Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Karolina Wilczyńska
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Copyright © Karolina Wilczyńska, 2014 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2014 Redakcja: Kinga Gąska Korekta: Magdalena Owczarzak Projekt okładki: Izabella Marcinowska
Wydanie elektroniczne 2014 ISBN 978-83-7976-204-0 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Ścieżka Nataszy Prolog I – Zobacz pierwszy fałsz II – Wspomnij wakacyjne zauroczenie III – Przeżyj miłość IV – Zaryzykuj V – Przemyśl motywację VI – Podejmij wyzwanie VII – Otrząśnij się VIII – Uwierz w przyjaźń IX – Zacznij marzyć X – Stań na nogi Epilog O Autorce Reklamy ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Prolog
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Jestem wolna. Od godziny. To już sześćdziesiąt minut, trzysta sześćdziesiąt sekund wolności. I niezależności. Trzysta siedemdziesiąt sekund. Zaczęłam nowe życie, życie singielki, młodej (stosunkowo), bogatej (dość, żeby się nie martwić o przyszłość), niezależnej (od mężczyzny) i pełnej ambitnych planów (choć nie do końca sprecyzowanych). Mogę robić, co chcę. Nie muszę nikomu mówić, o której wrócę, z kim się spotykam. Nie muszę martwić się o obiad i kolację. Mogę chodzić po domu w rozmazanym makijażu, oglądać dowolny talk-show bez obaw, że usłyszę, jaka to jestem prymitywna i tracę czas na głupoty. Jestem szczęśliwa, zadowolona i pełna energii. Akurat! Mogę zwieść cały świat, ale siebie nie oszukam. Chociaż próbuję od co najmniej kilku lat. W ogóle całe moje życie do tej pory to jedno wielkie oszustwo. Szkoda tylko, że tak późno zdałam sobie z tego sprawę. W sumie lepiej byłoby żyć w nieświadomości, a przecież spychanie w niebyt oczywistych faktów przychodziło mi przez dziesięciolecia tak doskonale… Nie mogło tak dalej trwać? Czy tak wygląda szczęśliwa kobieta? Patrzę w lustro wiszące na przeciwległej ścianie i co widzę? Proszę bardzo, zabawię się w detektywa Monka. Nie mam nic lepszego do roboty. Otoczenie niczego sobie, urządzone z gustem i klasą (a co, może jestem nieskromna, ale to akurat zawsze było moją mocną stroną), a na skórzanej kanapie kobieta po czterdziestce (uściślenie, ile „po” nie jest konieczne, nie ma związku ze sprawą). Nie ma? Oczywiście, że ma. Zawsze w takich sytuacjach ma. Boże, jakie to typowe. Zero oryginalności, banał i kanał. On znajduje sobie młodszą i odchodzi. Ona zostaje sama. Siedzi w luksusie i zamiast do ciepłego, opalonego męskiego ramienia przytula się do białej zimnej skóry będącej obiciem kanapy. Żenada i wstyd. Porzucona, zdradzona i niepotrzebna. Ot, co! Zapaliłabym, ale nie wiem, gdzie rzuciłam torebkę. Nie chce mi się wstać. Mogę przecież nie wstawać. Bez powodu. Zresztą czuję się zmęczona. Skonana jestem. Dziś zakończyłam ostatecznie swoje małżeństwo. Jak to brzmi! Dwa słowa: zakończyłam małżeństwo. Głos sędziego: „Zasądzam na rzecz pani Nataszy Dębnickiej…” i z każdym kolejnym słowem widok zdziwienia pomieszanego z wściekłością na twarzy męża. Stop! Byłego Męża, muszę się nauczyć tak o nim mówić. Mąż przez osiemnaście ostatnich lat. Pełnoletni związek, można by rzec. Ha, ha, ha! Mimo wszystko czuję dumę. Wracam z tarczą. Dostałam to, co chciałam. Wygrałam, puściłam go w skarpetkach. No, prawie. Będę mogła wysoko nosić głowę. Nie dałam się wyrolować, zemściłam się za zdradę, usadziłam łajdaka. Nie każdej się udaje, a ja dałam
radę. – Wysoki Sądzie, jeszcze chociaż sto tysięcy! – Darkowi puszczają nerwy. Kostki zaciśniętych na barierce palców bieleją, żyła po lewej stronie czoła pulsuje. Znam te sygnały. Jest bliski furii. Powstrzymuje się ostatkiem sił. – Panie Dębnicki – sędzia patrzy z dezaprobatą. – Proszę się uspokoić, bo będę musiał pana ukarać. Pańska była żona wspólnie z panem pracowała nad rozwojem firmy. Ma 51% udziałów i nie ma o czym dyskutować. Należy się jej też połowa pozostałego majątku, zgodnie z wyceną biegłych. – Pracowała? To śmieszne! Nic nie robiła, była tylko dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie.
Sędzia coś mówi, ale nie słyszę. Mam w głowie tylko jego słowa. Ozdoba, dodatek – niezłe podsumowanie. Narasta we mnie wściekłość, która po kilku sekundach zmienia się w ogromny żal. Szczerze mówiąc, chce mi się płakać, szlochać, wyć… Z ogromnym trudem powstrzymuję emocje. No, to jakaś korzyść z wieloletniego treningu. Twardą trzeba być, sam mi to powtarzał. Nieustannie, każdego dnia, za każdym razem, gdy próbowałam powiedzieć o tym, co czuję. Twardą trzeba być, nie rozczulać się. On był. I jest. I odnosi sukcesy. Niech się nimi udławi, niech mu w gardle staną! Na szczęście to już koniec. Koszmar ostatniego półrocza minął. Jestem wolna. Dokonano podziału majątku – jak to brzmi! Podział majątku wspólnego. Nie ma go już, dziś przestał istnieć i narodził się mój majątek odrębny. Na nim siedzę, za chwilę będę z jego pomocą przygotowywać sobie kolację. Każdy przedmiot w tym domu jest od półtorej godziny moim majątkiem odrębnym. Mogę o nim samodzielnie decydować, mogę to wszystko sprzedać, podarować ubogim, a nawet spalić. I nikomu nic do tego. Spokojnie, taka nierozsądna, żeby rozdawać czy palić, to jeszcze nie jestem. Chociaż ten majątek odrębny to wielka fikcja. Jaki on tam odrębny, skoro na każdym meblu, kubku czy widelcu są jego ślady. Mojego byłego męża, znaczy. Niby moje, a jednak patrząc na fotel, przypominam sobie, jak w nim siedział; wchodząc do pokoju, czuję jakby klamka była jeszcze ciepła od dotyku jego ręki, a przez okno widzę krzak bzu, który kazał tam posadzić pięć lat temu. Może z czasem uda mi się zapomnieć. Na razie mam tę swoją mantrę, którą będę powtarzała. Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie, życie singielki, młodej, bogatej, niezależnej i pełnej ambitnych planów. Rety, jak to brzmi! Zwłaszcza że tak naprawdę w głowie mam ciągle jego głos: twardą trzeba być! Jak tu być twardą, skoro mam w sobie tyle niewypłakanych dotąd łez? Boję się, że gdy jedna wypłynie, nie powstrzymam pozostałych. Jakby kącik mojego oka mógł być niczym szpara w wielkiej tamie – jedna kropla będzie początkiem wyłomu i gdy znajdzie drogę, nic już nie powstrzyma prawdziwego potopu. Jestem przerażona siłą żywiołu, który powstrzymuję, a jednocześnie czuję, że brakuje mi siły, żeby mu się przeciwstawiać. Całą energię pochłonęła walka o wyszarpanie, tak, wyszarpanie, jak najwięcej, o rekompensatę, przynajmniej finansową, wielu lat mojego życia, mojej młodości, ambicji i pragnień. Dobrze, okej, prawda jest taka, że chciałam też zatriumfować, pognębić go, widzieć jego wściekłość i bezsilność, upokorzenie i gniew. Wygrać, zemścić się, być górą. Chociaż w głębi serca wiem, i od początku wiedziałam, że
to nie przyniesie mi ulgi. I nie przyniosło. Zamiast tego mam dom, samochód i konto z okrągłą sumką. Właściwie mogę nie robić nic przez kilka kolejnych lat, może nawet dłużej. Mogę siedzieć na tej kanapie, zamawiać pizzę, oglądać telewizję, tyć, płakać, zapuścić się całkiem, aż wreszcie stanę się szalona i dokonam żywota w psychiatryku. Na to właśnie mam teraz ochotę. Gdybym zwariowała, moje życie stałoby się prostsze. Nieświadomość to wielki komfort. Niestety, zdają sobie z tego sprawę tylko ci, którzy ją utracili. Nie bez przyczyny mówi się, że optymista to po prostu niedoinformowany pesymista. Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie… Nie, to bez sensu. Nie można zacząć niczego nowego, jeśli stare się jeszcze nie zakończyło. Chyba do dziś żyłam nadzieją, że słowa „Zamykam rozprawę” załatwią to za mnie. Jakby sędzia był dobrą wróżką i mógł, wypowiadając to zaklęcie, zmienić moje życie na nowe, lepsze i szczęśliwsze. Niespełna dwie godziny temu przekonałam się, że to nieprawda. Kolejna boleśnie uświadomiona cząstka rzeczywistości, kolejna cegiełka mająca podobno być budulcem mojego szczęścia. Tak mnie uczyli dawno temu, na studiach, kiedy jeszcze byłam ufna, naiwna i pełna wiary w ludzi. Tak, muszę uczciwie przyznać, że dodawali coś tam o tym, że droga do niego zazwyczaj jest bolesna, ale wtedy nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi. Po kilkunastu latach przyszło mi sprawdzić teorię w praktyce i nie mogę powiedzieć, żebym była zadowolona. Tak czy inaczej, na coś powinnam się zdecydować. Bliżej mi psychicznie do nieszczęśliwej porzuconej i rozpaczającej niż wolnej i przebojowej. Jednak coś, bardzo głęboko, kłuje mnie od środka na myśl o brudnym szlafroku i byciu obiektem pełnych politowania komentarzy. Kiedy dłużej się zastanawiam, powinnam być naprawdę zadowolona. Los załatwił sprawę za mnie. Gdyby nie to, do dziś żyłabym w przekonaniu, że ktoś mnie kocha, że jestem dla niego ważna, a tak naprawdę byłabym „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”. Niech się cieszy, że go tu nie ma, bo wbiłabym mu obcas własnej szpilki w środek czoła. Świnia z niego, łajdak i kupa dziada! Powinnam mu była to powiedzieć, a nie, że z klasą, kulturalnie. Powinnam wrzeszczeć, stłuc mu na głowie całą porcelanową zastawę, na której podawałam gościom kolacje, żeby pokazać, na jakim to wysokim poziomie żyjemy. Trzeba było tłuc, złorzeczyć, kląć, wyzywać od najgorszych. Ulżyć sobie, wywalić te emocje prosto w niego. Niechby je zabrał, niechby były jego bagażem, kamieniem u szyi na resztę życia. A tak co? Zostały u mnie, we mnie. I ciągną w dół. On mnie osadza, hamuje, blokuje. Jest tu mentalnie, w każdej rzeczy, na każdym centymetrze. I dopóki tu będzie, nie odzyskam samej siebie, nie uwolnię się i nie zacznę nowego życia. Będę słyszała jego głos, zdanie, które powtarzane wielokroć, wciąż we mnie brzmi. Doskonale pamiętam, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy. To była jedna z naszych pierwszych kłótni, jeszcze podczas studiów. Darek wymyślił sobie wyjazd na
spływ kajakowy. Chciałam wakacje spędzić tylko we dwoje, a mój przedsiębiorczy chłopak postanowił jak zwykle upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wypoczynek miał być tylko przykrywką, a właściwym celem – wpadnięcie w oko dziekanowi zarządzania. Kiedy próbowałam protestować, Darek wykrzyczał: Kobieto, nieważne, co chcesz, ważne, co się opłaca! Swoje chcenia schowaj głęboko, bo za nie nic się nie kupi! I wtedy po raz pierwszy schowałam swoje „chcenia”. Później, sama nie wiem kiedy, to chowanie stało się moim nawykiem. Nałogiem, z którym od dzisiaj muszę rozpocząć walkę. Tylko jak to zrobić, kiedy wszędzie pełno uczuciowych resztek po byłym mężu. Resztek, dobre słowo. Doskonale oddaje to, co czuję. Tak, potrafię znajdować odpowiednie określenia, w końcu zajmowałam się tym przez ostatnich kilkanaście lat. Słowa miłe, ciepłe, dobrze się kojarzące. Lub dla odmiany poważne, budzące zaufanie, oddające klimat bezpieczeństwa. Słowa wzbudzające odpowiednie emocje. Uczucia, które skłonią do podjęcia Jedynie Słusznej Decyzji. A JSD to, rzecz jasna, taka, która wiąże się ze skorzystaniem z oferty przez naszego klienta. Lata pracy nie poszły na marne, okazuje się, że potrafię też znaleźć słowo dla siebie samej. Resztki – to początek. I teraz dalej, jak w firmie – z czym się kojarzą? Jasne, z czymś niepotrzebnym, śmierdzącym, odrażającym. Z zarazkami, bakteriami, chorobą. Jakie decyzje się z tym wiążą? Proste i oczywiste – pozbyć się, wyrzucić, usunąć. Jak najszybciej zniszczyć źródło zagrożenia. Tak, to moja JSD. Że też nie wpadłam na to wcześniej! Brakuje mi teraz ostatniego elementu naszej reklamowej układanki. Wiadomo, że cały schemat sprowadza się do tego, że klient ma skorzystać z produktu lub usługi. Musi dostać gotowy przepis na to, jak zrealizować w praktyce podjętą decyzję. Banalne – masz kupić to i to, bezwzględnie skorzystaj z usługi firmy X, weź w aptece ten lek, załóż bluzkę z taką metką. Tak, zrób to i twoje życie się odmieni! A co ja mam zrobić? No, myśl, Nata, myśl. Nie spalisz domu, bo to głupie i tyle. Sprzedać wszystko? Odpada. Po pierwsze: za długo trwa, po drugie: bez sensu. W końcu sama wybrałam każdą rzecz, osobiście ustawiałam, i to miejsce jest w każdym szczególe spełnieniem moich marzeń. Poza tym nie mam zamiaru pozbywać się tego, co z takim trudem wyrwałam byłemu mężowi. Tak, to nie rzeczy trzeba stąd usunąć, ale jego. To już ustalone. Nie wszystko – wyłącznie resztki. Zacznę od tego, że ruszę się z kanapy i założę coś wygodniejszego. W końcu jestem u siebie, nie? Mogę bez stresu założyć wygodne spodnie i nieco zmechacony, ale cieplutki sweter. Mam nareszcie pewność, że nagle nie zadzwoni telefon i nie dowiem się, że za godzinę muszę w pełnej gotowości stawić się w jakiejś restauracji, bo wypadła nieoczekiwana kolacja z kimś ważnym, kto może zostać naszym klientem. Bez względu na to, co zaplanowałam, rzucałam wszystko i stawiałam się w wyznaczonym miejscu. „Swoje chcenia schowaj głęboko”. A od dziś nie muszę. To naprawdę cudowne uczucie. Z premedytacją rozrzucam poszczególne części garderoby po całej sypialni. Niech sobie leżą. Posprzątam później. Może jutro, a może pojutrze. Teraz mam ważniejsze rzeczy do roboty. Mózg pracuje na najwyższych obrotach. W końcu mam bardzo ważną
klientkę, najważniejszą, jaka może być. Samą siebie. Jeżeli dobrze przemyślę tę kampanię – osiągnę życiowy sukces. No, rusz zwojami, bez ociągania! To musi być coś specjalnego, coś symbolicznego. Żebym wiedziała, że resztek pozbywam się nieodwracalnie i raz na zawsze. To musi mieć wyraz, nie może być byle jakie. Nigdy nie lubiłam podróbek i namiastek. Wolałam mieć mniej w doskonałej jakości niż więcej, ale tandety. Tak było z ciuchami, meblami, nawet z jedzeniem. Lepiej zjeść plasterek dobrej wędliny niż pięć plasterków mielonki-z-resztek-i-tłuszczu. Poza tym chwila też nie jest zwyczajna. W końcu nie każdego dnia kończy się długoletni związek. Wymaga to specjalnej oprawy, bez dwóch zdań! Gdzieś czytałam, że zaczyna się nawet moda na przyjęcia rozwodowe. Są podobne do weselnych, tyle że zamiast pary jest jeden lub jedna bohaterka wieczoru. Nie, moja klientka nie chce przyjęcia. Bo czy tak naprawdę mam się z czego cieszyć i co świętować? Jakoś nie mogę się zdecydować. Nie, przede wszystkim nie mam na razie ochoty na spotykanie ludzi. A do tego, wstyd się przyznać nawet przed sobą, nie miałabym z kim dzielić radości. Nie mam żadnej przyjaciółki. Ta refleksja pozbawia mnie resztek energii. Niby wiedziałam o tym, ale takie powiedzenie sobie prawdy prosto w oczy, nawet za pośrednictwem lustrzanej tafli toaletki, nie nastraja optymistycznie. Mogę się pocieszyć, że przecież jest Olka, Pati, Kama. Spędzałam z nimi weekendy, często także popołudnia w tygodniu. Jeździłyśmy do SPA, chodziłyśmy na zakupy i jadałyśmy obiady. Rozmawiałyśmy, ale o bzdurach. Z żadną z nich nie poruszyłam nigdy naprawdę ważnych dla mnie tematów. Nie potrafiłam przekroczyć tej niewidzialnej granicy, za którą znajoma staje się prawdziwą przyjaciółką. Nie umiałam zapomnieć, że to żony klientów lub same klientki, że wszystko, co powiem, może być wykorzystane przeciwko mnie podczas ustalania kolejnej kampanii. „Twardą trzeba być” – powtarzał w mojej głowie głos Darka. Zresztą do tej pory Przyjaciółka nie była mi do niczego potrzebna. Miałam wszystko, czego potrzebowałam. Byłam zadowolona z życia, stać mnie było na spełnianie wielu zachcianek. Jeśli nawet kosztem swoich „chceń”, to chwilowy smutek dość szybko przykrywałam radością z zakupów czy możliwością ciekawej podróży. Zresztą dużo pracowaliśmy, nie tylko w firmie, ale także poza nią. Niełatwo być szefem. Trzeba nie tylko znaleźć klienta, ale obłaskawić go, przekonać, a potem utrzymać. To wymagało dużo czasu i energii. Nie starczało go już na filozoficzne rozważania. Właśnie, klient zawsze był priorytetem. A tymczasem zostawiłam swoją klientkę samą sobie. Nata, nieładnie! Wracamy do pracy! Na czym to skończyłyśmy? O czym moja najważniejsza klientka mówiła kilkakrotnie? Trzeba umieć uważnie słuchać, starać się zrozumieć, odgadnąć niemalże, czego chce. Udawało mi się to doskonale w przypadku obcych, jak więc może się nie udać wobec siebie samej? Muszę się tylko skupić i przypomnieć sobie, czego chciałam. Ha, wiem! Chciałam spalić dom. To jednak prawda, co mówili mi na studiach – każdy zna rozwiązanie, musi je tylko sobie uświadomić. I proszę, jak to się ładnie układa!
Spalimy resztki. Palenie jest widowiskowe, symboliczne i, co najważniejsze, nieodwracalne. Ma w sobie coś magicznego i pierwotnego, ma moc. Jestem z siebie dumna. Naprawdę! Teraz pozostał już tylko ostatni element. Skoro zdecydowałam się na symbolikę, to pójdę tym tropem. Cel: odszukać symbol resztek byłego męża. Jako że chwilowo nie mam pomysłu, zajmę się przygotowaniem stosu. Energia wróciła. Wiem, czego chcę i to mnie napędza. To gdzie palimy? Ognisko w ogrodzie odpada, nawet nie przewidziałam na nie miejsca. Kto z naszą pozycją pali ogniska? – tak mówił Darek i w sumie przyznawałam mu rację. Jeśli garden party, to ewentualnie z grillem, ale ognisko – odpada. Tak, grill! Może być! Zaraz wyciągnę go z garażu i postawię na tarasie. Swoją drogą, jakie to życie jest niesamowite. Kończę pewien etap, zaczynam nowy i to akurat wiosną. Symbolicznie bardzo mi pasuje do całości. Tak, śliczna kampania wychodzi – budząca się przyroda, do tego moje odrodzenie, i ten ogień. Powstanę jak Feniks z popiołów. Może to nieco przerysowane i pretensjonalne, ale tak właśnie powinno być. I przede wszystkim mocne. Bo tylko mocne emocje gwarantują oczekiwany skutek. Nie żadne tam pitu-pitu, tylko z grubej rury. Dotąd znałam to z doświadczeń na innych, dziś czuję na własnej skórze, że to prawda. Niech sobie będzie prymitywne, proste i mało oryginalne, mnie niepotrzebne są teraz artystyczne niuanse i niedomówienia. Uff, ciężkie to żelastwo! No, ale najważniejsze, że wciągnęłam na taras. Gdzie jakieś badyle? Bo z węgla to ognia nie będzie, tyle to nawet ja wiem. A potrzebuję płomienia, prawdziwego, nie gazowego jak w kominku. Niech będzie nawet nieduży, byle prawdziwy. Wiem, mam patyczki do kwiatów. I jeszcze taką drewnianą drabinkę. Będzie w sam raz. Nadal jednak nie wiem, co będzie ostatnim i najważniejszym symbolem. Były Mąż pakował się bardzo skrupulatnie. Zajęło mu to całe popołudnie. Podziwiam go za kamienny spokój, z jakim to robił. Kilka godzin dokonywał szczegółowego przeglądu każdej szafki i szuflady, zaglądał w każdy kąt, mijał mnie na korytarzu, w hallu i w kuchni, jakbym była powietrzem. Dotykał wielu przedmiotów, oglądał je, zastanawiając się, czy mają dla niego jakąś wartość. Tylko na mnie nawet nie spojrzał. Nie rozumiałam tego wtedy, dziś już wiem – byłam „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”, nie miałam dla niego żadnej wartości. Nie zostawił żadnej swojej rzeczy, nic osobistego, nic, co lubił. Nie ma płyt, ubrań, kijów do golfa. Jedynym namacalnym dowodem, że tu mieszkał są nasze wspólne fotografie. Nasze fotografie… Zapomniał o nich! Te nowsze, w większości cyfrowe, zniknęły razem z laptopem, ale są jeszcze te dawniejsze, w albumie. To jest to, czego szukałam! Mam cię, były mężu! Jesteś tutaj, zamknięty między okładkami haftowanymi w orientalne wzory. Jest tam twoja twarz, jesteśmy razem. Kawałki wspólnego życia utrwalone na błyszczącym papierze, resztki naszego szczęścia, okruchy miłości, której posklejać się nie da. Idealne wręcz dopełnienie rytuału, który muszę odprawić. Nie otwieram albumu, nie teraz.
Wszystko po kolei i z odpowiednim namaszczeniem. Już nie muszę się spieszyć, bo scenariusz jest gotowy. Będę się delektować tą chwilą, to mój czas, moje katharsis. Bez pośpiechu, choć z wysiłkiem, wyciągam na taras mój ulubiony fotel i wiklinowy stolik. Zaparzam dzbanek kawy, nie zapominam o podgrzewaczu, bo jest jeszcze chłodno, a wiem, że posiedzę jakiś czas. Po raz pierwszy od rana poczułam głód, więc nakładam na talerz sporą porcję sałatki, kawałki łososia i dwie pomarańcze. Będę przegryzać w tak zwanym międzyczasie, patrząc w płomienie. Czuję, że zaczyna mnie wypełniać niezwykła radość, połączona z oczekiwaniem na to, co za chwilę się stanie. Uznaję to za dobry znak. Klientka będzie zadowolona. Dobra, koniec tego! Ja będę zadowolona. JA. Jeszcze tylko ciepły szal i koc, na wszelki wypadek. I zapałki. Jestem gotowa. Trochę problemów sprawia mi rozpalenie ognia, bo nie chcę używać podpałki. Powinno być naturalnie, prawdziwie, bez sztucznych dodatków. Wreszcie jest – delikatny płomyczek powoli obejmuje kawałki drewna. Nalewam kawę do filiżanki i wygodnie moszczę się w fotelu. Biorę do ręki album. Jestem gotowa na rozpoczęcie najważniejszej kampanii w moim życiu. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
I Zobacz pierwszy fałsz
Piękny fortepian, w tle mniej olśniewające meble. Na zdjęciu w centralnym miejscu przy instrumencie siedzi mały chłopczyk. Jest ubrany w garnitur, pod cienką szyją zawiązano muszkę. Minę ma poważną, wzrok skupiony, a twarz pozbawioną dziecięcej beztroski. Gra. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
– Jesteś już na tyle duża, żeby rozumieć, co dla ciebie najlepsze. – Głos mamy jest jak zawsze spokojny, ale stanowczy. W tym momencie nawet pomaga, bo chce mi się płakać. Za chwilę zostanę sama w pokoju, który będę dzieliła z trzema nieznanymi dziewczynami. Wszystkie są starsze ode mnie, tak powiedziała wychowawczyni. Dostałam łóżko i trzy półki w szafie. W pokoju jest tylko jeden stolik. Nad moim posłaniem przyczepiono na ścianie słomianą matę. Pozostałe lokatorki mają podobne, a na nich plakaty zespołów, których nie znam. Co ja przypnę na swojej? – Dostałaś się do najlepszego liceum. To duży sukces, nie zawiodłaś nas. Teraz musisz pokazać, że jesteś rozsądna i że nie na darmo w ciebie wierzymy. – Mama kontynuuje, a ja czuję się coraz bardziej spięta. Boję się, że nie dam sobie rady w nowej szkole. Nikogo tam nie znam, w internacie też, rodzice jeszcze nie wyjechali, a ja już tęsknię. Za nimi, za swoim pokojem, za panią Stasią, która zajmowała się domem. Myślę o wspólnej łazience z rzędem pryszniców, przy których nie ma nawet zasłonek. Wydaje mi się, że nie dam rady z nich skorzystać. Miałabym całkiem goła stanąć w miejscu, gdzie każdy może wejść? Co z tego, że mieszkają tu same dziewczyny. Wstydzę się. Dlaczego nie mogę zostać w domu? – Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? – Mama potrząsa moim ramieniem. – Znowu bujasz w obłokach! Zejdź na ziemię, tutaj masz się uczyć, pamiętaj. Bez wysiłku nie dostaniesz się na medycynę. – Dlaczego nie mogę zostać w domu? Mogłabym dojeżdżać… – wypowiadam głośno to, co myślę, ale wiem z góry, co usłyszę. – Dziecko, rozmawialiśmy o tym przecież. To pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Ojciec ma nienormowany czas pracy i nie może cię dowozić. A gdybyś jeździła PKS-em, nie miałabyś kiedy się uczyć. Wiesz, że to priorytet. I tak cudem załatwiliśmy ci internat. Powinnaś nam być wdzięczna. Jestem oczywiście wdzięczna, jak zawsze i za wszystko. Za dobre warunki do nauki, za dodatkowe lekcje, za grę na pianinie i lektorkę angielskiego. Wiem, że mam wiele możliwości, o których inne dzieci mogą tylko marzyć. Mama przypominała mi o tym już tyle razy, że nie mogłabym zapomnieć. I wiem też, że mam doceniać, czuć wdzięczność i nie zawieść nadziei. Robię, co mogę, żeby tak było. Kocham mamę. Tatę też, chociaż jego inaczej, tak bardziej z daleka, jak ideał. Tata nie ma czasu na zajmowanie się codziennymi sprawami. Jest lekarzem, bardzo znanym. Wszyscy chcą się u niego leczyć. Słyszałam kiedyś, jak sąsiadka mówiła w sklepie, że na sali operacyjnej jest jak Bóg – robi cuda z kręgosłupem, sprawia, że
ludzie zaczynają chodzić. Dla mnie też jest jak Bóg – daleki, groźny, od jego dobrego samopoczucia zależy nasz los. Kocham go miłością pełną lęku i oddania, kocham poddańczo. Teraz też gdzieś się spieszy, bo raz po raz spogląda na zegarek. Czuję, że za kilka minut chrząknie znacząco i mama zrozumie ten sygnał natychmiast. Wyjdą i zostanę sama w tym pokoju z zaciekami pod oknem i pociętą ceratą na stoliku. Czuję łzy pod powiekami. Najchętniej przytuliłabym się do pani Stasi, ale ją zobaczę dopiero za tydzień. Pani Stasia pomagała pani doktorowej, czyli mojej mamie. Gotowała, sprzątała i zajmowała się mną. Mama nie miała czasu, ciągle coś organizowała, przyjmowała gości albo wyjeżdżała do innych, organizowała pomoc dla biednych. Była „działaczką społeczną”, tak mówiła pani Stasia. Kilka razy pisali o niej w gazecie, były nawet zdjęcia, na których wręczała dzieciom z domu dziecka zabawki i książki. Powinnaś być dumna z mamy – mówiła pani Stasia. I byłam. Chciałam być taka jak ona, chciałam, żeby mnie pochwaliła, żeby powiedziała, że zasługuję na takich wspaniałych rodziców. Dzisiaj po raz kolejny musiałam pokazać, że tak jest. Wiedziałam, że na mnie liczą. Niełatwo będzie o świadectwa z paskiem w nowej szkole, tego byłam pewna. To najlepsze liceum w mieście, wybrani uczniowie, ogromna konkurencja i tak samo duże wymagania. Kiedy już miną cztery lata i dostanę się na medycynę, wtedy zostanę wreszcie nagrodzona za moje starania. Rodzice będą zadowoleni. Na razie pokażę, że nie muszą się o mnie martwić, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zamieszkać w internacie. Połykam łzy, pociągam nosem i staram się uśmiechnąć. – Możecie już jechać. Ja się rozpakuję i rozejrzę. Muszę odpocząć, żebym jutro nie zaspała. Mama wstaje i kiwa głową. Jest zadowolona, zachowałam się, jak przystało na rozsądne dziecko. – W takim razie rzeczywiście pojedziemy. Ojciec ma umówione operacje. Pocałuj nas na pożegnanie. Posłusznie całuję mamę w policzek. Tata łaskawie pochyla głowę, ale i tak muszę wspiąć się na palce, żeby go pocałować. Dotyk szorstkiego policzka jest jak pożegnalny komunikat – nie rozczulaj się, dasz sobie radę. Płynie z niego siła i czuję się trochę lepiej. Ojciec wyciąga z kieszeni portfel, a z niego banknot. – Będziesz miała na drobne wydatki. – Rozpieszczasz ją – niby to strofuje go mama, ale w jej głosie słychać zadowolenie. Wychodzą. A gdy tylko zamykają się drzwi, wtulam twarz w obco pachnącą poszewkę poduszki. Muszę się wypłakać, zanim przyjadą moje współlokatorki.
* – Idziesz, czy nie? – Agnieszka stawia mnie przed koniecznością podjęcia decyzji. Nie lubię tego, szczególnie w takich sytuacjach, jak ta. Cokolwiek zdecyduję, i tak będzie źle.
Czuję ponad trzydzieści par oczu wpatrzonych we mnie z oczekiwaniem. Cała klasa ucieka ze znienawidzonej historii, a przy okazji z kolejnych czterech lekcji. Jeżeli zostanę, będę jedyną, która się wyłamie. Kujonem, podlizuchem i uosobieniem wszystkiego, co najgorsze. Już i tak moja pozycja w klasie jest tak niska, że właściwie gorzej być nie może. Drugi rok odczuwam, jak bardzo mną pogardzają. Tolerują tylko ze względu na nazwisko ojca. Odstaję, chociaż nie ze względu na pochodzenie. O nie, tu nie ma byle kogo – sami synowie i córki lekarzy, adwokatów, prominentów. Przyzwyczajeni do pieniędzy, ciuchów z pewexu, wczasów w Bułgarii. Nauczycieli traktują z lekceważeniem, chociaż wiadomo, że w tej szkole uczyć się trzeba. Uczą się więc, ale na każdym kroku dają do zrozumienia, że ich wychowawcy stoją dużo niżej na drabinie społecznej niż oni. Dziewczyny już po kilku tygodniach w pierwszej klasie oceniły mnie i nie wypadłam dobrze. Sam fakt, że mieszkam w internacie „z wieśniarami” budził zdumienie, a kiedy zrozumiały, że ojciec profesor nie pozwala mi korzystać z pieniędzy bez ograniczeń, że nie będę ścigać się z nimi w walce o najbardziej wyzywający makijaż czy najdłuższe paznokcie, że nie mam jeszcze żadnego chłopaka, odstawiły mnie na boczny tor. Nie znałam miasta, nie próbowałam dostać się wieczorami do restauracji, nie mogłam zaprosić ich na wieczorne oglądanie filmów i podpijanie alkoholi z rodzicielskiego barku. Z początku byłam wściekła na rodziców. Dlaczego mieszkamy tak daleko? Wiedziałam, że wyprowadzili się na wieś, bo w dzieciństwie chorowałam. Zrobili to dla mnie, ale ja wolałabym umrzeć wtedy, niż teraz żyć jako nie wiadomo co. Niby byłam „ich”, a jednak trochę obca, „wsiowa”. Mój status był niejednoznaczny, dziwaczny, a nowe koleżanki nie miały czasu ani ochoty rozmyślać nad niuansami ludzkich losów. Byłam inna, więc w najlepszym razie mogłam liczyć na „cześć” i prawo przysłuchiwania się opowieściom o nowych chłopakach czy ciuchach. Chłopcy zdecydowali o mojej klasowej pozycji w jeszcze prostszy sposób. Nie kwalifikowałam się ani do grupy najbardziej reprezentacyjnych, ani do grupy „średniej”, byłam więc niewarta nawet spojrzenia. Stałam się dla nich powietrzem, nie wiem nawet, czy po miesiącu pamiętali jeszcze moje imię. Nie należałam też do internatowej społeczności. Dla dziewczyn z oddalonych od miasta wsi i miasteczek byłam na początku symbolem lepszego świata. Szybko jednak przekonały się, że nie będę dla nich wypożyczalnią modnych ciuchów, że nie znam pożądanych „miejskich” chłopaków i nie pomogę im wejść w środowisko, które im imponowało i o którym marzyły. Orzekły, że zadzieram nosa, że uważam się za coś lepszego i zostawiły samą sobie. Rok życia w zawieszeniu, w próżni towarzyskiej i samotności zaowocował co prawda doskonałym świadectwem, ale też i poczuciem, że nikomu nie jestem potrzebna. W każdy piątek uciekałam na bezpieczne terytorium pani Stasi, ale nie chciałam jej martwić, więc wymyślałam historie o nowych koleżankach, miłych kolegach i wesołym życiu licealistki. A w niedzielne popołudnie przyklejałam na twarz sztuczny uśmiech
i kłamałam, że już nie mogę się doczekać nowego tygodnia. Teraz stałam przed szansą. Uchyliły się przede mną drzwi, przez które mogę wyjść z towarzyskiego niebytu. Tych trzydzieści kilka par oczu należy do trzydziestu paru mózgów, które na podstawie jednego mojego słowa podejmą za chwilę ostateczną decyzję. I będzie ona obowiązywała przez prawie trzy kolejne lata. Przez ułamek sekundy przestaję je widzieć. Zamiast nich patrzy na mnie czworo innych oczu. W tych widzę zawód, gniew, rozczarowanie. Rodzice. Mama kręcąca z niedowierzaniem głową i tata, który nic nie mówi, ale wiem, że potępia to, co zrobiłam. Tak będzie, wiem. Już czuję się tak, jakbym ich zawiodła. Sam fakt, że się zastanawiam świadczy o tym, że nie jestem dość dobra. Muszę podjąć decyzję. Mijają sekundy. Na jednej szali potępienie rodziców, na drugiej totalne nieistnienie w szkolnym świecie. – No? – Agnieszka, klasowa liderka, właścicielka najkrótszych spódnic i najdłuższych paznokci, dziewczyna maturzysty, który podwozi ją co rano do szkoły samochodem ojca, nie będzie czekała. – Mowę ci odjęło? Tak, odjęło. Mam dwa słowa do wyboru, a nie mogę się zdecydować na żadne z nich. Gardło mi się zacisnęło, w skroniach pulsuje. Czas jakby też się zatrzymał w oczekiwaniu na moją odpowiedź. – Dobra, spadamy, bo zaraz dzwonek! – nie wytrzymuje Krzysiek. Jego słowa sprawiają, że czas rusza. Wszyscy przepychają się do drzwi i biegną w stronę schodów. Widzę oddalające się lakierowane plecaczki dziewczyn i dżinsowe worki chłopaków. Nikt się nie ogląda, bo po co. Na takie nie wiadomo co? Szkoda czasu. Nie, nie chcę do matury pozostać nikim. Pragnę akceptacji, chcę się razem z nimi śmiać, mieć coś do powiedzenia, a nie tylko słuchać. Chwytam swoją skórzaną listonoszkę i biegnę do szatni. Wpadam między roześmiany tłum, czuję poklepywanie po ramieniu, ktoś łapie mnie za rękę i wśród śmiechów wybiegamy z budynku. To był cudowny dzień. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek później jesienią park był tak kolorowy, żadne wymyślne wino nie smakowało mi nigdy tak, jak wtedy prosty bełt. Znowu zaczęłam mieć imię, a Anka obiecała, że następnego dnia pożyczy mi swój lakier do paznokci. Powracające co jakiś czas spojrzenia dwóch par oczu nie miały znaczenia. Miałam znajomych, dla których byłam wystarczająco dobra.
* Kolejne miesiące były niczym bajka. Otworzył się przede mną świat, którego dotąd nie znałam. Miałam koleżanki, z każdym dniem poznawałam kolejne. Wprowadzały mnie w świat kobiecych akcesoriów – lakierów, pomadek, kredek i cieni do oczu. Nauczyłam się korzystać z lokówki, skróciłam włosy. W piątki zakładałam dawne ciuchy, plotłam warkocz i jechałam do domu. Pani Stasia po wielu namowach zgodziła się skrócić mi kilka spódnic. Za pieniądze zaoszczędzone przez ostatni rok kupiłam sobie na bazarach buty na obcasie. Nie tak wysokim, jak
miały dziewczyny, ale i tak czułam się w nich dorośle i seksownie. Tak, w tym towarzystwie trzeba było dobrze wyglądać. Należało mieć kasę i pokazywać, że się ją ma. Ja nie miałam. I to był największy problem. Nie mogłam ciągle pożyczać kosmetyków od dziewczyn, nie mogłam liczyć, że ktoś będzie mi stawiał kawę czy lody. Trzeba było coś wymyślić. Na początku brałam od rodziców. Mówiłam, że jest składka w szkole, że jadę na wycieczkę, że muszę kupić dodatkową książkę. Dawali, a ja kupowałam za to dezodoranty na bazarach albo słodycze w pewexie. Pamiętam, jak wymieniałam złotówki na dolary u cinkciarza. Bałam się okropnie. Wiedziałam, kto zajmuje się walutą, nie sposób było ich nie zauważyć. Dżinsowe kurtki, złote łańcuchy na szyjach i rękach, ciemne okulary. Ale wiedzieć to jedno, a załatwić sprawę, to drugie. – Przepraszam pana, czy mógłby mi pan sprzedać dolary? – taka grzeczna i dobrze ułożona byłam. – Ile? – mężczyzna nie bawił się w kurtuazję. – Dziesięć – odpowiedziałam, dumna, że udało mi się zgromadzić tak dużą sumę. Cinkciarz aż zsunął okulary i przyjrzał mi się uważnie. Nie rozumiałam, dlaczego uśmiechnął się pod nosem. Dopiero po latach zdałam sobie sprawę z tego, jak musiała go rozśmieszyć grzeczniutka panienka, która przyszła do niego po tak drobną kwotę. Nic jednak nie powiedział. Po chwili trzymałam w ręku upragniony papierek i czułam się jak przestępca. Dokonałam nielegalnej wymiany, którą ktoś na pewno widział. Za chwilę skują mnie i zawiozą prosto do więzienia. Kiedy wyszłam z pewexu z nową sukienką przecenioną z dwudziestu na osiem dolarów, dwoma czekoladami i puszką fanty, czułam ulgę. Pozbyłam się waluty, sprzedawczyni także o nic nie pytała. Poszłam do parku, żeby pochwalić się znajomym nowymi zakupami. Nigdy wcześniej nie miałam w ręku napoju w puszce i nie wiedziałam, że wielokrotnie wstrząsana wybuchnie gejzerem bąbelków i piany. Śmiali się, ale nie ze mnie, po prostu z całej sytuacji. Ja też się śmiałam, ale w głębi duszy chciało mi się płakać. Bardzo chciałam spróbować, jak smakuje taki „napój z Zachodu”. Szybko jednak zapomniałam o żalu, bo sukienka się podobała. Możliwości legalnego zdobycia pieniędzy szybko się skończyły. Wychowawczynie w internacie też zaczynały kręcić nosem na późne powroty. Wymyślałam coraz to nowe powody – nauka do klasówki, pomoc chorej koleżance, kółko biologiczne, SKS. Żadne zajęcia nie odbywały się wieczorami, więc wymykałam się przez okno na parterze. Przy okazji wzrosły moje notowania w internacie. Zrozumiałam, że tylko pewni siebie zyskują szacunek. Szybko uczyłam się od nowych koleżanek. Przyjęłam ich styl, nie tylko w ubiorze, ale i w zachowaniu. Nauczyłam się lekceważyć słabszych, biedniejszych i mniej ustosunkowanych. Przekonałam się, że tylko pierwszy raz jest trudny, później strach mija. Tak jak pierwsza decyzja o wagarach. Pierwsza arogancka odzywka do nauczycielki, pierwszy ironiczny uśmiech w odpowiedzi na uwagę – było trudno, ale profesorka nie powiedziała nic rodzicom, więc nie miałam oporów przed powtórką.
Kiedy pierwszy raz sięgnęłam w nocy do portfela mamy, miałam wyrzuty sumienia. Bałam się, że zauważy, że powie wprost – jesteś złodziejką. Nie zauważyła. Wygodnie było przyjąć punkt widzenia nowych koleżanek – starzy i tak mają dużo, a kto ma z tego korzystać, jak nie my? W końcu sami powtarzają, że to dla nas harują. Zresztą nie brakowało im na życie, nie zabierałam ostatniego grosza. Szkoła zeszła na dalszy plan. Nie miałam czasu i głowy do nauki. Dbanie o urodę, nowo poznani chłopcy, kawiarnie – to było znacznie ciekawsze, kolorowe, upajające. A książki nudne, nauczyciele beznadziejni i szarzy, szkoła traktowała nas jak dzieci i chciała zmienić w roboty. Zachłysnęłam się kolorowym światem widzianym przez szkło butelki z winem i falbanki spódnic, światem pachnącym dezodorantem Bac, smakującym prawdziwą czekoladą, rozbrzmiewającym głośną muzyką i śmiechem. Nic mnie nie obchodziły nauczycielskie fochy. Zazdroszczą nam, stare prukwy – mówiła Agnieszka. – Zazdroszczą urody, młodości i kasy. Wierzyłam jej. Tyle że ona była sprytniejsza. I chyba zdolniejsza, bo mimo że brała udział w każdej imprezie, jakoś udawało jej się zaliczyć wszystkie klasówki. Umiejętnie żonglowała „nieprzygotowaniami” i swoim ujmującym uśmiechem, czasami korzystała z magicznego „niedysponowania”, które w tamtym czasie wywoływało zmieszanie, zwłaszcza u profesorów. Ja tak sprytna nie byłam. Na dodatek sądziłam, że jakoś to będzie, że dam sobie radę. Do dnia, w którym w drzwiach mojego pokoju nieoczekiwanie stanęła mama. Nie byłam przygotowana na tę wizytę. Zastała mnie, swoją córkę, w zupełnie nowym dla niej wydaniu. Natapirowana grzywka, obcisła mini, żakiet w kolorze krwi w połączeniu z lakierowanymi szpilkami i makijażem, musiały ją zszokować. Nie byłaby jednak moją mamą, gdyby dała spontanicznie wyraz swoim emocjom. Do tej pory imponowało mi jej opanowanie w każdej sytuacji. Kiedy słyszałam o rodzicach urządzających dzieciom karczemne awantury – współczułam im i byłam jeszcze bardziej dumna ze swoich. Tego dnia po raz pierwszy, nieoczekiwanie dla samej siebie, poczułam, że chciałabym, żeby krzyczała, miała pretensje, może nawet płakała. Nie zrobiła oczywiście nic takiego. Nawet jednym słowem nie skomentowała mojego wyglądu. Usiadła na stojącym najbliżej krześle i powiedziała krótko: – Pakuj się. – Nie mam zamiaru. – Pierwszy raz przeciwstawiłam się jej woli. Serce skurczyło się, ale po sekundzie odzyskało dawny rytm. – Do końca roku jeszcze miesiąc, mam przecież szkołę… – próbowałam bronić swojej racji, ale przerwała mi w pół zdania. – Nie żartuj. Szkoła od dawna cię nie interesuje. Rozmawiałam z wychowawczynią. Wszystko załatwione. Będziesz miała poprawkę z biologii w sierpniu, pozostałe przedmioty nie są zagrożone. Ustaliliśmy z ojcem, że trzeba odciąć cię od nieodpowiedniego towarzystwa. Widocznie nie dorosłaś jeszcze do podejmowania odpowiednich decyzji. Zbyt wcześnie ci zaufaliśmy. Popełniliśmy błąd, który teraz naprawimy. Zadbamy o twoją przyszłość, skoro sama nie wiesz, co jest dla ciebie
najlepsze. Od tego są rodzice, żeby pomagać. Pakuj się, ojciec będzie za kwadrans. Poczułam wstyd. Znowu okazałam się zbyt głupia, zbyt nierozsądna, za mało dojrzała, żeby mogli być ze mnie dumni. Popatrzyłam na mamę w eleganckim żakiecie, z delikatnym makijażem i zestawiłam w myślach z tym, co oglądałam patrząc w lustro. Kochana mama, przez delikatność nie powiedziała wprost, jak wyglądam. Nie chciała sprawiać mi przykrości. A do tego ta poprawka z biologii. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak źle. Myślałam, że jakoś to będzie, że mi się uda, jak innym. Ale wstyd! Jak spojrzę w oczy tacie! Pakowałam się, płacząc. Mama nie pocieszała. Rozumiałam, że nie zasługuję na czułości. Przed wyjściem przygładziłam włosy i zmyłam makijaż. Wracałam do domu na tarczy. Gotowa ponieść zasłużoną karę. Jednak na samym dnie serca ukryłam starannie wspomnienia chwil, gdy coś dla kogoś znaczyłam. Ojciec przy obiedzie wypowiedział tylko jedno zdanie: – On nigdy nie zachowałby się w ten sposób. Odzywał się rzadko, więc każde jego słowo było zawsze dla mnie niezwykle ważne. Tym razem jednak nie sam fakt, że wyraził swoje zdanie był najważniejszy. Moją uwagę przykuła treść. – Jaki on? Matka zbladła i zacisnęła dłoń na krawędzi stołu. W ciszy słyszałam, jak nerwowo przełyka ślinę. – Jaki on?! Kim jest on?! – wrzeszczałam, bo czułam, że oto w sposób nieplanowany została wyciągnięta na światło dzienne jakaś tajemnica. Czułam, że to bardzo ważne, chciałam wiedzieć. Kim jest ten, do którego mnie porównał? Ten, któremu przez tyle lat nie mogę dorównać. Ten lepszy, który wiedziałby, jak się zachować. Kim on jest?! Ojciec nie powiedział nic więcej. Po prostu wstał i wyszedł. Jak gdyby nic się nie stało. Mama patrzyła na mnie, ale czułam, że w rzeczywistości jej wzrok biegnie gdzieś dalej, jakbym była przezroczysta. Patrzyła na mnie, ale widziała jego. Kim on jest?! – Mamo, powiedz… – poprosiłam błagalnym tonem. Odpowiedzią był szloch. Po raz pierwszy w życiu widziałam płaczącą mamę. Nie mogłam tego znieść. Uciekłam do swojego pokoju.
* Kim był On, dowiedziałam się dopiero rok później. Szukając jakiejś książki w biblioteczce, między woluminami znalazłam zdjęcie chłopca, na oko dziesięcioletniego. Początkowo sądziłam, że to fotografia taty z czasów dzieciństwa, bo podobieństwo było uderzające, ale gdy uważniej się przyjrzałam, zrozumiałam, że meble i strój chłopca nie mogą pochodzić z tamtego okresu. Długo patrzyłam na zdjęcie i prawda powoli do mnie docierała. Patrzyłam na niego, tego, o którym tak często myślałam od czasu pamiętnej rozmowy. Obserwowałam każdy szczegół, przypatrywałam się z bliska spojrzeniu, porównywałam w lustrze do
siebie. Chłopiec na fotografii ubrany był w garniturek, pod szyją miał muchę. Siedział skupiony przy fortepianie, w pokoju, którego nie znałam. Nie odważyłam się zapytać o niego rodziców. W ogóle długo nie pytałam, bo chociaż domyślałam się, to nie byłam gotowa na prawdę. Wreszcie poszłam do pani Stasi. Ta popatrzyła mi w oczy, westchnęła głęboko i opowiedziała o Bracie. Miałam wtedy prawie osiemnaście lat. Wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, że byłam dzieckiem zastępczym. Miałam dokonać czegoś, co już w założeniu było niemożliwe – zapełnić pustkę po ideale, który odszedł. Nie wiadomo, jaki byłby, gdyby żył, ale czas, choroby i rodzicielskie wyobrażenia postawiły go na piedestale. Uczyniły z niego cel dla mnie. Cel, którego nie mogłam osiągnąć, bo byłam żywym człowiekiem, a nie stworzonym z blaknących wspomnień i marzeń uosobieniem wspaniałego dziecka. Miał na imię Miłosz. Pięknie grał, błyszczał intelektem, czytał poważne książki, słuchał rodziców i odkąd zaczął mówić, utrzymywał, że chce być lekarzem jak tata. Zupełne moje przeciwieństwo – do gry trzeba mnie było zaciągać siłą, chciałam czytać tylko książki z obrazkami, wolałam rysować królewny niż oglądać atlas anatomiczny. Jedyne, co nas łączyło to skłonności do chorowania. Ale i tu on okazał się lepszy, bo chorował ciężej, znosił to dzielnie, bez skarg i biadolenia, wreszcie umarł. Ja zapadałam tylko na anginy, w chorobie byłam marudna i nieznośna, a na dodatek żyłam. Urodziłam się rok po jego śmierci. Mniej lub bardziej świadomie, zaplanowana na następczynię Brata. Rodzice przenieśli na mnie całą swoją miłość i troskę, zapewnili mi wszystko, co najlepsze. Gdy chorowałam – sprzedali mieszkanie w miejskiej kamienicy i kupili dom na wsi, żebym miała świeże powietrze. Mama zrezygnowała z pracy, chciała poświęcić się córce, wspierać w rozwoju. Tata widział we mnie przyszłego lekarza. Tak, kochali mnie bardzo, ale nie miłością do drugiego dziecka. Oni kochali mnie miłością do Brata. To dlatego nigdy nie mogłam sprostać ich oczekiwaniom, dlatego czułam, że nie jestem dość dobra. Tolerowali, inwestowali i obserwowali, kiedy z tej skorupy, z ciała córki, wykluje się On – ideał. Zrozumiałam wszystko. Poznałam prawdę. I coś we mnie pękło. Najgorsze było to, że kochałam rodziców i nie potrafiłam przestać. Za to Brata nienawidziłam. Chciałam podrzeć tę fotografię na drobne kawałki. Chciałam rzucić te marne resztki na stół podczas obiadu i zapytać, jak podoba im się żeńska wersja brata Miłosza. Zamiast tego schowałam zdjęcie na dno mojej szuflady, podobnie jak zranione uczucia. Wtedy też postanowiłam, że jeszcze im wszystkim pokażę. Teraz bez żalu, ale też bez złości oddaję tę fotografię na pastwę płomieni. Jest dla mnie symbolem pierwszego fałszu, jakiego zaznałam w swoim życiu. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
II Wspomnij wakacyjne zauroczenie
Rodzinne zdjęcie. Kobieta siedzi na rzeźbionym krześle. Po jej lewej stronie stoi młoda, nastoletnia dziewczyna w plisowanej spódnicy i białej bluzce. Uśmiecha się. Po prawej stronie znajduje się mężczyzna. Kobieta spogląda na niego w górę i trzyma za rękę. Twarz mężczyzny nie wyraża żadnych emocji. W tle widać antyczny kredens z ciemnego drewna z kryształowymi szybami. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Trzecia klasa liceum kojarzy mi się wyłącznie z dwoma sytuacjami: uczę się i jadę autobusem. Pierwszą z nich zafundowałam sobie na własne życzenie: miałam tyle zaległości, że nadrobienie ich kosztowało mnie wiele wysiłku. Co prawda poprawkę z biologii zdałam samodzielnie, a resztę załatwiła wizyta ojca w szkole. Nauczyciele jak jeden mąż postawili mi trójki i dostałam promocję, ale wszystko to było „warunkowe”. Mówiąc wprost: przysługa dla pana profesora może się opłacać, ale córka musi zaliczyć materiał, żeby renoma szkoły nie ucierpiała. Wzruszałam ramionami, słysząc takie słowa, bo połowa uczniów tej wspaniałej szkoły zaliczała kolejne klasy na podobnej zasadzie. Dzieciaki bogatych lekarzy czy prawników mogły nadal dobrze się bawić, a ich rodzice chwalić, że pociechy kształcą się w placówce z tradycjami. Nauczyciele choć przez chwilę czuli, że los tych, którym przez cały rok zazdroszczą pieniędzy i pozycji, zależy od ich dobrej woli. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Mogłabym i ja w ten sposób zaliczać kolejne klasy, ale wizyta w szkole musiała być dla ojca trudnym przeżyciem, bo powiedział krótko: – Zaliczysz wszystko i nigdy więcej nie doprowadzisz do podobnej sytuacji. To nie była prośba. To był rozkaz. A ja musiałam się dostosować. Siedziałam więc z nosem w książkach i stopniowo zdawałam kolejne partie materiału. Codzienne dojazdy do szkoły także były męczące. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o prywatnych liniach, o busach odjeżdżających co kwadrans. Po trzy kursy PKSu w każdą stronę – to wszystko, na co mogłam liczyć. A w autobusach tłok, zwłaszcza w dni targowe. Niewielu było wtedy stać na samochód. W Polmozbytach maluch, fiat 125p, czy polonez kosztowały mniej, ale trzeba było nie lada znajomości, żeby mieć szansę na taki zakup. Za to na giełdach – do wyboru, do koloru. Ale cena – kilkakrotnie wyższa. Pozostawał więc autobus i jazda w ścisku, czasami bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Pamiętam zwłaszcza jedną sytuację. Zbliżał się koniec roku szkolnego, a czerwcowy dzień był szczególnie upalny. Niedaleko mnie stała dziewczyna, a przy niej wysoki mężczyzna, który trzymał się skórzanego uchwytu pod dachem autobusu. Spod pachy kapały mu krople potu, które spadały wprost na nos stojącej przy nim dziewczyny. Było mi niedobrze od samego patrzenia, ale nie mogłam oderwać wzroku od tej nieprawdopodobnej sceny. Do dziś zastanawiam się, jak ona to wytrzymała. Chyba musiała. Z ulgą przyjęłam koniec roku szkolnego. I chociaż nadal miałam sporo do nadrobienia, zwłaszcza że myślałam o medycynie, to w duszy mi śpiewało: „Nareszcie wakacje!”
*
– To nie miejsce dla ciebie. Tu mogą być żmije, nie wiesz? Podskoczyłam, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Byłam przekonana, że w tej gęstwinie jestem zupełnie sama. Znalazłam to miejsce tydzień wcześniej – wymarzone do spokojnej nauki: powalony pień drzewa na malusieńkiej słonecznej polance otoczonej sosnowym lasem i krzakami jałowca. Przychodziłam tutaj wkuwać zaległości. Było mi łatwiej niż w domu, gdzie przez ostatni rok wciąż czułam na plecach badawcze spojrzenie mamy. Nawet gdy wyjeżdżała, obdarowywała mnie nim na pożegnanie, a ono przylepiało się do mnie i kontrolowało każdy ruch. Miałam wyrzuty sumienia nawet wtedy, gdy szłam do kuchni coś przekąsić. Wymyśliłam w końcu codzienny spacer. Zapytałam nieśmiało o zgodę, dodając coś o świeżym powietrzu. O dziwo, zadziałało. I podczas jednej z darowanych mi chwil wolności odkryłam ten zakątek. Od tamtej pory przychodziłam tu każdego dnia. Zwykle na godzinę, gdy rodziców nie było – nawet na kilka. Nauka wśród zieleni i ze śpiewem ptaków w tle wchodziła mi do głowy dwa razy szybciej. Byłam tu lekka i wolna, wreszcie sama. Tak mi się przynajmniej wydawało. – Co, nie gadasz z byle kim? W głosie zza pleców usłyszałam agresywne nutki, odwróciłam się więc, żeby zobaczyć, z kim mam do czynienia. Co tu kłamać – zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wysoki, muskularny, ciemnobrązowa opalenizna, a do tego blond włosy i kasztanowe oczy – ideał z moich marzeń. Zamurowało mnie zupełnie. Tymczasem zjawiskowy chłopak wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Zniknął za jałowcem tak nagle, jak się pojawił. A ja zostałam jak ta sierota, z książką do biologii w ręku. Od tamtego dnia moje spacery nabrały nowego wymiaru. Polanka stała się nie tylko miejscem nauki, ale przede wszystkim oczekiwania. Powtarzałam regułki i definicje, oglądałam schematy i przekroje, jednak luz i swobodę zastąpiło napięcie i niecierpliwość. A jeśli już nigdy nie przyjdzie? Może był w tych okolicach tylko jeden raz? A jeśli przyjdzie, to co mu powiem? Pewna siebie dziewczyna z renomowanego liceum istniała tylko w połączeniu z odpowiednimi ciuchami, makijażem i fryzurą. Bez tych atrybutów stałam się na powrót przeciętną dziewczyną, nieciekawą, nudną i prawie niezauważalną. Na dodatek z licznymi zaległościami w nauce. Nie dało się szybko nadrobić kilku miesięcy beztroski. Dopiero na tej polance poczułam, że wychodzę na prostą i ostatnią klasę zacznę z czystym kontem. – Przyrosłaś do tego pnia? Przyszedł! Marzenie się spełniło! Nie mogę zmarnować tej szansy. – A ty przyszedłeś sprawdzić? – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Nie, na grzybach jestem. Nie była to może wymiana zdań rodem z romansu, ale gdy ma się siedemnaście lat, niepotrzebne są specjalne ceregiele i wyszukane formy. Przynajmniej mnie nie były.
Miałam swojego księcia z bajki, w dodatku w otoczeniu wybujałej przyrody, letnią porą. Czego można więcej chcieć? Teraz, z perspektywy prawie dwudziestu lat pewnie pomyślałabym o zbliżonej wrażliwości, poziomie intelektualnym, wspólnych wartościach. Wtedy do głowy mi takie rzeczy nawet nie przyszły. Chyba zauważałam popełniane przez niego błędy językowe, dziwiłam się, że taki wspaniały chłopak nawet nie myśli o studiach, a jego plany ograniczają się do skończenia zawodówki i pracy w warsztacie samochodowym, ale w nastoletniej naiwności nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Przynajmniej nie będzie śmiał się z moich niepowodzeń – cieszyłam się w duchu. Imponował mi, bo wiedział wszystko o lesie. Znał nazwy ptaków, miejsca, gdzie można spotkać zająca, a nawet sarnę. Był silny i nawet kilka razy przeniósł mnie przez strumień, co pogłębiło mój stan zakochania. Mariusz różnił się od wszystkich znanych mi chłopaków. Nie miał ciuchów z pewexu jak szkolni koledzy – nosił podrabiane dżinsy z bazarów i flanelowe koszule w kratkę. I ze zdziwieniem zauważyłam, że nie ma z tego powodu żadnych kompleksów. Pokochałam te koszule równie mocno jak jego, zwłaszcza gdy okrywał mnie nimi w chłodne dni. Zresztą ten sentyment pozostał we mnie do dziś – zawsze mam w szafie taką jedną, o kilka rozmiarów za dużą. Zakładam ją w chwilach chandry i chociaż nie kojarzy mi się już z Mariuszem, to daje jakieś niezrozumiałe poczucie bezpieczeństwa. Fruwałam nad ziemią przez kilka godzin dziennie. Pierwszy pocałunek wprawił mnie w euforię, serce śpiewało, gdy obejmował mnie opalonym ramieniem. Byłam gotowa zrobić dla niego wszystko. Przynajmniej w czasie, gdy byliśmy razem. Kiedy wracałam do domu, natychmiast wracał mi rozsądek. Widziałam elegancką mamę i uosobienie dystyngowanej męskości w osobie taty, a ich zestawienie z moją miłością nie wypadało korzystnie. Kiedy siedzieliśmy przy stole, wyobrażałam sobie Mariusza zajmującego czwarte krzesło, ale mimo największych wysiłków mój chłopak wyglądał jak z innej bajki, jak dolepiony na siłę. Nie pasował ani do naszego domu, ani do sposobu, w jaki rozmawialiśmy. Trudno było mi przyznać się przed samą sobą, ale nie byłam pewna, czy potrafiłby wybrać odpowiednie sztućce. Wstydziłam się. Nie za niego, lecz za siebie, że te wszystkie normy są dla mnie ważniejsze od uczucia, że nie umiem o nich zapomnieć. Dochodziłam do wniosku, że za mało kocham, że jestem nie dość romantyczna. Moja tajemnica była więc z jednej strony źródłem szczęścia i radości, z drugiej ciążyła, napawała smutkiem i budziła rozterki. Czasami trudno było mi ukryć podekscytowanie zbliżającym się spotkaniem w lesie, kiedy indziej z trudem powstrzymywałam radość z potajemnych uścisków czy pocałunków. Drżałam pod spojrzeniem mamy, unikałam patrzenia w oczy tacie. Doskonale wiedziałam, że miejscowy chłopak z marnym wykształceniem i ambicjami kończącymi się na własnym warsztacie nie wzbudziłby ich entuzjazmu. Poza tym po raz kolejny okłamywałam ich i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Wybaczyli mi przecież mój brak odpowiedzialności, nie poniosłam żadnej
kary, tymczasem zamiast poświęcić czas nauce i odwdzięczyć im się za troskę, biegam po lesie z chłopakiem, o którym można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że kontakt z nim rozwija mnie intelektualnie. Pamiętam też, że jednocześnie czułam jakiś rodzaj buntu. Pierwsze uczucie oszałamiało mnie i chciałam zanurzyć się w tych emocjach bez reszty, odrzucić obawy i samokontrolę. Tłumaczyłam sobie, że rodzice nie mogą decydować o miłości, że nie robię przecież nic złego, nie krzywdzę ich. To był trudny czas. Czułam, że kiedyś moja tajemnica wyjdzie na jaw, więc poczułam nawet coś w rodzaju ulgi, gdy pewnego wieczoru mama poprosiła mnie do salonu. Pamiętam doskonale ojca siedzącego w fotelu z kieliszkiem koniaku w dłoni. Mama usiadła na sofie, mnie wskazała miejsce obok siebie. Wiedziałam, czego będzie dotyczyła rozmowa. – Nie spotkasz się z nim więcej. To nie jest chłopak dla ciebie. – Mama nie bawiła się w zbędne wstępy. Zdecydowali bez mojego udziału, chodziło tylko o poinformowanie mnie o tym. Nie pamiętam dokładnie, jak do tego doszło i dlaczego stało się to akurat wtedy, ale emocje wzięły górę. Nie udało mi się zapanować nad uczuciami, których do końca nie byłam w stanie nawet nazwać. – Będę się spotykała z kim zechcę! Nie możecie mi zabraniać! Nie macie prawa traktować mnie jak więźnia! – wykrzyczałam te i jeszcze wiele zdań. Było i o wielkiej miłości, i o tym, że mnie nie kochają, że nie liczą się ze mną i moimi pragnieniami, że są starzy, niczego nie rozumieją i mierzą wartość ludzi wyłącznie zawartością portfela i ilością papierków z różnych głupich szkół. Wreszcie emocje wygasły. Zamilkłam i zdałam sobie sprawę, że żadne z rodziców nie przerwało mi ani słowem. Siedzieli w milczeniu i czekali aż skończę. A ja chciałam awantury, wrzasków, pokazu siły. Byłam gotowa na walkę, ale nie na ciszę. Poczułam się jak przekłuty balon. – Nataszo, uważam, że oceniasz nas niesprawiedliwie – pierwsza odezwała się mama. – Zawsze chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej. Ptasiego mleka ci nie brakowało. Co się z tobą dzieje, dziecko? Skąd ta niewdzięczność? Ojciec powoli podniósł kieliszek koniaku do ust. Nie odezwał się, tylko spokojnie patrzył w moją stronę. – Nie jestem niewdzięczna… – wyjąkałam, tracąc poprzedni rezon. – To jak wytłumaczysz swoje zachowanie? Zawiodłaś nasze zaufanie w zeszłym roku. Daliśmy ci szansę na odbudowanie go. A ty? Powinnaś być… – Tak, wdzięczna. – Właśnie, wdzięczna! A nie świadomie sięgać dna! W tym momencie uzmysłowiłam sobie, dlaczego słowa matki tak mnie zdenerwowały. Wypowiedziała na głos moje obawy. Wyraziła to, do czego sama nie chciałam się przyznać. Mariusz był uroczy, ale nie dość dobry. Rodzicom udało się
osiągnąć swój cel: skazili mnie ambicjami. Nie poszłam więcej do lasu. Mariusza spotkałam jeszcze tylko raz, po pogrzebie taty. Poznałam go po oczach, bo z blond włosów niewiele zostało, a muskularny tors ustąpił miejsca słusznych rozmiarów brzuchowi. Był z żoną, równie pulchną tlenioną blondynką mającą na sobie bluzkę z tygrysim wzorem i spódnicę z cekinami. Trzymali za ręce kilkuletniego chłopca ubranego od stóp do głów w dekatyzowany dżins. – Dziękuję, że przyszedłeś. Co słychać? – zapytałam, chociaż wcale mnie to nie obchodziło. Zamiast niego odpowiedziała blond żona. – Mariusz zatrudnia już trzech chłopaków, sam tylko z klientami rozmawia. Dobudowaliśmy piętro domu, a w przyszłym roku zmieniamy samochód. Mariusz coś zwiezie z Niemiec… Patrząc na nich, widziałam symbol nowych czasów. Nie mieli wykształcenia, nie mieli klasy, ale mieli pieniądze. Budowali, kupowali, żyli bez refleksji, korzystając z każdej możliwości. Wyglądali na zadowolonych. Pożegnałam się szybko, bo chciałam zachować na dnie serca choć resztki wspomnień z leśnych spacerów.
* Ostatni rok w liceum kojarzy mi się z wszechobecnymi dzikimi bazarami, magnetofonami, które nazywaliśmy „jamnikami” i muzyką z pirackich kaset magnetofonowych. Na bazarkach można było kupić za złotówki to, co dawniej bywało tylko w pewexie, chociaż ciuchy były raczej podróbkami znanych marek. Polacy zawsze byli zaradnym narodem, więc w garażach i mieszkaniach powstawały dżinsowe spodnie i spódnice, które choć dżinsem były jedynie z nazwy, a sztywnością dorównywały krochmalonej pościeli, szły jak ciepłe bułeczki. Co bardziej pomysłowi samodzielnie farbowali koszulki, furorę robiły wprasowanki z wizerunkami popularnych zespołów, a komu udało się zdobyć chińskie trampki – mógł uznać się za prawdziwego szczęściarza. Bazarowe zakupy nie dotyczyły, rzecz jasna, uczniów mojej szkoły. Tu nadal należało odróżniać się od plebsu, od zwykłych ludzi. Mnie to już zbytnio nie obchodziło. Miałam swój cel i dążyłam do niego. Od czasu afery z poprawką z biologii nie mieszkałam w internacie. Po roku samotności i dojazdów, a przede wszystkim historii z Mariuszem, rodzice wynajęli mi pokój u czyjejś znajomej, która z braku innych zajęć przez całe dnie zajmowała się odwiedzaniem podobnych do siebie koleżanek i przyjmowaniem ich wizyt, a wszystko w celu zebrania jak największej ilości plotek. W wolnych od tych pasjonujących zajęć chwilach niczym rasowy wywiadowca pilnowała, żebym „dobrze się prowadziła”. Początkowo trochę mi to doskwierało, potem przywykłam. Dzięki temu udało mi się ponownie mieć dobre oceny i powtórki przed maturą nie były takie straszne. Na studniówkę nie poszłam. Nie miałam z kim. Rodzicom powiedziałam, że idę,
w szkole zapłaciłam ile trzeba było, a dwa dni przed balem udałam chorobę. Mama przyjechała natychmiast i wyglądała na przejętą i wystraszoną, ale ja już nie dałam się nabrać. Nie o mnie się martwiła. Bała się, że On może umrzeć po raz drugi. Teraz nie miałam już żadnych wyrzutów sumienia i wykorzystywałam wolny tydzień na wymyślanie różnych zachcianek i błogie lenistwo. Jeżeli nie mogę mu dorównać, to przynajmniej na nim skorzystam – myślałam. Koleżanki nie bardzo wiedziały, co się ze mną dzieje. Zresztą nie chciało im się zajmować czyimiś problemami. Biegały na imprezy i na korepetycje do nauczycieli, którzy „mieli wejścia na medycynę”. Moje milczenie i niechęć do zwierzeń skomentowały krótko – „odbiło jej”. Ktoś wymyślił, że ojciec załatwi mi zdanie egzaminów, bo to przecież „sława medyczna”. W końcu dali mi spokój i po raz drugi w ciągu czterech lat przestali mnie zauważać. O ile kiedyś było to problemem – teraz przyniosło raczej ulgę. Nie miałam ochoty opowiadać nikomu o Bracie. Maturę pamiętam jak przez mgłę. Zawsze potem znajomi dziwili się, jak można zapomnieć temat maturalnego wypracowania albo pytania wylosowane na ustnym. Mnie się to przydarzyło. Było coś o podwójnym zapłodnieniu i pierwszych ewolucjonistach. Chyba. Po odebraniu świadectwa z paskiem wróciłam do domu, gdzie czekali rodzice z przyjęciem niespodzianką, którego się spodziewałam, ale udałam odpowiednie do okoliczności zaskoczenie. Tak, wydoroślałam przez ten rok, już wiedziałam, jak się zachować, żeby nie wzbudzić ich podejrzeń. Od dziecka słuchałam, czego oczekują i teraz, aby osiągnąć zamierzony cel, bez większych problemów rozsnułam mgłę posłuszeństwa, mgłę, która miała ich zwieść i uśpić ich czujność. Siedziałam prawie nieruchomo u szczytu stołu, na miejscu, które zawsze należało do ojca, ale dziś, jako bohaterce rodzinnego zjazdu, przypadło mnie. Zachowując wszelkie zasady dobrego wychowania, przyjmowałam gratulacje, drobne upominki od cioć i wujków, całowałam kogo trzeba i gdzie trzeba, uśmiechałam się w odpowiednich momentach, dziękowałam i skromnie opuszczałam wzrok słuchając komplementów. Mama promieniała, ojciec udawał, że to dla niego nic dziwnego, ale uchwyciłam kilka razy jego zadowolone spojrzenie. Stryj Jerzy zapowiedział niespodziankę i przyniósł z samochodu aparat fotograficzny. Była to praktica, prawie nieosiągalna i niezwykle droga. Stryj zebrał należne oklaski i oznajmił, że ważne chwile rodzinne wymagają uwiecznienia. Rodzinne zdjęcie ze mną w centrum wymagało dłuższej chwili ustawień, ukrywania w drugim rzędzie tęgich ciotek i zmuszenia do bezruchu kilku rozpuszczonych przedstawicieli najmłodszego pokolenia. – A teraz nasza Nataszka z rodzicami – stryj najwyraźniej dobrze czuł się w roli szalejącego reportera. – Będzie pamiątka do końca życia. Odpowiednim tłem miał być antyczny kredens z ciemnego drewna z porcelanową zastawą za kryształowymi szybami. Mama usiadła na rzeźbionym krześle, ojciec stanął
po jej prawej stronie. Z drugiego boku ja. Stryj w przeciwległym końcu pokoju ustawiał przesłonę czy co tam innego trzeba było. Reszta rodziny przyglądała się w milczeniu tym magicznym czynnościom. – Niech się przyszła pani doktor uśmiechnie – zaproponowała słodko ciotka Maria. – Kariera przed tobą, nie cieszysz się? To była moja chwila. Lepszej nie będzie. Na nią czekałam cały rok, a może nawet całe życie. – Nie idę na medycynę. Będę zdawała na psychologię. Trzask migawki zabrzmiał niczym grzmot przecinający martwą ciszę, jaka zapadła w pokoju. Rodzina zamarła w niemym przerażeniu, a ja spokojnie wyszłam z domu i poszłam na długi spacer do lasu.
* Nie wiem, jak to zdjęcie znalazło się w naszym albumie. Stryjowi udało się uchwycić prawdziwe emocje, bez dwóch zdań. Patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat – młoda dziewczyna w grzecznej plisowanej spódnicy i gładkiej białej bluzce z wyrazem dzikiej radości i triumfu w oczach. Obok matka z przerażeniem patrząca w górę, na męża. Nawet chwyciła go za rękę, co nigdy publicznie się nie zdarzało. I ojciec, sztywny, tak sztywny, nie jak zawsze niewzruszony, ale wysztywniony w jakimś dziwnym napięciu i postarzały w tym ułamku sekundy o dobrych kilka lat. Patrzę na czarno-białą odbitkę mojego pierwszego zwycięstwa. Wtedy miało bardzo słodki smak. I chociaż nie należy do wspólnego życia z byłym mężem, to może nie przypadkiem się tutaj znalazła. Może właśnie wtedy zaczęła się moja droga do dzisiejszego dnia? Może to był pierwszy dzień mojego dorosłego życia, samodzielnych decyzji? Tylko czy to naprawdę powód do dumy? Teraz myślę, że napędzała mnie chęć zemsty, odegrania się na rodzicach. Dziś widzę, że nie chcieli źle, robili to, co uważali za słuszne. Swoimi decyzjami dodałam im lat, przyspieszyłam starość, a przecież i tak nie byli najmłodsi. Cóż, niech moim usprawiedliwieniem będzie bezkompromisowość młodości, potrzeba oderwania się, samodzielności i nastoletniego buntu. Dlaczego znalazłam to zdjęcie? Jako przestrogę przed zemstą? Przed kierowaniem się złymi emocjami? Pamiętam wykładowcę, który powtarzał, że w życiu nie ma przypadków, więc może i ta fotografia jest mi do czegoś potrzebna? A raczej była. Nadszedł czas na pożegnanie złości, mściwości i zimnego wyrachowania. Nie przyniosły mi nic dobrego. Do piekła z nimi! Wrzucam fotografię do grilla i popijając kawę patrzę, jak pod wpływem gorąca zwija się i niknie zbuntowana nastolatka, a wraz z nią nienawiść do Brata i żal do rodziców. Ogień oczyszcza. Magia płomieni sprawia, że kawałek zamrożonego przez długie lata serca ogarnia przyjazne ciepło. I dobrze mi z tym. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
III Przeżyj miłość
Młoda dziewczyna w kostiumie kąpielowym przytula się do chudego chłopaka. Wiatr rozwiewa jej włosy. Stoją na plaży. W tle widać morze. Obydwoje są zadowoleni, uśmiechają się do fotografa. Z ich oczu bije radość i ufność. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Egzaminy wstępne nie sprawiły mi żadnego problemu. Po takim liceum na studia dostawali się wszyscy. To, że spory odsetek z pomocą wpływowych rodziców lub ich portfeli, było tajemnica poliszynela. Najważniejsze, że statystykami można było się chwalić. Ja nie mogłam liczyć na wsparcie, zresztą nie chciałam go. Załatwiłam miejsce w akademiku i tam spędziłam egzaminacyjny tydzień. Pamiętam szok, gdy do windy wszedł czarnoskóry student. Odruchowo cofnęłam się, a on błysnął białymi zębami i powiedział: – Dziewczyna się nie boi, ja nie zjadam. Było mi wstyd, że jestem taka zaściankowa. Tak właśnie w akademickiej windzie przeszłam ekspresowy kurs tolerancji. Przez całe wakacje nie usłyszałam od rodziców ani jednego słowa. Można by pomyśleć, że mieszkałam w domu z dwoma duchami, które w ciszy przemieszczają się między salonem a sypialnią. Zapiekła w swojej zemście nie zwracałam na to uwagi i nie zamierzałam nawiązywać z nimi jakiegokolwiek kontaktu. Pani Stasia popłakiwała po kątach, ale nie namawiała mnie do przeprosin. Pod koniec sierpnia zrozumiałam, że nie mam pieniędzy na studiowanie. O tym aspekcie życia nie pomyślałam, bo nigdy nie musiałam się o niego martwić. Tymczasem dopadła mnie szara i bardzo konkretna rzeczywistość. Jak bunt, to bunt, nie pozwala na proszenie rodziców o pieniądze. Uznałam, że sobie poradzę. Nie wiem, czy szczęście sprzyja wszystkim desperatom, ale już na początku bazarowej alejki zobaczyłam kartkę z napisem „Przyjmę dziewczynę do pracy”. Pan Mietek zmierzył mnie nieco pogardliwym spojrzeniem i powiedział: – Jak chcesz tu sprzedawać, to musisz dobrze wyglądać. Wybierzesz se coś z towaru, a ja odliczę od wypłaty. Musiałam przystać na te warunki, chociaż towar był zupełnie nie w moim guście. Dżinsowe kamizelki, tureckie bluzki z mnóstwem błyszczących dżetów i metalowych zapinek to nie był mój styl. Za to był stylem ulicy i musiałam się dostosować. Cały wrzesień spędziłam w metalowych szczękach, wśród głośnej muzyki z charczących kaset produkowanych w podmiejskich garażach. Moimi koleżankami były dziewczyny po handlówce, których narzeczeni i mężowie kursowali między NRD, Czechosłowacją a Turcją i ZSRR, kupując, sprzedając i wymieniając co się da. Słuchałam opowieści o przemycie, „przeliczników” z okularów przeciwsłonecznych na „czeszki”, chałwy na kakao i wódki na krem lub parasolki. Biznes kwitł, handlarze bogacili się na potęgę, bo ludzie spragnieni choć odrobiny kolorowego życia kupowali wszystko.
Z tamtego miesiąca najlepiej pamiętam spotkanie z Agnieszką, klasową liderką. Szła pewnym siebie krokiem, kołysząc biodrami. Jak zawsze w pełnym makijażu, ubrana w ciuchy niczym z zachodnich teledysków. Na mój widok stanęła jak wryta. – To ty? – zapytała niezbyt mądrze. W pierwszej chwili poczułam wstyd. Doskonale wiedziałam, co widzi. I zdawałam sobie sprawę, że niczym nie różnię się od dziewczyn z sąsiednich straganów. W porównaniu z nią wypadałam jak bardzo uboga krewna, która sili się na to, żeby wyglądać stylowo, a wynik jest żałosny. – Nie, nie ja – siliłam się na dowcip. – Ale obciach! Dziewczyny się uśmieją, jak im powiem! Pewnie, czego innego mogłam się spodziewać. Cała Agnieszka – zero empatii, reakcje na poziomie średnio inteligentnego zwierzątka. Złość błyskawicznie zagłuszyła wstyd. Co ja takiego śmiesznego robię? Pracuję ciężko, po dwanaście godzin w hałasie, kurzu i upale. Zarabiam na siebie, to nic uwłaczającego. – To na co czekasz?! – wrzasnęłam. – Leć, masz przecież nową plotkę! Agnieszka ściągnęła brwi. Ze strony innych tolerowała tylko wyrazy uwielbienia. Od tej chwili mogłam w niej mieć zapiekłego wroga. Na dodatek nie wiedziała, co odpowiedzieć, ponieważ moja agresja wprawiła ją w konsternację, a nie lubiła dyskomfortu. Bez słowa odwróciła się na pięcie i odpłynęła bazarową alejką, zarzucając blond włosami. – Dobrze, że pan Mietek nie widział – zza zasłony dżinsowych spódnic wysunęła się ruda natapirowana głowa Kaśki. Sprzedawała na sąsiednim straganie słodycze – niemieckie czekolady z orzechami, gumy kulki w plastikowych rurkach, solone orzeszki i radziecką chałwę. – Dostałabyś opierdol. Taka klientka! Widać, że ma kasę… – westchnęła z rozmarzeniem. Nie dziwiłam się – dla niej, córki chłopa z niewielkiej wsi, Agnieszka była nieosiągalnym ideałem. – I tak nic by tu nie kupiła. Kaśka nie słuchała. Miarowo żując gumę, patrzyła za oddalającą się Agnieszką. – Też kiedyś taka będę – powiedziała. Nie musiałam długo czekać na zemstę dawnej koleżanki. Już od następnego dnia rozpoczęły się odwiedziny wszystkich możliwych znajomych. Przychodzili jak do zoo. Pojedynczo, ale najczęściej parami. Nie po to, żeby pogadać, o nie. Prosili o pokazywanie towaru, przebierali, oglądali, komentowali jakość i styl ciuchów, które sprzedawałam. I te pogardliwe uśmieszki, porozumiewawcze spojrzenia. Niczego nie kupowali. Ich zadaniem było wyłącznie upokorzenie mnie. Miałam dwa wyjścia – brać to do siebie albo szybko się uodpornić. Po pierwszym dniu miałam ochotę rzucić pracę, ale do początku roku akademickiego zostały tylko dwa tygodnie, a ja nie miałam pieniędzy. Na akademik nie mogłam liczyć, bo mimo że mama nie pracowała, dochody taty stawiały mnie w szeregu bogatych. Nikogo w dziekanacie nie interesowały relacje rodzinne. Akademik? Dodatek do obiadów w stołówce
studenckiej? Stypendium socjalne? – panie z uniwersyteckiej administracji uśmiały się szczerze i szybko pozbawiły mnie złudzeń. Moje miejsce było w metalowej „szczęce”, wiedziałam to. I wytrwałam. Roztoczyłam wokół siebie ochronny parasol obojętności. Podawałam, odpowiadałam na pytania o cenę, a wszystko bez mrugnięcia okiem. Nie zająknęłam się nawet na temat wspólnej szkoły czy imprezowej znajomości. Co ciekawe, po kilku dniach zauważyłam, że Agnieszka, zupełnie nieświadomie, zrobiła mi przysługę. Inni klienci, widząc, jakie osoby interesują się naszym towarem, czekali tylko, aż doskonale wyglądający posłańcy tej wrednej dziewuchy odejdą i natychmiast kupowali rzeczy, które wzbudziły zainteresowanie tamtych. Nie mieli przecież pojęcia o prawdziwym celu tych wizyt – szykanowaniu mnie. Wydawało im się, że jeśli coś przyciągnęło uwagę takich ludzi, to musi być wyjątkowe. Kupowali i cieszyli się posiadaniem ekstraciuchów. Obroty wzrosły, pan Mietek był zadowolony i nawet kilkakrotnie w ramach premii podarował mi coś z towaru, co pod jego nieobecność natychmiast sprzedawałam. Miesiąc minął szybciej, niż się spodziewałam. Pożegnałam przedsiębiorczego pracodawcę i Kaśkę, nawet z pewnym wzruszeniem, co mnie samą zdziwiło. Ich z kolei dziwiło, że wolę się uczyć, zamiast zarabiać i to dobrze. – Co ci z tego przyjdzie, dziewczyno! Źle ci u mnie? Jakbyś nabrała rozumu, to wracaj. Podziękowałam grzecznie i z pierwszymi zarobionymi pieniędzmi w kieszeni ruszyłam na podbój studenckiego świata.
* Siedziałam na dole piętrowego łóżka i uczyłam się do kolokwium. Musiałam wykorzystywać każdą spokojną chwilę. Dopiero tutaj, w akademiku, zrozumiałam, jakim dobrodziejstwem jest własny pokój i możliwość decydowania o tym, co w danej chwili chce się robić. Jedenastopiętrowy wieżowiec z pokojami wypełnionymi studentami obu płci i różnych ras, to nie miejsce, w którym człowiek może spodziewać się samotności i spokoju. Szary na zewnątrz, ale kolorowy i pulsujący wieczną zabawą w środku budynek był od kilku miesięcy moim domem. Największą zaletą miejsca na podłodze, które zajmowałam, był fakt, że nie musiałam za nie płacić. W zamian zmywałam i od czasu do czasu uprzątałam bałagan po moich współlokatorkach. Nie przeszkadzały mi te obowiązki, bo żeby nadmuchać materac, musiałam i tak posprzątać. Dużo gorzej miała się sprawa nauki. Jola, koleżanka z roku, i trzy jej znajome ze starszych lat, zgodziły się mnie przygarnąć i w taki oto sposób zamieszkałam z nimi „na waleta”. Na moje nieszczęście dziewczyny były bardzo towarzyskie i większość czasu wolnego od zajęć poświęcały na poznawanie nowych facetów. W związku z ich towarzyskim usposobieniem drzwi do pokoju prawie się nie zamykały. Ciągle ktoś przychodził, żeby pożyczyć bluzkę, suszarkę, garnek, albo po prostu pogadać. Na początku było fajnie, ale kiedy zdałam sobie sprawę, że bez nauki
się nie obejdzie, coraz mniej podobał mi się imprezowy charakter lokalu. Cóż, nie mogłam protestować, w końcu byłam tutaj gościem, zawalidrogą na podłodze, dodatkową osobą w kolejce do łazienki. Z jedzeniem też nie było najlepiej. Jola miała wykupione obiady w stołówce, na które chodziłyśmy razem. Zupy można było jeść do woli, więc nalewała dwa talerze i dzięki temu miałam zapewniony gorący posiłek. Przynajmniej od poniedziałku do piątku. Śniadania i kolacje były mniejszym problemem, bo studencka brać chętnie i bez zbędnych pytań dzieliła się tym, co miała. Akademik był czymś w rodzaju wielkiej komuny, gdzie wszystko jest wspólne. Nikt nie pytał, dlaczego tu mieszkam i dlaczego nie mam pieniędzy. Akceptowali rzeczy i ludzi takimi, jakimi są. Nigdy nie miałam wrażenia, że komuś przeszkadzam, nikt ani jednym słowem nie dał mi do zrozumienia, że powinnam się odwdzięczyć. To było piękne, do dziś czuję wielki sentyment do tamtych chwil. Dom studencki był chyba jedynym miejscem, w którym czułam prawdziwą wolność. To znaczy czułabym, gdyby nie moje własne ograniczenia. Wciąż po głowie chodziły mi myśli: nie powinnam się tak zachowywać, nie wypada siedzieć komuś na głowie tak długo, nadużywam ich gościnności i dobrego serca. I ta nauka. To naprawdę był problem. Nie miałam warunków, żeby dłużej skoncentrować się na notatkach czy trudniejszym akapicie ze skryptu. Po kilku kolokwiach zrozumiałam, że muszę się lepiej zorganizować, dać odpór wiecznej zabawie. Nie stać mnie było na wynajęcie pokoju. Pieniądze zarobione na bazarze wydałam na podręczniki, a to co zostało, przeznaczałam od czasu do czasu na coś do jedzenia. Dorzucałam te skromne sprawunki do wspólnej lodówki, starając się, żeby widziało to jak najwięcej osób. Nie chciałam być darmozjadem. Potrzebowałam azylu do nauki. Pierwszym pomysłem była biblioteka. Cisza, spokój, ale niezbyt lubiłam tam siedzieć. Za bardzo przypominała mi dom, bo pod czujnym i surowym spojrzeniem bibliotekarek czułam się jak pod okiem mamy. Wciąż wydawało mi się, że coś robię nie tak. Źle siedzę, zbyt głośno przewracam strony, sama nie wiem co jeszcze. Czekałam więc na wiosnę i możliwość nauki w parku czy nad Wisłą. Do tej pory musiałam nauczyć się wykorzystywać każdą chwilę ciszy i spokoju. Kiedy dziewczyny wychodziły na imprezę na inne piętro lub szły „w miasto”, miałam kilka godzin na zgłębianie tajników nauki, która miała uczynić ze mnie psychologa. Tego dnia miałam szczęście, bo Jola pobiegła na pływalnię, a reszta współlokatorek wśród ochów i achów spowodowanych poznaniem „supergości” wybiegła na zbiorową randkę do sąsiedniego akademika. Przyjęłam to z ogromną radością. Następnego dnia miałam kolokwium zaliczeniowe u doktora Małeczki zwanego Doktorem Mengele, co chyba nie wymaga więcej tłumaczeń. Siedziałam więc na dole piętrowego łóżka i uczyłam się. Przyzwyczajona, że do pokoju każdy wchodzi i wychodzi, kiedy chce, nawet nie spojrzałam, kto zawitał w nasze progi tym razem. Weźmie, co chce i pójdzie – pomyślałam. – Nie sądziłam, że jest tak źle. – Głos mamy zabrzmiał tak nieoczekiwanie, że aż
zerwałam się na równe nogi. A ściślej – próbowałam się zerwać, co przypłaciłam bolesnym uderzeniem o metalowy kant łóżka powyżej. – Jak mnie tutaj znalazłaś? Mam nadzieję, że nie powiedziałaś na portierni, że… – Zawsze czułam, że mnie nie doceniasz, ale nie wiedziałam, że odmawiasz mi nawet inteligencji. Wiedziała, gdzie uderzyć, żeby zabolało. – Nie będę więc wdawać się w szczegóły. Najkrócej mówiąc – mamy znajomych, oni mają dzieci, które studiują. Co prawda nie w tak – zawiesiła głos na ułamek sekundy – ekstremalny sposób, ale udało im się dowiedzieć, gdzie jesteś. – Jak widzisz, radzę sobie – próbowałam za wszelką cenę bronić swojej godności, ale w otoczeniu talerzy z resztkami kanapek, rozrzuconej na łóżkach bielizny i wykonanego czerwoną pomadką na ścianie napisu „Kochamy wszystkich facetów” nie było to łatwe. – Tak, widzę. I dlatego tutaj jestem. Postanowiliśmy z ojcem złożyć ci propozycję. W końcu, było nie było, jesteś naszym jedynym dzieckiem. Wygrałam! Poddają się! Przez moment poczułam się zwycięzcą wielkiej wojny. Jednak tylko kilka sekund dane mi było upajać się triumfem. – Usiądź – zaproponowałam wielkodusznie. – Nie, dziękuję, to zajmie tylko chwilę. – Żadne z dwóch krzeseł w tym pokoju najwyraźniej nie budziło zaufania mamy. – Doszliśmy do wniosku, że każdy ma prawo do błędów. Podjęłaś kilka decyzji pod wpływem emocji i chcieliśmy dać ci czas na zmierzenie się z konsekwencjami. Byliśmy na bieżąco informowani o tym, jak żyjesz i sądzimy, że powinnaś była dojrzeć już do rozsądnych decyzji. Nasza propozycja jest taka: teraz wrócisz do domu i w przyszłym roku będziesz zdawać na medycynę. A od października zaczniesz studiować w ludzkich warunkach i żyć w cywilizowany sposób. Nie możemy spokojnie patrzeć, jak marnujesz sobie życie i tracisz zdrowie tylko po to, by zrobić nam na złość. Rozumiemy, jak trudno przyznać się do błędu, dlatego wyciągamy do ciebie rękę. Wychowywaliśmy cię i wierzymy, że nasz trud nie poszedł na marne. Zresztą nie przywykłaś do takich warunków i mogę sobie wyobrazić, jak cię to męczy. Teraz masz wybór, więc dokonaj go rozsądnie, a nie pod wpływem emocji. Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi w twarz. Wiedzieli, że nie mam co jeść, muszę waletować i nie zrobili nic. Spokojnie czekali. Liczyli na mój powrót i przeprosiny, a potem całkowite podporządkowanie się ich woli. Przed oczami stanął mi inny pokój, kilka lat temu, i prawie identyczna sytuacja. Z tą różnicą, że teraz byłam pełnoletnia i nie można było powiedzieć mi wprost „Pakuj się!”, więc trzeba było użyć innych sposobów. – Nie. – Nie miałam zamiaru uzasadniać swojej decyzji. – Do widzenia. Nie patrząc na mamę, wzięłam do ręki skrypt i zasłoniłam nim twarz. Nie widziała, że nie udało mi się powstrzymać łez. Nie wiem zresztą, czy to ją w ogóle interesowało. Gdyby nie skrzypnięcie drzwi, mogłabym pomyśleć, że cała ta sytuacja rozegrała się tylko w mojej wyobraźni.
* W jednym mama miała rację. Decyzje wymagają poniesienia ich konsekwencji. Czy byłam na to gotowa? Nie zastanawiałam się nad tym. To chyba największa zaleta młodości. Człowiek nie rozmyśla, nie roztrząsa każdego za i przeciw. Po prostu stawia czoła teraźniejszości. Bierze świat takim, jakim jest, bez trudu znajduje siłę do walki. Może to dobrodziejstwo nieświadomości oraz wiary, że będzie dobrze, bo przecież nie ma innej opcji. Tak czy inaczej wizyta mamy uświadomiła mi, że rodzice nie złamią swoich zasad. Mogę wrócić, ale na ich warunkach. Pomogą mi tylko w tym, co będzie im odpowiadać. W sumie nie powinnam się dziwić. Od dziecka dostawałam jasne komunikaty – posłuszeństwo jest nagradzane, krnąbrność i sprzeciw to cechy niepożądane. Grzeczne, dobrze wychowane panienki ufają rodzicom, szanują ich decyzje i wykonują polecenia, bo wiedzą, że tak jest dla nich najlepiej. A ja wypadłam z ram. Zepsułam idealny obrazek szczęśliwej rodziny. Byłam czarną owcą. Syna marnotrawnego można przyjąć, ale nie ulega się mu. To tyle w temacie wychowania. Wiedziałam już, ba, miałam pewność, że nikt mi nie pomoże. Byłam sama i może to dziwne, ale to przekonanie dodało mi sił. Może do tej pory wierzyłam w głębi duszy, że to stan przejściowy i lada dzień wszystko się zmieni. Teraz wiedziałam, że samo nic się nie stanie. Jedyną siłą sprawczą w moim życiu mogłam być ja sama. To było nowe odczucie, ale, o dziwo, mobilizujące. Zaczęłam działać. Priorytetem było znalezienie pracy. Potem wynajęcie jakiegoś pokoju. A to wszystko bez szkody dla studiów. Karkołomne zadanie, jednak innego wyjścia nie miałam. Wytrwałam w akademiku do końca sesji, którą jakimś cudem zaliczyłam. Ferie spędziłam na obozie studenckim w Bukowinie Tatrzańskiej. Nie było łatwo się dostać, bo wyjazd finansowała uczelnia i teoretycznie organizowano go dla sportowców z AZS-u, ale że akurat wpadłam w oko jednemu z koszykarzy – udało się. Załapałam się na jeden turnus, ale kiedy instruktor zobaczył, że doskonale jeżdżę na nartach, zaproponował, żebym została na kolejne dziesięć dni. Zgodziłam się bez wahania, bo dla mnie oznaczało to trzy posiłki dziennie i dwuosobowy pokój z łazienką. Oczywiście nic za darmo, ale z przyjemnością przejęłam część obowiązków magistra i większość dnia spędzałam na stoku, ucząc innych, jak zapanować nad deskami. W duchu dziękowałam rodzicom, że uznali sporty zimowe za część odpowiedniego wychowania. W tamtym czasie niewielu miało możliwość corocznych wyjazdów w góry, o sprzęcie nie wspomnę. Po powrocie z gór czekała na mnie dobra wiadomość. Koleżanka koleżanki dorabiała w jednym z nielicznych jeszcze wtedy pubów. Nieoczekiwanie (dla niej) zaszła w ciążę i lekarz stanowczo nakazał jej prowadzenie zdrowego trybu życia. Ponieważ stawką było życie dziecka, a przebywanie przez długie godziny w pełnej dymu piwnicy z kiepską wentylacją nie można było w żadnym wypadku nazwać zdrowym, koleżanka koleżanki postanowiła zrezygnować. Z żalem, bo podobno napiwki bywały wysokie.
Współczułam jej, ale nie mogłam się nie ucieszyć. Los mi sprzyjał. Po raz kolejny jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostałam to, czego potrzebowałam. Nie odrzuca się takich darów. Pracowałam dwa wieczory, a raczej noce, w tygodniu i w weekendy. Zaczęłam od zmywaka, wiadomo – nowym daje się najgorsze zajęcie. Przez moje ręce przechodziły każdego wieczoru setki szklanek, kieliszków i popielniczek. Widziałam, jak barmanka oszukuje na drinkach, a kelnerka dopisuje do rachunków pijanych gości kolejne piwa. Nie wzruszało mnie to. Już wiedziałam, że świat nie jest tylko kolorowy i ma też swoje ciemne zakamarki. To nie był pub dla studentów, raczej dla różnej maści artystów. Często urządzali spontaniczne koncerty lub czytali swoje wiersze. Lokal zyskał sławę elitarnego, stał się modny. Właściciel dbał o to, miał niesamowity zmysł marketingowy, chociaż ten termin nie był jeszcze powszechnie znany. Wprowadził oficjalny cennik, który nie pozwolił klientom bez pieniędzy na bywanie u nas. Jednocześnie dla wybranych artystów obowiązywały duże promocje. Oni mieli tutaj być, bo przyciągali klientów. Interes się rozwijał, po dwóch miesiącach zaczęłam pomagać na sali. Moje dochody od razu się podwoiły i poczułam, że stać mnie na wynajęcie własnego kąta. Nikt nie zwracał uwagi na kelnerki, więc mogłam bez skrępowania obserwować ten nieznany mi zupełnie świat. A było na co popatrzeć. Od czasu do czasu wpadał na chwilę człowiek z kurą na ramieniu. Tak, z żywą kurą. Brązową. Nie siedział nigdy długo, bo podobno kurze szkodził papierosowy dym. Inni za to przesiadywali godzinami. Długie włosy, dziwne naszyjniki, kolorowe kamizelki, szyje omotane szalami – było na co popatrzeć. Najbardziej jednak lubiłam kilku Rosjan. Uciekinierzy ze swojego kraju, bez możliwości legalnego pobytu – zdawali się zupełnie nie przejmować swoją sytuacją. Pięknie rysowali, ale zarabiali na życie malując karykatury turystom. Tęsknotę za krajem zapijali wódką, a w chwilach szczególnej nostalgii śpiewali rzewne rosyjskie pieśni. Kiedy miałam łzy w oczach, pocieszali: No, dziewoczka, budziet charaszo! I zagryzali kolejną setkę cukrem wprost z cukierniczki. Wymarzyłam sobie samodzielny pokój, miałam dość współlokatorów. Pragnęłam odpoczynku, chwili samotności, odcięcia się od ludzi. Zaczęłam szukać. Łatwo nie było. Nie miałam wystarczająco dużo pieniędzy na pokój w centrum. Rozglądałam się dalej i na jednej z tablic na uczelni znalazłam ogłoszenie. Adres wskazywał na okolice zajezdni tramwajowej na Podgórzu, za rondem Matecznego. Postanowiłam sprawdzić, bo kwota podana na nierówno oddartej karteczce była zachęcająca, a charakter pisma wskazywał na starszą osobę, odwykłą od pisania. Może to staruszka, która szuka kogoś do pomocy i dlatego od dochodu ważniejsza jest obecność lokatora? To, co zobaczyłam, nie wyglądało zachęcająco. Drewniana chałupka, pochylona na jedną stronę, zaniedbane obejście z resztkami płotu, brudne okna. Najchętniej odwróciłabym się na pięcie i uciekła, ale wielkiego wyboru nie miałam. Zdecydowałam się zapukać.
Gospodyni bez wątpienia nadużywała alkoholu. W sieni śmierdziało stęchlizną i moczem. Pokój okazał się strychem, na który trzeba było wchodzić po stromych schodkach przypominających drabinę, ale, ku mojej radości, od zewnętrznej strony budynku. W środku pomieszczenie wyglądało lepiej niż można się było spodziewać. Porządny tapczanik, niewielki stolik, krzesło i szafa z cegłą zastępującą jedną nogę. Właścicielka zapomniała mnie wtedy poinformować, że strop przecieka w dwóch miejscach, zimą wieje przez szpary w oknie, a latem trudno wytrzymać, bo nagrzany dach sprawia, że temperatura wzrasta do iście tropikalnych rejestrów. Ona nie powiedziała, ja nie pytałam i w ten sposób wynajęłam swój pierwszy pokój. Byłam dumna, bo udało mi się utargować jeszcze parę złotych. Teraz myślę o tym z rozbawieniem. To, co dostałam, nie zasługiwało nawet na połowę płaconej przeze mnie kwoty. Wychodek znajdował się na zewnątrz, łazienki nie było wcale. Kąpałam się w akademiku, a na noc brałam na górę specjalne wiaderko. I jakoś żyłam. Ech, młodość…
* Rok studencki 1988-1989. Dla mnie pozostanie symbolem rzeczy i wydarzeń pierwszych. Pierwsze samodzielne decyzje, pierwsza praca, pierwszy wynajęty pokój. Zmieniałam się z wychowanej w cieplarnianych warunkach, ale krępowanej niewidzialnymi więzami dziewczynki w niezależną, choć dopiero uczącą się z wolności korzystać kobietę. W kraju także dokonywały się zmiany. Nawet podobne. Wiosną obrady Okrągłego Stołu, w maju ukazał się pierwszy numer „Gazety Wyborczej”. Kraj, podobnie jak ja, uwalniał się i rozpoczynał upajającą, choć trudną przygodę z wolnością. Pamiętam, że dla mnie największym symbolem otwarcia na zachodni świat był warszawski koncert Stevie Wondera. Nie miałam za co pojechać do Warszawy, nie mówiąc już o kupnie biletu, ale nuciłam w myślach jego piosenki i czułam się, jakbym też uczestniczyła w tym wydarzeniu. Niestety rosły również ceny. Jedzenie drożało, musiałam pilnować, żeby starczyło na wszystko pieniędzy. Dolary nadal były w cenie, tym bardziej że ludzie bali się inflacji. Znakiem nowego było zalegalizowanie handlu walutą i jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się kantory. I oczywiście pierwsze wolne wybory w czerwcu. Głosowałam na Obywatelski Komitet Wyborczy, chociaż, prawdę mówiąc, nie byłam mocno zaangażowana politycznie. Nie miałam czasu na plakaty i ulotki, musiałam troszczyć się o swój byt. Zagłosowałam, bo wszyscy znajomi tak głosowali i dlatego, że rodzice nie poparliby mojej decyzji. Całości rzeczy i wydarzeń pierwszych dopełnił mój pierwszy raz. Teraz mówi się o inicjacji seksualnej. Niech będzie, chociaż moim zdaniem to strasznie technicznie brzmi. Właściwie nie wiem, czy jest się czym chwalić. Rzadko wspominam ten moment, bo nie jestem dumna z okoliczności. Później na studiach dowiedziałam się, że pierwszy
stosunek seksualny ma ogromny wpływ na dalsze odczucia w tej sferze. Może i tak, chociaż nic specjalnego w związku z tym u siebie nie zaobserwowałam. Z opowiadań koleżanek wiem, że większość z nich straciła dziewictwo w podobnych okolicznościach. Może nie byłam w tej kwestii specjalnie oryginalna. Poza tym, nikt nas specjalnie nie uświadamiał, samodzielnie też nie było się jak poduczyć, więc przeważnie działaliśmy instynktownie. Naprawdę niechętnie wracam do tamtej chwili, bo chociaż staram się być realistką, to gdzieś w głębi duszy drzemie marzenie o romantyczności, przyciemnionym świetle, a najlepiej świecach, o płatkach róż, wielkiej miłości aż po grób i żeby było delikatnie, powoli, z wyczuciem i uczuciem. Cóż, czasu nie da się cofnąć, wspomnienia mam takie, jakie mam. Jola, ta sama, która przygarnęła mnie w akademiku, też jakimś cudem zaliczyła sesję. Upojona sukcesem i przekonana o swoich zdolnościach połączonych z fartem i magicznym prawie wpływem na wykładowców, rzuciła się w wir imprez. W związku z tymi wszystkimi przemianami ustrojowymi zaczęła pozować na opozycjonistkę. Zupełnie nie przeszkadzał jej fakt, że w osiemdziesiątym pierwszym była dzieckiem, a że była dość ładna i inteligentna, jej nowym znajomym także nie robiło to większej różnicy. Zaczęła pozować na artystyczną duszę, nosić zwiewne szmatki kupione w pierwszym w Krakowie sklepie z towarem z Indii. Zaczęła często odwiedzać mnie w pubie i szybko zawarła znajomości z artystami i pozującymi na artystów bywalcami. Sprowadzała swoich kolegów działaczy i w oparach dymu, przy połówce czystej prowadzili długie dyskusje o nowym ustroju, wolności, trudach życia opozycjonisty, ciężkich czasach dla twórców, czyli krótko mówiąc – o niczym. Kazała nazywać się Jolantą, pozowała do mniej i bardziej udanych portretów. Z zachwytem opowiadała mi o malarskich pracowniach oraz otwartych domach młodych poetów. Była dumna ze swojego statusu muzy, kwitła pod wpływem uwielbienia niespełnionych wierszokletów i nawiedzonych bojowników. Od czasu do czasu, szczególnie gdy alkohol nastrajał ją melancholijnie, dziękowała mi za wprowadzenie w ten cudowny świat i pomoc w znalezieniu swojego powołania. Znosiłam to wszystko spokojnie, bo w tej całej artystycznej pozie nie zatraciła do końca sprytu i rozsądku. Dbała, żeby jej wielbiciele zostawiali mi przyzwoite napiwki. Czasami włączało się jej poczucie misji, a w ramach pomocy wyciągała mnie na imprezy, podczas których starała się za wszelką cenę znaleźć mi jakieś męskie ramiona. Nie miałam za dużo czasu, siły zresztą także, na życie towarzyskie, ale raz na jakiś czas dawałam się namówić. Szczególnie, gdy miałam dołek. Bywały chwile, kiedy przeklinałam swój upór i byłam o krok od powrotu do domu. Zwłaszcza wtedy, gdy brakowało na obiad albo dziewczyny z roku odchodziły roześmiane objęte przez swoich chłopaków, a ja musiałam biec z wywieszonym językiem, żeby nie spóźnić się do pracy. Przyznaję, że wieczny optymizm Joli, przepraszam, Jolanty, był kilkakroć moim kołem ratunkowym.
Ta impreza zaczęła się u mnie w pubie. Początek był taki jak zawsze – ktoś coś czytał, ktoś inny przygrywał na gitarze. Jolanta śmiała się coraz głośniej, człowiek w kraciastej koszuli coraz bardziej bełkotliwie snuł kombatanckie wspomnienia z internowania. Moją uwagę zwrócił młody mężczyzna, którego wcześniej tutaj nie widziałam. Długie włosy, skórzana kurtka, wytarte dżinsy. Ciekawy typ – pomyślałam. Przystojny i po kilku godzinach zabawy wciąż wyglądający na trzeźwego, co w tym towarzystwie było rzadkością. Nasze spojrzenia kilka razy się spotkały i po raz pierwszy poczułam przyjemny dreszczyk. Do tej pory żaden mężczyzna tak na mnie nie działał. To było miłe uczucie i, sama nie wiem dlaczego, postanowiłam je wzmocnić. Wypiłam na zapleczu kilka szybkich drinków, nie, to zbyt szumna nazwa, po prostu kilka literatek czystej wódki zmieszanej z sokiem pomarańczowym. Byłam swobodniejsza i zdobyłam się nawet na uśmiech, gdy długowłosy spojrzał po raz kolejny. Kiedy po zamknięciu pubu Jolanta zaproponowała kontynuowanie zabawy w mieszkaniu jednego z jej towarzyszy, zgodziłam się bez wahania. Szliśmy Grodzką, potem przez Rynek i dalej, nie pamiętam dokładnie, ale chyba w okolice Piłsudskiego i Retoryka. To nie było ważne. Byłam wstawiona, czas przestał mieć znaczenie. Nie nawykłam do alkoholu, czułam, że trudno mi zachować równowagę, ale równocześnie nie martwiło mnie to, a nawet przeciwnie – było zabawne. Mogę się tylko domyślać, jak to wyglądało, szczęśliwie większość towarzystwa także nie wylewała za kołnierz. Wylądowaliśmy w trzypokojowym, ciemnym mieszkaniu typowym dla krakowskich kamienic. Ogromne drzwi, szeroki przedpokój, sufity ginące w mroku. Niewiele pamiętam z dalszej zabawy. Ocknęłam się w momencie, gdy długowłosy kładł mnie na materacu pod oknem. Zimne światło latarni padało mu na twarz, był w tej poświacie piękny i jednocześnie straszny. Zafascynowana patrzyłam na grę cieni na jego ciele. Nie protestowałam, kiedy zaczął mnie rozbierać. Pragnęłam go, chociaż wcale nie znałam. W tamtej chwili nie interesowało mnie co lubi, skąd pochodzi, nawet jak ma na imię. To było pożądanie w czystej postaci. Nie wiedziałam, co powinnam robić, nie miałam żadnego doświadczenia, ale natura i doświadczony partner załatwili to za mnie. Całował mnie, dotykał, pozwoliłam na wszystko. Alkohol uwolnił mnie z zahamowań, czułam się piękna i seksowna… Rano obudziło mnie pragnienie. Język miałam sztywny, a gardło wyschnięte tak, że nie mogłam powiedzieć ani słowa. Obudziłam się w obcym mieszkaniu, goła, przykryta kolorową narzutą. Byłam sama. Mój długowłosy kochanek, mężczyzna, który mnie rozdziewiczył, zniknął bez słowa. Nie znałam nawet jego imienia. Jedyną pamiątką minionej nocy były resztki krwi na udach, które zmyłam w cudzej łazience, odsyłając razem z nimi swoją niewinność do krakowskich kanałów. Kilka dni odczuwałam lekki ból fizyczny, kilkanaście dni psychiczny, później wspomnienie fascynującego nieznajomego zaczęło blaknąć. Nigdy więcej nie pokazał się w pubie. Nikt go nie znał. – Ciesz się, że nie jesteś w ciąży – podsumowała trzeźwo Jolanta.
Cieszyłam się więc, bo zupełnie nie pomyślałam o tym niebezpieczeństwie. Tacy właśnie byliśmy uświadomieni. Na lekcjach biologii „przerabialiśmy” zapłodnienie, ale konkretnych odniesień do życia unikano. O odpowiedziach na trudne pytania nawet nie wspomnę. W sumie nie miałam na co narzekać – pierwszy raz miałam wreszcie za sobą, a że raczej demonicznie i naturalistycznie niż romantycznie? Nie można mieć wszystkiego, prawda? I przynajmniej w ciąży nie byłam.
* Myślałam, że nic mnie już nie zdziwi. Kilka miesięcy pracy między zmywakiem, barem a stolikami nauczyło mnie nie tylko znosić różne komentarze pod moim adresem, ale i nie okazywać zaskoczenia widokiem gości. Bywał u nas czasami Piotr Skrzynecki, przychodzili znani przedstawiciele półświatka. Sądziłam, że nie wzruszyłby mnie nawet widok prezydenta USA. Przyjęłabym zamówienie bez mrugnięcia okiem. Czasami klienci mieli preferencje dotyczące stolika, koloru serwetek a nawet kelnerek, które ich obsługiwały, więc nie byłam zaskoczona, gdy Kama, barmanko-kelnerka rzuciła znad blatu: – Facet przy schodach prosi ciebie. Podeszłam z notesem do zamówień. – Dzień dobry, co podać? Dopiero kiedy podniósł głowę, poznałam ojca. Idąc w stronę stolika, widziałam zupełnie siwe włosy, a tata przecież miał zaledwie przyprószone srebrnymi nitkami skronie. Zgarbione plecy także były obce, nie pasowały do doskonale znanej mocnej i wyprostowanej sylwetki. Co się stało? Bałam się zapytać. – Dzień dobry, Nataszko. Możesz na chwilę ze mną usiąść? Pokiwałam głową, bo nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Ojciec nigdy o nic nie prosił, nie pytał. Po prostu mówił, czego chce, a wszyscy natychmiast wykonywali jego żądania. Co się stało? – znowu przebiegło mi przez głowę. – Co z mamą? – pytanie wyrwało mi się mimowolnie, bez udziału świadomości. – Wszystko w porządku, nie denerwuj się. Nie pomyślałem, że moja wizyta cię przestraszy. Przyjechałem, żeby porozmawiać… – Może podam coś, zanim zaczniemy? Przyniosłam sok dla ojca i kawę dla siebie. Usiadłam sztywno, gotowa na kolejną walkę o swoje racje, o swoje życie, o swoje decyzje. Ojciec przez chwilę przyglądał mi się uważnie. – Dawno cię nie widziałem. Zmieniłaś się, wydoroślałaś. I wypiękniałaś – dodał. Pewnie, że dawno! – Krzyczało coś we mnie. – Prawie dziesięć miesięcy. Ja ci nie zabraniałam przyjechać! Wypiękniałaś – też coś! Schudłam dobre osiem kilogramów i tyle. – Widzę, że ciężko pracujesz. To ci się chwali. Ja też musiałem pracować, żeby zarobić na studia, wiem, jakie to trudne.
Nic nie wiedziałam o młodzieńczym życiu ojca. Dla mnie zawsze był dystyngowanym profesorem medycyny. I zawsze był mężem, ojcem, mężczyzną w sile wieku. – Przyjechałem, bo wiem, że zaliczyłaś pierwszy rok. Rozumiem, że nie zamierzasz zmieniać kierunku i chociaż może trudno ci to będzie zrozumieć – akceptuję twoją decyzję. Sam wiem, jak ważne jest, żeby robić w życiu to, co się chce, co nas naprawdę interesuje. Udowodniłaś, że umiesz dążyć do celu. Jako ojciec jestem z ciebie dumny, ale też jako ojciec nie mogę i nie chcę, żebyś męczyła się tak przez kolejne cztery lata. Nie po to ciężko pracowałem, żeby moja córka mieszkała na poddaszu u alkoholiczki i podawała nocami piwo byle komu. Wiedział o wszystkim. I mówił wprost. Jednak ta rozmowa, a właściwie monolog, była zupełnie inna niż dotychczasowe kontakty. Ton, jakiego używał, sposób, w jaki na mnie patrzył były nowością i nie bardzo wiedziałam, jak się do tego ustosunkować. Postanowiłam więc słuchać. – Mama nie wie, że tutaj jestem. Powiem jej, jeżeli zgodzisz się na to, co zaproponuję. Wydaje mi się, że przyjmie to z radością. Jednak, skoro jesteś całkowicie niezależna, nie chcę wpływać na twoje decyzje. – Na dźwięk słowa „propozycja” chciałam wstać, ale ojciec zatrzymał mnie ruchem ręki. – Poczekaj, wysłuchaj mnie do końca. Usiadłam, ale znacząco spojrzałam na zegarek. Niech wie, że nie mam dla niego całego dnia. Zrozumiał gest i uśmiechnął się lekko. – Robię to samo, kiedy mam kogoś dość. – Nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu. – Postaram się streścić. Od nowego roku będziemy dawać ci pieniądze na życie i wynajęcie pokoju. Nie będziesz musiała pracować, chyba że sama zechcesz. No i, jeśli mogę coś zasugerować, warto byłoby zmienić adres. – Widząc, że znowu się spinam, uśmiechnął się po raz kolejny. – Jeszcze ostatnie zdanie. Nie stawiam żadnych warunków. Może poza jednym: przykładaj się do nauki. A czego będziesz się uczyć – decyduj sama. To wszystko. Nie zatrzymuję cię, rozumiem, że nie odpowiesz natychmiast. Musisz mieć czas do namysłu. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, ale powstrzymałam go. – Stać mnie na to, żeby postawić ojcu sok. – I, co mnie samą zdziwiło, znowu się uśmiechnęłam. – Odwiedź nas, córko. Może na dłużej? Przecież już wakacje. Stęskniliśmy się za tobą. Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak wchodzi po stromych schodkach. Zestarzał się przez te miesiące. Garnitur nie leżał na nim już tak dobrze, jak dawniej. To wtedy po raz pierwszy zrozumiałam naprawdę, że czas płynie i nic nie jest wieczne. Nawet rodzice. Nie wiedziałam, że ojciec jest chory. Nikt jeszcze nie wiedział, nawet mama. Tylko on znał diagnozę i spotkanie ze mną było pierwszą ze spraw, które wypisał na prywatnej liście rozdziałów do zamknięcia. Dowiedziałam się o tym dopiero kilka lat później. Na razie wróciłam do pracy, bo klienci się niecierpliwili. A w głowie brzmiały mi wciąż słowa: „Jako ojciec jestem z ciebie dumny”. Tyle lat na nie czekałam, ale teraz, choć cieszyły, nie były mi już niezbędne.
* Przyjęłam propozycję ojca, ale nie zrezygnowałam z pracy. Doświadczenie nauczyło mnie, że trzeba mieć jakieś wyjście awaryjne. Umówiłam się, że wrócę do pubu po wakacjach. Przez ten czas znalazły się chętne do pracy, bo dla wielu studentek była to doskonała okazja, żeby dorobić. Zwłaszcza że wtedy nie było jeszcze o to tak łatwo, jak teraz. Lipiec spędziłam w domu. Przyjechałam pewnego dnia, a mama po prostu nakryła do kolacji na trzy osoby. Bez słowa, tak jakbym nigdy nie wyjechała. Nie wracaliśmy do wydarzeń minionego roku i wcale mi to nie przeszkadzało. Odpoczywałam, opalałam się na tarasie i pomagałam w ogrodzie. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo byłam zmęczona i ile wysiłku kosztowały mnie ostatnie miesiące. W sierpniu wyjechałam na obóz studencki. Magister jakoś znalazł dla mnie miejsce w ostatniej chwili, chyba jeszcze z wdzięczności za zimową pomoc na oślej łączce. Cieszyłam się jak dziecko na te trzy tygodnie nad morzem. Była najwyższa pora na nadrobienie zaległości towarzyskich. – Ty z UJ-otu? Na obóz? – chłopak przekrzykiwał dworcowy gwar i metaliczny bełkot płynący z megafonów. Pokiwałam głową. – Dawaj, za mną! Mamy zarezerwowany wagon! Bez pytania o zgodę chwycił mój plecak, więc nie miałam wyjścia. Pobiegłam tak szybko, jak pozwalał mi obijający się o nogi śpiwór. Nie byliśmy jedynymi, którzy chcieli dostać się nad Bałtyk. Tłum gęstniał z każdą chwilą, chociaż pociąg miał być podstawiony dopiero za pół godziny. Żeby nie zgubić mojego przewodnika, wpatrywałam się w napis „Rysy” na moim nowiutkim plecaku ze stelażem. Byłam dumna z nabytku, udało mi się wziąć na litość sprzedawczynię ze Składnicy Harcerskiej i odłożyła jeden „biednej studentce”. Gdyby chłopak okazał się zwykłym złodziejaszkiem, nie odżałowałabym… Wreszcie przystanął. Natychmiast otoczył nas wianuszek młodych ludzi. Nikogo nie znałam, on znał wszystkich. No, ale dla studentów to nie problem. Po chwili śmialiśmy się razem, ktoś wyjął gitarę. Poczułam się doskonale. Już wiedziałam, że wyjazd będzie udany. I był. Mieszanka charakterów oraz kierunków była co prawda czasami bardzo wybuchowa, ale kto na rozgrzanej słońcem plaży miałby ochotę na długie kłótnie czy obrażanie się. Spięcia, awantury przychodziły i odchodziły jak letnie burze, bo najważniejsze były kąpiele, opalanie oraz wieczorne ogniska na plaży. Szybko też dobrały się wakacyjne pary. Trochę zazdrościłam dziewczynom łatwości w nawiązywaniu bliskich relacji z kolegami, których znały zaledwie od kilku dni. Ja tak nie umiałam. Obserwowałam, jak wzajemnie nacierają się kremem, jak splatają się opalone ramiona i dłonie, jak objęte sylwetki niczym dwugłowe smoki znikają w ciemnościach za wydmami. Chyba właśnie tam, nad morzem, poczułam, że brakuje
mi takich gestów, że tęsknię za męskim dotykiem, poczuciem przynależności i bezpieczeństwa. – Może cię posmarować? – Darek, ten który pomógł mi na dworcu, stanął przy kocu, zasłaniając słońce. Musiałam mieć zaskoczoną minę, bo natychmiast dodał: – Nic za darmo. W rewanżu będziesz musiała posmarować mnie. Nie jest to może wielka powierzchnia, ale wymagam dokładności. Rozbawił mnie tym stwierdzeniem. Rzeczywiście, był szczupły, żeby nie powiedzieć, chudy. Opalił się na czerwono, zwłaszcza nos, mocno przypieczony, świecił z daleka i przyciągał wzrok. Nie dało się go nie lubić, tryskał humorem, był zawsze miły i łagodził wszystkie konflikty. Miał niespożytą energię, organizował wszystkie imprezy, integrował nas, jednym słowem nie pozwalał na nudę. – Siadaj, i daj ten krem – powiedziałam z uśmiechem. – Lepiej późno niż wcale – zrobiłam aluzję do czerwonych ramion. – To dlatego, że nie ma mnie kto smarować – odpowiedział żałośnie. – Żadna się nie zlituje, każda chciałaby smarować Witka. Miał rację. Witek był uosobieniem męskiego ideału. Błękit oczu pasujący do morskich fal, długie włosy i gitara czyniły z niego obiekt pożądania. Nie powiem, sama rzucałam w jego stronę rozmarzone spojrzenia, chociaż od wiadomej nocy nie miałam zaufania do przystojnych półbogów. Może dlatego słyszałam, że czasami lekko fałszuje i widziałam jego braki w ogładzie towarzyskiej. Z pozoru nieistotne niedociągnięcia, które na ogół wybacza się, zwłaszcza w letni czas i zwłaszcza komuś tak wspaniale ukształtowanemu przez naturę. Mnie jednak przeszkadzały. – Do Witka za duża kolejka. A ja nie lubię tłoku. – Jak się nie ma, co się lubi, to można polubić, co się ma – znowu żartował. Widać nie był taki drażliwy na swoim punkcie – pomyślałam. Jakiż to młody człowiek potrafi być naiwny! Nie znałam wtedy prawdziwego Darka. A może jeszcze taki nie był? Może dopiero z czasem się zmienił? Któż to wie… Darek został posmarowany kremem i rozsiadł się na moim kocu. Nie tylko na to popołudnie, ale do końca obozu. Dużo rozmawialiśmy. Mówił ciekawie, wiele wiedział. Opowiadał mi o wszystkim, co dzieje się w kraju, i o tym, co działo się wcześniej. Otworzył mi oczy, nie mogłam się nadziwić temu, co usłyszałam. Okazało się, że żyłam pod jakimś szklanym kloszem, nie miałam pojęcia o prawdziwym świecie. Fakt, że nie interesowałam się polityką, w domu nie rozmawiano przy mnie na te tematy. Coś tam słyszałam o strajkach, o braku żywności, ale nigdy bezpośrednio mnie to nie dotknęło. Nawet teraz informacja o zniesieniu dosłownie kilka dni wcześniej kartek na mięso bardzo mnie zdziwiła. Przez rok samodzielnego życia nie były mi do niczego potrzebne, wcześniej nie zauważałam, żeby czegoś brakowało. Teraz wiem, że ojciec często dostawał od wdzięcznych pacjentów nie kwiaty, ale mięso czy domowej roboty wędliny. Nie dotyczyły nas kolejki, zapisy, bitwy sklepowe. Dzięki Darkowi poznawałam zupełnie inny świat, a przy okazji dowiadywałam się, jak nieświadomie dotąd żyłam.
Było mi głupio przed samą sobą. Na szczęście Darek nie pozwolił mi wpaść w melancholię. Jego energia i niewyczerpane pomysły sprawiały, że bawiłam się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Sama nie wiem, jak to się stało, że zostaliśmy parą. Nie był to gwałtowny wybuch uczucia, żaden grom z jasnego nieba, co to poraża gwałtownie. Nasz związek wykluwał się powoli i spokojnie – pierwsze dotknięcia w falach Bałtyku, przeniesienie przez kamienisty odcinek plaży, zasłonięcie przed piłką. Przypadkowe spotkania w drodze na obiad, wieczorne odprowadzenie przez lasek na wydmach, otulenie kurtką przy ognisku. Wreszcie pierwszy pocałunek, banalnie, na wydmie, przy zachodzie słońca. Zdobył mnie cierpliwością, brakiem nachalności, jakimś podświadomym zrozumieniem, czego potrzebuję. Można powiedzieć, że mnie oswoił, przyzwyczaił do siebie jak płochliwe dzikie zwierzątko. Poczułam się przy nim bezpieczna, a tego potrzebowałam chyba najbardziej.
* Uśmiechnięci, przytuleni, radośni. Chociaż fotografia jest czarno-biała, to widzę na niej turkusowe fale, żółty piasek i mój niebieski kostium kąpielowy. Miałam takie błyszczące oczy! Dłużej patrzę na niego – młodego chłopaka, zaledwie rok starszego ode mnie. Czy naprawdę był czuły i wrażliwy? Czy zakochał się we mnie, czy raczej wiedział, kim jestem i odpowiadała mu córka profesora? Zawsze lubiłam to zdjęcie. Przypominało mi pierwsze chwile naszego związku, moją radość, nieskrępowaną młodość i wiarę, że cudowne życie przede mną, a kochany mężczyzna przy mnie. Było symbolem zaufania, takiego prawdziwego, szczerego i nieskażonego żadnym podejrzeniem. Takiego, na które stać tylko kobietę, nieznającą jeszcze goryczy rozczarowania. To wtedy podjęliśmy decyzję, że zamieszkamy razem. Bez zastanowienia, naturalnie. Lato’89 – od tamtej pory byliśmy nierozłączni. Aż do dziś. Przynajmniej formalnie. A jaka była prawda? Byliśmy razem czy nie? Obydwoje tak samo zaangażowani? Okazało się, że nasze motywacje są tak różne, że przez prawie dwadzieścia lat żyłam z człowiekiem, którego nie znałam. Który skrywał w sobie tak wiele tajemnic… Odbitka, którą trzymam w ręku nie przedstawia prawdy. Jest obrazem moich marzeń, widziałam na niej to, co chciałam zobaczyć. Od dziś nie potrzebuję fikcji. Do ognia z ułudą! Do ognia z naiwnością i łatwowiernością. We wspomnieniach zostawię tylko fale, piasek oraz poczucie młodzieńczej radości. Poprawiam się na fotelu, by spokojnie obserwować płomienie. Trzeba dorzucić kilka drewienek. I chyba mam ochotę na ciastko. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
IV Zaryzykuj
Para na zdjęciu patrzy sobie w oczy, jakby nie istniał dla nich ani fotograf, ani piękno otaczającej ich przyrody. I chociaż góry w tle nie zmieniają się od stuleci, to od razu można poznać, że fotografię zrobiono w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku – skręcone trwałą włosy dziewczyny i sięgające karku „piłkarzyki” chłopaka to symbole tamtego czasu. I choć starsi niż na zdjęciu z plaży, to nadal promienieją młodością i beztroską. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Ponieważ postanowiłam być szczera wobec rodziców, poinformowałam ich, że będę mieszkała z Darkiem. Mama chciała coś powiedzieć, ale ojciec powstrzymał ją stanowczym gestem. Westchnęła tylko i temat został zamknięty. Bałam się, że będę musiała wysłuchać rad i przestróg, tymczasem poszło łatwiej niż się spodziewałam. Teraz myślę, że obdarzyli mnie naprawdę dużym zaufaniem, wtedy uznałam to za naturalne – byłam dorosła, decydowałam o sobie. O pokój nie było łatwo. Krakowscy mieszczanie nie chcieli słyszeć o wspólnym mieszkaniu, skoro nie byliśmy małżeństwem. W końcu podnajęliśmy jeden z czterech pokoi w studenckim mieszkaniu na rogu Długiej i Filipa. Przechodnie drzwi zastawiliśmy starą szafą wyciągniętą z garażu miejscowej koleżanki. Rodzice kupili mi łóżko, biurko zabrałam ze swojego pokoju. Półki Darek zrobił sam ze starych skrzynek na warzywa znalezionych na bazarku, trzeba przyznać, że wyszły całkiem dobrze. Naszymi współlokatorami byli dwaj koledzy Darka z roku i jedna dziewczyna, która wychodziła z pokoju tak rzadko, że nie wiedziałam nawet, jak ma na imię. Dziwiłam się trochę, że Darek nie ma żadnych mebli, choćby lampki czy półki. Ubrań też nie miał zbyt wiele. Na moje pytania odpowiedział, że mieszkał w akademiku, a tam nie dało się niczego wcisnąć. Przyjęłam to, bo sama doskonale wiedziałam, jak to jest. Pieniądze, które dostawałam od rodziców i stypendium socjalne Darka wystarczało nam na przyzwoite życie, chociaż inflacja była szalona. Już po powrocie z obozu zauważyłam, że niektóre rzeczy zdrożały pięcio-, a nawet siedmiokrotnie. Stypendium za to się nie zmieniało. Żeby ratować nasz budżet, jeździłam co dwa tygodnie do domu i przywoziłam wałówkę. Pani Stasia dbała, żebym nie wyjechała z pustymi rękami, więc nie tylko nie głodowaliśmy, ale Darkowi przybyło trochę kilogramów i było mu z tym do twarzy. Innym nie było tak dobrze, więc, pamiętając o tym, że mnie ktoś kiedyś żywił, dzieliłam nasze zapasy i część oddawałam współlokatorom. Darek, używając swojego uroku osobistego, zdobył też darmowe obiady w stołówce. Zaradni byliśmy, trzeba przyznać. Kantory przeżywały prawdziwe oblężenie. Wszyscy wymieniali złotówki na dolary, bo tylko zielone papierki gwarantowały, że za miesiąc będą jeszcze coś warte. Nas to nie dotyczyło, bo nie mieliśmy co wymieniać. Za to mieliśmy już powody do kłótni. Pierwszą poważną pamiętam doskonale. Leżałam na łóżku i czytałam książkę. Początek roku akademickiego pozostawiał jeszcze trochę luzu, tego dnia akurat nie pracowałam w pubie. Przygotowałam kanapki i czekałam na Darka, który miał być później, bo załatwiał coś ważnego. Robił tajemnicze
miny, zapowiadał niespodziankę, więc czekałam niecierpliwie. Wreszcie usłyszałam szczęk zamka. Po chwili fruwałam w powietrzu, okręcana dookoła przez roześmianego chłopaka. Wreszcie posadził mnie na blacie biurka. – Udało się! Jutro mogę przenosić dokumenty! – Jakie dokumenty? – nie miałam pojęcia, o czym mówi. – Widzisz przed sobą prawie studenta zarządzania. I to od razu trzeciego roku. Będę musiał co prawda zaliczyć zaległe przedmioty, a jest tego sporo, ale dam radę. Najważniejsze, że nie stracę roku. A łatwo nie było, uwierz! Najpierw musiałem pokonać zaporę pań z dziekanatu, to chyba było najtrudniejsze. Chodziłem do nich od kilku tygodni i rozmiękczałem ich twarde urzędnicze serca. Wiesz, że to potrafię, ale tym razem przeciwnik był trudny! Słuchałam jego opowieści i powoli zaczynał do mnie docierać jej sens. Jeśli dobrze rozumiałam, Darek rezygnował z psychologii na rzecz zarządzania. Inny kierunek i inny wydział. Kiedy o tym zdecydował? Dlaczego o niczym mi nie powiedział? On tymczasem, niezrażony moim milczeniem, kontynuował: – Wreszcie pani Iwonka postanowiła dać mi szansę. Zdradziła, kiedy dziekan będzie u siebie, ale kosztowało mnie to z tysiąc uśmiechów. O, kanapki są! To świetnie, bo jestem głodny jak wilk – chwycił kromkę z pasztetem pani Stasi i ugryzł solidny kęs. – Muszę jej zanieść jakieś czekoladki – mówił, nie przerywając jedzenia. – Z dziekanem było już prosto – przełknął. – Przekonałem go, że jestem zaangażowany, bystry, zdeterminowany i wściekle zdolny. I że takich potrzebują teraz, gdy idzie nowe. Wystarczył kwadrans. Zgodził się, bo przypominam mu syna. Tak powiedział. Swoją drogą, to trzeba się czegoś o tym synu dowiedzieć, może jakoś go poznać. Ale to potem. Teraz załatwiam papiery i biorę się do nauki. Na razie jednak zabrał się do jedzenia kolejnych kanapek. Ja straciłam apetyt. W milczeniu przeżuwałam usłyszane rewelacje. – Nie pogratulujesz mi? Nie cieszysz się? – wreszcie zauważył moje wymowne milczenie. – A z czego? Z tego, że nic nie wiedziałam o twoich planach? Nawet nie zapytałeś, co o tym myślę. Trudno się z czegoś takiego cieszyć. Wydawało mi się, że jesteśmy razem… – Nata, nie przesadzaj. To miała być niespodzianka. Nie widzisz, co się dzieje? Zachód zmierza do nas wielkimi krokami. Za chwilę będą potrzebni ludzie, którzy potrafią sobie poradzić w nowych czasach. Wszystko się zmienia! To szansa, może najlepsza w życiu! Myślisz, że robię to tylko dla siebie? Dla nas to robię. Z psychologią daleko nie zajadę, a marketing to przyszłość. Wiesz, że mam wyczucie do takich spraw. Nie nadaję się do robienia testów, lubię działanie, ruch. To coś w sam raz dla mnie! Nata, nie rób problemu, proszę. Tajemnica ukryta pod lukrem niespodzianki. Przełknęłam to ciasteczko, choć miało gorzkawy posmak. Zbyt dobrze pamiętałam jak to jest, gdy ktoś lepiej wie, co dla mnie
dobre. Nie chciałam jednak robić Darkowi przykrości. Tak bardzo się cieszył. Teraz muszę przyznać, że rzeczywiście miał wyczucie i przewidział zapotrzebowanie na młodych menadżerów. Wtedy nie do końca wierzyłam, że tak będzie. Za to wierzyłam w miłość. Ja nigdy nie miałam wyczucia. Tego samego wieczoru Joanna Szczepkowska wypowiedziała w telewizji pamiętne zdanie o zakończeniu komunizmu. Dowiedziałam się o tym dopiero następnego dnia. W historii zapisały się słowa znanej aktorki, ale w moim życiu data 28 października pozostała na zawsze dniem pierwszej trudnej sytuacji w naszym związku.
* Darek zaangażował się bez reszty w nowe studia. Rozumiałam, że musi wiele nadrobić, ale byłam trochę obrażona, że nie ma dla mnie czasu. Mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży – strzeliłam focha. Z tym, że mój chłopak nie miał kiedy tego zauważyć. Z drugiej strony zazdrościłam mu pasji. Ciągle coś czytał, zachwycał się, biegał na jakieś spotkania i kółka naukowe. Widziałam, że ma cel, że do czegoś dąży. A ja? Nauka interesowała mnie w takim stopniu, jaki wystarczał do zaliczenia. Miałam co prawda plan wyciągnięcia średniej na poziom pozwalający na stypendium naukowe, ale chodziło w tym o pieniądze, a nie o pasję. Miałam być psychologiem, a w gruncie rzeczy nie miałam pojęcia o prawdziwym świecie i ludzkich problemach. Rzuciłam pracę w pubie. Nie opłacało mi się pracować. To, co zarabiałam, było coraz mniej warte. Jolanta gdzieś zniknęła, mówili, że przeniosła się do Warszawy. Okazało się, że bez niej atmosfera w pubie nie jest już taka sama. Wszystko oklapło, bojownicze nastroje także, artyści więcej pili niż grali. Jakby demokracja zabrała im motywację. Nie mieli przeciw czemu protestować. Za ostatnią wypłatę kupiłam sobie różową piżamkę w białe groszki, o której marzyłam od dawna. Chodziłam często oglądać ją na wystawie sklepu z bielizną, który otworzono na Grodzkiej. Popełniłam szaleństwo zakupowe, wierząc, że poprawi mi humor oraz mając nadzieję, że Darek wieczorem to doceni. Nic z tego. Nadal czułam się opuszczona i mało ambitna, a mój chłopak wrócił tak zmęczony, że zanim zdążył opowiedzieć, jak minął mu dzień, zasnął. Patrzyłam na niego, nawet przez sen wyglądał na zadowolonego. Ja natomiast każdego poranka widziałam w lustrze dziewczynę z ponurą miną. Postanowiłam to zmienić. Okazja wisiała na tablicy ogłoszeń. Była niewielką kartką z jednym zdaniem napisanym odręcznie: Dzieci z Domu Dziecka czekają na twoją pomoc. I podpis: Justyna z III roku. Poruszyło mnie to. Dzieci z domu dziecka. Sieroty. Jakieś ciepło rozlało mi się po sercu. Nie mieć rodziców, domu, żadnych bliskich – to musi być straszne. Poczułam, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej. Justyna miała burzę rudych włosów, milion piegów i sympatyczny uśmiech. Kiedy usłyszała, w jakiej sprawie przyszłam, natychmiast wydała dyspozycje: – Jutro po południu będę robiła u nich zajęcia plastyczne. Bądź przed Instytutem
o siedemnastej, pojedziemy razem. Jak masz w domu kartki, bloki czy nawet kredki, to weź ze sobą, bo u nich z tym krucho. Mogą być nawet stare gazety, byle kolorowe. Lecę, bo muszę zdążyć na ćwiczenia. Już biegła korytarzem, ale odwróciła się jeszcze i pomachała do mnie: – Fajnie, że się zdecydowałaś! Do zobaczenia! Najgorsze było to, że wcale nie byłam pewna tej decyzji. Miałam nadzieję, że najpierw dowiem się, co miałabym robić. Czułam obawy, nie wiedziałam, czy nadaję się do takiej pracy, bałam się, że zacznę płakać i nie będę umiała rozmawiać z tymi dziećmi. Dom dziecka brzmiał dla mnie jak nazwa obcej planety, o której nic nie wiem. Zmagałam się z własnym niezdecydowaniem całe popołudnie, a wieczorem postanowiłam poprosić Darka o radę. Liczyłam, że mnie wesprze, doda odwagi. Przeliczyłam się. – Zwariowałaś? Dom dziecka? To nie miejsce dla ciebie! – Niby dlaczego? – Dlatego. Nawet nie wiesz, co może cię tam spotkać. Miałaś dom, rodziców, którzy cię kochali, niczego ci nie brakowało. Myślisz, że dogadasz się z tymi dziećmi? – Mogłabym spróbować… – nie rozumiałam, dlaczego tak się wścieka. I z jakiego powodu przekreśla mnie. Czy uważa, że nie wiem, co to jest dom dziecka? – Tak, i wrócisz z płaczem. To nie miłe sierotki z bajki, to dzieci z domów, których nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Tam trzeba być twardym, mieć doświadczenie. A co ty potrafisz? Byłam zdruzgotana. Skoro mój własny mężczyzna we mnie wątpi, to może ja rzeczywiście nie nadaję się do konfrontacji z ludzkimi problemami. Co mam w takim razie zrobić? – Nie idź tam. Po prostu nie idź. Znam Justynę, byłem z nią przecież na roku. To oszołomka, wariatka, nawiedzona. Myśli, że zbawi świat. Nie zgadzam się absolutnie, żebyś brała udział w tym idiotycznym eksperymencie! Nata, posłuchaj mnie, proszę. – Zmienił ton i wyglądał na naprawdę przejętego. Już miałam powiedzieć, że zgadzam się i nigdzie nie pójdę, ale naraz poczułam bunt. A jeśli się myli? Nie zawsze musi przecież mieć rację. Jeżeli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem. Lepiej chyba, żebym sprawdzała swoje predyspozycje już teraz niż po skończeniu studiów. Gdyby okazało się, że Darek ma rację, mam czas na zmiany. Potem będzie za późno. Zresztą on zrobił to, co chciał i nie pytał mnie o zdanie. Nie będzie teraz mógł mieć pretensji, jeśli zrobię coś, z czego nie będzie zadowolony. Popatrzyłam w proszące oczy mojego chłopaka i wtuliłam się mu pod pachę. Pogłaskał mnie po głowie. – Grzeczna Nata. Nie pójdziesz jutro, prawda? Postaram się wrócić wcześniej i może pójdziemy do kina, co? – Zastanowię się – odpowiedziałam, ale już wtedy doskonale wiedziałam, że będę czekała na Justynę w umówionym miejscu. Trochę z ciekawości, trochę na przekór
Darkowi, a trochę dlatego, że coś się jednak we mnie poruszyło, tylko jeszcze nie bardzo wiedziałam, co.
* Bardzo dobrze współpracowało mi się z Justyną. Ku mojej radości okazało się, że potrafię dać sobie radę z organizacją zajęć czy zabaw. Łatwo nie było z innego powodu, szczególnie na początku. Teraz, kiedy to wspominam, wydaje mi się, że po prostu bardzo się bałam. To przede wszystkim. Druga sprawa, to moje podejście do „naszych dzieciaków”. Współczułam im i było mi ich żal. Dlatego kiedy małe rączki oplatały mi szyję albo dzieciaki wieszały mi się na nogach, zupełnie nie potrafiłam się zachować. Przytulałam, głaskałam, każdemu chciałam dać maksimum czułości, chociaż odrobinę wynagrodzić samotność i brak rodziny. Wydawało mi się, że dla każdego znajdę miejsce w sercu, każdemu podaruję okruch miłości. Wydawało mi się, że to moja misja, może nawet coś w rodzaju powołania. Patrzyłam rano do lustra i widziałam taką dobrą osobę, taką czułą i współczującą. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że głównie daję pożywkę własnej próżności. Sądziłam, że te wszystkie gesty to dla nich, dla ich dobra. Dopiero Wigilia urządzona dla osób, które wspomagały dom dziecka uświadomiła mi wiele. Dyrektorka była osobą przedsiębiorczą i nie zadowalała się tym, co na utrzymanie wychowanków przekazywało państwo. Szukała osób, dziś nazwano by ich sponsorami, które mogłyby wspierać dzieci. Trzeba przyznać, że była w tym bardzo skuteczna i dosyć często przed budynkiem można było zobaczyć samochody przywożące wszelakie dobra – od artykułów żywnościowych począwszy, na ubraniach, butach i przyborach szkolnych skończywszy. Patrzyłam na jej poczynania i imponowało mi to. Zresztą zawsze podziwiałam osoby, które potrafiły dobrze się zaprezentować, przekonać innych do swoich racji, a do tego miały jakiś cel, ideały. Zastanawiałam się, czy ja potrafiłabym być tak zaradna. I właśnie owa dyrektorka, pani Ewa, wymyśliła, że zorganizuje spotkanie świąteczne dla, jak ich nazywała, przyjaciół domu. Miało być wigilijnie – biały obrus, ciasta, w rogu sali choinka, w tle kolędy. Przy stole przyjaciele i dzieci. Idea była taka, że ci, którzy pomagają, będą mieli okazję poznać bliżej tych, dla których robią tyle dobrego. Spodobało mi się to, ale tylko na etapie przygotowań. Sama impreza już dużo mniej. Przyjaciele domu przyjechali nawet dosyć punktualnie. Kilkanaście osób, różnej płci, przedstawiciele raczkującego sektora prywatnej przedsiębiorczości, czyli głównie handlarze i producenci. Wszyscy odświętnie ubrani, panie obwieszone biżuterią, panowie w kożuchach i białych koszulach. Zasiedli przy stole, początkowo w milczeniu, ale już po kilku minutach świąteczny nastrój i zapach ciasta zrobiły swoje. Brzęczały łyżeczki, talerzyki oraz szklanki, gwar rozmów rozbrzmiewał z coraz większą siłą. Nagle drzwi otworzyły się i do sali wkroczyła dyrektorka a za nią kilkanaścioro dzieciaków. – Witam państwa w naszych skromnych progach. Dziękuję, że zechcieliście państwo przyjąć nasze zaproszenie na ten skromny poczęstunek, który ma być symbolem
wdzięczności za pomoc, której nam udzielacie. Nasi wychowankowie także to doceniają, dlatego chcieli osobiście podziękować i złożyć państwu świąteczne życzenia. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Pod jedną ścianą stała grupa dzieciaków, po drugiej stronie, przy stole, grupa dorosłych. Mierzyli się wzrokiem. Dorośli wyglądali na zdezorientowanych. Pierwsze z letargu ocknęły się dzieci. Ruszyły w stronę gości. I dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, że dyrektorka wybrała je nieprzypadkowo. Klucz był prosty: przyprowadzono te, które w każdym dorosłym widziały szansę na opuszczenie domu dziecka oraz te, które świat zewnętrzny niewiele już interesował – były albo opóźnione w rozwoju albo miały chorobę sierocą. Pierwsza grupa natychmiast dokonała rozpoznania i po chwili bez żadnych zahamowań sadowiły się wygodnie na wyprasowanych w kant nogawkach i odświętnych spódnicach gości. Małe łapki bez żenady napychały drobne usta ciastem, by zaraz potem, lepkie od lukru, dotykać wszystkiego wokół. Upaćkane buzie starały się za wszelką cenę złożyć wilgotne pocałunki na twarzach „cioć” i „wujków”. Druga grupa dla odmiany stała nieruchomo na środku sali. Te dzieci już dawno straciły nadzieję. Zajęły się tym, czym zazwyczaj – niektóre beznamiętnie patrzyły w przeciwległą ścianę, inne ssały palce, dwójka usiadła na wykładzinie i zaczęła miarowo się kołysać. Ten niesamowity spektakl trwał około dziesięciu minut. Dyrektorka patrzyła z uśmiechem na przerażone i zdezorientowane miny zaproszonych. Wreszcie uznała chyba, że czas zakończyć przedstawienie i dała nam znak. Z pomocą dwóch wychowawczyń dosyć szybko wyprowadziłyśmy dzieci. Działałam jak automat. Mimo że znałam te dzieci od kilku tygodni, byłam w szoku. Zestawienie ich zachowania z wigilijnym stołem, choinką i kolędami robiło niesamowite wrażenie. Nie to jednak najbardziej mnie poruszyło. Nie potrafiłam zrozumieć, jak dyrektorka mogła z rozmysłem, bo teraz byłam już pewna, że każda minuta tego spotkania została dokładnie zaplanowana, wykorzystać nieświadome niczego dzieci do perfidnej gry na uczuciach bogatych darczyńców. Uznałam to za obrzydliwe i nieetyczne. Postanowiłam powiedzieć jej o tym. – Sądzisz więc, że jestem zimną i wyrachowaną suką, która wykorzystuje sierotki do ubijania interesów? – pani Ewa dosadnymi słowami skwitowała moje obiekcje. – Nie mam do ciebie pretensji, bo jesteś bardzo młoda i wierzysz jeszcze, że wszystko na świecie jest albo czarne, albo białe. Kiedyś też taka byłam, dziś wspominam to z sentymentem, ale nie żałuję, że już nie jestem. Jeżeli już wydałaś wyrok, nasza rozmowa nie ma sensu i nie będę cię tutaj zatrzymywać. Jeśli natomiast uda ci się na chwilę powściągnąć swój młodzieńczy egocentryzm, mogę przedstawić ci swoje racje. Byłam tak naładowana emocjami, że chciałam trzasnąć drzwiami i wyjść. Na dodatek poczułam się bardzo dotknięta oceną mojej osoby. Od prawie dwóch miesięcy przychodzę tu po kilka razy w tygodniu, a przecież w tym czasie mogłabym zarabiać, uczyć się, albo po prostu odpoczywać. Daję z siebie, ile mogę, zaryzykowałam nawet
mój związek, a ona, wyrachowana kobieta, śmie mówić o egocentryzmie?! Już trzymałam rękę na klamce, kiedy przyszło mi do głowy, że jednak zostanę. Niech się tłumaczy, z radością popatrzę i posłucham, co można wymyślić na usprawiedliwienie takich wstrętnych pomysłów. – Widzisz, Natasza, kiedy zaczynałam tutaj pracować, zachowywałam się tak jak ty. Te rączki, malutkie paluszki, objęcia i całusy – nie potrafiłam się im oprzeć. Zamiast wychodzić po dwunastu godzinach dyżuru, zostawałam jeszcze dłużej. Bo Krysia płakała, bo Adaś prosił, bo Tereska ma gorączkę. Po kilku latach nie miałam już narzeczonego, za to czułam się śmiertelnie zmęczona. Miałam ochotę rzucić to w diabły, a jednocześnie nie potrafiłam ich zostawić. Wszystkie uważałam za swoje, sądziłam, że wszystkie kocham, że one mnie też i jestem im niezbędna. Gdyby to trwało jeszcze kilka lat – byłabym wrakiem. Na szczęście w kuchni pracowała pani Helena. Całe życie gotowała dla naszych wychowanków, znała wszystkich, od najmłodszego dziecka po dyrektora. I właśnie ona pewnego dnia powiedziała mi to, co ja chcę dziś powiedzieć tobie. Posłuchasz? Tylko pokiwałam głową. O nie, nie dam się wciągnąć w dyskusję i nabrać na jakieś demagogiczne chwyty. Czekałam na tłumaczenia. – pani Helenka powiedziała: Ewka, te dzieci nie potrzebują twojego współczucia ani twojego poświęcenia. Nie dasz rady kochać ich wszystkich. I dobrze, bo nie jesteś od tego. Masz je wychować – sprawić, żeby czuły się bezpieczne i by wyrosły na dorosłych ludzi, którzy umieją sobie poradzić. One muszą to umieć lepiej niż te dzieci, które mają rodziców. Widziałaś, Ewka, żeby z rozpieszczonego fajtłapy, nad którym ciągle ktoś się użala, wyrósł zaradny człowiek? One wiedzą, że nie mają rodziny i nie oszukasz ich. Daj im lepiej to, co pomoże im potem dobrze żyć. Zamiast uścisków i cukiereczków naucz je, aby nie czuły się gorsze, żeby nie prosiły o wszystko i nie uważały, że im się należy, bo nie mają ojca i matki. Zadbaj o ich wykształcenie, zdrowie, niech mają przyjaciół. To dla nich rób. Pani Ewa zamilkła i popatrzyła w okno. Przez chwilę w dyrektorskim gabinecie panowała cisza. Podążyłam za jej spojrzeniem. Obie obserwowałyśmy duże płatki śniegu opadające powoli na ulicę i chodnik. Dyrektorka westchnęła i podjęła opowieść: – Na początku pogląd pani Helenki wydawał mi się nieludzki. Zarzucałam jej w myślach, że jest prostą wiejską kobietą, która dzieci traktuje jak dopust boży i inne takie. A w rzeczywistości po prostu trudno mi było przyjąć prawdę. Żeby nie przedłużać moich kombatanckich wspomnień – uśmiechnęła się – powiem tylko, że wreszcie zrozumiałam, kto miał rację. I zaczęłam robić tak, jak radziła. Sporo wody w Wiśle upłynęło, zanim zostałam dyrektorem. Wcześniej wiele moich pomysłów nie udało się wprowadzić w życie, ale od kiedy siedzę w tym gabinecie, a to już prawie dziesięć lat, realizuję swój własny plan. Trochę w tajemnicy, trochę sposobem, bo życie mnie nauczyło, że inaczej się nie da. Rozumiesz? – Ale to dzisiaj, to było okropne… – niby rozumiałam, chociaż nie potrafiłam do końca
się z nią zgodzić. – Może i nie było jak na świątecznej pocztówce, ale cel osiągnęłam. Zafundowałam im terapię szokową. Dzięki niej będziemy mieli opłacanego dodatkowego psychologa, jeszcze przed końcem roku przyjadą wiosenne buty i kurtki, pani Karolak raz w tygodniu dostarczy warzywa ze swoich folii pod miastem, a pan Chawera ufunduje remont sali dla najmłodszych, razem z wyposażeniem do ćwiczeń i zabawkami. A wiesz dlaczego to zrobią? Bo mają wyrzuty sumienia. Z jakiego powodu? To brutalne, ale prawdziwe – bo brzydzą się naszych dzieci, nie mogli znieść ich dotyku, a w głębi duszy uważają je za niedorozwoje i półgłówki. Wiedzą też, że już nigdy nas nie odwiedzą. Dlatego muszą jakoś te niemiłe uczucia zagłuszyć. Dadzą więc dużo więcej niż początkowo zamierzali i będą spać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. – Pani Ewa wstała i szybkim krokiem krążyła między biurkiem, szafą i oknem. – I niech śpią! Może to nieetyczne, jak mówisz, może nie całkiem uczciwe, ale przynajmniej nasze dzieci będą dzięki temu lepiej jeść, nie będą się wstydziły w szkole, że mają buty po starszej koleżance. A niektóre może nawet zaczną się lepiej rozwijać. Bo pani Helenka miała rację – one nie potrzebują współczucia. Potrzebują warunków do rozwoju. I będę to dla nich robić najlepiej, jak potrafię. Teraz zaczynam jednak odczuwać strach, bo wszystko wokół się zmienia. Sama przecież widzisz. Już nie raz się przekonałam, że kiedy są problemy, najłatwiej zapomnieć o najsłabszych. Ech, szkoda słów. – Machnęła ręką. – No, ale dałam sobie radę do tej pory, to i kolejne polityczne zawirowania przetrwam. – Usiadła z powrotem na swoim fotelu i wzięła głęboki oddech. W jednej chwili stała się na powrót panią Ewą, jaką znałam – spokojną i uśmiechniętą. – Nie zatrzymuję cię dłużej. Możesz już iść do domu. Ja też wychodzę, mam za sobą męczący dzień. Dziękuję za pomoc przy dzisiejszym spotkaniu. Wyszłam bez słowa. Co zresztą mogłam powiedzieć? To, co usłyszałam było dla mnie równie wstrząsające, jak to, co zobaczyłam na wigilijnej uroczystości. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, musiałam na spokojnie wszystko sobie poukładać. Nic nie powiedziałam Darkowi. Wykręciłam się od rozmowy zmęczeniem i bólem głowy. Położyłam się wcześniej, ale długo nie mogłam zasnąć.
* Chociaż zaakceptowałam stanowisko pani Ewy i rozumiałam jej motywację, to jednak nie mogłam do końca zaangażować się w taki sposób pomocy. Próbowałam analizować, dlaczego tak się dzieje. Doszłam do wniosku, że nie umiem odrzucać tych próśb o miłość. Z perspektywy lat widzę, że tak naprawdę trudno mi było zaakceptować, że wizja, którą sobie wymyśliłam, ta z moją dobrocią w centrum, nie była prawdziwa. Miałam ogromną potrzebę bycia docenianą, niezbędną i kochaną. Te dzieci miały ją zaspokoić. No, ale gdy się ma dwadzieścia lat, trudno o wysoki poziom samoświadomości. Skończyło się tak, że pojechałam jeszcze z dziećmi na zimowisko, a później zrezygnowałam z pomocy w domu dziecka.
– Jeżeli tak zdecydowałaś, nie będę cię zatrzymywała. Tutaj nie można być wbrew sobie, to nie poczta czy przechowalnia bagażu. Cieszę się, że uczciwie stawiasz sprawę. Powodzenia! – pani Ewa pożegnała mnie po swojemu, konkretnie i rzeczowo, ale w jej głosie wyczułam jednak ciepłe nuty. – Zastanów się jeszcze. Może to tylko chwilowe zmęczenie? – przekonywała Justyna. – Tak dobrze mi się z tobą pracowało! Naprawdę nie zmienisz zdania? Mała Joasia będzie tęskniła… – próbowała szantażować. – Jak chcesz. Myślałam, że jesteś bardziej odpowiedzialna. – Na koniec się obraziła. Spotykałam ją później na instytutowych korytarzach, ale udawała, że mnie nie zna. – Wreszcie zmądrzałaś – pochwalił moją decyzję Darek. – Mówiłem od początku, że to nie dla ciebie. Te dzieciaki to mali spryciarze, od kołyski nauczeni walczyć o swoje. Jesteś za dobra i za miękka, żeby sobie z tym poradzić. Miałam na końcu języka pytanie, skąd niby tak dobrze zna wychowanków domów dziecka, ale nie chciałam kolejnej sprzeczki. Szczególnie, że sama nie byłam do końca przekonana, czy tę rezygnację traktować jako sukces, czy jako porażkę. Poza tym Darek był ostatnio tak nerwowy, że byle zdanie wyprowadzało go z równowagi. Dużo się uczył, jeszcze więcej udzielał na wydziale, angażował w coraz to nowe projekty. Nie wiem, czy zauważył, że kraj, w którym żył, zmienił nazwę. – Kochanie, zwolnij trochę. Nie masz czasu nawet porządnie zjeść. – Martwiłam się o niego, bo znowu schudł. – Może wyskoczymy gdzieś na kilka dni? – Nata, zwariowałaś? Teraz? Sesja za pasem. Może w lipcu… – A widziałeś się w lustrze? Wyglądasz jak duch. Śpisz po kilka godzin, ciągle gdzieś biegniesz. Już nie wspomnę, że dla mnie nie masz wcale czasu. Kiedy byliśmy w kinie, na spacerze? – Wreszcie mówisz wprost, o co ci chodzi. Tylko weź i trochę pomyśl! Jak myślisz, dla kogo to robię? Podpowiem ci – dla nas! Nata, musimy się jakoś ustawić na przyszłość. Nie chcesz chyba klepać biedy, co? Panienka z dobrego domu nie chciałaby chyba mieszkać całe życie byle gdzie i jeść byle co. Powinnaś docenić moje starania, a nie wiecznie krytykować albo mieć pretensje. Słysząc o panience z dobrego domu, rozpłakałam się. Uważałam, że jest niesprawiedliwy, a moją troskę uznał za narzekanie. Widok łez sprawił, że Darek zmienił ton: – Nata, nie płacz. Przepraszam, byłem niesprawiedliwy. To wszystko przez zmęczenie. No, słońce, uspokój się. Masz trochę racji, przesadzam, możesz czuć się samotna. Już, chodź, przytul się do mnie. Dzisiaj nic nie robię, jestem cały twój. Może nie idealny, ale już dawno ustaliliśmy, że jak się nie ma, co się lubi… – wyprężył przede mną muskuły i musiałam się roześmiać. Był znowu tamtym Darkiem, którego poznałam nad morzem. – Ale w wakacje wyjedziemy gdzieś razem? Tylko we dwoje? – chciałam, korzystając z okazji, ugrać coś jeszcze dla siebie. – Oczywiście że tak! Obiecuję!
I na obietnicy się skończyło. To właśnie wtedy, kilka tygodni później, miała miejsce rozmowa o spływie kajakowym. – Darek, nie mam ochoty jechać na ten spływ. Nie lubię wody, wiesz, że słabo pływam. Będę się męczyła na kajaku. Może pojedziesz sam? – Natka, nie wygłupiaj się. – Jest zniecierpliwiony. Uśmiecha się, ale słyszę w jego głosie nutkę, której nie lubię, której się boję. – Tłumaczyłem ci już ze sto razy, ale jakby grochem o ścianę. Zrozum, dziewczyno, tam ma być przez dwa dni dziekan z zarządzania. Wiesz, że zależy mi, żeby nas zapamiętał. – Nas? Chyba ciebie – próbuję walczyć, bo jestem jeszcze młoda i mam siłę, żeby bronić swojej niezależności. – Ja nie mam zamiaru przenosić się na inny kierunek. Gdzieś mam dziekana. Chcę mieć fajne wakacje. Darek już nie ukrywa irytacji. Książka, którą czytał, głucho uderza o blat biurka. Krzesło, gwałtownie odsunięte, upada z hukiem na podłogę. – Cholera jasna! Ty jakaś tępa chyba jesteś! Dziekan musi poznać nas oboje, czy to do ciebie nie dociera? On to dopiero pierwszy krok. Mamy dotrzeć do jego syna, tak czy nie?! Ty myślisz tylko o wakacjach, a ja o całym przyszłym życiu. Kobieto, nieważne, co chcesz, ważne, co się opłaca! Swoje chcenia schowaj głęboko, bo za nie nic się nie kupi! Pojechaliśmy na ten spływ. W sumie było nawet miło, ale na dnie serca tkwiło jak zadra poczucie, że nie odpoczywamy bezinteresownie. Byliśmy tam, żeby Darek mógł ubić własny interes.
* Sierpień spędziłam u rodziców, Darek w tym czasie złapał jakąś pracę i miał szansę sporo zarobić, więc został w Krakowie. Pisałam do niego, od czasu do czasu dzwonił. Z entuzjazmem opowiadał o swojej pracy, o ludziach, których poznał i możliwościach, jakie się przed nim otwierają. Bardzo chciałam podzielać jego entuzjazm, ale jakoś nie mogłam. Nie widziałam, żeby świat aż tak się zmieniał, nie czułam tego, nie potrafiłam wizjonersko patrzeć w przyszłość. Nawet trochę się bałam, że to, o czym mówi Darek jest prawdą. Wolałabym, żeby nic się nie zmieniało. Chciałam skończyć studia, żyć w spokojnym świecie, bezpiecznym, bez ludzi burzących mury, bez rewolucji, nawet aksamitnych. Bałam się o mój dom, o spokojne popołudnia na tarasie… Jednak mój świat przeżył rewolucję, która nie miała żadnego związku z polityką czy wiosną ludów. Posłańcem przynoszącym złą nowinę był tata. Poranek był tak cudowny, że można byłoby go wykorzystać do nakręcenia sceny z jakiegoś filmu o romantycznej miłości albo sielskim wiejskim życiu. Ćwierkające za oknem ptaki, słońce przenikające przez firanki tworzące świetliste plamy na dywanie. Leżałam jeszcze, rozkoszując się ciepłem i błogim lenistwem. Delikatne pukanie nie zapowiadało jeszcze niczego złego. Tata wszedł i powoli zamknął za sobą drzwi. – Już nie śpisz. – Stwierdził z westchnieniem i usiadł na brzegu łóżka. – Muszę ci coś powiedzieć. – Już poczułam chłodny powiew niedobrych wieści. Zamknęłam oczy,
czekając na ciąg dalszy. – Pani Stasia nie żyje. Umarła w nocy, we śnie. Chciałam płakać, ale nie mogłam. Ani w tamtej chwili, ani później, ani nawet na pogrzebie. Nie mogłam uwierzyć, że już nigdy nie uściska mnie, gdy przyjadę do domu, że nie przygotuje mi wałówki na drogę. Jak świat będzie mógł istnieć bez jej pierogów z grzybami, bez kompotu z wiśni i schabu ze śliwką? Jak ja będę żyła bez spokojnej przystani na dużym biuście, bez zapachu maści „z kotkiem”, której używała jako panaceum na wszystkie choroby? Po pogrzebie długo siedziałam w kuchni. Patrzyłam na sprzęty, których dotykała każdego dnia, na wielką patelnię, starte jej dłońmi pokrycie trzonka tłuczka do mięsa, wypolerowany garnek do smażenia powideł i leżący na osączarce czajniczek do parzenia herbaty. Wszystko wyglądało jak zawsze, jakby wyszła po pietruszkę do ogródka i miała za chwilę wejść, mrucząc pod nosem, jak to wychudłam na wielkomiejskim wikcie i trzeba mnie natychmiast podtuczyć. Na wieszaku za drzwiami zobaczyłam jej fartuch. Ogromny kawał materiału w kratkę, niewyraźną już, bo spłowiałą od ciągłego prania. Nie pamiętam pani Stasi bez niego, ale zawsze był czysty i pachniał krochmalem. Podeszłam do niego, wtuliłam twarz w tkaninę i dopiero wtedy popłynęły łzy. Nigdy wcześniej tak nie szlochałam. Bolało mnie serce, cała klatka piersiowa, chciałam umrzeć. Wypłakałam w tę niebieskoróżową kratkę cały żal, tęsknotę, lęk przed przyszłością i wyrzuty sumienia. Zwłaszcza te ostatnie sprawiały duży ból. Pani Stasia była zawsze i nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być inaczej. Odeszła nagle, a ja nie zdążyłam jej powiedzieć, jak bardzo ją kochałam. Nie zdążyłam podziękować za ciepło, dobroć i miłość, którą zawsze od niej dostawałam. Za to, że kochała mnie taką, jaką byłam, pocieszała i wysłuchiwała. Za opatrywanie zadrapanych kolan, podsuwanie słodkości na pociechę. Chociaż niespokrewniona, była częścią mojej rodziny, mojego domu, mojego życia. Nie powiedziałam jej tego nigdy, mówiłam więc teraz, a wykrochmalony fartuch stał się przekaźnikiem pomiędzy mną a tym miejscem, gdzie była teraz pani Stasia. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, którą jednak szybko odrzuciłam, bo było w niej coś nieodpowiedniego, obrazoburczego wręcz. Pomyślałam, że pani Stasia była dla mnie jak matka, taka matka, o której marzy każde dziecko – czuła, ciepła, do której można przyjść z każdym problemem, kochająca mimo wad i niepowodzeń. Czy można mieć dwie matki? Czy obcą kobietę można bardziej kochać niż tę, która urodziła? Fartuch przyjmował wszystko, więc powierzyłam mu i tę tajemnicę. Z kuchni wyszłam dopiero wieczorem. I od tamtego dnia nie weszłam tam więcej. Po kilku miesiącach mama zatrudniła panią Ludwikę, miłą kobietę w średnim wieku. Starała się, nawet bardzo, i doceniałam to, ale dla mnie była jedynie formalnym zastępstwem, w pewnym sensie intruzem, który wkroczył na nie swój teren i zawłaszczył go. Nie nawiązałam z nią bliższych relacji, ale ceniłam za opiekę nad
rodzicami. Tylko raz, kilka lat później, podniosłam głos na panią Ludwikę. Siedzieliśmy z rodzicami na tarasie, a ona ścierała kurz z mebli. Ścierka, którą miała w ręku coś mi przypominała. Wspomnienie sprawiło, że poczułam ukłucie w sercu. Fartuch pani Stasi! To, co widziałam było dla mnie profanacją, zbezczeszczeniem jej pamięci! Nie pamiętam, co wtedy powiedziałam, ale wieczorem tata stanowczo zażądał, żebym przeprosiła panią Ludwikę. Zrobiłam to, bo skąd mogła wiedzieć, czym dla mnie był ten kawałek materiału.
* Właściwie nie wiem dokładnie, kiedy Darek zaproponował mi, żebym pomagała mu w pracy. Po śmierci pani Stasi przez wiele miesięcy nie mogłam dojść do siebie. Niby funkcjonowałam normalnie, chodziłam na zajęcia, wykonywałam codzienne obowiązki, nawet potrafiłam się śmiać. Tak, to mnie najbardziej dziwiło – potrafiłam cieszyć się, uśmiechać, chociaż byłam przepełniona smutkiem. Żyłam powierzchownie, na niby. Nawet czasami wydawało mi się, że zaczynam wpadać w schizofrenię albo jakąś psychozę, bo jak inaczej tłumaczyć takie podwójne odczuwanie? Nie mówiłam o tym nikomu, nawet jemu. Nie ze strachu, raczej dlatego, że nie wiedziałam, jak o tym opowiedzieć, jak opisać swoje uczucia. Darek jednak coś zauważył. Tak myślę, bo też nie powiedział tego wprost. Widziałam, że się stara, częściej bywa wieczorami w domu, raczej zaprasza kolegów do nas niż wychodzi do nich. Omawiali te swoje projekty w kuchni, ale często zaglądał do mnie, wciągał we wspólne rozmowy, kiedy robili sobie przerwy. Chyba nie chciał zostawiać mnie samej, może bał się, że zrobię coś głupiego. Zdarzało się, że słyszałam, o czym rozmawiają i kilkakrotnie, niewiele myśląc, wyrażałam swoje zdanie. Często okazywało się słuszne i chłopaki chwalili moje wyczucie. Mówili, że mam „czuja” do ludzi albo „instynkt marketingowca”. Obracałam to w żart, bo nawet nie bardzo mnie interesowało, czym jest ten ich marketing, którym tak się zachwycali. Prawdę mówiąc, nic mnie w tamtym czasie nie interesowało. Darek chyba proponował mi wspólną pracę kilkakrotnie, ale odrzucałam taką możliwość. Nie bardzo wiedziałam, co miałabym robić i wydawało mi się, że chce mi dać jakieś zajęcie. Później zaczął mnie podchodzić sposobem. Wieczorami pytał, co sądzę na ten czy inny temat. Wyjaśniał, co robią i dlaczego, ja słuchałam i coś tam wymyślałam. Nawet nie wiedziałam, że dopisuje moje nazwisko do zespołu. Żyliśmy po studencku – z dnia na dzień. To znaczy, ja żyłam, bo – jak się okazało – mój chłopak ani na chwilę nie przestawał myśleć o przyszłości. Dla mnie trzeci rok studiów był czasem, który minął nie wiadomo kiedy, w którym dzień był podobny do dnia, co wcale mi nie przeszkadzało. Potrzebowałam stabilizacji, nawet nudy, a przede wszystkim spokoju. Przeżywałam chyba jakiś spóźniony okres psychicznego dojrzewania, szukania swojej drogi. Wieczorami słuchałam Kultu, KSU, T.Love i innych
buntowniczych rockmanów, byłam skoncentrowana na swoim wnętrzu. Prowadziłam egzystencjalne dialogi z samą sobą, zastanawiałam się nad sensem życia, nad tym, czego chcę w życiu. Najgorsze, że jedyną odpowiedzią, jaka przychodziła mi do głowy, było: chcę spokoju. Trzeba powiedzieć, że postawa Darka była mi w tym czasie bardzo na rękę. Sama nie miałam siły i ochoty na podejmowanie wyzwań, na mierzenie się z codziennymi problemami. Inflacja galopowała przez kraj, trzeba było dobrze się starać, żeby związać koniec z końcem. A on dawał radę. Dorabiał tu i tam, nawet dobrze nie wiedziałam, gdzie. Wystarczało mi, że nie musiałam się martwić. Dobrze mi było w tej roli. I wygodnie było odciąć się od zewnętrznego świata, schować za zaradnością mężczyzny. Darkowi też najwyraźniej to odpowiadało, bo nie miał żadnych pretensji. Żyliśmy zgodniej niż rok wcześniej, właściwie wcale się nie kłóciliśmy. Niepostrzeżenie wciągał mnie w swoje pasje. Sama nie wiem, kiedy zaczęłam chętnie słuchać o zarządzaniu, strategiach marketingowych i przede wszystkim o tym, jak zmienia się polska rzeczywistość. Z zapartym tchem słuchałam o otwarciu Giełdy Papierów Wartościowych i starałam się zrozumieć, o co chodzi z tymi akcjami. Czułam się, jak po przebudzeniu z długiego snu i na nowo poznawałam świat. A zmian było wiele. Na krakowskim Rynku otworzono sklep Adidasa. Wreszcie można było kupić oryginalne buty tej firmy. Ceny co prawda okazały się zaporowe, ale sklep nie narzekał na brak klientów. Podobnie firmowy salon Levi’sa na Grodzkiej, gdzie przez pierwsze miesiące wpuszczano tylko po dziesięć osób w obawie przed tłumem, a kolejki oczekujących ciągnęły się aż do Rynku. Prywatne firmy wyrastały jak grzyby po deszczu. Coraz więcej było kawiarni i pubów. Przedsiębiorcy przeskakiwali z jednej branży do drugiej, kto był sprytny – zarabiał doskonale. Brano kredyty bez obawy, bo inflacja powodowała, że po kilku miesiącach spłacało się raty bez problemu. Ludzie mieli pieniądze i wydawali je bez żalu. Powszechnie panowało przekonanie, że niedługo nie będą wiele warte. Darek znał wielu przedsiębiorców. Okazało się, że jego przewidywania były słuszne. Teraz i ja zaczynałam wierzyć, że w kraju zaszła wielka zmiana. Nie potrafiłam się oprzeć kolorowemu widoczkowi, pocztówce z Zachodu, która powoli zastępowała dotychczasową szarość. Nawet nazwy były inne, wesołe. Na przykład „Różowy słoń” – bar z naleśnikami i spaghetti. Aż chciało się żyć. Uwierzyłam, że świat do nas należy, ponieważ teraz nadeszła nasza szansa. – Dwa lata na to czekałem! Nata, udało się! Nie musiał tłumaczyć, dobrze wiedziałam, o co mu chodzi. Mówił o tym ostatnio coraz częściej, a ja, niesiona falą fascynacji nową rzeczywistością, kibicowałam mu z całego serca. Dwa lata ciężkiej pracy, starania, spływ kajakowy, dodatkowe zajęcia, nauka nocami – to cena. Nie poszła jednak na marne. Darek dostał pracę u syna dziekana. Zaimponował mi ten mój chłopak! Cierpliwie, uparcie dążył do celu, podjął wyzwania,
sprostał trudnościom, a teraz, jeśli wszystko pójdzie dobrze, a byłam przekonana, że inaczej być nie może, zacznie prawdziwą karierę. To nie był koniec dobrych wiadomości. – Zanim będziesz gratulowała mnie, ja muszę podziękować tobie. – Wyciągnął zza pleców wielki bukiet róż. Któraś z krakowskich kwiaciarek też miała dzisiaj dobry dzień. – Kropką nad „i” był projekt strategii marketingowej, który wygrał konkurs międzyuczelniany. – A co ja mam z tym wspólnego? – Musiałam mieć głupią minę, bo szybko wyjaśnił: – Pomagałaś mi przecież. A ja, uczciwy chłopaczyna, dopisałem twoje nazwisko jako współautorki, takiego konsultanta z dziedziny psychologii. I wygraliśmy! A to niespodzianka! Nie czułam się co prawda współautorką niczego. Po prostu nie sądziłam, że moje rady mogły się na coś przydać. Doceniałam jednak to, że Darek o mnie pamiętał. Róże trafiły do największego garnka, jaki mieliśmy, a my wylądowaliśmy w łóżku. Już dawno nie było nam tak wspaniale. Nasze ciała stały się jednością, a cały akt przypominał taniec, w którym żaden z tancerzy nie pomylił kroku. Mężczyzna doskonale wiedział, jak prowadzić, a kobieta poddała się bez oporu, dodając od siebie szczyptę artyzmu i oryginalności. Leżałam na wznak, rozciągnięta na całą długość tapczanu. Zadowolenie, szczególny rodzaj nasycenia i spełnienia wypełniały całe ciało. Darek pochylił się nade mną i delikatnie całował. Mruczałam z zadowolenia, a on między kolejnymi muśnięciami ust rzucił jakby od niechcenia: – Co powiesz na sobotnią kolację w „Balatonie”? – Powiem, że dzisiejsze róże chyba wyczerpały limit przyjemności na ten miesiąc. – Jesteśmy zaproszeni, więc nie musisz się martwić żadnymi limitami. Zapomniałam, że w każdej beczce miodu musi być łyżeczka dziegciu. Nie miałam ochoty na kolację z obcymi ludźmi. No, ale czego nie robi się dla rozpoczynającego karierę zawodową chłopaka! Nie mogłam znaleźć żadnego kontrargumentu, kiedy tłumaczył, że przyszły szef chce poznać nas oboje, bo konkursowa praca była wspólna. – Teraz nie potrzebuje więcej pracowników, ale jego firma się rozrasta i kto wie, co będzie za rok czy dwa. Nie sądziłam, żebym mogła być pożądanym nabytkiem dla rekina biznesu, ale perspektywa kolacji w znanej węgierskiej restauracji była kusząca. Poszłam więc. Wychowanie, jakie odebrałam w rodzinnym domu, jak to określa starsze pokolenie, okazało się wystarczające nawet dla krakowskiej rodziny z tradycjami. Syn dziekana wyglądał na zadowolonego, więc byłam dumna, że nie zawiodłam. Jedzenie także było pyszne, nie wiem, jak jest tam dzisiaj, ale wtedy placki po węgiersku wprawiły mnie w stan bliski ekstazie. Na efekty kolacji nie trzeba było długo czekać. I znowu okazało się, że mój chłopak nie o wszystkim mnie poinformował. Jednym z gości był mężczyzna, którego uznałam za wspólnika szefa. W rzeczywistości był to jakiś bardzo ważny klient. Podobno zachwycił
się mną, a kolacja osiągnęła zakładany skutek – rozmiękczyła go, jak to powiedział Darek. Syn dziekana zawarł z nim bardzo korzystną umowę na sprzedaż czy kupno czegoś tam. Uznał, że przynieśliśmy mu szczęście i wykonał iście pański gest – premia, którą dostał Darek wystarczyła na świąteczny wyjazd w góry. Co prawda czułam się trochę nie w porządku wobec rodziców, zostawiając ich samych na Wielkanoc, ale z drugiej strony święta w domu bez pani Stasi nie były już takie same. Rodzice nie robili problemu, a ja wytłumaczyłam sobie, że to nie Boże Narodzenie. Postanowiłam spędzić z nimi część wakacji i w ten sposób nadrobić zaległości.
* Ależ miałam śmieszną fryzurę! Lata dziewięćdziesiąte nie należały do najlepszych okresów w modzie. Z rozbawieniem patrzę na siebie sprzed lat. Schronisko „W Dolinie Roztoki”, które tak naprawdę, jak to w Polsce bywa, znajduje się w Dolinie Białki, wspominam bardzo dobrze. Klimatyczne, z miłą obsługą, leżące nieco na uboczu i dzięki temu niezbyt zatłoczone. Spędziliśmy tam spokojny tydzień, trochę leniuchując, trochę spacerując. Byłam wtedy szczęśliwa, ale teraz widzę, że ten wyjazd był końcem etapu dużej zmiany, jaka we mnie zaszła. W tym okresie życia doświadczyłam bardzo boleśnie tego, o czym mówiła dyrektorka domu dziecka. Przekonałam się, że świat nie jest czarno-biały. Stanęłam na progu prawdziwego dorosłego życia, które pokazało mi, że skuteczna pomoc czasami wymaga stłumienia uczuć, obca osoba potrafi być bliższa niż rodzona matka, a dobra kolacja w miłym towarzystwie może mieć większą moc niż rzeczowe argumenty czy przystępna oferta. Zobaczyłam to wszystko i zaakceptowałam. Tak, niestety. Na dodatek nawet nie zauważyłam, że stałam się kartą przetargową. Mój własny chłopak wykorzystał mnie kilkakrotnie – moje pomysły i wychowanie – a ja wzięłam to za dobrą monetę. Świadomie czy nie, wyzyskał mój czas wahania, moje rozdroże, i pociągnął mnie swoją ścieżką, nie informując, co będzie na jej końcu. Na fotografii obejmuje mnie ramieniem i uśmiecha się. Tyle że to nie ten sam uśmiech, co na zdjęciu ze studenckiego obozu. Tutaj jest pewny siebie, ma w oczach zadowolenie posiadacza, radość zwycięzcy. Nie chcę nigdy więcej wspominać czasu, w którym umarły moje młodzieńcze ideały, a ja nawet tego nie zauważyłam. Darek niepostrzeżenie wyrzucił obumarłe truchełka, a na ich miejsce wstawił kolorowe, błyszczące atrapy. Niech spłonie razem z nimi! A ja tymczasem pójdę do kuchni i zaparzę herbatę, bo kawa zupełnie już wystygła. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
V Przemyśl motywację
Biało nakryte stoły suto zastawione półmiskami i kieliszkami. Na ścianach kwiaty, pod sufitem balony. Z boku podest dla orkiestry. W środkowej części kadru, wśród rozbawionych gości, młoda para. Tradycyjny pocałunek dla gości, którzy zapewne krzyczą „gorzko, gorzko”. Nie widać twarzy nowożeńców, zasłania je welon panny młodej. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Ostatni rok studiów wspominam jak kolorowy film. Zajęć nie było już zbyt wiele, praca magisterska pisała się prawie sama. Za radą Darka wybrałam temat dotyczący psychologii biznesu. Dziedzina dosłownie raczkująca, więc literatury jak na lekarstwo, nikt nic pewnego w tej kwestii nie wiedział, a mój promotor natychmiast zwietrzył okazję do wykorzystania moich badań dla własnych celów, więc witał mnie z promiennym uśmiechem i nie robił problemów. Czułam się jak królowa życia. Nie potrzebowaliśmy już pieniędzy od moich rodziców, a stypendium naukowe stało się zaledwie dodatkiem do budżetu. Darek zarabiał doskonale, nabrał pewności siebie i stał się spokojniejszy. Widziałam, że każdy przypływ gotówki daje mu niesamowitą radość. Rozumiałam to, bo na własnej skórze odczuwałam, że dużo łatwiej się żyje, kiedy nie trzeba ciągle przeliczać zawartości portfela i rezygnować z wielu potrzeb, żeby mieć co zjeść na kolację. Patrzyłam z dumą na mojego mężczyznę. Tak, mężczyznę, bo przestał być chłopcem. Koszulki z napisami i dżinsy wylądowały na tyłach szafy, skąd wyciągał je tylko wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy za miasto. Ich miejsce zajęły koszule, marynarki i eleganckie spodnie. Nawet na wieczorne wyjścia nie zmieniał stylu, jedynie ubierał się nieco luźniej – sztruksowe spodnie, wełniana marynarka, koszula rozpięta pod szyją. Któregoś dnia, poprawiając mu krawat, zobaczyłam w lustrze nasze odbicie i zrozumiałam, że ja także powinnam uzupełnić garderobę i zadbać o siebie. To, co miałam na głowie nie było żadną konkretną fryzurą, a bawełniane bluzki i dżinsowe spódniczki nie wyglądały dobrze przy eleganckim wizerunku stojącego przy mnie faceta. Przyszło mi do głowy, że Darek może zacząć się mnie wstydzić. Wyglądałam przy nim jak młodsza siostra albo uboga krewna. Od tamtej chwili rozpoczęła się moja metamorfoza. Zaczęłam obserwować kobiety na ulicach, w restauracjach, wszędzie, gdzie bywaliśmy. Wyciągałam wnioski i wprowadzałam je w czyn. Nie chciałam zmieniać się zupełnie, ale wiedziałam, że jestem partnerką młodego menadżera i chciałam sprostać temu wyzwaniu. „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak, jak one” – mawiała pani Stasia. Co prawda była to forma ostrzeżenia, przestrogi, ale teraz ta ludowa mądrość wróciła do mnie i doszłam do wniosku, że przynajmniej pozornie muszę upodobnić się do towarzystwa, w którym przyszło mi funkcjonować. Wydało mi się to niewysoką ceną za komfortowe, jak na studentów, życie. Ot, taka przebieranka w odpowiedniej chwili, trochę teatru dla efektu. Nie wiedziałam i nawet nie podejrzewałam wtedy, jak szybko maska może zrosnąć się z twarzą.
Darek był zadowolony z mojej metamorfozy. Z motywacji jeszcze bardziej. Zaczynasz dobrze kombinować, Nata – pochwalił. I chociaż wieczorami szeptał mi do ucha, że w koszulce z Myszką Miki przypominam mu Nataszę, którą poznał cztery lata wcześniej, to czułam, że kostiumy i buty na szpilce, które zagościły w mojej szafie, zyskały jego uznanie. Przed Bożym Narodzeniem zdecydowaliśmy się na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Niewielka kawalerka na Nowym Bieżanowie nie była może szczytem luksusu, ale dla mnie świadomość, że w drodze do łazienki nie natknę się na półnagiego sublokatora, była nie do przecenienia. Fakt, że do centrum było daleko, ale i to udało się rozwiązać. Zrobiliśmy prawo jazdy i Darek dostał służbowy samochód. Życie było takie proste i piękne! Kilka lat wyrzeczeń i ciężkiej pracy zaczęło dawać wyniki. Mogliśmy nadrobić czas, chude lata, brak pieniędzy na kino czy nawet kawę albo piwo w pubie. Teraz mieliśmy nie tylko na kawę, ale na całe obiady, nie tylko na bilet do kina, ale i na karnet na festiwal. Weekendy przeznaczaliśmy na zabawę. Chodziliśmy od pubu do pubu, zwłaszcza do tych, gdzie spotykaliśmy ludzi podobnych do nas – młodych, aktywnych, zarażonych wirusem nowych czasów, kochających zabawę i traktujących wydawanie pieniędzy jako naturalną nagrodę za cały tydzień pracy. W jednym z takich miejsc, jeśli dobrze pamiętam była to jakaś restauracja w okolicach Rynku, poznaliśmy Korę. Spotykała się wtedy z Januszem, ale to nieistotne, bo w jej wypadku partnerzy zmieniali się jak pogoda w górach. Brakowało wolnych stolików, więc zapytali, czy mogą się dosiąść. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Kora była w moim wieku, ale od trzech lat nie studiowała. – Nie opłaca się, szkoda czasu – stwierdziła. – Uczyć się mogę, jak będę stara. Teraz jest czas młodości, korzystania z życia i miłości. Prawda, miśku? – zwróciła się w stronę swojego towarzysza i posłała mu buziaka. Janusz był od niej o jakieś dwadzieścia lat starszy i „robił biznes” na handlu samochodami. Sprowadzał je zza zachodniej granicy i sprzedawał. W jakim stopniu było to legalne przedsięwzięcie – trudno powiedzieć, ale nikt wtedy nie pytał o takie drobiazgi. A już na pewno nie Kora, której absolutnie nie interesowało, skąd jej partnerzy mają pieniądze, byle je mieli. I wydawali na nią. Drobna brunetka o bladej cerze, która kojarzyła mi się z Królewną Śnieżką, potrafiła w kilka chwil okręcić sobie wokół palca z pozoru dojrzałego i rozsądnego mężczyznę. Ten wpatrywał się w nią jak w obrazek i przyjmował bezkrytycznie jej komentarze na temat jego mądrości, urody i młodego ducha. – Nie macie pojęcia, jak Janusz świetnie tańczy – szczebiotała. – A kondycję ma taką, że niejeden dwudziestolatek mógłby mu pozazdrościć – Janusz puchł z dumy, a ona puściła do mnie oczko i wymownie spojrzała na pokaźny brzuszek towarzysza. Polubiłam Korę za jej nieskrępowaną radość, a także za nieposkromiony apetyt na życie. Nie miała w sobie ani trochę refleksyjności, żyła tu i teraz, nie myśląc o tym, co
będzie jutro czy za rok. Może dlatego tak mnie urzekła, że była moim przeciwieństwem? Śmiało wkraczała w nowy świat, brała z niego pełnymi garściami, odważna i głośna. Była uosobieniem czasów, w których przyszło jej żyć. Nie miałam pojęcia, jak naprawdę ma na imię, ale pseudonim „pożyczony” od wokalistki Maanamu doskonale do niej pasował. Cała była „falowaniem i spadaniem”. W ciągu pierwszych kilku miesięcy naszej znajomości widziałam u jej boku chyba trzech mężczyzn, a każdy z nich był nią całkowicie zauroczony. Wiedziała, czuła to po prostu, że mężczyźni, którym udało się szybko i łatwo zdobyć pieniądze, są zazwyczaj nieśmiali w sferze relacji damskomęskich. I dawała im to, czego potrzebowali – potwierdzenie, że są spełnieniem marzeń młodszych kobiet, potrafią je zaspokoić, a tym samym nie jest jeszcze dla nich za późno. Byli dumni, mogąc pokazywać się z młodą i atrakcyjną dziewczyną. Nawet gdy podejrzewali, że za to zainteresowanie słono płacą – nie żałowali grosza. Stać ich było na to. Kora wydawała bajońskie sumy na ciuchy i kosmetyki. Wynajmowała mieszkanie kilka kroków od Rynku, nie wstawała przed trzynastą, za to balowała do białego rana. W niczym nie widziała problemu, świat był dla niej czymś w rodzaju składu zabawek, z którego chciała korzystać niczym rozkapryszony dzieciak. A że trafiała na dobrych i bogatych „tatusiów”, wszystkie zabawki były w zasięgu ręki. W całej tej swojej pozornej niewinności i naiwności, którą prezentowała na potrzeby kolejnych narzeczonych, miała bardzo dużo pierwotnego sprytu. Kiedyś, w przypływie szczerości, gdzieś w półmroku „Krzysztoforów” wyznała, że wychowała się w śląskim familoku. Uciekając przed razami pijanego ojca – górnika i lepkimi rękami jego równie pijanych kolegów, obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby się stamtąd wyrwać i nigdy nie wrócić. Najpierw sądziła, że najlepszą drogą będzie nauka. Właśnie dzięki temu znalazła się w Krakowie. Jednak jako bystra obserwatorka szybko doszła do wniosku, że magister filologii polskiej nie może liczyć na dostatnie życie. Postanowiła nie marnować swoich oczu na ślęczenie nad książkami, tylko wykorzystać je do wypatrywania odpowiednich mężczyzn. – Wolę już, żeby dotykał mnie czysty i pachnący niż śmierdzący samogonem z brudem za paznokciami – wyznała szczerze. Spędzałyśmy razem dużo czasu. Chodziłyśmy od sklepu do sklepu, wydawałyśmy pieniądze i byłyśmy w jakiś bezmyślny sposób szczęśliwe. Lubiłam godziny spędzone z Korą. Znalazłam w niej namiastkę siostry, a może przyjaciółki, w każdym razie towarzyszki zabaw, której nigdy wcześniej nie miałam. Różniłyśmy się, ale w ciekawy sposób uzupełniałyśmy. Byłam bardziej zapobiegliwa, odkładałam część pieniędzy, w tajemnicy przed Darkiem kupując dolary, bo tylko w tę walutę wierzyłam. Ciągle pamiętałam noce w pokoiku na Podgórzu, kiedy wiało wszystkimi szparami. Nie chciałam, żeby to się powtórzyło, więc oszczędzałam na czarną godzinę. Kora nie odkładała ani grosza. Jedynym możliwym do spieniężenia kapitałem, który posiadała, była biżuteria, choć nawet do niej nie przywiązywała wagi.
Gubiła pierścionki, zrywała delikatne łańcuszki, a gdy jej się coś znudziło – szybko o tym zapominała, jak dziecko o opatrzonej zabawce. Namawiałam ją do zabezpieczenia się, ale tylko śmiała się perliście i machała ręką. – Zawsze będzie ktoś gotowy do opieki nade mną. Bo ja taka samotna i biedna jestem – robiła swoją pokazową minkę, a temat się urywał. Bardzo chciałam nauczyć się od niej przebojowości i wykorzystywania kobiecych atutów. Miałam przeświadczenie, że kręcenie biodrami czy głęboki dekolt mają w sobie coś prostackiego, graniczącego z wulgarnością. Nie umiałam tego robić w naturalny sposób, mężczyźni czuli chyba tę sztuczność. Kora miała naturalny seksapil, dzieciństwo w jednym pokoju z rodzicami nauczyło ją traktować seks na równi z jedzeniem czy oddychaniem, a pierwsze doświadczenia z kolegami tatusia dały jasną informację, jak należy to wykorzystywać. Nie wstydziła się, nie hamowało jej mieszczańskie wychowanie, które mnie wyprało z seksualności i nauczyło trzymać swoją kobiecość w sztywnym gorsecie dobrych manier. Jednak to właśnie niefrasobliwa, żyjąca chwilą Kora zadbała o moje sprawy. Najpierw suszyła mi głowę, powtarzając do znudzenia: – Zmuś tego swojego Darka, żeby ci się oświadczył. Wiesz, że ja znam życie lepiej niż ty. Nie pieprz mi, kochana, o miłości do grobowej deski. Takie rzeczy tylko w bajkach. Facet to facet, twojego też nie ulepili z innej gliny. Ma pieniądze, to myśli, że jest królem świata. I zaraz znajdzie się jakaś kandydatka na królową. Mnie nie przekonasz, sama tak robię, to chyba wiem. Bierz z nim ślub, zanim ci go jakaś spryciara sprzątnie sprzed nosa. Wzruszałam ramionami, bo co miałam odpowiedzieć? Byliśmy z Darkiem prawie cztery lata, przeszliśmy wiele trudnych momentów i przetrwaliśmy. Ufałam mu, dowiódł przecież, że jest gotów na wiele wyrzeczeń dla naszego wspólnego dobra. Nie odmawiał mi niczego, nie wyliczał pieniędzy, a wszystkie wolne od pracy chwile spędzaliśmy razem. Mimo wszystko Kora zasiała we mnie jakieś ziarno niepewności. Nie wyobrażałam sobie życia bez Darka, a na tyle dobrze znałam siebie, żeby wiedzieć, że nie będę potrafiła walczyć z inną kobietą. Wieczorami zastanawiałam się, jak delikatnie zasugerować Darkowi możliwość zalegalizowania naszego związku. Dojrzałam do bycia jego żoną, ale powiedzenie tego wprost nie wchodziło w grę. Przecież to mężczyzna powinien oświadczyć się kobiecie, ale mój chłopak wyglądał na zadowolonego z istniejącego stanu rzeczy. Gryzłam się tym i sama już nie wiedziałam, czego tak właściwie chcę. Sylwester ’92 spędziliśmy w mieszkaniu Kory razem z jej kolejnym facetem, który chyba miał na imię Krzysztof. Mogliśmy iść na bal, ale doszliśmy do wniosku, że ostatni studencki sylwester spędzimy po studencku – impreza w mieszkaniu, a później przywitanie Nowego Roku na Rynku. Cieszyłam się nawet, bo w głębi duszy nie miałam ochoty na balowe suknie i „konsumpcję przy stolikach”. Nie podejrzewałam, że całe przedsięwzięcie jest częścią planu ułożonego przez Korę i mojego chłopaka.
Tuż przed północą poszliśmy na Rynek. Ludzie grupkami nadciągali ze wszystkich stron, wszyscy się pozdrawiali, machali balonikami. Nastrój zabawy czuć było w powietrzu – miał woń perfum pomieszanych z alkoholem. Już na Grodzkiej, Szewskiej czy Floriańskiej tworzyły się taneczne korowody. Sylwester jednoczył wszystkich, a alkohol rozgrzewał ciała i głowy – ręka w rękę pląsały panie w długich sukniach i młodzi ludzie w skórzanych kurtkach, panowie w garniturach i dziewczyny w indyjskich spódnicach. Stanęliśmy pod ścianą Ratusza. Zaczęło się zbiorowe odliczanie. Przy chóralnym okrzyku „pięć” Darek nieoczekiwanie uklęknął przede mną i przekrzykując tłum, zawołał: – Zostaniesz moją żoną? Bez wahania skinęłam głową, a on włożył mi na palec pierścionek z krystalicznym oczkiem. Wokół strzelały korki szampanów, w górę leciały balony, ludzie składali sobie życzenia i wymieniali uściski. A pośród nich my, tańczący bez muzyki, przytuleni i… zaręczeni. Byłam szczęśliwa. Dopiero wiele lat później Darek przyznał się, że wszystko zaaranżowała Kora. Przyszła do niego i prosto z mostu, jak to miała w zwyczaju, postawiła mu ultimatum: jeśli szybko mnie nie poślubi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że zainteresuję się którymś z kolegów jej narzeczonych, bo mam wśród nich ogromne powodzenie. Tak, Kora potrafiła zadbać o przyjaciół i w gruncie rzeczy miała bardzo dobre serce.
* Ślub chcieliśmy wziąć latem, więc zgodnie ze zwyczajem w grę wchodził czerwiec lub sierpień. Wybraliśmy ten drugi. Kora odnosiła się do mojego zaangażowania z ironicznym lekceważeniem. Wyśmiewała moją, jak to nazywała, małomiasteczkową radość z zamążpójścia. Nie omieszkała jednak wykorzystywać sytuacji dla własnych celów. – Natasza dostała pierścionek zaręczynowy, a ja co? – z udawanym żalem zwróciła się do Krzysztofa. Ten wyglądał na zmieszanego, a jej właśnie o to chodziło. – No, miśku, wiem przecież, że jesteś żonaty. Tym bardziej, skoro nie mogę być twoją żoną ani narzeczoną, to chyba mogę mieć chociaż pierścionek na pociechę? I Krzysztof, uradowany, ponieważ nikt nie zmuszał go do podejmowania trudnych decyzji, jedynie do uchylenia portfela, powiódł swoją królewnę do jubilera. Taka właśnie była Kora. Śmiałam się z jej sprytnych sztuczek, ale mój podziw zastąpiła dobrotliwa życzliwość. Może i potrafiła oczarować każdego faceta, ale żaden jeszcze się jej nie oświadczył. A mnie, tej mniej seksownej, mniej przebojowej – tak. Miałam zostać żoną, co w głębi duszy traktowałam jako wyższy status w kobiecej drabinie przydatności i sukcesów życiowych. Teraz wiem, jak ogromna była moja naiwność! Naturalnym etapem związanym z naszym ślubem było poinformowanie o tej decyzji
rodzin. Zadzwoniłam do rodziców, żeby uzgodnić termin naszego przyjazdu. Mama nie okazała zdziwienia, ale czułam, że domyśla się powodu wizyty. W końcu przez cztery lata na każdą sugestię dotyczącą przedstawienia im Darka odpowiadałam: – To tylko mój chłopak. Nie będę zawracać wam głowy. Poznacie dopiero tego, z którym może wydarzyć się coś poważnego. Zbywałam ich, bo za wszelką cenę chciałam utrzymać zawarty z ojcem układ i chronić swoją niezależność. Teraz jednak nadszedł moment, w którym mieli poznać mojego przyszłego męża. Najpierw jednak ja miałam go poznać. Zaczęło się od awantury. Kilka razy prosiłam, żeby ustalił ze swoimi rodzicami, kiedy przyjedziemy. Darek zbywał mnie, wykręcał się brakiem czasu i ważniejszymi sprawami. W końcu nie wytrzymałam. – A może wstydzisz się mnie? Nie jestem wystarczająco dobra, żeby przedstawić mnie przyszłym teściom? Chciałam go sprowokować, ale nie sądziłam, że zareaguje w taki sposób. Zbladł, zacisnął zęby tak, że drgały mu mięśnie na policzkach. Chwycił kluczyki do samochodu i złapał mnie za rękę tak mocno, że zabolało. – Chcesz – proszę bardzo. Jedziemy! – Zwariowałeś?! Teraz? Trzeba ich uprzedzić, mogą być zaskoczeni! – Ich nic nie zaskoczy – warknął i pociągnął mnie w stronę drzwi. Jechaliśmy w milczeniu. Napięcie między nami narastało. Wydawało się, że wypełnia cały samochód. Nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. – Nie becz, przecież masz, czego chciałaś – rzucił twardo, jednocześnie mocniej zacisnął ręce na kierownicy. Po kilku godzinach podróży zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku. Zaschło mi w gardle, byłam zmęczona, nie miałam nawet kurtki, a był przecież środek zimy. Darek jakby tego nie zauważył. Wyciągnął mnie z samochodu i ruszył w kierunku kamiennego muru. Musiałam prawie biec, żeby za nim nadążyć. Było mi zimno, a kiedy zobaczyłam, że idziemy na cmentarz – zaczęłam dygotać, nie wiem, czy bardziej z nerwów, czy z powodu wiatru przenikającego mnie do szpiku kości. W głębi cmentarza zatrzymaliśmy się przy jednym z grobów. Jadwiga Dębnicka, Marek Dębnicki – przeczytałam. – Poznaj moich rodziców – drwiąco powiedział Darek. – Jak widzisz, twoja obecność specjalnie ich nie rusza. Stałam jak zamurowana. Nic nie rozumiałam. Przecież Darek wyjeżdżał do domu. Nieczęsto, ale jednak. Gdzie w takim razie wtedy był? A przede wszystkim, dlaczego nic nie wiedziałam o tym grobie? Przez głowę przelatywały mi kolejne pytania, ale nie mogłam żadnego ubrać w słowa. Wreszcie odzyskałam zdolność ruchu i jedyne, co potrafiłam zrobić, to wtulić się z całych sił w pierś Darka. Nie odwzajemnił uścisku. – Chodźmy do samochodu, bo zamarzniesz. Wracaliśmy także bez słowa, ale napięcia już nie było. Raczej smutek i nowy rodzaj
więzi, którą połączyła nas ujawniona tajemnica. Nie chciałam już o nic pytać, doszłam do wniosku, że powie, gdy będzie gotowy. Czekałam do piątku. Niespodziewaną wyprawę przypłaciłam prawie czterdziestostopniową gorączką. Darek miał ogromne poczucie winy, widziałam to. Ściągnął do domu lekarza, biegał do apteki, zmieniał mi zimne kompresy i z niepokojem kontrolował temperaturę. Czułam się fatalnie, ale jego opiekuńczość wzruszała mnie. Po trzech dniach poczułam się silniejsza. Żołądek dawał znać, że dni postu się skończyły i zażądał napełnienia. W kuchni, po ciemku, siedział Darek z twarzą ukrytą w dłoniach. – Coś się stało? – zapytałam. Popatrzył na mnie jakby zobaczył ducha. – Wracaj do łóżka! Lekarz kazał ci leżeć jeszcze co najmniej do końca tygodnia. – Bez przesady, przecież nie idę na spacer. Mam ochotę coś przegryźć. Znajdzie się dla mnie jakaś kanapka albo kawałek sera? Zrobił mi kanapki i w milczeniu patrzył jak jem. Podniosłam oczy znad talerzyka. Darek płakał. Intuicja podpowiedziała mi, że lepiej dać mu czas, niech emocje znajdą ujście. – Nie masz pojęcia, Nata, jak się cieszę, że już ci lepiej. Bałem się, że cię zabiłem! Tymi słowami zaczął swoją opowieść. Słuchałam, chłonąc każde słowo, nie przerwałam ani razu, bo nie chciałam go spłoszyć ani przerwać tej magicznej chwili, w której się otworzył. Matka Darka zmarła przy porodzie. Dowiedział się o tym, kiedy był małym chłopcem. Wtedy nabrał przekonania, że jest mordercą własnej matki, przecież zabił kobietę, która dała mu życie. Ojciec zajął się jego wychowaniem i radził sobie nadzwyczaj dobrze. Widział w synu podobieństwo do zmarłej żony, którą bardzo kochał, więc obdarzał dziecko podwójną miłością. Nie byłoby w tej historii jeszcze nic tragicznego, w końcu wiele dzieci wychowuje się bez jednego z rodziców i są szczęśliwe. Widać jednak Darkowi nie było dane spokojne dzieciństwo. Ojciec, kierowca ciężarówki, zginął na drodze, kiedy nie chcąc uderzyć w wyprzedzający „na trzeciego” samochód, zjechał na pobocze i uderzył w drzewo. Ponieważ winnym okazał się brat czy szwagier lokalnego działacza partyjnego, sprawę szybko wyciszono i chłopiec został nie tylko bez rodziców, ale też bez odszkodowania. Szukano rodziny, która mogłaby zaopiekować się trzylatkiem, nikt się jednak nie zgłosił. Zgodnie z procedurami urzędniczymi i sądowymi chłopiec trafił więc do domu dziecka. – Byłem tam trzy lata. Poznałem na własnej skórze, dosłownie, czym jest hierarchia w takiej placówce. Doświadczyłem prawdziwej walki o przetrwanie. Tam trzeba wszystko wyszarpać, wydrapać, wytłuc pięściami. Dostałem szkołę cwaniactwa i sprytu, uczyłem się sposobów na zdobycie zainteresowania oraz sympatii wychowawców, musiałem bronić każdej swojej rzeczy, nawet zupy czy kubka z kawą. Byłem małym dzieckiem, a poznawałem świat rodem z filmów kryminalnych. Znam
życie w placówce z tej drugiej, niewidocznej dla obcych strony. Teraz już wiesz, dlaczego cię ostrzegałem. Po trzech latach, nieoczekiwanie, pojawiła się kuzynka matki z mężem. Po dopełnieniu formalności zabrali wierzgającego nogami sześciolatka do pegeerowskiej wsi na Pomorzu, gdzie stał się czwartym dzieckiem „cioci” i „wujka”. Nie znał tych ludzi i nie chciał kolejnej zmiany. Nikt go jednak o zdanie nie pytał. Wujek Romek już pierwszego dnia wyjaśnił mu, nie przebierając w słowach, że zgodził się opiekować znajdą tylko z dwóch powodów. Po pierwsze – będą mogli dysponować jego rentą po rodzicach, po drugie – żona jakoś nie może dać mu syna, a on już w tym babińcu nie wytrzymuje. Ciocia Mirka starała się stworzyć w domu pozory normalności, ale wujek rządził twardą ręką i wyznawał patriarchalny system wartości. Nie szczędził razów, gdy uznał, że żona albo któreś z dzieci nie spełnia jego oczekiwać. A rękę miał ciężką. Trzy rodzone córki były zazdrosne o przybłędę i wykazywały nieograniczoną wprost fantazję w zatruwaniu mu życia. W końcu doszło do tego, że marzył o powrocie do domu dziecka. Mimo wszystko wujek mu imponował. Może przez złośliwości ze strony dziewczynek? Obserwował, że mężczyzna doskonale sobie z nimi radzi. Bały się go i starały odgadywać, czego chce, byle nie zasłużyć na spotkanie z pięścią ojca. Darek marzył, by być taki jak wujek Romek – silny i władczy. Jednak po sześciu latach niechęć do babińca była u wujka silniejsza niż żądza władzy. Oświadczył ciotce, że wyjeżdża do stolicy, gdzie będzie pracował przy budowie nowego osiedla. Spakował się i wyjechał nawet nie pożegnawszy dzieci, których w międzyczasie przybyło troje. Konkretnie trzy. Córki. Nigdy nie wrócił. Rozesłane wici pozwoliły ustalić, że zamieszkał z młodą sprzedawczynią ze sklepu kosmetycznego, która dwa lata później obdarzyła go upragnionym synem. Ciocia nie miała czasu na wylewanie łez i tęsknotę, bo musiała utrzymać siódemkę dzieciaków. Bieda aż piszczała, a każde z nich robiło wszystko, żeby jak najszybciej się usamodzielnić i przestać być gębą do wykarmienia dla matki. Darek szczególnie boleśnie to odczuwał, bo miał świadomość, że nie jest nawet jej rodzonym dzieckiem. Patrzył, jak ciotka pracuje w PGR-ze całe dnie, a wieczorami dorabia szyciem. Widział, że traci zdrowie, słyszał w nocy cichy płacz i był coraz bardziej przekonany, że staje się powodem powolnej śmierci kolejnej kobiety, która go pokochała. Gdy tylko skończył podstawówkę, natychmiast wyjechał do szkoły z internatem. Nie wracał nawet na weekendy. Nie chciał patrzeć na coraz chudszą i przedwcześnie postarzałą ciotkę, nie chciał zjadać nawet kromki chleba okupionej jej ciężką pracą. Nigdy nie upomniał się o swoją rentę. Nie miał sumienia zabierać ciotce nawet grosza. Obiecał sobie, że kiedy dorośnie, będzie bogaty i pomoże jej. Młodzieńcze marzenia nie zostały zapomniane. Kiedy tylko zaczął zarabiać, starał się posyłać jej
chociaż drobne kwoty. Od czasu do czasu odwiedzał ją, ale robił to niechętnie. Przybrane siostry nigdy się do niego nie przekonały, uważały, że powinien dawać więcej, żeby spłacić „dług za wychowanie”, jak mówiły. Ciotka z każdym rokiem była słabsza, ale unikała lekarzy, jakby nie miała ochoty walczyć o życie. I chociaż Darek był już dorosły, nadal tkwiło w nim to irracjonalne przekonanie, że przynosi pecha każdej kobiecie, którą pokocha. – Przy tobie prawie udało mi się zapomnieć, ale teraz, kiedy tak zachorowałaś, wszystko wróciło. Byłem pewien, że przez moją nieodpowiedzialność możesz umrzeć… Siedzieliśmy w kuchni jeszcze kilka godzin. Byliśmy wtedy chyba najbliżej, takie poczucie wspólnoty i jedności nie powtórzyło się już nigdy więcej. Poznałam największą tajemnicę mojego męża, a on chyba nigdy nie wybaczył sobie, że tak bardzo się przede mną otworzył.
* – Nareszcie jesteście! – Ojciec wyszedł po nas do bramy. – Mama i pani Ludwika już całe w nerwach, że coś tam im się przypali, a coś innego będzie odgrzewane. Jak to kobiety! – uśmiechał się i wyglądał na szczerze zadowolonego, ale zauważyłam, że porusza się inaczej niż zwykle – jakby wolniej i ostrożniej. – Źle się czujesz? – Córciu, jak mógłbym dzisiaj źle się czuć? Muszę być w pełni sił, w końcu mam poznać mężczyznę, który za kilka miesięcy zabierze mi dziecko. – Obrócił moje pytanie w żart, ale uczucia niepokoju nie udało mu się zagłuszyć. – No, przedstaw mi pana, nie ociągaj się! Spojrzałam na Darka, który zamykał bramę. Wyglądał doskonale – najmodniejszy garnitur, a jego zawartość też niczego sobie. Przystojny ten mój narzeczony – pomyślałam. – Tato, to właśnie jest Darek. Darku, to mój tata. – Dokonałam prezentacji. – Witam i zapraszam do środka. Oficjalne powitanie przebiegło bez zakłóceń. Mama dostała kwiaty i pocałunek w dłoń. Mogliśmy zasiąść do stołu nakrytego śnieżnobiałym obrusem, na którym królowała zastawa na specjalne okazje. Kiedy siedliśmy, doszłam do wniosku, że Darek tutaj pasuje. Chociaż wmawiałam sobie brak zainteresowania opinią rodziców na temat mojego wybranka, to po dokonaniu tego spostrzeżenia poczułam jakiś rodzaj ulgi. Przypomniało mi się, jak lata temu wyobrażałam sobie Mariusza w podobnej sytuacji. Teraz było zupełnie inaczej. Nie musiałam walczyć ani znowu wybierać. To było miłe uczucie, uspokoiło mnie. Byłam pewna, że rodzice go zaakceptują. Nie mogło być inaczej. I rzeczywiście, mama wyglądała na zachwyconą. Darek zachowywał się bez zarzutu i gdybym nie wiedziała o jego dzieciństwie w pegeerowskiej wiosce, pomyślałabym, że całe życie jadał obiady ubrany w białą koszulę i garnitur. Kiedy teraz to wspominam,
wydaje mi się, że bardzo zależało mi na tym, aby wpisał się w obraz tradycyjnej rodziny z zasadami. Byłam zadowolona z powrotu relacji z rodzicami do normy i nie chciałam tego zmieniać. Moje dobre samopoczucie nie trwało jednak długo. Już przy deserze doszło do pierwszego spięcia. Zaczęło się od sernika, popisowego ciasta mamy. – Jak smakuje, panie Darku? – zapytała, chociaż mogła być pewna odpowiedzi, bo lepszego sernika ze świecą szukać. – Doskonały! – Zapewnił i uwiarygodnił deklaracje pytaniem – Czy mógłbym prosić jeszcze o kawałek? Mama, cała w skowronkach, nałożyła mu pokaźną porcję. Nawet zdziwiło mnie to, bo chyba nigdy nie widziałam jej takiej otwarcie radosnej. Widmo brata wychyliło się z kąta, ale szybko wepchnęłam je tam z powrotem. Tymczasem Darek z ujmującym uśmiechem dalej czarował mamę: – Taki talent aż szkoda ukrywać w domu. Powinna pani uszczęśliwiać wszystkich tym sernikiem. Zresztą, domyślam się, że to nie jedyne ciasto, które potrafi pani wyczarować. – Panie Darku, jaki pan miły! – rozpływała się w uśmiechach mama. Nie poznawałam jej. – Jestem po prostu szczery. Nie zastanawiała się pani nad otwarciem cukierni? Teraz jest doskonały czas dla przedsiębiorczości. A taka rodzinna cukiernia to mógłby być strzał w dziesiątkę. Ludzie mają dosyć przemysłowej produkcji, kluchowatych pączków i mdłego kremu. Chcą smacznych wypieków i mają czym za nie płacić. Na przykład na Floriańskiej do takiej właśnie cukierni ustawiają się długie kolejki. – Nie każdy, panie Darku, nadaje się do handlu – wtrącił się ojciec. – To przesądy, proszę pana. Kraj się zmienia, nikt nie robi trudności i każdy może zarabiać. – Nie zrozumiał mnie pan. Chciałem powiedzieć, że nie każdy ma charakter kupca. – Ojciec nadal sprawiał wrażenie spokojnego, ale w jego głosie wyczułam nutki zniecierpliwienia. – Może jeszcze kawałek? – mama próbowała ratować sytuację, ale Darek nie wyczuł napięcia i niezrażony ciągnął temat: – Czy to wielka filozofia sprzedawać, kiedy wszyscy chcą kupować? Można zacząć od niewielkiego lokalu i stopniowo go rozwijać. O, przyszło mi do głowy, że można też obsługiwać rodzinne uroczystości. Mógłbym pomóc, bo znam wielu biznesmenów. – Uważa pan, że moja żona mogłaby piec ciasta dla tych nowobogackich, których jeszcze niedawno nie byłoby stać nawet na przestąpienie progu eleganckiej restauracji? Dla tych, jak pan mówi, biznesmenów, co to nie umieją mówić poprawnie po polsku? – Dlaczego nie? Jeśli mają pieniądze i chcą dobrze płacić… Mama pobladła. Uśmiech zamarł jej na ustach. Ojciec zacisnął szczęki. Burza wisiała w powietrzu. Na idealnym obrazku pojawiła się rysa. Spojrzałam na ojca błagalnie.
Chyba zrozumiał moją niemą prośbę. – Dziękuję, Krystyno. Obiad był pyszny. Pójdę się teraz położyć. Muszę pomyśleć o tych nowych czasach i o tym, jak moja córka będzie w nich żyć. Zniknął za drzwiami gabinetu. – Powiedziałem coś złego? Uraziłem czymś twojego tatę? – dopytywał Darek. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak miałam mu wytłumaczyć coś, co albo się czuje, albo nie? I znowu mama uratowała sytuację. – Może pójdziecie na spacer? Pokażesz panu Darkowi okolicę. I ona miałaby stanąć za ladą w cukierni? Pomysł wydał mi się tak irracjonalny, że aż nie rozumiałam, jak mógł komuś w ogóle przyjść do głowy.
* Nie było to jedyne spięcie na linii tata – Darek. Kolejne miało miejsce następnego dnia, kiedy usiedliśmy do rodzinnej narady dotyczącej ślubu i wesela. Na szczęście już wcześniej ustaliliśmy, że przyjęcie odbędzie się u mnie. Darek początkowo protestował. – W Krakowie mamy znajomych, tutaj jest mój szef i klienci, których chcę zaprosić. Nie mam rodziny, więc skorzystam chociaż w ten sposób. Rozumiesz, uczestniczenie w czyimś ślubie zbliża. Będą mnie uważać za swojego i potem łatwiej będzie przekonać ich do nowych projektów. Nie ustępowałam. Trudno mi było wyobrazić sobie ślub gdzieś indziej niż u siebie. Przekonałam go argumentem o tradycji. – Może masz rację. – Uległ wreszcie. – Tradycyjny ślub będzie dobrze widziany. W końcu czego się nie robi dla kochanej kobiety, prawda? Ten problem mieliśmy więc z głowy. Innych w swojej naiwności nie przewidywałam. Tym bardziej że mama nie wyglądała na obrażoną i nadal nadskakiwała Darkowi jak nikomu przedtem. Ojciec przegryzł złość w gabinecie i chociaż nie pojawił się na kolacji, to następnego dnia rezydował w salonie od wczesnego poranka. – No, dzieci, to musicie wkrótce przyjechać znowu. Pan Darek zbierze potrzebne dokumenty i ustalicie konkretny termin w urzędzie. Najlepiej jak najszybciej, bo trzeba zarezerwować salę, przygotować i rozesłać zaproszenia. Może pan Darek weźmie kilka dni urlopu, to spokojnie ułożymy listę gości, ustalimy menu… – mama wykazywała wyjątkową aktywność, co tworzyło widoczny kontrast z milczeniem ojca. – Tak, będziemy potrzebować więcej czasu, bo pewnie z samymi formalnościami w kościele nie będzie łatwo. – W kościele? To my planujemy ślub kościelny? – moje zaskoczenie było tak duże, że nie potrafiłam się powstrzymać od natychmiastowej reakcji. – Przecież wiesz, że nie mam nawet sakramentów. – Nata, daj spokój, zapomniałaś w jakim świecie żyjesz? Pójdziemy do księdza i załatwimy, co trzeba. Ja też pewnie nie mam połowy papierów, ale za to mam inne, które nam pomogą.
Żart, dobry być może w biznesowym towarzystwie, w naszym salonie zabrzmiał jakoś prostacko. – Porozmawiamy o tym po powrocie do Krakowa. – O czym tu dyskutować? Wszyscy teraz biorą śluby kościelne. Nie ma już z tym problemów. I będzie dobrze odebrane, a poza tym lepiej wygląda kościół niż sala w urzędzie. Natasza, poprzyj mnie. Przecież chciałaś mieć tradycyjny ślub, prawda? A tradycja to biała suknia, welon, przysięga przed księdzem i marsz weselny. Czy to źle, że chcę, żeby Nata miała piękny ślub? Ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy brali go w kościele? Zmartwiałam. Po raz pierwszy w życiu widziałam, jak ktoś otwarcie atakuje ojca. – Darek! – próbowałam przywołać go do porządku. Bezskutecznie. – To chyba nasza sprawa. Nasz ślub i nasz wybór. Tak czy nie? Nikt nie może narzucać nam miejsca. – Nakręcał się coraz bardziej. – Minęły już, na szczęście, czasy, w których ślub kościelny mógł złamać karierę... – Tak, wiem. I widzę, że teraz jest nawet zupełnie odwrotnie. – Twarz ojca pozostała nieruchoma i nie mogłam odczytać z niej żadnych emocji. Był znowu taki, jakim pamiętałam go z dzieciństwa. – Poprowadzę córkę, gdzie zechce, ale pod warunkiem że to będzie jej decyzja. I myślę, że to nie tylko sprawa wyboru, ale przede wszystkim motywacji. Darek zacisnął zęby, ale nie kontynuował dyskusji i mogłam odetchnąć z ulgą. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że podoba mi się pomysł z białą suknią i pozostałymi ślubnymi atrybutami. W sumie od dziecka tak to sobie wyobrażałam. Nawet nie przyszło mi do głowy, że brak komunii czy bierzmowania miałby mi w tym przeszkodzić. Ślub w garsonce, formułka wygłaszana przed urzędnikiem to jednak nie to samo, co kościół, organy i ryż sypany na głowy młodych. Jeśli rodzice nie mają nic przeciwko temu, to czemu nie? Postanowiłam tylko wytłumaczyć Darkowi, jaki jest ojciec, żeby w przyszłości nie dochodziło do kolejnych scysji. Do wieczora było już spokojnie. Tylko kiedy wychodziliśmy i mama wręczała Darkowi kolejne paczki z domowymi smakołykami, tata podszedł do mnie i cicho zapytał: – Córko, czy uważasz, że będziesz z nim szczęśliwa? – Tak, tato, będę. A masz jakieś wątpliwości? – Nie, chciałem po prostu wiedzieć. To twoje życie, a ja jestem tylko starym człowiekiem i nie rozumiem chyba tych nowych czasów. Kiedy odjeżdżaliśmy, stali u szczytu schodów. Mama machała ręką, ojciec tylko patrzył.
* Pogoda nie sprawiła nam zawodu. Dzień ślubu był ciepły, ale nie upalny. Już od rana przyjeżdżali goście, a że mieli do dyspozycji otwarty bar w hotelu, gdzie wyprawialiśmy przyjęcie, więc kilku panów wprawiło się w zabawowy nastrój jeszcze przed
uroczystością. Stałam przed lustrem i patrzyłam na swoje odbicie. Dziewczyna w białej sukni, którą widziałam w szklanej tafli, wydawała mi się obca. Piękna, zjawiskowa nawet, ale obca. Powinnam się cieszyć – pomyślałam. – W końcu to najszczęśliwszy dzień w życiu. A ja zamiast radości, odczuwałam strach. – To normalne – powiedziała mama. A dla mnie ta cała sytuacja była nienormalna. Nie lubiłam być w centrum uwagi, zresztą przyszło mi do głowy, że biorę udział w niepotrzebnym przedstawieniu, bo przecież żyliśmy z Darkiem już tyle lat, wystarczyłby więc cichy ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, bez tej całej pompy. No, ale odwrotu nie było. Kora, moja druhna, nie miała żadnych dylematów i obaw. Widząc moją nietęgą minę, podała mi kieliszek koniaku. – Na rozluźnienie – śmiała się. Kiedy stanęłam w drzwiach kościoła i wzięłam ojca pod rękę, lęk zniknął. Zastąpiło go wzruszenie. W uniesieniu szłam w stronę ołtarza, gdzie czekał Darek. Wydawało mi się, że płynę w powietrzu. Widziałam rodzinę, znajomych z uczelni, kolegów Darka, jego szefa z żoną i wiele osób, których nie znałam. A w pierwszej ławce mama z chusteczką przy oczach. Ona, która nigdy publicznie nie okazywała uczuć, teraz płakała i nawet nie starała się tego ukryć. Świat był dzisiaj inny niż zwykle, bajkowy i kolorowy. Po prostu piękny. Wszystko przebiegało bez większych zakłóceń. Jedynie człowiek z kamerą kręcił się wszystkim pod nogami. Denerwował mnie, od początku byłam przeciwna filmowi z uroczystości, ale Darek się uparł. – Wszyscy teraz tak robią. Pomyśl, będziemy mieli pamiątkę na całe życie. – Nie potrzebuję filmu, będę miała wszystko w głowie. Wspomnienia są najcenniejsze. – Nata, czasami jesteś taka zasadnicza jak twój ojciec. Miejże trochę luzu! Miałam więc luz i videofilmowanie. Nie wiadomo, skąd pojawił się też fotoreporter z lokalnego dziennika. Nikt tego nie przewidział. Cóż, odczuliśmy na własnej skórze początki wolnych mediów walczących o zainteresowanie czytelników. Córka znanego profesora brała ślub – nie sposób było pominąć tej lokalnej sensacji. Darek nie miał nic przeciwko obecności mediów, zwłaszcza że jego znajomi chętnie wdawali się w pogawędkę z towarzyszącym fotoreporterowi dziennikarzem. – Nie zwracaj na to wszystko uwagi. Niech robią, co chcą, ty masz być dziś szczęśliwa – szepnęła mi do ucha Kora. – I bez nerwów, bo będziesz źle wyglądać, a przed tobą noc poślubna. W sumie to tylko dzięki zimnej krwi i zaangażowaniu Kory udało się doprowadzić zabawę do końca. Kiedy wspominam wesele, zachodzę w głowę, jak to wszystko mogło się udać. Zebraliśmy na jednej sali ludzi z dwóch różnych światów. Z lewej strony moja rodzina – tradycyjna elegancja, dobre maniery i umiejętność zachowania się w każdej sytuacji.
Lekarze, wysocy rangą urzędnicy, prawnicy z kilkoma pokoleniami walki o pozycję na drabinie społecznej za sobą. Z prawej osoby dopiero tę walkę zaczynające i robiące to po swojemu. Nie chcieli brać wzoru z tych, którzy wdrapali się tam przed nimi, nie mieli zamiaru czekać na akceptację, na zwolnienie miejsca. Ich metody były inne, podobne do czasów, w jakich żyli – brutalne, bezkompromisowe i odrzucające dawne normy. Kogo obchodziły łokcie na stole czy plama na obrusie? Ważna była dobra zabawa, wydzieranie losowi jak największej porcji szczęścia. Nie zamierzali czekać, byli niecierpliwi i chcieli tego dla siebie, nie dopiero dla kolejnych pokoleń. Nie liczyłam na integrację obydwóch stron. To było niemożliwe. Miałam jednak nadzieję, że przynajmniej będą się dobrze bawić. Czujnie obserwowałam gości, ale po kilku szybkich toastach pomyślałam: co tam! To moje wesele, moje i Darka. Jesteśmy tu najważniejsi i to my mamy być zadowoleni. Tańczyłam prawie bez przerwy. Panowie z prawej części sali nie dawali mi czasu na odpoczynek. Jedli, pili i tańczyli. Ich towarzyszki podobnie – złote i srebrne sukienki wirowały na parkiecie, a w powietrzu fruwały pióra z kolorowych boa. Głośne śmiechy, toasty i wesołe przyśpiewki rozbrzmiewały echem i niosły się przez otwarte okna. Od czasu do czasu rzucałam niespokojne spojrzenie na drugą stronę sali. Tam goście rozmawiali półgłosem, panie miały zakryte kolana, a panowie nie przesadzali z alkoholem. Uosobienie elegancji i… nudy – pomyślałam. Wyglądają jak na stypie. Stado gawronów, które jeszcze nie zauważyły, że ich świat przeminął. Oszołomiona alkoholem i adoracją nowych znajomych, czułam się jak królowa balu. Rzucałam welonem. Bardzo się ucieszyłam, gdy złapała go Kora. Zaśmiewałam się podczas oczepin, bawił mnie do łez taniec z balonem i inne zabawy proponowane przez gości z Krakowa. Trochę otrzeźwiałam, gdy zobaczyłam, że jeden z klientów Darka, w samej koszuli i bez krawata, rusza w stronę ciotki Marianny i z daleka proponuje jej „brudzia z całusem”. Na szczęście drogę zastąpiła mu Kora i wystarczyła krótka wymiana zdań, żeby mężczyzna podążył za nią chwiejnym krokiem. Nad ranem byłam tak zmęczona, że prawie zasypiałam na stojąco. Moc alkoholu wywietrzała i nieco trzeźwiejszym okiem spojrzałam na to, co pozostało z wczorajszej elegancji. Resztki jedzenia na talerzykach, przewrócone butelki, wymięte dekoracje na podłodze. Na ścianach gumowe zwłoki baloników, przy stołach ostatni goście dopijający resztki z kieliszków lub mętnym wzrokiem patrzący przed siebie. Oto koniec mojego wesela. – Pani Nataszo, czy pani wie, że brała pani ślub w historycznym momencie? – szef Darka wyrósł jak spod ziemi za moimi plecami. – Wczoraj Polskę opuścili ostatni sowieccy żołnierze. Można powiedzieć, że nasz kraj jest wreszcie całkowicie wolny od okupantów. Skończył się stary świat, a wspaniała przyszłość przed nami. Życzę szczęścia na nowej drodze życia. Rzeczywiście było w tym coś symbolicznego. Znowu zmiany w moim prywatnym
życiu splatały się ze zmianami w życiu całego kraju. – Gdzie Darek? Chyba powinniście iść do pokoju i odpocząć – tata delikatnie położył mi rękę na ramieniu. – Zaraz przyjdzie, odprowadza gości do samochodu. Podobało ci się wesele, tato? – To twoje wesele, córko. Moje zdanie nie ma tu żadnego znaczenia. Wiedziałam, że nie chce sprawiać mi przykrości. I wiedziałam też, że nie skłamał – najważniejsze było dla niego moje szczęście. W głowie wciąż słyszałam słowa Zawadzkiego: „skończył się stary świat”. Jakoś nie potrafiłam w pełni się z tego cieszyć.
* Na fotografii uwieczniono nasz pocałunek przy weselnym stole. Moment, który symbolizuje ostateczne przejście panny młodej spod skrzydeł rodziców w ramiona męża. To chwila, od której będzie doświadczać konsekwencji swoich decyzji. Kiedy patrzę na gości po obu stronach stołu, na samą siebie w białej sukni i welonie, powracają słowa taty: „…to nie tylko sprawa wyboru, ale przede wszystkim motywacji”. Jakie były moje? Czym się wtedy kierowałam? Z żalem stwierdzam, że nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wtedy nawet się nad tym nie zastanawiałam. Może była to miłość? A może potrzeba bycia kochaną, potrzebną? Czy to motywacja, czy usprawiedliwienia? W noc mojego wesela definitywnie przekroczyłam linię dzielącą obie strony sali i zdecydowałam się na życie po jednej z nich. Dałam się wciągnąć w ten szalony taniec, w niekończącą się orgię zarabiania, wydawania, posiadania. W bezmyślne i bezrefleksyjne spędzanie życia, w polakierowany na kolorowo świat młodego kapitalizmu. Wbiegłam tam w białej sukience, za rękę z właśnie poślubionym mężczyzną, z uśmiechem na twarzy. Pozostawiłam za sobą to wszystko, w czym wyrosłam, bez wahania przebiegłam po wartościach, które uznałam za zbędne, odprowadzana zatroskanym spojrzeniem rodziców. Ocieram łzę, która, samotna jak ja, szuka drogi w sieci kurzych łapek. Nie da się cofnąć czasu, ale można zrozumieć powody swoich decyzji i zaakceptować je. Już to potrafię. Nie chcę jednak już nigdy patrzeć na uwieczniony na papierze fotograficznym moment, w którym zlekceważyłam swoje korzenie. Na szczęście ogień załatwi to doskonale. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
VI Podejmij wyzwanie
Na fotografii roześmiana dziewczyna w piżamie w różyczki, z potarganymi włosami. Widać, że dla żartu stara się przyjąć pozę seksownej modelki. W dłoni trzyma butelkę szampana. Stoi na tle okna, na nocnym niebie za jej plecami rozbłyskują fajerwerki. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Zostałam żoną, ale nie chciałam zostać „żoną przy mężu”. – Nie powinnaś już brać pieniędzy od rodziców. Jesteśmy małżeństwem, wypada, żebyśmy radzili sobie sami. Przecież dobrze zarabiam, nie ma potrzeby, aby nas dofinansowywali. – Boisz się, co pomyśli mój tata o twoich umiejętnościach zapewnienia bytu rodzinie? – ironizowałam, ale przyznałam Darkowi rację. Tyle, że rezygnując z tego, co dawali rodzice, wcale nie stawałam się niezależna. Zmieniałam tylko źródło, z którego czerpałam. Do tej pory jakoś mi nie przeszkadzało, że nie pracuję, teraz czułam z tego powodu dyskomfort. – Powinnam znaleźć pracę. Odpoczęłam po obronie, nie mam żadnych innych obowiązków, pora zacząć życie zawodowe. Jesienne słońce grzało jeszcze całkiem mocno, więc wybraliśmy się na spacer do parku Jordana. Kolorowe liście szeleściły pod nogami, mijały nas rodziny z dzieciakami, które także pragnęły wykorzystać ostatnie ciepłe dni. Byliśmy odprężeni i szczęśliwi. To doskonały moment, żeby coś ustalić – stwierdziłam. – Właściwie nie wiem, co chciałabym robić. Wydawało mi się, że każdy, kto chce, może pracować, ale w zawodzie nie bardzo mam co wybrać. Może uda mi się coś załatwić w poradni, ale o całym etacie nie mam co marzyć… – Nie musisz wcale pracować, przynajmniej na razie. Niczego nam nie brakuje, to może poczekaj, rozejrzyj się spokojnie, zastanów. – Chciałabym pracować. Jeżeli nie zacznę od razu, to z każdym miesiącem będzie trudniej. Wy, młodzi menadżerowie, nie macie może o tym pojęcia, ale w tym kraju istnieje coś takiego, jak bezrobocie – zażartowałam. – To trzeba było iść w moje ślady i zmienić kierunek – odgryzł się z uśmiechem. – Czekaj, a może to jest jakiś pomysł! Pogadam z Zawadzkim, niech znajdzie dla ciebie coś u nas. – Ja u was? Przecież nie znam się na marketingu, zarządzaniu, a już z pewnością nie na handlu. – Tak, tak, wiem, panie z twojej rodziny nie zajmują się czymś tak poniżającym. – Głupi jesteś! – Kopnęłam kupkę suchych liści w jego stronę. Nie pozostał mi dłużny. Zanurzyliśmy się w te barwne skrawki jesieni, zapominając na kilka chwil o dużo mniej kolorowej rzeczywistości. Jednak Darek nie zapomniał. Już kilka dni później przyniósł mi informację, że Zawadzki chce się ze mną spotkać.
– Przypomniałem mu o naszym pierwszym projekcie, wiesz, tym, którym wygraliśmy konkurs. Poza tym był gościem na naszym weselu, prawda? Mówiłem ci, że to kiedyś zaprocentuje. Ubierz się ładnie, zrób się na bóstwo i niczym się nie przejmuj. Zrobiłam, jak powiedział, ale było mi trochę głupio. Czułam się, jakbym brała udział w jakiejś wymianie handlowej. Poza tym za nic nie mogłam wymyślić, do czego miałabym być przydatna. Szef Darka był, jak zawsze, ujmująco grzeczny. Zapytał o zdrowie rodziców, jeszcze raz pochwalił weselną zabawę, wypytał mnie o studia i… przeszedł do konkretów. – Darek podsunął mi doskonały pomysł. Wchodzimy w reklamę. Ta działka ma przyszłość. Zaczynamy od zera, a musimy zrobić coś spektakularnego, żeby zyskać klientów. Pani mąż zajmie się stroną organizacyjną i handlową. Dla pani mam natomiast taką propozycję: dział realizacji projektów. To robocza nazwa, muszę się zorientować, jak to nazywają fachowo. Znajdziemy grafików i kogo tam jeszcze będzie trzeba. – Przepraszam, jestem trochę zaskoczona. Co konkretnie miałabym robić? – Szefować tej całej zgrai. W końcu jest pani psychologiem, to powinna pani wiedzieć, czego ludzie chcą i co im się spodoba. Wchodzi pani w to? – Rozparł się wygodnie w fotelu. – Tylko proszę nie mówić, że się pani zastanowi, bo ja nie mam czasu. Pani wie, czas to pieniądz. I nie chcę też słyszeć, że pani się na tym nie zna, bo w tym kraju nikt się jeszcze na tym nie zna. A kto się pierwszy pozna, ten wygra. Ja chcę wygrać, mogę z panią, mogę z kimś innym. To, co, pani Nataszo, jak będzie? I co miałam na to powiedzieć? Jedyne, co przyszło mi do głowy, to to, że moja odmowa może niekorzystnie odbić się na Darku, szczególnie, że to on zorganizował mi tę pracę. – Postaram się pana nie zawieść. – Starałam się powiedzieć to pewnym siebie głosem, ale chyba nie do końca mi to wyszło. – Postaraj się nie zawieść męża. To on będzie twoim szefem. Nie wiem, jaki układ macie w domu, ale tutaj on będzie rządził – roześmiał się niby życzliwie, ale usłyszałam w tym coś obleśnego i niepokojącego. Odrzuciłam szybko tę myśl. To przecież wykształcony człowiek, z akademickiej rodziny, dobrze wychowany. Zażartował, a ja po prostu podświadomie szukam argumentów przeciwko przyjęciu tej pracy. – Rozumiem. Jestem pewna, że nie będzie problemów. – W takim razie witam w naszym zespole. I tak zostałam pracownikiem agencji reklamowej. Jak się przekonałam, był to najłatwiejszy etap. Nie miałam pojęcia o reklamie, a prawdę powiedziawszy o psychologii też miałam wiedzę wyłącznie teoretyczną. Miałam wiele do nadrobienia i jeszcze więcej nowych ścieżek do przetarcia. To był dla mnie trudny czas. Powrócił strach, że nie jestem dość dobra, w związku z tym zawiodę i nie zasłużę na pochwałę. Rozczaruje się mną szef, a na dodatek będę porównywana z Darkiem, który przecież radził sobie w biznesie doskonale. Wtedy nie zauważyłam tego powtarzalnego schematu rządzącego moim życiem. Nie miałam
pojęcia, że moje zachowanie było tak typowe. Każdy terapeuta tylko uśmiechnąłby się pod nosem. Zastąpiłam rodziców szefem, a brata – mężem. I po raz kolejny wpadłam w pułapkę zaspokajania czyichś oczekiwań. Albo nawet, żeby było bardziej skomplikowanie, moich wyobrażeń o czyichś oczekiwaniach. Dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę z błędnego koła, w które pakowałam się z własnej woli. Tamten czas kojarzy mi się z wielkim wysiłkiem, ogromnym obciążeniem psychicznym. Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce – o zarządzaniu zespołem ludzkim, o personelu, o reklamie, promocji i marketingu. Darek wyśmiewał moje nocne wkuwanie. – Nikt cię z tego nie będzie egzaminował. Życie to nie to samo, co akademicka twórczość. Rzuć te książki i działaj. Biznes to działanie. Przecież wiesz, jaki mamy cel. I nic więcej nie trzeba wiedzieć. Widzisz cel i dążysz do niego. To cała tajemnica. Tylko że ci, co to napisali, nie mają o niej pojęcie, bo nigdy nie prowadzili biznesu. Zazdrościłam mu tej pewności siebie, tego braku wątpliwości. Wreszcie doszłam do wniosku, że skoro poradziłam sobie sama przez rok i nie umarłam z głodu, to i teraz dam radę. Oglądałam pierwsze projekty, rozmawiałam z klientami. Kiedy zrozumiałam, że zwykle nie oczekują artystycznych wizji czy wielkiej fachowości, a tylko wykonania tego, co sami uważają za najlepsze, przestałam przejmować się efektem. Dotarło do mnie, że naszym zadaniem nie jest robienie jak najlepszych reklam, ale zadowalanie zleceniodawców. I zamiast poświęcać uwagę na planowanie nowatorskich rozwiązań, skupiłam się na słuchaniu o wizjach klientów. Wyglądało na to, że trafiłam w dziesiątkę, bo agencja szybko się rozwijała i przynosiła coraz większe zyski. Od czasu do czasu miałam lekkie wyrzuty sumienia, że zatwierdzam estetyczne koszmarki czy hasła bez fantazji i polotu, ale zadowolenie Zawadzkiego wyrażane premiami szybko uciszało moje sumienie. Nasz klient, nasz pan – powtarzałam sobie. A jaki pan, taki kram. I składałam podpis na fakturze za tysiące ulotek, bannery reklamowe czy chińskie plastikowe długopisy.
* Tymczasem Kora się zakochała. Niczego nie zauważyłam, byłam tak zajęta pracą, że nie miałam dla niej zbyt wiele czasu. Jednak kiedy zadzwoniła i szlochając poprosiła o spotkanie, po raz pierwszy skorzystałam z przywilejów szefa i bez tłumaczenia się wyszłam z biura. Zastałam ją w fatalnym stanie. Resztki makijażu sprzed kilku dni nie były w stanie ukryć podkrążonych i spuchniętych oczu, a bladość policzków niezdrowo kontrastowała z rudością włosów. Nie znałam takiej Kory, miałam wrażenie, że widzę jakąś inną kobietę. Zaczęłam od sprzątania i zakupów. Później zmusiłam ją do zjedzenia kanapki i wypicia gorącej herbaty. Wreszcie namówiłam Korę na prysznic i zmianę ubrania. Te codzienne czynności trochę ja uspokoiły, ale kiedy zobaczyła się w lustrze, łzy
popłynęły na nowo. – Jak ja wyglądam! Jak ostatnie straszydło! – szlochała na moim ramieniu. – Jurek nawet nie będzie chciał na mnie spooojrzeć! Czekałam spokojnie, aż się wypłacze i opowie mi coś więcej o tym Jurku. Cóż, to, co usłyszałam, było właściwie do przewidzenia. Jurek był kolejnym „narzeczonym” Kory. Poznała go na jakiejś premierze w teatrze, gdzie miała, jak to nazywała, teren łowiecki. Bogaci przedstawiciele biznesu bywali tam, bo wypadało się pokazać, ale to, co działo się na scenie, nie interesowało ich, wręcz nudziło. Tym łatwiejszą zdobyczą byli dla Kory. Jurek nie opierał się wdziękom młodej kobiety i z ochotą spędzał z nią każdą wolną chwilę. Stosunkowo młody, jak na dotychczasowe znajomości Kory, bo dopiero po czterdziestce, zadbany, a do tego dowcipny i inteligentny. Pełnił funkcję prokurenta w jednej ze spółek ogólnopolskiej korporacji, do jego obowiązków należały częste wyjazdy, więc ze znalezieniem pretekstu do spotkania nie było problemu. Tak, wiedziała, że ma żonę i dwoje dzieci, ale nigdy wcześniej jej to nie przeszkadzało. I sama nie mogła zrozumieć, dlaczego teraz zaczęło. – Zakochałam się w nim, rozumiesz?! Jak ostatnia wariatka! Rzeczywiście, nie było to mądre, ale następne kroki Kory były jeszcze głupsze. Najpierw powiedziała Jurkowi o swoich uczuciach, co zaowocowało znacznym ograniczeniem funduszy, które gotów był na nią przeznaczać. Kora, żeby utrzymać poziom życia, do którego była przyzwyczajona, musiała znaleźć równoległego partnera. Ponieważ kochała Jurka, po raz pierwszy w życiu czuła się źle, bo miała poczucie, że go zdradza. W desperacji anonimowo poinformowała żonę Jurka o jego kochance. Liczyła, że połowica się wkurzy i go wyrzuci. – Myślałam, że przyjdzie do mnie, zamieszkamy razem i będziemy szczęśliwi. Zawiodła się. Żona nie miała zamiaru wyrzucać Jurka, zresztą on także nie chciał rozstawać się z rodziną. – Przyjechał wściekły, powiedział, że z nami koniec, bo nie poświęci dzieci dla jakiejś zdziry. Zdziry, rozumiesz! A ja go przecież kocham! Pocieszałam ją, jak mogłam, ale bez przekonania. Wpakowała się w trudną sytuację i pozostawało tylko mieć nadzieję, że stan zakochania minie. Obiecałam wpaść do niej następnego dnia, ale nie dałam rady, bo w agencji mieliśmy akurat kilku nowych klientów. Kiedy przyszłam po dwóch dniach, Kory już nie było. Szukałam jej, bałam się, żeby czegoś sobie nie zrobiła. Udało mi się tylko dowiedzieć, że wyjechała z Krakowa. Niestety nikt nie potrafił mi powiedzieć, dokąd. – Wyjechała to wyjechała – skwitował krótko Darek. – Doigrała się wreszcie. Lubię ją, ale sama przyznaj, że można było się tego spodziewać. Pozna następnego i wróci. Było mi głupio, bo ją zawiodłam, ale przecież nic więcej nie mogłam zrobić. Brakowało mi jej śmiechu, zdrowego podejścia do życia i umiejętności radzenia sobie z problemami. Często o niej myślałam i miałam nadzieję, że wszystko jej się dobrze
ułoży.
* Agencja rozwijała się lepiej niż można było się spodziewać. Darek był doskonałym menadżerem, musiałam to przyznać. Jego handlowcy chodzili jak w zegarku i na brak zleceń nie mogliśmy narzekać. Fakt, że i czas nam sprzyjał. Po okresie, kiedy wszystko sprzedawało się samo i w każdej ilości, przyszła pora na konkurencję. Ludzie zrobili się wybredni, bo mieli wybór. A skoro osiołkowi w żłoby dano, to każdy chciał osiołka przekonać, że jego żłób jest lepszy. I od tego byliśmy my. Miałam już spory zespół sprawdzonych pracowników. Graficy, copywriterzy, kierownicy projektów. Nauczyłam się, że nie wszystkich trzeba od razu zatrudniać. Poznałam zasady ograniczania kosztów. Umowa o dzieło pozwalała nie płacić składek do ZUS-u, współpracownicy wykonywali pracę u siebie w domu, co zmniejszało koszty utrzymania biura. Początkowo miałam obawy, że konkurencja będzie nam zabierać najlepszych, ale Darek się tym nie martwił. – Wiesz, że bezrobocie jest coraz większe? A ASP każdego roku wypuszcza kolejne stadko absolwentów, którzy nie mają co ze sobą zrobić. Ludzie zaczynają szanować każdą pracę, więc bez obaw. Skąd on to wszystko wiedział? Żyliśmy razem, pracowaliśmy razem, on wiedział, a ja nie. Widocznie miał to coś, czego ja nie posiadałam, jakiś spryt. Pracowało się nam doskonale. Przez półtora roku nie mieliśmy żadnych spięć czy problemów. Tylko raz zaskoczył mnie niemile. Pracowała u nas Mariola, dziewczyna niegłupia, ale strasznie roztrzepana. Zdarzało się jej zapominać o terminach spotkań albo przygotowania projektu. Rozmawiałam z nią kilkakrotnie, obiecywała poprawę, ale wiadomo było, że i tak trzeba jej o wszystkim przypominać. Poza tym nie miałam do niej zastrzeżeń, bo była świetną graficzką i w lot pojmowała, o co mi chodzi. Kiedyś przyszła z prośbą o podwyżkę. Odesłałam ją do Darka, bo nie mogłam decydować o sprawach finansowych. Wróciła po półgodzinie i spojrzała na mnie jakoś dziwnie. Wieczorem zapytałam Darka o ich rozmowę. – Nie dostała ani grosza. – Dlaczego? Dobrze pracuje, jest dyspozycyjna… – Nata, sama mówiłaś, że kilka razy zawaliła. Poza tym, jak na kobietę, zarabia dobrze. Niech jej facet weźmie się do roboty, jak im brakuje. W rodzinie to mężczyzna powinien zarabiać na utrzymanie. – Chyba nie spodobała mu się moja mina, bo szybko dodał: – I, proszę, nie wtrącaj się do mojej działki. A poza tym nie przenośmy problemów z pracy na domowy grunt. Miał trochę racji. Tak wiele czasu spędzaliśmy w pracy, że te nieliczne chwile, które mieliśmy dla siebie prywatnie, powinniśmy celebrować w sposób szczególny. Lubiłam wspólne niedziele, kiedy nie musieliśmy zakładać służbowych garniturków, mogliśmy
dłużej poleżeć, a mężczyzna na poduszce obok wyglądał nie jak dyrektor, ale jak mój Darek. Nie kontynuowałam więc tematu, ale nigdy więcej nie powiedziałam mu o żadnym problemie z pracownikiem.
* Rok 1995 zaczął się denominacją. Ludzie nie mieli być stratni, ale nie do końca okazało się to prawdą. Ceny, początkowo podwójne, poszły w górę, klienci ostrożniej podchodzili do wydawania. Chociaż raz moja zapobiegliwość i ostrożność opłaciły się, bo odkładane na czarną godzinę dolary nie straciły na wartości. Dzięki temu miałam całkiem pokaźne oszczędności. Darek chodził podenerwowany, bo wyniki w pierwszym kwartale były niższe od oczekiwanych. Próbowałam podsuwać mu rozwiązania, przebąkiwałam o obniżaniu kosztów, ale zbywał mnie. – Doceniam twoje starania, Nata, ale to nic nie da. Muszę coś wymyślić, bo Zawadzki się wścieknie. A jak ja polecę, to i ty. Zdenerwowanie udzieliło się i mnie. Pracownicy także czuli, że jest nie najlepiej. Przypadkiem usłyszałam fragment rozmowy w pokoju socjalnym: – Szef taki wkurzony, że lepiej omijać go z daleka. – Nawet szefowa kładzie uszy po sobie. Współczuję jej, takiego kolesia mieć w domu… Wściekłam się wtedy. Jak mogli tak mówić o Darku! Przecież to dzięki niemu mają pracę, to on musi myśleć co robić, żeby starczyło na ich wypłaty. A że jest wymagający? Taka jego rola. Gdyby im popuścił, to tylko piliby kawę i plotkowali po kątach. Od tamtego dnia przestałam im ufać. Doszłam do wniosku, że ludzie są niewdzięczni. A pracownicy to już szczególny podgatunek. Mają w nosie dobro firmy i myślą tylko, jak się nie narobić. Takie popłuczyny po poprzednim ustroju. W gruncie rzeczy byłam zła o ustawienie mnie w podrzędnej roli, o to, że współczuli mi, a powinni zazdrościć, bo miałam więcej niż oni kiedykolwiek zdołają zarobić. Nie tego chciałam od podwładnych, więc zrobiłam wiele, żeby zaczęli się mnie bać. Zresztą nie miałam innego wyjścia, bo Darek wreszcie wymyślił, co zrobi. – Otwieramy oddział w stolicy. Tam są pieniądze na reklamę. Wiesz, telewizja, prywatne stacje, kolorowe miesięczniki. Trzeba być na miejscu, żeby złapać duże zlecenia. Tylko na takich naprawdę zarobimy. Mam dość tej drobnicy – kilka szyldów, etykiety na dżem czy ulotki promocyjne barów sałatkowych. U nas oklejenie kilkunastu samochodów to dobry strzał, a w Warszawie tyle, co nic. W pierwszej chwili podzielałam jego entuzjazm. Później było nieco gorzej, bo zrozumiałam, że Darek osobiście będzie ten oddział uruchamiał. A to oznaczało, że wyjedzie. Na co najmniej kilka miesięcy. Miałam zostać sama. Pierwszy raz, odkąd się poznaliśmy, pierwszy raz od ponad pięciu lat. Poczułam się tak, jakby ktoś podkopał fundament budowanego pieczołowicie domu i ten zaczynał niebezpiecznie się chwiać. Dla Darka wszystko było proste.
– Rozmawiałem z Zawadzkim, przejmiesz tutaj moje obowiązki. Ustawiłem ludzi jak należy, więc jeśli tylko im zbytnio nie poluzujesz, wszystko powinno działać bez zarzutu. W razie czego możesz przecież dzwonić. Kolejne wyzwanie, kolejna próba. Na zewnątrz nie okazałam, jak bardzo mnie to stresuje. Moje obawy nie mogły decydować o naszej przyszłości. Rozumiałam doskonale, jaka jest sytuacja. Wiedziałam, że krakowski rynek staje się coraz ciaśniejszy. Rozwój był konieczny. Poradzę sobie – zdecydowałam. Przede wszystkim nie mogłam pozwolić, żeby pracownicy wyczuli moją słabość. Nie raz widziałam, jak rozmawia z nimi Darek i zdecydowałam się na przyjęcie jego stylu. Skoro przynosił efekty, nie było powodu, żeby go nie naśladować. Nie było mi łatwo. Szczególnie, że męska część personelu na początku dość bezczelnie dawała mi do zrozumienia, że kobieta na takim stanowisku nie da sobie rady. Drugim zjawiskiem, z którym zetknęłam się już na początku, było donosicielstwo. Do głowy mi wcześniej nie przyszło, że może przybierać taką formę. Do mojego gabinetu co rusz pukali chętni do udzielania informacji o innych. Wysłuchiwałam ich i nie wiedziałam, jak na to reagować. Darek nie krył zdziwienia: – Nie miałaś tego u siebie w dziale? Dziwne. Jak to, co robić? Słuchać uważnie, możesz nawet notować. To bezcenna wiedza. Wykorzystasz, kiedy będzie taka potrzeba. Głowa do góry, Nata, odblokuj się, bo strasznie jesteś spięta. Pamiętaj, to ty dowodzisz. Ja tu mam pełne ręce roboty, więc nie mogę ci we wszystkim pomagać. Nie zawracałam mu więcej głowy. Szybko się uczyłam. Trzy ostre zdania sprawiły, że pani Ola, sekretarka, zaczęła szybciej łączyć rozmowy i podawać kawę z odpowiednią ilością cukru. Handlowcy, po pierwszym zdziwieniu moją wiedzą na ich temat, nie próbowali więcej wciskać mi głodnych kawałków o złapanej gumie i niezdecydowanych klientach, z którymi trzeba spotykać się kilkanaście razy. Wprowadziłam kilka własnych pomysłów na zwiększenie dyscypliny: dzienne i tygodniowe raporty z wykonanej pracy, zeszyt wyjść służbowych i finansowe kary za spóźnienia. Dzięki temu miałam dodatkowe środki na premie dla najaktywniejszych. Co miesiąc przeprowadzałam z każdym rozmowę o jego wynikach i spisywałam deklarację na kolejny okres. Już po pierwszym miesiącu miałam widoczne efekty. Byłam z siebie dumna. Stałam się prawdziwym menadżerem. W pracy spędzałam całe dnie. Wychodziłam ostatnia, bo nigdzie mi się nie spieszyło. Nikt na mnie nie czekał, nasza kawalerka, w której dotąd brakowało miejsca, nagle stała się za duża, pusta i z każdego jej kąta ziało smutkiem. Ile razy można sprzątać kuchnię i łazienkę? Ile można patrzeć w telewizor, zwłaszcza gdy nie ma z kim podzielić się wrażeniami? Jak długo można czytać? Praca stała się teraz dla mnie przede wszystkim sposobem na zapomnienie, lekiem na samotność i ucieczką od tęsknoty. Darek przyjeżdżał rzadko. Kiedy dzwonił, mówił, że nie ma czasu nawet porządnie się wyspać, bo pierwsze kroki na nowym rynku są trudne, zwłaszcza że i tam była silna konkurencja. Kibicowałam mu, zdawałam relację ze swoich sukcesów, żeby nie musiał
się niepokoić o to, co zostawił. Czułam, że wspólnie pracujemy na naszą przyszłość, ale nie opuszczał mnie smutek. Brakowało mi niedzielnych poranków, tych chwil, w których mogliśmy być małżeństwem, tak po prostu. Ciekawa byłam, czy i jemu tego brakuje, ale nigdy nie zapytałam. Może podświadomie znałam odpowiedź? A może nie chciałam jej poznać? W tej sferze nie miałam żadnych cech menadżera.
* Mama zadzwoniła kilka minut przed północą. – Tata odszedł. W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Jak to odszedł? Dokąd? Do innej kobiety? Zaraz potem, w ułamku sekundy, dotarł do mnie prawdziwy sens tego zdania. – Przyjadę jak najszybciej. Nie lubiłam jeździć nocą, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia. Droga o tej porze była pusta, włączyłam więc długie światła i odliczałam kilometry dzielące mnie od domu. Domu, z którego odszedł tata. Uczepiłem się tego słowa i nie chciałam puścić. Odejście nie jest tak ostateczne jak śmierć. Ktoś, kto odszedł, zawsze może zmienić zdanie i wrócić. Można na niego czekać i nawet jeśli bardzo się tęskni, można mieć nadzieję, która daje siłę pozwalającą przetrwać trudny czas. Śmierć to co innego. Nie ma drugiego tak ostatecznego słowa. Umarli nie wracają, co najwyżej odwiedzają nas we śnie, ale te spotkania nie przynoszą radości. Po przebudzeniu czuje się tylko smutek. Śmierci nie po drodze z nadzieją. Tata odszedł. Dlaczego tak nagle? Co się stało? Zawał, wylew? Wydawało mi się to zupełnie nierealne. Ten silny, nieznoszący sprzeciwu człowiek? Profesor, któremu nikt nawet nie próbował się sprzeciwić? On nigdy się nie poddawał, nie ustępował. Przywoływałam w myślach obraz ojca zapamiętany z dzieciństwa. Myślałam o tym, jak bardzo chciałam zasłużyć na jego pochwałę, zobaczyć uznanie w jego oczach. Imponował mi, był wzorem. Zaraz potem pojawiają się inne obrazy – tata w pubie, kiedy pierwszy raz zauważyłam, że posiwiał i schudł; tata podczas naszego ślubu – prowadzące mnie ramię nie dawało już takiego oparcia, jakiego się spodziewałam. Dopiero teraz dociera do mnie, że tata był stary, dopiero teraz zwracam uwagę na sygnały, które lekceważyłam – skurcze mięśni świadczące o bólu, przytrzymywanie się stołu podczas wstawania, krótkie przystanki co kilka stopni przy wchodzeniu na piętro. I jeszcze inne, drobne gesty, chwilowe zmiany wyrazu twarzy, dla kogoś obcego niezauważalne, ale mnie, córkę, powinny zaniepokoić. Ocierałam łzy rękawem kurtki, chwilami jechałam prawie na oślep. Było mi wszystko jedno. Mogłam równie dobrze zginąć na tej drodze, nawet na to zasługiwałam. Nie zachowałam czujności, nie odebrałam znaków dawanych mi przez ciało, dzięki któremu powstałam i żyłam. Byłam tak zajęta sobą, że nie zwracałam uwagi na to, jak mój ojciec powoli przygotowuje się do odejścia. Zapatrzona w siebie, zapomniałam o upływie
czasu, o tym, że nikt nie jest nam dany na zawsze, nawet rodzice. Ostatnio bardzo ich zaniedbałam. Miałam dużo pracy, więc trudno mi było się do nich wyrwać. Zagłuszałam wyrzuty sumienia krótkimi telefonami z pytaniem o to, co u nich. Nieodmiennie otrzymywałam tę samą odpowiedź: wszystko w porządku. I wierzyłam w to, bo tak było mi wygodnie. Teraz przekonałam się, że przed odpowiedzialnością nie da się uciec. Ona nas nie goni. Czeka spokojnie i kiedy przychodzi jej czas – uderza ze zdwojoną siłą. W ciągu tych niespełna dwóch godzin dzielących mnie od domu zdążyłam wypłakać wszystkie łzy. Oczy wyschły i teraz czułam tylko pieczenie. Zaparkowałam przed bramą. Nikt na mnie nie czekał, okna były ciemne. Dom wyglądał tak, jakby umarł razem z ojcem. Mamę odnalazłam w salonie. Siedziała w swoim fotelu i patrzyła przed siebie. Zapaliłam światło i zajęłam miejsce na kanapie. – To coś nagłego? – zapytałam z nadzieją, że odpowiedź mnie rozgrzeszy. – Od sześciu lat miał raka. – Powiedziała to głosem zupełnie pozbawionym emocji. – Wiedziałaś? – Od roku. Było już tak źle, że nie był w stanie tego ukryć. Poczułam złość. Nigdy wcześniej ojciec nie wywołał we mnie gniewu. Teraz miałam ochotę rzucić się na niego i walić pięściami, gdzie popadnie. Jak mógł się tak zachowywać?! Nie powiedzieć najbliższym, ukrywać toczącą go chorobę i nie dać nam szansy na przygotowanie się, na rozmowę choćby, na pożegnanie. Tego się nie robi, słyszysz, tato! – krzyczałam w myślach. Nie pytałam matki o nic więcej. Przesiedziałyśmy w salonie do rana, do czasu, gdy przyszła pani Ludwika, zrobiła nam kawy i, dając znaki za plecami matki, wyciągnęła mnie do kuchni. – Trzeba wszystko pozałatwiać, pani Nataszo. Ja mogłabym, ale nie wiem, czego pan profesor sobie życzył. – Ja mam się tym zająć? – kolejne uderzenie odpowiedzialności, które musiałam przyjąć. – Pani profesorowa to, widzi mi się, nie da rady. Może po pana Darka zadzwonić? – Nie trzeba. Proszę mi dać chwilę, muszę pomyśleć. Wyszłam do ogrodu. Nie mogłam uporządkować myśli. W roztargnieniu urywałam przekwitłe kiście bzu. Nie miałam pojęcia, co robi się w takich sytuacjach. Dobrze, zacznijmy nazywać rzeczy po imieniu: nie wiedziałam jak załatwić pogrzeb. I prawda była taka, że, podobnie jak pani Ludwika, nie wiedziałam, czy ojciec miał w tej materii jakieś życzenia. Czułam, że sobie nie poradzę. Sytuacja mnie przerosła. Wróciłam do kuchni. – Pani Ludwiko, proszę zadzwonić do Darka i powiedzieć mu, co się stało. Ja zajmę się mamą. Darek przyjechał wieczorem. Do tej pory udało mi się namówić mamę na zjedzenie
kilku łyżek rosołu i położenie się do łóżka. – Jak ona może tak siedzieć! Nawet łzy nie uroniła, czy ty możesz to sobie wyobrazić! A kiedy ją zapytałam o szczegóły pogrzebu, powiedziała tylko: rób jak uważasz. Cholera, to był jej mąż! Czy ona go w ogóle kochała, ta zimna ryba?! – dałam ujście emocjom nagromadzonym przez cały dzień. – Tak, kochała. Nie zauważyłam, że wyszła z pokoju i stała u szczytu schodów. Słyszała wszystko, co mówiłam. A to, co odpowiedziała, było ostatnim zdaniem, jakie od niej usłyszałam. Zanim jednak zdałam sobie z tego sprawę, musiałam jeszcze poczekać. Usiłuję sobie przypomnieć dwa kolejne dni, ale nie mogę. Jak przez mgłę pamiętam, że byliśmy w zakładzie pogrzebowym, wybieraliśmy trumnę, zamawialiśmy wiązanki, autokar, orkiestrę i mistrza ceremonii. Nie chciałam oglądać ojca, wolałam, żeby pozostał w mojej pamięci jako człowiek w pełni sił. Matka siedziała przy trumnie kilka godzin przed pochówkiem. Bez słowa. Pogrzeb był bardzo uroczysty, zjechało się mnóstwo osób. Kolejka składających kondolencje nie miała końca. Ledwie stałam na nogach. Marzyłam tylko o tym, żeby ten koszmar już się skończył. Chciałam wrócić do domu. I wtedy dotarło do mnie, że to już nie będzie mój dom. Zaczęłam się zastanawiać, czy mam jakiś inny. I rozpłakałam się. Kolejne dwa tygodnie spędziłam z matką. Darek załatwił mi urlop, ale sam musiał wyjechać. Chciał odwieźć mnie do Krakowa, jednak masochistycznie uparłam się, że zostanę. Wyobrażałam sobie, że muszę jakoś pożegnać ojca, zrobić porządek z jego rzeczami. Już następnego dnia żałowałam swojej decyzji. Matka zamknęła jego gabinet i schowała klucz. Nadal nic nie mówiła, nie reagowała na moje pytania. Traktowała mnie jak powietrze. Miałam wrażenie, że żyję z duchem. Ubrana na czarno postać towarzyszyła mi przy posiłkach, spotykałam ją także w porze podwieczorku w salonie albo na tarasie. Wyglądała jakby była w jakimś transie. – Pani Nataszo, trzeba coś zrobić. Pani profesorowa siada przy stole, ale prawie nic nie je. Może trzeba wezwać lekarza? – rady i utyskiwania pani Ludwiki denerwowały mnie, bo miała odwagę powiedzieć głośno to, czego ja nie chciałam widzieć. Miałam do niej żal. Co to za matka, która nie potrafi dzielić żalu z własnym dzieckiem? Dlaczego w tej strasznej chwili nie jesteśmy razem? Nawet żałoba nie potrafiła skruszyć tej lodowej skorupy. Zaciskałam pięści, kiedy każdego dnia widziałam przez okno, jak idzie w stronę cmentarza. Nigdy nie zaproponowała, żebym jej towarzyszyła. Byłam niepotrzebna. To tam, za kutą bramą miała wszystkich, których kochała – męża i Brata. Sprowadziłam lekarza, ale nie chciała z nim rozmawiać. Diagnoza była do przewidzenia. – To normalne po śmierci małżonka. Uznaje się, że żałoba trwa około roku. Powoli będzie coraz lepiej. Dobrze byłoby, gdyby nie zostawała bez opieki. Nie pozostała. Pani Ludwika, za dodatkową opłatą, zgodziła się zamieszkać na jakiś czas z mamą. Ja wróciłam do pracy. Zaangażowałam się jeszcze bardziej, żeby nie
myśleć, nie wspominać. Nigdy już nie rozmawiałam z matką. Jeśli dzwoniłam – odbierała gosposia. Nie miała dobrych wieści. Matka nadal nic nie mówiła, niewiele jadła. Coraz dłużej przesiadywała na cmentarzu. Pani Ludwika musiała prawie siłą sprowadzać ją do domu wieczorami. Interesowało ją tylko odwiedzanie grobów. Dom stawał się coraz bardziej szary, ciemny i nieprzyjazny. Znajomi ojca zapomnieli o wdowie po profesorze, a swoich przyjaciół, jak się okazało, nie miała. Kiedyś pojechałam nawet, żeby sprawdzić co u niej słychać, ale minęłam dom i zawróciłam. Nie czułam żadnej więzi z tą kobieta, a uschnięte kwiaty, które zobaczyłam w ogrodzie uznałam za znak, że nic tutaj nie będzie już jak dawniej. Lekarz się mylił. Żałoba matki nie trwała rok, a znacznie krócej. Nie minęło sześć miesięcy od śmierci taty, gdy pani Ludwika poprosiła, żebym przyjechała. – Pani profesorowa już tydzień nie wstaje z łóżka. Przeziębiła się na cmentarzu, miała bardzo wysoką gorączkę. Pogotowie chciało ją zabrać do szpitala, ale się nie zgodziła. Dali lekarstwa, tyle że wcale nie jest po nich lepiej. Ta lekarka z pogotowia powiedziała, że pani profesorowa nie chce walczyć. I mnie się widzi, że ma rację. Pojechałam, chociaż niechętnie. Usiadłam przy łóżku mamy i patrzyłam na jej bladą twarz. Nawet nie otworzyła oczu, gdy weszłam i przywitałam się. Nie wiedziałam, po co tam jestem. Dopiero kiedy nieoczekiwanie otworzyła oczy, zobaczyłam w nich jakąś prośbę. Kiedy spojrzałam w te kiedyś błękitne, a teraz wyblakłe tęczówki, zrozumiałam, że jest w nich niewyobrażalna tęsknota, rozpacz i błaganie. Wiedziałam, czego ode mnie chce. Była zbyt dumna, żeby o tym mówić, ale oczy zawsze pokazują to, co mamy na dnie duszy. Teraz, w tej jednej chwili, jej los leżał w moich rękach, jej spokój zależał od mojej decyzji. Poczułam coś w rodzaju satysfakcji z wygranej, ale kolejne spojrzenie w oczy, w których tyle lat bezskutecznie szukałam miłości, sprawiło, że nie mogłam jej odmówić. – Jeśli tak bardzo chcesz do nich iść, to idź. – Mówiłam prawie szeptem, ale wiedziałam, że słyszy. – Ja sobie poradzę, możesz być spokojna. Wyszłam i nie widziałam matki już nigdy więcej. Zmarła trzy dni później, podobno spokojnie, we śnie. Pochowaliśmy ją dzień przed Wigilią, więc święta spędziła już z mężem i synem.
* W pierwszych miesiącach po śmierci taty jeszcze bardziej tęskniłam za Darkiem. Co prawda przyjeżdżał na wszystkie weekendy i zapowiadał, że do końca roku uda mu się domknąć wszystkie sprawy w Warszawie, ale też narzekał na Zawadzkiego. Szef wymyślał mu coraz to nowe zajęcia. Mimo to Darek starał się, żeby nasze dni, jak nazywaliśmy soboty i niedziele, oderwały mnie od codzienności. Wyjeżdżaliśmy do Ojcowa, czasami w Tatry, chodziliśmy na spacery, sami przygotowywaliśmy sobie
gorące kolacje, jak za studenckich czasów. – Żałobę nosi się w sercu, nie na plecach – ripostował moje argumenty i kupował mi nowe ciuchy. Trudno mi było się przełamać, ale w końcu doszłam do wniosku, że fioletowa bluzka czy grafitowa spódnica nie będą bardzo wbrew zwyczajom. Jednak pięć dni w tygodniu tęskniłam. Przez te samotne wieczory, podczas których tylko kilka kieliszków wina pomagało mi zasnąć i uwolnić się od dołujących wspomnień, stałam się zgorzkniała i drażliwa. Myślałam, że pracownicy patrzą na mnie ze współczuciem, a tego nie chciałam. Nie potrzebowałam ich litości, wiedziałam, że jeśli pozwolę na zbyt dużą zażyłość, natychmiast to wykorzystają. Podkręciłam więc jeszcze trochę normy miesięczne. Dzięki temu wyniki za trzeci kwartał były naprawdę dobre. Nie zdziwiłam się, kiedy Zawadzki wezwał mnie do siebie. Nie czułam obaw, bo agencja nawet za rządów Darka nie funkcjonowała lepiej. Przyjął mnie w typowej dla siebie pozie – rozparty za biurkiem. – Gratuluję, pani Nataszko, gratuluję! Wyniki dobre, chociaż musi pani jeszcze pomyśleć nad pozyskiwaniem nowych klientów. Niech pani męża podpyta, on jest w tym niedościgniony. Napije się pani czegoś? – Dziękuję, nie będę zajmować czasu panu prezesowi – poczułam się dotknięta. Sugerował, że nie dorównuję Darkowi, a przecież osiągnęłam wyższy zysk niż pół roku temu, chociaż na rynku było trudniej. – Zastosuję się do sugestii, kiedy tylko mąż znajdzie chwilę przerwy w pracy na rozmowę ze mną. Zawadzki zrozumiał to tak, jak chciał. – Cóż, przykro słyszeć, że mężczyzna nie ma czasu dla tak pięknej młodej żony. Może mógłbym jakoś pomóc? Przecież znamy się tyle lat, można powiedzieć, że jestem przyjacielem rodziny. – Jeżeli pan prezes tak miły, prosiłabym, żeby sekretarka wezwała taksówkę. Odstawiłam samochód na przegląd i… – Po co taksówkę? Akurat też wychodzę, mogę panią podwieźć. Nie wydawało mi się, żeby nasza kawalerka na Nowym Bieżanowie była komukolwiek po drodze, ale prezesowi się nie odmawia. Zwłaszcza jeśli chce być dobroduszny. Korki wydłużały podróż w nieskończoność. Nie byłam w nastroju do rozmowy. Nadal czułam złość o jego protekcjonalny ton, o niesprawiedliwą ocenę. Staram się od pół roku jak mogę, żyły sobie wypruwam, a i tak jestem w jego oczach gorsza od Darka. A może nie od Darka, tylko od mężczyzny? To było nowe odkrycie. Kolejny raz muszę udowadniać, że się do czegoś nadaję, bo jestem kobietą? Już raz byłam zmuszona zrobić to względem pracowników, ale żeby Zawadzki? Taki szarmancki, nauczony szacunku dla pań? Dojechaliśmy na miejsce. Na szczęście, bo rozbolała mnie głowa i marzyłam tylko o tym, żeby się położyć. – Dziękuję za podwiezienie. Do widzenia.
– Nie zaprosi mnie pani na kawę? – Przepraszam, ale mam straszny bałagan, nie spodziewałam się gościa. Zresztą zaraz wychodzę, mam kolację z klientem. – To klient jest ważniejszy od szefa? – próbował żartować, ale po minie widziałam, że jest zawiedziony. – Skąd! Przecież to, co z niego wyciągnę, będzie właśnie dla szefa. Nie mówiłam nic Darkowi, bo nie chciałam psuć tych nielicznych chwil, które udawało nam się wyrwać dla siebie. Musiałam poradzić sobie i z tym. Zawadzki nie odpuszczał. Nabrał zwyczaju składania mi nieoczekiwanych wizyt w biurze. Wkurzałam się, bo rzucał w kierunku pracowników żarty w rodzaju: – Piękną macie szefową, musicie o nią dbać. Coraz trudniej było mi poradzić sobie z jego aluzjami. Dzwonił na przykład w środku spotkania z klientem i żądał od sekretarki natychmiastowego połączenia ze mną, żeby złożyć następującą propozycję: – Co pani robi dziś wieczorem? Mam dwa bilety do teatru, żona nie idzie, bo nie potrafi docenić mistrzowskiego aktorstwa i woli gapić się w telewizor. Albo przychodził z bukietem róż, miną Don Juana i udawał zdziwionego: – To dziś nie są pani imieniny? A w moim kalendarzu stoi jak wół: Nataszy. Nawet się zdziwiłem, że jestem jedynym gościem. No, nie szkodzi, taka piękna kobieta powinna dostawać róże bez okazji. Gdybym był na miejscu Darka, bardziej dbałbym o panią. – Pana żona to szczęściara. – próbowałam niedwuznacznie przypomnieć mu o istnieniu małżonki. Nie zraziło go to. – Ona tego nigdy nie doceniała. Podejrzewam, że znalazła sobie kogoś, bo ostatnio nie chce nawet ze mną rozmawiać. Nie współczułam, nie pocieszałam, wymigiwałam się od kolacji, teatrów i biznesowych obiadów. Pracownicy szeptali po kątach, po czym sami przychodzili opowiedzieć, co mówią inni. Podejrzewali mnie o romans z prezesem, dziwili się, że jeszcze ojciec w grobie nie ostygł, a mnie już w głowie flirty. Bałam się, że plotki dotrą do Darka, z drugiej strony miałam obawy, że jeśli jednoznacznie powiem Zawadzkiemu, co myślę o jego zalotach – oboje stracimy pracę. Ta sytuacja w połączeniu z pogarszającym się stanem zdrowia matki bardzo mnie dołowała. Nie miałam nawet z kim porozmawiać. Czułam się samotna, opuszczona i kolejny raz w życiu zdana tylko na siebie. Wreszcie, gdy Zawadzki poinformował mnie o wspólnej delegacji zagranicznej, zdecydowałam się na wyznanie wszystkiego mężowi. Obmyślałam, jak to zrobić, ale żaden sposób nie wydawał mi się dobry, nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. Bo jak powiedzieć, że człowiek, który pomógł nam zrobić karierę, był gościem na naszym weselu i jest dla Darka autorytetem, próbuje uwieść mu żonę? Śmierć mamy odsunęła moje wyznania na dalszy plan, nawet Zawadzki w obliczu rodzinnych problemów odpuścił trochę. Przysłał wieniec od firmy i delegację złożoną
z dwóch asystentek w minispódniczkach. Wieczorem zadzwonił z kondolencjami. Nie mogłam go słuchać. Fałszywy gnój! Tego dnia przed zaśnięciem uświadomiłam sobie, że mamy nowego prezydenta. „Zaczynają się nowe rządy” – ryczały telewizory u sąsiadów. A ja nawet nie głosowałam. Miałam na głowie poważniejsze wybory.
* – Jak ten czas leci – leżąc w piżamie na Darka kolanach, nie stać mnie było na nic bardziej odkrywczego. – Trzy lata temu oświadczyłeś mi się, pamiętasz? – Jak mógłbym zapomnieć! Ten taniec na dwudziestostopniowym mrozie, naprawdę niezapomniane przeżycie – zażartował i dostał w głowę poduszką. – Gdybym wiedziała, jaki jesteś wstrętny, odmówiłabym ci! – Dlatego wziąłem cię z zaskoczenia. Sylwester to dobry dzień na niespodzianki. – Ja mam dość niespodzianek w tym roku. – A jednak mam dla ciebie jeszcze jedną. Usiadłam. Wyjazd Darka, dwa pogrzeby, zaloty szefa – co jeszcze może mnie spotkać? Nagle zrobiło mi się zimno. – Hej, Nata, co cię tak wysztywniło? Mam same dobre informacje. To może podam ci je w telegraficznym skrócie, zanim mi tu zejdziesz na zawał. – zdał sobie sprawę z niestosowności dowcipu i złapał się za głowę. – Boże, przepraszam! Jak ty mi zawsze wszystko komplikujesz tymi zmiennymi nastrojami! Dobra, zacznę jeszcze raz. W ciągu kilkunastu minut dowiedziałam się, że Darek naprawdę ciężko pracował w Warszawie. Jednak nie do końca na rzecz Zawadzkiego. Na początku miał wątpliwości, ale kiedy zrozumiał, że ja również radzę sobie doskonale, upewnił się w słuszności swojej decyzji. Nawiązał wiele kontaktów, ma obiecane konkretne umowy. – Teraz decyzja należy do ciebie. Jeżeli się zgodzisz, pojutrze żegnamy Zawadzkiego i szykujemy się do przeprowadzki. Upatrzyłem już niezłe mieszkanie, na początek wynajem, ale z możliwością wykupu. Założymy spółkę i zaczniemy wspólnie nasz własny biznes. Za długo zarabialiśmy na innych, czas zacząć spijać całą śmietankę. Co ty na to? Rozejrzałam się dokoła. Każda ściana klaustrofobicznej kawalerki przypominała mi o samotnych wieczorach, kiedy jedyną pociechą był kieliszek z winem. Zawadzkiego najchętniej nie oglądałabym już na oczy, ale możliwość zobaczenia jego miny, gdy oznajmimy mu nasze odejście, zasługiwała na jeszcze jedno poświęcenie. Zanim wybiła północ, mieliśmy ustalony plan. Zdecydowałam się sprzedać dom po rodzicach. Nie był mi potrzebny. Nic mnie już nie łączyło z tamtymi murami, nie chciałam pamiętać dzieciństwa, odejścia taty, ostatnich chwil mamy. Za nic nie zamieszkałabym tam. A dzięki jego sprzedaży będziemy mogli od razu kupić mieszkanie. Pozostała sprawa kapitału do spółki. – Zdobędę brakującą kwotę, ale mój udział wyniesie pięćdziesiąt jeden procent –
powiedziałam, myśląc o zachomikowanych dolarach. Nie wiem, skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł. Darek wyglądał na zaskoczonego, ale zgodził się, uznając to za żart. Jednak ja nie żartowałam. Teraz po latach myślę, że jak przystało na prawdziwego menadżera, instynktownie broniłam swojego kapitału na czarną godzinę. Byłam dobrą uczennicą, gdyby Darek teraz tu był, musiałby przyznać mi rację. Wtedy z pewnością nie przewidywał takiego rozwoju wydarzeń. Wypiliśmy szampana, życząc sobie powodzenia w nowym roku. Nie wiadomo, skąd Darek wyciągnął aparat i krzyknął: – Proszę o uśmiech, pani prezes. Będzie zdjęcie do folderu firmowego!
* Z pozoru szczęśliwy obrazek. Roześmiana dziewczyna w piżamie w różyczki z butelką szampana w dłoni. A za oknem fajerwerki. Dowód udanego i beztroskiego życia. A ja nie lubię tego zdjęcia. Nikt inny tego nie zobaczy, ale ja widzę doskonale, jakie miałam wtedy spojrzenie – zimne, twarde, odpychające. Oczy są zwierciadłem duszy – wierzę w to, a fotografia, którą mam przed sobą, nie wydaje mi na tej podstawie dobrego świadectwa. Kolejne lata pracy nauczyły mnie rozpoznawać to spojrzenie u innych. Zawsze było sygnałem ostrzegawczym. Mają je ludzie bezkompromisowi, gotowi zrobić wszystko, żeby osiągnąć cel. Zastanawiam się, kiedy stałam się taką osobą? Czy to jakaś jedna chwila, a jeśli tak, to która? A może proces, wiele wydarzeń, zrywanie kolejnych nitek, usypianie następnych uczuć? To zdjęcie przypomina mi trudny czas – pożegnań, śmierci, obudowywania się w nieczułą skorupę, poznawania twardej strony życia. Nie chcę już taką być, więc unicestwię początek tej nielubianej części mojej osobowości. Wiem, trudniej będzie zmienić to w rzeczywistym życiu, ale niech ten gest stanie się pierwszym krokiem. Płonie piżama w różyczki, płonie butelka szampana. Patrzę w oczy, które są jeszcze widoczne i mam wrażenie, że na ich dnie zauważam zrozumienie. To dobra wróżba. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
VII Otrząśnij się
Na zdjęciu młoda dziewczyna z dzieckiem na kolanach. Po przeciwnej stronie stolika siedzą mężczyzna i kobieta. W tle palmy, błękit morza i biel plaży – prawdziwa egzotyka. Dziewczyna posyła dziecku pełne miłości spojrzenie. Widać, że istnieje tylko dla niego. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Po raz kolejny moje życie wywracało się do góry nogami. Który to już raz miałam zaczynać od początku? A przecież miałam dopiero dwadzieścia sześć lat. Wspominając początki własnej firmy, najbardziej zaskakuje mnie to, że tym razem nie czułam lęku. To dziwne, bo akurat ta decyzja była najbardziej ryzykowna. Zamieniliśmy dobre, kierownicze stanowiska w nieźle prosperującej spółce na własny biznes, który dopiero startował. Na dodatek zainwestowaliśmy w niego wszystko, co mieliśmy. Tymczasem zamiast obawy, byłam podniecona nowym wyzwaniem. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę pracować. Z niecierpliwością wypatrywałam nowych wyzwań. Nie mogłam nawet czytać, bo zamiast koncentrować się na treści, wciąż układałam w głowie plany, wymyślałam nowe sposoby organizacji pracy, usprawnienia, które będę chciała wprowadzić. Sylwestrowa decyzja pokazała, że możemy mieć wspólny cel. Minęły obawy, które miałam czasami w czasie studiów, że nasze drogi się rozejdą, że interesuje nas coś zupełnie innego. Teraz czułam, że znaleźliśmy wspólną drogę i wspólny cel. Był nim zysk. To chyba najgorszy sposób na życie, ale zauważyłam ten fakt dopiero po wielu latach. Gdyby ktoś powiedział mi o tym wtedy – wyśmiałabym go. Podniecające było także to, że od tej pory nie miałam nad sobą żadnego przełożonego. Nie musiałam oglądać się na wymagania jakiegoś prezesa, martwić o jego humor, udawać, że zachwycają mnie beznadziejne pomysły i liczyć na łaskawość przy przydzielaniu premii. Ha, sama byłam prezesem! Upajałam się tym, ciągle powtarzałam w myślach: „pani prezes Natasza Dębnicka”. Władza absolutna jest jak narkotyk. Bardzo szybko uzależnia. I nie ma silnego, który potrafi się jej oprzeć, nie zachłysnąć. Wciąga niezauważalnie, zmienia ogląd rzeczywistości, nakazuje być okrutnym i wyzbyć się emocji. Powoli przejmuje kontrolę nad sposobem myślenia, podporządkowuje sobie każde działanie. Posmakowana raz sprawia, że człowiek będzie gotowy na wszystko, żeby jej nie stracić. Podnieca bardziej niż najlepszy kochanek. Wystarczy mieć absolutną władzę. Wtedy nie potrzeba nikogo i niczego innego. Stałam się jej zakładniczką i nie zrobiłam nic, żeby temu zapobiec. Weszłam w jej objęcia dobrowolnie, z uśmiechem na ustach i doskonale czułam się w jej towarzystwie. A jaka byłam z siebie dumna! Nareszcie role się odwróciły – nie musiałam już nikogo zadowalać, płaszczyć się, starać ponad siły i oczekiwać na pochwałę niczym wierny pies na ochłap z pańskiego stołu. Teraz inni musieli zabiegać o moje względy, zgadywać życzenia. Zdobyłam najwyższą pozycję na drabinie zależności.
Chciałam brać udział we wszystkim, co dotyczyło naszej firmy. Świadomość, że nareszcie naprawdę będziemy niezależni, była niczym potężny zastrzyk energii. Oglądałam lokale, meble, komputery – wszystko miało być idealnie dobrane do naszych potrzeb. Nareszcie nie musieliśmy liczyć się ze zdaniem innych i mogłam decydować. Robiłam to z radością i pewnością, że moje wybory są dobre. Pamiętam moment, gdy usiadłam w swoim gabinecie, na wygodnym fotelu i patrzyłam z dumą na to, co stworzyłam. Ciemne meble, jasne ściany i dużo kwiatów – styl i elegancja. – Pasujesz do tego biurka. Ojciec byłby z ciebie dumny. – powiedział Darek, stając w drzwiach. Biurko. Jedyny mebel, który zabrałam z rodzinnego domu. Zawsze stało w gabinecie. Bardzo lubiłam, gdy tata zostawiał uchylone drzwi i mogłam podglądać go. Obserwowałam, jak pisze, przekłada strony książek i czasopism rozłożonych na blacie. Miałam poczucie współuczestniczenia w czymś ważnym, jakbym została dopuszczona do sekretu, wyróżniona. Wielokroć widziałam, jak w zamyśleniu gładził dłonią błyszczącą politurę i wyobrażałam sobie, że to mnie głaszcze, nagradzając za to, że nie przeszkadzam mu w pracy. Słowa Darka obudziły wspomnienia i sprawiły, że poczułam wilgoć pod powiekami. Tak, ojciec byłby ze mnie dumny. Niestety, nie mógł już tego zobaczyć. Nie doczekał momentu, w którym przekonałby się, że zasługuję na pochwałę. Nasze mieszkanie interesowało mnie dużo mniej niż biuro. Wiedziałam, że przynajmniej na początku nie będę miała zbyt dużo czasu na wypoczynek. Jedynym pomieszczeniem, które urządziliśmy, była sypialnia. Taka, o jakiej często rozmawialiśmy, leżąc na rozkładanej kanapie w malutkiej kawalerce – z ogromnym łóżkiem, szafą z lustrzanymi drzwiami i włochatym dywanem. Reszta musiała poczekać. Zresztą i tak nasze finanse nie pozwalały na kolejne wydatki, a ja nie chciałam ponownie mieszkać byle jak. Moje nowe życie miało być tym razem dokładnie przemyślane i na odpowiednim poziomie. Żadnych mebli na chwilę, które zostają na lata, żadnych pozbieranych od znajomych bibelotów czy byle jakich obrazków na ścianach. Tak więc mieszkanie musiało poczekać. Obowiązki w firmie podzieliliśmy bez kłopotów. Darek, jak dotychczas, miał zajmować się zdobywaniem nowych klientów, na mojej głowie było oswojenie ich i dostarczenie takich usług, żeby nie chcieli odejść do konkurencji. Nie musieliśmy się martwić o pierwsze zlecenia, bo podczas swojego pobytu w stolicy Darek zapewnił nam umowę z prywatną stacją telewizyjną, producentem papierosów oraz kilka mniejszych zleceń. To pozwalało nam nie dostać zadyszki i spokojnie pracować nad rozwojem. Żeby jednak zrealizować zlecenia, trzeba było zatrudnić pracowników. Zasada ograniczania kosztów, której hołdował Zawadzki, była jednym z nielicznych jego posunięć, które ceniłam i zamierzałam przenieść do nas. Grafików i informatyków było do wyboru, do koloru. Zależało mi na najlepszych, ale do najważniejszych projektów. Drobnicę mogli wykonywać początkujący, i tak robili wszystko pod moje dyktando.
Odkryłam w sobie cenną umiejętność, z której do tej pory być może korzystałam nieświadomie, a która teraz niezwykle pomagała mi podczas rozmów z kandydatami. Wystarczyło, że spojrzałam na rozmówcę, usłyszałam kilka zdań, które mówił o sobie i już wiedziałam, jaką strategię przyjąć. Wyczuwałam słabe punkty, niepewność, brak wiary w siebie. Nie wahałam się pokazywać swojej przewagi, bo zależało mi na tym, żeby od początku znali swoje miejsce. Mieli poczuć, mocno poczuć, że chociaż jestem kobietą, w niczym nie ustępuję mężczyznom na podobnych stanowiskach. Mnie życie nie rozpieszczało. Wcześnie zaczęłam odpowiadać za swój los, musiałam pokazać, że niestraszne mi żadne wyzwania. Ci, którzy mieli ze mną pracować, musieli być gotowi na poświęcenia. Mnie nikt nie płacił za to tylko, że byłam. Ciężko pracowałam, uczyłam się i nie miałam czasu na rozrywki. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym oddawać swoje pieniądze za minimum wysiłku. Nie miałam nic przeciwko nagradzaniu, ale tylko tych, którzy udowodnią, że są tego warci – dyspozycyjni, lojalni, dający z siebie wszystko. Denerwowały mnie szczególnie dwa typy kandydatów. Pierwszy rodzaj to absolwenci zarządzania i pokrewnych kierunków, którym wydawało się, że zjedli wszystkie rozumy. Pewni siebie, często widać było, że pochodzą z bogatych domów. Przychodzili szukać pierwszej pracy, ale uważali, że sam fakt skończenia studiów gwarantuje im od razu kierownicze stanowisko i odpowiednią do niego pensję. Załatwiałam ich jednym pytaniem: – Czy pan kiedykolwiek pracował? Z pobłażaniem obserwowałam ich zdumienie i słuchałam tłumaczeń o tym, że dopiero skończyli studia albo mają przed sobą ostatni semestr. – Jestem od pana kilka lat starsza, a pracuję od sześciu lat. Proszę to sobie przemyśleć, zanim pójdzie pan na rozmowę do kolejnego pracodawcy. Do widzenia. Wychodzili oburzeni. Jak mogłam sugerować im, że mogliby coś robić? Nie interesowała mnie ich opinia. Moim prawem były miesiące za barem i na zmywaku, poranki i wieczory w firmie, nocna praca nad projektami. Racja była po mojej stronie, bo to ja siedziałam za biurkiem, a oni na krzesełku przede mną. Drugą, jeszcze mocniej irytującą grupą były niepewne siebie szare myszki. Jak zdartej płyty słuchałam ich cichych pisków: – Nie musi być to stanowisko. Może być cokolwiek. Na te też miałam wypróbowany sposób. – Co pani chce osiągnąć, pracując u nas? Odpowiedź zazwyczaj ograniczała się do wyuczonej formułki: – Chcę się rozwijać, a moje cele są zbieżne z celami firmy, więc dostosuję się do zaplanowanej dla mnie ścieżki kariery. Gdzie ich tego uczyli? I te oczka skromnie wpatrzone w podłogę, te usta w ciup, te nijakie bluzeczki i szare spódniczki. Nie mogłam na to patrzeć. – W takim razie zacznie pani od sprzątania. Proszę zgłosić się w poniedziałek.
Żadna nie zaprotestowała i żadna się nie zgłosiła. Nie obchodziło mnie to, czy czuły się poniżone. Jeśli nawet, to albo oprzytomnieją i zaczną o siebie walczyć, albo niech siedzą na bezrobociu. Do agencji reklamowej z pewnością się nie nadawały. Nie widziałam niczego złego w pokazywaniu kandydatom ich niedostatków. Uważałam to nawet za swój obowiązek. Dawałam im zupełnie za darmo coś, do czego ja musiałam dochodzić sama przez kilka lat. Im prędzej przekonają się, że na życie, które sobie wyobrażają, trzeba ciężko zapracować, tym lepiej. Zaoszczędzałam im wielu rozczarowań. Poza tym miałam prawo dobierać sobie takich ludzi, jacy mi odpowiadali. Moja firma to nie instytucja charytatywna czy przytułek dla zadufanych w sobie studencików – miała dawać mi pieniądze, gwarantować dostatnie i spokojne życie. Po kilku tygodniach byłam już mocno znudzona paradą kandydatów. Nie chciało mi się już nawet do nich uśmiechać. Jedyną radością, jaką mogłam jeszcze czerpać z tych nudnych przepytywanek, było poczucie, że są ode mnie zależni i to do mnie należy decyzja, jak potoczy się ich dalsze życie. Mogłam dać im szansę, mogłam też w kilku słowach zupełnie bezkarnie powiedzieć, co o nich myślę. Ich zdenerwowanie, frustracja czy rozczarowanie nic mnie nie obchodziły. Nie byli w stanie nic mi zrobić, byłam panią sytuacji. Byłam panią prezes. Tak mi się wtedy wydawało. A teraz sądzę, że stałam się zwyczajną biznes suką w najgorszym wydaniu. Gardziłam ludźmi, bo wreszcie mogłam poczuć się lepsza. Odgrywałam się na nich za lata, w których sama żebrałam o uwagę i miłość. I myślę sobie, że Darek nie miał racji – tata wcale nie byłby ze mnie dumny.
* Pierwszy rok po założeniu firmy minął nie wiadomo kiedy. Nie pamiętam, żebyśmy robili coś poza pracą. Nie, przepraszam, byliśmy w kinie, to była chyba późna wiosna albo początek lata, na Młodych wilkach. Podobał mi się ten film, dobrze oddawał nasz styl życia i nasze pragnienia. Dobra zabawa, świadomość posiadania pieniędzy, brak troski o byt – my też do tego dążyliśmy. I czuliśmy się lepsi od bohaterów, bo nam się udało. Był jeszcze koncert Michaela Jacksona we wrześniu. Pamiętam, że kupiliśmy bilety po jakiejś kosmicznej cenie tuż przed koncertem. To była nagroda, jaką sami sobie przyznaliśmy za ogromnej wartości umowę podpisaną z nowo powstającą siecią telefonii komórkowej. Dzięki tej umowie mieliśmy zapewnioną pracę na dwa lata i w sumie moglibyśmy nie robić nic innego. To był wspaniały strzał pozwalający nam na dużo większy rozwój niż planowaliśmy. Dlatego stać nas było na spełnienie takiej zachcianki. – Zobacz, jakie życie jest wspaniałe – powiedział Darek po koncercie. – Może spełnić się wszystko, czego zapragniesz. Czy kilka lat temu myślałaś o własnej świetnie działającej firmie? A o koncercie Jacksona? Tak, rzeczywiście, nie brakowało nam niczego. W listopadzie niespodziewanie pojawiła się Kora. Czekała w sekretariacie pod
czujnym spojrzeniem Anetki, mojej asystentki. – Natasza! – zawołała mnie, zanim jeszcze Anetka zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Kora! – Niesamowicie się ucieszyłam, ale nie chciałam okazywać emocji przy pracownicy. Odprawiłam ją gestem, a Korę zaprosiłam do gabinetu. – Dwie kawy poproszę! – rzuciłam zamykając drzwi. Dopiero wtedy uściskałam gościa serdecznie. – Zmieniłaś się. – stwierdziła z charakterystyczną dla siebie otwartością. – Prawdziwa z ciebie pani prezes. Widać, że rządzisz twardą ręką. – Tak trzeba. – ucięłam. – Ty też jesteś inna. Tylko… – Musiałam trochę spoważnieć – uśmiechnęła się. Przyjrzałam się koleżance uważniej. Zawsze miała dobry gust, w tej sferze nic się nie zmieniło. Jednak wyglądała spokojniej, niż ją zapamiętałam z krakowskich czasów. Stonowane kolory, dobrze dobrane, ale nie krzykliwe dodatki. I okiełznała burzę czarnych włosów – teraz były gładko upięte i tylko kilka niesfornych kosmyków wymykało się spod kontroli spinek. Gdybym miała określić zauważone zmiany jednym słowem, wybrałabym „wydoroślała”. Usadziłam Korę przy gościnnym stoliku, a sama szybko rozdzieliłam zadania i poinformowałam asystentkę, że wychodzę. Nie powiedziałam ani słowa o tym, czy i kiedy wrócę. Taką miałam zasadę, nie mogli mieć pewności. Widziałam, że Kora uśmiecha się lekko. Zauważała wszystko, każdy szczegół. Spędziłyśmy wspaniałe przedpołudnie. Dopiero siedząc w kawiarni na Nowym Świecie, obserwując przez szybę przechodniów i wspominając krakowskie zabawy, poczułam, jak bardzo mi tego brakowało. Byłam zmęczona, bardzo zmęczona. Kora przypomniała mi, że ważny jest także odpoczynek. Naprawdę byłam szczęśliwa, że nas odnalazła. Wreszcie nadszedł czas na opowieści o tym, co wydarzyło się przez te lata. W skrócie nakreśliłam swoje losy i czekałam, co powie ona. Nie chciałam pytać wprost, ale doskonale pamiętałam okoliczności jej zniknięcia. – Nie mam zbyt wiele do opowiadania. A przynajmniej do chwalenia się. Wtedy byłam zakochana do szaleństwa, nie sądziłam nawet, że coś takiego jest możliwe. Byłam gotowa na wszystko, zatraciłam się zupełnie. Zabrałam, co miałam i wyjechałam do Wrocławia. Chciałam być blisko Jurka, walczyć o niego. – Sięgnęła po filiżankę i zauważyłam, że drży jej ręka. Wspomnienia musiały być jeszcze bolesne. – Co ja tam wyrabiałam, wstyd opowiadać! Do dziś tego nie pojmuję. Byłam w jakimś amoku, czy co? Słucham o wystawaniu pod domem, o dziesiątkach telefonów dziennie, o awanturach z żoną i nie mogę uwierzyć. Kora, która zawsze bez skrupułów wykorzystywała mężczyzn, śmiała się z ich zaangażowania i głosiła, że nigdy nikogo nie pokocha, bo to się nie opłaca, ta Kora zdolna była do takiego poniżania się? Mogła mieć prawie każdego, a uparła się właśnie na tego, z którym nie mogła być. Doprawdy, los pisze
niesamowite scenariusze! – Jurek chciał mi zapłacić, żebym zostawiła go w spokoju. Wtedy wpadłam na szatański pomysł. Powiedziałam mu, że się zgadzam, ale musi podarować mi jeszcze jedno spotkanie. Zaznaczyłam, że to ja wyznaczę czas i miejsce. – kontynuowała opowieść Kora. – Zgodził się, nie miał wyjścia. Myślał, że wygrał, był zadowolony i pewny siebie. W tym akurat nie różnił się od innych facetów. – Roześmiała się i przez ułamek sekundy zobaczyłam dawną Korę. – A ja wymyśliłam, że skorzystam z fortelu stosowanego przez kobiety od wieków. Wiesz, o czym mówię? Domyśliłam się, więc pokiwałam głową. Dalszy ciąg opowieści był do przewidzenia. Jurek chętnie wskoczył z Korą do łóżka, potem zostawił jej umówioną kwotę i wrócił zadowolony do małżonki i dzieci. Mniej zadowolony był kilka miesięcy później, kiedy dowiedział się, że po raz trzeci zostanie ojcem. Tego żona mogłaby nie znieść, więc Jurek wytoczył ciężkie działa. – Powiedział, że nie da grosza, sprawa o ojcostwo będzie się ciągnęła latami, bo ma dobrych prawników, a ja nie znajdę pracy we Wrocławiu, już on się o to postara. Za to jeśli będę grzeczna, po cichutku zacznie płacić na dziecko i dołoży coś jeszcze, żebym mogła się urządzić w innym mieście. Wprost powiedział, że potomka nawet nie chce oglądać. Kora dyskretnie otarła zdradziecką łzę, która pojawiła się w kąciku oka. Wyjęła z torebki puderniczkę i przez chwilę udawała, że poprawia makijaż. Rozumiałam ją, potrzebowała tych minut, żeby wziąć się w garść. – Wybrałam Warszawę. Mam małe mieszkanie, kredyt do spłacania i roczną Kamę, czyli Kamilę. To jedyny pozytywny skutek mojej wielkiej miłości. Jurek raz płaci, raz zapomina i boję się, że niedługo zapomni na zawsze. Nie mam zamiaru ciągać go po sądach, a od kiedy odzyskałam trzeźwe spojrzenie na siebie i rzeczywistość, doszłam do wniosku, że nie chcę jego łaski. Muszę poradzić sobie sama. Kama jest już podchowana, może zostać z opiekunką, więc zdecydowałam się wreszcie popracować. Słyszysz? Ja, wieczny lekkoduch, chcę pracować! Mnie samą to śmieszy. Wspólny chichot rozluźnił trochę atmosferę. Zamówiłam szarlotkę z lodami i usiadłam wygodnie. Doświadczenie menadżerskie nauczyło mnie szybko oceniać sytuację oraz podejmować najlepsze w danym momencie decyzje. – Zanim mnie o coś poprosisz, pozwól, że sama złożę ci propozycję. Potrzebujemy w agencji takich osób jak ty. Znam cię nie od dziś i wiem, co potrafisz. Tylko mi nie przerywaj, proszę! – Już otwierała usta, żeby oponować. – Nie mów mi, że wcześniej nie pracowałaś, bo nie o to chodzi. Nauczysz się w tydzień tego, co będzie ci potrzebne. Dla mnie najcenniejsze są twoje cechy charakteru – jesteś bystra, inteligentna i masz dar pozyskiwania zaufania, zwłaszcza męskiego. Tego nie da się wyuczyć. I od razu uprzedzę twoje obiekcje – nie zatrudniam cię, bo jesteś moją koleżanką, nie uznaję tego. Zatrudniam cię, bo myślę, że będziesz doskonałym pracownikiem. Tym samym rozmowę kwalifikacyjną uważam za zakończoną. Dla formalności: zgadza się pani?
– Och, Nata, oczywiście, że się zgadzam! Plotkowałyśmy jeszcze kilka godzin. Dawno nie byłam tak zrelaksowana i odprężona. Cieszyłam się z podjętej decyzji. Po pierwsze: wiedziałam, że nie będę żałowała. Kobieta, która walczy o byt dla własnego dziecka, będzie pracowała ze wszystkich sił, a jeśli ma wrodzone predyspozycje do tego, czym ma się zająć – jest dobrą inwestycją. Po drugie: wreszcie miałam obok siebie kogoś, z kim mogłam pogadać, dobrze się bawić. Przypomniałam sobie, że potrafię się śmiać i wiedziałam, że z Korą będę mogła odpocząć, naładować akumulatory. A po trzecie: mogłam wreszcie spłacić swój dług wobec niej. Miałam wyrzuty sumienia, bo chociaż nie wspomniała o tym, wiedziałam, że zawiodłam ją w trudnej chwili. A przecież to właśnie Kora była dobrym duchem naszego związku, zawsze skłonna do pomocy i wsparcia. Teraz była okazja do wyrównania rachunków. Z tego cieszyłam się szczególnie, bo kolejna zasada, jakiej się nauczyłam w biznesie, brzmiała: żadnych zobowiązań, zwłaszcza emocjonalnych. Rozstałyśmy się w doskonałych nastrojach, umówione nie tylko na oficjalne podpisanie umowy, ale i na nieoficjalną prezentację małej Kamy. – Jak ona nas znalazła? – zdziwił się Darek po wysłuchaniu relacji z nieoczekiwanej wizyty i moich decyzji. – Bo wiesz, mogła ją nasłać konkurencja, teraz to popularne – podkupywanie klientów, mały sabotażyk… – Też mi to przyszło do głowy, ale przecież znamy ją od lat. Nie wierzę, żeby mogła się tak zachować… – Znam takich, co też nie wierzyli. – Daj spokój, pytałam ją o to. – I co powiedziała? – Dzwoniła do Zawadzkiego. Podobno gdy usłyszał, że o nas chodzi, to bluzgał kilka minut. Potem powiedział, że ma nadzieję, że nas w tej stolicy szlag trafi. Nie przeszkodziło mu to zaproponować Korze obiadu, ale kiedy powiedziała, że chętnie i że przyjdzie z córką, bo nie ma jej z kim zostawić, wycofał się z propozycji. – Jak widać wcale się nie zmienił. – On nie, ale jego sytuacja finansowa bardzo. Kora mówiła, że przerzucił prawie wszystkie środki na handel azbestem. Miał umowy z kimś zza wschodniej granicy i pośredniczył w sprzedaży dla polskich producentów. Tyle, że azbest jest wycofywany z produkcji, odbiorcy coraz bardziej ograniczają zakupy, a Zawadzki już cienko przędzie. – Nie ukrywam, że porażka byłego szefa poprawiła mi humor, po minie Darka poznałam, że on też czuje satysfakcję. Nic dziwnego, skoro ostatnimi słowami, jakie od niego usłyszeliśmy, było: Wynocha, niewdzięczni gówniarze! Beze mnie jesteście nikim! – Co za miłe zakończenie pracowitego dnia – skomentował mój mąż. – Może to jakoś uczcimy? – dodał i złapał zębami ramiączko mojej koszulki.
*
Kora, tak jak przypuszczałam, radziła sobie doskonale. Natychmiast znalazła niszę, której do tej pory nie wykorzystywaliśmy, a mogła przynosić spore zyski. Zawsze interesowały ją nowinki z różnych stron, miała wielu znajomych, więc wiedziała, co dzieje się w ich firmach. Potrafiła wyciągać wnioski, zaproponowała więc, żebyśmy zajęli się organizowaniem imprez integracyjnych. – To teraz bardzo modne. W ten sposób prezesi, bez urazy, okazują swoją łaskawość i hojność maluczkim, fundując im darmową wyżerkę z popijawą, a do tego jakąś muzyczkę plus inne atrakcje. Zresztą są też inne rozwiązania – łączone ze szkoleniami i praniem mózgu, żeby towarzystwo potem bardziej się słuchało, można też zrobić coś podobnego dla najważniejszych klientów. I ta ostatnia opcja wydaje mi się najbardziej dochodowa. Wiecie, zgodnie z polskim zwyczajem – zastaw się, a postaw się. No, ale pozostałymi też bym nie gardziła – zwłaszcza korporacje mają liczny personel i często w całym kraju. Jest co integrować, nie? – Jej perlisty śmiech sprawiał, że wszystko wydawało się proste i możliwe, ale bez tego widziałam, że pomysł nadaje się do natychmiastowego wprowadzenia w życie. – Skoro tak, to ruszam w miasto – ucieszyła się Kora. I ruszyła, a na efekty nie musieliśmy długo czekać. Mogliśmy się przekonać, że nie zatraciła cech, które kiedyś zapewniały jej powodzenie i wysoki standard życia. Nadal miała niespotykaną umiejętność oczarowywania mężczyzn. Była w stanie przekonać ich do wszystkiego. Dawniej celem były prezenty i zabawa, teraz – zlecenia dla nas. Jeżeli udało jej się przebić przez zaporę sekretarek czy asystentek, zadanie można było uznać za pozytywnie zakończone. Zdawała sobie sprawę ze swoich atutów, ale wiedziała też, że wiele kobiet nie lubi jej już od pierwszej chwili. Nie, nie była dla nich niemiła, przeciwnie, starała się zyskać ich sympatię, ale one podświadomie, wiedzione kobiecym instynktem, czuły rywalkę, z którą nie sposób wygrać. Broniły więc dostępu do mężczyzny z całych sił, nawet jeśli był tylko szefem. Nie dziwiło mnie to, bo już dawno odkryłam, że ludzkimi zachowaniami rządzą prawa wprost przeniesione z natury, a dzieje się tak częściej niż można by przypuszczać. Zwłaszcza w biznesie. Czasami korzystałam z tej wiedzy i uczyłam się grać na pierwotnych ludzkich instynktach, ale nie wychodziło mi to tak dobrze jak Korze. Kobiecy spryt podpowiedział jej, jak może omijać sekretariaty. Zaczęła bywać tam, gdzie szefowie jadali biznesowe lunchy czy kolacje. Poznawała ich, obłaskawiała, czarowała i w ten sposób miała otwartą drogę do rozmowy o interesach. Jednak, w przeciwieństwie do krakowskich czasów, teraz Kora miała pewne zasady. – W moim łóżku nie ma już miejsca dla każdego. Nie chcę, żeby Kama za kilka lat wstydziła się matki. Szanowałam jej decyzję, ale czasami przychodziło mi do głowy, że gdyby od czasu do czasu odpuściła, mielibyśmy szansę na wyciągnięcie od niektórych klientów więcej. Tak czy inaczej, nie mogliśmy narzekać. Dobra realizacja zleconych imprez zmusiła nas do stworzenia nowego działu. Kora została jego dyrektorem i miała do dyspozycji dwóch
dość inteligentnych chłopaków oraz energiczną dziewczynę. Każdy nowy aspekt naszej działalności lubiłam na początku kontrolować osobiście. Dopiero kiedy uznałam, że odpowiedzialne za niego osoby są w stanie radzić sobie samodzielnie, zostawiałam im więcej swobody. Dla działu eventów nie miałam zamiaru robić wyjątku. Zasada ograniczonego zaufania jeszcze nigdy nie przyniosła niczego złego, przeciwnie, dawała mi pewność, że świadczymy usługi na wysokim poziomie. Organizowanie imprez było także dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Dlatego każdy szczegół musiał być dokładnie przemyślany. Nie mieliśmy pojęcia, co może się wydarzyć. Po raz kolejny przydało się moje doświadczenie w słuchaniu i wychwytywaniu prawdziwych intencji i oczekiwań klientów. Kiedy słyszałam: „proszę o średni standard” lub „liczę, że uda się załatwić to ekonomicznie”, wiedziałam, że będziemy musieli mocno się ograniczać, żeby nasza prowizja była satysfakcjonująca, ale za to mogłam nie martwić się o zbytnie zainteresowanie klienta szczegółami. W takich wypadkach najważniejsza była odpowiednio mała kwota faktury, a nie zadowolenie pracowników. Dużo bardziej lubiłam słyszeć: „chcę, żeby kontrahenci dobrze postrzegali naszą firmę”. To gwarantowało dobry zarobek, bo zazwyczaj dostawaliśmy zgodę na wszystko, jeśli tylko wytoczyliśmy argument, że konkurencja miała coś podobnego na swojej imprezie. Na szczególnie ważne imprezy jeździłam osobiście. Zwłaszcza kiedy wiedziałam, że będzie na niej szefostwo z najwyższego szczebla albo gdy gośćmi byli kontrahenci, czyli moi potencjalni klienci. Moja obecność była dobrze widziana. Sam fakt, że „wszystkiego dogląda sama pani prezes” dodawał przedsięwzięciu splendoru, a przy okazji łechtał próżność menadżerów, dyrektorów i prezesów. Niektóre imprezy pamiętam do dziś. Lubiłam te, które organizowaliśmy w nietypowych miejscach: w zamku rycerskim na Pomorzu, zabytkowym pałacu czy w stylizowanej wiosce starosłowiańskiego plemienia na Mazurach. Ich organizacja wymagała kreatywności i była sama w sobie ciekawa. Niestety takie smaczki nie zdarzały się zbyt często, zazwyczaj realizowaliśmy wypracowany schemat: kilka zabaw, wodzirej, karaoke, dużo jedzenia i jeszcze więcej alkoholu. Nie komentowałam wyborów klientów, ważne, że dział eventów nie tylko zarabiał na siebie, ale przynosił też spory zysk. Najbardziej zapamiętałam dwie imprezy. Pierwszą organizowaliśmy dla ogólnopolskiej korporacji, która miała oddziały we wszystkich województwach i zatrudniała kilkaset osób. Dobrze radzili sobie na rynku, mieli możliwości, ale budżet imprezy cięli, gdzie tylko mogli. Prezes, prosty i chamowaty człowiek, któremu udało się dorobić, nie wymagał nawet, żebym domyślała się, czego chce. Powiedział wprost: – Wszyscy robią imprezy dla pracowników, to ja też zrobię, żeby nie gadali, że mnie nie stać. Tylko niech pani wie, że nie zamierzam im fundować luksusów. Wódki dużo, ale najtańszej, a do tego grill i sałatki. No to miałam jasność. A przynajmniej tak mi się wydawało do dnia imprezy.
Zaproszono handlowców z całego kraju, ale dla oszczędności kazano im przyjeżdżać jak najmniejszą liczbą samochodów. Zjeżdżali więc karnie po pięć osób w aucie. Młodzi ludzie mają niewielkie wymagania, więc miałam nadzieję, że mimo wszystko będzie dobrze. Zdziwiłam się, gdy prezes przyjechał kilka godzin wcześniej, bo zazwyczaj najważniejsi, jak ich nazywaliśmy, pojawiali się jakiś czas po rozpoczęciu i zostawali najwyżej dwie godziny. Tymczasem imprezowicze zostali zapędzeni do sali konferencyjnej, za której wykorzystanie oczywiście nie chcieli potem zapłacić, wyczytano kilkadziesiąt nazwisk i po ustawieniu wybranych osób na środku, wręczono im zaklejone koperty, a następnie obfotografowano. Uznałam to za nieco dziwaczny i prymitywny sposób nagradzania, ale nasz klient – nasz pan. Prezes rzucił krótko: – Życzę miłej zabawy! I szybkim krokiem opuścił towarzystwo. Odgłos silnika jego luksusowego audi zabrzmiał w tym samym momencie, w którym pierwsi wyróżnieni otworzyli koperty. Jednak zamiast spodziewanej premii w środku znaleźli wypowiedzenia. To co działo się później, trudno opisać. Wyrzuceni nie mogli wyjechać, bo albo przyjechali z kimś, albo ich pasażerowie chcieli zostać. Ci, którzy nie zostali wyczytani, nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Woleli nie okazywać radości ze względu na kolegów, a krytykować głośno postępowanie szefa także się bali, bo zawsze mógł wśród nich być życzliwy donosiciel, a o pracę było coraz trudniej. Jakoś udało nam się przeżyć tę noc, ale nigdy później nie byłam na imprezie integracyjnej, która przypominała stypę, a połowa uczestników upiła się na smutno. Drugi event zapisał mi się w pamięci także dzięki przedstawicielowi kierownictwa wysokiego szczebla. Impreza była połączona ze szkoleniem, zorganizowaliśmy ją w ośrodku położonym nad jeziorem w otoczeniu lasów. Piękna sceneria, po zakończeniu szkolenia przewidzieliśmy zawody kajakarskie, turniej siatkówki plażowej, a wieczorem uczestnicy mieli relaksować się przy turnieju darta, drinkach i szwedzkim stole z przekąskami. Dyrektor jednego z działów poinformował nas, że będzie z pracownikami cały czas, bo lubi trzymać rękę na pulsie, poza tym chce poznać ich na gruncie bardziej prywatnym. Miałam to w nosie, dla mnie mógł nawet mierzyć im tętno i sprawdzać stan uzębienia. Najpierw okazało się, że pan dyrektor uznaje jedynie jednostronną integrację, polegającą na tym, że on zwracał się do wszystkich po imieniu, ale w stosunku do siebie wymagał formy oficjalnej. Później postanowił pokazać, jaki to z niego mądry człowiek i podczas szkolenia wszystko wiedział lepiej od trenerów. Ci znieśli jego głupotę i arogancję, bo mieli świadomość, kto im płaci. Dalej było coraz gorzej. Ambitny menadżer musiał być najlepszy we wszystkim. Cieszył się jak dziecko i puchł z dumy już przy wygranej w piłkarzyki, bez cienia zażenowania zgarnął ufundowany przez firmę puchar za zwycięstwo w wyścigu
wioślarskim, chociaż wszyscy widzieli, że chłopak z działu sprzedaży celowo zwolnił, aby umożliwić mu wygraną. Nie był to koniec popisów. Dyrektorek miał w planach jeszcze udowodnienie, że jest prawdziwym mężczyzną. Zostawił sobie to na wieczór. Po kilku drinkach zaczął proponować kolejnym pracownicom spacer nad jezioro. W ciągu trzech godzin zaliczył trzy spacery, po których jego partnerki umykały do swoich pokoi, nie mogąc spojrzeć w oczy pozostałym uczestnikom szkolenia. Reszta dziewczyn chowała się po kątach, aby nie zostać kolejną wybranką szefa. Jednak jego wprawne oko zdobywcy wychwyciło parę młodych pracowników, którzy najwyraźniej byli sobą zainteresowani. Samczy instynkt nie pozwolił mu na tolerowanie rywala na swoim terenie. Natychmiast dosiadł się do nich i po kilku minutach dziewczyna została prawie siłą zmuszona do przechadzki. Nie wróciła na salę, a chłopak do końca wieczoru siedział z miną zbitego psa. Dyrektora za to humor nie opuszczał. Uznał szkolenie za bardzo udane i wystosował nawet do nas oficjalne podziękowanie.
* – Macie jakieś plany na jesień? Siedziałyśmy z Korą w kawiarnianym ogródku, popijając zimne drinki i odpoczywałyśmy po tygodniu pracy. – Do jesieni jeszcze trzy miesiące. Pojęcia nie mam, co się do tej pory wydarzy. A co, masz coś konkretnego? Jakieś specjalne zlecenie? – Raczej przeciwnie – roześmiała się Kora i wytarła z buzi małej Kamy resztki herbatnika. – Ten hotel, w którym robiliśmy eventy dla telefonii, wiesz, te z celebrytami, w dowód wdzięczności zaproponował mi łapówkę… Maskotka, którą podawałam Kamie, wypadła mi z ręki. Schyliłam się, żeby ją podnieść i usłyszałam, jak Kora kończy zdanie: – …i ja ją przyjęłam. Podnosiłam się powoli, żeby zyskać na czasie. Wzięła łapówkę i jeszcze informuje mnie o tym z uśmiechem? Czy liczy na ulgowe traktowanie? Nie poznała mnie jeszcze na tyle, żeby wiedzieć, że nie odpuszczę nikomu? – Ale masz minę! Szkoda, że nie możesz się zobaczyć! Kama, nie płacz, ciocia odda ci pieska. – Zabrała mi zabawkę i podała dziecku. – Nata, tą łapówką jest dziesięć dni pobytu u nich ze wszystkim w cenie dla trzech osób i dziecka. Termin: wrzesień. To co, już zaczynamy zakupy, czy poczekamy ze dwa tygodnie na wyprzedaże? Ta dziewczyna nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać! Czy jest na świecie ktoś jeszcze, kto wziął łapówkę i dzieli się nią z szefostwem? Szczególnie, że hotel jest… w Egipcie. Cieszyłam się nie tylko z egzotycznych wczasów, które zresztą doskonale nam zrobią, bo nie pamiętałam już, kiedy byliśmy gdzieś razem na dwa dni, że o dłuższym odpoczynku nawet nie wspomnę. Było coś jeszcze, co w tej sytuacji stanowiło dla mnie
atrakcję większą niż piramidy i sfinks. Tym czymś była możliwość spędzenia dziesięciu dni z małą Kamą. To była moja tajemnica. Od roku nosiłam ją w sercu i nie zdradziłam nikomu. Dziewczynka zachwyciła mnie od pierwszego spotkania. Cudowne maleństwo, czarnowłose po mamie, z dołeczkami w pulchnych rączkach i kolankach. Słodka, delikatna i wesoła kruszyna podbiła moje serce w kilka sekund. Pokochałam ją i gotowa byłam zrobić dla niej wszystko. Nie przyznałam się do tego ani Darkowi, ani Korze. Zwłaszcza jej. Nie chciałam, żeby poznała moją słabość do jej córki, bo mogłaby zechcieć to wykorzystać. A ja wiedziałam, że nie zrobię niczego, co spowodowałoby, że Kamie mogłoby czegoś zabraknąć. Z ochotą przystałam na bycie „ciocią”. Jako prawie rodzina mogłam pozwalać sobie na robienie jej prezentów, wypytywanie o wszystko, co jej dotyczyło i częstsze odwiedziny. Dyskretnie pilnowałam, żeby Kora zabierała ją na nasze spotkania, zawsze wybierałam takie miejsca, gdzie bez problemu można zabrać dziecko. Kama rosła, często się uśmiechała i była naprawdę mąd- rym dzieckiem. Rzadko płakała i po Korze odziedziczyła dar zjednywania sobie ludzi. Gdziekolwiek się pojawiła, wszyscy byli zachwyceni. Czułam dumę z komplementów, którymi nawet obcy ludzie ją obsypywali, a jednocześnie byłam zazdrosna, gdy się do nich uśmiechała. Chciałam być dla niej ważniejsza od innych, a najlepiej najważniejsza. Stałam się wierną klientką sklepów z ubrankami i zabawkami. Jeszcze nigdy wydawanie pieniędzy nie sprawiało mi takiej przyjemności. Nawet najmodniejsze buty nie cieszyły mnie tak, jak mała sukieneczka z falbankami i wyhaftowanym motylkiem. Mogłabym patrzeć na małą godzinami, nigdy nie znudziło mi się prowadzanie jej, gdy stawiała pierwsze nieudolne kroczki. Nawet przewijanie znosiłam dzielnie, chociaż tego nie zaliczałam do najmilszych czynności. Ciągle było mi mało kontaktu z Kamą, więc perspektywa dziesięciu wspólnych dni wprawiła mnie w euforię. Wycałowałam Korę serdecznie, dziękując za świetny pomysł. – Daj spokój, przecież stać was na lepsze wakacje. Pomyślałam po prostu, że chociaż tak odwdzięczę się za to, co robicie, a zwłaszcza ty, dla mnie i małej. Nawet nie podejrzewała, że równie bardzo ucieszyłabym się z wakacji w Pcimiu Dolnym, byle była tam Kama. I nie chciałam, żeby się domyśliła. – Nie mogłaś lepiej trafić. Bardzo potrzebny nam wypoczynek. Chyba od trzech lat nie byliśmy na urlopie. Trzeba zrobić listę zakupów i spraw do załatwienia – skierowałam rozmowę na bardziej rzeczowy temat i pocałowałam pulchną rączkę dziecka. – Ciocia kupi Kamie coś ekstra na wyjazd, prawda? Mała uśmiechnęła się radośnie i wtarła mi we włosy resztkę ciastka.
* – Jeżeli chcecie, możecie jechać na tę wycieczkę. Chętnie zostanę z małą, piramidy mogę zobaczyć kiedy indziej, zresztą mam już dość tego upału.
Nie mogłam się doczekać ich wyjścia. Niech jadą oglądać starożytne zabytki, będę miała Kamę cały dzień tylko dla siebie. Darek zerkał spod oka, ale nie dałam się. Znam te jego miny i na szczęście nie muszę się ich bać. Kora jeszcze się wahała. – Jedź i o nic się nie martw. Poradzimy sobie, prawda? – połechtałam dziecko po brzuszku. – Ciocia zadba o swoją małą dziewczynkę. Zadba najlepiej na świecie, tak? Każda minuta z małą była dla mnie świętem. A już za szczególny uznawałam ten czas, gdy byłyśmy tylko we dwie. Wtedy była tylko moja, mogłam samodzielnie decydować o tym, co będziemy robić, bez końca do niej mówić, śpiewać jej, nosić na rękach i tarzać się po dywanie. Żadne piramidy nie były warte tego, żeby dla nich zrezygnować z przebywania z Kamą. Namówiłam ich wreszcie. Pojechali, zobaczyli, co mieli zobaczyć i wrócili. Żałowałam, że nie ma dwudniowych wycieczek fakultatywnych. Pomagałam Korze kąpać małą i przyglądałam się, jak usypia. Była najpiękniejszym dzieckiem na świecie, a gdy patrzyłam, jak leży, okręcając sobie kosmyk czarnych włosków na palcu, prawie rozpłakałam się ze wzruszenia. – Napijemy się kawy? – zaproponowała Kora. – Darek zajrzy do małej. Niechętnie zostawiałam Kamę pod opieką mojego męża, bo nie miałam zaufania do męskiej opieki, ale usłyszałam w głosie Kory jakąś twardość i zdecydowanie. Zeszłyśmy do barku przy basenie. – Coś się stało? Masz jakiś problem? – zapytałam, bo niepokoiły mnie milczenie i poważna mina koleżanki. – Chcesz o czymś pogadać? – Pogadać to chyba za wiele powiedziane. Raczej chciałabym, żebyś wysłuchała, co mam ci do powiedzenia. – Czy to ma związek z Kamą? – Wystraszyłam się, że coś zaniedbałam. – Staram się, żeby miała wszystko, co potrzebne. – Uspokój się, proszę. Usiądź i posłuchaj. I nie przerywaj. Po raz pierwszy widziałam taką Korę – poważną, skupioną i zdecydowaną. Poczułam zimny dreszcz, chociaż nadal było gorąco. Już wiedziałam, że za chwilę spotka mnie coś strasznego. I intuicja mnie nie zawiodła. – Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko co robisz dla mojej córki. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej cioci dla niej. Tyle że ty chyba o tym zapomniałaś. Nie przerywaj, proszę. Zapomniałaś, że jesteś dla niej ciocią, a nie matką. Dziecko ma tylko jedną matkę. Moja córka także. I ja nią jestem. Może nie tak bogatą jak ty, ale jednak. Nic nie mów! Grupa turystów wracających do hotelu spojrzała na nas z ciekawością, więc zrezygnowałam z próby powiedzenia czegokolwiek. – Na początku cieszyłam się, że tak lubisz Kamę, ale od jakiegoś czasu obserwuję twoje zachowanie i niepokoi mnie. Nie obraź się, ale czy ty nie czujesz, że masz problem? Dwa dni temu usłyszałam, jak Kama woła mnie. Powiedziała „mama”, a ty, zamiast przynieść ją do mnie, odpowiedziałaś: „Jestem tutaj” i przytuliłaś. Nata, nie
jesteś jej matką, chociaż może chciałabyś być. Boję się o ciebie, ale jeszcze bardziej o moje dziecko. Muszę coś z tym zrobić. Dla dobra nas wszystkich. Jeszcze raz cię proszę, nie przerywaj mi! Zaraz skończę. Już wiedziałam, co zaraz usłyszę. Płakałyśmy obie, ale Kora postanowiła doprowadzić sprawę do końca. – Po przyjeździe nie będę już u was pracować na stałe. Może tylko prowizyjnie, od czasu do czasu. Obgadałam dzisiaj wszystko z Darkiem. Zgodził się, że tak będzie najlepiej. Zrezygnujemy ze wspólnych spotkań. Możesz widywać mnie bez Kamy, ale tego pewnie nie będziesz chciała. Zrozumiem to. Dzisiaj spędziłaś z nią dzień, potraktuj to jako coś w rodzaju pożegnania. Pojutrze wracamy, więc jakoś zdążysz to sobie powoli poukładać. Nie wiem, czy mi wybaczysz, ale może kiedyś zrozumiesz, że musiałam podjąć tę decyzję. Uwierz, mnie także nie jest łatwo. I jeszcze jedno… – zawahała się, ale dokończyła – Może powinniście postarać się o własne dziecko? Jestem pewna, że byłabyś wspaniałą matką. Odeszła. Nie zatrzymywałam jej. Przesiedziałam kilka godzin, bezmyślnie wpatrując się w gładką taflę wody. Bardzo chciałam, żeby Darek mnie tam znalazł, ale nie przyszedł. Nigdy nie rozmawialiśmy o tamtym wieczorze. Długo odczuwałam żal do samej siebie za to, że nie umiałam dość dobrze ukryć swojej tajemnicy i dałam się przejrzeć. Przeszłam też przez nienawiść do Kory, byłam bliska szaleństwa, a przez chwilę nawet chciałam wynająć detektywa, żeby je odnalazł. Uratowała mnie nadzieja, że jeszcze kiedyś zobaczę Kamę. Jednak nigdy więcej jej nie widziałam.
* Ileż razy patrzyłam na tę fotografię… Przez wiele lat służyła mi do rozdrapy6wania ran. Czerpałam z tego masochistyczną przyjemność, bo udowadniała mi, że zostałam skrzywdzona, z premedytacją zabrano mi istotę, którą kochałam. Na zdjęciu jestem z Kamą na kolanach. Po przeciwnej stronie stolika siedzą Darek i Kora. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co tak naprawdę przedstawia ten obrazek. Widziałam na nim to, co chciałam widzieć – szczęśliwe dziecko w objęciach kochającej je kobiety. Dziś dostrzegam coś innego. Dziecko patrzy na swoją matkę, a na fotografii jest także mężczyzna – mój mąż, którego wtedy nawet nie dostrzegałam. Osoby po przeciwnej stronie stolika były dla mnie czymś podobnym do palm – nieistotnym elementem, tłem, które można w każdej chwili bez żalu zmienić. Nie chcę zatrzymywać tej utrwalonej na kliszy chwili. I bez niej wiem już, że oszukiwałam samą siebie. Traktowałam dziecko jak zabawkę, która mi się spodobała. Była żywą lalką do rozpieszczania. Podświadomie uważałam, że będzie mnie kochać z wdzięczności, że za pieniądze kupię jej uczucie, dzięki czemu będzie pokorna jak moi pracownicy. Nie zachowywałam się jak matka, ale jak osoba ogarnięta jakimś szaleństwem. Na szczęście Kama ma wspaniałą matkę, która bez wahania poświęciła możliwość dostatniego życia dla dobra dziecka.
Od dziś potrafiłabym zobaczyć na tej fotografii prawdę i przyjąć ją, choć nie jest dla mnie miła. Nie potrzebuję jednak patrzeć na nią po raz kolejny. Dołożę więc kilka patyczków do mojego oczyszczającego ognia, a zaraz po nich dołożę to zdjęcie. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
VIII Uwierz w przyjaźń
Kolejna kartka w albumie. Kolejna fotografia. Pięć kobiet na leżakach, wszystkie owinięte w białe ręczniki, z drinkami w rękach i uśmiechami na twarzach. Szklanki wyciągnięte w stronę obiektywu, wokół piękny ogród, a w tle stylizowany na pałac budynek z szyldem „Laboratorium piękna”. Trzecia od lewej to niespełna trzydziestoletnia prezes jednej z największych w kraju agencji reklamowych, tak bogata, że stać ją na zaproszenie przyjaciółek do najlepszego SPA na „babski weekend”. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Pamiętam wyjazd do SPA. Był efektem strategii naszej firmy. Co prawda pozyskiwanie nowych klientów należało do zadań Darka, ale kilka lat doświadczeń zaowocowało dwoma istotnymi spostrzeżeniami. Po pierwsze: z klientami trzeba utrzymywać także kontakt nieformalny, coś w rodzaju interesownej przyjaźni, bo kiedy spotykamy się prywatnie, kolejne zlecenia trafiają do nas „z automatu”. W końcu się znamy, prawda? Darkowi niezręcznie było nawiązywać prywatne relacje z klientkami, ponieważ bywał źle rozumiany i czasami przynosiło to więcej szkody niż pożytku. Najczęściej był posądzany o chęć nawiązania romansu i jedne obrażały się, że próbuje, a inne, kiedy orientowały się, że tego nie robi. Po drugie: klienci zazwyczaj mieli żony, partnerki lub kochanki. A te z kolei wpływały na ich decyzje. Czasami nawet bardzo. Logiczne więc było nawiązanie z nimi dobrych kontaktów, które skutkowałyby korzystnym dla nas ukierunkowaniem tych wpływów. Do tego także mężczyzna się nie nadawał, a powody były dokładnie takie same, jak w przypadku klientek. Nie musieliśmy długo się zastanawiać nad podjęciem odpowiednich decyzji. W sposób naturalny to ja stałam się odpowiedzialna za kontakty z żeńską częścią naszych zleceniodawców. Jadałam z nimi obiady, chodziłam na pokazy mody, do kosmetyczki i fryzjera, czasami wyjeżdżałam na weekend. W pozornie nieformalnej atmosferze załatwiałam więcej niż podczas oficjalnych negocjacji. Jeżeli ktoś pomyślałby, że taka praca to przyjemność, musiałabym szybko wyprowadzić go z błędu. Bywały momenty, w których miałam ochotę rzucić sztućcami albo z maseczką na twarzy uciec z salonu. Zaciskałam zęby, znosząc kaprysy, wysłuchując plotek, tolerując braki w wychowaniu. Uśmiechałam się do zarozumiałych menadżerek, komplementowałam narcystyczne prawniczki, pocieszałam sfrustrowane kochanki. Byłam na każde zawołanie – wyrozumiała, przyjacielska, pomocna. Gryzłam się w język, żeby nie poprawiać błędów językowych, przestało mnie dziwić wysłuchiwanie z ust pokrytych najdroższą pomadką rynsztokowych przekleństw. Poznałam kobiecą stronę wielkiego biznesu od podszewki – drogi na szczyt i koszty utrzymania się na nim. Widziałam zdrady, knucie, nieuczciwe sposoby eliminowania konkurencji. Czasami trafiłam na okruchy szczerości, życzliwości czy miłości, ale w tym świecie nie były skarbem, a raczej powodem do wstydu i zażenowania szybko skrywanym w obawie, że staną się słabym punktem, przyczyną porażki. Przekonałam się też, że los jest nieprzewidywalny, a świat mniejszy niż sądzimy. Spotykałam bowiem na swojej zawodowej drodze dawne znajome, o których istnieniu
zapomniałam lub chciałam zapomnieć. W biznesie jednak nie ma sentymentów. Jeżeli można osiągnąć korzyść, własne uczucia nie są ważne. Twardym trzeba być, jak mawiał były mąż. Nawet zawierane przeze mnie przyjaźnie są dowodem mojej twardości. Myślę tu szczególnie o czterech kobietach: Kaśce, która sprzedawała razem ze mną w metalowej „szczęce”; Jolancie – dobrej duszy ze studiów dbającej o to, bym miała gdzie spać i co jeść, późniejszej opozycjonistce; Justynie, czyli postrzelonej wolontariuszce z domu dziecka, i wreszcie klasowej gwieździe – Agnieszce. Po chwilowej styczności w latach młodości, nasze życiowe ścieżki zeszły się po raz drugi. Każda z nich nazywała się moją przyjaciółką. Byłyśmy razem przez chwilę, żeby później znowu podążyć samotnie w swoją stronę. Żadna z nas nie miała łatwego życia.
* Kaśka… Dzieciństwo spędziła na wsi. Pory roku wyznaczały sianokosy, żniwa i wykopki. Do szkoły musiała chodzić trzy kilometry, więc marzyła, żeby jak najszybciej uwolnić się od tego przykrego obowiązku. Szczególnie często marzyła zimą, brnąc w zaspach zalegających po kilka dni na drodze ostatniej w kolejności odśnieżania. Wtedy wyobrażała sobie też, że pewnego dnia zamieszka w miejscu, gdzie pług śnieżny jeździ każdego dnia, a do szkoły i przystanku autobusowego można dojść w pięć minut. Rodzice Kaśki zajmowali się tym samym, czym inni dorośli w ich wsi. Pracowali w polu, hodowali krowę, dwie świnie, trochę drobiu. Ojciec był dumny z królików, bo wyrastały mu szczególnie dorodne. Matka z niczego nie była dumna, bo nie miała czasu. Obowiązki gospodarskie, domowe i oporządzanie piątki dzieci nie pozostawiały sił na filozoficzne rozważania. Ba, czasami nawet o kolejnym dniu nie miała siły pomyśleć. Ojciec ciągle czekał na lepsze czasy. Dyskutował o nich z innymi mężczyznami, najczęściej przy butelce. Wracał wtedy pewny siebie, przekonany o ważności swojej roli żywiciela narodu i „robił rząd” w domu. Kaśka wiedziała, że w takich chwilach lepiej nie wchodzić mu w drogę. Najczęściej chowała się w szafie i słuchając jak ojciec rozdaje razy rodzeństwu i żonie, marzyła, że kiedyś zamieszka z mężczyzną, który, kiedy wypije, nie będzie bił. Matka Kaśki czekała na niedzielę. Siadywała wtedy z innymi kobietami na ławeczce przy płocie i odpoczywała. Cała wieś w niedzielne popołudnie usiana była kobietami przy płotach. Siedziały w rządku, po kilka, jak koraliki w świątecznym naszyjniku. Nie rozmawiały nawet, żeby nie tracić ani sekundy z tych kilku godzin, które miały tylko dla siebie. Były na tych ławkach bliżej Boga niż w kościele, czuły każdym mięśniem, co znaczy odpoczynek po sześciu dniach pracy. Patrząc na milczącą matkę ubraną, odkąd pamiętała, w tę samą świąteczną sukienkę, Kaśka marzyła, że zamieszka gdzieś, gdzie będzie miała kilka ładnych sukienek i koleżanki, z którymi będzie mogła rozmawiać i śmiać się.
Bardzo chciała żyć inaczej. Miała więcej odwagi niż rodzeństwo, może te marzenia dodawały jej sił, bo kiedy skończyła podstawówkę, śmiało stanęła przed ojcem i oznajmiła, że chce zostać fryzjerką. Pan domu, zaskoczony tym, że dziecko może czegoś chcieć, nie powiedział ani słowa. Uznała to za milczącą zgodę i złożyła dokumenty do zawodówki w mieście. Ojciec z czasem odzyskał mowę i uświadamiał jej często, jakim jest darmozjadem. Dodawał także kilka wróżb dotyczących przyszłości, z których żadna nie nadawała się do powtórzenia w kulturalnym towarzystwie. Kaśka nauczyła się nie słyszeć i nie widzieć. Nie słyszała wyzwisk ojca, narzekań matki, docinków rodzeństwa. Nie widziała błota na podwórku, starego garnka zastępującego psią miskę i łatanego dachu obory. Uparcie uczyła się zawijania wałeczków do trwałej, wyciskania fal i tapirowania. Upór i determinację odziedziczyła po ojcu, cierpliwość po matce. To jedyny posag, jaki od nich dostała, ale wykorzystała go dobrze. Marzenie o sukienkach i koleżankach spełniło się jako pierwsze. W tej samej szkole była też klasa krawiecka i dziewczyny wymieniały się usługami. Kaśka z zapałem myła głowy klientek podczas praktyk, bo chociaż skóra na palcach pękała od ciągłego moczenia i szczypała od szamponu, to drobne wkładane do kieszeni fartucha mogła odkładać i od czasu do czasu kupić kawałek kolorowego materiału, z którego dziewczyny z „krawieckiej” szyły spódnice lub bluzkę. W zamian podcinała im włosy, czesała, czasem nawet farbowała. Trzy lata minęły szybko i ze świadectwem w ręku stanęła twarzą w twarz ze światem. Nie czuła strachu, bo uważała, że nie może jej się przydarzyć nic gorszego niż nocne „rządy” ojca. Dorosłe życie zaczęła od zrobienia trwałej własnej matce. Oberwały za to obie po kilka razów, usłyszały parę wyzwisk, ale opłaciło się. Inne kobiety ze wsi też zapragnęły wyglądać lepiej. A że Kaśka na praktykach zauważyła, jak należy rozmawiać z klientkami, wkrótce zyskała ich stałe grono. Dziwiła się, że te praktyczne do szpiku kości, wyniszczone ciężką pracą i obowiązkami kobiety wierzą w zapewnienia o urodzie, które im serwowała. Widać pod tym względem były takie same jak miastowe. Wzięła też sobie do serca radę pani Krysi, fryzjerki z zakładu, gdzie miała praktyki, i zawsze robiła to, co klientka chciała, nawet jeśli uważała, że decyzja nie jest dobra. Żadnych dyskusji i własnego zdania. Rada okazała się przydatna, czego dowodem były zamówienia z okolicznych wsi. Prawie każdego ranka Kaśka wsiadała na nieco zardzewiałą ukrainę i pedałowała do klientek. Kręciła, podcinała, modelowała. I zarabiała. Część pieniędzy oddawała matce, chociaż zdaniem ojca zawsze zbyt mało. Pozostały zarobek odkładała, bo nie zrezygnowała z marzeń, a jako bystra osoba szybko zrozumiała, że w gronie klientek nie pozna żadnego mężczyzny, a ci, którzy mieszkali w okolicy, byli kopiami ojców. Po roku od skończenia szkoły spakowała się i wyjechała. Tym razem nawet nie rozmawiała z ojcem, bo o czym? Pożegnała się z matką, która na drogę dała jej swoje niespełnione nadzieje. Odchodząc, zostawiła rodzicielce, sama o tym nie wiedząc, coś
bezcennego – dumę z córki. Kaśka wynajęła w mieście mieszkanie do spółki z trzema koleżankami. Zaczęła szukać pracy, ale fryzjerką być nie chciała. Z wiadomych powodów. Trafiła do pana Mietka. Pasowała jej praca na bazarze, wśród modnych ciuchów, słodyczy i zagranicznych kosmetyków. Tutaj po raz pierwszy jadła czekoladę z orzechami, poznała zapachy inne niż „Pani Walewska” i zobaczyła, jak żyją bogaci ludzie. Tam po raz pierwszy skrzyżowały się nasze drogi. Byłam dla niej przedstawicielką świata, o którym marzyła – bez krów i świń, z przystankiem autobusowym pod domem. Praktyka w rozmowach z klientkami przydała się, a zasady z salonu sprawdzały się i w tej pracy. Kaśka radziła sobie doskonale, po roku awansowała ze słodyczy na ciuchy. To było już po moim odejściu. Pilnowała interesów pana Miecia z wielkim oddaniem, a że, jak wiadomo, była bystra, wkrótce orientowała się we wszystkim i przejęła na siebie część jego obowiązków. Po kolejnym roku już samodzielnie kierowała sześcioma szczękami. Nie musiała już stać po dziesięć godzin dziennie, od tego były zatrudnione dziewczyny. Stała się „panią Kasią”, sprawdzała, rządziła i decydowała. Dzięki temu miała więcej czasu na szukanie odpowiedniego mężczyzny. Chodziła z koleżankami na dyskoteki, do kawiarni, poznawała kolejnych chłopców. Dowiedziała się od nich wielu nowych rzeczy, na przykład tego, że jest ładna. Chętnych do „chodzenia” z nią nie brakowało, ale żaden nie wydawał się jej tym, o którym marzyła. Problem rozwiązał się sam. Pewnego dnia pan Mietek wrócił z kolejnej wyprawy handlowej, wziął ją na lody i powiedział: – Teraz najlepsza kasa jest z samochodów. Będę je ściągał, podrasuje szwagier, założymy komis i będziemy robić kasę. Tylko żal mi zamykać całkiem te szczęki, bo zawsze dodatkowy pieniądz by był. Jakbyś chciała, to możemy wziąć ślub i ty będziesz robić na bazarze, a ja w samochodach. Dla ciebie już pora na męża, mnie też kobieta potrzebna. To jak będzie? Kaśka nie zastanawiała się ani chwili. Znała pana Mietka doskonale, czasem krzyczał, ale krzywdy by nie zrobił. Pieniądze miał i czuła, że będzie miał jeszcze więcej. – Dobrze będzie – odpowiedziała krótko i po dwóch miesiącach została żoną pana Mietka. Po kolejnym roku urodziła pierwszego syna. Potem jeszcze dwóch i córkę. Między porodami i karmieniem zdążyła jeszcze wychować sobie następczynię i zamienić bazarowe szczęki na trzy sklepy przy głównej ulicy. Mietkowi też dobrze szło. Nawet bardzo dobrze. Dzieci rosły, pieniędzy nie brakowało, a Kaśka znowu zaczęła marzyć. Nic dziwnego, skoro dotychczasowe pragnienia spełniły się co do joty. Teraz wymyśliła sobie stolicę, dzieci grające w tenisa, dom na Sadybie (dlaczego tam? Bo o tej dzielnicy usłyszała w telewizyjnym serialu). A że, wiadomo, Kaśka była bystra, wiedziała, jak sprawić, żeby Mietek podzielał jej plany. Dobry i zaradny mąż to skarb. Załatwił sobie przedstawicielstwo znanej marki
samochodów, sprzedali wszystko i otworzyli salon w Warszawie. Mieli dobrą passę, którą w niedługim czasie przekuli na kolejne dwa salony. I następne trzy w mniejszych miastach. Kaśka miała dom na Sadybie i co miesiąc wysyłała matce drobną kwotę, która dla tamtej była bardzo duża. Rodzinnego domu nie odwiedzała, bo nie chciała widzieć błota, kur i dziur w ścianach stodoły. A najbardziej nie chciała widzieć ojca. Spotkałyśmy się w butiku. Przywitała mnie jak dobrą znajomą. Wycałowała siarczyście i zaprosiła na grilla. Nie uznawała odmowy, głośno zachęcała, opisując zalety nowego domu, więc zgodziłam się, bo jej, nazwijmy to, nowobogacki styl bycia przyciągał zdziwione i zniesmaczone spojrzenia. W trakcie odwiedzin wyczułam dwie rzeczy: że nadal imponuję Kaśce i że ona ma ogromny wpływ na swojego męża. Od tamtej pory spotykałyśmy się regularnie. Mietek zamawiał u nas wszystkie materiały promocyjne do swoich salonów, oklejał samochody służbowe i czasami też dawał się namówić na sponsorowanie jakiegoś przedsięwzięcia. Kaśka z radością organizowała przyjęcia i grille. Oboje lubili się bawić. Jadali w najdroższych restauracjach, ale nic nie smakowało im tak, jak golonka z musztardą. – Najlepsza była u Zdzicha, w bistro obok bazarów – wspominał często Mietek. Początek nowego wieku był jednocześnie końcem dobrej passy w życiu Kaśki. Przyszedł kryzys, nowe samochody przestały się sprzedawać. Portfel Mietków chudł, a ona zaczęła mnie unikać. Ustały zlecenia i kontakt się urwał. Spotkałam ją dwa lata temu i poznałam ją jedynie dlatego, że miała na szyi śnieżnobiałego lisa, którego bardzo jej zazdrościłam. Poza tym nic już nie zostało z Kaśki. Siedziała przy stoliku w szemranym pubie i mimo że dopiero wybiła jedenasta, była już mocno pijana. Bełkotliwie żaliła mi się, że Mietek obwiniał ją o stratę majątku, zaczął pić, wreszcie sprzedał to, co zostało i znaczną część przegrał na automatach. Nigdy nie oszczędzali, bo do głowy im nie przyszło, że może przyjść zły czas. – Jeszcze mi powiedział, że to przeze mnie, wiesz, bo nauczyłam go marzyć. To on, wiesz, marzył, że wygra… Kaśka mieszka teraz kątem u córki, bo synowie wyjechali za granicę i nie chcą patrzeć na matkę. Mietek pojechał do rodziców na wieś. Siedzi tam i pije pod sklepem, wspominając, jakim był bogaczem. A Kaśka stara się marzyć, że dobra passa powróci. – Mówię ci, muszę się napić, żeby marzyć. Bo wiesz, życie jest takie kurewskie, że bez tego się nie da. Wiesz, prawda?
* Jolanta… Mała Jola była córką nauczycielskiej pary z niewielkiego miasteczka na Podkarpaciu. Mieszkała w niewielkim bloku, który gmina wybudowała dla kadry pedagogicznej. Rodzice, decydując się na pracę na prowincji, oprócz dwupokojowego mieszkania otrzymali przepustkę do gminnej elity. Nauczyciele, dwóch lekarzy, naczelnik gminy i nadleśniczy – ta grupa decydowała o tym, co działo się w miasteczku i okolicznych
wsiach. W zależności od rodzaju sprawy, do grona dołączał czasami ksiądz. Matka polonistka i ojciec historyk mieli pretensje do bycia intelektualistami. Nie zależało im na bogactwie, chcieli żyć spokojnie. Sumiennie odrabiali godziny w szkole, z marnym skutkiem próbując zaszczepić w uczniach pęd do wiedzy. Kilka lat zajęło im zaakceptowanie rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że wiejskie dzieciaki nie miały chęci do nauki, a ich rodzice wcale się tego nie wstydzili. Szczerze wyznawali, że syn czy córka są bardziej potrzebni w polu niż przy książkach. Naprawdę zależało im tylko na tym, żeby szkołę skończyły jak najszybciej. W związku z tym dostarczali nauczycielom wiele argumentów do postawienia upragnionej trójki – ćwiartkę cielęciny, jajka, miód i co tam jeszcze mieli w gospodarstwie. Jako intelektualiści, rodzice Joli długo dyskutowali nad problemem i doszli do iście filozoficznego wniosku, że nie warto rzucać pereł przed wieprze, a nadgorliwość jest gorsza od czegoś tam. W związku z tym ograniczyli wymagania do minimum i przymykali oczy na braki uczniów, w zamian zapewniając sobie brak trosk o wyżywienie rodziny i eliminując z życia stratę czasu związaną z wystawaniem w kolejkach. Chwile te przeznaczali na czytanie, dyskusje i edukację córki. Rosła więc Jola, chłonęła wiedzę, zasady dobrego wychowania i idee. Ulubionym okresem literackim jej matki był romantyzm, ojciec wiedział wszystko o narodowowyzwoleńczych zrywach Polaków. Chętnie opowiadali, Jola słuchała i nasiąkała mieszanką romantyzmu i patriotyzmu. A że była dzieckiem żywym i aktywnym, widziała siebie jako bohaterkę co najmniej taką jak Emilia Plater. Ostatecznie zgodziłaby się być zaangażowaną poetką lub pisarką. Rodzice mieli w stosunku do niej zupełnie inne plany. Ich córka miała wieść żywot podobny do ich codzienności. Będzie nauczycielką. Bo czego więcej potrzeba do szczęścia oprócz spokoju, ciszy i czasu na rozwój intelektualny? Jola czuła, że jednak czegoś więcej trzeba. Na początku uświadamiała sobie to słabo i jako że była grzeczną dziewczynką, nieśmiało podejmowała próby życia po swojemu. Na początek odmówiła udziału w olimpiadzie polonistycznej. Rodzice, w końcu pedagodzy, uznali to za typowy dla jej etapu rozwoju bunt i postanowili nie reagować emocjonalnie. Dziewczyna była rozczarowana. W cichym, zrównoważonym i pozbawionym ekscytacji domu jej energia nie mogła znaleźć ujścia. Potrzebowała ruchu, zmiany, pragnęła porządnej kłótni z krzykiem i trzaskaniem drzwiami. Szarpała się na wewnętrznej smyczy dobrego wychowania i wpojonego od dziecka strachu przed tym, co ludzie powiedzą. Do tego rodzice wyposażyli ją w ciężar odpowiedzialności. W końcu była dzieckiem członków elity, powinna stać się przykładem dla kolejnego małomiasteczkowego pokolenia i z dumą nieść kaganek oświaty. Nie zapominając przy tym pobrać daniny w postaci suszonych grzybów, tłustej kaczki czy tylnej wieprzowej ćwiartki. Z uporem godnym lepszej sprawy Jola wykrzykiwała rodzicom, jak bardzo to, co
opowiadali jej w dzieciństwie rozmija się z tym, jak sami żyją. Matka i ojciec, ludzie mądrzy, oczytani, spokojnie odpowiadali: – Doświadczenia w dorosłym życiu stępią trochę ostrość twoich poglądów. Dziewczyna wykrzykiwała nadal, a w międzyczasie zdała maturę z jednym z najlepszych wyników w szkole. W ramach buntu postanowiła nie zostawać nauczycielką, ale że w głębi serca kochała rodziców i nie chciała robić im zbyt dużej przykrości, wybrała psychologię. Bo nieco podobna do pedagogiki. W Krakowie, uwolniona wreszcie spod opiekuńczych skrzydeł i domowych pieleszy, odkryła, że akademik jest miejscem, o którym marzyła, a studiowanie, jeśli ograniczyć do minimum bywanie na spokojnych i nudnych jak ojcowskie pogadanki wykładach i ćwiczeniach, jest tym, na co czekała. Jola miała otwarte serce dla romantycznych bohaterów, a we mnie zobaczyła właśnie kogoś takiego. Posunęłam się w walce o swoje ideały dużo dalej niż ona, czuła się więc w obowiązku wspierać mnie w walce. Dzięki temu miałam przez pół roku dach nad głową i gorącą zupę na obiad. Później, odwiedzając mnie w pubie, gdzie pracowałam, poznawała tabuny romantycznych bohaterów i bardzo wielu artystów. Była zachwycona. Rodzice nie mieli racji. Świat, o którym mówili, istniał nadal, tyle że ukryty w krakowskich piwnicach. W tym spiskującym, rozdyskutowanym i awangardowym towarzystwie poczuła się wreszcie u siebie. Uznała się za dorosłą i z Joli zmieniła w Jolantę. Ja przestałam pracować w pubie, ale Jolanta nadal karmiła się ideami wolności i demokracji. Najwięcej duchowej strawy serwował jej starszy o kilkanaście lat działacz podziemia. Miał nieco nadszarpnięte zdrowie – internowanie i duże ilości alkoholu odcisnęły swoje piętno. To dawało Jolancie dodatkową możliwość sprawdzenia się jako pełna oddania sanitariuszka. W tej sytuacji studia musiała odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, tym bardziej że Mirosław był wymagającym pacjentem. Dzięki związkowi z chorowitym działaczem poznała innych opozycjonistów. Zdrowszych, młodszych i mających jeszcze siłę do walki. Z zapałem rzucała się w kolejne akcje i nawet nie zauważyła, kiedy stała się członkinią młodzieżówki pewnej partii politycznej. Za szczególne zaangażowanie w rozklejanie plakatów i za piękne orzechowe oczy rozjaśnione wolą zwycięstwa została nagrodzona zainteresowaniem człowieka będącego jednym z liderów tejże partii. Po niespodziewanym dwucyfrowym wyniku osiągniętym w wyborach otrzymała posadę asystentki wspomnianego lidera. Jolanta była w siódmym niebie. Niestety tylko w pracy, bo o pożyciu z liderem nie mogła tego samego powiedzieć. W łóżku nie był tak charyzmatyczny jak na mównicy i Jolanta czuła się w jakiś sposób oszukana. Zmieniła więc partię wraz z liderem, niestety, nie było lepiej. Po drodze, jakoś tak mimochodem, poznała wielu wysoko postawionych polityków i równie dużo ich tajemnic. Wciąż pełna energii, nie przestawała szukać, chociaż w pewnym momencie nie wiedziała już, czego. Świat bohaterów walczących o idee mocno ją rozczarował i mało brakowało, a zaczęłaby
krzyczeć, jak to miała w zwyczaju. Mogłoby z tego wyniknąć kilka skandali. Na szczęście na jakimś przedwyborczym wiecu spotkała Agatę walczącą o prawa kobiet. Jolanta zrozumiała, że znalazła to, czego szukała. Agata była jej bezpieczną przystanią, cichym portem. Przy niej poznała siebie i zrozumiała, czym spowodowany był jej bunt i energia. Dowiedziała się także, dlaczego nawet najbardziej podziwiany polityk nie był w stanie ugasić tego żaru, który w niej płonął. Nie afiszowały się ze swoją miłością, ale i tak wkrótce stała się tajemnicą poliszynela. Nikt jednak nie miał odwagi wykorzystać tej informacji przeciwko Jolancie. Nawet radykalni przedstawiciele prawicy milczeli, bo Jolanta wiedziała wiele. O wiele więcej niż chcieliby, żeby o nich wiedziano. Milczeli więc. Spotkałyśmy się przy okazji kampanii społecznej przeciwko przemocy w rodzinie. Powspominałyśmy krakowskie czasy, odżyła dawna znajomość. Jolanta cieszyła się z moich sukcesów i poprosiła o poparcie dla organizowanego przez feministki zjazdu „Kobiety kobietom”. Nie odmówiłam. Jolanta, programowo wspierająca kobiety, od tamtej pory postanowiła wspierać i mnie. Dzięki temu zlecenia w okresie kampanii wyborczych płynęły szerokim strumieniem i z prawa, i z lewa. Zapraszałam ją zawsze razem z Agatą, ale tamta nie przepadała za towarzyskimi spotkaniami, nie lubiła też babskich pogaduszek, maseczek i masaży. Za to zawsze przywoziła Jolantę i przyjeżdżała po nią. – Ona naprawdę mnie kocha – mówiła Jolka. – Do niczego mnie nie zmusza, niczego nie zabrania i zawsze mnie wspiera. Przy niej nie muszę walczyć, mogę być sobą. Niestety nie mogła być sobą przy rodzicach. Jako wykształceni ludzie wiedzieli, że inna orientacja seksualna to nie choroba, ale jako członkowie małomiasteczkowej elity nie mogli pozwolić sobie na córkę lesbijkę. Woleli wcale nie mieć córki. Cóż, cena spokoju bywa czasami bardzo wysoka. Podobno długo o tym dyskutowali i doszli do wniosku, że to była jedynie słuszna decyzja. Jolanta przypłaciła postanowienie rodziców depresją. Agata zabrała ją ze stolicy, podobno zamieszkały gdzieś na Wybrzeżu. Nadmorski klimat dobrze wpływał na Jolę, zaczęła malować, a dzięki sieci feministycznych kontaktów Agata zorganizowała jej kilka wystaw. Słyszałam, że stała się dość uznaną malarką. Widziałam kiedyś serię jej płócien pod wspólnym tytułem „Dom”. Na wszystkich znajdowały się dwie wielkie nieruchome postacie pozbawione ust i jedna mała, powykręcana figurka z twarzą wykrzywioną w rozpaczliwym krzyku. Obrazy różniły się jedynie kolorem tła. Patrząc na nie przez chwilę, poczułam, że jesteśmy sobie bardzo bliskie.
* Justyna… Zawsze stawiano ją za wzór rówieśnikom. Nie było grzeczniejszego i sympatyczniejszego dziecka na całym osiedlu. Z uśmiechem na ustach mówiła „dzień
dobry”, chętnie pomagała wnieść zakupy starszej sąsiadce, karmiła bezpańskie psy i koty, pochylała się z troską nad rozbitym kolanem młodszych koleżanek. Stanęła nawet twarzą w twarz z podwórkowym łobuzem, kiedy próbował znęcać się nad małym Karolem. Nie było w okolicy dziecka, które przynajmniej raz nie usłyszałoby od rodziców: – Popatrz na Justysię i ucz się, jak należy się zachowywać! Patrzyły więc i im bardziej dorośli podziwiali Justynę, tym bardziej dzieci jej nie znosiły. Bo jak tu spokojnie znosić fakt, że własna matka lub ojciec woleliby mieć zamiast nich córeczkę ideał? Trzeba było coś z tym zrobić – z tą Justysią, a najbardziej z tą agresją, złością, którą odczuwały, patrząc na koleżankę. Justyna ze zdumieniem i niedowierzaniem przyjmowała niezasłużone razy, a jej dobre serduszko boleśnie przeżywało odmowy na propozycje wspólnej zabawy. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nikt jej nie lubi – przecież była miła, uczynna i gotowa do pomocy. Matka, uśmiechając się ciepło, tłumaczyła: – Nie przejmuj się. Bozia wszystko widzi. Na ziemi nie ma sprawiedliwości, tak już jest, ale w niebie będzie ci to wynagrodzone. Mama rozumiała Justynę, bo sama także lubiła pomagać. Wierzyła też, że dobro zawsze zwycięża, trzeba nadstawiać drugi policzek, a milczenie jest złotem. Nie wiadomo było dokładnie, w co wierzył ojciec Justyny, bo pracował całe dnie, żeby zarobić na dom. Mama mówiła, że wierzył w wartości rodzinne. Dzieci nie lubią, kiedy nie widzą efektów swoich działań. Skoro znienawidzona koleżanka nadal chodziła uśmiechnięta, trzeba było wymyślić coś innego. A że dzieciaki są kreatywne i do tego często słyszą więcej niż się dorosłym wydaje, Justyna zaczęła słyszeć ze wszystkich stron: – Ciekawe, kto jest twoim ojcem, może ten rudy sprzedawca z warzywniaka? – E, ryża, po kim masz te włosy? Bo chyba nie po swoich rodzicach? Mama Justyny milczała i nadstawiała drugi policzek, ale ojciec chyba nie podzielał jej zdania, bo wkrótce przeprowadzili się na inne osiedle. Jak wiadomo, osiedla w wielkich miastach są do siebie bardzo podobne, więc po mniej więcej roku rodzina przeprowadziła się po raz kolejny. Do czasu ukończenia podstawówki zmieniali mieszkanie cztery razy. Justynie nie przeszkadzały przeprowadzki, bo odkąd zauważyła, że wszędzie są staruszki, koty i małe dzieci, które nabijają sobie guzy, było jej wszystko jedno. Na dodatek odkryła książki o Ani z Zielonego Wzgórza, która była prawie taka jak ona – miła, dobra i ruda. Odtąd żadne docinki nie były w stanie jej dotknąć. Pewnego dnia, przy kolacji, podzieliła się wrażeniami z lektury, mówiąc: – Biedna ta Ania, nie miała rodziców. Musiało jej być strasznie smutno. Matka nie skomentowała, zgodnie ze swoją zasadą, że milczenie jest złotem. Ojciec nic nie powiedział, bo był tak zmęczony po całodziennym zasuwaniu na rusztowaniach, że nie chciało mu się nawet ust otwierać. Poza tym uważał, zgodnie z wyznawanymi
wartościami, że mężczyzna ma zarobić na dziecko, a kobieta zająć się jego wychowaniem. Po ukończeniu podstawówki Justyna wybrała liceum pielęgniarskie. Nikogo ten wybór nie dziwił, mama była dumna, a nauczyciele orzekli, że nikt lepiej od niej nie nadaje się do zawodu, w którym potrzeba tyle poświęcenia i dobroci. Szybko wyszło na jaw, że wymarzona szkoła niewiele różni się od podwórka przed blokiem. Z zupełnie niezrozumiałych dla Justyny względów, wszystkich denerwowała jej chęć niesienia pomocy. Nawet chorzy podczas praktyk nie okazywali jej wdzięczności. – Niech się siostra nade mną nie lituje – słyszała od pacjentów. – Jak chcesz zostać świętą, to do zakonu idź i nie wkurzaj normalnych ludzi – nie szczędziły złośliwości koleżanki. Jednak Justyna zdążyła się już przyzwyczaić do takiego traktowania. Widać dobrzy ludzie rzeczywiście nie mają lekkiego życia – myślała. Kryzys przyszedł w trzeciej klasie. Miał postać kierownika budowy, który przyszedł poinformować, że ojciec spadł z rusztowania, miał liczne obrażenia wewnętrzne i złamany kręgosłup. Justyna z matką na zmianę siedziały przy szpitalnym łóżku. Starały się być dzielne, bo tak radził lekarz. W rzeczywistości były przerażone i bezradne. Po kilku dniach Justyna dodatkowo poczuła się oszukana. Chciała oddać krew dla ojca, normalna rzecz. To, co usłyszała, przewróciło jej życie do góry nogami. – Krew owszem, ale nie dla pana Leskiego. Nie może przyjąć tej grupy. To twój ojciec? Niemożliwe! A pani Leska to matka? – pielęgniarka uśmiechnęła się pod nosem. – Porozmawiaj z mamą. Jesteś już prawie dorosła, rozumiesz, co chcę powiedzieć? Rozumiała bardzo dobrze. W połączeniu ze wspomnieniami ze wszystkich podwórek, przeprowadzkami i milczeniem, dawało to jednoznaczny obraz sytuacji. Chciała tylko wiedzieć czyja była: sprzedawcy z warzywniaka, czy może rudowłosego kolegi ojca? Matka milczała, ale wymierzyła córce policzek. Justyna po raz pierwszy w życiu nie nadstawiła drugiego. Ojciec pozostał w śpiączce, a one bez środków na utrzymanie. Okazało się, że dobro i pomaganie innym nie są jednak nagradzane, a przynajmniej nie w życiu doczesnym. Justyny nawet to nie zaskoczyło, bo już wiedziała, że matka oszukiwała. Dlaczego w tym względzie miało być inaczej? Sąsiedzi i znajomi bardzo im współczuli, ale byli bardzo zajęci, mieli mnóstwo swoich problemów, a na dodatek żadnych wolnych środków, żeby pomóc. Matka nie potrafiła odnaleźć się w nowej sytuacji, więc Justyna musiała szybko zmienić swój stosunek do świata. Gdyby tego nie zrobiła, groziła im śmierć głodowa. Z dnia na dzień zniknęła pokorna, miła i grzeczna Justysia, a na jej miejsce pojawiła się odważna, pewna siebie i energiczna Justyna. Biegała do urzędów, załatwiała dokumenty, wyszarpywała zasiłki i odszkodowania. Szantażowała kierownictwo budowy sądem, groziła sprowadzeniem telewizji, aż ugięli się i wypłacili sporą kwotę. Ojciec dostał rentę. Justyna odetchnęła z ulgą, bo miały za co żyć.
Na początku postanowiła, że nie będzie opiekowała się człowiekiem, który nie jest jej ojcem. Ale nie potrafiła dotrzymać słowa. Bo czy ktoś, kto pomaga piwnicznemu kotu, może zostawić potrzebującego człowieka? Nawet jeśli jest obcy? Myła go więc, zmieniała cewniki i opatrywała odleżyny. Dzięki temu egzamin zawodowy zdała śpiewająco. Maturę trochę gorzej, ale mimo to udało jej się dostać na psychologię. Wymyśliła sobie, że tam znajdzie odpowiedzi na pytania, które chciałaby zadać matce, ale wiedziała, że ta będzie milczeć. Zresztą nie zamierzała rozmawiać z nią już na żaden temat. Ojciec zmarł, gdy była na drugim roku. Przy porządkowaniu papierów dowiedziała się, że matka także nie była jej matką. Odetchnęła z ulgą, bo to było jej zdaniem lepsze rozwiązanie. Wolała być adoptowaną niż bękartem, owocem zdrady. Poza tym ten fakt zwalniał ją z konieczności bycia odpowiedzialną za kobietę, która całe życie ją oszukiwała. Niestety, nie potrafiła przestać jej pomagać. Dorabiała więc, przewijając staruszków w domu opieki. Na uczelni wszyscy znali tę nową Justynę – ruchliwą, wesołą i potrafiącą wszystko załatwić. Jej zaangażowanie w bezinteresowną pomoc innym budziło podziw i jednocześnie denerwowało. Jak wszystko, co robiła. Szczególnie zaangażowała się w działania na rzecz domu dziecka. Czy mogło być inaczej? Jak można nie pomagać dzieciom, których nie chciał nikt? Wkurzyła się na mnie, kiedy zrezygnowałam z zajęć w domu dziecka, bo odczuła to bardzo osobiście. Porzuciłam potrzebujących pomocy, tak jak kiedyś ktoś porzucił ją. Oszukałam dzieci, dałam im siebie a potem odebrałam – tak jak jej adopcyjna matka. Po studiach chciała pracować w domu dziecka, ale pani Ewa nie przyjęła jej. Kolejny dowód niewdzięczności. Doszła do wniosku, że ciąży na niej przekleństwo porzucenia. Bez względu na to, jak bardzo będzie się starała, i tak zostanie odrzucona. Postanowiła więc, że uprzedzi kolejne ciosy i na wszelki wypadek odrzuci wszystkich. To powinno zredukować ryzyko do zera. Jednak jako że nie potrafiła przestać pomagać, została psychoterapeutką, a z czasem, wykorzystując modę na nowinki z Zachodu, zaczęła nazywać się coachem i przeniosła gabinet do Warszawy. W ten sprytny sposób zyskała klientów ze sfery managementu. Bez emocji i zaangażowania wysłuchiwała ich zwierzeń, za co wystawiała wysokie rachunki. W wolnych chwilach opiekowała się niedołężniejącą z powodu choroby stawów matką. Dotarłam do niej, gdy szukałam trenera na jedno z organizowanych przez nas szkoleń. Spisała się świetnie. Umiała poradzić sobie ze wszystkimi problemami psychicznymi. Oprócz swoich. A ponieważ lubiła pomagać, pomagała i mnie. Polecała naszą agencję swoim klientom i ze względu na naszą studencką znajomość brała z tego tytułu mniejszy procent niż od innych firm. Pewnego dnia zadzwoniła i poinformowała mnie, że wyjeżdża na dłużej, bąknęła coś o sanatorium i rozłączyła się. Próbowałam się później z nią skontaktować, ale nie odbierała telefonu, a gabinet stał zamknięty na cztery spusty. Jeden z klientów
powiedział mi kilka lat później, że Justyna wróciła do Krakowa, gdzie leczyła się z depresji, najpierw poddając się coraz to nowym operacjom plastycznym, a później w szpitalu psychiatrycznym, gdzie doprowadzała personel do szału swoim milczeniem. Na koniec podobno związała się z jakąś sektą, gdzie nie została odrzucona. Przefarbowała włosy na ciemny brąz i z wielkim zaangażowaniem zajmowała się pomaganiem kolejnym osobom w znalezieniu swojej drogi, która doprowadza ich wprost do „Kościoła Wielkiego Szczęścia”.
* Agnieszka… Urodziła się w czepku. W przenośni i dosłownie. Położna z zachwytu aż klasnęła w ręce. – Będzie miała dziewczyna szczęście w życiu! Czas przyszły nie był tu na miejscu, bo Agnieszka miała szczęście już dziewięć miesięcy wcześniej. Została poczęta w przestronnej sypialni domu z ogrodem położonego w willowej dzielnicy miasta przez jednego z najbardziej wziętych prawników i córkę wysoko postawionego działacza partyjnego. Samo to dawało jej przewagę już na starcie, a jeśli dodać do tego genotyp zapewniający gęste jasne włosy, błękitne oczy i doskonałą figurę w przyszłości, można śmiało stwierdzić, że czepek był tylko sygnałem dla reszty świata informującym, że dziewczynkę należy traktować wyjątkowo. I traktowano. Dwaj starsi bracia, którzy zapewnili ciągłość rodowego nazwiska i zaspokoili męskie ambicje ojca, uważali siostrę za kogoś w rodzaju cennej porcelanowej laleczki, którą należy chronić, a sam ojciec nazywał ją swoją małą królewną. Kiedy zdarzało mu się przyjść z domu w przerwie pomiędzy pracą w kancelarii a brydżem z kolegami, odbierał raport o postępach córeczki i wyrażał zgodę na wszystkie jej zachcianki. Nie zapominał też o poświęceniu kilku chwil na przypomnienie Agnieszce, w jak znamienitej rodzinie się urodziła i czego w związku z tym powinna oczekiwać od ludzi. Dziewczyna, jako że również intelektu los jej nie poskąpił, szybko przyswajała nie tylko umiejętność gry na pianinie, angielskie słówka i zasady odpowiedniego zachowania, ale także nauki ojca. Z tych ostatnich zresztą najczęściej robiła użytek i osiągała przy tym doskonałe rezultaty. Kiedy coś działo się nie tak, jak oczekiwała, wzywała na pomoc rodziców. Pewność siebie matki wsparta pozycją dziadka i wyniosłość ojca w połączeniu z wizytówką z nazwą kancelarii czyniły cuda i otwierały wszystkie drzwi. Najpierw do elitarnego przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne, później do najlepszej podstawówki, chociaż bardzo przestrzegano rejonizacji, wreszcie do najlepszego liceum. Rodzice byli dla Agnieszko wzorem. Od matki nauczyła się, że prawdziwa kobieta posiada odpowiednie buty i torebkę do każdego stroju, a w zwykłych sklepach to mogą kupować zwykli ludzie, natomiast ludzie na poziomie, czyli oni, kupują w pewexie, bo
tylko tam można dostać coś modnego i z klasą. Uwielbiała patrzeć, jak matka robi makijaż i już w przedszkolu chwaliła się koleżankom pomalowanymi czerwonym lakierem paznokciami i majtkami „za dolary”. Agnieszka postanowiła zostać prawnikiem, jako pierwsza kobieta w rodzinie. Co prawda bracia mieli być czwartym pokoleniem w tym zawodzie, ale ojciec zachwycił się pomysłem córki oraz jej ambicją. Moja krew, mówił i wyciągał pieniądze na kolejną sukienkę, żeby jego królewna nie musiała się wstydzić, że źle wygląda. Królewna była ambitna, ale nie pracowita. Jak to królewny. Wymagała, ale nie przyszło jej do głowy, żeby dać coś z siebie. Nikt jej tego nie nauczył, nikt nie powiedział, że można mieć z tego korzyść. Za to pilnie obserwowała i zauważyła, że panie w przedszkolu i nauczycielki w podstawówce są dla niej bardzo miłe, szczególnie gdy matka od czasu do czasu zanosiła im rajstopy, pachnące mydełko albo niemiecką czekoladę. – Agusiu, stawiam ci piątkę, bo wiem, że cię na nią stać. Douczysz się tego, czego dziś zapomniałaś. Bardzo dobrze wiedziała, że ją stać, ale równie dobrze wiedziała, że niczego douczać się nie musi, bo nikt tego sprawdzał nie będzie. Jej ambicje zaspokajały kolejne świadectwa z paskiem i nagrody za wzorowe zachowanie. W liceum było nieco trudniej, ale nauczyła się wykorzystywać swoją urodę i intelekt. Ten drugi nie do pilnej nauki, bo na to szkoda było czasu, ale na zyskiwanie sympatii profesorów. Ambicja nakazywała jej być zawsze na pierwszym planie, a niezachwiana pewność, że należy jej się wszystko co najlepsze, pomagała w osiąganiu celów. Jak przystało na księżniczkę, zgromadziła wokół siebie liczne grono wiernych poddanych, których los zależał od jej humoru. Wystarczało jedno zdanie i niepokorny sługa był strącany w otchłań lekceważenia i przestawał się liczyć. Panowała niepodzielnie, korzystała z uroków życia towarzyskiego – zawsze najlepiej ubrana, z nieograniczoną ilością pieniędzy, z wybranym szczęściarzem u boku. Królowa życia. W czepku urodzona. Z dostaniem się na studia nie było problemu. Przedstawiciele prawniczych rodzin mieli nieformalne pierwszeństwo. Agnieszki to nie dziwiło, bo przecież była na to przygotowana od dziecka. Przez kolejne lata przyjmowała hołdy w studenckich klubach, dwa razy została Miss Juwenaliów, co wprawiło matkę w zachwyt, ojca w dumę, a braci skłoniło do kupienia jej samochodu. Ambitna dziewczyna uznała, że należy jej się tytuł Miss Polonia, a fakt, że nie wygrała nawet eliminacji wojewódzkich, uznała za zmowę sędziów i obraziła się. Na pociechę rodzice wysłali ją na trzy miesiące do Londynu, żeby trochę odetchnęła po traumatycznym przeżyciu i podszlifowała angielski. Wróciła zadowolona, bo poznała swojego księcia. Miał na imię Robert, był przystojny, a przede wszystkim okazał się jej pokrewną duszą. Drugą połówką, tyle że urodzoną nie w prawniczej, ale lekarskiej rodzinie. Wiedział, czym jest panowanie, bo robił to, podobnie jak Agnieszka, od dziecka. Miał wprawę w wykańczaniu psychicznie niań, przedszkolanek i nauczycielek. Rozumiał, czym jest ambicja i oczekiwał od świata
i ludzi tego samego, co ona – uwielbienia i spełniania zachcianek. Dalej było jak w bajce, bo jakże inaczej mogłoby układać się życie królewny i księcia? Ślub w zabytkowej katedrze, wesele w najelegantszej i najdroższej restauracji, podróż poślubna do Wenecji. Własne mieszkanie, dwa samochody – podstawowy standard w swej łaskawości młoda para na początek zgodziła się zaakceptować. Nie na długo, bo obydwoje byli ambitni. Agnieszka po namyśle postanowiła zrezygnować z pracy w zawodzie i zająć się prowadzeniem domu na odpowiednim poziomie, co jej matka uznała za naturalne, a ojciec zrozumiał, bo miał już dwóch synów prawników i mógł sobie na wyrozumiałość pozwolić. Prowadzenie domu nie było trudne, bo wydanie poleceń gosposi nie zajmowało dużo czasu. W związku z tym ambitna Agnieszka mogła zająć się dbaniem o siebie. Roberta bardzo zmęczyło robienie stażu, a że bezczelni pacjenci nie zawsze wierzyli w jego wyjątkowość, poskarżył się mamie. Ta, profesor bioczegośtam, załatwiła mu szybko kierownicze stanowisko w firmie farmaceutycznej. Nie miała z tym problemu, bo firma zlecała jej instytutowi ważne badania, od wyników których zależało zezwolenie na wprowadzanie nowych produktów na polski rynek. Robert wreszcie znalazł się w odpowiednim dla księcia miejscu i mógł z dyrektorskiego fotela, niczym z tronu, rządzić podwładnymi. Kiedy spotkałyśmy się na jakiejś imprezie charytatywnej, Agnieszka sprawiała wrażenie, jakby nie pamiętała o bazarowym incydencie. Przedstawiła mnie jako „przyjaciółkę ze szkolnych lat”. Najwyraźniej w swej królewskiej łaskawości postanowiła zapomnieć mi plebejskie epizody i uznała, że można się mną pochwalić. Miałam ochotę plunąć jej w perfekcyjnie wymalowaną buźkę, ale wizja zleceń od dużej firmy farmaceutycznej sprawiła, że jednak przełknęłam ślinę, a wraz z nią dawną zniewagę. Agnieszka, osoba ambitna, chciała mieć idealną rodzinę, więc tuż przed trzydziestką urodziła kolejną małą księżniczkę. Robert był zachwycony i dumny, że przyczynił się do powstania tak ślicznej istoty. Niestety, okazało się, że mała księżniczka ma kolki i wcale nie zamierza spełniać żądania tatusia o przestrzeganie ciszy nocnej. Na dodatek jego piękną żonę ktoś zaczarował i stała się o piętnaście kilogramów grubszą żabą z rozstępami. A że Robert był ambitny, szybko znalazł zastępstwo – młodszą o dziewięć lat pracownicę recepcji, może nie tak dobrze urodzoną jak Agnieszka, ale za to wierną i wpatrzoną w niego jak w obrazek. Dla Agnieszki rozwód był drugą, po przegranej w wyborach miss, porażką. Jednak cechy odziedziczone po ojcu nie pozwoliły jej się poddać. Przy pomocy braci wywalczyła wysokie alimenty dla siebie i dziecka, zabrała małą księżniczkę i wróciła do rodzinnego miasta. Z tego, co wiem, przekazała córce wszystko, czego nauczyli ją rodzice i życie. Jako ambitna matka zadbała o dziecko i od najmłodszych lat woziła córeczkę na wszystkie castingi do reklam i filmów. Jako że mała książęce zachowania wyssała z mlekiem matki
i otrzymała w genach od ojca, udało jej się zrobić karierę. Widuję jej zdjęcia w zachodnich magazynach mody, podobno jest jedną z najlepiej zarabiających modelek. Żyją w wielkim domu w Toskanii, gdzie Agnieszka nie wpuszcza żadnego kandydata na księcia.
* Pięć kobiet na wspólnym zdjęciu. Ktoś powiedziałby: przyjaciółki. Na szczęście nigdy nie miałam takich złudzeń. One chyba też nie. Los splątał nasze życiowe ścieżki kilkakrotnie, chociaż byłyśmy zupełnie inne. Tak naprawdę nie łączyło nas nic poza jakimś biznesowo-zabawowym chorym układem opartym na obopólnych korzyściach. Przez kilka lat razem bawiłyśmy się, korzystałyśmy z życia i pieniędzy, które udało nam się w tamtych dziwnych czasach zarobić. Taki taniec na gruzach komunizmu. A może na powstającym fundamencie kapitalizmu? Rhett Butler z Przeminęło z wiatrem miał rację – można dużo zarobić na upadku kraju, ale jeszcze więcej na jego odbudowie. Tyle że wiele z tych fortun równie szybko znikło. Tak jak moje „przyjaciółki”. Tak jak to zdjęcie, dowód kolejnego fałszu w moim życiu. Tylko dlaczego wracam do tego zdjęcia? Po co o nich myślę? Czyżbym w nowym życiu, jak już ustaliłam, młodej, bogatej singielki potrzebowała przyjaciół? Z tymi kobietami dorastałam, później los splątał nasze ścieżki ponownie w dorosłym życiu. Za wszystko winiłam je, a może to ja nie zachowałam się tak, jak powinna przyjaciółka? Dlaczego wymagałam od nich, a od siebie nie? Brałam pełnymi garściami i bez skrępowania, co tylko mogłam, wykorzystywałam ich wpływy i znajomości do realizacji własnych celów. Płaciłam za to fałszywą monetą – pozornym zrozumieniem, nieszczerym zachwytem, opłaconym uśmiechem. Przyglądam się uważnie fotografii. Im dłużej patrzę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że tęsknię za nimi, że to, co nas łączyło było chyba silniejsze i głębsze, niż do tej pory sądziłam. Oddaliłyśmy się, a ja zawsze winiłam za ten stan rzeczy dziewczyny, nie zastanawiając się nad tym, co ja zrobiłam, żeby utrzymać naszą przyjaźń. A prawda wygląda tak, że nic nie zrobiłam. Gnana amokiem kolejnych spotkań, szybko wymieniałam nieobecną na kogoś innego. Najważniejsze, żeby zapewniał zlecenia dla firmy. Nie zwracałam uwagi na ich kłopoty, chociaż o nich wiedziałam. W rozpędzonym świecie lat dziewięćdziesiątych nie było miejsca na głębszą refleksję, prawdziwe zainteresowanie. Zrobiło mi się smutno. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zatęsknię za tymi czterema kobietami. A jednak. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Gdy tylko uporam się z rozrachunkiem mojej przeszłości, odnajdę dziewczyny. Dowiem się, jak żyją, co los dla nich uszykował i może tym razem, już bez fałszu, umocnimy naszą przyjaźń. Nawet nie zauważyłam, że zrobiło się ciemno. Przed chwilą zza płotu wyjrzała zaciekawiona twarz sąsiada. Pewnie zastanawia się, co robię sama o tej porze na tarasie. Zapewne widok ognia płonącego w grillu bardziej rozbudził jego ciekawość niż
ją zaspokoił, ale nic mnie to nie obchodzi. Gdyby zapytał, odpowiedziałabym, że palę wszystkie kłamstwa mojego życia. I że nadzwyczaj dobrze płoną. Skoro nie zapytał, zapalę światło na tarasie i przyniosę sobie ciepły koc. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
IX Zacznij marzyć
Ośnieżone alpejskie szczyty pięknie kontrastują z domkami o spadzistych dachach i kolorowym tłumem narciarzy. Przy stoliku przed kawiarenką siedzi para. I chociaż ich twarze oświetlają słoneczne promienie, to jednak nie wyglądają na szczęśliwych. Kobieta patrzy pustym wzrokiem gdzieś w dal, na twarzy mężczyzny widać napięcie… ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
– Co powiedziałabyś na przeprowadzkę do nowego domu? – zagadnął znienacka Darek. Wspólne życie przyzwyczaiło mnie do niespodzianek z jego strony, więc spokojnie dokończyłam gryzienie kęsa kanapki i zapytałam: – Na kiedy zamówiłeś firmę od przeprowadzek? Darek roześmiał się. – Spokojnie, to tylko luźna propozycja. Ciągle ktoś zaprasza nas do siebie, jeździmy na imprezy w ogrodach, a nie możemy się zrewanżować. Ludzie z naszą pozycją powinni mieć dom. Zrobiłem rozeznanie i nie musielibyśmy ani brać kredytu, ani sprzedawać tego mieszkania. No, ale pomyślałem, że skonsultuję to z tobą, zanim podejmę jakieś konkretne działania. I co ty na to? – Jesteś moim mężem od siedmiu lat i jednak po raz kolejny udało ci się mnie zaskoczyć, wariacie! Skonsultować ze mną? A to nowość! Pijąc kawę, rozejrzałam się po kuchni. Przyzwyczaiłam się już do niej. Każda rzecz miała swoje miejsce, mogłam przyrządzać posiłki z zamkniętymi oczami. Pomyślałam o naszej sypialni, o pozostałych pokojach, które nie tak dawno skończyliśmy wreszcie urządzać. Każdą rzecz do tego mieszkania wybierałam z namysłem, traktując je jako nasze miejsce na ziemi. Liczyłam, że wreszcie osiądziemy gdzieś na dłużej, zapuścimy korzenie. Widać pisany mi los wiecznego tułacza, ciągłe zmiany, brak stabilizacji. Dom rodziców, internat, akademik, później zimny pokoik na poddaszu, wspólny pokój na ul. Filipa, kawalerka na Nowym Bieżanowie. To byłaby już siódma przeprowadzka. Jak na trzydzieści lat życia, to chyba dość dużo. Z drugiej strony argumenty Darka miały sens. Własny dom to możliwość zaproszenia gości, ale i kawałek ogrodu, letnie śniadania na zewnątrz, zieleń i kwiaty. Dobrze, że nie musielibyśmy brać kredytu, bo nie było z nimi już tak łatwo jak dawniej. Minął złoty czas łatwych pieniędzy, bezrobocie rosło, nie wszystko już dawało się sprzedać. Kilku znajomych nie zauważyło ryzyka i w ciągu roku zostali bez grosza, z kolosalnymi kredytami do spłacenia. Nie chciałabym wpaść w podobną pułapkę. – Daj mi kilka dni do namysłu – poprosiłam. Darek, wychodząc, położył na stole plik katalogów z projektami domów. – Przejrzyj sobie w wolnej chwili. Może któryś ci się spodoba? Przejrzałam natychmiast, bo pierwsze spotkanie z klientem miałam dopiero o jedenastej. Ileż tego było! Małe i bardzo duże, nowoczesne i tradycyjne, parterowe i piętrowe, z tarasami, garażami, piwnicami… Zaznaczałam te, które przyciągnęły moją uwagę i postanowiłam wieczorem przyjrzeć się im dokładnie.
Rozpatrywałam wszystkie za i przeciw. Zastanawiałam się nad miejscem, kwestią dojazdów do firmy i możliwością wynajęcia naszego mieszkania. Wertowałam katalogi oraz strony internetowe architektów. Wreszcie podjęłam decyzję. – Budujemy! – Wiedziałem, że mam rozsądną żonę – pochwalił Darek. Dwa miesiące zajęło nam poszukiwanie działki. Nie chcieliśmy byle czego. Kiedy wreszcie udało się znaleźć odpowiedni kawałek ziemi i załatwić wszystkie formalności, przyszedł czas na konkrety. – Zostawiam to tobie. Masz szansę stworzyć od zera nasze domowe ognisko. A nawet kilka ścian wokół niego – puścił do mnie oczko. – Ja muszę zajmować się firmą. I tak już przez te wyjazdy w teren zaniedbałem kilka spraw. A wiesz, jak jest, trzeba się coraz więcej nagłówkować, żeby złapać dobre zlecenia. Tylko proszę, nie szalej! Znasz nasze możliwości. Mamy trochę grosza, ale na dziesięć sypialni i basen to nas nie stać – poprawił krawat i pocałował mnie w policzek. Widziałam, że cieszy się z tej budowy. Częściej się uśmiechał, był bardziej czuły. To dobra decyzja – stwierdziłam – Potrzebna nam była jakaś odmiana, nowy wspólny cel. Wieczorami rozmawialiśmy o czymś innym niż księgowość, wydatki i zlecenia. Nasze życie nabrało znowu rumieńców. Dom powstawał dużo wolniej niż sobie to wyobrażałam. A sprawy związane z budową zajmowały więcej czasu, niż początkowo planowałam na nie przeznaczyć. Bywały chwile, kiedy miałam już dosyć rozmów z kierownikiem całego zamieszania, urzędnikami w sprawie kolejnych potrzebnych zezwoleń i sprzedawcami artykułów budowlanych. Całe dnie spędzałam w samochodzie, jeżdżąc między firmą a placem budowy, spóźniałam się na spotkania, miałam wrażenie, że moim głównym zajęciem jest ciągła zmiana butów – szpilki na adidasy, adidasy na szpilki, szpilki na kalosze i tak bez końca. Wieczorami rzucałam się na łóżko i zasypiałam w kilka sekund. Narzekałam na stres, brak odpoczynku i kolejne niespodziewane problemy. A Darek tylko się śmiał. – Popatrz w lustro, kochanie. Może i nie masz czasu na wizytę u kosmetyczki, ale oczy tak ci błyszczą, że wyglądasz na dziesięć lat mniej. Miał rację. Patrzyłam na rosnące ściany, dach pokryty czerwoną blachą, komin i byłam szczęśliwa. Nie mogłam się doczekać, kiedy wprawią okna i drzwi, potem z dumą gładziłam barierki tarasu. To był niesamowity czas! Czułam, że tworzę coś naprawdę wspaniałego, buduję miejsce, w którym zostanę już na zawsze. Bo tak właśnie postanowiłam – to będzie mój dom. Nie miejsce zamieszkania, ale prawdziwy dom. Nie wiem, kiedy po raz pierwszy przyszła mi do głowy ta myśl. Wydaje mi się, że było to w czasie, gdy planowałam przeznaczenie i wykończenie poszczególnych pomieszczeń. Na parterze miała być kuchnia, łazienka, salon, gabinet z biblioteczką i pokój gościnny. Na piętrze nasza sypialnia, duża garderoba, druga łazienka i… zostawały jeszcze dwa wolne pokoje. W mniejszym, sąsiadującym bezpośrednio z sypialnią, postanowiłam urządzić minisiłownię, taką z rowerkiem, hantlami i jakimś
sprzętem dla Darka, natomiast ostatni… Słowa: pokój dziecięcy przyszły mi do głowy nieoczekiwanie, ale tak naturalnie, jakby czekały od dawna na odpowiedni moment. Powtarzałam je cicho raz za razem, smakowałam ich brzmienie. Za nimi przyszedł obraz – pastelowe kolory, mebelki z jasnego drewna, miękkie poduszki, małe łóżeczko z baldachimem i stosy pluszowych zabawek. W oknie rolety, na ścianach wesołe obrazki… Nie, to nie dla nas. Nie planowaliśmy dzieci. Ten pokój powinien mieć zupełnie inną funkcję. Może drugi gościnny? Albo coś w rodzaju biura, wtedy moglibyśmy część spraw załatwiać na miejscu i więcej czasu spędzać ze sobą. Nie, do tego może służyć gabinet. Dobra, nie pali się, mam czas. Nawet gdyby stał pusty, nie będzie problemu, w końcu mieszkanie urządzaliśmy kilka lat i nikomu to nie przeszkadzało. Postanowiłam zająć się ogrodem. Planowałam miejsca dla drzew i krzewów, wytyczałam rabaty, oznaczałam położenie altanki i ławeczek, wyznaczałam przebieg ścieżek. Przydałaby się huśtawka – pomyślałam. Dlaczego huśtawka? Wiedziałam aż za dobrze. Proste skojarzenie prowadziło do pustego pokoju. Nie, bez przesady, nie szalej! – doprowadzałam samą siebie do porządku. Huśtawki lubią wszyscy, zresztą goście też czasami przyjadą z dzieciakami. W związku z dziećmi znajomych zdecydowałam się także na piaskownicę w kącie ogrodu. Przynajmniej zajmą się czymś i będzie spokój – oszukiwałam samą siebie. Każdego wieczoru powracały słowa: pokój dziecięcy. Odwracałam się do nich tyłem, ukrywałam pod poduszką, ale i tak znajdowały drogę do mojego mózgu. A niedługo potem do serca. Powróciły wspomnienia chwil spędzonych z małą Kamą. Jak żywe wracały obrazy małych nóżek, bezzębnych uśmiechów i szeroko otwartych oczu. Czasami wydawało mi się, że słyszę dziecięcy śmiech. Te myśli zaczęły mnie przerażać. Byłam pewna, że powróci to, co przeżyłam po odejściu Kory. Jak na złość, właśnie wtedy Agnieszka powiedziała, że jest w ciąży. Nie miałam wyjścia, musiałam być świadkiem jej radości, słuchać opowieści o badaniach, oglądać wydruki z USG. Nie chciałam tego. Nie chciałam powtórki. Ograniczyłam spotkania z Agnieszką, wymigując się koniecznością wykańczania domu. Jednak to niewiele pomagało. Wybierałam wyposażenie łazienki i przychodziło mi do głowy, czy kurki byłyby wygodne dla dziecięcych rączek, kupowałam kanapę i zastanawiałam się, czy kolor nie jest zbyt jasny, bo ewentualne plamy z soku czy słodyczy będą wtedy bardziej widoczne. Byłam kompletnie rozbita. Nie mogłam skoncentrować się na pracy, kiedyś na widok zdjęć do reklamy, na których był mały chłopiec, rozpłakałam się. I to na oczach pracowników. Starałam się za wszelką cenę unikać dzieci. Denerwowały mnie, ale w dziwny sposób przyciągały. Zdarzało mi się, zamiast na obiad, iść na plac zabaw i przyglądać się maluchom. Czułam się wtedy, jakbym robiła coś złego, jakbym łamała jakieś tabu, niepisane zasady. A jednak nadal tam chodziłam. Obserwowałam dzieci – ich zabawy,
kłótnie i wspólny śmiech. Przyglądałam się także matkom, które okupowały okoliczne ławeczki. Widać było, że przychodzą każdego dnia, niektóre zdążyły się już poznać i zaprzyjaźnić. Słyszałam, o czym rozmawiają – głównym tematem były oczywiście dzieci. Wymieniały się sposobami na kolki, przepisami na zupki i informacjami o promocjach na dziecięce akcesoria czy ubranka. Stanowiły swoistą wspólnotę, zintegrowane do tego stopnia, że gdy któryś maluch zapłakał, matka będąca najbliżej pocieszała, nie patrząc, czy to dziecko jej czy koleżanki. Ganiłam samą siebie za to podsłuchiwanie, za nieuprawnione uczestnictwo w świecie matek. Tracę tu czas – przekonywałam się w myślach – Jak można być tak ograniczonym? Tylko smoczki i grzechotki. Brak czasu na relaks, rozwój intelektualny. Nie zniosłabym życia miedzy łopatką i wiaderkiem a nocnikiem. Wiele nasłuchałam się także o kosztach wychowania. Narzekania na rosnące ceny pieluch czy mleka w proszku były częstym tematem rozmów. Kobiety nie pracowały, a ich mężowie często mieli problemy z zarobieniem na potrzeby całej rodziny. Czy to sprawiedliwe? – myślałam. – One nie mają na mleko, nie są w stanie zapewnić dzieciom wielu rzeczy, a jednak są matkami. Ja mogłabym dać maluchowi wszystko, co potrzebne, ale nie mogłam nawet być „ciocią” dla takiej kruszynki. Te dzieci nie mają gdzie rozłożyć zabawek, żyją z całymi rodzinami na trzydziestu metrach kwadratowych, a u mnie taką powierzchnię ma dziecięcy pokój, który stoi pusty. I znowu te słowa: dziecięcy pokój…
* Nie mogłam dłużej oszukiwać samej siebie i twierdzić, że powróciła tęsknota za Kamą. Tak naprawdę chciałam mieć własne dziecko. Zawsze śmiałam się z opowieści o zegarze biologicznym, nie wierzyłam w pierwotne pragnienie posiadania potomka. Uważałam, że ciąża jest wynikiem przypadku lub zaplanowanego w odpowiednim czasie poczęcia. Tymczasem na własnej skórze przekonałam się, że natura jest potężna. Emocje, jakie mną targały, były naprawdę niesamowite. Walczyłam z tym, ale nie miałam szans. Nie można rozumem zwalczyć pragnień płynących z serca. Pragnęłam dziecka. Chociaż ono istniało na razie tylko w mojej wyobraźni, już je kochałam. Tęskniłam za nim i odczuwałam jego brak. Zazdrościłam każdej kobiecie, która była w ciąży, pchała wózek albo prowadziła dziecko za rękę. Wyobrażałam sobie, że to jestem ja. Zastanawiałam się, jak mogłaby wyglądać moja córka, jakiego koloru oczy mógłby mieć mój syn. Kupowałam książki o rozwoju dziecka, o wychowaniu i pielęgnacji i czytałam je ukradkiem w pracy. Pod pretekstem opracowywania projektów zostawałam dłużej w pracy i przeglądałam fora dla młodych mam. Wzruszał mnie los nieszczęśliwych, chorych dzieci, więc wpłacałam spore kwoty na ich rzecz. Teraz, kiedy to wspominam, wygląda to jak obsesja, ale tak właśnie wtedy się czułam. Chciałam zostać matką. Próbowałam znaleźć powody, dla których powinnam zrezygnować z tego pragnienia.
Nie znajdowałam. Byłam przekonana, że bylibyśmy z Darkiem wspaniałymi rodzicami, a maleństwo miałoby najlepszy na świecie dom i warunki do rozwoju. Byłam pewna, że nadszedł właściwy czas, żeby usłyszeć tupot małych nóżek i wołanie „mama”, „tata”. Jednak bałam się powiedzieć Darkowi o moich planach i marzeniach. Z jednej strony widziałam go jako idealnego ojca, z drugiej podświadomie wyczuwałam, że nie będzie zachwycony. Ta huśtawka nastrojów wykańczała mnie. Byłam rozdrażniona, często płakałam z byle powodu. Wreszcie poczułam, że dłużej nie wytrzymam i muszę porozmawiać z Darkiem. Udało mi się namówić go na spędzenie sobotniego wieczoru tylko we dwoje. W naszym nowym domu. Napaliliśmy w kominku, zjedliśmy dobrą kolację. Wokół nie było zbyt wielu sąsiadów, więc za oknami panowała cisza przerywana jedynie cykaniem świerszczy. – Nie sądzisz, że dziecko miałoby tutaj jak w raju? – zaczęłam nieśmiało. – Żartujesz? Zanudziłoby się z dwójką dorosłych na tym pustkowiu. – Nie wyczuwał jeszcze, do czego zmierzam. – Nie wiem, jak ty, ale ja zawsze wolałem biegać z kolegami niż być z dorosłymi. Chociaż co ja mogę o tym wiedzieć, niewiele miałem ku temu okazji… – No, nasze dziecko z pewnością miałoby więcej. – Uparcie starałam się naprowadzić rozmowę na interesujący mnie temat. – Tak, rzeczywiście – zaśmiał się ironicznie. – Ojciec z matką w pracy od rana do wieczora, w weekendy spotkania towarzyskie. A dziecko z opiekunką całe dnie. I w końcu zaczęłoby mówić do niej „mamo”, jak u Barszczewskich. Słyszałaś, jak o tym opowiadał? Dla mnie to jakiś koszmar. – Wiesz, wszystko zależy od podejścia. Można tak się zorganizować, żeby znaleźć czas na wszystko. – Przez chwilę wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. I podobało mi się, że Darek tak odpowiedzialnie podchodzi do kwestii dziecka. – Nata, z ciebie to naprawdę niezła fantastka! Napij się lepiej wina – podał mi kieliszek. – Już widzę, jak potrafisz pogodzić pracę, swoje babskie sprawy, spotkania z koleżankami i inne fanaberie z opieką nad dzieckiem. Czy ty wiesz, jak się wygląda po nieprzespanych nocach? – ironizował i zaczynało mnie to złościć. – Sądzisz, że byłabym złą matką? A mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. Mogłabym bez żalu zrezygnować z wielu przyjemności. Gdybyś trochę mi pomógł… – Jesteś w ciąży? – Przerwał mi w połowie zdania. – Nie. Ale chciałabym być. To był ten moment. Chwila prawdy. Czekałam w napięciu na jego reakcję. – Dzięki Bogu! Już myślałem, że ci odbiło! Wydawało mi się, że nie chcemy mieć dzieci. – A mnie się wydawało, że nigdy mnie o to nie zapytałeś. – A ty mnie zapytałaś? – Właśnie teraz pytam.
– Więc odpowiadam: żadnych dzieci. Poczułam, jak ogarnia mnie furia. Jak śmiał tak się do mnie zwracać! Czyżby mu się wydawało, ze jest panem i władcą i może decydować o moim życiu?! – A pomyślałeś, że może ja chcę mieć dziecko?! Że jestem kobietą, nie tylko prezesem i twoją wspólniczką?! Może pora, żebyś to łaskawie zauważył, ty, ty… nieczuły wieprzu! I oczywiście się rozpłakałam. Szlochałam w obicie kanapy i bardzo chciałam, żeby mnie odwrócił, powiedział, że przeprasza, że kocha i z radością zostanie ojcem naszego dziecka, tylko był po prostu zaskoczony i nieodpowiednio zareagował. Nic takiego się nie działo. Usłyszałam, że odstawia kieliszek i wstaje. Kilka razy przeszedł od kanapy do okna, wreszcie przystanął tuż przy mnie. – Natasza, ja nie nadaję się na ojca, tak samo jak ty na matkę. Może kiedyś, gdyby się zdarzyło, jakoś byśmy to przyjęli. Ale teraz? My nie umiemy już żyć jak rodzice. Przyzwyczailiśmy się do wolności, dużo pracujemy. Zresztą teraz nie jest dobry czas – firma wymaga wiele uwagi, rynek się kurczy, wchodzi konkurencja z Zachodu. Nie dalibyśmy rady. Zresztą wydaje mi się… – przerwał i zamilkł. – No, powiedz, co ci się wydaje, przemądrzały prezesie! – Nie chciałem tego mówić, ale skoro nalegasz… Wydaje mi się, że już to przerabialiśmy. Chcesz kolejnej zabawki, bo ci się nudzi. – Spojrzałam na niego i wydawało mi się, że widzę nieznajomego. Miał stężałą z gniewu twarz, pełne nienawiści oczy. – A dziecko to nie zabawka. Co zrobisz, kiedy ci się znudzi? Albo nie będzie takie ładne i grzeczne, jak sobie wymarzyłaś? Oddasz opiekunce? Koleżance? A może od razu do domu dziecka? Ostatecznie zostawisz w kącie jak starą kieckę? – Dostał jakiegoś szału. Prawie biegał po pokoju, wymachiwał rękami. Całkiem stracił nad sobą panowanie. – Kobieto, dziecku nie wystarczy dać jeść, dziecko trzeba kochać! Kto jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć! – Nagle stanął, jakby ktoś spuścił z niego całe powietrze. Popatrzył na moją przerażoną minę i pokiwał głową z politowaniem. – Nata, jak ci się bardzo nudzi, to kup sobie psa. A jeszcze lepiej złotą rybkę. I nie wracajmy więcej do tego. Poszedł na górę. Nie dołączyłam do niego. Noc spędziłam na kanapie, upijając się powoli winem, które kupiłam, żebyśmy wypili za zdrowie naszego przyszłego dziecka.
* Słowa Darka sprawiły, że na jakiś czas zwątpiłam. Zasiał we mnie ziarno niepewności, które szybko wykiełkowało i nie dawało się łatwo wyplewić. To, co powiedział było brutalne i nieprzyjemne, ale z całą pewnością szczere. Widziałam go wtedy; nie panował nad emocjami, mówił z głębi serca, bez zastanowienia, spontanicznie. Nie było tam miejsca na strategię czy przemyślane gierki. A to oznaczało, że w taki właśnie sposób mnie postrzegał. Znaliśmy się już tyle lat, przeżyliśmy wspólnie wiele radości, ale i wiele smutnych i trudnych chwil. Nie było drugiego człowieka, który znałby mnie lepiej. Jeżeli więc
w taki sposób interpretował moje pragnienie, nie mogłam tego zlekceważyć. Musiałam przynajmniej postarać się obiektywnie spojrzeć na siebie, ocenić, spróbować jeszcze raz zajrzeć w siebie i odnaleźć prawdziwe uczucia. Jednak im dłużej się zastanawiałam, tym bardziej utwierdzałam się w pragnieniu macierzyństwa. W życiu bałam się wielu rzeczy, ale podejmowałam wyzwania i dawałam sobie radę. Tym razem nie towarzyszył mi lęk. Miałam świadomość, że moja odpowiedzialność za dziecko będzie większa niż jakakolwiek do tej pory, a jednak nie czułam strachu. Czy nadaję się na matkę? Czy będę umiała kochać swoje dziecko? Darek wytoczył ciężkie działa. Jednak nie wiedział, że ja już kocham swoje maleństwo, chociaż jeszcze go nie ma. A to, że wiem, jak trudno żyć w przepełnionym chłodem i brakiem czułości domu nie będzie przeszkodą w ofiarowaniu ciepła i miłości własnemu dziecku. Przeciwnie, będzie mnie motywować do jeszcze większych wysiłków. A jeśli, jak powiedział Darek, będzie brzydkie? Albo chore? Myślałam o tym i nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Jeżeli takie nam przeznaczone, będę je kochała. Posądzenie mnie o coś innego uznałam za niesprawiedliwe. Nigdy nikt nie był dla mnie gorszy tylko dlatego, że był inny – biedniejszy, brzydszy czy niepełnosprawny. Wielu ludziom pomagałam. Nie byłam pustą lalką bez serca. Wiedziałam, że żadne argumenty nie przekonają Darka do zmiany decyzji. Nie było sensu nawet zaczynać rozmowy. Uczepiłam się za to jednego zdania, które powiedział. Gdyby się zdarzyło, jakoś byśmy to przyjęli. Gdyby się zdarzyło… Postanowiłam pomóc losowi. Niech się nam zdarzy, a wtedy postawię go przed faktem dokonanym i będzie musiał zaakceptować zmiany w naszym życiu. Zresztą byłam pewna, że kiedy zobaczy maleństwo, jego upór stopnieje. Nigdy nie miał prawdziwej rodziny, a ja sprawię, że to się zmieni. Może będzie potrzebował trochę czasu, ale w końcu będziemy szczęśliwi. Od wielu lat brałam tabletki i Darek o tym wiedział. No, ale przecież nie dają stuprocentowej pewności. Mogło się tak zdarzyć? Mogło. Ileż znałam podobnych przypadków! Wystarczyła zmiana klimatu, czasem antybiotyk i już. Dlaczego niby nie mogło to przytrafić się mnie? Zdawałam sobie sprawę, że mam już trzydzieści lat. Może i byłam w dobrej formie, zadbana i atrakcyjna, ale w tych sprawach czasu nie da się oszukać. Przeczytałam wszystko, co znalazłam na temat ewentualnego ryzyka, kilkakrotnie odwiedziłam swojego ginekologa. Doktor Pawłowski ucieszył się z naszej decyzji, chociaż zdziwiła go nieco nieobecność Darka. Wytłumaczyłam to nawałem obowiązków. Wiedziałam, że muszę działać powoli i ostrożnie. Nie mogłam nagle zapałać niepohamowaną żądzą do własnego męża, szczególnie, że od kilku lat intensywność naszych łóżkowych spotkań nieco zmalała. To także uświadomiłam sobie dopiero teraz. Staliśmy się przysłowiowym starym małżeństwem. Nie chciało nam się już starać, znaliśmy swoje preferencje, a nasze zbliżenia były satysfakcjonujące, ale pozbawione
już tego żaru i nienasycenia z początku związku. Stało się to dla mnie dodatkowym argumentem. Musimy ożywić nasze relacje, być znowu sobie potrzebni, wspólnie się cieszyć, zbliżyć. Planowałam najdrobniejsze szczegóły. Najpierw odstawienie tabletek i przynajmniej dwa miesiące ostrożności, potem aranżowanie odpowiednich sytuacji, ale niezbyt często. Oczywiście w potencjalnie płodne dni. Musi się udać. Może nie od razu, ale uda się z pewnością. Czasami czułam wyrzuty sumienia. Zdawałam sobie sprawę, że oszukuję Darka i nie było mi z tym dobrze. Szczerość i uczciwość zawsze uznawałam za najważniejsze wartości w związku. Z drugiej strony czułam żal do męża, przecież nie chciał rozmawiać o tym, co dla mnie ważne i był tak nieprzejednany w swojej decyzji, a przede wszystkim o tak złe ocenienie mnie. Szybko też wytłumaczyłam sobie, że będzie to coś w rodzaju niespodzianki, a przecież i on nie raz zachowywał się podobnie. A czy może być piękniejsza niespodzianka niż krew z krwi i kość z kości? Nie wiem, skąd brała się moja pewność, że wszystko ułoży się tak, jak zaplanowałam. Czy to hormony dają kobietom taką wiarę w dobre zakończenie? Do dziś nie potrafię zrozumieć dziwnej logiki, którą kierowałam się w tamtym czasie. Jedno wiem na pewno: moim celem stało się macierzyństwo i byłam gotowa dążyć do niego za wszelką cenę. Jak do żadnego dotąd.
* Każdego miesiąca odliczałam dni do kolejnego krwawienia. Powinno być dziś – nie ma – nadzieja – jest – rozczarowanie. W przeciwieństwie do wielu kobiet, które skaczą z radości na widok krwi na prześcieradle czy bieliźnie, ja traktowałam ten znak jak porażkę. Każdy dzień spóźnienia wywoływał euforię, która po kilkunastu godzinach zmieniała się w smutek i zniechęcenie. Kolejne miesiące oczekiwania, aranżowanie zbliżeń w odpowiednim czasie – to wszystko bardzo mnie męczyło. Nie mogłam pozwolić, aby ktokolwiek, a zwłaszcza Darek, zorientował się w moich planach. Co ciekawe, odkąd zdecydowałam się na konkretne działanie, znowu wróciła mi chęć do pracy. Wiedziałam, że muszę tak przygotować wszystko, co do mnie należy, żeby w przyszłości mogło dobrze funkcjonować podczas kilku miesięcy mojej nieobecności. Powoli także zmieniałam styl pracy i kierowania zespołem. Pozwalałam pracownikom na więcej samodzielności, czasami odbierałam raporty z wykonanej pracy telefonicznie. Zmiany tłumaczyłam koniecznością dopilnowania ostatnich prac wykończeniowych w naszym domu, czasami wymyślałam spotkania z klientami albo ich żonami. Okazało się, że albo doskonale wychowałam pracowników, albo wciąż rosnąca stopa bezrobocia ich dyscyplinowała, bo zlecenia były realizowane terminowo, a mniej rygoru pobudziło kreatywność zespołu i projekty wychodziły nam doskonałe. Cieszyłam się, że moja ciąża nie przyniesie firmie szkody i uda mi się połączyć pracę
z wychowywaniem dziecka. Jedno mnie tylko martwiło – ciągle nie udawało mi się to najważniejsze. Po pół roku oczekiwania i wypłakiwania się w gabinecie doktora Pawłowskiego zwątpiłam. Jak widać, nie dane mi będzie spełnienie się w tak upragnionej roli. Zdołowało mnie to i przez ciągłe rozmyślanie o przyczynach niesprawiedliwości losu całkiem zapomniałam o codziennym zerkaniu w kalendarzyk. Zorientowałam się po tygodniu i bałam się uwierzyć. Nie miałam siły na kolejne rozczarowanie. Starając się zachować spokój, odwiedziłam najpierw aptekę. Jestem w ciąży! Jestem w ciąży? Bez euforii – myślałam. – Niech potwierdzi doktor Pawłowski. Testy nie dają stuprocentowej pewności. Lekarz potwierdził, więc mogłam nareszcie uwierzyć w swoje szczęście. Miałam ochotę wykrzyczeć radosną nowinę każdemu napotkanemu człowiekowi. Byłam pewna, że każdy cieszyłby się razem ze mną. No, prawie każdy. Jedyną trudnością, którą jeszcze musiałam pokonać, było poinformowanie Darka o tym, że niedługo zostanie ojcem. Trochę bałam się tej rozmowy, ale nadal wierzyłam, że wszystko dobrze się ułoży. Odłożyłam sprawę do wieczora, ale po powrocie do biura zobaczyłam w sekretariacie Darka jego walizkę. Ominęłam sekretarkę, która próbowała coś powiedzieć i weszłam do gabinetu. Obecność obcego mężczyzny zbiła mnie nieco z tropu. Widać Darek miał akurat jakieś spotkanie. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam pilną wiadomość dla ciebie. Czy mógłbyś przyjść, kiedy skończysz? – wymyśliłam naprędce i posłałam mężczyźnie przepraszający uśmiech. – Nata, pozwól, że ci przedstawię. Pan Kownacki, z którym zaraz ruszamy w objazd po kraju. Wspominałem ci o projekcie zmiany wizerunku w sieci, którą prowadzi, pamiętasz? – Musiałam wyglądać na zaskoczoną, skoro starał się mi wszystko podpowiedzieć. Rzeczywiście nie pamiętałam rozmowy o żadnej sieci i zmianie jej wizerunku. Byłam zbyt zajęta swoimi planami i chyba nie słuchałam uważnie, o czym opowiadał przy śniadaniu. Starając się udawać zorientowaną, przywitałam się i od razu wycofałam: – Nie będę panom przeszkadzać. Niestety, wydaje mi się, że będziesz musiał zmienić plany. Proszę, zajrzyj do mnie za chwilę. Kownacki wyglądał na zdezorientowanego, Darek był wściekły. Uśmiechnął się przepraszająco do gościa, wziął mnie pod ramię i wyprowadził z gabinetu. – Zwariowałaś! – syknął. – Co ci odbiło! A pani nie mogła uprzedzić, że mam klienta?! – wściekłym szeptem zwrócił się do sekretarki. – Próbowałam, ale pani prezes nie chciała słuchać… – tłumaczyła się wystraszona dziewczyna. – Nie wściekaj się. Naprawdę mam ważną sprawę. – Starałam się załagodzić sytuację. To nie był dobry moment na wyznania, ale skoro chciał wyjechać, nie było na co czekać. Wyrwałam rękę z jego uścisku i poszłam w stronę swojego gabinetu. Nie miał wyjścia,
poszedł za mną. – Cóż się stało takiego ważnego, że musisz przeszkadzać? – siła, z jaką zatrzasnął drzwi była dowodem wysokiego poziomu wściekłości. – Ty wiesz, kto to jest? Telefonia komórkowa, rozumiesz? Sieć ponad stu salonów! Nie istnieje nic, co mogłoby spowodować, że zmienię plany. – Nawet to, że będziesz ojcem? Zamilkł. Przez kilkanaście sekund patrzył mi prosto w oczy. Chyba zastanawiał się, czy dobrze usłyszał. Nie przerywałam ciszy. Nie miałam nic do dodania. Teraz jego kolej. Myślę, że rozumiał to i zastanawiał się, co zrobić. Wreszcie oderwał wzrok od mojej twarzy i nerwowym gestem potarł dłońmi policzki i czoło. – A więc dopięłaś swego. Rozumiem, że zamierzasz urodzić to dziecko? Jak mógł o to pytać?! Czyżby miał wątpliwości? A może nadzieję, że zrobię coś innego? Nie mogłam uwierzyć, że to powiedział. Kolejne kilkanaście sekund ciszy, po których skierował się w stronę drzwi. – Wracam za dwa tygodnie. Do widzenia. Wyjechał. Zostałam sama, nie było oczekiwanej radości. Wybrał salony telefoniczne, były ważniejsze od żony i dziecka. Poczułam w gardle ogromną kulę, która mnie dusiła. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zostanie we mnie na dłużej.
* Nawet nie przypuszczałam, jak moje wyobrażenia o domowej idylli będą odbiegały od rzeczywistości. Darek zachowywał się tak, jakby naszej rozmowy w ogóle nie było. Jedyną zmianą, jakiej dokonał po powrocie ze służbowego wyjazdu, było przeniesienie swojej pościeli do pokoju gościnnego. Nic poza tym. Codziennie rano siadał do stołu i jedliśmy razem śniadanie, rozmawiając o sprawach firmowych. W pracy nigdy nie mieliśmy zbyt wiele czasu na kontakty, każdy zajmował się swoją działką i tak pozostało. Wieczorami siedzieliśmy obok siebie na kanapie, wymienialiśmy grzecznościowe formułki, uzgadnialiśmy, co będziemy oglądać. Ja robiłam coś do picia, Darek palił w kominku. Żadnych kłótni, pretensji. Obojętna grzeczność. Istniałam dla niego, ale moja ciąża nie. Było w tym coś niesamowitego – mała istota rozwijająca się w moim brzuchu wydawała się przez to jeszcze bardziej nierzeczywista. Każdego wieczoru przeglądałam się w lustrze, niecierpliwie czekałam na fizyczną zmianę, na zaokrąglenie, które stanie się namacalnym dowodem jej istnienia. Cały czas miałam nadzieję, że kiedy urośnie, zacznie się ruszać, wtedy Darek będzie musiał przestać grać w wypieranie rzeczywistości. Wciąż łudziłam się nadzieją, że rozczuli go mój stan. Od pierwszego dnia robiłam wszystko, żeby odpowiednio zadbać o siebie i dziecko. Kupiłam kilka książek, czytałam porady w sieci. Nie chciałam niczego zaniedbać. Uważałam na to, co jem, starałam się spacerować. Zastanawiałam się nad szkołą rodzenia. Czy uda mi się namówić Darka? Czy będzie chciał uczestniczyć w porodzie?
Czułam wielką potrzebę dzielenia się swoją radością, ale na razie nikomu nie powiedziałam o swoim stanie. Jak wytłumaczyłabym powściągliwość Darka? Poza tym nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział o tej przezroczystej ścianie, która stanęła między nami. Byłoby to przyznaniem się do porażki, a tego nie mogłam zrobić. Nie chciałam też, żeby ktokolwiek się nade mną użalał. Jednak z każdym dniem było mi trudniej znosić obojętność Darka. Kiedy podczas śniadania zrywałam się od stołu i biegłam do toalety, po powrocie zastawałam go czytającego gazetę. Miałam ochotę krzyknąć: Wesprzyj mnie, pomóż przetrwać te trudne chwile! Nie odważyłam się. Potrzeba podzielenia się problemami była w końcu tak silna, że postanowiłam opisać wszystko na forum dla ciężarnych kobiet. Wylanie żalu, opowiedzenie o obojętności męża i poczuciu samotności, przyniosło mi ulgę. Zdziwiłam się nawet, że dostałam tak wiele odpowiedzi. Wszystkie były w podobnym tonie: Co za bałwan! Zimny drań! Rzuć go jak najszybciej! Albo: Nieczuły gnój! Chce czy nie, będzie tatusiem. Ma obowiązek ci pomagać, nie odpuszczaj mu. Faceci to świnie! Cóż, miło było przez chwilę poczuć kobiecą wspólnotę, zaczerpnąć trochę siły z przesyłanej mi energii, ale dobrze wiedziałam, że nie mają racji. Nie byłam do końca szczera w swojej opowieści. Nie napisałam ani słowa o tym, jak doszło do poczęcia, jak to wszystko zaaranżowałam, że najzwyczajniej w świecie go oszukałam. Bez wiedzy i zgody został potraktowany jak samiec rozpłodowy. Czy miałam prawo wymagać od niego radości z tego powodu? Czekałam aż upływ czasu złagodzi jego gniew. Chciałam go przeprosić, ale nie wiedziałam, jak mam zacząć rozmowę na ten temat. Z drugiej strony, miał przecież z tego przyjemność. Jest dorosły, chętnie kochał się ze mną, powinien więc wiedzieć, że mogę być w ciąży. Nie zdradziłam go przecież, nie zmuszam go do uznania cudzego dziecka. Mam w brzuchu maleństwo, którego rodzicami jesteśmy my – małżeństwo, dwoje ludzi, którzy się kochają, a przynajmniej tak mi się wydawało. Czy wszyscy planują dzieci? Wiadomo, że nie. A jednak je kochają i wychowują. Minęły trzy miesiące i z czułością mogłam już gładzić niewielki brzuszek. Zastanawiałam się, kto jest w środku: chłopiec czy dziewczynka? Nie mogłam się zdecydować, czy wolałabym syna czy córkę i uznawałam to za dowód na to, że naprawdę chciałam być matką. Pracowałam sporo, musiałam zakończyć kilka projektów, zostawić wytyczne do kolejnych. Nie byłam tak skoncentrowana i wytrzymała jak kiedyś, szybciej się męczyłam, zaczynał mi przeszkadzać coraz większy brzuch. Mimo to nie odpuszczałam. Nie chciałam dać Darkowi powodu do triumfu, pragnęłam pokazać, że poradzę sobie. W końcu całe rzesze kobiet pracują i żyją normalnie aż do porodu. Dlaczego ja miałabym zachowywać się inaczej? Nie miałam wtedy świadomości, że wiele kobiet leży w szpitalach i domach prawie nieruchomo, żeby donosić ciążę. Tę wiedzę zyskałam, kiedy zaniepokojona plamieniem
odwiedziłam tydzień przed zaplanowaną wizytą doktora Pawłowskiego. – Pani Nataszo, nie mam dobrych wiadomości – spokojnym, ale zatroskanym głosem poinformował mnie o wyniku badania. – Ciąża jest zagrożona. Macica się obniża, trzeba to powstrzymać. Na razie nie ma potrzeby skierowania pani do szpitala. Wypiszę leki i będzie pani leżała w domu. Tylko proszę dobrze zrozumieć: leżała. Wstawać może pani wyłącznie do toalety. – Spojrzał poważnie znad wypisywanej recepty – To nie żarty, tu chodzi o dziecko. Tak, wiedziałam doskonale. Cały czas chodzi o dziecko. Mimo to słowa lekarza uświadomiły mi to w jakiś specjalny sposób. Ja tu roztkliwiam się nad swoją samotnością i porannymi mdłościami, próbuję coś udowadniać, a przecież najważniejsze jest Dziecko. Postanowiłam schować wszystkie lęki i urazy głęboko. Muszę porozmawiać z Darkiem. Nie będę mogła wstawać przez najbliższy miesiąc, a może jeszcze dłużej. Będę go teraz bardzo potrzebowała. Nie, nie ja, będzie potrzebowało go jego dziecko. Zastałam go z książką na kanapie, obłożonego chipsami. Powoli przeszłam przez pokój i usiadłam obok. – Ciąża jest zagrożona. Muszę leżeć, nie mogę wstawać nawet na posiłki. Nie poradzę sobie sama. Jeżeli mi nie pomożesz, nasze dziecko może umrzeć. Nie odpowiedział, nie oderwał nawet oczu od książki, więc wzięłam pilota i włączyłam telewizor. Nie wiem, jaki program oglądałam, bo oczy zachodziły mi łzami. Kiedy się obudziłam, było już prawie południe. W pierwszej chwili chciałam wyskoczyć z łóżka, ale przypomniałam sobie, że nie mogę. Rozpłakałam się. Byłam głodna, chciało mi się pić, a bałam się iść do kuchni. Jak przetrwam ten czas? Inne kobiety miały matki, siostry, koleżanki do pomocy. I mężów, chłopaków lub partnerów. Ja nie miałam nikogo. Byłam tylko ja i Dziecko. Niespodziewanie otworzyły się drzwi do sypialni i stanął w nich Darek. Za nim wślizgnęła się na oko czterdziestoletnia kobieta. – Widzę, że już nie śpisz. To dobrze. Przedstawiam ci panią Jankę. Od dziś będzie u nas pracować. Powiesz jej, co ma robić. A teraz wracam do pracy, muszę jakoś to wszystko ogarnąć. Pani Janka uśmiechała się niepewnie. Mnie natomiast usta nie chciały rozciągnąć się nawet w wymuszonym uśmiechu. Nie takiej pomocy spodziewałam się od męża. Czy jednak miałam prawo wybrzydzać? – Proszę się już nie martwić. Urodziłam i wychowałam czwórkę dzieci, wiem, jak to jest. Ugotuję, posprzątam, zrobię zakupy. No, proszę nie płakać, bo to niedobrze dla dziecka. Będzie dobrze… Nie przekonała mnie.
* Musiałam przyznać, że pani Janka rzeczywiście znała się na rzeczy. Nie wiem, jak ze
sprzątaniem, bo nie chodziłam po domu, ale gotowanie szło jej doskonale. Bardzo się starała, żebym miała wszystko, czego potrzebuję. Na początku czułam nawet nieśmiałe zadowolenie z takiego obrotu sprawy, bo mogłam z czystym sumieniem odpoczywać. Nadrobiłam zaległości w lekturze, obejrzałam filmy, na które dotąd nie miałam czasu. Słuchałam dużo muzyki, bo czytałam, że to dobrze wpływa na dzieci. Gładziłam często rosnący brzuch i szeptałam Dziecku: – Mamusia bardzo cię kocha i nie może się doczekać, kiedy będziemy razem. Niestety nie mogłam tego samego powiedzieć o tatusiu. Darek najwyraźniej nie zmienił zdania i nie miał zamiaru także zmienić swojego zachowania. Prawie się nie widywaliśmy. Raz na kilka dni zaglądał wieczorem i pytał, jak się czuję. O Dziecku nie wspomniał ani słowem. Zresztą mnie też nie patrzył w oczy. Prawdę mówiąc, wcale na mnie nie patrzył. Czyżbym była aż tak odpychająca? Jasne, przytyłam, ale to chyba nikogo nie mogło dziwić. Patrzyłam od czasu do czasu w lustro i wydawało mi się, że dzięki odpoczynkowi i dodatkowym kilogramom wyglądam nawet młodziej niż przedtem. Jednak najwyraźniej dla Darka przestałam być atrakcyjna. Dużo wolnego czasu to miła rzecz, ale kiedy ma się go zbyt wiele, zaczyna się rozmyślać. Całe dnie w łóżku wydawały się wiecznością. Leżałam i leżałam, a do głowy przychodziły mi same niewesołe myśli. Martwiłam się o agencję, nie wszystko dokończyłam, nie wyznaczyłam kolejnych zadań, nie mówiąc o tym, że od przeszło miesiąca nie skontrolowałam pracowników. Pewnie robili już, co chcieli. Chociaż z drugiej strony, Darek na pewno zapanował nad chaosem. Niestety, nie miałam okazji go o to zapytać. Lekarz także nie miał dla mnie dobrych wieści. Zapowiedział leżenie aż do rozwiązania. Proponował nawet szpital, ale odmówiłam. Miałam doskonałą opiekę i spokój. Tylko jeżeli nie będzie już innego wyjścia – zapowiedziałam i doktor Pawłowski odroczył wyrok na kolejny miesiąc. Denerwowałam się o Dziecko. Czy rośnie? Czy jest zdrowe? Byłam gotowa do największych poświęceń, a tymczasem jedyną rzeczą, jaką mogłam zrobić było leżenie i czekanie. Nie miało to w sobie nic z bohaterstwa, ale tylko te kobiety, które to przeżyły, wiedzą, jak wiele cierpliwości i wytrzymałości wymaga. Miałam nadzieję, że za miesiąc lekarz jednak pozwoli mi wstać. Tak, należy bardzo uważać, o czym się marzy. Ostrożnie dobierać słowa, wypowiadając, nawet w myślach, życzenia. Mogą bowiem się spełnić. Tak jak moje. Mogłam wstawać za niespełna trzy tygodnie. Wcześniej jednak przyszedł koszmar. Zaczęło się nagle i zupełnie niespodziewanie. Poranna wizyta w toalecie. I nagle przeszywający ból. Jakby ktoś wbił mi w brzuch zaostrzony kij. Kilka sekund, mroczki przed oczami i spokój. Sekunda nadziei, że to nic, minęło i już jest w porządku. Zaraz kolejny ból. A potem krew. I mój krzyk, ale jakiś obcy, jakby z innego wymiaru. Rozdzierający krzyk i ciemność. Nic. Koniec. Ocknęłam się w szpitalnej sali. Przy łóżku stał stojak, a na nim wisiał woreczek
z krwią, której krople spływały przezroczystą rurką do mojej żyły. Obok, na szpitalnym taborecie siedział Darek. Twarz miał tak bladą, że zlewała mi się ze ścianami i sufitem. Za to doskonale kontrastowały z nią pociemniałe z przerażenia oczy. Nie mogłam zebrać myśli, kręciło mi się w głowie, ale ze wszystkich sił starałam się skupić. Co tutaj robię? Co się stało? Krew, pamiętam krew. I ból. A teraz przerażone oczy Darka. – Co z dzieckiem? – nie poznawałam swojego głosu. Był chrapliwy, przepełniony strachem. – Co z moim dzieckiem? Mów! – Nata, żyjesz! Boże, tak się bałem! Pani Janka wezwała pogotowie, zaraz przyjechałem, a to tak długo trwało. I nie budziłaś się, a ja tu siedziałem. Najważniejsze, że żyjesz! – Co z dzieckiem?! Nie wiem, dlaczego powtarzałam to pytanie. Może chciałam usłyszeć coś, co zaprzeczyłoby moim przeczuciom. Wiedziałam, czułam, ale nie chciałam uwierzyć. – Co zrobiłeś z dzieckiem?! Szarpnęłam kołdrę, zdarłam ją z siebie i zobaczyłam, że nie ma już brzucha, że nie ma Dziecka. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie ta furia, siła, która pomogła pokonać ból. Pociągnęłam ze wszystkich sił za gumową rurkę i wyrwałam igłę wbitą w moją dłoń. Czerwony płyn zabarwił koszulę i prześcieradło. – Nie chcę tego! Gdzie jest moje dziecko?! Oddajcie je! Chciałam biec, nie wiem dokąd, ale chciałam. Musiałam odnaleźć Dziecko. Jego miejsce było we mnie, miało tam być, rosnąć, czekać na swój czas. Moje Dziecko. Darek złapał mnie i z całych sił przyciskał do siebie. – Uspokój się, proszę. Musisz nabrać sił. Bałem się, że umrzesz. Energia zniknęła, jakby ktoś odłączył mi akumulator. Pozwoliłam posadzić się na łóżku i popatrzyłam na niego. Naprawdę się bał. O mnie, o to, że umrę. I naraz wszystko zrozumiałam. Odgadłam, dlaczego taki był. Poznałam jego tajemnicę, ale nie stać mnie było ani na współczucie, ani na przebaczenie. Nic a nic nie obchodziło mnie, że winił się za śmierć matki, za trudne życie ciotki. Nie chciałam widzieć w nim tamtego chłopca, któremu wydaje się, że przez niego cierpią wszystkie kobiety, które kocha. Nie teraz! Nienawidziłam jego, tych przerażonych oczu, nienawidziłam całego świata. – Wynoś się stąd – powiedziałam i miałam nadzieję, że w tych słowach udało mi się zawrzeć wszystko, co czułam. I znowu przyszła ciemność, której tym razem poddałam się cicho i bez walki.
* Na fotografii jesteśmy we dwoje na tle alpejskich szczytów. Istna pocztówka ze świata bogatych i szczęśliwych ludzi. Ośnieżone góry, słońce, domki o spadzistych dachach, wokół kolorowy tłum z nartami. Na stoliku wino. Wielu na widok takiego zdjęcia westchnęłoby z zazdrością. Dla mnie jednak to zatrzymane w kadrze kolejne kłamstwo. Jeszcze jedno z kolekcji,
w zdobycie której włożyłam tyle energii, na kompletowanie jej straciłam tyle lat. Pamiątka z wyjazdu na narty – napis na odwrocie sugeruje wypoczynek, radość i mile spędzony czas. Może i taki miał być cel tego wyjazdu, nie wiem. Wymyślił go Darek, który chyba naprawdę miał wtedy nadzieję, że zdoła jakoś wyciągnąć mnie ze stanu, w jakim się znalazłam. To zima 2002 roku, jakieś sześć miesięcy po wyjściu ze szpitala. Lekarze doradzali zmianę miejsca, nowe bodźce. Mnie było wszystko jedno. Uważny obserwator zauważy, że przy stoliku zamiast szczęśliwego małżeństwa siedzi spięty mężczyzna i lalka, kukła o obojętnym spojrzeniu. Taka byłam. Poświęciłam kilka lat na dążenie do spełnienia jedynego prawdziwego marzenia, jakie miałam. Może to godne pochwały, ale ja w drodze do celu podeptałam tak wiele cennych uczuć, złamałam tyle zasad i raniłam bez wahania czy wyrzutów sumienia. Byłam egoistyczna, zła i zostałam za to ukarana. Czasami uznaję tę historię za najgorszą rzecz, jaką w życiu zrobiłam. Nie potrafię się rozgrzeszyć. Ta fotografia, podobnie jak pozostałe, nie jest mi potrzebna, ponieważ nie ma na niej nic prawdziwego. Prawdziwe mogło być jedynie Dziecko, ale ono już wtedy nie istniało. Nie chcę zachowywać kłamstwa. Nie było wyjazdu na narty, nie ma żadnej pamiątki. Ogień nie zostawi śladów. Niech więc płonie! ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
X Stań na nogi
Świąteczne dekoracje nieco rozweselają sztywność biurowych mebli i jednoznacznie określają czas, w jakim zrobiono to zdjęcie. Przed stolikiem zastawionym bożonarodzeniowymi smakołykami stoi para. Mężczyzna najwyraźniej jest szefem, a fotograf przyłapał go podczas wygłaszania przemowy. Po drugiej stronie stoją pracownicy. Widać, że niecierpliwie czekają na rozpoczęcie nieoficjalnej części imprezy. Tylko jedna z pracownic, stojąca tuż obok choinki, wpatrzona jest w swojego szefa niczym w obrazek. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Nie wiem właściwie, jak żyłam przez kolejnych pięć lat. Ten czas to dla mnie wiele czarnych plam, luk w pamięci. Gdyby ktoś zapytał mnie o jakiekolwiek fakty z tamtego okresu, to miałabym problem z precyzyjną odpowiedzią. Pamiętam skoki Adama Małysza, aferę Rywina i pierwszą edycję „Idola” chyba dlatego, że w tym okresie głównie wpatrywałam się w telewizor. Jedynym wydarzeniem, które mną wstrząsnęło, było przypłynięcie do Polski holenderskiego statku aborcyjnego. Nie mogłam zrozumieć, jak kobiety dobrowolnie chcą pozbyć się dziecka. Przez chwilę miałam ochotę pojechać tam i wykrzyczeć im, jak to jest, gdy traci się najwspanialszą istotę na świecie. Nie pojechałam, nie krzyczałam, bo nie miałam siły. Na nic nie miałam siły. Mój świat nadal ograniczał się do sypialni i toalety. Spełniło się moje marzenie, mogłam wstawać, wychodzić i robić wszystko, na co miałam ochotę. Los bywa naprawdę złośliwy i cyniczny. Mogłam wszystko, ale nie korzystałam z tego. Nie musiałam leżeć, a tylko to robiłam. Każdy ruch wymagał wysiłku, którego nie miałam ani siły, ani ochoty podejmować. Doszłam do wniosku, że jakakolwiek aktywność nie ma sensu. Firma funkcjonowała bez mojego udziału, koleżanki dzwoniły coraz rzadziej, widać nie byłam im potrzebna. Dla kogo i po co miałam wstawać? Leżałam więc, patrząc na przeciwległą ścianę, za którą był pusty pokój. Pomieszczenie bez mebli, firanek, bez lokatora. Nie mógł pełnić przeznaczonej mu roli, zupełnie jak ja. Pani Janka została, chociaż moim zdaniem mogłoby jej nie być. Bywały chwile, w których miałam ochotę na nią nakrzyczeć, ale na to też nie miałam siły. Namawiała mnie na jedzenie, zmuszała do wzięcia prysznica, zmieniała pościel i wietrzyła pokój. Poddawałam się temu wszystkiemu dla świętego spokoju, ale naprawdę mało mnie obchodziło świeże powietrze, pasta do zębów i depilacja nóg. Nie czułam zapachów ani smaków. Było mi obojętne, czy jem ziemniaki czy pieczeń. Apetyt też straciłam, ale straszyli mnie powrotem do szpitala, starałam się więc jeść. Problemem było dla mnie gryzienie i przełykanie, bo wymagało wysiłku, ruchu mięśni, a mnie się nie chciało. Pragnęłam też nie myśleć, ale tego akurat nie umiałam. Myśli przychodziły same, nieproszone i bolały bardziej niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Nie mogłam pogodzić się z tym, co się stało. Czym zawiniłam? Rozkładałam wspomnienia każdego dnia na czynniki pierwsze i szukałam tego jednego ruchu, tej jednej decyzji, które mogły spowodować tragedię. W którym momencie popełniłam błąd? Może coś
zlekceważyłam? Nie dopilnowałam? Nie mogłam jednak niczego znaleźć. I to było jeszcze gorsze. Nie wiedziałam, do kogo mieć pretensje. Do Boga? Do losu? Jaka siła zdecydowała o tym, że nie zasługuję na bycie matką? Nie dane mi było nawet dobrze spełnić funkcji nieruchomego inkubatora, do której zostałam zredukowana. Czy to kara za jakiś czyn popełniony wcześniej? A może nauczka, taka lekcja pokory? Żebym wiedziała, że nie wszystko mogę mieć. Jeżeli tak, to wyciągnęłam wnioski z tej nauki i teraz nie chciałam już niczego. Mogłabym równie dobrze leżeć pod mostem, w błocie, gdziekolwiek. Mogłabym nawet umrzeć. Tego się bali. Darek i pani Janka. Że będę chciała odebrać sobie życie. Gdybym miała siłę, wyśmiałabym ich. Pilnowali mnie zupełnie niepotrzebnie, bo żeby popełnić samobójstwo, trzeba coś zrobić, wykazać aktywność, choćby po to, żeby połknąć tabletki albo odkręcić kurki. Tymczasem ja nie miałam siły i ochoty nawet na przewrócenie się na drugi bok. I było mi wszystko jedno. Darek przychodził do mnie każdego wieczoru. Siadał na brzegu łóżka i opowiadał. Nie wiem, o czym, bo go nie słuchałam. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej jego obecność byłaby dla mnie wielkim szczęściem. Teraz nie obchodziło mnie już, czy jest czy go nie ma. Nie odzywałam się do niego. Głównie dlatego, że nie miałam mu nic do powiedzenia. Poza tym jeszcze niedawno on też nie był specjalnie rozmowny. Dlaczego teraz przychodził? Czyżby czuł się winny? Jeśli nawet, to słusznie. Nie miałam najmniejszego zamiaru niczego mu ułatwiać. Utrudniać zresztą też nie. Mógł być i mogło go nie być. Przyzwyczaił mnie do swojej nieobecności, nauczyłam się być sama. Kiedy wyciągam strzępki wspomnień z tamtych lat, muszę przyznać, że starał się jakoś mi pomóc. Namawiał do schodzenia na dół, gdzie spędzaliśmy czas, patrząc w ekran telewizora. Pomagał mi się ubierać, a właściwie ubierał mnie i zabierał na wycieczki, do kina, czasami gdzieś nad wodę lub w góry. Nie pamiętam, byłam wtedy jak szmaciana kukła, bezwolna lalka czy jakaś bezmyślna maszyna. Wykonywałam polecenia, nic przy tym nie czując. Nie byłam zdolna do samodzielnych decyzji i nie brakowało mi tego. Każde miejsce było równie dobre, bo tak samo obojętne, każda czynność równie bezsensowna. – Nata, może jest coś, na co masz ochotę? – pytał od czasu do czasu. – Nie wiem. – To była moja odpowiedź na wszystkie pytania. Naprawdę nie wiedziałam i nie miałam chęci, żeby ten stan zmieniać. Przypominam sobie, że jeździłam do sanatoriów lub ośrodków. Nie wiem, ile miejsc odwiedziłam, zresztą każde było takie samo. Zmieniały się tylko twarze. Ciągle czegoś ode mnie chcieli, namawiali do zwierzeń. Nie widziałam sensu w opowiadaniu czegokolwiek. Nie sądziłam, żeby ktoś mógł mnie zrozumieć, a poza tym co to mogło zmienić? Tylko raz, jedyny, to pamiętam, terapeuta obudził we mnie emocje. – Pani Nataszo, wiem, że przeżyła pani tragedię, ale trzeba próbować dalej żyć. Przecież może pani mieć jeszcze jedno dziecko…
Poczułam zalewającą mnie falę złości. – Jeszcze jedno?! A gdzie, do cholery mam to pierwsze?! Proszę, niech mi pan je pokaże! Gdzie jest?! Wtedy po raz pierwszy od dwóch czy trzech lat poczułam, że wiem, czego chcę. A właściwie, czego nie chcę. Żadnych klinik, ośrodków czy szpitali. Niech wszyscy zostawią mnie w spokoju. Darek też w końcu zwątpił. Stracił cierpliwość, siłę albo ochotę – nie wiem. W każdym razie przestał zmuszać mnie do aktywności, nie poddawał kolejnych pomysłów, nie proponował niczego. Zachował jedynie zwyczaj codziennego przychodzenia i składania mi raportu z minionego dnia. Pół godziny dziennie, czasami krócej – to cały czas, który spędzaliśmy razem. Poza tym żyliśmy osobno. Żadnych czułości, miłych słów czy gestów – tylko wymiana informacji.
* Tak jak chciałam, ludzie dali mi spokój. Niestety myśli nie zrobiły tego samego. Wracały wciąż te same, natrętne i męczące. Zabierały resztki energii, nie pozwalały spać. Wirowały w głowie, doprowadzały do szaleństwa. Nie pomagały żadne lekarstwa, więc przestałam je brać. Najgorsza była bezsenność. Długie nocne godziny niczym niezmąconej ciszy, ciemność, w której tonęłam. Czułam ciężar przygniatający mi klatkę piersiową i tę znienawidzoną kulę w gardle. Bałam się nocy, wydawało mi się, że właśnie wtedy wpadam w dziwną dziurę między życiem a śmiercią, w coś w rodzaju czyśćca, skąd nie można ruszyć w żadną stronę, gdzie trzeba jedynie trwać w otoczeniu swoich grzechów, nie znając końca udręki. Nie wiem, jak i w którym momencie przypomniałam sobie o istnieniu alkoholu. To zresztą nieistotne, bo w tamtym czasie każdy dzień był taki sam, a upływ czasu nie miał żadnego znaczenia. Choć z drugiej strony powinnam pamiętać tamten dzień, a właściwie noc – pierwszą przespaną od wielu miesięcy. Kilka kieliszków wina zdziałało cuda, było lepsze niż garście medykamentów, tygodnie spędzone w ośrodkach. Poczułam dumę z samej siebie. Miałam rację, nie potrzebuję ludzi, nikt nie jest w stanie mi pomóc, to mogę zrobić jedynie ja sama. I tak niewiele potrzebuję, żeby poczuć się lepiej. Kolejne noce, poprzedzone winem lub kilkoma drinkami, mijały spokojnie. Nie było koszmarów, natrętnych myśli. Tylko spokojny sen. Zaczęłam odzyskiwać dobry humor, poprawił mi się nastrój. Kilka razy zagadnęłam panią Jankę, która nie mogła się nadziwić i głośno wyrażała radość ze zmiany, jaka we mnie zaszła. Zaczęłam częściej wychodzić z pokoju, siadywałam w salonie lub na tarasie. Z drinkiem w ręku i książką na kolanach. Czułam, że zaczynam żyć na nowo. Miałam mnóstwo energii, chciałam działać. Okazało się, że nadal potrafię się śmiać. Chyba przez lata lenistwa nagromadziłam zapas sił i teraz musiałam je jakoś wykorzystać.
Wpadłam w szał zakupów. Nie chodziłam do sklepów, wystarczał mi internet. Siedziałam przed monitorem i jednym kliknięciem stawałam się właścicielką sukienki, butów lub torebki. Każdą udaną licytację świętowałam lampką wina. To pozwalało mi podtrzymać dobry nastrój. Tyle lat abstynencji – myślałam. – Należy mi się jakaś rekompensata. Pani Janka po pierwszym okresie zachwytów zaczęła wyrażać zaniepokojenie: – Pani Nataszo, kieliszek przed śniadaniem? Czy to dobre? Denerwowało mnie jej wścibstwo. Gotowa była coś wymyślić, żeby nie było mi za dobrze. Zresztą poprawa mojego zdrowia nie była jej na rękę, bo jeżeli ja wrócę do formy, ona stanie się niepotrzebna. Nie chciała pewnie stracić posady, bo, jak się domyślałam, Darek płacił jej dobrze. Co prawda starała się, była doskonałą gospodynią i świetną kucharką, ale i tak powinna znać swoje miejsce i nie wtykać nosa w nasze prywatne sprawy. Nie omieszkałam jej o tym poinformować. Na fali dobrego humoru postanowiłam, że powinniśmy z Darkiem jadać razem kolacje. Czekałam więc na niego codziennie z jakąś dobrą potrawą i butelką wina. Początkowo dość sceptycznie podchodził do mojej inicjatywy, z czasem jednak rozluźnił się i jak dawniej spędzaliśmy wieczory na rozmowach. Wypytywałam go o pracę, ale nie byłam jeszcze gotowa na powrót. Chciałam nacieszyć się światem, oswoić powoli ze wszystkim, od czego dotąd uciekałam. Darek wierzył w to, co mówiłam. Nic zresztą dziwnego, bo ja sama święcie wtedy wierzyłam w to, co mówię. Bywały chwile, kiedy niechęć do wszystkiego powracała, ale znałam już lekarstwo na tę chorobę. Ponieważ nie chciałam z powrotem przeżywać koszmaru, stosowałam je również profilaktycznie. Nigdy nie zapominałam o zleceniu pani Jance uzupełnienia barku, a żeby nie wzbudzać jej podejrzeń, wymyślałam znajomych, którzy nas odwiedzili, dawną koleżankę, która wpadła odświeżyć znajomość. Denerwowałam się jej uwagami na temat szybko parującej whisky czy potłuczonej butelki koniaku. W końcu to nie jej problem, nie ona za to płaci, prawda? Żeby przestała już dogadywać, zaczęłam wychodzić na spacery. W końcu nie byłam ubezwłasnowolniona i mogłam robić to, na co miałam ochotę. Ponieważ Darek sprzedał mój samochód, jeździłam do miasta taksówką. Z czasem ustaliłam sobie trasę, którą pokonywałam każdego dnia. Szlak kawiarni i pubów. Wmawiałam sobie, że czerpię radość z odpoczynku, obserwowania ludzi i przebywania wśród nich. Tymczasem moja energia brała się z drinków wypijanych na każdym etapie miejskiej wędrówki. Wkrótce znali mnie w każdym z tych lokali i nawet nie musiałam składać zamówienia, od razu dostawałam to, co najbardziej lubiłam. Nigdy nie zapomniałam o kupieniu czegokolwiek – czasami była to apaszka, czasami skarpety dla Darka. Musiałam uwiarygodnić swoje wyjazdy, nadać im sens inny niż możliwość napicia się alkoholu. Nie wiem, czy robiłam to bardziej dla siebie, czy dla Darka i pani Janki. Wracałam na kilka godzin przed powrotem Darka, żeby zdążyć się przespać. Gospodyni coraz częściej ostentacyjnie pociągała nosem i nie dała się zwieść
drobiazgami oferowanymi jej w prezencie. Kiedy znalazła pod moim łóżkiem pustą butelkę po koniaku, oznajmiła stanowczo: – Muszę o tym porozmawiać z panem Darkiem. Nie wiedziała, że tym zdaniem wydała na siebie wyrok. Przecież po tej rozmowie moje źródełko radości i dobrego humoru mogłoby wyschnąć. Na samą myśl o powrocie bezsennych nocy zaczynałam odczuwać panikę. Do tego dopuścić nie mogłam. Postanowiłam uprzedzić atak. – Wiesz, czuję się już na siłach, żeby samodzielnie zająć się domem. Tylko że pani Janka nie pozwala mi niczego tknąć. Siedzę i się nudzę. A jak nie mam co robić, to zaraz humor mi siada i wracają złe myśli. – Dobrze, jutro z nią porozmawiam i powiem, żeby pozwalała ci robić więcej. – Darek był w dobrym humorze po smacznej kolacji i szklaneczce piwa. – Nie ma potrzeby, sama to zrobię. Powiem tylko, że się zgodziłeś. Następnego dnia pani Janka dostała należne wynagrodzenie i została odprawiona na zawsze. – Jak pani chce – powiedziała. – Ale nic dobrego z tego nie będzie. Darek nie był zachwycony tą decyzją, ale przekonał go mój wyjątkowo dobry humor i argumenty, którymi sypałam jak z rękawa. Nie ma to jak kilka lampek wina – cieszyłam się. Zyskałam całkowitą wolność. Od rana do wieczora nie byłam przez nikogo kontrolowana. Nie musiałam już jeździć do miasta, wystarczył miejscowy sklepik raz na kilka dni. Zresztą przestałam być wybredna. Dobrze się czułam także po winie ze średniej półki, nieźle działały nalewki, a nawet mocniejsze piwa. Asortyment moich „leków” poszerzał się, więc siłą rzeczy musiałam zmniejszyć wymagania jakościowe. Nie chciałam, żeby Darek wyraził zainteresowanie zwiększonymi wydatkami. Denerwowało mnie ukrywanie tego, co pomagało mi normalnie żyć. Podświadomie jednak wyczuwałam, że nie spotkałoby się to ze zrozumieniem ze strony Darka. Nic dziwnego – rozgrzeszałam się w myślach. – Przecież nigdy mnie nie rozumiał. Nawet nie próbował. Wystarczy mu, że się uśmiecham i podaję mu kolację. Tylko tego oczekuje, więc tyle dostanie. A w jaki sposób, to już nie jego rzecz. Początkowo starałam się, żeby wszystko było jak należy. Zaczynałam dzień lampką wina i brałam się za domowe obowiązki. Sprzątałam, gotowałam, popijałam. Zazwyczaj udawało mi się skończyć te zajęcia wczesnym popołudniem, a wraz z nimi kończyłam butelkę. Niestety, coraz trudniej było mi utrzymać dobry humor. I to lekarstwo, jak każde inne, z czasem działało coraz słabiej. Organizm się uodparniał, potrzebował większej dawki. Zwiększałam więc, bo co miałam robić? Kiedy tylko poziom alkoholu krążący w moich żyłach spadał, lęk i ból powracały ze zdwojoną siłą. Czyhały tylko na okazję, żeby chwycić mnie w swoje szpony. Jeżeli zaraz po przebudzeniu nie napiłam się chociaż kilku łyków czegoś mocniejszego, nie mogłam wstać. Bolał każdy mięsień, czułam każdą kosteczkę, a w głowie dudniło mi jak
w studni. Ostatkiem sił sięgałam pod łóżko, po butelkę z moim eliksirem życia. Z tygodnia na tydzień było coraz trudniej. Wstawanie wymagało coraz większej ilości alkoholu. Nie zawsze też udawało mi się posprzątać albo ugotować. O niektórych rzeczach po prostu zapominałam. Innych nie mogłam zrobić, bo wszystko leciało mi z rąk. Coraz więcej piłam, czasami jeszcze przed południem musiałam się położyć. Z ulgą zapadałam w półsen pełen kolorów i spokoju. Budziłam się po kilku godzinach i starałam nadrobić stracony rano czas. Czasami się udawało, a jeśli nie – wymyślałam ból głowy albo drzemkę w ogrodzie. Kilka razy Darek zastał mnie wymiotującą w toalecie, ale udało mi się wmówić mu, że to zatrucie. Nadal skrupulatnie ukrywałam swoje picie. Mogłam zapomnieć o obiedzie, ale nigdy nie wyleciało mi z głowy ukrycie butelek i pozmywanie kieliszków. Zacierałam ślady, myliłam tropy. Jednocześnie zaczynało do mnie docierać, że przestałam panować nad tym, co robię. To już nie ja decydowałam, kiedy chcę się napić. Teraz już musiałam, bez ciepła rozchodzącego się po ciele nie mogłam funkcjonować. Dodatkowo nie potrafiłam już poprzestać na jednym czy dwóch kieliszkach. Wpatrywałam się o poranku we własne dłonie, próbując zapanować nad ich drżeniem i płakałam. Czułam się z tym fatalnie, miałam wyrzuty sumienia i zagłuszałam je, opróżniając kolejne butelki. Za wszelką cenę starałam się zachować pozory. Sądziłam, że robię to dla Darka, ale tak naprawdę próbowałam oszukać siebie, przekonać, że potrafię jeszcze to kontrolować. Każdego wieczoru, tuż przed zapadnięciem się w alkoholowe senne wizje podejmowałam decyzję. I każdego poranka, po nieudanej próbie zebrania myśli i opanowania roztrzęsionego ciała, odkładałam ją na kolejny dzień. Nie udawały się także próby ograniczenia wypijanych trunków. Czułam się tak, jakby były we mnie dwie osoby. Jedna kontrolowała wypijane kieliszki, druga starała się ją oszukać. Jeszcze tylko jeden – obiecywała, ten poprzedni to była tylko połowa, więc mogę jeszcze pół – kłamała. Z góry wiedziałam, która wygra, ale usiłowałam karmić się nadzieją, że któregoś dnia będzie inaczej. Nie wiem, jak skończyłaby się ta pozorowana walka, a raczej wiem, ale nie chcę nawet o tym myśleć. Powolne tonięcie w morzu alkoholu, śmierć na raty – tak wyglądałoby moje życie, gdyby nie przypadek, a właściwie wypadek. Darek musiał wyjechać na tydzień. Jesienią miał wystartować jakiś nowy kanał telewizyjny realizowany we współpracy z zagraniczną stacją telewizyjną i mój mąż leciał przedstawić koszty kampanii reklamowej. Zostałam sama. Nie musiałam niczego ukrywać. Mogłam pić bez strachu, że Darek mnie przyłapie. Straciłam ostatnią kotwicę, na której trzymałam się brzegu. I popłynęłam. Przez kilka dni piłam bez przerwy. Nie jadłam, bo organizm zwracał wszystko, co nie było alkoholem. Nie przebierałam się, nie myłam, zasypiałam tam, gdzie stałam. Dochodziłam do przytomności na krześle w kuchni, na podłodze w salonie i przy toalecie. Budziłam się we własnych wymiocinach i nie miałam siły nawet ich posprzątać. Pełzałam po domu w poszukiwaniu kolejnej butelki, bo tylko następny łyk
mógł powstrzymać ból mięśni. Nie nalewałam już do kieliszków, bo nie mogłam do nich trafić. Żal mi było rozlanego wina, cennych kropel nalewki na podłodze. Piłam więc z butelki, którą potem odrzucałam ze wstrętem. Brzydziłam się siebie, więc piłam, żeby o tym zapomnieć. Byłam w ciągu alkoholowym, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak się to nazywa. Zresztą niewiele wiedziałam. Działałam na zasadzie odruchów, płynęłam na falach alkoholu, raz tonąc w koszmarze, raz unosząc się w euforii procentów. Nie wiedziałam, ile dni minęło, nie potrafiłam policzyć nocy, wreszcie zapadłam w niebyt. Kiedy otworzyłam oczy, sądziłam że mam déjà vu. Szpitalna sala, stojak z kroplówką. Tyle, że płyn w woreczku był biały. I nie było przy mnie Darka. Wszystko mnie bolało, chciałam się napić, ale nie potrafiłam poruszyć nawet ręką. Napięłam mięśnie na tyle, na ile mogłam, bez efektu. Kręciło mi się w głowie, miałam problem z oceną sytuacji. Światło przenikające przez żaluzje raziło mnie, musiałam zamknąć oczy. Nie wiem, jak długo leżałam trzęsąc się i nie mogąc doczekać się na choćby kroplę śliny do zwilżenia spierzchniętych warg i wyschniętego gardła. Wreszcie przyszła pielęgniarka, ale nie chciała ze mną rozmawiać. Wrzeszczałam, żeby rozpięli pasy, które nie pozwalały na żaden ruch, błagałam o wyjście do toalety. Dostałam tylko basen i kubek wody. Przy okazji dotarło do mnie, że jedną nogę mam zawieszoną na wyciągu. Nie miałam pojęcia co się stało, chociaż nie tym byłam najbardziej zainteresowana. Chciałam się napić. I nie miałam na myśli wody. Darek przyszedł jakiś czas później. Tym razem nie był przerażony, ale na jego twarzy malował się raczej jakiś dziwny ból połączony z rezygnacją. – Zabierz mnie do domu – poprosiłam błagalnie. Miałam nadzieję, że się zlituje. Tym razem nie oszukałam go. – Nie możesz stąd na razie wyjść. Masz złamaną nogę. Powiedział, że próbował się do mnie dodzwonić przez dwa dni. W końcu, zaniepokojony, skontaktował się z panią Janką i poprosił ją, żeby sprawdziła, czy wszystko w porządku. Nie miała kluczy, ale bez problemu weszła do domu, bo drzwi tarasu były otwarte na oścież. Znalazła mnie przy schodach z rozciętą głową, pijaną do nieprzytomności, z dziwnie wgiętą nogą. Wezwała pogotowie. W szpitalu oprócz gipsu i tomografii zrobili mi płukanie żołądka i powoli odtruwali przez trzy dni. Lekarz powiedział, że byłam jedną nogą na tamtym świecie. Pani Janka posprzątała dom przed przyjazdem Darka, ale opowiedziała mu o tym, co widziała. Skrupulatnie ustawiła na tarasie wszystkie znalezione w domu butelki. To pozwoliło mu zrozumieć i zaakceptować prawdę. W obliczu baterii szklanych dowodów nie mógł udawać, że nic się nie dzieje. Teraz podobno powinnam zrozumieć to ja. – Jesteś alkoholiczką, Nata. A już na pewno masz duży problem z piciem. Ja nie mam już siły, żeby o ciebie walczyć. Nic innego nie robiłem przez ostatnie pięć lat. Znudziło mi się. Jestem zmęczony. I jedno zrozumiałem – nie zrobię tego za ciebie. Sama musisz chcieć. Załatwiłem miejsce w dobrym ośrodku odwykowym. Tutaj będziesz około
miesiąca, więc masz czas na podjęcie decyzji – chcesz żyć normalnie czy stoczyć się na dno. – Oczywiście, że będę się leczyć. Tylko zabierz mnie do domu, wiesz, że źle znoszę szpitale… – Daj spokój, Nata. Nie będę się z tobą szarpał. Wpadnę jutro.
* Dwa lata zajęło mi uporanie się z nałogiem. Pobyt w ośrodku, ciągłe próby oszukiwania siebie, bezsilność, nienawiść, strach, przeplatane chwilami szczęścia, radości z drobnych sukcesów. Huśtawka nastrojów, walka z własnym ciałem, które nie chce słuchać, bój z umysłem, żeby oczyścić go z oparów alkoholu, a potem nauczyć działać na nowo. Godziny rozmów, noce płaczu, chęć ucieczki i świadomość, że nie da się uciec przed samą sobą. Każdy trzeźwy poranek był początkiem, każdy trzeźwy wieczór – wygraną. Nauczyłam się nie myśleć o dalekiej przyszłości, zadowalać dniem dzisiejszym. Musiałam na nowo ustalić, co jest dla mnie najważniejsze, dać sobie prawo do porażek i zaakceptować te, które się zdarzyły. Trudno opisać ten proces, bo dotyczył emocji, dotykał ich podstaw, delikatnych nitek uczuć, których istnienia wcześniej nie podejrzewałam. Czasami myślałam, że nie dam rady, że łatwiej będzie się poddać, dać ponieść w nieznane, wypić i zapomnieć. A w końcu zapaść w ocean upojenia i odejść. Jednak za każdym razem znalazłam dość siły, żeby nie dać się powalić, żeby podnieść się z kolan i stanąć na własnych, trzeźwych nogach. W najtrudniejszych chwilach myślałam o Darku, o tym, jak kiedyś może wyglądać nasze życie. Wiedziałam, że nie mogę na nic liczyć, niczego wymagać, ale chciałam spróbować. Świadoma, gotowa na pokonywanie trudności, pokorna i pełna dobrych chęci wróciłam wreszcie do domu. Darek wyraził umiarkowaną radość, ale nawet to mnie ucieszyło. Na nowo odkrywałam nasz dom, uczyłam się normalnej rozmowy, dokładnie planowałam każdy dzień. Nie dawałam sobie czasu na rozmyślania, chciałam być cały czas zajęta. Sprzątałam, malowałam ogrodzenie, kopałam grządki i plewiłam ścieżki. Gotowałam, zadowolona, że znowu czuję smak przypraw i zapach potraw. Na nowo uczyłam się normalnie żyć. Na trzeźwo, świadomie. Bardzo chciałam wrócić do pracy. Wiedziałam, że po siedmiu latach będzie to trudne, ale nie mogłam odpuścić bez walki. Prosiłam Darka, żeby wieczorami wprowadzał mnie w zmiany, które zaszły w agencji. Powstały nowe zespoły, prawie nikt, kogo znałam już nie pracował. Grono handlowców zmniejszyło się do kilku osób, opieraliśmy się na wypracowanych kontaktach z dużymi firmami. Dużo projektów realizowaliśmy dla mediów, zwłaszcza dla telewizji. Nową działką był przemysł muzyczny, o którym nie miałam pojęcia. Widziałam, że czeka mnie wiele pracy, ale nauczyłam się już inaczej podchodzić do takich wyzwań. Żadnych nerwów czy stresu. Spokojnie, w zaplanowany
sposób. I cały czas pamiętając, że każdy dzień to sukces. Po osiągnięciu ponad pięciuset sukcesów doszłam do wniosku, że jestem gotowa na powrót. Darek odradzał mi w ogóle pracę zawodową, twierdził, że doskonale sobie radzi, a ja mogłabym zająć się domem albo pomyśleć o czymś zupełnie nowym. Przemyślałam jego propozycje i argumenty, ale doszłam do wniosku, że firma zawsze była dla mnie ważna i chcę nadal pracować na jej rozwój. Przyznałam Darkowi rację w tym, że doskonale sobie radzi, ale przecież w najlepszym dla naszego związku czasie pracowaliśmy razem. Chciałam do tego wrócić. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że nie da się cofnąć czasu. No, teoretycznie oczywiście miałam tego świadomość, ale bardzo chciałam, żebyśmy żyli, jak kiedyś. Mimo upływu siedmiu lat, mimo tych wszystkich wydarzeń, o których nie chciałam pamiętać i o których nie pamiętałam. Liczyłam na efekty moich starań. Wymyśliłam, że mój oficjalny powrót zostanie ogłoszony na świątecznym spotkaniu dla pracowników. Atmosfera Bożego Narodzenia wydawała mi się doskonałym czasem na poznanie przyszłych podwładnych. Przygotowałam się do tego bardzo starannie. Wypytywałam Darka o imiona pracowników, o różne szczegóły z ich życia. Odwiedziłam fryzjera i kosmetyczkę, zmusiłam Darka do wyprawy do galerii handlowej. Przed wyjściem jeszcze raz popatrzyłam w lustro. Wyglądałam naprawdę dobrze. Jeszcze miałam w pamięci tę postać o szarej cerze, podkrążonych oczach i włosach, które od dawna nie widziały fryzjera – tak wyglądałam jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej. Teraz odbicie pokazywało elegancką kobietę w dobrze dobranej fryzurze i delikatnym makijażu. Uznałam, że jestem gotowa. Darek wygłosił okolicznościową mowę. Przedstawił mnie jako udziałowca agencji, zapowiedział, że stopniowo będę przejmowała część jego obowiązków. Później rozdał drobne upominki, zapowiadając większe na kontach, za co został nagrodzony oklaskami. Jeszcze tylko życzenia i już można było rozpocząć część nieoficjalną. Starałam się z każdym zamienić kilka słów. Szukałam przyjaznej duszy, ale nie było łatwo. Nic dziwnego, kto chciałby nawiązywać bliższe relacje z przyszłą szefową. Byli uprzejmi na tyle, na ile trzeba, ale zauważyłam, że uważnie mi się przyglądają. Czułam na plecach ciekawskie spojrzenia, słyszałam szepty. Rozumiałam, że tak musi być, początki zawsze są trudne. Najważniejsze, to zrobić dobre wrażenia – myślałam. – Z czasem będzie lepiej. Po godzinie poczułam się zmęczona. Odwykłam od szpilek, bolały mnie nogi. Poza tym wokół roiło się od pokus. Kieliszki pełne, butelki na każdym stoliku – nie chciałam dłużej wystawiać się na próbę. Powiedziałam Darkowi, że pojadę do domu i poprosiłam, żeby zamówił mi taksówkę. W samochodzie nareszcie mogłam się trochę odprężyć. Patrzyłam przez okno na zaśnieżoną stolicę, spieszących się ludzi i kolorowe neony. Miasto, przynajmniej zewnętrznie, uległo dużej przemianie, wyglądało teraz jak prawdziwa metropolia. Nie ciągnęło mnie jednak nocne życie. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu,
odpoczynku na kanapie i spokojnej analizy dzisiejszej prezentacji. Naraz przypomniałam sobie, że nie mam kluczy. Nie zmieściły się do małej torebki, więc nie wzięłam, a nie przewidziałam wcześniejszego powrotu. Poprosiłam taksówkarza, żeby zawrócił. Wchodząc po schodach, słyszałam śmiechy i muzykę. Najwyraźniej zabawa się rozkręcała. Zajrzałam do sali konferencyjnej, ale nie było tam Darka. Pomyślałam, że poszedł do swojego gabinetu, żeby odpocząć i dać pracownikom trochę luzu. Bez zastanowienia nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. – Wyobraź sobie, że zapomniałam… Stanęłam w pół kroku. Już wiedziałam, dlaczego wszyscy tak mi się przyglądali i na jaki temat szeptali za moimi plecami. Scena, którą zobaczyłam, nie pozostawiała pola do domysłów. Mogłabym uznać, że oglądam amerykański film klasy B, gdyby nie to, że głównym aktorem był mój mąż. Towarzysząca mu kobieta wyglądała na zdziwioną, ale nie na zawstydzoną. Nie mogłam przypomnieć sobie, jak ma na imię, ale skojarzyłam, że jest stażystką w dziale grafiki. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że przyłapałam Darka na erotycznych ekscesach z pracownicą. Zrozumiałam, że w tym epizodzie biurko jest najważniejszym eksponatem, a mnie przypadła rola zdradzanej małżonki. Wedle najczęstszych scenariuszy powinnam teraz albo wyszarpać za włosy tę wywłokę, albo przynajmniej spoliczkować męża. Nie wiem, kto wymyśla te filmowe historie i na podstawie jakich doświadczeń, ale ja nie miałam ochoty na żadne spektakularne zachowania – zrobiło mi się po prostu niedobrze. Widok dziewczyny wygiętej w miłosnej ekstazie i Darka z opuszczonymi spodniami wywołał mdłości. Wybiegłam i dłuższą chwilę spędziłam w toalecie. Wiedziałam, że muszę wrócić do jego gabinetu, żeby wziąć klucze. Stałam patrząc na swoje odbicie w dużej szklanej tafli umieszczonej nad umywalkami. Jarzeniówki pod sufitem dawały upiornie białe światło, w którym doskonale widać było każdą zmarszczkę na mojej twarzy. Prawda była brutalna – miałam czterdzieści lat i nie mogłam konkurować z młodszymi o więcej niż dekadę kobietami. Tamta z pewnością ma jędrniejsze ciało, gładszą twarz… Uświadomiłam sobie, że nie kochaliśmy się z Darkiem od kiedy zaszłam w ciążę. Dziesięć lat bez seksu – jak mogłam myśleć, że to wytrzymał? Wszystko przez co przechodziłam, zepchnęło tę sferę życia na daleki plan. I przed chwilą byłam świadkiem konsekwencji tego zaniedbania. Sama byłam sobie winna. Wróciłam do gabinetu Darka. Tej dziewczyny już tam nie było, a on zdążył doprowadzić garderobę do porządku. – Daj mi klucze. I nie wracaj dzisiaj, muszę mieć czas, żeby to przemyśleć. W domu nie zapalałam nawet światła. W ciemności przeszłam do sypialni i nie zdejmując sukienki, rzuciłam się na łóżko. Nie mogłam spokojnie zastanowić się nad zdradą Darka, musiałam najpierw wygrać ze sobą, nie dać się zwieść natrętnej myśli, że kieliszek koniaku dałby mi ukojenie. Po kilku godzinach zaciskania pięści i płaczu
w poduszkę wreszcie zasnęłam. Od dziesięciu lat spałam sama, ale to była pierwsza noc, którą spędziłam ze świadomością, że w innej sypialni mój mąż nie śpi samotnie.
* Darek wrócił następnego dnia wieczorem. Czekałam z kolacją. – Musimy porozmawiać. Nie protestował. Wysłuchał wszystkiego, co miałam do powiedzenia. Nie była to długa przemowa. Przez cały dzień miałam dość czasu, żeby przemyśleć każde słowo. Nie chciałam kłótni ani awantur. Winę przypisałam nam obojgu. Sądziłam, że jestem już na tyle dojrzała i świadoma siebie, że stać mnie nie tylko na oskarżenia, ale i na samokrytykę. Moim zamiarem nie było uzyskanie przeprosin, nie zależało mi na widoku kajającego się męża. Zrobił to co zrobił, nie było o czym rozmawiać. Usprawiedliwienia nie miały sensu. Uznałam, że najważniejsze będzie ustalenie zasad na przyszłość. Tego, co zrobić, żeby nigdy więcej nie wydarzyło się nic podobnego. Byłam gotowa wybaczyć i postarać się zrobić wiele dla naszego małżeństwa. Uznałam je za najważniejszą rzecz w moim życiu i chciałam o nie walczyć, odbudować je i pielęgnować. Powiedziałam o tym wszystkim Darkowi. – Nie wrócę jednak do pracy. Przynajmniej nie do biura. Chętnie popracuję w domu nad jakimiś projektami, mogę zbierać informacje, poddawać pomysły, ale nie wyobrażam sobie, jak w tej sytuacji miałabym każdego dnia spotykać ludzi, którzy o wszystkim wiedzieli. Darkowi wyraźnie ulżyło. Nie dziwiło mnie to. Łatwiej mu będzie utrzymać porządek w agencji i zamknąć usta plotkarzom bez mojej obecności za ścianą. – Oczywiście zwolnisz tę dziewczynę? – To będzie trudne, jest na stażu. Podpisałem umowę z Urzędem Pracy, nie mogę ot tak… – Nie chcę o tym rozmawiać. Poradzisz sobie, znajdziesz sposób. Najwyżej zapłacisz jakąś karę. Stać nas chyba, prawda? Jeśli tego nie załatwisz, ja to zrobię. Nie protestował dłużej. Po raz pierwszy w życiu wykorzystałam fakt, że miałam większość udziałów w firmie. Wiele lat wcześniej, gdy to sobie zastrzegałam, traktowałam sprawę przewagi nad Darkiem jako żart. Do głowy mi nie przyszło, że będzie miało jakiekolwiek znaczenie. A jednak… Ustaliliśmy wszystko. Darek wydawał się skruszony, chyba miał wyrzuty sumienia. Nie pomagałam mu, musiał sam uporać się ze swoimi emocjami. Mnie też nie było łatwo. Zdradzona żona ma prawo do żalu, złości, a nawet nienawiści. Ma prawo krzyczeć, wyrzucić z domu, żądać rozwodu. Mogłam to wszystko zrobić, ale nie chciałam. Pragnęłam spokoju, bez przepychanek emocjonalnych. Normalnego życia, za którym tęskniłam tyle lat. Pokonałam nałóg – myślałam – poradzę więc sobie z dwudziestoparoletnią zdzirą. Pokonam ją spokojem i miłością.
Uznałam, że Darek jest rozsądny. Przecież nie poświęci naszego związku dla niepewnej przyszłości. Z pewnością także zdążył wszystko przemyśleć i dojść do wniosku, że romans najzwyczajniej w świecie nie opłaci mu się. Na razie wystarczyło mi, żeby podjął dobrą decyzję, wrócił i wspólnie ze mną zaczął od nowa. Powoli, stopniowo uda nam się odnaleźć drogę do siebie. Nauczymy się zauważać swoje potrzeby, odnajdziemy przyjemność z bliskości. Bo przecież ona była, tylko zagubiliśmy ją po drodze. Skoro przyszedł do domu, jeżeli jedliśmy kolację przy wspólnym stole, to już wygrałam. Ona, gdzieś tam, siedzi samotnie. Może jest młodsza, gotowa do seksu, ale Darek wrócił do mnie. Czułam się zwyciężczynią w walce o samca i to dawało mi siłę. Patrzyłam, jak mój mężczyzna je i odczuwałam radość pomieszaną ze wzruszeniem. Będę się starała – obiecywałam sobie w myślach. – Należy mu się moja troska oraz zainteresowanie. Za tyle lat cierpliwości i opieki jestem mu coś winna. Tamtego wieczoru miałam okazję przez chwilę napawać się zwycięstwem. Jednak moja radość była przedwczesna. Wygrałam bitwę, a to nie oznacza wygranej wojny. Przeciwniczka nie miała zamiaru się poddać. A przynajmniej nie bez walki. Być może wiedziałam, jak ma na imię, ale nie chcę tego pamiętać. Wolę, żeby pozostała w mojej pamięci jako anonimowa postać. Taką łatwiej z czasem zapomnieć. Bo chcę zapomnieć. Już wtedy tego pragnęłam, ale ona mi nie pozwoliła. Najpierw były telefony – nie wiem, skąd miała numer, ale dzwoniła kilka a nawet kilkanaście razy dziennie. Groziła, że mnie zabije, okaleczy, podpali nocą nasz dom. Słyszałam, że jestem starą wariatką, pijaczką i pomarszczonym wielorybem. Tłumaczyłam te wybuchy rozżaleniem, poczuciem porażki i koniecznością jej odreagowania, ale po kilku tygodniach byłam kłębkiem nerwów. Wyłączałam telefon, bałam się spać, bo nie wiedziałam, do czego jest zdolna. Opowiedziałam o tym mojemu promotorowi z AA, który nie miał wątpliwości: – To musi się skończyć, bo nie wytrzymasz i zapijesz. Wiesz, co trzeba robić – bierność jest zła, działaj. Miał rację. Ponieważ Darek twierdził, że nie ma z nią kontaktu, chociaż też wielokrotnie próbowała z nim rozmawiać, nie chciałam prosić go o interwencję. Zastosowałam najprostszą metodę – kiedy zadzwoniła kolejny raz, pozwoliłam jej się wykrzyczeć i spokojnie poinformowałam, że zawiadomiłam policję i mój telefon będzie monitorowany, a rozmowy nagrywane. Rozłączyła się i więcej nie zadzwoniła. Znowu miałam chwilowe poczucie wygranej. Następne były anonimy. Karteczki podrzucane na próg albo wrzucane do skrzynki pocztowej na furtce. Informowały o kolejnych zdradach Darka. Ten zaprzeczał, tłumaczył, że ktoś chce nas skłócić. Domyślałam się, kim jest ten ktoś, więc karteczki lądowały w koszu na śmieci. Pozostawiły jednak ślad, podsyciły moje podejrzenia, wzbudziły czujność. Zaczęłam przeszukiwać kieszenie męża, przeglądać pocztę elektroniczną i historię połączeń w telefonie. Wąchałam koszule, dzwoniłam po kilka
razy dziennie, a gdy nie odbierał, gryzłam paznokcie. Szarpałam się strasznie. Chciałam mu wierzyć, ale nie potrafiłam do końca zaufać. Kiedy spóźniał się do domu, obserwowałam go podejrzliwie, chociaż zawsze miał wiarygodne wytłumaczenie. Sama nie ufałam, ale wkurzałam się, gdy przyłapywałam go na przetrząsaniu szafek w kuchni lub mojego pokoju w poszukiwaniu alkoholu. Promotor tłumaczył mi: – To naturalne. Zaufania nie odbudowuje się w kilka miesięcy. Potrzebujecie czasu. Wierzyłam i czekałam. Dawałam zatem czas sobie i jemu. Okazało się jednak, że budowałam zamki na piasku. A przy takich inwestycjach upływające minuty nie działają na korzyść budowniczego. Pamiętam tamten czerwcowy wieczór. Było cicho i spokojnie, siedziałam na tarasie z filiżanką kawy i czekałam na powrót Darka. Przygotowałam ciekawy film i górę kanapek. Był piątek, więc mogliśmy posiedzieć dłużej i następnego dnia spać do woli. Usłyszałam warkot silnika, chwilę później kroki w salonie. Nie wstawałam, wiedziałam, że mnie znajdzie. – Dobry wieczór. – Co tak oficjalnie? A gdzie buziak? – zażartowałam. – Czyżby mój mąż miał zły dzień? Zaraz to naprawimy. – Chciałam wstać z fotela, ale zatrzymał mnie. Wyszedł z mroku i w świetle tarasowej latarenki zobaczyłam jego twarz. Opadłam na poduszkę. – Coś się stało? – Chciałbym z tobą porozmawiać. Nie musieliśmy, bo odgadłam, co ma zamiar powiedzieć. Nie chciałam słuchać, ale siłą przytrzymał mnie w fotelu. – Wyprowadzam się. Przez weekend zabiorę swoje rzeczy. Nie mogę dłużej tak żyć. Poza tym doszedłem do wniosku, że winien ci jestem szczerość. – Mam w dupie twoją szczerość. – Zapomniałam o kulturze i spokoju. Nawet nie próbowałam nad sobą panować. – Teraz? A dotąd nie byłeś mi jej winien? Dokąd chcesz iść? Do niej, do tej zdziry? – Nie mów tak o niej, proszę. Rozstańmy się jak ludzie na poziomie. – Będę mówiła, jak mi się zachce! I nie myśl, że cokolwiek ci ułatwię! Nie dostaniesz rozwodu! – Nata, nie chciałbym wywlekać brudów w sądzie. Wiesz, że to nie będzie dla ciebie miłe. – Za to informacja o mężu, który się łajdaczy jest radosna, tak?! Śmieszny jesteś! Sąd nie da ci rozwodu. Już ja się o to postaram! – Owszem, da. Dla dobra dziecka. – Co?! – w pierwszej chwili nie dotarł do mnie sens wypowiedzianych przez Darka słów. – Ona jest w ciąży. Będziemy rodzicami. Chyba w takiej sytuacji nie będziesz robiła problemów. Powinnaś rozumieć... Świat zawalił mi się na głowę. Zupełnie straciłam nad sobą panowanie. Dziwna mgła
przesłoniła mi oczy. Wyrwałam się, ale tylko po to, żeby rzucić się na niego z pięściami. – Ty gnoju! Ty świnio! Jak możesz tak do mnie mówić! Żądać, żebym zrozumiała! – W furii wykrzykiwałam pod jego adresem najgorsze wyzwiska, jakie przyszły mi do głowy. Wciągnął mnie do salonu, bo w okolicznych domach zaczęły zapalać się światła. Ludzi najwyraźniej zainteresowała awantura u sąsiadów. Nic mnie to nie obchodziło. Niech wszyscy dowiedzą się, jaki łajdak jest z mojego męża! – Natasza, uspokój się, bo będę musiał wezwać pogotowie! Twoje histerie niczego nie zmienią! I postaraj się być sprawiedliwa, o ile potrafisz. Poczekał, aż opadnę z sił i posadził mnie na kanapie. Poszedł na górę się pakować, słyszałam, jak hałasuje w garderobie. Łzy płynęły mi po policzkach. Zrozumiałam, że przegrałam. Nie doceniłam przeciwnika, a na dodatek ktoś, kogo uznawałam za sprzymierzeńca, był w rzeczywistości zdrajcą. W panice zastanawiałam się, czy mogę jeszcze coś zrobić. Niczego nie udało mi się wymyślić. Mogłam tylko siedzieć i słuchać, jak chodzi po domu, zbierając swoje rzeczy. Stanął w progu salonu z dwoma walizkami w rękach. – Po resztę przyjadę jutro, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Wtedy zostawię ci klucze. – Czy jest jakiś sposób, żeby cię zatrzymać? – zniżyłam się do tego pytania, gotowa przez chwilę nawet błagać. – Nie. Kocham ją, a za pięć miesięcy będę ojcem. Pozwoliłam upokorzyć się do końca. Na własne życzenie usłyszałam to, czego wolałabym nie wiedzieć. Wściekłość ustąpiła miejsca zimnej nienawiści. To ona podpowiedziała mi, jak zadać cios i gdzie będzie najbardziej bolesny. – Od dawna powinnam wiedzieć, że mnie naprawdę nie kochałeś. Od czasu, kiedy nasze – podkreśliłam to słowo – dziecko umarło, a ja jednak przeżyłam. Jak mogłam zapomnieć, że wszystkie kobiety, które kochasz, marnie kończą. Na szczęście mnie to nie grozi. Za to ty musisz się teraz chyba bardzo bać. Trafiłam. Boleśnie. Bardzo boleśnie. Nie powiedział ani słowa, ale zobaczyłam to na jego twarzy. I w tej samej chwili dostrzegłam, jak naprawdę wygląda. Miałam przed sobą czterdziestodwulatka ze sporym brzuszkiem, resztkami dawnej urody, rozmywającej się linii podbródka i mocno przerzedzonymi włosami, w których sporo było już siwych nitek. Nie istniał już mój Darek, taki, jakim zawsze go widziałam – młody, wesoły, szczupły chłopak, którego pokochałam. Przede mną stał zupełnie obcy mężczyzna, o którym nic nie wiedziałam, nie znałam go i nie chciałam poznać. Odwróciłam głowę. Słyszałam, jak wychodzi. Trzasnęły drzwi. W bezsilnej złości kopnęłam w stolik i kolorowe kanapki rozsypały się, tworząc na podłodze różnobarwną mozaikę. Nie szkodzi. – pomyślałam. – Nie jestem głodna.
* Patrzę na jedyną fotografię, jaką mam z tamtego okresu. Zrobiono ją na tym nieszczęsnym przyjęciu gwiazdkowym. Stoimy z Darkiem obok siebie, on przemawia, ja mam taką szczęśliwą minę, jakbym wygrała w totolotka. A po lewej stronie, w samym rogu, ona. Patrzy na Darka rozanielonym wzrokiem. Doskonały obrazek ilustrujący powiedzenie, że żona o wszystkim dowiaduje się ostatnia. Po odejściu Darka, o dziwo, wcale nie ciągnęło mnie do alkoholu. Nie chciałam dać mu satysfakcji, nie mogłam pokazać żalu, rozpaczy oraz rozczarowania. Po głębszym namyśle i wielu rozmowach z promotorem, doszłam do przekonania, że nareszcie mam możliwość zrobienia czegoś dla siebie, nie dla kogoś innego. Odzyskanie wolności nie jest powodem do smutku, nie potrzebuję topienia się w procentach. Oczywiście, że czułam się zraniona, zdradzona, oszukana. Nie tym, że pokochał kogoś innego i nie chciał już ze mną żyć. Do tego każdy ma prawo, w końcu serce nie sługa. Najbardziej dotknęło mnie to, że oszukiwał. Gdyby odszedł od razu, miał odwagę przyznać się do wszystkiego, starałabym się zrozumieć i wybaczyć. Całe życie serwował mi niespodzianki, godziłam się na to, ale ta była nie do zaakceptowania. Poniżył mnie, zdeptał moją godność. I za to chciałam otrzymać zadośćuczynienie. Obracam w ręku dowód ostatniego etapu mojego życia w niewoli wyobrażeń. Utrwalona chwila przed poznaniem prawdy, taka cisza przed burzą. Nie chcę więcej na nie patrzeć, nie chcę oglądać moich złudzeń, mężczyzny, z którym od dziś już nic mnie nie łączy, kobiety, która chciała mnie zniszczyć, a nieświadomie zapoczątkowała moje nowe życie. Niech i to zdjęcie zniknie w płomieniach, a wraz z nim mój ból i moja walka o przegraną sprawę. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Epilog
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Jest już całkiem ciemno. Jedynie resztki dopalających się w grillu patyczków rozjaśniają nieco mrok. Odwracam kolejną kartkę albumu. Jest pusta. Nie mam więcej fotografii. Nic dziwnego, przecież dotarłam do momentu, w którym skończyło się moje dotychczasowe życie. Gładzę w zamyśleniu jedwabistą okładkę. Przesiedziałam tu całe popołudnie i wieczór, obracając w niebyt utrwalone na kliszy chwile. Dokonałam katharsis, oczyściłam wspomnienia z negatywnych emocji. Mogłabym już wrócić do domu, ale czuję, że muszę to wszystko jeszcze jakoś podsumować, symbolicznie zakończyć. Czy dotychczasowe życie powinnam uznać za nieudane? Fakt, popełniałam mnóstwo błędów, pomyłek i dokonywałam fatalnych wyborów. Niech moim usprawiedliwieniem będzie nieświadomość i dobre intencje. Bo wydawało mi się, że robię dobrze. Tak, wiem, dobrymi chęciami jest podobno wybrukowane piekło, ale nic nie poradzę na to, że tak właśnie było. Nie udał mi się związek, choć trwał kilkanaście lat. Jednak obiektywnie patrząc – nie był związkiem. Dwójka młodych ludzi, samotnych i z różnych powodów poranionych psychicznie, odnalazła się w tłumie i połączyła siły w walce ze światem. Spadło na nas zbyt wiele, musieliśmy odnajdywać się w zupełnie nowym świecie, walczyć o swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Podjęliśmy ten trud, ale zabrakło nam czasu na poznanie się. Walczyliśmy ramię w ramię, a jednak pozostaliśmy dla siebie obcy. Dokonaliśmy wyboru, który co prawda dał nam dostatnie życie, możliwość korzystania z tego, co oferuje świat, ale nasze szczęście było pozorne. Bawiliśmy się, mogliśmy wiele kupić, posiąść, załatwić, jednak wszystko to było powierzchowne. Zajęci zarabianiem, zachłyśnięci wolnym rynkiem, otwartymi granicami, kipiącym kolorami zachodnim światem konsumpcjonizmu, nie zauważyliśmy, że brak nam czasu na odpoczynek, refleksję i zastanowienie. Nad sobą i drugim człowiekiem. Nie udało mi się poznać własnego męża. On nie poznał mnie. Nie jestem nawet pewna, czy naprawdę się kochaliśmy. Nie zamierzam płakać z tego powodu. Tak było i moje łzy niczego nie zmienią. Kiedy wspominam wszystkie te lata, widzę, jak różnie plotą się ludzkie losy. Poznałam wiele osób, widziałam, jak wszyscy dążymy do celu. Moje znajome, kobiety, z którymi biegłam w tym wyścigu do sukcesu, także dokonywały wyborów. Nie mogę powiedzieć, żeby ich życie było łatwe i przyjemne. Dlaczego tak się stało? Co sprawiło, że mimo sukcesów zawodowych czy finansowych nie udało im się ułożyć sobie życia osobistego? Gdzie popełniałyśmy błędy? Wydaje mi się, że za bardzo postawiłyśmy na
„mieć”, zapominając o „być”. Wiem, że moim błędem było ciągłe życie dla kogoś. Nie potrafiłam wyrwać się z uzależnienia od pochwał. Chciałam zasłużyć na miłość, gotowa byłam wiele zrobić, żeby to osiągnąć. Pragnęłam odgadywać, czego się ode mnie oczekuje i spełniać te oczekiwania. Nie myślałam o własnych potrzebach, nigdy nie wiedziałam, co tak naprawdę mnie uszczęśliwi. Robiłam to, co wydawało mi się słuszne. Jednak źle wybrałam cel, a na dodatek zapomniałam o słowach ojca: najważniejsza jest motywacja. Moje dotychczasowe życie okazało się iluzją, wyobrażeniem, fikcją. Przez lata coś mi się wydawało, coś sobie wyobrażałam, a tak naprawdę porywały mnie złudzenia. Dałam się uwieść powierzchowności, postawiłam znak równości pomiędzy stanem posiadania a szczęściem, uwierzyłam, że wszystko w życiu da się kupić. Zgubiłam po drodze własne uczucia, niepostrzeżenie sprzedałam wartości, odrzuciłam wrażliwość i czułość jak zbyt ciężki bagaż. Była już najwyższa pora, żeby tę iluzję zdemontować. Od dawna już mnie to uwierało. Bo prawdy nie da się do końca ukryć. Często bywa niewygodna, trudna i mało atrakcyjna. Może dlatego próbujemy udawać, że jej nie ma. Niestety, nawet najpiękniejsza narzuta, spleciona z kolorowych widoczków, drogich ciuchów i wiecznej zabawy nie zakryje jej i nie złagodzi kantów. Prędzej czy później znajdzie sposób, żeby o sobie przypomnieć. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Kiedy przypomnę sobie, jak walczyłam o zachowanie pozorów, robi mi się smutno. Gotowa byłam wierzyć w kolejne wymysły, czepiałam się złudnych nadziei, byle nie popsuć misternie budowanych dekoracji. A jak jest teraz? Czy naprawdę wraz z ostatnim zdjęciem mogę pogrzebać moją przeszłość i dawną Nataszę? Gdyby to było takie proste… Zdjęcia można spalić bez trudu, ale czy wraz z nimi zniknie to, co było? I czy tak naprawdę chciałabym tego? Wszystko, co przeżyłam, zmieniło mnie. Ukształtowało, ulepiło z małej dziewczynki dorosłą kobietę. Nawet jeżeli poranioną, z kilkoma bliznami na sercu, to przecież nadal żywą. Każde doświadczenie uczyło mnie czegoś, pozwalało poznać siebie i innych ludzi. Czy rzeczywiście chciałabym o tym zapomnieć? Czy potrafiłabym to zrobić? Mój stary album zniknął, pozostała po nim tylko kupka popiołu. Patrzę na ten szary pył, a do głowy nie wiadomo skąd przychodzi mi myśl: „Nie poddawaj się. Spróbuj jeszcze raz, Nataszo!”. Łzy napływają mi do oczu, bo tak kiedyś powiedział do mnie ojciec. On się nie poddawał, walczył o to, co uważał za ważne i słuszne. Może to jego cząstka we mnie teraz się odezwała? Tak, nie poddam się. Podejmę walkę o siebie, o swoje nowe życie. Założę nowy album i będę w nim umieszczała zdjęcia chwil, które sama świadomie stworzę. Lepszych, szczęśliwszych, a przede wszystkim prawdziwych. Na pierwszym z nich powinna być kobieta siedząca na tarasie przy wygasającym grillu. Niestety, nie mam aparatu. Nie szkodzi, ta klisza pozostanie w mojej pamięci. Będę ją sobie przypominać w trudniejszych momentach. I powtarzać sobie: – Spróbuj jeszcze raz, Nataszo!
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
O autorce Karolina Wilczyńska to zodiakalna Panna i numerologiczna jedenastka. Prowadzi podwójne życie – w jednym jest prezesem własnej fundacji, trenerką i terapeutką, w drugim – żoną, matką i właścicielką jamnika z charakterem. Posiada dar nieograniczonego rozciągania czasu i dzięki temu w wolnych chwilach haftuje, ozdabia przedmioty techniką decoupage’u i tworzy biżuterię, rozmyślając przy tym o rzeczach ważnych i błahych. Z tych rozmyślań powstają historie, które potem opisuję – jak sama mówi. Autorka powieści: Performens (2006), Ta druga (2011), Anielski kokon (2013). Laureatka konkursów literackich (Secretum Caligo, Litera Scripta, Kryminalna Piła). ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
W PRZYGOTOWANIU Cykl powieści Stacja Jagodno: Zaplątana miłość (premiera: maj 2015) Marzenia szyte na miarę (premiera: jesień 2015) Po nitce do szczęścia Serce z bibuły Stacja Jagodno to nie tylko sielski krajobraz, ale także świat pełen emocji – radości z sukcesów i smutku porażek, miłości i nienawiści, namiętności, samotności i nowych relacji. Zatrzymaj się na chwilę w urokliwej miejscowości w Górach Świętokrzyskich. Tutaj czas płynie inaczej. W Jagodnie spotykają się przeciwieństwa: wieś i miasto, kobiety i mężczyźni, starość i młodość, tradycja i nowoczesność. Trzy generacje kobiet i smak konfitur z fiołków, które osłodzą nawet najbardziej gorzkie życie.
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
W SPRZEDAŻY Wyobraź sobie, że w Twoim życiu pojawia się dobra wróżka, która zna wszystkie Twoje niespełnione marzenia, lęki i troski. I nie spocznie, dopóki nie zaczniesz uśmiechać się do siebie w lustrze. Brzmi nierealnie? Sonja Gustavsson nigdy nie była zwykłą kobietą, niezwykły był też jej testament. Jej przyjaciółki są zaskoczone zarówno jej niespodziewaną śmiercią, jak i ostatnią wolą. Czy zaryzykują i wyruszą w podróż po marzenia?
Zapraszamy do dworku Longbourn na spotkanie z Elizabeth, Jane, panem Darcym. Postaci znane z kart Dumy i uprzedzenia są jednak tylko tłem dla nowej historii. Głównymi bohaterami są tutaj władcza, aczkolwiek wyrozumiała gospodyni – pani Hill, chodząca z głową w chmurach pokojówka Sara oraz tajemniczy służący James, którego pojawienie się w Longbourn diametralnie zmienia życie dziewczyny. Czy na przeszkodzie rodzącego się uczucia staną tylko duma, uprzedzenie i status społeczny? ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
Polecamy również:
Åsa Hellberg OSTATNIA WOLA SONJI Wyobraź sobie, że w Twoim życiu pojawia się dobra wróżka, która zna wszystkie Twoje niespełnione marzenia, lęki i troski. I nie spocznie dopóki nie zaczniesz uśmiechać się do siebie w lustrze. Brzmi nierealnie? Sonja Gustavson nigdy nie była zwykłą kobietą, niezwykły był też jej testament. Jej przyjaciółki są zaskoczone zarówno jej niespodziewaną śmiercią, jak i ostatnią wolą. Czy zaryzykują i wyruszą w podróż po marzenia? Susanne, Rebeca i Maggan prowadziły dotąd spokojne życie w Sztokholmie, jednak Sonja miała co do nich zupełnie inne plany. Wykwintna restauracja w Paryżu, luksusowy hotel w Londynie i malowniczy dom na Majorce to miejsca, które po śmierci przyjaciółki stają się ich codziennością. Na kobiety czeka również miliardowy spadek, jednak najpierw muszą wykonać niełatwe zadania, które na zawsze odmienią ich życie. Trzy kobiety, trzy różne charaktery i trzy wyjątkowe miejsca w Europie, w ciepłej i przezabawnej opowieści. ===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=
1 Nieczęsto się zdarza, żeby przed wejściem do domu towarowego Åhléns leżała martwa kobieta, ale Sonja Gustavsson zawsze wiedziała, jak zwrócić na siebie uwagę. Nie planowała umrzeć na samym środku centrum handlowego w Farsta; gdyby jednak wiedziała, że tak się stanie, pewnie nie miałaby nic przeciwko temu. Myśl o nagłej śmierci towarzyszyła jej od tylu lat, że zdążyła się do niej przyzwyczaić. Lekarz ostrzegał ją już w osiemdziesiątym trzecim, ale dla Sonji życie bez palenia, picia i dobrego jedzenia byłoby nie do wytrzymania i na dłuższą metę znacznie gorsze od rozległego zawału serca w centrum handlowym. Zanim w wieku pięćdziesięciu czterech lat wydała ostatnie tchnienie, pomyślała jeszcze z ulgą, że na szczęście udało jej się wprowadzić kilka drobnych poprawek do testamentu. Tak jak teraz było dużo zabawniej.
2 W drodze na Arlandę Susanne przyglądała się w skupieniu swoim paznokciom i z niezadowoleniem stwierdziła, że choć pomalowała je dwukrotnie, z jednego z nich zdążył już odprysnąć kawałek czerwonego lakieru. Cholera jasna! Nie miała teraz czasu, żeby je znów malować, zresztą w autobusie mogłoby się to skończyć katastrofą, a przecież spieszyła się na zebranie, na które była spóźniona już wtedy, gdy wsiadała do tego pojazdu o w pół do siódmej rano. Załoga samolotu miała być na miejscu za godzinę; już teraz wiedziała, że będzie musiała przyspieszyć kroku, żeby się nie spóźnić. Boże, żeby go tylko nie było, powtarzała w myślach, gdy autobus pędził E4 w kierunku lotniska. Uśmiechnęła się do siebie. Ile to razy siedziała tu z nadzieją, że będzie na odwrót i że Anders zostanie ściągnięty na zastępstwo, jeśli nie miał zaplanowanego lotu! Choć minęły już trzy tygodnie od kiedy z nim zerwała, wciąż modliła się o to, żeby nie lecieli tym samym rejsem. Dobrze wiedziała, jak łatwo potrafi ulec jego zalotom, które stawały się bardziej nachalne, jeśli po drodze mieli zaplanowany nocleg w hotelu. Zgodnie z dzisiejszym grafikiem leciała do Oslo i dlatego wolała, żeby Anders Schulz nie znajdował się w sali, do której właśnie zmierzała. Widać nie wszystkie modlitwy trafiają jednak do Boga, bo już zza drzwi dobiegł ją niski głos Andersa. Żołądek skurczył jej się ze stresu, ale zdążyła jeszcze przybrać profesjonalny wyraz twarzy. Spojrzała ku górze z wdzięcznością, że została przynajmniej ostrzeżona, otworzyła drzwi i weszła do środka…
===OVs/WzoOOwJjAGIEPQ1vDTlbaFs5DTpfOgpsXTlYPQo=