Gordon Kent Niewidzialna Ofensywa (Hop Hook) Przekład Wojciech Pusłowski Część I Zdrada 1 Wenecja Ulice były rzekami kolorów płynącymi w ciemnościach,...
8 downloads
16 Views
2MB Size
Gordon Kent
Niewidzialna Ofensywa (Hop Hook) Przekład Wojciech Pusłowski
Część I Zdrada
1 Wenecja Ulice były rzekami kolorów płynącymi w ciemnościach, jedwabie i cekiny wirowały wokół nagich ciał. Peleryny i maski chroniły przed atakami deszczu i morską wodą bryzgającą spod stóp. Kostiumy sunęły w stronę placu Świętego Marka, a wody Adriatyku cofały się w odpływie, pozostawiając słone kałuże, w których odbijały się światła karnawału. Głośna muzyka dochodząca z pałaców i szaleńcza wrzawa głosów mówiących, krzyczących i śpiewających po włosku i we wszystkich innych językach świata ogłuszały Annę. Biegła tak szybko, jak mogła. Jej męski kostium uratował ją w tych paru sekundach, kiedy się okazało, że spotkanie przebiega zupełnie inaczej, niż oczekiwała, a teraz dawał jej większą swobodę ruchów, pozwalał szybciej przeciskać się przez tłum. Wisząca u jej boku szpada uderzała o nogi przechodniów, odpięła ją więc i chwyciła w lewą dłoń. Przystanęła i przywarła plecami do ściany jakiegoś starego sklepiku. Płuca bolały ją od wysiłku. Kamienie pulsowały dochodzącą z wnętrza budynku muzyką. Wychyliła się zza rogu i spojrzała na łuk wąskiego mostu. Przy kamiennej barierze tuliła się do siebie jakaś młoda para. Hulaka w czarnej pelerynie i Pantalone w białej masce minęli ją i poszli w tamtą stronę. Na szczycie łuku mostu stał Serb, jeden z tych, którzy próbowali ją zabić. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy. Żaden z Serbów nie zadał sobie trudu, by postarać się o kostium lub choćby o maskę, wszyscy mieli wąsy i czarne skórzane kurtki. Napędzana adrenaliną wyciągnęła szpadę z pochwy i zerwała pelerynę jednym nieświadomie dramatycznym ruchem. Zebrała wiotką materię lewą dłonią i zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie w gęsty tłum za sobą. Potem wyprostowała się i wybiegła za róg, w stronę mostu. Serb, zajęty rozmową, nie był zbyt szybki. Skryła się za wenecjaninem w białej masce, jego dostojny chód i peleryna dały jej dodatkową sekundę. Rzuciła swoją pelerynę i Serb instynktownie strzelił w stronę lecącej płachty. Druga kula świsnęła jej koło ucha. Kiedy zrobiła ostatni krok, pochyliła się do przodu, skoczyła i całą siłą swojego ciężaru wbiła szpadę w jego szyję. Ostrze zatrzymało się na kręgach karku, przekręciła nadgarstek i wykorzystując nabrany rozpęd, uwolniła je
jednym ruchem. Minęła swoją ofiarę, potknęła się, chwyciła za poręcz mostu i wskoczyła na balustradę. Wenecjanin w białej masce odwrócił się i utkwił w niej spojrzenie czarnych oczu. Któreś z dwojga młodych trafiła wystrzelona w jej stronę kula, a z rozerwanego gardła Serba na szare kamienie mostu lała się ciemnoczerwona struga. Przez moment, stojąc na poręczy, starała się odzyskać utraconą równowagę, jej umysł zarejestrował połysk i zapach rozlanej krwi i czyjeś krzyki. Skoczyła w dół. Pod wodą nie słyszała już tych krzyków. Płynęła z zamkniętymi oczami i ustami. Płuca bolały japo długim biegu, ale pozostała pod wodą i wynurzyła się dopiero wtedy, gdy jej dłonie odnalazły przejście. Przecisnęła się przez nie i znalazła w ciemnym wnętrzu częściowo zatopionej, pogrążonej w ciszy kaplicy. Przez długą chwilę nie była w stanie nic robić, mogła tylko oddychać, oparta o kamień stanowiący podstawę ołtarza. Włączyła małą latarkę; światło odbiło się od złotych liści i kamieni mozaiki. Anna wturlała się do swojego canoe, wypełniając je do połowy wodą, i usiadła. W prawej dłoni wciąż ściskała szpadę. Wsunęła ją pod leżącą na dziobie łodzi torbę i potoczyła dokoła wąziutką strużką światła. Osiem wieków temu ta kaplica stanowiła budowlę obronną; nie zauważyła tego, kiedy wchodziła tu podczas odpływu. Teraz, gdy fala przypływu podnosiła się coraz bardziej, Anna przyglądała się freskom na suficie. Już niedługo będzie mogła stąd wypłynąć. Bizantyjski święty Michał groził szatanowi świetlistym mieczem, stojąca z boku postać w zbroi wyglądała jak święty Maurycy – a może to był święty Jerzy? Zadrżała. Nigdy dotąd nikogo nie zabiła. Zabijanie nie spodobało się jej. Wyjęła ze swojej torby podróżny notes i otworzyła go na ostatniej stronie. Miała tam wypisane arabskim pismem cztery nazwiska – staroperski był lepszy od wszelkich kodów. Przyglądała się im w wąskim strumieniu światła. Jej usta zacisnęły się i pokręciła głową, kiedy przeczytała pierwsze nazwisko: George Shreed. Wirginia
George Shreed siedział samotnie w swoim domu, patrzył na ekran wyłączonego komputera i słuchał ciszy nieobecności swojej żony. Umierała w hospicjum, a dom umierał razem z nią, pozbawiony brzmienia jej głosu, zapachów dobiegających z kuchni, nuconych przez nią nieco fałszywie piosenek. W ciągu trzydziestu łat małżeństwa tworzy się mnóstwo dźwięków. A teraz to wszystko ucichło, zniknęło i pozostał sam. Włączył jeden ze swoich komputerów. W małym gabinecie na stołach stały aż trzy monitory. Mógł się komunikować bezpośrednio z dyżurującym oficerem w Centralnej Agencji Wywiadowczej albo z paroma odległymi komputerami typu Mainframe, w których trzymał zakodowane tajne dokumenty, albo z ogromnym światem elektronicznej magii, światem, który jeszcze parę lat temu dopiero zaczynał istnieć. – Janey – szepnął. Nie tyle chciał przywołać ją znad krawędzi śmierci, ile po prostu co jakiś czas musiał powtarzać jej imię, żeby i ono, niewypowiadane, nie rozpłynęło się w nicości. Wtedy nie miałby już nic. – O Boże! – westchnął cicho. Shreed bał się, naprawdę się bał. Nieszczęścia zawsze chodzą parami; najpierw rak żony, teraz ta kobieta w Wenecji. Właśnie się dowiedział, że wymknęła się jego ludziom. Więc wciąż gdzieś tam była i miała w rękach dowody, na których podstawie mógł zostać skazany na dożywotnie więzienie. Po raz pierwszy skontaktowała się z nim dwa tygodnie temu: przysłała mu e-mailem zakodowaną fotografię; dwa lata temu sam wysłał tę fotografię na internetowy adres, z którego można ją było ściągnąć z Pekinu. Shreed doznał wstrząsu, gdy dostał ją z powrotem – jakby z przeszłości wynurzyła się ręka, która miała go udusić. Dziesięć dni temu ta kobieta przesłała mu tajne dokumenty na temat projektu „Peacemaker" – te same dokumenty Shreed przekazał swoim chińskim szefom w 1997 roku. Agencja oskarżyłaby go o zdradę stanu, gdyby dowiedziała się, że sprzedał takie informacje. Do przesyłki nadawczyni dołączyła krótką wiadomość: Wenecja – pomnik Starego Getta – szesnastego marca – milion dolarów. Wtedy wysłał swoich ludzi, by ją odszukali, ale im uciekła. I przesłała mu drugą krótką wiadomość: Teraz cena wynosi dwa miliony dolarów. Ekran komputera świecił już jasnym światłem. Wszedł do cyberprzestrzeni, odnalazł sieć komputerów typu Mainframe w
oddalonym o trzy tysiące kilometrów kampusie uniwersyteckim i otworzy! dokument, który pojaw ił się na ekranie w postaci rzadko używanych znaków i symboli. Wpisał jedno hasło, potem drugie, a następne uruchomił algorytm, który pracował w tandemie z innym, umieszczonym wewnątrz dokumentu, i symbole natychmiast zmieniły się w słowa. Projekt „Peacemaker". Janey nie wiedziała nic o tej części jego życia. Właściwie nikt o niej nie wiedział. Nieprawda – wiedziało o niej trochę ludzi w Chinach. Ale Janey i jego koledzy z CIA nie wiedzieli. Koledzy, szczerze mówiąc, nie liczyli się dla niego w ogóle, miał jednak głębokie poczucie winy, że zataił część swojego życia przed Janey, która przez tyle lat była jego żoną. Powinien jej powiedzieć. Wyznać to tak, jak się mówi księdzu na spowiedzi, powiedzieć jej to tam, w dręczącej ciszy jej pokoju w hospicjum, powiedzieć to jej, nafaszerowanej środkami przeciwbólowymi, z igłami sterczącymi z żył, powiedzieć jej to, jakby była ścianą z małym okienkiem konfesjonału. Powinien ją poprosić: „Wybacz mi, Janey – wybacz mi, zanim odejdziesz". Powinien to zrobić, nawet licząc się z tym, że najprawdopodobniej go nie usłyszy. Shreed przeglądał akta projektu. Potrzebował kozła ofiarnego, a przynajmniej kogoś, kto skupiłby na sobie uwagę prowadzących śledztwo, jeśli ta cholerna baba z Wenecji zdecyduje się pójść z tym do Agencji. Potrzebował czasu. Prace nad projektem „Peacemaker" wstrzymano dwa lata temu; ten bardzo obiecujący projekt w końcu zawiódł jednak oczekiwania jego twórców. Shreed ocenił go jako broń o dużych walorach i możliwościach i przekazał dane na jego temat do Pekinu. Chińczycy narobili wokół tego zbyt dużo hałasu i Biały Dom nakazał zaniechanie prac nad projektem, który okazał się, jak to określono, „zbyt destabilizujący". Od tej chwili Agencja próbowała wywęszyć, w jaki sposób nastąpi! przeciek informacji. Jeśliby w pewnym momencie zainteresowano się jego osobą, byłaby to katastrofa. Potrzebny był mu kozioł ofiarny. Musiał znaleźć kogoś, kto by tu pasował. On sam na przykład nie pasował – to stanowiło okoliczność korzystną, był w sposób zbyt oczywisty związany z pracami nad projektem, był też jednym z jego głównych sponsorów. Musiał znaleźć kogoś, kto nie rzucał się tak bardzo
w oczy, kogoś, o kim można by potem powiedzieć: „Ach, no jasne, teraz widzę, co ten gość robił przez cały czas – on był tą chińską wtyczką". To powinien być ktoś, kogo wskazanie wymagałoby trochę wysiłku, nie zwykły szarak ani nikt z samej góry. Zaczął przeglądać listę nazwisk. Nie, nie, nie – być może – nie. Uśmiechnął się do siebie, jego szczupła twarz miała teraz w sobie coś wilczego. Doszedł właśnie do nazwiska swojego asystenta, Raya Sutera. Mógłby wziąć sobie nowego asystenta, przecież Suter to prawdziwa świnia. Ale był zbyt blisko związany z nim samym. Podejrzenie, jak smoła, przywiera do wszystkiego, co jest w pobliżu. Więc kto? Nazwisko po nazwisku. Nie bardzo. Na pewno nie. Niemożliwe. Być może... I naraz Shreed uśmiechnął się z zadowoleniem. Rose Siciliano. W projekcie zajmowała się odpalaniem z powierzchni morza. Nie znała wszystkich tajników projektu, ale świetnie orientowała się w jego oprogramowaniu, znała wszystkie dane tyczące trajektorii i namierzania celu. Jeśli rzeczywiście byłaby szpiegiem, mogłaby, poświęciwszy trochę wolnego czasu, zaryzykować, wykraść potrzebne dane i przesłać je do Pekinu. Miała nawet swojego speca od komputerów, faceta o nazwisku Valdez (w tej chwili nie pamiętał jego imienia), którego zawsze cytowała, kiedy była mowa o strumieniu danych albo o rzeczach, do których nie miała dostępu. Jak na szpiega, to doskonały sposób zachowania. A przynajmniej śledczy CIA mogą tak to ocenić. A poza tym była żoną Alana Craika. A Shreed był temu zasrańcowi coś winien. O tak... Nienawidzili się nawzajem od wielu lat. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy pomyślał, że jeśli żona zostanie oskarżona o przekazywanie obcemu wywiadowi danych dotyczących projektu, mąż także stanie się podejrzany. Smoła przywiera. Spojrzał na zegarek. Musi iść do hospicjum i posiedzieć z Janey. Nacisnął przycisk i podświetlił nazwisko. Rose Siciliano. Newport, Rhode Island Cessna 189 leciała na stałej wysokości tysiąca sześciuset metrów. Za sterami siedziała Rose Siciliano – prowadziła maszynę z nieświadomą
łatwością doświadczonego pilota – wybierała się przecież wkrótce na szkolenie astronautyczne. Obok siedział jej mąż; spoglądał na tarcze wskaźników i słuchał komunikatów z wieży lotniska Ouonset. Zwykle tak to się właśnie odbywało: ona pilotowała, a on jej kibicował i obsługiwał radio. Teraz położył dłoń na jej kolanie. Rose przykryła ją swoją dłonią i uśmiechnęła się do niego. – To były wspaniałe lata – powiedział. Przytaknęła skinieniem głowy i wyjrzała na zewnątrz. Pod nimi rozciągało się zalane słonecznym światłem wybrzeże Rhode Island. Przed sobą widzieli bazę lotniczą marynarki wojennej w Quonset, do której właśnie wracali. Spędzili tu całe dwa lata i teraz mieli opuścić to miejsce – oboje w stopniu komandora porucznika, oboje właśnie ukończyli College Marynarki Wojennej, oboje mieli po służbie na morzu przejść do spokojniejszych zajęć. Za dwa tygodnie już ich tu nie będzie. – Będę za tym tęsknił – powiedział. – Myślisz, że ja nie? – Jej lekko chrapliwy głos teraz zabrzmiał wręcz ochryple. Urodziła tutaj ich drugie dziecko. Byli tu szczęśliwi. – Jak prawdziwi ludzie – szepnęła, co oznaczało Jak cywile". Teraz on wybierał się na „Rancho" CIA, a ona miała rozpocząć trening astronautyczny. Były to odpowiednie dla nich miejsca, dokładnie to, czego chcieli, ale... Ścisnęła go za rękę i powiedziała: – Możemy tego żałować. – Hej! – poklepał jej nogę i roześmiał się. – Daj spokój! Wszystko będzie dobrze. Co się może nie udać? Przecież mamy siebie. Uśmiechnęła się znowu i przechyliła, żeby pocałować go w policzek. Rzeczywiście, co się mogło nie udać? On, komandor porucznik Alan Craik, znajdzie się wkrótce na „Rancho", w elitarnej szkole dla agentów CIA; ona, komandor porucznik Rose Siciliano, rozpocznie lada moment swoją drogę do podboju gwiazd. Więc co właściwie mogło im w tym przeszkodzić? Alan skupił się na radiu, a ona przechyliła samolot i zaczęła podchodzić do lądowania. Potem oboje zajęli się rutynowymi pomiarami kierunków i wysokości. Schodzili coraz niżej i niżej, aż w końcu Rose sprowadziła maszynę na środek pasa startowego i koła uderzyły z piskiem o powierzchnię ziemi. Szara betonowa powierzchnia sunęła szybko pod nimi. Rose była szczęśliwa. Ledwo wrócili do domu, Rose przekonała się, jak szybko wszystko
może się popsuć. Alan pierwszy wszedł do środka. Ona wprowadziła samochód do garażu, zebrała ich rzeczy i teraz, zatrzymawszy się w drzwiach wejściowych, patrzyła przez długi główny korytarz na męża, który był już w swoim gabinecie. Stał zwrócony do niej plecami, ze słuchawką telefonu przy uchu. Znała tę sztywną pozę, to wyciągnięcie szyi i wiedziała, co one oznaczają: wściekłość. Mikey, ich siedmioletni syn, także to wiedział. Znal też już zwyczaje marynarki. – Jego oficer dyspozycyjny – powiedział. Dziecko, dorastające wśród ludzi służących w marynarce, zdobywa określoną wiedzę. Opiekunka, której rodzice także służyli w marynarce, przytaknęła. Rose ruszyła szybko w głąb korytarza. Rozmowy z oficerem dyspozycyjnym mogły zmienić całe twoje życie: on pomagał planować twoją karierę, starał się o przydzielenie ci właściwych zadań. Alan nie powiedział jeszcze ani słowa. Była już prawie przy nim, kiedy usłyszała, jak powiedział: „zrozumiałem", po czym rozłączył się i rzucił bezprzewodowym telefonem w kąt gabinetu. Telefon roztrzaskał się o przeciwległą ścianę; kawałki plastiku opadły na podłogę, Rose wzdrygnęła się mimo woli. – Dranie! – krzyknął z twarzą wykrzywioną gniewem. – Zmienili mi rozkazy! Dostanie się na „Rancho" to była duża sprawa. Pomógł mu w tym ich przyjaciel Harry O’Neill. „To logiczny krok dla takiego zawodnika, jak ty – mówił – przejść do tajnego świata, czyli tam, gdzie możesz znaleźć prawdziwą akcję". – Dlaczego? – zapytała. – Skąd, cholera, mam wiedzieć, dlaczego? Nie powiedzieli mi, dlaczego! – Ale... kochanie... Po chwili trochę się uspokoił, jego gniew nigdy nie trwał zbyt długo. – Przydzielili mnie do jakiegoś nędznego projektu. Miesiąc na morzu, a co potem, tego już dyspozycyjny nie wiedział. – Powiedz im, że nie zaakceptujesz ich rozkazów. Alan parsknął z irytacją. – Dyspozycyjny uważa, że lepiej tego nie robić. – Schylił się, żeby podnieść rozbity telefon, i próbował dopasować do siebie dwa połamane kawałki plastiku. – Nie idę na „Rancho", Rose. Jakby nagle, nie wiadomo czemu, przestali mi ufać. – Trzymał przed sobą te dwa kawałki plastiku
jak symbol własnej bezsilności. – Nagle, w jednej chwili stałem się pariasem. – Spojrzał na nią i w jego oczach dostrzegła autentyczny ból. – Ale dlaczego? Smoła się lepi. – O cholera. – Usiadł na schodach. – Za cztery dni mam być w Trieście, we Włoszech. To znaczy, że nie będę mógł odebrać swojego własnego dyplomu. Wenecja Jefremow nie żył. Annę obudził chłód jego ciała – sypiali w jednym łóżku od pięciu lat. Sprawdziła, czy oddycha, poszukała pulsu, ale był to ostatni akt łączącej ich przyjaźni, akt zupełnie pozbawiony nadziei. Nie żył. Opuściła Teheran jeszcze tego samego dnia. Teraz o jego śmierci wiedziano już pewnie wszędzie na świecie. Przygotował ją i na to, tak jak przygotował ją na tyle innych rzeczy. Zostawił jej swoje rady i instrukcje, zamkniętą kasetkę, paszporty – i komputerowe dyskietki. Gdy tylko umknęła z Iranu, nawiązała kontakt z jego byłymi agentami. Zamelinowała się w młodzieżowym hotelu w Istambule. Była piękna, miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała młodziej; kupiła więc izraelski paszport i legitymację studencką, według których miała o sześć lat mniej niż w rzeczywistości. W Istambule, kontaktując się z człowiekiem, będącym dla niej jedynie nazwiskiem z tajnych dokumentów – nazywał się George Shreed – korzystała z położonych w pobliżu świątyni Hagia Sophia kafejek internetowych. George Shreed. To on wynajął Serbów, którzy mieli zabić ją w Wenecji. A teraz jeden z nich stał pod jej oknem. Odnaleźli ją. Dzieliła pokój, bardzo drogi pokój, ze stewardesą z Lufthansy. Greta była na wakacjach i unikała lotnisk i samolotów. Spotkały się w sklepie Hermesa, w pobliżu Pałacu Dożów, niezupełnie przez przypadek – Anna szukała przykrywki. Greta szukała przygód, małego romansu, szukała mężczyzny na parę dni. Anna musiała stać się doskonałą kompanką dla niej, a to oznaczało wysłuchiwanie narzekań Grety na mężczyzn, których udawało się jej poderwać. – Amerykanin? – Australijczyk, ma cherie. Nieokrzesany i trochę niedomyty.
Ostatecznie zbyt nieokrzesany. – Mój nawet nie stawił się na spotkanie. – Tchórze, wszyscy mężczyźni to tchórze. Greta wyszła spod prysznica – cały jej strój stanowił owinięty wokół głowy ręcznik. Anna nie ukrywała swojego podziwu; dziewczyna nie miała takich nóg i bioder jak ona, ale była naprawdę śliczna, a jej piersi mogły wzbudzić zazdrość każdej niemal kobiety. Greta, udając, że nie dostrzega jej spojrzenia, rzuciła się teatralnym ruchem na swoje łóżko. – Zakupy poprawią mi nastrój. I chcę też iść na Rialto. – Czy Gap w Wenecji w ogóle różni się od tego w Londynie? – Anna nigdy nie była w Londynie, choć z jej paszportu wynikało co innego. Greta zaśmiała się niemądrym, dziewczęcym śmiechem. – Wiem, gdzie tutaj robić zakupy – powiedziała. – Wpędzisz mnie w kłopoty. – Chyba tak. Teraz zaśmiały się obie. Greta bardzo łatwo daje się lubić, pomyślała Anna. Odchyliła ciężką zieloną zasłonę, wyjrzała przez okno i podeszła ze swoim laptopem do biurka. Greta szukała czegoś w torebce i wyrzuciła paszport i portfel na łóżko. Oba te przedmioty przyciągnęły natychmiast uwagę Anny. Po chwili znowu wyjrzała przez okno. – Masz może laptopa? W moim jest coś nie tak z klawiaturą. – Tak naprawdę działał zupełnie dobrze. Anna po prostu nie chciała, żeby ją namierzono. – Oczywiście, ma cherie. Jest tam, obok telewizora. Ale to prawdopodobnie sprawa linii telefonicznych. To prawdziwe antyki, jak wszystko w Wenecji. Anna znalazła zgrabną walizeczkę, usiadła na stojącym przy telewizorze krześle i podłączyła się do sieci. Ten laptop bardzo się różnił od tych, które Jefremow zawsze kupował dla nich – miał głęboki, błękitny kolor i był naprawdę elegancki. – Jest wspaniały! – zawołała. – Prawda? Dostałam go od chłopaka – w głosie Grety pobrzmiewał ton głębokiej satysfakcji. Czy chodziło o laptopa, czy o chłopaka? Prawdopodobnie i o komputer, i o tego, kto jej go podarował. Wszystkie komendy były po niemiecku, ale znała ten język na tyle, że nie stanowiło to dla niej problemu. Greta mówiła po angielsku jak gwiazda filmowa, lecz to właśnie dzięki sztywnej niemczyźnie Anny nawiązały znajomość; zresztą przedstawiła się jako córka austriackich
Żydów. Szukaj. Drugie nazwisko z listy Jefremowa. Alan Craik. Parę pozycji. Adres internetowy marynarki. Anna spojrzała szybko za okno, na ulicę; stojący na straży mężczyzna trzymał w ręku telefon komórkowy. Przeczytała dwa krótkie życiorysy Alana Craika – przebieg służby, medale, małżeństwo. College Marynarki Wojennej. Jeszcze raz przejrzała nazwy okrętów wojennych; z dokumentów wynikało, że najbliższy przydział Alana Craika będzie związany z lotnictwem. Spróbowała „Ombudsman" i USS „Thomas Jefferson". Siedem pozycji. Amerykanie wciąż udawali, że ruchy ich okrętów wojennych nie są jawne, gdy tymczasem ich żony podawały listę portów kontaktowych w Internecie. Przejrzała wszystkie siedem pozycji. Właśnie. Porty z przepustkami. Coś zmieniło się na ulicy. Pojawił się drugi mężczyzna, zapalił papierosa. Anna wzięła dokumenty Grety z końca jej łóżka i bez wahania włożyła je do własnej torebki. Potem wyjęła swoje drogocenne fałszywki i, nie odrywając wzroku od ulicy, rzuciła je na stolik obok telefonu. Greta wciąż paplała, a Anna, żeby się do niej dostosować, rzucała od czasu do czasu jakieś „tak", „nie" albo „to ciekawe". Greta nie wiedziała w ogóle o stojących pod oknem mężczyznach ani o tym, że właśnie utraciła swoją tożsamość. Ostatnia porcja informacji z laptopa: Alan Craik za dwa dni powinien być we Włoszech, w Trieście. Anna zamknęła laptop, schowała go z powrotem do walizeczki i przesunęła pieszczotliwe palcami po aksamitnym błękicie. Anna kochała rzeczy najwyższej jakości, tak jak i Greta. Pod tym względem doskonale się dobrały. Greta właśnie robiła sobie makijaż, ich oczy spotkały się w lustrze. – Muszę wyskoczyć, Greta. – Anna pomachała swoją torebką. – Wrócę za chwilę. Greta skinęła głową. Anna przygryzła usta w odruchu żalu. Greta nie zasługiwała na to, co miało się stać. Ale, prawdę mówiąc, nikt na to nie zasługiwał. Anna ruszyła w stronę windy. Na niższe piętra można było się dostać tylko tą staromodną windą. Nawet w Iranie były schody pożarowe, ale nie tutaj, nie w Wenecji. Nacisnęła przycisk. Nie miała broni i bała się, czy któryś z nich nie wyjdzie z tej windy. Nagle, kiedy wciąż jeszcze myślała o tym, w jaki sposób mogłaby
stawić opór uzbrojonym mężczyznom, drzwi windy otworzyły się i wyszła z nich jakaś starsza kobieta. Anna miała całą windę dla siebie. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła przycisk pierwszego piętra. Serbowie mogli już być w głównym holu. Winda minęła trzy kolejne piętra. Serce biło jej jak młot, stare urządzenie kołysało się delikatnie i zatrzymało się z artretyczną powolnością. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, który chyba słyszano w całym budynku. Oni też usłyszeli. Wiedzą już, że ktoś zjechał windą na pierwsze piętro. Anna walczyła z paniką. Nie mogli przecież wiedzieć, że to właśnie ona. Jeszcze nie. Dopóki nie znajdą Grety. Jeśli zorientują się, że Greta jest kimś innym, będzie po niej. Miała nadzieję, że dysponują tylko jej opisem. Z doświadczenia wiedziała, że dla większości mężczyzn wszystkie atrakcyjne kobiety wyglądają podobnie. Podeszła do drzwi pokoju, który położony był tak samo, jak jej pokój na piątym piętrze. Nie umiałaby powiedzieć, co ją do tego skłoniło, kierowała się czystą intuicją. Wzięła głęboki oddech i zapukała. Drzwi otworzył ubrany w szlafrok mężczyzna w średnim wieku. Anna uśmiechnęła się. Odczuła ulgę zupełnie fizycznie, jak ciepłą falę przenikającą całe ciało. – Czy mogę wejść? – zapytała. Mężczyzna w szlafroku znieruchomiał, zamurowało go zupełnie. Poruszył ustami, ale nie powiedział ani słowa. Anna słyszała, jak winda mija pierwsze piętro. Pojechała wyżej. Pojechała na piąte piętro? Weszła za mężczyzną do pokoju. Był urządzony identycznie jak jej, dwa łóżka, łazienka. Podeszła do okna i uchyliła zasłonę. Pusto. Otworzyła szeroko okno. Mężczyzna powiedział coś po angielsku z północnoamerykańskim akcentem, z góry dobiegła ostra riposta serii z pistoletu maszynowego. Pozwoliła fali adrenaliny wynieść się na parapet i za okno. Zwiesiła się z zewnętrznego parapetu i rozwarła uchwyt. Złamał się jeden z jej głupich obcasów, ale kostka wytrzymała upadek. Zdjęła buty i wyrzuciła je do kanału. Biegnąc boso w stronę rogu, zaczęła się zastanawiać nad swymi dalszymi ruchami. Triest... Alan Craik... Triest Alan dołączył do swojej nowej jednostki, oddziału, który miał za zadanie przetestowanie nowego systemu obrazowania o nazwie MARi, w
momencie, gdy ów oddział wyruszał z Pax River, aby przez bazę lotniczą marynarki wojennej w Norfolk i Aviano we Włoszech dotrzeć do Triestu i zaokrętować się na lotniskowiec USS „Thomas Jefferson*'. Początkowo czuł się tak, jakby leciał z obcymi ludźmi cywilnym samolotem; był dowódcą tylko nominalnie, wszystko zostało już zorganizowane przez pełniącego obowiązki oficera dowodzącego, komandora porucznika Stevensa. Wciąż wściekły na zmianę swoich rozkazów, nie był w zbyt pobłażliwym nastroju i wygłosił na temat oddziału parę ostrych uwag. Uważał, że przewóz zaplanowano fatalnie, wszystko działało tylko dlatego, że młodsi podoficerowie uwijali się jak mrówki. Oficerów właściwie nie poznał – zobaczył ich twarze i uścisnął im dłonie w Pax River, to właściwie wszystko – zresztą większość z nich poleciała dwoma samolotami oddziału i miała czekać na „Jeffersonie". Zanim dotarli do Aviano, odzyskał w końcu kontrolę nad swymi emocjami i rozpoznawał już wiele twarzy, nawet jeśli nie znał jeszcze nazwisk. Uzgodnił ze starszym bosmanem, jak przewieźć ludzi i sprzęt na statek. Ustalili, że on opuści Aviano ostatni; dzięki temu będzie wiedział, że wszystko jest już w drodze i że bosman otrzyma całe wyposażenie zgodnie z planem. Wykąpał się po raz pierwszy od dwóch dni w kwaterze oficerów NATO, przebrał się w cywilne ubranie, wynajął samochód i odrobinę za szybko pojechał do Triestu, a potem pieszo ruszył dalej. „Jefferson" stał na kotwicy niedaleko głównego wyjścia z portu, skąpany w blasku słońca zasnutego tą samą śródziemnomorską mgiełką, która łagodziła szorstką brzydotę nowoczesnych nabrzeży i sprawiała, że cały port wyglądał jakoś przyjaźnie. Udobruchany widokiem okrętu, który znał i darzył wielką sympatią, prawie już się pogodził ze zmianą rozkazów. Jego nastrój poprawił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył znajomą twarz: Chris Donitz, pilot F-14, służył z nim razem w czasie ostatniego rejsu. – Cześć, stary! Uśmiechnął się, ponieważ Donitz wyraźnie ucieszył się na jego widok. Natychmiast poczuł atmosferę okrętowego koleżeństwa i z rozjaśnionym obliczem słuchał Donitza, który opowiadał mu, że wybiera się na dwudniową przepustkę i zamierza spotkać się z żoną. Donitz właśnie rozmarzył się na temat długiej randki w Wenecji, kiedy Alan usłyszał za plecami czyjś głos. – Przepraszam, że przeszkadzam. Pan komandor porucznik Craik? W
biurze straży przybrzeżnej jest dla pana wiadomość. Pomyślał, że muszą być jakieś kłopoty z jego oddziałem. Uścisnął rękę Donitza. – Nie spóźnij się na pociąg. I pozdrów ode mnie Reginę. – Pozdrowię. Ale Al, posłuchaj... Alan zatrzymał się dosłownie w pół kroku. – Patrz uważnie pod nogi, okay? Te słowa zaskoczyły Alana. Odwrócił się i zapytał: – Co chcesz przez to powiedzieć? Donitz rzucił okiem na zegarek i przestąpił z nogi na nogę. – Ludzie trochę gadają na temat tego, dlaczego tutaj jesteś. – Chodzi o to, że koleś z wywiadu będzie dowodził lotnikami? Jakoś sobie z tym poradzę. – No... jasne. No to trzymaj się. Gdyby Alan nie spieszył się tak bardzo, przekonałby się, że Donitz miał mu więcej do powiedzenia. Ale spieszył się rzeczywiście. Donitz wykonał szybki gest ręką, w połowie machnięcie, w połowie salut, i oddalił się nabrzeżem w stronę stacji kolejowej. Alan poszedł do biura straży przybrzeżnej. W pokoju stał młody oficer w lśniącym, starannie wyprasowanym mundurze; nie rozpoznał go w cywilnym ubraniu. Dopiero kiedy Alan przedstawił się, młodzieniec stanął na baczność. – Poprzedni oficer dyżurny zostawił dla pana wiadomość. Pańska żona była tu jakąś godzinę temu i powiedziała, że będzie na pana czekać w hm... Lettieri. – Miał kłopoty z wymówieniem tej nazwy, w jego ustach zabrzmiała jak Lettyuri. – Moja żona? – Rose powinna być teraz w Newport i szykować się do odebrania dyplomu. – Tak brzmi wiadomość dla pana. „Pani Craik czeka na męża w Lettyuri". – Lettieri? – zapytał Alan. Rose nie wspominała, że przyjedzie go odwiedzić. Może chciała mu zrobić niespodziankę. Może, wiedząc, że on nie będzie na uroczystości wręczenia dyplomów, sama z niej zrezygnowała, żeby mogli ten czas spędzić we dwoje? Pewnie załatwiła sobie szybki przelot u jakiegoś przyjaciela z transportu. Na myśl o tym, że ją zobaczy, uśmiechnął się bezwiednie. – Poruczniku, może pan połączyć się z moim okrętem? – Tak jest.
– Proszę im powiedzieć, że komandor porucznik Craik nie będzie obecny na odprawie o siedemnastej, okay? I poprosić mego bosmana, żeby sprawdził, czy wszystkie moje rzeczy dotarły do kajuty. – lak jest. – A teraz, gdzie jest to Lettieri? – Uświadomił sobie, że bardzo pragnie zobaczyć swoją żonę; o wiele bardziej niż swój nowy oddział. To, że tak mocno pragnął zobaczyć Rose, uratowało Alanowi życie. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami doszedł do Riva Del Mandrachio, która biegła wzdłuż nabrzeża. Kiedy się tam znalazł, nie bardzo wiedział, jak iść dalej. Dwóch żołnierzy patrolu straży przybrzeżnej długo spierało się co do punktu orientacyjnego, przy którym ma skręcić z Riva Del Mandrachio – jeden twierdził, że obok małego kościoła, drugi, że przy jakimś barze – jako mapę dali mu ulotkę rockowego klubu, na której obaj postawili jakieś znaczki. Alan minął parę barów, ale nie zobaczył ani jednego kościoła. W końcu skręcił na południowy wschód i ruszył po prostu w głąb miasta, posługując się miniaturową mapką i pytając o drogę napotykanych przechodniów; mówił po włosku z neapolitańskim akcentem, co budziło rozbawienie triesteńczyków. Pierwszy, którego zagadnął, bez słowa wskazał wzgórze i gestem dłoni polecił mu iść w tamtą stronę. Drugi, jakby chcąc zrównoważyć oschłość pierwszego, zaproponował Alanowi, że zaprowadzi go do innej, dużo lepszej kawiarni, w której obsługuje piękna kelnerka i do której sam się właśnie wybiera. Alan odmówił uprzejmie i triesteńczyk wzruszył ramionami. Wyjaśnił mu szybko, jak ma dotrzeć do celu, i oświadczył, że Caffe Lettieri znajduje się na Via San Giorgio. Alan poszedł dalej, starając się trzymać ściśle jego wskazówek. Po dziesięciu minutach był już w głębi starej części miasta. Minął dwa najsłynniejsze rzymskie zabytki i przystanął. Gniew spowodowany zmianą rozkazów znowu kipiał w nim pod powierzchnią pozornego spokoju, grożąc wybuchem przy pierwszej okazji. Wziął głęboki oddech, spojrzał na mapę i zaczął wątpić, czy którykolwiek z dwóch żołnierzy straży przybrzeżnej dotarł kiedykolwiek tak daleko od portu. Po chwili trochę się uspokoił, ruszy! naprzód wolnym krokiem. Doszedłszy do skrzyżowania z ulicą, która była zaznaczona na jego mapie, skręcił na południe, w stronę Via San Giorgio. W tym momencie chmury zasnuły
słoneczne do lej pory niebo, zaczął padać drobny, adriatycki deszczyk i Alan przyspieszył, obawiając się, że może przyjść na miejsce zbyt późno i nie spotkać sie z Rose. Żeby dotrzeć do San Giorgio. musiał maszerować dobre pięć minut; kiedy tam wreszcie doszedł, zdał sobie sprawę, że jest teraz dokładnie nad portem wojennym. Biuro straży przybrzeżnej znajdowało się niemal tuż pod jego stopami. Od Caffe Lettieri dzieliło go paręnaście metrów, widział już wyraźnie złote litery, którymi wypisano nazwę na fasad/ie. Teraz zrozumiał, dlaczego Rose wybrała to miejsce na spotkanie. Przyspieszył kroku, chciał jak najszybciej ją zobaczyć, i skręcił, chcąc wyminąć kogoś, kogo wziął za jakiegoś triesteńczyka rozmawiającego przez telefon komórkowy. I wtedy coś niezwykłego w tym miejscu przyciągnęło jego uwagę. Tuż przed nim zatrzymało się duże, czarne audi 5000. Z jego wnętrza wynurzyły się nogi, ręce i głowy kilku mężczyzn; ich palce zacisnęły się na framugach drzwi, w oczach, które patrzyły na niego i na człowieka z telefonem komórkowym, dostrzegł charakterystyczne napięcie. Znał te oczy, a te zaciskające się dłonie zapowiadały akt przemocy. Jego reakcja na to, co zobaczył była irracjonalna, atawistyczna; odezwały się wspomnienia z Bośni i Afyki – tak wyglądali ludzie wyruszający na akcję, pobudzeni i czujni. A człowiek stojący przed nim nie mówił po włosku, tylko po serbskochorwacku. Mężczyzna złożył telefon z głośnym trzaskiem i wyjął z plecaka pistolet. Patrzył teraz wprost na Caffe Lettieri. Wyglądał podobnie, jak mężczyźni wysiadający z audi. Prawie tańczył z podniecenia przed akcją. Zamierzali uderzyć na kawiarnię. Kawiarnię, gdzie czekała jego żona. Alan wydłużył krok, stanął za mężczyzną, który przed chwilą rozmawiał przez telefon komórkowy, i jeszcze raz uważnie spojrzał na ulicę i na czarny samochód. Próbował zrozumieć to, co widzi, jego umysł rozciągał każdą milisekundę. Spod czarnych skórzanych kurtek zaczęła wyłaniać się broń. Jeden z mężczyzn sprawdzał swoją muszkę, robił to już po raz drugi. Kiedy widziałem, jak robił to po raz pierwszy? Jak w ogóle mogłem to zauważyć? – przeleciało przez głowę Alanowi. Któryś z jego towarzyszy oblizał usta. Spojrzał na lewo, na prawo – miał oczy drapieżnika...
Alan wciągnął głęboko powietrze. Gniew i frustracja zapłonęły w nim jednym płomieniem, rzucił się na mężczyznę z plecakiem i unieruchomił jego ręce, przyciskając je do boków. Całym swym ciężarem powalił go na ziemię; głowa mężczyzny uderzyła o chodnik z głuchym dźwiękiem, przypominającym odgłos, jaki wydaje uderzona tasakiem tykwa. Alan przycisnął go do ziemi, poderwał jego głowę do góry, obezwładnił obie ręce i nogi i odebrał mu pistolet – chwyt zapaśniczy, którego użył niemal bezwiednie. Odturlał się w bok i skierował broń ku jednemu z mężczyzn w czarnych kurtkach, który właśnie zaczynał strzelać w stronę kawiarni. Alan wymierzył w klatkę piersiową napastnika, tuż nad jego pistoletem maszynowym, i wystrzelił dwa razy. Tamten upadł tyłem na maskę samochodu. Jeden z jego towarzyszy odpowiedział ogniem i oddał serię, która przeszła przez ciało powalonego mężczyzny. Alan poczuł uderzenie w nogę i strzelił w stronę tamtego, nawet nie próbując celować. Podniósł głowę i odruchowo strzelił raz jeszcze, ale mężczyzna wskoczy! do samochodu. Teraz Alan myślał tylko o jednym: jeśli to był atak terrorystyczny, to mieli jeszcze czas, żeby rzucić bombę, co znaczyło, że Rose wciąż była w niebezpieczeństwie. Samochód odjechał z piskiem opon, odrywając lusterko boczne z zaparkowanej obok furgonetki. Na ziemi leżało dwóch napastników. Alan rzucił się do przodu, jakoś dziwnie stawiając lewą nogę. Kiedy dotarł do rogu, zobaczył, że cała frontowa ściana kawiarni była podziurawiona kulami. Rzucił się naprzód i wpadł do wnętrza kawiarni, rycząc: – Rose!!! Dwaj młodzi ludzie pochylali się nad jakimś ciałem. Alan zajrzał między nich, zobaczył, że było to ciało mężczyzny, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku pistolet. Wsunął broń za pasek i podszedł do następnego ciała leżącego w kałuży krwi, bez wątpienia martwego. Jakaś starsza kobieta. To nie Rose. Trzy pozostałe ofiary odniosły rany. Jedna z tych osób oglądała swoje zakrwawione ramię, druga kobieta krzyczała bez ustanku, trzecia osunęła się powoli na podłogę, zostawiając na ścianie krwawy ślad. W powietrzu unosił się zapach prochu, krwi i ekstrementów. Po chwili jego zmysły odzyskały pełną wrażliwość. Usłyszał wycie policyjnych syren i krzyki innych ludzi. – Alan Craik? – zapytał kobiecy głos za jego plecami.
– Rose? – Odwrócił się i zobaczył kobietę, która stanowczo nie była Rose. Wysoką blondynkę o prostym nosie i wystających, azjatyckich kościach policzkowych. – Pan się nazywa Alan Craik, prawda? Poczuł, że noga mu zdrętwiała; spojrzał na nią. Podeszwa i obcas lewego buta zostały odstrzelone. Usiadł ciężko na pokrytej odłamkami szkła podłodze. Ogarnęło go nagle zmęczenie. Syreny policyjnych samochodów były coraz bliżej. Szkło pocięło mu odsłoniętą stopę, poza tym nie został nawet draśnięty, ale dolna część lewej nogi była nadal zdrętwiała. Spojrzał na stojącą przed nim kobietę. Wyglądała jak dzikie zwierzę rozdarte między koniecznością zaspokojenia głodu a impulsem nakazującym ucieczkę. Jego mózg sprawiał także wrażenie zdrętwiałego. – Jest pani przyjaciółką Rose? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, jak głupie było to pytanie. – Powiedziałam im, że jestem pana żoną, żeby przyszedł pan na spotkanie. – Alan szybko odwróci! ku niej głowę, a jego prawa dłoń powędrowała w stronę kolby zatkniętego za pasek pistoletu. Pułapka? Ale tamci już odjechali. Co ona chciała mu powiedzieć? – Musimy się spotkać. Alan spojrzał na nią. Nie dostrzegł śladu krwi, nawet jednego okruchu szkła, na jej sukni i ciele, wyglądała, jakby zeskoczyła z okładki wytwornego magazynu, ale w jej oczach czaił się strach. Wydawało się, że krzyki, wycie syren ani krew dokoła nie robią na niej żadnego wrażenia i tylko te oczy... Uchwycił się blatu zalanego kawą stolika i wstał. Jego mózg wciąż nie działał jak należy. – Kim pani jest? Syreny zawyły na zewnątrz budynku. – Najbliższą przepustkę może pan mieć w Neapolu. Spotkajmy się tam. – Po co? Ale ona już szła w stronę otaczającego kawiarnię tłumu. Po raz pierwszy widać było, że dręczą ją jakieś wątpliwości. Kiedy znalazła się na skraju zbiegowiska, zatrzymała się jednak i odwróciła. – Bonner! – zawołała w jego stronę. A potem znikła w tłumie. Bonner? Musiał się skupić. Tak nazywał się ten zdrajca, który spowodował śmierć jego ojca. Bonner siedział teraz w amerykańskim więzieniu. Co ona miała na myśli, rzucając to nazwisko? Policjanci wbiegli do zrujnowanej kawiarni. Nie pojmował zupełnie o
co jej chodziło, ale jego umysł pracował już dość sprawnie. Rozumiał, że to, co powiedziała ta kobieta, każe mu się cofnąć w przeszłość, do dochodzenia, które od dawna uważał za zamknięte. Zdawał sobie też sprawę z tego, że pod żadnym pozorem nie może wspomnieć o tym choćby słowem włoskim glinom.
2 Newport i Utka Dla Rose nowe życie zaczęło się w chwili, gdy zamknęła drzwi domu. który wynajmowali w Newport. Kochała ten dom, dobrze jej tu było, ale teraz miała zacząć nowy etap – jechała na szkolenie astronautyczne do Centrum Lotów Kosmicznych w Houston. Marzyła o tym, ciężko pracowała na to przez całe sześć lat. – Gotowy do drogi? – spytała Mikeya, swojego siedmioletniego syna. – Ruszajmy! – A ty jesteś gotowy? – zwróciła się do psa. Wielki ogon zaczął bębnić w ścianę auta. – No to ruszamy! I nie oglądając się za siebie, wyprowadziła samochód na czteropasmową autostradę, po czym ruszyła w stronę Utica, gdzie mieszkali jej rodzice. Zostawi u nich dzieci i psa, a sama pojedzie do Houston; dopiero potem spotkają się wszyscy w domu, który tam kupili. Jej dzieci się przyzwyczają. Byli szczęśliwą rodziną, pomijając fakt, że co dwa, trzy lata jedno z rodziców wypływało w morze. Albo wylatywało w kosmos. – Jesteś urażony? – zapytała Mikeya. – Jestem zajęty – grał właśnie w grę komputerową. – Tak właśnie myślałam. Pies siedzący z tyłu wysunął głowę ponad oparciem fotela i polizał japo włosach. – A ty nie jesteś urażony? – zapytała. Pies zakołysał się i podskoczył. – Tak właśnie myślałam. Podróż była długa, Mikey najpierw zaczął marudzić, a potem zasnął; młodsze dziecko wrzeszczało; pies rzucił się na podłogę, ziajał, sapał i skowyczał. Wciąż do przodu, dalej i dalej, przez Massachusetts aż do stanu Nowy Jork. Zatrzymywała się. żeby kupić coś do jedzenia, skorzystać z toalety, przejść się z psem, i dalej jechali drogą szybkiego ruchu na zachód. W końcu, kiedy zaczęło się robić ciemno, dotarli do małego domku we włoskiej dzielnicy, w którym się wychowała. Mikey po przebudzeniu się znów tryskał energią.
– Gdy tylko wejdziemy, twoja babcia powie: „Spóźniłaś się. Mówiłaś, że będziesz wcześniej'". – A dziadek każe jej się zamknąć. Dzieci wszystko słyszą. – Spóźniliście się – oznajmiła jej matka. – Powiedziałaś, że będziecie o siódmej. – Pocałowały się na przywitanie. – Kolacja całkiem wystygła. – Jak się ma moja dziewczynka?! – zawołał ojciec, biorąc ją w ramiona. Był niskim i mimo podeszłego wieku wciąż pełnym życia mężczyzną o pięknym głosie, zawsze gotowym do tańca i zabawy. – Zamknij się, Marie, prowadziła przez całą drogę... Rosie, mój kwiatuszek... – zaczął śpiewać. – Umieram z głodu, mamo – powiedziała Rose. – Dosłownie umieram z głodu. – Prawdę mówiąc, nie była głodna, ale wiedziała, że matka chce ją nakarmić. Ojciec znów wziął ją w ramiona i zaczął tańczyć z nią na podjeździe, śpiewając: – Rosie, mój maluszek... Rose mrugnęła do niego i weszli do domu, trzymając się w objęciach. Gdy minęło następne dziesięć minut radosnej wrzawy i wymiany informacji, jej matka nic wytrzymała: Twój ojciec miał ci o tym powiedzieć, ale chyba zapomniał. Masz do kogoś zadzwonić. – Wyprostowała się i dodała: – Mam nadzieję, że to nie są złe wiadomości. – Jezu, Marie! Daj jej spokój, przecież właśnie przejechała pięćset kilometrów! – Ojciec odwrócił się do Rose. – Powiedziałbym ci jutro. To jakieś tam cholerne wojskowe bzdury. Pewnie nie postawiłaś kropki nad „i" w swoich papierach egzaminacyjnych. – Lepiej niech zadzwoni – powiedziała jej matka. – Zadzwoni jutro. Dzisiaj będziemy się bawić! – Powiedziałam, że zadzwoni, jak tylko przyjedzie. – Do cholery, Marie... Rose śmiała się, słuchając ich sprzeczki, ponieważ wiedziała, że nie mogło się stać nic poważnego i że jej ojciec ma rację; to muszą być jakieś biurokratyczne głupoty. Ale wiedziała też, że matka nie ustąpi, dopóki ona nie zadzwoni. Spytała więc, gdzie jest ten zapisany numer, a ojciec odpowiedział, że przy telefonie, To był numer do jej oficera dyspozycyjnego; kiedy go zobaczyła, jej pewność, że nic złego się nie mogło stać, nieco osłabła. Był tam też drugi numer, z wypisanym obok, starannym pismem jej ojca słowem „dom".
Jej pewność siebie słabła coraz bardziej. Dlaczego chciał, żeby zadzwoniła do niego do domu? A może po prostu jej ojciec, były maszynista zawsze dbający o szczegóły, zapytał o numer domowy „na wszelki wypadek"? W tym domu nie było miejsca na prywatność. Nawet jej ojciec uważał, że jeśli ktoś chce być sam, to znaczy, że zamierza zrobić coś złego. Poszła do swojego samochodu i z pudełka w bagażniku wyjęła telefon komórkowy. Wcisnęła się na tylne siedzenie i, wodząc wzrokiem po tak dobrze znajomej, okrytej zmrokiem ulicy, wybrała numer domowy oficera dyspozycyjnego. – Anders – odezwał się męski głos. – Cześć, tu komandor porucznik Siciliano. Podobno dzwonił pan do mnie? – Jej głos zabrzmiał płaczliwe i nienaturalnie jak głos kobiety udającej małą dziewczynkę. Chryste, co się ze mną dzieje? – Czy stało się coś? -Nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania, nie potrafiła też ukryć niepokoju. – Obawiam się, że tak. – Jego głos brzmiał tak, jakby popsuła mu definitywnie cały wieczór. – Dziękuję, że pani zadzwoniła. – Usłyszała szelest przekładanych papierów. Trzymał jej dokumenty przy telefonie! – Pani rozkazy zostały zmienione. Nie wiedziała zupełnie, o co tu może chodzić. Po chwili przyszło jej do głowy, że została zmieniona data rozpoczęcia szkolenia lub coś w tym rodzaju. Albo że powinna się udać do innego biura. Ale jakiś wewnętrzny złowieszczy głos ostrzegał: tak samo jak z Alanem, tak samo jak z Alanem... – Pani rozkazy zostały zmienione w Houston – powiedział. Nie spieszył się. – Proszę mówić dalej – powiedziała twardym, zimnym tonem. – Rozkazy zmienili w Houston i nie podali tu żadnych powodów. Proszę nie strzelać do posłańca, okay, komandorze? – Niech pan przestanie pieprzyć, co chce mi pan powiedzieć? Usłyszała westchnienie, a potem wypowiadane przez niego do kogoś stłumionym głosem słowa, coś, co brzmiało jak: „zaraz tam przyjdę". Potem zwrócił się do niej: – Rozkaz udania się na szkolenie astronautyczne został odwołany. Ma pani inne rozkazy, pani nowy oddział znajduje się w Wirginii Zachodniej. To jest, moment... Wojskowe Centrum Treningowe Przetwarzania Tekstów. Ma pani tam służyć jako oficer wykonawczy. Proszę posłuchać,
ja nie mam z tym nic wspólnego, po prostu dostałem wiadomość pierwszego stopnia ważności... Przestała go słyszeć. Jej życie się zatrzymało. Nie pojedzie na szkolenie dla astronautów. Ale dlaczego? Przecież w Houston wręcz ją kochali. Testy wytrzymałościowe przeszła znakomicie. Miała świetne warunki fizyczne – to opinia lekarki, która ją badała. Powiedziała: „Jest pani doskonałym typem do programu kosmicznego!" Zdaniem opiniodawców z marynarki także stanowiła doskonały typ do programów kosmicznych – miała doświadczenie bojowe, była matką, była atrakcyjna. Oficer dyspozycyjny zadał jej jakieś pytanie. Chodziło o faks – czy ma tutaj faks? – Nie, tutaj nie ma faksu. – Zaskoczyło ją brzmienie własnego głosu, był zdumiewająco opanowany. – Więc proszę rozejrzeć się za jakimś faksem, na który mógłbym pani przesłać nowe rozkazy. Data stawienia się do służby także została zmieniona, będzie więc pani miała parę tygodni, żeby jakoś... poukładać swoje sprawy. Poukładać sprawy? A to dobre! – Jak na przykład wyposażenie mojego domu, które jest właśnie w drodze do Houston? – Teraz była wściekła. Może dlatego właśnie z niej zrezygnowali, bo zbyt często wpadała we wściekłość? – Właśnie kupiłam w Houston pieprzony nowy dom i wszystkie moje rzeczy jadą tam. Mam dwójkę dzieci, psa i nie mam gdzie mieszkać! – Proszę posłuchać, naprawdę jest mi przykro. Przecież nie ja to wymyśliłem... – Więc kto to, cholera, wymyślił? – Nie wiem. To przyszło z biura głównodowodzącego operacji morskich. Dlaczego, do diabła, głównodowodzący operacji morskich zajmuje się jej szkoleniem astronautycznym! Jezu Chryste! Tak samo jak z Alanem. Jemu też nic nie wyjaśnili... – To nie w porządku. Będę się odwoływać. Marynarka wojenna nie może traktować mnie w ten sposób! Do cholery, zawsze postępowałam zgodnie z zasadami, wierzę w ten ich system, oni nie mogą tak po prostu zrujnować całej mojej cholernej kariery!
Przez minutę lub dwie starał się ją uspokoić. W końcu jej gniew osłabł, odzyskała panowanie nad sobą. Ale umysł pracował na przyspieszonych obrotach, dopingowały go strach i nienawiść, jakie budziły się w niej teraz. Marynarka jako system nie mogły go sparaliżować; szukał wyjaśnienia, bo musiało być jakieś wyjaśnienie, a ona koniecznie chciała je znaleźć. – Okay – przerwała. – Niech pan już nie traci czasu. Potrzebuję konkretnych odpowiedzi. – Oczywiście. Nie był wcale złym facetem. Wiedział, że ktoś postanowił ją zniszczyć. Rozłączyła się i spróbowała dodzwonić do Alana w Aviano, ale już go tam nie zastała. Jest w drodze do Triestu, pomyślała, ale to i dobrze – ma dosyć własnych problemów. Odłożyła telefon do bagażnika, zatrzasnęła klapę i przez chwilę stała obok samochodu, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Było już tak ciemno, że z trudem dostrzegła majaczącą z drugiej strony auta sylwetkę ojca. Jak długo tam czekał? – Rosie, co oni chcą ci zrobić? Zabiję ich, jak Boga kocham, nie żartuję, pozabijam ich wszystkich. Zaśmiała się. – Oj, tato... – powiedziała, rzuciła mu się na szyję i zaczęła płakać. Waszyngton Korytarze hospicjum pachniały suszonymi kwiatami i mydłem; zapachy umierania były ledwo wyczuwalne, tylko gdzieniegdzie pojawiała się woń środków antyseptycznych lub dezynfekcyjnych. Przed śmiercią wnętrzności wypuszczają już swoją zawartość, ale system klimatyzacji tego budynku działał znakomicie, więc niepożądane zapachy nie mogły się rozprzestrzeniać. To było drogie miejsce. [fotel Złamanych Serc, pomyślał. Nawet nucił sobie pod nosem tę piosenkę, w wersji Williego Nelsona: „Jestem taki samotny, kochanie... Jestem taki samotny, że mógłbym umrzeć". Hotel Złamanych Serc z cichym, oddanym personelem. George Shreed był twardym facetem, pozbawionym zupełnie sentymentalizmu, potrafił jednak docenić to miejsce. Nawet jeśli to, co jej tutaj dawano, nie było miłością, stanowiło tak doskonałą imitację miłości, że warte było
każdych pieniędzy. Shreed poruszał się za pomocą dwóch metalowych kul. Potężne, pokryte węzłami mięśni ramiona dźwigały cały ciężar ciała. Przed trzydziestu łaty jego odrzutowiec rozbił się w Wietnamie; zginąłby na pewno, gdyby nie jego skrzydłowy, który pozostał w górze nad nim, przyjął na siebie ogień baterii przeciwlotniczych, wezwał pomoc i odganiał żółtków aż do chwili jej przybycia. Teraz, wsparty na kulach, ciągnął za sobą nogi i rozmyślał gorzko o tym dniu sprzed lat, kiedy był pewien, że umrze. I o tym skrzydłowym, którym był ojciec Alana Craika. Mick Craik nie żył już od dawna, a on wciąż chodził po tym świecie, ale jego żona, którą kochał do szaleństwa, młodsza od niego o dziesięć lat Janey, umierała na jego oczach. – Och, Janey – szepnął, westchnąwszy ciężko. Potem wszedł do pokoju i głośno powiedział to samo. – Dzień dobry, panie Shreed. – Pielęgniarka z nocnej zmiany przywitała go z uśmiechem; ten prawdziwy uśmiech po chwili zgasł na jej twarzy i powiedziała: – Może zechce pan zostać z nią na noc? – Czy to...? Czy ona...? – Czy ona umrze dzisiaj w nocy, chciał zapytać. Ci ludzie wiedzieli, kiedy zbliża się śmierć. – Pomyślałam, że może będzie pan chciał z nią być tej nocy. Janey leżała na prześcieradłach przywiezionych z ich domu; miała na sobie koszulę nocną, którą kiedyś razem kupili. W jej pokoju stały normalne meble: georgiański kredens – całkiem przyzwoita imitacja. Na ścianie wisiał jeden z namalowanych przez nią obrazów. Na przenośnym odtwarzaczu CD właśnie leciał Der Rosenkavalier – kiedyś powiedziała, że chce umrzeć przy tej muzyce. Trudno było to wszystko wytrzymać. „Żadnego patetycznego zadęcia" – powiedziała. Do jednej ręki miała podłączoną kroplówkę z morfiną, do drugiej z heparinem; umierała jednocześnie z głodu i na raka. Wyglądała jak jakieś pisklę. Janey Gorman, która była kiedyś najładniejszą dziewczyną w College'u Radford, miała teraz haczykowaty nos, żylastą szyję i dłonie wygięte jak ptasie szpony. Shreed oparł swoje kule o kredens i wspierając się na fotelu, przysunął go do łóżka. Usiadł i ujął jedną z jej bezwładnych dłoni w swoje ręce. Jej powieki zatrzepotały i między wciąż długimi rzęsami pojawił się błysk przytomnego spojrzenia. – Janey, to ja, George. – Pocałował ją i poczuł dotyk woskowej, ledwo ciepłej skóry. Potem ścisnął jej chudą kościstą dłoń. Ten
niesentymentalny mężczyzna czuł teraz ucisk w gardle i wzbierającą wilgoć w oczach. – Janey? Der Rosenkavalier rozbrzmiewał coraz głośniej, zaczął się ten niezrównany, finalny duet. Kiedyś włączyła to, kiedy się kochali. Szeptała: „Czekaj... czekaj..." i kiedy utwór wzniósł się do tego wspaniałego finału, zaśmiała się głośno. Oboje osiągnęli orgazm w tym właśnie momencie. Słuchał teraz tej muzyki i czekał, aż się skończy, aż nastanie cisza. – Janey, muszę ci coś powiedzieć. – Patrzył na pulsującą na jej wychudłej szyi żyłkę. – Zanim... no wiesz. – Ścisnął jej rękę. – Chcę ci powiedzieć coś o sobie. Nigdy nie wiedziałaś o mnie wszystkiego. Nie chciałaś wiedzieć; tak się umówiliśmy jeszcze na początku. Ale tu nie chodzi o to... nie chodzi o to, co robiłem, żeby zarobić na życie. – Słowo „życie"' z ledwością przeszło mu przez gardło. W każdym razie nie robił tego dla pieniędzy, robił to z zamiłowania. – Janey, posłuchaj. Parę lat temu weszłaś do mojego gabinetu i zobaczyłaś... – westchnął głęboko – pornograficzne zdjęcia na ekranie mojego komputera. Odwróciłaś się, wyszłaś i nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Było to jeszcze, zanim specjaliści stwierdzili, że ma raka, ale z wiekiem niedobór hormonów, który sprzyjał rozwojowi tej choroby, zaczął komplikować jej życie seksualne, toteż seks stał się dla nich trudnym tematem. – Janey, prawda była o wiele gorsza, niż myślałaś. I... – Usiadł głębiej w fotelu. – Chcę, żebyś mi przebaczyła, Janey. Nie za porno, to nic nie znaczyło, ale za to, co naprawdę wtedy robiłem. Przesyłałem tajne informacje oficerowi chińskiego wywiadu. Do komunikowania się używaliśmy zakodowanych zdjęć pornograficznych, które można było przesyłać Internetem. -Znowu westchnął. – Jestem chińskim agentem. – Czekał. Słychać było tylko szum urządzeń klimatyzacyjnych. – Miałem swoje powody, Janey... Mam swoje powody. Nie jestem zwykłym cholernym podwójnym agentem. Nie jestem zdrajcą. Mam w tym swój cel. Położył jej rękę z powrotem na kwiecistym prześcieradle i oparł się wygodnie. – Pamiętasz moją pierwszą misję w Dżakarcie? Głównie prowadziłem agentów działających przeciw Chińczykom. Miałem faceta, którego nazywałem Bali, był czystej krwi Chińczykiem, jednym z tych kick bokserów. To był prawdziwy twardziel. Udało mi się ustalić, że jest
podwójnym agentem; Chińczycy niezbyt często korzystali z jego usług, więc dopiero po roku wykryłem jego oficera kontaktowego i przyszpiliłem go. To była jedna z tych naprawdę męskich rzeczy – facet, który porusza się o kulach, namierza chińskiego oficera kontaktowego. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to całkiem głupie, ale wtedy inaczej widziałem wiele rzeczy, byłem młodszy, pamiętasz? Namierzyłem jego oficera kontaktowego w mieszkaniu jednego z kolesiów Sukarno. To miejsce było naszpikowane elektroniką jak sala koncertowa. Kazałem więc technikom zagłuszyć wszystkie mikrofony i wszedłem do środka. Powiedziałem mu, że albo będzie pracował dla Wujka Sama, albo zginie, gdy koleś Sukarno wróci do domu. Spojrzał na nią. Czyżby się uśmiechała? – Pamiętasz Dżakartę? Pierwszy raz? Fantastyczne pieprzenie. Byliśmy jeszcze młodzi. – Jej powieki zadrżały. Shreed westchnął. – Ten facet nazywał się Czen. Bao Czen-Żen, mówiąc dokładnie. Zamierzałem zwerbować Czena, ale on zwerbował mnie. Nie było tak jak myślisz. Zawarliśmy umowę. Dokonaliśmy wymiany. Ja miałem dostarczać dane jemu, a on miał dostarczać dane mnie. Mieliśmy w naszych agencjach mniej więcej te same pozycje w hierarchii; mogliśmy nawzajem pomóc sobie piąć się w górę. Obaj wiedzieliśmy, że nasze dane nie są z kategorii najistotniejszych, nie mogły spowodować poważniejszych szkód, więc właściwie nie byliśmy zdrajcami. Raczej pomagaliśmy sobie nawzajem. Twarz Shreeda zmieniła się nagle. Wyszczerzył zęby, jakby miał zamiar warknąć, przycisnął język do zębów trzonowych, a potem wypchnął go przed przednie zęby jak szympans. Po chwili uspokoił się i mówił dalej: – Kiedy złożył mi ofertę, zdałem sobie sprawę, że właśnie po to go nakryłem – żeby mnie zwerbował. Zrozum, zależało mi nie tyle na pięciu się po szczeblach kariery, ile na tym, by stać się chińskim agentem. Wiedziałem, że Chińczycy to nasz prawdziwy wróg. Sowieci ciągnęli resztkami sił, wiedziałem to już wtedy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli Chińczycy zrobią mnie swoim agentem i zaufają mi bez zastrzeżeń, to będę mógł dobrać się im do dupy! – Zamknął na chwilę oczy, a potem rozwarł je szeroko. – Wtedy robiło mi się od tego niedobrze. I teraz robi mi się od tego niedobrze. Ale musiałem w to wejść. Rozumiesz? Rozumiesz to, Janey?
Padał deszcz. Noc była ciepła. Na ulicach otaczających hospicjum było niewielu ludzi, ale jakiś mężczyzna przeszedł obok budynku trzy razy. Miał ze sobą psa, pewnie dlatego tak chodził; długowłosy kundel z trudem dawał się ciągnąć w taką pogodę na smyczy. Mężczyzna wciąż jednak spacerował. Był to Ray Suter, asystent George'a Shreeda. Nie przywiodła go tu troska o szefa ani o jego żonę. Był tu po to, żeby wysłuchać monologu przekazywanego przez ukryty w pokoju Janey Shreed mikrofon. To, co usłyszał, tak go podnieciło, że zupełnie zapomniał o psie, gdy tak krążył wokoło z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach płaszcza przeciwdeszczowego, ze smyczą której koniec owinął sobie wokół nadgarstka prawej dłoni. Pies starał się nadążyć za nim na swoich krótkich nogach, zaprzestał już obwąchiwania krzaków i słupów, po prostu walczył o przetrwanie. Suter był wstrząśnięty tym, co właśnie usłyszał. Chciał tylko zdobyć „coś na swojego szefa", jak się wyraził, zlecając pewnemu facetowi założenie pluskwy. Spodziewał się, że dowie się o czymś zwyczajnym, być może podłym, ale nie aż tak. Myślał, że usłyszy złożone umierającej żonie wyznanie o jakiejś kobiecie na boku, może jakąś plotkę z biura, jakieś niechętne uwagi na temat jego przełożonych albo opowieści o tym, jak zrobił w konia innych pracowników Agencji. Spodziewał się, że dowie się czegoś, co da mu więcej władzy, więcej pieniędzy, co pozwoli wznieść mu się o stopień wyżej. A teraz usłyszał to wyznanie. Suter był w szoku – zapomniał o psie, o padającym na niego deszczu. Ten człowiek mówił o zdradzie kraju. Od czasu do czasu Suter naciskał swoje prawe ucho. Miał tam malutki głośniczek; natężenie dźwięku wahało się w zależności od jego położenia względem budynku i chwilami było tak słabe, że z trudem rozumiał niektóre słowa. W końcu, kiedy przestał słyszeć cokolwiek, przeszedł szybko na następną ulicę. Stała tam wciśnięta między dwa samochody furgonetka z pozwoleniem na parkowanie w sąsiedztwie na przedniej szybie. – Urwało się! – Klepnął po ramieniu siedzącego z tyłu mężczyznę. Wnętrze furgonetki wypełniał gęsty odór pizzy, pączków, kawy i puszczanych gazów. – Raz się pojawia, a raz znika, tak to już jest. – Mężczyzna siedział w ciemnościach z magnetofonem kasetowym i paroma poważnie
wyglądającymi elektronicznymi pudełkami. Suter z ledwością mógł go dostrzec. Chciał go widzieć, bo właśnie w tej chwili pomyślał o tym, że tamten słyszał wszystko to samo, co on. Kiedy dotarło to do niego, prawie zaniemówił z wrażenia i musiał wziąć głęboki oddech, żeby powiedzieć: – Już parę razy sygnał zanikł zupełnie. – Przecież uprzedzałem, że tak będzie. – Do cholery, to ważne! Shreed wyznaje wszystko jak na Sądzie Ostatecznym! Przesuń samochód bliżej. – Nie da rady. Mówiłem przecież, że nie ma tam miejsca, w którym gliny by mnie nie zauważyły. Tu jest najlepiej. – Masz przesunąć samochód! – Tak naprawdę nie chodziło mu o samochód. Właśnie zdał sobie sprawę, iż zaczął się bać, a co za tym idzie, nienawidzić tego człowieka. Tego „niezbyt drogiego" prywatnego detektywa. – Miałem zebrać materiał na twojego szefa. I właśnie to robię. Nakarmiłeś psa? Suter spojrzał na magnetofon. Chciał mieć tę taśmę. Chciał móc, jeśli zajdzie taka potrzeba, położyć ją na biurku Shreeda, a może nawet mu ją puścić. Teraz ta taśma była jak bomba. – Nagrywasz tylko jedną taśmę, prawda? – Obiecałem sąsiadowi, że nakarmię tego psa o ósmej. Podaj mi otwieracz do puszek. – Pytałem, czy nagrywasz tylko jedną taśmę? – A co ja mówiłem? Obiecałem sąsiadowi, że dam temu psu jeść o ósmej, więc proszę mi podać ten cholerny otwieracz. Jest pod twoim tyłkiem. Suter zostawił otwarte drzwi od strony kierowcy. Pies siedział na chodniku, w deszczu, i kiedy usłyszał odgłos otwieranej puszki, zamachał ogonem i wskoczył do furgonetki, używając Sutera jako platformy. Ten machnął rękaw jego stronę i uwolnił swój nadgarstek z pętli smyczy. – Trzymaj tego zasranego psa! I tak nikt tu nie chodzi. W ogóle nie powinniśmy go brać ze sobą. – To był przecież twój pomysł. Powiedziałeś: „Weźmy psa jako przykrywkę". Ale wcina! Musiał być wygłodzony... – Tony, nie chcę, żeby z twoich ust wyszło choćby jedno słowo o tym, co tu robiliśmy. Zrozumiałeś? – A co mówiłem, kiedy się umawialiśmy? Słyszę, ale nie słucham.
Absolutna dyskrecja to mój znak firmowy. Ale ten pies wtranżala. Suter spojrzał w ciemność, z której dobiegało mlaskanie psa. – Jeśli cokolwiek z tego wyjdzie na światło dzienne, jesteś martwy. – To słowo zabrzmiało w głowie Sutera jak pogrzebowy dzwon: mar-twy, mar-twy, mar-twy... – Przecież mówiłem. – Tony poklepał psa po karku. – Chciałeś go utopić, czy co? Cały jest mokry! Mój sąsiad mnie zabije, jeśli go przywiozę w takim stanie. Jesteś okrutnym człowiekiem, wiesz o tym, Suter? – Tak, wiem. – Suter zapalił papierosa, zaciągnął się i westchnął. – Lepiej, żebyś i ty o tym pamiętał. W samochodzie zapadła cisza. Zapach mokrej psiej sierści i papierosowego dymu dołączył do innych zapachów. Po dobrych kilku minutach, które upłynęły w kompletnej ciszy, odezwał się Tony: – Twój szef znowu coś mówi. – Chryste! – Po paru sekundach Suter znalazł się ponownie na deszczu. Zasłaniając dłonią prawe ucho, przeskakiwał przez kałuże. Dzwon w jego głowie wciąż powtarzał: mar-twy, mar-twy, mar-twy... Triest – Gdy tylko ten mężczyzna wyciągnął broń, rzuciłem się na niego i powaliłem go na ziemię. Potem zacząłem strzelać do tych, którzy otworzyli ogień w stronę kawiarni. Odpowiedzieli strzałami i zabili mężczyznę, którego powaliłem. – Miał pan przy sobie broń, komandorze? – Włoski policjant przechylał się w jego stronę za każdym razem, kiedy zadawał pytanie; czuć było wtedy mocny zapach jego wody kolońskiej. Alan nie mógł się zdecydować, czy to bardzo grzeczne przesłuchanie oskarżonego, czy bardzo obcesowe przesłuchanie świadka. – Nie, signore, nie miałem przy sobie broni. Odebrałem ją mężczyźnie, który stał przede mną. – Jest pan komandosem? Specjalistą? Alan odpowiadał na te pytania już po raz trzeci. – Wykorzystałem element zaskoczenia. – Obezwładnił pan jednego terrorystę, odebrał mu broń i zastrzelił drugiego? – Tak.
Glina przyglądał się Alanowi z przyjaznym niedowierzaniem. Do pokoju wszedł drugi z przesłuchujących, szczupły mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze. – Dlaczego w ogóle pan się tam znalazł, komandorze? – Chciałem się napić kawy. – Gdzieś w głowie zadźwięczało mu nazwisko Bonner i przemknęła myśl o tym, co się z nim wiązało. Nie mógł im powiedzieć o tamtej kobiecie. – Signorini, chciałbym przypomnieć, że jestem oficerem amerykańskiej marynarki wojennej, więc zgodnie z międzynarodowymi umowami mam prawo, by reprezentowały mnie odpowiednie służby mojej formacji, a przede wszystkim do powiadomienia ich. Czy jestem o coś oskarżony? – Miał też ochotę powiedzieć im o tym, jak bardzo boli go stopa, ale uznał, że prawdopodobnie nie bardzo się tym przejmą. – Byłoby łatwiej nam wszystkim, jeśliby pan po prostu pomógł nam w śledztwie, komandorze. Czy coś panu w tym przeszkadza? – Mam oddział, nad którym muszę objąć dowodzenie. – Zastrzelił pan w naszym mieście dwóch ludzi, komandorze. Dlatego nie ma mowy, żebyśmy pana puścili ot tak sobie. Rozumie pan chyba, że od czasu tego nieszczęsnego wypadku z amerykańskim samolotem i górską kolejką linową, moi rodacy mają pewien uraz na punkcie Amerykanów, którzy zabijają ludzi we Włoszech. Alan wzniósł dłonie w geście sprzeciwu, prawie jak rodowity Włoch, jakby chciał powiedzieć: co ja mogę na to poradzić? – Zdaję sobie z tego sprawę, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że trzymacie mnie tu bez oskarżenia, i chciałbym, żeby moje dowództwo się o tym dowiedziało. Staram się współpracować. I chcę dodać, że nie zabiłem dwóch ludzi. Zastrzeliłem tylko jednego. Drugiego zabili tamci. I nie byli to Włosi, to byli Serbowie. – Włochy nie są w stanie wojny z Serbią, panie komandorze. – Policjant wzniósł do góry wskazujący palec i dotknął nim skroni, jakby sygnalizując w ten sposób, że przyszła mu właśnie do głowy pewna myśl. – Zastanawiam się, czy nie przybył pan tu specjalnie po to, żeby zlikwidować tych ludzi. – Uniósł brwi, jakby pytał: dobry pomysł? Gdy nie otrzymał na to nieme pytanie żadnej odpowiedzi, po raz piąty czy dziesiąty przejrzał paszport Alana. – Wylądował pan w Aviano zaledwie siedem godzin temu. Alan nie był pewien, czy ma zareagować gniewem, czy też odpowiedzieć w miarę grzecznie. W ciągu ostatnich dwóch godzin
próbował obu tych sposobów. Bez widocznych rezultatów. Zaczął jeszcze raz. – Rzuciłem się na stojącego przede mną mężczyznę, kiedy tylko wyciągnął broń... Waszyngton Shreed poszedł do toalety i obmył twarz zimną wodą. Nienawidził tej twarzy, szczególnie teraz – była to twarz winowajcy, wymęczona wysiłkiem wyznania prawdy. – Janey – powiedział, wróciwszy do pokoju. Nie było odpowiedzi. Być może chciał nie tylko tego, żeby ona mu wybaczyła. Być może chciał też wybaczyć sam sobie. – Janey, spotkałem się z tym facetem, z Czenem, w Dżakarcie. Nie było odpowiedzi. – W Dżakarcie. Ustaliliśmy sposób, w jaki mieliśmy się porozumiewać; no wiesz, wszystkie te zimnowojenne pierdoły. Potem wróciłem tutaj i zająłem się komputerami. To były złe czasy, pamiętasz... Agencja była w niełasce, wszyscy podkulili ogony. Nazywałaś mnie wtedy kapitanem Cobolem. Pamiętasz? – Uśmiechnął się i obiema rękami przełożył sobie jedną nogę na drugą. – W tym czasie ty sama też zajęłaś się programowaniem. Obojgu nam szło nieźle, naprawdę nieźle. Zaczęto wtedy robić pierwsze próby z siecią; nikt jeszcze nie używał wtedy słowa „Internet", mówiło się po prostu „sieć". Włamałem się więc do dużej sieci komputerów typu Mainframe i zarezerwowałem sobie trochę miejsca w kodzie źródłowym. Wiedziałem już, co robić dalej i czekałem tylko, aż Chińczycy staną się na tyle dobrzy, żebym mógł zrealizować swój plan. Czekałem, w końcu skorzystałem z pomocy paru chińskich „studentów", którzy przesyłali do kraju swoje dane komputerowe, znalazłem drogę wejścia, znalazłem drogę do Chin. Ale kłopot polegał na tym, że komputery były zbyt nowe. Byłem jak nasiono, które musi przetrwać na pustyni dwadzieścia lat w oczekiwaniu na deszcz. Musiałem czekać. Czen i ja wymienialiśmy się danymi, posługując się starymi, wypróbowanymi sposobami, i obaj pięliśmy się w górę. Tak minęło dziesięć lat. Teraz już prawie każdy miał peceta. – To był mój świat. Wytłumaczyłem gościom z operacyjnego, co możemy zrobić chinolom za pomocą komputerów, opisałem im to, co teraz nazywa się bronią informacyjną. Możesz sobie wyobrazić, że nikt się tym nie przejął?
Nawet wtedy? W gruncie rzeczy to byli przestraszeni gówniarze. Brytyjscy lalusie, którzy zrobiliby wszystko, żeby ochronić Boga i kapitalizm, więc owszem, posłaliby na śmierć trochę biedoty, najlepiej obcego pochodzenia, ale nie życzyli sobie żadnych nowoczesnych technologii! – Przejechał dłonią po szczeciniastych włosach. – Głupie dupki... – mruknął. Po minucie czy dwóch wstał i dowlókł się do okna. Padał gęsty deszcz i na zewnątrz dostrzegł tylko jedną ludzką postać; jakiś przechodzień kroczył wolno zalanym wodą chodnikiem. Jest coś strasznego w samotności tego człowieka, pomyślał Shreed. Wstrząsnął nim dreszcz, jakby sam stał w zimnym deszczu. – Więc jestem zdrajcą z wyboru, Janey – powiedział. A więc nazwał się zdrajcą. – Jestem zdrajcą, który miał powody do zdrady. – Nadal patrzył na zewnątrz, w deszcz. Samotny przechodzień zniknął. Dałbym im to, co miałem do zaoferowania, gdyby mnie wysłuchali. Gdyby mnie wysłuchali, zaryzykowałbym nawet więzienie. Ale oni zostawili mnie samego. To oni uczynili mnie zdrajcą. Spojrzał na nią. oczekując jakiegoś znaku potwierdzenia, ale wciąż leżała bez ruchu. – Więc sam się tym zająłem. Zaprogramowałem trującą pigułkę, robaka, żeby wycisnąć coś z chińskiego wywiadu wojskowego. Rodzaj wirusa, ale takiego – cholera, jak to się nazywa? Półpasiec? Ten, który może spokojnie tkwić ci w kręgosłupie przez dwadzieścia lat, a ty nic o tym nie wiesz? – A więc zaprogramowałem rodzaj wirusa, który miał siedzieć cicho, niezauważony, dopóki nie każę mu zacząć działać. Od tej chwili, ilekroć Chińczycy wprowadzali nowsze wersje swojego oprogramowania, ja też modernizowałem swojego wirusa. Wchodziłem w ich programy, węszyłem co i jak, majstrowałem w nich trochę, badałem zabezpieczenia, hasła i nowe kody. Wszystko to było na granicy ryzyka. Mogli mnie złapać, ale nie złapali. A potem Czen ukarał mnie za moją naiwność. To był 1994 rok. Zażądał ode mnie poważnej współpracy i zagroził, że jeśli się nie zgodzę, doniesie na mnie do Agencji. – Shreed westchnął i zaśmiał się cicho; przypominało to parę szczęknięć. – Wydawało mi się, że ja nim pogrywam, tymczasem to on pogrywał mną. Przez dwadzieścia lat wymienialiśmy się pierdołami i to miało mnie uziemić. A teraz chinole chcieli ważnych informacji. Naprawdę ważnych informacji. Mieli w Internecie witrynę pornograficzną. To był nasz kanał komunikacyjny; szyfrowaliśmy dane, redukowaliśmy je do rozmiarów
jednego piksela i umieszczaliśmy je pośrodku pornograficznego zdjęcia. Właśnie to robiłem tej nocy, kiedy mnie przyłapałaś. Przesyłałem im dane na temat tajnego projektu „Peacemaker". Kiedy weszłaś, zdenerwowałem się i przesłałem im ostatni plik w niezakodowanej postaci. Przestraszyłaś mnie wtedy, kochanie. Poczułem się jak nastolatek przyłapany na masturbacji. – Shreed pomasował palcami nasadę swojego nosa i znowu westchnął. – To nie była twoja wina. To była moja wina. Ale... – Zaśmiał się. – Czen naprawdę mnie wkurza. To straszny dupek; muszę jakoś z tym skończyć. Muszę rozwiązać swój układ z Chińczykami. Rozumiesz? Janey? Znowu położył swoją dłoń na jej dłoni. Jej skóra była chłodniejsza, ale nie zimna. – Och, kochanie, gdybyś wiedziała, jakie rzeczy musiałem zrobić! I jakie jeszcze będę musiał zrobić! Wstał, chwycił swoje kule i zaczął chodzić po pokoju. Jego ruchy były niecierpliwe, pełne gniewu, jak ruchy dzikiego stworzenia zamkniętego w klatce. Ale kiedy w końcu się odezwał, jego głos brzmiał czule i łagodnie: – Może to i lepiej, że ciebie wtedy tu nie będzie. Znowu podszedł do okna, potem zawrócił do jej łóżka, przeszedł przez pokój do przeciwległego kąta i znowu zawrócił. – Wygląda to w ten sposób. Chiński wywiad wojskowy pełni funkcję bankiera dla partii i dla wysoko postawionych oficjeli, którzy spijają samą śmietankę i wysyłają pieniądze dla siebie za granicę. Wywiad większość swoich pieniędzy także trzyma za granicą; to właśnie z tych funduszy finansują swoją działalność na całym świecie. To mnóstwo forsy. Naprawdę mnóstwo. Pewnego dnia, a będzie to już naprawdę niedługo, zamierzam aktywować swojego wirusa, który wyśle małych pożeraczy – takich jak Pac-Man – i te podprogramy pożrą wszystkie ich zagraniczne konta i wszystkie dane na ich temat co do jednego bita i przeniosą je gdzie indziej. Chińczycy nie będą wiedzieć dokąd. I okaże się, że będą siedzieć na swoich tłustych dupskach bez pieniędzy na operacje, bez pieniędzy partii, bez pieniędzy grubych ryb. które będą chciały wiedzieć, jak to się stało i dlaczego. Będą chciały się zemścić na każdym, kto stoi między nimi a ich kasą. I zrobi się z tego rzeź! Shreed uśmiechnął się do siebie. – Potrzeba mi na to tylko dwanaście godzin. Tylko tyle. W ciągu tych dwunastu godzin Chińczycy znajdą się między młotem a kowadłem. Z
jednej strony będą naciskani przez Indie, z drugiej strony przez nas. Pakistan zacznie błagać ich o pomoc, a oni nie będą w stanie nic zrobić! Będą sparaliżowani, całkowicie bezradni. I będą próbowali wyjść z tego w jedyny sposób, jaki znają to znaczy zaczną prężyć muskuły, udając supermocarstwo. Rozpoczną jakąś militarną prowokację, żeby ktoś inny spuści! z tonu – dajmy na to Indie – i to będzie ich błąd. Bo tak naprawdę Chiny to papierowy tygrys – mają sto cholernych głowic nuklearnych, ale ani jednej rakiety zdolnej przenieść o trzy i pół tysiąca kilometrów rolkę papieru toaletowego! Mają armię złożoną z cholernych wieśniaków i wyłącznie skradzione technologie! Wiesz, kto wciąż powtarza, że Chiny są supermocarstwem? Te same dupki, które mówiły, że Rosja jest supermocarstwem! A ja zamierzam pokazać, kim są naprawdę. Ich pieniądze znikną w szczurzej norze. Wtedy wpadną w panikę, staną na krawędzi i zorientują się, że stoją oko w oko z nami. I będą musieli podkulić ogony, bo nie będą mieli dość sił, żeby się z nami zmierzyć! Tak więc widzisz, że miałem powód. Zawsze miałem powód. Ty jesteś moralistką w naszej rodzinie, to ty zawsze rozróżniałaś środki i cele, więc teraz osądź to, co zrobiłem. Osądź mnie, Janey. A potem mi wybacz. Usiadł w nogach łóżka i przechylił się w jej stronę w błagalnej pozie. Nagle zobaczył coś, co przez moment wydawało mu się tylko złudzeniem – w odpowiedzi otworzyła oczy i posłała mu słabiutki uśmiech. W następnej chwili wiedział już, że to nie było złudzenie. Nawet jej policzki lekko się zaróżowiły. – Janey! Być może coś powiedziała, jej usta się rozchyliły. Ale przemówiły tylko oczy, jej spojrzenie prześlizgnęło się na odtwarzacz CD. A potem z powrotem na niego. Oczy dziewczyny, smutne i mądre oczy młodej dziewczyny. Zrozumiał. Der Rosenkavedier. Wcisnął przycisk powtórzenia. Zabrzmiało parę cichych dźwięków, a potem głos Schwarzkopfa wydobył się z głośników i wypełnił cały pokój. Muzyka była głośna, zbyt głośna, żeby mógł mówić. Nie mógł jej ściszyć, patrząc w oczy Janey. Mógł tylko siedzieć obok niej i słuchać. Usiadł więc przy niej, a ona zamknęła oczy. Bogate, potężne dźwięki wirowały w powietrzu. Dotknął jej dłoni. Była jak kawałek wosku. Utwór rozwijał się dalej, duet, dwa soprany, apogeum. A potem cisza. – Janey? – Znowu poczuł tę silną, wewnętrzną potrzebę. I znowu ją
poprosił: – Wybacz mi! Ale ptak już odleciał. Na zewnątrz budynku hospicjum Suter oparł się plecami o pień drzewa. W jego słuchawce rozbrzmiewała jakaś nieznana mu muzyka, lecz on myślał o czymś innym. Próbował zapalić papierosa, ale ręce za bardzo mu się trzęsły i musiał zrezygnować. Mnóstwo pieniędzy. Ile to może być, mnóstwo pieniędzy? Miliard? A może dwa miliardy? A Tony o tym wie. Co powinien zrobić z Tonym? Ten facet mógł mówić, że dyskrecja jest jego znakiem firmowym, ale Suter znał tę dyskrecję, tę wierność zasadom, kiedy w grę wchodziły naprawdę duże pieniądze. To, co usłyszał, przestraszyło go, a jednocześnie oszołomiło. Co mógłby zrobić z miliardem dolarów? A czego nie mógłby zrobić? Przyszedł tu, żeby zdobyć jakiegoś haka na swojego szefa, żeby umocnić swoją pozycję wobec niego. Teraz Shreed praktycznie przestał się liczyć. Teraz chodziło tylko o pieniądze. Znowu spróbował zapalić papierosa i tym razem udało mu się już utrzymać go w płomieniu zapalniczki wystarczająco długo. Zaciągnął się mocno, zbyt mocno – zaczął kaszleć – pochylił się i odetchnął głęboko. Wiedział już, że poradzi sobie z Tonym tylko wtedy, jeśli Tony będzie martwy.
3 Triest Kiedy zjawił się oficer JAG z jego okrętu, była prawie trzecia nad ranem; Alana przeniesiono już z pomieszczenia, w którym był przesłuchiwany, do komfortowo wyposażonego biura jednego z detektywów. Dostał tam mocną kawę i talerzyk biszkoptów, a jeden z włoskich policjantów nawet uciął sobie z nim pogawędkę. Oficer śledczy miał stopień komandora porucznika. Był to niski facet w średnim wieku, na dodatek miał wyraźną nadwagę. Ale był zawodowcem. – Wszystko w porządku, panie komandorze? Jestem John Maggiulli. – Al Craik. – Wszystko w porządku? Nie będzie pan już traktowany jak podejrzany. Chciałbym powiedzieć, że to moja zasługa, ale odstąpili od oskarżenia, jeszcze zanim tu dotarłem. – Zniżył głos: – Admirał Kessler jest trochę wkurzony. Podobno był to jakiś atak terrorystyczny. Dlaczego nie kazał im pan powiadomić okrętu? – Prosiłem ich o to. – Oni twierdzą, że nie. Mówią, że nie chciał pan mieszać naszych ludzi w to wszystko i że zdecydował się pan samodzielnie współpracować z nimi w prowadzeniu śledztwa. Mniejsza z tym. Co pan tam w ogóle robił? To rzeczywiście byli terroryści? Alan spojrzał przez szybę drzwi biura i zobaczył, że szczupły detektyw w dobrze skrojonym garniturze obserwuje go uważnie. – Nie tutaj, John. – Al, musisz mi odpowiedzieć, to poważna sprawa. – Wiem, kurwa, że to poważna sprawa, John! Właśnie zastrzeliłem jakiegoś faceta i przez to zmarnowałem całkowicie dzień! Włosi myślą, że zostałem tu przysłany specjalnie po to, żeby zlikwidować tych terrorystów, czy coś w tym rodzaju. Poprosiłem o zawiadomienie waszego biura na okręcie już wiele godzin temu, gdy tylko się zorientowałem, że zaczynają przekraczać granice rutynowych działań. John Maggiulli spojrzał na niego uważnie, ściśle mówiąc, wyraźnie gniewnym wzrokiem. – Patrol straży przybrzeżnej twierdził, że dostałeś jakąś wiadomość od
żony. Nie powiedziałeś o tym włoskiej policji? – Nie powiedziałem, John. Wszystko wyjaśnię, kiedy nie będę siedział na komisariacie policji obcego państwa, okay? Maggiulli potrząsnął głową, wziął go pod ramię; podobno chcieli go zatrzymać w areszcie. – Mam z tyłu samochód, w ten sposób uda nam się wymknąć reporterom. Alan kuśtykał obok Maggiulliego. Szczupły mężczyzna nie spuszczał z nich oka, kiedy wychodzili. Admirał Kessler miał na sobie pidżamę i flanelowy szlafrok. Był raczej niskim mężczyzną. O czwartej trzydzieści nad ranem nie znajdował się w szczytowej formie. Siedział głęboko w fotelu, osłaniając dłonią oczy, jakby oślepiał go blask bijący od opowieści Alana. Pozwolił mu opowiedzieć całą historię; Alan nie wspomniał tylko o kobiecie, która wymówiła nazwisko „Bonner", a potem poprosiła go o spotkanie w Neapolu. – Nie lubię, kiedy moi oficerowie pakują się w kłopoty, panie Craik. Zwłaszcza gdy są to poważne kłopoty. – Spojrzał na Maggiulliego, któremu kazał pozostać przy rozmowie. – Dlatego musi mi pan powiedzieć, czemu okłamał pan włoskich policjantów. A więc? – To jest, hm... sprawa bezpieczeństwa narodowego. Mogę tylko powiedzieć, że ma to związek z toczącym się śledztwem, prowadzonym obecnie przez kontrwywiad. Nie mogę powiedzieć nic więcej, dopóki nie skontaktuję się z Kryminalną Służbą Dochodzeniową Marynarki Wojennej. Kessler opuścił dłoń i utkwił w Alanie parę bardzo jasnych, twardych w wyrazie oczu. – Admirałowie nie lubią być utrzymywani w niewiedzy przez swoich podwładnych. Rozumie pan, co mam na myśli? Alan, stojąc sztywno na baczność, powściągnął wzbierającą w nim złość i odpowiedział: – Chętnie panu wszystko opowiem, kiedy tylko rozmówię się z Kryminalną Służbą Dochodzeniową Marynarki Wojennej. Maggiulli odchrząknął i odezwał się głosem człowieka, który chce, przymilając się, namówić byka do skoku ze spadochronem: – Craik może mieć rację. Jeśli to naprawdę ma związek z działaniami kontrwywiadu...
– Znam cholerny regulamin, John! – Odchylił się jeszcze bardziej do tyłu. – Co, do diabła, ma pan wspólnego ze „śledztwem prowadzonym obecnie przez kontrwywiad"? Pański ojciec zginął wiele lat temu. Alan drgnął niespokojnie. Wszyscy w marynarce wiedzieli jak zginął jego ojciec. Wielu ludzi uważało, że tej śmierci zawdzięczał swą karierę – był synem bohatera, człowiekiem, który schwytał zabójcę własnego ojca – i mieli mu to za złe. Najchętniej w ogóle nie poruszałby tego tematu. – To ma związek właśnie z tą sprawą – powiedział w końcu. Kessler nie wyglądał na wzruszonego. – W porządku. Proszę natychmiast omówić tę sprawę z KSDMW. Kiedy pan skończy, ja też chcę z nimi porozmawiać. Do ósmej rano ma to być ostatecznie wyjaśnione. – Tak jest. Alan poszedł prosto do centrum komunikacyjnego i próbował połączyć się z Mikiem Dukasem, agentem specjalnym KSDMW w Bośni, który wciąż nadzorował śledztwo w tej starej sprawie i który był jednocześnie jego dobrym przyjacielem. Powoli wybierał kolejne osiemnaście cyfr. Najpierw linia była zajęta, potem telefon odebrał jakiś Niemiec, który miał kłopoty ze zrozumieniem go. Czy Mike będzie mógł oddzwonić po ósmej? Alan trzasnął słuchawką telefonu, myśląc o tym, że kiedy w Sarajewie minie ósma rano, on tutaj będzie musiał złożyć admirałowi raport. Nie mogąc skontaktować się z Dukasem, Alan wypełnił raport kontaktowy z oficerem KSDMW na jego okręcie, po czym położył się na koi. Wściekły i pełen niepokoju czekał na świt. Utica Siedząc z ojcem i pozwalając mu się pocieszać, Rose wypiła za dużo wina. Potem długo leżała, nie mogąc zasnąć. Słyszała szczekanie psów, uderzenia zegarów i miarowe dudnienie przejeżdżających w oddali pociągów. W pobliżu przemknął samochód, z którego dobiegał głośny, mocno zbasowany hip-hop. Ktoś gdzieś zaśmiał się i krzyknął. Słyszała też wciąż, jakby gdzieś w jej głowie zainstalowany był odtwarzacz, swoją rozmowę z oficerem dyspozycyjnym. Przysłuchiwała się jej od początku do końca i z powrotem, szukając wyjaśnienia, próbując znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji jak szczur biegający w kółko w poszukiwaniu wyjścia z labiryntu...
Ocknęła się i zobaczyła, że bladopomarańczowe wskazówki stojącego przy łóżku zegara wskazują drugą w nocy. Potwornie bolała ją głowa, wypite wino podchodziło jej do gardła mdlącą falą. Jutro będzie się czuła naprawdę okropnie. A właściwie już dzisiaj. Poszła do leżącej na drugim końcu korytarza, jedynej w całym domu starej łazienki. Wypiła dwie szklanki wody i spojrzała na swoją opuchniętą twarz w umieszczonym na drzwiach apteczki lustrze. Nieźle dzisiaj wyglądasz, pomyślała. W każdym razie jej twarz odpowiadała samopoczuciu. Wypiła jeszcze jedną szklankę wody i zdała sobie sprawę z tego, że musi natychmiast coś zrobić, cokolwiek – pójść na spacer, przejechać się samochodem, zacząć krzyczeć. Zajrzała do pokoju, w którym spały dzieci, i zeszła na dół, pies wiernie szedł przy jej nodze. Kiedy była na dole, wiedziała już, co zrobi – będzie wołać o pomoc. Wyszła z psem na zewnątrz, w chłodne, nocne powietrze i znowu wyjęła z bagażnika samochodu swój telefon komórkowy. Wybrała numer dyżurny jednostki do spraw zbrodni wojennych w Sarajewie, którą dowodził Mike Dukas, agent K.SDMW, od dawna w niej zakochany przyjaciel jej męża, pracujący dla Międzynarodowego Trybunału ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w Byłej Jugosławii. Telefon odebrał Francuz, niejaki Pigoreau, który najwyraźniej miał ochotę z nią poflirtować. W końcu powiedział jej, że Mike jest w grandę hae hotelu w Holandii, dokładnie w Hadze, i dal jej numer telefonu. Jego flirciarski ton zupełnie jej nie odpowiadał. Może innym razem. Wybrała podany przez niego numer i owinęła się szczelnie sukienką. Chłodne powietrze dobrze robiło jej na kaca, ale było jej trochę za zimno. Pigoreau miał rację. Ten hotel był bardzo de luxe. Tak bardzo, że myślała już, iż nigdy nie uda jej się przebić przez recepcję. W końcu jakaś kobieta o wręcz zbyt wytwornych manierach połączyła ją jednak i po dwóch dzwonkach odezwał się zachrypnięty Mike Dukas. Zanim zdążyła zebrać myśli, wykrzyknęła: – Mike, to ty, dzięki Bogu! – Cześć! Rose? Rose? – Mike, cholera, tak się cieszę, że cię złapałam! Mike, potrzebuję pomocy. – Pomocy... Co do diabła? Więc mu powiedziała. W dwóch zdaniach, barn, barn. – Co? Zostałaś usunięta z programu i przydzielona do jakiejś jednostki w Nigdzieszynie? I te rozkazy przyszły od głównodowodzącego
operacji morskich? – Właśnie. – Gdzie jest Al? – Gdzieś pomiędzy Aviano a swoim okrętem. – Powiedziała mu o zmianie rozkazów Alana. – Najpierw on, potem ja. – Myślę, kochanie, że to nie jest zabawny zbieg okoliczności. Jesteś tam? Znasz marynarkę, jeśli namierzą jedno z was, to i drugie idzie na dno. Potrzebujesz kogoś, kto dowie się, co jest, u diabła, grane. Myślę, że tu nie chodzi o nas, mam na myśli KSDM W. Może to służba wywiadowcza marynarki, ale oni nie pracują w ten sposób; przyszliby do ciebie i robiliby swoje -przesłuchania, badania wykrywaczem kłamstw i tak dalej. – Ale dlaczego? – Bo któreś z was stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa. Albo ty, albo Alan. Tylko to może wchodzić w grę. – Mój tata myśli, że mam jakiegoś wroga. – Twój tata może mieć rację. Ale to może Alan ma wroga, a ty dostałaś rykoszetem. Coś tu w każdym razie śmierdzi. To odbyło się bardzo szybko i zaczęło się od samej góry, nie tak jak zwykle. I wiesz co? To nie wygląda na sprawę marynarki. Sprawdzę to. Słuchaj, daj mi godzinę lub dwie; cholera, która jest tam teraz godzina? Sprawdzę, czy stoi za tym marynarka, czy tylko przekazuje rozkazy. Ale ty musisz zdobyć pewne informacje. Zadzwoń do Abe Peretza i poproś go, żeby zorientował się, o co w tym wszystkim chodzi. – Jest druga nad ranem. – A od czego są przyjaciele? On pracuje w FBI, będzie znał odpowiedź, zanim zdążysz zjeść śniadanie. Potem zadzwoń do mnie i wtedy ustalimy, co robić dalej. Okay? – Nienawidzę budzić ludzi w nocy. – Naprawdę? Twoje życie zmieniło się w kupę gówna, twoja kariera jest zrujnowana, a ty nienawidzisz budzić ludzi w nocy. Dalej, maleńka, do roboty. Realizuj program. To jest wojna. – Jesteś najlepszy, Mike. – Wcale nie, jestem takim sobie gliną z marynarki, ale szaleję na twoim punkcie i dlatego właśnie wyciągasz ze mnie to, co najlepsze. A teraz zadzwoń do Abe'a i pozwól mi zjeść jakieś śniadanie. – Stajesz się zrzędliwy. – Poczekaj, aż usłyszysz Abe'a.
Abe Peretz był dawnym oficerem marynarki, który przeszedł do FBI. Tak jak Dukas był starym przyjacielem rodziny, Abe dla jej męża był kimś w rodzaju mentora, dla niej jakby doradcą. Tylko trochę się wkurzył, że go obudziła. Kiedy zrozumiał, o co chodzi, dał jej jedną radę: ma jechać do Waszyngtonu, tam jest źródło jej problemów. Pół godziny później była już w drodze. USS „Thomas Jefferson Spotkanie z admirałem, w czasie którego miano omówić zadania Alana, oznaczające oficjalny początek jego służby na lotniskowcu, zostało odwołane ze względu na wydarzenia, w których brał udział w Trieście, i kiedy o ósmej zero zero stawił się na pokładzie flagowym, zastał tam Maggiulliego i kapitana okrętu. Admirała Kesslera nie było z nimi. – Porozumiał się pan ze swoim facetem z KSDM W? – spytał Maggiulli. Wyglądał na równie niewyspanego, jak Alan. Był tylko wyraźnie bardziej zdenerwowany. – Wypełniłem raport kontaktowy z oficerem KSDMW z naszego okrętu. Do mojego faceta nie mogłem się dodzwonić; szukałem go w Bośni, gdzie pracuje dla Trybunału do spraw Zbrodni Wojennych w Byłej Jugosławii i dopiero dziesięć minut temu dowiedziałem się, że w tej chwili jest w Hadze. Będę tam do niego dzwonił. – Odwrócił się do kapitana: – Czy będę miał dzisiaj odprawę na temat systemu MARI. kapitanie? – Admirał wolałby, żeby najpierw wyjaśnił pan tamtą sprawę, komandorze. Wciąż wygląda na to, że zataił pan ważne fakty przed włoską policją. Nam też nie udzielił pan żadnych racjonalnych wyjaśnień w tej kwestii. Tam zginęli ludzie, komandorze. – Widzę, że sytuacja zmieniła się w ciągu ostatnich dwóch godzin. – Nie zmieniła się! Maggiulli spojrzał na kapitana, co dowodziło, że się zmieniła. – John, w pierwszym rzędzie skontaktuję się ze specjalnym agentem, który zawiaduje tym śledztwem. Jest w tej chwili w hotelu w Hadze. Zamierzam porozmawiać z nim, kiedy tylko zakończymy to spotkanie. – Admirał Kessler chce, żeby ktoś z KSDMW, dysponujący odpowiednim autorytetem, wyjaśnił mu tę sytuację, skoro pan nie zadał sobie trudu i nie uczynił tego osobiście. Wygląda na to, że bawi się pan z
nami w kotka i myszkę, Craik. Maggiulli z najwyższym trudem zachowywał panowanie nad sobą, jego twarz zbielała z wściekłości. Zaciskając pięści, Alan odezwał się śmiertelnie spokojnym, w pełni kontrolowanym głosem: – Wygląda na to, że to wy się ze mną bawicie, John. Dwie godziny temu powiedziałeś, że akceptujesz moje wyjaśnienia i że mam się skontaktować ze swoim facetem, a teraz nagle nie akceptujesz moich wyjaśnień! Posłuchaj mnie – i pan też niech słucha – wiem, co robię i też znani regulamin, do cholery! Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby usatysfakcjonować was i włoską policję, biorąc pod uwagę utajnione dochodzenie, z którym ta sprawa ma związek! Jeśli chcecie storpedować to dochodzenie, proszę bardzo! Drążcie dalej! Stanowczym gestem dłoni kapitan uciszył Maggiulliego. Ku zaskoczeniu Alana odezwał się spokojnym, zadziwiająco grzecznym głosem: – Zapomnę o tym, jakiego tonu pan teraz użył, panie Craik. ale pan musi zdawać sobie sprawę z tego, że z naszego punktu widzenia ta sprawa wygląda bardzo poważnie. Mamy nasz najważniejszy okręt w obcym porcie, w którym od początku nie byliśmy zbyt mile widziani. Więc niech pan się skontaktuje ze swoim człowiekiem z KSDMW i niech pan nie robi nic więcej. I proszę się pospieszyć, okay? – Mam również zadanie do wykonania, a jeszcze nawet nie spotkałem się ze swoimi oficerami. Kapitan skinął głową. – Myślę, że to może poczekać przez dwadzieścia cztery godziny. Ten człowiek miał na myśli, że cały jego oddział może siedzieć bezczynnie na tyłkach, dopóki on nie skontaktuje się z Mikiem Dukasem. I wtedy zrozumiał, przejrzał przez mgłę gniewu i zmęczenia: jeśli nie złapie Mike'a Dukasa i nie usatysfakcjonuje admirała, nie będzie miał tu żadnego zadania do wykonania. Dlatego właśnie Maggiulli zachowywał się tak agresywnie – żeby zdobyć odpowiedni pretekst na wypadek, jeśli Kessler zdecyduje się go wykopać z ..Jeffersona". To ostatecznie zakończyłoby jego karierę w marynarce. I Kessler o tym wiedział. – Z całym szacunkiem nalegam na to, by pozwolono mi rozpocząć pracę z moim oddziałem w czasie, kiedy będę starał się zlokalizować pana Dukasa. – W jego głosie zabrzmiał jakiś chłopięcy ton. – Nie ma sensu, żebym siedział przy telefonie, jeśli on właśnie na przykład je śniadanie w restauracji i nie ma przy sobie aparatu.
Kapitan pomyślał chwilę i uśmiechnął się pod nosem. Uniósł lekko czapkę – to był znak, że spotkanie zbliża się do końca. Po czym odezwał się głosem jeszcze łagodniejszym niż poprzednio: – Rozumiem pańskie stanowisko. Niech pan zrozumie nasze. – Włożył swój płaszcz i podszedł bliżej, jakby chcąc osłonić go przed Maggiullim: -Lepiej, żeby pan usatysfakcjonował admirała jeszcze dzisiaj, bo inaczej będzie pan ugotowany. Piętnaście minut później Alan był w swojej kajucie. Patrzył na czarny ślad na przegrodzie, zrobiony obcasem buta, który przed chwilą tam rzucił. Mike'a Dukasa nie było w hotelu w Hadze – właśnie się o tym dowiedział. Zadzwonił ponownie do biura Dukasa w Sarajewie i chociaż tym razem rozmawiał z kimś dobrze władającym językiem angielskim, to i tak nie dostał żadnego nowego namiaru. Mike Dukas był gdzieś w drodze. Alan cały aż drżał z gniewu. Żeby się wyciszyć, musiał do siebie przemawiać jak do dziecka. Prawie się już uspokoił, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Rzucił się, żeby otworzyć i wybuchnąć, w razie gdyby był to ktoś od admirała z prośbą o pośpiech. Otworzył drzwi mocnym szarpnięciem i zobaczył kapitańskie orły na kołnierzu. – Cześć, Al! – Duża męska dłoń wylądowała na jego ramieniu. – Witaj, stary. Właściwie to wolę, kiedy moi oficerowie sami się ze mną kontaktują po wejściu na pokład. Co słychać? Gniew Alana ulotnił się natychmiast, niczym powietrze z przekłutego balonu. To był Rafe Rafehausen, przyjaciel z jego pierwszego szwadronu, a teraz dowódca lotniczego skrzydła „Jeffersona". – Zaprosisz mnie do środka czy sam mam się wepchać? – Jezu, Rafe, cieszę się, że cię widzę. Chryste, człowieku, nie miałem czasu, żeby się zameldować. Widzisz, wczoraj wieczorem... Rafe machnął ręką. – Wiem o wszystkim. Wszyscy o tym wiedzą. James Bond spotyka Ram-bo. Czy ty zawsze musisz się tak zachowywać, Craik? – Zepchnął torbę z zapasowym ubraniem z jedynego krzesła i usiadł na nim. – Nie chcę ci przeszkadzać, jeśli robisz coś ważnego. Wyglądasz okropnie, a tak przy okazji, czy ktoś ci to już dzisiaj mówił? – Wczoraj zastrzeliłem faceta. Więc jak niby mam się dzisiaj czuć? – Nie wiem, jak się czujesz, ale wyglądasz okropnie. Powiedz, o co
chodzi. Masz jakieś kłopoty? – Kessler. – Alan streścił przebieg swoich rozmów z admirałem, a potem z kapitanem i Maggiullim. Ku jego zaskoczeniu, Rafe roześmiał się głośno. – Daj spokój, Kessler ma fioła na punkcie dobrych stosunków z cudzoziemcami i mediami, a ty przyjeżdżasz do portu i zabijasz faceta. Myślałeś, że co? Że wycałuje cię za to i powie: „Dziękuję, proszę o to samo w każdym porcie". Zadzwoń do tego twojego przyjaciela z KSDMW, na miłość boską! – Nie mogę go złapać... – zaczął Alan, ale Rafe przerwał mu obcesowo. – Dobra, dobra. Zacznijmy od początku. Przyszedłem tu nie tylko po to, żeby cię przywitać na pokładzie, ale przede wszystkim po to, żebyś wziął w swoje ręce ten cholerny oddział, którym masz dowodzić. Twój oddział jest do niczego, jasne? – Rafe, spotkałem tych gości po raz pierwszy dwa dni temu. Jezu Chryste, daj mi trochę luzu. – Nie dam ci luzu. I nie dałbym ci nawet, gdybym mógł. Chcę mieć twoje samoloty w powietrzu, i to jeszcze dzisiaj. W Kosowie robi się coraz goręcej, na Oceanie Indyjskim szykuje się prawdziwe piekło i ja nie mogę pozwolić, żeby jeden z moich oficerów tańczył dokoła telefonu. Zajmij się swoim oddziałem, koleś, i daj im dobrze w dupę – na razie masz tam niezły bajzel. – Kapitan Kessler postawił mi ultimatum. Rafe westchnął lekceważąco. – Pozwól, że ja się tym zajmę. Kessler mnie usłucha, on nie jest lotnikiem, więc musi się ze mną liczyć. Powiem mu, że to sam Bóg cię zesłał do marynarki, że ufam ci jak bratu, jeśli mówisz, że to jest sprawa bezpieczeństwa narodowego, to znaczy, że jest to sprawa bezpieczeństwa narodowego. Daj mi nazwisko tego gościa, do którego próbujesz się dodzwonić, a ja złapię ci go, zanim skończysz dzienne zajęcia ze swoim oddziałem. Umowa stoi? – Kapitan powiedział, że będę „ugotowany". – A tak... on raczej szczeka, niż gryzie. Friel jest łagodny jak baranek. No, daj mi to nazwisko, rusz swoje bohaterskie dupsko i zabierz się do pracy. To jest rozkaz, Craik! Alan patrzył na niego przez chwilę, a potem roześmiał się i sięgnął po swój kombinezon lotniczy.
Rafe położył mu dłoń na ramieniu. – I jeszcze jedno. Trochę tu o tobie gadają więc patrz pod nogi. – Gadają? O czym? O tym wczoraj...? – O tym, i... no przecież wiesz, jak jest na okręcie, tylu facetów stłoczonych w jednym miejscu. Gadają o tym, że tak nagle przydzielono ci to zadanie. Mówią że odwołano cię z innego. – Bo tak się stało. I nie podali mi żadnych powodów – powiedział Alan. Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Niech sobie gadają – stwierdził Rafe i poklepał go po ramieniu. Langley, Wirginia George Shreed stał o kulach w oknie swojego gabinetu i patrzył, jak suchy wiatr przegania serwetki po hot dogach po parkingu budynku CIA. Właściwie nie widział ich; po prostu zajmowały jego oczy, jego myśli krążyły wciąż wokół śmierci żony. Uważał się za twardego faceta, ale nie był taki do końca, gdzieś wewnątrz cierpiał boleśnie. Przygotował się na tę śmierć, oswajał z tym słowem, powtarzał sobie, że wkrótce nadejdzie, że musi nadejść, że jest nieunikniona. A teraz czuł się tak rozbity, jakby przyszła niespodziewanie. Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. – Tak. Wszedł Ray Suter. Najpierw wsunął głowę, potem ramiona, potem cały tułów. – Chce pan być sam? – Wejdź, wejdź. – Chciałem powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Jak wszystkim nam jest okropnie przykro. – Dziękuję. Shreed nie odwrócił się od okna. Widział w szybie odbicie Sutera, a za nim drzewa kołyszące się w gorącym czerwcowym wietrze. Wieczorem miał nadejść zimny burzowy front atmosferyczny. Pogoda miała się zmienić. Wciąż pogrążony w żalu, Shreed zauważył jednak, że Suter wyglądał dziś jakoś inaczej. – Czy jest coś, co moglibyśmy dla pana zrobić? Na tego typu pytania Shreed zwykle udzielał odpowiedzi w stylu: „Co masz na myśli, wskrzeszenie jej? Czy urządzenie seansu spirytystycznego w kantynie?" Ale teraz jego skłonność do ironizowania gdzieś nagle
znikła. – Może ktoś mógłby posadzić gdzieś jakieś drzewko – powiedział. -I żadnych kwiatów. – Oczywiście, słyszałem o rym. Stowarzyszenie do Walki z Rakiem. Dziewczyny organizują zbiórkę... Plecy Shreeda drgnęły i naprężyły się. Czyżby zamierzał powiedzieć o bezsensowności organizowania składek pieniędzy w obliczu czyjejś śmierci? Westchnął i powiedział: – Proszę im ode mnie podziękować. – Jasne, oczywiście. Czyja mogę coś zrobić dla pana? Spał pan w nocy? Shreed odwrócił się, podszedł do biurka i oparł o nie swoje kule. Stawiał je od dawna dokładnie w tym samym miejscu – tam, gdzie stykały się z drewnem, lakier był starty. – Proszę pogonić tych od pięcioletniego raportu, ja już się tam nachodziłem. Tak, spałem dobrze, dziękuję. – Prawdę mówiąc, nigdy dużo nie sypiał. – Ceremonia pogrzebowa odbędzie się w czwartek. Niech pan powie o tym ludziom. – Tak jest, oczywiście. – Suter stał tuż obok w gabinecie Shreeda, ale był jakby nie w pełni obecny tu duchem. – Czuję się tak bezsilny – powiedział. Nie sprawiał jednak na Shreedzie wrażenia kogoś, kto czuje się bezsilny. Wyglądał na... uradowanego? Shreed spojrzał na niego uważnie. Oczy Sutera miały dziwny wyraz – może po prostu kac? Nie, w tych oczach Shreed widział wyraźne ożywienie, wręcz podniecenie. Przez głowę przemknęła mu dziwaczna myśl: on wie. Ale po chwili odrzucił to podejrzenie. To byłoby naprawdę zabawne, gdyby Suter wiedział o jego szpiegowaniu. – Mam dla ciebie zadanie – rzekł, usiadłszy w fotelu – które pozwoli ci się poczuć trochę mniej bezsilnym. A może nawet sprawi ci przyjemność. Chodzi o wykończenie starego przyjaciela. – Uśmiechnął się szeroko. – Alana Craika. – On nigdy nie był moim przyjacielem! – zawołał Suter. – No to dawnego wroga, co za różnica? Przeciwko żonie Craika toczy się dochodzenie. Przekroczenie zasad bezpieczeństwa w pracy nad projektem „Peacemaker".
Suter spojrzał spode łba. On też pracował nad tym projektem. I próbował zaciągnąć Rose Siciliano do łóżka. Bez skutku. – Masz zadbać o to, żeby zaczęto mówić, że to małżeństwo stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa. Oboje – nie ma dymu bez ognia, coś w tym rodzaju. Jeśli nie ona, to on. Zrozumiałeś? – To oficjalne stanowisko? Shreed chciał mu odpowiedzieć zjadliwie, ale się powstrzymał. Suter zwykle nie kwestionował jego rozkazów. – Zostało udowodnione, że Rose Siciliano jest wrogiem Agencji – powiedział Shreed. – Czy to wystarczająco oficjalne? I Suter zareagował jak kibic na stadionie, brakowało tylko, żeby zaczął machać rękami. – Tak, tak, zupełnie wystarczające, tak... – powtarzał. Niezupełnie, pomyślał Shreed. A potem przypomniał sobie śmierć Janey i przestał interesować się Suterem. Waszyngton – To chodzi o ciebie, Rose, nie o Ala. I stoi za tym CIA, a nie marynarka. Abe Peretz wyglądał jak wizja żydowskiego profesora w umyśle szefa castingu. Zupełnie łysy, nosił niemodne okulary, jego oczy miały najczęściej marzycielski wyraz, ale chwilami stawały się twarde jak diamenty. Był głuchy na lewe ucho i kiedy z kimś rozmawiał, przekręcał głowę, nadstawiając prawe, sprawne, w stronę rozmówcy. – A co, do diabła, ma do mnie CIA? – Nawet nie sama Agencja, tylko wydział dochodzeń wewnętrznych Agencji. – Niewinne oczy Peretza stwardniały.' – Są sprytni i bezwzględni; zostało im to po Angletonie i czasach zimnej wojny. Załatwiliby własne matki, gdyby się okazało, że nabruździły Agencji. Dlaczego zabrali się do ciebie? Może być tylko jedno wytłumaczenie – jesteś przedmiotem wewnętrznego dochodzenia. – Przecież ja nawet nie podlegam im organizacyjnie. – Pomyśl o tym jak o przechodzeniu pod oknem, z którego ktoś sika na ulicę. Wciąż krążą plotki o tym, że wewnątrz Agencji jest jakiś kret, a tu nagle – co za ulga – namierzają kogoś spoza Agencji! To znaczy, że mogą z tym wyjść na zewnątrz, przynajmniej w środowisku wywiadowczym, i powiedzieć: „Widzicie, to nie my. To ktoś z
marynarki". Pewnie właśnie tak, tylnymi kanałami wywiadowczymi, dorwali się do ciebie. – Abe, co ja właściwie mam teraz robić? – Musisz walczyć. – Pchnął w jej stronę przez biurko kartkę papieru. Masz o trzeciej spotkanie w firmie Barnard, Kootz, Bingham. – Spojrzała na niego pytająco. – To firma prawnicza. Waga ciężka: sześćdziesięciu partnerów, wysokie sumy na rzecz obu głównych partii, duże poparcie w mediach. Kobieta, do której cię kieruję, to ich najlepszy prawnik. – Uśmiechnął się. -Pobiła nas w sądzie. Stąd wiem, jak jest dobra. Aha, oni nie pracują tam społecznie, Rose. Sprawiedliwość jest co prawda ślepa, ale nie jest tania. Bea i ja pomożemy ci, na ile będziemy mogli. Zawsze miała wybuchowy temperament. Teraz ten temperament dał znać o sobie i przebił się przez zmęczenie, ból i kaca. Krzyknęła, że mogą sobie to wszystko wepchnąć głęboko gdzieś i niech dadzą jej spokój, że nie chce być częścią marynarki, jeśli ta traktuje ją w ten sposób. Przeklinała jeszcze przez dobrą chwilę. Abe znowu się uśmiechnął. – To świetnie, że jesteś wściekła. Ta wściekłość będzie ci potrzebna powiedział.
4 USS „Thomas Jefferson" USS „Thomas Jefferson" był starym przyjacielem, Alan czuł się na jego pokładzie jak ktoś, kto po latach wrócił do domu swojego dzieciństwa. Okręt gotował się do wyruszenia w drogę i związane z tym odgłosy w dziwny sposób koiły nerwy Alana. Być może, tak jak uważał Rafe, sprawy zaczną się układać, kiedy tylko znajdą się na morzu. Pod nieobecność szwadronu samolotów A-6 na pokładzie lotniskowca jego oddział miał swoje własne pomieszczenie przygotowawcze. Pomieszczenie przygotowawcze numer 9 znajdowało się prawie na samej rufie i było tam tak głośno, jak w żadnym innym – lądujące samoloty uderzały o pokład tuż nad nim. Podczas operacji startowych i lądowań właściwie nie dało się tam rozmawiać. Z przodu pomieszczenia, pod kredową tablicą leżała sterta ciężkich, żelaznych pojemników na pociski rakietowe, ale przynajmniej, pomyślał Alan, należało ono do nich. Chciał porozmawiać ze starszymi podoficerami i oficerami swojego oddziału, ale pomieszczenie przygotowawcze było prawie puste. Chciał też znaleźć Stevensa, który przed jego przyjazdem pełnił funkcję dowódcy oddziału i który prawdopodobnie uważał, że dowództwo należało się właśnie jemu. Alan uznał, że powinien przekonać Stevensa do siebie – to była sprawa o pierwszorzędnym znaczeniu, jeśli w ogóle było to możliwe. Oddział miał też długą listę bieżących problemów, które wymagały rozwiązania, a które, zdaniem Alana, zbyt długo odkładano na później. Teraz musiał zaufać swoim ludziom. Żeby można było się przekonać, co naprawdę wymaga naprawy, samoloty musiały znaleźć się w powietrzu. Jeden z nich miał wystartować za cztery godziny – ze względu na Rafe'a chciał dotrzymać tego terminu. Alan wykreślił nazwisko Soleck – tego oficera nawet dotąd nie spotkał – i wpisał na listę startów, na ten pierwszy lot, swoje nazwisko. – Gdzie jest pan Soleck? – spytał bosmana, który nadzorował rozpakowywanie ich sprzętu. – Kto? Ten nasz brakujący oficer? – Brakujący? – Podobno jeden z oficerów nie stawił się na pokładzie. – Podobno...
Nawet jeśli bosman słyszał jakieś plotki na temat nowego dowódcy albo choćby na temat strzelaniny, do której doszło w porcie, to nie dał tego po sobie poznać. Oficer nie stawił się na pokładzie? Gdzie on był, do diabła? Alan postanowił wyjaśnić tę sprawę i zapytać o to bosmana sztabowego, jedynego człowieka w tym oddziale, którego znał i któremu ufał. – Gdzie jest bosman sztabowy Craw? – Poszedł na dół do administracji. Alan wykuśtykał z pomieszczenia przygotowawczego i zszedł po stalowej drabinie na niższy pokład; jego obolała stopa wybijała na szczeblach nierównomierny, jakby synkopowany rytm. W pomieszczeniu administracyjnym szwadronu S-3 Craw siedział przed komputerem, a nad nim stał jakiś oficer. – Bosmanie? – Panie komandorze! Myślałem, że powiem to panu, kiedy znajdziemy się na osobności, ale – do diabła z tym – dobrze pana widzieć, panie Craik! Alan próbował się uśmiechnąć. – Cześć, Martin. – Obaj mimo woli spojrzeli na tamtego oficera – Alan zwrócił się do bosmana sztabowego po imieniu. W marynarce oficerowie zazwyczaj nie odzywali się do młodszych stopniem w ten sposób. – Komandorze poruczniku Craik, to porucznik Campbell. Podległy mu pododdział działa jak szwajcarski zegarek. Campbell wydawał się zmieszany tą pochwałą. Uścisnęli sobie dłonie, Alan nie pamiętał go z Pax River. Odwrócił się z powrotem do Crawa. – Jak przelot? – Nie najgorzej. Samoloty leciały prawie puste i połowę części zapasowych mieliśmy zostawić na brzegu, ale udało mi się jakoś temu zaradzić. -Z tonu głosu Martina Crawa wynikało, że musiał się o to porządnie wykłócać. – Co jeszcze? – Alan obrzucił Crawa spojrzeniem, które miało oznaczać: „chcę znać całą prawdę". – Sprzęt został zinwentaryzowany chaotycznie i często błędnie, a oficer pełniący funkcję dowódcy zwolnił pilotów o piętnastej. Na dodatek pewien nowy koleś prosto po szkole nie został zawiadomiony o naszym nagłym przemieszczeniu i od razu po opuszczeniu Pensacoli poszedł na przepustkę.
– Czy nie chodzi przypadkiem o porucznika Solecka? Tego, który według listy lotów ma startować za cztery godziny? – Tak, to chodzi o niego, szefie – westchnął Craw. – Ciągle próbuję go złapać. Nikt nie wysłał mu nawet pakietu informacyjnego czy terminarza, nic. On nie ma nawet zielonego pojęcia o tym, że go szukamy. – Mamy jeszcze bezpośrednie połączenie z lądem? Craw spojrzał na zegarek. – Jeszcze przez jakieś dziesięć minut. – Proszę mi dać telefon. Potem muszę spotkać się z resztą oddziału. Dwukrotnie wykręcił numer w Pensylwanii. Nikt nie odbierał telefonu, nie było też automatycznej sekretarki. Potem zadzwonił do dyżurnego w Szkole Lotniczej Marynarki Wojennej w Pensacoli i poprosił o numer kontaktowy do podporucznika Evana Solecka. Podoficer po drugiej stronie linii telefonicznej zaczął szeleścić jakimiś papierami i po paru minutach powiedział, że oddzwoni, kiedy znajdzie dokumenty młodego podporucznika. Alan odłożył słuchawkę, poczuł się znowu zwyciężony przez telefony i zaczął sprawdzać inwentaryzację sprzętu z Crawem i Campbellem. – Dlaczego nie robi tego ktoś z personelu technicznego? – Nie wiem, czy mam prawo o tym mówić. – Pieprzyć to. – Oficer techniczny i jego pododdział właśnie ucinają sobie drzemkę. Alan wzruszył ramionami. Rafe miał rację, w tym oddziale panował straszny bałagan. Zadzwonił telefon. Podoficer dyżurny ze szkoły w Pensacola znalazł papiery Solecka i odczytał dołączony do jego kontraktu numer telefonu w Buffalo. Alan, mile zaskoczony, podziękował mu uprzejmie i wykręcił nowy numer. Spojrzał na zegarek. W Nowym Jorku była czwarta rano. – Halo? – odezwał się jakiś mężczyzna ochrypłym od snu głosem. – Mogę rozmawiać z porucznikiem Evanem Soleckiem? – Przy telefonie. – Panie Soleck, mówi komandor porucznik Alan Craik, dowódca pańskiego oddziału. Musi się pan natychmiast stawić na służbę. – Hej, Corky, odpierdol się, dobra? Mogłeś obudzić moich rodziców. – Panie Soleck, mówi Alan Craik i to nie jest żaden głupi żart. Długa chwila milczenia. – Więc to na poważnie?
– Witam na pokładzie, panie Soleck. Wylecieliśmy z Norfolk trzydzieści sześć godzin temu i za parę minut podnosimy kotwicę w porcie Triest. Wie pan, jak zdobyć rozkazy podróżne? – Mhm... – Więc proszę jeszcze dziś ruszyć tyłek do Pax River i powiedzieć sekcji podróżnej, że mają pana tu dostarczyć tak szybko, jak to możliwe. – Ale... mam bilety na koncert w Buffalo. I jestem umówiony na randkę. Alan uśmiechnął się mimo woli. – Proszę jej powiedzieć, że będzie musiała poczekać. Wypływa pan w morze. Schodząc na pokład hangaru, szykował się wewnętrznie na spotkanie ze swoimi ludźmi. W oddziale nie było ani jednej kobiety. To dobrze, pomyślał zgodnie ze starym, głęboko zakorzenionym nawykiem. A potem się zreflektował: co Rose powiedziałaby na tę jego uwagę. Pomyślał o niej i poczuł ukłucie tęsknoty. Wykonał tyle telefonów, a ani razu nie zadzwonił do niej. Ale przecież tak się umówili. Ona powinna być w tej chwili w drodze do Houston, mieli się skontaktować dopiero wtedy, kiedy on dopłynie do Neapolu. Ponownie spojrzał na zegarek. W Utica też właśnie minęła czwarta rano, za około godzinę powinna się obudzić, pożegnać, wsiąść do samochodu i ruszyć na zachód. Nie troszcząc się o nic w świecie i niczym się nie martwiąc. Gdy znalazł się na pokładzie hangaru zdziwił się, ujrzawszy, że samolot 902, który miał pierwszy wzbić się w powietrze, stoi z rozmontowanym lewym silnikiem, otoczony przez ludzi z personelu technicznego. Paru mężczyzn spojrzało w jego stronę; potem popatrzyli po sobie i pospiesznie wrócili do swoich zajęć. Alan uśmiechnął się do jedynego spośród nich, którego znał. – Hej, Mendez! Co ty tu robisz? Wciąż jesteś w marynarce? Urodzony w Gloucester Mendez miał w żyłach krew portugalskich żeglarzy. Uśmiechnął się z odrobiną rezerwy i zszedł na dół ze skrzydła samolotu. Zanim wyciągnął dłoń na powitanie, parę razy wytarł ją o kombinezon. Alan służył z Mendezem w czasie wojny w Zatoce, nauczył się wtedy od niego, jak montować naboje flar i folię zakłóceniową na podwoziu S-3. Patrząc na Mendeza, Alan poczuł się młodszy o dobrych parę lat. – Jesteś już starszym bosmanem – powiedział. – W tym roku zostanę bosmanem sztabowym. – Alan pokiwał głową i
uścisnął jego dłoń. – Wciąż żonaty? – Tak jest. Mamy już dwójkę dzieci. – Przedstaw mnie reszcie ludzi, dobrze? Alan obszedł samolot dookoła i Mendez, zawsze lubiany przez wszystkich, przedstawił go kolegom; teraz patrzyli na niego raczej z zainteresowaniem, już nie tak podejrzliwie jak przedtem. Alan czuł w powietrzu niewypowiadane przez nich pytania, te, o których mówił mu Rafe: „Dlaczego go tutaj przysłali? Co ten facet właściwie tu robi?" Nawet Mendez wydawał się być lekko spięty. Alan jednak odezwał się swobodnym, wesołym tonem, jakby nie wyczuwał otaczającego go napięcia. – Okay, słuchajcie, teraz wytłumaczcie mi, co się tu właściwie dzieje. Powoli, krok po kroku, słuchając różnych ludzi, zorientował się, że 902 miał zepsuty silnik, że „wszyscy" wiedzieli o tym, iż powinien zostać zamówiony nowy silnik, żeby ten niesprawny mógł pójść do remontu. Mendez przeszukał papiery i pokazał mu, że termin remontu tego silnika minął już dwieście godzin temu. Alan zaczął wypytywać Mendeza, dlaczego tak się stało. Po chwili uświadomił sobie, że stawia go w niezręcznej sytuacji. W następnym momencie zobaczył Stevensa, niskiego, szczupłego oficera w lotniczym kombinezonie, który wchodził właśnie do hangaru z bosmanem. Podziękował Mendezowi i pozostałym mechanikom, po czym ruszył w kierunku nowo przybyłych. Stevens obrócił głowę, spostrzegł Alana i wróci! do rozmowy z bosmanem. Alan uśmiechnął się złym uśmiechem, przy którym dolna warga pozostawała nieruchoma. Spotkali się na dwie minuty w Pax River; teraz Stevens zachowywał się jak nadęty dupek. – Komandorze poruczniku Stevens? – Cześć, Craik. Alan przeprosił na chwilę bosmana i ten odszedł parę kroków na bok. – To pan tym dowodzi? – Alan uniósł rękę. Nie powiedział „tym bajzlem", ale gest jego dłoni wyrażał właśnie taką ocenę. – Jeśli ty jesteś nowym szefem, człowieku, to chyba ty tu dowodzisz. – A więc nowy szef chciałby zobaczyć dokładny plan startów. I listę lotów, na której nie umieszczano by oficerów, którzy jeszcze nie stawili się na pokładzie. – Nie układałem ani planu, ani listy. – Stevens podciągnął nieistniejący pas, jak rewolwerowiec gotujący się do strzału.
Alan westchnął. – Panie Stevens, a może by pan jeszcze mówił mi po imieniu? Wolałbym jednak, żeby zwracał sie pan do mnie per „pan" – rzucił i rozejrzał się dookoła. – Kto kieruje działem technicznym? Stevens obrócił głowę w stronę bosmana, z którym przyszedł. Był to niski, mocno zbudowany mężczyzna w zielonym mundurze. – Działem technicznym kieruje starszy bosman Frazer, proszę pana, nadzoruje go pan Cohen – odezwał się bosman. – Jest w tej chwili na górze. Ja nazywam się Navarro, jestem podoficerem wywiadowczym oddziału. – Językoznawca? – Alan szukał czegoś, co pozwoli mu zapamiętać tego człowieka. – Farsi i hindi. – Alan pozwolił zapaść tej informacji w odpowiednie miejsce swojej pamięci. – Siedzi pan wydarzenia w Indiach i Pakistanie? – Tak jest. – Czy dzieje się to samo, co robią od wielu lat? – Można by tak powiedzieć, ale wygląda to naprawdę poważnie. – Jeszcze poważniej niż w Kosowie? Stevens przerwał ten dialog. – Mogę już odejść? Jestem na liście pierwszego lotu, to już za parę godzin. – Ja również. – Alan z przyjemnością przyglądał się jego zaskoczeniu. -Proszę, niech pan pozwoli ze mną na chwilę. Pożegnał się z Navarrem i powiedział, że chciałby spotkać się z nim później. Potem odszedł ze Stevensem na bok i stanął przed nim. – Jesteś najbardziej doświadczonym pilotem w tym zespole? – Tak. – Masz jakiś problem? Stevens znowu poprawił nieistniejący pas i odezwał się do powietrza nad prawym ramieniem Alana: – To podzielenie dowództwa jest do dupy. Nie podoba ci się mój plan operacyjny? Trudno. Nie powinno być tak, że na ziemi dowodzi jeden facet, w powietrzu drugi. Po prostu jestem z tobą szczery. – Nie będzie żadnego dzielenia dowództwa. To ja tu dowodzę. Od swoich oficerów oczekuję współpracy. Też jestem z tobą szczery. Stevens zaczął mówić ciszej, głosem pełnym goryczy: – Od twoich oficerów! Niektórzy z nas pracują nad tym projektem od
roku. I nagle się pojawiasz, jakbyśmy wszyscy byli do niczego, a ty miałbyś nas uratować. A może nawet w ogóle nie chciałeś dostać tej pracy? Może wybierałeś się w jakieś lepsze miejsce? Alan zacisnął zęby i pięści, musiał powstrzymać swój gniew. Rafe miał rację – tu rzeczywiście dużo się o nim mówiło. – Panie Stevens, jestem pańskim dowódcą... – Craik, wszyscy słyszeli o twoim ojcu. On był pilotem. On pasowałby do tego miejsca. Jego syn nie pasuje. Alan nawet nie mrugnął i nie odwrócił spojrzenia. Stevens nie mógł wytrzymać jego wzroku nawet przez dwie sekundy. Alan odezwał się oziębłym, formalnym tonem: – Panie Stevens, nie mam teraz czasu na żadne awantury. Wygląda na to, że jesteśmy głęboko w lesie, a musimy przygotować ten samolot do startu w ciągu niecałych czterech godzin. To jest w tej chwili dla mnie najważniejsze. – Przysunął się jeszcze o parę centymetrów, wciąż patrząc Stevensowi w oczy. – Jeśli nie możesz służyć pode mną, to wynocha. Zostajesz albo odchodzisz, dla mnie to bez różnicy, decyduj się! – Przecież wiesz, że zetrą mnie na miazgę, jeśli odejdę! – Masz trzy minuty, żeby się zdecydować, czy jesteś moim starszym pilotem, czy człowiekiem szukającym nowej pracy. Jeśli chcesz odejść, odejdziesz dzisiaj. Załatwię to z twoim dyspozycyjnym. Stevens, cały czerwony na twarzy, ponownie spróbował wytrzymać jego spojrzenie i znowu musiał odwrócić oczy. – Zostanę, do cholery! Zawsze chciałem służyć pod jakimś nieumiejącym latać szpiegiem! Wszyscy znajdujący się w hangarze odwrócili głowy w ich stronę. Słowo „szpieg" użyte zostało w określonym znaczeniu. Alan wrócił na chwilę do swoich pierwszych dni służby, kiedy próbował się dogadać z lotnikami jako człowiek z zewnątrz; potraktowano go wrogo. Zaś wojskowi zajmujący się wywiadem, „szpiedzy", mieli w szwadronie status obywateli drugiej kategorii. Nie był w takiej sytuacji od wielu lat. Stevens odwrócił się, ruszył w stronę skrzydła samolotu. Alan poszedł za nim i chwycił go za ramię. – Przemyśl sobie dobrze swoje zachowanie. Za cztery godziny mamy lecieć jednym samolotem. Wszystko to odciągnęło jego uwagę od Mike'a Dukasa i admirała. Waszyngton
Prawniczka nazywała się Emma Pasternak i wyglądała jak własna niedoświetlona fotografia. Była ubrana w doskonale skrojony kostium z pierwszorzędnego materiału, ale nie miała żadnego makijażu, żadnej biżuterii, a jej włosy były przycięte tak krótko i tak nieumiejętnie, że Rose podejrzewała, iż ta kobieta obcięła je sobie własnoręcznie. – Nie jesteśmy tani – powiedziała. – I jesteśmy warci swojej ceny... ale czy będzie pani mogła nam zapłacić? Rose zawahała się. – Jak dużo? – Bardzo dużo. – Na miłość boską, oboje z mężem jesteśmy oficerami marynarki! – Więc proszę obciążyć dom hipotecznie. – Już jest obciążony! I nie mieszkałam w nim nawet przez chwilę; ten dom jest w cholernym Houston, a ja muszę znaleźć mieszkanie w pieprzonej Wirginii Zachodniej; moje dzieci są u moich rodziców, a mój mąż jest na morzu! Prawniczka milczała przez chwilę, uważnie jej się przypatrując. Potem zapytała: – Więc będzie pani w stanie zapłacić? Równowartość pięcioletnich miesięcznych rachunków? – Jeśli to będzie chociaż rok, to moja kariera legnie w gruzach. – Właśnie dlatego zostały utworzone odszkodowania kompensacyjne. -Wyciągnęła dłoń w stronę telefonu. – Zapłaci pani? Rose pomyślała o swojej pensji, o pensji Alana, o pustym domu w Houston, o domu, który Alan odziedziczył po swoim ojcu w Jacksonsville – był trochę zaniedbany, ale za to nieźle położony. Mieli trochę oszczędności, parę tysięcy, które zainwestowali w akcje kilku dużych firm. I paru przyjaciół. – Tak. Prawniczka wyprostowała się i przyłożyła słuchawkę telefonu do ucha. – Skopmy im dupy – powiedziała i zaczęła wykręcać numer. – Co pani zamierza zrobić? – Nastraszę trochę tych z CIA – odparła, wzięła głęboki oddech i wyprostowała się jeszcze bardziej. Rose wciąż miała wrażenie, że ta kobieta jest oszustką, jak córka, która przez jeden dzień zajmuje fotel swojej matki, że jako prawniczka będzie zupełnie do niczego – dopóki
nie zaczęła mówić. – Proszę mnie połączyć z Carlem Menzesem z wydziału dochodzeń wewnętrznych. – Pauza. Niemal lodowatym tonem: – Mówi Emma Pasternak z firmy Barnard, Kootz, Bingham. – Zapisała coś w swoim notesie. Zapisuje na moje konto rachunek za ten telefon, pomyślała Rose. Jezu, od tej chwili będę musiała mierzyć czas wszystkiego, co mi się wydarzy. Nagle usłyszała glos Emmy w zupełnie innej tonacji. Teraz przypominał zgrzyt przesuwanych po tablicy paznokci. – Mogę wiedzieć, na jakim jest spotkaniu? – Pauza – Jeśli pani tego nie wie, to skąd pani wie, że w ogóle jest na jakimś spotkaniu? – Pauza – Czy jest w budynku? – Pauza – W takim razie, kiedy go pani zobaczy, proszę mu powiedzieć, że pozwę do sądu cywilnego CIA i jego osobiście o odszkodowanie kompensacyjne. Wydaję mi się, że byłoby z korzyścią dla obu stron, gdybyśmy porozmawiali, zanim wyślę pozew. Zrozumiała pani? Aha, i proszę mu powiedzieć, że spotkaliśmy się na procesie Lin, powtórzy mu pani? Dziękuję bardzo. – Przykryła ręką słuchawkę telefonu i powiedziała do Rose: – Na procesie Liu byłam w zespole obrony, nieźle wtedy dokopaliśmy Agencji. – Podniosła w górę palec i jej usta ułożyły się w coś, co na przyjemniejszej twarzy wyglądałoby jak uśmiech. Ruchem głowy wskazała Rose drugi aparat telefoniczny. Rose podniosła słuchawkę i usłyszała męski głos: – ...pamiętam proces Liu, ale nie mam najprzyjemniejszych wspomnień. Co mogę dla pani zrobić? – To był całkiem miły głos, pomyślała, o wiele milszy niż głos Emmy Pasternak. – Dostał pan moją wiadomość? – Tak. I nie wierzę, że chce mnie pani pozwać. O co chodzi? – Chodzi o komandor porucznik Rose Siciliano, którą wasza Agencja niesprawiedliwie i nielegalnie wmanipulowała w oskarżenie. Informacje na jego temat zatajacie. – Czy tam trwa jakieś przyjęcie? – Jakie przyjęcie? – Na miłość boską, proszę skończyć tę zabawę. Emma lekko pobladła. Pochyliła się do przodu, jakby miała coś do powiedzenia znajdującym się na przeciwległej ścianie półkom. – Nie, to pan niech skończy swoją zabawę. Mówię poważnie. – Albo?
– Albo upublicznię tę sprawę, i to natychmiast. Mogę mieć całą kolumnę na rozkładówce środowego wydania „Washington Post" i wzmiankę w „Wall Street Journal". Wystarczy? Mogę nawet napisać dla pana nagłówek: „CIA dręczy kobietę oficera przecinek nowy skandal w Agencji dwukropek tam gdzie znajduje się władza". Odstęp. „Przekroczywszy zakres swych pełnomocnictw i zatwierdzonych przez Kongres uprawnień, Centralna Agencja Wywiadowcza zniszczyła karierę kobiety zasłużonej w akcjach bojowych, oficera o nieskazitelnej opinii. Wiarygodne źródła z kręgów związanych z wywiadem donoszą, że wydział dochodzeń wewnętrznych Agencji spowodował przeniesienie tego doskonałego oficera z prestiżowego programu szkolenia astronautów do ślepego zaułka, zadupia w Wirginii Zachodniej". Odstęp. „Rzecznicy Agencji nie znajdują wyjaśnienia dla..." – Okay, okay, ma pani łatwość improwizowania. Ale nie ma pani nic poza tym. – Nieprawda, mam jaja i pióra dwóch kolumnistów rozkładówki. Chce pan być zaprezentowany jako „ostatni spazm zimnowojennej histerii" czy ..jako niechętny nowemu porządkowi świata łowca czarownic"? – Myślę, że powinniśmy to przedyskutować. – A ja myślę, że powinien pan kogoś przeprosić i spowodować przywrócenie starych rozkazów dla oficera Siciliano. Zaśmiał się głośno. Miał miły, ale niezbyt przekonujący śmiech. – Myśli pani, że naprawdę jest pani kimś, prawda? – powiedział. – Wypchaj się, Menzes. – Cholera, staram się być mity, ale nie mogę pozwolić, żeby jakaś ekskluzywna prawnicza dziwka ustawiała mnie i całą Agencję. – Ekskluzywna prawnicza dziwka, to mi się nawet podoba. Wie pan co, panie Menzes? Teraz mogę nawet osobiście podać pana do sądu o zniesławienie. – Wyglądało na to, że ta rozmowa zaczęła ją wręcz bawić. – Okay, ale teraz poważnie. Chcę dostać wszystko, co macie na moją klientkę, i chcę to dostać jutro w pańskim biurze, o dziesiątej rano. – Sama niech się pani wypcha. – Jeśli tego nie dostanę, artykuł się ukaże, a ja jeszcze jutro przed lunchem porozmawiam osobiście z członkiem komisji do spraw wywiadu w senacie. – Ta sprawa jest ściśle tajna... – Posłuchaj mnie, Menzes! Nie słuchasz, co do ciebie mówię!
Składam ci propozycję nie do odrzucenia, rozumiesz? Wydłub wosk ze swoich uszu! Dasz mi te dane i oczyścisz konto mojej klientki albo twoja Agencja wpadnie po uszy w gówno. A na pewno nie chcą wpaść w głębokie gówno tylko dlatego, że rekrutacja szwankuje, twoje konto z Bośni i Kosowa cuchnie, a wy wszyscy trzęsiecie portkami, bo całe miasto wie, że macie u siebie kreta, którego nie potraficie namierzyć! Zrozumiałeś? Rose zdawało się, że cisza po drugiej stronie telefonu trwa długie minuty. – Odezwę się do pani – powiedział Menzes. – W pańskim biurze, jutro o dziesiątej rano! Znowu dłuższa chwila ciszy a potem, prawie potulnie: – Mogę mieć trudności z dotrzymaniem tego terminu. – Więc kiedy? Rose czuła, że uszło z niego powietrze. – Dam pani odpowiedź około szóstej – powiedział i rozłączył się. Rose spojrzała na Emmę. – No, no... – powiedziała. Emma przejechała dłonią po głowie i w efekcie jej fryzura wyglądała jeszcze gorzej niż przedtem. – Nie mają nic na panią, dlatego ustąpił. – Skąd pani wic? – Zgaduję. Myślę, że jutro zamkniemy fazę pierwszą, tak czuję, ale na wszelki wypadek wynajmę detektywa. – Znowu spojrzała na Rose w ten charakterystyczny, uważny i jednocześnie pozbawiony wyrazu sposób. – Oni też nie są raczej tani. – Domyślam się. – Nie chciała wynajmować detektywa, wolałaby, żeby tą sprawą zajął się Mike Dukas, ale on był w Holandii. – Niech będzie -powiedziała i w tych słowach wyraziło się całe jej poczucie bezsiły. USS „Thomas Jefferson" Wyglądało na to, że 902 z przyczyn technicznych nie będzie mógł wystartować o czasie. Rafe jak dotąd nie odezwał się w sprawie Mike'a Dukasa. Aby nie myśleć wciąż o tym wszystkim, Alan zaczął analizować sylwetki oficerów swojego oddziału. Oprócz Stevensa było ich jeszcze pięciu. Porucznik Mark Cohen, pilot, był trudnym w kontakcie, bladym mężczyzną. Jego zawiść i podejrzliwość wręcz rzucały się w oczy. Na postawę Cohena wpływało zapewne to, że nadzorował pododdział
techniczny. Porucznik George Reilley, drugi pilot, rudowłosy i zawsze roześmiany, był lubiany przez wszystkich. Campbell znalazł się w oddziale w tym samym czasie co Alan i nie zdążył wyrobić sobie jeszcze jakiejkolwiek reputacji, ale skończył inżynierię aeronautyczną i wyglądało na to, że z tej racji cieszy się zaufaniem Crawa. Podporucznika Dereka Langa Alan ledwo zapamiętał, miał jednak wrażenie, że ten facet nie jest nastawiony wobec niego zbyt przyjaźnie. Piątym oficerem był – albo właściwe miał być – podporucznik Soleck. Jak dotąd Soleck wyglądał na wcieloną katastrofę, tyle tylko, że skończył Pensacolę z wyróżnieniem. Ale on potrzebował Solecka. Alan miał prawo umieszczenia podoficerów na jednym lub na obu położonych z tyłu samolotu siedzeniach, gdzie przewoziło się specjalistyczny sprzęt, toteż mógłby teoretycznie skompletować cztery załogi, gdyby Soleck znalazł się już na pokładzie. Marynarka założyła, że oddział będzie miał dwie załogi na swoje dwa samoloty, ale cztery załogi dałyby im większą elastyczność. Oczywiście, jeśli w ogóle kiedykolwiek uda im się na tych maszynach oderwać od pokładu. Wszedł Navarro i usiadł obok Alana. Jego spojrzenie wyrażało prośbę o poświęcenie mi chwili czasu, ale starał się nie być natrętny. Alan skończył pisać wiadomość, podpisał dwa zamówienia na nowy sprzęt i odwrócił się w jego stronę. – Chciał się pan ze mną widzieć? – Czy dostał pan CD-ROM z symulatorem z Lockheada? – Tak jest. – Bosmanie, w tej chwili jest pan oficerem treningowym MARI. Proszę znaleźć laptop, im większy, tym lepiej, i ustawić go z tyłu pomieszczenia przygotowawczego przy ekspresie do kawy. Proszę zeń usunąć wszystko oprócz symulatora, okay? Wolałbym, żeby pomieszczenie przygotowawcze nie zamieniło nam się w salon gier. – Mam już odpowiedni desktop. – Dobrze. Proszę go tam ustawić, a potem porozmawiać z załogami. Niech wszyscy poćwiczą na symulatorze, nawet piloci. Jakiś marynarz, którego nie rozpoznał, przyniósł mu wiadomość. Alan przywołał go ruchem dłoni i odczytał jego nazwisko wyszyte na lewej kieszeni bluzy: Cooley. – Gdzie pracujecie, marynarzu Cooley? – W dziale technicznym.
– Cooley, zlokalizuj pana Cohena i powiedz mu, proszę, że chcę się z nim widzieć. Ostatnio, kiedy go widziałem, był na pokładzie hangaru. – Już go tam nie ma. Wyszedł. – Proszę go znaleźć. Alan wiedział, że skazuje nowego człowieka na długie błądzenie po korytarzach. Pocieszył się myślą, że kiedy Cooley wykona jego polecenie, będzie znał okręt o wiele lepiej niż przedtem. Wiadomość nadeszła z Norfolk: Podporucznik Soleck został wpisany na listę lotów. Czy oficer dowodzący ma jeszcze jakieś polecenia? Alan westchnął. Może żeby przysłali mi takiego faceta, który nie spóźnia się o kilkadziesiąt godzin? O trzeciej po południu pił swój siódmy tego dnia kubek kawy i był w nastroju tak paskudnym jak lura, którą właśnie popijał. Jego samolot miał wystartować za godzinę i wyglądało na to, że nie uda mu się dotrzymać terminu. Odszukał starszego bosmana Frazera, kierującego naprawą; Cohen, który miał ją nadzorować, jeszcze się nie znalazł. – Frazer, 902 ma wystartować zgodnie z planem za godzinę. – Pracujemy nad tym. – Czy 901 jest w lepszym stanie? – Nie. – Frazer, co to ma, kurwa, znaczyć? – 901 ma niesprawną hydraulikę. – Czy to nieodpowiednia pora, żeby spytać, dlaczego silnik 902 nie został oddany do remontu jeszcze w Pax River? Frazer wyglądał na zmieszanego. Alan zdał sobie sprawę, że stawia go w niezręcznym położeniu – mógł tylko albo donieść na któregoś z kolegów lub przełożonych, albo zwalić winę na kogoś niewinnego. Potrząsnął głową, dostrzegłszy swój błąd. – Mniejsza z tym, bosmanie. To jak, wystartujemy we właściwym czasie czy nie? – Robię, co mogę, proszę pana. Alan wrócił do pomieszczenia przygotowawczego i zastał tam Stevensa, Crawa i Reilleya czekających na odprawę przed lotem na samolocie, którego wciąż nie było. Reilley włączył pokładową telewizję i obejrzeli prognozę pogody oraz krótki opis obszaru, nad którym mieli lecieć. Stevens swoim śpiewnym głosem omówił procedury w sytuacjach zagrożenia i spojrzał na mapę:
– Lecimy jakieś siedemdziesiąt kilometrów na południe, rzucamy okiem na „Willetta" i wracamy do domu. Krótki lot. Są jakieś pytania? Reilley podniósł do góry kartę z danymi komunikacyjnymi NATO i ONZ. – Czy to jest aktualne? Alan sięgnął po kartę i Reilley zawahał się przez moment, zanim mu ją podał. Czy mi się tylko wydaje, czy on rzeczywiście nie chciał mi podać tej karty? – zapytał Alan sam siebie. Spojrzał na umieszczone na karcie hasła i symbole i stwierdził, że większość z nich nie zmieniła się od dwóch lat, czyli od chwili, kiedy był na pokładzie tego okrętu po raz ostatni. Zamierzał wygłosić małe przemówienie na temat ich pierwszego lotu operacyjnego, żeby podkreślić wagę chwili, ale kiedy stanął przed nimi, napotkał tylko skrywaną wrogość Stevensa i Reilleya oraz bezradną konsternację Crawa. Zaczął szukać odpowiednich słów, którymi rozładowałby i uporządkował sytuację. Właśnie miał otworzyć usta, żeby powiedzieć coś o misji ich oddziału i potrzebie solidarności, kiedy wszedł starszy bosman Frazer. – Przykro mi. Potrzebujemy jeszcze co najmniej dwóch godzin. Oba samoloty będą gotowe na trzeci termin. Stevens uśmiechnął się ponuro. Cieszy się z niepowodzenia, pomyślał Alan i poczuł nienawiść do tego człowieka. Wyszedł z pomieszczenia przygotowawczego prawie oślepły z gniewu; wyszedł, żeby nie powiedzieć czegoś, czego mógłby potem żałować. Nie przywykł do niepowodzeń i mocno go to zabolało. Poczucie własnej odpowiedzialności za tę porażkę nałożyło się na poczucie wyobcowania, które dręczyło go od chwili, gdy dowiedział się o zmianie swoich rozkazów. Przywykł do stresu i do niebezpieczeństwa, ale w swojej obecnej sytuacji zaczynał się czuć jak obserwator, a nie jak jej uczestnik. Należało powiedzieć Rafe'owi, że jego samolot nie odleci na czas i było to jedną z najtrudniejszych rzeczy, do której kiedykolwiek był zmuszony. Przez cały dzień patrzył, jak naprawa samolotu ślimaczy się i wymyka spod kontroli. Aż w końcu wymknęła się ostatecznie. Rafe spotkał go, kiedy wychodził z pomieszczenia operacyjnego lotników. – Jakieś kłopoty? – zapytał z uśmiechem. – Tak jest, proszę pana. – Proszę pana? Lepiej przejdź się ze mną, Alan.
Rafe szedł korytarzem, od czasu do czasu oglądając się, mierzył zimnym wzrokiem młodszych stopniem oficerów, którzy podążali na odprawę. Potem wepchnął Alana do pustego o tej porze flagowego pokoju odpraw. – Mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki, w których zwróciłeś się do mnie per „pan"', szpiegu. Więc jest aż tak źle? – To nie jest, kurwa, dobry moment, żebyś nazywał mnie szpiegiem, Rafe. – Alan zdał sobie sprawę z tego, że wciąż kipi z wściekłości, i znowu ją opanował. – Przepraszam, Rafe, pozwól mi zacząć jeszcze raz. Właśnie musiałem odwołać swój pierwszy lot. Oba moje samoloty są niesprawne, a ja nie mogę ich naprawić, bo najwyraźniej zostawiłem potrzebne mi części na lądzie. To jest najgorsze, reszta to drobiazgi. – Jak to się stało, że oba samoloty są niesprawne? – Jeszcze tego nie wiem. – Lepiej się dowiedz. Musisz komuś skopać dupę. – Masz rację. – Hej, przecież wiem, że nie jesteś złym gościem. Ale jesteś dowódcą, więc jesteś odpowiedzialny. – Wiem doskonale! – Może to ci pomoże. Czasem dobrze jest się wściec, w ten sposób przyciągasz uwagę dupków. Aha, zapomniałem, znaleźliśmy tego gościa z KSDMW. – Zapomniałeś! – Tak, zapomniałem. Ja tu dowodzę lotnictwem; mam inne zajęcia oprócz przekazywania wiadomości. Właściwie to chciałem ci o tym powiedzieć od razu, ale zagadaliśmy się trochę. – Wyciągnął z kieszeni kawałek papieru. -Przeczytałem to już kapitanowi flagowemu. Sprawy wyglądają tak: twój koleś przyjeżdża do hotelu w Waszyngtonie około piątej ich czasu – tutaj będzie wtedy, hm... dwudziesta trzecia. Zostawiliśmy mu w tym hotelu wiadomość, że majak najszybciej zadzwonić do naszego oficera KSDMW. Polecenie jest podpisane przez admirała Kesslera, więc będzie wiedział, że to poważna sprawa. Zostawiliśmy mu też wiadomość w kwaterze głównej KSDMW, na wypadek, gdyby udał się najpierw tam. Kiedy tylko zadzwoni, idź do biura naszego KSDMW i przez zabezpieczoną linię przekaż mu ten twój wielki sekret. Kiedy skończysz, Maggiulli weźmie od ciebie słuchawkę i usłyszy od twojego gościa, że jesteś Amerykaninem patriotą, który zrobił to wszystko, żeby uratować demokrację na świecie. Rozumiesz?
– Co, do diabła, Dukas robi w Waszyngtonie? Rafe przewrócił oczami. – Jezu Chryste, co to ma za znaczenie? Zrozumiałeś wszystko, co ci powiedziałem czy nie? Alan wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: – Zrozumiałem. I miałbym ochotę cię ucałować.
5 Waszyngton Mike Dukas dowiedział się, że ma zadzwonić na „Jeffersona" w biurze szefa swojego szefa w siedzibie głównej Kryminalnej Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej. Ale, ponieważ szef jego szefa przypochlebiał mu się i wręcz błagał go, żeby nie odchodził z KSDM W do Międzynarodowego Trybunału do spraw Zbrodni Wojennych w Byłej Jugosławii z siedzibą w Hadze, i ponieważ Dukas chciał tak rozegrać swój „powrót" do firmy, żeby przede wszystkim pomóc Rose, więc nie zadzwonił od razu po otrzymaniu wiadomości. Zadzwonił godzinę później i dopiero wtedy, gdy porozmawiał z agentem KSDMW z lotniskowca, zorientował się, że tak naprawdę miał zadzwonić do Alana Craika. To wszystko było cholernie zagmatwane: jeszcze trzy dni temu był w Sarajewie, dzisiaj rano w Holandii; czemu teraz dzwonił do męża kobiety, dla której przyjechał do Waszyngtonu? – Hej... – zaczął mówić. – Mike, tu Al Craik. Jezu, naprawdę trudno cię znaleźć! Muszę z tobą porozmawiać... – I ja muszę z tobą porozmawiać! Czy słyszałeś... – Mike, muszę złożyć... – ...o Rose? – ...raport kontaktowy. Co z Rose? – Jaki raport kontaktowy? Przekrzykiwali się jeszcze przez kilka sekund, a potem obaj zamilkli w tym samym momencie i to Dukas, widać przytomniejszy, zadecydował: – Najpierw Rose. I powiedział Alanowi o tym, że jego żona została odwołana ze szkolenia astronautycznego. Potem powiedział mu o podejrzeniach i plotkach, które krążyły w marynarce na temat ich obojga, i o tym, że Peretz wykrył, iż za odwołaniem Rose stał wydział dochodzeń wewnętrznych CIA. – To nie ma żadnego sensu! – krzyknął Alan. – Co ty powiesz? Nie gorączkuj się, Al, wszyscy są tego samego zdania, nie ma w ogóle o czym mówić. Musisz się uspokoić. Rose wpadła
w gówno po uszy, a ty, jako jej mąż, razem z nią. – Jezu, biedna Rose! A ja tak rozczulałem się nad sobą... – To poważna sprawa, Al. Teraz powiedz mi, co to za raport kontaktowy. – Biedna Rose – powtórzył Alan. Po czym opowiedział o kobiecie, z którą spotkał się w Trieście, i o tym, jak na pożegnanie powiedziała „Bonner". Opisał całą sytuację – Serbowie, strzelanina, policja, Maggiulli – szybko, skrótowo i niedbale, jakby nagle to wszystko stało się nieważne. Ale okazało sie, że dla Dukasa to było ważne. – Jesteś pewien, że powiedziała „Bonner"? – Na sto procent. W przeciwnym razie przecież bym... – Jezu, stare śledztwa nigdy nie umierają! Do diabła, Bonner. Bonner pracował dla Jefremowa, głównie w Iranie; namierzyliśmy go i posłaliśmy do więzienia. A teraz jakaś lalunia, którą próbują zabić, mówi: „Bonner". I co dalej? – Poprosiła mnie o spotkanie w moim następnym porcie przepustkowym, w Neapolu. Dukas, gdy był do tego zmuszony, umiał myśleć szybko. Dwa dni wcześniej doszły go słuchy o śmierci Jefremowa, rosyjsko-irańskiego najemnego agenta. Po krótkiej chwili milczenia powiedział: – Spotkaj się z nią. – Mike, ja już teraz mam tu kłopoty z admirałem i z oficerem JAG. – Zapewnię ci przykrywkę KSDMW i wyjaśnię to im obu, na razie powiedz im, że cała sprawa jest ściśle tajna i tylko Bóg wie, kiedy stanie się jawna. Udasz się do Neapolu jako mój agent; ja jestem w tej sprawie twoim przełożonym. Capisce? – Nie zostałem przeszkolony do takich akcji. – Nie uczono cię też, jak sobie radzić w różnych gównianych sytuacjach, jakie ci się niegdyś przydarzyły, a wyszedłeś z nich, wiem o tym, pachnąc jak herbaciana róża. Posłuchaj, Al, zależy mi na tym, żebyś to zrobił. Jeśli ona ma jakieś prawdziwe informacje o Bonnerze, ja chcę je dostać! – Nie powiedziała, że ma na jego temat informacje, po prostu rzuciła jego nazwisko. – Myślisz, że zrobiła to tak sobie? Dla zabicia czasu? Daj spokój, umawia się z tobą, podając się za twoją żonę, potem wymienia nazwisko notorycznego szpiega, a my mamy myśleć, że co? Że przystawia się do
ciebie? Że zajmuje się wysyłkową sprzedażą kosmetyków? Oprzytomnij, na pewno ma nam coś innego do sprzedania. Dukas usłyszał westchnienie Alana. Współczuł mu, ale, jak powiedział Rose, życie wcale nie gra fair. – Musisz to zrobić, Al. – Okay. Ale daj mi to na piśmie, na miłość boską! Dukas wyjaśnił mu, że ta sprawa będzie miała swój numer, swoje akta i że Alan Craik zostanie oficjalnie agentem KSDMW. – Mógłbyś porozmawiać z tutejszym agentem JAG? Oni myślą, że jestem jakimś szpiegiem czy kimś takim. Mike, ta strzelanina naprawdę ich wkurzyła. – Dobra, porozmawiam z tym gościem. Jezu, jak ty się w to wpakowałeś? Ta kobieta naprawdę udawała Rose, żeby móc ci powiedzieć „Bonner"? Dziwne, człowieku, naprawdę dziwne... Ale musimy w to wejść. – Mike, z moim oddziałem mam same kłopoty i mnóstwo roboty. Nie chcę być twoim agentem! – Jedno spotkanie, Al. Obiecuję. Spotkasz się z nią ten jeden raz i zorientujesz się, co ona właściwie ma. To wszystko. W słuchawce tajnego telefonu zapadła cisza. Alan musiał to przemyśleć. W końcu się odezwał: – Gdzie w tej chwili jest Rose? – Gdzieś tutaj, w Waszyngtonie. Abe Peretz ma zadzwonić za jakąś godzinę, wtedy będę wiedział dokładnie. – Okay, ty mi za godzinę przekażesz numer do Rose, a ja ten jeden raz będę twoim agentem. Dukas uśmiechnął się do słuchawki telefonu. – No widzisz, jesteś swój chłop. Daj mi tego gościa z JAG. I przestań się martwić! Dukas udobruchał oficera JAG. Kiedy odłożył słuchawkę, rozsiadł się wygodniej w fotelu i przez jakiś czas wpatrywał się w najbliższą ścianę. Myślał o tym, że zamiast jednej, miał teraz dwie poważne sprawy. Właśnie teraz, kiedy chciał, żeby jego życie stało się prostsze i łatwiejsze, wszystko zaczęło się komplikować. College Park, Maryland Rose zatrzymała się w motelu w College Park, który polecił jej Peretz:
był tani i położony blisko Waszyngtonu. Kac jeszcze nie minął, a poczucie bezsilności podsycało jej gniew. Zadzwonił telefon. Musiała znaleźć aparat, w końcu chwyciła za słuchawkę i z wściekłością przyłożyła ją do ucha: – Siciliano! – Cześć, kochanie, jesteś trzeźwa? – To był Mike Dukas, z którym ostatnio rozmawiała jeszcze spod domu rodziców. – Mike! Jak mnie znalazłeś? – Przez Peretza. Jestem w Waszyngtonie. – Twój kolega z Sarajewa powiedział, że jesteś w Holandii. – Byłem – odpowiedział z nutą zakłopotania w głosie. – Chodzi o to, że wracam do KSDMW na pół roku, może na rok. Potem zobaczę, co dalej. Wiedziała, że bardzo mu zależało na pracy w Trybunale do spraw Zbrodni Wojennych. A teraz wracał do KSDMW? – Mike, robisz to dla mnie? – Nikt inny nie ściągnąłby mnie z powrotem do tego miejsca, kochanie. – Oj, Mike... – powiedziała i zaczęła płakać. – Uwielbiam słuchać, jak kobieta płacze. To mnie podnosi na duchu. A może wystarczy, że mi podziękujesz i przejdziemy nad tym do porządku dziennego. Kochanie, posłuchaj. Uspokój się, wyłącz hydrant i posłuchaj: jestem tu od paru godzin, nikt nie ma na ciebie nic konkretnego, wszyscy tylko powtarzają jakieś plotki. – Mówił specjalnie szybko, żeby zmienić ten jej płaczliwy nastrój. – W każdym razie teraz ja oficjalnie zajmuję się tą sprawą, bo jest to już sprawa ma swoją nazwę i swój numer – zadbałem o to. Ale nie dotyczy już bezpieczeństwa narodowego, jej przedmiotem jest teraz nadużycie władzy przez CIA i ich wtrącanie się w cudze sprawy. To daje mi naprawdę niezły punkt wyjścia. Słuchasz mnie czy dalej leżysz tam na dywanie? – Słucham – powiedziała i sięgnęła po paczkę chusteczek. – Rozmawiałem z Alem – ciągnął. – On ma swoje własne problemy, o których nie możemy rozmawiać przez ten telefon. Nie wychodź stąd, on zadzwoni do ciebie, gdy tylko będzie mógł skorzystać z telefonu. A teraz twoja kolej: powiedz mi, co się dzieje? Peretz mówił, że widziałaś się z prawnikiem. Powiedziała mu o spotkaniu z Emmą Pasternak i ojej telefonie do CIA.
– Myślę, że ona sobie poradzi, Mike. Z tym, że jest naprawdę dziwna. Być może, no wiesz, może jest lesbijką, cholera, naprawdę nie wiem... – To cię brzydzi? – Boże, nie. Jak mogłeś tak pomyśleć? Po prostu nie jest sympatyczna. Dukas odchrząknął, pomilczał chwilę i powiedział: – Muszę być na tym spotkaniu, na które umówiła się w CIA. – Nie zostałeś na nie zaproszony. – Jaki jest ten koleś z wydziału dochodzeń wewnętrznych CIA? – Miły, milszy od niej. Było mi go żal. – Nie żałuj go za bardzo. To właśnie ten dupek ci dołożył. Muszę go wybadać, daj mi namiar na niego. A potem muszę porozmawiać z twoją prawniczką i powiedzieć jej, że też będę na spotkaniu. – To jej się nie spodoba. – O Jezu, już się boję! Daj mi jej numer telefonu. Odczytała numer z notesu. – Czyja też mam być na tym spotkaniu, Mike? – Och, nie. Ty czekaj na telefon od Ala, wyśpij się, zadzwoń do domu i porozmawiaj z dziećmi. A potem idź do kina. Zadzwonimy do ciebie, kiedy będzie po wszystkim. – Zadzwonicie? – Ja i narzeczona Frankensteina. Zobaczysz, będzie mi jadła z ręki. Rose chciała wyjść coś przekąsić, ale nie mogła przegapić telefonu Alana. Położyła się tylko na chwilę. Obudził ją dzwonek telefonu, momentalnie chwyciła za słuchawkę, wymamrotała coś i usłyszała głos swojego męża wymawiający jej imię. Od razu spytał: – Jak się czujesz? Jak się czujesz? Poczuła przypływ radości. Waszyngton Tony Moscowic miał na sobie sportowy płaszcz, białą koszulę i modny krawat, przypiął też plakietkę odwiedzającego. Po pierwsze, chciał wyglądać statecznie, po drugie, nie chciał, żeby ktokolwiek z hospicjum przypomniał go sobie. Gdy przyszedł tu poprzednim razem, był ubrany w pomarańczowy kombinezon. Podłożył wtedy pluskwę, umożliwiając Suterowi wysłuchanie zwierzeń Shreeda; teraz zamierzał tę
pluskwę usunąć. Poszedł prosto do pokoju, w którym niegdyś leżała pani Shreed, w kieszeni podzwaniał mu zestaw wytrychów. Potrafił otworzyć zamek w ciągu pięciu sekund. Kiedy okazało się, że drzwi nie są zamknięte na klucz, by I zaskoczony, może nawet lekko rozczarowany. To zły znak, pomyślał. To zły znak, kiedy wszystko idzie zbyt łatwo. Zamknął za sobą drzwi, włączył światło. Zmierzał już w stronę umieszczonego przy łóżku włącznika, kiedy jakiś męski głos zapytał: – Kim pan jest, u diabła? Tę pieprzoną pluskwę umieścił za przykrywającym ścianę panelem. Odchylenie go i wyjęcie pluskwy zajęłoby mu minutę. A tutaj jakiś facet pyta go, kim, u diabła, jest. Dobre pytanie! – A kim pan jest, jeśli można wiedzieć? To pokój mojej cioci. – Taką sobie przygotował wymówkę. Jeśli zostałby przyłapany z odczepioną od ściany płytą, miał powiedzieć, że sprawdzał strukturalną integralność budynku. zanim umieści tu swoją ciotkę. Naciągane, ale mogło przekonać praktycznie nastawioną pielęgniarkę. Powyżej tego poziomu musiałby się wykazać większą inwencją. – Pomylił pan pokoje – powiedział mężczyzna. Siedział w fotelu, w którym wcześniej zasnął, domyślił się Tony. Wyglądał słabo. Był chudy, miał jasne włosy, ubrany był w fioletowy sweter z kaszmiru. Tony pomyślał, że to musi być umierający na AIDS pedał. Świetnie. – Jezu, chyba tak. To pokój siedemnaście? – Dziewiętnaście – odpowiedział mężczyzna. Jego głos brzmiał teraz lepiej, nie był już zdziwiony, tylko rozbawiony. Uśmiechnął się do Tony'ego. – Właśnie się wprowadziłem – powiedział, uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym dodał: – I już się nie wyprowadzę. Tony zauważył, że zmieniło się urządzenie pokoju. Nawet zapach był inny. Tracę nosa, pomyślał. – Życzę wszystkiego dobrego – powiedział, kierując się w stronę drzwi. – Dzięki, ja również. – Facet znowu się uśmiechnął. – Do zobaczenia. A więc klapa. Nie mógł usunąć pluskwy. Teraz trzeba poczekać, aż koleś wykituje, ewentualnie zapadnie w śpiączkę. A wtedy pokój najprawdopodobniej będzie pełen czuwających przy świecach ciot. Już nigdy jej nie usunie. Cholera, to nie w porządku, naprawdę nie w porządku. Co oni tu mają, drzwi obrotowe? Kobieta umiera jednej nocy, a
następnej nocy w jej pokoju zaczyna umierać już jakiś nowy facet. Pieprzony hotel Złamanych Serc. Gdy tylko wyszedł z budynku hospicjum, rozluźni! krawat, zerwał z siebie sportowy płaszcz, przewiesił go przez rękę i poszedł ulicą przed siebie. Samochód Sutera stał przy końcu długiego bloku. Po drodze Tony ułożył sobie w głowie całą historię; kiedy wsiadał do samochodu, wiedział już, co powie. – Masz ją? – Bułka z masłem. Jedźmy. – Chcę ją zobaczyć. – Zwariowałeś czy co? Już po niej. Wytrzeć, dokładnie rozdeptać i wrzucić do najbliższej kratki ściekowej. Tak się z tym robi. Pluskwy są jak rewolwery – używa się ich raz, a potem sieje wyrzuca. Jedźmy! No dobra, okłamał Sutera, i co z tego? Najważniejsze, że dokładnie wytarł pluskwę, zanim umieścił ją pod płytą; nikt jej nigdy nie znajdzie, a nawet jeśli, za parę lat, to co z tego? – Wiesz, że ten pies ciągle jeszcze choruje? – powiedział. – Myślę, że to przez tę pizzę. Następnego dnia ja też nie czułem się zbyt dobrze. Sąsiad niewąsko się na mnie wkurzył. – Suter nic nie odpowiedział, Moscowic mówił dalej: – Twój szef opowiedział naprawdę niezłą historię, hę? – Uderzył pięścią w kolano. – Zdrada stanu... Jezu, to gorsze od molestowania dzieci. – Musimy się dostać do domu Shreeda. – Moscowic nie zauważył wyrazu twarzy Sutera; przemknęły po niej strach, potem nienawiść. – Zwariowałeś? Po co? – Komputery. Pogrzeb jego żony jest w czwartek. Wtedy można będzie to zrobić. – Słyszałeś, co powiedziałem? Chyba naprawdę zwariowałeś! Jeśli myślisz, że włamię się do domu faceta z CIA, to coś z tobą naprawdę nie tak. A poza tym on na pewno ma system zabezpieczeń, który, owszem, da się wyłączyć, ale i tak będzie wiadomo, że ktoś przy nim majstrował. Jeżeli o tym nie wiesz, to nie mamy o czym rozmawiać. – Chcę, żebyś wszedł do tego domu. – Nie w czwartek. W ogóle tego nie zrobię, jeszcze nie zwariowałem. – Potrzebny będzie haker. Znasz jakichś hakerów? – Wyglądam jak Bill Gates czy co? Nie, nie znam żadnych hakerów powiedział Tony. patrząc przez okno na ulicznych sprzedawców. –
Wietnamczycy, to wszystko Wietnamczycy – powiedział, mając na myśli sprzedawców, nie hakerów. – Ale mogę jakiegoś znaleźć. – Teraz miał na myśli hakera, a nie Wietnamczyka. – Musi być dobry. – To nie powinno być trudne. Myślę, że najlepszy byłby jakiś dzieciak. którego przyłapano i nie ma prawa zbliżać się do komputera przez parę lat. Tak. to dobry pomysł. Na dodatek nie będzie miał nic przeciwko złamaniu prawa, bo już kiedyś to zrobił. Mam rację? – Będzie trzeba go wprowadzić do domu Shreeda. Tylko jeden raz. – A co z tym czwartkiem? Nie myślisz chyba, że znajdę genialnego młodego hakera do czwartku? – Czas jest tu najważniejszy. – Tak? Najważniejsza jest ostrożność, mój przyjacielu. Nigdzie nie pójdę, dopóki wszystkiego dokładnie nie obadani. Poza tym znalezienie dobrego hakera zajmie więcej niż pięć minut. Wysadź mnie przy pomniku Iwo Jima, mam tu umówione spotkanie. Przez parę minut Suter prowadził bez słowa. Dopiero kiedy zbliżyli się do Arlington, rzucił przez zęby: – Trzymaj gębę na kłódkę. – A co powiedziałem na naszym pierwszym spotkaniu? Ty mnie, kurwa, w ogóle nie słuchasz. Wysadź mnie po drugiej stronie ronda. – Jeśli wymknie ci się choć słowo na ten lemat, to już po tobie. Tony zaśmiał się i wciąż się śmiejąc, wysiadł z samochodu. Zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się. nachyli! do Sutera i powiedział: – Nie rozśmieszaj mnie. Poczekał, aż samochód Sutera zniknie mu z oczu i, ponieważ tak naprawdę nie był tu z nikim umówiony, wolnym krokiem zszedł z ronda. Suter, prowadząc swoje auto z ponurą miną, próbował strawić to, co Moscowic powiedział o zdradzie kraju. To nie ta zdrada była dla niego niestrawna, tylko człowiek, który o niej mówił. Suter zrozumiał, że będzie musiał się z nim dogadać.
6 USS „Thomas Jefferson" O dziesiątej rano następnego dnia oddział zaczął wreszcie przypominać normalny, sprawny zespół. Alan, kiedy admirał przestał go naciskać, poczuł się od razu swobodniej i ten jego nastrój udzielił się jego ludziom. Starszy bosman Frazer znalazł w dziobowej części pokładu hangaru całą paletę brakujących części; Reilley, Campbell i Lang ćwiczyli na symulatorze MARI pod kierunkiem bosmana Navarra; Stevens i Cohen sprawdzali przed lotem hydraulikę 902. Do pierwszego lotu ze Stevensem pozostało jeszcze dwadzieścia minut. Alan poszedł z kwatery starszych oficerów do kantyny, wcisnął się na początek kolejki, chwycił hamburgera i pożarł go w drodze powrotnej. Kiedy wrócił, na ekranie telewizora zamiast filmu leciał wykład telewizji pokładowej. Patrzył na młodą podporucznik z zawodowym zainteresowaniem – jej wykład był przeciętny, ani zbyt nudny, ani zbyt błyskotliwy – i pospiesznie zapisywał podawane przez nią częstotliwości. – Nikt nie siedzi z tyłu? – zapytał, rzucając przez ramię spojrzenie na puste krzesła. – Zrobili z nas tankowiec – głos Stevensa wciąż brzmiał wojowniczo, ale widać zawsze tak brzmiał. Alan zastanawiał się, dlaczego Rafe umieścił samolot jego oddziału w basenie cysterny. To, że szwadron miał jakieś kłopoty organizacyjne, nie oznaczało jeszcze, że jego oddział ma przez to cierpieć. – Czy 902 wystartuje do próbnego lotu? – Alan spróbował nawiązać pogawędkę na tematy zawodowe. – Tak, jeśli hydraulika zadziała w całości, będzie mógł wystartować już jutro. – Potrzebne są części z lądu? – A są w drodze? – To była najbardziej kulturalna rozmowa, jaką Alan przeprowadził do tej pory ze Stevensem. – Tak. Posłałem wiadomość do Aviano, żeby załadowali części zapasowe i brakującego pana Solecka na jeden transportowiec. – Więc będziemy mieli nową załogę i części zapasowe? Bardziej zależy mi na częściach. – Stevens nawet na niego nie spojrzał. – Na pewno nie jest pan zbyt ważną osobą, żeby oblatywać ten tankowiec,
komandorze? – zapytał tym swoim pełnym upartej zjadliwości tonem. – Może w końcu załapiesz, Stevens, że jesteś na mnie skazany i to na dłuższy czas. Aha, obleciałem już w życiu parę tankowców. Chodźmy. Zamierzał w czasie lotu porozmawiać ze Stevensem o oddziale. Chciał zreorganizować zespół, zaczynając od przesunięcia Campbella na miejsce Cohena w pododdziale technicznym, ponieważ ten pierwszy miał dyplom inżyniera. Cohen miałby zająć się łącznością. Był to niebezpieczny ruch, Alan już się przekonał, jak drażliwym człowiekiem jest Cohen. Ale na dłuższą metę sukces projektu zależał od ich zdolności do wymiany informacji ze szwadronami F-18. Cohen miał pełne kwalifikacje na F-18. na dodatek był też w szkole z paroma świetnymi pilotami tej maszyny. Alan spodziewał się, że to przekona Stevensa. Resztą zajmie się, kiedy złapie drugi oddech. Chwycił hełm swojego ojca, termos z kawą i ruszył na pokład startowy. Dzisiaj był już zupełnie innym człowiekiem niż wczoraj. Kwatera główna CIA Emma Pasternak nakrzyczała przez telefon Mike'owi Dukasowi, że w żadnym razie nie ma prawa przychodzić na umówione przez nią spotkanie. Ale on wcześniej umówił się już z Menzesem, prowadził przecież dochodzenie w sprawie wpływu działań Agencji na procedury marynarki i Menzes musiał zdawać sobie sprawę z tego, że będzie lepiej, jeśli Mike weźmie udział w tym spotkaniu. Ostatecznie odbyło się ono po południu, a nie rano, jak żądała pierwotnie Emma Pasternak. Kiedy uścisnął dłoń Menzesa i spojrzał mu w oczy, zobaczy! dokładnie to, czego się spodziewał: bezwzględnego sługę porządku i prawa. Cóż, trafił swój na swego. Menzes był szczupłym ciemnowłosym mężczyzną około czterdziestki. Widać było, że jest to jeden z tych ludzi, którzy wiele osiągnęli w życiu dzięki swojej pracy. W młodości musiał być z niego niezły byczek, pomyślał Dukas. Teraz wyglądał na zmęczonego. Emma Pasternak spóźniała się. Postępowała z Agencją tak, jak Agencja z reguły postępowała wobec innych ludzi – kazała czekać na siebie. Dukas wykorzysta! jej nieobecność. – Dogadajmy się – powiedział. Menzes wyglądał na bardzo zaskoczonego, ale wyprowadził go z pokoju konferencyjnego na korytarz i dalej do dużego holu, na którego ścianie umieszczona była czarno-złota tablica pamiątkowa ku czci
Williama Caseya, z płaskorzeźbą przedstawiającą bohatera. Niektórzy nazywali to miejsce sanktuarium; cynicy mówili na nie SB – sanktuarium Billa. Menzes zaprowadził go po odbijającej odgłos kroków marmurowej podłodze do miejsca pod lewym ramieniem Caseya. Dukas spojrzał na niego, potem na szczerozłotego Caseya, oparł się plecami o ścianę, skrzyżował ręce na piersiach i powtórzył: – Dogadajmy się. – W jakiej sprawie? – Menzes zachował sceptyczny wyraz twarzy. – Co właściwe macie na Rose Siciliano? – Nie mogę nic powiedzieć na ten temat. A właściwie czemu cię to interesuje? – Szczerość za szczerość, okay? Ona jest moją przyjaciółką. Ale służy także w marynarce, a wy wydymaliście marynarkę. Więc co się dzieje? – Nie miałem z tym nic wspólnego. – Rozkazy przyszły z góry? Okay, ja też nie powiedziałbym człowiekowi z zewnątrz. Dla mnie sytuacja wygląda tak, że pani prawniczka ma was w garści. Właśnie tak działa jej firma – dużo fajerwerków i współpraca z mediami. Jeśli nie macie mocnych dowodów w naprawdę poważnej sprawie, to lepiej byłoby dla was, gdybyście się poddali. Chyba mam rację? – Mógłbym to kupić. – Macie poważną sprawę? Menzes milczał przez dłuższą chwilę, a potem powiedział: – Zareagowaliśmy trochę zbyt zdecydowanie. Mówię to nieoficjalnie. – To zrozumiałe. Okay, a oto co zamierzam zrobić: razem z ludźmi z dochodzeniówki wewnętrznej Agencji mam zamiar ustalić, co się stało, o co naprawdę w tym wszystkim chodzi. To chyba dość oczywisty pomysł, popraw mnie, proszę, jeśli się mylę. Prędzej czy później i tak będziecie musieli podzielić się z nami informacjami, które posiadacie. Rozumiesz, co mam na myśli? Nasze nastawienie w KSDMW wygląda i będzie wyglądało tak samo – to do nas powinniście przyjść z tą sprawą od razu. Menzes nie odpowiedział. Nawet drgnieniem powieki. Dukas spróbował jeszcze raz: – Proszę tylko o zarys sytuacji. Może być w jednym zdaniu. – A co my dostaniemy w zamian? Dukas potrząsnął głową. – To przecież wy popełniliście błąd, a nie my. Mam rację? Nawet drgnienia powieki. Nic.
– Proszę mi to powiedzieć jednym zdaniem i przywrócić poprzednie rozkazy Siciliano. A ja uwolnię was od tej prawniczki. – Jak? – Przez klientkę. Zresztą mniejsza z tym, jak. Jazda, Menzes – jedno pieprzone zdanie. Nie można złamać zasad bezpieczeństwa jednym zdaniem! Menzes przygryzł dolną wargę, oparł się plecami o ścianę i też skrzyżował ramiona na piersiach. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami i pastelowy krawat, ręce były włochate i muskularne. – Przechwyciliśmy informację. Siciliano jest w coś zamieszana. To dwa zdania, a nie jedno. – Zamieszana w co? – Miało być jedno zdanie. – Chcę czegoś, nad czym mógłbym popracować. Wiesz, jak działa marynarka? Jak łatwo jest zniszczyć karierę? Ta kobieta jest bardzo, ale to bardzo zasłużonym oficerem, to prawdziwy kafar; urodziła dwójkę dzieci w czasie służby na lądzie, gdy służyła na morzu, latała helikopterami. Opowiem ci jedną krótką historię. Afryka. Rok 1994. Wojna w południowym Sudanie, wyobrażasz sobie? Ona przylatuje helikopterem w strefę działań, wysadza i bierze z powrotem na pokład mnie i jeszcze jednego kolesia. Menzes, cokolwiek jeszcze wchodzi tu w grę, w cokolwiek ta kobieta byłaby zamieszana, jestem jej dłużnikiem. Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Dukas wiedział, jak trudno było Menzesowi, który musiał ocenić obcego człowieka, zmierzyć własne zaufanie, zdecydować, na ile jest zależny od systemu, a na ile od własnych wyobrażeń o przyzwoitości i właściwym postępowaniu. – Coś o nazwie „Peacemaker" – powiedział w końcu Menzes. – To moje ostatnie słowo, i jeśli mnie zacytujesz, wszystkiemu zaprzeczę. – Znów spojrzał Dukasowi w twarz. – To słowo coś ci mówi? – Pewnie że tak. – Przed dwoma laty Rose pracowała nad czymś, co nazywało się projekt „Peacemaker". – Okay, no to jesteśmy umówieni. Wymażecie wszystko, co do tej pory zrobiliście, przywrócicie jej odwołane rozkazy i wyślecie ją z powrotem na szkolenie astronautyczne? – Ona jest u nas zakwalifikowana jako zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. To jest bardzo poważna sytuacja, Dukas. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ale wiesz, jaka jest właściwa procedura: mówicie o tym nam i wywiadowi marynarki, my oceniamy sytuację i prowadzimy dochodzenie. I to my oceniamy, czy należy oddać sprawę do
biura, prawda? Prawda. Ale jeśli ona jest szpiegiem, to wie, że ją podejrzewamy i będzie mogła... – A co, kurwa, nie zauważyła, że zostały zmienione jej rozkazy? O czym ty mówisz? Najpierw się prowadzi dochodzenie i nie wykonuje żadnych ruchów, póki się nie jest gotowym, to podstawy tego fachu! Menzes wzruszył ramionami. – To nie był mój ruch – powiedział. – Więc jesteśmy umówieni? – Tylko na zmianę rozkazów. To wszystko. Nie zgodzimy się na przekazanie danych ani na nic podobnego. – Umowa stoi. Podali sobie dłonie. Menzes miał mocny uścisk. Damskie obcasy zastukały na marmurowej podłodze niczym wystrzały z pistoletu. Obaj obrócili głowy, żeby zobaczyć, jak prawniczka przechodzi na ukos przez hol. Była blada, miała gniewny, zacięty wyraz twarzy, kołysała aktówką jak bronią, której zamierzała użyć. – To jest Pasternak – powiedział Menzes. – Co z nią zrobimy? – Zasada dwunastu godzin. – To znaczy? – Pozwolimy jej krzyczeć przez godzinę, a potem powiemy, że to rozważymy. W dwanaście godzin później zgodzę się na to, cośmy właśnie ustalili. Tylko nie mówmy jej o tym. – Wykrzywił twarz w groteskowym grymasie. – Najtrudniej będzie jej wysłuchać. Przeszli przez hol i weszli do pokoju konferencyjnego; tu panowała atmosfera jak na nieudanym przyjęciu. Wszyscy ludzie Agencji stłoczyli się w jednym kącie pomieszczenia, a Emma Pasternak siedziała samotnie przy długim stole. Dukas podszedł prosto do niej, wyciągnął dłoń na powitanie i powiedział: – Jestem Mike Dukas. Zignorowała jego wyciągniętą dłoń i zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała prawie przez godzinę – Menzes miał naprawdę dobre wyczucie – nie pominęła przy tym żadnego obraźliwego epitetu, atakując Menzesa, CIA, oskarżając i jego, i Agencję o uniemożliwienie dostępu do danych, niesprawiedliwość, biurokratyczną głupotę, a nawet (Dukas przestał już słuchać) wściekliznę. Potem Menzes zaczął ją błagać, żeby dała im
dwanaście godzin do namysłu. I, po dłuższej chwili, Emma Pasternak się zgodziła. Od początku wiedziała, że tak będzie, pomyślał Dukas. Do cholery, też znała zasadę dwunastu godzin. – To będzie szósta trzydzieści jutro rano – warknęła. – Może pan zostawić wiadomość na mojej poczcie głosowej. Pełny dostęp do danych, a moja klientka dostaje znowu rozkaz wyjazdu do Houston. Tak? Menzes wzruszył ramionami. – Spotkam się ze swoimi ludźmi i zadzwonię do pani w ciągu dwunastu godzin. – Lepiej, żeby tak było. Wstała i zaczęła pakować swoje papiery do teczki. Pracownicy Agencji odsuwali się od niej jakby miała jakąś zakaźną chorobę. Dukas został przy niej sam. – Dobra robota – powiedział. Rzuciła mu szybkie spojrzenie i wróciła do układania papierów. Dukas pochylił się w jej stronę, myśląc o tym, że paradoksalnie jest w niej coś seksownego pomimo jej hałaśliwości. A może właśnie przez tę hałaśliwość. Całą tę energię. – Menzes wyszedł dla pani ze skóry, proszę mi wierzyć. – Wierzyć panu! Nawet pana nie znam! Przychodzi pan bezczelnie na moje spotkanie... – Pani Pasternak, proszę posłuchać... – Dukas zorientował się, że patrzy na jej bluzkę i myśli o tym, że znajduje się pod nią para ładnych piersi. Jezu Chryste, co się ze mną dzieje? – przeraził się, a potem powiedział: – Ta sprawa naprawdę dotyczy bezpieczeństwa narodowego. Menzes jest w porządku, to gość, który próbuje wykonywać swoją pracę, bronić swojej Agencji i na dodatek postępować fair. Oddychała ciężko, rumieńce wystąpiły na jej bladą twarz. Podejrzewał, że ma ochotę go uderzyć. Prawnicy mieli zwykle wybujałe poczucie własnej wartości. – Wygrała pani – szepnął. – Pieprz się! Cóż, to był pewien pomysł. Ale ona też go zdenerwowała, ponieważ nie rozumiała, jak trudną sprawą było dla człowieka takiego jak Menzes poczynić tak daleko idące ustępstwa. – A ty oprzytomnij – warknął. – Jeśli przejrzy twój blef, to zostaną ci tylko te bzdury w „Washington Post", a Rose będzie skończona!
W następnym momencie pomyślał, że przesadził. Ale zaskoczyła go, bo spojrzała spokojnie na zegarek, a potem na ludzi z CIA w przeciwległym końcu pomieszczenia, którzy też patrzyli na zegarki, bo dzień ich pracy już się skończył. – Nie mam czasu, żeby się użerać z gliną z marynarki. Ludzie z Agencji zaczęli żegnać się ze sobą, wszyscy mówili jednocześnie, wymieniali uściski rąk, a potem wyszli, w pomieszczeniu zostali tylko Dukas i Emma Pasternak. Wciąż próbowała wcisnąć do aktówki swoje papiery i segregator z dokumentami, które dał jej Menzes. Dukas zwlekał z odejściem. Teraz, kiedy wszystko się skończyło, optymizm, który czuł po rozmowie z Menzesem, opuścił go. Nigdy nie miał łatwości nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi, teraz też czuł się niezręcznie. – Miło mi było panią poznać, pani Pasternak – powiedział. – Miło było pana poznać – odparła. Wcale nie miała na myśli tego, co znaczyły jej słowa. Miała na myśli: proszę się stąd wynosić. Potem zaklęła ostro, ponieważ wciąż nie mogła wcisnąć dokumentów do aktówki. – Proszę mi to dać. – Wziął segregator z jej rąk, odczepił okładkę i podał same dokumenty z powrotem. – Czy jada pani czasem włoskie potrawy? – O co panu, do diabła, chodzi? Oczywiście, że zdarza mi się jadać włoskie potrawy. – Potrafię całkiem nieźle je przyrządzać. Jestem Grekiem, ale gotuję dużo włoskich specjałów. Okazało się, że pozbawione okładki dokumenty teraz mieszczą się w aktówce. Spojrzeli na siebie. – A co konkretnie? – zapytała. – Gnocchi. – W jakiś sposób skojarzyło mu się to z seksem i poczerwieniał. – Z mielonymi szarymi orzechami. To potrawa o bardzo delikatnym smaku. – Odchrząknął. Z Menzesem rozmawiał zdecydowanie jak dorosły facet, a teraz zachowywał się jak dureń jąkała. Cała historia jego życia. – Pomyślałem... eee... że może miałaby pani... eee... ochotę... Spojrzała na niego uważnie. – Zaprasza mnie pan na kolację? – No tak, jeśli... eee... można to tak ująć... moglibyśmy też zadzwonić do komandor porucznik Siciliano i przekazać jej najnowsze wiadomości...
– U pana w domu? – Eee, nie, to dom mojego przyjaciela... Jest za miastem... – Na to samo wychodzi! Zaprasza mnie pan na kolację, chociaż dopiero się poznaliśmy i nie mieliśmy się okazji polubić, i to na dodatek u pana? – Okay, okay, to niedobry pomysł... po prostu pomyślałem... – Wzruszył ramionami. – Co? – Pani mnie... zaintrygowała. – Spróbował się uśmiechnąć i ten wysiłek spowodował, że poczuł się jak pies, który dobiera się do cudzej kanapki. Otworzył drzwi i przytrzymał je dla niej. – Przepraszam, nie miałem niczego namyśli. – Zawsze się coś ma na myśli, panie Dukas. – Wyszła na korytarz. Cóż, okay. – Co jest okay? – Okay, przyjdę na tę kolację. Chcę zobaczyć, jak ktoś robi gnocchi. Kiedy ja próbowałam, ciasto tylko owinęło mi się dokoła widelca. – Za mocno pani naciskała. Na widelec. – Nie powiedział, że prawdopodobnie na wszystko naciska zbyt mocno. – Naprawdę przyjdzie pani do mnie na kolację? – Czemu nie? Możemy zadzwonić do Siciliano. Ale proszę, niech pan nie próbuje żadnych sztuczek, okay? Jeśli chodzi o innych ludzi, najlepsze, czego się spodziewam, to to, że nie podamy się nawzajem do sądu. Odwróciła się. Spojrzał na jej poruszające się pod spódnicą pośladki. Życie jest pełne niespodzianek. E-mail, Rose do Alana Temat: SKOŃCZYŁO SIĘ! Nie mogę w to uwierzyć, ale koniec tego koszmaru / mike właśnie do mnie zadzwonił, właśnie skończyłam z nim rozmawiać i to koniec!!!! dogadali się z Agencją i wkrótce mam wrócić na kurs astro, czekam na zmianę rozkazów, chcę wrócić, zobaczyć dzieci i pojechać do houston, ale mikę mówi nie – mam czekać na nowe rozkazy / jest taki ostrożny! wciąż muszę walczyć z zarzutami, jakiekolwiek by były, ale mikę myśli, że to potrwa parę lat i wtedy będę już na orbicie, więc pieprzyć ich / kocham cię, myślenie o tobie trzyma mnie przy zdrowych zmysłach, to diabelnie ciężka próba, ale czułam się lepiej, myśląc o tobie i o dzieciach, chociaż byłam bezsilna, bezsilna. Mój Boże, jak ludzie wytrzymują,
kiedy są podejrzani, prześladowani itd? Całusy, miłość, jęki / Rose Alan oparł się wygodnie i uśmiechnął, wyraz jego twarzy zmienił się zupełnie. Bezpieczna. Rose była bezpieczna. Tak, przez jakiś czas będą musieli wysłuchiwać drwiących, nieprzyjaznych uwag. Z ich życia mogą zniknąć pseudoprzyjaciele. Alan wiedział, że zawarta w Agencji umowa nie pomoże mu tu, na okręcie, ale jeśli Rose dzięki niej rzeczywiście wróci do Houston, to znaleźli się o spory kawałek drogi bliżej domu. Zaśmiał się na głos, budząc zdziwienie siedzącego obok kapelana. Wstał i z odzyskanym poczuciem sensu działania poszedł do pomieszczenia przygotowawczego. Wszystko teraz wyglądało lepiej. Nawet lot na tankowcu ze Stevensem, lot, który wykazał niedoskonałości systemu MAR: zrywanie się połączenia, zła komunikacja między samolotami – a do tego doszła jeszcze uparta wrogość Stevensa – wszystko to denerwowało go już tylko nieznacznie. W pomieszczeniu przygotowawczym zjadł drugiego pączka i wypił kawę, studiując tablicę informacyjną oddziału. Był na niej rozkaz dowództwa Sił Powietrznych NATO, który ich nie dotyczył, musiał się tu znaleźć przez przypadek. Były wiadomości dla pododdziału technicznego; przejrzał je pobieżnie. Wiadomości wywiadu o częstotliwościach serbskich radarów; Alan zrobił dopisek, że cały personel latający ma obowiązek się z nimi zapoznać i podpisać się pod nimi. I wiadomość o spadku stanu liczebnego sił zbrojnych, którą on sam musiał przeczytać i podpisać. Skończył pączka dwoma kęsami, wytarł dłoń o przód kombinezonu lotniczego i złożył na dokumencie swój podpis. Wydało mu się nagle, że hałas dobiegający z tylnej części pomieszczenia przygotowawczego wyraźnie wzrósł, odwrócił się i zobaczył, jak przez środkowe drzwi wchodzi starszy bosman Craw z jakimś ubranym w świeżo wyprasowany mundur w kolorze khaki mężczyzną z marynarskim workiem na plecach i rękami pełnymi bagażu. Craw uśmiechał się zagadkowo. – Proszę spojrzeć, co znalazłem na pokładzie startowym, szefie – powiedział i wypchnął przed siebie towarzyszącego mu, obładowanego jak wielbłąd oficera. Nad ich głowami silniki tomcata zaczęły pracować pełną mocą. – Jak wy tu w ogóle możecie słyszeć własne myśli? – zapytał nowo przybyły z nutą szczerej troski w głosie. Alan widział już teraz jego twarz
-niewiarygodnie młodą, różową, z błękitnymi, niewinnymi oczami noworodka. Podniósł się z miejsca. – Czy to może przypadkiem zagubiony pan Soleck? – Alan spojrzał na Crawa, który potrząsnął lekko głową, jakby odżegnując się od wszelkiej odpowiedzialności. Zza bagażu wysunęła się ręka. – Przepraszam. Podporucznik Evan Soleck melduje się na pokładzie. – Cieszę się, że przywiózł pan rakietę tenisową, panie Soleck. – To nie jest tenisowa rakieta. To rakieta do gry w squasha. – Craw śmiał się już teraz otwarcie. Za jego plecami zebrał się mały tłumek. Alan uśmiechnął się w duchu i przypomniał sobie, że w Pensacoli ten młody człowiek był najlepszy na roku. – Grał pan w squasha w ciągu kilku ostatnich dni? – Tak! Mieli kort w hotelu. Był świetny! I mieli też naprawdę szybkie połączenia internetowe. Europa nie jest tak prymitywna, jak ludzie mówią. -Wyglądało na to, że Soleck mógłby tak paplać bez końca (czy naprawdę powiedział, że Europa nie jest prymitywna?), ale Alan przerwał mu gestem dłoni. – Panie Soleck, spóźnił się pan na okręt dwa dni. – Śledzili jego drogę z Norfolk do Aviano; okazało się, że czekał tam w pierwszorzędnym hotelu na dalsze rozkazy. Nie wykazał na tyle zdrowego rozsądku, żeby samemu zadbać o transport na ich okręt. – Tak jest. – Może mi pan to wyjaśnić? – Spóźniłem się na samolot, który miał mnie tu zabrać. – Soleck wyprostował się trochę i spojrzał Alanowi prosto w oczy. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. – A potem? – A potem popełniłem parę błędów. W końcu dotarła do mnie następna wiadomość i dostałem się na transportowiec. Cały czas patrzył mu w oczy. Na chwilę jego spojrzenie utraciło dziecięcą niewinność. Był wzrostu Alana, lecz szczuplejszy. Musiał być silny – trzymał swój bagaż bez widocznego wysiłku. Zachowywał się tak, jakby chciał powiedzieć: okay, nawaliłem, ale teraz już tu jestem. Zajmijmy się pracą. A Alan myślał: czy byłem kiedyś tak młody, jak on? Czy rzeczywiście jestem już tak stary? – Co pan robił w Internecie, panie Soleck? – Pracowałem nad grą wojenną.
– Grał pan w grę wojenną przez cały dzień? – Nie, proszę pana. Ja pisałem grę. Ale dopiero po tym, jak spóźniłem się na samolot. Alan westchnął, musiał uważać, żeby nie napotkać spojrzenia Crawa. – Okay, panie Soleck. Proszę się pozbyć tych rzeczy, niech pan schowa rakietę do squasha i zamelduje się w kombinezonie lotniczym. Jest pan na liście lotów za dwie godziny. – Super! Alan zamknął oczy. – Soleck, czy w Pensacoli „super" znajdowało się na liście dopuszczalnych odpowiedzi? – Ach, tak, przepraszam. Tak jest. Alan spojrzał na jego potężny bagaż. – Przewiduje pan chyba długą żeglugę, panie Soleck? – No cóż, większość tego to książki. Trzeba wykorzystywać czas, rozumie pan, wolny czas... – Spojrzał na Alana, jakby prosząc go o pomoc. Alan wskazał na rząd publikacji należących do oddziału. Pięć spośród nich dotyczyło systemu MARI. – Oto nasza biblioteka, panie Soleck. Na jutro proszę dokładnie przestudiować tych pięć zeszytów na temat systemu MARI. Soleck spojrzał na półkę. – Super! – krzyknął i dodał: – Proszę pana, Alan wskazał mu tablicę ogłoszeń. – Zajmie się pan tymi zeszytami po przeczytaniu i podpisaniu tego. Do roboty, panie Soleck.
7 Wirginia W czwartkowy poranek George Shreed zrobił sobie śniadanie w ich wielkiej kuchni, którą Janey tak kochała. Jadł je na stojąco, a dzięki temu nie musiał wykonywać zbyt wielu ruchów; ekspres do kawy miał przed sobą na wyciągnięcie ręki, owoce były tam, gdzie zawsze je trzymała – w koszyku po jego lewej stronie – a pieczywo znajdowało się w szufladzie, o którą opierał się biodrami. Chleb był czerstwy. Kiedy ostatnio kupował świeże pieczywo? Może to ona jeszcze je kupiła? Nie, opuściła dom już na miesiąc przed śmiercią, a umarła dwa dni temu. Czuł na ramionach jakby nacisk silnych, niewidzialnych dłoni – to był ciężar jej nieobecności. Dzisiaj powinna przyjść kobieta, która sprzątała w ich domu. Napisał do niej na kartce: Proszę kupić chleb, dobry chleb – nie żadne sztuczne świństwo. Rozejrzał się po kuchni. Czego jeszcze potrzebował? Dopisał: Ryż. Mógł żyć samym ryżem. Piersi kurczaka. Janey świetnie gotowała, on nie. Mrożone dania obiadowe, dziesięć albo więcej. Położył na kartce pieniądze i wypisał czek dla tej kobiety, tak jak Janey robiła co tydzień, przez wiele lat. Czy kiedykolwiek ją widział? Prawdopodobnie kiedyś musiał ją widzieć. Przed oczami pojawił mu się na chwilę jej obraz – to była niewysoka, wychudzona kobieta. Zadzwonił telefon. Pokuśtykał do umieszczonego na kuchennej ścianie aparatu. Pomyślał, że dzwoni właśnie ta kobieta, żeby powiedzieć, że dzisiaj nie przyjdzie; jej brak solidności nieraz dawał się Janey we znaki. Na pewno wytłumaczy się chorobą, swoją albo dzieci. – Shreed. – George, tu Stan. – Rozpoznał natychmiast ten trajkoczący jak karabin maszynowy głos; należał do przyjaciela (jeśli w tym fachu w ogóle mogła być mowa o przyjaźni) z dochodzeniówki wewnętrznej. – George, zawieszają sprawę Siciliano. Pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć. Poczuł strach, i poczuł też, że się czerwieni. Nie stracił jednak kontroli nad tonem swojego głosu: – Jak to się stało? – Zrobiła wokół tego mnóstwo hałasu, wynajęła prawnika. To
dochodzenie przysporzyłoby więcej kłopotów, niż było tego warte. – To nie najlepsza wiadomość. Okay, dzięki. Myślał o tym, czyszcząc sobie zęby nicią dentystyczną. Zobaczył w lustrze człowieka targanego gniewem, przybrał łagodniejszy wyraz twarzy, założył marynarkę i uznał, że wygląda dobrze. Widać było po nim żałobę, gniew i zmartwienie, ale wyglądał okay. Garnitur założył z okazji ceremonii pogrzebowej, którą miał zamiar znieść dzielnie, bo tak wypadało. Ceremonie pogrzebowe były dla tych, co zostali. Dla tych, którzy chcieli wierzyć w to, że kiedy sami umrą, ktoś też będzie o nich pamiętał, ktoś wygłosi pożegnalne mowy pochwalne i zaśpiewa hymny. Jemu samemu nie była potrzebna żadna ceremonia, wystarczała sama pamięć. Ale jednak czuł, że żal zaczyna przemieniać się w jego wnętrzu w gniew. To była niebezpieczna przemiana. Znał swój gniew i nauczył się go bać. Nadchodzą złe czasy, pomyślał. Ta kobieta uciekła jego ludziom w Wenecji i Trieście. Myślał, że uda mu się ją zneutralizować, podsuwając Siciliano tym z wewnętrznego. A teraz sprawa Siciliano została zamknięta. Niedobrze, niedobrze. Shreed był świadom swojej sytuacji. Nie był przecież głupkiem. W Agencji od lat mówiło się o krecie; każdy, kto miał choćby cień dowodu czy podejrzenia, mógł wskazać palcem na niego, choćby dlatego, że siedział w tym od wielu lat i brał udział w wielu przedsięwzięciach. Ale nie zrobią niczego, nie zrobią niczego co się liczy, nie ma mowy o dochodzeniu, podkładaniu pluskiew, podsłuchu czy wykrywaczu kłamstw – dopóki ktoś taki jak ta kobieta nie da im do tego powodu. Dochodzenie w sprawie Siciliano mogło zająć im nawet parę lat – więcej czasu nie potrzebował. A teraz odstępowali od tej sprawy. Nie mógł na to pozwolić. Ta Siciliano musi pozostać główną podejrzaną. Było wciąż za wcześnie, żeby iść do biura, więc wyładował swój gniew, chodząc o kulach po domu i usuwając znaki obecności Janey. Nie potrzebował pamiątek – jak mógłby kiedykolwiek ją zapomnieć? I tak cały ten dom, jego zapach, sposób urządzenia, wszystko to przypominało mu o niej. Ale te wszystkie zupełnie bezużyteczne przedmioty, poczynając od jej szczoteczki do zębów w łazience, a na stojącej przy tylnych drzwiach domu parze starych pantofli kończąc, musiały zniknąć. Chodził nerwowo po całym domu i zbierał jej rzeczy do plastikowych worków na śmieci.
Kiedy doszedł do sypialni, zawahał się i cofnął rękę z klamki. To tu chciała umrzeć, wybrała sobie to miejsce, ale śmierć nadchodziła zbyt powoli. Pomyślał, że zostawi jej rzeczy w sypialni jeszcze na parę dni, ale po chwili, nienawidząc własnego tchórzostwa, otworzył drzwi z takim impetem, że uderzyły z hukiem o ścianę, i wszedł do tego pokoju pełnego przedmiotów mających ułatwić jej walkę ze śmiercią. Ułatwić? Były tu czasopisma, które usiłowała czytać, telewizor, który jej kupił, stelaż, za pomocą którego próbowała się poruszać, i ten okropny, szpitalny basen. Zaczął wyrzucać wszystkie te rzeczy na korytarz. Dopiero kiedy otworzył szufladę stojącego przy łóżku stolika nocnego i zobaczył, co się w niej znajduje, zdecydował, że musi już skończyć te porządki. W szufladzie było mnóstwo drobiazgów: szminki, ołówki, maści i pastylki. Ale dostrzegł tam też dwie strzykawki i trzynaście ampułek morfiny – to właśnie na ich widok tak zareagował. Wyciągnął rękę, żeby je zebrać i wyrzucić, lecz w tym momencie doznał dziwnego wrażenia: wydało mu się, że jego ręka, która zamiast usunąć to wszystko, zawisła nad szufladą, wie więcej od niego. Jeszcze raz spojrzał na morfinę. I wtedy jakiś głos, gdzieś w jego głowie, szepnął: „Morfina. Po morfinie mógłbyś się poruszać jak inni, jak wszyscy". Nie chodziło o to, żeby on poczuł się jak inni, ale o to, żeby zaczął wyglądać tak jak inni. Tak jakby ten głos szeptał: „Gdybyś mógł się poruszać normalnie, jak wszyscy, zniknęłoby to, co najbardziej rzuca się w oczy w twym wyglądzie zewnętrznym i stałbyś się niewidzialny. Mógłbyś zniknąć w tłumie". Jego ręka poruszyła się, zebrała ampułki i strzykawki najostrożniejszym ze wszystkich ruchów, jakie wykonał tego poranka, i umieściła je w plastikowej torbie. Zszedł na dół i włożył torbę do lodówki. Wykonując te czynności, zaczął układać w głowie plan ucieczki, rozważać wszystkie za i przeciw; bez kul, ze wstrzykniętą do żyły morfiną i z fałszywym paszportem w kieszeni mógłby opuścić kraj, zanim wilki wpadłyby na jego trop. Żeby je zmylić, mógł zrobić też coś innego – upozorować samobójstwo albo wypadek. Musiał to jeszcze przemyśleć. Ale najpierw musiał zorganizować chińską katastrofę. Zorganizować ją uruchomić mechanizmy, które do niej doprowadzą, i dopiero wtedy zniknąć. Nie zostawiając za sobą nic, oprócz tego domu. Żadnej miłości, żadnego żalu. Ona umarła. Na co miał jeszcze czekać?
Żeby zrealizować ten plan, potrzebował czasu, a żeby zyskać na czasie, musiał sprawić, żeby podejrzenie znowu padło na Siciliano. Shreed oparł się plecami o lodówkę i myślał intensywnie o tym wszystkim. Spojrzał na swoje dłonie i zobaczył, że drżą. Po raz pierwszy, ze zdziwieniem zdał sobie sprawę z tego, że się boi. W Langley Sally Baranowski, tak jak inni, czekała na Shreeda. Wszyscy mieli jakieś ważne zajęcia, ale ceremonia pogrzebowa tkwiła w środku ich dnia jak słup pośrodku autostrady, którego nie można wyminąć. Wszyscy zresztą ciekawi byli, jak Shreed to zniesie. Dla Sally Baranowski to była rutyna, przywykła do czekania na reakcje Shreeda. Kiedyś pełniła tę samą funkcję, co obecnie Ray Suter – była jego asystentką. Szybko awansowała razem ze Shreedem, ale potem poważnie się potknęła, w dużej mierze za jego sprawą – w ten sposób odpłacił jej za to, że kiedyś raz jeden postąpiła nielojalnie wobec niego. Jeden jedyny raz. Odpłacił jej w sposób, który większość szefów uważa za najlepszy – dał jej swobodę działania, popuścił jej smycz na tyle, aby mogła sama zawiązać pętlę na własną szyję. Teraz służyła w łączności; była to nudna praca, pozbawiona jakichkolwiek perspektyw z wyjątkiem odległej o trzynaście lat honorowej emerytury. A jednak była zszokowana, kiedy zobaczyła Shreeda. Ostatnio rzadko go widywała. Myślała dotąd, że pozostał zgorzkniałym, złośliwym egocentrykiem, ale tego ranka wyglądał po prostu groźnie. I to ma być żałoba? – zdziwiła się. Prawdę mówiąc, trudno było wyobrazić sobie Shreeda pogrążonego w żałobie, chociaż podobno wręcz uwielbiał swoją żonę. Nie, to było coś więcej niż żal po czyjejś śmierci, to było coś ciężkiego i okropnego. Ludzie, uważajcie! – pomyślała. Reprezentowała swojego szefa w komitecie, w którym wszyscy się znali, i jako nowa w tym gronie uznała, że najlepiej będzie przyglądać się i słuchać. Więc przyglądała się Shreedowi. Ceremonię pogrzebową wyznaczono na godzinę jedenastą. Najpierw nie zamierzała tam iść, ale potem uznała, że lepiej ukryć swoją urazę i zdecydowała, że jednak pójdzie. Przewodniczący komitetu, Clyde Partlow, wciąż spoglądał na zegarek, żeby się upewnić, że zdążą tam na czas. Wszyscy mieli przez sobą kopię planu dnia, który wręczył im z brutalnością parobka wpychającego przepuklinę w zadek krowy. Przez cały czas Shreed prawie się nie odzywał. Doszli do punktu Bezpieczeństwo w XXI wieku i Shreed niemal
podskoczył w górę. Jego twarz stała się ciemnoczerwona, oczy się rozszerzyły, rozwarł usta we wściekłym grymasie, odsłaniając zęby. – Jak śmiemy dyskutować o bezpieczeństwie, kiedy nasz własny wydział dochodzeń wewnętrznych nie może się oprzeć burzy rozpętanej przez jednego cholernego oskarżonego szpiega! – wrzasnął. Do tej pory całe spotkanie prowadzone było bardzo spokojnie i na dźwięk lego głosu wszyscy podskoczyli. Shreed zwykle nie podnosił głosu. Co do diabła, pomyślała Sally. Czyżby żałoba pomieszała mu zmysły? – Obawiam się, że nie wiem, o co ci chodzi, George – powiedział Partlow, patrząc na zegarek i starając się, by w jego głosie zabrzmiała dostatecznie wyraźnie nuta szacunku dla pogrążonego w rozpaczy wdowca. – „Peacemaker"! Dwa lata temu! Ten projekt upadł, ponieważ ktoś sprzedał go Francuzom i Libijczykom, a teraz nasza własna, cholerna dochodzeniówka wewnętrzna nie ma jaj, żeby tę sprawę wyjaśnić! Wszystkim pozostałym jego zachowanie także wydało się dziwne. Cisza, laka teraz zapadła, i zmieniony rytm oddechów świadczył o tym wyraźnie. – Cóż, George, to z pewnością poważna sprawa. Może powinieneś podzielić się swoimi uwagami z... – Dzielę się swoimi cholernymi uwagami z tobą, Clyde! Masz bezpieczeństwo w XXI wieku w swoim planie dnia przez przypadek czy jest to ukłon Partlowa w stronę obowiązujących trendów? Niech to szlag, „Peacemaker" był moim projektem i wiesz o tym, a ja nigdy nie miałem w tej sprawie wsparcia, jakie mi się należało! On wykorzystuje śmierć swojej żony, pomyślała. Jeśli chce się bezkarnie źle zachowywać, to wybrał doskonały moment. Partlow stał w hierarchii wyżej od Shreeda, ale bał się go tak jak wszyscy. Na dodatek Partlow z natury był człowiekiem łagodnym. Znała taktykę Shreeda i zdawała sobie sprawę z tego, że wykorzystuje swoją żałobę, żeby zmusić Partlowa do działania. A przy tym, pomyślała, Shreed był naprawdę wkurzony. Był wściekły, w gruncie rzeczy. – A co my byśmy mieli zrobić w tej sprawie? – spytał Partlow i rozejrzał się po twarzach pozostałych członków komitetu, którzy starali się uniknąć jego spojrzenia. – Powinniśmy wyraźnie powiedzieć wydziałowi dochodzeń, że nie
mogą umarzać śledztwa w sprawie szpiegostwa tylko dlatego, że jakaś szczwana prawniczka przysmaża im dupy swoimi trikami! Posłuchajcie! – Zaczął stukać w stół środkowym palcem. – Zaaprobowaliście ..Peacemakera"! Ten komitet zaaprobował „Peacemakera"! I ten projekt upadł! Dlaczego? Ponieważ nastąpił przeciek i międzynarodowa społeczność kochających pokój, pozbawionych jaj państw Trzeciego Świata zaczęła wnosić protesty do samego Białego Domu! A teraz, kiedy jesteśmy na dobrym tropie, wydział dochodzeń mówi podejrzanemu: „Przepraszamy, to nie były poważne oskarżenia, my się wycofamy, a ty będziesz mógł sprzedać następny projekt". Czy nie tak? Partlow znowu spojrzał na zegarek. – A co byś proponował w tej sytuacji, George? – Proponowałbym, żebyśmy wsadzili sobie w dupę pogrzebacz, dzięki temu będziemy mieli coś w rodzaju kręgosłupa. – Och, George... – W porządku, proponuję, żebyśmy ostro zaprotestowali przeciwko zaniechaniu tego dochodzenia. I żebyśmy załatwili to z dyrektorem w ten sposób, że wydział będzie kontynuował dochodzenie albo, posługując się dowodami, wytłumaczy, dlaczego powinno być umorzone. To ostatnie i tak się zresztą nie uda, bo z racji poprzednich wpadek, podpadli fatalnie dyrektorowi. Okay? – Czy to ma być nasz ruch, George? – Właśnie tak. Wysoki mężczyzna z wydziału operacyjnego poparł tę propozycję znacznie głośniej, niż było to potrzebne. Sally chciała powiedzieć, że ona nie rozumie tego ruchu, ponieważ nie wie kogo albo co wydział dochodzeń miał na celowniku. Wszyscy dookoła albo wiedzieli, albo do tego stopnia byli pod wrażeniem nieszczęścia i bólu Shreeda, że nikt nie śmiał o to zapytać. Odbyło się głosowanie i propozycja przeszła. Do czego on, do diabła, zmierza, zapytała samą siebie. Kiedy zebranie się skończyło, ociągała się z wyjściem. Shreed podszedł prosto do Partlowa i dalej drążył temat. Wygrał, ale chciał uzyskać jeszcze więcej: – Teraz, Clyde, zrób to teraz! Nie obchodzi mnie, że się spóźnisz na ceremonię pogrzebową Janey; myślisz może, że będę sprawdzał obecność przy drzwiach? Chcesz mi okazać trochę współczucia, to porozmawiaj z szefem wydziału dochodzeń, to przecież twój koleś. Powiedz mu, że nie może nam odmówić; albo wznowi dochodzenie w sprawie Siciliano, albo koniec z nim. Koniec! Nie można bezkarnie popełniać takich błędów!
Siciliano, powtórzyła w myśli Sally. To nazwisko żony Alana Craika. Co, do diabła? Przypomniała sobie, że wiele lat temu Shreed i Craik pożarli się o coś, chodziło chyba o jakieś wydarzenie w Afryce. Od tej pory byli zaciekłymi wrogami. Czy Shreed wciąż o tym pamiętał? Czy właśnie o to mu chodziło? Czy chciał zemścić się na Alanie Craiku, uderzając w jego żonę? – Do diabła z tym, po prostu to zrób! – usłyszała wrzask Shreeda. Ten człowiek zaraz wybuchnie, pomyślała. Ale dlaczego? Kwatera główna KSDMW, Waszyngton Mike Dukas siedział za pożyczonym biurkiem w gabinecie przydzielonym już komuś innemu. Właściwie to nie było biurko, tylko stary stół pod maszynę do pisania; do tego dostał niewygodne krzesło, od którego bolały go plecy. – Pan jest Dukas? – usłyszał i spojrzał pod przeciwległą ścianę. Czarnoskóry agent trzymał słuchawkę przy uchu i patrzył w jego stronę. – Tak. – Telefon do pana. – Wyciągnął słuchawkę w jego stronę. – Tylko proszę się pospieszyć. Ja tym zarabiam na życie. Dukas stanął przy jego biurku i podniósł słuchawkę do ucha. – Dukas – powiedział. – Dukas, tu Menzes. Wydział dochodzeń wewnętrznych CIA. – Tak, tak, przecież pamiętam. – Nasza umowa jest nieaktualna. – Hej... – Rozkazy przyszły z samej góry: kontynuować dochodzenie, żadnych umów, ściśle według przepisów. Twoja prawniczka będzie chciała upublicznić sprawę; ma do tego prawo, ale to nic nie zmieni. Dukas zamyślił się na chwilę. Nie wiedział, co spowodowało tę zmianę nastawienia Agencji, ale był realistą; jeśli Menzes mówił, że nici z ich umowy, to tak będzie. – Przekażecie nam sprawę? – zapytał. – Właśnie. Rozkazy mówią: ściśle według przepisów, a przepisy mówią, że dochodzenie powinna kontynuować marynarka. – Powinniśmy porozmawiać. – To nic nie zmieni. Nie ja o tym decyduję. Ale to prawda, powinniśmy porozmawiać o paru rzeczach. Ta sprawa...
– Co z nią? – Nie chcę o tym mówić przez zwykły telefon. – Jezu, Menzes, to będzie ciężki cios dla tej kobiety. – To ciężki cios dla mnie. Nie lubię dowiadywać się o czymś ostatni. Ton głosu świadczył, że Menzes jest autentycznie zirytowany. Był twardym, przywykłym do niezależności facetem, a ktoś gdzieś z góry szarpał za łańcuch, na którym był uwiązany. – To znaczy, że wszystko o czym mówiliśmy jest nieaktualne? Mam na myśli zmianę rozkazów? Ona jedzie do tego zadupia w Wirginii Zachodniej? Nie do Houston? – Wszystko będzie jak poprzednio, poza tym, że sprawa przechodzi w ręce KSDMW. – Tak, ale czy nie moglibyśmy... – zaczął Dukas i przerwał; nie było sensu powtarzać tego jeszcze raz. Ale chciał porozmawiać z Menzesem, więc umówił się z nim na następny dzień w miejscu znajdującym się w pobliżu kwatery głównej Agencji, które nazywało się Tawerna Starej Wspólnoty. Kiedy Dukas skończył rozmawiać, czarnoskóry agent odezwał się nadętym głosem: – Dziękuję bardzo. Myślałem już, że będę musiał od pana zażądać zapłaty. Dukas nie wiedział, jak ma powiedzieć o tym, co usłyszał, Rose. Przeszedł się korytarzem, znalazł puste biuro, wszedł tam i skorzystał z telefonu. Najpierw zadzwonił do Peretza i przekazał mu złe wiadomości. Peretz oświadczył, że muszą urządzić naradę wojenną i to jak najszybciej. Dukas odpowiedział, że pomyśli o tym, i zadzwonił do Emmy Pasternak, ale jej nie zastał. Potem zadzwoni! do Rose. Była szczęśliwa. Słychać to było w jej lekko ochrypłym, pełnym kobiecości głosie, od którego zawsze miękły mu kolana. Ona odezwała się pierwsza, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć: – Zgadnij kto jest w mieście? I zabiera mnie na kolacje? – Al? – Nie, sieroto, Al jest na okręcie! Harry! Harry O’Neill. Inny jej przyjaciel gotów odstawić na bok wszystko, kiedy ona miała kłopoty. Oczywiście. A może namówi O’Neilla, żeby jej o tym powiedział? Nie, w żadnym razie: – Słuchaj, Rose...
– Harry chce się z tobą zobaczyć, Mike. Powiedziałam mu, że moje kłopoty już się skończyły, ale on właśnie dlatego przyjechał do Waszyngtonu i tak czy siak, chce się z wami wszystkimi zobaczyć. – Twoje kłopoty się nie skończyły. – Wiem, dochodzenie będzie kontynuowane, ale... – Nici z umowy, kochanie. Agencja się wycofała. – Słyszał jej przyspieszony oddech. – Jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byliśmy w poniedziałek. Strasznie mi przykro. – Wszystko odwołane? – „Wszystko" znaczyło oczywiście szkolenie astronautyczne. – Wszystko – odpowiedział. – Dzwoniłem do twojej prawniczki, ale jej nie zastałem. Rozmawiałem z Abe'em... – Cholera jasna! – wrzasnęła. – Nie mogą mi tego zrobić! – Abe uważa, że powinniśmy się naradzić. To nie jest zły pomysł, zwłaszcza że jest tu Harry. On zna się na takich sprawach. Co o tym myślisz? – Och, Mike, to straszne! – No tak. Ale nie możemy siedzieć z założonymi rękami. Musimy coś zrobić. – Skoro tak uważasz. – W jej głosie nie było już nawet odrobiny radości. – Skontaktuję się z Emmą – powiedział. Nie powinienem nazywać jej po imieniu, pomyślał. Miał nadzieję, że Rose tego nie zauważyła. Dukas wrócił do swojego pożyczonego niby-biurka. Zeszłej nocy myślał, że lada moment skończy z tą sprawą i za parę dni będzie z powrotem w Hadze. Teraz wiedział już, że to może jeszcze długo potrwać. Naprawdę długo. E-mail, Rose do Alana To jednak jeszcze nie koniec. Mike właśnie mi o tym powiedział. Umowa nieaktualna. O kurcze, kocham cię tak bardzo i tak bardzo za tobą tęsknię i chciałabym kogoś za to zabić. Wciąż się pytam dlaczego mnie, dlaczego właśnie mnie, ale to nic nie daje. Przykro mi, że pociągnęłam cię za sobą, ale nie przejmuj się, poradzimy sobie z tym jak zawsze. Kocham cię i to jest najważniejsze. Ale cholera, wciąż zadaję sobie pytanie, kto to nam robi, kto kto kto?
8 Motel Rose Harry O’Neill wkładał butelki piwa do przenośnej plastikowej lodówki. Był wysokim, przystojnym mężczyzną, pochodził z bogatej rodziny i zachowywał się z pewnością siebie wychowanego w rodzinie wziętych prawników absolwenta Harwardu. Kiedyś był oficerem dochodzeniowym CIA, teraz miał własną firmę, która również zajmowała się sprawami bezpieczeństwa. Przyleciał tu aż z Dubaju, żeby jej pomóc. – Wydobędziemy cię z tego – powiedział stanowczym głosem i wyciągnął w jej stronę butelkę. – Napij się piwa. Znajdowali się w pokoju motelowym Rose. Czekali na spotkanie z Dukasem, Peretzem i Emmą Pasternak. Pokręciła głową. – Rose, daj spokój! To jeszcze nie koniec świata! Rozzłościł ją Zaczęła krzyczeć na niego, ale szybko się opanowała. Harry naprawdę wiedział coś o końcu świata: dwa lata temu torturowano go w Afryce i stracił wtedy oko. Spojrzała na niego przepraszająco i sięgnęła po butelkę. Mrugnął do niej, jakby mówił: „Widzisz? Możesz upaść w błoto i podnieść się, trzymając w ręku diament". Miał na sobie lniany blezer i jaskrawo-niebieski T-shirt. Rose podejrzewała, że wykonany z czystego jedwabiu. Był przystojny, serdeczny i widać po nim było bogactwo. – Przepraszam – powiedziała. Jej uśmiech jednak nie był radosny. Wszedł Abe Peretz. Dukas i Emma Pasternak zjawili się zaraz po nim. Po długim, hałaśliwym przywitaniu i przedstawieniu sobie nieznających się osób, wszyscy – prócz Dukasa – ustawili fotele w koło, wzięli po butelce piwa i usiedli. Dukas zajął osobne miejsce między łóżkami i obwieścił: – Będę przewodniczył temu spotkaniu. Emma zaczęła protestować, ale uciszył ją gestem dłoni. – Ja prowadzę tę sprawę z ramienia KSDMW. ja też będę prowadził nasze spotkanie. – Wskazał palcem na Emmę. – Jest tu pani tylko dlatego, że chciałem wykazać dobrą wolę. To moja klientka i pozostaje moją klientką, gdziekolwiek byśmy byli! Nie powie nic, dopóki ja się na to nie zgodzę. Ona... Dukas oparł dłonie o poręcze jej fotela, pochylił się nad nią tak
bardzo, że prawie dotykał twarzą jej twarzy, i powiedział: – Proszę się zamknąć albo wyjść! Zanim którekolwiek z nich zdążyło powiedzieć coś strasznego, Rose chwyciła Emmę za ramię i powiedziała: – Emmo, proszę! Mike jest moim przyjacielem! Emma spojrzała na nią, a potem znów skrzyżowała spojrzenia z Dukasem. Coś przepłynęło między nimi, jak skok elektrycznego napięcia. W końcu mruknęła: – Tylko niech nikt nie nagrywa. Nic z tego, co ona powie, nie może być wykorzystane w sądzie. Okay? Dukas uśmiechnął się, poklepał ją po ramieniu i zaczął mówić: – Chcę, żebyśmy dziś wieczór zastanowili się i znaleźli sposób ataku. Dla wszystkich tu obecnych jest całkowicie jasne, że Rose została posądzona niesłusznie, a jej mężowi dostało się tylko dlatego, że jest jej mężem. Czy wszyscy się zgadzają? Okay, teraz musimy się tylko dowiedzieć, co, jak i dlaczego. Rose, chcę, żebyś dała mi wszystko, co masz na temat „Peacemakera", bo cała sprawa tu bierze początek. Zaczęło się od pogłosek, że przekazałaś komuś, jakiemuś obcemu państwu informacje właśnie na temat tego projektu. Masz jakieś raporty, wydruki, dyskietki...? – Co to jest... – zaczęła mówić Emma. – Mike – przerwała jej Rose – „Peacemaker" to sprawa sprzed ponad dwóch lat! Nie mam nic na ten temat! – Na pewno coś masz, ludzie zawsze trzymają różne rzeczy. Masz to gdzieś w jakimś pudle na pawlaczu czy w piwnicy. Jakieś idiotyczne nagrody, które ci dali, zdjęcia ze świątecznego przyjęcia w biurze... – A, tego rodzaju rzeczy. – Tak, i masz mi to dać. Wszystko. Zła na to, że nie umie się kontrolować, Rose wybuchnęła: – To wszystko jest w drodze do Houston, nie pamiętasz o tym? Nie mam żadnej piwnicy ani pawlacza! Harry O’Neill wyprostował swoje długie nogi i powiedział: – A komputer? – Spojrzał na Dukasa. – Co o tym myślisz? – Nigdy nie używałam mojego domowego komputera do pracy nad „Peacemakerem"! – krzyknęła Rose. – To był tajny projekt! – Mówisz, że nigdy nie przyniosłaś niczego do domu, żeby popracować nad tym na komputerze? Nie wierzę – sceptycznym tonem powiedział Dukas.
– Protestuję... – Emma uniosła się w swoim fotelu. – Proszę się nie wtrącać! – To typowe policyjne sztuczki, chcecie ją zmusić, żeby powiedziała coś, co pozwoli ją oskarżyć. Dukas utkwił w niej wzrok, wysunął dolną szczękę i powiedział: – Wolałaby pani, żebym wziął ją do pokoju przesłuchań z magnetofonem i ze świadkiem przesłuchania? Tak byłoby lepiej? Do jasnej cholery, jesteśmy tu, żeby jej pomóc! Rose znowu położyła dłoń na ramieniu Emmy i powiedziała: – Odpowiem na to pytanie, Emmo. – Nie chcę, żebyś odpowiadała! – Cóż, będziesz musiała się z tym pogodzić. – Rose spojrzała na Mike'a. – Jak brzmiało pytanie? Czy jest coś na temat „Peacemakera" w moim domowym komputerze? Nie ma. Staram się być porządnym oficerem, Mike. Postępuję według zasad regulaminu. – Rosie, poprzedni przewodniczący Rady Bezpieczeństwa Narodowego trzymał ważne dane we własnym domowym komputerze. Wszyscy tak robią! Chcę przejrzeć pamięć twojego komputera. – Mój komputer jest w drodze do Houston! I jest czysty. Czysty! – Okay – powiedział i zaczął pisać w notesie, powtarzając na głos to, co zapisywał. – Znaleźć... ciężarówkę... w drodze... do Houston... Zadzwonił telefon. – Cholera! – Podrywając się, zrzuciła na podłogę swoje piwo. O’Neill i Peretz zaczęli czyścić dywan; przeszła nad nimi i podniosła słuchawkę. – Halo! – powiedziała. W następnym momencie zdała sobie sprawę, że głos jej zabrzmiał gniewnie. Oby to nie był Alan, pomyślała. To nie był Alan. To była jakaś kobieta. – Pani mnie nie zna – powiedziała. Rose najpierw pomyślała, że to jakaś telemarketerka, ale od razu odrzuciła tę możliwość; telemarketerki nie dzwonią do moteli. – Kto mówi? – Chcę pani pomóc. Głos był cichy, jakby tamta kobieta nie chciała, żeby ktoś po jej stronie ją usłyszał. Trochę napięty. Czujny. Wszyscy dookoła Rose zamilkli i patrzyli na nią. – Z kim rozmawiam? – Za tym, co pani robią, stoi George Shreed. Rose usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki, ale mimo to jeszcze
przez chwilę trzymała swoją przy uchu, nasłuchując. Cisza. Kiedy rozejrzała się po pokoju, spostrzegła, że wszyscy się w nią wpatrują. – Jakaś nieznajoma kobieta powiedziała, że za tym, co się dzieje, stoi George Shreed. – A to skurwysyn! – wybuchnął Abe Peretz. Emma spytała Dukasa, kto to jest George Shreed, O’Neill posłał Rose spojrzenie które mówiło, że wie dobrze, kim jest Shreed, ale jaki to ma związek? Wszyscy byli podekscytowani i pobudzeni, poprzedni ponury nastrój rozwiał się jak dym na wietrze. Rose usiadła. – Nie rozumiem. Dlaczego ktoś miałby...? – Agencja – powiedział Harry. – Ona musi być z Agencji, skoro wie cokolwiek o Shreedzie. Albo jest jego byłą, porzuconą dziewczyną. Ale to nie byłoby w jego stylu. – Tak, tak, ale... – Peretz był tak podniecony, że wymachiwał podniesioną ręką jak uczeń, który chce, żeby wezwano go do odpowiedzi. – Dokładnie to miałem właśnie powiedzieć! Shreed był poważnie, naprawdę poważnie zaangażowany w projekt „Peacemaker". – Poczekajcie! – Emma Pasternak wstała z fotela. Kiedy tego potrzebowała, umiała porządnie wrzasnąć: – O czym wy, do diabła, wszyscy mówicie?! Tak więc, kiedy O’Neill i Peretz rozmawiali dalej, Rose i Dukas objaśnili w zarysie sytuację Emmie Pasternak: Peretz. który dwa lata temu jako rezerwista przepracował rutynowe dwa tygodnie przy projekcie „Peacemaker", natrafił tam na jakieś podejrzane dane i zaczął węszyć. Poszukiwania te skierowały go z powrotem w stronę Shreeda i Agencji, a zakończył je napad, w którego wyniku stracił słuch w jednym uchu. – I to Shreed kazał go pobić? – zapytała Emma. – Na pewno nie! – zawołała Rose. – Nigdy nie wierzyłam... – Zamilkła i spojrzała na Dukasa. – Nigdy nie poszli tym tropem – powiedział i zapisał coś w notesie. – Cóż, ja bym poszła na pewno – powiedziała Emma. – Tak, pani by poszła. – Dukas walnął O’Neilla w kolano. – Harry, więc sądzisz, że ta kobieta, która dzwoniła, jest z Agencji? – Najprawdopodobniej. – Masz jakiś pomysł, jak ją namierzyć? – Założyć podsłuch w telefonie Rose.
– Nie ma mowy! – krzyknęła Emma. Dukas spojrzał na nią i odwróci! się z powrotem do O’Neilla: – Mógłbyś trochę powęszyć w tej sprawie? – W tę sobotę muszę być w Nairobi, Mike – odpowiedział O’Neill, obrócił się w stronę Rose i cichym głosem zaczął mówić jej coś o nagrywaniu rozmów telefonicznych. Dukas wciąż coś notował. – Abe, daj mi wszystko, co masz o ..Peacemakerze" – zwrócił się do Peretza. – A może by poddać Shreeda badaniu na wykrywaczu kłamstw? – Jeszcze nie teraz – odpowiedział Dukas i znowu coś zanotował. – Agencja nie zgodziłaby się na to bez walki, a ja jeszcze nie jestem do tej walki gotowy. – Spojrzał w notatki. – Rosie, czy to miałoby sens, że George Shreed wrobił w tę sprawę ciebie, ponieważ od dawna miał na pieńku z Alanem? – Sama nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – A wy jak myślicie? Peretz potrząsnął głową. – Ten człowiek ma dużą władzę i wiele rzeczy traktuje w sposób bardzo osobisty; przecież w czasie zimnej wojny walczył ze swoimi osobistymi wrogami. Ma tęgi łeb, świetnie orientuje się w geopolityce, ale to typowy egocentryk. Bywa bardzo małostkowy. – A czy mógłby być małostkowy na tyle, żeby wrobić Rose, chcąc pogrążyć Alana? – Dlaczego miałby chcieć pogrążyć Alana? – zapytała Emma. Dukas westchnął. – To bardzo stara historia. Al i ja byliśmy w Mombasie w dziewięćdziesiątym, a może to był dziewięćdziesiąty pierwszy? Mniejsza z tym. Al złapał kontakt z pewnym, no, określmy to tak: niezwykle cennym zagranicznym współpracownikiem. Nie bardzo wiedział, co powinien zrobić, więc zadzwonił do Shreeda, który był starym przyjacielem jego rodziny. I wtedy trach! Wywieziono nas stamtąd tak szybko, że myśleliśmy, że to deportacja, i przyjechało dwóch gości z CIA. Dwa dni później dowiedzieliśmy się, że ten nasz zagraniczny kontakt nie żyje. – Shreed kazał go zabić? – Nie, nie! – Dukas potrząsnął głową, jakby było to najgłupsze pytanie, jakie w życiu usłyszał. – Facet popełnił samobójstwo. Kiedy wróciliśmy do Stanów, Alan pokłócił się o to ze Shreedem i od tej chwili stali się wrogami. Ale czy z tego powodu wrobiłby teraz Rose w coś tak
poważnego? Nie wydaje mi się. – Odwrócił się z powrotem do Harry'ego. – Ale tak dla pewności, czy kiedy będziesz w Nairobi nie mógłbyś zbadać okoliczności tej śmierci? – Nairobi to nie Mombasa. – Ale to ten sam kraj. Do diabła, co z tobą, Harry? Zrób to dla Rose, okay? Peretz potrząsnął głową. – Człowiek taki jak Shreed nie czeka osiem czy dziewięć lat, żeby zrobić coś takiego. Ale może to ktoś inny wskazał Rose, a Shreed tylko stara się to wykorzystać? Teraz wszyscy zaczęli tworzyć rozmaite teorie na temat Shreeda i narada szybko zmieniła się w głośną, chaotyczną wymianę pomysłów i domysłów. Dukas z butelką piwa w dłoni przysiadł na nocnym stoliku i czekał, aż wrzawa ucichnie. Potem wstał, podciągnął spodnie i powiedział: – Posłuchajcie, za wcześnie pozwoliliśmy sobie na zawężenie pola widzenia, rozumiecie? Myślę, że trop Shreeda... – wykonał dłonią gest wyrażający powątpiewanie. – Musimy jednak nim podążyć, musimy wziąć pod uwagę to, co powiedziała przez telefon ta kobieta. – Westchnął. – Osobiście myślę, że George Shreed nie ma nic wspólnego ze sprawą Rose, ale muszę to sprawdzić, bo na tym polega moja praca. A teraz zmieńmy temat, okay? Siedzieli tam jeszcze przez całą godzinę, powtarzając wiele z tego, co mówili do tej pory. Wszyscy starali się pocieszyć Rose. Snuli wciąż nowe domysły. Czy Rose miała wrogów? Peretz wspomniał Raya Sutera, który pracował przy projekcie ,,Peacemaker", a teraz był w CIA; kiedyś starał się zaciągnąć Rose do łóżka i to mu się nie udało. Czy mógł z tego powodu stać się jej wrogiem? Wymieniano nazwiska innych „konfliktowych'" osób z marynarki i rywali na płaszczyźnie zawodowej. Dukas wciąż notował. Potem wszyscy zaczęli się żegnać. Najpierw wyszedł Peretz, po nim Dukas z Emmą, a na końcu O’Neill. Kiedy Rose została sama, włączyła telewizor, żeby się trochę zrelaksować. Przypomniała sobie pewien szczegół: Dukas i Emma przyszli i wyszli razem. Czyżby coś było między nimi? Dukas leżał w ciemnościach na wznak, czując na sobie ciężar ciała Emmy, trzymającej głowę na jego piersiach. Na nagiej skórze czuł dotyk jej miękkich włosów. Myślał, że zasnęła, i sam już zaczął zapadać w sen,
kiedy powiedziała: – Kiedyś miałam męża. – Nie żartuj. – To trwało tylko dwa lata. – Podniosła głowę i odrzuciła włosy do tyłu; widział zarys jej głowy majaczący na tle okna. – Skazane na niepowodzenie małżeństwo dwojga prawników. Zastanowiło go to, co powiedziała. Rozmyślał o tym tak długo, że podejrzewał, iż już zasnęła, ale mimo to w końcu powiedział: – Jak małżeństwo mogło być skazane na niepowodzenie, jeśli się kochaliście? Usłyszał jej śmiech, głęboki i chrapliwy; nie śmiała się chyba zbyt często. – Kochaliśmy się? Na miłość boską, Mike, wydoroślej wreszcie. W ciemności była inna. Jej głos stał się niższy i cichszy, przestała też być tak agresywna. No i w ciemności pojawiał się ten śmiech, a przede wszystkim seks. Świetny seks. Podejrzewał, że to rozdzielenie nocy i dnia miało swój udział w niepowodzeniu jej małżeństwa, że oboje z mężem byli do siebie podobni, z tym, że nie znajdowali się w ciemności w tym "samym czasie. I dlatego tak to się skończyło. – Ja nigdy nie byłem żonaty – powiedział. – Twoje szczęście. – Podniosła głowę i przesunęła się tak, że jej oczy musiały się znajdować teraz nad jego oczami; być może dostrzegła nawet ich blask w wątłym świetle docierającym zza okna. – Jesteś zakochany w Siciliano, prawda? – zapytała. Musiał się zastanowić, co jej powie. W tej sytuacji nie było dobrej odpowiedzi. – Chyba tak – odpowiedział po chwili. – Ale to bez znaczenia. Znowu się zaśmiała. – Miłość? Myślałam, że wierzysz w miłość. A teraz mówisz, że jest bez znaczenia? – Ona kocha swojego męża. A on jest moim przyjacielem. Czuję, że nic by z tego nie wyszło, rozumiesz? Opuściła głowę na jego ramię. – A jeśli jej mąż gdzieś zginie, czy nie pójdziesz do niej natychmiast? Prawdę mówiąc, zastanawiał się już nad tym. Musiałoby się to skończyć seksem, a nie myślał o sobie i Rose w ten sposób. Kiedyś, owszem. Teraz łączyło ich coś innego. Nie to, że mieli już seks za sobą, po prostu on raczej zaczął o niej myśleć bardziej poważnie,
odpowiedzialnie, jako o żonie swojego przyjaciela i matce dwojga dzieci. Czy poszedłby do niej natychmiast, żeby stać się nowym ojcem dla tych dzieci? Żeby zająć miejsce Ala w jej życiu, w jej łóżku? Nie, nie mógłby tego zrobić, bo uważał ją za kobietę, która może kochać tylko jednego mężczyznę. Wiedział, że on nigdy nie będzie tym mężczyzną. Zaczął to wyjaśniać Emmie, ale tym razem już spała. Rano ona była zrzędliwa, a on milczący. Unikali spotkania w cudzym, małym mieszkaniu. Wypili kawę, nie odzywając się do siebie. Potem ubierając się, wysłuchali wiadomości radiowych. Kiedy już szła do drzwi wyjściowych, zawołał za nią: – Emmo, poczekaj! – Spieszę się. – Zapomnij o tym, co mówiliśmy o George'u Shreedzie. Nigdy nie słyszałaś o George'u Shreedzie, okay? Westchnęła zbyt głośno i zbyt długo; to było westchnienie dziecka, które właśnie dostało pracę domową. Dukas położył jej dłoń na ramieniu. – Jest za wcześnie, żeby zacząć węszyć wokół Shreeda. Jeśli to zrobisz, możesz wszystko zepsuć, okay? Na razie to sobie odpuść. Posłała mu nieszczery uśmiech. – Chyba mi ufasz? – zapytał. Wzruszyła ramionami i powiedziała: – Okay. – Obiecujesz? – Daaaj spoookój! – odpowiedziała i odwróciła się w stronę drzwi. Była ósma. Emma Pasternak wyglądała na zmęczoną, można nawet powiedzieć skonaną, chociaż jej dzień pracy dopiero się zaczynał. Rzuciła żakiet na kanapę, przejechała dłonią po wiecznie zmierzwionych włosach i ciężko usiadła za biurkiem. Włączyła laptopa i zaczęła wykonywać telefony według listy w planie dnia. Na początek zadzwoniła do detektywa, którego wynajęła do sprawy Rose. – Cześć – rzuciła w słuchawkę i mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź. – Tu Pasternak. Mam coś dla ciebie; to bardzo ważna sprawa, musisz się tym zająć i zapomnieć o innych rzeczach. Tak, tak, wiem, że masz jeszcze inne sprawy; zajmiesz się nimi później. Mam tylko nazwisko. Chcę, żebyś zdobył wszystko na temat tego człowieka. Naprawdę wszystko – akt urodzenia, szkoły, wszystko. Okay? Nazywa się George Shreed. Pracuje teraz w CIA, jest tam całkiem wysoko w
hierarchii. Chodzi o to, żebyśmy wyciągnęli wszystkie brudy, które będą nadawać się do druku, i podstawili mu je pod nos tak, żeby się śmiertelnie wystraszył. Jeśli ulegnie naciskowi, to będziemy w domu. Okay? Weź się do tego od razu. USS „Thomas Jefferson" Kiedy Rafe zawiadomił go, że w końcu odbędzie się spotkanie z admirałem, Alan pospiesznie uporządkował swoje notatki, które miały mu umożliwić przyzwoitą prezentację. Wciągnął do przygotowań nowego oficera, Solecka, ponieważ ten świetnie radził sobie z komputerem. Na dodatek był tu zupełnie nowy, więc nie mógł mieć nic przeciwko Alanowi. Na odprawie obecna była większość oficerów szwadronu i spora część personelu flagowego. W czasie, kiedy inni oficerowie składali swoje raporty, admirał spoglądał na niego parę razy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kiedy przyszła jego kolej, Alan wysunął się do przodu, wyprostował i powiedział: – Dobry wieczór, panie admirale. Zamierzam przedstawić możliwości systemu MARI i wykazać, jak może on zwielokrotnić skuteczność i zwiększyć zakres działania istniejącego sprzętu. – Proszę zaczynać, komandorze Craik. – Szczelinowy syntetyczny radar inwersyjny został zamontowany na wszystkich samolotach S-3 pod koniec lat osiemdziesiątych. Pozwalał na rozpoznanie celu z dużych odległości i znacznie polepszył możliwość namierzania celu. MARI, czyli radarowy system wieloosiowych wyobrażeń, wykorzystuje najnowsze osiągnięcia w modelowaniu obrazu komputerowego, pozwala połączyć parę systemów szczelinowych w jeden szereg i dzięki temu uzyskać ostrzejszy, trójwymiarowy obraz. Za pomocą systemu wieloosiowych wyobrażeń możemy uzyskać syntetyczny szczelinowy obraz trwałego obiektu, takiego jak wyrzutnia pocisków rakietowych, hangar czy czołg. – Jak dobra jest rozdzielczość? – zapytał kapitan flagowy. Zadał to pytanie zwyczajnym, nie wrogim głosem. – Producent twierdzi, że jeden metr, ale nie wydaje mi się, żeby sam sprzęt bez dodatkowego oprogramowania miał aż tak wysoką rozdzielczość. Tuż przed opuszczeniem Pax River unowocześniliśmy oprogramowanie sprzętu, które powinno zwiększyć szybkość operacyjną i polepszyć rozdzielczość. Więcej będę mógł powiedzieć, kiedy wypróbujemy je w praktyce.
– Wypróbowaliście je już w powietrzu? – Tylko raz. – Jakie wnioski? – Urządzenie zbyt często traci łączność z celem, by można było uznać system za niezawodny. Nie jestem specjalistą od komputerów, ale myślę, że ilość przekazywanych danych przekracza dopuszczalną przepustowość łącza. Alan spojrzał na Solecka, a ten skinął głową. Soleck wykazał zdumiewającą, graniczącą z bezczelnością pewność siebie, przecież nawet nie wypróbował systemu w powietrzu. Admirał Kessler również skinął głową, nie uśmiechnął się jednak. – Doceniam pańską szczerość, komandorze. Ale nie mogę wysłać pańskich samolotów nad Bośnię. Jeśli nie jesteście pewni technicznej strony przedsięwzięcia, nie ma po co narażać załóg naszych samolotów. – Odszukał wzrokiem Rafe'a, chcąc poznać jego opinię. – Przykro mi, Al, ale muszę się z tym zgodzić. – Wyglądało na to, że Rafe'owi naprawdę było przykro. Równie dobrze jak Alan wiedział, że jego oddziałowi potrzebna była jakaś prawdziwa akcja. Alan starał się, by jego słowa brzmiały przekonująco: – Kiedy ten system zadziała, będzie stanowił niezwykle cenne narzędzie. Będziemy w stanie wykryć radar, w czasie kiedy będzie działał i później namierzyć go, nawet jeśli zostanie wyłączony. To wzbudziło zainteresowanie pilotów F-18. – Z jaką dokładnością namiaru? – zapytał jeden z nich. – Z dokładnością do jednego metra. Ale admirała te informacje nie przekonały. – Więc sugerowałbym, żeby poprawić łączność z celem i rozszerzyć przepustowość łącza. – Tak jest. – I proszę skupić na tym całą swoją uwagę, Craik. Rozumie mnie pan? Admirał wypowiedział te słowa tonem pozbawionym wrogości, ale pozwalającym wyczuć ich podtekst. Stojący za nim Maggiulli lekko skinął głową. Znaczyło to: skończ z tymi bzdurami z KSDMW, połóż kres plotkom na temat twojej żony i ciebie i zajmij się programem! – Coś jeszcze? Okay, panowie, życzę miłego wieczoru. Admirał podniósł się i opuścił pomieszczenie. Pozostali oficerowie stali na baczność, dopóki nie zniknął im z oczu, a potem sami zaczęli wychodzić. Alan zostawił komputer Soleckowi i poszedł za Rafe'em,
który czekał na niego w przejściu. Lekki uśmiech rozjaśniał jego twarz. – To jest ten spóźniony pan Soleck? – Nieźle zna się na komputerach. – Ale najwyraźniej nie zna się na kalendarzu. – Rafe, cały mój oddział czeka na jakąś prawdziwą akcję. Wszyscy inni będą zdobywać medale w powietrzu, a my mamy siedzieć na tyłkach? Przecież moglibyśmy pomóc. – Usprawnij to łącze, Al. – Rafe lekko wzruszył ramionami. – Może spotkamy się potem na kawie? – Mam wyznaczony lot. Alan skręcił przy wrędze 81 i poszedł do pomieszczenia przygotowawczego, gdzie zastał Solecka, który rozmawiał z oficerem wywiadu szwadronu EA-6B, kobietą, i plótł jakieś bzdury. Kiedy zobaczył Alana, pożegnał się z nią, wziął do ręki laptopa – miał go na prezentacji – i podszedł do swojego dowódcy. – Ta Mary Rennig jest naprawdę niezła – powiedział, promieniejąc jak neon nad nocnym sklepem. – Soleck, czy zawsze wypowiadacie wszystkie słowa, które przyjdą wam do głowy? Chorąży Rennig jest oficerem marynarki wojennej USA. – No tak! Przepraszam. W każdym razie dała mi te świetne karty rozpoznawcze! – Soleck wyciągnął w jego stronę komplet kart rozpoznawczych okrętów i samolotów. – Zamierzam skorelować te karty z obrazami z symulatora. Bosman Navarro uważa, że zakres rozpoznawczy symulatora jest zbyt wąski, więc zamierzam wprowadzić do niego sylwetki nowych okrętów. – Panie Soleck, chce pan powiedzieć, że zamierza pan wprowadzić nowe dane do symulatora? – No cóż, tak. Zamierzam tak zrobić, w instrukcji obsługi jest napisane, jak to się robi. – A skąd będzie pan wiedział, jak będzie wyglądał powrotny obraz okrętu w radarze? – Jezu, proszę pana, to jest... Alan przypomniał sobie wyrażenie używane w geometrii na poziomie szkół wyższych – „intuicyjnie oczywiste". Czyżby Soleck był tak dobry, że obrazy powrotne z nowoczesnego radaru były dla niego „intuicyjnie oczywiste"? – Lepiej niech mi je pan pokaże przed wprowadzeniem ich do pamięci symulatora – powiedział, mając ochotę poklepać Solecka po głowie.
Waszyngton Podczas gdy Alan Craik rozmawiał z Soleckiem, a Emma Pasternak instruowała swojego detektywa, Mike Dukas spotkał się z Harrym O’Neillem przy wejściu na stację metra Centrum. Nie podawszy mu nawet dłoni na powitanie, powiedział: – Przepraszam, że ci rujnuję dzień, Harry. – Przez telefon nie wyjaśnił mu, dlaczego chce się z nim spotkać. – Mów szybko, o co chodzi, stary. Mam spotkanie z paroma bogatymi Arabami. – Nie chodzi o Rose. Pojawiło się coś nowego. Chcę, żebyś krył Ala Craika na spotkaniu z kontaktem. O’Neill uśmiechnął się i powiedział: – Teraz robię takie rzeczy tylko za pieniądze, Mike. Dukas wyciągnął z kieszeni pomięty banknot jednodolarowy i wyciągnął go w stronę Harry'ego: – Potrzebuję kogoś do osłaniania twojego najlepszego przyjaciela. – Mike, masz za sobą całą pieprzoną organizację! – I żadnych funduszy, a przede wszystkim żadnej pewności, że ta rzecz pozostanie między mną a tym obcym człowiekiem. I że nie dowiedzą się o tym gdzieś w dowództwie albo, nie daj Boże, w Agencji. – Trącił go łokciem w bok. – Na miłość boską, myślisz, że bez powodu spotykamy się tu jak para szpiegów? – Opowiedział pobieżnie o tym, co przydarzyło się Alanowi w Trieście; potem powiedział, że tamta kobieta chce się z nim spotkać w Neapolu. – Ci z KSDM W z Neapolu nie są zbyt dobrze wyszkoleni, narobiliby wokół tego tyle hałasu, że nie ma o czym mówić. Ty wiesz, jak to trzeba zrobić. Można na tobie polegać. – Mike, ja jestem cywilem. – Nikt nie jest doskonały. No, nie każ się prosić, on przecież uratował ci życie! O’Neill spojrzał na tkwiący wciąż w dłoni Dukasa banknot jednodolarowy i powiedział: – Zapłata nie jest zbyt wysoka. – To nie jest zapłata; to jest honorarium. O’Neill roześmiał się i zacisnął palce Dukasa wokół banknotu: – Niech to będzie mój datek na fundusz kawowo-pączkowy KSDMW. Co mam zrobić?
Dukas wymienił kolejno: ustalenie trasy w Neapolu, zaaranżowanie spotkania, wypatrywanie mogących stanowić zagrożenie osobników. O’Neill spojrzał na zegarek. – Ale niech będzie jasne, że jestem kontraktowym pracownikiem, dobra? Przefaksuj mi kontrakt do Nairobi; chcę mieć przykrywkę, jeśli coś pójdzie nie tak. – Wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Robię to tylko dla Alana i Rose – powiedział i odszedł. Langley George Shreed siedział w biurze Clyde'a Partlowa. Jego smutek i ból po stracie żony przybrały teraz formę swoistego psychologicznego sadyzmu, zwróconego przeciwko wszystkim ludziom, z którymi się stykał. W tym momencie przeciw Partlowowi. W niektórych układach hierarchicznych CIA Partlow był jego szefem, w innych – równym mu stopniem. Teraz Shreed czerpał sadystyczną przyjemność z dręczenia Partlowa. Rozmawiali o Chinach. Wyszli właśnie ze spotkania poświęconego niepewnej sytuacji wzdłuż granicy Kaszmiru i Shreed wymruczał do Partlowa, że powinni porozmawiać o „chińskich sprawach". Takie zapowiedzi zawsze niepokoiły Partlowa. „Chińskie sprawy" to brzmiało jak „smoki" albo „eksplodujące grzyby doktora Fu Manchu". – Chinole nie będą się wychylać! – powiedział Partlow i zamachał pustą fajką. Był wysokim, lekko otyłym mężczyzną, lubił nosić szelki, jaskrawe koszule i młodzieńcze fryzury; Shreed nazywał to stylem absolwenta na emeryturze. – To całe zgrupowanie sił jest zwyczajnym pobrzękiwaniem szabelką. Shreeda nic a nic nie obchodziły poglądy Partlowa. Zależało mu tylko na przeprowadzeniu własnej chińskiej operacji. Konfrontacja Indii z Pakistanem wydawała się coraz bardziej jakby wprost stworzona do tego celu. Musiał się tylko upewnić, czy Chińczycy naprawdę w to wejdą i czy jeśli przyciśnie się ich dość mocno, staną do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi. Trzeba było tylko podpuścić Biały Dom przeciw Pekinowi, a Chiny przeciw Stanom. – Myślę, że musimy być przygotowani na to, że Chińczycy zaingerują w spór między Indiami i Pakistanem. Myślę też, że powinniśmy spytać o opinię Radę Bezpieczeństwa Narodowego i dowiedzieć się, jakie jest ich stanowisko w tej sprawie.
Partlow skrzywił się i odpowiedział: – Ich stanowisko jest takie, że nie chcą dać się w nic wciągnąć! – Sądzę, że Agencja mogłaby odzyskać sporo ze straconego ostatnio zaufania, gdyby tym razem miała rację co do Chin, Clyde. Jeśli przedstawimy ten pomysł już teraz, to przynajmniej później będą pamiętać, że to my pierwsi powiedzieliśmy o tym, że Chińczycy mogą się do tego posunąć. – Oni się do tego nie posuną! – Partlow mówił nosowym głosem, który czasami brzmiał jak świszczący skowyt, a czasami jak rżenie. – Cóż, powinniśmy też zaznaczyć, że Tajwańczycy mogą pomyśleć, iż to jest doskonała chwila, by zrobić coś naprawdę głupiego. Jeśli Chińczycy będą zaangażowani na Zachodzie, być może gotowi do użycia broni atomowej... – O mój Boże! – Wszystko, co możemy zrobić, to zasugerować, żeby amerykańska grupa bojowa opuściła Tajwan. To przypomniałoby Tajpej, że muszą wyjąć głowę ze swojej dupy. – George, amerykańska grupa bojowa opuszczająca Tajwan sprowokowałaby Chińczyków! – Nie, jeśli byliby zaangażowani w spór Indii z Pakistanem. Wałkowali ten temat, aż w końcu Shreed, zgodnie ze swoim planem, przekonał Partlowa, że lepiej będzie, jeśli ochroni swój tyłek i prześle do Białego Domu informacje o możliwym rozwoju sytuacji. Wszystko to tak zdenerwowało Partlowa. że przeprosił na chwilę i wyszedł do toalety. Pod jego nieobecność Shreed, który miał pojemniejszy pęcherz, wstał z fotela i przeszukał biurko Partlowa. Znalazł to, czego potrzebował, obok zdjęcia żony Partlowa: blok z gotowymi formularzami od dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Te formularze nie były przeznaczone do codziennego użytku, lecz na szczególne okazje. Sporządzono je na specjalnym papierze, miały wytłoczone ozdobne godło i poufną klasyfikację. Shreed zawsze odmawiał przyjęcia takich formularzy, uważając je za rzecz trochę tandetną, ale teraz właśnie coś takiego było mu potrzebne. Sięgnął przez biurko i wydarł z bloku dwie kartki. Ze zdziwieniem spostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Nerwy zaczynają mi wysiadać, pomyślał. To był swoisty wewnętrzny żart, którym starał się ukryć przed samym sobą fakt, że ostatnio coraz częściej odczuwał strach. Kiedy Partlow wrócił, Shreed siedział już z powrotem w swoim
fotelu. Skóra na twarzy Partlowa była zaróżowiona, musiał ją sobie umyć i dokładnie wytrzeć. – Nie podoba mi się to, George – powiedział. – To doskonała okazja. Jak sądzisz, czy powinniśmy sporządzić plan operacyjny w celu spenetrowania najwyższych pięter Chińskiej Partii Komunistycznej i ich Armii Ludowej, żeby sprawdzić, czy zaczną strzelać, kiedy amerykańskie okręty znajdą się w ich zasięgu? – Och, George! – powiedział Partlow. Tym razem rżał. Kwatera główna KSDMW Dukas po powrocie ze spotkania z O’Neillem starał się uporządkować pomysły, które narodziły się podczas spotkania w pokoju motelowym Rose. Właśnie wyszedł na korytarz z pustego biura, w którym korzystał z telefonu. Dzwonił do bardzo wielu osób, wprawił w ruch mnóstwo mechanizmów, ale wciąż nie czuł, że coś naprawdę wie. Wszedł do małego biura, w którym stał jego stolik pod maszynę do pisania i podszedł do biurka nadętego, czarnoskórego oficera. – Telefon nie jest do pańskiej dyspozycji – powiedział oficer opryskliwym tonem i położył dłoń na aparacie, żeby pokazać, iż należy do niego. – Pan jest Triffler? – zapytał Dukas. – Tak. – Jest pan moim nowym asystentem. – Dukas uśmiechnął się. – Siedzi pan za moim nowym biurkiem. Proszę zdjąć rękę z mojego nowego telefonu. – Rzucił głową w stronę stolika pod maszynę. – Jazda! – Jak to?! – Tak, życie jest ciężkie. – Dukas rzucił na jego biurko plastykową teczkę. – Pańskie pierwsze zadanie: komandor porucznik nazwiskiem Siciliano. Trzeba zrobić całą papierkową robotę. Niech pan obliczy budżet, przeczyta mój raport i zrobi próbne oszacowanie wsteczne aż do piętnastego września. Proszę się tym zająć od razu, to musi być zrobione jeszcze dzisiaj. – Nie przyjmuję rozkazów od pana! – Teraz już tak. Proszę iść i spytać swojego poprzedniego szefa, trzecie biuro po lewej stronie. On wyjaśni panu to, co jemu wyjaśnił właśnie dyrektor KSDMW. A teraz proszę zwolnić miejsce, chcę skorzystać z telefonu.
Dukas wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i facet wypadł z pokoju. Dukas usiadł za swoim nowym biurkiem. Teczka upadając, otwarła się były to akta personalne oficera marynarki. Na okładce widniał napis Kryształowe wnętrze. W środku, na szczycie strony wypisane było imię i nazwisko: Rose Siciliano. USS „Thomas Jefferson" Próbując przyspieszyć usprawnienie systemu MAR!, Alan kazał Reilleyowi znaleźć dla nich oddzielną częstotliwość. Stevens dwukrotnie kontaktował się z producentem, który obiecywał, że jego ludzie mogą poskładać wszystko jak należy w ciągu tygodnia, ale dla Alana było to o sześć dni za długo. Paru ludzi producenta stało najczęściej wokół własnego sprzętu z tyłu pomieszczenia przygotowawczego, Stali tam i przez cały czas rozmawiali o kodach i parametrach. Alan nie bardzo pojmował to, o czym mówili, ale zauważył, że Campbell i Soleck rozumieją ich bez trudu, więc co jakiś czas któryś z nich dwóch składał mu formułowane prostym językiem raporty na temat postępów w pracach. Gdziekolwiek Alan spojrzał, wszędzie napotykał pytającego o to lub tamto Solecka. Po jednym dniu pobytu na „Thomasie Jeffersonie" Soleck sprawiał wrażenie zakochanego w okręcie. Jego szczenięcy entuzjazm mógłby być zaraźliwy, gdyby Alan nie był tak pochłonięty swoimi myślami. Alan złapał się na tym, że powarkuje na Solecka, bo ten chłopak stanowił łatwy cel. Ale którejś z bezsennych nocy, kiedy myślał o swych problemach – o Rose, o swojej karierze, swoim obecnym oddziale i jego kłopotach – zdał sobie nagle sprawę z tego, że Soleck nie powinien być celem jego ataków. W istocie rzeczy Soleck, pomimo swojej chwilami niezwykle irytującej niedojrzałości, był kimś w rodzaju geniusza. W czasie swego drugiego lotu obsługiwał klucze wielofunkcyjne tak, jak nie umiałoby tego zrobić wielu starszych, bardziej doświadczonych oficerów. Potrafił przywrócić nagle utracone połączenie w ciągu paru sekund. Znał się nawet na łączach przepustowych i antenach; załoga musiała poprzestawiać większe anteny na obu samolotach zgodnie ze wskazówkami jego i Campbella. Przygotowując się do własnego lotu, Alan wybrał się do meteorologów. Soleck dreptał za nim, opisując jeden ze swoich nowych pomysłów. W przejściu Alan wpadł na kogoś. – Zgubiłeś się, koleś? – Przed nim stal Rafe, trzymając się za kolano. – Zajmujesz dużo miejsca – próbował zażartować Alan.
– Wygląda na to, że jesteś myślami gdzieś daleko, Al. Ten szczeniak to jeden z twoich? – Podporuczniku Soleck, to jest kapitan Rafehausen, głównodowodzący lotnictwem na pokładzie tego okrętu. – Ooo, słyszałem o panu! – Soleck, wydaje mi się. jakbym cię już znał. Miałeś przyjemny lot z Norfolk? – Świetny. Mieliśmy międzylądowanie w... – Soleck nie uchwycił właściwego sensu pytania. – Myślę, że pan kapitan oczekuje przeprosin za spóźnienie, panie Soleck. – Och, no tak, przepraszam. To prawda, nawaliłem. – Rzeczywiście. Wybiera się pan z komandorem do meteo? – Powiedział, że pokaże mi, skąd wziąć dane meteorologiczne. Podobno mają tam okno! Dla lotników to okno było stałym obiektem żartów. Pomieszczenie meteo miało jedno /. niewielu okien na okręcie – duże, z szybą z pleksiglasu, można było przez nie zobaczyć spory kawa! nieba i pokład startowy. Ponieważ większość pozostałych pomieszczeń na okręcie pogrążona była stale w półmroku, to pomieszczenie stwarzało meteorologom najlepsze warunki do pracy. Większość marynarzy na okręcie mogła odróżnić noc od dnia tylko dzięki zegarkom. – Soleck, proszę wejść po drabinie i wyjrzeć sobie przez okno. Potem proszę wziąć prognozy i wrócić. Spotka się pan z komandorem Craikiem w pomieszczeniu przygotowawczym, okay? – Tak jest. – Alan, za mną. Alan poszedł za Rafe'em korytarzem flagowym, potem obaj zeszli po drabinie w dół do części okrętu, w której znajdowało się biuro dowódcy. Rafe wprowadził go do środka, nalał mu do kubka kawy z termosu i zamknął drzwi. Po chwili rozległo się pukanie. Rafe krzyknął: ..Później!" – i odwrócił się w stronę Alana. – Admirał trochę się uspokoił; kapitan flagowy jest w pewnej mierze po twojej stronie. Ja trzymałem gębę na kłódkę, bo wiedziałem, że ostatnio żyjesz w stresie. Ale teraz chcę wiedzieć, o co chodzi z tobą, KSDMW i tym gównem w Trieście. Mów. Alan przez moment zastanawiał się. jaką dać odpowiedź. – Nie mnie o tym mówić – rzekł w końcu.
– Kim był ten gość, którego zastrzeliłeś w Trieście? – Rafe..." – Posłuchaj, ja nie żartuję. Wiem, że ani ty, ani Rose nie jesteście szpiegami. Jestem pewien. Ale chcę, żeby dowiedzieli się o tym inni ludzie na tym okręcie. A ty mi tego nie ułatwiasz, chodząc z głową w pieprzonych chmurach. Przyznaję, twój oddział zaczyna wyglądać lepiej, chociaż, prawdę mówiąc, gorzej niż było, chyba być nie mogło. Chcę, żebyś skoncentrował całą swoją uwagę na tym oddziale, Al. Alan napotkał spojrzenie Rafe'a i podjął decyzję. Rafe był przyjacielem. I nie prowadził żadnego dochodzenia. – Okay, zrobię to najlepiej, jak potrafię, Rafe. – Streścił to, co wiedział o kłopotach Rose. Potem przeskoczył do wydarzeń w Trieście: – Jakaś kobieta podeszła do patrolu straży przybrzeżnej i podając się za Rose, powiedziała, że będzie na mnie czekać w kawiarni. Poszedłem tam i trafiłem w samą porę. Czterech gości zaczęło ostrzeliwać tę kawiarnię. Roznieśliby ją w drzazgi, nie mówiąc już o ludziach. Myślałem, że Rose jest w środku, i zacząłem działać. Ta kobieta powiedziała mi parę słów i znikła. – Czekała tam na ciebie? ■ – Tak. Teraz mam się z nią spotkać w Neapolu, to tylko do twojej wiadomości. Mam upoważnienie KSDMW, żeby się z nią spotkać, okay? Rafe osunął się trochę na swoim krześle, jego kościste ciało przechyliło się pod dziwnym, nienaturalnym kątem. – I nie możecie się doczekać tego spotkania w Neapolu? – Mnie się tak do tego nie pali... – Koleś, posłuchaj mnie uważnie. Ten oddział, tutaj, to jest twoja praca. Powiedz KSDMW, żeby sami odszukali tę kobietę. Układanie się z nią nie wchodzi w zakres twoich obowiązków, słyszysz? – Rafe... – Alan poczuł, jak zaciska go w gardle. – Nie. – Tym razem to ja muszę się z nią spotkać. Powiem Mike'owi, że po tym spotkaniu wysiadam z interesu. – I wtedy będę miał sto procent Alana Craika na tym okręcie? – Tak! – Przyjdź i powiedz mi, kiedy zawiadomisz KSDMW o tym, że po tym spotkaniu będą musieli sami zająć się swoją robotą. – Spojrzał na niego spode łba. – A przede wszystkim daj mi znać, kiedy ten system MARI zacznie działać jak należy.
9 USS „Thomas Jefferson" Alan siedział na tylnym miejscu – tak niegdyś zaczęło się jego latanie. Stevens był pilotem, drugim pilotem był żółtodziób Soleck. Starszy bosman Craw siedział na drugim miejscu z tyłu; obaj z Alanem wypróbowywali sprzęt MARI na każdym obiekcie, jaki się pojawił. W odległości dziesięciu kilometrów na prawo od nich leciał 902 z naprawionym już silnikiem. Na ich ekranach widniał wyraźny obraz włoskiego statku pasażerskiego, z ostro obrysowaną nadbudówką i lekkim rozmyciem pośrodku konstrukcji, gdzie znajdował się basen. Kontur dziobu był oddany bezbłędnie, maszt radaru na nadbudówce przedstawiony tak dokładnie, że można było dostrzec poszczególne płaszczyzny obrotowe. Obraz wyglądał jak reklamowe zdjęcie firmy zajmującej się zaopatrzeniem wojska w najnowsze osiągnięcia techniki. – AH 902. przejdź na sto osiemdziesiąt. Powoli. – Zrozumiałem. Dziesięć kilometrów na zachód od nich drugi z samolotów MARI obrócił się powoli na południe. – Stevens, skręć na wschód. Bardzo powoli. – Zrozumiałem. – S-3 dokonał stopniowej poprawki kursu. Stevens co jakiś czas zwiększał na chwilę moc, żeby zachować pułap lotu. Alan obserwował obraz włoskiego statku, który zaczął się bardzo powoli obracać. – AH 902, wejdź trzysta metrów wyżej. – Zrozumiałem. Obraz zmienił się nieznacznie. Odległość od obiektu była tak duża, że trzystumetrowa różnica wysokości nie miała wielkiego znaczenia. Alan wciąż patrzył w ekran. – Stevens, obróć nas ostrzej na północ. – Zrozumiałem. Pilot dodał mocy, ryk silników się wzmógł i siła przyspieszenia wcisnęła Alana w siedzenie. Nie był to najostrzejszy zwrot, jaki mógłby wykonać S-3, ale wystarczająco ostry. Obraz zniknął. Alan obserwował ekran. W parę sekund po tym, jak Stevens ustawił ich na stałym kursie, połączenie wróciło i na ekranie pojawił się obraz okrętu, równie
doskonały jak przedtem. – Nieźle – powiedział Alan. Było o wiele lepiej niż nieźle. Mogli utrzymać obraz przez długie minuty, nie tracąc połączenia, ponieważ mieli własny kanał częstotliwości i nową antenę zamontowaną na szczycie kadłuba, której zawdzięczali lepszą łączność z obiektem. Poszerzyli też przepustowość łącza. – Automatyczna ponowna synchronizacja działa. – Kiedy ludzie zajęci byli programowaniem, Soleck niemal przez cały czas siedział z nimi. Nigdy nie twierdził, że sam to zrobił, ale Alan wiedział, jak duży był udział tego młodego pasjonata we wprowadzeniu ich planów w życie. – Tracimy połączenie tylko przy ostrzejszych zwrotach. Zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdybyśmy umieścili antenę na spodniej stronie kadłuba samolotu... – Proszę to omówić z pracownikami producenta, kiedy wylądujemy. – Kurwa! – zaklął Stevens. Alan poczuł, że samolot opada. – Hydraulika! – Stevens walczył z drążkiem sterowniczym. Alan sięgnął do kieszeni swojego hełmu, po czym otworzył instruktarz awaryjnych procedur postępowania na pierwszej stronie rozdziału Awaria obwodów hydraulicznych. Wirginia George Shreed przeznaczał na nocny sen tylko parę godzin, które zresztą nieraz w znacznej części spędza! przed komputerem. Od czasu gdy Janey trafiła do hospicjum, spał jeszcze mniej. Nocami dręczył go lęk, co było dlań zaskoczeniem. Dlaczego miałby się bać czegokolwiek, jeśli nic dbał nawet o to, czy umrze, czy będzie żył? Czemu miałby obawiać się, że go złapią, jeśli umarł ktoś, kto był dla niego najważniejszy na świecie? A jednak się bał; ten strach był instynktowny, jak strach zwierzęcia uciekającego przed drapieżnikiem. W bezsenne godziny przed świtem planował swoją chińską operację. Opracowywanie szczegółów tego planu łagodziło dręczący go strach. Tak jak powiedział Partlowowi, Indie i Pakistan znów walczyły ze sobą w Kaszmirze, blisko chińskiej granicy. Pakistan wysłał własne oddziały, żeby wesprzeć kaszmirskich rebeliantów, których przedtem sam uzbroił i wyszkolił. Indie nasiliły obecność swojego lotnictwa w powietrzu. W Szinjiang, najdalej położonej na zachód i najbliższej teatru działań
wojennych prowincji Chin, pojawiły się dwie dywizje chińskiej Ludowej Armii wyposażone w broń pancerną i ciężką artylerię. Oddziały pomocnicze pracowały nad przedłużeniem trakcji kolejowej w Yehjeng. Rozeszły się pogłoski, że pociski rakietowe w Taklamanie zostały wyposażone w głowice atomowe. Shreed robił wszystko, co mógł, żeby potwierdzić wiarygodność tych pogłosek. Chciał, żeby Chiny znalazły się w krytycznym punkcie, zanim wyczyści ich konta bankowe. Tym krytycznym punktem byłoby zaangażowanie się w ów konflikt Stanów Zjednoczonych. Gdy opróżni ich konta, Chińczycy muszą wiedzieć, że stali za tym Amerykanie. Ale żeby udało się ten punkt osiągnąć, musiał zrobić więcej. Shreed wstał z łóżka i powlókł się do swojego gabinetu. Dochodziła czwarta rano. W zamkniętej szufladzie jego biurka spoczywały dwa formularze Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, które ukradł z biurka Partlowa. Jeden był wciąż czysty – stanowił jego zabezpieczenie na wszelki wypadek; na drugim widniała – napisał ją oczywiście on sam – notatka służbowa doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego; brakowało tylko podpisu. Shreed upewnił się nawet, że tusz, którego używał, był taki sam, jak te używane w agencji, ponieważ wiedział, że Chińczycy mogą to sprawdzić – mogą sprawdzić sam papier, a nawet użytą w ozdobnym nagłówku farbę drukarską. Skierowane do dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego memorandum było krótkie i proste. W chwili obecnej Stany Zjednoczone nie powinny podejmować zbrojnej konfrontacji z Chinami. Shreed sięgnął do znajdującego się w tej samej szufladzie pudełka i wyjął z niego pióro. Miał tam pióra z biurka prezydenta, ministra obrony narodowej i szefa sztabu generalnego. A także z biurka dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Wiedział, że jego chińscy „zleceniodawcy" mogą to sprawdzić. Jeszcze parę razy przećwiczył podpis doradcy, a potem, bez chwili wahania, położył go pod memorandum. Porównał go z oryginałem, podszedł do jednego ze swoich trzech komputerów i wskanował notatkę do wcześniej zaszyfrowanego tekstu, opatrzonego adresem: „Pracz – tylko do twojej wiadomości". Pracz to był kryptonim Czena. który zaczął jako równorzędny partner Shreeda, a potem przekształcił się w jego złego ducha, żądającego wciąż więcej i więcej. Cóż, teraz go w końcu zaspokoi.
„Załączony tekst dotarł do mnie wczoraj. Jest to sprawa najwyższej wagi. Nalegam na natychmiastowe przekazanie go najwyższym szczeblom władzy. Czekam na potwierdzenie. Top Hook". Pomniejszył zakodowaną wiadomość i własne uzupełnienie do rozmiarów piksela i przesłał ją jako fragment pornograficznego zdjęcia, a więc w ten sam sposób, w jaki przesyłał informacje od czterech lat. A potem wrócił do łóżka i spał jeszcze prawie przez godzinę, budząc się co pewien czas – świadomość, że oto właśnie zapoczątkował proces, który wszystko zakończy, była zbyt niepokojąca. Czen otrzyma jego wiadomość, ale nie uzna jej za w pełni wiarygodną, dopóki dokładnie jej nie przebada. Prawdopodobnie zażąda oryginału. Może też zażądać spotkania ze Shreedem oko w oko, bo tego mogą domagać się odeń jego szefowie. A kiedy się spotkają, Shreed, który nigdy niczego nie zapominał i nienawidził Czena za to, że ten przez długie lata bezwzględnie go wykorzystywał, będzie mógł wreszcie zabić żółtka. Samolot AH 901 Kiedy F-14 znalazł się pod nimi, zrozumieli, jak poważna jest ich sytuacja. Pilot F-14 powiedział, że mają wyciek płynu hydraulicznego z rozporki systemu ładowniczego. Stevens beznamiętnym tonem oznajmił, że dźwignie systemu działają opornie, a właściwie w ogóle nie działają. – Mamy całe tony paliwa, prawda? – zapytał, pochylając się do przodu (odpiął już pasy) Alan. – Tak. – Stevens był skupiony i napięty. Nie wpadał w panikę, zachowywał się jak przystało na profesjonalistę, ale widać było po nim napięcie. – Dlaczego by nie spróbować otworzyć układu już teraz? – W odległości pięciuset kilometrów od okrętu? – W odległości pięciuset kilometrów od Sigonelli, Paul. Jeśli nie uda się nam go otworzyć... – Miał na myśli to, że jeśli nie uda im się otworzyć podwozia i będą lądować na okręcie, to w najlepszym razie wylądują w sieci i zniszczą samolot. A jeśli polecą do amerykańskiej bazy lotniczej w Sigonelli na Sycylii, to będą mieli większe szanse, żeby go uratować. – Zrozumiałem. Zna pan procedurę? Alan puścił mimo uszu ten docinek, jeśli to w ogóle miał być docinek.
Craw wyciągnął już długą dźwignię, która mogła służyć do ręcznego otwierania układu ładowniczego; zajęło mu to dłuższą chwilę i kosztowało go to trochę wysiłku. Alan obracał kamerą na podczerwień; ale za każdym razem, kiedy ustawił ją jak należy, kamera obracała się jeszcze trochę. – Soleck, czy tomcatem leci Chris Donitz? – Głos Donitza był rozpoznawalny nawet na zakodowanym paśmie. – Przykro mi, proszę pana, aleja go nie znam. Alan przejechał kciukiem po karcie komunikacyjnej, pokiwał głową i ustawił swoje radio na właściwą częstotliwość. – „Droga Północna", tu „Jedynka", czy widzisz moją kamerę na podczerwień? – Poczekaj chwilę „Jedynka". Potwierdzam. W pełni wysunięta, ale wygląda na to, że jest obwiązana jakimś kablem czy drutem. – Potwierdzam. Czy nasz układ ładowniczy się otwiera? – Jest wysunięty mniej więcej w połowie. Chwileczkę – prawa strona dalej się otwiera. Prawa część układu ładowniczego wygląda na otwartą i zabezpieczoną. Lewa część wysunięta mniej więcej w połowie. Stevens parę razy zakołysał skrzydłami. – Jakieś zmiany? – Żadnych. Alan przestawił swoje radio na „kokpit". – Paul, myślę, że powinniśmy wpaść na piwo do Sigonelli, ale to ty jesteś pilotem. Stevens wahał się przez chwilę, a potem obrócił głowę. – Jeśli polecielibyśmy na statek, musielibyśmy skorzystać z sieci. Nawet, jeśli uważamy, że prawa część układu jest zabezpieczona. I wtedy nici z oddziału; nie możemy tego robić, mając tylko jeden samolot. – Wyglądało na to, że uważa Alana za ignoranta, który nie mógł sam tego przewidzieć. Alan zignorował jego komentarz i powiedział z łagodną ironią: – Cóż za błyskotliwość... – Podkręćcie tę wajchę, ile będzie można. Ja porozmawiam z wieżą w Sigonelli. – Tym razem to Stevens zignorował jego komentarz. Rafe połączył się z nimi i poparł ich pomysł lądowania w Sigonelli; chciał posłać z nimi F-14 i VS-53 S-3 z większą ilością paliwa prosto na Sycylię, żeby mogli zatankować już nad lądem. Stevens odrzucił ten pomysł.
– Chcę posadzić tę maszynę na ziemi z tak pustym brzuchem, jak to tylko możliwe. – W jego głosie dawało się wyczuć ogromne napięcie. – Mam pewien plan. Zatankowali paliwo z AH 902 i skierowali się w stronę Sycylii. F-14 Donitza wciąż im towarzyszył, trzymając się tuż przy końcu ich prawego skrzydła. Alan nigdy nie przeżył trwającej tak długo krytycznej sytuacji. Mieli całe godziny na to, żeby uporać się z wadliwie działającym systemem, próbowali wszystkich możliwych kombinacji, ale nie dało to żadnych efektów. Ich ledwo co obudzona nadzieja gasła po każdej z prób. Choć lecieli na dużej wysokości, a klimatyzacja działała sprawnie, obracając tą cholerną dźwignią, Alan pocił się jak maratończyk. Nie wymagało to właściwie wielkiego wysiłku, ale było tu bardzo mało miejsca, uchwyt dźwigni kaleczył mu dłonie. Po godzinie musieli to już robić we dwóch, z Crawem. Kiedy Donitz poinformował ich, że od ich ostatniego połączenia lewa część układu ładowniczego nie wysunęła się ani trochę, zaprzestali wysiłków. – Jest zablokowana na amen – powiedział Craw. – Nie mogę już nawet obrócić tej dźwigni. Powinna się łatwo obracać; nie szybko, ale łatwo. – Robiłeś to już kiedyś przedtem? – zapytał Alan, po czym pomyślał: Beznadziejna sprawa. I głupie pytanie, przecież robiliśmy to obaj, razem, jeszcze niedawno. – Jak wygląda sytuacja?! – zawołał z przodu Stevens. – Jest tak, jak było. Spróbujemy jeszcze raz, ale lewa część układu ładowniczego jest chyba zablokowana. – Brak płynu hydraulicznego i jeszcze do tego blokada. Kurwa mać. – Ech, ja się nie martwię, pilot powiedział, że ma plan. – W głosie Alana wyczuwało się autentyczne rozbawienie, ale Stevens nie zareagował. – Zamierzam uwolnić Donitza – powiedział. – Może zatankować i wracać do domu. – Niech zostanie jeszcze jakieś pięć minut, żebyśmy mogli jeszcze raz spróbować z tą dźwignią. – To nie jest dobry pomysł. Alan rozważał różne odpowiedzi. To, że dowodził tą misją, nie miało tu istotnego znaczenia. Stevens potrzebował jego wsparcia przy sprowadzeniu samolotu na ziemię, nie potrzebował jałowych kłótni. Poza
tym, choć Alan miał duże doświadczenie i znaczną wiedzę o lataniu, to Stevens był pilotem tego samolotu. – Dlaczego? – A jeśli lewa część układu schowa się z powrotem? Alanowi nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. Ale jeśli nawet w pełni sprawne samoloty S-3 bywały kapryśne i nieobliczalne, to kto wie, co się mogło stać, kiedy nastąpił wyciek płynu hydraulicznego? – I myślisz, że uda ci się go posadzić w takim stanie, jak jest? – Wiem, że mi się uda. – Jak duże będą zniszczenia? – Postaram się, żeby były jak najmniejsze. Alan wyjrzał przez okno. Była to sytuacja krytyczna, w której pozostawało aż za dużo czasu na myślenie. Teraz Alan myślał o tym żałosnym oddziale, jaki mu przydzielono, i o Stevensie, najtrudniejszym we współżyciu człowieku w tym oddziale. Między nim a Stevensem wytworzyło się coś tak bliskiego wrogości, jak to jest w ogóle możliwe w wypadku, gdy ludzie razem pracują. Alan myślał o nieobliczalności Stevensa, o jego nieustannych odruchach agresji i niechęci. Ale też nikt nie mógł zarzucić facetowi, że nie umie latać. Alan widział, jak pod jego oknem ucieka morski brzeg, a potem zobaczył wulkan. To gdzieś tutaj Nelson ścigał Emmę Hamilton. Zobaczył pierwsze żywopłoty Sycylii, winnice i owce. Ciekawe, pomyślał, czy zobaczę je jeszcze kiedykolwiek z powierzchni ziemi? Okolica wyglądała sielankowo i bezpiecznie. Wszystko było jak na wyciągnięcie ręki. Potem nagle w polu widzenia pojawił się ciemnoszary pas startowy i choć kusiło go, by zatrzymać wzrok na stadzie owiec, Alan rozejrzał się wokoło, chcąc ocenić sytuację przed lądowaniem. Samolot leciał na wysokości szczytów drzew z prędkością stu dwudziestu węzłów. Schodził w dół tak łagodnie, że prawie niezauważalnie. – Pozycje katapultowania – powiedział Stevens. Wszyscy złączyli kolana. Alan i Craw skrzyżowali ramiona na piersiach i pochylili głowy do przodu. Alan raz jeszcze się rozejrzał wokół siebie, badając sytuację: kamera na podczerwień była schowana, dźwignia układu ładowniczego wsunięta na miejsce, wszystko zostało zabezpieczone w maksymalnym stopniu. Jeszcze raz spojrzał za okno na tamten zalany słońcem świat. Stevens posadził ich na prawym układzie ładowniczym, najłagodniej jak było można. Układ ładowniczy wytrzymał. Ciągle manipulując
jednocześnie natężeniem mocy silników i klapami skrzydłowymi, utrzymał ich na tej jednej „podporze" jeszcze przez sto metrów, dopóki samolot nie zwolnił tak bardzo, że nie mógł się już utrzymać w dotychczasowej pozycji. Wtedy opadł powoli na do połowy wysunięty układ lewego skrzydła, jak słoń klękający na jedno kolano. Pozbawiony płynu hydraulicznego lewy układ nie wytrzymał nacisku. Samolot całym swoim ciężarem spoczął na znajdującym się pod lewym skrzydłem zapasowym zbiorniku paliwa, podskoczył dziko, potem ciężko obrócił się w lewo, zakołysał... I zatrzymał. Stevens wyłączył silniki i odciął dopływ paliwa. Ryk turbin zamarł ze skowytem, ale w kokpicie nie było tego słychać. Soleck zawył jak Apacz z Hollywood. Ledwo wyszli przez główny właz na asfalt pasa startowego, podjechały samochody ekipy ratunkowej z włączonymi syrenami. Alan obiegł samolot dookoła, szukając płomieni. – Żadnej piany! Nie pozwólcie im użyć piany! Ekipa ratunkowa już wyciągała węże armatek pianowych. Stevens i Craw natychmiast zrozumieli, dlaczego krzyczy; piana gaśnicza powodowała silną korozję. Ekipa ratunkowa mogła zniszczyć samolot, który Stevens tak doskonale sprowadził na ziemię. Wszyscy trzej pobiegli w stronę samochodów i stanęli między ekipą ratunkową i zranionym samolotem. – Żadnej piany! – Jest pan pewien? – zapytał szef ekipy, próbując odciągnąć ich od samolotu. – Na moją odpowiedzialność! – Alan nie bardzo wiedział, czy ma prawo wydawać rozkazy ekipie ratunkowej bazy lotniczej w Sigonelli; ale widocznie miał. Zaczęli chować węże. Jeden z ratowników obszedł samolot z mniejszą gaśnicą w rękach. Po paru minutach uznali, że nie ma zagrożenia pożarowego. Potem Alan ze Stevensem przyglądali się, jak odciągają ich samolot na bok, żeby oczyścić pas startowy. Teraz, kiedy jego kadłub spoczywał na tym. co zostało z zapasowego zbiornika i złamanego układu ładowniczego, wyglądał bardzo kiepsko. Alan wiedział jednak, że jest w lepszym stanie, niż sugerowałby to jego wygląd. – Teraz rozumiem, czemu chciałeś lądować z pustymi zbiornikami. – Gdyby w zbiorniku było zbyt dużo paliwa i tarcie rozerwałoby jego powierzchnię, zamienilibyśmy się w wielką ognistą kulę. Stevens drżał lekko na całym ciele. Teraz już mógł sobie na to
pozwolić. – To było piękne, Paul. – Tak? – Będziemy mogli mieć tę maszynę w powietrzu za dwadzieścia cztery godziny. – Tylko to cię obchodzi, tak? Dobra robota, Stevens; uratowałeś dupę Craikowi. – Paul, to było świetne lądowanie! Dwie sekundy ciszy dały Alanowi dość czasu, żeby zdążył pomyśleć o tym, co właśnie przeżył. – To, co powiedziałeś, bardzo wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jaki doświadczony z ciebie pilot. Alan zatrzymał się, jakby został uderzony, ale Stevens szedł dalej. I to był koniec jego prób udobruchania Stevensa. Spojrzał na uszkodzony samolot, który spoczywał na lewym skrzydle jak symbol jego rozpieprzonego oddziału. Lądowanie zasługiwało rzeczywiście na najwyższą ocenę, ale to nie wystarczyło. – Panie Stevens! – wrzasnął. Soleck i Craw odwrócili głowy w jego stronę. Stevens zwolnił, zatrzymał się i obrócił ku niemu. Alan przeszedł dzielącą ich odległość wielkimi krokami. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy jego twarz znalazła się tak blisko twarzy Stevensa, że się niemal zetknęły. – Jesteś diabelnie dobrym pilotem, ale żadnym oficerem i główną przyczyną kłopotów w oddziale. Morale oddziału jest do dupy, stan techniczny fatalny i cały system nie działa jak należy! A wszystko to stało się takie, kiedy ty pełniłeś obowiązki dowódcy! A teraz – Alan trochę pochylił głowę, ale nie spuszczał spojrzenia ze Stevensa – albo dopilnujesz, żeby ten samolot znalazł się w powietrzu, a jutro o szesnastej na pokładzie „Jeffersona", albo wylatujesz z tego oddziału. Ruszysz natychmiast swoją dupę do biura komunikacyjnego tej bazy lotniczej i zawiadomisz szefa technicznego oddziału, że ma wziąć swoich dwóch najlepszych ludzi i nowy układ ładowniczy i przylecieć tu jak najszybciej którymś z naszych samolotów! Powiadomisz szefa technicznego i jego dwóch pracowników, że jeśli jutro o szesnastej ten samolot nie znajdzie się na pokładzie „Jeffersona"', to oni także będą musieli pożegnać się z oddziałem. Wykonać! Usta Stevensa były zaciśnięte jak skręcona gumowa rękawiczka. Spuścił wzrok, po chwili znów spojrzał Alanowi w oczy, po czym znowu
odwrócił spojrzenie. Nagle obrócił się na pięcie i ruszył w stronę budynku odpraw. – Panie Stevens! Stevens stanął, ale się nie obrócił. – Czy usłyszał pan i zrozumiał moje rozkazy? – Tak – powiedział i znowu ruszył do przodu. – Panie Stevens! Stevens obrócił się jak na sprężynie. – Co do diabła? – Czy usłyszał pan i zrozumiał to, co powiedziałem? – Oczywiście. – Więc proszę powiedzieć: „Tak jest, proszę pana". Stevens zawahał się przez ułamek sekundy, ale nawyk utrwalony przez lata służby okazał się silniejszy niż gniew. – Tak jest, proszę pana. – Proszę odejść, panie Stevens. Alan zawrócił w stronę samolotu. Craw robił coś pod jego kadłubem. Soleck stał i wpatrywał się w Alana, który szedł ku niemu, nie oglądając się za siebie. – – Soleck! Soleck podskoczył. – Słucham? Alan zatrzymał się. – Wróci pan razem ze starszym bosmanem Crawem na „Jeffersona" na pokładzie samolotu, który stamtąd przyślą. Będzie pan tam razem z ludźmi producenta pracował całą noc nad nowym łączem i nad instalacją nowej anteny; teraz, kiedy wiemy już, że działa jak trzeba. Zrozumiano? Soleck znowu podskoczył. – Tak jest! Alan podszedł do samolotu w chwili, kiedy Craw wynurzał się spod jego kadłuba. Ich spojrzenia się spotkały. – Albo ten przeklęty oddział zbierze się do kupy, albo podam wszystkich, co do jednego, do raportu! – powiedział Alan. – Teraz mówi pan jak należy, szefie – odpowiedział z uśmiechem Craw.
10 Wirginia Tawerna Starej Wspólnoty znajdowała się w pobliżu autostrady. Z zewnątrz nie wyglądała zbyt ciekawie. Mieściła się w starym, ceglanym budynku z brzydko otynkowaną frontową ścianą i przybudówką, która też nie sprawiała najlepszego wrażenia. Ale mroczne wnętrze – tylko gdzieniegdzie paliły się małe lampy – było całkiem przyjemne. Na ścianach obok sztychów o tematyce myśliwskiej wisiało mnóstwo starego sprzętu wędkarskiego, dzięki czemu tawerna kojarzyła się trochę z Anglią, trochę ze wsią. W głębi znajdowało się małe pomieszczenie, które Menzes nazwał dziurą. – Trudno znaleźć to miejsce – powiedział Dukas, siadając naprzeciw Menzesa. Poza nimi dwoma nie było w „dziurze" nikogo. Siedzieli za piecem starej kuchni. Porozmawiali chwilę o starych domach, a potem Menzes powiedział: – Przykro mi z powodu tego, co się stało. – Poczekał, aż Dukas zamówi ciemne piwo, i opierając się wygodnie w imitacji windsorskiego fotela, mruknął: – Zrobiłem tylko to, co mi kazano. Dukas potakująco pokiwał głową. – Ty prowadzisz dochodzenie z ramienia KSDMW? – zapytał Menzes. Dukas znowu przytaknął. – To nie mój interes, ale czy nie jesteś trochę za bardzo osobiście zaangażowany w tę sprawę? Dukas opuścił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. – Kiedy prowadzimy dochodzenie w sprawie kogoś z naszych, to staramy się ich obciążyć równie gorliwie, jak ocalić. Poza tym właśnie załatwiłem sobie nowego asystenta, który nie lubi mnie ani trochę, więc będzie czuwał nad moją uczciwością. – Dukas sprawdził ilość piwa w swym kuflu. – Chcesz mi opowiedzieć o tej sprawie? Menzes posłał mu półuśmiech, niewyrażający radości ani rozbawienia. Nie wiedział, czego chciał, to chyba miał znaczyć jego uśmiech. Albo być może wiedział, tylko nie miał pomysłu, jak się zabrać do rzeczy. – Chcę zobaczyć tę przechwyconą wiadomość, o której mi mówiłeś powiedział Dukas.
– Dostaniecie ją. Zgodnie z przepisami. – To może potrwać parę miesięcy. A może byśmy tak poszli do twojego biura i tam pozwolisz mi na nią spojrzeć? Menzes potrząsnął głową. – Jezu Chryste, przekazujecie nam dochodzenie i nie zapewniacie wsparcia? Co, do diabła, może chcecie je spowolnić? – Nie mów do mnie jak dupek. – A ty mnie nie traktuj jak idioty. Potrzebuję dowodów, czy jak to tam u siebie nazywacie. – Upił trochę piwa i doszedł do wniosku, że źle zaczął tę rozmowę. Menzes nie chciał, żeby atakowano Agencję, nawet jeśli był na nią wściekły. Chciał pomóc – być może – ale nie za darmo. Więc Dukas pokręcił głową, uśmiechając się, jakby mówił: ,.Okay, popełniłem błąd", łyknął piwa i powiedział: – W tej chwili pomogłoby mi, gdybyś choć streścił tę depeszę. Powiedz cokolwiek. Na przykład – co przechwyciliście? – Bezprzewodową transmisję cyfrową. – Agencja Bezpieczeństwa Narodowego? Menzes lekko skinął głową: oczywiście. – Skierowaną wprost do Siciliano? – Hm, no nie. Nie ma nagłówka; to tylko część. Zaczyna się od zdania, które nie ma sensu, potem można zrozumieć z kontekstu, że to jakaś pochwała. Kryptonim Top Hook. Świetne osiągnięcia przez ostatnie trzy lata, awans na stopień podpułkownika, pieniądze, et cetera. Gratulacje z okazji ukończenia College'u Marynarki Wojennej, po długiej służbie na helikopterach i uczestnictwie w projekcie „Peacemaker'". Przesłane na temat „Peacemakera'" dane są przełomowe dla naszego zrozumienia intencji USA w pierwszej dekadzie XXI wieku. Gratulacje, podziękowania i tak dalej. Dukas znowu się napił. – To całkiem dobrze pasuje do Siciliano. – Zadziwiająco dobrze. – Skąd to nadeszło? – Myślimy, że z Chin. Dukas kontemplował swoją butelkę. – Oczywiście wiecie, że coś tu cuchnie. Menzes tylko na niego spojrzał. Był dzisiaj wyraźnie w świetnej formie, miał na sobie marynarkę, pod nią białą koszulę i krawat, wyglądał bardzo porządnie; inteligentny, wykształcony glina, który zostanie co
najmniej kapitanem. – Czy ta wiadomość przypadkiem nie była niezaszyfrowana? – zapytał Dukas. – Była zaszyfrowana. – I tylko przez przypadek udało sieją wam przechwycić? – Powtórzył się w niej stary kod. – Jezu! A to mieliście szczęście! – Napił się. – Więc musicie wiedzieć, że coś tu cuchnie. – Napił się znowu i okazało się, że jego butelka jest prawie pusta. Wymienili z Menzesem spojrzenia; Menzes sięgnął za siebie i nacisnął umieszczony na ścianie przycisk; po chwili pojawiła się kelnerka. – Pozwól, że powiem ci, co ja o tym myślę – oznajmił Dukas, kiedy kelnerka odeszła. – Wy uważacie, że macie u siebie w Agencji szpiega, kreta, czy jak tam chcecie go nazywać. Jeszcze go nie namierzyliście, ale myślicie, że jesteście całkiem blisko i nie chcecie go przestraszyć. Uważacie, że miłe, hałaśliwe dochodzenie w sprawie kogoś innego mogłoby dać waszemu kretowi złudne poczucie bezpieczeństwa, może z rok spokoju, żebyście mogli podejść go jeszcze bliżej. Być może nawet na tyle blisko, żeby założyć kamerę w jego gabinecie, pluskwy we wszystkich jego telefonach, a może i w domu. Do cholery, wtedy jeszcze tylko dwa do pięciu lat i zostanie aresztowany. Czy nie mam racji? Kelnerka przyniosła piwo. Menzes, nie patrząc w jego stronę, mruknął: – Nie mówię, że nie masz racji. – A w międzyczasie robicie pieprzonego kozła ofiarnego z dobrego oficera marynarki! – A czym jest utrata przez marynarkę jednego dobrego oficera w porównaniu z tym, co szpieg wewnątrz Agencji może robić dzień po dniu, rok po roku, przez dwadzieścia lat? Obaj się napili i wymienili spojrzenia; każdy z nich starał się przeniknąć do głębi tego drugiego. Ale na razie żadnemu się to jeszcze nie udało. W końcu Dukas zapytał: – Macie krótką listę waszych kandydatów na potencjalnego kreta? – Bez komentarza. – Czy na tej liście jest George Shreed? To był strzał w ciemno, Dukas rzucił to nazwisko tylko dlatego, że wymieniła je ta kobieta, która zadzwoniła do Rose. I Menzes nie odpowiedział, ale sama jego reakcja stanowiła już odpowiedź. Nagle rysy
jego twarzy zesztywniały; natychmiast spróbował to ukryć, ale na ułamek sekundy w jego oczach pojawiła się prawie panika, tak niespodziewany był ten cios. Dukasa aż zaparło z wrażenia, otworzyła się przed nim zupełnie nowa perspektywa. Wielkie nieba, pomyślał, George Shreed szpiegiem? To nie miało sensu, chociaż było bardzo sensowne; możliwości, okazja, motyw. Shreed wrobił Rose, żeby chronić siebie samego. Znał projekt „Peacemaker"; miał wszystkie dane, dostęp do wszystkich akt. Skontaktował się ze swoim chińskim opiekunem i powiedział mu, że ma przesłać fałszywą wiadomość, nadaną tylko po to, żeby mogła zostać przejęta. To naprawdę miałoby sens. Tyle że Dukas nie miał nawet cienia dowodu na to, że Shreed jest szpiegiem. Ale może Carl Menzes miał. Dukas starał się poruszać ostrożnie. – W tej sytuacji ja mam szklankę do połowy pustą, a ty do połowy pełną. Może zlejemy je do jednego naczynia, no wiesz, i... – Rozkaz brzmi: „Żadnej nadzwyczajnej pomocy". Nawet jeśli wasza prawniczka zacznie szaleć. Jeśli chce opisać to w prasie, jej sprawa. Ma do tego prawo. – Rzeczywiście – powiedział Dukas z krzywym uśmieszkiem. – Od kiedy to wasze serca stały się nagle takie dobre? Teraz nawet wolelibyście, żeby to zrobiła, mam rację? Gęstsza zasłona dymna, żeby przekonać tego waszego kreta czy krecicę, że zagrożenie minęło? I tak to się ma skończyć? „Żadnej nadzwyczajnej pomocy" i koniec rozmowy? Menzes westchnął. – Ja wierzę w Agencję, Dukas. Mimo wszystkich jej błędów, których jestem świadom, wiem, że ma pracę do wykonania. W tym zepsutym świecie nie znajdziemy niczego lepszego... – Ale...? – wtrącił Dukas. – Coś tu jest nie tak. Nie chodzi nawet o tę przechwyconą wiadomość, przecież wiem, że to podpucha. Tu coś śmierdzi aż do nieba. Tak, mamy listę. Mamy tę samą listę od trzech lat i wciąż nie potrafimy niczego ustalić. Nie możemy się ruszyć. Wiesz przecież, co podejrzenie może spowodować w zamkniętej społeczności. Ty martwisz się o karierę jednego oficera: moje biuro może jednym fałszywym oskarżeniem przerwać pięćdziesiąt karier. Jeden fałszywy ruch i nie tylko ten, kto został oskarżony, pójdzie na dno, pójdą tam wszyscy z jego otoczenia. Musimy mieć dowody. Musimy być pewni w stu procentach. Nie mamy
wyboru. Menzes skończył i spojrzał na poziom piwa w butelce. Wyglądał na niezadowolonego. Dukas spróbował jeszcze raz: – Zadzwoniła do nas jakaś kobieta i powiedziała, że za tym całym zamieszaniem wokół Siciliano stoi George Shreed. Twarz Menzesa znowu zesztywniała na krótką chwilę. Nie jest zbyt dobrym kłamcą, pomyślał Dukas; to dobrze świadczy o nim jako o człowieku, ale nie najlepiej jako o agencie CIA. – Co za kobieta? – zapytał Menzes. – Nie przedstawiła się, lecz podała nam to nazwisko. Ale mówię ci, jeśli to Shreed jest gościem, którego szukasz, i jeśli to on stoi za tym, co się dzieje wokół Rose Siciliano i jej męża, to znaczy, że jest o wiele bliżej linii końcowej, niż sądzisz. Musi się czegoś bać – nie wiem czego, ale na pewno czegoś się wystraszył. Po co w takim razie byłaby mu potrzebna ta fałszywa wiadomość? Menzes pochylił głowę i potarł palcami czoło. – Ta rozmowa nigdy się nie odbyła – mruknął. Teraz przystąpił do masażu reszty głowy. – Jezu, zadzwoniła do was jakaś kobieta? Dlaczego nie zadzwoniła do nas? – Może chciała, żeby to wyszło poza Agencję? – Bo sama jest z Agencji? – Może już pora, żeby zacząć go inwigilować? – zapytał Dukas. Menzes potrząsnął głową. – W żadnym razie. Gdybym poszedł z tym do swoich, wyśmialiby mnie i wyrzucili z pokoju, a najprawdopodobniej w ogóle z pracy. – Wymierzył palcem w Dukasa. – Nawet nie myślcie o inwigilowaniu go! Jeśli go przestraszycie, pourywam wam jaja! Dukas zrobił głupią minę. – Czy ty wiesz, jaki ja mam budżet? Nie mógłbym inwigilować nawet pomnika Waszyngtona. Menzes przechylił się do przodu i odezwał się cieplejszym tonem: – Posłuchaj, Dukas, doceniam fakt, że tak bardzo przejmujesz się losem Siciliano. Nie miałem do końca racji, kiedy mówiłem o poświęceniu jednego dobrego oficera. Ale spójrz na to z mojego punktu widzenia: ty chcesz przyspieszyć bieg wypadków, żeby ocalić jej karierę, a ja próbuję przedrzeć się przez cholerne bagno, co może zająć całe lata. – A tymczasem twój kret jest wystraszony i może zrobić Bóg wie co. I jeszcze jedno...
– No? – Czego on się boi? Co spowodowało, że tak nagle się ruszył? Siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie i starając się odpowiedzieć na to ostatnie pytanie. Przez twarz Menzesa znowu przebiegł ten nagły skurcz. – Gdybym to wiedział, już bym go miał. Albo ją – powiedział i uśmiechnął się boleśnie do Dukasa. Pekin Ostrożny uśmiech był czymś charakterystycznym dla Czena. W czasach rewolucji kulturalnej nauczył się, że jeśli coś sprawia mu przyjemność, nie powinien tego zbyt wyraźnie okazywać. Teraz jednak, siedząc w swym gabinecie i czytając jak co dzień bieżące wiadomości, pozwolił sobie uśmiechnąć się z triumfem. Lata manewrowania i politycznej roboty w końcu przyniosły owoce. Jego rywal Lao został przesunięty do „bezpośrednich operacji na kontynencie Afryki". Lao wyjechał i nigdy nie będzie mu już sprawiał kłopotów. Nie mogło go to uwolnić od napięcia, które towarzyszyło mu w każdej sekundzie jego zawodowego życia, było jednak niewątpliwie jego triumfem. A następna z kolei wiadomość zapowiadała nadejście jeszcze większych wydarzeń. Top Hook był bezcennym, niezastąpionym agentem. Jeśli ta wiadomość była prawdziwa, świadczyła o tym niezbicie. Memorandum od doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego mówiło jednoznacznie, że Stany Zjednoczone nie staną do militarnej konfrontacji z Chinami. To była rewelacyjna wiadomość! Bezcenna! Ale czy była prawdziwa? Pułkownik Czen miał duży gabinet z lakierowanym biurkiem, ustawionym na wprost drzwi. Kiedy rozmawiał ze swoimi podwładnymi, siedział wyprostowany za biurkiem, twarz miał nieruchomą i nieprzeniknioną. Ale kiedy czytał raporty agentów, zwykle odwracał się od drzwi i pochylał; całe jego zachowanie świadczyło o potrzebie maksymalnej izolacji. Dzisiaj zgięty prawie wpół zniknął niemal za leżącymi w rogu biurka stosami papierów. Jego sekretarka przez chwilę myślała, że gabinet jest pusty. – Towarzyszu pułkowniku? – wymamrotała ze skromnie spuszczonymi oczami.
– Jestem zajęty. – Przyniosłam raporty Szczęśliwej Gwiazdy i szacunkowe oceny, tak, jak towarzysz polecił. Obrócił się w jej stronę i wyprostował jak smagnięty biczem, po czym wyciągnął ku niej niecierpliwym gestem prawą dłoń. Lewą przykrywał dwie leżące na biurku kartki. – Coś jeszcze? – Zadzwoniono ze sztabu marszałka Jianga i wyrażono nadzieję, że dziś po południu towarzysz będzie mógł złożyć wizytę towarzyszowi marszałkowi. Czen pogładził się po swojej łysej głowie, a potem po szczęce. Sądził, że w tym momencie stwarza wrażenie, jakby przyjął tę wiadomość zupełnie obojętnie; ci, którzy go znali, wiedzieli, że te gesty oznaczały poważne zmartwienie. – Proszę przekazać marszałkowi, że stawię się zgodnie z jego życzeniem. Ich żony chodziły do tej samej szkoły. Tak to się wszystko zaczęło. Czen wżenił się w środowisko starszych rangą oficerów i partyjnych oficjeli. Przydzielono go do służby w wywiadzie. Otrzymał stopień oficera i uczył się, jak werbować do współpracy Chińczyków mieszkających poza granicami kraju. Ona była początkowo stażystką w ambasadzie. Potem wciąż pracowała nad jego karierą, prowadząc partyjne gierki za jego plecami. Teraz był związany nierozerwalnie z Kliką, jak nazywał w myślach grupę wyższych oficerów, którzy szukali sposobu, żeby dokonać jakiegoś wielkiego manewru na arenie międzynarodowej i wprowadzić Chiny do wąskiego grona militarnych supermocarstw. Jego wujkowie, krewniacy, przyjaciele. Jego obecni sprzymierzeńcy. Szczęśliwa Gwiazda była listą aktywów, które kontrolował dla grupy; w grę wchodziły miliardy dolarów inwestowane w Hongkongu i na całym Zachodzie – tajne fundusze sił zbrojnych i sektorów partii, otwarte na prawdziwe lub fałszywe nazwiska, ukryte przed światem do dnia, kiedy będą potrzebne. W dobre dni Czen wierzył, że te fundusze zostaną użyte wyłącznie na wysokie emerytury członków Kliki. W złe dni, takie jak dzisiejszy, obawiał się, że starym ludziom chodziło o biznes, że naprawdę mogą sprowokować wojnę, żeby osiągnąć swoje cele. Po jego ostatnim spotkaniu z marszałkiem wydano parę miliardów dolarów, żeby wysłać do Pakistanu sprzęt bojowy – samoloty, pociski rakietowe, czołgi. Taki był plan – żeby użyć Indii i Pakistanu do upokorzenia Amerykanów,
którzy byli w tym momencie zbyt zajęci w Jugosławii, by zareagować. Potem miano im dostarczyć okręty. On co prawda nie sprawował kontroli nad odrzutowymi samolotami bombowymi, cichymi atomowymi okrętami podwodnymi czy nad tysiącami żołnierzy, jak inni członkowie Kliki, ale raport, który trzymał w ręku, i dwie odwrócone niezapisanymi stronami do góry kartki leżące na biurku stanowiły świadectwo jego prawdziwej siły – Szczęśliwa Gwiazda i Top Hook. Pieniądze i informacje. Status Czena, jako człowieka znającego niezwykle ważne tajemnice, zależał w dużej mierze od tego jednego agenta, najwyżej ustawionej chińskiej wtyczki w waszyngtońskich elitach władzy. Wiele lat zajęło mu najpierw skaptowanie, a potem usidlenie Top Hooka. A teraz ten agent przesyła mu najcenniejsze dane, jakie kiedykolwiek wyszły ze Stanów Zjednoczonych. Top Hook nigdy dotąd nie sprawiał wrażenia przestraszonego; kiedy poznali się wtedy w Dżakarcie, Czen wyczuł w nim lwa, pomimo jego ułomności. Teraz jednak zachowywał się tak, jakby się bał. Bo jak inaczej dałoby się wytłumaczyć jego prośbę o wysłanie fałszywej wiadomości, obciążającej jakąś nieznaną Czenowi kobietę? Gestem dłoni kazał sekretarce wyjść z gabinetu i pochylił się nad swoimi raportami. Po chwili zaczął rysować ołówkiem na plastikowej podkładce jakieś postacie, masując jednocześnie lewą dłonią czubek głowy. Musi zdobyć oryginał tego memorandum. Jest przy tym tylko jeden sposób gwarantujący w stu procentach, że dotrze on bezpośrednio od Top Hooka do Kliki. Musi przekazać go im osobiście. On i Top Hook będą musieli się spotkać – po raz pierwszy od lat. Na myśl o tym Czen omal nie jęknął głośno. Ale nie miał innego wyjścia, sprawa była zbyt ważna. Musiał nie tylko sprawdzić autentyczność dokumentu, ale też dokonać ponownie oceny Top Hooka. Czy naprawdę był taki, jak wrażenie, które sprawiał? Oak Grove, Wirginia Zachodnia Rose uznała, że musi zebrać się w sobie i spojrzeć w oczy rzeczywistości. W dzień po spotkaniu, które odbyło się w jej motelowym pokoju, stawiła się wczesnym rankiem na służbę w Wojskowym Centrum Treningowym Przetwarzania Tekstów – miała tu być członkiem kadry kierowniczej. Spodziewała się, że będzie to ponure, zapomniane przez
wszystkich miejsce; to, co tam zastała, opisała pokrótce w e-mailu przesłanym Alanowi: Temat: DISNEYLAND, WIRGINIA ZACHODNIA Przyjechałam dziś po południu, wszyscy są tak cholernie mili, że aż nie mogę tego znieść. Naprawdę mili mili mili, że aż się robi niedobrze. Miasto jest ładne, krajobraz jest ładny, praca jest przyjemna, mój szef jest przyjemny, osiemnastodołkowe pole golfowe ma klasę mistrzowską, miasto wygląda jakby w nim kręcili filmy i tylko czekasz, kiedy zza rogu wyjdzie Clooney albo Ophra. Dzieci będą zachwycone! Zostałam wtrącona do piekła, ale karą jest to, że zostanę zagłaskana na śmierć. Mike mówi mi, żebym się wzięła do roboty i zapomniała o całej sprawie i on się wszystkim zajmie/ właśnie to robię. Cholera, tęsknię za tobą. Wyjeżdżam po dzieci. Twoja miła żona. USS „Thomas Jefferson' Alan przeszedł pomostem, nie patrząc ani w lewo, ani w prawo i zszedł w dolne rejony okrętu – szukał Rafe'a. Znalazł go w pomieszczeniu nawigacyjnym. – Muszę z tobą porozmawiać – powiedział bez żadnych wstępów. Z jego twarzy Rafe wyczytał wszystko. – W moim biurze za dziesięć minut – odpowiedział krótko. O umówionej porze Alan wkroczył do biura, zamknął za sobą drzwi i stanął naprzeciw biurka Rafe'a; wciąż miał na sobie lotniczy kombinezon. – Chcę dostać jakieś poważne zadanie dla systemu MARI. System działa i chcę to udowodnić! – Słyszałeś, co powiedział admirał. – Kiedy z nim rozmawiałem, system jeszcze nie działał. Teraz już działa. Nasz nowicjusz o twarzy niemowlaka doznał natchnienia i wszystko pracuje jak należy. – Alan pochylił się i oparł pięściami o biurko. – Rafe, proszę. Daj nam jakąś robotę! Rafe potrząsnął głową. – On was nie pośle do żadnej akcji bojowej. Al! Nie pozwoli wam węszyć i szukać radarów lub wyrzutni pocisków rakietowych. – Rafe, posłuchaj. Mój oddział to jeden wielki bałagan; sam to powiedziałeś. Morale jest do niczego. Ujmę to w ten sposób; ty sam kazałeś mi się do tego zabrać. A żeby ci goście poczuli się lepiej, muszą wiedzieć, że robią coś sensownego, że należą do tego pieprzonego okrętu! Wiesz, co wczoraj usłyszałem? Poprosiłem o propozycje pseudonimu oddziału, i jakiś glos powiedział: „Może Pasażerowie na
Gapę?" Jak, do diabła, ci ludzie mają się zmienić, jeśli słyszą takie rzeczy? Daj im jakąś robotę! Rafe pogładził się po brodzie. Wyglądał na zmęczonego. Spojrzał na Alana z niesmakiem, ale zaczął szperać w leżących na stole papierach. – Jesteś pewien, że ten system naprawdę działa jak należy? – Jest doskonały! Z odległości pięćdziesięciu kilometrów widzieliśmy basen na pokładzie pasażerskiego statku! Mam raport na moim laptopie, pozwól, że go wydrukuję i... Rafe machnął ręką. – Prześlij go admirałowi; ja ci wierzę na słowo. – Wyciągnął ze sterty papierów cienką teczkę. – Jest jedno zadanie bojowe mniejszej wagi. – Spojrzał na Alana. – Łodzie wyścigowe przemycające kontrabandę z Włoch na wybrzeże byłej Jugosławii. – Łodzie wyścigowe? – To rzeczywiście coś zupełnie innego niż wyrzutnie pocisków rakietowych czy radary, pomyślał Alan. Na dodatek nie wiadomo, czy system MARI będzie mógł zidentyfikować coś tak małego jak łódź wyścigowa. Rafe wyciągnął teczkę w jego stronę. – Nie czytałem tego, nie miałem na to czasu. Chciałeś dostać zadanie, no to je masz. Możesz poprosić NATO o więcej danych przez... no przecież wiesz, jak to zrobić. – Gdy Alan wziął teczkę, Rafe oparł się wygodnie w fotelu. – Nic lepszego ci nie znajdę, stary. – Albo biorę to, albo nic? Rafe pokiwał głową. – Biorę. Rafe wstał zza biurka. – Zawsze lubiłem w tobie to, Al, że potrzebujesz trochę czasu, żeby przemyśleć pewne rzeczy. Okay, załatwię to z flagowymi. – Wzruszył ramionami. -A jak ci się nie uda, zawsze możesz wrócić do statków pasażerskich, prawda? Alan poszedł prosto do swojej kajuty i przeczytał opis zadania. Było ciekawsze, niż myślał: na łodziach o długości kadłuba do dziesięciu metrów, wyciągających nawet osiemdziesiąt węzłów, przemytnicy przewozili przez Adriatyk znaczne ilości broni, amunicji i sprzętu wojskowego. Nic, co pływa po wodzie, nie mogło ich dogonić, a w dodatku z uwagi na ogromny ruch na tym morzu byli praktycznie niewidoczni.
Czy system MARi w ogóle będzie mógł namierzyć te łodzie? I czy oni będą mogli przekazać informację o nich komuś, kto będzie w stanie je przejąć? Znalazł bosmana Navarra i polecił mu zdobyć wszystko, co uda mu się wybłagać, pożyczyć czy po prostu znaleźć, na temat wyścigowych łodzi motorowych o długości kadłuba do dziesięciu metrów. Potem poszedł prosto do pomieszczenia przygotowawczego, zdjął z tablicy i przeczytał listę lotów. Stevens sprowadzi 902 na pokład okrętu za piętnaście godzin. Dobrze. Jeden lot próbny i 902 będzie gotowy do startu. Alan znalazł Cohena i powiedział mu o próbnym locie obu samolotów następnego dnia wczesnym rankiem. Potem polecił oficerowi dyżurnemu, żeby zawiadomił wyznaczonych członków oddziału o odprawie, która odbędzie się jeszcze tego wieczoru w pomieszczeniu przygotowawczym. I chociaż Alan sam tego nie widział, po raz pierwszy zachowywał się naprawdę jak dowódca owego oddziału. Langley, Wirginia Ray Suter dostał na swojego pagera wiadomość, że ma zadzwonić do Tony'ego Moscowica. Wyszedł z biura i podjechał do centrum handlowego, gdzie znajdowała się budka telefoniczna. Zastanawiał się, ilu ludzi z CIA przez lata korzystało z tego samego telefonu w mniej lub bardziej podobnym celu. Wszyscy mówili, że telefony w biurze nie sana podsłuchu i wszyscy wychodzili na zewnątrz, jeśli trzeba było dzwonić w sprawach większej wagi. – Tak, tu Tony – odezwał się głos w słuchawce. – Dzwoniłeś na mój pager. – Tak, chyba znalazłem sposób, żeby wejść do domu tego gościa. Będzie cię to kosztowało pięć tysięcy. – Nie żartuj sobie. – Chcesz tam wejść czy nie? Mnie to gówno obchodzi, te pieniądze nie są dla mnie. – Pięć tysięcy za zwykłe włamanie? – Czy ja powiedziałem coś takiego? Panie Suter, nie jestem durniem tylko dlatego, że wyglądam na takiego, okay? – Okay, przepraszam. Mam dzisiaj trochę nerwowy dzień. – Dobra, sprawa wygląda następująco. W środy do domu Shreeda
przychodzi sprzątaczka. Widziałem ją. Ma klucz. Poszedłem za nią aż do domu i wybadałem wszystko. Umówiłem się z jednym gliniarzem, że zatrzyma jej syna za posiadanie sporej ilości kokainy, którą sam mu podrzuci; to właśnie na to jest potrzebna ta piątka. Jego matka dostanie do wyboru: albo nas tam wpuści i będzie trzymać gębę na kłódkę, albo jej dzieciak wpadnie w gówno po same uszy. Suter wyobraził sobie to wszystko. Zobaczył czarną kobietę, czarnego nastolatka, ulice, na których mieszka biedota. Żaden z elementów tego obrazu nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. – To znaczy, że w tę sprawę zostaną wciągnięci ludzie z zewnątrz. Nie podoba mi się to. – A co właśnie mówiłem? Myślisz, że ta kobieta pozwoli zamknąć swoje dziecko w więzieniu? Prędzej by kogoś zabiła. Zrobi, co jej się każe, i będzie trzymała gębę na kłódkę. Kiedy tylko znajdę hakera, wejdziemy tam i zrobimy, co trzeba. Więc jak, tak czy nie? Suterowi naprawdę się to nie podobało. Nie lubił, kiedy inni ludzie wiedzieli za dużo. Nie lubił, kiedy sprawy układały się w taki sposób. Ale nie miał wyboru i najbardziej ze wszystkiego nie podobało mu się właśnie to, że nie miał wyboru. Nie, najbardziej ze wszystkiego nie podobało mu się to, że Tony Moscowic wie tak dużo o Shreedzie i o tym, jakie on, Suter, miał wobec niego zamiary. Przez jego umysł przemknął obraz martwego Moscowica. – Okay. niech będzie – powiedział. – Dobra, więc włóż pięć tysięcy w drobnych banknotach w kopertę i spotkamy się jutro punktualnie o szóstej po południu przy centrum handlowym Safeway na Glebę Road. Ty zaparkujesz samochód, ja zaparkuję samochód. Zrób jakieś zakupy, omiń mnie i wrzuć kopertę do mojego wozu. Odezwę się w ciągu paru dni. Tydzień temu Suter w żadnym razie nie wyłożyłby na nic pięciu tysięcy. Ale teraz, kiedy miliardy dolarów – dwa, trzy? – czekały tylko na to, żeby Shreed je uwolnił, pięć tysięcy wydało mu się drobną sumą. Odwiesił słuchawkę i wrócił do auta. Nie podobało mu się to wszystko. Te wszystkie bzdety w stylu szpiegowskiego filmu. To, że pozwolił, żeby Moscowic mówił mu, co ma robić. To, że Moscowic wiedział tak dużo. Pomysł zabicia Moscowica wydawał się Suterowi coraz bardziej pociągający. Tyle tylko, że on nigdy jeszcze nikogo nie zabił. I nie miał pojęcia, jak się to robi.
11 USS „Thomas Jefferson" Wystąpienie Alana na odprawie zorganizowanej po kolacji było krótkie i zwięzłe. Nie obiecywał im gwiazdek z nieba. Ale przedstawił możliwość realnego wsparcia działań wojennych prowadzonych w Bośni, czyli czegoś, na czym zależało wszystkim lotnikom. Wyznaczy! Campbella na dowódcę misji i zlecił mu nadzór nad wykonaniem czynności wstępnych. Tylna część pomieszczenia przygotowawczego wypełniła się szczelnie ludźmi. Alan postawił sprawę jasno – każdy członek oddziału będzie mile widziany na odprawie. Żołnierze pododdziału technicznego zwykle nie są zapraszani na odprawy operacyjne, ale Alan znalazł właśnie sposobność, żeby to zmienić. Chciał, żeby wiadomość o ich misji rozeszła się po okręcie. W cieniu za projektorem stali nie tylko bosmani; byli tam marynarze wszystkich stopni. Część z nich prawdopodobnie przyciągnęła ciekawość; z całą pewnością więcej niż kilku zapędził tu starszy bosman Craw. – Posłuchajcie, my przypłynęliśmy tu, żeby przetestować nasze samoloty, ale wojska NATO codziennie dają Serbom niezłego łupnia. Nasze samoloty to nie bombowce, a ponieważ lotnictwo ma mnóstwo paliwa, po prostu testowaliśmy sprzęt i wycinaliśmy dziury w niebie, podczas gdy inne szwadrony wspierały działania wojenne. Pora to zmienić. Ten slajd pokazuje wybrzeże byłej Jugosławii. Objaśniając slajd, Alan zauważył, że Navarro posłużył się na nim oryginalną pisownią nazw poszczególnych miejscowości. Mimo to slajd był dobry – jasny i zrozumiały. Alan nacisnął teraz przycisk, slajd przykryła nałożona przeźroczysta nakładka. – Tutaj widać główne korytarze przemytnicze między Jugosławią a Włochami. – Alan nałożył nakładkę z zaznaczoną lokalizacją „Jeffersona". – My znajdujemy się pomiędzy dwoma z nich i będzie tak jeszcze przez dwa dni, dopóki nie skierujemy się w stronę Neapolu. Przemytnicy przewożą z Włoch wszelkiego typu materiały wojskowe – broń, amunicję, informacje, części zapasowe – co tylko zechcecie. Włosi starają się temu przeciwdziałać. Do tej pory nie było większego sensu angażowania w tę sprawę wojsk NATO, ponieważ szansa na to, że
samolot wykryje nocą któregoś z tych małych drani, jest praktycznie żadna. Ale ten oddział dysponuje narzędziem, mogącym to zmienić. Teraz ich miał. Nawet ludzie stojący z tyłu, którzy nie wiedzieli zupełnie nic na temat systemu MARI, słuchali teraz z uwagą każdego jego słowa. Właśnie oferował im coś konkretnego – szansę udziału w grze poważniejszej niż testowanie sprzętu i próbne loty. – Rozmawiałem z dowództwem i ta misja zostanie policzona jako bojowe działanie operacyjne. Nasze dwa samoloty mają hasła wywoławcze „Wydrzyk Jeden" i „Wydrzyk Dwa". Kapitan Rafehausen już wyraził na to zgodę. Pierwszy lot o godzinie trzeciej. We wszystkich misjach będą brały udział po dwa samoloty. Podstawowym celem każdej misji będzie uruchomienie systemu MARI, a więc przede wszystkim przeprowadzenie odpowiedniego połączenia obu samolotów, a następnie namierzenie płynących na wschód łodzi wyścigowych. Soleck? – Słucham! – Tak się pan niecierpliwił, żeby zmodyfikować parametry symulatora. Tu mam przewidywania, które otrzymałem z Roty na temat tego, jak dwusilnikowe łodzie wyścigowe mogłyby wyglądać na szczelinowym syntetycznym radarze inwersyjnym P-3. Proszę wziąć się z Navarrem do roboty, ustalić, jak te łodzie mogłyby wyglądać na MARI, i wprowadzić to do systemu. – Tak jest! – I proszę to zrobić na tyle szybko, żeby wszyscy mieli czas przyjrzeć się temu przed wejściem na pokład samolotu. Są jakieś pytania? Kiedy skończył, w tylnej części sali wybuchł radosny zgiełk. Gdy wyłączył projektor i laptopa, zobaczył Rafe'a, który mrugnął do niego porozumiewawczo. Waszyngton Dukas był urodzonym bałaganiarzem. Był także aktywnym, mocno zbudowanym mężczyzną, którego krótkie ręce wciąż się kołysały i unosiły do góry w nieustannej gestykulacji. Biurko mu nie wystarczało i od razu pierwszego dnia po wprowadzeniu się do swego waszyngtońskiego gabinetu zainstalował tu biblioteczkę, zarzucił drugi fotel papierami i ustawił w zasięgu ręki chybotliwą konstrukcję z czterech plastikowych skrzynek. Triffler, ten nadęty, niesympatyczny agent, który został teraz jego
asystentem, był w tej chwili w centrum deszyfrowania Fort Holabrid. Czekał tam, aż spece od komputerów skończą się bawić z domowym komputerem Rose Siciliano, który został przechwycony w momencie wyładowywania go z ciężarówki pod jej nowym domem w Wirginii Zachodniej. Dukas wiedział, że nic tam nie znajdą. Czekał, aż Triffler zadzwoni i to potwierdzi. Na nic innego właściwie już nie czekał. O’Neill dał Rose magnetofon i poinstruował ją, jak ma nagrać głos tamtej kobiety, gdyby znowu zadzwoniła. Dukas specjalnie na to nie liczył. Miał przed sobą najbardziej mozolną część dochodzenia: robotę papierkową, mnóstwo papierkowej roboty. Musiał napisać ileś tam notatek służbowych. Musiał sporządzić różne zestawienia. Musiał rozdzielić budżet. Sprawdzić e-maile. Krótka chwila wytchnienia: e-mail od O’Neilla, już z Nairobi, na temat tego, czego dowiedział się o wypadku, który uczynił Alana i Shreeda wrogami. Dukas w ogóle już o tym zapomniał, przypomniał sobie dopiero teraz i przejrzał swoje notatki z narady w pokoju motelowym Rose. Harry nie dowiedział się zbyt wiele – tylko tyle, że w przeciwieństwie do raportów CIA, cudzoziemiec, z którym Alan skontaktował się w Mombasie, nie popełnił samobójstwa, tylko został zastrzelony. To było dziewięć lat temu. Czy to miało teraz jakieś znaczenie? Naiwny, młody oficer marynarki, zamordowany irański informator; George Shreed odbierający tę sprawę Alanowi, Alan oskarżający Shreeda – co, do cholery? Co George Shreed mógł mieć wspólnego z morderstwem dokonanym w Mombasie? Otworzył w komputerze dokument o nazwie „Shreed", umieścił tam ten e-mail i wrócił do pracy. Trzeba zadzwonić do zajmującej się współpracą między agencjami kobiety w CIA, trzeba im pokazać, że jesteśmy zdecydowani... Zadzwonił telefon. Dukas zlokalizował pod stertą papierów miejsce, z którego dochodził dźwięk dzwonka i, odsuwając akta na bok, zawadził łokciem o piramidę skrzynek. Złapał więc za trzecią od dołu skrzynkę, bo konstrukcja zaczęła się przewracać. Kiedy grzebał lewą ręką w stosie dokumentów w poszukiwaniu telefonu, wieńcząca piramidę skrzynka poleciała do tyłu jak ktoś uderzony młotem w czoło i z hukiem spadła na podłogę; Dukas chwycił za przewód telefonu, pociągnął, i dolna część aparatu, choć przyciśnięta papierami, zleciała z biurka i wylądowała mu na klatce piersiowej. – Dukas, KSDMW – powiedział. Skrzynka, którą trzymał prawą ręką, przestała się chwiać. Puścił ją.
Tak samo jak poprzednia powoli przechyliła się do tyłu. – Mówi Triffler. – Cześć, jak się masz. – Co to za hałasy? – Robię tu małe przemeblowanie. – Mój telefon jakoś dziwnie brzmi. – To mój telefon. Brzmi normalnie. Prawdę mówiąc, telefon nie brzmiał normalnie od chwili, kiedy Dukasowi spadła na słuchawkę galaretka z ciastka. – Co jest? – Mam raport na temat domowego komputera Siciliano – odpowiedział Triffler chłodnym, oficjalnym tonem. – Nic nie znaleźli? – Jest w nim pełno tajnych materiałów. To było tak, jakby Triffler wyszedł ze słuchawki i grzmotnął go pięścią w głowę. – Niemożliwe! – krzyknął Dukas. – Pełno! – Czyżby Trifflera to cieszyło? A może po prostu cieszył się z tego, że ma coś ważnego do zakomunikowania? – Spece stwierdzili, że jest „osad w tymczasowych dokumentach", cokolwiek by to znaczyło, oraz że „sektory na twardych dyskach są zanieczyszczone ściśle tajnymi materiałami nieskutecznie skasowanymi z kosza". Dalej jest coś o tym, w jaki sposób Siciliano próbowała skasować te dane, chwileczkę... o już mam: „Próby skasowania danych wykazują zwyczajny brak zrozumienia technologii komputerowej przez naiwnego użytkownika". Na moment, na ten jeden moment, Dukas zwątpił w Rose, mimo całej swojej miłości do niej. Już wiele kobiet zraniło go, okłamało, oszukało; oswoił się z podobnymi doświadczeniami. Ale Rose? Poczuł charakterystyczne mdłości, pojawiające się zawsze, kiedy stwierdzał, że ktoś go okłamał. A potem natychmiast poczuł odrazę do siebie. Rose? Jezus, jak mógł tak pomyśleć! Ale zbyt długo pracował w marynarce jako glina, nie potrafiłby szczerze powiedzieć, że nic takiego przydarzyć się nie mogło. – To na pewno jest jej komputer? – Na sto pięćdziesiąt procent. Ona sama nawet zidentyfikowała go dla agenta. Gdzieś to miałem... – Dobra, dobra, nieważne. Posłuchaj Triffler, zachowaj to dla siebie, rozumiesz? Chcę mieć ten raport na swoim biurku jak najszybciej, więc
wracaj tu jeszcze dzisiaj. Powiedz tym specom, że nikomu nie wolno dotykać tego komputera. Powiedz im, że jeśli coś w tym popieprzą, to przywlokę ich za jaja do sądu. Dukas odłożył słuchawkę i usiadł w trzeszczącym fotelu. Podłoga zawalona była rozsypanymi papierami i przewróconymi skrzynkami. Patrzył na to niewidzącym spojrzeniem. Serce mu pękało, ale jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach, rozpatrując nowe ewentualności, nowe możliwości dalszego przebiegu dochodzenia. Kiedy tego samego popołudnia Triffler stanął w drzwiach biura, pokiwał z dezaprobatą głową na widok panującego tam bałaganu, Dukas oczyścił ramieniem tyle miejsca, żeby mógł robić notatki i sięgać do komputera; poza tym, pomijając parę nowych kartonów po chińskim jedzeniu, wszystko pozostało tak jak przedtem. – To przecież wygląda koszmarnie – powiedział Triffler tonem zrzędliwej matki. – Gdzie jest raport? – Mam go w ręku. Nie ośmieliłbym się go położyć nigdzie tutaj, bo od razu by zniknął. – Daj mi go. – Dukas sięgnął ręką po papierową teczkę. – Nie wiem, czy to cię pocieszy, Triffler, aleja także nie jestem w miejscu, w którym chciałbym być. Gdybym mógł wybierać, siedziałbym teraz w moim nowym biurze w Hadze, z recepcjonistką z dużym tyłkiem oraz dwoma bojowymi francuskimi glinami do ochrony i pracowałbym nad świetnym, też zupełnie nowym programem za dwukrotność mojej obecnej pensji. Ale jestem tutaj, i ty też tutaj jesteś, a ja jestem bardzo zajęty, więc zajmij się dalej sprawą Siciliano. – Ten pieprzony dzień już się prawie skończył. – Tak się właśnie dzieje, kiedy się traci czas na kłótnie. Idź już, nie mam czasu na jakieś pierdoły! Dukas przeczytał raport dwa razy. Wciąż go czytał, kiedy większość ludzi poszła już do domu. Za oknami zapadł długi, letni zmierzch. Włączył górne światło i chodził od biurka do biurka, czytał, przystawał przy oknie, czytał, przedzierał się przez słownictwo komputerowe i układał sobie to wszystko w głowie. O ósmej zadzwonił do Rose. Powiedział jej bez ogródek: – Rose, wpadłaś w bagno po uszy. Twój komputer jest pełen nielegalnych, tajnych danych. Jej reakcja miała te same fazy co jego reakcja: to niemożliwe; ktoś się
musiał pomylić; przecież ona tego nie zrobiła. – Skończyłaś? Okay, Rosie, teraz chwila prawdy. Powiedz mi, kochanie, raz na zawsze, tak czy nie: czy kiedykolwiek wprowadzałaś zastrzeżone dane do tego komputera? Rosie, zanim odpowiesz, muszę cię pouczyć o twoich prawach – tak, nie krępuj się, krzycz; to ja, Mike, twój stary przyjaciel, twój wielbiciel, tak, kocham cię, Rosie, ale nie mogę tego tak zostawić i muszę postąpić jak należy: nagrywam tę rozmowę. Masz prawo nic nie mówić. Wszystko co powiesz, może być użyte przeciwko tobie. Masz prawo do adwokata. A teraz: Rose, czy kiedykolwiek wprowadzałaś tajne materiały do tego komputera, tak czy nie? – Nie, niech cię szlag trafi! Nie! Nie, ty sukinsynu! – Czy kiedykolwiek wprowadzałaś do tego komputera dane na temat projektu „Peacemaker" albo czy używałaś tego komputera do jakichkolwiek celów związanych z projektem „Peacemaker"? – Nie! Ile razy muszę to powtarzać? – Więc nigdy nie zdarzyło ci się, że przyszłaś do domu zmęczona i przypomniałaś sobie coś, co miałaś zapisać w biurze, zapisałaś to na swoim domowym komputerze i... – NIE! – ...podłączyłaś do niego swój laptop z tajnymi danymi w pamięci; byłaś spóźniona, musiałaś coś zrobić w domu; ściągnęłaś dane z laptopa, zrobiłaś, co miałaś do zrobienia, i skasowałaś je ze swojego domowego komputera – nie było tak? – NIE, NIE, NIE! Dukas westchnął. Będzie musiał poddać ją badaniu na wykrywaczu kłamstw. Może to coś pomoże. Wyłączył magnetofon. – Okay, kochanie, to się nie nagrywa. Posłuchaj, mam przed sobą raport, nie ma wątpliwości, że komputer jest tego pełen. Stwierdzono, że ktoś, kto nie za bardzo zna się na komputerach, próbował skasować te dane, wyrzucić je z pamięci i ukryć fakt, że kiedykolwiek tam były. No dalej, pomóż mi, kochanie, muszę wiedzieć, że to nie byłaś ty. Musisz mi pomóc. – Myślałam, że mi ufasz. Jezu, akurat ty... – Chyba wychodzi na to, że nie ufam nikomu. Znowu westchnął. Dochodził to tego wniosku w czasie prowadzenia prawie każdego dochodzenia i w którymś stadium każdego spośród swoich licznych związków z kobietami; ten wniosek wcale mu się nie
podobał. – Pomóż mi, Rose... Rose płakała. Płakała jeszcze przez kilka sekund. A potem powiedziała: – Valdez. Najpierw nie załapał, ale po chwili przypomniał sobie tamtego latynoskiego dzieciaka, który pomagał jej przy komputerach w czasie pracy nad projektem „Peacemaker". – Co z tym Valdezem? To on umieścił te rzeczy w twoim komputerze? – Valdez wiedziałby, gdybym to ja wprowadziła te materiały do mojego komputera. – Więc twierdzisz, że on to zrobił? – To był najstarszy sposób obrony; obwinienie kogoś innego. – Nie, na miłość boską! Valdez jest poza wszelkim podejrzeniem. Mam na myśli to, że wiedziałby, czy to ja zrobiłam. Twierdził, że każdy ma coś charakterystycznego, jak podpis. Powiedział, że zawsze rozpoznałby moje materiały, bo jestem komputerową analtabetką i to jest mój podpis. Żeby mi ułatwić pracę, podłubał nawet coś w programach mojego komputera. – Upraszczał też procedury w twoim domowym komputerze? – Oczywiście. Dukas czuł się wycieńczony i pusty. Prawdopodobnie ona też. Czy kiedykolwiek znów zbliżą się do siebie, czy ich przyjaźń się odrodzi? Starał się skupić na sprawie: – Gdzie Valdez teraz stacjonuje? Znowu szlochała. Powinien ją przeprosić, wiedział o tym, ale teraz jeszcze nie mógł. To wszystko było takie obrzydliwe: – Odszedł z marynarki – powiedziała w końcu. – Mike, jak mogłeś mi to zrobić? – Wiesz, gdzie on może teraz być? Cisza. Mógł ją sobie wyobrazić, jak zaciska powieki, żeby powstrzymać płynące z oczu łzy, i odrzuca głowę nagłym ruchem, jakby chciała zaraz nią w coś uderzyć. – Pracuje gdzieś w branży komputerowej. – Podała mu adres i imię Valdeza: Enrique. Przez chwilę oboje milczeli. Pierwsza odezwała się Rose: – Będzie musiało minąć trochę czasu, zanim sobie z tym poradzimy,
Mike – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Dukas wrócił do mieszkania, które wynajmował, i od razu chwycił za butelkę. Do dziś dnia nie zauważył, jak brązowe było to mieszkanie – zupełnie jak czekolada. Albo gorzej. Wszystko takie samo – ściany, dywany, meble. Brązowe i przygnębiające. Siadł w tym brązowym koszmarze i pił bourbona z pierwszej szklanki, jaka wpadła mu w ręce, przeklinając to, co musiał zrobić Rose. Ale przecież ona mogła kłamać. Westchnął i sięgnął po telefon. Mógłby teraz zadzwonić do Hagi. Cholera, która godzina była teraz w Holandii? Będzie mógł przecież zadzwonić tam za parę godzin. Już jutro mógłby stąd odlecieć i znaleźć się w owym biurze, które opisał Trifflerowi, z kobietą z dużym tyłkiem i dwoma francuskimi gliniarzami. A dochodzenie mógłby przekazać komuś innemu, komuś, kto nie znał Rose. Komuś, kto prawdopodobnie poprowadziłby je dużo lepiej. Wykręcił numer hotelu O’Neilla w Nairobi. Właśnie minęła tam siódma rano. Co, do diabła? – Jambo! – odezwał się O’Neill swoim dziarskim, głębokim basem. – Nie obudziłem cię? – Ale skąd, musiałem załatwić parę spraw, zanim krokodyle się obudzą. Czy coś się stało? – Właśnie odczytałem Rose jej prawa. – O kurwa, Mike...! – Jej komputer jest pełen złych rzeczy. – Rozumiem. Ale Rose? Człowieku, ty naprawdę wierzysz, że ona...? Hej, jesteś trzeźwy? – Niezupełnie. O’Neill zadał mu parę pytań. W końcu doszli do Valdeza i tego, co Rose o nim mówiła. Musiał powtórzyć to dwa razy, a potem O’Neill powiedział: – Zostaw mi tego Valdeza. – Poco? – Żeby zajrzał w ten pieprzony komputer. Dostarczysz go w razie potrzeby tam, gdzie będzie mógł go rozłożyć na części, jeśli będzie trzeba. Ja się zajmę tym Valdezem, Mike. – Niby dlaczego? – Ponieważ Rose uważa, że on może uratować ją, a ja uważam, że on może uratować ciebie. Okay? A teraz odstaw butelkę i idź do łóżka,
porozmawiamy jutro. Dukas musiał to przemyśleć. Wciąż trzymał w ręku słuchawkę, z której wydobywał się ciągły sygnał, ponieważ to O’Neill pierwszy się rozłączył. Po trzydziestu sekundach namysłu uznał, że prawdopodobnie O’Neill ocenił sytuację trzeźwiej niż on, więc odstawił butelkę i poszedł spać. W Nairobi O’Neill wysłał e-mail do swojego biura w Dubaju i polecił pracownikom, by skontaktowali się z byłym programistą komputerowym marynarki wojennej Enrique'em Valdezem, który pracował obecnie gdzieś w branży komputerowej. Wynajmijcie go i umówcie go ze mną na śniadanie w poniedziałek rano w hotelu Willard w Waszyngtonie. Nie przyjmujcie odmownej odpowiedzi! Harry.
12 USS „Thomas Jefferson" Stevens przyleciał 902 z bazy lotniczej Sigonella i ani słowem nie skomentował w obecności Alana faktu, że nie został wpisany na listę pilotów, którzy mieli wziąć udział w nowej, „bojowej" misji. Alan podejrzewał jednak, że musiał gdzieś coś powiedzieć, bo zapał oddziału jakby trochę osłabł. Później, tego samego dnia, w pomieszczeniu przygotowawczym podszedł do niego Cohen i zapytał: – Jak to się stało, że Stevens nie bierze w tym udziału? Alan był bardzo uprzejmy: – Panie Cohen, proszę powiedzieć panu Stevensowi, że jeśli ma jakieś pytania, to powinien sam mi je zadać. – Uśmiechnął się. – A pan ma dość własnych obowiązków. Stevens pojawił się trzydzieści minut później. Teraz nie był już tylko ponury, był wyraźnie wściekły. – No dobra, jak to się stało, że nie ma mnie na liście?! – krzyknął już w drzwiach. Pracujący na symulatorze ludzie podnieśli głowy i zaczęli wychodzić. – Nie musi pan wrzeszczeć. Jestem tutaj. – Alan spojrzał na niego. Dobrze pan wie, dlaczego tak się stało. – Jestem najlepszym pilotem w tym cholernym oddziale, a może nawet na całym okręcie! – Może i tak. Zrobił pan piekielnie dobrą robotę w Sigonelli i powiedziałem panu o tym. Ale pan nie raczył zwrócić na to uwagi i teraz właśnie próbuję to panu przypomnieć, nie umieszczając pana na liście, bo tak właśnie trzeba robić z tępawymi gośćmi. – Spojrzał na zegarek. – Zaraz mam odprawę, ale my rzeczywiście musimy porozmawiać. Kiedy porozmawiamy, będzie pan latał. – Nie mam panu nic do powiedzenia! – Proszę coś wymyślić. Alan wpisał się na pierwszy lot razem z Soleckiem, Campbellem i Crawem. Chciał, żeby ta operacja się udała i dlatego wybrał do niej swoich najlepszych ludzi. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że wybrał do niej tych, którzy zarazem lubili go i szanowali; w drugim samolocie na
przednich fotelach mieli zasiąść Cohen i Reilley – ci do takich nie należeli. W czasie pierwszego lotu nie chciał mieć na pokładzie niczego, co mogłoby go rozpraszać. Żadnych komentarzy, żadnych napięć, żadnego Stevensa – powiedział sobie w duchu. Ostatnią odprawę przed lotem można było uznać za udaną. Członkowie załóg obu samolotów byli trochę senni, ale, choć Cohen i Reilley trzymali dystans, wszyscy wyglądali na przejętych, a nawet podnieconych. Najpierw obejrzeli film wprowadzający. Potem wstał Soleck i pokazał, jak mogą wyglądać poszukiwane łodzie przemytnicze na ekranie MARI (przygotowując ten krótki wykład, Soleck posługiwał się po części zdjęciami, które otrzymali z Roty, a po części własną wyobraźnią). Soleck mógł być cholernie upierdliwy, ale był zarazem bardzo bystry i znał się na komputerach najlepiej ze wszystkich pilotów, jakich Alan kiedykolwiek spotkał. Startowali pierwsi tego dnia, pokład startowy był pogrążony w ciszy. Do świtu pozostały jeszcze trzy godziny. Widmowe postacie w ciemnych kombinezonach kręciły się po pokładzie, podciągając gumowe węże, z trudnością rozpoznając samoloty, które miano wyposażyć w odpowiedni sprzęt. Alan zajął swoje miejsce w samolocie i obserwował Solecka, który stojąc na zewnątrz, sprawdzał, jak podwieszane są flary i folia zakłóceniowa. Wyraźnie się zdziwił, kiedy ludzie z ekipy wyposażenia zaczęli podwieszać pod lewym skrzydłem pociski rakietowe, które Alan zamówił na wypadek, gdyby musieli pokazać łodzi wyścigowej, że są zdecydowani na wszystko. Właściwie nie mieli prawa strzelać do łodzi podejrzanych o przemyt, ale on chciał mieć te pociski, by móc ich użyć, jeżeli okazałoby się to konieczne. Chciał też w ten sposób wpłynąć na morale swojego oddziału. Nikt z ekipy wyposażenia nie zakwestionował jego rozkazu. Soleck wysłuchał obowiązkowego wykładu Crawa na temat montażu folii zakłóceniowej i wyrzutni flar i wszedł na pokład samolotu. Campbell włożył do wnętrza silnika całą rękę i sprawdzał ostrza wirnika, przyświecając sobie latarką, jak ktoś, kto kupując konia, sprawdza stan jego uzębienia. Alan skinął głową z aprobatą. Widział także, jak Cohen sprawdza stan hydrauliki układu ładowniczego drugiego samolotu, obmacując dokładnie jego okolice w poszukiwaniu ewentualnego wycieku. W końcu przygotowania się skończyły i Alan poczuł nagły przypływ nadziei. To się może udać, pomyślał. Jeśli udałoby im się zlokalizować choć jedną łódź przemytniczą i
doprowadzić do przejęcia jej przez włoską straż przybrzeżną, miałoby to ogromny, zbawienny wpływ na morale jego oddziału. Musieli tylko jakoś wywrzeć skuteczną presję na przemytników. Na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów nad Adriatykiem optymizm Alana trochę osłabł, gdy zobaczył, jak duże było na tych wodach natężenie ruchu. Mimo iż wykorzystane zostały wszystkie otrzymane od NATO dane, które miały im ułatwić odrzucenie pustych kontaktów (statków handlowych), na ekranie widać było setki nieznanych obiektów. Soleck zaznaczył na ekranie parametry głównych korytarzy przemytu, ale ich położenie było w najlepszym wypadku hipotetyczne. System nie miał niestety zaprogramowanej zdolności do odrzucania określonych kontaktów, więc namierzał jednostki płynące we wszystkich kierunkach. Mogli tylko patrzeć na ekran, ograniczać zakres poszukiwań, popijać kawę i czekać. Do wschodu słońca było coraz bliżej. Kawa zrobiła się gorzka, a potem się skończyła. Każdy z samolotów co parę minut namierza! prawdopodobne kontakty, ale w chwili, kiedy domniemani przemytnicy na pełnej mocy silników skręcali w stronę zachodniego wybrzeża Dalmacji, było już za późno, żeby podać ich namiar okrętom włoskiej straży przybrzeżnej. Po jakimś czasie stało się to piekielnie denerwujące i Alan zaczął się obawiać, że nie tylko nie powiedzie im się ta misja, ale że na dodatek frustracja, która będzie tego efektem, powiększy jeszcze kłopoty oddziału. W każdym razie system MARI działał bez zarzutu. Cohen przy każdym manewrze omiatającym trzymał swój samolot poza osią Campbella i oba samoloty utrzymywały ze sobą łączność prawie przez cały czas. Zebrali już przynajmniej parę wzorów obrazów łodzi przemytniczych i mogli po powrocie wprowadzić je do programu. Soleck uparcie szukał sposobu, którym można by identyfikować poszczególne łodzie za pomocą systemu MARI. Był przekonany, że system pozwala dostrzec nieznaczne różnice w kształcie ich kadłubów z dokładnością do jednego metra. Alan nie był tego taki pewien. Ten system został zaprojektowany do lokalizacji i identyfikacji okrętów wojennych, a nie małych łodzi. O szóstej w obu samolotach nie było już ani śladu wcześniejszego entuzjazmu, tylko Soleck z przejęciem wpatrywał się w ekran. Niebo na wschodzie blado zajaśniało, zapowiadając świt. Znajdowali się niemalże
naprzeciw jugosłowiańskiego wybrzeża. Na ekranie widać było wracający z przelotu nad Kosowem kanadyjski F-18. – „Wydrzyk Dwa", tu „Wydrzyk Jeden", odbiór. – Jeszcze jeden manewr omiatający i trzeba będzie wracać, pomyślał Alan. – Zgłaszam się, tu „Wydrzyk Dwa". – „Wydrzyk Dwa", skręcamy na 270 i omiatamy zachód jeszcze raz. – „Wydrzyk Jeden", zrozumiałem, skręcam na 270. Nawet na zakodowanej częstotliwości słychać było, że Reilley jest znudzony. Campbell pierwszy skręcił szerokim łukiem na zachód. Alan wywołał Włochów na otwartej częstotliwości i powiedział im, gdzie się teraz kierują. Rozmawiał z nimi już parę razy i wiedział, że nie bardzo wierzyli w to, że uda mu się odnaleźć igły przemytniczych łodzi w adriatyckim stogu siana. Włosi nie mieli zabezpieczeń kodowych i Alan musiał ważyć każde słowo, chociaż i tak nie znał ich zbyt wiele. Trudno się było z nimi porozumieć, ich angielski pozostawiał wiele do życzenia. Alan robił, co mógł. Przez dziesięć minut lecieli w ciszy. Nagle odezwał się Craw: – Mam jednego – były to jego pierwsze słowa od godziny. Nie tylko ich niepokoił blady blask zapowiadający wschód słońca. W odległości pięćdziesięciu kilometrów od nich i w całkiem sporej odległości od brzegu jakaś dwunastometrowej długości jednostka nagle przyspieszyła z dziesięciu węzłów do czterdziestu i skierowała się prosto na wschód. Alan oznaczył ją i wyświetlił jej obraz. Obok obrazu pojawił się kod identyfikacyjny – PC 1221. Craw przekazał to Dentonowi na „Wydrzyku Dwa". Alan zlokalizował najbliższy okręt straży przybrzeżnej i połączył się z nimi. Byli w odległości prawie dwudziestu pięciu kilometrów na południe od kontaktu; prawdopodobnie o wiele za daleko, by móc go przejąć. Nadal wydawali się niezbyt przekonani, ale skierowali się w stronę namierzonego obiektu. Wioski okręt mógł wyciągnąć nieco powyżej trzydziestu węzłów. Jeśli ich kontakt był przemytniczą łodzią wyścigową, to mógł wyciągnąć prawie osiemdziesiąt. – „Wydrzyk Dwa", zejdź na 15 i skręć na 180. Chcę, żebyś się ustawił do przejęcia dziobowego, ale trzymaj się z daleka, póki ci nie powiem. Alan przechylił się w stronę kokpitu; – Ten skurczybyk przegoni Włochów, nawet nie wiedząc, że oni tam są. Musiał przytrzymać się wsporników ramy, gdy Campbell skierował
ich w stronę kontaktu. Kiedyś bał się latać bez zapiętych pasów. Kiedyś, dawno temu. – Słyszę pana, szefie. – Campbell był spokojny i opanowany, jak przystało na pilota doskonałego. – Chcę wysłać 902 przed nich. Pan niech się zbliży na trawersie, z północy. – Żaden problem. – Potem każemy im się zatrzymać i wpuścić Włochów na pokład. – Też nie widzę problemu, chyba że nie będą chcieli się zatrzymać. – Wtedy do nich strzelimy! – wrzasnął Soleck. Alan trzepnął go po hełmie. – Do nikogo nie będziemy strzelać. Każemy 902 przelecieć nad nimi nisko, naprawdę nisko, tuż nad ich głowami. Okay? Brian, to twój samolot. – Jasne, szefie. Proszę zapiąć pasy. Komu w drogę, temu czas. Alan założył dobrze znaną uprząż pasów bezpieczeństwa, samolot przechylił się w dół, skierował w stronę kontaktu i przyspieszył. Turbiny jego silników nagle przestały brzmieć jak używane w sąsiednim pokoju odkurzacze, zmieniły się w rozszalałe furie. Mimo wzrastającego przyspieszenia Craw, skupiony na celu, prawie dotykał twarzą szyby ekranu. Alan zatrzasnął drugie zapięcie swojej uprzęży i wywołał Włochów, żeby przekazać im namiary aktualnego położenia kontaktu. Zgłosili się już po sekundzie. Ich oficer łącznościowy powiedział, że są zbyt daleko, żeby mogli przejąć namierzoną łódź. Alan chciał już na niego wrzasnąć, ale jakoś się pohamował. Policzył do trzech i wytłumaczył mu, że patrol „Wydrzyków" może zatrzymać kontakt. Nagle samolot przechylił się ostro na prawą stronę i Alan tuż pod prawym skrzydłem zobaczył fale Adriatyku. – Va bene – powiedział w końcu Włoch, jakby było to wiele go kosztujące ustępstwo. – Soleck, połącz mnie z ..Wydrzykiem Dwa". Craw podniósł głowę znad ekranu: – Powinien się znaleźć w zasięgu wzroku w każdej chwili. – Widzę go! – wrzasnął z przodu Soleck. – Jeszcze nie podchodźmy bliżej. Soleck? – A, tak... – powiedział Soleck i pochylił się nad konsolą łączności. Alan nacisnął swój przycisk. – „Wydrzyk Dwa", tu „Wydrzyk Jeden", mamy kontakt wzrokowy,
odbiór. – Zrozumiałem. Jestem na pozycji. – „Wydrzyk Dwa", zostań na pozycji. – Zrozumiałem, zostać na pozycji. Alan zaciskał pięści, adrenalina sączyła mu się do krwi. Błyskawicznym ruchem przestawił radio na częstotliwość straży przybrzeżnej i powiedział po włosku: – Tu AH 901. to dwusilnikowa łódź z błękitnym kadłubem, odbiór. Przejechał przez wszystkie trzy częstotliwości włoskiej straży przybrzeżnej, ale Włosi milczeli. – Przelećmy nad nim. Furie znowu zawyły. AH 902 zawrócił gwałtownie, zdawało się, że sunie po wierzchołkach fal. Alan przechylił się do przodu, żeby wyjrzeć przez przednią szybę i zobaczył kontakt, niską potężną łódź, która ślizgała się po powierzchni morza. Campbell przeleciał tuż za jej rufą. – Przyspieszył do sześćdziesięciu węzłów – powiedział Craw. – Na rufie ma napis „Sierra Oskar Papa Hotel Indie Alfa'*! – powiedział Soleck; wyglądało na to, że jest w siódmym niebie. – „Sophia"! Nazywa się „Sophia". – „Sophia", tu AH 901. Wyłącz silniki i przygotuj się do kontroli pokładu, odbiór. „Sophia" nie przestawała pędzić w stronę odległego już teraz tylko o trzydzieści kilometrów jugosłowiańskiego wybrzeża. Włoski okręt znajdował się o trzynaście kilometrów na południe. – „Wydrzyk Dwa", przeleć teraz tuż nad jego dziobem. Tylko ostro! – Zrozumiałem. – Cohen miał trochę mniej bezbarwny głos niż poprzednio. To dobrze, pomyślał Alan. – Tuż nad ich głowami. – Uważaj na 901, jesteśmy na przeciwległej osi. – Zrozumiałem, „Wydrzyk Jeden". Kiedy Campbell ustawił 901 nad kilwaterem ..Sophii", zobaczyli, jak „Wydrzyk Dwa" spada z nieba przed kontaktem i prawie znika. – O kurwa – mruknął z przodu Soleck. – Ale nisko leci. Siedzący z tylu Alan nie widział „Wydrzyka Dwa", zasłaniały mu go konsole. – Kontakt skręca – powiedział Craw. Nagle pojawienie się wielkiego, szarego samolotu najwyraźniej przeraziło przemytników; „Sophia'" wykonała ostry skręt na południe. W
momencie skrętu przechyliła się mocno w ich stronę, dzięki czemu mogli zajrzeć do wnętrza jej kokpitu. Na pokładzie było czterech ludzi. – Skręcamy za nimi i ustawiamy się tak samo jak poprzednio! – powiedział Alan, starając się mówić równie spokojnym tonem jak piloci. – „Wydrzyk Dwa", ładny przelot! – ,.Wydrzyk Jeden", widziałem tam w środku żółtą kałużę. Mam to zrobić jeszcze raz? – Nie. Mają płynąć na południe, tak jak płyną. Wracaj na wschód. – Zrozumiałem. – ,.Wydrzyk Dwa", kontakt skręca. O, cholera! Straciliśmy połączenie. – Za dużo szybkich zwrotów. Niech to szlag. Soleck, masz go? Soleck kiwał się nad ekranem jak dziecko cierpiące na chorobę sierocą. – Tak, skierował się na wschód. Ale pędzi! – Mam go na szczelinowym. – Craw użył mniej nowoczesnego sprzętu, który nie wymagał współpracy dwóch samolotów. – Siedemdziesiąt węzłów. Alan spojrzał na ustawienie uczestników tej gry. Włosi byli na krawędzi horyzontu, w odległości niecałych dziesięciu kilometrów. Nie dość blisko. „Wydrzyk Dwa" krążył, by wyprzedzić cel. Był za daleko. – Campbell, jak sobie radzisz z rakietami? – Zdawało mi się, że powiedział pan, że nie będziemy do niego strzelać? – Soleck nie mógł się opanować. – Chcę go tylko nastraszyć. Złamalibyśmy prawo, gdybyśmy go trafili. – Nawet jeśli go nie trafimy, to i tak chyba złamiemy prawo, pomyślał Alan. Admirał utnie mi głowę... – Chyba radzę sobie ze strzelaniem na tyle dobrze, że mogę trafić w wodę – powiedział Campbell, zgodnie z najlepszymi tradycjami lotnictwa morskiego. – Bałem się. że każe mi pan trafić w tę łódź, szefie. – Noto do roboty! Campbell ustawił samolot na nowym kursie ,.Sophii" i zwolnił. Lecieli wysoko nad falami. – „Wydrzyk Dwa", tu „Wydrzyk Jeden", odbiór. – Tu „Wydrzyk Dwa", odbiór. – „Wydrzyk Jeden" wystrzeli rakietę za dziób kontaktu. Trzymaj się z daleka. – Ostre zagranie, „Wydrzyk Jeden".
– „Sophia", tu AH 901. Zatrzymaj się albo będziemy musieli zacząć strzelać. Masz pięć sekund. Cztery, trzy, dwa, jeden... – Ognia! – Pierwsza wystrzelona! – Rakieta przeleciała nad łodzią łagodnym lukiem, a potem skręciła lekko w prawo i uderzyła w wodę kilkaset metrów przed jej dziobem. „Sophia"' natychmiast skręciła z powrotem na południe, w stronę wiszącej nisko nad powierzchnią morza ściany mgły. – Włosi na dwójce, szefie. Alan spojrzał na ekran. Patrol straży przybrzeżnej był już teraz naprawdę blisko. Podał im obecną pozycję kontaktu, nie wspominając nic o rakietach. Teraz nie byli już tacy sceptyczni, ale wciąż nie widzieli zdobyczy. Alan pomyślał, że muszą być po drugiej stronie ściany mgły. Nagle „Sophia" ponownie skręciła na wschód. – Musimy ją skierować z powrotem na południe. „Wydrzyk Dwa", przy-ciśnij ich jeszcze raz. – Zrozumiałem. „Wydrzyk Jeden". Alan postanowił się nie martwić tym, że Włosi wszystko usłyszą. – „Sophia", zatrzymaj się albo cię zatopimy. To ostatnie ostrzeżenie. Campbell ustawił się na kursie łodzi i podszedł bliżej. 902 znowu zanurkował i wyskoczył z szarej, nisko płynącej chmury tuż przed dziobem kontaktu, który natychmiast skręcił ostro na prawą burtę. Przez chwilę oba samoloty Alana leciały na kursie kolizyjnym; z obu widać było kontakt pędzący na południe. W tym momencie jak zjawa ze ściany mgły wyłoni! się biały włoski okręt patrolowy. Jego działo pokładowe poruszyło się, z samolotów można było dostrzec białą chmurkę armatniego wystrzału. – Zostaw rakiety, Brian. Myślę, że dobrzy faceci wygrali. – Alan widział, jak Campbell zdejmuje z przycisku wskazujący palec, ale nie usłyszał jego odpowiedzi, bo zagłuszyły ją wznoszone w obu samolotach okrzyki radości. Włosi potwierdzili, że ładunek łodzi był nielegalny, zanim oba samoloty zdążyły zawrócić w stronę „Jeffersona". Nie wspomnieli nic o żadnych odpalonych rakietach. Alan układał w głowie raport, kiedy zgłosił się 902. – „Wydrzyk Jeden", tu „Wydrzyk Dwa", odbiór. – Tu „Wydrzyk Jeden". – Hej, wymyśliłeś już, w jaki sposób straciłeś tę rakietę? – W głośnikach słychać było teraz wybuchy śmiechu.
Alan czekał na załogę drugiego samolotu na pokładzie startowym i przywitał ich uściskami dłoni. Gdy szli w stronę wyjścia, przysunął się do Cohena. – Na następną misję wpisuję się na twój samolot – powiedział. Cohen potrzebował dłuższej chwili, żeby to przetrawić. – Niech będzie – powiedział i otworzy! luk. Ale przynajmniej przytrzymał pokrywę i pozwolił, żeby Alan wszedł jako pierwszy. Alan oczywiście poszedł prosto do Rafe'a. Trzymając swój hełm pod ramieniem, opowiedział pospiesznie całą historię. Był nagie znowu młodym człowiekiem. Rafe potrząsnął głową wysłuchawszy tej opowieści i zadowolony z przemiany, jaka zaszła w jego przyjacielu, zamknął za nim drzwi i wrócił do piętrzącego się na biurku stosu raportów. – Szkoda, że mnie tam nie było – mruknął i przewrócił stronę.
13 Langley George Shreed patrzył na stos dziennych raportów, które zazwyczaj zawierały banalne, pozbawione znaczenia informacje, czasem jednak można było w nich znaleźć rzeczy naprawdę ważne. W zasadzie przeglądali je systematycznie przede wszystkim oficerowie niższego stopnia. Im wyżej się wspinałeś po drabinie kariery, tym mniej interesowały cię takie drobiazgi. Z reguły tak właśnie było. Jednakże dla Shreeda takie rzeczy jak raporty agentów stanowiły prawdziwą, „żywą" część wywiadowczej machiny. „Przypominają mi o tym, dlaczego właściwie tutaj jestem" – lubił mawiać do takich ludzi jak Partlow. Przeglądał teraz te materiały, przebiegając wzrokiem doniesienia o szczegółach kolejnych spotkań i rekrutacji (także tych zakończonych niepowodzeniem). Większość zawartych w raportach informacji miała raczej niewielką wartość. Ziewnął; to była ta pora po lunchu, kiedy ciało ma chęć ułożyć się wygodnie gdzieś pod drzewem i trawić spokojnie. – Nasza zwierzęca przeszłość – powiedział na głos i odwrócił kolejną kartkę. Jego spojrzenie zatrzymało się na paru słowach znajdujących się mniej więcej w połowie strony. Właściwie nie tyle spojrzał na te słowa, ile one jakby same skoczyły ku niemu: „strzelanina, Triest". Był to zwykły rutynowy raport z KSDMW. Oficer marynarki doniósł o skontaktowaniu się z osobą obcej narodowości, która może okazać się cennym współpracownikiem. Służący na USS „Thomas Jefferson" komandor porucznik marynarki wojennej na przepustce został zatrzymany po strzelaninie, w Trieście, we Włoszech; po przesłuchaniu przez włoską policję został zwolniony (Patrz Akta Sprawy KSDMW Nr DL7/ 27/ 94 – 0734.) Dochodzenie w toku/ pod kontrolą KSDMW. Shreedowi wydało się, że jego serce zatrzymało się nagle. Potem fala gorąca zalała mu twarz i spłynęła aż do nóg. Triest – to przecież tam jego Serbowie spartaczyli drugą próbę zlikwidowania kobiety, która go szantażowała. Nie było wątpliwości, chodziło o tę samą kobietę; na pewno nie było w Trieście dwóch strzelanin tego samego dnia. A ten oficer marynarki? Dlaczego miałby być w to zamieszany oficer
marynarki? Przez przypadek? Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Jego umysł dokonał przeskoku: oficer marynarki – Alan Craik. Poczuł jakby uderzenie adrenaliny. Ale po chwili namysłu uznał, że to mało prawdopodobne, iż to właśnie Alan Craik był owym oficerem w Trieście, i odrzucił ten pomysł. Zaczął jednak pisać dla Raya Sutera polecenie ustalenia tożsamości oficera, ale przerwał po napisaniu paru zaledwie słów. Nie chciał okazywać zbyt dużego zainteresowania tą sprawą; mogłoby to zasugerować wydziałowi dochodzeniowemu jego powiązania z tą kobietą. A poza tym nie ufał już Rayowi Suterowi. A może kobieta, która go szantażowała, skontaktowała się z kimś w marynarce? Albo w KSDM W? Nie, ona nie zrobiłaby czegoś takiego – oni raczej nie byliby zainteresowani tym, co miała do sprzedania. Więc jakie były jej prawdziwe plany? Przeżuwał to w myślach przez całą drogę do domu. Zrobiło mu się niedobrze. Czyżby coś przeoczył? Czy wywiad marynarki jest w to w jakiś sposób zaangażowany? Czy ta kobieta w Trieście była ich agentem? Albo...? To był zupełnie nowy element w jego kontaktach z kobietą, która kazała nazywać się Anną. Może nadszedł już czas, żeby zmienić taktykę. Przesłał jej przez chat room, na którym już wcześniej się kontaktowali, wiadomość: Podoba mi się twój styl. Nie uważasz, że już czas, żebyśmy się spotkali? Być może razem uda nam się stworzyć piękną muzykę. Podpisał to skrótem, którego poleciła mu używać: TH, od Top Hook. Następnego dnia dostał odpowiedź. TH, nie jestem idiotką. Niech przemówią pieniądze. Odpowiedział: Myślałem o przyszłości i o tym, co moglibyśmy osiągnąć, będąc partnerami – moglibyśmy zdobyć pieniądze, które umiałyby mówić we wszystkich językach świata. Spotkajmy się w wybranym przez ciebie miejscu, na wybranych przez ciebie warunkach. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. TH. Kwatera główna KSDMW Enrique Valdez przybrał na wadze od czasów, kiedy był przybocznym specem od komputerów Rose Siciliano. Zawsze niski i szeroki w ramionach, miał teraz spory brzuszek – efekt dostatniego życia w Seattle.
Przyswoił sobie także tamtejszy swobodny styl ubierania się i O’Neill, na śniadaniu, na którym się spotkali, dość szybko powiedział mu, czego oczekuje, gdy chodzi o strój, od swoich pracowników. Pokój, który Dukas pożyczył do przebadania komputera Rose, wyglądał zdecydowanie ponuro, kojarzył się nieodparcie ze ślepym zaułkiem – wy, coście mieliście pecha tu wejść, porzućcie wszelką nadzieję. Był tu tylko jeden stół, z blatem obitym brudnoszarą gumową pianką; komputer wyglądał na nim tak, jakby został tam wyrzucony przez morze. – W tym przypadku pan Valdez i ja przeprowadzamy naszą ekspertyzę dla Kryminalnej Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej. – Wydawało się, że Harry O’Neill przemawia do dwóch agentów z Fort Holabird, ale w gruncie rzeczy mówił do mikrofonu, bo wszystko było nagrywane. – Moja firma Ethos Security pomaga w dochodzeniu, ponieważ pan Valdez dysponuje głęboką wiedzą o tym konkretnym komputerze. – Okay, dajcie mi na niego spojrzeć – powiedział Valdez. Ruszył w stronę komputera, ale jeden z agentów położył mu dłoń na ramieniu, a drugi stanął między nim a komputerem, zasłaniając go ciałem jak kochankę przed żoną. – Hej! – powiedział Valdez. – Nikt oprócz nich nie może go dotykać. – Dukas skrzywił się. – Chodzi o zachowanie dowodów. A teraz muszę zadać ci parę pytań. Dukas spytał Valdeza o imię, nazwisko, o to, czym się zajmuje, jak dobrze znał komandor porucznik Rose Siciliano i co dla niej robił. – Czy potrafiłbyś rozpoznać jej komputer, którego używała w czasach, kiedy dla niej pracowałeś? – Z zewnątrz, obudowę? Nie. – A wnętrze? – Oczywiście, jeśli nikt w nim nie grzebał. – Czy zaprogramowałeś jej domowy komputer? – Tak. – Powiedz mi krótko, co z nim zrobiłeś. Valdez też wiedział, że ich rozmowa jest nagrywana. Przewrócił oczami, wzruszył ramionami i westchnął. – Wzięła go prosto z półki w sklepie z całym tym gównem Windowsa w środku, więc obciąłem redundancje i dla koherencji dodałem trochę rzeczy bazujących na Linuksie. – Valdez spojrzał na dwóch agentów. –
Oni mnie zrozumieją, kiedy powiem, że do wszystkiego, co robiłem na jej komputerze, użyłem napędu zip i przełożyłem to na dysk. Każdy ma swoje sposoby, które są jak podpis. To sprawa jaźni, prawda chłopaki? Agenci przytaknęli. Valdez się uśmiechnął. – Więc mam na dyskach pierwotny wygląd jej komputera. Jeśli ta maszyna wygląda inaczej, to znaczy, że nie jest jej. Okay? – Zaczął się niecierpliwić. – Możemy go teraz włączyć? Valdez czekał z obojętną miną do chwili, gdy na czarnym ekranie komputera zaczęły się przesuwać rzędy szarych liter; wtedy przechylił się do przodu. Kiedy pojawiło się kolorowe logo Windowsa, machnął ręką i powiedział: – Wyłącz go i włącz z powrotem, kolego. Agent spojrzał na Dukasa, a ten warknął: – No dalej. Agent wyłączył komputer i włączył go ponownie, Valdez jeszcze raz prześledził ładowanie początkowe, polecił agentowi wyłączyć komputer i spojrzał na Dukasa. – To nie jej maszyna – powiedział. Dukas poczuł nagły przypływ nadziei, ale natychmiast odezwał się w nim sceptycyzm policjanta: – Skąd, do diabła, możesz wiedzieć, że to nie jej komputer? – Skąd mogę wiedzieć? Jezu! Hej, ty – poklepał jednego z agentów po ramieniu – ty wiesz, skąd ja to wiem, prawda? – Mam na imię Patrick – powiedział agent. – No więc, Patrick, po tym, co powiedziałem wcześniej, po tym, co zrobiłem z jej komputerem, możesz powiedzieć, że to nie jest komputer komandor Siciliano, prawda? – Hm, no cóż. – Patrick zaczerwienił się, kiedy się do niego odezwano; był chyba bardzo nieśmiały. – Ten ma standardowego Windowsa i żadnego Linuksa, to widać od razu. Drugi z agentów powiedział, że ma na imię Josh i że też bez trudu to dostrzegł. Dukas starając się nie dopuścić do tego, by rozbudzona nadzieja oszołomiła go zupełnie i próbując myśleć o taśmie, którą będzie musiał przedstawić w Sądzie Marynarki Wojennej, powiedział powoli: – Wytłumaczcie mi, skąd to wiecie. Więc Patrick znowu włączył komputer i obaj z Valdezem wodzili palcami po ekranie, pokazując, skąd wiadomo, że ten komputer nie został
zaprogramowany przez kogoś, kto nie przepadał za redundancją, za to uwielbiał otwarte źródła kodu programowego. Dukas powtarzał kilkakrotnie: „Teraz Valdez pokazuje na...'" i odczytywał rzędy szybko przesuwających się w górę ekranu liter. Kiedy się z tym uporali, Patrick i Valdez byli prawie kolegami. – Co o tym sądzicie? – Dukas zwrócił się do Trifflera i O’Neilla, nie dając po sobie poznać, że kręci mu się w głowie z radości. – Potrzebuję rzeczy, które przydadzą się w sądzie. – Masz trzech facetów, którzy będą zeznawać. Wtedy się okazało, że Triffler nie jest taki głupi: – Pozostaje jeszcze podstawowe pytanie; jak to się stało, że ten komputer tak różni się od tego, który zostawił jej ten facet? – Trzeba sprawdzić stację twardych dysków – mruknął Patrick. – Co zrobić? – Właśnie – skinął głową Valdez. – Trzeba sprawdzić, czy ktoś zmieniał twarde dyski. Prawda, chłopaki? – Spojrzał na dwóch agentów, którzy też pokiwali głowami i obaj zaczęli mówić naraz. – Ile czasu zajmuje wymiana stacji twardych dysków? – zapytał Triffler. Z każdą chwilą coraz bardziej przypominał gliniarza. – Dwie godziny? Godzinę, jeśli jesteś naprawdę dobry i masz jakąś pomoc. – A więc, Dick. – Dukas spojrzał na Trifflera. – Musimy ustalić co do minuty, gdzie ten komputer był od chwili opuszczenia jej domu. Zadzwoń do Siciliano i zapytaj ją, kiedy po raz ostatni widziała swój komputer; chodzi o dokładną odpowiedź, niech poda datę i godzinę. I kiedy widziała go już po jego zapakowaniu. A potem chcę znać każde miejsce, w którym ten komputer był od tamtej chwili, każdą sekundę każdego dnia. Posłuż się moim telefonem. – Dlaczego sam do niej nie zadzwonisz, Mike? – Do tej pory nie mówili sobie po imieniu. – Przecież to ty ją znasz. – To nie jest najlepszy pomysł, przynajmniej w tej chwili. Zajmiesz się tym, Dick? Kiedy Dukas został sam, podszedł do ściany i oparł się o nią. Czuł ulgę i zarazem czuł się winny. Teraz był już pewien, że Rose mówiła prawdę i nienawidził sam siebie za to, że ją niesłusznie podejrzewał. Jeszcze tego samego popołudnia do biura Dukasa wpadł O’Neill. – Rose miała następny telefon od tej tajemniczej kobiety – powiedział
bez żadnych wstępów. Dukas zacisnął wargi. On pierwszy usłyszałby o tym od niej... gdyby nie... – Ale tym razem nagrała część rozmowy na magnetofon. Była tak podekscytowana, że wyjechała mi na spotkanie. I miała rację. – Przechylił się do przodu, jego zdrowe oko błyszczało z podniecenia. – Znam tę tajemniczą kobietę, Mike. Poznałem jej glos. – Chyba żartujesz! – niemal krzyknął z radości Dukas; to była naprawdę dobra wiadomość. – Znam ją z Agencji. Była asystentką Shreeda, kiedy ten poróżnił się z Alanem. Miła kobieta. Alan też ją zna. Dukas czekał, bo wiedział, że to nie wszystko. – Miała ostatnio nie najlepszą passę. Jej małżeństwo się rozpadło, kariera w Agencji załamała się – przez Shreeda, jak sądzę. Więc może jest rozgoryczona, wściekła, może jej odbiło i po prostu wciska nam kit. – Co powiedziała tym razem? – Nic nowego. Że Shreed to łajdak, że to on stoi za tym wszystkim. Że jest nieobliczalny i często, ni z tego, ni z owego zaczyna działać w dziwny sposób. Powtarzała słowa i słychać było, że wypiła o kilka kieliszków za dużo. – Jak się nazywa? – Sally Baranowski. Dukas pomyślał chwilę. – Świetny ruch – powiedział. – Teraz ja się nią zajmę, okay? O’Neill wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: – Ja tylko staram się zapracować na mojego dolara. Tego samego dnia wieczorem w Tawernie Starej Wspólnoty Dukas przedstawił Carla Menzesa Dickowi Trifflerowi, a gdy już usiedli i zamówili piwa, bez żadnych wstępów spytał Menzesa: – Czy macie na waszej liście Sally Baranowski? Menzes znowu potwierdził, że żaden z niego kłamca, tym razem w ten sposób, że jego twarz przybrała zupełnie obojętny wyraz. Równie dobrze mógł odkryć karty i powiedzieć, że żadna Sally Baranowski nie była o nic podejrzana. – Jesteś porządnym gościem, Carl – powiedział Dukas – Ale nigdy nie wyżyłbyś z pokera. Menzes machnął lekceważąco ręką i zapytał:
– Kto to jest Sally Baranowski? – Pracowniczka Agencji. Chcę, żeby Triffler z nią porozmawiał. – Czy ona ma coś wspólnego z międzyagencyjnym nadużyciem władzy, którym się zajmujesz? – Dawniej pracowała dla George'a Shreeda. – Nic na nią nie mam. To ona jest tą twoją tajemniczą kobietą, mam rację? – Bez komentarza. – Hej! Mieliśmy być ze sobą szczerzy, Dukas. Pamiętasz? Dukas odchylił się nad stolikiem w stronę Menzesa. – A pozwolisz nam porozmawiać ze Shreedem? – Nie. W żadnym razie. – Wciąż prawie dotykali się twarzami. – Wiesz dlaczego. – Myślisz, że go wystraszymy. – Zobaczył, że Menzes spogląda na Trifflera, więc powiedział: – Dick wie o wszystkim. – Nikt nie będzie z nim rozmawiał – powiedział Menzes, krzywiąc się. – Nikt się nawet do niego nie zbliży. – A może chociaż porozmawiamy z facetem, który się nazywa Ray Suter? To asystent Shreeda. – Peretz wskazał Sutera jako kogoś, kogo można zapytać o „Peacemakera", ponieważ pracował nad tym projektem i ma dobre koneksje w CIA. – Pracował nad „Peacemakerem", więc wchodzi w zakres sprawy Siciliano, która znajduje się w centrum mojego dochodzenia dotyczącego między-agencyjnego nadużycia władzy. Możemy z nim porozmawiać? – Powiedz mi, o co chodzi z tą Baranowski? – Okay, to nasze Głębokie Gardło. Ale ona jeszcze nie wie, że my wiemy. Menzes przyglądał się swojemu piwu i myślał intensywnie. Mięśnie na włochatych, muskularnych rękach miał napięte jak postronki. Wyglądał bardziej na boksera czy zapaśnika niż na kogoś, kto pracuje w zasadzie za biurkiem. – A skąd wiecie, że was zwyczajnie nie nabiera? – A możemy porozmawiać z Suterem? Menzes przeniósł spojrzenie na Trifflera i powiedział: – Zgodnie z regulaminem. Żadnych niespodzianek. Ktoś z mojego biura ma być obecny za każdym razem. Napiszcie podanie i sprecyzujcie w nim parametry dochodzenia.
– Jesteś prawdziwym księciem, Carl. – Dukas wyjął z wewnętrznej kieszeni złożoną na czworo kartkę papieru i położył ją obok szklanki Menzesa. – Zgodnie z regulaminem. Chcielibyśmy z nim porozmawiać najszybciej, jak się da. Menzes zaczął się śmiać. – Niezły z ciebie zawodnik, Dukas! Naprawdę niezły! Nawet Triffler się uśmiechnął. Waszyngton O’Neill poleciał do Neapolu, żeby ubezpieczać Alana Craika, a Valdez został w Waszyngtonie i miał zorganizować nowe skrzydło zabezpieczeń komputerowych dla jego firmy. Biura firmy znajdowały się w eleganckiej części miasta, blisko Connecticut, ale Valdez wyszukał sobie jakieś przypominające szczurzą norę pomieszczenie w starej, położonej dalej na wschód dzielnicy domów publicznych. – To bez znaczenia – powiedział do O’Neilla przed jego odjazdem na lotnisko. – Ty płacisz rachunki, a my odwalamy robotę. Zainstalował cztery delie i połączył trzy z nich w sieć, a potem z dwoma innymi maniakami komputerowymi zaczął instalować w nich programy zabezpieczające przed hakerami. O’Neillowi rzeczywiście zależało na podwyższeniu poziomu zabezpieczeń w systemie komputerowym jego firmy, ale tak naprawdę chciał przede wszystkim, żeby Valdez włamał się do domowego komputera George'a Shreeda. Chciał to zrobić na własną rękę, nie mówiąc o tym w ogóle Dukasowi. Wiedział, że Dukas, który traktował Agencję z przesadnym, jego zdaniem, respektem, prawdopodobnie kazałby mu się z tego wycofać. Z drugiej strony, jeśliby on, Harry O’Neill, został złapany na włamywaniu się do komputera Shreeda, byłby to tylko jego, Harry'ego O’Neilla problem, z którym zresztą bez kłopotu by sobie poradził. – Jak się włamać? – zapytał Valdez. O’Neill znał się na komputerach, ale nie był maniakiem komputerowym. – Tak, jak to się zwykle robi – odpowiedział. – Aha, dzięki! Mam to zrobić tak po prostu, nie? Czy włamywałeś się kiedyś do komputera biurkowego, który stoi u kogoś w domu, Harry?
– No, nie. – No więc to nie jest żadna magia, to jest nauka. Nie używamy promieni rentgenowskich ani nie przechodzimy przez ściany. Musimy mieć jakiś sposób wejścia, trochę danych, podsłuch w telefonie czy coś, kapujesz? – To już twoja działka. – Dzięki. Możesz włamać się do jego domu? – Jezu, nie! Wybij sobie z głowy ten pomysł raz na zawsze! Dukas by mnie zabił. Valdez pokiwał ponuro głową. – Okay, a więc chodzi ci, krótko mówiąc, o to, że sprowadziłeś mnie tu pierwszą klasą, płacisz mi te wszystkie pieniądze, więc teraz mam się zabrać do roboty, dobrze mówię? – Dobrze – odpowiedział Harry z uśmiechem i dał Valdezowi numer swojego telefonu komórkowego. – Gdyby coś się wydarzyło, dzwoń do mnie natychmiast. O każdej porze. Gdziekolwiek bym był. Chcę być w tej sprawie na bieżąco, okay? – Powiedział to lekkim tonem, ale Valdez wiedział, co Harry miał na myśli: jeśli Valdez nie będzie go systematycznie informował o wszystkim, co może mieć jakieś znaczenie, to już po nim. Valdez ze swoimi współpracownikami zaczął serię nie do końca legalnych działań, które jednak były częścią ich specjalności. Po długim dniu pracy namierzyli dwa spośród trzech komputerów George'a Shreeda, wraz z numerami jego kont i numerami telefonów, z których dzwonił. Z trzecim mieli trochę kłopotów, ale nie było zabezpieczeń nie do pokonania. Następnego dnia rano wiedzieli już, że Shreed pracuje na swoich komputerach wieczorem i o różnych porach w ciągu nocy. Ich program wyśledził także obecność Shreeda na paru czatach; Valdez zastanawiał się, co on może tam robić, a O’Neill zainteresował się tym także. Valdez zorientował się też, że Shreed ma w swoich komputerach naprawdę silne zabezpieczenia. Pamiętając ostrzeżenia Harry'ego, nawet nie próbował ich pokonać. Wirginia Ray Suter musiał jechać, stosując się do paranoicznych wskazówek Moscowica, co miało rzekomo uniemożliwić ich śledzenie ewentualnym
wrogom – tam i z powrotem, w górę i w dół, i wokoło, wykonując najwymyślniejsze ostre zakręty. Wszystko to irytowało go i umacniało w nim pragnienie wyeliminowania Moscowica z jego życia. Suter nie rozumiał tego, co nazywał „szpiegowskimi gierkami", nigdy nie prowadził samodzielnie żadnej sprawy związanej z wywiadem, nie był nawet agentem i podejrzewał, że Moscowic po prostu robi sobie z niego zabawę. Wciąż widzę, jak leżysz gdzieś na dnie rzeki twarzą do dołu, Tony, pomyślał ze złośliwą satysfakcją. Trochę go to podniosło na duchu. – Czy to się kiedyś skończy? – zapytał. – Widzisz ten ślimak? Spójrz tam, gdzie droga przechodzi w taki okrężny zawijas... Chcę żebyś... – Dlaczego, kurwa, sam nie poprowadzisz? – warknął Suter. – Ej, ej, spokojnie. Tak robią zawodowcy. Jak się to panu nie podoba, panie Suter, możemy zakończyć naszą współpracę na niwie, że tak powiem, zawodowej. Co powiesz na to? – Myślę, że robisz mnie w konia. Jak długo jeszcze mamy, kurwa, jeździć? – Co właśnie powiedziałem? To jest profesjonalizm. Za to przecież mi płacisz, prawda? Jesteśmy prawie na miejscu. I rzeczywiście byli. W podrzędnej koreańskiej restauracji dzieciak wyglądający na szesnastolatka jadł coś, co wyglądało na jakieś danie z wołowiny. Nie spojrzał na nich nawet wtedy, kiedy Moscowic przedstawił Sutera jako „tego faceta". Ów dzieciak był hakerem, który miał się włamać do komputera Shreeda. Tak naprawdę miał osiemnaście lat i właśnie wyszedł z zakładu poprawczego, gdzie spędził dwa lata za kradzieże drogą elektroniczną. Otrzymał absolutny zakaz dotykania komputera przez najbliższe pięć lat, a w razie jego złamania miał pójść do normalnego więzienia na następne trzy. Suter wszystko to już wiedział. – Możesz go nazywać Nickie – powiedział Moscowic. Suter chwycił tłusty talerz końcami dwóch palców, odciągnął go w swoją stronę i zmusił w ten sposób chłopaka, by na niego spojrzał. Nickie miał włosy ufarbowane na malinowy kolor, pryszcze w takiej obfitości, że mógłby obdzielić nimi całą klasę szkoły średniej, i oczy jak zastałe pomyje. – Dostrzegłeś mnie? – zapytał Suter. – Wsadzę ci pięść w dupę, jeśli jeszcze raz dotkniesz jakiejś mojej rzeczy. Oddawaj. – Masz słuchać tego, co mówię, gówniarzu.
Pomyjowate oczy nie patrzyły wprost na Sutera, tylko gdzieś nad jego ramieniem. Ten dzieciak tak jak psy nie lubił kontaktu wzrokowego. – Najpierw pieniądze i komputer – powiedział. – Potem mogę posłuchać. – Potrafisz wykonać tę robotę? – Suter mocno trzymał talerz. Chłopak parsknął. – Potrafisz? Znowu parsknął, to chyba zastępowało u niego śmiech. Z jego nosa wysunęła się pokaźna kropla mętnego śluzu. – A jak myślisz, człowieku? Daj spokój! Pewnie! Muszę tylko wejść do tego domu, przesłać dane z serwera i się podłączyć. Moscowic rozłączył palce Sutera i odepchnął talerz z powrotem pod nos dzieciaka, który natychmiast pochylił głowę i znowu zaczął jeść. – Chce dostać mieszkanie, dwa komputery i pięć tysięcy dolarów. On potrafi to zrobić, panie S. On to zrobi. – Lepiej, żeby tak było – powiedział Suter i wytarł palce w serwetkę. Wychodząc, myślał o tym, że teraz chciałby widzieć gdzieś na dnie rzeki leżące twarzą do dołu dwa ciała. USS „Thomas Jefferson" Wszystko szło coraz lepiej. System MARI działał bez zarzutu, a ponieważ samoloty miały coraz więcej danych na temat przemytniczych łodzi, więc namierzały je teraz coraz szybciej i coraz, częściej. Nadal problemem pozostawały zbyt wolne włoskie okręty patrolowe, ale liczyło się przede wszystkim to, że ich oddział bierze udział w grze. Alan odbył rozmowę ze Stevensem i wpisał go z powrotem na listę lotów. W czasie tej rozmowy Stevens zachowywał się dość agresywnie, a jednocześnie jak człowiek głęboko urażony. Alan natomiast zaprezentował rozsądek i niewzruszoność. Zawarł i jednak umowę: będą teraz panem Stevensem i panem Craikiem, a Stevens albo schowa głęboko swoją urazę, albo będzie musiał wcześniej wrócić do domu. „Jefferson" oddalił się już od wybrzeży byłej Jugosławii. Zaledwie jeden dzień drogi dzielił Alana od Neapolu i od spotkania z kobietą o imieniu Anna. Z kajuty oficera wywiadu zadzwonił do siedziby głównej KSDMW. Telefon odebrał agent specjalny Triffler i natychmiast oddał słuchawkę Dukasowi. – Mike! Mój Boże, udało mi się złapać cię za pierwszym razem! – Al! No, nareszcie – Dukas mówił jak ktoś, komu się bardzo spieszy. -Kiedy dopłyniecie do Neapolu?
– Właśnie w tej sprawie dzwonię. Co mam, do diabła, robić? – To, co ci zaraz powiem. Twój stary kumpel, O’Neill, wciąż będzie się kręcił gdzieś w pobliżu ciebie, ale kiedy go zobaczysz, w żaden sposób nie możesz okazać, że go znasz. Jakbyś go nigdy przedtem nie widział, jakby był po prostu zwykłym Włochem, w porządku? W każdym razie jest już wyznaczona trasa i cały plan, tylko zrób to, co ci powiem, a wszystko pójdzie jak po maśle, zrozumiałeś? – Ha-ha. – Okay. Po pierwsze, nie schodź na brzeg przed południem czasu lokalnego. Znasz Neapol, tak? Okay, schodzisz na nabrzeże, idziesz wzdłuż niego do końca w lewo i podchodzisz do starego zamku. Alan robił pospiesznie notatki na przygotowanej już kartce. – A jeśli będzie na mnie czekała na nabrzeżu? – Masz iść drogą, którą ci opisuję, a nie kierować się natchnieniem. – Mike, po tym spotkaniu nie będę się już tym zajmował. Mam zbyt dużo roboty ze swoim oddziałem. – Spod zamku pójdziesz bulwarem w górę, miniesz rondo i pójdziesz dalej na południe, w stronę stacji kolejowej. Nadążasz za mną? – Nabrzeże, zamek, pociąg. Słyszałeś, co powiedziałem? Że nie będę więcej się w to bawił? – Jeśli jej nie spotkasz, usiądź gdzieś na stacji, wypij kawę i idź z powrotem w stronę okrętu tą samą drogą. – A jeśli ją spotkam? – Wtedy wsiądź z nią w pociąg jadący do Pompei. Kiedy tam dotrzecie, idźcie od razu między miny. Rozmawiając, macie się bez przemy przemieszczać. – A jeśli nie będzie chciała jechać do Pompei? Mike nie odzywał się przez chwilę. W słuchawce słychać było tylko zakłócenia i elektroniczne dźwięki pracującego programu kodującego. W końcu powiedział: – Wtedy będziesz musiał improwizować, Al. Tylko poruszajcie się przez cały czas i trzymajcie się z dala od nabrzeża wojskowego. Tak na wszelki wypadek. – Rozmawiałeś z kolesiami z KSDMW z mojego okrętu? – Oni nie muszą o niczym wiedzieć. – Cholera, Mike, oni muszą o tym wiedzieć! Rozwaliłem tego faceta w Trieście i admirał, zdaje się, cały czas myśli, że stanowię zagrożenie! – Okay, okay! Zadzwonię i coś im powiem.
– A po tym spotkaniu ja wysiadam. – Po kolei. Najpierw będziesz musiał umówić następne spotkanie. Powiedz jej gdzie i kiedy. Niech będzie: dwa dni później na stacji kolejowej w Herkulanum. Powiedz jej, że spotka się tam z kimś innym, ale nie opisuj tego kogoś. – Dwa dni później, na stacji kolejowej w Herkulanum. – Tak. Wysłuchaj, co będzie miała do powiedzenia ale sam nie mów za dużo. I nie odrzucaj żadnej jej propozycji. Czy mam ci to wszystko powtórzyć? – Co to ma być? Agent zero zero zero? Nie, nie musisz tego powtarzać. Chryste! Gdzieś w tle odbywała się teraz jakaś inna rozmowa, zakłócenia w słuchawce zmieniły barwę. – Jeśli Harry będzie szedł naprawdę blisko za tobą z gazetą w rękach, wtedy idź za nim. To będzie oznaczało, że chce porozmawiać. – O Boże, jeśli będzie naprawdę blisko, to dlaczego nie powie, żebym za nim poszedł? – A teraz powtórz wszystko od początku do końca. Alan spojrzał na trzymane na kolanach notatki. – Zejść na brzeg w południe. Iść nabrzeżem do zamku, potem minąć rondo i na południe do stacji. Jeśli ją spotkam, wsiąść z nią w pociąg do Pompei. Jeśli nie, czekać i pić kawę. Wciąż się przemieszczać. Nie patrzeć na Harry'ego. Jeśli Harry zbliży się z gazetą, iść za nim. Jeśli będę z nią rozmawiał, to mam niczego nie odrzucać i umówić następne spotkanie dwa dni później w Herkulanum. – Zapisałeś to wszystko? – Tak. – Ty głąbie, zniszcz to natychmiast! Chcę usłyszeć pracującą niszczarkę. Okay, jeszcze dobra rada, nie próbuj grać bohatera. Postępuj tylko ściśle według planu. – A ty zadzwoń do biura K.SDMW na moim okręcie. – Bądź ostrożny, Al, ona może być kłopotliwą znajomą. – Już to zauważyłem. Mike. – No tak. Aha, wymyślę coś dla tych gości z K.SDMW. – Co u Rose? – spytał Alan przez ściśnięte gardło. – O... u niej wszystko w porządku... nie widuję jej ostatnio zbyt często. – Nawet przez zakodowany telefon słychać było, że Dukas jest trochę zakłopotany tym pytaniem.
Dukas trzy razy wykręcał numer biura KSDMW na okręcie Alana, ale nie udało mu się połączyć. Triffler zdobył skądś numer telefonu komórkowego jednego z agentów, zadzwonił do niego i poprosił, żeby zadzwonił do Dukasa na zakodowaną linię. – Mówi Mike Dukas. – Cześć, Mike, mówi Marty Stein z pokładu „Jeffersona". – W słuchawce słychać było gwizdy i trzaski. – Marty, mam tu sprawę bardzo delikatnej natury. Znasz Ala Craika? Dowodzi na waszym okręcie miniszwadronem S-3. Po drugiej stronie słychać było jakby stłumiony szelest suchych liści. – Tak, zagrożenie dla bezpieczeństwa. To dlatego sprawa jest taka delikatna? – Jezu, nie! Kto ci nawciskał takie bzdety? Używam go w Neapolu jako przynęty i nie chcę, żeby ktokolwiek to spieprzył, okay? – Nie musisz krzyczeć. To ten sam facet, który rozwalił Serba w Trieście? – I ta sama sprawa, okay? – Mike, słyszeliśmy, że z tym facetem i z jego żoną jest... mhm... coś nie tak. To „nie tak" było pełne ukrytych znaczeń. Dukas pomyślał, że to śmieszne, iż w tej wymagającej skomplikowanych działań profesji panuje tak silna tendencja do maksymalnego upraszczania. Mieli być tylko dobrzy i źli. Miało być tylko czarne i białe. – No cóż, z nimi jest wszystko jak trzeba. Załapałeś? – Po prostu krążą takie plotki. Na dodatek admirał podobno nie ufa temu gościowi. Jesteś pewien, że chcesz go użyć jako przynęty? Dukas zdusił w gardle gniewne słowa. – Kolego – odezwał się łagodnym głosem – jeśli Craik stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa, to ty i ja jesteśmy przybyszami z kosmosu. Zrób wszystko, co możesz, żeby zlikwidować te plotki. I na miłość boską nie pozwól nikomu spieprzyć operacji mojego człowieka!
14 Neapol Harry O'Neill zobaczył Annę, jeszcze zanim Al Craik postawił nogę na włoskim brzegu. Siedziała w zewnętrznym ogródku trattorii znajdującej się prawie pod samym zamkiem, w sporej odległości od nabrzeża. Najpierw zauważył przypatrującego się jej mężczyznę, dopiero potem ją samą. Nadal rozglądał się wkoło, ale to musiała być ta kobieta. Teraz Harry obserwował, jak Alan wychodzi z cienia bramy i kieruje się nabrzeżem w stronę zamku. Kobieta położyła monetę na stoliku, przez chwilę patrzyła na Alana, po czym także ruszyła w kierunku zamku. Poruszali się po zbiegających się torach i Harry mógł obserwować oboje ze swojego citroena. Był tam już od dwóch godzin i zdążył doznać wszystkich typowych lęków inwigilatora: przeszła koło mnie, a ja jej nie zauważyłem, w ogóle jej tu nie ma, wszystko odwołane. A teraz poczuł ulgę. Kiedy Alan się pokazał, stała oparta o otaczającą twierdzę metalową barierkę; jej sylwetka była wyraźnie widoczna na tle oświetlonego słońcem muru. W pobliżu kręciło się paru mężczyzn, którzy wyglądali na bardziej zainteresowanych piękną kobietą niż fortecą. Ale właśnie dlatego, że nie ukrywali swojego zainteresowania, Harry nie zwracał na nich uwagi – to nie mogli być wrogowie; nikt, kto ma coś do ukrycia, nie zachowuje się w ten sposób. Alan od razu podszedł do niej i był wyraźnie zszokowany, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję. Powiedziała coś do niego. Harry przeklinał sam siebie za to. że nie polecił Alanowi założyć mikrofonu. Wzięła go za rękę i zaczęli wspinać się na wzgórze, w stronę stacji kolejowej. Szli tak przez parę minut i było jasne, że Alan nie chciał trzymać jej za rękę. Ona wciąż spoglądała w jego stronę z promiennym, seksownym uśmiechem, który służył do roztapiania męskich serc. Harry widział jednak, że Alan wcale nie uległ czarowi tego uśmiechu; prawdę mówiąc, wyglądał raczej na zirytowanego niż na zauroczonego. Harry uśmiechnął się pod nosem, wysiadł z samochodu i zaczął wspinać się po prowadzących na dworzec schodach. Rose powinna to zobaczyć, pomyślał. Nieskazitelne wcielenie mężowskiej wierności.
Harry był na stacji dobrą minutę przed nimi i kiedy podeszli do kasy, miał już w ręku swój bilet. Wtedy po raz pierwszy usłyszał, jak rozmawiają. Miała głęboki, zmysłowy głos; głos jak ze snu, który pasował do reszty jej postaci. – Dokąd jedziemy? – Do Pompei. Pomyślałem, że to da nam wystarczająco dużo czasu na rozmowę. Zaśmiała się. Nigdy nie byłam w Pompei. To bardzo miłe z twojej strony, że zamieniasz nasze spotkanie w wycieczkę. A może w piknik? Harry wsiadł do pociągu dwa wagony przed nimi. Wydawało mu się, że do tej pory żadne z nich nawet na niego nie spojrzało. Ona zresztą prawie bez przerwy patrzyła na Alana. Prawdę mówiąc, zdaniem Harry'ego ta kobieta w ogóle nie wyglądała na agentkę. Obserwował ich przez przeszklone drzwi dwóch wagonów. Parę razy dotknęła Alana i w końcu osiągnęła to, że się roześmiał. To dobrze. Rozluźnij się, Al. Stacja kolejowa w Pompei była niebezpiecznym punktem. Miała rozległy, nieosłonięty peron, a kiedy sprawdzał go poprzedniego dnia o tej samej porze, prawie nie widział na nim ludzi. Mogło się okazać, że poza nimi nikt inny nie wysiądzie z pociągu na tej stacji – a wtedy byłoby naprawdę niedobrze. W tym momencie kobieta zaśmiała się i odrzuciła głowę do tyłu. Przegięła się lekko w talii, skrzyżowała swoje niezwykle zgrabne, długie nogi i wyciągnęła je w stronę Alana. Harry pomyślał o filmie Monty Pythona: Pozwól mi spróbować i oprzeć się pokusie! Dzielny sir Robin. Tak jak tego się obawiał, stacja była pusta. Harry wiedział, że pociąg będzie tu stał prawie całą minutę; policzył do czterdziestu, wysiadł i skierował się wprost do stojącej w odległym końcu peronu budki telefonicznej. Do nikogo nie zadzwonił, mówił przez minutę do brzęczącej słuchawki i odwiesił ją na widełki. Odeszli już daleko, widział ich na zakurzonej drodze wiodącej ku ruinom. Zaraz będzie mógł ruszyć za nimi. Głównym zadaniem Harry'ego było sprawdzenie, czy ta kobieta nie przywiozła ze sobą żadnych przyjaciół; na razie wyglądało na to, że była sama. Minęła z Alanem już cztery grupy ludzi i nikt nie ruszył za nimi. Harry podniósł swój plecak ze śmierdzącej moczem podłogi budki telefonicznej i skierował się w stronę położonego na skraju ruin
amfiteatru. Potem prawie wpadł na nich. Alan musiał zbyt poważnie potraktować polecenie nieustannego przemieszczania się, a może półpornograficzne freski na części ruin nie odpowiadały jego nastrojowi. W każdym razie, ledwo Harry zaczął się wpinać po kamiennych ławach, usłyszał ich głosy dobiegające z dołu. Obejrzał się i zobaczył ich przy krawędzi wykopu archeologów na południowym krańcu amfiteatru. Harry stał na otwartej przestrzeni, w połowie wysokości widowni. – Tu jest świetne miejsce – powiedziała i usiadła na jednej z kamiennych ław, przy samej granicy cienia. Alan obejrzał się i podążył za nią. Harry pomyślał, że Alan zasłużył na porządnego klapsa w tyłek, bo ich spojrzenia na chwilę się spotkały i Harry wiedział już, że Alan go zobaczył. Alan usiadł obok niej. – Jak to się mieszka w takim olbrzymim, metalowym potworze jak twój okręt? – zapytała. – Co pani wie o Bonnerze? – Chcę porozmawiać, poznać cię trochę. Dużo czasu zabrało mi dotarcie do tego miejsca. Ci ludzie w Trieście byli tam po to. żeby mnie zabić, prawda? Patrzyła mu prosto w oczy, jej spojrzenie było kobiece i zimne zarazem. Harry czuł, że Alan rozmawia z dwoma istotami – piękną kobietą, która chce być podziwiana, i przebiegłym zwierzęciem, dla którego seks się w tej chwili w ogóle nie liczy. Ich następne zdania uleciały z wiatrem, ale twarze obojga były bardzo poważne. Harry słyszał tylko ton ich głosów. Potem znowu usłyszał słowa. Alan zapytał: – Jak mnie pani znalazła? – Zna pan nazwisko Jefremow? Harry znał to nazwisko. Tak nazywał się szef Bonnera. Nazwisko z przeszłości. – Tak. – Byłam jego... towarzyszką. W Iranie. – Co pani wie o Bonnerze? – Jest pan bardzo szybki, komandorze Bond. Przygotowałam sobie małą przemowę, a pan mi ją zepsuł. – Proszę pani, Bóg wie dlaczego chroniłem panią przed policją. A teraz rozmawiamy. Nie znam pani, ale wiem, że ściągnęła mnie pani do kawiarni, pod którą strzelali do mnie jacyś faceci. Z tego, co widzę, do
pani nikt nie strzelał. Niech się pani dąsa, ile chce, ale proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Harry wzruszył ramionami. Cały Alan Craik. Pan Zasadniczy. – Czy wszyscy Amerykanie są tacy niegrzeczni? – Droga pani, czy możemy porozmawiać o Bonnerze? – A może by pan tak spytał, jak mam na imię? Kiedy słyszę to „droga pani" czuję się staro. Prowadziła z Alanem grę. Przez całe życie Harry'ego kobiety grały z nim w tę grę i zorientował się, że Alan nie wie, jak odpowiedzieć. Inni mężczyźni nie mieliby z tym żadnych kłopotów. Ona chciała tylko, żeby dostrzegł jej osobowość, potwierdził, że jej magnetyzm działa – ale nie doczekała się tego. – Proszę mi mówić Anna. – Anno, w Trieście zastrzeliłem mężczyznę, który prawdopodobnie miał zastrzelić ciebie. A teraz nie mam dużo czasu. Popatrzyła na niego spod swoich długich rzęs. Wyglądała jak dziki kot w kosztownej obroży; prawie się cofnął, jakby poczuł lęk przed uwodzicielską silą jej spojrzenia. – W CIA jest kret – powiedziała. – I to na bardzo wysokim stanowisku. – Kret w CIA? Kto, może Aldrich Ames? Powiedz mi coś bardziej oryginalnego. – Mogę to poprzeć dowodami. Mam wszystko: nazwiska, daty, przekazywane materiały. Alan poczuł, jak niewidzialna, zimna dłoń chwyciła go za serce i ścisnęła. – Jefremow wiedział o tym? I ja mam mu zaufać? To Jefremow go zwerbował? – Jefremow był zawodowym oficerem wywiadu. Nie, to nie był jeden z naszych, Jefremow natknął się na niego po prostu przez przypadek. Przez przypadek natknął się na zajmującego bardzo wysokie stanowisko kreta w CIA. To ciekawe, pomyślał Alan. – Anno, gdzie jest teraz Jefremow? – On nie żyje. – W jej głosie zabrzmiał autentyczny smutek, co zaskoczyło Harry'ego. Podobnie zareagował Alan – wyraz zdziwienia pojawił się na jego twarzy. Jefremow miał kochankę, która za nim tęskni? – Dla kogo pracujesz? – zapytał. – Dla siebie! – odpowiedziała z naciskiem i nutą goryczy w głosie. -
Tylko dla siebie. Za materiały na temat kreta chcę dostać milion dolarów. Mam jeszcze inne informacje, które będę chciała sprzedać osobno. – Będziemy musieli się jeszcze spotkać. – Cóż za galanteria! Czy pan w ogóle uważa mnie za istotę ludzką, komandorze? – Okay, Anno, mów mi Alan. Czy tak jest lepiej? – Robię postępy! Nawet zaczęliśmy mówić sobie po imieniu! Czy twoja żona mówi ci, że jesteś bardzo przystojny? Alan spojrzał na Annę i po raz drugi w ciągu tego popołudnia uśmiechnął się do niej: – Najczęściej mówi mi, że jestem pacjentem wymagającym szczególnej opieki. – Szczególnej opieki? – Mówi mi, że jestem trochę nierozgarnięty, że nie radzę sobie z wieloma drobnymi rzeczami; na przykład wkładam lody do lodówki zamiast do zamrażarki. Anna zaśmiała się głośno i Harry dodał trzecią pozycję do listy jej osobowości: była kurtyzaną, szpiegiem i kobietą ze szczerym śmiechem. Pomyślał też, że najbardziej chciałby poznać tę ostatnią. – No właśnie. Tacy już są mężczyźni. Są ślepi. Mam informacje dowodzące działalności szpiega na wysokim szczeblu CIA. Przekażę je pierwszemu nabywcy, który wpłaci mi milion dolarów na konto z automatyczną kartą w szwajcarskim banku i dostarczy mi tę kartę oraz list z banku. – Nie mogę zdobyć takich pieniędzy – powiedział Alan, jakby recytował wyuczony tekst, bo zresztą rzeczywiście tak było; wciąż intensywnie myślał o tym krecie w Agencji. – Więc znajdź kogoś, kto może. – Możesz się spotkać ze mną za dwa dni? Ze mną albo z kimś innym? – Chcę się spotkać z tobą. – Uśmiechnęła się do niego. – W końcu to ty uratowałeś mi życie. – Za dwa dni, przy kiosku z biletami na zewnątrz Herkulanum. – Kto napisał dla ciebie ten scenariusz? Byłoby chyba lepiej, jeśli dzisiaj rozstalibyśmy się w trochę cieplejszej atmosferze, prawda? Czy jestem dla ciebie tylko kimś takim jak kapuś dla policjanta? Takim małym śmieciem, z którym nie chcesz się w żaden sposób spoufalać? Znowu zawiał wiatr i Harry przestał rozróżniać poszczególne słowa, słyszał tylko odległy szum rozmowy, którą prowadzili.
Potem znowu głośno się zaśmiała, to był już drugi wybuch jej niekontrolowanego śmiechu. Cokolwiek Alan powiedział, można było się domyślić po jego pełnym rezerwy zachowaniu, że wcale nie zamierzał jej rozśmieszyć. – Byłeś na jednej z list Jefremowa, dlatego myślałam, że jesteś oficerem dochodzeniowym wywiadu. Właśnie dlatego cię wybrałam, pomyślałam, że znajdę cię przez marynarkę, że będziesz znał się na tych sprawach, że będziesz wiedział, jak ze mną rozmawiać. A teraz widzę, że jesteś po prostu wojskowym, który nie lubi atrakcyjnych kobiet. Nie jest pan oficerem dochodzeniowym wywiadu, komandorze. – Nie, nie jestem. Rozumiem, że próbowałaś już sprzedać tę informację komuś innemu? – Być może. Powiedz mi, jakie kobiety ci się podobają? A może jesteś homoseksualistą? – Podoba mi się moja żona. To rozstrzygnęło sprawę. Harry westchnął. On nigdy nie odpowiedziałby jej w ten sposób. Harry wiedział, że Anna przyjdzie na następne spotkanie; chciała dostać te pieniądze. Alan ich jej co prawda nie obiecał, ale poza tym zrobił wszystko jak należy. Harry nie miał ochoty skakać ze szczytu sześciometrowego obramowania amfiteatru, ale ponieważ nie chciał znowu iść za nimi, nie miał innego wyboru. Przewiesił się ostrożnie przez krawędź, spojrzał w dół, skrzywił się i skoczył. Alan patrzył na Annę, na jej twarz, na delikatnie opaloną skórę, na włoską lnianą sukienkę, do której pasowałaby metka z czterema zerami w cenie. Jej fizyczna doskonałość sprawiała, że wydawała się być przybyszem z innej planety. Ale brakowało jej ciepłej seksowności Rose. Alan ani jej nie ufał, ani jej nie lubił. – Ktoś spotka się z tobą przy kiosku. – Jeśli to nie będziesz ty, to skąd będę wiedziała, że to właśnie ten człowiek? Alan gorączkowo poszukiwał w pamięci jakiegoś odpowiedniego znaku rozpoznawczego, części ubrania, gazety, parasola; którejś z tych rzeczy, o jakich czytał w powieściach le Carrego czy Lena Deightona. Ale nie mógł znaleźć nic odpowiedniego. – Niech trzyma w rękach kwiaty – powiedziała, pokazując zęby w uśmiechu.
Neapol, budka telefoniczna – Cześć, kochanie – w głosie Alana dawało się wyczuć zmęczenie i napięcie jednocześnie. – To ty! – Rose wyraziła radość, złość i zdziwienie w tym jednym okrzyku. – Wcale o tobie nie zapomniałem, kochanie. Miałem zadzwonić wcześniej. – Mike aż pochorował się ze zmartwienia! Już po wszystkim? Mam na myśli tę sprawę... z tą kobietą. Dukas musiał jej coś powiedzieć o Annie, domyślił się Alan. Zły ruch, Mike. – Tak, na dzisiaj już koniec. – Nawet nie wspomniałeś mi nic o tym, że zastrzeliłeś w Trieście jakiegoś faceta. – Nie mogłem. – Ty draniu! – Kocham cię! – Wiem, że mnie kochasz. – Trochę się uspokoiła. – I miło to słyszeć. -Zaśmiała się swoim gardłowym śmiechem. – Co to za kobieta? Nikt nie chciał mi nic o niej powiedzieć. – Ja też ci nie powiem. – Jest piękna? Alan poczuł wyrzuty sumienia, choć przecież nic złego nie zrobił. – No, właściwie to jest na co popatrzeć. – Chyba pamiętasz, że w układzie Craik-Siciliano nie ma miejsca na zdrady? – Bardzo za tobą tęsknię, Rose... – To już brzmi lepiej. – Słychać było, że odetchnęła z ulgą. – Powiedziałabym ci parę nieprzyzwoitych rzeczy, ale jest tutaj Mikey. – Ktoś czeka na telefon. Naprawdę bardzo za tobą tęsknię. Kiedy to się skończy... – Poczekaj, nie odkładaj jeszcze słuchawki! Jeszcze chwilę. Powiedz jeszcze raz „kiedy to się skończy'". Chcę wierzyć, że to się skończy, i to szybko! – Staram się, Bóg jeden wie, jak bardzo się staramy. – Musiał odchrząknąć, nagle zdał sobie sprawę, że jego głos nabrał chropowatego
brzmienia. -Kocham cię. Kiedy to się skończy, znów będziemy razem. Odwiesił słuchawkę i ruszył w stronę portu i okrętu, gdzie, korzystając z bezpiecznej linii, mógł zadzwonić do Dukasa. – Dukas. – Mike, to ja, Alan. – Jak poszło? – To nie chodzi o Bonnera, Mike. Wymawiając jego nazwisko, chciała mnie tylko przekonać do spotkania. – Więc o co, kurwa, jej właściwie chodzi? Alan spojrzał na mały ekran telefonu, żeby upewnić się, że rozmowa jest zabezpieczona. – Ona twierdzi, że może wskazać kreta zajmującego wysokie stanowisko w CIA. Chce w zamian... – Co? Powtórz to. – Ona twierdzi, że ma dane komputerowe, które jednoznacznie demaskują zajmującego wysokie stanowisko w CIA kreta. Przez chwilę słychać było tylko dziwne trzaski bezpiecznej linii telefonicznej. – Każdy mógłby tak powiedzieć. – Ona nie jest byle kim, Mike. Mówi, że była towarzyszką Jefremowa. – Towarzyszką? – Kochanką, dziewczyną, przyjaciółką; nazwij to jak chcesz. Mike, słuchaj, co mówię. Kret wysoko postawiony w CIA! – Cholera jasna. – Chwila przerwy. – Tak, słyszałem, że Jefremow wy-kitował. Wierzysz jej? Alan pomyślał o Annie, ojej doskonałej powierzchowności i dzikiej arogancji. – Tak, chyba tak – odpowiedział po chwili. – Czego chce w zamian? – Miliona dolarów w szwajcarskim banku z kartą automatycznego dostępu. – Hmm, to niezwykle oryginalne. Al, każdy świr mógłby wyjechać z gadką o krecie w CIA. – Mike, trzeba pamiętać o dwóch rzeczach: o tym, że dochodzenie w sprawie Rose może się jakoś łączyć z tym kretem, i o tym, że ta kobieta przyszła do mnie. Skąd wiedziałaby kim jestem, i skąd wiedziałaby o
Bonnerze, gdyby nie łączył jej jakiś związek z Jefremowem? – O Bonnerze pisali w gazetach. O tobie też. – A o Jefremowie? – No tak, nigdy nawet nie wspomnieliśmy o nim w naszym śledztwie. Okay. Kiedy się znów z nią spotkasz? – Już się z nią więcej nie spotkam. – Musisz się z nią spotkać! Przecież sam właśnie powiedziałeś, że może być jakiś związek między kretem a śledztwem prowadzonym w sprawie kobiety, która przez przypadek jest twoją żoną! – Wiem, wiem, ale obiecałem na okręcie, że z tym skończę. Mam cały stos raportów do wypełnienia i muszę pilnować tych z technicznego. A za godzinę mam spotkanie z ludźmi producenta mojego sprzętu. Na to drugie spotkanie może pójść każdy. – Kiedy? – Za dwa dni, tak jak mi mówiłeś. – Myślisz, że znajdę kogoś na spotkanie w Neapolu za czterdzieści osiem godzin? – Może znajdziesz jakiegoś agenta KSDMW? – Wszyscy odpowiednio wyszkoleni agenci są teraz w Bośni. – Na miłość boską, ja też nie mam odpowiedniego wyszkolenia! – To prawda, ale ciebie znam. No dalej, to może pomóc Rose. Nie mam nikogo innego. – A Harty? – Nie, on i tak już dużo dla nas robi. Al, zrób to dla Rose... Alan zastanawiał się przez chwilę. Mógłby powiedzieć Rafe'owi, że przecież są w porcie i on też ma prawo do zwykłej przepustki. A nawet jeśli spotka się na niej z kobietą? Przecież tak zrobi połowa facetów z okrętu. A to może pomóc Rose. Jeśli Anna rzeczywiście ujawni kreta i okaże się, że to właśnie ten kret wrobił Rose, to wtedy chyba oczyszczają z zarzutów? Przemyślał wszystko i podjął decyzję – zmienił priorytety. Jutro będzie musiał naprawdę ciężko pracować, żeby pojutrze móc wyjść na przepustkę. – Okay – powiedział w końcu. – Dobrze. Najpierw spotkasz się z Harrym. Ustawię wam spotkanie. Po prostu rozglądaj się za nim. – A może by tak po prostu czekał na mnie na nabrzeżu? – My nie robimy tego w ten sposób, Al. – Spotkanie jest o czternastej pod Herkulanum.
– Pociąg z Neapolu do Herkulanum jedzie pół godziny. Więc musisz zejść na nabrzeże o dwunastej trzydzieści czasu lokalnego, okay? Gdy tylko zejdziesz z nabrzeża, zacznij rozglądać się za Harrym. Kiedy go zobaczysz, po prostu idź za nim i niech to on pierwszy zwróci się do ciebie, zapamiętasz? – Tak. – Okay, gdybym miał coś jeszcze, zadzwonię do Marty'ego Steina, który jest oficerem KSDMW na twoim okręcie. On ci wszystko przekaże, okay? – Zrozumiałem. Muszę już iść, Mike. – Myślisz, że ja siedzę tu dla przyjemności? No to idź. – Ja też cię uwielbiam, Mike. Alan odłożył słuchawkę i poszedł do swojego sejfu znajdującego się na zapleczu pomieszczeń wywiadu. Sejf należałby do oficera wywiadu, gdyby jego oddział był na tyle duży, że miałby takiego. W obecnej sytuacji Alan musiał być swoim własnym oficerem wywiadu. Ustawił odpowiednią kombinację zamka i wyjął z sejfu spory stosik dokumentów – parametry łącza danych systemu MARI, z żółtymi znaczkami i dopiskami zrobionymi jego ręką, oraz raporty bieżące członków jego oddziału. Kwatera główna KSDMW Dukas załatwił Trifflerowi prawdziwe biurko i osobny telefon. Wtedy Triffler odgrodził się od bałaganu Dukasa czymś w rodzaju przepierzenia, które zbudował z tuzina nowych, białych plastikowych skrzynek. Wolne przestrzenie między skrzynkami wypełnił golfiarskimi trofeami, roślinami i tandetnymi rzeźbami ze sklepiku z pamiątkami; ustawił tam nawet ogromne plastikowe jabłko. – Kto jest twoim dekoratorem wnętrz? – warknął Dukas, kiedy zobaczył tę konstrukcję. Sam do tej pory nie podniósł z podłogi skrzynki, która tam spadła, kiedy rozmawiał z Trifflerem przez telefon, ani dokumentów, które się z niej wysypały. Mimo wszystko, próbował zagadać przyjaźnie: – Chcesz pączka z marmoladą? Potem Triffler poszedł sobie, żeby dalej śledzić losy komputera Rose od chwili, kiedy widziała go po raz ostatni. Kiedy wrócił, Dukas tak niecierpliwie pożądał dobrych wiadomości – jakichkolwiek dobrych
wiadomości – że przywitał Trifflera jak starego przyjaciela; przesunął swój fotel na drugą stronę zbudowanej przez Trifflera przegrody i nalał sobie kubek jego kawy. Triffler właśnie mówił mu o tym, że twardy dysk komputera Rose został wymieniony w magazynie tranzytowym w Arkansas przez dwóch fałszywych agentów KSDMW, którzy wymachiwali rozkazem podpisanym przez nieistniejącego pana Tremonta, kiedy zadzwonił telefon Dukasa. Dukas jęknął i spróbował sięgnąć po słuchawkę przez przegrodę, zrzucił plastikowe jabłko, wylał swoją kawę i jęknął jeszcze raz. Triffler od razu chwycił za zwój papierowych ręczników i zaczął wycierać kawę, Dukas ominął go i w końcu dotarł do aparatu. Dzwoniono przez bezpieczną linię. – Dukas! – wrzasnął do słuchawki. – Jestem zajęty! – Jezu, Mike, uspokój się. – Harry! Co, do diabła...? Posłuchaj, właśnie mam spotkanie z... – Mike, ktoś właśnie włączył domowe komputery George'a Shreeda. Chcę, żebyś... – A ty skąd, kurwa, wiesz, co się dzieje w domu Shreeda? – wybuchnął Dukas. – Nie pytaj. Najważniejsze jest to, że... – Włamujesz się do jego komputerów! Ty głupi sukinsynu! Władujesz nas obu w gówno po same uszy! – Mike, ktoś włączył domowe komputery George'a Shreeda. A on jest u siebie w biurze. Valdez już to sprawdził. Pomyśl! Dukas pomyślał. – Menzes? – powiedział po paru sekundach. – Menzes inwigiluje Shreeda i nie mówi mi o tym? – To możliwe. Myśl dalej. – Ktoś inny jest w domu Shreeda i bawi się jego komputerami. I co z tego? – Jeśli to nie my ani nie Menzes... pomyśl o czymś niezwykłym, Mike. Dukas wahał się tylko przez chwilę. – Pomyślę. Cześć! Chwycił Trifflera pod ramię i pociągnął go w stronę drzwi. – Wychodzimy – rzucił przy samych drzwiach. – Hej...! Moja marynarka! – Masz samochód? Mój ma zepsuty tłumik i robi za dużo hałasu. – Dukas poruszał się truchtem i ciągnął za sobą Trifflera. – Ludzie
zwracają na to uwagę... zapamiętują to. Ty masz lepszy samochód. Założę się, że masz lepszy samochód niż ja. Prawda? Jaki masz samochód, Dick? – Dokąd my, do diabła, jedziemy? Dukas kazał Trifflerowi prowadzić. Tak, jak się spodziewał, nieskazitelna honda Trifflera miała mniej niż rok i była w idealnym stanie. Dukas siadł na siedzeniu pasażera, po czym rozłożył sobie na kolanach mapę przedmieść Wirginii. – Dokąd jedziemy? – zapytał znowu Triffler. – Do Shreeda, przecież ci powiedziałem. – Nie powiedziałeś! – Słuchaj mnie uważnie, kiedy do ciebie mówię! – wrzasnął i kazał Trifflerowi przyspieszyć, lecz Triffler, który był dobrym, ale ostrożnym kierowcą przyspieszył tylko do dozwolonej prędkości. – Przejedziemy obok domu Shreeda i zobaczymy, czy ktoś tam jest. – Dlaczego? – Ktoś używa jego komputerów. – Skąd o tym wiesz? – Przyjaciel mi powiedział. Ulica, na której mieszkał Shreed, była cicha i pełna drzew. Wzdłuż krawężników stało parę samochodów, ale większość mieszkańców przebywała o tej porze w pracy. Młody, czarny mężczyzna spacerował z dwoma psami, dwie białe kobiety pchały dziecięce wózki, zraszacze rozsiewały po trawnikach strużki wody. – To ten biały dom – powiedział Dukas. – Zwolnij. – Ten kolonialny? – Kolonialny czy nie, ten biały. – Wszystkie są białe. – Na miłość boską, wszystkie są z cegły, biały dom! Tak, ten – ten z hatchbackiem na podjeździe. O cholera! – zaklął, ponieważ kiedy się zbliżyli do domu Shreeda, na podjazd wyszła szczupła, biała kobieta z odkurzaczem w rękach i zaczęła zeń wyjmować worek na śmieci. Rozejrzała się i wróciła do swojej pracy. – O cholera, sprzątaczka! – I to na dodatek biała sprzątaczka! – powiedział Triffler. – Odczytaj mi numer rejestracyjny. – Czego? – Tego cholernego samochodu na podjeździe. A myślałeś, że czego, odkurzacza?
Triffler odczytał numery, kiedy przejeżdżali obok. – Nie patrz na nią! – syczał Dukas. – Nie patrz na nią! Triffler wzruszył ramionami. – A co, myślisz, że zadzwoni na policję? – Wiesz, co ci z Agencji zrobiliby, gdyby się dowiedzieli, że obserwowaliśmy dom Shreeda? Ukrzyżowaliby nas! – Dukas patrzył w górę ulicy, gdzie wzdłuż krawężników zaparkowane były jeszcze cztery samochody. -Jedź powoli – mruknął – powiedzmy, że jesteś agentem nieruchomości, a ja jestem twoim klientem. – Oczywiście, że to ja jestem agentem – powiedział Triffler. – Przecież to ja mam krawat. Dukas znowu jęknął. – Jest na tyle źle, że musimy uważać na miejscowych gliniarzy. Wiedzą, że Shreed jest z Agencji i na pewno mają oko na jego dom. Hej... W jednym ze stojących przy krawężniku samochodów zobaczył głowę mężczyzny, zwróconą pod takim kątem, jakby ten mężczyzna patrzył we wsteczne lusterko. Lata praktyki w dochodzeniówce marynarki sprawiły, że w jego głowie odezwał się sygnał alarmowy: to glina. Po chwili zdał sobie jednak sprawę z absurdalności tego pomysłu. – Nie zwalniaj... Nie patrz na tego faceta... – rzucił, usiłując odczytać numery rejestracyjne samochodu, w którym siedział mężczyzna. Samochód był zaparkowany tak blisko stojącej za nim półciężarówki, że dopiero kiedy prawie się z nim zrównali, udało mu się odczytać pierwsze trzy znaki z tablicy rejestracyjnej stanu Wirginia: G7B. Powtórzył je sobie pod nosem i zapisał na trzymanej na kolanach mapie, nie patrząc na nią; miał nadzieję, że uda mu się je potem odczytać. Na moment spojrzał na siedzącego w mijanym samochodzie mężczyznę; jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, jakby starał się wyglądać na kogoś nieznającego tej okolicy i rozglądającego się spokojnie wokoło. I właśnie w tej krótkiej chwili, po raz pierwszy i ostatni w życiu zobaczył twarz Tony'ego Moscowica. Później, kiedy wrócili już do biura, Dukas myślał o tym, co zrobili. To, co powiedział Trifflerowi, było prawdą – gdyby ci z Agencji dowiedzieliby się, że był w pobliżu domu Shreeda, powiesiliby go. A włamanie się do komputerów Shreeda...! Nawet jego własne KSDMW nie miałby dla niego żadnej litości. Rose, pomyślał, robię to tylko dla ciebie!
– Bingo! – krzyknął mu prosto do ucha Triffler. Dukas podskoczył. – Na miłość boską, nie rób tego nigdy więcej! I przepłucz sobie gardło! – Udało się ustalić, do kogo należy ten samochód, który stał na podjeździe domu Shreeda. Do Heather Crouthammer. Tamtejsze gliny mają na jej temat notatkę służbową – ta kobieta parkuje tam swój samochód w każdą środę. – Sprzątaczka – powiedział Dukas. – Jasna cholera! – Właśnie. – Ale ona przecież nie włączyła tych pieprzonych komputerów, Dick! – Skąd wiesz? Może robi sobie wycieczki po Internecie. Może gra w gry, a może uprawia hazard, kto wie... – Na dwóch komputerach naraz? Nie żartuj sobie... Ona wchodzi tam sprzątać i zaczynają pracować dwa komputery. Dziwny zbieg okoliczności. Dowiedz się o niej wszystkiego, co możliwe. Co z tym drugim samochodem? – Tym, którego część numeru rejestracyjnego udało się zapisać? Próbują to rozpracować. Ale nie bardzo wierzę, że coś znajdą. Dukas przypomniał sobie twarz mężczyzny, który siedział w tamtym samochodzie. Cyniczną, przebiegłą twarz o niezdrowej cerze. Ten facet obserwował ulicę, pomyślał, tak właśnie na pewno było. Wszystko układało się w logiczną całość: ktoś wszedł do domu razem ze sprzątaczką i w czasie kiedy ona sprzątała, zaczął coś robić z komputerami Shreeda, a ten facet siedział w samochodzie i obserwował ulicę, żeby w razie jakiegoś zagrożenia powiadomić swojego wspólnika. – Ktoś jeszcze interesuje się Shreedem – powiedział. – To mogłaby być wewnętrzna dochodzeniówka CIA, aleja w to nie wierzę. Myślę, że Menzes nie mógłby mnie okłamać, jest na to zbyt uczciwy. Taką miał przynajmniej nadzieję. – Więc jeśli nie oni – powiedział Triffler – to kto? Dukas nie mógł tego głośno powiedzieć, ale pomyślał: kobieta, z którą sypiam. Emma Pasternak. Maryland Suter wynajął mieszkanie dla Nickiego w budynku na przedmieściu Maryland, w którym obok wielojęzycznych studentów i wykładowców
pobliskiego uniwersytetu można było spotkać klientów jednego z bardziej dyskretnych narkotykowych bazarów. Hakerowi odpowiadało to sąsiedztwo, ponieważ tu nikt nikomu nie zadawał pytań, a pizzę dostarczano w ciągu paru minut od złożenia zamówienia. – To była bułka z masłem – mówił właśnie Moscowic. – Wszedł do środka razem z tą sprzątaczką i podczas kiedy ona robiła to, co zwykle, on, po cichu, licząc się z tym, że może tam być podsłuch, wykonał swoje zadanie. – Spojrzał na Nickiego i dał mu ośmielającego kuksańca w biodro. -Prawda, Nickie? – Przesiałem wszystkie dane z jego serwera. Ten facet ma naprawdę zajebiste oprogramowanie. Pierwsza klasa. Suter wciąż patrzył na Moscowica. – Nikt cię nie widział? – Kto miał mnie widzieć? Myślisz, że jestem amatorem? – Tamtejsza policja na pewno ma jego dom na liście dozoru. Mój dom też jest na tej liście, ze względu na mego pracodawcę. – Wielka mi rzecz, jestem naprawdę pod wrażeniem. Nikt mnie nie widział. Moscowic bardzo dobrze pamiętał człowieka, który go widział, ale nie zamierzał mówić o nim Suterowi. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu, pomyślał. To był po prostu jakiś koleś w średnim wieku jadący hondą, którą prowadził jakiś czarny gość. To nie miało znaczenia. Ale wciąż widział tę twarz. Podejrzliwą, cyniczną i inteligentną. Twarz gliny, który nie był gliną. – Nickie poradził sobie ze wszystkim? Nie zostawił żadnych śladów? -zapytał Suter. – A co właśnie powiedziałem? Zrobił wszystko jak trzeba. Wyniósł trochę czegoś, co wyglądało na jakieś śmieci, włożył to do jej samochodu, tak, jakby odkładał je na miejsce i odjechali. – Pstryknął palcami. – O tak! Suter obrócił się do Nickiego i odezwał się do niego po raz pierwszy w czasie tej rozmowy. – Spojrzałeś już na jego materiały? Nickie, siedząc z twarzą pochyloną nad pizzą, pokręcił przecząco głową. – Kiedy zamierzasz to zrobić? Chłopak wzruszył wątłymi ramionami. – Posłuchaj, gówniarzu! – Suter szarpnął za malinowe włosy, twarz
chłopaka stała się naraz w pełni widoczna, ale w tym samym momencie młody haker wyciągnął w stronę „szefa" oblepiony serem i pomidorowym sosem nóż. – Hej, hej! – krzyknął Moscowic. Suter puścił farbowane włosy. Nickie wygiął w uśmiechu górną wargę. Moscowic obiema rękami wykonywał uspokajające gesty. – Zachowujmy się jak przystało na dżentelmenów, dobrze? – zaproponował Moscowic. Nickie i Suter spojrzeli na niego jak na wariata. USS „Thomas Jefferson" – Wejść! – powiedział Rafe, nie podnosząc wzroku znad papierów, kiedy Alan zapukał w otwarte drzwi jego kajuty. Wziął kolejną kartkę ze stosu nagromadzonego pod lewym łokciem, przeczytał ją i podpisał. – Rafe? – A, to ty Alan. Poczekaj chwilę. Następny dokument liczył trzy strony. Rafe mruczał coś pod nosem, kiedy go czytał. W końcu przybił na górze pierwszej strony żółtą pieczątkę, napisał coś pod nią i rzucił dokument na inny stos papierów piętrzących się na biurku. – Dureń. To nie do ciebie, Al. O co chodzi? – O tę sprawę z KSDMW, Rafe. Pojutrze muszę znowu spotkać się z tą kobietą. Rafe spojrzał na niego groźnie i zaczął coś mówić, ale natychmiast przerwał i zapytał: – Co masz tam pod pachą? Mam nadzieję, że to nie dla mnie? – Nie. To mój plan ataku na przedstawicieli producenta. – Co mają zrobić? – Zacząć pracować. Jak dotąd nie rozmawiali za wiele z członkami załóg samolotów. A po tych wszystkich lotach zebraliśmy sporo danych na temat takich rzeczy, jak: zachowanie łącza, zasięg, użycie klawiatury i klawiszy funkcyjnych. – Założę się, że to im się bardzo spodoba. – Problem w tym, że mam teraz dwieście nowych znaków zapytania i koniecznych poprawek. Jesteśmy w porcie; przedstawiciele producenta nie dostają przepustek. Więc właśnie teraz jest czas, żeby się tym zająć. A ponieważ Squash Soleck wrócił z wakacji w Aviano, jest szansa, że uda się nam z tym wszystkim uporać bardzo szybko. – To brzmi nieźle. – Rafe rozparł się w fotelu. – Teraz pracujesz jak należy, wiesz o tym? Mówię poważnie; człowieku, ja wiem, co znaczą te
wszystkie papiery. I widać to też po oddziale – twoi ludzie wyglądają lepiej, poprawiły się wam nawet wyniki lądowań, odkąd zgarnęliście tych przemytników. – Popatrzył na zegarek i założył ręce za głowę. – A co do tej sprawy z KSDMW. Powiedziałeś, że będzie jedno spotkanie. Teraz mówisz, że będzie następne. No cóż, w końcu jesteśmy w porcie. – Rzucił szybkie spojrzenie w stronę papierów Alana. – Ale nie będziesz dostawał za często przepustek, jeśli chcesz je spędzać na poprawianiu błędów KSDMW. To będzie ostatnia rzecz, którą dla nich robisz, Al? – O Jezu, mam nadzieję... – Doceniam twoją szczerość, więc jeszcze tylko raz powtórzę. To będzie ostatnia rzecz, którą zrobisz dla KSDMW. Okay? – Ich spojrzenia się spotkały, Rafe pokiwał głową i powiedział: – Powodzenia. Po czym wrócił do swojej papierkowej roboty. Alan miał dwadzieścia minut na to, żeby się przygotować do rozmowy z przedstawicielami producenta. Były raczej niewielkie szanse, że spodoba się im jego pomysł. – Insallah – szepnął sam do siebie.
15 Langley Suter siedział w gabinecie Shrecda. – Dziś rano miałem rozmowę z kimś z KSDMW – powiedział – na temat „Peacemakera". Chodziło o sprawę tej Siciliano. Mówiłem panu o tym. pamięta pan? Pomyślałem sobie, że to pana zainteresuje. – Suter starał się mówić swobodnie, przybrał ton wręcz poufały. Shreed zmusił się do zachowania spokoju. – Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? – odezwał się obojętnym tonem. Suter zaczerwienił się i odpowiedział: – Po prostu myślałem, że będzie pan chciał o tym wiedzieć. – Wciąż uporczywie wpatrywał się w Shreeda. – „Sprawa Siciliano". To ta kobieta, którą bezskutecznie próbowałeś zaciągnąć do łóżka? – Toczy się w jej sprawie dochodzenie, jest podejrzana o złamanie zasad bezpieczeństwa. Pamięta pan, jak kazał mi pan rozpuścić plotki na jej temat i na temat jej męża? – Wydałem taki rozkaz? – Ale nic im o tym nie powiedziałem. Nie musi się pan martwić. „Nie musi się pan martwić". To zabrzmiało, jak gdyby Suter coś wiedział. Shreed tak przywykł do tego, że ma dwa różne życia i tak był pewien, iż dzieli je od siebie nieprzenikniony mur, że niemal automatycznie odrzucił myśl, która mu przyszła do głowy; Suter nie mógł wiedzieć niczego o jego chińskich kontaktach. A jednak, w jego nerwowym głosie pojawiła się taka dziwna nuta... A może Suter zaczynał wariować? To się zdarzało ludziom z Agencji. W każdym razie zachowywał się dziwnie i mówił dziwne rzeczy. Shreed spojrzał uważnie na Sutera, chcąc go rozgryźć, a jednocześnie ostrzec. W końcu powiedział: – Wcale się nie martwię. – To dobrze. Pytali mnie o moje związki z Agencją, o pracę nad projektem „Peacemaker", ale o pana nie spytali. Więc ja sam nawet o panu nie wspomniałem. Shreed dokonał w myślach błyskawicznego przeglądu, przypomniał
sobie wszystko, co łączyło go z „Peacemakerem" i nie znalazł niczego, co mogłoby być przyczyną jakichś kłopotów. Jego rola w tym projekcie była półjawna; miał go popierać w Kongresie i organizować przepływ pieniędzy z tajnych funduszy. I, oczywiście, zdradził ten projekt Chińczykom. Ale nie widział żadnego powodu, żeby się teraz czegoś obawiać. – Co im powiedziałeś? – Powiedziałem im, że Siciliano zadawała dużo pytań dotyczących ściśle tajnych materiałów, które wykraczały poza zakres jej kompetencji. Powiedziałem im też, że utrzymywała bardzo bliskie kontakty z podoficerem o nazwisku Valdez. – Suter wyglądał na zadowolonego z siebie. – To spec od komputerów. – Wzruszył ramionami. – Ten facet spytał mnie, czy wiem coś o tej obgadywanej przez wszystkich Siciliano i ojej mężu, świętym Alanie Craiku. Nie powiedziałem mu, że to pan kazał mi rozpuścić plotki na jej temat. Powiedziałem mu natomiast o tym Meksykańcu Valdezie. Powiedziałem, że byli ze sobą naprawdę blisko. Shreed już od dłuższej chwili przypatrywał się Suterowi. Ten zaczął wydawać dźwięki przypominające prychanie, prychanie przeszło w chichot, a kiedy przestał chichotać, zaczął nadawać brwiami dziwne sygnały, które, jak uznał Shreed, miały prawdopodobnie sugerować silne seksualne zaangażowanie. Zaczyna mu odbijać, pomyślał Shreed. Ale dla niego samego ważniejsze było to, co Suter właśnie mu powiedział niż stan psychiczny podwładnego. Dał Suterowi do zrozumienia, że spotkanie się skończyło. – Chcę mieć o czwartej na biurku przepisane moje notatki i wszystkie te pierdoły – powiedział. Teraz musiał spokojnie zastanowić się nad pewnymi sprawami. Suter wstał, uporządkował papiery z obsesyjną wręcz skrupulatnością i przycisnął je do piersi. – Bardzo dobrze radzę sobie z takimi rzeczami jak przesłuchania – oznajmił. – Nic im nie powiedziałem. – Ruszył powoli tyłem ku drzwiom. – Zresztą oni nie są zbyt bystrzy. W KSDMW nie ma zbyt wielu naprawdę inteligentnych ludzi. – Jeszcze mogliby cię zaskoczyć. Suter wykonał ruch całym ciałem; przypominało to dziwaczny ukłon lub nagłe szarpniecie, jakie następuje w momencie, gdy lecącego w dół skazańca zatrzymuje gwałtownie naprężony stryczek. Wycofywał się tyłem w stronę drzwi, wciąż patrząc na Shreeda – ostatnie zniknęło za
drzwiami jego prawe oko. – Wariat – powiedział Shreed na głos. Jednakże jego myśli krążyły teraz wokół pytań, które dziś rano facet z KSDMW zadał Suterowi. Czy KSDMW miało jakiekolwiek podstawy, żeby podejrzewać, iż plotki na temat Siciliano i jej męża miały swoje źródło w Agencji? I czy przesłuchiwali Sutera tylko dlatego, że nie odważyli się przesłuchać jego szefa? Wiedział, jak się robi takie rzeczy; wiedział, że wciąż mówi się o krecie w Agencji. Wiedział o tym? Na Boga, przecież sam był tego częścią! Więc kiedy KSDMW prosi o zgodę na przesłuchanie ludzi Agencji, wydział dochodzeniowy pozwala na przesłuchanie niektórych, a nie zgadza się na przesłuchanie innych. I na pewno nie pozwoli przesłuchać tych, którzy sana ich czarnej liście. Przecież nie chcieliby przestraszyć kreta! No dobrze, trzeba to wszystko przemyśleć, uznał Shreed. KSDMW prowadzi dochodzenie w sprawie Siciliano. Jeśli dochodzeniówka pokazała im przechwyconą wiadomość, którą Czen sfabrykował, żeby obciążyć Siciliano, to na pewno zorientowali się, że to pic na wodę. Ale dochodzeniówka wewnętrzna i KSDMW stoją w pewnym sensie po dwóch stronach barykady: ci pierwsi chcą chronić Agencję, a ci drudzy chcą oczyścić Siciliano z zarzutów. I tu pojawia się sprawa jej komputera... Nie, najpierw Agencja prawie wycofuje się z dochodzenia z powodu hałasu, jaki wokół całej sprawy robi prawniczka Siciliano, potem jednak wznawia dochodzenie, tym razem z powodu rabanu, jakiego narobił on sam na zebraniu w dniu pogrzebu Janey. Wtedy właśnie, pomyślał Shreed, ujawniłem – co prawda wobec bardzo nielicznej grupki osób z Agencji – że zależy mi osobiście na obciążeniu Siciliano, choć te osoby równie dobrze mogły odebrać to inaczej – zrozpaczony George Shreed kieruje się po prostu pobudkami patriotycznymi. Ale jeśli na tym spotkaniu był ktoś, kto umiał widzieć, a nie tylko patrzeć... Przypomniał sobie całe spotkanie i ludzi, którzy brali w nim udział. Partlow. Jeffreys. Breedlove. Goering... Obszedł w pamięci dookoła cały duży stół i nie zobaczył za nim nikogo, kto mógłby zasugerować KSDM W, że on, George Shreed, jest zainteresowany sprawą Siciliano bardziej, niż dyktowałby to rozsądek. Nikogo. Obszedł stół w pamięci jeszcze raz. Ten komitet spotyka się co tydzień, zawsze w tym samym składzie. Wszyscy...
Nie, nie zawsze spotykają się w tym samym składzie. Tego dnia pojawiła się tam jakaś nowa twarz, w rogu stołu. Tam, gdzie zwykle siadywał Handman z wydziału badań technicznych. Ale tego dnia go tam nie było. Ktoś siedział na jego miejscu. Ten ktoś nie siedział tuż przy stole, tylko w fotelu odsuniętym prawie pod ścianę... Sally Baranowski. Mój Boże, jak mogłem ją przeoczyć? Sally Baranowski, która widziała jego przedstawienie tego dnia, i która miała powody, żeby chcieć mu zaszkodzić. To był błąd, pomyślał. Nie potraktował jej wystarczająco poważnie. Sięgnął po słuchawkę telefonu. Nawet przez moment nie wierzył, że poczta elektroniczna gwarantuje dyskrecję. – Breedlove – odezwał się głos w słuchawce. – Cześć Mark, tu George Shreed. Masz jeszcze tego znajomego w dochodzeniowym? Wyświadcz mi drobną przysługę. Interesuje mnie kobieta o nazwisku Baranowski... Kwatera główna KSDMW Triffler skończył właśnie składać raport na temat swojej rozmowy z Rayem Suterem. Dukasa uderzyła tylko jedna rzecz; sugestia Sutera, że Rose łączyło coś bliższego, konkretnie seks, z tym gościem od komputerów, Valdezem. To nie miało sensu. Czyżby sam Shreed kazał mu nakłamać coś takiego? Gdyby tylko mógł dowieść, że Suter był w istocie tubą Shreeda... – Czy mamy coś nowego na Shreeda? – zawołał do Trifflera. – Gdybyśmy mieli, byłoby to wpisane na diagramie zielonym kolorem, jako uzupełnienie. Triffler sporządził rodzaj diagramu, który miał im pomóc w uporządkowaniu danych na temat Shreeda. Powiesił go na wewnętrznej stronie drzwi, tak że wchodzący tu ludzie nie mogli go zobaczyć, Dukas mógł natomiast wpatrywać się weń bez przerwy zza swojego biurka. Na razie znajdował się tu właściwie tylko oficjalny życiorys Shreeda, prawdę mówiąc, godny podziwu: służba w lotnictwie marynarki, praca dla Agencji w Dżakarcie i w Waszyngtonie, kolejne awanse. W ciągu ostatnich miesięcy doszło więcej szczegółów: Żona, Hospicjum Anioła Miłosierdzia. Śmierć żony. Pogrzeb żony. Była jeszcze uwaga: T. i D. inwigilują sprzątaczkę... – w ten sposób Triffler wyraził swoje
przekonanie, że stracili jedynie czas. A więc nic nowego, westchnął Dukas. Napisał na kartce, którą wkleił do raportu Trifflera o przeprowadzonej rozmowie: Kontynuować zalecane rozmowy. Ale jeszcze nie teraz. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że brakuje mu zarówno pieniędzy, jak i ludzi niezbędnych do tego. Neapol Przed swoim drugim w tym mieście spotkaniem z Anną Alan musiał najpierw zobaczyć się z Harrym. Nie było go na nabrzeżu wojskowym, więc Alan zatrzymał się na chwilę, żeby popatrzyć na rozgrywający się tam spektakl. Był to ostatni bastion Ameryki na obcej ziemi, niektórzy marynarze nigdy nie odważali się przekroczyć jego granicy. Inni zatrzymywali się tu, żeby zjeść ostatniego amerykańskiego hamburgera przed wejściem na obcą ziemię, chociaż parę przecznic dalej można było zjeść tutejsze hamburgery. Jeszcze inni, ci, którzy właśnie wracali z przepustki w Neapolu, czekali na statki, które miały ich zawieźć z powrotem na ich okręty, i pożerali tony frytek popijanych litrami wody sodowej, żeby pozbawić swoje oddechy zapachu pizzy, piwa, wina, brandy czy takich specjałów jak Fernet Branca. Z głośników płynęły dźwięki rapu i country, każdy z tych gatunków muzycznych prezentował Włochom swoją wersję Ameryki. Pierwsi mieszkańcy Italii stali tuż przy bramie nabrzeża wojskowego; byli to żebracy i prostytutki, istoty ludzkie, które czekały tu w nadziei na odruch litości lub pożądania. Alan przepchał się do posterunku straży przybrzeżnej i przeszedł wzdłuż rzędów żebraków i prostytutek, nie patrząc na nich: uśmiechnął się tylko parę razy pod nosem, słysząc komentarze, których miał nie zrozumieć. Idąc trasą wyznaczoną przez Dukasa, zaczął rozglądać się za Harrym. Minął tłum dziwek i doszedł do ulicznych sprzedawców, minął sprzedawców, dotarł do pierwszych małych trattorii, zszedł z nabrzeża i skręcił w lewo, w stronę San Marco. Harry siedział w wielkiej kawiarni po drugiej stronie bulwaru i czytał gazetę. Siedział tyłem do Alana, który dostrzegł go, zbliżając się do sąsiedniej przecznicy, poczekał, aż samochody pojechały, i przeszedł na drugą stronę ulicy. Zdawało mu się, że Harry nadal go nie widzi, ale kiedy podszedł bliżej, Harry wstał bez pośpiechu, rzucił na stół monetę i ruszył w głąb miasta z gazetą pod pachą. Alan szedł za nim, trzymając się w znacznej odległości od niego. Minęli dwie ulice, skręcili w prawo i
weszli w sieć małych uliczek. Alan przypomniał sobie jak przez mgłę – był tu po raz ostatni w czasach dzieciństwa – że to stara średniowieczna część miasta. Harry wciąż się nie spieszył, ale za każdym razem, kiedy skręcał, Alan zaczynał iść szybciej, bojąc się, że zgubi go w tłumie. Wyglądało na to, że większość mieszkańców Neapolu jest właśnie zajęta kupowaniem ryb, owoców morza, warzyw, owoców i wszelkich innych rozłożonych na ulicznych straganach towarów. Parę razy Harry przystawał i oglądał wystawione na sprzedaż produkty, raz nawet coś kupił. Za każdym razem Alan musiał zatrzymywać się i robić to samo. Właśnie w czasie jednego z takich przymusowych postojów, Alan zdekoncentrował się na moment i stracił Harry'ego z oczu. Podniósł wzrok znad stołu, na którym na warstwie lodu rozłożone były owoce morza, i zobaczył, że Harry zniknął sprzed podobnego straganu o przecznicę dalej. Ruszył w tamtą stronę. Nie potrafił zupełnie pojąć, jak się to dzieje, że wysokiego, czarnoskórego mężczyznę tak trudno odnaleźć w tłumie Włochów. Alan doszedł do miejsca, w którym widział go po raz ostatni i rozejrzał się dookoła. Przygryzł usta w odruchu zniecierpliwienia. Po chwili namysłu uznał, że Harry mógł jedynie zawrócić w stronę zatoki albo ruszyć w kierunku Vomero. Szybko skręcił w prawo. Tuż za rogiem, w małej kawiarni siedział Harry, kiedy Alan przechodził obok niego uderzył go po nogach gazetą. – Musimy przestać spotykać się w ten sposób, kochanie. Niezadowolenie Alana wyparowało natychmiast, gdy stanął obok przyjaciela. – Tam, za rogiem, prawie cię zgubiłem. – Wszystko było pod kontrolą. – Harry uśmiechnął się szeroko. – Miło cię widzieć, stary. – Udawany brytyjski akcent Harry'ego przypomniał Alanowi dawne czasy. Razem służyli jako młodsi oficerowie. Razem udało im się przeżyć w Afryce. Ten nowy Harry, jednooki, był trochę spokojniejszy, trochę jakby bardziej skryty, ale wciąż był sobą. Harrym. Spróbowali sobie nawzajem zmiażdżyć dłonie. – Jak się miewa Rose? – zapytał Alan. – Ty ją widziałeś, a ja z nią tylko rozmawiałem. – Jest wściekła jak osa. Tęskni za tobą. Mam dla ciebie liścik i paczkę, ale to potem. – Najpierw robota? – zapytał Alan z ponurym uśmiechem. – Tak. Jesteś gotowy na następne spotkanie z panią smoczycą?
– Nie lubię jej, Harry. – Gadanie. A możesz udawać, że ją lubisz? – Kiedy na nią patrzę, ciarki mnie przechodzą. – To widać. Po pierwsze, musisz przestać zachowywać się, jakby była trędowata. Nie mówię, że miałbyś ją od razu zaciągnąć do łóżka... – W żadnym razie, do cholery! – Alan przechylił się do tyłu na krześle. – Chociaż po rozważeniu wszystkich za i przeciw, to byłoby najprawdopodobniej najlepsze rozwiązanie. – Stary, to w ogóle nie wchodzi w grę, capisce? – Alan nie dorównywał Harry'emu w naśladowaniu brytyjskiego akcentu. Harry westchnął, wypił łyk kawy i rozejrzał się dookoła. Alan przywołał znudzonego kelnera i zamówił espresso. – Mów trochę ciszej, okay? Posłuchaj, pani smoczyca może mieć coś naprawdę dobrego; można się tego domyślić po tym, co mówiła. Chcę ci dać parę wskazówek, jak z nią rozmawiać. Bądź tak miły. siedź teraz cicho i słuchaj, co mam ci do powiedzenia. – Nie zamierzam zaciągnąć jej do łóżka. – Mały portret psychologiczny. Ona ma taką naturę, lubi sprawiać przyjemność ludziom. Rozumie związki międzyludzkie najlepiej wtedy, kiedy w grę wchodzi seks. To normalne u osób, które w dzieciństwie były wykorzystywane seksualnie. Jej wyobrażenie o sobie jest oparte głównie na jej wyglądzie i na sile oddziaływania, jaką jej on daje. Okay, może to brzmi trochę prostacko, ale musisz spróbować ją zrozumieć. Obserwowałem cię. Nie reagujesz na jej wygląd, nie reagujesz na jej wdzięki. To ją zniechęca, odstręcza. A na dodatek ona cię lubi, przynajmniej lubiła cię na początku. – Więc twoim zdaniem wszystko spieprzyłem. – Nie. Najważniejsze zrobiłeś jak należy: umówiłeś się z nią na następne spotkanie, nie obiecywałeś jej nie wiadomo czego. Kiedy cię do tego zmusiła, zacząłeś ją traktować jak człowieka. Ale teraz musisz się bardziej postarać. Dzisiaj zaczniecie prawdziwe negocjacje. Mike chce, żebyś wydobył od niej jakieś, choćby drobne, ale konkretne informacje na temat materiałów, które chce nam sprzedać, a najlepiej fragmenty tych materiałów. Coś, dzięki czemu moglibyśmy sprawdzić, czy nie blefuje. To będzie wymagało pewnego poziomu porozumienia między wami. Nie możesz jej po prostu rozkazać, żeby pozwoliła ci spojrzeć na te materiały, Al.
– Harry, ja mam oddział, którym muszę dowodzić, a ten oddział to stado kolesiów, którzy myślą, że jestem szpiegiem. Nie mogę rozpocząć następnej kariery, która polegałaby na prowadzeniu nieustających negocjacji z tą kobietą. – Człowieku, zanim twoje rozkazy zostały zmienione, byłeś właściwie w drodze na „Rancho". Myślisz, że tam uczyliby cię jak w miły, przyjemny sposób postępować wobec miłych, przyjemnych ludzi? – Ich spojrzenia się spotkały. Alan nie odwrócił wzroku. – Al, to prawdopodobnie jest cholernie ważna sprawa. Tylko Mike wie, jak duża naprawdę jest stawka, ale ty i tak możesz w ten sposób pomóc Rose. Osobiście uważam, że to może być ważniejsze od porządku w twoim oddziale. Opanuj się. Bądź miły. Jeśli tak ci będzie łatwiej, możesz udawać kogoś innego. Alan zapatrzył się gdzieś w przestrzeń szklanym wzrokiem. Po dłuższej chwili powiedział: – Okay, Harry, ale zrobię to po raz ostatni. Potem ty albo Mike macie znaleźć na moje miejsce kogoś innego. Rafe pogania mnie w tej sprawie i ma rację. To prawda, miałem iść na „Rancho", ale tak się nie stało. Teraz mam inne obowiązki. Teraz moja praca jest tam, na okręcie. – Powiedz mi, jaki masz plan na to spotkanie. – Mam zrobić trzy rzeczy: umówić następne spotkanie, spróbować wydobyć od niej próbkę tego, co ma nam do zaoferowania, i starać sieją skłonić, żeby obniżyła cenę. W tej kolejności. – Coś jeszcze? – Nie mogę udawać Jamesa Bonda. To do mnie nie pasuje. Ale mogę zachowywać się jak marynarz. „O Jezu, mała, wyglądasz świetnie!" i tego typu rzeczy. – Właśnie, masz ją podziwiać. Jeśli w tej grze ona posunie się za daleko, powiedz coś o swojej żonie. Ona to zrozumie. – Muszę mieć ze sobą kwiaty. Dobrze się zresztą składa. To będą kwiaty na przeprosiny. Harry spojrzał na niego z udawanym zdziwieniem, pod którym kryło się prawdziwe zdziwienie. – To dobry pomysł! – Jeśli mam to zrobić, to postaram się to zrobić jak najlepiej. Będzie mi przykro, że zachowywałem się niewłaściwie podczas poprzedniego spotkania. Dzisiaj będę skruszony i nieśmiały. Harry potakująco pokiwał głową.
– Ona jest prawdopodobnie całkiem zdesperowana. Wspomniała coś o tym, że próbowała to sprzedać komuś innemu, prawda? I przyznała, że ci goście próbowali ją zabić. Musi żyć w ciągłym napięciu. Szuka ramienia, na którym mogłaby się wypłakać. Okaż jej trochę współczucia i użyj tego jako haka. A potem wyciągnij ją na pokład. – Mój ojciec mówił, że kiedy płaczą na twoim ramieniu, to są już całkiem blisko twojego łóżka. – No cóż, twój ojciec musiał znać jedną czy dwie. – To nie w moim stylu, Harry. – Ale by nam wszystkim pomogło, gdybyś mógł udawać, że to jednak jest w twoim stylu, okay? Odrobina wytchnienia i odpoczynku to nic niemoralnego. Ona wciąż ucieka, jest sama i potrzebuje pomocy. Pamiętaj o tym. – Po to, żebym mógł nią manipulować. – Dajcie temu chłopcu w skórzanej kurtce cygaro. Alan znów zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. Myślał w tej chwili o Harrym, o tym, jak zmienił go pobyt na „Rancho". Pomyślał o tamtej agentce, którą Harry kochał, a która została zabita. Czy Harry kochając ją, jednocześnie nią manipulował? Obrzydliwa myśl. Otrząsnął się z zadumy, spojrzał twardo na Harry'ego i powiedział: – To wstrętne. Harry przełknął resztkę swojej kawy i spojrzał na Alana równie stanowczym wzrokiem. – Bo to w ogóle jest wstrętna robota, Al. Przecież wiesz, że ja też się już zwykle w to nie bawię. Ale to jest ważna sprawa, ważniejsza niż nasze osobiste upodobania. Kret w CIA? Zastanowiłeś się, ilu ludzi mógł zabić? Nie chciałbym cię do niczego zmuszać, ale mamy do czynienia z czymś ważniejszym od twojej rycerskości. Alan pomyślał o Annie. Mogła doprowadzić go do człowieka, który spowodował śmierć jego ojca. Po dziewięciu latach to już nie miało takiego znaczenia i nie wpłynęłoby na jego decyzję. Ale ta kobieta mogła też wskazać zdrajcę w CIA. To była wielka sprawa. Tu chodziło o życie wielu ludzi. – Okay, ten ostatni raz. I koniec. – Przynajmniej jeszcze ten raz. Pozwól, że przypomnę: najpierw musi się pojawić poczucie bezpieczeństwa. Masz być niezgrabny, ale ma ci być przykro. Potem zainteresuj się tym, w jaki sposób sobie radzi, jak walczy o przeżycie. Możesz zaoferować jej schronienie na statku?
– Admirał chybaby mnie udusił. On i tak już teraz myśli, że jestem zupełnie nieodpowiedzialnym człowiekiem, a może nawet szpiegiem. – Ona na pewno się na to nie zgodzi. To by ją zupełnie od ciebie uzależniło. Ale myślę, że powinieneś jej to zaproponować. Alan przygryzł wargi i nie odpowiedział. Jeśli ma to zrobić, musi to zrobić dobrze. Nigdy w życiu nie spieprzył żadnego zadania. – No więc użyję haka współczucia. Zaproponuję jej tę niby ochronę. Dam jej do zrozumienia, że mógłbym ulec jej urokowi. A potem wyciągnę od niej dane. Harry uśmiechnął się szeroko. – Wiedziałem, że gdzieś tam jest prawdziwy Alan Craik. Dopij swoją kawę. Za godzinę musisz być w Herkulanum. Stała przy kiosku z biletami, tuż obok piekarni, tak jak o to prosił. Ale wyglądała inaczej niż ostatnio. Jej uroda nie była już tak nieskazitelna, na jej czole Alan dostrzegł parę zmarszczek. Patrząc na nią oczami Harry'ego, nawet z tej odległości, widział nie posąg Wenus, a zagnane w pułapkę zwierzę. Kiedy podchodził do niej z bukietem róż w ręku, poczuł nagłą chęć ucieczki; miał ochotę powiedzieć jej prawdę albo po prostu wręczyć jej te kwiaty i odejść. Przypomniał sobie, że jej przecież nie lubi. Chociaż trudno było nie lubić tej bezbronnej kobiety, która przed nim stała. A więc zrobię to ze względu na Rose, pomyślał. – To dla mnie? – Sięgnęła po kwiaty, jakby jej się należały. – Pomyślałem, że zacznę od początku. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która nie lubiłaby kwiatów. – To był nowy ton. Chciał się zachowywać tak, jakby w tej sytuacji zachowywał się Rafe. Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej. On obrócił się i zaczęli schodzić stromą ulicą wiodącą w stronę morza. – Ta droga biegnie tędy od dwóch tysięcy lat. – Nawet dla niego samego zabrzmiało to nienaturalnie. – Myślę o tamtych ludziach. Czy różnili się od nas? Czy przejmowali się tym zagrożeniem? Czy w ogóle myśleli o wulkanie? – Nie odpowiadała. – Prawdopodobnie w ten sposób, w jaki my myślimy o wojnie nuklearnej. To się może zdarzyć, ale lepiej udawać, że nie może. – Niepokoi cię perspektywa wojny nuklearnej? – Badała go tak delikatnie, że nawet tego nie poczuł. – Cały czas niepokoi mnie możliwość wojny.
– Boisz się jej? – Wstąpiłem do marynarki, żeby jej zapobiec. I akurat wtedy runął mur berliński. – Więc co, żałujesz swej decyzji? – Zmiana tonu jej głosu uzmysłowiła mu, że to nie jest niewinna pogawędka. Ona badała go w jakimś celu. – Nie, nie żałuję. I bez Związku Radzieckiego świat wciąż jest pełen zagrożeń. – A więc pracujesz, żeby chronić Stany Zjednoczone? Szuka na mnie sposobu. Szuka jakiejś wspólnej płaszczyzny albo czegoś, co mogłoby tak wyglądać. Szuka przycisków, które mogłaby nacisnąć, pomyślał. A teraz moja kolej. – A ty wyrastałaś w atmosferze zagrożenia wojennego? Zaśmiała się swoim prawdziwym, lekko ochrypłym śmiechem. – Dorastałam w małej wiosce. Wojna trwała tam bez przerwy. Nigdy nie myślałam o wojnie nuklearnej; myślałam zawsze o przeżyciu kilku następnych dni. To przywilej, rozumiesz? Żeby martwić się o koniec świata. To przywilej, jakim się cieszą ci, co nie muszą walczyć z własnymi sąsiadami. – Gdzie to było? Z kim walczyliście? – W dawnej republice Związku Radzieckiego. A z kim walczyliśmy? Z sąsiednią wioską. Z muzułmanami. Z innymi plemionami. – Ale masz to już za sobą. – Alan pomyślał o Bośni i o Ruandzie. – O tak, mam to za sobą. – Jej oczy były przez chwilę oczami zaszczutego zwierzęcia. Przeszli obok ruin i rekonstrukcji, zeszli na brzeg morza. Zatoka Neapolitańska lśniła głębokim, czystym błękitem pod pokrytym jasnymi chmurami niebem. Po lewej stronie, między lądem stałym a Capri, widać było zasnute mgłą łodzie rybackie. Po prawej stronie majaczył kadłub „Jeffersona". – Wróciłaś tam kiedyś? – Nie chcę o tym mówić. Okay, Harry, ona jest porządnie wkurzona i na granicy płaczu. Czy tak jest dobrze? – zapytał siebie w duchu. – Przepraszam, ale po prostu chciałem cię lepiej poznać. – Zamierzacie kupić to, co mam do sprzedania? – Ostatnio to ty chciałaś porozmawiać. A teraz to tylko biznes? – Proszę, to niedobry temat. Nie lubię się... rozklejać, tak to się mówi?
Zrobi! krok do przodu i położył jej dłoń na ramieniu. – Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, jakie to wszystko musi być dla ciebie trudne. Choćby ci ludzie, którzy próbują cię zabić. Widziałem tylko kogoś o wyglądzie modelki, kto próbuje zarobić parę dolców. Okay, tu masz hak współczucia, Harry. Może niezbyt gładki, ale zawsze, pomyślał. Obróciła się pod jego dłonią i położyła głowę na jego ramieniu. Objął ją mocno, jakby ją chciał ochronić; tak mógłby objąć swojego syna. Nie było w tym żadnej romantyczności, ale było coś szczerego. Nie rozpłakała się. Objęła go na chwilę, a potem się odsunęła. Alan także się cofnął, ale zrobił to dość nerwowo, niemal potknął się o ławkę, a potem na niej usiadł. Potoczyła spojrzeniem od jednego krańca zatoki do drugiego i pochyliła się nad nim, jedną ręką opierając się o ławkę za jego plecami. Kiedy na nią spojrzał, jej oczy płonęły blaskiem, ale twarz była bez wyrazu. Sprawiała wrażenie bliskiej załamania. Potrzebowała czegoś. Schronienia? – Mógłbym ci zapewnić ochronę na moim okręcie. – To bardzo miło z twojej strony, ale ta ochrona wkrótce przekształciłaby się w areszt prewencyjny, prawda? – powiedziała i usiadła na ławce obok niego, w pozycji trochę mniej wystudiowanej niż ta w Pompei. – Będą próbowali cię zabić. – Być może już nie. Być może znalazłam sposób, żeby zawrzeć z nimi pokój. Zamierzacie kupić to, co mam do sprzedania? Zawrzeć pokój? Więc ten, kto na nią polował, albo zaproponował jej dogadanie się, albo dostał od niej taką propozycję. – Czy możesz mi teraz coś dać, Anno? Coś, co przekona moich ludzi do tego, żeby wypłacili pieniądze? – Coś więcej niż nazwisko Jefremow? – I coś więcej niż nazwisko Bonner. – Chyba się zgodzisz, że nazwisko Jefremowa nie jest zbyt szeroko znane? – Anno. Chcę z tym skończyć. To nie są moje pieniądze; wszystko to się skończy, kiedy je dostaniesz. Ale musisz mi dać coś, co przekona ludzi, którzy mnie tu przysłali, że twoje informacje są warte podanej przez ciebie ceny. Wtedy na następne spotkanie przyniosę dla ciebie pieniądze. I będziesz wolna.
Wziął ją za rękę, bo wyglądała, jakby było jej to potrzebne. – Czemu zacząłeś się troszczyć o to, żebym była wolna? Co się stało? Gorszą rzeczą od manipulowania tą kobietą jest tylko to, że jest się widzianym, jak się nią manipuluje. Cholera. – A co z twoimi rodzicami. Żyją? Strzał w ciemno. Ale dosięgnął celu: przez jej twarz przemknął grymas bólu. Ale ona przecież też to robi, pomyślał. – Nie, zostali zabici. – A ty uciekłaś? – O, tak. Przynajmniej w wersji telewizyjnej. Jej usta zaczęły nagle drżeć, żyły na szyi pulsowały gwałtownie. Widać było, że panuje nad sobą resztkami sił. – Przepraszam cię, Anno. Przykro mi, że w ogóle o to zapytałem. Masz rację. Nie umiem grać w tę grę. Dajmy sobie z tym spokój. Oboje przestaniemy próbować nawzajem się przechytrzyć, porozmawiamy o interesach i spokojnie się rozejdziemy, okay? Jej jasne oczy patrzyły gdzieś ponad jego ramieniem. Wciąż trzymał ją za rękę, a ona ściskała ją bezwiednie, gładząc kciukiem wierzch jego dłoni. – Czy wiesz, czym staje się dla ludzi w mojej wiosce kobieta, która zostaje zgwałcona? Kurwą. Sprzedali mnie do Arabii Saudyjskiej, bo miałam jasne włosy. Niejako żonę, ani tym bardziej niejako dziecko. Po prostu jako kurwę. Nie mógł tego dalej robić. To, co mówiła, było zbyt prawdziwe. – Anno... Anno... – Jefremow mnie uratował. Pokazał mi, jak nie być kurwą. Jak nie być narzędziem. Ja nie będę narzędziem. Wciąż ściskała go za rękę. Jej niemal świetna angielszczyzna była teraz trochę mniej doskonała. Miała zawzięty wyraz twarzy. Nagle odwróciła głowę i utkwiła wzrok w jego twarzy; wyglądało to tak, jakby oceniała jego wartość. Po chwili usiadła wygodniej, oparłszy jeden łokieć o brzeg ławki. Jej spojrzenie nabrało szczerości, jakby coś rozważyła, jakby zaszła w niej jakaś przemiana. – To chyba dobrze, że się trochę lepiej poznaliśmy. Tak, dam ci coś, a potem się rozejdziemy. Ale następnym razem nie chcę spotykać się z tobą we Włoszech. Chcę, żebyśmy się spotkali w jakimś miejscu, które znam.
– Gdzieś na Wschodzie? – Alan wiedział, że nie będzie mógł się z nią spotkać gdzieś na Wschodzie. To dobrze, wreszcie z tym skończę, pomyślał. – Może na Bliskim Wschodzie. – W Izraelu? – Nie rozśmieszaj mnie. – W Arabii Saudyjskiej? – Nigdy więcej tam już nie pojadę, chyba po to, żeby zabijać. – W Dubaju? – Może. Albo w Bahrajnie? Z tego, co wiem, tam jest baza amerykańskiej marynarki wojennej. Alan próbował doszukać się w tej propozycji jakiegoś podstępu, ale nie znalazł niczego, co wzbudziłoby w nim jakieś wątpliwości. Bahrajn był przyjaznym terytorium. Było tam przy tym biuro KSDMW. Kwatera główna Piątej Floty. Tętniące życiem miasto i tysiące Amerykanów. – Dobrze. A więc Bahrajn. Znasz dobrze to miasto? – O, tak. – Jest tam restauracja o śmiesznej nazwie Up a Tree, Cup of Tea. Powtórz. – Nie muszę. Znam ją. – Tam się spotkamy. – Uznał, że będzie to dość bezpieczne miejsce. Przychodziło tam sporo Brytyjczyków, ale niezbyt wielu Amerykanów. – Ale nie po to, żeby rozmawiać. Wynajmij pokój. Zawsze chciałam zaleźć się w hotelu Gulf jako zwykły gość. – Byłaś tam już? – Jako tancerka. Alan przypomniał sobie wieczory spędzane w tym hotelu tuż po wojnie w Zatoce, kiedy przychodziło tam wielu ludzi z jego szwadronu. Przypomniał sobie też polskie i litewskie dziewczyny rozbierające się na scenie dla brzuchatych Saudyjczyków. – Zobaczę, co się da zrobić – powiedział. – Za tydzień od dzisiaj. O ósmej wieczorem czasu lokalnego. Z moim milionem dolarów. Uśmiechnęła się do niego. Znów w pełni panowała nad sobą, znów była pewna siebie. Przestała ściskać jego dłoń, położyła ją sobie na ramieniu i przechyliła się w jego stronę tak, jakby chciała go pocałować. Znowu się przestraszył. Poczuł się jak sparaliżowany, kiedy całym ciałem przybliżała się do niego. Ale go nie pocałowała, tylko przyłożyła usta do
jego ucha. – Kret ma kryptonim Top Hook. Tak nazywają go Chińczycy. Dwa smakołyki naraz, mój drogi. Wyślizgnęła się z jego niezamierzonego uścisku. Wydało mu się, że poczuł na policzku dotknięcie jej ust, ale nie był tego pewien, bo dobrze znajome słowa, które właśnie wypowiedziała, „Top Hook", wprawiły go na moment w oszołomienie. Oddaliwszy się na parę kroków od niego, obróciła się na pięcie jak tancerka. – Powiedz swojemu czarnemu przyjacielowi, że powinien się przedstawić – powiedziała i odeszła. – Jesteś piękna, kochanie, piękna! – Ona cię zauważyła. Harry. – Zdziwiłbym się, gdyby mnie nie zauważyła po tym, jak siedziałem w Pompei dwadzieścia metrów nad wami. Zakochałeś się w niej? – Na miłość boską... – A ja tak. Chryste, ona jest naprawdę dobra. Ta cała rzecz o zbrukanym kwiatuszku... – Harry, na miłość boską. Przecież ona płakała! – Hej, przyjacielu, ja przecież nie mówię, że to nie była prawda. Mówię tylko, że to było dobrze zrobione. Trochę cię zauroczyła, prawda? – Nie daję się zauroczyć w ten sposób. Harry poklepał go po ramieniu. Szli prawie pustą o tej wczesnej, wieczornej porze Via Angevini, pomiędzy czarnymi od sadzy i spalin fasadami osiemnastowiecznych budynków. Nad nimi wznosiła się stara twierdza, szaropomarańczowa, wyglądająca dziwnie złowieszczo w świetle zachodzącego słońca. – Żartowałem, Al. Byłeś świetny. Na pewno miałeś już powyżej uszu manipulowania tą kobietą, ale ta zmiana, kiedy wycofałeś się i pokazałeś jej, jak bardzo ci nie leży rola cynicznego manipulatora? To było doskonałe. Wtedy dopiero tak naprawdę pozyskałeś jej uznanie. I przekonała się, że choć przez chwilę uwierzyłeś jej słowom. To było naprawdę świetne zagranie. – Nie taką taktykę sobie wymarzyłem! – I właśnie dlatego to zadziałało. Bo było prawdziwe. Tak widoczne. Zrobiłeś wszystko, co miałeś zrobić? – Nie próbowałem obniżyć ceny. – No tak, to znaczy, że jednak o czymś zapomniałeś. Ale nie szkodzi.
To twarda sztuka, nie wiem, czy kiedykolwiek pracowałem z tak twardą sztuką jak ona, a ty sobie radzisz. Powiedziałbym, że straciłeś trochę punktów, ale nie wypadłeś z gry. – Nie wezmę urlopu, żeby pojechać do Bahrajnu. – Słyszę, co mówisz, ale decyzja w tej sprawie nie będzie należeć do mnie. Stary, nie trzymaj mnie w niepewności. Powiedz mi, co ci szeptała na ucho? – Że ten kret pracuje dla Chińczyków. – To dobrze. To naprawdę bardzo dobrze. – I że nazywają go Top Hook. Harry stanął jak wryty, kiedy to usłyszał. Przez dłuższą chwilę nie patrzył na Alana. Wsparł dłonie na biodrach i wpatrywał się w morze, w stronę, gdzie podłużny, pudełkowaty kształt lotniskowca majaczył w oddali na wprost wejścia do portu. – No, no... – Wyglądało na to, że Harry mówi do siebie. – Daj spokój, Harry. Tylko nie mów mi, że nie muszę o tym wiedzieć. – To nie ja ci o tym powiem, zostawię to Dukasowi. Ale wydaje mi się, że twój zbrukany kwiatuszek ma dla nas prawdziwe rewelacje, które przewrócą do góry nogami świat Mike'a. – Top Hook to określenie używane w marynarce, Harry. Tak nazywa się najlepszy wynik lądowań na lotniskowcu. Najlepszego pilota. – Stary, ja też byłem w marynarce. Alan potrząsnął głową. – To nie jest chińskie określenie. – Nigdy bym na to nie wpadł. Alan właśnie miał opowiedzieć Harry'emu, jak wielkie wrażenie zrobiło na nim to, że kryptonim szpiega jest określeniem używanym w środowisku lotników Sił Morskich USA, kiedy ponad nimi rozległ się jakiś głos: – Hej, jesteście z marynarki? – A kto pyta? – Alan spojrzał na taras, pod którym stali. Był zły i wcale tego nie ukrywał. – Patrol straży przybrzeżnej. Macie swoje identyfikatory? Alan sięgnął do kieszeni na piersiach i wyjął z niej swój wygnieciony, pokryty pieczątkami pochodzącymi jeszcze z jego poprzednich okrętów identyfikator. – Przepraszam, ale naprawdę powinien pan wyrobić sobie nowy identyfikator.
– Zajmę się tym, kiedy znajdę się z powrotem na okręcie. Czy to wszystko? – Czy pański przyjaciel też jest z marynarki? – Nie. A o co w ogóle chodzi, marynarzu? – Nakaz powrotu. Informujemy wszystkich, którzy sana przepustce, że przepustki kończą się o dwudziestej czasu lokalnego. Ostatni statek odbija od nabrzeża wojskowego za godzinę i dziesięć minut. – Jak to? – Wszystkie przepustki odwołane. – Dlaczego? – Jestem pewien, że odpowiedzą panu na to pytanie na okręcie. – Czy to nie czas na małe cappuccino, Alan? – Harry machnął ręką w stronę stolików rozstawionych na tarasie z czarno-białego marmuru. – Tutaj? Dobra. – Sir, czy nie powinien pan... – Bosmanie Lanes – Alan odczytał nazwisko żandarma z wszywki umieszczonej na jego mundurze – jestem zupełnie pewien, że mogę wypić filiżankę kawy z moim przyjacielem i bez problemu zdążyć na ten statek, okay? – Tak jest. Wypicie kawy stanowiło właściwie czysty akt przekory. Kawiarnia była zatłoczona i nie wrócili już w rozmowie do tematu Top Hooka, tyle tylko, że Harry przypomniał Alanowi, żeby zadzwonił do Mike'a Dukasa zaraz po wejściu na pokład „Jeffersona". Poza tym rozmawiali o wszystkim i o niczym, jakby buntując się przeciwko upływowi czasu. Byli starymi przyjaciółmi, którzy nie widywali się zbyt często, a ich kontakty w Neapolu miały charakter zawodowy i w dodatku konspiracyjny. Próbowali to jakoś nadrobić w ciągu dwudziestu minut, obrzucając się co bardziej smakowitymi historiami i żartami. Potem Harry odprowadził Alana do samego wejścia na nabrzeże wojskowe, uściskał go, po czym wręczył mu kopertę i paczkę od Rose. – Do zobaczenia w Bahrajnie. – Odpieprz się, Harry. Nie jadę do Bahrajnu. – Zobaczymy, kochany, zobaczymy. Ja tam ostatnio często bywam. No to trzymaj się. – Ty też. Ucałuj ode mnie Rose, jeśli ją zobaczysz. Jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie i Alan zaczął przeciskać się przez tłum w stronę statku.
Prom był pełen nieszczęśliwych marynarzy. Wielu z nich ledwo zdążyło postawić nogę na brzegu. Alan rozglądał się za kimś, kto mógłby udzielić mu jakichś informacji, ale ci, których znał, wiedzieli tyle, co on – czyli nic. Wszyscy snuli tylko przeróżne spekulacje. Weterani przypominali sobie podobne chwile w tym samym porcie, w Neapolu w 1990, kiedy „Eisenhower" popłynął stąd na Morze Czerwone, żeby nastraszyć Saddama Husejna. – Irak znowu zaatakował Kuwejt. – To Izrael. – Chiny ostrzeliwują Cieśninę Tajwańską. – Rosja poparła Serbię i jesteśmy w stanie wojny. Alan był zdania, że musi chodzić o Indie i Pakistan, chociaż nie wykluczał, iż konflikt może dotyczyć Bałkanów. Ale aż dwa razy w ciągu jednego stulecia? Kiedy wchodził po drabince na pokład lotniskowca, usłyszał głos marynarza, który krzyknął z góry: – Pakistan walczy z Indiami! Alan natychmiast powrócił myślami do swojego oddziału. Kwatera główna KSDMW – Siedemdziesiąt trzy zgodne z tym częściowym – powiedział Triffler. Dukasowi te słowa nic nie mówiły. – Tablica rejestracyjna. Samochód obok domu Shreeda? Ty i ja, przejeżdżamy obok, facet w samochodzie...? – Ach, tak. Siedemdziesiąt trzy! O kurczę... – Uwzględniłem to, co pamiętałem o marce i kolorze; to obniżyło liczbę trafień do czterdziestu kilku. – Triffler spojrzał w sufit i powiedział: – Myślę, że to był camry. Niebieski. – Był szary. – Był niebieski! – Szary. – To był błękit williamsburski, rodzaj szarego błękitu... – Dick, na miłość boską! Szary, niebieski, co za różnica! Pamiętasz może model albo rocznik? – Byłem zajęty. Prowadziłem. – Siedemdziesiąt trzy trafienia, Chryste! – Dukas potarł czoło. – Okay, wydrukuj całą listę i prześlij lokalnym i stanowym glinom. Gdyby
trafili kogoś z tego wykazu, mają nas natychmiast zawiadomić. Oznacz to jako rozkaz priorytetowy dotyczący bezpieczeństwa narodowego. Wiadomości niech przesyłają bezpośrednio do ciebie albo do mnie. – Spojrzał na Trifflera. – Coś ci nie pasuje? – Myślę, że to marnowanie pieniędzy podatników. – Aha, no tak... – Podatki bardzo mnie obchodzą. – Mnie też. Właśnie z nich pochodzi twoja pensja i jeśli nie wykonasz swojej roboty, to jej nie dostaniesz. Capisce? Twarz Trifflera zmieniła się; przypominała w tym momencie tragiczną maskę. Widać było jak pracują mięśnie jego szczęk. Po paru sekundach powiedział: – Twój styl zarządzania pozostawia wiele do życzenia. – Tak, nie poszedłem na to spotkanie poświęcone zarządzaniu najwyższej jakości. – Dobry menedżer ceni wkład pracy swoich podwładnych. Dukas roześmiał się. – Dick, jesteś tak dobry jak nalepka na zderzaku! Posłuchaj. – Znowu przejechał ręką po czole. – Wyślij to jako priorytetową prośbę, okay? I doceniam twój wkład, tylko nie zgadzam się z tym, co robisz. – Nie lubię pracować dla ciebie. – Mnie ta zabawa też się nie podoba. USS „Thomas Jefferson" Alan był na pokładzie już od godziny, ale nie zadzwonił do Mike'a Dukasa – na okręcie zbyt wiele się działo. Przeszedł przez pokład startowy, na którym panowała metodyczna krzątanina, zszedł na dół, do pomieszczeń przeznaczonych dla służby wywiadowczej, i tam czekał godzinę, aż zwolni się któryś z bezpiecznych telefonów. Doczekawszy się wreszcie, zadzwonił na domowy numer Mike'a, ale nikt nie podnosił słuchawki. Spojrzał na zegarek i zadzwonił do biura. – Dukas. – Coś nie tak z moim zegarkiem? Czy nie powinieneś być o tej porze w domu? – Al, co się stało? Czekam na wiadomość od ciebie już od paru godzin. – Mike, jesteśmy tutaj trochę zajęci. – Młoda porucznik wcisnęła głowę i ramiona do kabiny Alana i spytała, czy długo będzie rozmawiać. Stanowczym ruchem ręki dał do zrozumienia, że ma nie przeszkadzać. –
Możemy przejść na zabezpieczoną? – Ty naciśnij. – Czekał na aktywację zabezpieczenia, płynęły kolejne sekundy, młoda porucznik wciąż stała nad nim. W końcu w słuchawce zabrzmiał charakterystyczny, elektroniczny dźwięk – mieli połączenie. – Co się stało, kowboju? – Harry nie dzwonił do ciebie? – Zgodnie z planem to ty miałeś zadzwonić. Siedziałem tu i wyobrażałem sobie, że obu was zastrzelili Serbowie. Co się stało? – Przyszła. Spotkanie było ciężkie. Ona przeżyła bardzo... – Al, czy przekazała ci jakieś dane? Czy powiedziała coś interesującego? – No dobrze, Mike, nie będę ci opowiadał, co się działo, tylko od razu przejdę do sedna. Ona zauważyła Harry'ego. Powiedziała, że kret pracuje dla Chińczyków... – Tak powiedziała? Po prostu i nic więcej? – ...i że nazywają go Top Hook. Zabezpieczone telefony tłumią większość dźwięków wydawanych przez człowieka, a nie będących mową. Charakterystyczny szum w słuchawce zagłuszył teraz reakcję Dukasa. W końcu Alan, nie mogąc już się doczekać odpowiedzi, oznajmił: – Następne spotkanie za tydzień w Bahrajnie. Będziesz musiał wysiać na nie kogoś innego. – Dlaczego? – Głos Dukasa brzmiał głucho i ponuro. – Mike, obejrzyj sobie CNN. Jestem na lotniskowcu, który płynie na Ocean Indyjski, okay? – A, tak, ta sprawa z Indiami... Alan aż nazbyt często przekonywał się o nieprzystawalności rzeczywistości na lotniskowcu do rzeczywistości tych, których zostawił w kraju. Na „Jeffersonie" Indie, Pakistan i Chiny oznaczały teraz dla wszystkich najważniejszą sprawę w życiu. Tam, w domu, ludzie nadal zajmowali się innymi sprawami, takimi jak zastawy hipoteczne, raporty okresowe czy szpiedzy. – Więc ja z tym kończę. Porucznik wciąż tańczyła za jego plecami. – Nie, nie kończysz z tym. U Rose wszystko w porządku. Dzięki, że spytałeś. Alan obrócił się na krześle i spojrzał na natrętną porucznik. – Proszę zaczekać jeszcze przez moment, to nie jest prywatna
rozmowa, okay, pani porucznik? Zniknęła. – Ja nie mogę się już z nią spotykać. – Ona stała się teraz dla mnie sprawą pierwszej wagi. – Sprawą pierwszej wagi jest dla ciebie oczyszczenie z zarzutów mojej żony. – I mnie, dodał w myślach. – Al... – w głosie Dukasa zadźwięczała jakaś dziwna nuta – posłuchaj, musisz mi zaufać. Nie zamierzam ci wyjaśniać dlaczego, ale myślę, że spotkanie z tą kobietą przyczyni się do oczyszczenia z zarzutów twojej żony. – Nie rozumiem. – Wiem, że nie rozumiesz. I właśnie dlatego musisz mi zaufać. – Ale, Mike, to przecież by znaczyło, że te sprawy są ze sobą jakoś powiązane. Jak, do diabła...? – Nie... – To coś nowego! Czy to wynikło z tego, co ci właśnie powiedziałem? Szukał w myślach właściwej odpowiedzi. Anna? Chińczycy? Top Hook? – Nie pytaj! Okay? Jezus! Nie wiesz, co znaczy zaufanie? Po prostu spotkaj się jeszcze raz z tą kobietą, dobrze? Daję ci słowo, że to powinno pomóc Rose. Alan pomyślał, że w gruncie rzeczy ma prawo domagać się wyjaśnień. Ale po chwili doszedł do wniosku, że Dukas z kolei ma prawo – a nawet obowiązek – zachowywać pewne informacje dla siebie. Musi mu zaufać. – Dobrze, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedział. – Okay. Ale będę potrzebował pomocy. Obiecałem, że to był ostatni raz. – Zrobię dla ciebie w tej sprawie wszystko, co tylko możliwe. – Podejrzenia bardzo utrudniają mi pracę tutaj, a proszenie admirała o jakąkolwiek przysługę to dla mnie najcięższa rzecz ze wszystkiego. Rozumiesz? – Rozumiem. – Okay. Zorientuj się, co mógłbyś zdziałać w tej sprawie. A co ja mam robić? – Rób spokojnie swoje i spróbuj znaleźć drogę do Bahrajnu. Ja zacznę szukać miliona dolarów dla tej pani.
Wirginia George Shreed miał w zamrażarce fiolkę własnej krwi. Bardzo łatwo udało mu się ją zdobyć. Poskarżył się swojemu urologowi na ból prostaty. Lekarz zlecił badanie krwi, a kiedy pielęgniarka odstawiła fiolkę z pobraną od Shreeda krwią na stojak, on po prostu wsunął ją do kieszeni, włożył na jej miejsce inną fiolkę i wyszedł. Wyniki badań mogły być raczej zaskakujące – kto wie czy w fiolce zawierającej rzekomo jego krew, nie znajdowała się krew jakiejś kobiety. Ale wcale się tym nie przejmował. Bardziej interesował go w tym momencie jego chiński „kontroler"', Czen. Sfałszowane memorandum Agencji Bezpieczeństwa Narodowego bardzo podnieciło Chińczyka. Tak jak się Shreed spodziewał, zażądał oryginału. Shreed przewidział, że Czen uzna dokument za zbyt ważny, by można go było przekazać jakiemuś pośrednikowi i będzie chciał spotkać się z nim osobiście. Czen przesłał Shreedowi plan kontaktów, uzupełniony o zasady komunikowania się i rozwiązania awaryjne w razie wpadki lub zagrożenia. W tym planie tylko jedna rzecz nie podobała się Shreedowi – to, że miejscem ich spotkania miał być Belgrad. Niegdyś Belgrad stanowiłby miejsce idealne, ale teraz wojska NATO bombardowały Serbię i dotarcie tam mogło być o wiele trudniejsze niż przed laty. Shreed uznał, że Czen wybrał Belgrad właśnie dlatego. Chodziło mu o to, żeby jego amerykański szpieg nie poczuł się zbyt swobodnie. A może Czen zdawał sobie sprawę z tego, że Shreed chciałby go zabić. A Belgrad nie był najlepszym miejscem do dokonania morderstwa. – Ty skurwysynu – mruknął Shreed pod nosem. Ale nie jest tak źle, pomyślał, gdy zaczął studiować przesłany mu przez Czena paszport. To był paszport kanadyjski (co być może wiązało się z tym, że Shreed udawał, iż nie jest bynajmniej dumny z faktu bycia Amerykaninem). Zdjęcie w tym paszporcie pochodziło sprzed dziesięciu lat i zostało wybrane przez Chińczyków. Miał na nim sztuczne wąsy. – Kretyństwo – mruknął Shreed. Jego zdaniem wszelkie przebieranki były czymś idiotycznym. Powiedział o tym Czenowi, kiedy dawał mu to zdjęcie, ale Chińczycy najwyraźniej lubili bawić się nim w ten sposób. – Pogrywają sobie ze mną – warknął Shreed. Wciąż mówił do siebie. Zaczął to robić mniej więcej w tydzień po
tym, jak Janey została przewieziona do hospicjum. Tak, jakby musiał wypełnić czymś nieznośną ciszę. W każdym razie ten fałszywy paszport był bardzo dobry. Musi sobie tylko załatwić sztuczne wąsy. W sumie będzie miał trzy paszporty: ten, prawdziwy i stary paszport wystawiony przez Agencję w czasie, kiedy pracował jeszcze w wydziale operacyjnym. Powinien był go zwrócić, ale tego nie zrobił, a te liczykrupy z Agencji w końcu o nim zapomniały. Trzymał go w skrytce bankowej, razem z niezarejestrowanym pistoletem i dziesięcioma tysiącami dolarów. Na wszelki wypadek. Przez długie lata regularnie płacił za wynajęcie tej skrytki i nigdy się do niej nie zbliżał. Na wszelki wypadek. – A teraz wreszcie nadeszła ta chwila – powiedział półgłosem. – Miarka prawie się przebrała. Włożył sfabrykowany przez Chińczyków paszport do zamrażalnika, razem z fiolką swojej krwi i ampułkami morfiny. Robiąc to, zaczął myśleć o tym, w jaki sposób zabije Czena, kiedy dotrze do Belgradu. – To nie będzie łatwe – powiedział do siebie i włożył swój obiad do kuchenki mikrofalowej. – Ale przyjemne rzeczy nigdy nie są łatwe. Po trzech minutach kuchenka wydała dźwięk podobny do uderzenia w mały dzwonek. Wyjął z niej gotowe, zapakowane w plastik danie i zaczął jeść, opierając się biodrami o kuchenny blat. – Mniam, mniam... – powiedział na głos. – Psie gówno duszone w moczu nietoperza podane na odchodach gołębi. Jedzenie było rzeczywiście okropne. Mimo woli pomyślał o Janey, która była znakomitą kucharką. Ramiona opadły mu bezsilnie. Żeby o niej nie myśleć, próbował dalej układać plan swojej chińskiej operacji.
16 USS „Thomas Jefferson" Jefferson pędził na wschód. Wibrował każdy centymetr kwadratowy jego potężnego trzystumetrowego ciała, od wałów śruby do pary bliźniaczych reaktorów. Pomimo systemu wygłuszania i woskowych kulek do zatykania uszu, przy prędkości czterdziestu ośmiu węzłów ryk silników był ogłuszający. ,.Jefferson" z sześcioma tysiącami ludzi i setką samolotów na pokładzie poruszał się szybciej niż dalekobieżny autobus, szybciej niż większość małych okrętów i o wiele szybciej niż jakakolwiek jednostka pływająca jego formatu. Za nim, jak spieniona woda jego kilwatera, kłębiły się spekulacje całego świata. Inne lotniskowce miały trzymać straż na Morzu Śródziemnym, zająć się Bośnią i Serbami. Alan wyczytał w rozkazie podróżnym, który dotarł w Neapolu, kiedy nie było go na pokładzie, że „Jefferson" spieszy, żeby swoją obecnością zapobiec katastrofie, mającej źródła w niedostatecznej czujności i nielegalnych działaniach. Eksperci stwierdzili, że Chiny szukają sposobności, żeby pokazać światu swoją siłę i determinację. Chiny chciały, żeby Stany Zjednoczone utraciły twarz. Raporty nie mówiły o tym, że Chiny zostały zwiedzione przez George'a Shreeda. Ci, którzy je pisali, uważali bowiem, że Chińczycy mają nie tylko zupełnie inną mentalność niż ludzie Zachodu, lecz są także nieobliczalni, więc zdolni do wszystkiego, nie brali zaś prawie pod uwagę tego, że są oni także ludźmi, mogą więc być łatwowierni i omylni. W czasie pierwszej godziny po powrocie na pokład „Jeffersona'* Alan przejrzał kronikę dotychczasowych wydarzeń: terrorystyczny atak w Kaszmirze, bomba w supermarkecie w Lahore, incydent graniczny w górach na północno-zachodniej granicy. Takie zdarzenia były w tym regionie na porządku dziennym od 1947 roku, kiedy to dokonano podziału obszaru, którym władali do tej pory Brytyjczycy. Wieczna zimna wojna między Indiami a Pakistanem tak często przeradzała się w otwarte, zakrojone na mniejszą lub większą skalę konflikty zbrojne, że zagraniczne służby wywiadowcze i media najczęściej nie przywiązywały do nich większej wagi. Jednak cztery dni temu, kiedy samoloty indyjskich sił lotniczych zbombardowały „treningową bazę terrorystów" w północno-zachodniej,
przygranicznej prowincji Pakistanu, pakistańscy piloci odpowiedzieli atakiem na nowych chińskich migach-29, zestrzeliwując trzy indyjskie samoloty i niszcząc ważne strategicznie lotnisko. Pakistan, który do tej pory raczej zbierał cięgi od przeciwnika, zareagował tym razem w sposób tak zdecydowany jak nigdy dotąd. Wzdłuż całej granicy toczyły się zbrojne utarczki. Dochodziło też często do wymiany ognia artylerii. Pakistan uruchomił ukryte wyrzutnie pocisków dalekiego zasięgu typu ziemia-powietrze i z powodzeniem atakował indyjskie siły lotnicze. Indie wystosowały ultimatum. W całej tej historii Alan nie dostrzegł niczego nowego poza tym, że Pakistan dysponował nagle, ni stąd, ni zowąd, dużą ilością nowego sprzętu; reszta tego, co przeczytał, była powtórzeniem dawniejszych incydentów na granicy między Indiami i Pakistanem. Różnica wyszła na jaw później. To nie Pakistan, ale Chiny odpowiedziały na indyjskie ultimatum. Wystosowały kontrultimatum, w którym zażądały od Indii niezwykle istotnych ustępstw terytorialnych i politycznych. Zdaniem Alana te żądania zostały specjalnie tak sformułowane, żeby w żadnym wypadku nie mogły zostać przyjęte. A Indie nie były w stanie przeciwstawić się zbrojnie Chinom, tak samo jak Pakistan nie mógł się przeciwstawić Indiom. Chińczycy zażądali, by Indie odpowiedziały na ich ultimatum najpóźniej do wtorku szósta zero zero czasu Greenwich; był to dziwny termin, który stwarzał narastające przez parę dni napięcie. Chiny prowadziły niebezpieczną grę, stawiając żądania zdecydowanie zbyt wygórowane w zestawieniu z ich realnym potencjałem militarnym. Alan przedstawił swoją opinię na temat sytuacji wielu członkom swego oddziału, którzy odwiedzili go właśnie po to, by wyjaśnił im, co się dzieje. Wszyscy, wychodząc, byli niezadowoleni i zaniepokojeni. Kiedy został sam, spojrzał na datę na swoim zegarku. Chiny groziły światu rozpętaniem wojny za pięć dni. Alan poszedł porozmawiać z Rafe'em. „Jefferson'" pędził na wschód, w stronę, gdzie narastało niebezpieczeństwo wojny. Mieszkanie Sutera Suter miał pistolet, malutką berettę kaliber 22. Kupił go swojej eksżonie w czasie, kiedy jeszcze byli małżeństwem, dla obrony przed
otumanionymi narkotykami czarnymi dzieciakami, które mogły przecież napaść na każdego. Kiedy od niego odchodziła, rzuciła w niego tym pistoletem; nie miała dość odwagi, żeby do niego strzelić. Suter ściągnął z Internetu przepis na wykonanie tłumika do broni ręcznej z tekturowego wnętrza rolki papieru toaletowego. „To brzmi głupio, ale to działa!!!" – zachęcali autorzy przepisu. To rzeczywiście brzmiało głupio, ale Suter był jednym z tych inteligentnych ludzi, którzy nie znają rozmiarów swojej niewiedzy. Dla niego brzmiało to sensownie, bo w ogóle nie znał się na broni. W którejś z późnych powieści George'a Higginsa przeczytał kiedyś, że można zabić człowieka jednym strzałem z dwudziestki dwójki, przykładając mu broń do ucha. Suter do tej pory jeszcze nigdy nikogo nie zabił. I chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, był w sytuacji, która przekraczała jego możliwości. Był jak ktoś, kto przecenia swoje umiejętności pływackie, ignoruje ostrzeżenia przed falą odpływu i zostaje wyniesiony na otwarte morze – w jego wypadku falą, która go porwała, była własna chciwość. Przygotował sobie trzy prowizoryczne tłumiki i wypróbował dwa z nich w parku w pobliżu Fort Hunt. Malutki pistolet wyglądał śmiesznie z tubą z wnętrza rolki papieru toaletowego przyklejoną taśmą do lufy pięciocentymetrowej długości – wyglądało to jakby broń została przyczepiona do tuby. Ale zwykły ostry huk małego naboju został przytłumiony. Nie wyciszony, ale przytłumiony. Oczywiście, nie mógł teraz dobrze wycelować, uniemożliwiała to kartonowa tuba. Ale zamierzał przyłożyć lufę, a właściwie tubę z rolki papieru toaletowego, do samego ucha Moscowica, więc w gruncie rzeczy celować nie potrzebował. Teraz musiał poczekać na deszcz. Zamierzał wrzucić ciało Tony'ego do odnogi rzeki Anacostia. Musiał zrobić to po jakimś silnym, ulewnym deszczu, gdy kanał będzie pełen i będzie mógł unieść zwłoki do Potomacu. Była szansa, że ciało wypłynie, ale Suter nie widział powodu, dla którego ktokolwiek miałby go podejrzewać o to morderstwo. Moscowic większość informacji przechowywał w głowie, a co z nich zostanie, jeśli znajdzie się tam również kula? Jedynym problemem był notatnik, który Moscowic zawsze nosił przy sobie. Po prostu będzie musiał wyjąć go z kieszeni Moscowica, zanim wrzuci ciało do kanału. I problem zniknie.
Waszyngton – Jak wszyscy diabli! – syknęła Emma Pasternak. Zrobiła to na tyle głośno, że wszyscy w restauracji spojrzeli w stronę ich stolika. – Odpieprz się! – Zadałem ci pytanie, Emmo. Czy kazałaś komuś przyjrzeć się dokładniej George'owi Shreedowi? – Ty podejrzliwy sukinsynu – powiedziała. Dukas nie był pewien, czy reaguje z taką przesadą, bo jest niewinna, czy też dlatego, że chce ukryć swoją winę. – Obiecałaś mi, że nie zajmiesz się nim, dopóki ja nie powiem, że już można – rzekł. – Niczego ci nie obiecywałam. – Napiła się wina. – Nie jestem ci nic dłużna, Mike. Pochylił się w jej stronę tak gwałtownie, że zabrzęczały leżące na stole sztućce. – Czy kazałaś komuś inwigilować George'a Shreeda? Ona także przechyliła się w jego stronę. Oblizała usta, ściągnęła je i powiedziała: – N-I-E. I daj mi spokój. Dukas westchnął z niesmakiem. – Nawet gdybym ci wierzył, to i tak bym ci nie uwierzył – stwierdził. Zaśmiała się mu w twarz. Wyglądał, jakby był naprawdę zły. Po kolacji poszli do jego czekoladowego mieszkania. USS „Thomas Jefferson" Alanowi nie udało się wytłumaczyć Rafe'owi, dlaczego za cztery dni powinien być w Bahrajnie. – Nie. Koniec z tym. – Rafe, to nie jest żadna osobista... – Nie wciskaj mi kitu, Al. To jest osobista sprawa. – ...przysługa, to jest misja, na miłość boską! I to ważna misja! Może zadecydować o życiu wielu ludzi! – Ilu? Jest ich więcej niż wszystkich kobiet i wszystkich mężczyzn na pokładzie tego lotniskowca? Może właśnie dlatego nie daje się zbyt dużej władzy ludziom z wywiadu. – Rafe, to tylko jeden dzień. Tam i z powrotem. Gdybyśmy nie mieli ani chwili czasu, to oczywiście nie poszedłbym na to. Ale wiesz tak samo jak ja, że równie dobrze możemy wiercić dziury w wodzie i czekać.
– Powiedziałeś mi, że z tym skończysz. Powiedziałeś: ,jedno, ostatnie spotkanie". Powiedziałeś tak, czy nie? – Powiedziałem. Powiedziałem też, że zrobię coś ze swoim oddziałem, i zrobiłem to. – Połowa z nich ma gdzieś twoje starania. – Cholera, i to ty mówisz mi takie rzeczy? Niby dlaczego mają to gdzieś? Bo myślą, że jestem cholernym szpiegiem. A jak mogę to naprawić? Mogę pomóc złapać szpiega! – Alan zaczął krzyczeć. – To mi wygląda na całkiem osobistą sprawę. Stali naprzeciw siebie, prawie dotykając się klatkami piersiowymi. Obaj z ledwością hamowali swój gniew. Rafe był roślejszy, ale Alan bardziej rozwścieczony. Na zewnątrz, w przejściu, paru marynarzy przystanęło, żeby posłuchać ich kłótni. W pewnej chwili Rafe i Alan uświadomili sobie, że są podsłuchiwani i że zaniedbali podstawowe zasady ostrożności. To im przypomniało, że na okręcie nie ma prywatności, że wieści o kłótniach między przełożonymi rozchodzą się tutaj z telegraficzną prędkością. Alan zdał sobie sprawę z tego, że przed chwilą wrzeszczał o rzeczach, o których nie wolno było nawet szeptać. Rzucił więc Rafe'owi pełne furii spojrzenie, obrócił się na pięcie i wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Langley George Shreed zdecydował, że najlepiej będzie, jeśli każe komuś zastrzelić Czena; konkretnie zamierzał zlecić to jednemu z Serbów, których wynajął do zabicia tej kobiety w Wenecji. Wtedy go zawiedli, lecz chyba zabicie Chińczyka siedzącego na ławce w parku na przedmieściach Belgradu nie powinno sprawić im kłopotu. Ale czy na pewno? To powinno wyglądać na jedno ze zwyczajnych, zdarzających się codziennie w tym mieście morderstw. Bombardowania i izolacja „Jugosławii" (nie potrafił już nawet w myślach wymawiać nazwy tego kraju bez cudzysłowu) sprawiły, że nadeszły dla jej mieszkańców naprawdę ciężkie czasy. A ciężkie czasy rodzą ciężkie przestępstwa. Wiedział już, jak to będzie wyglądać. On i Czen będą siedzieć na ławce i gawędzić o własnych zbrodniach, o zdradzie kraju i o oszukiwaniu Amerykanów, kiedy podejdą do nich dwaj wyglądający na podrzędnych złodziei mężczyźni, zastrzelą Czena, a jemu zabiorą pieniądze. (To byłby
kosmiczny dowcip, gdyby przez pomyłkę zastrzelili mnie i zabrali pieniądze Czenowi, pomyślał. Cóż, Bóg też lubi się czasem pośmiać). Jeśli jednak Bóg tego dnia nie będzie w nastroju do tego rodzaju żartów, to Czen zginie jako kolejna ofiara nękającej Belgrad plagi zbrodni. – To niezbyt oryginalne – powiedział na głos. Siedział z Suterem w swoim gabinecie nad codzienną porcją papierkowej roboty. Shreed zazwyczaj potrafił, wykonując ją, myśleć jednocześnie o czymś innym. Dzisiaj myślał o morderstwie, ale o tym nie zamierzał mówić na głos. – Co? – Suter podskoczył jakby go coś ukłuło. Właśnie wyobraził sobie, jak strzela Tony'emu Moscowicowi w głowę tuż za uchem, i wydało mu się, że Shreed wie o jego planach. – Nooo... ten opis sytuacji w Kaszmirze jest niezbyt oryginalny – powiedział Shreed i zdziwił się przepraszającym tonem swego głosu. – Kaszmir staje się niebezpieczny – oświadczył Suter. Lepiej będzie, jeśli wpakuję kulę za wyrostek sutkowaty, pomyślał, nie w sam wyrostek sutkowaty; jest tam zbyt gruba warstwa kości dla kuli kalibru 22. – Co znowu? – Teraz z kolei głos Shreeda był pełen irytacji. Właśnie oglądał w myślach, jak ciało Czena osuwa się na ziemię. – Powiedziałem, że Kaszmir staje się niebezpieczny. – Jeden strzał, bang! I nie ma Tony'ego. – Nie Kaszmir, lecz Chiny – mruknął Shreed. Powinni strzelić Czenowi w tył głowy, pomyślał. – Sekretarz stanu leci tam jutro. Ma zamiar poprosić ich, żeby się w to nie mieszali. Nie czytał pan tej notatki? – Żeby kula dostała się do mózgu, trzeba będzie skierować lufę trochę do góry. Ton głosu Suttera wyrwał Shreeda z rozmarzenia, w którym oglądał Czena leżącego na ziemi, krwawiącego i umierającego. Suter mówił zbyt szybko; co się z nim działo? Shreed po raz kolejny zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo nie lubi swojego asystenta. Właściwie powinien go wymienić. Ale teraz byłoby to zbyt niebezpieczne – Suter za dużo o nim wiedział. Najpierw trzeba załatwić rzeczy najważniejsze: zlikwidować Czena i zrealizować cały chiński plan. Znowu wrócił myślami do Czena, do kuli w jego głowie, do Belgradu, a jednocześnie wodził wzrokiem po kolejnych papierach i prawą dłonią niemal bezwiednie robił notatki. Po przeciwnej stronie biurka siedział Ray Suter i patrzył przez okno,
ale nie widział nieba, tylko zawieszone w powietrzu martwe ciało Tony'ego Moscowica. USS „Thomas Jefferson", okolice Aleksandrii w Egipcie Olbrzymie silniki ucichły. Alan stał na pomoście prawej burty i już żałował, że tu przyszedł. Patrzył właśnie nieobecnym wzrokiem na majaczący na horyzoncie port w Aleksandrii. Z przodu widać było statki handlowe, które w pośpiechu opuszczały kanał, ponieważ lotniskowiec potrzebował całej jego szerokości. „Fort Klock", krążownik, który miał ich osłaniać, właśnie dogonił „Jeffersona" i zarzucił kotwicę obok lotniskowca. Niszczyciel klasy Arleigh Burke płynął w ich stronę z dużą prędkością, w tej chwili ledwo go było widać na rozedrganym od gorąca północnym horyzoncie. Opóźnienie, spowodowane koniecznością opróżnienia kanału, jeszcze pogorszyło i tak już nie najlepsze nastroje na pokładzie, ale przynajmniej umożliwiało zebranie ich grupy bojowej w jedną całość. Gdzieś tam, na drugim końcu świata, Rose budziła się ze snu. Obraz jej twarzy naznaczonej bólem i gniewem towarzyszył mu, odkąd się obudził. Nie miał pojęcia, skąd ten obraz się wziął, ale był tak wyrazisty, że napełnił go lękiem. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy kiedyś już ją taką widział, czy też była to tylko projekcja jego podświadomości. Rose wciąż zagrażało niebezpieczeństwo. A on nie zrobił wszystkiego, co mógł, żeby jej pomóc. Nie zadzwonił do niej ponownie z Neapolu, bo był zbyt zajęty spotkaniami, odprawami i owładnięty całą gorączką przyspieszonego odjazdu. Alan po raz pierwszy przepłynął Kanał Sueski w latach dziewięćdziesiątych. Rafe był wtedy młodym, bojowym porucznikiem, twardym draniem, który uważał facetów z wywiadu za mięczaków. I prawdopodobnie do dzisiaj nie zmienił o nich zdania. Usta Alana wykrzywiły się w złym uśmiechu. Co do Bahrajnu Rafe miał rację i mylił się jednocześnie. To była osobista sprawa. Był idiotą, zaprzeczając temu. Ale jego osobisty interes pokrywał się w tym wypadku z interesem bezpieczeństwa narodowego. A on był w tym momencie zbyt wkurzony, żeby to wyjaśniać. I zbyt świadomy obowiązujących zasad bezpieczeństwa. Rafe miał pewną, nie tak rzadką wśród oficerów cechę – lubił mieć rację. To pomagało mu w dowodzeniu,
ale dla innych stawało się niekiedy niestrawne. Zbyt często sądził, był przekonany, że ma rację. Alan przypomniał sobie, jak po raz pierwszy przekonał się, że Rafe, który był wtedy dla niego kimś w rodzaju wyroczni, może racji nie mieć. Że on też może się mylić. W czasie ćwiczeń Rafe wylądował na niewłaściwym lotniskowcu. Okazało się, że on też ma słabsze chwile. Później wylądował niewłaściwie i stracił dobrą pozycję w rywalizacji o tytuł najlepszego pilota, tak upragniony przez wszystkich tytuł Top Hooka. Znowu miał słabszą chwilę. Nie obwiniał innych, nie wypierał się swojego błędu. Był po prostu mniej opancerzony, mniej doskonały. Tak, jakby mógł mieć momenty zwątpienia w samego siebie jak inni śmiertelnicy. Jako dowódca lotnictwa na tym okręcie Rafe zachowywał się podobnie. Gdy wszystko szło nie jak powinno, nie ukrywał napięcia. I tego, że nie jest pewien, czy ma rację. Tak było też podczas ich ostatniego sporu dotyczącego zejścia Alana na ląd w Bahrajnie. Czy Rafe dostał od admirała cięgi za swoją lojalność wobec mnie? Może właśnie to było powodem jego złości, pomyślał Alan. A może Rafe trochę mnie podejrzewa? I nie jest mnie zupełnie pewien? Przypomniał sobie Rafe'a z późniejszych czasów, moment, kiedy wręczono mu nagrodę Top Hooka. Wtedy byli już przyjaciółmi i Alan ze zdumieniem patrzył na Rafe'a, jak ten odbiera nagrodę bez śladu arogancji, z niepewnym uśmiechem na twarzy. Jakby własne zwycięstwo było dla niego prawdziwym zaskoczeniem. Na górze przechodzili jacyś marynarze i Alan usłyszał fragment ich rozmowy: – ...no i kapitan rzucił mu prosto w twarz, że jest szpiegiem. Słyszałem to na własne uszy. – Co ty pieprzysz. On powiedział kapitanowi, że musi złapać szpiega. Ja też tam byłem. – Masz gówno zamiast mózgu, wiesz o tym? – Wypchaj się, Coloredo. Wiem, co słyszałem. Rafehausen jest jego kumplem. Wiesz o tym dobrze. Szef nie jest szpiegiem. – Sam zobaczysz. Aresztują go i wywloką z pokładu. I żaden z nas nigdy nie zobaczy drugiej strony E-4. Mówię ci. – Ty nigdy nie zobaczysz E-4 nawet od tej strony, palancie. Szpieg. Top Hook. Alan wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Gdy tak patrzył niewidzącym wzrokiem na zasnuty oparem
horyzont, jego oczy w zapadającym zmroku wyglądały jak oczy węża. Coś, co dręczyło go przez cały dzień, drobny fakt, którego nie mógł sobie przypomnieć, ale który tkwił gdzieś, w jakiejś warstwie jego umysłu, teraz wreszcie przedarł się do jego świadomości. Przypomniało mu się zdjęcie, które stało na obramowaniu kominka w rodzinnym domu. W jego pamięci wciąż jeszcze tam stało. To nie ojciec zdobył tę nagrodę. Ojciec ze szczerym uśmiechem wręczał ją stojącemu obok mężczyźnie. Alan prawie przebiegł przez wodoodporne drzwi i zbiegł w dół, na poziom 0-3, gdzie w centrum wywiadowczym znajdowały się zabezpieczone telefony. Usiadł w jednej z kabin i wykręcił numer. Cisza. Wykręcił powtórnie. W biurze Mike'a nikt nie odbierał. Która, do diabła, mogła być tam teraz godzina? Wykręcił numer mieszkania Mike'a i w momencie, kiedy usłyszał dźwięk podnoszonej słuchawki, wrzasnął: – Wiem, Mike! Już wiem! To mnie prześladowało od chwili, kiedy powiedziała te słowa, i w końcu sobie skojarzyłem. Top Hook! – Proszę chwilę poczekać – odpowiedziała mu jakaś kobieta. Coś zachrobotało w telefonie i usłyszał jej przytłumiony głos: „To do ciebie". Waszyngton Mike wziął słuchawkę od Emmy. – Dukas. – Mike, tu Alan, Jezu, przepraszam cię, ale... – Co się stało? – odgonił Emmę gestem dłoni. Emma była naga. Zeskoczyła z łóżka i włożyła na siebie jedną z jego koszul. Dukas najwyraźniej czekał, nie chciał rozpoczynać rozmowy, zanim ona nie wyjdzie z pokoju. Dlaczego? Emma wiedziała, że informacja daje władzę. Jakiego rodzaju informację właśnie chciał przed nią ukryć? Popędziła do łazienki, spuściła wodę w toalecie, po czym krzyknęła: – Mike? Co mówisz? Jak się tego spodziewała, nie słyszał jej zbyt dobrze. Podszedł do drzwi łazienki tak blisko, jak na to pozwalał kabel telefonu i krzyknął: – Co? W tym momencie jej dłoń spoczywała już na łazienkowym telefonie. – Co?! – wrzasnęła. – Ja nic nie mówiłem, na miłość boską! Podniosła słuchawkę i przykryła dłonią mikrofon.
– Zdawało mi się, że coś powiedziałeś! – Jezu... Trzymał teraz telefon na odległość wyciągniętego ramienia, daleko od ucha i nie usłyszał, jak podnosiła słuchawkę. O to jej właśnie chodziło. Przyłożył słuchawkę z powrotem do ucha i powiedział: – Co masz nowego, Al? – Top Hook! To George Shreed, Mike. On zdobył Top Hooka na „Midway", zaraz po tacie. – Wyrzucał słowa pospiesznie, niecierpliwie, jakby oczekiwał natychmiastowej, entuzjastycznej odpowiedzi. – Czy ty rozumiesz, co mówię? Shreed to Top Hook! Top Hook to kryptonim kreta, który działa wewnątrz Agencji! Jezu. Mike... – To jest otwarta, niezabezpieczona linia, komandorze. – O, kurwa – powiedział Alan i zamilkł. W łazience Emma ze słuchawką przy uchu patrzyła na zamknięte drzwi. Oni naprawdę myślą że George Shreed jest tym kretem? A więc teraz miała w ręku informację, która dawała jej prawdziwą władzę!
17 Pentagon Następnego dnia rano George Shreed siedział na spotkaniu poświęconym bombardowaniom w Jugosławii i ze znudzeniem oglądał zdjęcia mostów i elektrowni. Miał ochotę wyrzucić je wszystkie do śmietnika. Pomyślał, że gdyby tak zrobił, to przysłużyłby się tym durniom tutaj. Siedzieli i gadali o garstce należących w gruncie rzeczy do Trzeciego Świata Europejczyków, którzy nie potrafili nawet pilotować samolotów, podczas gdy Chińczycy przesuwali piechotę na granicę z Indiami i rozmieszczali wyrzutnie rakietowe na granicy z Tajwanem. Miał ochotę krzyknąć: martwcie się Chińczykami, głupcy! Ale nie krzyknął. Był spokojny, opanowany. Nie robił wokół siebie hałasu. Od swojego znajomego z dochodzeniówki wewnętrznej dostał informację, na której mu zależało – ten „kobiecy głos" należał najprawdopodobniej do kogoś z Agencji. Ta kobieta rzeczywiście skontaktowała się z ludźmi z KSDMW, którzy prowadzili sprawę Siciliano. To musiała być Sally Baranowski i Shreed zamierzał zająć się nią na swój sposób. Taktyka gry na czas mogła mu trochę pomóc, ale minionej, jak zawsze niemal bezsennej, nocy doszedł do wniosku, że zabicie Czena w Belgradzie nie było dobrym pomysłem. Nie chodziło o to, że nie poradziłby sobie ze szczegółami. Przygotował już wymyśloną historyjkę dla Agencji i zarezerwował bilety do Budapesztu, gdzie zamierzał rzekomo dokonać kontroli jakichś tam działań operacyjnych. Stamtąd, posługując się paszportem, który przesłał mu Czen, w ciągu jednej nocy poleciałby węgierskim samolotem do Belgradu i z powrotem. Nie mógłby posługiwać się swoimi kulami (zbyt łatwo rzucał się w oczy), a więc prawdopodobnie musiałby użyć morfiny. W Belgradzie poczekałby na kontakt, spotkałby się z Czenem i przekazał mu podrobione memorandum, po otrzymaniu którego Chińczycy zrobiliby w końcu coś naprawdę głupiego. Ale to wszystko było mocno naciągane i nie chciał tego robić w ten sposób. Wolał spotkać się z Czenem gdzie indziej i na swoich warunkach. Słuchając jednym uchem wypowiedzi pozostałych uczestników spotkania, myślał o memorandum. Myślał o tym. że nie mógłby zabić
Czena w Belgradzie, ponieważ to właśnie Czen miał zawieźć sfałszowany dokument do Pekinu, by tam potwierdzono jego autentyczność. Jeśliby zabił Czena w Belgradzie, memorandum automatycznie stałoby się podejrzane. Nie, będzie musiał przekazać mu je, uśmiechnąć się i odejść. Cały ten plan zabicia Czena był wielką bzdurą, to były tylko marzenia na jawie. Potrzebny mu był porządny plan, a nie fantazje. Shreed westchnął. Musiał przemyśleć to wszystko od początku. USS „Thomas Jefferson" Płynęli brudnymi wodami Kanału Sueskiego tak szybko, jak pozwalały na to względy bezpieczeństwa. Po lewej stronie widać było wzgórza Synaju, po prawej Egipt. Niejasność, niepewność całej sytuacji odczuwali wszyscy na okręcie, od admirała począwszy, a na ludziach czuwających w najniższych pokładach maszynowni skończywszy. – Nie mamy listy celów. Nie mamy wsparcia tankowców. Nie wiemy, z kim mamy walczyć. Wiemy tylko, że mamy tam płynąć – mówił Rafe pełnym goryczy głosem. – Nikt nie ma danych na temat nowego pakistańskiego sprzętu. Nie mamy informacji o rozlokowaniu ich lotnictwa ani żadnych planów bojowych. Moi ludzie z wywiadu powtarzają w kółko to, co wszyscy wiedzą! – Rafe... – Jesteśmy w Kanale Sueskim. Nie pamiętam, kiedy ostatnio w CNN gorączkowali się tak bardzo, jak dzisiaj. Nasza grupa bojowa płynie za nami w mocno rozciągniętym szyku przez Morze Śródziemne. A co my mamy robić? – My jesteśmy czymś w rodzaju przesłania, Rafe. – Alan mówił to już po raz trzeci. – Nasze dowództwo przesuwa jednostki do Zatoki Perskiej, żeby tamtejsze kraje pozwoliły nam skorzystać ze swoich tankowców. Co z „Diego Garcią"? – Tkwi pośrodku strefy działań bojowych. Z jego pokładu przez całą dobę startują bojowe patrole lotnicze. – Wkrótce zdobędą tankowce, jeśli już ich nie mają. – Al, ja nie mogę na to liczyć. – Rafe potrząsnął głową z odrazą. -A Flota Pacyfiku ma związane ręce. Chińska flota uzbrojona w pociski rakietowe silkworm zajęła Cieśninę Tajwańską. – Czytałem o tym. – Dlaczego? Chiny nie mogą się z nami mierzyć, Al. Sam to powiedziałeś.
– Spytaj tych z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. – Nie bardzo mi pomagasz. – Rafe, wiem tyle samo, co i ty – powiedział Alan. Miał na myśli to, że nie jest dla Rafe'a osobistym doradcą do spraw wywiadu. Przez ostatnie cztery godziny tłumaczył sytuację (tak jak ją sam postrzegał) całemu stadu lotników. Ludzie z sekcji wywiadowczej gorączkowo usiłowali nadrobić zaległości i rozeznać się w następujących błyskawicznie jeden po drugim wydarzeniach w rejonie, którym przez ostatni miesiąc zajmowali się tylko dwaj młodsi oficerowie. Nagły kryzys na Dalekim Wschodzie całkowicie ich zaskoczył. – Co Chiny mogą rzucić przeciw nam? – Mogliby, podkreślam, mogliby wysłać jakąś liczbę samolotów nad Birmę. Ich grupa bojowa właśnie pokonuje cieśninę Malakka, są mniej więcej w tej samej odległości od celu jak my. Realistycznie rzecz biorąc, Indie mają silniejszą flotę niż Chiny. Indie mogłyby pokonać Chińczyków i w tym samym czasie walczyć z Pakistanem, przynajmniej na morzu. Na ziemi i w powietrzu sprawa wygląda zupełnie inaczej. Ale nie wtedy, jeśli wesprzemy Indie. Chiny nie mają szans na wygraną ze Stanami w Cieśninie Tajwańskiej. I nie mogą się łudzić, że pobiją Indie, zanim my na to zareagujemy. – A broń atomowa? Mogą użyć broni atomowej. – Powiem ci jedno, Rafe. To prawdziwa zagadka. Ktoś w Chinach popełnił poważny błąd. Pamiętasz, jak zaczęła się wojna w Zatoce? Irak błędnie odczytał sygnały z USA. Myśleli, że nie sprzeciwimy się, jeśli zajmą Kuwejt. – Masz na myśli to, że sądzili, że nie będziemy walczyć? – Właśnie tak to widzę. Ktoś w Chinach uznał błędnie, że nie poprzemy Indii. A my, na oczach całego świata, płyniemy w stronę teatru zdarzeń, żeby właśnie zademonstrować nasze poparcie dla Indii. – To nawet brzmi dość sensownie, pomyślał Alan. Rafe spojrzał na niego, unosząc brwi ze zdziwienia. – Chiny naprawdę są aż tak słabe? Naprawdę nie mogłyby stawić nam czoła w konwencjonalnej wojnie? – Chiny nie wygrałyby wojny z Francją. Na dodatek ewentualna wojna obnażyłaby prawdziwe powody niezadowolenia, które panuje w całym kraju. Właściwie nie mają porządnie wyszkolonej piechoty, to samo dotyczy ich sił powietrznych, a ich marynarka wojenna nie ma w ogóle potencjału dalekomorskiego. I jeśli mam być szczery, Rafe. nie
jestem wcale pewien, czy ich broń atomowa stanowi realne zagrożenie; to prawdopodobnie tylko kupa złomu. Chiny nie są supermocarstwem w militarnym sensie. – Więc dlaczego dzieje się tak, jak się dzieje? – Retoryka wzmacnia dziwną fascynację, a Chiny mają w zanadrzu jakąś kartę, której nie znam. – Więc kiedy pokażemy im zęby, powinni się wycofać? – Na to wygląda. Alan chciałby przekonać także samego siebie. Lotniskowiec nie zmieniał kursu ani na chwilę, by wysłać w powietrze samolot lub pozwolić mu wylądować, więc piloci siedzieli bezczynnie. Trwały naprawy i przygotowania, ale sami lotnicy grali w karty, biegali dla sportu po pokładzie startowym albo siedzieli i narzekali. Każda jednostka mogła mówić o zmarnowanych całych tygodniach pracy i prób. Oddział Alana przestał wykonywać swoją nową rolę łowców przemytników, inne oddziały także przerwały, mającą różne formy, współpracę z siłami NATO. Żołnierze stracili swoje przepustki w Neapolu. Płynęli na nieznane sobie morze ku wojnie, która mogła okazać się katastrofalna w skutkach. Młodsi byli podekscytowani, weterani zachowywali melancholijny spokój. Coraz częściej dochodziło do kłótni i bójek. W jego oddziale animozje między dwoma frakcjami, które osłabły lub wręcz ustały po tym, jak ludzie uzyskali nowe możliwości działania i zaczęli odnosić sukcesy, znowu się nasiliły. Alan czuł to wszystko. Zmuszał swoje załogi do pracy na symulatorach. Zmuszał Solecka i Navarra, by całymi godzinami wprowadzali chińskie, pakistańskie i indyjskie dane do systemu. Trzymał wszystkich twardą ręką i ignorował szeptane po kątach nieprzychylne komentarze ze strony frakcji Stevensa. I właśnie dzięki temu ten oddział wreszcie zaczął się cementować, stawać się zwartym organizmem. Alan nie zamierzał się teraz wycofać. I gdzieś w głębi duszy wiedział, że jego ludziom potrzebna była prawdziwa akcja. Musieli coś zrobić, żeby pomóc przekazać Chińczykom istotne przesłanie. Pomyślał o zasięgu pozbawionego dotankowania S-3 i zaczął mierzyć odległości do Oceanu Indyjskiego. Chiny chciały ich zmusić do wojny. Już za cztery dni. Kwatera główna KSDMW
Dukas przez niemal całą noc myślał nad tym, jak można by wykorzystać to, że Al Craik zidentyfikował Top Hooka, jako George'a Shreeda. Niestety, Alan opierał się w tym wypadku wyłącznie na dedukcji. A on potrzebował rzetelnych, namacalnych dowodów. Siedząc teraz w swoim gabinecie, ukrył twarz w dłoniach i przez zaciśnięte usta wydał z siebie głębokie westchnienie. – Nie może być aż tak źle – odezwał się tuż obok niego lekko ochrypły kobiecy głos. Dukas prawie podskoczył. To była Rose. Wstał; skrzynka z aktami znowu spadła na podłogę. – Ro-Rosie... – powiedział. Podeszła do niego, objęła go i przycisnęła twarz do jego piersi. Triffler patrzył na nich przez lukę między filodendronem i dmuchanym Garfieldem. – Cholera, nie mogę dłużej się na ciebie gniewać – powiedziała. – Rose, Rose... przepraszam... – Robiłeś tylko to, co do ciebie należy. – Miałem ochotę się zabić... – Harry mówił, że się upiłeś. – Spojrzała na niego. – A miałeś chociaż okropnego kaca? – Zabójczego. – A więc odprawiłeś swoją pokutę i zostało ci wybaczone. Pocałowała go. – Rose, co ty tutaj robisz? – Spotykam się ze swoim starym kumplem Mikiem Dukasem. – Co robisz w Waszyngtonie? – Kręcę się i spotykam z ludźmi. To pomysł Alana – żeby zobaczyć się z wszystkimi ludźmi z marynarki, których kiedykolwiek znaliśmy. Chcę zdementować plotki i sprawić, żeby coś się w końcu ruszyło. Mike, o nas się mówi straszne rzeczy! – Wiem, wiem. Słyszałem. – Trzymał ją w ramionach i nie miał wcale ochoty uwolnić jej z objęć. – Jezu, dobrze cię mieć przy sobie. – Ciebie też. Ale przestańmy, bo ludzie zaczną o nas gadać. – Odsunęła się od niego. Dukas stał się nagle nazbyt pogodny, zbyt ożywiony. Ale nic nie mógł na to poradzić. – Hej, Dick! – zawołał. – Choć tutaj i poznaj naszą gwiazdę! – Gwiazdę?! – Rose spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Żartowałem. – Okay. ale mam powyżej uszu bycia tym, co nazywasz „gwiazdą", Mike. Przywitała się z Trifflerem, a kiedy się odwróciła, zobaczyła listę przypiętą do wewnętrznej strony drzwi. – No, no, widzę, że całkiem poważnie zabraliście się do George'a Shreeda. – To na razie tylko takie małe próby. – Dla mnie wygląda to na coś więcej. Macie coś nowego? – No wiesz. Rose... – Z Alanem przesyłamy sobie mnóstwo e-maili; napisał mi, że coś się stało w Neapolu i zrozumiał w końcu, dlaczego byliście tak podejrzliwi co do Shreeda. Dukas i Triffler wymienili szybkie spojrzenia, i Mike zaciągnął Rose w swój kąt pokoju. – Sadzę, że nie powinnaś zbyt dużo wiedzieć o tej sprawie, Rose... – Jestem tu jako oskarżona! – Nie, to nie tak. Mam naprawdę dość trudny układ z tymi gośćmi z Agencji. Jeśli wywęszą że rozmawialiśmy o Shreedzie poza biurem... – Nie jesteśmy poza biurem. Emma mówi, że nie informujesz jej na bieżąco. A tak przy okazji, co jest między tobą a Emmą? – Masz na myśli Emmę Pasternak? – Mike! Hej, to ja! Czy ty i Emma...? Dukas westchnął, przysunął jej krzesło do swojego biurka i poprosił Trifflera o kawę. Usiadł, położył dłonie na biurko, spojrzał na nie i powiedział: – To coś czysto fizycznego. Wy buchnęła śmiechem. – A cóż to znaczy? – Powiedzmy, że Emmę i mnie łączy satysfakcjonujący obie strony związek fizyczny. Rose wpatrywała się w kubek kawy, który pojawił się przed nią. W końcu potrząsnęła głową. – A ja myślałam, że ona jest lesbijką. – Uśmiechnęła się do Trifflera. Świetna kawa. To starbucks? Triffler wyglądał na urażonego. – To mieszanka mojego pomysłu. Przyrządzają ją dla mnie w sklepie na Em Street, prawdę mówiąc, sprzedają ją pod nazwą Mieszanka
Trifflera. Czuje pani lekki aromat wanilii? – O tak – potwierdziła skwapliwie. Przez pół minuty mówiła o kawie, potem o ścianie z plastikowych skrzyń i ojej przyozdobieniu, potem o ubraniach i o tym, gdzie mogłaby kupić dla męża taką marynarkę jak ta? W krótkim czasie osiągnęła to, czego Dukasowi nie udało się osiągnąć do tej pory – Triffler został jej przyjacielem. Kiedy skończyli rozmowę, Triffler spojrzał na Dukasa, jakby chciał powiedzieć „widzisz jak to się robi?" i pogwizdując wrócił do swojego biurka. – Miły facet – mruknęła. Dukas przewrócił oczami, ale ona tego nie zauważyła. – A więc – zapytała – czy to Shreed? – Naprawdę nie wiem, kochanie. Po prostu nie wiem. Miała na sobie cywilne ubranie, ciemny kostium z długą spódnicą, którą podciągnęła, żeby założyć nogę na nogę. Wyglądała ładnie i bezbronnie. Widać też było po niej lekkie zmęczenie. – Zamierzasz mnie z tego wyciągnąć, Mike? – Przecież wiesz, że tak. Ale... – Wiem. „Ale to wymaga czasu". – Położyła swoje dłonie na jego dłoniach i oznajmiła: – Harry powiedział mi, kim jest ta kobieta, która do mnie dzwoniła. Chcę z nią porozmawiać. – Nie, nie... – Posłuchaj mnie, Mike. Ona chce nam pomóc, ale myślę, że się boi. Może jeśli do niej pójdę i trochę wesprę ją na duchu... – Menzes by mnie ukrzyżował. – Może jeśli będę dla niej realną osobą, nie tylko głosem w słuchawce telefonu... może wtedy da nam coś więcej; jakieś fakty, cokolwiek... – Powiedziałaś Emmie? – Nie, a ty? Potrząsnął głową. – Muszę oddzielać pewne sprawy od siebie. Lubię Emmę; lubię to, co razem robimy. Ale ona jest... – Po drugiej stronie? – Po jednej z sześciu drugich stron. Tak, nie mogę być wobec niej całkowicie szczęty. – Ani wobec mnie? Skrzywił się. – W każdym razie nie chcę, żebyś przestraszyła tę naszą panią z
telefonu. – Nie przestraszę jej, obiecuję. Dukas zacisnął usta, myślał przez chwilę i w końcu powiedział: – A potem nie mów mi nic na ten temat. I nie mów Emmie. – Bardzo często musisz oddzielać od siebie poszczególne sprawy, Mike. – To najgorsza rzecz w tym całym dochodzeniu – przytaknął ponuro. – Co Alan robił w Neapolu? Dukas potrząsnął głową. – Powiedział, że robił coś dla ciebie. – Kiedy Dukas znowu potrząsnął głową, ścisnęła jego dłonie i powiedziała: – Hej, nie jestem czarnym charakterem, pamiętasz? A może ciągle mnie podejrzewasz? – Nie! Przysięgam, że nie, Rose. Ale to, co Alan tam robił, to zupełnie inna sprawa. Słowo. – On myśli, że to Shreed. Dukas zostawił swoją lewą dłoń na biurku tak, żeby wciąż mogła go za nią trzymać, a prawą dłonią potarł oczy i powiedział: – Al stanowczo za dużo gada. Ostatnio zdobył informacje na temat Top Hooka. To nie może się wydostać poza to biuro, okay? Muszę powiedzieć o tym Menzesowi z CIA, ale tylko on będzie o tym wiedział, więc trzymaj język za zębami. Widzisz, Top Hook miał być twoim pseudonimem, kiedy sprzedałaś informacje na temat projektu „Peacemaker". – Ja tego nie zrobiłam. – Ty tego nie zrobiłaś, a więc zrobił to ktoś inny. Jeśli ktoś gdzieś w świecie wspomina o Top Hooku, to ja myślę, że te sprawy są ze sobą powiązane. – Ale co to ma wspólnego ze Shreedem? Potrząsnął głową. – Koniec rozmowy. – Poklepał ją po dłoni. – Zmieniamy temat! Twój kolega z marynarki, Valdez... – Tak, Harry go zatrudnił! I on dowiódł, że ktoś majstrował przy moim komputerze. On jest najlepszy, po prostu najlepszy! Dukas przywołał Trifflera. – Dick, powiedz komandor porucznik Siciliano, co twój rozmówca z Agencji powiedział ci o niej i o Valdezie. – No cóż, to tylko pogłoska, okay? Ale on powiedział, że pani i pan Valdez byliście hm bardzo bliscy sobie".
– Bo byliśmy. On uratował mi życie. – Chodzi o bycie bardzo, bardzo blisko – uściślił Dukas. Przez chwilę patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem, a potem wybuchnęła: – To jakieś bzdury! Byłam jego przełożoną; dzięki jego umiejętnościom radziłam sobie z komputerami, podróżował ze mną, bo go, do cholery, potrzebowałam, ale...! Kto to, do diabła, powiedział? – Nie mogę zdradzić – mruknął Triffler. – Powiedz jej – powiedział Dukas. – Według regulaminu... – Powiedz jej! Triffler wyprostował się i powiedział: – Facet o nazwisku Ray Suter. Ku zaskoczeniu Dukasa przechyliła się na krześle do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Strząsnęła pasmo włosów z czoła i rzekła: – Ten oślizgły skurwysyn! Powinnam zgadnąć od razu, cholera, Suter. Uwodziciel! Od odrzuconej kobiety gorszy jest tylko odrzucony mężczyzna. – Myślisz, że wyłącznie z tego powodu powiedział coś o tobie i Valdezie? Z zemsty? – A jaki mógł mieć inny powód? – No cóż, on przecież pracuje dla Shreeda. – I co, myślisz, że razem spiskują? – Obróciła to w żart. O dziwo, to Triffler zaczął bronić pomysłu Dukasa. – Nie muszą być szpiegami, żeby starać się wspólnie skompromitować panią i pani męża. Obaj mają powody, żeby pani nie lubić. Albo... – rzucił okiem na wiszącą na drzwiach listę. – Jeśli Shreed naprawdę za tym stoi, to Suter po prostu pomaga mu, próbując oczernić panią jak najbardziej. Zwłaszcza jeśli wie o tym, że to Valdez dowiódł, iż ktoś grzebał w pani komputerze. Jeśli uda mu się przedstawić panią i Valdeza jako parę kochanków, to wartość ekspertyzy Valdeza stanie się nieco wątpliwa, prawda? Dukas potrząsnął głową. – To niemożliwe, żeby któryś z nich o tym wiedział. – Niemożliwe? Wypełniłeś raport z Menzesem, prawda? Nie wierzysz, że w Agencji jest przeciek? – Nie, nie wierzę. – Śnij dalej! – Triffler wzruszył ramionami.
– Musimy w coś wierzyć, Dick! Musimy mieć jakiś pewny grunt pod nogami! Nie możesz prowadzić dochodzenia, nie ufając zupełnie nikomu. Rose wstała. – Hej, chłopaki, przestańcie proszę. Jesteście po tej samej stronie, pamiętacie? Triffler i Dukas spojrzeli na siebie. Triffler podnosił i opuszczał brwi, wyglądał przy tym jak Graucho Marx. Potem zwrócił się do Rose: – Mam nadzieje, że nas jeszcze nie opuszczasz. – Opuszczam. Umówiłam się na lunch z admirałem Pilchardem, a po południu muszę odwiedzić biura paru kongresmanów. – Wyciągnęła dłoń na pożegnanie. – Naprawdę miło było cię poznać, Dick. Wiem, że będziemy się często widywać. Triffler wydał z siebie kilka dźwięków świadczących o tym, że był wyraźnie zadowolony. Dukas ze zdziwieniem patrzył na nowego, nieznanego sobie Trifflera. Potem Rose pocałowała Dukasa w policzek i powiedziała, że wkrótce do niego zadzwoni. – I nie oddzielaj za bardzo różnych spraw od siebie – powiedziała, pochylając się nad nim. – To może być niezdrowe dla twojego życia emocjonalnego. Uśmiechnęła się i wyszła, zostawiając za sobą nikły zapach perfum. – To naprawdę ładna kobieta – powiedział Triffler. – Ale ma męża. – A ja mam żonę. I co z tego? – Nie wiedziałem o tym! Triffler spojrzał na Dukasa. – Jest wiele rzeczy, o których nie wiesz, Dukas. Prawdę mówiąc, słyszałem, że ci goście, którzy pracowali dla ciebie w Bośni, uważali cię niemal za cudotwórcę. Ale moim zdaniem, tam każdy z was był z innego kraju, więc nikt nie mówił tym samym językiem, i oni cię nigdy tak naprawdę nie poznali. Ja mówię tym samym językiem co ty, a nigdy nie słyszałem, żebyś powiedział coś osobistego i pozytywnego jednocześnie. Jeśli chcesz wiedzieć, moja żona ma na imię Germaine i jest naprawdę śliczna; mamy dwójkę dzieci; chłopak jest początkującym przechwytującym w DeMatha, a dziewczyna jest superzdolną studentką w College'u Świętego Anzelma. Kocham moją żonę, regularnie uprawiam świetny seks i jestem fanem drużyny Red Skins. I naprawdę nie wiem, co ta śliczna kobieta, która właśnie stąd wyszła, w tobie widzi! Dukas miał zamiar zmienić swoje podejście do Trifflera, kiedy
zakończą dochodzenie. Do tej pory myślał, że Triffler może jest pedałem i nie chciał być za bardzo wścibski. Ale być może rzeczywiście, kiedy to wszystko się skończy, będzie musiał popracować nad swoim stylem zarządzania. Waszyngton Emma Pasternak skontaktowała się z wynajętym przez siebie detektywem. Spieszyła się – zawsze się spieszyła – ale wiedziała, że tę sprawę musi załatwić dokładnie i porządnie. – George Shreed – powiedziała. – Słuchasz mnie? Prosiłam cię żebyś... tak, to ten facet. Okay, chcę wiedzieć wszystko, czego się o nim dowiedziałeś i chcę mieć to u siebie w biurze jutro przed czwartą, tak żebym mogła wziąć to ze sobą do domu. Okay? Mężczyzna po drugiej stronie powiedział, że się zgadza, że nie widzi problemu; ale właściwie był problem, bo brzmiało to tak, jakby Emma odbierała mu tę sprawę. – Nie, absolutnie nie. Dostałam informację z innego źródła, więc muszę się zastanowić i ustalić, gdzie dokładnie jestem. Na dzisiaj potrzebna mi jest historia służby Shreeda w marynarce. Był pilotem w Wietnamie, na lotniskowcu „Midway". Masz to w papierach? Świetnie! Emma obniżyła głos, który teraz brzmiał tak, jakby była niepewna. – Hm... nie zrozum mnie źle, ale czy przez przypadek prowadzisz nadzór komputerów Shreeda? – Usłyszała gniewne zaprzeczenie z drugiej strony, tamten mężczyzna zaczął pluć do słuchawki. – Okay, okay, tylko pytałam, spokojnie, ja tylko pytałam! Bo ktoś spytał mnie, czy ja robię takie rzeczy. I pomyślałam, no wiesz... po prostu pomyślałam, że być może... okay, okay, trochę przesadzasz z tą złością...
18 Aleksandria, Wirginia Ogród przy domu Sally Baranowski był wyraźnie zaniedbany. Rośliny wyglądały tak, jakby nikt nie przycinał ich od zeszłej jesieni. Trawnik też aż się prosił o przystrzyżenie. To nie jest szczęśliwy dom, pomyślała Rose. Wjechała na podjazd, składający się z dwóch prowadzących donikąd pokruszonych betonowych płyt. Nie było garażu, nie było parkingu, tylko pozbawiony trawy kawał gruntu, na którym, ustawiony pod dziwnym kątem w stosunku do ściany domu, stał volkswagen golf. Nacisnęła przycisk dzwonka i odsunęła się o dwa kroki, żeby Sally Baranowski nie poczuła się zagrożona. Doświadczenie nabyte w kontaktach z młodymi pilotami i jeszcze młodszymi żołnierzami podpowiadało jej, że powodem, dla którego Baranowski dzwoniła do niej, była nie tyle chęć wskazania George'a Shreeda, co wewnętrzna potrzeba, związana z własną sytuacją. Może najzwyczajniej w świecie szukała kontaktu z inną osobą. Może chciała zrobić coś dobrego i dzięki temu poprawić swoje samopoczucie. A może po prostu chciała, żeby ktoś jej pomógł? Dom tonął niemal całkowicie w ciemnościach, tylko z któregoś pomieszczenia znajdującego się w tyle przedostawało się na zewnątrz słabe światło. Rose usłyszała trzaśniecie, a potem szelesty za drzwiami. Czekała cierpliwie. Na wieczornym niebie zaczynały pojawiać się gwiazdy. – Kto tam? Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Szpara między drzwiami a futryną była tak wąska, że Rose nie mogła przez nią nic zobaczyć. Ale ów głos był głosem tamtej kobiety. Poczuła też zapach jedzenia i wódki. – Dzień dobry. Pani Baranowski? – O co chodzi? Rose przysunęła się o krok i wsunęła w szparę uchylonych drzwi czubek prawego buta. – Jestem Rose Siciliano. Kobieta zawahała się przez chwilę, co pozwoliło Rose wcisnąć między drzwi a futrynę całą stopę i położyć dłoń obok klamki.
Baranowski próbowała zamknąć drzwi, więc Rose wcisnęła w szparę prawą nogę aż po biodro i zaczęła ciągnąć drzwi w swoją stronę. – Nie chcę z panią rozmawiać! – Proszę... Sally... przecież już rozmawiałyśmy... – Nie rozmawiałyśmy... Proszę dać mi spokój. Teraz, kiedy trzymała twarz tuż przy drzwiach, Rose czuła wyraźniej dolatujący od kobiety wódczany odór. Poczuła niesmak, ten zapach wręcz ją odrzucił, ale wiedziała, że na pewno rozpoznała ten głos. Popchnęła drzwi biodrem, uchyliła je i wślizgnęła się do środka. – Porozmawiajmy, proszę – powiedziała, stojąc w niemal zupełnym mroku. – Proszę wyjść! – Sally, próbowałaś mi pomóc. Właściwie już mi pomogłaś, bardzo mi pomogłaś. Porozmawiajmy... – To była pomyłka. To się nigdy nie zdarzyło. Nie znam pani. – Znasz mojego męża. Kobieta zaczęła się cofać. Rose szła za nią, dopóki nie zobaczyła jej sylwetki rysującej się w świetle padającym z kuchni. Baranowski odezwała się takim głosem, jakby popełniała poważną niedyskrecję: – Nie znałam twojego męża zbyt dobrze. Właściwie w ogóle go nie znałam. Nawet jeśli piła, to alkohol nie działał na nią zbyt silnie. – Alan opowiadał mi o tobie. Powiedział, że go poparłaś, kiedy Shreed próbował mu zaszkodzić. – To było bardzo dawno temu. – Posłuchaj, nie będę cię nachodzić w twoim własnym domu, jeśli nie chcesz mnie widzieć. Aleja po prostu chciałabym porozmawiać. Możemy? – Kazano mi z nikim nie rozmawiać. – Kiedy? – Dzisiaj. Mój szef powiedział mi, że nie trzymam języka za zębami i gadam co popadnie. I żebym lepiej przestała to robić. – Ale ty... On przecież nie mógł wiedzieć. – Wiedział. Powiedziałaś o rym komuś, prawda? – Tylko ludziom, którzy mi pomagają. Żaden z nich na pewno niczego nie powiedział. Sally Baranowski zachichotała, jakby usłyszała dobry żart. – Ty nie znasz Agencji. Tam wszystko jest tajemnicą i nie ma tam
żadnych tajemnic. – Poruszyła się, Rose raczej usłyszała, niż dostrzegła ten ruch. – Przejdźmy może do kuchni. Nieduża kuchnia sprawiała jeszcze gorsze wrażenie niż podwórze. Na suszarce leżała sterta brudnych naczyń. Okienko kuchenki mikrofalowej było tak brudne, że nie dałoby się przez nie zajrzeć do środka. Z żółtego przepełnionego kubła na śmieci wysypywały się pojemniki po tanim, gotowym jedzeniu. Na stole stała butelka wódki. Rose wiedziała, że Sally ma dziecko, ale nie widziała tu niczego, co wskazywałoby na jego obecność. Może jest na górze? Ciężka atmosfera dla dziecka, pomyślała. Jakby wyczuwając, o czym myśli, Sally powiedziała: – Córka jest u mojej matki. Zawiozłam ją tam, bo myślałam, że mój mąż mógłby... – Wzruszyła ramionami. – Nasza separacja nie wygląda najlepiej. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Zdążył już mi odebrać psa. – Bardzo mi przykro. Nieszczęście jest jak środowisko, w którym się żyje; odmienia ciało i twarz, a nawet sposób ubierania. Sally Baranowski była wyższa od Rose. Była szczupła, tylko w pasie parę dodatkowych kilogramów lekko wypychało jej bluzkę. Prawdopodobnie to nie alkohol, ale depresja powodowała, że jej twarz wyglądała staro – nie ma jeszcze czterdziestki, oceniła Rose. Jasnokasztanowe włosy bezładnie opadały jej na ramiona. – To nie twoja sprawa – powiedziała Baranowski. – Zrobić ci drinka? Ja piję za dużo, na pewno o tym słyszałaś. Na pewno o tym wiesz, przecież rozmawiałaś o mnie z tymi wszystkimi ludźmi, którzy ci pomagają. – Jest ich tylko czworo. – Ale rozmawialiście o mnie. – Zapaliła papierosa. – Jak mnie zidentyfikowaliście? – Jeden z moich przyjaciół rozpoznał twój głos. Sally uniosła brwi do góry i ściągnęła usta, imitując żartobliwie wyraz twarzy, jaki towarzyszy przyznaniu się do winy. – A więc rzeczywiście to ja jestem Głębokim Gardłem. – Przechyliła się do tyłu i oparła łokciami o kuchenny blat. – Nie powinnaś być tu tak długo. Mogą zobaczyć twój samochód. – Oni? Czy to nie jest trochę paranoiczne podejście? – Nie wiem, co to jest paranoiczne podejście. Ja już właściwie nic nie
wiem. O czym chcesz ze mną porozmawiać? Rose usiadła. Krzesło było trochę lepkie, podobnie jak blat stołu, kiedy położyła na nim palce. – Dlaczego uważasz, że za to, iż oskarżono mnie o sprzedanie tajnych materiałów, jest odpowiedzialny właśnie George Shreed? – Byłam na spotkaniu, na którym George Shreed naprawdę mocno naciskał na kontynuowanie dochodzenia w twojej sprawie. – Strzepnęła popiół do brudnego zlewu. – Myślę, że coś się wydarzyło, że dochodzenie miało zostać umorzone i on dosłownie wpadł w szał z tego powodu. W dodatku to spotkanie było poświęcone innym sprawom. – Wzruszyła ramionami. – Więc zadzwoniłam do ciebie. – Nienawidzisz Shreeda? Sally zastanawiała się przez chwilę. – Tak, chyba tak. On zniszczył moją karierę. – Znowu zachichotała. Moje małżeństwo zniszczyłam ja sama. – Napiła się ze szklanki stojącej na parapecie nad zlewem. – Twój mąż to miły facet. Lubiłam go. – Pozwól mi sobie pomóc. – Nie, przecież to ja ci pomagam. Upiłaś się, czy co? – Uśmiechnęła się i powiedziała: – Jeśli chcesz mi pomóc, to umyj naczynia. Rose wstała. – Masz gąbkę? – Żartowałam. – A ja nie. Lubię robić takie rzeczy. No dobra, zróbmy tu trochę porządku. – Moje mieszkanie jest strasznie zapuszczone, prawda? – Prawda – odpowiedziała Rose z uśmiechem. – Wolisz myć czy wycierać? – Wolę się upić i stracić przytomność. Ale dużo mi jeszcze brakuje, a w dodatku moje kace są straszne. Zresztą codziennie muszę chodzić do pracy. Możesz mi wierzyć lub nie, ale traktuję to całkiem poważnie. Nawet teraz. I raptem zaczęła mówić. Rose myła naczynia i słuchała, a Sally wycierała je i mówiła. Po jakimś czasie kuchnia nabrała nieco lepszego wyglądu. Rose popijała tonik z odrobiną wódki, a Sally robiła kawę. – Nie chcę być pijaczką – powiedziała. – Naprawdę nie chcę. Ale, mój Boże! W końcu jesteś sobą zmęczona. Masz dość płaczliwej, wiecznie użalającej się nad sobą kobiety. To znaczy ja mam dość. – Znowu zachichotała. – Ale nie powiedziałam ci niczego, co chciałabyś usłyszeć.
– Prawdę mówiąc, powiedziałaś. – Więc co, przyszłaś wysłuchać historii mojego życia? – Nagle położyła dłonie na ramionach Rose i uklękła przed nią. – Posłuchaj, chciałam ci pomóc, bo zobaczyłam, że Shreed kopie pod tobą dołki, a wiem dobrze, jaki z niego drań. Ale teraz... Oni już się dowiedzieli, a to znaczy, że on także. A ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Nie mogę ci już więcej pomagać. – Może to ja mogę ci pomóc. Sally potrząsnęła głową. – Trzymaj się ode mnie z daleka. Teraz mogę ci tylko zaszkodzić. Poza tym nic już więcej nie wiem. – Ty sama nie wiesz, co wiesz, prawda? Pracowałaś dla Shreeda; obserwowałaś go. Może jednak wiesz, dlaczego chciał mnie w to wrobić. Sally potrząsnęła głową. – Mogłaś być po prostu pierwsza z brzegu. Może zwyczajnie uznał, że będziesz łatwym celem. George widzi świat w jeden sposób – na swój sposób. Jest niezdolny do zrozumienia punktu widzenia kogoś innego. Widzi świat na swój sposób, chce coś z tym światem zrobić i jeśli staniesz mu na drodze, to biada ci! – Co takiego próbuje zrobić ze światem, że ja stanęłam mu na drodze? – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. – Obwinił mnie o coś, co miało związek z projektem „Peacemaker". – Nie miałam z tym do czynienia. Kierowałam wtedy szóstą sekcją – to poprzednie stanowisko George'a, które zajęłam po nim, kiedy awansował więc nie uczestniczyłam w żadnych spotkaniach na ten temat; w ogóle nie miałam do czynienia z projektem „Peacemaker". Tyle tylko, że później dowiedziałam się, jak wszyscy, że projekt został zamknięty z polecenia Białego Domu. I że być może były jakieś przecieki. To ty niby miałaś być źródłem tych przecieków? O to cię oskarżają? – Co to jest sekcja szósta? – Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Mogę ci tylko powiedzieć, że zajmowaliśmy się badaniem pewnych aspektów operacji. – „Peacemaker" nie spełniał koniecznych warunków, by mógł być zakwalifikowany jako operacja? Sally zawahała się, a potem szeroko się uśmiechnęła. – Jesteś szybka, w każdym razie szybsza niż ja i ta wódka. Ale chyba można tak powiedzieć, „Peacemaker" nie był naszą sprawą. – Ale Shreed był w to zaangażowany. Wiem to, ponieważ ten jego
obślizgły sługus o nazwisku Suter był członkiem zespołu, który pracował nad projektem „Peacemaker". Wiem to, ponieważ i ja byłam jego członkiem. – Dobry Boże, Ray Suter? Pan Podbój? Brwi Rose uniosły się do góry. – Więc ciebie też próbował uwieść? – Kochana, zaczął się przystawiać do mnie od razu, kiedy po raz pierwszy znaleźliśmy się sam na sam. A wtedy jeszcze miałam męża. I wciąż się za mną ogląda. – On jest asystentem George'a Shreeda – powiedziała Rose z uśmiechem. – Przecież wiem o tym. – Sally wyprostowała się. – Co to, to nie. Nie pójdę do łóżka z Rayem Suterem, żebyś mogła się dowiedzieć, co zamierza George Shreed! – Wcale nie musiałabyś iść z nim do łóżka. Sally odstawiła swoją prawie pustą szklankę. – Jesteś naprawdę niebezpieczna. Pewnie nieźle ci idzie w pracy, co? -Wyjęła następnego papierosa. – A ja myślałam, że to George Shreed jest bezlitosnym człowiekiem! – Sally, miałam na myśli tylko to, że mogłabyś z nim porozmawiać. Może coś by ci powiedział. – Właściwie, to on potrafi być na swój sposób czarujący. – Wydmuchnęła dym kącikiem ust. – Ale na nic nie licz. Rose wstała. – Lepiej nie ryzykuj. Wiem, że się niepokoisz, boisz się, że oni... – To prawda, ale teraz jestem trzeźwiejsza. Pijacy są zawsze trochę paranoiczni, wiedziałaś o tym? Mój ojciec był alkoholikiem. Pijacy kłamią, oszukują, kradną i myślą, że wszyscy sprzysięgli się przeciw nim. Rozmawiały jeszcze minutę czy dwie. Rose nie zadawała już pytań. Sally przeprowadziła ją przez ciemny dom, trzymając dłoń na jej ramieniu. Przystanęła przy oknie salonu, uchyliła nieco zasłonę i wyjrzała na zewnątrz. Tak samo z pewnością musiała zrobić, kiedy Rose zadzwoniła do jej drzwi. – Tylko sprawdzam – powiedziała. – A więc jednak mam lekką paranoję. Niebo było czarne i nieprzeniknione, nie widać było gwiazd ani księżyca. – Muszę lecieć, chyba będzie padać! – Rose powiedziała dobranoc,
poszła w stronę swego samochodu i odwróciła się jeszcze, żeby pomachać na pożegnanie. Kiedy podeszła bliżej do auta, zauważyła, że opony wszystkich czterech kół zostały przedziurawione. Waszyngton Zaczęło padać o dziesiątej wieczorem. Dwadzieścia po dziesiątej lało już jak z cebra, samochody jeździły powoli, a chodniki opustoszały. Rynsztoki zostały wypłukane do czysta. Śmieci spłynęły kratkami burzowymi do ciemnych kanałów ściekowych, którymi gromadząca się deszczówka popłynęła do rzek. Przed północą trzy tunele przejazdowe w śródmieściu były zatopione i kierowcy nie mogli z nich korzystać. O drugiej rano wezbrana brązowa woda północnej odnogi rzeki Anacostia rwała naprzód niczym górski strumień. Drabina wędkarska w Riverdale w całości zniknęła pod nią. Wózek z supermarketu, który leżał na boku i wyglądał jak szkielet jakiegoś wyrzuconego na brzeg morskiego stworzenia, został porwany przez wzbierający nurt, zniknął pod powierzchnią wody i przepłynął trzysta metrów, żeby zatrzymać się na jakimś martwym drzewie. Błotniste brzegi zostały oczyszczone z butelek, prezerwatyw i innych śmieci, które zbierały się tu od tygodni. Ray Suter obudził się, usłyszał odgłos padającego deszczu i uznał, że nadszedł właściwy dzień. Kwatera główna KSDMW Następnego dnia Dukas zjawił się w swoim biurze o siódmej rano. A już o siódmej dziesięć zadzwonił do Abe'a Peretza. – Mike, dlaczego, do diabła, nie śpisz o tej porze! – Obudziłem się już o piątej. Przez całą noc miałem w swoim mieszkaniu dwie kobiety. – No to rozumiem, dlaczego nie mogłeś spać. – Abe, spałem na podłodze, bo w mojej sypialni spała Rose, a druga kobieta, której nie znasz, spała na sofie. Posłuchaj, potrzebuję twojej rady, a może nawet pomocy. Po czym Dukas opowiedział Peretzowi, że ktoś pociął opony samochodu Rose i że ona zadzwoniła do niego od Sally Baranowski i zapytała go, co powinna robić, a on poradził jej, żeby zadzwoniła na
policję, zamówił taksówkę, pojechał po nie i przywiózł je do siebie. – Okay – powiedział Abe. – Wiem już, jak wygląda sytuacja. A czego chcesz ode mnie? – Szukam jakiegoś miejsca, w którym ta kobieta mogłaby się zatrzymać do czasu, aż przestanie się tak bać. Jest śmiertelnie przerażona. Ty masz duży dom. Co o tym sądzisz? Abe zawahał się, a potem westchnął. – Bea dostanie szału. – Szał może być twórczy. Powiedz jej, że to dla bezpieczeństwa narodowego. – Na pewno mi uwierzy! Ale dobra, jakoś to załatwię. – To właśnie ta kobieta, którą ci przysyłam, poinformowała nas o Shreedzie. Nazywa się Sally Baranowski. Rose pojechała się z nią zobaczyć i od razu ktoś pociął jej opony. Dziwny zbieg okoliczności. – Więc myślisz, że... Hm... – Myślę o tym, jak cię kiedyś napadnięto i pobito. Jeśli on ma taki sposób działania, że najpierw przesyła ostrzeżenie, potem dopiero staje się naprawdę niemiły – ciebie przecież ostrzegł, powodując zmianę twoich rozkazów, a później zostałeś pobity – to być może Sally rzeczywiście ma się czego obawiać. Właśnie dlatego chcę znaleźć dla niej bezpieczne miejsce. – Ale jak on się o niej dowiedział? – Wygląda na to, że w wewnętrznej dochodzeniówce CIA także zdarzają się przecieki. – O Jezu... – No właśnie. A nie mogę się zwrócić do mojego człowieka w CIA, bo jeśli się dowie, że rozmawiam z Sally, to oskarży mnie o przekroczenie kompetencji i ingerencję w wewnętrzne sprawy Agencji. I wtedy będę miał czas tylko na to, żeby biegać po Waszyngtonie w obronie swojej dupy. Więc porozmawiaj ostrożnie z tą kobietą i zobacz, czy uda ci się z niej jeszcze coś wydobyć – może znajdziesz jakieś podobieństwa do tego, co się przydarzyło tobie. Jeśli mam być szczery, to nagle zdałem sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z niebezpiecznym człowiekiem. – A co z Rose? – Rose jest twarda jak skała, przecież ją znasz. U niej wszystko w porządku. Zresztą nie przypuszczam, żeby chciał ją skrzywdzić, ponieważ jest mu potrzebna. Jeżeli mam rację, sądząc, że wrobił ją, żeby
chronić siebie, to z tego samego powodu zostawi ją w spokoju. – Zawahał się przez sekundę. -Ale tak dla pewności, powiedziałem jej. żeby nosiła przy sobie... – Broń? – Nie, kanapki. Jezu, Abe! On naprawdę może stać się niebezpieczny! Ty sam przecież powiedziałeś, że on wszystko traktuje w sposób bardzo osobisty. – Wciąż mówimy .,on", ale czy jesteś pewien, że to Shreed? To całkiem sensacyjna konkluzja, Mike. – Nie jestem pewien. Nic nie jest pewne. Po prostu staram się znaleźć grunt pod nogami. Abe. Właśnie dlatego zwróciłem się do ciebie. Kiedy odłożył słuchawkę, przez parę minut wpatrywał się w wiszącą na drzwiach listę. Potem podszedł do niej, dopisał z boku daty i przybliżone godziny pocięcia opon samochodu Rose oraz rozmowy, w czasie której podał Carlowi Menzesowi nazwisko Sally Baranowski. Po chwili namysłu dodał do nich pobicie Peretza i (osobno) śmierć irańskiego agenta w Kenii. Potem usiadł za biurkiem i zaczął zastanawiać się, w jaki sposób będzie mógł wykorzystać trzech agentów, o których poprosił do pomocy w dochodzeniu. W czasie, kiedy ustalał listę zadań, którymi będą mogli się zająć nowi agenci, myślał o Sally Baranowski i o wydziale dochodzeń wewnętrznych CIA. Potem wstał i poszedł w drugi koniec korytarza, żeby porozmawiać ze swoim szefem, który zamiast przydzielić mu trzech agentów, choćby na pół etatu, oświadczył, że zamierza ograniczyć wydatki, a nie szastać pieniędzmi. – W poniedziałek miałem spotkanie poświęcone budżetowi, Mike; muszę im pokazać parę cięć. Nie, nie dostaniesz trzech nowych agentów. Nie dostaniesz nawet jednego. Prawdę mówiąc, kusi mnie, żeby odebrać ci i Trifflera – wtedy mógłbym przesunąć jego etat gdzie indziej. Na razie zapomnij o sprawie Siciliano; to długofalowa robota. Masz skoncentrować się na międzyagencyjnym nadużyciu władzy. To jest o wiele mniej kosztowne. Możesz być pewien, że tego nie zrobię, pomyślał Dukas, kiedy szedł korytarzem do siebie. Chwycił za telefon, pomyślał o Sally Baranowski, o pociętych oponach samochodu Rose i wykręcił numer Carla Menzesa. – Carl, tu Mike Dukas – powiedział, kiedy Menzes podniósł słuchawkę. – Masz w swoim biurze przeciek, i jeśli jeszcze dzisiaj go nie zatkasz, zmusisz Shreeda do złożenia zeznań pod przysięgą.
To był dzień, w którym Ray Suter zamierzał zabić Tony'ego Moscowica, bardzo trudny dzień dla Dukasa i Trifflera, mieli mnóstwo papierkowej roboty i coraz więcej dręczących pytań, na które nie znali odpowiedzi. „Jefferson" płynął przez Kanał Sueski. Przerażona Sally Baranowski przez cały dzień chodziła po domu Peretzów za żoną Abe'a, Beą, jak małe dziecko za matką. George Shreed czekał.
19 Maryland Prowadząc samochód, Ray Suter musiał koncentrować się na każdym szczególe, na każdym hamowaniu, na każdym zakręcie, ponieważ czuł się tak podekscytowany, jakby zażył narkotyk. Kiedy zdejmował ręce z kierownicy, trzęsły mu się dłonie. Czuł słabość w kolanach, a właściwie w całych nogach. Na dodatek miał czkawkę. Małą berettę kaliber 22 wraz z kartonowym tłumikiem przykleił taśmą pod deską rozdzielczą. Teraz był już zdecydowany to zrobić, zdecydowany do końca – nie obchodziło go, czy tłumik zadziała, czy nie. Po prostu w końcu naprawdę postanowił, że to zrobi. Mogę zrobić wszystko, co chcę, pomyślał. Moscowic czekał na niego na zewnątrz baru Wendy'ego na drodze numer 2. Jeszcze jedna z jego przeklętych sztuczek, pomyślał Suter. Skomplikowane trasy dojazdu, tajne telefony, spotkania na drodze – co za palant! Moscowic zawsze dyktował mu, co i jak ma robić, a Suter na to pozwalał. To utwierdzało Moscowica w przekonaniu, że Suter jest krzykliwym frajerem, który płaci mu duże pieniądze. A teraz ten krzykliwy frajer zamierzał go zabić. – Mokro – powiedział Moscowic, wsiadając do samochodu. Wciąż padał drobny deszczyk i jego tania kurtka przeciwdeszczowa była pokryta kroplami wody. – Dlaczego wyciągasz mnie z domu w taką pogodę? – Mówiłeś, że i tak miałeś zamiar wyjść. – W pewnym sensie. Nie obchodzi mnie, cholera, co to znaczy, pomyślał Suter. – Powiedziałeś, że chcesz mi coś pokazać? – powiedział Moscowic. – To prawda. – Co, na miłość boską? Właśnie oglądałem telewizję. – Więc nic nie straciłeś, prawda? Moscowic zaczął wyliczać wszystkie plusy telewizji. Suter pozwolił mu mówić. Był zadowolony, że rozgadana detektyw nie zwracał uwagi na to, gdzie jechali. A jechali do Bladesburga, do miejsca, gdzie zachowały się resztki starego nabrzeża nad północną odnogą rzeki. – Hej, dokąd to jedziemy? – zapytał Moscowic, kiedy w końcu
zauważył otaczający ich industrialny krajobraz. A może przez cały czas wiedział, gdzie są; Suter wciąż musiał sobie przypominać, że Tony jest bystrzejszy, niż się mogło wydawać. – Tam, gdzie będę ci mógł coś pokazać. – Ale co? – Musisz to sam zobaczyć. – Suter wyczuł w pytaniu Moscowica cień podejrzenia, więc dodał: – Chodzi o tego dzieciaka. Hakera. – Nickiego? – Tak, o tego hakera. – Co takiego zrobił? Założę się, że nic nie zrobił. On jest naprawdę dobry. Wiesz, że sędzia na rozprawie nazwał go zagrożeniem dla współczesnej ekonomii? Co zrobił? – Muszę ci to pokazać. Suter spojrzał na Moscowica i w światłach mijającego ich samochodu zobaczył jego niezadowoloną minę. Moscowic po prostu chyba lubił Nickiego. A może chodziło mu o to, że Nickie był jego odkryciem? Minęli zamkniętą tawernę Indiańska Królowa, Suter skręcił w prawo, potem w lewo i Moscowic znowu się odezwał. – Hej! – Czego? – Gdzie my, do diabła, jesteśmy? – Moscowic obrócił się i obejrzał do tyłu. – Jedziemy nad pieprzoną rzekę. Tam nic nie ma. – Tam jest miejsce, w którym możemy stanąć. Jedyne miejsce, z którego będziesz mógł zobaczyć to, co chcę ci pokazać. – To jest po drugiej stronie rzeki? – Dokładnie. – To dlaczego nie pojechaliśmy na drugą stronę rzeki? Suter wydał z siebie coś, co, jak miał nadzieję, przypominało westchnienie naprawdę zniecierpliwionego człowieka. Jego prawa stopa trzęsła się na pedale gazu. Czuł się, jakby zaraz miał wyskoczyć ze swojej skóry, zostawić ją razem z ubraniem na fotelu kierowcy, żeby prowadziła ten cholerny samochód, z tym głupkiem w środku. Zaczął głęboko oddychać. – To nie jest bezpieczna okolica – powiedział Moscowic. – Jezus, dlaczego mi nie powiedziałeś. Wziąłbym ze sobą broń. Jezus, Suter... Suter powoli zatrzymał samochód. Sto metrów przed nimi, między mokrymi liśćmi drzew połyskiwały światła przystani jachtowej. Po ich lewej stronie ściana zieleni zasłaniała autostradę, po prawej pogięty
blaszany płot odgradzał miejsce, gdzie znajdował się prawdopodobnie narkotykowy targ. Za nim, po drugiej stronie rzeki widać było światła starej robotniczej dzielnicy i przesłonięte oparami wilgoci wieżowce śródmieścia. – Nie ma mowy, żebyśmy stąd zobaczyli mieszkanie Nickiego! – powiedział Moscowic. – Zaraz zobaczysz, o co chodzi. Chodźmy. Suter wysiadł i poczuł, że uginają się pod nim nogi. Oparł się jedną ręką o dach samochodu, wziął głęboki oddech i powtórzył: – Chodźmy! – Chyba ci odbiło – powiedział Moscowic, ale wysiadł także. Suter otworzył schowek na rękawiczki i wyją! z niego lornetkę. Moscowic przyglądał się temu uważnie, wsadził nawet na chwilę głowę do wnętrza samochodu, żeby zobaczyć, co Suter ma w dłoniach. On wie, pomyślał Suter. Albo po prostu zawsze jest podejrzliwy. – Weź – podał lornetkę Moscowicowi. – Będzie ci potrzebna. Pomyślał, że wyjęcie lornetki było doskonałym posunięciem. Dzięki temu mógł zamknąć drzwi Moscowica od środka i oderwać berettę od deski rozdzielczej. Zamykając samochód, trzymał pistolet w przyciśniętej do boku ciała lewej ręce. – Chodźmy – powiedział i zaczął iść ścieżką biegnącą wzdłuż blaszanego płotu. Nie oglądał się za siebie, nie czekał. Zaplanował wszystko dokładnie, każdy krok, ale nie uwzględnił własnego napięcia. Nigdy w życiu nie przeżywał tak ciężkich chwil jak teraz. Nie dlatego, że zabijanie wydawało się mu czymś okropnym, nie dlatego, że czuł odrazę do czynu, jaki miał popełnić, ale właśnie z powodu napięcia. Mogę zrobić wszystko, co chcę, pomyślał. – Lepiej niech to będzie coś ważnego – odezwał się za nim Moscowic. Ścieżka była śliska od błota, w wielu miejscach pokrywały ją głębokie kałuże. Suter nie był w stanie na tyle panować nad swoim ciałem, by obchodzić je bokiem lub przeskakiwać, więc po prostu przez nie przechodził. Moscowic wszystkie omijał. – Zniszczysz sobie obuwie – zachichotał. – Czy to naprawdę jest warte pary butów, panie S.? – zapytał i znowu się roześmiał. Ścieżka prowadziła do rozpadającego się doku. Przy kamiennej ostrodze widać było ciemne kształty trzech aluminiowych łodzi wiosłowych. Suter przeszedł między odłamkami betonowego gruzu i
wszedł na obślizgłe deski doku. – Chodź tutaj. – Tu nie jest bezpiecznie. – Przeszedłem tędy w tę i z powrotem, kiedy byłem tu poprzednio. Głos mu drżał. Odchrząknął i mówił dalej: – Nie pójdziemy do końca. Po prostu chcę ci pokazać, co znalazłem. Moscowic zszedł w dół i stanął obok niego. Podniósł z ziemi jakiś kij i posługiwał się nim jak laską wyciągając go przed siebie niczym ślepiec. Woda kłębiła się w dole niecałe pół metra od ich stóp. – Masz lornetkę? Spójrz przez rzekę – drugi wieżowiec od lewej, widzisz? Czwarte okno od góry... Musiał nadać swemu głosowi takie brzmienie, jakby naprawdę miał tam coś do pokazania. Tony podniósł lornetkę niezdecydowanym, powolnym ruchem i nie przyłożył jej jeszcze zupełnie blisko do oczu. Suter przełożył za plecami pistolet z lewej ręki do prawej. Zorientował się, że Moscowic stoi troszkę bliżej, niż powinien; prawie się o niego opierał. Suter zaczął się odsuwać. Poślizgnął się, ale jakoś udało mu się nie upaść. – W porządku? Suter zaczął głośno oddychać. – Spójrz tam, gdzie ci mówiłem! Chcę już stąd iść! – Ty chcesz już stąd iść! Słuchajcie, słuchajcie! – Moscowic podniósł lornetkę do oczu. Suter przyłożył kartonową tubę tłumika do ucha Tony'ego i pociągnął za spust. Błysnęło, rozległ się przygłuszony ostry trzask wystrzału i porwane kawałki kartonu oblepiły nagle włosy z tyłu głowy Moscowica. Suter poczuł zapach spalenizny. – Hej! – powiedział Moscowic. Przyłożył do głowy lewą dłoń i obrócił się w jego stronę. – Co jest, cholera?! Suter patrzył na niego jak oniemiały. Ten głupi sukinsyn poruszył się w momencie, w którym on nacisnął spust. Moscowic obrócił głowę, może poczuł przez włosy dotyk kartonowej tuby, może chciał o coś spytać. W każdym razie strzał Sutera nie zabił go. – Co do diabła...! – Moscowic oddychał ciężko. Wyciągnął przed siebie lewą dłoń i spojrzał na krew, która w tym świetle była tak samo ciemna, jak płynąca pod nimi rzeka. Suter czuł się, jakby ktoś go dusił. Nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Znowu pociągnął za spust, tym razem wystrzał zabrzmiał głośniej. Moscowic stęknął i uderzył go lewą ręką w pierś. Jego oczy były szeroko otwarte. Suter wystrzelił ponownie. Moscowic zamachnął się swoim kijem i uderzył nim Sutera w twarz. Ból był nieznośny. Moscowic zaczął jakby monotonnie zawodzić: – Gnoju... ty głupi zasrany gnoju... Suter wystrzelił jeszcze raz, potem jeszcze raz. Moscowic jęknął i przechylił się w lewą stronę. Suter zdał sobie sprawę z tego, że może wpaść do rzeki, wciąż żywy. Łkając z przerażenia, chwycił Moscowica za przód kurtki i ściągnął go z doku. – Wiedziałem, ty wredny skurwysynu, wiedziałem... – Moscowic klęczał na pokruszonym betonie. Mówił już z trudem. Suter zaczął mamrotać i pojękiwać. – Uuuuu... nnnh... unnnn... un... Podniósł spory kawałek betonu i uderzył nim Moscowica w głowę. Ale ten wciąż nie chciał upaść. Jęknął znowu, był to potworny, zwierzęcy jęk i Suter znowu opuścił na jego głowę trzymaną w rękach bryłę. Po tym uderzeniu Moscowic przewrócił się, ale wciąż żył. Zdołał jeszcze przekręcić się na bok i chwycić Sutera za nogę. Poczuwszy ten dotyk, Suter krzyknął i trzasnął odłamkiem betonu w twarz Moscowica. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż w końcu Moscowic ucichł zupełnie. Suter wycofał się za osłonę krzaków i zaczął płakać. Po chwili poczuł się trochę lepiej, ale po tym, co zrobił, był jakby odrętwiały. Nie miał dotychczas pojęcia, jak trudno jest zabić drugiego człowieka. Musiał wystrzelić do niego pięć razy. Właśnie. Co, do diabła, zrobiłem z pistoletem? – pomyślał. W panice zaczął przeszukiwać kieszenie pokiereszowanymi przez ostre krawędzie cementu dłońmi. Po chwili wystawił obolałe dłonie na deszcz, gestem człowieka błagającego o zmiłowanie. Moscowic jęknął. Suter znowu zaszlochał i padł na kolana, żeby odnaleźć pistolet. Moscowic poruszył się. Suter chodził na czworakach dookoła Moscowica, zbliżał się do niego i oddalał, podchodził do doku i zawracał. W końcu odnalazł pistolet w szparze między dwoma odłamkami betonu. Na jego lufie nie było kartonowego tłumika.
Podpełznął do Moscowica, przyłożył lufę do jego lewego oka i pociągnął za spust. Tony Moscowic przestał żyć. Suter chciał wstać i uciec stąd jak najszybciej, ale zapanował nad sobą i nie ruszył się z miejsca. Musiał przecież wszystko przemyśleć i ustalić, co ma robić dalej. Kartonowy tłumik nie miał znaczenia, więc mógł tu sobie pozostać. Łuski po nabojach też, bo dotykał ich tylko w rękawiczkach. Być może deszcz zmyje jego krew. Być może, ale i tak nie mógł teraz z tym nic zrobić. Notes, pomyślał. Notes Tony'ego, w którym znajdowały się jego nieuporządkowane, chaotyczne zapiski dotyczące wszystkich prowadzonych przez niego spraw. Ten notes oznaczałby dlań wyrok śmierci, gdyby komuś udało się odszyfrować owe notatki. Położył dłoń na klatce piersiowej Tony'ego – była mokra. Przeszukał wszystkie kieszenie i w końcu w górnej kieszeni nylonowej kurtki znalazł mały, połączony spiralą bloczek. Jedna z kul przebiła go na wylot. Znalazł klucze Tony'ego i wrzucił je do rzeki. Najlepiej byłoby, żeby wyglądało to na rabunek. Ale wiedział już teraz, że za nic nie mógłby wejść do domu Tony'ego i szukać tam cennych rzeczy. Po prostu nie mógłby. Wziął jego portfel. Deszcz padał coraz mocniej. Zaczął ciągnąć Tony'ego w stronę doku. Nie wiedział dotychczas, jak trudno jest zabić człowieka, podobnie nie miał pojęcia o tym, jak ciężkie i nieporęczne może być martwe ciało. Zanim udało mu się dociągnąć je do doku, zupełnie osłabł z wysiłku. Był już bliski kapitulacji. Wciąż jednak dalej ciągnął i ciągnął, z desperacją osaczonego zwierzęcia. Potem zaczął popychać trupa i toczyć go. W końcu wypchnął zwłoki tak daleko na gnijące deski doku, że zobaczył światła odległej od niego o sto metrów w dół rzeki przystani jachtowej. Poczuł się jak nagi, kiedy pomyślał, że widać go w ich blasku. Zaczął się trząść. Spojrzał w stronę świateł, a potem przed siebie, za rzekę. Odczołgał się z powrotem, podniósł spory odłamek betonu i włożył go pod podziurawioną przez kule nylonową kurtkę. Wrócił po jeszcze jeden. włożył go z drugiej strony i zasunął zamek błyskawiczny. Dłonie miał tak zimne i zmarznięte, że z ledwością udało mu się to zrobić. Wepchnął ciało Tony'ego Moscowica do brunatnej rzeki. Najpierw zatonęła głowa i ramiona, jakby Tony rozglądał się pod wodą. Po chwili ciemna kipiel porwała ciało ze sobą, obracając nim i powoli wciągając je
pod powierzchnię. Ray Suter patrzył jak znika, nie będąc w stanie się poruszyć.
20 Istambuł, Turcja Anna wylogowała komputer młodego studenta medycyny. Harun był zachwycony, że znalazł w schronisku młodzieżowym kobietę mówiącą po persku, ale i załamany, bo nie chciała się z nim przespać. Kobieta, która nosi dżinsy i mieszka w schronisku młodzieżowym, powinna mieć raczej swobodne obyczaje. Ostatecznie to przecież właśnie zachodnia dekadencja skusiła go do studiowania aż tutaj, w Turcji. Ponieważ nie poszła z nim do łóżka, uniknęła całej jego irańskiej, męskiej pogardy. Pożądał jej, a ona prowadziła go za rozporek. Siedzieli w kawiarni, popijali cienką kawę, a ona używała jego antycznego laptopa do zalogowania się w sieć tureckich uniwersytetów. Pomyślała o Alanie Craiku. Był chłopcem, tak samo jak siedzący obok niej młodzieniec. A chłopcami można manipulować. Shreed nie był chłopcem, tylko starym, zgorzkniałym szpiegiem. Zawodowym manipulatorem. Większość z jej sztuczek nie podziałałaby na niego, nie mogłaby więc nim kierować. Z drugiej strony Shreed wiedział, jak należy postępować, by móc przetrwać i dobrze się urządzić, a ona potrzebowała tej wiedzy. Craik jej nie miał. Nie mogła sobie wyobrazić Craika, porzucającego dla niej całe swoje dotychczasowe życie. A jeśli nawet udałoby jej się sprawić, żeby tak zrobił, to jaki byłby z niego partner? Prawdopodobnie bardziej uległy niż Shreed, lecz czy naprawdę silny? Ale... Jefremow wyrażał się o Craiku z prawdziwym szacunkiem. Mówił, że ścigał Bonnera jak klątwa, jak przekleństwo zza grobu. Poza tym Craik był przystojny. Miał w sobie coś spokojnie zwycięskiego. Mogłaby położyć się obok niego bez żadnych skrupułów, może nawet oczekiwałaby tego niecierpliwie. Miał w oczach siłę, tak jak Jefremow. Coś w Craiku ją pociągało, walczyła z tym od chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, jak w obronie swojej żony wdał się w strzelaninę w tamtej kawiarni w Trieście. Nikt na całej ziemi nie strzelałby z takim wyrazem twarzy w jej obronie, ale gdy powiedziała mu odrobinę prawdy o swoim życiu, on zareagował na to jak człowiek wrażliwy i zdolny wiele zrozumieć. Był mężczyzną, który potrafił czuć. Shreed użyłby jej jak ręcznika. Miała dosyć starych mężczyzn. Ale miała też dosyć chłopców.
Przeciągnęła się, nieświadomie odsłaniając pod bluzką bez rękawów swój doskonały brzuch chłopakowi siedzącemu naprzeciw niej. Po prostu pożerał ją wzrokiem. Uśmiechnęła się z odrobiną próżności i nacisnęła parę klawiszy. – Muszę iść do łazienki, Harun. On też uśmiechnął się do niej, był to wilczy uśmiech. W godzinę później zorientował się, że jego laptop został wyczyszczony aż do pamięci rdzeniowej. Dwie młode, mieszkające w schronisku Arabki odkryły, że ktoś ukradł ich paszporty. Żadne z nich nigdy już jej nie zobaczyło. USS „Thomas Jefferson" Dla Alana remedium na bezczynność była praca. Siedział w swojej kajucie i przekopywał się przez stos gotowych do podpisu oszacowań starszych bosmanów. Kiedy z nimi skończył, zaczął przeglądać dane o stanie przygotowań poszczególnych oddziałów, ale wciąż wracał wzrokiem do leżącej na jego stole mapy Oceanu Indyjskiego. Półtora metra nad nim rozbrzmiewał płynący z głośników zniekształcony głos Celinę Dion. Na stalowych płytach pokładu startowego część załogi urządziła sobie piknik. Alan zapragnął łyknąć trochę świeżego powietrza, więc przebrał się w strój do biegania i poszedł na przyjęcie. Wszedł między swoich ludzi od razu na skraju patelni pokładu startowego. Temperatura dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza w cieniu, a miała jeszcze wzrosnąć, kiedy wypłyną na Morze Czerwone. Wziął sobie hamburgera oraz piwo (dziś wyjątkowo dozwolone) i podszedł do swych oficerów. Większość z nich siedziała rozwalona na pokładowych krzesłach. Reilley i Cohen grali w piłkę. Stevens opisywał Campbellowi jakiś lot, układając płasko dłonie w międzynarodowym geście oznaczającym samolot. Soleck leżał na plecach i obmacywał wzrokiem panią pilot helikoptera, która grała w siatkówkę – siatkę rozciągnięto pomiędzy dwoma F-l 8. – Hej, Soleck, trzymaj oczy przy sobie. – A tak. Cześć, szefie. Ona jest naprawdę milutka. Trochę płaska, ale... – Soleck! Ona jest oficerem marynarki wojennej USA, na miłość boską! – Musi być niezła na górze! Myślał, że to było zabawne. Miał dwadzieścia dwa lata. – Soleck, jestem poważny jak atak serca. Jeśli nie nauczycie się
traktować kobiet jak kolegów o tym samym zawodzie... – Hola! Baczność na pokładzie, idzie dowódca lotników! Rafe w swoich wyprasowanych szortach i nowiutkim T-shircie wyglądał niczym postać z plakatu zachęcającego do wstąpienia do marynarki. – Pójdę sobie pograć w siatkówkę. – Soleck chwycił swoją koszulę i zniknął. – Jest tak bystry, na jakiego wygląda? – zapytał Rafe. – Soleck? Czasami myślę, że to beznadziejny przypadek, a czasami, że to geniusz. Właśnie robiłem mu wykład na temat: „Nie ślinić się na widok pełniących służbę w marynarce kobiet". O ile sobie przypominam, ty też kiedyś wysłuchałeś podobnego wykładu... Rafe objął ramiona Alana swoją prawą ręką gest ten zauważono i odpowiednio oceniono na pokładzie startowym. Alan ścisnął jego ramię i obrócił ku niemu. – Mam pomysł, który chcę przekształcić w plan. – No, więc opowiedz mi o tym. – Chcę wykonać rekonesansowy lot nad Ocean Indyjski, kiedy tylko dotrzemy na kraniec Morza Czerwonego. Chciałbym użyć do tego łańcucha samolotów. – I myślisz, że system MAR1 mógłby tam zdobyć ostrogi? – Tak sądzę. Alan miał mapę całego Oceanu Indyjskiego w głowie. Zatoka Adeńska otwiera się jak usta na miejsce akcji, czyli na Morze Arabskie. Odległość od wyspy Sokotra, leżącej na wschodnim krańcu Zatoki Adeńskiej, do Karaczi w Pakistanie lub do Goa w Indiach, a więc do każdej z dwóch głównych antagonistycznych baz marynarki, wynosiła mniej niż trzy tysiące kilometrów. Kiedy „Jefferson" dopłynie do Sokotry, którą teraz dzielił od nich dystans niecałych dwóch tysięcy kilometrów, chińska grupa bojowa pojawi się pewnie w pobliżu Sri Lanki. Wszyscy aktorzy znajdą się na scenie. Jeśli „Jefferson" i okręty jego eskorty przyspieszą to mogą dopłynąć do Sokotry za trzy dni. Jeśli ruszą z maksymalną prędkością pozostawiając eskortę w tyle, to może nawet wcześniej. Rafe patrzył na Alana i rozważał wszystkie za i przeciw. – To cholernie długa droga. – Ale jest do zrobienia, Rafe. Nawet ze skromnym planem dotankowywania moglibyśmy rzucić okiem na Kanał Cejloński. I
bylibyśmy na południe od miejsca akcji, jeśli akcja rzeczywiście nastąpi. – Ta akcja trwa bez przerwy. Godzinę temu indyjska fregata zatopiła pakistański okręt rakietowy. – A więc to już wygląda na wojnę. – To wygląda na gówno, i tak samo smakuje. – Rafe, ten wypad służyłby wielu celom. Po pierwsze, przestraszyłby Chińczyków; nie mieliby pojęcia, skąd się tam wzięliśmy. Oczywiście tylko wtedy, jeślibyśmy się im pokazali. Po drugie, mógłby pomóc przekonać ich, że podchodzimy do sprawy poważnie. Ale jedno jest pewne: Chińczycy mogą zacząć strzelać. – Zgadza się... – Więc nie wystarczą nam same S-3. Będziemy potrzebować co najmniej jednego lub dwóch myśliwców. A to oznacza znacznie większe zużycie paliwa. – F-18 mogą polecieć w długą podróż, żeby pokazać im, że jesteśmy blisko. Z drugiej strony, oni nie mogą tam mieć poważnej osłony powietrznej. – Może i nie. Ale pamiętaj też, że wszędzie nad nimi będą Hindusi. Nie możemy sprowokować wybuchu ogólnej strzelaniny. – Okay, Al. Ty masz jakieś pomysły i ja mam jakieś pomysły. Weźmy ołówki i zacznijmy układać plan. Kiedy będziemy mieli gotowy szkic, zbiorę wszystkich do kupy. Będą potrzebne: mała grupa uderzeniowa, twoje dwa samoloty MARI i paliwo dla wszystkich. Myślę, że będziemy musieli uzyskać zgodę całej góry z samym głównodowodzącym operacji morskich. – Myślę, że jeszcze kogoś wyżej, Rafe. – A potem, jeśli nie rozpętamy trzeciej wojny światowej, to może będziesz mógł się wymknąć do Bahrajnu, okay? Te słowa oznaczały, że w Rafie dokonała się jakaś zmiana. Ale czy naprawdę pragnął pogodzić z Alanem, czy po prostu dostał nowe informacje?
Część druga Ucieczka
21 Waszyngton Wczesnym rankiem w swoim gabinecie Emma Pasternak przeglądała e-maile, notatki i odsłuchała swoją pocztę głosową. Przez cały czas leżały przed nią materiały na temat George'a Shreeda, które zebrał jej detektyw. Wiedziała już dokładnie, co zrobi, ale wciąż było jeszcze za wcześnie. Więc pracowała dalej, co pół godziny zerkając na zegarek. W końcu nadeszła dziewiąta trzydzieści i mogła zacząć działać. Podniosła słuchawkę telefonu. Langley George Shreed odebrał telefon, nie patrząc w jego stronę. Właśnie udawał, że słucha przydługiej oracji byłego kongresmana na temat systemu obrony rakietowej, a tak naprawdę rozmyślał o tym, jak mógłby zemścić się na Czenie. Przeprosił ruchem głowy i podniósł słuchawkę do ucha. – Proszę wybaczyć. – To była jego sekretarka; w jej głosie dźwięczała nuta strachu przed zwolnieniem. – Jest telefon do pana. Podobno to bardzo ważne... – Niech pani łączy – powiedział i posłał byłemu kongresmanowi zdawkowy uśmiech. – Czy rozmawiam z George'em Shreedem? – Przy telefonie. – Panie Shreed, mówi Emma Pasternak z firmy prawniczej Barnard, Kootz, Bingham. Reprezentuję interesy komandor porucznik Rose Siciliano w sprawie prowadzonego przeciw niej dochodzenia. Shreed poczuł, że włosy u podstawy czaszki stają mu dęba. – Tak? – powiedział. – Panie Shreed, czy to prawda, że jest pan chińskim agentem o kryptonimie Top Hook? Momentalnie zaschło mu w ustach i poczuł skurcz żołądka. Spojrzał na byłego kongresmana, który czyścił paznokcie jednej dłoni paznokciami drugiej – Czy to jakiś żart? – zdołał powiedzieć. – Nie, to nie żart. Mówię całkiem poważnie. Zamierzam zwrócić się
dzisiaj do sędziego z prośbą o wystosowanie do pana wezwania do stawienia się na przesłuchanie w celu złożenia pod przysięgą zeznań w sprawie rzucenia bezpodstawnych podejrzeń na moją klientkę; przesłuchanie odbędzie się najprawdopodobniej już jutro. Co pan na to? – Myślę, że skoro chodzą pani po głowie takie absurdy, to proszę z tym pójść do Biura Bezpieczeństwa Agencji. Oni zajmują się wezwaniami na przesłuchania. Do widzenia. Chciał już odłożyć słuchawkę, ale powstrzymały go jej słowa: – Posłuchaj, Shreed. Będę miała to wezwanie do trzeciej i przyjdę po ciebie już jutro! Będziesz zeznawał pod przysięgą! Towarzyszyć mi będzie sądowa stenotypistka, i to ty musisz chyba zaprosić kogoś z waszego Biura Bezpieczeństwa Agencji! Przesłuchanie potrwa co najmniej dwie godziny, bo mam mnóstwo pytań na temat chińskiego agenta o pseudonimie Top Hook, który do przekazywania amerykańskich tajemnic używa Internetu! Czy wyrażam się jasno? Odłożył słuchawkę na widełki. Z trudem uśmiechnął się do byłego kongresmana. – Dzwonił ktoś, kto chce mnie pozwać do sądu – powiedział, jakby to było śmieszne. Kolana mu się trzęsły, ale dłonie nie; udało mu się też utrzymać przyjemny wyraz twarzy. Spojrzał na zegarek i powiedział: – Przykro mi, ale proszę się streszczać. Za dziesięć minut muszę być na spotkaniu piętro wyżej. Były kongresman podjął swoją tyradę, w której w gruncie rzeczy chodziło o interesy dostawcy sprzętu wojskowego, który teraz płacił mu pensję. Shreed udawał, że go słucha, a tak naprawdę słuchał przyspieszonego bicia własnego serca, w głowie dźwięczały mu ciągle słowa: „to koniec, to koniec, to koniec..." Powiedział sekretarce, że źle się czuje i że bierze wolne na resztę dnia. Dokuśtykał do swojego, stojącego na parkingu dla uprzywilejowanych, samochodu, wyjechał powoli z terenu Agencji i skierował się w stronę domu. Rozejrzał się uważnie, czy ktoś go nie śledzi, zjechał z głównej arterii i przez dziesięć minut jechał w kierunku swojej dzielnicy. Potem skręcił w stronę wieżowców i zatłoczonych skrzyżowań Tyson's Corner – rzeczywiście parę razy odwiedzał mieszkającego tam lekarza, więc ta trasa nie była pozbawiona sensu. Zdawał sobie sprawę, że musi szybko, zbyt szybko ułożyć plan
ucieczki. Teoretycznie układał go od dnia śmierci Janey – Jezu, to było zaledwie dziewięć dni temu – teraz właśnie nadeszła ta chwila, a on nie był na nią przygotowany. Uświadomił sobie nagle, że w gruncie rzeczy nie wierzył w to, że ów moment kiedyś naprawdę nadejdzie. Nie wierzył w to, że będzie musiał uciekać. Skręcił w stronę wieżowca, w którym znajdował się gabinet doktora i spojrzał za siebie, żeby sprawdzić, czy nie ma ogona. Może telefon tej kobiety miał mnie po prostu wypłoszyć, pomyślał. Może wiedzieli już od miesięcy, a może od paru lat – zazwyczaj aż tyle czasu potrzebują, żeby przystąpić do rzeczywistego działania. Nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, wjechał na duży, wielopiętrowy parking, który otaczał wieżowiec doktora u podstaw z trzech stron, i przejechał przez wszystkie jego piętra z dołu do góry i z powrotem, jakby w poszukiwaniu wolnego miejsca – wolnych miejsc nie brakowało, ale był przecież osobą niepełnosprawną – a następnie wjechał prawie niewidoczną bramą na parking sąsiedniego budynku. Skręcił w prawo i natychmiast z niego wyjechał, okrążył budynek i skierował się w stronę domu. Teraz powinien zawiadomić Czena, że konieczna jest jego ewakuacja. Chińczycy wyciągnęliby go w ciągu sześciu godzin i już jutro byłby w Pekinie, witany jak bohater. Ale to była ostatnia rzecz na ziemi, na jaką miał ochotę. Wolał zostawić samochód w stojącym osobno garażu niż na podjeździe. Wszedł do domu kuchennymi drzwiami, od razu podszedł do zamrażarki i wyjął z niej morfinę, strzykawki oraz fiolkę z własną krwią, myśląc jednocześnie o tym, że będzie musiał pójść do banku, gdzie trzymał w skrytce stary paszport i pieniądze. Nie miało sensu brać rewolweru, a jednak go wziął. Spakował też policyjny nóż, którym można było otwierać puszki, rozpruwać siedzenia samochodów albo ludzkie ciała. Powinien zadzwonić do lekarza i umówić się na wizytę na popołudnie. Będzie potrzebował czasu, żeby wszyć podrobiony przez Chińczyków paszport i swój drugi, legalny paszport do ubrania, które będzie miał na sobie – dżinsy, T-shirt, koszula, marynarka i czapka baseballowa, wyliczał w myślach. Musi też znaleźć czas na to, żeby w toalecie na lotnisku przykleić sztuczne wąsy. Nie, lepiej będzie, jeśli zrobi to na stacji benzynowej. Myślał i o tym, że będzie musiał pozbyć się kul i rozlać krew w samochodzie... Poszedł do swoich komputerów. Tę część planu musiał wykonać
bezbłędnie. Gdyby się pomylił, zaprzepaściłby lata przygotowań, pozbawiłby sam siebie triumfu, na który ciężko zapracował. Tej wielkiej chwili, w której wszyscy przekonają się w końcu, że miał rację, zobaczą, jak wiele dokonał. Zaczął przegrywać dane na dyskietki. Wolałby mieć ze sobą tylko jeden CD-ROM, ale jego laptop nie miał wystarczającej pamięci. Powinien się lepiej przygotować. To wszystko było źle zaplanowane. Myślałem, że układam plan, a tak naprawdę nic nie robiłem. A teraz nie mam już czasu, powiedział sobie. Spojrzał na zegarek. Nie podobało mu się, że tak się pocił. Serce biło mu o wiele za szybko, a w głowie czuł dziwną pustkę. Kiedy przegrywał dane z drugiego komputera, przejrzał ułożoną w myślach listę i stwierdził, że o niczym nie zapomniał. Wszystko powinno zmieścić się na dwóch dyskach; reszta to były same śmieci. Przeszedł do trzeciego komputera, wprowadził algorytmiczne hasło i uruchomił program, umieszczony w pamięci sieci komputerów uniwersytetu kalifornijskiego, który zaczął wyciągać pieniądze z kont chińskiego wywiadu i chińskiej partii komunistycznej. – I właśnie o to mi chodziło – powiedział na głos. Zaczął demontować komputery. Musiał wyciągnąć z nich wszystkie trzy twarde dyski. Wyjął pierwszy, po czym złożył komputer z powrotem tak, że z zewnątrz wyglądał całkiem normalnie. Powinienem mieć twarde dyski wypełnione zupełnie nieistotnymi materiałami, by móc zastąpić tamte. Jestem głupkiem, powiedział sobie w myślach. Ale nie miał dysków na wymianę. Nie zaplanował tego wszystkiego zbyt dobrze. Ponieważ nie wierzył, że to będzie konieczne. Nagle zesztywniał, wciąż trzymając śrubokręt w ręku. Zdał sobie właśnie sprawę z tego, dlaczego właściwie nie przygotował się do ucieczki – w głębi duszy uważał, że nikt nie będzie na tyle sprytny i inteligentny, żeby móc go złapać. – Jezu, to błąd początkującego! – powiedział głośno. Potrząsnął głową. – Ale jak ta suka się dowiedziała? Włączył laptopa, wbudował w piksela i przesłał na stronę pornograficzną wiadomość o treści: Do Pracza: Nie mogę spotkać się w Belgradzie. Mam kłopoty. Wkrótce umówimy się ponownie. Top Hook. Zabrał wyjęte z komputerów twarde dyski do garażu i ustawił je obok dużego transformatora, który kupili jeszcze w Dżakarcie. Teraz był zakurzony i wyglądał raczej na dziewiętnastowieczny zabytek, ale kiedyś, w czasie licznych podróży, jakie odbywał z żoną, umożliwiał im w wielu
krajach korzystanie z ich amerykańskich urządzeń elektrycznych. Transformator zniszczył mu parę dysków, zanim Shreed zorientował się, jak potężne niszczące pole magnetyczne wytwarza. Uruchomił transformator i wyszedł z garażu. Obciął krótko włosy. Pojechał do banku. Kiedy wrócił, wyłączył transformator, porozbijał młotkiem twarde dyski na drobne części, włożył wszystko, co z nich zostało, do plastikowych toreb i wrzucił je do samochodu. Jeszcze raz obszedł cały dom. Wszystko musiało wyglądać tak, jakby zamierzał mieszkać tu aż do śmierci. Przypomniał sobie, że przecież wrócił do domu rzekomo chory; wyjął z apteczki peptobismol i imodium i postawił je na półce nad zlewem. Włączył płytę Patsy Kline i słuchał jej w pustym mieszkaniu aż do momentu, w którym zaśpiewała: „To szaleństwo", a potem włączył ją od początku. Nie mógł pójść na grób Janey, żeby się z nią pożegnać. Pomyślał z goryczą o wzgórku świeżej ziemi przykrytym zieloną plastikową płachtą, która miała imitować młodą trawę. Żadnych kwiatów, żadnych pożegnań. Piosenka się skończyła i wyłączył odtwarzacz. – To szaleństwo – powiedział. Kiedy się poznali, ta piosenka była już klasyką. Zdziwił się swoją obecną reakcją. Poczuł łzy w oczach. Cóż za sentymentalizm! Z niesmakiem wstrzyknął sobie morfinę. Kiedy fala gorąca minęła i narkotyk zaczął działać, jeszcze raz obszedł cały dom i upewnił się, że wszystko wygląda normalnie. Tak normalnie, że wytwórnia Disneya mogłaby w tym domu kręcić filmy familijne. Prawdziwy amerykański dom, pomyślał. Nogi bolały go znacznie mniej, był nawet w stanie zejść po schodach bez użycia kul, musiał tylko przytrzymywać się poręczy. Przy drzwiach garażu zatrzymał się i obejrzał na kuchnię i leżącą za nią jadalnię. Spędzili tu razem tysiące poranków. Tu się całowali i kłócili. Tu biegło życie, które ze sobą dzielili. – To szaleństwo – powiedział. Nie spakował walizki. Nie wziął płaszcza przeciwdeszczowego. Nie pożegnał się. USS „Thomas Jefferson" Dawniej misje planowało się gdziekolwiek, byle było dość miejsca na rozłożenie map. Wystarczała garść ołówków i jakiekolwiek
pomieszczenie. Komputery wszystko zmieniły. Zasięgi pocisków rakietowych, kąty ich trajektorii i zasięg wrogich radarów mogły być wyświetlone na ekranie za jednym przyciśnięciem klawisza. Kurs i położenie wrogich jednostek można było teraz przewidzieć o wiele dokładniej, a wszystko opracowywano metodą naukową – wektory ukierunkowania na kolorowych wydrukach, maksymalny możliwy zasięg przemieszczenia oznaczony oddzielnym kolorem itd. Wiązało się z tym pewne niebezpieczeństwo – komputerowe wykresy sprawiały wrażenie tak doskonałych, że zachodziła obawa, iż pokolenie od dziecka posługujące się komputerami może je potraktować jak realną rzeczywistość, a nie jak uporządkowany zbiór hipotez i domysłów, czym w istocie były. Rafe należał do pokolenia, które wolało papierowe mapy od komputerowych ekranów. Wciąż kreślił ręcznie mapy przelotów na niskich pułapach, ponieważ pomagało mu to rozpoznać ewentualne zagrożenia i teren, nad którym mieli przelatywać. Alan o wiele lepiej posługiwał się komputerem, ale zgadzał się tutaj z Rafe'em; ręcznie sporządzona mapa, pełna naniesionych stanowisk wrogich radarów i pierścieni zasięgu pocisków rakietowych, pozwalała temu, kto ją sporządził, poznać bliżej system nieprzyjacielskiej obrony przeciwlotniczej i utrwalić sobie w pamięci jego istotne elementy. Dlatego właśnie pierwszy szkic misji rozpoznawczej został sporządzony na papierowych mapach za pomocą kopiowych ołówków, czyli tak, jak planowało się tego rodzaju misje od czasów Ił wojny światowej. Otrzymała już własny kryptonim: „Operowa Lornetka" (nawiązujący do słynnej ,,Opery Pekińskiej", bo celem jej miało być przyjrzenie się odległym rzeczom). Wieść o niej szybko rozniosła się po pokładzie. Specjaliści do spraw wywiadu zaczęli Alanowi dostarczać ważne informacje dotyczące trasy ich przelotu – w krótkim czasie zebrał się tego spory stosik. Ktoś inny przyniósł im kawę. W godzinę po tym, jak zaczęli pracę, dołączy! do nich Chris Donitz i zaczął obliczać zapotrzebowanie na paliwo dla swoich tomcatów F-14, których musieli użyć jako eskorty. Alan polecił Stevensowi i Campbellowi, by dokonali podobnych kalkulacji dla samolotów MARI. DaSilvaze szwadronu S-3 przyszedł z dwoma pilotami i zaczęli razem ustalać liczbę koniecznych tankowań. Alan i Rafe opisali pokrótce misję, pozwalając przede wszystkim mówić rozłożonej na stole mapie.
Alan z satysfakcją wrócił do roli oficera wywiadu. Odczytywał i wyjaśniał zakodowane notatki i polecenia z imponującą szybkością; umożliwiała mu to wieloletnia praktyka. Rafe najpierw próbował zaplanować obie wersje misji, ale w końcu zajął się dokładnym opracowaniem planu działania pierwszej, większej grupy samolotów, pozwalając pilotom F-14 zająć się planowaniem poczynań drugiej, mniejszej grupy. Alan naostrzył ołówek i zaczął szkicować wiadomość do dowództwa Piątej Floty w Bahrajnie. Siedzący za nim Brian Ho, oficer wywiadu lotniczego, zajął się przygotowaniem opisu celu i organizacji misji, który będą musieli przedstawić admirałowi – bez jego zgody nie mogliby o nic prosić dowództwa Piątej Floty, nie mówiąc już o sztabie generalnym. – Wszystko sprowadza się do potencjalnego zagrożenia – mruknął Rafe. – Jeśli będą mieli krycie w powietrzu, to będą nam potrzebne myśliwce. Alan rzucił raport na mapę i napił się kawy. – Dwa dni temu przenieśli szwadron Su-27 do Bussein. Może wysłali więcej prosto do Pakistanu. – Gdzie, do cholery, jest to Bussein? Jeden z kręcących się w pobliżu chorążych pochylił się nad nimi i wskazał leżące na wybrzeżu Birmy miasto o nazwie Bassein. Rafe spojrzał do góry. – Wiesz to na pewno, czy tylko zgadujesz? – Zgaduję. – To dobrze, że masz jaja, żeby się do tego przyznać. Zamiast zgadywać, dowiedz się lepiej, gdzie to jest. – Odwrócił się z powrotem do Alana. – Czy mogą uzupełniać zapasy paliwa w powietrzu? – Prawdopodobnie tak. Ćwiczyli to w zeszłym roku. Nie umieszczaliby tam tych samolotów, gdyby nie mogły dolecieć do ich okrętów. – Alan studiował właśnie raport wywiadu dotyczący ćwiczeń chińskiego lotnictwa w uzupełnianiu paliwa w powietrzu. – Te Su-27 mają niezły zasięg – zauważył. – Może nawet dwa tysiące kilometrów? A jaki mają zasięg z oporządzeniem bojowym? Niech ktoś to sprawdzi. – Kurwa mać... Nie wiemy zbyt dużo – powiedział Rafe i wypił łyk kawy ze swojego kubka. – Rafe, myślę, że to możliwe, ale niezbyt prawdopodobne, żeby
Chińczycy rządzili tam w powietrzu. – Więc co robią tak daleko? Musimy to przemyśleć. Czy dopłyną aż do Sri Lanki? Indie mają prawdziwą marynarkę, dysponują nawet lotniskowcami. I mają też cholernie dobre okręty podwodne. Chińczycy wiele ryzykują, posuwając się tak daleko. A jeśli zamierzają dopłynąć aż do Zatoki Bengalskiej? – Z ostatnich raportów wynika, że kierują się w stronę Sri Lanki. Hindusi protestują jak diabli, ale to międzynarodowe wody i Indie wciąż nie są z Chinami w stanie wojny. Do cholery, mimo że strzelają do siebie, Indie nie są też w stanie wojny z Pakistanem. I może Chiny liczą na to, że Hindusi wykażą się polityczną mądrością i nie zaczną do nich strzelać. Alan przestał pisać. Przejrzał leżące pod swoim prawym łokciem raporty, znalazł ten, o który mu chodziło, i przeczytał go uważnie, dopijając zimne resztki swojej kawy. Nagle jego ramienia dotknął Stevens. – Nie ma rady, będziemy musieli tankować dwa razy. – Powiedz to Rafe'owi. – Okay. To ciekawe, Stevens z własnej, nieprzymuszonej woli przyłączył się do nich i zaczął pracować nad planem misji. We wszelkich zbiorowych działaniach Stevens zawsze był tym, który mówił „nie"; Alan sądził, że właśnie dlatego nie został dowódcą oddziału. Ale dzisiaj przyszedł jako jeden z pierwszych i sam zaczął przynosić różne materiały; robił to do momentu, w którym Rafe zlecił mu inne zajęcie. Alan wrócił do swojego raportu, zrobił parę notatek, podniósł głowę i rozejrzał się. – Sanchez? – Znał jej nazwisko tylko dlatego, że ciągle widywał ją z Soleckiem. A właśnie, gdzie się podziewa Soleck? – pomyślał. – Słucham? – Nie mam pojęcia, jak to pani zrobi, ale proszę się dowiedzieć, czy któraś z dwóch chińskich fregat klasy Jiangwei 11 została zgodnie z planem dostarczona do Pakistanu. Tu jest napisane, że ich budowę ukończono w marcu tego roku. – Mógłby pan mi przeliterować tę nazwę? – Proszę, tu jest raport na ten temat. Proszę zadzwonić do Biura Wywiadu Marynarki Wojennej, niech to sprawdzą. Rafe podniósł głowę znad papierów i powiedział, patrząc w górę: – Brakuje mi papierosów, czasami. – Wszyscy się zaśmiali, a Rafe zwrócił się do Alana: – Co ci chodzi po głowie?
– Taka jedna myśl. – To się nią podziel. – Zastanawiam się, czy Chińczycy nie płyną okrężną drogą do Pakistanu, żeby dostarczyć tam jakieś okręty. A może nawet całą cholerną flotyllę. – Co? – Rosjanie robili tak z okrętami podwodnymi. W odpowiednim momencie Chińczycy staną się doradcami, wciągną na maszty flagę Pakistanu i będziemy mieli niespodziankę. – Chryste! – Z jednej strony parę nowoczesnych okrętów naruszyłoby równowagę sił w tym rejonie, jednak z drugiej strony Hindusi wciąż mają przewagę w sprzęcie i wyszkoleniu. I będą obserwować tę chińską grupę bojową jak jastrzębie. Ale gdyby zgrało się to z czymś innym, to wszystko mogłoby zadziałać. I mogłoby się okazać, że to mistrzowskie, przeważające szalę posunięcie zarówno dla Chin, jak i dla Pakistanu. – Zaczynam w to wierzyć. – Poczekaj jeszcze chwilę. Wysłałem pannę Sanchez. żeby zdobyła trochę informacji na ten temat. Hej, Campbell! Gdzie jest Soleck? – W pomieszczeniu przygotowawczym. – Proszę do niego zadzwonić i powiedzieć mu, żeby zaczął wprowadzać do symulatora dane na temat chińskich okrętów. – Alan pochylił się nad raportem. – Klasy Sowriemiennyj, Luha, Luda, Luhai, Jiangwei i Jianghu. To mu może zająć trochę czasu. Cholera. Spójrz, ile nowych okrętów Chińczycy zbudowali w ciągu ostatnich trzech lat, Rafe. Panie Stevens, co Soleck robi w tej chwili? – Pisze standardowy rozkład misji. – Niech da sobie z tym spokój. Wróciła porucznik Sanchez z triumfalnym uśmiechem na twarzy. – Dwie fregaty klasy Jiangwel II nie zostały dostarczone, mimo że za nie zapłacono. Nie ma ich na zdjęciu satelitarnym kotwicowiska ich Floty Południowej. – Dobra robota, panno Sanchez. Dziękuję – powiedział Rafe z uśmiechem. – Teraz już w to wierzę. – Będziemy to wiedzieć na pewno, kiedy przyjrzymy się ich flotylli za pomocą systemu MARI. Sanchez? Dowiedz się, czy ktoś ma rozstawienie tej chińskiej grupy. Może Australijczycy? Albo Malezyjczycy? Brian – teraz Alan zwrócił się do oficera wywiadu lotniczego – wprowadź to
pytanie do danych wywiadu i do zestawu głównych celów. – Już się robi. – Ho postukał chwilę w klawiaturę leżącego przed nim laptopa i powiedział: – Proszę bardzo, opis celów i organizacji misji gotowy. Wirginia O ósmej trzydzieści z lotniska Dullesa odlatywał samolot do Londynu. Shreed zadzwonił z publicznego telefonu i zarezerwował sobie bilet na nazwisko ze starego paszportu Agencji. Wiedział, że wpadną na to dopiero po paru dniach, a on potrzebował tylko dwudziestu czterech godzin. Musiał w tym czasie wydostać się ze Stanów, znaleźć protektora, przekazać memorandum Czenowi i (jeśli wszystko pójdzie jak należy) zniknąć w czarnej dziurze. A jeśli coś pójdzie nie tak, to jakie to będzie miało znaczenie? Jego sąsiedzi, jeśli w ogóle to zauważyli, powiedzą, że odjechał swoim samochodem; Agencja uzna, że pojechał do swojego lekarza, a potem wszelki ślad po nim zaginął. A potem znajdą samochód. Pojechał na zachód do pobliskiego centrum handlowego i wyrzucił część tego, co pozostało po twardych dyskach, do śmietnika. Następnie udał się na północ i z powrotem na zachód do dwóch innych centrów handlowych, i w ich śmietnikach zostawił resztę szczątków twardych dysków. Nie zauważywszy żadnego ogona, pojechał do znajdującego się na południe od ostatniego centrum handlowego małego parku, tam, w męskiej toalecie, przebrał się w swoje podróżne ubranie. Zrobił do siebie minę w lustrze. W Londynie będzie musiał przyciemnić sobie włosy; tutaj nie chciał się narażać na to, że ktoś zapamięta go, kiedy będzie kupował retuszer. W tej kurtce i czapce baseballowej wyglądał jak wybierający się na wakacje inżynier. Albo jak podrzędny trener szykujący się do objęcia drużyny małej ligi. Albo jak szykujący się do ucieczki szpieg. Wziął fiolkę własnej krwi i wylał prawie całą jej zawartość do bagażnika swojego samochodu, tak że utworzyła się tam mała kałuża. Reszta poszła na tylny zderzak, na którym rozsmarował ją własną ręką, a ostatnia kropla na tylny, prawy błotnik. Zapadał już zmierzch, kiedy pojechał na północ do Beltway, potem dookoła Waszyngtonu na zachód, a później znowu na północ do centrum
handlowego White Flint. Tam zaparkował samochód, zamknął go i jak jeden ze zwyczajnych klientów ruszył wolnym krokiem przed siebie. Przy centrum handlowym White Flint znajduje się stacja metra. Po przesiadce można dojechać nim do północnej części Wirginii; spod ostatniej stacji darmowe autobusy dowożą pasażerów na międzynarodowe lotnisko Dullesa. „Jefferson" i okręty jego grupy bojowej płynęły w kierunku Morza Czerwonego. Urządzenia poszukujące okrętów podwodnych przeszukiwały wody przed nimi. Kable sonarów szeregowych zanurzone w wodzie za okrętami przesyłały dane do pomieszczeń kontrolnych, piloci samolotów i helikopterów wkuwali dane dotyczące chińskich, indyjskich i pakistańskich okrętów podwodnych. W Wirginii Zachodniej Rose spała. Jedno z jej dzieci krzyknęło przez sen. Obudziła się, przez chwilę nasłuchiwała i znowu przyłożyła głowę do poduszki. Pies, słysząc dochodzące z oddali szczekanie innego psa, spojrzał w stronę okna, postawił uszy i zawarczał. Kazała mu się położyć. Dziecko ucichło i Rose znów zasnęła. W Waszyngtonie Sally Baranowski leżała w pokoju gościnnym domu Abe'a Peretza i wspominała niemal przyjemny wieczór, który spędziła z Rayem Suterem. Coś się działo, pomyślała; przychodziło jej to do głowy wiele razy podczas ich wspólnej kolacji. Czasami myślała, że coś musi się dziać z Suterem, czasami, że ze Shreedem. Wyraźnie wyczuwała w siedzącym obok niej z obandażowanymi dłońmi Suterze spore napięcie, choć nie przeszkadzało mu to zaproponować jej seksu. Odpowiedziała ze śmiechem, że to zbyt wcześnie złożona propozycja. Ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś z nim naprawdę było nie tak. A teraz nie mogła przestać o tym myśleć. Będąc w stanie bliskim depresji, zastanawiała się, wpatrzona w ciemność, czy to przypadkiem nie z nim, ale z nią coś jest nie tak. Mike Dukas spał samotnie. Nie udało mu się skontaktować z Emmą. Śniła mu się Rose, opuszczony hotel, puste schody i zamknięte drzwi; ten sen był jak film, w którym grał główną rolę. Z tym, że nie znał scenariusza. Obudził się po scenie, w której szedł niemającym końca, pełnym zamkniętych drzwi korytarzem, ale nie mijał żadnych drzwi, jakby podłoga pod jego stopami była mechaniczną bieżnią. – Zmierzam do nikąd – powiedział, obudziwszy się w zimnym pokoju.
Martwe ciało Tony'ego Moscowica unosiło się tuż nad dnem rzeki Anacostia. Rozdęcie jego gnijącego ciała prawie zrównoważyło ciężar tkwiących pod jego kurtką odłamków betonu i trup unosił się, nie opadając na dno ani nie wynurzając się na powierzchnię. Zardzewiała, wystająca z dna rura zahaczyła o nogawkę jego spodni przy prawej kostce i topielec zatrzymał się w tym miejscu, jakby na coś czekał.
22 USS „Thomas Jefferson" Admirał przyjął ich w sposób, który trochę ich rozczarował. Ponaglając, wysłuchał tego, co mieli do powiedzenia, chwycił laptopa, przejrzał zawartość przygotowanego przez Ho dokumentu i spytał, czy mają gotową wiadomość do głównodowodzącego operacji morskich. Alan wręczył mu szkic wiadomości do dowództwa Piątej Floty, admirał zmienił jej nagłówek i powiedział: – Proszę to wysłać. Dziś wieczorem chcę poznać cały, gotowy plan. Poleci pełne, duże ugrupowanie. Nie ma sensu ich drażnić, jeśli nie będziemy w stanie im dokopać. Okay, to wszystko. Komandorze poruczniku Craik, proszę zostać jeszcze na chwilę. Poczekał, aż wyjdą wszyscy oprócz kapitana okrętu i oficera JAG. Potem spojrzał ponuro na Alana i powiedział: – Komandorze, mam tu na biurku informacje dotyczące pańskiej współpracy z KSDM W. Wolałbym być informowany na bieżąco, ale jak rozumiem, to wszystko działo się zbyt szybko. Miał pan trochę kłopotów z tego powodu i chciałbym, żebyśmy to sobie wyjaśnili. – Ja też bym chciał to wyjaśnić. Krążą tu różne plotki na mój temat, co wcale nie ułatwia mi dowodzenia oddziałem. – Tu się zgadzamy. Potem będę chciał porozmawiać z ludźmi z KSDM W, ale na razie powiem jedno, komandorze, został pan wciągnięty w jakąś aferę szpiegowską, do której w Waszyngtonie przywiązują zdaje się bardzo duże znaczenie. Wyrobiłem sobie błędną opinię w tej sprawie, wydawało mi się, że działa pan trochę samowolnie. Ma pan reputację zbyt niezależnego człowieka i byłoby niewątpliwie korzystne dla pana informowanie pańskiego bezpośredniego dowództwa o wszystkich pańskich poczynaniach. – Tak jest. – Powie mi pan, o co chodzi, czy to kwestie zbyt delikatnej natury? – Powiem. Być może wykryliśmy kreta gdzieś blisko szczytu hierarchii CIA. Ten kret pracuje dla Chin. Wszystko to ma pewien związek ze śmiercią mojego ojca. – No, no. Teraz wiem przynajmniej trzy razy więcej, niż przed chwilą. Czy jest pan nadal w to zaangażowany?
– Tak. Za dwa dni w Bahrajnie mam się spotkać z agentem, to znaczy z osobą, która może nam przekazać dane na temat tego kreta. – Alan znów zaczął się pocić, a od dość dawna nie miał czasu, żeby się przebrać. Żaden z trzech słuchających go mężczyzn nie wyglądał na nastawionego przyjaźnie wobec jego osoby, tyle że Maggiulli nie patrzył już tak ostrym, oskarżycielskim wzrokiem jak dotąd. – Zobaczymy. Gdyby to zależało ode mnie, to nie brałby pan w tym udziału, ale odnoszę wrażenie, że decyzja nie będzie należała do mnie. Teraz proszę powrócić do swoich obowiązków. – Tak jest. Alan wyszedł z pokoju odpraw z Tonym Maggiullim depczącym mu po piętach. – Zrozum nas, okay? W Trieście narobiłeś niezłego bałaganu, a my musieliśmy po tobie posprzątać. To nie wyglądało zbyt dobrze, ukrywałeś coś przed włoskimi glinami i przed nami. Nawet jedno zdanie na temat poziomu bezpieczeństwa tej operacji oszczędziłoby ci z naszej strony mnóstwo nieprzyjemności. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. A na dodatek moja żona została oskarżona o szpiegostwo. Na całym okręcie aż huczało od plotek na nasz temat, a ja nie miałem do tego żadnego klucza. – No cóż, następnym razem porozmawiaj najpierw z prawnikiem, okay? – powiedział Maggiulli i wyciągnął rękę na zgodę. Alan uścisnął ją. Londyn Linia kolejki podmiejskiej przecina rzekę Lea trochę na północ od Clapton, w okolicy raczej rzadko odwiedzanej przez zwiedzających Londyn turystów. Tory najpierw biegną wzdłuż rzeki, przez kompleks parków w dolinie Lei, od Limehouse Cut i Tamizy na południu aż do opactwa Waltham i dalej aż do Ware. Lea – rzeka, w której Izaak Walton łowił kiedyś ryby – przez kilka kilometrów płynie przez przemysłowy, miejski pejzaż. Potem jej brzegi zazieleniają się, wokół pojawia się coraz więcej wolnej przestrzeni. Kiedy dojeżdża się do mostu kolejowego, Lea jest już spokojną, prawie sielską rzeką. Pociąg o piątej siedemnaście do Cambridge przejeżdża przez rzekę właśnie tym mostem. Marcus Huckabee jeździ tym pociągiem w każdy roboczy dzień. Zawsze siedzi na tym samym siedzeniu, trzecim od końca,
przodem w stronę ruchu, podobnie w rannym pociągu do Londynu zawsze zajmuje czwarte siedzenie od końca, ustawione przodem w stronę ruchu pociągu. Każdego dnia, jadąc w obie strony, wygląda przez okno, kiedy pociąg przejeżdża przez Leę i przez moment przygląda się rzędowi słupów stojących wzdłuż zachodniego brzegu rzeki, tuż przy biegnącej tamtędy ścieżce. W ciągu siedmiu lat Marcus Huckabee tylko trzy razy zobaczył coś na którymś ze słupów. Za każdym razem zrobił to, za co płacono mu dwadzieścia funtów miesięcznie – zadzwonił na numer telefonu w Fulham i powiedział: „W sklepie jest paczka dla Hanny". I to było wszystko. Do tego sprowadzał się cały wkład Marcusa Huckabee w pracę wywiadu. Dwa razy leżące na słupach przedmioty – butelkę po coli i rękawiczkę – pozostawili tam przypadkowi przechodnie, którzy znaleźli je na ścieżce. Raz była to puszka piwa pozostawiona tam przez agenta, który chciał sprawdzić Marcusa Huckabee. Tego dnia rano Huckabee wyjrzał przez okno znad gazety i zobaczył leżącą na jednym ze słupów czerwoną czapkę. Poczuł radość i podniecenie. Leżała tak, jak powinna, na trzecim słupie od końca (chociaż miał meldować o przedmiotach leżących na którymkolwiek ze słupów). Czerwona czapka, trzeci słup od końca, powtórzył sobie w myślach. Musiał zapamiętać wszystkie szczegóły, jego zleceniodawca mógł się z nim później skontaktować i dokładnie go o nie wypytać. Dotarłszy do domu, Huckabee pocałował żonę, po czym niezwłocznie wykręcił numer do Fulham. Po dwóch godzinach biuro Mosadu w Tel Awiwie wiedziało już, że przyjaciel z zagranicy, który jeszcze nie jest współpracownikiem, chce się z nimi skontaktować. Tego samego dnia w Londynie, o dziesiątej wieczór, George Shreed odczytał znak na ścianie kina w Brunswick Center i ruszył w kierunku ławki stojącej przy końcu rozległego centrum handlowego, gdzie czekała na niego kobieta w średnim wieku. Nie było go w kraju od dwudziestu jeden godzin. Kwatera główna KSDMW – Suter nie widział go od wczoraj. Myślę, że się martwi z tego powodu, chociaż twierdzi, że nie.
Mike Dukas nie przejął się zbytnio tym, co właśnie powiedziała mu przez telefon Sally Baranowski. Nigdy jednak nie należy okazywać swojemu agentowi, że jego informacje mają niewielką wartość, nawet jeśli agent jest tak niezobowiązującym nabytkiem, jakim była Sally. – Ale przecież powiedziała pani, że poczuł się chory i poszedł do domu. – Jego sekretarka powiedziała, że wczoraj rano poczuł się źle i poszedł do domu. Potem jeszcze zadzwonił i oznajmił, że właśnie jest w drodze do lekarza i że dzisiaj raczej nie przyjdzie do pracy. – Może rzeczywiście dzieje się tu coś niedobrego. – Ale dzisiaj rano nie zadzwonił, a wszyscy tu mamy obowiązek dzwonić tego samego dnia, kiedy zaczyna się zwolnienie. – Dzięki, że się pani tym zajęła. Naprawdę to doceniam. Mogłaby pani też sprawdzić go jutro? – Panie Dukas, mam naprawdę złe przeczucia. George nie jest typem faceta, który, jeśli zachoruje, bierze zwolnienie i siedzi w domu. Pracowałam z nim, więc dobrze go znam. On uważał, że nawet z ciężką grypą trzeba przyjść do pracy. – No cóż, dzięki. Naprawdę bardzo sobie cenię pani pomoc. Jak się pani mieszka u Peretzów? Zaśmiała się; po raz pierwszy usłyszał jej śmiech. Tej nocy, kiedy Rose, po tym jak pocięto jej opony, przyprowadziła ją do niego, uznał Sally Baranowski za beznadziejny przypadek. – Dość dużo hałasują – powiedziała. Teraz i on się zaśmiał. Bea Peretz i jej córki znane były z ciągłych głośnych kłótni. – Do widzenia, niech się pani trzyma – powiedział i odłożył słuchawkę. Był już bliski tego, by zlekceważyć i wyrzucić z pamięci to, co mu właśnie powiedziała, kiedy przypomniał sobie, jak sam ostrzegał Menzesa, że jego królik szykuje się do ucieczki. Czy George Shreed uciekł? Ale dlaczego? Przecież nic się nie zmieniło. A jednak to, co mu powiedziała, zaczęło go teraz niepokoić. Zawołał do Trifflera: – Hej, Dick, poudajesz dla mnie faceta od telemarketingu? – O, cholera! – No, co jest, przecież mówiłeś mi, że kiedyś dorabiałeś tak na boku. Założę się, że jesteś w tym niezły. – W ciągu ostatnich kilku dni zdążył
zadać Trifflerowi sporo pytań osobistej natury. – Weź telefon i zadzwoń dla mnie pod jeden numer, okay? – Do kogo? – Do George'a Shreeda. Chcę się tylko dowiedzieć, czy jest w domu. Triffler obszedł zbudowaną ze skrzynek ścianę i podszedł do biurka Dukasa. – Dlaczego ja? – zapytał, krzywiąc usta. – Bo ty umiesz to zrobić, a ja nie! Zadzwonisz? Triffler spojrzał na ścianę, poruszył bezgłośnie ustami i pokiwał głową. – Założę gadkę o lekach na receptę. Czyjego telefon jest w książce? – Jeden jest, drugiego nie ma. W książce figuruje jako G. Shreed. Dukas popchnął przez biurko kartkę z numerami telefonów. – Okay, więc będę mógł zapytać, czy rozmawiam z panem Shreedem. No, dobrze. – Triffler zrobił krótką próbę dla Dukasa: – Czy mogę rozmawiać z panem Shreedem? Panie Shreed, mówi Thad Blaine z Fundacji Zdrowia i Zdrowego Życia, jak się pan dzisiaj miewa? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że leki sprzedawane na receptę... Okay. – Podniósł słuchawkę telefonu Dukasa. – Może zadzwonić moja żona; nasz pies zachorował. No to zaczynamy... Triffler wykręcił numer. Chwilę stał ze słuchawką przy uchu, po czym ją odłożył. – Automatyczna sekretarka – powiedział. – Cholera. – To może nic nie znaczyć. – Wiem, wiem. W każdym razie dziękuję, Dick. – Spojrzał na Trifflera. – Baranowski uważa, że on na zbyt długo zniknął z pola widzenia. Nie ma go od wczoraj rano. – To poruszające. Przecież ona jest mocno niezrównoważona. – Wiem, wiem, a jednak... – Położył dłoń na słuchawce telefonu. – Jeśli powiem o tym Menzesowi, narobi mi kłopotów za ukrywanie informacji. Jeśli mu o tym nie powiem, Shreed może znaleźć się w Teheranie. – Poczekaj z tym do jutra. Dukas i Triffler przypatrywali się sobie uważnie. Triffler był tym ostrożniejszym z nich dwóch, zdał sobie sprawę Dukas. Zdał sobie również sprawę z tego, że ostrożność czasem jest nie na miejscu. Odchrząknął i zaczął wykręcać numer.
– To fajnie, że tak sobie cenisz moje zdanie. – Doceniam twój wkład – powiedział Dukas i czekał, aż ktoś odbierze telefon. Triffler nie ruszył się z miejsca. Chociaż nie zmienił zdania, też chciał wiedzieć, co się dzieje. Po piątym sygnale telefon ktoś odebrał i powiedział, że Menzes jest teraz na jakimś spotkaniu. Dukas zostawił numer swojego telefonu i poprosił, żeby Menzes zadzwonił do niego przed końcem dnia pracy. – W jaki dzień tamta kobieta sprząta w domu Shreeda? – W środy. – A więc nic z tego. – Był piątek. – Zobaczmy, co nowego ma Valdez -powiedział i wykręcił następny numer. – Nada – powiedział Valdez. – Komputery były używane przez krótki czas wczoraj około południa, a potem nic. W nocy nie włączył ich ani na chwilę, a zwykle to robi, bo prowadzi nocny tryb życia. – A co z tym drugim hakerem, który też go namierza? – Wciąż tam jest i czeka. Tak jak ja. Dukas pożegnał się i odłożył słuchawkę. – Nie podoba mi się to wszystko – powiedział do Trifflera. USS „Thomas Jefferson" Wieczorna odprawa odbyła się w pomieszczeniu przygotowawczym VS-53. Było tam więcej miejsc siedzących, a w dodatku Rafe zdecydował się użyć w operacji „Operowa Lornetka” jednego z samolotów VS-53. Sześćdziesięciu lotników siedziało stłoczonych na miejscach przewidzianych dla czterdziestu osób. Z tyłu pomieszczenia stali oficerowie flagowi, personel wywiadu i załogi zastępcze. Admirał siedział w pierwszym rzędzie na miejscu dowódcy szwadronu. W świetle padającym z projektora widać było wyraźnie wyszyty na zagłówku symbol – kota. Rafe stał na przedzie pomieszczenia przygotowawczego. Sześćdziesiąt par oczu zwróciło się w jego stronę, kiedy dotknął pałeczką ekranu. Cyfrowy obraz przedstawiał Ocean Indyjski od Zatoki Adeńskiej do Sri Lanki. Na zachód od wyspy Sokotra rysował się kształt oznaczający ich lotniskowiec. Tam właśnie spoczął koniec pałeczki. – Dobry wieczór wszystkim. „Operowa Lornetka" jest daleką misją rozpoznawczą, ze wsparciem samolotów przeznaczonych do walk na morzu i myśliwców. Naszym zadaniem będzie odszukać i zidentyfikować chińską grupę bojową, która ostatnio została zlokalizowana na południe od Zatoki Bengalskiej. Chcę, żebyście to zapamiętali. Wszyscy.
Będziemy uzbrojeni jak do akcji bojowej, ale nie będziemy mogli otworzyć ognia – chyba że tamci zaczną strzelać do nas. Więcej na ten temat w zasadach prowadzenia akcji bojowej. Naszym celem będzie pokazanie się Chińczykom i przekonanie ich, że możemy ich znaleźć i zaatakować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chcemy, żeby dowiedzieli się, że tu jesteśmy i że lepiej z nami nie zaczynać. Właśnie to, iż ta misja jest swego rodzaju prowokacją, a przynajmniej za taką może był uznana, powoduje, że może być dość gorąco. Oni mogą nie odpowiedzieć nam tak, jak zrobiliby to nasi starzy przyjaciele Rosjanie. Skinął głową w stronę marynarza obsługującego urządzenie i generowany komputerowo slajd zmienił się w mgnieniu oka. – Okay, a teraz przejdźmy do konkretów. Na przedzie polecą dwa samoloty S-3 wyposażone w aparaturę MARI, dotrzymywać im towarzystwa będą dwa tomcaty VF-162. Sześć samolotów cystern VS-53 będzie rozstawionych w tych trzech punktach formacji. Każdy z nich będzie miał zbiornik zapasowy i harpun; to na wypadek, gdyby zaczęła się strzelanina. Samoloty z paliwem będą eskortowane przez cztery F-18. Samoloty MARI polecą tutaj, do Zatoki Zielonej, zatankują i zaczną poszukiwania tutaj, w punkcie Dallas. Kiedy zlokalizują cel, w zależności od sytuacji albo zaczniemy uzupełniać łańcuch, albo nie. Rafe napił się wody i spojrzał w ciemność, w której stały załogi samolotów. – I to jest podstawa tej misji. Dwadzieścia dwa samoloty w łańcuchu, potem kolejna rezerwowa szóstka. W siedem godzin po starcie pierwszego samolotu zaczniemy wymieniać ogniwa łańcucha. To będzie najtrudniejsza część operacji i będzie trwała jakieś pół godziny. – Na ekranie pokazał się slajd przedstawiający cykliczne fazy operacji. – W tym czasie połowa stanu liczebnego całego skrzydła wyląduje, a druga połowa wystartuje. Musimy wykonać ten manewr bezbłędnie, a nie będziemy mieli czasu, żeby go przećwiczyć. Ale pozwoli nam to przedłużyć poszukiwania o jakieś pięć godzin i zachować jednocześnie pełną zdolność bojową całej formacji. Przy odrobinie szczęścia, jeśli wszystko pójdzie jak należy, będziemy mogli przeszukać cały ten obszar na południe od Sri Lanki aż do punktu Denver, który znajduje się w tym miejscu, i na zachód do punktu Dallas. Pamiętajcie, diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli macie jakieś pytania, to zachowajcie je na koniec. Zanotujcie je, jeżeli musicie. Rafe skończył. Po nim zabrał głos oficer JAG, który mówił o
zasadach prowadzenia akcji bojowej. Mówił przez pięć minut, ale wszystko, co powiedział, sprowadzało się do jednego: „Nie strzelajcie, póki nie zaczną strzelać do was, a nawet wtedy nie strzelajcie bez rozkazu". Zakończył swoją wypowiedź, oznajmiając po raz trzeci, że o użyciu broni będą mogli zadecydować wyłącznie oficerowie flagowi. Brian Ho przedstawił dane wywiadu. Najpierw podał parametry chińskich radarów, stanowiące zupełną nowość dla marynarzy Floty Atlantyckiej, którzy nigdy dotąd nie mieli jeszcze do czynienia z Chińczykami. Potem przeszedł do danych na temat indyjskich i pakistańskich sił morskich – wszyscy zapisywali parametry zasięgu kolejnych pocisków i przybliżone czasy reakcji. – Mogą mieć wsparcie lotnicze w postaci eskadry Su-27 z bazy Mijamar w Birmie. Rozglądajcie się też za hinduskimi jednostkami wyszczególnionymi na trzeciej liście. Nikt tam nie będzie nastawiony przyjaźnie, więc starajcie się zidentyfikować każdą jednostkę, jaką napotkacie. Wszyscy pamiętają, jak wygląda Tu-16? – Twarze słuchaczy rozjaśniły się w uśmiechu; Tu-16 był to stary radziecki samolot nadal używany przez chińskie lotnictwo. – Tu-16 mają duży zasięg i mogą być nieźle uzbrojone. Mogą dysponować nawet bronią do walki z okrętami podwodnymi. Piloci zaczęli dyskutować na temat minimalnych niezbędnych ilości paliwa. Po chwili porucznik Sanchez przedstawiła plan łączności. – „Samo Południe" to nasz lotniskowiec. „Samotny Łowca" to pierwszy samolot MARI, drugi samolot MARI to „Apacz". Samoloty paliwowe to „Wagony" od jednego do sześciu, a tomcaty to „Uzbrojeni Bandyci". F-18 to „Strzelcy". Wszystko to macie na żółtej karcie. Swoje częstotliwości macie oznaczone odpowiednimi kolorami. To wszystko. Dziękuję – powiedziała i wróciła na swoje miejsce. Odprawa trwała jeszcze godzinę. Kiedy Rafe znów wyszedł na środek i spytał, czy są jakieś pytania, zespół informacyjny przez dziesięć minut musiał wyjaśniać szczegółowe kwestie dotyczące zaopatrzenia i zasad prowadzenia akcji bojowej. Potem Rafe zapowiedział, że za godzinę w pomieszczeniu przygotowawczym VF-162 odbędzie się szczegółowy przegląd typów chińskich, pakistańskich i indyjskich okrętów i samolotów. Potem powiódł spojrzeniem po wszystkich obecnych na odprawie, jakby oceniając ich walory i możliwości, i powiedział: – Dwa dni temu Chiny postawiły Indiom ultimatum. Za trzy dni mija jego termin. To nie są ćwiczenia, to rzeczywistość. Musimy ich odnaleźć
i przekonać do „Nowego Światowego Porządku". Jeśli nam się nie uda, za trzy dni może rozpętać się piekło. Admirał pokiwał głową i pokazał Rafe'owi uniesione kciuki. Potem dal znak stojącemu za nim mężczyźnie w cywilnym ubraniu. Rafe spojrzał na cywila i podniósł w górę obie ręce, prosząc tym gestem o ciszę. – Teraz głos zabierze agent specjalny Stein z KSDMW. – Admirał Kessler poprosił mnie, żebym tu wpadł i powiedział parę słów na pewien temat. Komandor Craik jest przez nas, hm... wykorzystywany w toczącym się dochodzeniu kontrwywiadowczym. Mam tu list rekomendacyjny od dyrektora KSDMW, który dotyczy komandora Craika. Czy odczytać go, panie admirale? – Poczekajmy z tym do ceremonii wręczenia nagród. Ale dziękuję. Dobra robota, komandorze. Okay, chłopcy i dziewczęta. Jeśli ta misja otrzyma aprobatę samej góry, startujemy za dwadzieścia cztery godziny. Do roboty. Alan czuł, że poczerwieniał jak burak, z trudnością nawet przełykał ślinę. Oświadczenie agenta specjalnego Steina wywołało natychmiast efekt: wszyscy obecni w pomieszczeniu przygotowawczym spoglądali na siebie wzajemnie ze zdziwieniem. Londyn Shreed, ubrany w angielski garnitur i krawat, z drewnianą laską w ręku, siedział na dziedzińcu palmowym hotelu Langham. Obok niego zajmował miejsce biznesmen ubrany w jeszcze bardziej angielski garnitur słońce i skrywana złość sprawiły, że jego twarz była mocno czerwona. Wyglądał jak jeden z tych thatcherystów, którzy sprawiają wrażenie, że chętnie pożarliby człowieka żywcem. – Musimy wiedzieć, co pan dla nas ma – odezwał się zadziwiająco cichym głosem. – Siebie samego. – Moi ludzie chcieliby dostać coś, co przekonałoby ich o pana dobrych intencjach. – Pańscy ludzie mogą się pieprzyć. Znają mnie. Mężczyzna wypił łyk kawy i powiedział: – Oni naprawdę chcieliby coś dostać.
– Dostaną coś po zawarciu umowy. – Nie chcą kupować kota w worku. – Ja również, zapomnijmy o tym. – Shreed zrobił ruch, jakby chciał się podnieść. Biznesmen położył mu dłoń na ramieniu. – Nie, proszę się nie denerwować. – Odsłonił zęby w uśmiechu. – I tak będą musieli pana dokładnie prześwietlić po tamtej stronie. – Podniósł ręce w górę parodiując gest poddania się. – Pan jest zbyt ważną osobą. Może pan wyjechać o siódmej. Bardzo mi przykro, ale muszą z panem pojechać dwaj ludzie z ochrony; oni dadzą panu paszport. Polecono mi przekazać, że jest nam bardzo przykro z tego powodu, że mógłby pan pomyśleć, iż nie ufamy panu na tyle, by móc panu pozwolić lecieć samemu. Shreed zignorował jego uśmiech. – Wezmę paszport i bilet do Nikozji. Żadnych goryli, żadnej ochrony. I chcę dostać pokój w dobrym hotelu. Jeśli spróbują mnie złapać i umieścić gdzieś w odosobnieniu albo przewieźć do głównej kwatery Mosadu, to koniec z naszą umową. Proszę powtórzyć to swoim ludziom. – Panie... Ackroyd, musi pan zgodzić się na pewne warunki. – Nie, to Lei Awiw musi się zgodzić na pewne warunki. Jeśli im się nie spodobają, wracam do domu. – Nigdy nie zgodzą, się na Nikozję. Nikozja jest pełna Palestyńczyków. – No właśnie. Mężczyzna przesunął dłonią po twarzy i powiedział: – Muszę się skonsultować ze swoimi ludźmi. – Niech pan się z nimi skonsultuje jak najszybciej. Po północy nie będzie mnie już w Londynie. Nie było go w Stanach od dwudziestu sześciu godzin.
23 USS „Thomas Jefferson" Jefferson i jego eskorta wypłynęli z Kanału Sueskiego. W chwili kiedy skończył się nawigacyjny koszmar na południowym krańcu kanału, lotniskowiec znowu ruszył naprzód ze swoją maksymalną prędkością. Jordan zniknął na wschodzie, Egipt stał się smugą brudnej żółci na zachodnim horyzoncie. Powiew, który wytworzyła prędkość czterdziestu węzłów, wywiał z pokładu statku afrykański piach i żar, ale i tak było gorąco – w cieniu wieży temperatura sięgała czterdziestu dwóch stopni. Na zalanym słońcem pokładzie było jak w piekarniku. Nikt nie zostawał na dłużej na pokładzie startowym. Mężczyźni i kobiety z załogi „Jeffersona" wychodzili tylko na chwilę z wnętrza okrętu, żeby zobaczyć Afrykę i poczuć niewiarygodnie dokuczliwy upał. Nie odbywały się żadne loty. Grupa marynarzy pracowała nad wymianą nakładanych na nagi metal powłok antypoślizgowych. Alan skrzyżował ręce z tyłu głowy, spojrzał nad prawą burtą na Egipt i Somalię i wrócił myślami do przeszłości. Trudno mu było wyobrazić sobie George'a Shreeda, skrzydłowego jego ojca, jako zdrajcę. Wczoraj, kiedy przypomniał sobie fotografię z ceremonii wręczenia nagrody Top Hooka, wydało mu się to oczywiste. Dzisiaj rozważywszy ambicje tego człowieka, jego manipulacje i jego bezwzględne oddanie Agencji, nie potrafił uwierzyć, że George Shreed mógłby zdradzić swój kraj. Co prawda ojciec Alana powiedział kiedyś, że Shreed wrócił z Wietnamu głęboko odmieniony, stał się zgorzkniałym, cynicznym człowiekiem. Poza tym zamknięte środowisko kierownictwa wielkich, dysponujących olbrzymią władzą organizacji wywierało destrukcyjny wpływ na osobowość ludzką. Alan doświadczył tego na własnej skórze. Alan uznał, że Shreed był zdolny do tego, żeby bezwzględnie manipulować ludźmi, a w razie potrzeby potrafi! się ich bez żadnych skrupułów pozbywać. Czy od zdrady człowieka do zdrady kraju było naprawdę daleko? Alan wiedział, że podstawę działalności szpiegowskiej stanowi kłamstwo. Jest się kimś innym, nie tym, kogo się udaje; cele, którym się rzekomo służy, są zupełnie inne od tych prawdziwych. Kłamstwo dotyczy
ról, które się przyjmuje, i oczywiście przekazywanych informacji. Myślał o Neapolu, o Harrym i o Annie, i przestał żałować tego, że nie dostał się na „Rancho". Zimna manipulacja, której uczył go Harry, a która miała być skuteczną metodą sterowania Anną, wydała mu się czymś naprawdę złym. Jak czarna magia, pożerająca w końcu tego, kto się nią posługuje. Usiłował wyobrazić sobie, co zostałoby z człowieka po dziesięcioleciach wyrachowanego uwodzenia i zdrad. Uznał, iż żadne cele nie mogły usprawiedliwiać takich metod. Chociaż mógł sobie wyobrazić efekt ich oddziaływania na Shreeda, to starał się nie myśleć o tym, jak „Rancho" zmieniło osobowość Harry'ego. Alan musiał przyjąć do wiadomości fakt, że Harry – profesjonalny pracownik wywiadu – był zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego znał prywatnie. I nie chciał przyglądać się temu zbyt dokładnie. To, co dostrzegł w Harrym w Neapolu, wstrząsnęło nim, jakby odkrył, że bliski przyjaciel zdradza go z jego żoną. Ale niegdyś, w Afryce, Harry popłakał się po tym, jak próbował sprzedać grupę ludzi, którzy dążyli do wprowadzenia w ich krajach zasad demokracji i wolności osobistej. I to był prawdziwy Harry. Człowiek, który wierzył w ideały i naprawdę troszczył się o los ludzi, zarówno jednostek, jak i mas, nie ten człowiek, który powiedział mu, że bitwę o duszę agenta wygrywa się za pomocą umiejętnie sterowanej rozmowy. Czy George Shreed troszczył się o cokolwiek na tym świecie? Alan stał w upale, patrzył na majaczącą w oddali Afrykę i próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie. Cyberprzestrzeń ...czyja pana znam? My się nie spotkaliśmy, ale moi przyjaciele próbowali a to ty Wiele rzeczy się zmieniło. naprawę??? proponowałeś, żebyśmy się spotkali, nie jestem pewna, czy mnie to interesuje, moje próby spotkania się z tobą zakończyły się w sposób zbyt ekscytujący Myślę o zmianie pracy o, to zmienia postać rzeczy Moglibyśmy stworzyć razem bardzo silny zespół. moglibyśmy, gdybym przeżyła to doświadczenie
Jaką gwarancję mogę ci oferować? ja wybieram miejsce:) Nienawidzę całej tej gry w uśmieszki. Okay, wybierz miejsce, lodowisko Gdzie? domyśl się Kiedy? 24 godziny Jak się spotkamy? ty będziesz się tam kręcił, a ja podejdę, kiedy zechcę Nie. Nie zamierzam tak się wystawiać po tym co dwa razy próbowałeś mi zrobić, nie masz prawa wymagać ode mnie zaufania Będę czekał dziesięć minut zrobisz jak zechcesz, podejdę do ciebie, kiedy zechcę Dziesięć minut. do zobaczenia w Dubaju, kto wie może mnie naprawdę zobaczysz USS „Thomas Jefferson" Po odprawie Stevens podszedł do urządzenia chłodzącego wodę, znajdującego się na tyłach pomieszczenia przygotowawczego i dotknął ramienia Alana. – Jak to się stało, że lecisz moim samolotem? – Lecę z tobą, bo jesteś najlepszym pilotem. – Okay, chciałem tylko... – Alan! Masz dla mnie chwilę? – Rafe, ubrany w kombinezon lotniczy, wyrósł przy nich nagle z hełmem w ręku. – Już idę. – Alan odwrócił się do Stevensa. – Do zobaczenia o piątej na pokładzie samolotu. – Jasne, jak sobie życzysz. – Czytałeś to? Alan wziął od Rafe'a wydruk najnowszych informacji i przeczytał pierwszą wiadomość od góry. – O Boże! – No właśnie. Australijczycy postawili swoją flotę w stan gotowości i wysyłają grupę uderzeniową. – I Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej zaczyna się rozpadać. – I nic nie pomogło to, co się stało w Timorze Wschodnim. Tajwan się odłączył. Wietnam wciąż nienawidzi Chin. I teraz tylko Australia dysponuje odpowiednią siłą. – Cholernie dziwny moment wybrali sobie Australijczycy, żeby
włączyć się do gry. – Chiny przesunęły jednostki swojej Wschodniej Floty do Cieśniny Tajwańskiej. Siódma Flota jest w stanie pełnej gotowości. – I nikt nie odwołał operacji „Operowa Lornetka"? – Nic się nie zmieniło. Lecimy. Alan wepchnął Rafe'a z korytarza do pomieszczenia naprawczego szwadronu VS-53, gdzie mogli swobodnie porozmawiać. Wszędzie dookoła pędzili zaaferowani mężczyźni i kobiety w hełmach pokładowych i kamizelkach ratunkowych; szwadron VS-53 właśnie przewoził windą ostatni ze swoich samolotów na pokład startowy. – Rafe, gramy o bardzo wysoką stawkę. Jesteśmy o krok od wybuchu trzeciej wojny światowej na Oceanie Indyjskim. – Może masz rację. – Ja tylko próbuję w ten sposób rozładować swoje napięcie. Ale posłuchaj, musimy im przekazać właściwe przesłanie. Muszą uwierzyć, że jesteśmy tu po to, żeby w razie potrzeby wkroczyć do akcji. – Wkroczyć do akcji bez akcji, to znaczy bez walki. Kolego, ja tu dowodzę lotnictwem, okay? Wiem, na czym polegać ma ta misja. Znasz ten dowcip: „Droga pani, też jestem katolikiem". Alan pokręcił głową. – Ja mówię poważnie. – Daj sobie luz, „Samotny Łowco". Teraz możemy pokazać, na co nas naprawdę stać.
24 Langley Ponieważ było już późne popołudnie, a Carl Menzes wciąż się nie odezwał, Mike Dukas pojechał szukać go do kwatery głównej CIA. Okazało się, że Menzes jest w swoim biurze, ale ma jakichś gości, więc Dukas usiadł w sekretariacie i czekał. Po piętnastu minutach drzwi się otworzyły i z gabinetu Menzesa wyszli dwaj ponuro wyglądający mężczyźni i pojawił się też i on sam. – Musimy porozmawiać – powiedział Dukas. – Mam bardzo trudną sprawę, a przez cały dzień byłem zajęty czymś innym. Jestem zupełnie wykończony. — Ubranie Menzesa nie było tak doskonale wyprasowane jak zwykle; mówił prawdę. Wpuścił Dukasa przodem i zamknął za nim drzwi. – O co chodzi? – Chcę, żebyś sprawdził, czy George Shreed nie nawiał. – Jezus Maria, nie żartuj sobie. Co masz na myśli, mówiąc „czy nie nawiał"? – Czy nie wziął nóg za pas. Czy się nie zmył. Czy nie wypadł z gry. – Dlaczego uważasz, że mógłby to zrobić? – Mam wiarygodne źródło informacji, z którego dowiedziałem się, że nie był u siebie w biurze od wczoraj od dziesiątej rano. A w domu nie odbiera telefonu. – Do cholery, Dukas, jeśli wypłoszyłeś go swoimi gierkami...! – Menzes wydął gniewnie policzki, podjechał na fotelu do komputera i wystukał coś na klawiaturze. – Wyszedł z biura wczoraj rano, bo poczuł się chory, a dzisiaj zadzwonił, że jest na zwolnieniu. No więc? – Według mnie wczoraj wieczorem zadzwonił, żeby powiedzieć, że dzisiaj jest na zwolnieniu. – Tego tu nie mam. – Menzes znowu zaczął stukać w klawiaturę. – Dziś wieczorem ma lecieć do Budapesztu załatwić coś dla Agencji; mamy potwierdzenie z Budapesztu, to zupełnie rutynowa kontrola. Powinien wrócić w poniedziałek rano. – Odchylił się do Dukasa. – W czym problem? – Myślę, że coś tu nie gra. – Ja też! Przede wszystkim to, o czym mi nie mówisz.
Patrzyli na siebie w napięciu. Menzes poprawił węzeł mocno zaciśniętego krawata. Widać było, jak drgają mu mięśnie szczęk. – On jest nałogowym użytkownikiem komputera – powiedział Dukas -a jego komputer nie był włączany od ponad dwudziestu czterech godzin. – Ty wścibski sukinsynu! – Menzes aż wstał z wrażenia. – Inwigilujesz go! – To pasywna inwigilacja, jak Boga kocham! W żaden sposób nie mógł się dowiedzieć... – Złamałeś prawo federalne! Nie miałeś na to nakazu sądowego, bo gdybyś miał, to ja bym o tym wiedział! Ty głupi, wtrącający się we wszystko skurwysynu! Dukas przyjął to spokojnie. Pozwolił wyzywać się Menzesowi do woli – a Menzes był w tym dobry. W końcu przestał krzyczeć, uspokoił się, odetchnął głęboko i powiedział: – Bóg jeden wie, jaką szkodę mogłeś tym wyrządzić! – Teraz możesz już sprawdzić, czy George Shreed się zmył? Menzes spojrzał mu gniewnie w oczy i podszedł do komputera; podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer, który odczytał z ekranu. Po trzydziestu sekundach nacisnął widełki telefonu i wykręcił następny numer. Po dłuższej chwili odłożył słuchawkę. – Nie odbiera w ogóle telefonu, dzwoniłem pod numer, który jest w książce telefonicznej, i ten drugi, zastrzeżony. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy – powiedział i usiadł. – Powiedz mi resztę. Całą resztę. Dukas potrząsnął głową. – To sprawa KSDMW. Sami ją nam przekazaliście, pamiętasz? „Zgodnie z przepisami". – „Zgodnie z przepisami", mój Boże! Właśnie spieprzyliście jedną z najważniejszych spraw Agencji od kilku dziesięcioleci! – Naprawdę? To teraz Shreed jest tym kretem? Tydzień temu z dużymi oporami przyznałeś mi, że jest na waszej krótkiej liście. – Dukas też usiadł, jakby sygnalizując w ten sposób, że ma zamiar się pogodzić; – Carl, jeśli on zwiał, to nie z powodu czegoś, co ja zrobiłem. To prawda, wyprzedzam cię w tym dochodzeniu i wiem o rzeczach, o których ty nie wiesz, ale to nie ja go wypłoszyłem. Ale i tak zaczynam się niepokoić, kiedy podejrzany znika na dwadzieścia cztery godziny. Menzes oparł czoło na palcach lewej dłoni i westchnął. – Co chcesz zrobić? – Nie możemy pozwolić, żeby upłynął cały weekend, zanim dowiemy
się, gdzie on jest. Nic nie wiedziałem o tym Budapeszcie. Pozwalacie mu ot tak sobie polecieć do Europy? – Jest wysokim stopniem urzędnikiem, może lecieć gdzie chce. Ma tylko obowiązek powiadomić nas o tym, a my mamy obowiązek go sprawdzić. – O której ma wylecieć z kraju? Menzes spojrzał na ekran komputera. – O ósmej. Dukas popatrzył na zegarek. – Czyli za trzy godziny. Każ komuś to sprawdzić, dobrze, Carl? Menzes wyglądał na zdegustowanego. – Tylko tego mi teraz trzeba. Okay, ktoś i tak jest teraz na lotnisku Dullesa, zresztą dobrze o tym wiesz. Podejrzewam, że wolałbyś, żebym został tu do ósmej? – Właśnie. Menzes kręcił głową. – Naprawdę to spieprzyłeś, Mike. Jak, do cholery, mogłeś to zrobić? – Ja nie zdążyłem tego spieprzyć. Spieprzyłbym to, gdybym się do niego nie zabrał. Nie przyszło ci do głowy, że to wy spieprzyliście tę sprawę, ciągnąc ją przez cale pięć lat? – Co wiesz o jego domowym komputerze? – Nic, wiemy tylko, kiedy jest włączony. To wszystko. – Nie przyznał się, że jednak wiedzą coś więcej, że Valdez był na chacie ze Shreedem; nie powiedział też, że Shreed ma w domu trzy komputery, a niejeden. – A wy? Menzes znowu pokręcił głową. Raz jeszcze starli się spojrzeniami i Dukas nawet nie mrugnął okiem. Na pewno nie powie Menzesowi o Valdezie i o tym drugim hakerze. Na pewno nie dzisiaj. Może w poniedziałek, jeśli okaże się, że Shreed naprawdę zwiał... – A może tak miejscowe gliny przejechałyby obok jego domu, żeby sprawdzić, czy widać z zewnątrz jakieś oznaki życia? Menzes wzruszył ramionami. – No dalej, nie daj się prosić, Carl. Menzes podniósł słuchawkę i przytrzymując ją swoim lewym ramieniem, powiedział: – Proszę mi dostarczyć zapis aktywności George'a Shreeda za ostatnie trzy dni. Proszę też sprawdzić, kiedy zawiadomił o zwolnieniu, chcę znać każde słowo i godzinę co do minuty. Potem poproście biuro na lotnisku
Dullesa o sprawdzenie lotu 99-1374 o dwudziestej do Budapesztu; niech sprawdzą bagaże, odprawę i podadzą potwierdzoną listę obecnych na pokładzie pasażerów. – Opar! się wygodniej i zadzwonił na lokalny posterunek policji z prośbą, żeby sprawdzili, czy w domu Shreeda da się dostrzec z zewnątrz coś, co świadczyłoby o jego obecności. O szóstej trzydzieści, kiedy policja doniosła, że wszystko wygląda tam normalnie, Dukas wciąż był w biurze Menzesa. Był tam również o wpół do ósmej, kiedy agent z lotniska Dullesa zameldował, że Shreed jeszcze nie stawił się do odprawy. I o ósmej dziesięć, kiedy ten sam agent zadzwonił po raz drugi. Menzes wysłuchał go w milczeniu. Zbladł i odłożył słuchawkę. – Samolot właśnie kołuje na pas startowy. Shreeda nie ma na pokładzie. – Rzucił ołówkiem w kąt pokoju. – Chryste... Dukas stał przy oknie. Znowu zaczęło padać. – Wczoraj umówił się ze swoim lekarzem. Lepiej sprawdź, czy się u niego pojawił. Menzes spojrzał na niego i westchnął po raz kolejny. A potem sięgnął po telefon. Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie Kiedy samolot linii lotniczych Gulf Air zatrzymał się przy terminalu, młoda kobieta wstała ze swojego miejsca i ruszyła w stronę położonej z tyłu samolotu toalety. Stewardesie Sheili Horne zrobiło się jej żal, ponieważ ta młoda kobieta wyglądała na nowy nabytek linii Gulf Air. Na Bliskim Wschodzie każda w miarę zgrabna kobieta o blond włosach mogła bez trudu zarobić na życie. Sheila zamierzała porozmawiać z nią choć przez chwilę, zanim opuści samolot, ale kiedy znów spojrzała w stronę toalety, już jej nie zobaczyła. Może to nerwy? Sheila miała nadzieję, że dziewczyna nie przemyca narkotyków. Zaczęła pakować swoją torbę i przygotowywać się do zejścia z pokładu. Po chwili przestała już w ogóle myśleć o tamtej młodej pasażerce. Kiedy otworzyły się drzwi toalety, wyszła z nich kobieta w chuście z czadorem na twarzy, ubrana w sięgającą do ziemi czarną suknię. Nie ona jedna przebierała się przed zejściem z pokładu samolotu. Chociaż w Dubaju nie było policji religijnej, kobiety, które odsłoniły zbyt dużo swojego ciała, mogły mieć tu ciężkie życie. Większość arabskich kobiet podróżujących za granicę przebierała się przed powrotem. Czekający na
lotnisku ludzie Harry'ego spodziewali się, że z samolotu wyjdzie piękna blondynka. Większość z nich była Europejczykami, którzy nauczyli się ignorować CRO – Czarne Ruchome Obiekty, czyli miejscowe kobiety. Wiedzieli, którym samolotem przyleci, a w dodatku Harry zdobył nazwisko, jakim się posłużyła przy odprawie w Istambule. Niestety, kiedy Harry przyleciał następnym samolotem, musieli zameldować mu o swojej porażce. Osłonięta szczelnie czernią swego stroju, Anna wjechała do Dubaju i zniknęła w tłumie. USS „Thomas Jefferson" Alan wyszedł na pokład startowy. Po raz pierwszy od wielu lat uderzył go ponury majestat morskich sił lotniczych. Wszędzie dookoła niego samoloty włączały silniki i zajmowały pozycje startowe. Widział, jak z przednich katapult wyleciały dwa VS-53, po czym na ich miejscach zaczęto ustawiać tomcaty VF-162. Trwało odpalanie całego łańcucha bojowego. Wysyłano w powietrze samoloty wraz z zapasem paliwa, który miał umożliwić jego dwóm maszynom przeszukanie powierzchni oceanu na obszarze odległym o prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Ustawiony na lewej wyrzutni tomcat pochylił się jak sprinter przed biegiem, jego odrzutowe silniki wibrowały w oczekiwaniu na start. Potem za samolotem wysunęła się osłona odrzutowa i zasłoniła go prawie w całości, widać było zza niej tylko pionowe stateczniki i osłonę kabiny. Pilot włączył pełną moc silników, całym lotniskowcem targnął potężny wstrząs, kiedy katapulta wyrzuciła tomcata ponad dziób okrętu. Jego samolot miał zostać wystrzelony jako ostatni. Alan sprawdził mechanikę wyrzutni i wróci! do oglądanego spektaklu. Wszystko było gotowe. Korpus komputera był chłodny, mimo że na pokładzie panował potworny upał – termometr wskazywał ponad czterdzieści pięć stopni. Niedługo i oni znajdą się na rozgrzanej blasze. Stevens, Soleck i Craw także obserwowali, jak katapulty wyrzucają w powietrze kolejne samoloty. Ryk był ogłuszający, z dysz wylotowych strzelały strumienie ognia. Obsługa pokładu wykonywała figury skomplikowanego tańca, ustawiając samoloty na pozycjach startowych, odbierając je z pokładu hangarowego, zakładając blokady wyrzutni. Poruszali się w stałym rytmie, nie bacząc na pot i zmęczenie. Świecili lampami sygnalizacyjnymi, zakładali blokady i klękali, kiedy skrzydła samolotów miały przesunąć się nad nimi.
Już tylko trzy maszyny były przed S-3 Alana w kolejce do wystrzelenia. Podczas gdy Soleck i Stevens odprawiali rytuał przygotowania do startu, Alan zapinał pasy. Słuchał radia, ponieważ komputery musiały pozostać wyłączone do momentu, w którym nie osłabnie siła przyspieszenia spowodowana działaniem katapulty. Zdawało im się, że nigdy nie doświadczyli takiego upału; gorąco dokuczało tym dotkliwiej, że mieli na sobie hełmy, kombinezony i grubą bieliznę, która powinna zabezpieczyć ich przed zimnem czającym się na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Klimatyzacja przegrywała walkę z upałem. W samolocie czuć było ładunek JP-5, jego własną rozgrzaną, wiekową już elektronikę i zapach nowego plastikowego osprzętu systemu MARI. Czuć było też zapachy wydzielane przez ciała czterech mężczyzn. Pot ściekający Alanowi po plecach utworzył wielką plamę na siedzeniu fotela. Jego maska tlenowa miała smak potu, gumy i starej śliny. Gorąco przekraczało właściwie granice, jakie znieść mógł człowiek. Alan widząc, jak temperatura na termometrze wzrasta i przekracza pięćdziesiąt stopni, zastanawiał się, jak wielki upał może znieść przeciętny ludzki organizm. Załogi samolotów startujących na końcu były zwykle w najgorszej sytuacji, pokład zbierał ciepło każdego odpalanego wcześniej silnika, a każdy z silników tuż przed startem pracował z pełną mocą. Kiedy stojący przed nimi na trzecim stanowisku startowym samolot włączył swoje silniki, strumień żaru przedarł się przez osłonę i temperatura w kokpicie, choć wydawało się to niemożliwe, wzrosła jeszcze bardziej. Alan poznał już karaibskie i afrykańskie upały, ale nigdy nie przeżył niczego podobnego. Podjechali na stanowisko startowe. Wystartowały już prawie wszystkie samoloty, pokład startowy był prawie pusty. Drugi samolot ich oddziału, „Apacz", został wystrzelony z przedniej, prawoburtowej katapulty. Nadeszła wreszcie ich kolej. Alan czuł narastające napięcie. Samolot zadrżał lekko, kiedy zatrzaśnięto blokadę katapulty. Alan spojrzał na pusty pokład pełen umordowanych ludzi z obsługi i przypomniał sobie, jak poprzednim razem startował jako ostatni z okaleczoną żoną Rafe'a na pokładzie. – Wszyscy gotowi? – zapytał Stevens. Promieniował energią i optymizmem. Alan uśmiechnął się – miał wkrótce dokonać czegoś
naprawdę ważnego, a w dodatku zamierzał tego dokonać z jednostką, którą postawił na nogi. Razem będą próbowali uratować świat. Wystawił w stronę kokpitu uniesione kciuki. Stevens zasalutował mu; z takim zapałem nie salutował nikomu jeszcze nigdy w życiu. I wystartowali. Zimne powietrze powyżej tysiąca pięciuset metrów zmroziło strumienie potu. Wszyscy byli mokrzy, ich wilgotne kombinezony okazały się nagle przydatne. Stevens i Soleck przykręcili klimatyzację i zaczęli rozważać możliwość włączenia ogrzewania. Alan i Craw włączyli komputer i zapoczątkowali sekwencję algorytmów, która miała uruchomić system MARI i połączyć go z systemem drugiego samolotu. Drugi samolot z ich oddziału leciał niecałe osiemdziesiąt kilometrów przed nimi. Alan zobaczył na ekranie obraz łącza danych między oboma samolotami, jeszcze zanim system MARI uaktywnił się w pełni. Zaczął nagle szczękać zębami z zimna. Łańcuch samolotów nie był jeszcze kompletny, ale pierwszy z samolotów cystern i jeden z F-18 zajęły już swoje miejsca. Jeśli Chińczycy naprawdę byli tam, gdzie mieli być i jeśli byli dobrze wyszkoleni i czujni, mogli już teraz wykryć radary tego F-18 przeczesujące niebo nad ich okrętami. Wydawało się to raczej mało prawdopodobne, ale z drugiej strony fakt, iż powietrze nad Oceanem Indyjskim znakomicie przewodziło promienie radarów, znali eksperci wszystkich krajów. – Hej, szefie! – Soleck? – Wie pan, że chińska marynarka nie po raz pierwszy zapuszcza się na te wody? – Co? – Na odprawie komandor Ho powiedział, że to ich przemieszczenie jest „bezprecedensowe". – I co z tego? – W XV wieku posłali tą samą drogą wielką flotę. Zmusili wtedy Indie do złożenia hołdu i założyli parę wojskowych placówek w Afryce. – Soleck, jaki to ma związek z tym, co my robimy? – Hej, pozwól mu mówić – wtrącił się Stevens dziwnie wesołym, jakby cywilnym tonem. – W ten sposób czas płynie szybciej. – Okay, już gryzę się w język. I co się potem stało?
– Po trwającym pięćdziesiąt lat okresie ożywionego handlu i kontaktów ze światem Chiny zamknęły się w sobie. Sam cesarz wydał dekret, że wszystko, co znajduje się poza granicami Chin, w ogóle nie ma znaczenia. Flota poszła na złom; gdyby nie to, czekaliby na okręty Vasco da Gamy już na Oceanie Indyjskim. – Dlaczego zniszczyli swoją flotę? – To było bardzo sprytne, świadome posunięcie. Klasa kupiecka stała się nagle zbyt bogata, zaczęła sięgać po władzę. Na dodatek powracający z zagranicy kupcy przywozili nie tylko bogactwa, ale też nowe technologie i idee, które podważały istniejący porządek rzeczy. – To brzmi znajomo. – Właśnie dlatego pomyślałem, że zechce pan o tym posłuchać. No, i jak mówi komandor Stevens, w ten sposób czas płynie szybciej. Punkt Dallas, 1300 kilometrów na południowy wschód od wyspy Sokotra, Ocean Indyjski Stevens bezbłędnie trafił w zwisający pod VS-53 lejek, umieścił w nim końcówkę sondy i obrócił samolot odrobinę w prawo, żeby pozostać w szyku z samolotem paliwowym. Samolot paliwowy także leciał na wschód, więc dotankowanie nie powinno ich zbytnio opóźnić. Soleck obserwował wzrastający poziom paliwa w zbiornikach i głośno wykrzykiwał kolejne liczby. Stevens delikatnymi ruchami drążków sterowniczych dokonywał drobnych poprawek kursu, które pozwalały utrzymać ich sondę w lejku. Łańcuch samolotów rozciągał się teraz za nimi. Po przekroczeniu punktu Dallas właściwą operację miały przeprowadzić tylko cztery samoloty – dwa samoloty MARJ i stanowiące ich osłonę dwa myśliwce F-14. Cała reszta znajdujących się w łańcuchu maszyn miała tylko umożliwić dolecenie na miejsce tym czterem, do owego punktu, znajdującego się w odległości tysiąca trzystu kilometrów od ich macierzystego lotniskowca. Teraz powinni lecieć dalej, następne siedemset kilometrów albo dalej na wschód. Fam, gdzie prawdopodobnie znajdowały się chińskie okręty. – Okay, zbiorniki są pełne. – Zrozumiałem. „Wagon Sześć", tu „Samotny Łowca", odłączamy się. – Zrozumiałem. Potwierdzam rozłączenie. Stevens nieznacznie zmniejszył prędkość samolotu i ich sonda
paliwowa wysunęła się z kosza lejka. Zrównał się z samolotem paliwowym, pozwolił, żeby załogi pomachały do siebie i przyspieszył. – „Apacz" oddalał się coraz bardziej na południe. Myśliwce F-14 pozostawały między oboma samolotami MARŁ leciały odrobinę niżej, kilka kilometrów za nimi. E-2C znajdowały się zbyt daleko z tyłu, żeby mogły dostrzec wroga, a radar S-3 nie był zaprogramowany na wykrywanie celów znajdujących się w powietrzu. Gdyby doszło do walki powietrznej, F-14 musiałyby się posłużyć własnymi radarami. Alan po raz kolejny spojrzał na ekran. Łączność z drugim samolotem była dobra. Ich radar był wyłączony, ale rozgrzany. Nadeszła pora, żeby zaczęli robić to, po co tu przylecieli. – Paul, zamierzam powiedzieć dowództwu, że uruchamiamy system. – Zrozumiałem. – „Samo Południe", tu „Samotny Łowca". Alan zaczął poprawiać rozdzielczość obrazu i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że ekran był pokryty skondensowaną parą. Jego ubranie było prawie suche, a zęby nie dzwoniły mu już z zimna, wciąż jednak było bardzo chłodno. Lecieli wysoko, prawie sześć kilometrów nad ziemią. W ten sposób nie zbliżał się ktoś, kto chciał pozostać w ukryciu. – „Samotny Łowco", tu „Samo Południe", o co chodzi? – Czy możemy zaczynać? – Udzielam zgody. Pomyślnych łowów. Alan skinął głową w stronę Crawa, a ten włączył umieszczone w przedniej części S-3 radary. Nad Oceanem Indyjskim Tworząc bazę danych obszaru operacyjnego, Soleck przeszedł sam siebie. Wykorzystał nieużywane dotąd części pamięci programu MARI i wprowadził aktualne dane na temat granic, ukształtowania powierzchni lądów i położenia stacji radarowych. Większość danych przesłał z istniejących już na okręcie baz danych; dzięki jego pracy mieli teraz zestaw siatek, które miały ułatwić im odnalezienie celu. Stanowiło to pozornie niewielką pomoc, ale uprościło całą misję; gdy w pierwszej kratce nie odnaleziono żadnych trafień, kratka natychmiast zmieniła kolor. – Jak to zrobiłeś?
– W tym systemie jest mnóstwo niewykorzystanej przestrzeni – odpowiedział skromnie Soleck. W cztery godziny później mieli już na ekranach sześć kolorowych kratek i nie mieli ani jednego trafienia. System MARI zidentyfikował tuzin statków handlowych, indyjską fregatę klasy Ghodavari i arabski statek z jednym żaglem niesiony przez ostatni z wiejących w tym roku monsunów. Indyjska fregata wzbudziła w nich na chwilę nadzieję, ponieważ spodziewali się, że płynie w stronę chińskiej grupy bojowej. Ale nie zobaczyli nic więcej. Indyjski okręt poruszał się powoli, jakby na coś czekając. Alan wykreślił na ekranie hipotetyczne linie od Sri Lanki do indyjskich baz morskich i zaczął przesuwać zakresy poszukiwawcze radarów wzdłuż tych linii, co jakiś czas każąc Stevensowi zmieniać kierunek lotu. Od strony Sri Lanki zaczęły pojawiać się pojedyncze trafienia – niestety, były to kutry rybackie. Poza tym ocean był pusty. Jeszcze niedawno obawiali się, że ocean będzie pełen nic nieznaczących trafień, statków handlowych i tankowców. Ale kapitanowie tych statków nie byli głupi i skryli się w portach. Alan dwukrotnie meldował o stanie poszukiwań. Ponieważ morze było puste, wyprzedzili już plan i do tej pory przeszukali połowę wyznaczonego obszaru. W tej chwili sprawdzali okolice na wschód od Sri Lanki. Stevens, w poszukiwaniu wznoszących prądów, co jakiś czas zwiększał lub zmniejszał pułap ich lotu. Znajdowali się już tak wysoko, że zasięg poszukiwawczy systemu MARI był naprawdę duży. Craw i Alan na zmianę patrzyli na mrugające ekrany, podczas gdy jeden czuwał, drugi pozwalał odpocząć swoim oczom; przez cały czas przestawiali radar z trybu poszukiwawczego na wyobrażeniowy i na odwrót. Dwa tysiące kilometrów za nimi z lotniskowca zaczęły startować samoloty drugiego rzutu, które miały uzupełnić łańcuch. Samoloty paliwowe i osłaniające je myśliwce pierwszego rzutu zawróciły w stronę macierzystego okrętu, ich załogi cieszyły się, że nadszedł koniec pięciogodzinnej tortury, jaką było siedzenie w uprzęży służących do katapultowania się siedzeń. Załogi obu samolotów MARI i lecących dziesięć kilometrów przed nimi dwóch, stanowiących ich eskortę, myśliwców F-14 nie mogły liczyć na to, że ktoś je zmieni, prawdę mówiąc plan nigdy nie zakładał czegoś takiego. Za godzinę miały zawrócić, żeby w leżącym w tej chwili o setki kilometrów na zachód od nich punkcie Dallas móc zatankować z samolotu paliwowego drugiej fali.
Alan od czasu do czasu spoglądał na kratkę, która przedstawiała obszar na wschód od Sri Lanki leżący na granicy zasięgu ich radarów, w odległości prawie pięciuset kilometrów. Omal nie przeoczył jednego kontaktu. Samotny, przypominający banan obiekt wyglądał właściwie jak dwa małe, znajdujące się blisko siebie kontakty. – Możliwość kontaktu w kratce jedenaście. Bosmanie, proszę kontrolować radar. Przechodzę na tryb wyobrażeniowy. Alan przestawił przełącznik selektora. Na ekranie nie pojawił się żaden obraz. – Straciliśmy zasięg. Panie Stevens, troszkę do góry? – Tak jest. – Samolot powoli zaczął wspinać się do góry. Na tej wysokości wirniki jego turbin pracowały na rozrzedzonym powietrzu. – „Apacz", tu „Samotny Łowca", próbuję przedstawić na ekranie punkt C17 na kratce jedenaście. Czy mnie słyszysz? – Głośno i wyraźnie, „Samotny Łowco". Też mamy ten kontakt. Jesteśmy na pozycji 26. Alan przestawił radar na tryb poszukiwawczy i ponownie namierzył kontakt. W radarach starszego typu trzeba było zgadywać efekt przewodu powietrznego; nie było wiarygodnej metody, która pozwoliłaby ustalić, jak daleko twój sygnał wędrował w zmiennych warunkach pogodowych. System MAR1 zawierał mechanizm uwzględniający odkształcenia sygnału wywołane efektem przewodu powietrznego. Kontakt znajdował się w odległości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów; ponad dwukrotnie przekraczającej zwykły, horyzontalny zasięg ich radaru. Alan utrzymał kontakt i uzyskał jego wyobrażenie. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od ekranu – kontakt był naprawdę słaby. Po omacku odszukał prawą ręką konsolę łączności i ustawił na niej tryb nadawczy. – „Samo Południe", tu „Samotny Łowca", odbiór? Craw wychylił się, żeby spojrzeć na obraz kontaktu, po czym usiadł przed swoim ekranem: – To „Zasłonięte Oczy" – powiedział. „Zasłonięte Oczy" były kryptonimem chińskiego radaru przeciwlotniczego. Ich radar odebrał jego sygnał. A przewód powietrzny przekazywał sygnały w obie strony. – Soleck, widzisz to? – Tak. Tojianghu. – Zgadzam się. Widzisz odbicia od masztu, który znajduje się za nadbudówką?
– Widzę. Linia pokładu nie pochyla się w stronę dziobu. Zeszłej nocy odtworzyłem jeden z tych okrętów na symulatorze. Tojianghu typ dwa. – „Samotny Łowco", tu „Wagon cztery". Mogę dokonać retransmisji na „Samo Południe". – Głos na zakodowanej częstotliwości brzmiał słabo i niewyraźnie. Alan przestawił konsolę łączności na nadawanie. – „Wagon Cztery", tu „Samotny Łowca". Mam potwierdzony kontakt. -Oderwał wzrok od ekranu, żeby przejrzeć przylepioną tuż obok niego listę kodów. – To „Czarna Stopa Dwa". Powtarzam to „Czarna Stopa Dwa". -Widać umieścili ten stary okręt na skraju formacji jako czujkę radarową, to nawet miało sens, pomyślał Alan. – Albo przewód powietrzny się zmienił, albo się właśnie obudzili. Alan odwrócił wzrok od pływającego na jego ekranie kształtu i spojrzał na wypełniające cały ekran SENSO trafienia radarowe. – Myślę, że ich znaleźliśmy. – Myślę, że oni nas też znaleźli, bosmanie. Langley Jeszcze przez całą godzinę Menzes siedział w swoim biurze wraz z Dukasem. Nie dowiedzieli się w tym czasie niczego nowego poza tym, że Shreed najprawdopodobniej nie pojawił się wczoraj u swojego lekarza. – Cholera, wóz albo przewóz – mruknął pod nosem Dukas. – Shreed zmył się czy nie? Menzes podniósł głowę znad papierkowej roboty, którą wypełniał sobie czas. – Nie wiadomo. – A kiedy będziemy to wiedzieć? – Kiedy się gdzieś pojawi. – Co za bzdury! Carl, daj spokój! Zamierzasz zameldować o jego zniknięciu czy nie? – Zamelduję, kiedy będę wiedział coś pewnego! Wysłałem ludzi do jego domu; na razie wiadomo tylko, że go tam nie ma i wszystko wygląda normalnie. Nie zamierzam ogłaszać czyjegoś zniknięcia, jeśli nie znam faktów! Dukas wstał z fotela. – No, dobra. Ja za to chyba znam ludzi, którzy nie będą czekać na fakty. Skorzystam z twojego telefonu – powiedział i wykręcił domowy numer szefa swojego szefa.
Waszyngton Głównodowodzący operacji morskich obserwował przebieg operacji „Operowa Lornetka" w pomieszczeniu łącznościowym Pentagonu, kiedy pojawił się przy nim jego adiutant. Był środek nocy, ale GOM chciał upewnić się, czy operacja, na którą wydał zgodę, przebiega jak należy, i nie poszedł do domu. – Pilny telefon do pana – mruknął adiutant. GOM wstał z fotela i prawie wybiegł na korytarz. – Nie przerywajcie! – krzyknął przez ramię i w minutę później był już w swoim gabinecie. – To Walker z KSDM W – szepnął adiutant, kiedy podawał mu słuchawkę. – Tu głównodowodzący operacji morskich. – Tu Chris Walker z KSDM W. Jestem dyrektorem do spraw kontrwywiadu. – Wiem, Chris. Ale właśnie śledzę bardzo ważną operację. – Rozumiem, proszę pana, ale mam również ważną sprawę. Nie jest to w pełni potwierdzone, ale mamy podstawy, aby sądzić, że wysoki urzędnik CIA zbiegł do Chin. – Jasna cholera! Co wiecie dokładnie? – Jeden z naszych agentów prowadzi dochodzenie, które objęło swoim zakresem pewnego wysokiego urzędnika CIA. W każdym razie istnieje możliwość, że nasz podejrzany właśnie uciekł. – Kiedy? – Tego nie wiemy. Agencja niechętnie współpracuje z nami w tej sprawie, ale może go nie być w kraju nawet od dwudziestu czterech godzin. – Chryste, przecież on może być już w Chinach! – GOM zdał sobie naraz sprawę z tego, że krzyczy na człowieka, który nie ponosi tu żadnej winy. – Przepraszam, trochę się uniosłem. Co o nim wiemy? – Nazywa się George Shreed. – Nigdy o nim nie słyszałem. Dlaczego jest taki ważny? Walker zawahał się przez chwilę. – Wygląda na to, że to szpieg. GOM drgnął. – Do czego miał dostęp?
– Praktycznie do wszystkiego, proszę pana. Miał na przykład pełen dostęp do kodów. – Rany boskie! Pełen dostęp do kodów? – Obawiam się, że tak. – I nie ma go od dwudziestu czterech godzin? – Najwyżej. Muszę podkreślić, że nie uzyskaliśmy jeszcze potwierdzenia tego faktu. Agent, który prowadzi tę sprawę, zadzwonił do mnie do domu. Ja już się nią zająłem, ale pomyślałem, że pan chciałby o tym wiedzieć. Muszę jeszcze zadzwonić do dyrektora CIA. – Proszę mnie informować na bieżąco. Dziękuję. – GOM oddał słuchawkę adiutantowi, podszedł do swojego biurka i powiedział: – Przysłać mi tu Magnussena. Magnussen był starszym oficerem wywiadu. Kiedy się pojawił, GOM przeglądał ściśle tajne dokumenty. W świetle stojącej na biurku lampy jego twarz wyglądała surowo i nieprzystępnie. Spojrzał na wchodzącego i powiedział: – Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale jeśli tajne kody zostaną sprzeniewierzone, możemy równie dobrze porozumiewać się otwartymi kanałami komunikacyjnymi. – Jeśli kody wpadną w ręce niepowołanych ludzi, to tak. Jak pan wie, kiedy zabraknie kodów... – Powiedzmy, że dostałyby się w ręce kogoś, kto pracuje dla innego kraju. Magnussen potrząsnął głową. – To byłaby katastrofa. Musielibyśmy dokonać powszechnego i całkowitego odnowienia kodów. W przeciwnym razie... GOM pokiwał głową i odprawił Magnussena samym spojrzeniem. – Proszę mnie połączyć z dyrektorem CIA. – W czasie, kiedy kolejny adiutant wykręcał właściwy numer, głównodowodzący operacji morskich zdejmował granatową marynarkę swojego munduru. – Bez względu na to, gdzie jest i co teraz robi. Nad Oceanem Indyjskim Byli osiemdziesiąt kilometrów dalej na wschód, dalej od samolotu paliwowego i dalej od swego lotniskowca. Mieli przerywany kontakt z chińską flotą. Alan przypomniał sobie opis momentu, w którym amerykański pilot hydroplanu przez cienkie chmury po raz pierwszy
dostrzegł formację japońskich lotniskowców płynących w stronę Midway. Tamte hydroplany i posiadające wyrzutnie torped bombowce byty przodkami S-3. Nawet wtedy zlokalizowanie wroga gdzieś za horyzontem było na tyle ważne, że podejmowano ryzyko wysłania dużego, powolnego samolotu, który mógł prowadzić poszukiwania przez drugie godziny. – „Samotny Łowco", tu „Samo Południe", odbiór. – Rafe odezwał się. – Słyszę cię, „Samo Południe", głośno i wyraźnie. – „Samotny Łowco", doniesiono mi o lokalizacji głównej części floty na pozycji zero pięć na północ, zero osiem na wschód. – Potwierdzam. Dane prawie aktualne. – To nie ich, „Samotny Łowco". – „Samo Południe", powtórz proszę. – ...spodziewamy się... „Łowco". – Przestaję cię słyszeć, „Samo Południe". Potwierdzam, że ten kontakt jest na południe od spodziewanego położenia. – ...„Łowco"! – „Wagon Cztery", tu „Samotny Łowca". Straciłem łączność z „Samym Południem". Dowiedz się, o co mu chodzi. „Uzbrojony Bandyta Jeden", czy mnie słyszysz? W słuchawkach dal się słyszeć charakterystyczny głos Donitza. – Słyszę cię, „Samotny Łowco". – Co tam macie? – Dwóch facetów z odparzonymi dupami. Członkowie załogi S-3 mogli chociaż wstać i rozprostować kości. Piloci F-14 przez cały czas trwania lotu byli przypięci do swych foteli w ciasnych kokpitach. Zgodnie z planem oba F-14 zatankowały z ich zbiorników zapasowych, a potem wszystkie cztery samoloty poleciały razem na wschód. Za nimi leciał łańcuch drugiego rzutu samolotów, przygotowując się do zorganizowania ich powrotu. Waszyngton – On jest w łóżku. – Proszę mu powiedzieć, że to jest sprawa najwyższej wagi. Proszę użyć tego właśnie zwrotu. – Głównodowodzący operacji morskich nagryzmolił coś w swoim notatniku.
Wszedł kolejny adiutant. – „Jefferson" chyba ma kontakt. W łańcuchu samolotów są jakieś problemy z łącznością. GOM podniósł słuchawkę do ucha, wziął głęboki oddech i zaczął mówić starając się, by jego głos brzmiał w miarę spokojnie: – Możemy porozmawiać na zabezpieczonej linii? Ja nas przełączę. -W słuchawce przez chwilę słychać było brzęczenie i jednostajne, elektroniczne gwizdy. Na ekranie telefonu pojawiło się potwierdzenie zabezpieczenia. Poczuł się dokładnie tak, jak piętnaście lat temu w czasie nieudanego nocnego lądowania. – Czy może pan potwierdzić, że jeden z pańskich wyższych stopniem oficerów zbiegł do Chińczyków? Przykro mi, ale to nie załatwi sprawy. Nie, połowa skrzydła lotniczego naszego lotniskowca za chwilę znajdzie się oko w oko z potencjalnie wrogimi chińskimi siłami i muszę to wiedzieć w tej chwili. Proszę to potwierdzić albo definitywnie temu zaprzeczyć. GOM spojrzał na adiutanta, pstryknął palcami. – Proszę mi natychmiast sprowadzić tu dyrektora Sekcji Wywiadowczej! – powiedział, po czym znowu pochylił się nad telefonem. – A więc uciekł. Albo mógł uciec. – Spojrzał na notatki, które zrobił podczas rozmowy z Walkerem z KSDM W. – Ten ktoś nazywa się George Shreed, prawda? Do czego miał dostęp? Nie, nie zamierzam czekać. Czy miał dostęp do kodów? Z całym szacunkiem, to jest sprawa najwyższej wagi. Czy miał dostęp do kodów wojskowych? Rozumiem, że miał. Zadzwonię jeszcze do prezydenta, ale dopóki ten facet nie zostanie złapany albo się gdzieś po prostu nie pojawi, musimy przyjąć, że Chińczycy znają nasze kody i kryptogramy, prawda? A ja mam w powietrzu dużą grapę bojową samolotów. – Teraz mówił wolniej. – I muszę im wydać rozkaz do powrotu. Wszedł dyrektor sekcji wywiadowczej i przeczytał notatkę, którą GOM nabazgrał w trakcie rozmowy z szefem CIA. Dopisał coś pod nią, podniósł słuchawkę drugiego telefonu i zaczął wykręcać numer. GOM odczytał jego dopisek: Poz jianghu II 200 mm pol wsch od Sri Lanki, po czym wrócił do rozmowy: – Nie mogę podjąć takiego ryzyka. Muszę odwołać operację. A pan musi zarządzić całkowitą wymianę kodów. – Mówił w tym momencie jak do podwładnego, a nie do zajmującego równorzędną pozycję w hierarchii partnera. – Zdaję sobie sprawę z tego, co znaczy całkowita wymiana kodów. To znaczy, że przez ponad czterdzieści osiem godzin nie
będziemy mieli łączności. Znaczy to, że moja flota będzie głucha i niema. Znaczy to, że nie odważę się posłać żadnego okrętu ani żadnego samolotu przeciwko prawdziwemu wrogowi. – Przez chwilę słuchał tego, co mówił dyrektor CIA, a potem odezwał się ponurym głosem: – Nie, nie wiemy na pewno, że ten Shreed ukradł kody, ale nie wiemy też na pewno, że ich nie ukradł. Więc skoro nie ma pozytywnego potwierdzenia, musi pan zarządzić wymianę kodów! – Znowu słuchał przez chwilę, zaciskając ze złości szczęki. – To nie jest nasz szpieg, to jest wasz szpieg. Najlepiej byłoby, gdyby pan go złapał i upewnił się, czy nie przekazał naszych kodów. A póki pan tego nie zrobi, proszę zarządzić całkowitą wymianę kodów. I proszę się modlić, żeby nikt nie zaczął strzelać. Odłożył słuchawkę na widełki z hamowaną wściekłością. – Dick, nie masz niekiedy wrażenia, że nie wszyscy pracujemy dla tego samego rządu? Dyrektor sekcji wywiadowczej uśmiechnął się posępnie. GOM skończył pisać i spojrzał na swojego pierwszego adiutanta. – Trący, połącz mnie z „Jeffersonem". Niech przekażą mi bezpośrednie dowodzenie operacją "Operowa Lornetka". O ile dobrze pamiętam, dowódca operacji ma kryptonim „Samo Południe". Punkt Denver, Ocean Indyjski – Ten sowriemiennyj właśnie zaczął namierzać cel za pomocą Smercza. – Jesteśmy poza ich zasięgiem. – Po prostu pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć. – Sądzę, że oni w ten sposób zamierzają nam przekazać pewną wiadomość, bosmanie. Sygnały naszego systemu MARI będą dla nich wyglądały jak namierzanie celu, dopóki... – „Jednoręki Bandyta"! Dwa sygnały! Alan spojrzał na ekran radaru i przełączył konsolę komunikacyjną na nadawanie. „Jednoręki Bandyta" był to kryptonim chińskiego myśliwca Su-27. – „Uzbrojony Bandyto", mamy towarzystwo. Punkt Dallas Rafe z niedowierzaniem wysłuchał rozkazów przekazanych mu z
lotniskowca. – „Gwiazdo Poranna'*, tu „Samo Południe". Mam z wami w najlepszym razie przerywany kontakt. Kontynuujemy operację „Operowa Lornetka". – „Samo Południe", tu „Gwiazda Poranna", zacznijcie się pakować. – „Gwiazdo Poranna", nie daję potwierdzenia, odbiór. – „Samo Południe", to nie jest prośba, tylko rozkaz. Zawróćcie „Wagony". Powtarzam, zawróćcie „Wagony", czy mnie zrozumiałeś? – Zrozumiałem cię, „Gwiazdo Poranna", potwierdzam, bez odbioru. Rafe zaczął nerwowo zaciskać i otwierać dłonie na drążkach sterowniczych. Spojrzał na nieskończone, zdawałoby się, półkole oceanu i pomyślał o znajdującym się osiemset kilometrów przed nim Alanie Craiku. Odwołani bez żadnego wyjaśnienia. Czego Pentagon tak nagle się przestraszył? I jak Chińczycy zrozumieją ten ich nagły odwrót? Punkt Denver Craw trzymał palec na przycisku lokacyjnym, dopóki nie uzyskał na „Jednorękiego Bandytę" trzech namiarów. Dopiero wtedy go nacisnął. Odetchnął z ulgą, kiedy komputer zlokalizował triangulację namiaru: trzysta trzydzieści kilometrów na wschód od nich. Potem przesunął kursor na kontakt i nacisnął przycisk, wprowadzając w ten sposób dane kontaktu do systemu. Dziesięć kilometrów za Crawem oficer łącznościowy Donitza zobaczył kontakt na własnym ekranie i naprowadził na niego kursor. – Chcę go zlokalizować na ekranie radaru. – Poczekaj chwilę. – Donitz przestawił przełącznik konsoli łącznościowej na nadawanie. – „Samo Południe", tu „Uzbrojony Bandyta Jeden". Mam potwierdzony kontakt z dwoma gremlinami i chcę włączyć światła. – ...„Wagony", odbiór! – „Samo Południe", słyszę tylko część z tego. co mówicie. Nic nie rozumiem! – „Uzbrojony Bandyto Jeden", zawróć „Wagony", odbiór. Donitz osłupiał ze zdziwienia. – „Samo Południe", czy potwierdzasz mój kontakt z dwoma, powtarzam z dwoma gremlinami? – ...odbiór?
Donitz musiał się zastanowić. Rafe właśnie kazał im zawrócić do domu, ale najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, co się tu dzieje. A od chwili, kiedy „Wagon Cztery" i „Sześć" odłączyły się w punkcie Dallas, nie miał ich już kto zmienić. – Włączyć światła! Dwa potężne radary F-14 sięgnęły w stronę zapisanych w pamięci namiarów celów i złapały je w swój zasięg. – Mamy je! – „Uzbrojony Bandyto", „Samotny Łowca" zmienia kurs na dwieście siedemdziesiąt i wraca na pokład. – „Apacz" zmienia kurs na dwieście sześćdziesiąt pięć i wraca na pokład. – „Uzbrojony Bandyto Jeden", tu „Samotny Łowca". Chyba lecą za mną. Oba Su-27 na dużej prędkości nurkowały z wysokości prawie dziewięciu tysięcy metrów. Donitz wiedział, że powinien unikać konfliktu. Ale jeśliby teraz zawrócił i zostawił Craika na pastwę chińskich myśliwców, nie mógłby z tym dalej żyć. On i Craik musieli wrócić razem. Donitz zawołał do swojego skrzydłowego: – Dodaj gazu, Covey. Oba F-14 pomknęły w stronę Su-27. Alan próbował połączyć się z Rafe'em, kiedy usłyszał, że Donitz zamierza stawić czoło Chińczykom. Był pewien, że Donitz dobrze ocenił sytuację, ale nie miał pewności, czy usłyszał rozkaz zawrócenia „Wagonów", który oznaczał, że wszystkie samoloty formacji miały powrócić na pokład lotniskowca. Donitz zamierzał osłaniać ich odwrót i umożliwić im zejście niżej, gdzie mieli jakąś szansę uniknięcia pocisków wroga. Stevens skierował ich samolot w dół odrobinę szybciej, niż pozwalały na to obowiązujące w czasie pokoju zasady awiacji. Wciąż mieli parę możliwości wyjścia z sytuacji. Alan, co chwila przywołując Rafe'a, sprawdził wyrzutnię flar i zasłony antyradarowej. Wiedział, że jeśli nie uda mu się połączyć z Donitzem, to wszystko będzie zależało od niego. W gruncie rzeczy nie był przełożonym Donitza. Jako oficer wywiadu nie mógł mu wydawać rozkazów w powietrzu. Ale Donitz był jego przyjacielem i prawdopodobnie by go usłuchał. Dlaczego, do diabła, Rafe kazał im zawrócić? Co się stało? Mijały kolejne sekundy, samoloty były coraz bliżej siebie. S-3
zanurkował w dół najszybciej, jak tylko mógł. Na dotychczasowej wysokości byli najbardziej narażeni na ewentualne trafienie. Alan przeglądał dostępne w tej chwili dane. Su-27 były na granicy swojego zasięgu. Nie mogły podążyć za nimi na pokład lotniskowca, podczas gdy myśliwce F-14 mogły bez problemu zatankować z ich zbiorników zapasowych i dolecieć do punktu Dallas, gdzie czekały na nich samoloty paliwowe. Jeśli Donitz zawróciłby, Chińczycy mogliby wyciągnąć z tego błędne wnioski. Całą ich operację trzeba by uznać za nieudaną, pomijając trochę danych, jakie udało im się zgromadzić na temat chińskiej grupy bojowej. Alan był pewien, że te okręty miały zostać przekazane Pakistanowi. Co prawda pracowali w pośpiechu, ale udało im się zidentyfikować jedną z niedostarczonych do tej pory Pakistańczykom fregat typu Jiangwei II. Ale obecnie nie było czasu, żeby o tym myśleć. Teraz musiał jakoś powstrzymać Donitza. Ufał Rafe'owi i to miało decydujące znaczenie. Nacisnął przycisk swojej konsoli komunikacyjnej. – „Uzbrojony Bandyto", tu „Samotny Łowca". Nie podchodź do konfrontacji! – Oni są coraz bliżej ciebie, nie wygląda na to, żeby mieli przyjazne zamiary. Chcę podlecieć do was i lecieć w równym szyku. Nagle w ich słuchawkach odezwał się Rafe: – „Uzbrojony Bandyto", nie podchodź do konfrontacji. Powtarzam, nie podchodź do konfrontacji! – Zrozumiałem cię, „Samo Południe". Dwa gremliny podążają za „Samotnym Łowcą", są teraz na jeden cztery zero. Rafe bezsilnie przysłuchiwał się rozmowom swoich ludzi z odległości ośmiuset kilometrów. Nieświadomie kołysał biodrami, jakby chcąc w ten sposób przenieść swój samolot o te osiemset kilometrów do przodu i znaleźć się tam razem z nimi. – „Gwiazdo Poranna", czy mnie słyszysz? Chińczycy sana jeden cztery zero i wciąż się przybliżają – powiedział do mikrofonu i trzasnął pięścią w pokrywę kokpitu. Waszyngton – ...na jeden cztery zero i wciąż się przybliżają. GOM trzymał klawiaturę terminalu komunikacyjnego, jakby chciał na niej wzlecieć w powietrze. Na ekranie widać było wyraźne symbole
przedstawiające Su-27. Nie wiedział, czy robi dobrze, czy źle. Jeśli F-14 zawrócą, chińskie myśliwce mogą zestrzelić któryś z samolotów S-3. – Niech „Samo Południe" zawróci wszystkie samoloty, nie zwracając uwagi na żadne prowokacje. To wyglądało na kapitulację. Chińscy piloci byli cholernie agresywni, a on właśnie rozkazał swoim ludziom uciekać do domu. Musiał wierzyć w to, że Su-27 nie zaczną strzelać do nieuzbrojonych S-3. Jeśliby to zrobili, musiałby je poświęcić, żeby zyskać jeszcze jeden dzień, zanim kody nie zostaną odnowione. W przeciwnym wypadku, Chińczycy wiedzieliby to samo, co on. Punkt Denver – „Uzbrojony Bandyto", wycofaj się! – „Samo Południe"... – Natychmiast! Su-27 już prawie wdarły się między oba S-3 i osłaniające je myśliwce. Donitz zacisnął zęby. – Masz to zrobić, „Bandyto"! – Teraz odezwał się „Samotny Łowca". Alan wypowiedział te słowa tonem nieznoszącym sprzeciwu. Widać z jakichś powodów musieli zawrócić. – Covey, rozłącz się na lewo i kierujemy się w stronę pokładu. – Zrozumiałem. – Oba F-14 rozdzieliły się jakby jednym ruchem i zawróciły w stronę punktu Dallas. Stevens wciąż obniżał pułap lotu. Alan trzymał rękę na dźwigni osłony przeciwradarowej, a jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach. – Oni nie zejdą z nami tak nisko. Nie mają już tyle paliwa. – Są na wysokości siedmiu tysięcy metrów. Gdzieś w promieniu sześćdziesięciu kilometrów. Teraz, kiedy nie mogli już korzystać z potężnych radarów myśliwców F-14, mieli już tylko swój stary radar szczelinowy do oznaczenia odległości i stopnia zbliżania się lub oddalania chińskich samolotów. Alan zaczął odczuwać zmianę temperatury i wilgotności powietrza, kiedy ich samolot zniżył się do pułapu tysiąca pięciuset metrów, na którym S-3 wyrównywał ciśnienie powietrza w kabinie. Zaczęło strzelać mu w uszach. Miał sucho w gardle. Wyłączył system MARI, jak każdy dbający o swoje narzędzia rzemieślnik, i przestawi! swój ekran na odczyt radaru.
Teraz widział na nim to samo, co Craw. Soleck wychylał się ze swojego fotela na wszystkie strony, obserwując niebo nad nimi. Przez całą długą minutę nic nie pojawiło się na ekranie radaru. Byli już poniżej wysokości tysiąca pięciuset metrów, wirniki ich turbin pracowały na pełnych obrotach, wyjąc niemiłosiernie. Na tej wysokości mogli przynajmniej robić uniki, a dla każdego, nawet najnowocześniejszego radaru, najtrudniejszą rzeczą było obserwowanie czegoś, co znajdowało się poniżej. Poza tym odbite od fal promienie słońca mogły skutecznie zmylić czujniki chińskich pocisków rakietowych AA-10. A więc mieli teraz szansę ujść cało, a w razie potrzeby mogli zejść jeszcze niżej. Rafe utopił kiedyś irański myśliwiec, ponieważ tamten próbował zejść za nim w dół, nagle stracił moc i runął do morza. Minęła druga minuta i wciąż nie mieli kontaktu na ekranie radaru. – Albo się przyczaiły, albo zawróciły do domu. – Raczej zawróciły. – Alan prawie z przykrością wymówił te słowa. Chińskie samoloty znajdowały się w niewyobrażalnej odległości dwóch i pól tysiąca kilometrów od domu i ich piloci po prostu nie mieli innego wyjścia. Musieli zawrócić. Ale teraz, kiedy na sam ich widok Amerykanie podkulili ogony i uciekli do domu, na pewno wracali z uśmiechem triumfu na twarzach. Alan potrząsnął głową i starał się skoncentrować uwagę na widniejącym przed nim ekranie, lecz ekran był pusty. Jeśli ta misja miała przekonać Chińczyków, że Amerykanie są tutaj, żeby w razie potrzeby podjąć walkę, to zakończyła się sromotnym fiaskiem. Dlaczego, do diabła, Rafe kazał im zawrócić? Alan nie był w stanie uwierzyć, żeby dwa lecące na resztkach paliwa Su-27 mogły zagrozić dwóm amerykańskim myśliwcom F-14. Donitz mógł nie zmieniać kursu i wtedy Chińczycy zrozumieliby przesłanie, które miano im przekazać. Ale Alan usłyszał tamten rozkaz i ton głosu Rafe'a. Rafe żądał bezwzględnego posłuszeństwa. I teraz uciekali z podkulonymi ogonami. We wszystkich czterech samolotach niewygoda w kabinach spotęgowała rozdrażnienie ludzi. Musieli tankować jeszcze dwukrotnie i Stevens za każdym razem umieszczał ich sondę w koszu lejka tak gwałtownie, że jego gniew wstrząsał całym samolotem. Odzywał się tylko wtedy, gdy było to konieczne, a wówczas w jego głosie pobrzmiewał dawny sarkazm, który gdzieś zniknął, kiedy lecieli w przeciwną stronę.
Za każdym razem, gdy Soleck otwierał usta, Stevens nakazywał mu je natychmiast zamknąć. Alan nalał do kubka resztkę kawy ze swojego termosu, upił łyk i poczuł, że robi mu się niedobrze – gorzki metaliczny smak płynu nałożył się na zmęczenie i nieznany mu dotąd odrażający smak porażki. Termin wyznaczony w chińskim ultimatum był coraz bliżej. Pozostało już tylko sześćdziesiąt godzin.
25 Waszyngton Mike Dukas zjawił się pod domem Peretzów późno w nocy. Był przemoczony do suchej nitki i najwyraźniej zmartwiony. – Shreed się zmył – powiedział, kiedy Abe otworzył mu drzwi. – Mieszka jeszcze u was Sally Baranowski? – Mamy przecież telefon, Mike. – Tak, ale żeby można się było do was dodzwonić, musielibyście najpierw odłożyć słuchawkę. Wpuścisz mnie do środka, czy mam tu stać aż do rana? Abe wprowadził go do holu i zaczął ściągać z niego mokre ubranie. Nie wyglądał na zbyt uradowanego tą wizytą. Dukas, wychodząc rankiem z domu, nie wziął płaszcza przeciwdeszczowego, i w końcu okazało się, że musi pójść na górę i włożyć suche, o wiele na niego za ciasne ubranie. Kiedy przebierał się i popijał whisky, Abe zaczął wypytywać go o Shreeda: dlaczego uciekł? Kiedy? Dokąd? Dukas udzielał mu nic nieznaczących odpowiedzi. – Nie jesteśmy nawet pewni, czy naprawdę uciekł. W garażu nie ma jego samochodu. Wiemy o tym, bo miejscowi policjanci zajrzeli tam przez okno. Nie stawił się na umówioną wizytę u lekarza, ale sąsiedzi stwierdzili, że widzieli go jeszcze wczoraj. Miał lecieć do Budapesztu, żeby załatwić tam coś dla Agencji i nie poleciał. – Dukas właśnie włożył na siebie przyciasną, fioletową bluzę z napisem KOCHAJ MOZARTA. – Chcę porozmawiać z Baranowski i zorientować się, czy wie coś o tym, dokąd Shreed mógł pojechać. – Wsunął stopy w parę męskich sandałów. – Rozmawiałeś z nią? Abe potrząsnął głową. – Niczego się od niej nie dowiedziałem. Ona nie wierzy w to, że Shreed mógłby być szpiegiem. Uważa go za stuprocentowego kutasa, ale twierdzi, że nie mógłby zdradzić. Dukas dokończył swoją whisky. – Podobnie jak Carl Menzes. Wszystko stało się oczywiste, a on w gruncie rzeczy nadal nie wierzy w to, że George Shreed jest kretem, którego szuka. On chyba po prostu nie chce w to uwierzyć. – To pewna przesada.
– Wcale nie. Jeśli to Shreed skrzywdził Rose, zgniotę go jak komara. Ale najpierw muszę dowiedzieć się, dokąd uciekł. – Sprawdziliście samoloty, pociągi... – Jasne, ciągle to wszystko sprawdzają. Raczej trudno przeoczyć te jego cholerne kule. – Schodzili schodami na parter, Abe o dwa stopnie z tyłu. Dukas odwrócił się i powiedział: – Jeśli to on jest kretem i coś go wypłoszyło, to na pewno miał przygotowany plan ucieczki i już go zdążyli przejąć. Pewnie jest teraz w Pekinie. – Przygryzł wargi, a kiedy zeszli ze schodów i stanęli na tym samym poziomie, zniżył głos i powiedział: – Oficjalnie mówi się, że zrobił to dla Chińczyków. Aleja nie jestem tego taki pewien. Alan skontaktował się z pewną kobietą; o tym ani mru-mru, Abe, nawet Agencja o tym nie wie. Owa kobieta podała nam kryptonim domniemanego kreta wewnątrz Agencji. Kryptonim pasuje do Shreeda. Ale co ważniejsze, powiedziała Alanowi coś na temat Bonnera, tego zdrajcy, który wystawił jego ojca Irańczykom. Dlatego myślę, że ta kobieta dysponuje materiałami Jefre-mowa. Jefremow umarł w Teheranie w zeszłym miesiącu i ona zdobyła jakieś jego notatki, dokumenty czy nagrania, nie wiadomo dokładnie co. Teraz usiłuje zrobić z nich użytek. A jeśli próbuje sprzedać je Shreedowi? A może chce za ich pomocą zrobić ze Shreeda nowego Jefremowa? Co ty na to? Być może Shreed dostał propozycję nie do odrzucenia? – Ściszył głos jeszcze bardziej: – Był na chacie z kimś, kto w końcu okazał się kobietą i napisał do niej: „Powinniśmy się spotkać". Na co ci to wygląda? – A więc to Irańczycy wyciągnęli go z kraju? – Abe też mówił już prawie szeptem. – Nie, oni nie są zbyt dobrzy w takich sprawach. Szczególnie tutaj, w Stanach. Raczej zaaranżowali spotkanie z nim gdzie indziej. Jeśli to Chińczycy, to już go nie dostaniemy, ale jeśli to Irańczycy, to wciąż jeszcze mamy szanse. – I co dalej? – Chciałbym cię prosić o przysługę. Abe skrzywił się i powiedział: – Napijmy się jeszcze. – Poprowadził Dukasa do kuchni, nalał jemu i sobie następne porcje whisky i zapytał: – Czego ode mnie chcesz? – Chcę, żebyś zdobył nazwisko tego irańskiego współpracownika, który został zabity, kiedy byłem z Alanem w Mombasie w dziewięćdziesiątym pierwszym. Pamiętasz? Właśnie to poróżniło Alana ze Shreedem.
Abe poda! mu szklankę i powiedział: – Al zwrócił się do Shreeda o pomoc, obu was wykopano z kraju, a potem ten facet się zabił. Myślałem, że Harry już to sprawdził. – Zrobił to. Ten facet nie popełnił samobójstwa, jak twierdziła Agencja. W rzeczywistości został zamordowany. A teraz potrzebne mi jest jego nazwisko. – Więc mówisz, Mike, że to Shreed go zabił? – Tego nie mówię. Chcę tylko wiedzieć, jak się nazywał. Chcę móc powiedzieć jego przyjaciołom, że być może został zdradzony przez niejakiego George'a Shreeda. Więc lepiej, żeby mieli tego zdrajcę na oku. Alan mówił na tamtego faceta Francey. Abe odchrząknął, opuścił szklankę i przybrał wyraz twarzy profesora wykładowcy. – Franci, F-R-A-N-C-I. Tak Irańczycy nazywają każdego człowieka z Zachodu, to słowo pochodzi jeszcze z czasów Franków. – Mniejsza z tym. – Dukas wypił łyk whisky. – – Chcę znać jego prawdziwe nazwisko. FBI musi mieć to w aktach: irański współpracownik, Momba-sa, dziewięćdziesiąty pierwszy rok... – Wiesz, która jest teraz godzina? – Wiesz, jakie to ważne? – Jezu, najpierw pożyczasz moje ubranie, a potem wysyłasz mnie do biura w środku nocy! – Masz rację, powinieneś już iść. Gdzie jest Sally Baranowski? Abe kręcił głową i zaczął szukać kluczyków od swego samochodu. Przed wyjściem obowiązkowo musieli powrzeszczeć na siebie z żonąna temat tego, co on właściwie wyrabia. Żona Abe'a musiała też oczywiście zbesztać Dukasa za to, że przychodzi w środku nocy i wygania jej głupiego męża do pracy. Miała trochę racji, więc Dukas potulnie jej wysłuchał. Potem pozwolono mu zobaczyć się z Sally Baranowski. USS „Thomas Jefferson", 03.30 czasu Greenwich (06.30 czasu lokalnego) „Samotny Łowca" wystartował do tej misji ostatni i ostatni z niej powrócił. Rafe z zaprawioną goryczą satysfakcją obserwował, jak łańcuch jego samolotów dokonuje zdyscyplinowanego odwrotu. Lotniskowiec, z którego wystartowali pełni nadziei, przyjmował ich z
powrotem na swój pokład, a nad ląd Afryki powoli wznosiła się wielka kula słońca. „Samotny Łowca" najpierw podchodził za nisko, ale Stevens po chwili skorygował tor lotu i wylądował bezbłędnie. Alan wiedział, że Stevens jest wycieńczony, ponieważ przestał już robić sarkastyczne uwagi na różne tematy. Ale jego zmęczenie nie wpłynęło na poziom pilotażu. Pewnie posadził samolot na pokładzie startowym lotniskowca i podprowadził go na skraj pokładu, w okolice trzeciej wyrzutni. Alan zaczął zbierać kartki, na których wraz ze starszym bosmanem robił notatki przez ostatnie siedem godzin. Chciało mu się sikać. Był głodny i śpiący. Za prawą burtą widać było zapierający dech w piersiach wschód słońca, jakby rozlane po niebie różowe i pomarańczowe płomienie. Płynęli na północ, wciąż oddalając się od Chińczyków. – Al, wiesz może, o co w tym wszystkim chodzi? – Stevens stanął obok niego w drzwiach włazu prowadzącego pod pokład. Nieświadomie zwrócił się do niego po imieniu. – Nie chcę teraz dyskutować o tym, czy ta decyzja była właściwa. – Pieprzyć to. Ty prawdopodobnie podjąłeś właściwą decyzję. A Donitz po prostu mógł cię nie usłuchać. Ale dlaczego uciekliśmy? – Nie wiem, Paul. – To się dowiedz. Coś ci powiem. W ciągu ostatnich dwóch tygodni ty i Rafehausen prawie przekonaliście mnie o tym, że mógłbym awansować i wydostać się z tego lotniskowca. We dwóch macie naprawdę dużą siłę przekonywania. Nigdy nie brałem udziału w takiej operacji, jak ta. Spóźniłem się na wojnę w Zatoce i to była moja szansa. Alan uśmiechnął się niepewnie. Wciąż spodziewał się ze strony Stevensa jakichś nieprzyjaznych uwag. – Zależy mi na tym, by się dowiedzieć, co się stało, tak samo jak tobie -powiedział po chwili. – Wątpię. Ty jesteś w czepku urodzony, Craik. Nie masz nadwagi, twoje gówno nie śmierdzi, rzeczy, które zrujnowałyby karierę każdego innego oficera, tobie w ogóle nie szkodzą. Ja chcę się dowiedzieć, co się stało, bo ta pieprzona operacja miała być moim biletem w drodze do góry. Chciałem za nią dostać medal i awans. A teraz czuję się tak, że jeśli powiesz mi, iż to prezydent odwołał naszą operację, to pojadę do Waszyngtonu i urwę mu jaja. Więc dowiedz się, co się stało, i powiedz mi o tym, okay?
– Paul, byłeś świetny, naprawdę. Muszę ci to powiedzieć, nawet jeśli wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. – No to też ci coś powiem. Zawsze byłem świetny. Naprawdę, Alan. Ja zawsze byłem świetny, tylko jakoś nigdy nie miało to dla nikogo znaczenia -powiedział Stevens, odwrócił się i wysiadł z samolotu przez dolny właz. Pod nimi, we wnętrzu okrętu, olbrzymie silniki nabrały pełnej mocy. Wielkie śruby zaczęły obracać się z maksymalną prędkością, pokład okrętu równomiernie wibrował. Alan, wciąż stojąc na pokładzie startowym, poczuł na twarzy mgiełkę kropelek wodnych, która przywędrowała od strony dziobu. Z kompletem samolotów na pokładzie ,.Jefferson" wracał z nieudanej misji. Jego silniki pracowały na pełnych obrotach. Waszyngton – Przepraszam, że panią obudziłem – powiedział Dukas. – Wcale nie spałam – odpowiedziała Sally Baranowski z uśmiechem na twarzy. Wiedziała, że sprawdza czy jest trzeźwa. Była równie trzeźwa jak on, może nawet bardziej. Dukas pomyślał, że wygląda o wiele lepiej, niż kiedy widział ją za pierwszym razem. Właściwie miała miły uśmiech i ładną twarz, pomimo zmarszczek, jakie wyryły na niej ciągła obawa i poczucie niespełnienia. Zaprowadził ją do gabinetu Abe'a i posadził w fotelu w takim miejscu, że mógł widzieć jej twarz w świetle stojącej na biurku lampy. Bea przyniosła im kawę. Zanim wyszła, powiedziała Mike'owi, że nie liczy się w ogóle z ludźmi i że jeśli chce, to może się przespać na sofie w salonie, ponieważ pokój gościnny zajmuje Sally, i że oczywiście będzie jej bardzo miło, jeżeli Mike zostanie na noc, chociaż, jak już wspominała, jest samolubem i nie ma szacunku dla innych ludzi. – Dzięki, Bea. – Mhm... Mike Dukas i Sally Baranowski siedzieli naprzeciw siebie. Dukas uświadomił sobie, że prawdopodobnie myślą o tym samym, ponieważ pochodzili z tego samego świata: cała ta sytuacja wyglądała jak początek przesłuchania. Dlatego nie zdziwił się, kiedy zapytała: – Więc co właściwie chce pan wiedzieć? – Interesuje mnie George Shreed.
– Tak? – Miała pani rację, wygląda na to, że zwiał. A ja chciałbym wiedzieć, dokąd. To ją najwyraźniej rozbawiło, zaśmiała się i powiedziała: – Świat jest bardzo duży. George jest inteligentnym facetem. Bardzo doświadczonym. Lepiej byłoby spytać, dokąd by nie pojechał. – No tak, wiem. Żądam od pani cudu. Niech mi pani pomoże go znaleźć. Pokręciła głową. Terazjej uśmiech był smutny. Dukas pomyślał, że przez lata często musiała widzieć ten uśmiech w lustrze. Była bezbronna, szczególnie wobec wymagań, które sama sobie stawiała. – Pracowała pani dla niego – powiedział łagodnie. – Musi pani dużo wiedzieć o tym, dokąd jeździł, co robił. Musi pani znać operacje, którymi kierował. Ludzi, z którymi się spotykał. Proszę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zrobił którąś z tych rzeczy wjakiś odmienny, nietypowy sposób? Czy kiedyś powiedział coś, co zabrzmiało śmiesznie, dziwnie, niezwykle? Spojrzała w ciemny kąt pokoju. Uśmiech zniknął z jej twarzy. – „Podwójny Podbój" – mruknęła pod nosem. Odwróciła twarz z powrotem w jego stronę, znowu się uśmiechała. – To była pewna operacja. A właściwie pewien rodzaj operacji. George był gorącym zwolennikiem wykorzystywania podwójnych agentów, wciągał do współpracy wrogich agentów i potem czujnie ich obserwował. To przypominało Alicją w Krainie Czarów. Inni ludzie z wydziału operacyjnego nie rozumieli tego, nie zgadzali się na to, ale George w końcu to przeforsował. – I co w tym szczególnego? – Nic. George po prostu taki był, stanowczy i uparty. – Co jeszcze? Przeskakiwała z tematu na temat. Nie dlatego, że nie potrafiła się skupić nad czymś dłużej; robiła to po to, żeby pobudzić swój mózg do działania. Żeby przeszłość mogła do niej przemówić. Podsunęła mu parę nowych pomysłów, ale były to raczej rzeczy bez znaczenia. W końcu Dukas zapytał: – A Chiny? – George nienawidził Chin. Naprawdę nienawidził. W rozmowach, które miały bardziej prywatny charakter, mówił na przykład, że powinniśmy wywołać wojnę z Chinami.
– Mógłby uciec do Chin? – Co za pomysł! – Może po prostu był dobrym aktorem. Potrząsnęła głową. – George nie był aktorem. Widać było po nim, co kocha, a czego nienawidzi. Nie ukrywał tego. Był naprawdę dobrym oficerem. Myślę, że musiał robić wszystko to, co musi robić każdy oficer operacyjny z prawdziwego zdarzenia: musiał oszukiwać agentów, musiał nimi manipulować. Ale jeśli się go znało, to znało się też jego uczucia. Ja znałam trochę jego żonę. To była sympatyczna kobieta, miłość całego życia. Ona też mi kiedyś powiedziała: „George po prostu nienawidzi Chin". – Sally zmarszczyła nagle brwi. – O co chodzi? – Właśnie coś sobie przypomniałam. „Chińskie Warcaby". – Przechyliła się w jego stronę, teraz połowa jej twarzy znajdowała się w cieniu. – Tak nazwał jedną z części operacyjnych „Podwójnego Podboju". Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że wybrał bardzo śmieszną nazwę. – To dziecięca gra. – No tak, ale „chińskie"? To dziwny wybór, jak na niego. I... – I co? – „Chińskie Warcaby" nie działały jak należy. Może właśnie dlatego wybrał taką nazwę. Próbowano je zastosować do trzech kolejnych operacji. I przestano je wykorzystywać. Nie wiem jak to się stało, ale George po prostu uznał, że nie działają jak trzeba. – Co to były za operacje? – Po prostu trzy operacje, które przygotował, a które w rezultacie nie zostały przeprowadzone. Wie pan, jak to się robi, szykuje się plany łączności, oblicza się koszty, ale nigdy nie wyznaczono oficerów operacyjnych do prowadzenia tych operacji, a to znaczy, że nigdy nie zostały zrealizowane. – Więc to były tylko czcze marzenia? – Nie, to były w pełni przygotowane operacje, po prostu nigdy nie zostały wprowadzone w życie. George właściwie sam je zaplanował... – Zaczęła mówić ciszej, znowu patrzyła w kąt pokoju. – Chryste – mruknęła. -To doskonały sposób na zorganizowanie z kimś spotkania. – Spojrzała na Dukasa. – On sam ustalił trasy i miejsca spotkań; powiedział, że chce mieć to wszystko pod kontrolą. Jezu, jeśli chciałoby
się z kimś spotkać potajemnie, to „Chińskie Warcaby" świetnie by się do tego nadawały. – Jej szeroko otwarte oczy i cała twarz zdradzały teraz rosnące podniecenie. – Nie wiem, czy coś sobie jeszcze przypomnę. – Proszę spróbować. – Chyba nie. George nie dopuszczał ludzi zbyt blisko do siebie. Kiedyś powiedział, że chciałby wrócić do przeszłości, to znaczy do czasów, kiedy pracował jako oficer operacyjny. I trzeba mu było na to pozwolić, bo to była jego prywatna sprawa. A przy tym to było w pewien sposób wzruszające, kiedy ten kaleki mężczyzna próbował ożywić przeszłość. – Przerwała na chwilę, uśmiech znów zniknął z jej twarzy. – Na deszczowy dzień. – Słucham? – Kiedyś zapytałam go o „Chińskie Warcaby" i tak mi właśnie powiedział. To było zaraz po tym, jak się z nim posprzeczałam. Wciąż jeszcze pracowałam dla niego, ale wytworzyło się między nami pewne napięcie, ponieważ nie zgadzałam się z nim w sprawie Alana Craika. Teraz wiem, że już wtedy postanowił mnie za to ukarać. Ale któregoś dnia zapytałam go o „Chińskie Warcaby", nad którymi wciąż pracował, i nadal nie udawało mu się wprowadzić ich w życie. Byłam na tyle sprytna, że zapytałam go jakoś w ten sposób: „Po co wciąż trzymamy na biurku te nieaktualne bzdury?", a on odpowiedział: „Na deszczowy dzień". – Spojrzała na Dukasa i wskazała ruchem głowy na okno. – A teraz właśnie pada. Dukas zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. Dukas chciał, żeby przypomniała sobie jeszcze więcej dziwnych lub zagadkowych szczegółów dotyczących Shreeda, ale ona wciąż wracała do tego samego. W końcu zerwała się z fotela i powiedziała: – Idę do biura. – Jest środek nocy. – Tam zawsze ktoś siedzi. Muszę to sprawdzić. Jeśli dobrze zapamiętałam pewne rzeczy i jeśli „Chińskie Warcaby" są wciąż aktualne, tylko w ten sposób mogę wam naprawdę pomóc. Dukas poprosił ją żeby nie jechała i powiedział jej też, że jeśli pojedzie sama o tej porze przez dzielnicę, w której mieszkali Peretzowie, nie będzie to zbyt rozsądne. Poszli razem w stronę drzwi. Sally założyła płaszcz. Dukas wziął z wieszaka czyjeś okrycie przeciwdeszczowe (miał nadzieję, że należało do Abe'a) narzucił je na bluzę i wyszli. Zapomniał,
że ma na nogach tylko sandały, na dodatek nie swoje. USS „Thomas Jefferson", 04.00 czasu Greenwich (07.00 czasu lokalnego), niedziela Rafe natknął się na Alana w momencie, gdy ten schodził z pokładu startowego, objął go ramieniem i poprowadził przez wodoszczelne drzwi ku korytarzowi wiodącemu w stronę wyłożonego błękitnymi płytkami królestwa admirała. – Poczekaj chwilę! – zawołał Alan przez ramię i wszedł do toalety usytuowanej tuż przed wyłożoną błękitnymi płytkami strefą. Rafe czekał na niego przed wejściem. – Nieźle nas wyrolowali. – Rafe był całkowicie spokojny i opanowany. Nawet jeśli odczuwał złość i zniechęcenie, nie okazywał tego wcale. Widać to było tylko po sposobie, w jaki się uśmiechał. Przez cały czas trzymał prawą rękę zgiętą i Alan mógł się jedynie domyślać, co to oznacza. – Co się stało? – Nie wiem. Wiem tylko tyle, że rozkazy przyszły z samej góry, od głównodowodzącego operacji morskich. Admirał chce się z nami widzieć. – To chyba nie wróży nic dobrego. – Daj spokój, Al. Obaj jesteśmy starszymi oficerami, nie pójdziemy przecież na przymusowy urlop. – Wymienili spojrzenia. – Nie wyobrażam sobie w tej chwili nic lepszego niż tydzień przymusowego urlopu. Obudzisz mnie, kiedy będzie po wszystkim. Nie zdejmując kombinezonów ani sprzętu, minęli biuro Rafe'a, Centrum Informacji Bojowej i poszli prosto do admiralskiego pokoju odpraw przy wrędze sto trzydziestej trzeciej. Przy drzwiach przywitał ich kapitan flagowy i wprowadził obu do środka. – Zaraz do was przyjdzie, w tej chwili rozmawia z Waszyngtonem. Jest nieźle wkurzony, ale nie na was, więc starajcie się go nie prowokować, okay? Jesteśmy po tej samej stronie. Wyjątkowo grzeczne zachowanie kapitana flagowego zdziwiło Alana; zaczął się zastanawiać, co się, do diabła, dzieje. Rafe po prostu wziął numer czasopisma „Lotniczy Tydzień" i zaczął go przeglądać. Po chwili
w drzwiach pojawiła się głowa stewarda, który przyniósł im kawę i całą tacę słynnych firmowych, czekoladowych ciasteczek „Jeffersona". Alan nalał Rafe'owi i sobie kawę, po czym uśmiechnął się na wspomnienie tych wszystkich chwil, kiedy robił to w powietrzu. Ciasteczka były jak zwykle pyszne i pożarli je błyskawicznie niczym dzieci. – Pozwól, że ja będę mówił – mruknął Rafe, strzepując okruszki z brody. – To ty jesteś szefem. W sąsiednim pomieszczeniu jakiś flagowy oficer najwyraźniej mieszał kogoś z błotem. Słychać było, że krzyczy, ale hałas pracujących na pełnych obrotach silników „Jeffersona" uniemożliwiał zrozumienie poszczególnych słów. Kiedy wszedł admirał, obaj stanęli na baczność. – No to jesteście. Musicie być wykończeni – powiedział zadziwiająco ciepłym głosem. – Tak, proszę pana. – Rafe przejechał dłonią po włosach, a potem po przodzie kombinezonu. – To, co wam powiem, musi pozostać między nami, rozumiecie? – Tak, proszę pana. – Zrobiono nam niezły numer, panowie. GOM przerwał naszą misję, ponieważ plany maiynarki i wszystkie kody prawdopodobnie dostały się w niepowołane ręce. Rafe wysunął się o krok do przodu i odezwał się niezwykle cichym głosem: – Mogłem tam stracić samoloty. Spokojnie dalibyśmy im radę, porozumiewając się na otwartych kanałach. Na pewno by się wycofali i nie padłby ani jeden strzał. – Kapitanie Rafehausen, może by i tak było, ale dostaliśmy rozkaz odwrotu. GOM ma drugą grupę bojową w Cieśninie Tajwańskiej, a więc naprawdę blisko chińskiego wybrzeża. Widać nie chciał ryzykować niczego, co mogło być uznane za prowokację. To są zresztą prawie jego własne słowa. – W jaki sposób nasze kody trafiły w niepowołane ręce? – Alan natychmiast zrozumiał strategiczne konsekwencje tego faktu. – Dlatego właśnie pan tu jest, komandorze. Starszy stopniem oficer CIA uciekł do Chin. Być może jeszcze tam nie dotarł, ale GOM nie wiedział tego dwie godziny temu. Nie brzmi to dla pana znajomo, Craik?
– Obawiam się, że nie rozumiem... – Czy słyszał pan o człowieku, który nazwa się George Shreed? – Mój Boże. – To właśnie o nim mowa. Miał nieograniczony dostęp do danych i właśnie zaczynamy generalną wymianę naszych kodów i szyfrów. To zajmie prawie trzydzieści sześć godzin, co oznacza, że zakończymy tę operację tuż przed upływem chińskiego ultimatum. Nie mamy pojęcia, co mógł jeszcze ze sobą wziąć. Czy nie ma pan spotkania w Bahrajnie właśnie w związku z tą sprawą, komandorze? – Mam – Alan zastanawiał się przez chwilę. – Ale jeśli już wiemy, że to Shreed jest owym zdrajcą, to nie bardzo wiem, czego będzie dotyczyło to spotkanie. – Więc proszę się dowiedzieć. To jest teraz dla pana sprawa pierwszej wagi, dla mnie również. KSDMW poprosiło mnie o dostarczenie panu miliona dolarów gotówką. Właśnie nad tym pracujemy. Zastanawiam się, czy kapitan Rafehausen nie powinien pana tam zawieźć, ponieważ ma odpowiednio wysoką rangę i wie, o co w tym wszystkim chodzi. – Rafe jest tutaj dowódcą lotnictwa – odezwał się Alan. – Jeśli przydarzy się najgorsze i będziecie musieli przystąpić do walki... – Prawdę mówiąc, Alan myślał w tej chwili o szansie, o której mówił Stevens. – Polecę, jeśli pan mi każe – powiedział Rafe – ale to jest gra Craika, a on nie potrzebuje niańki. Nie muszę też dla niego prowadzić powietrznej taksówki. – Nie jestem pewien, czy pan Craik nie potrzebuje niańki, poczekajmy na dalszy rozwój wydarzeń. Okay, panie Craik. Weźmie pan jeden z samolotów swojego oddziału z wybraną przez siebie załogą i milion dolarów, za które poręczy pan własnym życiem. Jeśli będzie pan mógł zrobić cokolwiek, żeby złapać tego drania, to ma pan to zrobić. Może pan nawet zastrzelić kobietę w ciąży. Napiszę dla pana otwarte rozkazy, więc jeśli pan będzie musiał gdzieś polecieć, to po prostu zatankuje pan samolot i poleci, gdzie trzeba. Może pan również korzystać z cywilnego transportu, wszystko zależy od pana. Kiedy zamierza pan wystartować? – Mam się spotkać z tym kimś za niecałe dwanaście godzin. Lot będzie trwał jakieś siedem godzin. – Proszę iść spać. Kiedy się pan obudzi, czeka pana sześciogodzinny lot. „Jefferson" zrobi część drogi za pana. Będzie to chyba najdroższy rejs pasażerski wszech czasów.
Langley O drugiej w nocy wiedzieli już, że „Chińskie Warcaby" były zupełnie nieaktualną sprawą. Chyba tylko Sally o nich pamiętała. Ostatni zapisek w dotyczących ich aktach brzmiał: Skreślone z listy jako nieprzydatne. Sally najpierw się tym zdenerwowała, potem zasmuciła. – Ciągnęłam cię tutaj taki kawał drogi zupełnie na darmo. Boże, ta moja pamięć... – Nagle zauważył, że ma ziemistą cerę, wyglądała na całkowicie załamaną. – Tak mi przykro... – Kiedy zostały skreślone? – Zobaczmy.. – Nacisnęła parę klawiszy. – Hej! W zeszłym tygodniu! -Spojrzała na Dukasa, rozjaśnionym nagle wzrokiem. – Dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz? – Jadąc tutaj, zaczęli sobie mówić po imieniu. – Może ich nadal używać, jeśli zostały anulowane? – Mógłby użyć planów łączności, a nawet poszczególnych lokalnych agentów; jeśli nie zostali już zwolnieni i nie zmienili zwyczajów. Zdarza się czasem, że pozostawieni samym sobie agenci dziwaczejąalbo nawet uciekają. W każdym razie myślę, że mógłby użyć „Chińskich Warcabów" nawet w tej chwili. To rodzaj samograja. – Ale nigdy przedtem ich nie używał, prawda? – Nigdy ich nie uruchamiał. Ale wiem, że parę razy sprawdzał ich działanie. Nawet mówił, że to robi. Jakby chciał, żeby ludzie o tym wiedzieli. -Przez chwilę stukała w klawiaturę. – To jest otwarty dziennik jego podróży. Są tu wszystkie odbyte przez niego podróże, łącznie ze spędzonymi z Janey wakacjami, spotkaniami i konferencjami. Wszyscy mamy takie dzienniki. W dziewięćdziesiątym piątym był w Pakistanie – to jeden z krajów objętych zakresem „Chińskich Warcabów". W dziewięćdziesiątym siódmym był w Indonezji, ona też należała do tego grona. Prawdopodobnie był tam w innym celu; tu jest napisane, że załatwiał coś dla Agencji, ale i tak mógł przecież skontaktować się z miejscowymi agentami. Jeśli jednak robił tam coś innego, ci agenci mogli nic o tym nie wiedzieć; miejscowi agenci w nieaktywowanej sieci to rodzaj nieświadomych posłańców lub pośredników. „Chińskie Warcaby" miały służyć stworzeniu w krótkim terminie małej sieci z miejscowymi agentami, którzy pracowaliby dla prowadzącego ich oficera operacyjnego w chwili, kiedy zaszłaby taka potrzeba. – Przez chwilę patrzyła w ekran.
– Cholera, to naprawdę świetny sposób na organizowanie spotkań! – Jeśli jest się szpiegiem. – Ale George Shreed? – Sprawiała wrażenie przerażonej wnioskami, jakie się nasuwały w oczywisty sposób. – Ten człowiek rozpieprzył mi życie i naprawdę go nienawidzę, ale on nie mógłby tego zrobić! Znowu na niego spojrzała, dostrzegł w jej oczach strach. Dukas poklepał ją po ramieniu i poczuł ciepło jej ciała. Pozwolił swojej dłoni tam zostać i wyczuł pod palcami ramiączko jej stanika pod cienką tkaniną bluzki, a nawet, zdawało mu się, lekkie drżenie. – Świetna robota – powiedział i znowu ją poklepał. – Czy po anulowaniu akt jest możliwe zdobycie planów komunikacyjnych operacji? Potrząsnęła głową i końce jej włosów musnęły jego dłoń. – Nie. To wszystko może jest jeszcze gdzieś w komputerze, aleja nie umiem się do tego dostać. – Cholera jasna – powiedział tak cicho, że zabrzmiało to prawie jak westchnienie. – Jeśli używał tych planów po to, żeby z kimś się spotkać, to być może używa ich teraz, w czasie ucieczki. Cholera! Jesteśmy tak blisko... Wylogowała się z komputera i wstała, przygryzając usta. Przeciągnęła się i ziewnęła. Dukas uznał, że chciała w ten sposób ukryć napięcie, i pomyślał, że to napięcie brało się stąd, że nie powiedziała mu wszystkiego. Przyglądał się Sally – podobało mu się jej zgrabne, pełne ciało, a jednocześnie zastanawiał się, czy rzeczywiście coś przed nim ukrywała. Opuściła ręce, zamknęła usta po tym długim, zbyt długim ziewnięciu i tak stali przez jakiś czas w milczeniu. Rozglądała się po pustym biurze; kiedy ich spojrzenia się spotkały, natychmiast odwróciła wzrok. Pozwolił, by cisza trwała, trwała coraz dłużej. Ale ona się nie odezwała. Chwyciła go za łokieć, popchnęła w stronę drzwi, sięgnęła do wyłącznika światła i powiedziała: – Pora się zbierać. Dukas miał nadzieję, że zacznie mówić, lecz nie zaczęła. Był już pewien, że nie powiedziała mu wszystkiego. Ale kiedy znaleźli się na zewnątrz budynku, na parkingu, i szli obok siebie w ciszy wczesnego poranka, oznajmiła nagle: – Jest jeszcze coś, o czym ci nie powiedziałam. – Spojrzała na niego. Może to paranoja, ale pomyślałam, że w moim biurze może być podsłuch. -Roześmiała się nieszczerze. – Jeśli pracujesz tu dość długo, to zaczynasz
myśleć właśnie w taki sposób. – Odetchnęła głęboko i powiedziała: – Mam akta „Chińskich Warcabów". – Skąd? – spytał z nieudawanym podnieceniem. – Kiedy George Shreed mnie wrobił, chyba mi nieco odbiło. Chciałam się jakoś na nim zemścić, tylko jeszcze nie wiedziałam jak. Więc przeniosłam trochę jego materiałów na dyskietkę; były wśród nich między innymi akta „Chińskich Warcabów". – Już wtedy go podejrzewałaś? – Nie! Ja po prostu... Do diabła, może właściwie zaczęłam go podejrzewać, Jezu... Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Ale na pewno złamałam parę przepisów. – Gdzie jest ta dyskietka? – W banku. Mike, jeśli to wyjdzie na jaw, to po mnie. – Nic ci się nie stanie. – Nie, mówię poważnie. Agencja nie ma litości dla ludzi, którzy coś jej podkradają. Uwierz mi: potraktują mnie gorzej za to, że przekazałam ci wyniesione stąd informacje, niż George"a, jeśli go złapią. George przynajmniej ma coś na wymianę, całe lata szpiegowania. – Znowu się zaśmiała. – Dadzą mu cholerny złoty spadochron, żeby im o tym opowiedział! Ale ja, ja nie mam nic. – Szczerość nie popłaca. – Chciałeś powiedzieć, że nieudacznictwo nie popłaca. W każdym razie, Jezu, zadbasz o to? Obiecał jej, że nikt poza nim nie będzie wiedział, skąd dostał akta „Chińskich Warcabów", że nie zrobi ani jednej kopii i że nie powie o tym w sądzie. Ale wiedział, że będzie musiał tak zrobić, jeśli złapią George'a Shreeda. Ona też o tym wiedziała. Przy końcu parkingu chwyciła go pod ramię, kałuże po niedawnym deszczu odbijały światła ulicznych latarni. Dukas jak zawsze, kiedy narażał kogoś na niebezpieczeństwo – na przykład, kiedy wysyłał agenta w niebezpieczne miejsce – czuł się winny, a jednocześnie odczuwał pragnienie opiekowania się Sally. Przycisnął jej rękę do swojego boku. – Lubisz włoskie potrawy? – Uwielbiam – odpowiedziała zaskoczona. – Robię całkiem dobre gnocchi. Z szarymi orzechami i mozzarellą. Pomyślałem, że może chciałabyś... Wiesz, że nie jadłem jeszcze kolacji?
Mieszkam mniej więcej po drodze do Abe'a. Oparła się o samochód. – Minęła już trzecia rano, więc chyba mówisz o śniadaniu. – Mam też płatki śniadaniowe. Spojrzała na niego, na pół zdziwiona, na pół rozbawiona. – Muszę to jeszcze przemyśleć. – Okay. W samochodzie odezwała się dopiero wtedy, kiedy wyjechali na autostradę: – Naprawdę muszę to jeszcze przemyśleć. Może po prostu jutro... to znaczy dzisiaj, przywiozę ci tę dyskietkę. I może wtedy... Pomyślał, że zabrzmiało to całkiem dobrze. Poczuł się trochę nie w porządku wobec Emmy Pasternak, ponieważ wiedział doskonale do czego zmierzali oboje z Sally Baranowski. Ale był na tyle realistą, że zdawał sobie sprawę, iż Emma zaczęła go ostatnio unikać, choć nie wiedział jeszcze dlaczego tak się działo. Wróciwszy do siebie, zadzwonił do swojej starej jednostki zajmującej się ściganiem zbrodniarzy wojennych w Bośni. Była tam dziesiąta rano, telefon odebrał jego francuski przyjaciel i były zastępca, Pigoreau. – Mike! Kiedy do nas wracasz, amigol – powiedział dziarskim, ochrypłym od mnóstwa wypalanych papierosów głosem. – Pig, chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. – Sam miał głos ochrypły ze zmęczenia. – Dla ciebie wszystko. No, prawie wszystko. Kiedy do nas wracasz? – Mam tu urwanie głowy. Może, kiedy z tym skończę, pojadę do Hagi. Posłuchaj, mieliśmy paru mudżahedinów, którzy byli nam coś winni. – Którzy nas się bali, chciałeś powiedzieć. Tak? – Znajdź takiego, który ma Bośniaczkę za żonę, najlepiej, żeby mieli parę dzieciaków. Powiedz mu, że zyska u nas dużo punktów, jeśli zacznie rozpowszechniać wiadomości o groźnym kryminaliście, odpowiedzialnym za zabójstwo irańskiego muzułmanina, który służył sprawie islamu w Afryce. Okay? – Mike, co ty tam szykujesz? – zaśmiał się Pigoreau. Na pewno nie gnocchi dla Sally Baranowski, pomyślał Dukas i powiedział: – Chcę, żeby ta wiadomość szybko się rozeszła. To wygląda tak, Pig...
-Musiał powiedzieć Pigoreau konieczne minimum. – Ten facet ucieka, być może kieruje się do Iranu. Myślę, że żeby tam dotrzeć, będzie musiał przejechać przez parę muzułmańskich krajów. Może ktoś go tam wypatrzy, rozu-m iesz? – Mike! To jak szukanie igły w... zapomniałem tego słowa. – W stogu siana. Masz rację, ale jestem porządnie zdesperowany. – Czy to dla pięknej Rose? – Skąd wiesz? – Parę tygodni temu zadzwoniła do mnie, szukała ciebie, Mike. Ma cudowny głos... – Możesz to zrobić? – Oczywiście, ale rozumiesz, to pojedynczy człowiek... czy wiesz dokąd jedzie, znasz trasę jego podróży? – Wiem, że do poruszania się używa dwóch stalowych kul. Od pasa w dół jest praktycznie sparaliżowany. – To zmienia postać rzeczy. – Pigoreau zakaszlał. – O wiele łatwiej jest znaleźć kalekę. Oczywiście może się też poruszać na wózku albo samochodem, albo... – Prześlę ci e-mailem jego fotografię. – Znasz jego nazwisko? – George Shreed S-H-R-E-E-D. Powiedz temu mudżahedinowi, że on jest niebezpiecznym zbrodniarzem wojennym. – A jest? – Ja mówię, że jest, a przecież wciąż dowodzę tą jednostką. – Dobrze. – Powiedz też, że jest zamieszany w zabójstwo Ben Ali Houssana, alias Franci w Mombasie w Kenii w 1991 roku. Oficjalnie Franci popełnił samobójstwo, ale tak naprawdę dostał dwa strzały w tył głowy. – To zrobił ten Shreed? – Nie ujmuj tego w ten sposób, Pig. Po prostu powiąż z tym jego nazwisko i powiedz, że właśnie dlatego go szukamy. Nagroda wynosi dziesięć tysięcy dolarów. – To opróżni do czysta moją kieszeń, pomyślał. – Jeśli nasz mudżahedin rozpowie o tym i jeśli dostaniemy potwierdzenie z co najmniej dwóch krajów, że dotarło tam zdjęcie i opis poszukiwanego, damy mu tysiąc dolarów i trwałe poczucie bezpieczeństwa w Bośni. Pigoreau gwizdnął przeciągle i powiedział: – Dobrze, że mam do ciebie zaufanie, Mike.
– Masz z tym jakiś problem, Pig? Pigoreau nie miał z tym żadnego problemu. Dla niego, tak samo jak dla Dukasa, prawo czasem było boginią, której należało służyć; a czasem czymś, co należało wziąć w swoje ręce. – Jesteś copain, Pig. Dukas odłożył słuchawkę i usiadł zgarbiony na łóżku. Prawdę mówiąc, nie znosił naginania prawa do swoich potrzeb. Nie czuł się z tym dobrze. Często myślał o tym, gdy nie mógł zasnąć. Wysłał zdjęcie Shreeda i padł na łóżko. Chociaż dręczyło go poczucie winy, zasnął natychmiast.
26 Nikozja, Cypr George Shreed przekuśtykał przez hol luksusowego hotelu, w którym izraelski wywiad zarezerwował dla niego pokój, zostawił bagaże z pilnującym ich numerowym przy ladzie recepcji i ruszył w kierunku ukrytej pod wyłożonymi czerwonym chodnikiem schodami męskiej toalety. U dołu schodów zamiast w prawo, jak wskazywał umieszczony na ścianie dyskretny znak, skręcił w lewo. Długim, ciemnym korytarzem dotarł do kuchni, przeszedł przez nią i wyszedł z hotelu tylnymi drzwiami. Kiedy ci, którzy go śledzili, weszli do hotelu, jego już tam nie było. Znalazł sobie pokój w starej, greckiej dzielnicy i wynajął do ochrony dwóch, mających akurat wolne, tureckich policjantów. A potem umówił się na spotkanie z ludźmi z izraelskiego wywiadu, którzy powinni siedzieć mu na ogonie przez cały czas. Z podpułkownikiem Beginem z Mosadu spotkał się w kawiarni. Dwaj stanowiący ochronę Shreeda policjanci usiedli przy dwóch stolikach po obu jego stronach; ludzie Begina zajęli miejsca przy oknach. Dwaj policjanci wciąż obserwowali Shreeda; Izraelczycy wyglądali na ulicę. – To zupełnie niepotrzebne – powiedział podpułkownik Begin, wykonując ręką ruch w stronę obu Turków. – Zależy z czyjego punktu widzenia – odpowiedział Shreed, uśmiechając się ponuro. Morfina przestawała działać i nogi bolały go coraz bardziej. – W ten sposób tylko utrudnia pan sprawę – powiedział Begin. – Chce pan zawrzeć z nami umowę, a zachowuje się pan, jakbyśmy byli złodziejami. – Chciał pan chyba powiedzieć, że zachowuję się, jakbyście byli agentami izraelskiego wywiadu. Nie mam po prostu ochoty, żeby porwano mnie z jakiejś ulicy w Nikozji i wysłano pocztą lotniczą do Tel Awiwu. Chcę tutaj, w przyzwoitej kawiarni ubić z wami interes, jak normalny, cywilizowany zdrajca. – Co ma pan nam do zaoferowania? Shreed zmusił się do uśmiechu. – Wie pan, kim jestem, pułkowniku. Begin siedział rozwalony na krześle, krocze dość wyzywająco
skierował w stronę Shreeda. Miał brutalną twarz, krótko obcięte włosy i muskularne, mocne ciało. Wyglądał na człowieka, który nie waha się użyć przemocy i traktuje ją jako jedną z naturalnych form przekonywania swoich oponentów. Zaczął bębnić palcami po metalowym blacie stołu. – Dlaczego pan to robi? – To nie pańska sprawa. Begin odwrócił się do jednego ze swoich ludzi, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Potem obrócił się z powrotem w stronę Shreeda i zapytał: – Czego pan chce? – Nowej tożsamości – do końca życia. Domu. Pensji. Ochrony. Begin parsknął śmiechem. – Dlaczego zwrócił się pan do nas? – Bo uwielbiacie amerykańskie tajemnice. Begin postukał palcami w blat stołu, podciągnął nogi i wstał. – Odezwiemy się do pana – powiedział. – Macie na to dwadzieścia cztery godziny. – A co potem? – Begin uśmiechnął się obrzydliwie. Shreed wzruszył ramionami. – lian? A może Irak? Uśmiech zniknął z twarzy Begina. Spojrzał na stanowiących ochronę Shreeda policjantów, prychnąłw ich stronę pogardliwie i wyszedł, a w chwilę później wyszli też jego ludzie. Shreed pozostał sam przy stoliku, pił pomału kawę. W głębi duszy podzielał opinię Begina o dwóch tureckich policjantach; kiedy zdał sobie z tego sprawę, doznał nagle nieznanego mu dotąd uczucia zagubienia, jakiego doświadcza człowiek, który zostawia wszystko co znajome i bezpieczne za sobą. Po raz pierwszy od chwili, gdy opuścił Stany, poczuł pustkę, osamotnienie i strach przed tym, że już na zawsze pozostanie outsiderem. Co zrobi, jeśli Izrael nie zapewni mu ochrony? Wzruszył ramionami i zaczął myśleć o tym, gdzie w tym mieście mógłby kupić morfinę. „Jestem taki samotny, kochanie. Jestem taki samotny, że mógłbym umrzeć..." Waszyngton Dukas był u siebie w biurze przed ósmą, wyglądał na przemęczonego
i niewyspanego. Przyniósł ze sobą dwa największe kubki kawy, jakie mógł dostać w barze na rogu, i cztery pokryte lukrem przedmioty, które sprzedano mu jako pączki, chociaż bardziej przypominały wymiętoszone, małe poduszeczki. Odsłuchał wiadomości ze swojej automatycznej sekretarki i nie znalazł żadnego nagrania godnego uwagi. Od wczoraj właściwie nic się nie zmieniło. Jeśli Shreed rzeczywiście uciekł, to nie było go już od ponad dwudziestu czterech godzin – miał więc dość czasu, żeby znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie. Dukas starał się nie myśleć o bezpiecznym George'u Shreedzie, o George'u Shreedzie, który gdzieś tam uśmiecha się z zadowoleniem, podczas gdy jego chińscy przyjaciele poklepują go po plecach i zapewniają, że przyjmą go w Chińskiej Republice Ludowej ze wszystkimi należnymi prawdziwemu bohaterowi honorami. – Ty skurwysynu – powiedział Dukas na głos. Właśnie zjadał trzecią z oklapniętych poduszeczek, kiedy zadzwonił Menzes. – Gdzie ty się podziewałeś?! – krzyknął od razu. – Byłem tutaj. A przedtem musiałem tu jakoś dojechać. Uspokój się, Carl. – Nie uspokoję się! Rozpieprzyłeś dochodzenie, które ciągnęło się latami i zamierzam za to skopać ci tyłek! – Carl, co do diabła...? – Ta cholerna prawniczka Siciliano spieprzyła sprawę, i to ty jesteś temu winien! – Menzes teraz naprawdę wrzeszczał. Jego gniew nie był udawany, co do tego nie można było mieć najmniejszych wątpliwości. Dukas czekał, aż złość Menzesa opadnie; po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin pozwalał mu siebie znieważać. W końcu powiedział: – Nie rozumiem, Carl. O co ci chodzi? – Akurat, nie rozumiesz! Powiedziałeś tej prawniczej cipie o Shreedzie i ona wszystko spieprzyła! – Poczekaj chwilę! Carl, Jezu, powiedz mi dokładnie, co się stało. – Nie udawaj przede mną niewiniątka, Dukas! Dobrze wiesz, co się stało! Oszukiwałeś mnie, ty sukinsynu! Ty wiedziałeś, wiedziałeś! – Wiedziałem o czym? Menzes zamilkł na chwilę – Dukas słyszał jego oddech – a po chwili odezwał się groźnym, niskim głosem: – Ta cipa zadzwoniła przedwczoraj do Shreeda i powiedziała, że
zamierza przesłuchać go pod przysięgą! Powiedziała do niego: „Top Hook"! A wczoraj złożyła wniosek o pozwanie George'a Shreeda do sądu, żeby odpowiedział przed nią w sprawie Rose Siciliano przeciw CIA. Jak mogłeś o tym nie wiedzieć, skoro pieprzysz się z tą dziwką? Dukas był wściekły. Był wściekły, że Menzes wie o nim i o Emmie. Był też wściekły na samą Emmę i na siebie, za to, że pozwolił, by połączył ich tak bliski związek i w ten sposób sprzeniewierzył się czemuś ważnemu. Był też zły, że Menzes go obwinia. Powiedział jednak: – Może przestaniesz mnie wyzywać? – Nie znam gorszych wyzwisk, bo bym ich teraz użył! Gdybyś tu był, urwałbym ci jaja. – Carl, przysięgam, że nie wiem o czym mówisz. To prawda, spałem z Emmą Pasternak, ale nie powiedziałem jej nic o sprawie, a już na pewno nie o Shreedzie. Nie okłamuję cię, naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Skąd wiesz, że Emma Pasternak dzwoniła do Shreeda? Menzes znowu zamilkł na moment, najwyraźniej po to, żeby zapanować nad sobą. Kiedy się odezwał, był już spokojniejszy: – Sekretarka Shreeda odnotowała tę rozmowę. Rozmawiałem z niądwie godziny temu. – A skąd wiesz, co Emma powiedziała? – A jak myślisz? Nagrywaliśmy jego rozmowy. Myślisz, że nie nagrywamy rozmów pracowników CIA? Chyba zwariowałeś? Pasternak zapytała go, czy Top Hook to on. Użyła też w tej rozmowie słowa „szpieg". – Cholera – jęknął Dukas. – To dlatego uciekł. – Co ty powiesz? – Ton głosu Menzesa zmienił się trochę, wściekłość ustąpiła miejsca sarkazmowi. – Jak mogłeś o tym nie wiedzieć? – Nie wiedziałem, przysięgam. Pasternak jest jak beczka prochu. Ale skąd się dowiedziała? Przysięgam na Boga, Carl, nigdy nawet nie wspomniałem przy niej o Top Hooku. Nie powiedziałem jej nic. Nic! – Więc powiedziała jej o tym Siciliano. Prawdę mówiąc, gówno mnie to obchodzi; wystarczy mi, że wiem, że to wyszło od was. Ty i twoi ludzie rozpieprzyliście mi dochodzenie! – Twoje „dochodzenie" od pięciu lat siedziało na dupie i czekało nie wiadomo na co! Nic nie wiedzieliście, dopóki my nie przejęliśmy sprawy! – Nie krzycz na mnie! – To ty na mnie nie krzycz!
– Pieprz się, Dukas, najchętniej wyprułbym ci flaki! – To ty się pieprz! W tym momencie Dukas zdał sobie sprawę, że w drzwiach stoi Triffler z płaszczem przeciwdeszczowym przerzuconym przez ramię. Jak długo tak tu stał, trudno było orzec, ale wyglądał na zaskoczonego. Dukas rzucił słuchawkę na widełki. – Menzes – powiedział i usiadł. Był czerwony na twarzy i oddychał z wyraźnym trudem. – Wiedziałem, że to ktoś, kogo znasz. – Triffler podszedł bliżej. – Ogromnie się cieszę, że nie wziąłem dzisiaj ze sobą dzieci, żeby zobaczyły, gdzie tatuś pracuje. Dukas oparł głowę na prawej dłoni i powiedział: – Dick, jestem bardzo, bardzo wkurzony, i jeśli mi się narazisz, to cię zabiję. Zajmij się czymś i daj mi na chwilę spokój. Potem siedział i myślał o tym, co powiedział mu Menzes. Łatwo ustalił chronologię zdarzeń: Emma dzwoni do Shreeda; Shreed panikuje; Shreed ucieka. I zrobił to tak szybko, jakby rzeczywiście miałjuż gotowy plan ucieczki. Po prostu zawiadomił swoich, że muszą go stąd wyciągnąć i zniknął. A to znaczyło, że naprawdę był teraz w Pekinie i przyjmował od Chińczyków podziękowania i gratulacje. – O kurwa! – Dukas wziął z biurka stos dokumentów i rzucił nimi o ścianę. Zaczął cofać się w pamięci od chwili, w której Emma zadzwoniła do Shreeda. Jak dowiedziała się o Top Hooku? Odpowiedź na to pytanie stanowiła zarazem odpowiedź na pytanie, kiedy? Był pewien, że po zdobyciu informacji natychmiast ją wykorzystała. Więc jeśli zadzwoniła do Shreeda przedwczoraj, to wiedziała od środy, a najwcześniej od wtorku. Wtorkową noc spędziła z nim. A tej nocy zadzwonił Alan. I powiedział, że George Shreed zdobył tytuł Top Hooka na lotniskowcu „Midway". Rany boskie, pomyślał Dukas, ona zdobyła te informacje ode mnie. A ja po prostu nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie musiał się zastanawiać, dlaczego Emma zadzwoniła do Shreeda, ponieważ znał ją na tyle dobrze, że wiedział, iż dla swojej klientki zrobiłaby wszystko. Żeby dowieść niewinności Rose, nie cofnęłaby się
nawet przed wypłoszeniem ważnego szpiega. Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer Emmy. – Czego chcesz? – zapytała ochrypłym głosem i takim tonem, jakby Dukas był ostatnią osobą na świecie, która miałaby powód, żeby do niej dzwonić. – Czy zadzwoniłaś do Georga Shreeda, powiedziałaś mu, że zamierzasz przesłuchać go pod przysięgą, i zapytałaś go, czy jest szpiegiem o kryptonimie Top Hook? Przez chwilę milczała. A potem zapytała: – A jeśli nawet, to co? – Czy zdobyłaś tę informację, podsłuchawszy moją rozmowę telefoniczną, wtedy gdy byłaś u mnie? – A jeśli nawet, to co? – Jezu Chryste! – zaczął krzyczeć. – Czy wiesz co zrobiłaś? – Zdjęłam podejrzenie z mojej klientki. – Naraziłaś bezpieczeństwo tego kraju. Roześmiała się na to i powiedziała: – Myślałam, że oczyszczenie Siciliano z zarzutów było dla ciebie najważniejszą sprawą na świecie, Mike. Przecież ją kochasz, prawda? I chcesz uratować jej karierę. – Jezu, Jezu, Emma, zrobiłaś to za moimi plecami. Wykorzystałaś mnie. Zaśmiała się szyderczo. – Nie bądź dzieckiem – skwitowała. Miała rację; powinien w końcu dorosnąć. – Wystraszyłaś Shreeda i on uciekł. – Właśnie o to mi chodziło. Wygrałam! – Wygrałaś? – Wygrałam sprawę Siciliano, ty dupku. Jestem prawnikiem. Wiedziała, że będą o tym musieli kiedyś porozmawiać. Może nawet przygotowała się do tego, ponieważ nagle zmieniła ton. – Hej – powiedziała łagodnym głosem; mógł sobie wyobrazić, że się uśmiecha. – Nie wskoczyłam ci do łóżka tylko po to, by zdobyć haka na Shreeda. Naprawdę cię lubię. Powinien na to odpowiedzieć, zdawał sobie doskonale sprawę, że powinien, a jednak nie mógł. W każdym razie nie potrafił odpowiedzieć w sposób, jakiego oczekiwała. Pomyślał, że jeśli rozmawiałby z jej nocnym wcieleniem, to mógłby się nawet z nią pogodzić. Ale w świetle
dnia nie było na to szans. Po chwili ona też to zrozumiała i zapytała cierpkim tonem: – Czy to znaczy, że nie będę mogła już spędzać nocy u ciebie? Dukas odłożył słuchawkę. Przez następnych parę minut siedział bez ruchu w swoim fotelu. Kiedy w końcu udało mu się uporządkować myśli, podszedł do ściany ze skrzynek dzielącej go od Trifflera i powiedział łagodnym głosem: – Dick, przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej. Byłem naprawdę wytrącony z równowagi. Mógłbyś, proszę, zadzwonić do Carla Menzesa i powiedzieć mu, że chcę z nim porozmawiać? – Obawiał się, że gdy Menzes usłyszy jego głos, znowu zacznie go obrzucać przekleństwami. Ale Menzes też już się prawie zupełnie uspokoił. Kontrolował swój głos – był zły i zawiedziony, ale panował nad sobą. Dukas powiedział mu, że miał rację; że to właśnie przez niego, przez Dukasa, Emma uzyskała informacje, za pomocą których udało jej się wypłoszyć Shreeda. – To wszystko moja wina – powiedział Dukas. – Okay, złożę skargę w tej sprawie, a KSDMW zrobi z tobą, co uzna za stosowne. Oskarżę też Pasternak o wystawienie na szwank bezpieczeństwa narodowego. – Będę świadczył w tej sprawie. – Będziesz musiał świadczyć w tej sprawie. Nikozja Na popołudniowym niebie nie było nawet jednej chmurki, ale kuśtykając ulicami miasta, George Shreed widział tylko wąski pasek błękitu. Każdy krok sprawiał mu ból, ponieważ wspierał się teraz na drewnianych staromodnych kulach z wygiętymi uchwytami: nie zostały wykonane dla człowieka, który musiał za ich pomocą przenosić prawie cały swój ciężar. Dwaj wynajęci gliniarze wałkonili się gdzieś za nim. Byli znudzeni ochranianiem go i bali się Izraelczyków. Chcieli już iść do domu; zgodzili się zostać dopiero wtedy, gdy zapłacił im dodatkowo za ich usługi. Po kolejnej dopłacie jeden z nich powiedział, gdzie tutaj można dostać morfinę; ale nie zgodził się jej dla niego kupić. Nie stanowili porządnej ochrony, ale lepsza była taka niż żadna. Obejrzał się. Są zbyt daleko z tyłu, pomyślał. Izraelczycy mogli porwać go z ulicy, a ci dwaj
na pewno nie zdążyliby przyjść mu z pomocą. Izraelczycy albo Chińczycy, jeśli zorientowali się, że użył przesłanego przez nich paszportu. Albo Rosjanie, jeśli dowiedzieli się o jego ucieczce. Albo ludzie z jego własnej Agencji. Miał coraz mniej czasu. Podpułkownik Begin od razu mu się nie spodobał, ale nie mógł sobie teraz pozwolić na to, żeby jakieś emocje utrudniały mu osiągnięcie celu. Zdobycie jakiegoś bezpiecznego schronienia. „Jestem taki samotny, kochanie..." Nagle, jakby wyrósł spod ziemi, pojawił się przed nim jakiś dzieciak, odgarnął z czoła burzę czarnych włosów i uniósł drobną, brązową twarzyczkę w jego stronę, jakby szukając słońca. Miał najwyżej dziesięć lat, wyglądał jak turecki aniołek. – Czego chcesz, facet? – zapytał. – Czego chcesz? Kobiety? – Szukam morfiny – odpowiedział Shreed. Chłopak zniknął w wąskiej szczelinie między dwoma budynkami. Shreed pokuśtykał za nim, ale usłyszał, że jeden z jego ochroniarzy chrząka znacząco i mówi coś po cichu; chciał go chyba powstrzymać: Nie? Jeszcze nie? To nie ten? Po chwili z drzwi odległego o paręnaście metrów domu wyszedł mężczyzna i przywołał Shreeda nieznacznym ruchem dłoni. Shreed ruszył w jego stronę. Jamal Khouri był sierżantem policji w Nikozji i agentem Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Te jego zajęcia rzadko ze sobą kolidowały, jego obowiązki wobec OWP najczęściej sprowadzały się do informowania organizacji, czym się aktualnie zajmuje i co się dzieje w tutejszej policji. Był jednak lojalnym Palestyńczykiem i miał nadzieję wrócić kiedyś tam, gdzie przed powstaniem państwa Izrael znajdował się dom jego ojca. Kiedy zobaczył tego poruszającego się o kulach człowieka, dokonywał właśnie obchodu; zamierzał między innymi sprawdzić miejsca, w których handlowano narkotykami i spotkać się ze swoimi informatorami. Drobni handlarze narkotyków zbytnio go nie interesowali; ignorował ich, chyba że zaczynali używać przemocy. Byli jednak bezcennym źródłem informacji, jeśli sprawdzało się ich od czasu do czasu. Dlatego właśnie raz czy dwa razy na tydzień obchodził wszystkie te miejsca, kontrolował je, przypominał komu trzeba o swojej obecności i zbierał informacje.
Kiedy zobaczył tego poruszającego się o kulach człowieka, przypomniał sobie natychmiast, że dziś rano, przed wyjściem do pracy, otrzymał e-maila od swojego towarzysza z OWP z Turcji: poszukiwano Amerykanina, który zamordował irańskiego agenta. Do wiadomości dołączona była fotografia poszukiwanego, z opisu wynikało, że ten człowiek porusza się o kulach. Khouri patrzył, jak mężczyzna z wysiłkiem zbliża się do detalicznego handlarza narkotyków, którego nazywano Wąsaczem. Ten człowiek na pewno był Amerykaninem; Khouri zwróciłby na niego uwagę, nawet jeśli poruszałby się bez pomocy kul. Poczuł silne podniecenie; w trakcie wykonywania rutynowych, nudnych obowiązków zdarzało mu się to nieczęsto. Trzymając się ścian domów, zaczął iść w ich stronę. Obaj mężczyźni stali w drzwiach domu znajdującego się po drugiej stronie ulicy, widział w tej chwili tylko ramię i nogę tego Amerykanina. Wąsacz zauważył Khouriego i nawet spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, jakby mówił: ja tu tylko załatwiam interesy. Amerykanin wciąż odwrócony był plecami. Khouri chciał zobaczyć jego twarz. A potem Wąsacz musiał nagle przyspieszyć transakcję, bo Amerykanin obrócił się w stronę ulicy i Khouri zobaczył jego twarz. Teraz był już pewien. – Hej! – zawołał, sięgając do znajdującej się pod marynarką kabury po turecką kopię mausera 32. – Hej, policja! – krzyknął po angielsku i uniósł broń lufą do góry. – Ty, Amerykanin, pod ścianę! – Nie spodziewał się, żeby chodzący o kulach człowiek mógł stawiać opór. A potem wszystko stało się jakby w jednej chwili. Kulawy mężczyzna dał jakiś znak jedną ze swoich kul i zawołał coś koślawą tureczczyzną. Khouri obniżył pistolet do pozycji strzeleckiej i przystanął pośrodku ulicy w odległości zaledwie trzech metrów od niego. Wąsacz odsunął się od Amerykanina, chowając pieniądze i coś jeszcze do bocznej kieszeni. Khouri usłyszał z lewej strony czyjś krzyk i obrócił się w tamtą stronę – biegło ku niemu dwóch mężczyzn, jeden z nich właśnie wyciągnął z wiszącej przy pasie kabury pistolet. – Polisi! – krzyknął nadbiegający mężczyzna. – Policja! – odkrzyknął Khouri. Nie znał tych ludzi, a znał wszystkich policjantów, którzy pracowali w tej części miasta. Był pewien, że to nie są prawdziwi policjanci, być może po prostu szli za Amerykaninem, żeby go obrabować. Nadbiegający mężczyzna uniósł broń w górę i Khouri strzelił do
niego. Mężczyzna zatrzymał się i ze zdziwieniem spojrzał na plamę krwi rozlewającą się po jego żółtej koszuli. W tym momencie Khouri poczuł straszliwy ból przenikający jego prawe ramię; zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, że Amerykanin przysunął się tymczasem na tyle blisko, że zdołał go uderzyć swojąkulą. Pistolet wysunął mu się z dłoni, uderzył o bruk i ześlizgnął się do wnętrza kratki ściekowej. Khouri odwrócił się i zobaczył, że kaleki mężczyzna zaczyna uciekać. Próbował przezwyciężyć ból w złamanym ramieniu i pobiec za nim, kiedy nogi nagle jakby uciekły spod niego i stracił przytomność; zdążył jeszcze pomyśleć, że ktoś strzelił mu w plecy i prawdopodobnie trafił w kręgosłup. Shreed zmusił się prawie do biegu. Nogi bolały go niemiłosiernie, ale udało im się wynieść go za róg ulicy, gdzie kule nie mogły go już dosięgnąć. – Gonif. – krzyknął. Z któregoś domu wyszła kobieta i zaczęła mu się przypatrywać. – Gonif. – powtórzył. Nie wiedział jak jest „złodziej" po turecku i to słowo w jidysz zasłoniło mu czemuś w pamięci odpowiedniki w językach francuskim, niemieckim i indonezyjskim, które znał. Ale ta kobieta chyba go zrozumiała. Poszła na róg ulicy, spojrzała na leżące ciała i zaczęła coś wrzeszczeć po turecku. Ktoś wziął Shreeda pod ramię. Chciał się wyrwać, ale zobaczył, że jest to niski, starszy od niego mężczyzna w jarmułce. Mężczyzna skinął głową i zaczął go prowadzić, bez przerwy trajkocząc w języku jidysz. – Gonif – powiedział Shreed i pozwolił się prowadzić. W kieszeni miał dziesięć nowych ampułek morfiny. Waszyngton Ray Suter chodził nerwowo w tę i z powrotem po swoim mieszkaniu. Od wielu dni starał się zapomnieć o tym, że zabił Tony'ego Moscowica. Nigdy nie lubił przyznawać się, że zrobił coś źle, a wiedział, że to akurat zrobił naprawdę okropnie. Suter czuł, że coś jest nie tak. Ale nie wiedział co. Był przekonany, że Shreed jest w Budapeszcie. Zaniepokoił się trochę, kiedy Nickie haker powiedział mu, że Shreed nie używał swoich komputerów w czwartkową noc – zmiana schematu zawsze niepokoi – ale przecież w czwartek po południu Shreed zadzwonił do biura, że jest
chory. A więc poleżał w łóżku do piątku i poleciał do Budapesztu. Suterowi nie podobało się to, że Shreed gdzieś wyjechał. Z jego, Sutera, pieniędzmi! Być może to właśnie tak długo trwające napięcie najbardziej go dręczyło... Kiedy zadzwonił telefon, podskoczył jak porażony prądem. – Suter. – Panie Suter, mówi oficer dyżurny siódmego wydziału CIA. Niech się pan zamelduje tak szybko, jak to tylko możliwe na trzecim piętrze. Proszę poczekać w holu. Ktoś wyjdzie po pana. Suter wiedział, że jeśli się odezwie, to zacznie się jąkać. Co, do diabła, jest na trzecim piętrze? Czy chodzi o Tony'ego Moscowica? Zwilżył wargi, wziął głęboki oddech i zapytał: – Ale o co chodzi? – Ja tylko przekazuję wiadomość – powiedział oficer dyżurny i powtórzył wszystko jeszcze raz. Suter właśnie zaczął mówić, że przecież jest sobota, ale oficer dyżurny pożegnał się i odłożył słuchawkę.
27 Kwatera główna KSDMW Późnym popołudniem Dukas uporządkował akta i przekazał je Trifflerowi, który przyjął to z widocznym zaskoczeniem. Dukas postanowił wycofać się ze sprawy Siciliano i wrócić do Trybunału do spraw Zbrodni Wojennych. – Ale ty przecież nie jesteś niczemu winien! – zaprotestował Triffler. – Spieprzyłem tę sprawę. – Nieprawda. – Pozwoliłem komuś za bardzo się do siebie zbliżyć i zdobyć informacje, dzięki którym ten ktoś spłoszył podejrzanego. To moja wina, Dick -pow iedział i wręczył mu następną teczkę. – A właśnie zaczynałem się do ciebie przyzwyczajać. – Pomyśl, jak tu będzie czysto, kiedy mnie nie będzie. – To prawda, jesteś flejtuchem i nie potrafisz dobrze kierować ludźmi. Ale muszę ci powiedzieć, że cię polubiłem, Dukas. Dukas, lekko zaszokowany, spojrzał na wysokiego, czarnego mężczyznę. Był tak zdziwiony, że nie od razu usłyszał dzwonek telefonu, chociaż jego ręka sięgnęła po słuchawkę, jakby miała własne uszy. Przyłożył słuchawkę do ucha i odwrócił się, żeby ukryć zmieszanie. – Dukas. – Mike, Matko Przenajświętsza, gdzie ty zniknąłeś? – To był Pigoreau. Opóźnienie spowodowane transmisją satelitarną sprawiało, że można było odnieść wrażenie, iż dzwoni z księżyca. – Byłem przez cały dzień w biurze. Hej, Pig... – Mike, zamknij się! Mamy coś, co dotyczy tego twojego faceta, tego, który chodzi o kulach. Słyszysz mnie? Dukas pochylił się nad biurkiem i przycisnął telefon do ucha. – Shreeda? – Pewien gość twierdzi, że widział go na Cyprze, ale to wszystko jest strasznie pogmatwane. Staramy się to jakoś wyjaśnić, ale na razie wiadomo tylko, że była tam jakaś strzelanina, ten facet jest w szpitalu, a gliny biegają dookoła tego jak psy wokół suki z cieczką. Zupełna bruohaha, ale musiałem do ciebie zadzwonić, bo ten twój facet może tam był.
– Kto leży w szpitalu? Shreed? – Serce waliło mu jak młotem. – Nie, ten gość, który twierdzi, że go widział. To Palestyńczyk, jak sądzę, i glina na dodatek; myślę, że mówimy o tym samym facecie. Być może było tam dwóch gliniarzy. Nie jestem pewien, trudno się w tym wszystkim zorientować. Może po prostu nasz mudżahedin podsunął nam tę historyjkę, żeby dostać swój tysiąc dolarów. – Cholera jasna. Poczekaj chwilkę, Pig. – Dukas pochylił się nad biurkiem; kiedy spojrzał przez ścianę ze skrzynek na Trifflera, napotkał jego spojrzenie. Przykrył mikrofon telefonu dłonią, przechylił się w jego stronę i powiedział: – Jakiś facet twierdzi, że widział Shreeda. – Przyłożył słuchawkę do ucha i zapytał: – Pig, jesteś tam jeszcze? Po spowodowanym transmisją satelitarną opóźnieniu Pigoreau dodał: – Jestem, jestem. – Gdzie konkretnie go widział? – W tureckiej części Nikozji. – Już tam jadę, Pig. Daj mi jakieś dane kontaktowe: nazwiska, numery telefonów, adres tego szpitala. Nie dzwoń do mnie; ja zadzwonię do ciebie, bo będę teraz w drodze. – To może nic nie znaczyć, Mike. – Pig, teraz muszę sprawdzać wszystko. I na nic się nie nastawiam. Zadzwonię do ciebie. Rozłączył się i pełnym energii głosem zawołał do Trifflera: – Dick, połącz się zabezpieczoną linią z biurem KSDMW w Neapolu, powiedz im, że mam do załatwienia ważną sprawę w Nikozji i potrzebuję tam wsparcia! Jezu, tam są Turcy, więc będę też potrzebował tłumacza. Niech mi załatwią kontakt z miejscowymi Palestyńczykami; nie powinni mieć z tym problemu, bo o ile wiem, wielu Palestyńczyków jest na ich liście płac. Zrobisz to dla mnie? Triffler pokiwał głową i sięgnął po telefon. Dukas sięgnął po swój i zaczął szukać w starej książce telefonicznej numeru biura podróży. – Zameldujesz o tym Menzesowi?! – zawołał Triffler. – Nie. Chyba że potwierdzę tę informację, wtedy zobaczymy... Było tuż po piątej, kiedy Dukas przypomniał sobie, że zaprosił dziś do siebie na kolację Sally Baranowski. Miała mu przynieść dyskietkę z aktami ..Chińskich Warcabów". Być może miało dojść między nimi do czegoś jeszcze. Ale teraz nie mogło być o tym mowy. Zadzwonił do Peretzów i przeklął ich dzieci za to, że zajmują wszystkie trzy telefony.
(Jak dwójka dzieci mogła zająć trzy telefony? Podejrzewał, że za pomocą komputera). Cztery razy wykręcił ich numer. Bez skutku. – Dick! – Dukas musiał już wychodzić. Zależało mu na dyskietce, którą miała mu przynieść Sally Baranowski, ale przede wszystkim musiał zdążyć na samolot, odlatujący o ósmej. – Dzwoń pod te numery co pięć minut, dopóki ktoś nie odbierze. – Zapisał numery telefonów Peretzów na okładce akt, Triffler patrzył na to ze zgrozą. – Zostaw im taką wiadomość: „Mike musi nagle wyjechać. Czy Sally mogłaby przynieść dyskietkę do niego, do mieszkania, przed siódmą?" Zapamiętasz? Triffler powtórzył wiadomość znudzonym głosem kogoś, kto ma świetną pamięć do szczegółów. Potem uśmiechnął się do Dukasa – to jednak była wyjątkowa chwila – i zapytał: – Myślałem, że przestałeś się zajmować tym dochodzeniem. – Przestanę się nim zajmować, kiedy złapię George'a Shreeda. Posłuchaj, Dick, nie wiem dokładnie, gdzie właściwie trafię, więc teraz ty musisz zająć się tym wszystkim. Okay? Dasz sobie radę? – Nie tak dobrze, jak ty, ale będę się starał – powiedział Triffler i wyciągnął do niego rękę na pożegnanie. Dukas dotarł do swojego mieszkania o piątej czterdzieści; nie zdążył nawet zamknąć drzwi, kiedy usłyszał dzwonek telefonu. Podbiegł do aparatu, myśląc, że to znowu Pigoreau. – Jak nie urok, to sraczka, Mike. – To był Triffler. – Policja znalazła ciało mężczyzny w rzece Anacostia. Dukas wciąż myślał o Shreedzie, więc natychmiast wyobraził sobie jego martwe, ociekające wodą ciało. Triffler wyczuł, że nie w pełni dotarło do niego to, co mu przekazał, i powiedział: – Gliny, Mike. Ciało mężczyzny. Zidentyfikowali go. To prywatny detektyw, niejaki Tony Moscowic. Sądzą, że był w wodzie jakieś dwa, trzy dni. – Dick, dlaczego, do diabła, mi to mówisz? – Pamiętasz tego faceta, którego widziałeś pod domem Shreeda? Wtedy, kiedy pojechaliśmy sprawdzić, dlaczego jego komputery są włączone? Samochód sprzątaczki stał na podjeździe, ja prowadziłem, a ty... – Pamiętam, pamiętam! I co z tego? – Zapisałeś część numeru rejestracyjnego samochodu, w którym siedział jakiś facet. Wyszła nam z tego lista, na której były dwadzieścia trzy samochody. Przesłaliśmy ją policji. Jakiś sprytny glina z
Biadesburga sprawdził dokładnie wszystkie dane denata i okazało się, że jego samochód znajduje się na naszej liście. Posłuchaj, facet miał w sobie sześć kul kalibru 22, a jego twarz została zmiażdżona, najprawdopodobniej sporym kawałkiem betonu. Dukas nie wiedział, do czego mogłoby to pasować. Nie rozumiał w ogóle, dlaczego miałby się tym przejmować. Ta część dochodzenia pozostała gdzieś daleko za nim, we mgle, która spowijała czas przed ucieczką Shreeda. A teraz przekazał to dochodzenie Trifflerowi, dla którego ważny był każdy szczegół, który musiał postawić kropkę nad każdym „i". Jakby słysząc jego myśli, Triffler powiedział: – Tylko ty możesz go rozpoznać, Mike, a ja muszę prowadzić sprawę dalej. Ja prowadziłem samochód i nie widziałem jego twarzy. – Więc twierdzisz, że to ma związek z domem Shreeda. No tak. Zrobiliśmy coś w sprawie tej sprzątaczki? – Nie, byliśmy zbyt zajęci. Myślisz, że powinienem jej się bliżej przyjrzeć? – Tak, ponieważ sądzę, że mamy tu do czynienia z kimś innym, kto interesuje się Shreedem. Najpierw ten drugi haker, o którym mówił Valdez, teraz ten facet. Możesz się tym zająć, Dick? – Oczywiście. Ale musisz rozpoznać tego faceta i upewnić się, czy to on był wtedy pod domem Shreeda. Dukas jęknął. – Niech gliny przefaksują jego zdjęcia do biura ochrony na lotnisku B WI. Spojrzę na nie po drodze. To wszystko, co mogę zrobić. Aha, dodzwoniłeś się do Peretzów? – Ciągle próbuję. – Cholerne dzieciaki. Był już spakowany i właśnie zastanawiał się, kiedy ma pobrać pieniądze z bankomatu, gdy telefon znowu zadzwonił. To był Abe Peretz, Trifflerowi w końcu udało się do nich dodzwonić. Sally Baranowski wyszła dobrych parę godzin temu. – Powiedz jej, że nie mogę się z nią spotkać dzisiaj wieczorem. Miała mi przekazać coś bardzo ważnego. Ale pojawiło się coś nowego w moim dochodzeniu i muszę natychmiast wyjechać. Cholera, nie wiem co zrobić, Abe. – Lecisz samolotem? Z którego lotniska? – Z BWI. Samolotem British Airways do Londynu o ósmej.
– Jeśli przyjdzie, to jej to przekażę. Wsiadł do samochodu, wyjechał na autostradę i pojechał w stronę Maryland. Zostawił samochód na jednym z otaczających lotnisko parkingów i ruszył w stronę terminalu odpraw. Czekałby długo na odprawę, gdyby nie pokazał człowiekowi z ochrony swojej legitymacji. Powiedział, że musi zdążyć przejrzeć przed odlotem przysłany przez policję faks. Kiedy zostawił samochód na parkingu, pozostało już tylko dwadzieścia minut do odlotu jego samolotu. Znowu pokazał swoją legitymację i położono przed nim dwa przysłane z posterunku policji zdjęcia. Jedno przedstawiało Tony'ego Moscowica za życia, drugie zostało zrobione w kostnicy. Siedzący za biurkiem mężczyzna odwrócił oczy, kiedy przesuwał zdjęcia w stronę Dukasa. – Widział pan to? – zapytał Dukas. – Jeden raz mi wystarczy. – Nigdy bym się nie domyślił, że to ten sam facet. Dukas wystukał na swojej komórce numer komórki Trifflera i zostawił mu wiadomość, że to właśnie tego człowieka widział wtedy w pobliżu domu Shreeda. A potem już szedł, podbiegając co chwila, korytarzami terminalu. Przeklinał ich długość, potem przeklinał kolejkę przy odprawie antyterrorystycznej, wciąż myśląc o tym, co też takiego Tony Moscowic zrobił George'owi Shreedowi, że spotkał go taki los? Stanął wreszcie przy wejściu do rękawa – był ostatnim pasażerem. Czekano już tylko na niego. Wtedy przybiegła Sally Baranowski. – Pomyślałam, że chciałbyś to mieć ze sobą – powiedziała, wyciągając w jego stronę kopertę. – Poproszę o pański bilet i paszport – powiedział młody mężczyzna w mundurze British Airways. – Jesteś rewelacyjna – powiedział Dukas. – Dzięki. – Wiedziałam, że to dla ciebie ważne. – Może pan wejść na pokład? – To nie jest dokładnie gnocchi z szarymi orzechami. – No cóż, zastanowisz się jeszcze nad tym? – Proszę wejść na pokład. – Ty też się nad tym zastanów. – Ja w każdej chwili... – Jeśli nie wejdzie pan teraz na pokład, to zamknę drzwi samolotu!
– No tak... Dukas myślał o tym, czy nie pocałować Sally Baranowski, ale uznał, że nie znają się zbyt długo, a kobiety nie lubią takich numerów ze strony prawie obcych facetów. Ale nie miał racji. Ona sama objęła go i pocałowała mocno w usta. – Już się nie mogę doczekać – powiedziała. – Ja też – odpowiedział i uśmiechając się, pobiegł w stronę samolotu.
28 Pekin, 05.00 czasu Greenwich (13.00 czasu lokalnego), niedziela Pułkownik Czen odruchowo przejechał dłonią po czubku swojej łysej głowy. Potem po raz drugi spojrzał w lustro, obciągnął bluzę munduru, pchnął wahadłowe drzwi i wyszedł z oficerskiej toalety. Na korytarzu tłoczyli się starsi stopniem oficerowie, adiutanci i cywilni urzędnicy. Wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze w kontrolowany sposób, zalecany przez tradycyjną sztukę tai chi. Potem otworzył drzwi Czerwonej Sali, wszedł do środka, po czym przeszedł szybko obok pierścienia biurek. Generałowie znajdowali się pośrodku sali, niektórzy siedzieli, inni stali – każdy w miejscu odpowiednim do swej rangi. Wojskowi stanowili większość obecnych: reprezentanci sił lotniczych zajmowali miejsca położone bliżej środka niż te, które przysługiwały przedstawicielom marynarki, choć dzisiaj jeden z admirałów znajdował się w grupie skupionej bezpośrednio wokół Starego Człowieka, który siedział w majestatycznej pozie na swoim rzeźbionym fotelu w samym centrum. Czen był jedynym oficerem wywiadu obecnym w Czerwonej Sali. Stara gwardia nie ufała takim jak on. – Flota Południowa doniosła, że grupa zwiadowcza amerykańskich samolotów zbliżyła się do jej okrętów, ale zawróciła, gdy tylko pojawiły się myśliwce naszej osłony. – Czyta! głosem pełnym entuzjazmu stojący pośrodku oficer marynarki. Ponieważ pochodził z południa, każde zdanie tekstu podkreślał wyrazistymi gestami dłoni. Czen zacisnął usta z niesmakiem. – A więc siły lotnicze przewidziały całą tę sytuację i zaopatrzyły samoloty osłony w wystarczającą ilość paliwa? – zapytał oficer piechoty. – Nie zdarzyło się nigdy, żeby naszym okrętom zabrakło wsparcia naszych dzielnych lotników – z sarkazmem odpowiedział generał lotnictwa. – I Amerykanie zawrócili? Może po prostu zabrakło im paliwa? – Uciekli jak króliki przed lisem. I zeszli bardzo nisko, lecieli prawie nad samym oceanem. Z tego wynika, że mieli mnóstwo paliwa. – Generał spojrzał na Czena. – Wygląda na to, że memorandum, które Top Hook
wykradł ostatnio amerykańskiemu doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, jest autentyczne. Rozległy się pełne aprobaty szepty. Stary Człowiek ruchem laski przywołał roznoszącą herbatę dziewczynę i potoczył wokoło władczym spojrzeniem. Na skraju grupy oficerów zobaczył Czena i skinął głową w jego stronę. Czen ukłonił się, a Stary Człowiek powiedział: – Jedno zwycięstwo nie przesądza o wygranej. Zgadzam się, że w świetle dzisiejszych wydarzeń, memorandum nadesłane przez waszego współpracownika wygląda na autentyczne. Ale jestem starym człowiekiem, Czen. I nie chcę pochopnie podejmować decyzji, której moglibyśmy później żałować. Serce Czena biło przyspieszonym rytmem. Teraz był właściwy moment, mieli w rękach karty, które pozwolą im wygrać. – Generale, jeśli będziemy wahać się zbyt długo... Generał przerwał mu energicznym machnięciem dłoni. – Termin odpowiedzi na nasze ultimatum upływa za czterdzieści osiem godzin. Planuje pan spotkać się ze swoim Top Hookiem? – Tak, generale. – Ma pan go przywieźć tutaj razem z oryginałem dokumentu. Kiedy będzie w naszych rękach i nie będzie już miał możliwości odwrotu, podejmę odpowiednie decyzje. – To spowoduje dwudniową zwłokę! – Czenowi łamał się głos, a jego postawa zdradzała rozdrażnienie; natychmiast pożałował, że nie potrafił ukryć swych emocji. Rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi i zdał sobie sprawę, że tylko on jeden w tym gronie pragnie działać szybko. – Ta zwłoka pozwoli nam przegrupować siły. W momencie, gdy upłynie termin odpowiedzi na nasze ultimatum, wszystkie jednostki muszą zostać postawione w stan gotowości i znaleźć się na odpowiednich pozycjach. Nie ufam szpiegom. – Stary Człowiek przyglądał się uważnie Czenowi, który musiał przyznać, że sam przecież jest także szpiegiem. – Mamy zbyt dużo do stracenia. I proszę nie cytować mi starożytnych mędrców, pułkowniku Czen. Nikt ze znajdujących się w tym pomieszczeniu mężczyzn nie wiedział, do jakiego stopnia Czen nie dowierzał swojemu agentowi. Już od chwili ukończenia akademii obawiał się podwójnych agentów, wszystkie pochodzące od Top Hooka wiadomości analizował bardzo
szczegółowo. Ale powodzenie tej operacji mogło spowodować przełom w jego karierze. To właśnie dzięki jego staraniom Chiny mogły znaleźć się w gronie światowych mocarstw. Starzy generałowie wahali się przed podjęciem kroków, które doprowadziłyby ich do pewnego zwycięstwa. Kto wie, czy ta zwłoka nie skończy się jakimś hańbiącym, dyplomatycznym kompromisem? Dlaczego dano Indiom tak dużo czasu na podjęcie decyzji? Ale tak naprawdę Czen obawiał się tego, że Top Hook, jak zawsze nieprzewidywalny, mógłby go oszukać. A wtedy to właśnie jego obciążono by odpowiedzialnością za porażkę. – Panie generale, uważam jednak, że powinniśmy uderzyć natychmiast. – Czen rozejrzał się dookoła i stwierdził, że nikt nie podzielał jego przekonań. Był sam przeciwko całemu kierownictwu, poprzeć mogli go tylko młodsi oficerowie, którzy nie mieli prawa głosu. A jednak pragnienie sukcesu okazało się silniejsze niż chłodny rozsądek, raz jeszcze spróbował przekonać generała. – Nie zgadzam się. Spotka się pan z nim i przywiezie go tutaj, do jego nowego domu. Na pewno więcej wydobędziemy od niego w pokoju przesłuchań, niż możemy się dowiedzieć z tych zaszyfrowanych wiadomości. Proszę go tu przywieźć. – Tak jest, panie generale – Czen musiał odpowiedzieć twierdząco. – Gdzie pan się z nim spotka? – Mamy ustalony punkt kontaktowy w Pakistanie. – Czy przygotował pan już zespół? – To miało być tajne spotkanie. – Czen przesunął dłonią po głowie. Więc ma w nim wziąć udział tylko grupa wywiadowcza. – To nie wystarczy. Użyje pan spadochroniarzy, a nasze lotnictwo zapewni wam transport. Tym razem Czen umiejętnie ukrył swój gniew, jego twarz miała taki sam wyraz jak twarze otaczających go ludzi. Po czterech latach przygotowań wszystko zależało teraz od kaprysu agenta i od woli jednego starego człowieka. Jeśli Top Hook nie stawi się na spotkanie, ci ludzie wycofają swoje poparcie. A potem, żeby ukryć własne tchórzostwo, całą winę zrzucą na niego. Nawet w tej chwili czuł, że woleliby się wycofać; właśnie teraz, kiedy byli o krok od zwycięstwa. To ty tak zdecydowałeś, nie ja, pomyślał. A jeśli ci się nie powiedzie, oskarżysz o to mnie. Stanął na baczność i powiedział: – Przywiozę go do pana, generale.
– Proszę tak zrobić. Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 12.00 czasu Greenwich (15.00 czasu lokalnego), niedziela Kiedy Anna napisała do Shreeda, że spotkają się przy lodowisku, mogła mieć na myśli tylko jedno miejsce: lodowisko w wielkim centrum handlowym w Dubaju. I teraz właśnie tam czekała na Shreeda. W dole, na lodzie, dziewczyna w łyżwiarskim kostiumie przyspieszyła, tuż przed barierką wyskoczyła w powietrze, obróciła się z młodzieńczą gracją i opadła na taflę w rozkroku. Kilku klientów supermarketu, którzy przystanęli, by pooglądać łyżwiarzy, wydało pomruki zadowolenia. Dziewczyna nie reprezentowała światowej klasy, ale nadrabiała to wdziękiem i zaangażowaniem. Anna spojrzała na jej kosztowny kostium i na czekającego na nią służącego. Z takim talentem w Tadżykistanie miałaby zapewnione miejsce w akademii sportowej i możliwość prawdziwego treningu. Ale ta rozpieszczona arabska dziewczyna zapewne wkrótce porzuci łyżwiarstwo, wyjdzie za mąż i resztę życia spędzi za murami swojego domu. Być może bogaty mąż wybuduje dla niej własne lodowisko. Na poziomie lodowiska, przy wylocie tunelu, który prowadził do znajdującego się po drugiej stronie bulwaru gmachu konferencyjnego, Anna dostrzegła człowieka, którego gdzieś już wcześniej widziała. Nie mogła sobie przypomnieć dokładnie kiedy i gdzie, ale na pewno pamiętała skądś tego dobrze zbudowanego, muskularnego mężczyznę o amerykańskim typie urody. Mężczyzna uważnie się rozglądał, co jeszcze wzmogło jej podejrzliwość. Weszła do sklepu z płytami. Sprzedawano w nim głównie wyprodukowane w Chinach pirackie kompakty. Wnętrze pełne było chichoczących arabskich dziewcząt, które przyszły tu kupić przeboje swoich ulubionych zachodnich piosenkarzy. Anna wmieszała się między nie i co chwila wyglądała przez okna, szukając wzrokiem Shreeda. Spojrzała na zegar wiszący nad obsługiwaną przez młodego Pakistańczyka kasą. Wyznaczony na spotkanie dziesięciominutowy odcinek czasu miał się rozpocząć za dwie minuty. Podeszła do kasy i zapłaciła za parę wybranych na chybił trafił kompaktów. Łącznie z targowaniem się zajęło
jej to ponad minutę. Kiedy weszła do głównej hali, właśnie rozpoczynała się pierwsza minuta owego odcinka; spodziewała się jednak, że Shreed pojawi się później, żeby pokazać, iż nie można mu niczego narzucić. Powoli szła przez najwyższe piętro hali. Minęła paru mężczyzn, ale żaden z nich nie pasował do jej wyobrażenia o Shreedzie; wiedziała o nim tylko tyle, że jest stary i że jest biały. Pośpiech i wzajemny brak zaufania stworzyły barierę między nimi. Może w ogóle nie miał zamiaru przyjść na to spotkanie. A może była to następna pułapka? W pobliżu podstawy schodów ruchomych zobaczyła znowu tego muskularnego Amerykanina, który jakiś czas temu przyciągnął jej uwagę. Nie wiedziała, kim był; mógł być ochroniarzem, jednym z ludzi Shreeda albo po prostu zwykłym turystą. Żeby dotrzeć do wybranego wcześniej, dogodnego punktu obserwacyjnego, który znajdował się przy samym lodowisku, musiała go minąć. Postanowiła zaryzykować. Przystanęła przed wystawą jednego ze sklepów z odzieżą, na której wisiało lustro, upewniła się, że nie widać ani kawałka jej ciała powyżej kostek, i weszła na ruchome schody. W połowie drogi na dół przypomniała sobie, że tego doskonale umięśnionego mężczyznę widziała również na lotnisku. Uśmiechnęła się pod welonem, zadowolona z tego, że udało jej się go właściwie skojarzyć. Prawie na pewno był Amerykaninem. Mógł nie być sam, więc rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu nietypowo poruszających się lub podejrzanie nieruchomych postaci, ale nie zauważyła nikogo takiego. Odległość pomiędzy nimi wciąż malała. Ten mężczyzna miał w sobie coś odrażającego. Wyglądał na brutalnego i bezwzględnego, a w dodatku brakowało mu kilku palców u jednej z dłoni. Zbliżała się już do podstawy schodów. Nie przestawała obserwować wnętrza hali i wylotu tunelu. Anna wierzyła święcie, że w tym przebraniu jest nie do rozpoznania. Nie spojrzała na mężczyznę, mimo iż przeszła obok niego tak blisko, że prawie otarła się o jego rękę, którą oparł na szklanej ściance działowej. Była niewidzialna, jej serce zabiło radośnie – przechytrzyła wrogów. Poczuła się, jakby zażyła silny narkotyk. Kiedy go minęła, skręciła w prawo, obeszła ściankę działową i zbliżyła się do niego po raz drugi. Co prawda musiała to zrobić, ale teraz, kiedy była już pewna skuteczności swojego przebrania, musiała powstrzymać się, żeby nie zrobić czegoś głupiego. Miała ochotę go uszczypnąć albo głośno się zaśmiać. Poszła wzdłuż ciągu sklepów, ani na chwilę nie przestając obserwować ruchomych schodów łączących parter
hali z hotelowym holem. Wybrała najdłuższe, prowadzące wprost na górę schody; miała nadzieję, że Shreed zrobi to samo... W pobliżu tych schodów stał niski Pakistańczyk. Nie pasował tutaj; żaden Pakistańczyk nie mógłby sobie pozwolić na zakupy w tym ekskluzywnym centrum handlowym. Wyglądało na to, że zdaje sobie z tego sprawę, był jakby zawstydzony i nie patrzył w oczy mijających go osób. Uznała, że jest kolejnym obserwatorem. Skierowała się w stronę kawiarni znajdującej się w przeciwległym rogu hali, weszła do niej i usiadła przy wybranym wcześniej stoliku. Zamówienie złożyła łamaną angielszczyzną. Nie chciała posługiwać się swoim archaicznym arabskim. Kawiarnia była idealnym punktem obserwacyjnym; uznała więc, że któryś z gości może być także obserwatorem. Zastanawiała się, kim są ci obserwatorzy. Shreed powiedział, że zmienia pracę, więc może śledził go jego były pracodawca. To mogło być niebezpieczne, Jefremow nauczył ją szacunku dla CIA. A może ci ludzie po prostu mieli ją zabić? Zaczęła się obawiać, że to spotkanie źle się skończy. Shreed znowu ją sprzedał. Albo jakaś trzecia siła włączyła się na chat, czego obawiała się od początku. Jej prawdziwy problem polegał na tym, że w gruncie rzeczy wcale nie chciała wiązać się ze Shreedem. Zaszła w tej grze tak daleko, a wciąż nie wiedziała, czego tak naprawdę chce. Minęło pięć minut z ustalonego czasu spotkania, a Shreed jeszcze się nie pojawił. Kelner przyniósł jej kawę. Popijała ją małymi łyczkami i rozglądała się po sali, próbując dostrzec kolejnego obserwatora. Minęła szósta minuta. Arabska łyżwiarka skończyła krótką przerwę i zaczęła jeździć tyłem robiąc szerokie łuki. Miała całe lodowisko dla siebie, musiała słono za to zapłacić. Anna uznała, że ta młoda kobieta nie mogłaby zostać zawodową łyżwiarka, ponieważ miała zbyt krótkie nogi. Minęło siedem minut. Czarny mężczyzna, który wyszedł z windy, od razu wydał jej się znajomy. Dwa razy widziała go z Craikiem w Neapolu. Przeleciało jej przez głowę, że Shreed i Craik są może partnerami i śmieją się gdzieś razem z jej naiwności. Ale Jefremow powiedział jej, że Shreed nienawidzi Craika. Odrzuciła ten absurdalny pomysł podyktowany przez strach. Pojawienie się czarnoskórego mężczyzny ostatecznie przechyliło szalę. Do tego momentu przez cały czas zastanawiała się, czy powinna
spotkać się ze Shreedem. Nie była tego pewna. Teraz uznała, że musi natychmiast opuścić to miejsce i zostawić Shreeda własnemu losowi. Skinęła na kelnera i sięgnęła do torebki po pieniądze. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła go. Nie był ani tak stary, ani tak kaleki, jak się spodziewała. Stał oparty o szybę działową z pleksiglasu, prawie dokładnie naprzeciwko sklepu z płytami na drugim piętrze. Wahała się przez dłuższą chwilę – nie ufali sobie nawzajem, nie mieli ustalonych żadnych sygnałów porozumiewawczych. Nie wiedziała, czy ma go ostrzec, czy niepostrzeżenie odejść. Czarnoskóry mężczyzna minął się z muskularnym Amerykaninem. Widziała jak spojrzeli na siebie i obaj wykonali dziwne gesty rękami. Anna wstała i pewnym krokiem ruszyła w stronę windy. Przyszło jej do głowy, że przyjechawszy tu ruchomymi schodami, zbyt krótko przebywała w kawiarni i to mogło się rzucić w oczy obserwatorom. Ale po namyśle przestała się tym martwić, ponieważ uznała, że nie będą oni w stanie odróżnić jej czarnego stroju od strojów innych kobiet. Była bezpieczna. Weszła do windy i wjechała na drugie piętro. Kiedy wyszła z windy, Shreed stał odwrócony plecami, w odległości zaledwie paru metrów od niej. Ze sklepu z płytami wyszła grupa trajkoczących arabskich dziewcząt; przystanęły tuż obok niego i zaczęły komentować zachowanie i wygląd młodej łyżwiarki. Anna podeszła do nich, jakby znała się z nimi od dziecka. – Patrzcie, jak się pokazuje! Każdy może ją zobaczyć! – powiedziała jedna z dziewczyn; w jej głosie zazdrość mieszała się z pogardą. Anna wsunęła się do środka kręgu i powiedziała głośno po angielsku: – Nie możemy tego zrobić. Zbyt wielu ludzi obserwuje to miejsce. Zaskoczone dziewczęta zachichotały nerwowo, ale Anna już szła z powrotem w stronę windy. Starszy mężczyzna sztywno odchylił się od balustrady, lekko obrócił głowę i zaczął iść w stronę ruchomych schodów. Anna stanęła pod drzwiami windy razem z grupą arabskich kobiet, które trzymały w rękach swoje hotelowe karty magnetyczne jak przepustki. Krew huczała jej w uszach. Drzwi windy zaczęły się rozsuwać, otworzyła torebkę, wyjęła z niej swoją kartę i wyciągnęła ją przed siebie jak inne kobiety. Ostrzegła go. Był teraz jej dłużnikiem. Miała nadzieję, że on też tak to odczuł. Drzwi windy otworzyły się do końca i stanęła twarzą w twarz z
wysokim, czarnoskórym mężczyzną. Harry nie umiałby tego uzasadnić racjonalnie, ale czuł, że spotkanie odbywa się właśnie w tej chwili. Jego ludzie niczego nie zauważyli. Harry był już teraz pewien: ta kobieta musiała przebrać się za Arabkę, tylko w ten sposób mogła wymknąć im się na lotnisku. Ale poruszający się o kulach Shreed powinien być łatwym celem. Być może Valdez coś źle zrozumiał. A może słowo „lodowisko" oznaczało inne miejsce. Ale spotkanie miało się odbyć właśnie teraz; ta kobieta i Shreed musieli być naprawdę blisko. Harry uznał, że stojący przy windach Ibrahim nie mógł widzieć wszystkiego, co działo się w hali. – Wjeżdżam na górę – powiedział, zbliżywszy głowę do mikrofonu tkwiącego w klapie jego marynarki. – Jest tu starszy, biały facet... – Gdzie? – Pochyla się nad... – Drzwi windy zamknęły się i odcięły dopływ fal radiowych. Cholera. Cholera! To oczywiste, że Shreed stoi gdzieś na górze, żeby móc obserwować rozwój akcji. Drzwi windy otwarły się. Do środka weszła grupka arabskich kobiet, prawie wszystkie ściskały w rękach hotelowe karty magnetyczne i torby z zakupami. – ...schodów? – Co? – Harry próbował przepchać się między Arabkami, żeby wyjrzeć w stronę sunących z drugiego piętra ruchomych schodów. Kątem oka widział, jak jedna z kobiet wyjęła z torebki kartę magnetyczną na moment przed wejściem do windy. Drzwi zaczęły się zamykać. Dłoń kobiety była wypielęgnowana i lekko opalona; miała.starannie obcięte, wypolerowane paznokcie. To Anna. Pieprzyć ją. On chciał dorwać Shreeda. Wypadł z windy i zaczął rozglądać się za Ibrahimem. – Ibrahim! Gdzie jesteś? – On jest w tunelu. Biegnę za nim. – Dave Djalik, drugi z jego ludzi, biegł skrajem lodowiska. Harry zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Po drodze roztrącał ludzi i przepraszał ich po arabsku. Odbił się dłońmi od stojącej parę metrów od schodów ścianki działowej i wbiegł do tunelu tuż za Djalikiem. – Widziałeś go, Dave? – Nie! Biegli krętym korytarzem. Obaj poczuli zapach krwi, zanim jeszcze zobaczyli ciało. Ibrahim leżał u stóp schodów prowadzących do budynku
konferencyjnego. Nie żył. Miał poderżnięte gardło. Krew była wszędzie, na podłodze, na ścianach. Shreed musiał tu czekać na niego. Wybrał świetne miejsce – prawdopodobnie nikt go nie widział. Był niebezpiecznym, zdesperowanym człowiekiem. Harry po raz pierwszy poczuł do niego nienawiść, znał Ibrahima od dawna, cenił jego lojalność, ambicję i inteligencję. A teraz na podłodze leżały już tylko zakrwawione zwłoki. Pobiegli do centrum konferencyjnego, ale Shreeda już tam nie było. – Dave, powiadom wszystkich swoich przyjaciół. Powiedz im, że za informację o tym facecie płacę dziesięć tysięcy dolarów. Na pewno od razu będzie próbował stąd wyjechać. – Myślałem, że nie chcesz rozgłosu wokół tej sprawy? – To Agencja nie chce rozgłosu. Ja chcę Shreeda. Okay, Dave, nie połączymy jego nazwiska z tym morderstwem. Załatwię to z glinami. Ty zajmij się Shreedem. – A co z tą kobietą? – Myślę, że tam była. Dzisiaj wieczorem w Bahrajnie powinna się spotkać z Craikiem – może jest w drodze na lotnisko. Zajmij się Shreedem. – Jasne, Bwana. – Djalik wyszczerzył zęby w uśmiechu i zniknął. Harry wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił na policję. Kiedy wybierał numer, myślał już o tym, co powie Dukasowi. Anna nie wróciła już do swojego pokoju hotelowego. Czterdzieści minut później siedziała w samolocie lecącym do Bahrajnu.
29 Nikozja Samolot był pełen urlopowiczów z Europy. Ruszyli, tłocząc się do wyjścia jak stado bawołów w drodze do nowych pastwisk. Dukas poczekał, aż zrobi się trochę luźniej, chwycił za zagłówek siedzenia znajdującego się przed nim i wstał. Nogi miał zdrętwiałe i obolałe. Był nieogolony. Nie potrzebował lustra – wiedział, że wygląda okropnie. Miał podkrążone, zaczerwienione oczy; jak ktoś, kto za mało śpi albo za dużo pije. Przecisnął się ze swoją torbą przez tłum urlopowiczów, którzy czekali, żeby pokazać zawartość swoich ogromnych bagaży, przeszedł przez odprawę paszportową i celną, i podszedł do mężczyzny ze znaczkiem KSDMW w klapie marynarki. – Pan Dukas? – Dziękuję, że pan po mnie wyszedł – Dukas wyciągnął rękę na powitanie. – Jestem Wahad. – Mężczyzna miał śnieżnobiałe zęby i czarne, przetykane siwizną włosy; wyglądał na biznesmena. – Pojedziemy taksówką – powiedział, wziął od Dukasa torbę i ruszył w stronę wyjścia. – To zdarzenie miało miejsce w tureckim sektorze,więc będziemy musieli przejść przez linię demarkacyjną ONZ. Byłoby prościej, gdyby wylądował pan na lotnisku w Ercan. – Wtedy musiałbym lecieć przez Istambuł, to by zajęło zbyt dużo czasu. – Zobaczymy, ile czasu zajmie nam przekraczanie linii demarkacyjnej -odparł Wahad z uśmiechem. Wahad był Libańczykiem, tolerowano go więc po obu stronach zielonej linii. Mówił po turecku, grecku, angielsku i niemiecku równie dobrze, jak po arabsku. I doskonale znał oba sektory. Dukasowi poleciło go biuro KSDMW w Atenach. – Zna pan historię Cypru? – zapytał i skrzywił się pogardliwie. – Część policji po tureckiej stronie jest nastawiona bardzo nacjonalistycznie. To chyba cecha wszystkich osadników. Podobnie jest w Izraelu. Jechali przez szerokie ulice nowoczesnej części miasta. Chodniki były
pełne ludzi. W tłumie przeważali turyści; większość z nich wyglądała podobnie jak ci z samolotu – na głowach mieli baseballowe czapki, a w rękach butelki z wodą. – Ulokuję pana w hotelu Saray po tureckiej stronie. Będzie tam panu dobrze, Turcy lubią Amerykanów. – Amerykanów greckiego pochodzenia też? – Wszystko będzie w porządku – odpowiedział Wahad ze śmiechem. Nie wiadomo tylko, co będzie z tymi trzema gliniarzami. Zobaczymy... – Ja słyszałem o dwóch. – Jest ich trzech. To była niezła zadyma, panie Dukas. Dwóch z nich najwyraźniej strzeliło do siebie. A ten czwarty facet – ten, którego pan szuka – właśnie wtedy kupował narkotyki. Dukas spojrzał na Wahada. Nie wiedział, ile może mu powiedzieć; nie wiedział też, ile ten Libańczyk już wie. To, co powiedział o kupowaniu narkotyków, zupełnie nie miało sensu. Wahad zacisnął palce prawej dłoni w pięść i powiedział: – Ja jestem dyskretny, w końcu z tego żyję. – Znowu się uśmiechnął. O tym czwartym facecie wiem tylko tyle, że on istnieje i że pan go szuka. – Gdzie on teraz jest? – Tego nie wie nikt. Właśnie jedziemy do szpitala – poprawił sobie krawat – jeden z tych rannych gliniarzy jest Palestyńczykiem. Myślę, że on chce z panem porozmawiać. Ten drugi, Turek, jest... – podniósł do góry brwi. – Nie chce mówić? – Myślę, że on się boi mówić. Zobaczymy. Jeśli o niego chodzi, mogę być pańskim tłumaczem; to, co powie ten Palestyńczyk, będzie tłumaczył dla pana ktoś inny, również polecony przez KSDMW. Bahrajn, 13.00 czasu Greenwich (16.00 czasu lokalnego), niedziela Hotel Gulf, w pobliżu którego umówił się z Anną, miał mieszaną klientelę. Można tu było spotkać bogaczy z całego świata, drogie prostytutki i amerykańskich żołnierzy. W wyłożonym marmurem holu mundury mieszały się z kosztującymi grube tysiące dolarów garniturami i tradycyjnymi arabskimi strojami. Od czasów wojny w Zatoce nic się tu nie zmieniło. Alan miał takie wrażenie, jakby powrócił do domu, czy raczej do miejsca, gdzie nieraz już spędzał przyjemnie urlop. Wziął
klucze z recepcji; Soleck i Stevens stali tuż za nim. – Dawno tu nie byłem – powiedział Stevens. – Mówiłeś, że nie brałeś udziału w „Pustynnej Burzy"? – Byłem tu w dziewięćdziesiątym drugim – odparł Stevens, patrząc na sufit, który znajdował się prawie piętnaście metrów nad jego głową. – Mieszkałem w tym hotelu przez dziewięćdziesiąt wspaniałych dni. Za każdy dzień płacili mi tyle, że po powrocie kupiłem sobie ciężarówkę. Soieck zachowywał się jak wieśniak w wielkim mieście, zafascynowany gapił się na wszystko dookoła: na skąpo odzianą gwiazdkę, która kręcąc biodrami, przechodziła przez hol, na starszych mężczyzn w tradycyjnych arabskich strojach pijących kawę przy niskim stoliku i na piękną pakistańską hostessę władającą świetnie językiem angielskim. – Nie szwendajcie się nigdzie, okay? Stevens pytająco uniósł brwi. – Zostańcie w hotelu, dopóki nie wrócę. To nie potrwa długo i będę was potrzebował. Soieck, nie spuszczaj oczu z tej walizki! – Walizka zawierała milion dolarów w gotówce. – Dobra. – Stevens przebiegł wzrokiem ciąg sklepów, na którego końcu znajdowały się trzy bary. – Będę przy basenie. – I macie być trzeźwi. – Wypowiedziawszy te słowa, Alan natychmiast poczuł, że teraz posunął się już za daleko. Ale Stevens tylko uśmiechnął się, spojrzał na niego i powiedział: – Jak jaśnie pan rozkaże. Alan zostawił ich w holu i poszedł do swojego pokoju. Rzucił kombinezon lotniczy na nocny stolik, położył torbę na łóżku i przejrzał jej zawartość. Pistolet, który miał jeszcze w Afryce, schował na samo dno. Wyjął z torby dres, włożył go na siebie, wyszedł na korytarz i zamknął drzwi. Pobiegł trochę za szybko na pobliski bazar i zapłacił trochę za dużo za komplet pagerów. Zatrzymał się przy budce telefonicznej i sprawdził, czy działają. Potem ruszył z powrotem, minął najwspanialszy meczet na świecie i wrócił do hotelu. Wziął prysznic, ogolił się po raz drugi tego dnia i włożył zielone spodnie i koszulkę polo. Potem ogarnął trochę pokój, postawił fotografię Rose na stoliku nocnym i wyjął swój telefon. Miał wiadomość: – Cześć Alan, tu Harry. Ona tu była i próbowała spotkać się z naszym starym przyjacielem. Chyba nie udało im się skontaktować. Nie wiem,
jaką grę ona prowadzi, ale dzisiaj wieczorem będziesz musiał sobie radzić sam. Ja spróbuję znaleźć naszego przyjaciela. Możesz dzwonić na mój telefon komórkowy przez zabezpieczoną linię 971. Po prostu naciśnij jedynkę, zanim zaczniesz nagrywać wiadomość. Trzymaj się. Alan usiadł na łóżku. Dlaczego Anna próbowała spotkać się ze Shreedem po tym, jak dwa razy próbował ją zabić? I to w dodatku tuż przed spotkaniem z nim? Może chciała, żeby Shreed stał się dla niej nowym Jefremowem? A może po prostu było z nią coś nie tak i prowadziła tę niebezpieczną grę dla czystej przyjemności. Znalazł swoją załogę nad basenem. Soleck leżał na leżaku z książką w ręku, plastikowa walizka z pieniędzmi służyła mu za poduszkę. Stevens siedział w cieniu ze szklanką w ręce i przyglądał się jasnowłosym stewardesom. Alan usiadł obok Stevensa i dał mu oba pagery. – Jeden jest dla Solecka – powiedział. – Dobra. – Stevens przypiął jeden z pagerów do szortów. Alan wyjął z kieszeni hotelowy notesik i zaczął coś w nim pisać. – To są kody numeryczne – powiedział po chwili. – Wszystko, co będzie miało siedem cyfr, będzie numerem telefonu; wtedy od razu na niego zadzwońcie. Ten numer oznacza, że macie wkładać kombinezony i zacząć rozgrzewać silniki samolotu, a ten, że to jeszcze trochę potrwa i możecie postawić drinka dziewczynom z Lufthansy. Okay? Stevens spojrzał na niego i spytał: – Zawsze tak ciężko pracujesz? – Dobre planowanie daje ci większe pole manewru, kiedy wszystko się popieprzy. – Mam to zapisać? – Paul, odwal się, dobra? Idę na to spotkanie i chcę mieć pewność, że w razie czego będziecie gotowi. – Ja mogę tu siedzieć przez cały dzień. Nie musisz wąchać tej szklanki, jest w niej tylko mrożona herbata. Stevens znowu był wkurzony. Alan w każdej chwili mógł przywołać go do porządku, lecz zdał sobie nagle ze zdziwieniem sprawę z tego, że im dłużej znał Stevensa, tym bardziej go lubił, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. Ale jakoś nic mogli się dogadać. – Sorry, Paul, przedtem zachowałem się jak kutas. – Nieważne – odpowiedział Stevens i przeniósł wzrok na siedzącą przy barze dziewczynę.
Waszyngton Przez Tony'ego Moscowica Triffler nie spal dobrze tej nocy. Dukas nagle wyjechał i zostawił mu dochodzenie, które przypominało dziurawy worek. Na dodatek już parę dni temu doszedł do wniosku, że w dniu, kiedy przejechali obok domu Shreeda, wszystko robili nie tak jak należało i tym martwił się najbardziej. Część nocy spędził przed telewizorem. Fonia była wyłączona, a on siedział na sofie i rozmyślał, z przyzwyczajenia przeskakując z kanału na kanał. Myślał o dochodzeniu, które przyniosło tylko niewystarczające dowody. Żaden sąd by ich nie uznał, ponieważ pochodziły głównie z nielegalnej inwigilacji domowych komputerów Shreeda. Fakt, że Valdez był oficjalnie pracownikiem Harry'ego O’Neilla, nie miał tu żadnego znaczenia. Nie miało też znaczenia to, że Shreed stanowił potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Mogło się tym zająć CIA, była to ich wewnętrzna sprawa, ale nie można było postawić go przed sądem, powołując się na rezultaty nielegalnej inwigilacji. Triffler nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Dukas pewnie jakoś obszedłby ' przepisy. Ale Triffler nie był taki jak on. Nie chciał i nie potrafił kłamać ani oszukiwać, taką już miał naturę. Doszedł do wniosku, że nie może nikomu powiedzieć tego, co wiedział o Tonym Moscowicu, ponieważ zdobył owe informacje, stosując nielegalne metody. Z tego samego powodu nie mógł powiedzieć Menzesowi ani nikomu innemu o tym, że ktoś jeszcze interesował się Shreedem i kontrolował jego komputery. Mógł tylko ułatwić innym odkrycie tego, co sam już wiedział. I musiał to zrobić w legalny sposób. Koszmarna sprawa! Poszedł spać o czwartej. Wstał o ósmej, był niewyspany i wyglądał jak ostatnie nieszczęście. – Gdzie byłeś, kiedy ja spałam? – spytała go żona. Pokiwał smutno głową i zajął się naleśnikami, podczas gdy ona robiła jajka na bekonie. Potem, jak nakazywał niedzielny rytuał, usiedli wraz z trójką dzieci do śniadania. O wpół do dziesiątej zadzwonił detektyw i spytał, czy miałby ochotę obejrzeć mieszkanie Tony'ego Moscowica. – Wychodzę – powiedział do żony.
– Na miłość boską, przecież jest niedziela! Spojrzał na nią w rozbrajający sposób. Detektyw nazywał się Moisher i wyglądał bardzo młodo – nikt nie dałby mu nawet dwudziestki. W dodatku nosił baseballową czapkę i workowate, luźne dżinsy. Tak naprawdę miał trzydzieści lat, chociaż detektywem został dopiero niedawno; widać było wyraźnie, że bardzo się przejął swoim awansem. – To jest dopiero sprawa! – powiedział, kiedy spotkali się z Trifflerem przed domem Moscowica w Beltsville. Dom był mały, brzydki i brudny. Drzwi wejściowe zaklejono żółtą policyjną taśmą. – To twoja pierwsza sprawa? – zapytał Triffler. Moisher poczerwieniał na twarzy. – Jestem gliną od dziewięciu lat – powiedział i wzruszył ramionami. Ale to moje pierwsze dochodzenie w sprawie morderstwa. Nie mamy tu zbyt dużo morderstw. Właściwie to mamy, ale prawie wszystkie są do niczego, to znaczy zbyt proste. Co możesz mi o tym powiedzieć? Triffler pomyślał o swoich nielegalnie zdobytych dowodach i postanowił wystąpić w roli starszego, bardziej doświadczonego gliniarza. – Powiem ci później – odparł. Wnętrze domu było jeszcze brudniejsze. I małe. Znalazło się tu miejsce tylko na salonik z umieszczoną w kącie kuchenką, łazienkę wielkości dużego samochodu i drugi pokój, w którym Moscowic urządził sobie biuro. Tony był kibicem drużyny baseballowej Redskins (flagi, zdjęcia, szklanki do piwa) i ostrej pornografii (kartony pełne magazynów). Ale najwyraźniej nie lubił zajmować się kuchnią, nie przepadał też za robieniem porządków. Wszędzie walały się tygodniowe programy telewizyjne, w kącie stał wielki, drogi telewizor – musiał przed nim spędzać wiele czasu. – Byłeś tu już przedtem? – zapytał Triffler, kiedy stanęli w drzwiach biura. – Ktoś inny tu był. – Technicy laboratoryjni? – Mhm, korzystamy z usług policji stanowej. Przyszli tu w nocy. Wszędzie pełno było proszku do wykrywania odcisków palców. – Skończyli już? Moisher skinął głową, wskazał na stojącą w kącie starą kserokopiarkę i powiedział:
– Mniej więcej co tydzień robił kopię bieżących zapisków ze swojego notesu i przesyłał je swojemu księgowemu. Triffler poczuł się nagle tak, jakby znowu był z Dukasem. – Jest coś, czego mi nie powiedziałeś. Moisher poczerwieniał, uśmiechnął się i wyjął z aktówki spory plik kartek. – Niespodzianka! Właśnie dlatego cię tu ściągnąłem. – Uderzył dłonią w papier. – To są kopie tego, co denat przesłał swojemu księgowemu. Obudziłem gościa o siódmej rano. Nie mogłem spać. Triffler przejrzał kartki. Zapiski sięgały kilka lat wstecz i kończyły się na ostatnim tygodniu. Na każdej z kartek znajdowała się kopia dwóch stron z małego kołonotatnika. Niezbyt czytelne zapiski były dokonywane piórem i ołówkiem. – Gdzie jest ten notatnik? – Nie znaleziono go ani przy denacie, ani tutaj. Księgowy – zresztą jego eks-szwagier, miły gość. który po prostu nie chce zostać w nic wplątany -powiedział, że Moscowic nie wychodził bez tego notatnika z domu. „On żył z tym notatnikiem. Troszczył się o niego bardziej niż o moją siostrę" – to jego słowa. Więc może ktoś zabił go, żeby ten notatnik zdobyć? Triffler przeglądał właśnie zapiski z ostatnich tygodni. – W takim razie ten ktoś nie wiedział, że Moscowic robi kopie – powiedział. Położył ostatnią kartkę na biurku i włączył lampę. Była to kopia kopii, ale jakoś dało sieją odczytać. – Interesujące, nie? – zapytał Moisher. – Ty już to przejrzałeś, teraz ja to wezmę. – Dobra – zgodził się początkujący detektyw. Prawdę mówiąc, Triffler znalazł się tutaj tylko dlatego, że Moisher tego ranka potrzebował widowni. Moisher wskazał na notatki i powiedział: – Szwagier dostał większość nazwisk i adresów klientów od denata; w końcu zajmował się rozliczaniem jego interesów. Ale niektórzy klienci nie chcieli zostawiać po sobie żadnych śladów i płacili gotówką. Wtedy stawiał obok notatki znak dolara, tak jak tutaj. – Przejechał palcem po wyblakłej stronie, na której widniał napis: $ I T zal. Mądrala. – Co, do diabła, ma znaczyć ten „zal."? – Myślę, że tu chodzi o zaliczkę. Mądrala to czyjś kryptonim.
– Założę się, że nie wiemy czyj. – Obawiam się, że nie. Jego księgowy twierdzi, że był pod tym względem bardzo zasadniczy i dyskretny. Cholernie dbał o zachowanie tajemnicy, gdy chodziło o klientów. Triffler przeglądał notatki i słuchał go jednym uchem. Znalazł jeszcze cztery zapiski dotyczące Mądrali, obok każdego widniał znak dolara i duża kwota. Przy drugim z tych zapisków, zobaczył dziwny rysuneczek, który przypominał wschodzące słońce – owalny kształt z cienkimi promieniami. – A co to ma być, do diabła? – Zgadnij. – Moisher aż się palił, żeby mu to powiedzieć. – Detektywie Moisher, nie przyjechałem tu, żeby zgadywać, okay? Nie bawię się w zgadywanki nawet z moimi dziećmi. Jeśli wiesz, co to jest, to mi powiedz. Moisher zaczerwienił się i powiedział: – To jest pluskwa, rozumiesz? Owad, a więc pluskwa. Triffler ponownie spojrzał na rysunek: – Ja tu widzę raczej żółwia, ale pewnie jego szwagier powiedział ci, że to jest pluskwa. A więc tu napisano: „3 T Pluskwa w HAM'\ Trzy tysiące dolarów za... za co, za pluskwę? Za założenie pluskwy w HAM. HAM? Co to może być? – Myślałem, że może ty będziesz wiedział. – Moisher wyglądał w tym momencie jeszcze młodziej niż zwykle. Ale nie wiem. – Triffler przejrzał poprzednie strony i nie znalazłszy niczego, co łączyłoby się z tymi zapiskami, przeczytał ponownie cztery notatki dotyczące Mądrali. Ostatnia sporządzona tuż przed dniem, w którym przejechali z Dukasem obok domu Shreeda, brzmiała: 5 T wejście do S. Pięć tysięcy dolarów za wejście do domu S.? Shreeda? To by pasowało. – Znalazłeś coś? – zapytał Moisher głosem pełnym nadziei. Triffler wziął go pod rękę i wyprowadził z pokoju; – Muszę ci coś powiedzieć. Coś niezbyt wesołego. Moisher był wyraźnie zaintrygowany. Triffler wziął głęboki oddech i powiedział: – Wszystko, co wiem o Tonym Moscowicu, pochodzi z nielegalnego źródła. Nawet gdybym znał więcej szczegółów, nie mógłbym ci o nich powiedzieć, bo to zniszczyłoby twoje śledztwo. Nie mógłbyś z nimi iść do sądu, nie mógłbyś nawet iść do sądu z tym, czego byś się dzięki nim
później dowiedział. Nie mogę ci nawet powiedzieć, do czego potrzebne mi było nazwisko Tony'ego Moscowica. – Chodziło o jego samochód – odpowiedział z dumną miną Moisher. – Zapomnij o tym! Wyrzuć to z pamięci! To też było nielegalne! – Ale wiesz, co znaczy HAM? Triffler westchnął. – Nie, nie wiem. Ale nie powiedziałbym ci, nawet gdybym wiedział. Rozumiesz? Moisher posmutniał, po chwili jednak uśmiechnął się i zauważył: – Wiemy o tym tylko my dwaj. Mógłbym powiedzieć, że sam do tego doszedłem. – Nawet w sądzie? Moisher rozejrzał się, jakby szukał pomocy. – Jasne – powiedział po chwili. – Jesteś idiotą – stwierdził Triffler i ruszył w stronę drzwi. – Nie mów do mnie w ten sposób! – krzyknął Moisher. – Mówisz o krzywoprzysięstwie, Moisher. Myślisz, że to nie jest głupota? Moisher przybliżył się do niego i powiedział prawie szeptem: – Przecież ciągle musimy to robić. – Ja nie muszę. Zresztą ta sprawa nie ma większego znaczenia w moim dochodzeniu. KSDMW zależy przede wszystkim na tym, żebym zajął się oficerem, który został niesłusznie oskarżony. Oskarżony przez George'a Shreeda, pomyślał. Za wejście do jego domu Tony Moscowic zapłacił komuś pięć tysięcy dolarów. Ale nie mógł o tym powiedzieć Moisherowi. – Myślałem, że to ci się spodoba – powiedział ten ponuro. Triffler stał obok niego i patrzył w stronę wyjścia. Po dłuższej chwili powiedział: – Daj mi swoją wizytówkę. Może coś mi przyjdzie do głowy. Miał na myśli coś legalnego. Cyberprzestrzeń (2700 metrów nad Zatoką Perską), 15.30 czasu Greenwich (18.30 czasu lokalnego), niedziela ktoś tu węszy, więc musimy być ostrożni, okay?
To nie moi ludzie. oczywiście, że nie twoi, wiem kim oni są Powiedz. to zbyt skomplikowane CHCĘ WIEDZIEĆ. przyjaciele amerykańskiej marynarki Rozumiem. Nadal chcesz się spotkać? tak Kup PGP i zainstaluj. Prześlij mi swój adres internetowy. mam pgp moje imię i data urodzin w cyfrach na hotmaile. com To dobrze. Zobaczymy się za trzydzieści godzin. być może Niezbyt często używano poczty elektronicznej do przesyłania szpiegowskich materiałów i informacji. Szpiedzy i ich mocodawcy nie ufali komputerom. Anna czuła miły dreszczyk towarzyszący przecieraniu nowych szlaków. Miała piętnaście anonimowych kont w Internecie. Na każde wchodziło się za pomocą jakiegoś prostego kodu. Kody wstępu stanowiły historyczne daty, numery telefonów a nawet reklamowe slogany. Wszystkie hasła były jednorazowe, każde automatycznie zamykało się i kasowało po wykorzystaniu. Była dumna z tego, żejej nowatorskie eksperymenty w sieci zakończyły się powodzeniem. Przeciągnęła się i wyjrzała przez okno samolotu na wyspę Bahrajn. Potem weszła na konto, na którym trzymała korespondencję ze Shreedem i zapisała tam ich ostatnią rozmowę. Każdy mógł się tam dostać, ale to wymagało czasu. Na paru stronach internetowych podane były czasy potrzebne do złamania zabezpieczeń powszechnie dostępnych programów. Penetracja programu PGP wymagała czterdziestu godzin. Za czterdzieści godzin będzie kimś innym, gdzieś indziej i będzie miała mnóstwo pieniędzy. Albo będzie martwa. W każdym razie wtedy każdy będzie mógł już sobie wejść na to konto. Najpierw jednak musiała spotkać się z Alanem Craikiem w Bahrajnie.
30 Nikozja Szpital po tureckiej stronie zielonej linii przypominał wiele innych szpitali, jakie Dukas widział na całym świecie – choć prawdę mówiąc, przewyższał pod wieloma względami większość z nich. Było to wręcz luksusowe miejsce. Dukas doszedł do przekonania, że gdyby ktoś go postrzelił, tutaj szybko doszedłby do siebie. – To jest doktor Irmanli. – Wahad przedstawił lekarza tak, jakby to był jego dobry znajomy, ale Dukas podejrzewał, że ci panowie nigdy się wcześniej nie spotkali. Doktor skinął lekko głową i zignorował wyciągniętą rękę Dukasa. To tyle, jeśli chodzi o dobre stosunki tureckogreckie, pomyślał Dukas. – Jak się czują ci dwaj postrzeleni policjanci? – zapytał. Irmanli spojrzał na Wahada i ten przetłumaczył pytanie. Wahad powiedział mu wcześniej, że doktor zna angielski, ale w rozmowie z Dukasem nie zamierza się nim posługiwać. Irmanli powiedział coś po turecku. – Jeden z nich miał kulę w prawym mięśniu piersiowym – przetłumaczył Wahad. – Trochę krwawił, ale czuje się coraz lepiej. Ten drugi – Palestyńczyk, detektyw – dostał w dół pleców, doznał urazu kręgosłupa i był przez jakiś czas sparaliżowany. Teraz już może poruszać kończynami, ale odłamki pocisków pozostały w jego prawej nerce i wszędzie dookoła. Jego stan jest stabilny. – Czy mogę z nim porozmawiać? – Pan doktor się nie zgadza. – Powiedz doktorowi, że biorę to na siebie. Muszę porozmawiać z nimi oboma. Doktor zrozumiał to bez tłumaczenia, ponieważ obrócił się na pięcie i przywołał stojącego w odległości dziesięciu metrów zwalistego mężczyznę. Dukas zauważył go już wcześniej, rozpoznał w nim gliniarza i lekko się do niego uśmiechnął. Mężczyzna podszedł do nich i ku zaskoczeniu Dukasa wyciągnął rękę na powitanie. – Gorzum, policja Republiki Tureckiej – powiedział. – Jestem sześć miesięcy w Minneapolis. – Dukas, KSDMW. Ci postrzeleni to pańscy ludzie? Gorzum wzruszył ramionami.
– Jestem przysłany, żeby się z panem porozumieć. – Miał okropny akcent i ochrypły, zakatarzony glos, ale Dukas nie wyczul w nim wrogości. – Ja mani informacje i będziemy współpracować. Ale teraz trzymać media za drzwiami – powiedział i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając złoty ząb. – To najtrudniejsza część tej pracy – powiedział Dukas. – Kiedy mogę zobaczyć pańskich ludzi? – Teraz. Teraz, jeśli pan chce. Ale – żadnych sztuczek. Jestem sześć miesięcy w policji Minneapolisjako stażysta, widzę mnóstwo sztuczek. Nie trzeba robić żadnych. – Okay, żadnych tortur wodnych, żadnych zabaw w dobrego i złego gliniarza. O to chodzi? Gorzum rozłożył kartkę papieru, kaszlnął w jej stronę i powiedział: – Dostajemy to z waszej Kryminalnej Służby Dochodzeniowej. Proszą o współpracę i tak dalej. Ja chcę wiedzieć, co robi pan tu, do diabła? – Błysnął swoim złotym zębem. – Ścigam Amerykanina. – To jakiś ważny gość, przyjechał pan za nim aż tu! – Choć intonacja na to nie wskazywała, było to pytanie. – Podejrzewamy, że ukradł tajemnice marynarki. – Odpowiedź nie była do końca prawdziwa, ale stanowiła proste wyjaśnienie. Dukas długo myślał w samolocie o całej tej sprawie. Doszedł do wniosku, że George Shreed jest tak samo niebezpieczny na Cyprze, jak w Chinach. Podstawowe pytanie brzmiało: „Co George Shreed wywiózł z kraju?" Więc mówiąc „tajemnice marynarki". Dukas wyraził po prostu w formie, którą uznał za najlepszą w tej sytuacji, swój lęk. Shreed miał dostęp do większości tajnych amerykańskich materiałów i przekazując je innemu państwu, mógł spowodować praw-dziwąkatastrofę. Był w tym momencie bardzo niebezpiecznym człowiekiem. – On kupował morfinę – powiedział Gorzum. Na dźwięk słowa „morfina", jakby jakieś światełko zapłonęło w umyśle Dukasa. W pierwszym momencie wydało mu się, że to nie ma żadnego sensu. Przecież Shreed nie używał narkotyków. Ale po chwili zrozumiał: to dlatego wyjechał ze Stanów niezauważony. Ten sukinsyn mógł normalnie chodzić! – Kupował morfinę, żeby zwalczyć ból – powiedział Dukas. – On jest niepełnosprawny, kaleki. Ma chore nogi. – Kupowanie narkotyków to bardzo zła rzecz tutaj. Szczególnie przez
turystów. Zły przykład. – Chcecie go oskarżyć? Gorzum przytaknął. – Najpierw musicie go złapać. Gorzum znowu przytaknął. – Możecie go złapać? Gorzum wzruszył ramionami, uśmiechnął się i zapytał: – A wy możecie? Waszyngton Siedząc samotnie w swoim zagraconym centrum komputerowym, Valdez przeczytał zapis internetowej rozmowy Anny ze Shreedem. Wynikało z niego, że mają się ponownie spotkać za trzydzieści godzin. A to suka! Spotyka się dzisiaj z Alanem Craikiem i przed tym umawia się na spotkanie ze starym Shreedem – pomyślał. Przesłał zaszyfrowaną wiadomość o tym O’Neillowi. Nie znał daty jej urodzin i nie miał sprzętu, który pozwoliłby mu przejrzeć intenetowe adresy wszystkich kobiet o imieniu Anna, więc nie mógł zdobyć numeru konta, który podała Shreedowi. Na dodatek wcale nie był pewien, że rzeczywiście ma na imię Anna. Więc po prostu obserwował laptopa Shreeda, dopóki ten nie wysłał zaszyfrowanej wiadomości w paru częściach, jakby nie miał dobrego połączenia. Valdez potrząsnął głową. Klucz tego szyfru był zbyt skomplikowany. Poza zasięgiem jego możliwości. Finito. Bahrajn, 16.00 czasu Greenwich (19.00 czasu lokalnego), niedziela Restauracja, w której Alan umówił się z Anną. znajdowała się niedaleko hotelu Gulf. Panowała w niej miła europejska atmosfera, ale podawano tylko potrawy tajlandzkie. Klientela była mieszana – przychodzili tu zarówno żyjący na obczyźnie Brytyjczycy, jak i zgłodniali, niezbyt zamożni studenci. Nie odbywały się tu występy artystyczne ani kelnerki nie odznaczały się zapierającą dech urodą, więc nie był to ulubiony lokal stacjonujących w pobliżu amerykańskich żołnierzy. Kiedy Alan szedł w kierunku swojego stolika, jakiś stojący przy barze Australijczyk obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem.
Menu nie zmieniło się od 1993 roku, kiedy Alan jadł tu po raz ostatni. Zamówił mrożoną herbatę i zaczął obserwować wejście. Przez głowę przelatywały mu rozmaite wersje wydarzeń. Shreed zaoferował jej więcej pieniędzy. Ona od początku go oszukiwała, bo była w jakiś sposób związana ze Shreedem. Traktuje go jak frajera, już w Trieście bawiła się jego kosztem. Czas wyznaczony na spotkanie minął. Alan wypił drugą mrożoną herbatę, potem trzecią. Zamówił satay i zjadł wszystko, co miał na talerzu, nie czując w ogóle smaku. Wciąż jej nie było. Budziło to w nim różne, sprzeczne emocje, tak powikłane, że nie próbował ich analizować. Czuł ulgę, ale czuł się też trochę skrzywdzony, a to podsyciło jeszcze jego gniew. – Zamierzałeś zjeść beze mnie? Siedział nad resztkami przekąski z wielką plamą na przodzie koszuli. Anna miała na sobie kusą lnianą koszulkę i jasnoniebieskie dżinsy. Jej twarz nawet bez makijażu wyglądała doskonale. Pocałowała go na przywitanie w policzek; zaklął w myślach, kiedy serce zaczęło mu bić szybciej. Nie spodziewał się, że jej widok aż tak go ucieszy. – Powolny lot z Dubaju? – Wycierał ręce serwetką. Usiadła naprzeciw niego. Wszyscy goście restauracji patrzyli w jej stronę. – Nie mogłam złapać taksówki na lotnisku Manama. – Ucięłaś sobie ze Shreedem przyjemną pogawędkę? Spojrzał na nią gniewnie. Miała lekko wilgotne oczy, jakby była bliska płaczu; ale poruszyła głową jak kot oglądający się za przelatującym ptakiem i powiedziała: – Twój czarnoskóry przyjaciel musiał ci przecież powiedzieć, że nie doszło do spotkania. Jestem głodna. Zjemy coś? – Stanowczo polecam satay. – Przepraszam cię za spóźnienie. To było – niestosowne? – Nieprofesjonalne? – Mówisz, jakbyś był zazdrosny. Kiedy Alan rozważał jej ostatnie słowa, jednym uśmiechem przywołała kelnera i zamówiła potrawy dla nich obojga, w ogóle nie pytając go o zdanie. Rose często robiła w ten sposób. Wyobraził sobie Rose zamawiającą obiad w afgańskiej restauracji w Newport i humor natychmiast mu się poprawił. Nie pragnął tej kobiety. Chciał od niej tylko uzyskać pewne informacje, a ona nie miała mu już wiele do zaoferowania.
– Jestem naiwniakiem, Anno. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że biorę udział w licytacji. – To nie jest licytacja. – Ale nie ma pośpiechu. Ja już oczywiście wiem, kim jest twój człowiek. Co poza tym masz mi do zaoferowania? – To było zbyt obcesowe, pomyślał. Powinienem najpierw zyskać nad nią przewagę w zwykłej, towarzyskiej rozmowie. – Moglibyśmy w czasie jedzenia pomówić o czymś innym? – A o czym chciałabyś porozmawiać? Może o muzyce? – Jego sarkazm wypadł płasko. Anna przechyliła głowę jak zaciekawiony szczeniak i powiedziała: – Myślę, że możemy porozmawiać o muzyce. Jakąmuzykę lubisz? Czego słuchasz w domu? Alan usiłował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio słuchał muzyki, w domu lub gdzie indziej. – Zawsze lubiłem folkowe piosenki. Rose uwielbia włoskie opery. – Imię żony służyło mu za talizman przeciwko czarom rzucanym z drugiej strony stołu. – Mój ojciec uwielbiał Wagnera. – Naprawdę? Żadnego rocka? Żadnej Madonny? Zaśmiał się, ponieważ przypomniał sobie coś w związku z Madonną. – Na lotniskowcu tuż przed akcją zwykle włączaliśmy sobie MTV. Spojrzał na nią, żeby sprawdzić, czy to ją w ogóle interesuje. – Tak, znam MTV. – W czasie wojny w Zatoce na szczycie list przebojów była pewna piosenka Madonny. Nie wiem, czy komukolwiek podobała się ta melodia, ale wszyscy piloci uwielbiali patrzeć, jak ona się porusza. Jeszcze jedna piosenka tak na mnie działa, ta, przy której Kim Basinger rozbiera się, tańcząc, w Dziewięć i pól tygodnia. Zawsze, kiedy słyszę te kawałki, czuję się, jakbym miał wystrzelić. Anna roześmiała się tym swoim prawdziwym, szczerym śmiechem. – Angielski jest pełen podtekstów seksualnych, prawda? – A znasz włoski? – Alan poczuł się pewniej. Potrząsnęła głową, ale znowu się zaśmiała. – A ty czego słuchasz? – Uwielbiam muzykę – odpowiedziała po prostu. – Mogę słuchać każdej. Dawniej na okrągło słuchałam Mozarta. A teraz w Dubaju kupiłam trochę tego, co nazywacie muzyką alternatywną. – Dokończyła zdanie i zmarszczyła brwi, jakby powiedziała za dużo.
– Myślę, że powinnaś mi powiedzieć coś więcej o alternatywie w Dubaju. – Zupełnie nieźle mi idzie, pomyślał. Ściągnęła usta. Pojawił się kelner, więc nie mogła od razu odpowiedzieć, musiała zaczekać, aż postawi wszystkie półmiski i miseczki na stole. Alan nałożył sobie porcję znakomitej wołowiny z bazylią. Pochyliła się nad pełnym jedzenia stołem. Pachniała kardamonem, ale syczała jak żmija: – Czy my poszliśmy ze sobą do łóżka, a ja tego po prostu nie zauważyłam? A może wiąże nas coś, co dawałoby ci prawo, żeby wypytywać mnie o to, z kim się spotykam? Alan zajrzał w głąb siebie, tylko po to, żeby upewnić się, że wciąż odczuwa gniew. – To chyba naturalne, że przejmuję się, kiedy spotykasz się z kimś, kogo nazywasz „zajmującym wysoką pozycję w hierarchii CIA kretem"? Znowu gniewnie poruszyła głową, a potem westchnęła. – A więc wszystko wiesz. – Tak. Skupiła uwagę na jedzeniu. Przebiegła widelcem po półmiskach jak wygłodniały kot. Po dłuższej chwili przerwała jedzenie, wytarła usta serwetką i powiedziała: – Opowiedz mi o swojej żonie. Sposób, w jaki to powiedziała, wzbudził jego czujność. Właściwie nie tyle wzbudził, co wzmógł. – Dlaczego? – Ona jest dla ciebie bardzo ważna, prawda? – Ona jest dla mnie wszystkim. Jest piękna i inteligentna, ale to nie... przerwał. Znowu się nim bawiła. – Przyniosłeś pieniądze? – Tak. Anno, próbowaliśmy rozmawiać o muzyce. Co lubisz jeszcze? – Jaką muzykę? – Jakie... Znajdźmy nowy temat rozmowy. – Lubię dobre karabiny. – Karabiny? – Tak! Jefremow miał ich kilka, potem kupiliśmy jeszcze więcej. Chodziliśmy w góry polować na lwy, chociaż nie zostało ich tam zbyt dużo. – To w Iranie żyją lwy?
Spojrzała na niego, jakby był idiotą. Żeby zatuszować złe wrażenie, powiedział: – Mam snajperski karabin Springfield z 1918 roku. – Z gwiazdką na wylocie lufy? – Wyglądało na to, że ta informacja zrobiła na niej wrażenie. – Oczywiście. Przechyliła się w jego stronę, zapominając o jedzeniu. – Strzelałeś z niego? – Jasne. Razem z przyjacielem ćwiczymy się w strzałach na dużą odległość. – Strzelacie razem? – Kiedy tylko jest okazja. Nagle posmutniała. – Zwykle leżeliśmy z Jefremowem na skałach koło starego kamieniołomu i strzelaliśmy całymi godzinami. Ten przyjaciel, z którym strzelasz, to Harry O’NeilI? Alan spojrzał w jej wilgotne oczy i wyczuł, że zna odpowiedź, więc przytaknął. – Twój przyjaciel Harry robi bardzo dobre wrażenie. – To prawda. – Weźmiemy jakiś deser? – Uśmiechnęła się. – Jakie jeszcze masz karabiny? Kwatera główna KSDMW Triffler zamierzał iść do domu, ale poszedł do biura. Czuł się trochę nieswojo – wyszedł z domu w niedzielny poranek i wylądował u siebie w pracy. Nikogo tam nie było. Puste korytarze robiły dziwne, trochę niesamowite wrażenie. Wszedł do pokoju, który dzielił do tej pory z Dukasem. Zbudowana z plastikowych skrzynek ściana działowa wydała mu się nagle tandetna, a stojące na niej ozdoby głupie. Myśląc o Moisherze i o dochodzeniu, zrobił sobie kubek kawy. Potem usiadł za biurkiem Dukasa, a właściwie za swoim dawnym biurkiem. Zaczął się zastanawiać nad tym, jak naprowadzić Moishera z Tony'ego Moscowica na Shreeda. I jak powiedzieć Menzesowi o istnieniu trzeciej siły, która interesowała się Shreedem. Myślał też o tym, że Moscowic miał prawdopodobnie jakieś powiązania z tą siłą. To musi
mieć dla CIA duże znaczenie, pomyślał. Być może dla Dukasa również. Mógłby po prostu powiedzieć o tym Menzesowi, ale wtedy schrzaniłby całą sprawę. Ta informacja pochodziła z nielegalnego źródła, a on zdążył polubić Menzesa i nie chciał mu podkładać świń. Zamknął drzwi, usiadł z powrotem za biurkiem i spojrzał na listę zawierającą informacje i dane na temat Shreeda. Nie była zbyt aktualna – brakowało zapisu o ucieczce Shreeda. Przebiegi po niej wzrokiem jeszcze raz. I wtedy zobaczył obok siebie trzy duże litery: H, A i M. Hospicjum Anioła Miłosierdzia. Więc Tony Moscowic wziął trzy tysiące dolarów za założenie podsłuchu w hospicjum? Przypomniała mu się stara formuła, którą słyszał na wykładach z prawa kryminalnego: wyznanie przedśmiertne. Ale przecież umierała tam żona Shreeda, a nie on sam. Chociaż z drugiej strony mogła o tym wiedzieć. I ktoś, kto chciał poznać sekrety Shreeda mógł... Już prawie uwierzył, że to Menzes wynajął w tym celu Moscowica, ale Agencja nie działała w ten sposób. A więc jakiś obcy wywiad? Jaka drugorzędna służba wywiadowcza mogła wynająć Tony'ego Moscowica? Korea Północna? Sudan? Wyjął z portfela wizytówkę Moishera i zadzwonił do niego do domu. Przez telefon glos Moishera brzmiał jeszcze młodziej niż w bezpośredniej rozmowie. W pierwszym momencie Triffler chciał go poprosić, żeby zawołał do telefonu ojca. – Detektyw Moisher? Tu Dick Triffler. Właśnie przyszło mi coś do głowy. – Tak? Triffler przeglądał strony książki telefonicznej Wirginii Północnej, dopóki nie upewnił się, że Hospicjum Anioła Miłosierdzia występuje w nim pod taką właśnie nazwą. – W związku z tym HAM. – Co? – Pomyślałeś o przejrzeniu książki telefonicznej? – Żółtych stron? – Nie, białych. Tych, na których wymieniane są różne instytucje i przedsiębiorstwa. Sam powiedziałeś, że to jest miejsce, a nie osoba, prawda? Pomyślałem, że mógłbyś spojrzeć pod H i poszukać rzeczy, które mają też w nazwie A i M.
– To kupa roboty. – To prawda, biorąc pod uwagę, że musiałbyś sprawdzić Waszyngton. Wirginię Północną a może nawet Montgomery. – O rany, to cholernie dużo stron. Triffler miał ochotę rzucić słuchawkę telefonu, pojechać do tego durnia i go udusić. Opanował się jednak i powiedział: – Ale to się może opłacić. – Nie wiadomo. Triffler westchnął. – Będziesz musiał zrobić listę, a potem odwiedzić wszystkie pasujące miejsca z fotografią tego zabitego gościa. Może ci się poszczęści. – Chłopie, będę musiał odwiedzić mnóstwo takich miejsc. Triffler usłyszał, że Moisher westchnął jak człowiek, któremu właśnie zepsuto definitywnie całą niedzielę. – Jeśli się trochę postarasz, to gliniarze z Waszyngtonu i Wirginii sprawdzą swoje rewiry za ciebie. – Właśnie liczył instytucje z tymi literami w nazwie. – Ostatecznie, ile ich może być? Niezbyt dużo, pomyślał. Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do siebie. Jeśli Moisher go posłucha, to wszystko powinno zadziałać jak należy. Pod warunkiem, że ktoś w hospicjum przypomni sobie Tony'ego Moscowica. Jeśli nie, to być może będzie musiał zwrócić się do Menzesa i odpowiednio go nakierować.
31 Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 16.15 czasu Greenwich (19.15 czasu lokalnego) Harry O’Neill pił drugą filiżankę kawy w restauracji hotelu Hilton i wyglądał przez wielkie okna na oświetlone promieniami zachodzącego słońca nabrzeże, pełne arabskich jednomasztowych statków z trójkątnym żaglem. Większość z nich przypłynęła z Iranu, przywożąc na swoich pokładach dywany, szafran, opium i marihuanę. Harry, patrząc na te statki, zastanawiał się, czy Shreed mógłby przedostać się do Iranu na jednym z takich statków i zniknąć. Djalik, który miał tropić Shreeda, wciąż się nie odzywał. O’Neill nie wiedział, co robić dalej. Spojrzał na zegarek – właśnie trwało spotkanie Alana z Anną, on jednak myślał o Shreedzie. Wiedział, że powinien zadzwonić do Dukasa, ale postanowił zaczekać na telefon od Djalika. Kiedy telefon komórkowy zadzwonił, przyłożył go do ucha, zanim zdążył odezwać się drugi sygnał. – Harry? – Dave, gdzie ty się, do diabła, podziewasz? – Jadę właśnie przez Al Hajar. Shreed jakąś godzinę temu przekroczył granicę z Omanem. – Jesteś tego pewien? – Jak cholera. Ludzie ze straży granicznej dobrze go zapamiętali. Myślę, że udał się w kierunku Muskatu. – Już tam jadę. Wyślij kogoś na lotnisko i jedź w stronę doków. – Zrozumiałem. Zadzwoń do mnie, jak wylądujesz. Nikozja Khouri, palestyński detektyw, leżał w czystym łóżku w pokoju, który w pierwszej chwili zrobił na Dukasie wrażenie brudnego, ale tylko jego ściany wymagały remontu. Nowoczesny sprzęt medyczny aż lśnił czystością. Policjant wyglądał na młodego i wychudzonego, jakby na skutek tego, co przeszedł, ubyło mu jednocześnie i lat, i kilogramów. Gorzum czuwał w nogach łóżka. Dukas pozwolił mówić Wahadowi. Starszy Palestyńczyk o bystrym,
badawczym spojrzeniu, który przedstawił się jako pan Alamasi, stał po drugiej stronie łóżka. Organizacja Wyzwolenia Palestyny, pomyślał Dukas. – Niech opowie, co się stało – powiedział, wskazując na leżącego w łóżku mężczyznę. Dukas znał już tę historię od Wahada i Gorzuma: detektyw przeszkodził w zakupie narkotyków i został zaatakowany przez dwóch mężczyzn, których w pierwszej chwili wziął za bandytów. Postrzelił jednego z nich; drugi strzelił do niego, zanim on i tamci zorientowali się, że wszyscy trzej są policjantami. – Co się potem stało? Młody policjant spojrzał na Almasiego, a potem odpowiedział: – Handlarz i kupujący uciekli. – Odbiegli? Dwaj Palestyńczycy znów spojrzeli na siebie. – Można tak powiedzieć. – Kim był kupujący? – Amerykaninem. – Skąd ta pewność? – Przecież to widać od razu – roześmiał się Gorzum. – Zna pan tego Amerykanina? Detektyw znowu spojrzał na Almasiego. Potem na Gorzuma i Dukasa. Dukas zwrócił się do Gorzuma: – Mogę z nim porozmawiać w cztery oczy? Gorzum przecząco pokręcił głową i rozstawił szerzej nogi, jakby dawał w ten sposób do zrozumienia, że nie zamierza wyjść z pokoju. To była jedna z tych trudnych chwil, jakie zdarzają się w każdym dochodzeniu: ów mężczyzna chciał mu coś powiedzieć, ponieważ liczył na dziesięć tysięcy dolarów nagrody, ale nie mógł tego zrobić przy Gorzumie. A Gorzum nie chciał zostawić ich samych. Dukas wyjął z kieszeni trzy fotografie i podał je Almasiemu; na jednej z nich był Shreed, na pozostałych dwaj inni biali mężczyźni mniej więcej w jego wieku. Zarówno ranny policjant, jak i Almasi rozpoznali Shreeda; Dukas mógłby przysiąc przed sądem, że tak było. Ale obaj stwierdzili po chwili, że nie rozpoznają żadnego z przedstawionych na zdjęciach mężczyzn. Dukas zadał jeszcze parę mniej ważnych pytań. Po kilku minutach Gorzum oznajmił, że pora skończyć rozmowę, po czym otworzył szeroko
drzwi. Dukas i Wahad wyszli na korytarz i usiedli na stojących tam krzesłach. Dukas wcisnął Wahadowi zdjęcie Shreeda. – Niech pan poprosi pana Almasiego, żeby pokazał detektywowi to zdjęcie jeszcze raz i spytał go, czy na pewno nie rozpoznaje przedstawionego na nim człowieka. Proszę to zrobić, ja się zajmę Gorzumem. Wahad zaczął protestować: przecież był doradcą i mediatorem, a nie konspiratorem. Ale wtedy pojawi! się Gorzum; Wahad wstał i odszedł jakby w poszukiwaniu toalety. Dukas zaproponował, że postawi Gorzumowi kawę. Kiedy usiedli, zapytał: – Zna pan tego Almasiego? Gorzum prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami. – To gruba ryba z OWP. Rozmawiali chwilę o podobieństwach i różnicach swojej służby. Po paru minutach przyszedł Wahad i mrugnął do Dukasa. Dukas przeprosił na chwilę i wyszedł. Almasi czekał na niego tuż za rogiem korytarza. Wyciągnął z kieszeni zdjęcie i powiedział łamaną angielszczyzną, że młody detektyw rozpoznał przedstawionego na nim mężczyznę. – Sharid – powiedział Palestyńczyk. Dukas myślał, że to jakieś arabskie słowo. Uniósł pytająco brwi. Palestyńczyk uderzył dłonią w fotografię i powtórzył: – Sharid. Dukas nareszcie zrozumiał. Pokiwał głową i powiedział: – Shreed! Wtedy Palestyńczyk wykonał znany na całym świecie gest, potarł o siebie kciuk i palec wskazujący, i powiedział: – Pieniądze. – Nie teraz. Później... – Gdzie był ten Wahad, kiedy go potrzebował? – Pieniądze? – Jutro albo pojutrze – odpowiedział Dukas. Jak miał wytłumaczyć temu człowiekowi, że nie nosi przy sobie dziesięciu tysięcy dolarów? Westchnął. Był bardzo zmęczony. Waszyngton Głównodowodzący operacji morskich pracował siedem dni w tygodniu, a właściwie sześć i pół, bo w niedziele chodził do kościoła. W każdym razie o pierwszej siedział już w swoim gabinecie i przeglądał
papiery, na które nie znalazł czasu w tygodniu. Nagle w drzwiach pojawiła się głowa adiutanta: – Może pan przyjąć admirała Pilcharda? GOM zmusił swoją twarz do przybrania przyjemnego wyrazu. Pilchard był jego starym przyjacielem; razem służyli w lotnictwie marynarki. – Za pięć minut – powiedział. Wiedział, że Pilchard to zrozumie, najpierw obowiązki, potem przyjaciele. – Dick – powiedział wstając i wyciągając rękę na przywitanie. – Co u ciebie słychać? – Wiem, że nie masz za dużo czasu, więc będę się streszczał. GOM z wdzięcznością pokiwał potakująco głową. – Chodzi o pilota helikoptera, Rosc Siciliano. Świetny przebieg służby, same pochwały od przełożonych; właśnie ukończyła College Marynarki Wojennej. Została niesłusznie oskarżona przez CIA i od tej pory przeżywa czyściec. Rozpuszczono na jej temat niezgodne z prawdą plotki: cała marynarka o niej mówi. Teraz mamy pewność, że to były zwykłe pomówienia. Chciałbym, żeby została oczyszczona z zarzutów i żeby to oficjalnie ogłoszono. – Dlaczego właśnie teraz? – Ponieważ komandor porucznik Siciliano znajduje się obecnie w trudnej sytuacji; jej mąż jest na morzu. Facet, który ją obsmarowal – wielka szycha w CIA – okazał się zdrajcą i uciekł za granicę. GOM wyprostował się i spojrzał na stojący na biurku zegarek. – To nam zajmie z dziesięć minut. Pilchard pokazał mu dokumenty, wyjaśnił, kim są poszczególne osoby, o których była tam mowa, najwięcej rzecz jasna mówił o Shreedzie i jego ucieczce. Na koniec oznajmił, że jego zdaniem Shreed wrobił Rose Siciliano, żeby chronić swój własny tyłek. GOM oparł się wygodnie w fotelu i powiedział: – Wiem już o jego ucieczce. Zrobiłem piekielną awanturę, bo to nie Agencja nam o tym doniosła, tylko agent KSDMW. Mam tam okręty, które obserwują Chińczyków, a Agencja nie może nam powiedzieć, co ten facet mógł wziąć ze sobą, uciekając! – Będą się prawdopodobnie wypierać. Nie zechcą potwierdzić jego ucieczki. – A czego ty chcesz? – Chcę oczyścić z zarzutów Rose Siciliano. Jej męża także; on jest
właśnie jednym z tych ludzi, którzy obserwują dla ciebie Chińczyków. GOM ponownie spojrzał na zegarek i zaczął stukać ołówkiem w blat biurka. – Jak to się stało, że ja nic o tym wszystkim nie wiedziałem, Dick? Pilchard zacisnął szczęki. Nienawidził plotek i pomówień, ale nie miał zamiaru niczego przemilczać. – Zajmowali się rym twoi ludzie od wywiadu. Któremuś z nich musiało zależeć na utizymaniu całej sprawy w tajemnicy. Być może chodziło tu o tak częste w środowiskach wywiadu wzajemne przysługi. W każdym razie ów ktoś spowodował zmianę rozkazów tej kobiety i jej męża. powołując się na decyzję biura. GOM rzucił ołówek w kąt i nacisnął guzik telefonu: – Manion! Połącz mnie z dyrektorem CIA, nawet jeśli jest w tej chwili na polu golfowym! Natychmiast! – Wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Czego chciałaby ta kobieta? – Zmiany rozkazów; chciałaby dostać ponownie skierowanie na szkolenie astronautyczne. – Dostanie to skierowanie. Co powiesz na to, żebym ją wziął do siebie do czasu, aż zostaną formalnie zatwierdzone jej nowe rozkazy? Mogłaby być moją adiutantką. Taką formę poparcia zrozumie właściwie cała flota. – To więcej, niż się spodziewałem – powiedział Pilchard, wstając. GOM pokiwał głową. – Daj Manion jej numer telefonu. Chcę z nią sam porozmawiać. – Spojrzał na drzwi. Pilchard zrozumiał to spojrzenie i ruszył w stronę wyjścia. -Aha, Dick, informuj mnie o wszystkim, czego się dowiesz w sprawie tego szpiega. Chcę być na bieżąco. Pilchard przystanął, po czym szybko skinął głową. Bahrajn, 18.00 czasu Greenwich (21.00 czasu lokalnego) Alan i Anna wyszli z restauracji pod rękę. Wytworzyła się między nimi dziwna więź, na tyle bliska, że go to wręcz zaskoczyło, czuł się trochę tak, jakby się spotkał z kimś, kto był niegdyś, przez wiele lat, jego bliskim przyjacielem, ale, jak się okazało, był także niebezpiecznym kryminalistą, któremu nie należało ufać. Szli ulicą – zapadł już wieczór, powietrze stało się wilgotne – i Anna opowiadała mu historie ze swoich dawniejszych pobytów w Bahrajnie i Dubaju; nie było w nich nic przerażającego, być może je ocenzurowała. Większość tych opowieści wydawała mu się zabawna, dotyczyły komicznych słabostek mniej i bardziej znanych osobistości. Nie wspomniała o tym, jak wydostała się z
Arabii Saudyjskiej do Iranu. A on o to nie spytał i sam opowiadał jej różne marynarskie anegdoty. Doszli do hotelu i Alan zaprowadził ją do swojego pokoju. Kiedy się tam znaleźli, usiadła na łóżku i zapytała: – Co z pieniędzmi? – Muszę po nie posłać. Co masz do sprzedania? – To zdjęcie Rose? Jest piękna. Postawiłeś je tutaj, żeby chroniło cię przede mną? Skrzyżowała nogi, odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. Chyba miała rację; poczuł się jakby był romantycznym nastolatkiem. – Być może. Po co tu właściwie przyszliśmy, Anno? Ja już wiem, kto jest tym kretem w Agencji. – Więc może musisz kupić moje milczenie. Alan pokręcił głową. Nieźle sobie poradził w towarzyskiej pogawędce, ale teraz zaczynała się prawdziw a bitwa. – Nie chcę kupować twojego milczenia. Chcę, żebyś pomogła mi zatrzymać George'a Shreeda. Wiesz, gdzie on może teraz być? Gdzie można by go spotkać? – Dowiem się. Jemu zależy na mnie, a właściwie na tym, co mi zostało po Jefremowie. Ty nie masz zielonego pojęcia, gdzie on teraz może przebywać, prawda? – Wiem, że sześć godzin temu był w Dubaju. Znajdziemy go. – Może będę wiedziała, gdzie będzie, za dwanaście godzin. Mogę wam sprzedać tę informację. Wciąż mam też akta Jefremowa, Alanie. Czy nie interesowałyby cię informacje o uzbrojeniu, które Francja sprzedaje Iranowi? Albo plany konstrukcyjne północnokoreańskich lodzi podwodnych? Albo nazwiska międzynarodowych agentów Hezbollahu? George Shreed nie jest jedynym towarem na moim stoisku. – Anno, posłuchaj mnie uważnie. Za trzydzieści sześć godzin Chiny wypowiedzą wojnę Indiom. Myślę, że Chińczycy w tej sytuacji liczą na to, że George Shreed pomoże im osiągnąć ich cele bez wojny, a jeśli się nie da wojny uniknąć – wygrać ją. On ma nasze kody wojskowe, a być może jeszcze coś, co, ich zdaniem, pozwoli im zniwelować olbrzymią przewagę USA w zakresie technologii i wyszkolenia bojowego. – Nie wiem, co on wywiózł ze sobą. I właściwie dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Nie jestem szczególną miłośniczką twoich Stanów Zjednoczonych. – Zginą tysiące ludzi, Anno. Zupełnie niepotrzebnie. Powodem będą
błędy złej dyplomacji. A także wygórowane aspiracje Pekinu. A ty możesz temu zapobiec. Anno, właśnie ty możesz to powstrzymać. – Nie jestem filantropką, Alanie Craik. Odegram swoją rolę w ocaleniu świata za wcześniej ustaloną cenę. Za milion dolarów. Dam wam cale archiwum Jefremowa i dorzucę wszystko to, czego w ciągu najbliższych paru dni dowiem się o miejscu pobytu i planach George'a Shreeda. – Poślę po pieniądze, okay? Podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do pokoju Solecka. Nikt nie odbierał. Wyjął z kieszeni kartkę papieru i zadzwonił na pager. Anna wstała z łóżka i poszła do łazienki. – Zawsze lubiłam ten hotel! – zawołała, przekrzykując odgłos płynącej wody. – Woda. tyle wody, bez żadnych ograniczeń. Pomyśl, co to znaczy dla Araba. Zadzwonił telefon. – Craik. – Witam. Tu Evan. – W tle słychać było głośną muzykę bitową. – Potrzebna mi jest ta walizka. – Wspaniale! Gdzie pan jest? – W swoim pokoju. 746. – Więc wszystko poszło jak trzeba? Już tam idę! Soleck uznał prawdopodobnie, że przebywa teraz w którymś z odcinków Policjantów z Miami. Anna wyszła z łazienki z małym ręcznikiem w rękach. – Nawet ręczniki są tu dobrej jakości. Dawniej, kiedy tylko miałam okazję, zawsze je kradłam. – Pieniądze zaraz tu będą. – Czasem mnie intrygujesz, Alanie. Dlaczego nie schwytaliście mnie zwyczajnie i nie poddaliście przesłuchaniu? I dlaczego dzisiaj nie ochrania cię twój czarny przyjaciel? – Nie rozumiem cię, Anno. Czego ty chcesz? – Absolutnej kontroli nad swoim życiem – odpowiedziała natychmiast. – Nie chcę być już nigdy zależna od mężczyzn i od ochrony, którą mogą mi zapewnić. – Zacisnęła dłonie i po chwili je rozwarła. – George Shreed nie zapewni ci niezależności, Anno. George Shreed cię wykorzysta, a potem może nawet zabije.
Przez chwilę milczała. Ale kiedy odwróciła się znowu w jego stronę, zobaczył na jej twarzy ponury, zły uśmiech. – Biedny Shreed – powiedziała. – Jeśli Allah rzeczywiście ma tysiąc karzących rąk, to większość z nich zawisła teraz nad nim. Rozległo się ciche pukanie i usłyszawszy „proszę'" Alana, Soleck pojawił się w otwartych drzwiach. Anna podniosła się z łóżka i stanęła za Alanem. Soleck gapił się na nią bezczelnie. Alan wyjął walizkę z jego dłoni. – Na razie – powiedział i zamknął mu drzwi przed nosem. – Kto to? – Jeden z moich pilotów. – Młodziutki, ale bardzo przystojny. – Myślę, że on już znalazł sobie towarzystwo na dzisiejszy wieczór. Położył walizkę na łóżku i otworzył ją. Była wypełniona banknotami o różnych nominałach. Wyglądała inaczej niż te płaskie walizki z gotówką, które widuje się na filmach. Anna rzuciła okiem na jej zawartość i roześmiała się. – Zebrałeś to, prosząc o datki na marynarkę wojenną? – To pieniądze na pensje z mojego okrętu. Nie miałem za wiele czasu. Dlatego brakuje tu niecałych stu tysięcy dolarów. – Prosiłam o konto z automatycznym dostępem w szwajcarskim banku. – Nie miałem na to czasu. Jeśli trochę poczekasz, mogę to załatwić. Spojrzała na wypełniające walizkę pieniądze i wzdrygnęła się lekko, jakby ze wstrętem. – Sprzedałam się już w zbyt wielu hotelowych pokojach. – Nie sprzedajesz teraz samej siebie, Anno. A ja potrzebuję tych informacji. Spojrzała na stojące na nocnym stoliku zdjęcie i na walizkę. Nic nie układało się zgodnie z jej planem. Potrzebowała sprzymierzeńca. Ale pieniądze były jej potrzebne. Czy to zawsze musi kończyć się w ten sposób? Usiadła na łóżku i zaczęła przeliczać banknoty. Alan przyglądał się jej przez chwilę, a potem zaczął pisać pokwitowanie. Nie miał pojęcia, po co to robi, ale on sam pokwitował całą sumę na okręcie i nie zamierzał tak po prostu oddać tych pieniędzy. – Piszesz pokwitowanie? Wystaw je na dziesięć tysięcy dolarów. – Na dziesięć tysięcy? Myślałem, że...
– Nie przeniosłabym tego wszystkiego przez odprawę celną. – Przyniosłem te pieniądze w dobrej wierze. – I ja odpowiadam w ten sam sposób. To... – wyjęła z torebki CDROM -wyjaśni wam, w jaki sposób komunikował się z Chinami. Są na tym wszystkie wiadomości, jakie do nich wysłał. Mówiąc szczerze, ja nie umiem ich odczytać. Wasi ludzie na pewno sobie z tym poradzą. To na pewno jest warte dziesięć tysięcy dolarów. Musisz też zagwarantować mi, że jeśli pomogę wam złapać Shreeda przed upływem terminu chińskiego ultimatum, to dostanę swój milion dolarów. – Anno, wiesz gdzie on jest? – Nie, przecież ci już powiedziałam. Ale będę wiedzieć za kilka godzin. Daj mi jakiś kontaktowy adres internetowy. Alan nie miał pojęcia, gdzie w tej propozycji może kryć się jakaś pułapka ani jaki ma podać adres. Był za to pewien, że amerykański rząd zapłaci milion dolarów za Shreeda. Nabazgrał na kartce z hotelowego bloczku swój własny e-mail. Wzięła tę kartkę i spojrzała na niego z satysfakcją. – A więc w końcu załatwiamy interesy. Shreed ucieka do Chin i tylko ja mogę wam pomóc. Co zrobisz, Alanie Craik, żebym pomogła wam go złapać? – Mogę obiecać pieniądze – odparł. Liczył na to, że przełożeni spełnią jego obietnicę. W następnym momencie dostrzegł w lustrze jej spojrzenie i po raz drugi tego wieczoru zdał sobie sprawę, że powiedział coś niewłaściwego. – Nie chcę pieniędzy. – Rzuciła w niego CD-ROM-em jak jakąś wschodnią bronią i schowała do torebki dziesięć tysięcy dolarów. – Nie przyszło ci do głowy, że mogę mieć inne potrzeby oprócz finansowych? A tak, seks. Myślałeś, że będę miała ochotę na seks, i dlatego postawiłeś przy łóżku fotografię swojej żony jak krucyfiks. – Anno... – Chcę mieć pełną kontrolę nad swoim losem. Potrzebny mi jest paszport, nowe nazwisko i umowa, która pozwoli mi żyć. – Anno, bądźmy uczciwi. Przecież przyniosłem ci to, o co prosiłaś. Nic mogę ci załatwić paszportu... – Nie, ty mi przyniosłeś pieniądze. Jesteś na mnie zły o to, że próbowałam sprzedać swoje informacje gdzie indziej, ale sam nie zaoferowałeś mi nic oprócz pieniędzy. Wiesz jak to wygląda dla kogoś, kto dawniej był dziwką? Może miałbyś ochotę uderzyć mnie parę razy na
pożegnanie? Pochyliła się nad stolikiem nocnym, napisała coś na pokwitowaniu i podeszła do drzwi. Otworzyła je i przystanęła, ale nie odwróciła głowy. Alan zastanawiał, czy zwyczajnie udawała, czy rzeczywiście z jakiegoś powodu coś się nagle popsuło między nimi. Pomyślał o pistolecie, któiy leżał w torbie przy drzwiach. Może mógłby ją zmusić, żeby powiedziała mu wszystko, co wie o George'u Shreedzie. Ale nie byłby do tego zdolny. – Anno, poczekaj chwilę. – Zrobił krok w jej stronę i w tym samym momencie zadzwonił telefon. – Mówimy o życiu tysięcy... Telefon zadzwonił po raz drugi. Alan podniósł słuchawkę. – Alan! Tu Harry! Wsiadł na pokład statku w Muskacie! Zatrzasnęła za sobą drzwi. Zabrzmiało to jak strzał z pistoletu. Anna kroczyła przez hotelowy hol jak arystokratka prowadzona na gilotynę. Szła wyprostowana, głowę trzymała wysoko i nie rozglądała się na boki. Po pierwszych dwóch spotkaniach nie była pewna czego właściwie oczekiwała od Alana Craika, lecz za każdym razem zapominała o tej niezwykłej autentyczności jego pasji i uczuć. Inni mężczyźni mogliby mówić o życiu tysięcy ludzi, żeby zaciągnąć ją do łóżka, żeby zrobić na niej dobre wrażenie. Ale Alan Craik mówił to absolutnie szczerze. Był uczciwym człowiekiem. Uśmiechnęła się lekko, bo zdała sobie nagle sprawę, jak wspaniały był jej nowy plan. Przyłączy się do uczciwego człowieka, wywalczy swoją wolność i milion dolarów i zacznie żyć nowym, czystym życiem. Już teraz znała plany George?a Shreeda. Zamierzała pojechać do Jolkutu w Pakistanie i tam spotkać się z nim. Zamierzała go zabić. Być może nawet zapłacą za jego ciało. A ona będzie po tej dobrej stronie. Oak Grove, Wirginia Zachodnia Niedzielne popołudnie Rose spędzała z dziećmi. Przez cały czas martwiła się o męża. Mikey siedział obok niej na sofie, młodsze dziecko spało w fotelu. Oboje niby to oglądali telewizję, ale ona cały czas myślała o Alanie, a Mikey po prostu chciał być przy niej. Wyczuł jej niepokój i zmienił się z powrotem w małego chłopca – w przestraszonego, małego chłopca, który nie pozwala matce oddalić się nawet na chwilę.
– Z tatą wszystko w porządku? – zapytał. Poklepała go po nodze. Pies przeciągnął się i zamachał ogonem. – A jak ty się czujesz? – zapytała. – Dobrze – odpowiedział słabym głosem. – Chciałbyś może coś zjeść? – Chciałbym, żeby tata tu był. Próbowała się zaśmiać, ale jej to nie wyszło, więc przytuliła go i powiedziała: – Ja też bym chciała. W tym momencie zadzwonił telefon, więc wstała, żeby podnieść słuchawkę. Mikey poszedł za nią i chwycił ją za rękę. – Mogę prosić komandor porucznik Siciliano? – Przy aparacie. – Zmartwiła się; to był służbowy telefon. Może chodziło o Alana? – Mówi komandor Ahlbein z biura głównodowodzącego operacji morskich. Proszę poczekać, GOM chciałby z panią porozmawiać osobiście. Jej serce zatrzymało się na chwilę. Jeśli coś złego przydarzyło się Alanowi... – Komandor porucznik Siciliano? – Słucham. – Mówi głównodowodzący operacji morskich. Przed chwilą rozmawiałem z admirałem Pilchardem, chciałbym panią osobiście przeprosić za to, w jaki sposób została pani potraktowana. Chciałbym też, żeby pani wiedziała, jak bardzo jestem wściekły z powodu tego, że bez mojej wiedzy moi ludzie przyłożyli do tego rękę. – Dziękuję panu. – Poczuła wielką ulgę. A po chwili, kiedy zrozumiała, co do niej mówi, poczuła nagłą radość. – Pani komandor, chciałbym panią zapewnić, że robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby przykra sytuacja, w której pani się znalazła, jak najszybciej stała się przeszłością. Admirał Pilchard uważa, że potrzebuje pani w tej chwili naszego wsparcia, a ja najzupełniej się z nim zgadzam. Chcę pani coś zaoferować. Po pierwsze, natychmiastowy awans do stopnia komandora. Po drugie, co by pani powiedziała na objęcie na jakiś czas stanowiska mojego adiutanta? – To byłoby... – Tymczasowo, oczywiście. Potem wybierze się pani do Houston na szkolenie astronautyczne.
– Wspaniale! – Mam tylko jedną prośbę, proszę nikomu nie wspominać ani słowem o tym człowieku, który, zdaniem pani prawnika, zrobił z pani kozła ofiarnego. To bardzo ważne. Nie wiemy, co on mógł ze sobą wziąć. Nie wiemy też, dokąd się wybiera. Gdyby to wyszło na jaw, wszystkie marynarki wojenne świata chciałyby nas wypróbować. A my musielibyśmy zgadywać, co wiedzą ich służby wywiadowcze. Daję pani moje osobiste zapewnienie, że wróci pani na szkolenie w Houston. Może pani postawić krzyżyk na tej historii? – Jeśli pan mi daje swoje słowo, to mogę. – Ma pani moje słowo. Jest pani cholernie dobrym oficerem. – Zamilkł, jakby zamierzał odłożyć słuchawkę, ale jeszcze dodał: – Może pani przyczepić do munduru te srebrne listki jutro o szóstej po południu. – Poznała po jego głosie, że się uśmiecha. – Ta nominacja musi zostać zatwierdzona przez Kongres. – Dziękuję panu – powiedziała, ale już się rozłączył. Teraz odezwał się ponownie komandor, z którym rozmawiała na wstępie, i zapytał ją, kiedy chciałaby się zameldować w Waszyngtonie. I kiedy właściwie będzie mogła wyjechać z Wirginii Zachodniej? I czy skoro wyjeżdża do Waszyngtonu, to nie potrzebuje podwyżki? I czy...? Nawet jeśli słyszał jej płacz, to nie zwracał na to uwagi.
32 Langley Przy okrągłym stole jednej z sal konferencyjnych budynku CIA siedziało jedenaście osób. Po jednej stronie siedział samotnie Carl Menzes, po drugiej, naprzeciwko niego, asystent pierwszego zastępcy dyrektora CIA, który przewodniczył temu zebraniu. Obok przewodniczącego zajął miejsce Clyde Partlow, nominalny szef Shreeda, teraz już oczyszczony z zarzutów; udało mu się bowiem dowieść, że w gruncie rzeczy nie był przełożonym Shreeda, zajmowali równorzędne stanowiska, więc nie mógł go kontrolować. Poza nimi w spotkaniu uczestniczyli ludzie z wydziału operacyjnego i specjaliści od public relations; wszyscy oni mieli w to niedzielne popołudnie przygotować takie wytłumaczenie nieobecności Shreeda, które będzie można przedstawić mediom na poniedziałkowej konferencji prasowej. – Dla mnie decydujące znaczenie miało znalezienie jego samochodu. Partlow, zawsze sympatyczny, był dzisiaj tak dobroduszny i przekonujący jak kaznodzieja z telewizji. – Jego kule w bagażniku wyjaśniają wszystko. I jeśli testy DNA tej plamy krwi potwierdzą jej pochodzenie, to sprawa będzie jasna, prawda? Biedny George nie żyje. Z drugiej strony stołu Menzes wyprostował się i odchrząknął. Osoby siedzące najbliżej natychmiast odwróciły się od niego, jakby był nosicielem jakiejś zakaźnej choroby. – Nie wiadomo. Jego asystent, Ray Suter, powiedział nam... Przewodniczący skierował w jego stronę wskazujący palec jak lufę rewolweru i powiedział: – To ty spieprzyłeś sprawę, więc się zamknij. Jasne? Menzes odsunął się od stołu z twarząnabiegłą krwią. Nikt nawet na niego nie spojrzał. – Musimy przemyśleć wariant, który podsunął nam Clyde – powiedział przewodniczący po krótkiej przerwie. – Załóżmy, że Shreed nie żyje. Co to dla nas znaczy? Nikozja Ranny turecki policjant leżał w tym samym szpitalu. W
przeciwieństwie do detektywa Khouri, od razu rozpoznał Shreeda na zdjęciu, ale nie chciał powiedzieć ani słowa na temat tego, co robił tamtego dnia. Wtedy Gorzum zaczął na niego krzyczeć, a Dukas zagrał kartą podsuniętą mu przez Almasiego i spytał: – A co robiliście wcześniej tego dnia w kawiarni Topkapi, siedząc tam z tym Amerykaninem? – Czuł się jak aktor czytający rolę, nie wiedział przy tym, czyjego pytanie ma jakikolwiek sens. Kiedy Wahad przetłumaczył pytanie, policjant jakby się przestraszył; Gorzum krzyknął do niego coś, co zabrzmiało jak groźba. Po chwili mężczyzna zaczął gadać. – Mówi, że siedzieli tam z tym Amerykaninem jako jego ochrona. Mieli tego dnia wolne i on ich wynajął. Chcieli po prostu zarobić coś na boku, bo ich pensje nie są zbyt wysokie. Dukas spojrzał na Gorzuma. Zastanawiał się nad tym, w jaki sposób Alamasi dowiedział się o ich pobycie w kawiarni Topkapi. Spytał, co się działo w tej kawiarni. – On mówi – odpowiedział Wahad, patrząc jednym okiem na Gorzuma – że Amerykanin spotkał się tam z jakimś mężczyzną, chwilę rozmawiali, a potem ten mężczyzna wyszedł. – Kim był ten mężczyzna? – Teraz mówi, że przypomniał sobie, że Amerykanin nazywał tego mężczyznę pułkownikiem – być może był to jakiś wojskowy. Gorzum powiedział parę słów po turecku i ranny policjant wymamrotał coś do Wahada. – Mówi, że z tym pułkownikiem byli jeszcze jacyś inni ludzie. Czterej mężczyźni. – Co robili? – Rozglądali się. Kontrwywiad, pomyślał Dukas. Miał już niemal pewność, że w tej kawiarni odbyło się jakieś tajne spotkanie. – Jakiej narodowości byli ci mężczyźni? – Mówi, że nie wie. Gorzum popchnął Dukasa w stronę drzwi. Gdyby był bardziej wypoczęty, być może próbowałby tam jeszcze zostać, ale zmęczenie osłabiło jego wolę. Gorzum wrócił, żeby porozmawiać z rannym policjantem, a Dukas ruszył wzdłuż korytarza i nagle stanął przed Almasim, który patrzył na niego jakby chciał pow iedzieć: „A nie mówiłem?" Po chwili dołączył do nich Wahad i Dukas odwrócił się w
jego stronę. – Proszę mu powiedzieć, że ten facet oznajmił tylko, że Shreed spotkał się z człowiekiem, którego nazywał pułkownikiem. – On mówi, że wie o tym. Mówi, że to byli Izraelczycy. – Mosad? – Mówi, że tak. Mosad. – Jest tego pewien? Wywiązał się pospieszny dialog. – Myśli pan, że nie wiemy, kiedy pojawia się u nas oficer Mosadu? Wahad także wyglądał na zmęczonego, ale mówił bardzo szybko: – Powiedział, że jego ludzie widzieli pułkownika z Amerykaninem i tymi policjantami w kawiarni, ale nie miało to dla nich znaczenia aż do chwili, gdy zaczęła się strzelanina. Nie wiedzieli wtedy, że ten człowiek jest poszukiwany – tylko Khouri widział wasz list gończy. Jeśli Shreed spotkał się z ludźmi z Mosadu, to pewnie chciał im coś sprzedać, pomyślał Dukas. Może siebie samego? Czy umówili się na następne spotkanie? A może Mosad zdążył już przejąć Shreeda? – Spytaj go, jak można się skontaktować z Mosadem. Obaj mężczyźni rozmawiali chwilę po arabsku. Po chwili Wahad obrócił cyniczne spojrzenie na Dukasa i powiedział: – Mówi, że trzeba zastrzelić Żyda. Almasi odszedł od nich i zniknął za rogiem korytarza. Po dziewiątej czasu lokalnego Dukas polecił Wahadowi, żeby ten zaprowadził go do kawiarni internetowej. Nie chciał rozmawiać przez zwykły telefon; nie chciał też odwiedzić ambasady i tam skorzystać z zabezpieczonej linii – za dużo pytań, za dużo ludzi CIA. E-mail był względnie bezpieczną formą komunikowania się, należało tylko właściwie dobierać słowa. Wysłał e-maila do Trifflera: Cześć Dick: mój facet pozytywnie rozpoznany przez dwóch. Spotkał się też z ludźmi króla Salomona i może być teraz ich chłopcem. Zamelduj o tym pilnie GOM-owi i niech on zdecyduje, czy mówić o tym Kryształowemu Pałacowi. NIE PODEJMUJ TEJ DECYZJI SAMODZIELNIE. Świetnie się tu bawię, szkoda że cię tu nie ma. Mike. Potem, ku radości Wahada, kazał się zawieźć do swojego hotelu.
Rozebrał się, wślizgnął pomiędzy czyste prześcieradła i zamknął oczy. A wtedy zadzwonił telefon. Dukas jęknął. Nikt, prócz ludzi z biura KSDMW w Neapolu, nie wiedział, że jest tutaj. Podniósł słuchawkę do ucha. – Poproszę z Mikiem Dukasem. – Kto mówi? – Tak ochrypł ze zmęczenia, że z trudem wymawiał każde słowo. – Harold O’Neill ze służby bezpieczeństwa Ethos. – Harry, Jezu Chryste, nie poznałem cię. Jak do diabła... – Telefon komórkowy, dzwoniłem do KSDMW, nie mam dużo czasu. To nie jest zabezpieczona linia. Posłuchaj, Mike: nasz gość był na spotkaniu w Dubaju i właśnie nam zwiał. Jesteś tam? – W Dubaju? – Jeszcze wczoraj Shreed był na Cyprze. A teraz był w Dubaju. Dukas miał trudności z kojarzeniem. – Myślałem, że ochraniasz Ala w Bahrajnie. – Pojawiła się ta druga sprawa, dzięki Valdezowi. – Co z Alanem? – Musi sam sobie poradzić. O słodki Jezu, pomyślał Dukas. – No to nieźle. Okay, ja dołączę do Alana. Ty zajmij się naszym przyjacielem. – Alana tam nie będzie. On jest... Jego tam nie będzie. – Więc zostaw mi wiadomość w biurze KSDMW w Bahrajnie. Lepiej tam niż tutaj. – Dukas przetarł oczy. – Jesteś pewien, że to na pewno nasz facet był w Dubaju? – Bo jeśli tak, to znaczy, że Mosad go nie przechwycił. – Mike, sam go widziałem. Jestem prawie pewien, że go widziałem. Jezu, on zabił jednego z moich ludzi. – Ib był on? – Prawie na pewno. – Cholera! – powiedział Dukas. Nie miał pewności, czy Harry kiedykolwiek widział George'a Shreeda choćby na zdjęciu: – Jasna cholera! – Dobrze powiedziane. Bahrajn. O Boże, następne pięć godzin w samolocie, pomyślał Dukas. Położył głowę na poduszce i powiedział: – Marzę o tym, żeby móc się przespać, choć trochę. – Ja za to jestem szalenie wypoczęty.
– Okay, okay. – Usiadł na łóżku. – Już tam lecę. – Odłożył słuchawkę na widełki i znowu się położył. Czuł, że zasypia. Po paru sekundach otworzył oczy, jęknął i raz jeszcze wziął słuchawkę do ręki. – Proszę zamówić mi taksówkę – wymamrotał. Bahrajn, 18.30 czasu Greenwich (21.30 czasu lokalnego) – Chcę po prostu wiedzieć, dokąd, kurwa, lecimy! – syknął Stevens. – Do Muskatu – odpowiedział Alan. – Na razie sam nic więcej nie wiem. – Dostanę w Muskacie paliwo JP-5? – Kiedy będziemy w powietrzu, połączę się z „Jeffersonem" i załatwię wszystko, co trzeba. – Mamy pozwolenie na przekroczenie granic powietrznych Omanu? – Paul... – Rozumiem. Mam się zamknąć i robić swoje – Stevens, jak kiedyś, coraz częściej rzucał mu nienawistne spojrzenia. Nad Zatoką Perską, 19.49 czasu Greenwich (22.49 czasu lokalnego) Silniki samolotu ryczały przeraźliwie. Alan musiał krzyczeć do telefonu komórkowego; niewyraźny głos Harry'ego po drugiej stronie rwał się co chwila. – Jest na statku?! – Alan krzyknął po raz trzeci. – ...godzinętemu! – Czy jest na statku? – ...statku! Zdenerwowany Alan przygryzł górną wargę i spojrzał na ekran. W cieśninie Ormuz roiło się od małych statków, a bez drugiego samolotu nie mogli ich sklasyfikować za pomocą systemu MARI – jednostki o długości mniejszej niż piętnaście metrów przedstawiane były na ekranie w postaci bezkształtnych plam. Alan wyświetlił na ekranie mapę Oceanu Indyjskiego i na oko ocenił dzielącą ich od „Jeffersona" odległość. Potem nakreślił na niej rozległy pierścień, oznaczający maksymalną prędkość, jaką mogła osiągnąć łódź, którą płynął Shreed, jeśli wynajął on szybką, przemytniczą łódź podobną do tych, które tropili na Adriatyku. Przypuśćmy, że może płynąć z prędkością pięćdziesięciu węzłów. Może nawet szybciej. – Harry, wyląduję w Muskacie za godzinę, słyszysz mnie? – ...słyszę! – Tam się spotkamy. – ...łem! – Chyba powiedział: „Zrozumiałem".
Alan rozłączył się i rzucił telefon na sąsiednie, wolne siedzenie. Potem poprosił Solecka, żeby połączył go zabezpieczoną linią z „Jeffersonem". Rafe'a było słychać głośno i wyraźnie, pomimo dzielącej ich odległości i systemu zabezpieczeń. – Rafe, chciałbym, żeby drugi samolot MARI spotka! się ze mną na 24Pn 060W. Czy mnie zrozumiałeś? – Dwa cztery północ, zero sześć zero wschód. Zrozumiałem. Wystartuje za pięć minut. – Z pełnym zbiornikiem zapasowym. – Zrozumiałem, z pełnym zbiornikiem zapasowym. – Rafe, on ucieka na małej łodzi. – Co z tego? – Znajdziemy go i przejmiemy wszelkimi dostępnymi środkami. – Nie sądzę, kowboju. Obowiązują nas rozkazy. Alan pomyślał o Rafehausenie, który, żeby zaoszczędzić paliwo, przeleciał kiedyś nad Algierią wbrew rozkazom dowództwa. – Dokąd się kieruje? – spytał Rafe. – Nie mam pojęcia. – Przecież nie płynie do Chin przemytniczą łodzią, koleś. – Może płynie do Pakistanu. Może być już blisko wybrzeża, w momencie, kiedy go znajdziemy. – Zrozumiałem. Porozmawiam o tym z admirałem, chociaż nie sądzę, żeby bvł tym zachwycony. Skąd będziecie wiedzieć, że ścigacie właściwą łódź? – Ktoś w Muskacie widział, jak wchodzi na jej pokład. Myślę, że będziemy nawet mieli zdjęcia tej łodzi. – Okay, kowboju. Wyślę samoloty w powietrze i odezwę się do ciebie. Alan pozostał sam ze swoimi myślami. Dopiero za godzinę mieli dostać od Harry'ego zdjęcia łodzi, zaczął więc wykreślać wektory jednostek wypływających z Muskatu. Po dziesięciu minutach miał namierzonych czternaście łodzi. Wprowadził je do bazy danych, kiedy wystartowali z Muskatu, mając nadzieję, że wciąż będą w ich zasięgu i chcąc w ten sposób skrócić czas poszukiwań. Jeśli George Shreed był na jednej z namierzonych przez niego łodzi, to od wybrzeża Pakistanu dzieliło go w tej chwili pięć godzin drogi. Starał się nie myśleć o swoim spotkaniu z Anną. Nie popisał się na
nim za bardzo. Nie udało mu się go doprowadzić do pomyślnego zakończenia, a co gorsza nie przewidział, że ona tak nagle odejdzie. Odtwarzał w myślach przebieg spotkania, od początku do końca, starając się znaleźć ten moment, w którym powinien zacząć działać. Może powinien użyć wobec niej przemocy? A może trzeba było uparcie przekonywać ją namawiać...? A on nie zrobił nic. Nawet nie próbował nic zrobić. To ona kontrolowała sytuację, podjęła decyzję, przerwała spotkanie i wyszła. Czy rzeczywiście podjęła decyzję? Przemyślał to wszystko jeszcze raz. Nie potrafił tak zimno, w tak cyniczny sposób jak Harry analizować psychiki Anny. Nie rozumiał jej. Nie miał pojęcia, na co się naprawdę zdecydowała. Miał jednak przy sobie otrzymany od niej CD-ROM. Miał też dość czasu i laptopa, więc rozpiął pasy, poszedł po laptopa, włączył go i umieścił płytę w kieszeni. Dość długo czekał, aż dokumenty się otworzą; tak długo, że już pomyślał, iż oszukała go i wcisnęła mu jakiś nic niewarty śmieć. Na CD-ROM-ie był cały zestaw plików. Kiedy je otworzył, okazało się, że na wszystkich są niezbyt wyraźne tandetne pornograficzne zdjęcia. Waszyngton Ray Suter był przerażony. Zdawało mu się, że poznał prawdziwy strach, kiedy zabijał Moscowica. Ale to było nic w porównaniu z tym, co czuł teraz. Ludzie z wydziału dochodzeń wewnętrznych trzymali go u siebie przez całe pięć godzin. Zadawali mu na okrągło te same pytania: Czy wie, gdzie jest Shreed? Czy Shreed ostatnio zachowywał się nietypowo? Co zrobił, gdy Shreed nie pojawił się w piątek? Jakie były plany Shreeda na następny tydzień? Na następny miesiąc? W kółko to samo. Gdy wydawało mu się, że skończyli i wreszcie dadzą mu spokój, zaczynali wszystko od początku. Odpowiadał im zgodnie z prawdą; z tym, że nie była to cała prawda. – Proszę nie wyjeżdżać z miasta i czekać przy telefonie – pouczył go mężczyzna o nazwisku Menzes, który wielokrotnie wchodził do pokoju, gdzie prowadzono przesłuchanie. – Być może poddamy pana badaniu za pomocą wykrywacza kłamstw. Ray Suter siedział przy telefonie i przechodził męki niepokoju, bo nie
wiedział zupełnie, co Shreed zamierzał zrobić z Jego pieniędzmi''. Gdyby udało mu się zdobyć te pieniądze, miałby głęboko gdzieś cały wydział dochodzeń wewnętrznych. Ale wiedział, że jeśli nie dostanie tych pieniędzy, zanim nastąpi badanie za pomocą wykrywacza kłamstw, będzie po nim. Langley Spotkanie poświęcone opracowaniu oficjalnej wersji zniknięcia George'a Shreeda trwało przeraźliwie długo. Coś jednak udało się wreszcie osiągnąć – większość jego uczestników, zrozumiawszy sygnały dawane przez przewodniczącego, gotowa była poprzeć wersję wydarzeń podsuniętą przez Partiowa: skoro George Shreed z pewnością już nie żył, wszelkie zagrożenia automatycznie zniknęły, a jego zniknięcie w żaden sposób nie obciążało Agencji. W końcu wszyscy (oprócz Menzesa) uznali pomysł Partiowa za znakomity. Menzes siedział cicho i z głową opartą na dłoni przypatrywał się zabierającym kolejno głos członkom komisji. Nie miał zbyt wesołego spojrzenia, starał się jednak nie patrzeć zaczepnie – w końcu to on spieprzył tę sprawę, a ci ludzie, których bełkotu musiał wysłuchiwać – przynajmniej formalnie – byli w porządku. W pewnym momencie ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Stał za nim strażnik i wymownym gestem przywoływał go do siebie. Menzes uniósł brwi i dotknął lewą ręką klatki piersiowej, jakby pytał, czy na pewno chodzi mu o niego. Strażnik potakująco pokiwał głową. – Jest pilny telefon do pana – szepnął, kiedy Menzes ruszył za nim do wyjścia. Kiedy był już przy drzwiach, przewodniczący posłał mu gniewne spojrzenie. Spotkanie trwało nadal. Już od trzech godzin ustalali, dlaczego właściwie śmierć George'a Shreeda była najlepszą rzeczą, jaka mogła się zdarzyć na tym najlepszym ze wszystkich możliwych światów. Siwowłosy mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami mówił właśnie o telewizji: – ...mam tam przyjaciela w radzie programowej. Myślę, że jeśli powiem mu o tym dziś wieczorem, to już jutro znaczna część społeczeństwa dowie się, że pewien pracujący dla nas amerykański patriota zginął w służbie kraju.
– Trzeba dodać, że zginął z rąk agentów... – wtrącił nerwowy blondyn. -Nie, lepiej nie używajmy słowa ,.agenci", powiedzmy, z rąk reprezentantów obcego rządu... – Przecież tego nie wiemy – mruknęła kobieta w dżinsach i T-shircie. – My nie musimy wiedzieć! Przecież jesteśmy Centralną Agencją Wywiadowczą! Wolno nam spekulować! – Spekulacje bywają niebezpieczne – powiedziała to prawie szeptem. Przewodniczący obrócił w ich stronę swoją dostojną głowę: – Spory nie doprowadzą nas donikąd. Karen, nie stwarzajmy sobie dodatkowych problemów. Kobieta w odpowiedzi lekko wzruszyła ramionami. – A więc doszliśmy do porozumienia – stwierdził przewodniczący. Problem w tym, że obawiamy się, iż nasz zasłużony pracownik George Shreed mógł... mógł zginąć, ponieważ... ponieważ wdał się w jakieś podejrzane machinacje. Możemy jednak stwierdzić, że żadne amerykańskie tajemnice nie zostały sprzeniewierzone. Kobieta w dżinsach uśmiechnęła się do niego i powiedziała: – Jeśli pominiemy brak twardych dysków w jego trzech komputerach. – Do jasnej cholery! To zastrzeżona informacja i nie będziemy robić hałasu wokół tego! Pracownicy Agencji nie mogą trzymać zastrzeżonych danych na swoich domowych komputerach. Trzeba założyć, że Shreed nie miał nic godnego uwagi w pamięci swoich domowych komputerów! Clyde Partlow wylał oliwę swojego głosu na wzburzone wody dyskusji. – Te brakujące twarde dyski mogą stanów ić potwierdzenie przyjętej przez nas wersji wydarzeń – ktoś zabił biednego George'a i wyjął je z jego komputerów, licząc na to, że znajdzie tam jakieś tajne dane. Oczywiście wszyscy to wiemy, George nigdy, w żadnym wypadku, nie złamałby obowiązującej zasady, ale jakiś obcy wywiad mógł tego nie wiedzieć. – Chińczycy? – zapytał mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami. – Czy możemy uznać, że to byli Chińczycy? Siedząca po drugiej stronie stołu kobieta w średnim wieku skinęła potakująco głową. – Teraz jest gorąco w tamtej części świata. A Chińczycy na Oceanie Indyjskim zachowują się naprawdę niegrzecznie. – Te szczegóły pozostawmy... – Przewodniczący urwał; w drzwiach pojawił się Menzes i szybkim krokiem podszedł do stołu.
Przewodniczący czekał, aż czarna owca usiądzie. Wykonał niecierpliwy ruch głową w kierunku Menzesa, ale ten nie przejął się tym wcale, uniósł trzymaną w ręku kartkę papieru i powiedział: – Właśnie otrzymałem wiadomość od głównodowodzącego operacji morskich. Myślę, że wszyscy powinniśmy poznać jej treść... – przerwał i rozejrzał się po twarzach zebranych tam ludzi. Przewodniczący już wystawił w jego stronę wskazujący palec i otworzył usta, ale Menzes zignorował ten gest i zaczął czytać: – „George"a Shreeda widziano wczoraj w Nikozji na Cyprze. Są podstawy, by sądzić, że mógł oddać się w ręce Mosadu i zbiec do Izraela. Wszystkie pytania proszę kierować do biura GOM". Przewodniczący ukrył twarz w dłoniach i jęknął cichutko: – O kurwa... Ale wszyscy to usłyszeli.
33 Muskat, Oman, 20.30 czasu Greenwich (23.30 czasu lokalnego) Kiedy Alan otworzył właz, zobaczył w dole Harry'ego, który wymachiwał cyfrowym aparatem fotograficznym i telefonem komórkowym. – Mam trzy zdjęcia tej łodzi. Ruszajmy za nim! U stóp Harry'ego leżała ogromna czarna torba. Wszystko wskazywało na to, że chciał lecieć z nimi. Alan otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Harry ubiegł go, jakby czytając w jego myślach: – Widziałem, jak wchodzi na pokład. Mogę pomóc wam w identyfikacji tej łodzi. Jeśli trzeba będzie strzelać, będziecie musieli mieć pewność, że to jest właśnie ta łódź, a nie jakaś inna. Cholera, Alan, on zabił jednego z moich ludzi. Chcę go dorwać! Alan wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Hanyego. – Wsiadaj! – Dzięki. Harry poklepał Alana po ramieniu, podbiegł do jeepa i krzyknął coś do Djalika, który w odpowiedzi pokiwał głową. Potem wrócił do samolotu i bez żadnego wysiłku podniósł z asfaltu swoją wielką torbę. – Co tam masz? Wykupiłeś na lotnisku całą księgarnię? – Wziąłem parę rzeczy na wszelki wypadek. Gdy Harry wszedł do wnętrza samolotu, Soleck spojrzał na niego rozwarłszy szeroko usta, a Stevens zdjął hełm i zapytał: – Co on, do diabła, tutaj robi? – Leci z nami. – Nie wydaje mi się. Na miłość boską, to pieprzony cywil! Nie mam zamiaru fundować mu darmowej przejażdżki! – Paul, nie mam czasu na kłótnie z tobą. On widział tę łódź. Leci z nami. Stevens nic nie odpowiedział. Spojrzał na światła pasa startowego, a potem znowu na Harry'ego, który usiadł na prawym tylnym siedzeniu, błyskawicznym ruchem założył hełm na głowę i oznajmił:
– Jestem gotowy, kowboju. Dziesięć minut później byli już w powietrzu. Kiedy opuścili obszar kontroli powietrznej Muskatu, drugi z samolotów MARI znajdował się w odległości dwudziestu minut lotu od umówionego miejsca spotkania. Wznosili się coraz wyżej, żeby jak najbardziej powiększyć zasięg systemu. W tym czasie Alan przejrzał wcześniej wprowadzone dane, a Soleck zaczął ustawiać połączenie systemów obu samolotów. Harry od chwili, kiedy zapiął pasy, wpatrywał się w ekran laptopa. – Pokaż mi zdjęcia tej łodzi, Harry. – Dobra. Jest na trzech kolejnych zdjęciach. Naciśnij ten przycisk.... Alan spojrzał na ciekłokrystaliczny ekran aparatu. Łódź miała około dziesięciu metrów długości, jej silniki najwyraźniej znajdowały się wewnątrz kadłuba. Wyglądała jak inne przemytnicze łodzie; miała haczykowaty, lekko uniesiony dziób i szerokie burty. Na jej rufie Alan naliczył trzy oddzielne anteny. – Mogę też rzucić okiem? – zapytał Soleck i Alan podał mu aparat. – Dowódca lotnictwa do pana. Alan nacisnął przycisk konsoli komunikacyjnej. – „Komandosie Jeden", tu „Komandos Dwa'', odbiór? – Słyszę cię, „Komandosie Dwa". Jak wygląda sytuacja? – Macie w zasięgu przywoławczym dwa F-18. W tej chwili uzupełniają zapas paliwa w punkcie Charlie. – Widzę je, odbiór. – Nie mamy pozwolenia na użycie broni. Jeśli uzyskacie pewną identyfikację celu i nie będzie innego wyjścia, wtedy poprosimy o pozwolenie otwarcia ognia. Czy mnie zrozumiałeś? – Zrozumiałem cię, „Komandosie Dwa'". Pozwoliłem sobie wziąć na pokład świadka; widział na własne oczy łódź, której szukamy. Pomyślałem, że może nam pomóc w jej rozpoznaniu. – Chyba nie chcę o tym wiedzieć. Czy ten świadek ma wszystkie konieczne uprawnienia? – Nie sprawdzałem tego, ale jakoś sobie radzi. To Harry O’Neill, Rafe, na pewno go pamiętasz! – Nie słyszałem tego, co powiedziałeś. Nie powtarzaj. Wasz system MARI już działa? – Potwierdzam. Wprowadziłem do niego kontakty od jeden do
czternaście. Biorąc pod uwagę ich położenie i ukierunkowanie, któryś z nich powinien być naszym celem. Podejrzewam, że płynie do Pakistanu. – Zgadzam się z tym. – Chyba że kieruje się w stronę okrętów chińskiej grupy bojowej. – To zbyt daleko jak dla takiej łodzi. Ostatnio zlokalizowano ich na południe od Goa. – Zrozumiałem. Zacznijmy poszukiwania. Po sprawdzeniu dwóch kontaktów, które okazały się łodziami rybackimi, Alan postanowił zmienić strategię poszukiwań – w pierwszej kolejności zaczęli sprawdzać kontakty znajdujące się najbliżej wybrzeża Pakistanu. Następne trzy namierzyli i sprawdzili, nie tracąc łączności ani na chwilę. Żaden z nich nie przypominał poszukiwanej łodzi. Soleck siedział z przodu z cyfrowym aparatem fotograficznym w rękach i porównywał obrazy kontaktów na ekranie systemu MARI ze zdjęciami łodzi. Kiedy namierzyli i wyświetlili na ekranie obraz kontaktu numer sześć, odezwał się w interkomie do Alana: – Mógłby pan spojrzeć na to zdjęcie jeszcze raz? Nie wiem, czy dobrze widzę. Alan wziął od niego aparat i przyłożył go do oczu. – Na co mam patrzeć? – Proszę spojrzeć na dziób. Widzi pan tam coś? – Zdjęcie jest zbyt ciemne. – Nie chciałbym panu nic sugerować, ale czy nie widzi pan anteny na samym końcu dziobu? Alan wpatrywał się w zdjęcie, aż oczy zaszły mu łzami. Przybliżał je i oddalał, ale wciąż nie był pewien, co widzi. – Trudno powiedzieć. Harry obrócił się w jego stronę i powiedział: – Na dziobie tej łodzi jest antena z małą chorągiewką na końcu. – Dzięki, Harry. Pamiętasz coś jeszcze? – Oprócz Shreeda na pokładzie było dwóch mężczyzn. Na szybie osłaniającej kokpit też były anteny. – To może się przydać. – To jakiś udoskonalony rodzaj SSRI? – Ma lepszą rozdzielczość i daje trójwymiarowy obraz. – Ale też musi mieć ruchomy cel? – Niekoniecznie. Możemy za jego pomocą namierzać też cele nieruchome, na przykład lądowe – ale ruch pomaga.
– To dlatego interesowała was ta antena – powiedział Harry i znowu pochylił się nad laptopem. Siódmy kontakt był łodzią przemytniczą; miała podobny kształt kadłuba do tej, którą płynął Shreed, ale była krótsza i miała inaczej rozmieszczone anteny. Kontakt numer osiem namierzali w nieskończoność, ponieważ za każdym razem, kiedy Alan przestawiał ekran na tryb wyobrażeniowy, system tracił połączenie z celem. – Paul, wejdźmy trochę wyżej. – Dobrze. Było to pierwsze słowo, jakie Stevens wymówił od godziny. Alan poczuł, że samolot zaczyna wspinać się do góry i po chwili całe jego ciało pokryło się zimnym potem. Przełączył interkom na oba tylne siedzenia i powiedział: – Spieprzyłem spotkanie z Anną. Harry nie odwrócił nawet głowy w jego stronę. – A czego się spodziewałeś? – Ona chce spotkać się ze Shreedem. Powinienem ją powstrzymać. – Niby jak? Zapraszając ją na zakupy? – Widziałeś, co za śmieci sprzedała mi za dziesięć tysięcy dolarów. Harry uśmiechnął się tajemniczo i powiedział: – Nie byłbym taki pewien, że to są rzeczywiście śmieci. Alan z kwaśną miną przełączył radio na nadawanie: – „Komandosie Dwa", potrzebuję lepszego ustawienia na kontakt numer osiem. – Zrozumiałem. Zmieniam kurs na zero cztery zero. – Wkrótce będziemy potrzebować dotankowania – odezwał się znudzonym głosem Stevens. – Kiedy? – Za pół godziny. – Słyszałeś to, „Komandosie Dwa"? – Słyszałem. Alan ustawił kursor na ruchomym punkcie, który przedstawiał kontakt numer osiem, i jeszcze raz nacisnął guzik trybu wyobrażeniowego. Na ekranie pojawił się drgający, bulwiasty kształt, w żaden sposób nieprzypominający jakiejkolwiek łodzi, i zaczął się poruszać jak potwór z gry wideo. – Przypomina peryskop – mruknął Soleck. – To widok od strony rufy – powiedział po chwili Alan. Obudziła się
w nim znowu nadzieja. Jeśli to był widok od strony rufy, zgadzała się liczba umieszczonych z tyłu lodzi anten. – „Komandosie Dwa", potrzebne mi jest boczne ustawienie na kontakt numer osiem, odbiór. – Zrozumiałem. Poczekaj chwilę. Alan obserwował, jak obraz na ekranie powoli się obraca, podczas gdy o dwadzieścia kilometrów na północny wschód od nich drugi z samolotów MARI zmieniał swą pozycję wobec niego. – Antena dziobowa! – wrzasną! Soleck – Założę się, że to jest łódź, której szukamy! Po dziesięciu minutach uzyskali wreszcie rzut boczny i komputer mógł zmierzyć długość łodzi. Alan spojrzał na dane pakistańskiego wybrzeża wprowadzone przez Solecka do systemu przy okazji operacji „Operowa Lornetka". Żałował, że nie ma z nimi Crawa, który mógłby zająć się namierzaniem stacji radarowych. Byli już bardzo blisko – od wybrzeża Pakistanu dzieliło ich tylko niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów. Kontakt numer osiem znajdował się w odległości trzydziestu kilometrów od brzegu. – „Komandosie Dwa'", łapiesz coś na zwykłym radarze? – Potwierdzam, „Komandosie Jeden". Odbieramy wielokrotne sygnały skupionych wokół Karaczi stacji radarowych. – „Komandosie Dwa", kontakt numer osiem jest prawdopodobnie naszym celem. – „Prawdopodobnie" tu nie wystarczy. Alan też zdawał sobie z tego sprawę. Cały rejon Oceanu Indyjskiego znajdował się na samym skraju wojny. Ostrzelanie pakistańskiej jednostki przez amerykański samolot prawdopodobnie spowodowałoby przekroczenie tej granicy. – Dotrze do brzegu za mniej więcej pół godziny. – „Komandosie Dwa", mamy jeszcze sześć niesprawdzonych kontaktów. Alan obserwował rosnący na ekranie, wypełniony fluoroscencyjną zielenią obrys. Kształt łodzi odpowiadał temu na fotografii; wyglądało na to, że długość również. – „Komandosie Dwa", liczba anten się zgadza. – A długość? – Jeszcze nie mam dokładnych pomiarów. Jeśli teraz nie wezwiemy myśliwców, nie zdążą dolecieć na czas.
– Wiem o tym, „Komandosie Jeden" – odparł Rafe, a znaczyło to także „więc się zamknij, koleś". Alan trzymał przedstawiony na ekranie obraz i przeszedł do wyobrażenia kontaktu numer dziewięć, który okazał się rybacką łodzią z dźwigiem do wyciągania sieci pośrodku pokładu. Kontakt numer dziesięć nie różnił się niczym od poprzedniego i płyną! równoległym kursem; prawdopodobnie te dwie łodzie ciągnęły między sobą sieć. Stracili łączność na parę sekund. Z przodu zaczęły dobiegać soczyste przekleństwa Solecka, które ustały, kiedy program się zresynchronizował. Na ekranie znów pojawiły się zielone kształty. Komandos Dwa miał dobre boczne ustawienie w stosunku do kontaktu numer jedenaście, który okazał się łodzią przemytniczą długości około dziesięciu metrów. Anteny nie były łatwe do policzenia, ale wyglądało na to, że ta łódź ma ich przynajmniej kilka na rufie i jedną na dziobie. Kontakt numer jedenaście płynął tym samym kursem, co kontakt numer osiem, ale znajdował się w większej odległości od wybrzeża. Alan wrócił do kontaktu numer osiem i przedstawił na ekranie jego rzut boczny. Kontakt numer osiem wydawał się trochę dłuższy. Kiedy zestawił na ekranie wyobrażenia obu kontaktów obok siebie, okazało się, że nie różnią się kształtem ani wyposażeniem; Soleck też nie mógł dostrzec żadnej różnicy. Alan zaklął pod nosem. – „Komandosie Dwa", kontakt numer jedenaście także spełnia kryteria poszukiwawcze celu. – Zrozumiałem. Alan spojrzał na Harry'ego i wcisnął przycisk interkomu. – Masz jakiś pomysł? Bahrajn, 20.45 czasu Greenwich (23.45 czasu lokalnego) Dukas wylądował na lotnisku Manama w Bahrajnie z dwugodzinnym opóźnieniem. Międzylądowanie w Rijadzie było prawdziwym koszmarem; co pół godziny podawano kolejne komunikaty o przesunięciu godziny odlotu. Ale to opóźnienie pozwoliło mu spojrzeć na CD-ROM, który dostał od Sally Baranowski. Wydawało mu się, że minęły już całe wieki od chwili, kiedy przyniosła mu tę płytę na lotnisko BWI. Teraz, na lotnisku w Arabii Saudyjskiej, ukazały się na ekranie jego laptopa plany komunikacyjne „Chińskich Warcabów'' stworzone przed laty w Waszyngtonie przez George'a Shreeda. Zgodnie z tym, co mu powiedziała Sally Baranowski, „Chińskie Warcaby" składały się z trzech wersji planów – indonezyjskiej,
kolumbijskiej i pakistańskiej. Nie było w nich ani słowa na temat Dubaju, chociaż to właśnie tam O’NeiII widział Shreeda. Shreed musiał być teraz w drodze, i będzie ciągle w drodze, dopóki nie znajdzie protektora, który zapewni mu jakąś bezpieczną przystań. Dukas domyślał się. że Shreed w Nikozji szukał właśnie kogoś, kto zagwarantowałby mu ochronę; prawdopodobnie chciał sprzedać Mosadowi wiedzę, którą gromadził przez całe życie, za nową tożsamość i spokojną egzystencję w Izraelu. To dziwny koniec szpiegowskiej kariery, ale nie najgorszy z możliwych, pomyślał Dukas. W drodze do Bahrajnu Dukas zastanawiał się nad tym, jak mogą się potoczyć sprawy w przyszłości. Jeśli ostatecznie zgubią ślad Shreeda. to będą mogli tylko uaktywnić ludzi KSDM W w miejscach wskazanych przez plany komunikacyjne „Chińskich Warcabów" i liczyć na to, że Shreed pokaże się w którymś z nich. Niestety, bardziej prawdopodobne wydawało się, że CIA i FBI otrząsną się z wywołanego ucieczką Shreeda szoku i przejmą dochodzenie, wtedy Dukas, Alan i Harry pójdą w odstawkę. Kiedy pomyślał o tym, że ktoś mógłby odsunąć go od tego dochodzenia, zdał sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo zależy mu na złapaniu Shreeda. Zrozumiał teraz, że od początku nie chodziło mu tylko o Rose, ale i o tego, kto był przyczyną jej kłopotów, i że traktuje teraz to śledztwo z całą pewnością jak sprawę osobistą. Samolot zaczął podchodzić do lądowania. Dukas tylko przez krótkąchwilę spoglądał przez okno na błękitny ogrom Zatoki Perskiej. Potem oparł się wygodnie i patrzył przed siebie; planował dalsze posunięcia. Zadzwoni! z Nikozji do biura KSDMW w Bahrajnie i poprosił, żeby ktoś wyszedł po niego na lotnisko i przyniósł mu międzynarodowy satelitarny telefon komórkowy. Poprosił także o dziesięć tysięcy dolarów dla Khouriego i o dodatkowe dziesięć tysięcy dla siebie. Oficer dyżurny, z którym rozmawiał, bez słowa sprzeciwu, ze stoickim spokojem, zgodził się na wszystko. Na jego zachowanie decydujący wpływ wywierał prawdopodobnie ten dość istotny fakt, że nie były to jego pieniądze. Koła uderzyły o powierzchnię pasa startowego z przenikliwym piskiem. Dukas wylądował w Bahrajnie. Najpierw wyłuskał go z tłumu mężczyzna z firmy obsługującej ważne osobistości (trzydzieści dolarów za powitanie – niezbyt dużo jak dla VIPa). Gestykulując i wykrzykując coś po arabsku, przeprowadził go przez odprawę celną i paszportową, jakby rzeczywiście był przedstawicielem
rządu jakiegoś liczącego się w świecie państwa. Potem poprowadził Dukasa przez boczny korytarz, wzdłuż którego ciągnęły się bramki odlotów, a tam czekał na niego radosny, jasnoskóry Afroamerykanin z tutejszego biura KSDMW o nazwisku Buse. Najpierw zobaczył przewodnika i krzyknął do niego: – Znalazłeś go? Dopiero potem spostrzegł Dukasa, wyciągnął w jego stronę telefon komórkowy i powiedział: – Właśnie ktoś dzwoni do pana. Dukas wziął od niego telefon i przyłożył do ucha. – Chodźmy do samochodu – szepnął mu Buse do drugiego ucha i zaczął prowadzić go wzdłuż korytarza. – Dukas! Słyszał tylko zakłócenia i trzaski, które przypominały odgłosy pracy czyjegoś układu trawiennego. Dopiero po chwili dotarty doń odlegle, urwane słowa: – ...niezbyt dobrze... – Nic nie słyszę. Halo! Halo! Znowu zakłócenia. Dukas spojrzał pytająco na Buse'a, który wzruszył ramionami i powiedział: – Jeszcze przed chwilą było zupełnie dobrze słychać. To ktoś o nazwisku O’Neill. Dukas znów przycisnął telefon do ucha: – Harry? Harry? – Mike? – O’Neill wciąż był ledwo słyszalny. – Gdzie jesteś? – Lecę wojskowym S-3... Alanem. Jesteśmy nad... – Co? – ...Indyjskim. Mamy cel na... Cel? Czy chodzi o Shreeda? – pomyślał Dukas. – ...radarze szeregowym. To szybka łódź motorowa. Kieruje się w stronę Pakistanu. Mike – w stronę Pakistanu – słyszysz mnie? – Harry, posłuchaj! On ma stary plan komunikacyjny dla...! – Dukas już miał powiedzieć, że Shreed najprawdopodobniej kieruje się do miasta Jol-kut w północnym Pakistanie, na północ od Islamabadu, ale w porę przypomniał sobie, że to nie jest zabezpieczona linia. – ...Pakistanu? – Prześlę to Valdezowi. Słyszysz mnie? Harry, przekażę to wszystko
Valdezowi. Okay? Przy odrobinie wysiłku tysiące ludzi na całym świecie mogły sobie posłuchać ich rozmowy. Cholerne telefony komórkowe! Poczta internetowa była o wiele bezpieczniejsza. Spojrzał na Buse'a, potem rozejrzał się dookoła i oparł plecami o ścianę dzielącą toaletę męską od damskiej. I wtedy ją zobaczył. Właśnie podawała swój paszport stojącemu przy bramce urzędnikowi. Była olśniewająco piękna, świetnie ubrana i zrelaksowana, jakby wybierała się na wymarzone wakacje. Anna! Nie miał najmniejszych wątpliwości. Nie musiał porównywać jej ze zdjęciem, które Harry zrobił jej w Pompei. To ona! – Harry...! – ...cię słyszę. – Harry, ona tu jest! Właśnie wsiada na samolot do... – spojrzał na tablicę – Do Taszkientu. – Jezu, pomyślał, po co ona leci do Taszkientu? – Skontaktowałeś się z nią? Nagle połączenie znacznie się polepszyło. Dukas słyszał teraz nawet silniki samolotu, którym leciał O’Neill. – Harry, właśnie weszła do rękawa. Leci do Taszkientu! – Odwrócił się do pracownika firmy obsługującej VlP-ów: – Proszę mi załatwić miejsce na pokładzie tego samolotu do Taszkientu! – Mike, co ty, do diabła, mówisz? Alan stracił z nią kontakt wczoraj wieczorem. Widzisz ją teraz? – Widziałem ją jeszcze przed chwilą, teraz jest już chyba w samolocie. Ja też spróbuję się tam dostać... – Urzędnik zamknął bramkę, a stojący obok niego przewodnik Dukasa rozłożył ręce w uniwersalnym geście bezsilności i pokręcił głową. – Cholera, ten samolot odlatuje beze mnie! – Mike, ona zamierza się z nim spotkać. Wiemy, że tak jest. – Muszę za nią lecieć...! – Mike, nie rób tego. Co mówiłeś o Pakistanie? Powtórzył Harry'emu, że przekaże mu wszystkie informacje przez Valdeza. Teraz już rozumiał, dlaczego Anna leci do Taszkientu; przecież urodziła się niedaleko i zna te okolice. Bez trudu dotrze więc do punktu wyznaczonego w „Chińskich Warcabach" i spotka się tam ze Shreedem. On mógł tylko zrobić to samo, co ona. – Jadę tam, gdzie ona.
– Lecisz do Taszkientu? – Nie, nie... Tam, dokąd on się kieruje. Gdzie jest Alan? – Jest tutaj... mnie. Czy... pewien... Pakistanu? – Jestem tego tak samo pewien, jak wszystkiego innego. Harry? Harry? Ale słyszał już tylko wysoki syk i dźwięki przypominające tykanie. Wręczył telefon Buse'owi i powiedział: – Potrzymaj go przy uchu przez minutę, jeśli połączenie nie zostanie przywrócone, rozłącz się i czekaj. – Odwrócił się do przewodnika VlPów: – Proszę mi załatwić miejsce w samolocie lecącym do Islamabadu. Tylko szybko, okay? – I co? – Znowu odwrócił się do Buse:a. Buse w odpowiedzi pokręcił głową. – Słuchaj dalej. Możesz słuchać i mnie w tym samym czasie? Okay, masz dla mnie pieniądze? Buse pokiwał głową, wyjął z kieszeni marynarki plik papierów i pióro. Były to pokwitowania za dziesięć tysięcy dolarów nagrody dla Khouriego i za drugie dziesięć tysięcy gotówką. Dukas zaczął je podpisywać, używając ściany jako biurka. – Nic – powiedział Buse i wyłączył telefon. – Jestem Jack Buse. – Mike Dukas. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Dukas wrócił do podpisywania papierów. – To twój pomysł z tym przewodnikiem? – Pomyślałem, że to pomoże przepchać gówno przez rurę. – Słusznie. – Dukas zostawił sobie kopie pokwitowań, a resztę papierów wręczył Buse?owi. – Masz dla mnie pieniądze? – Wyszedł z tego spory pakuneczek. Uwierzy pan, że wczoraj wieczorem jakiś komandor zostawił u nas pół miliona dolarów gotówką? Na dodatek w walizce! – Zdjął przypinany na pasku portfel, podał go Dukasowi razem z paskiem i powiedział: – Proszę przeliczyć. – Nie mam na to czasu. To jest mój telefon satelitarny? – Dukas zaczął wpychać portfel pod spodnie. – Tak. To cudo jest warte sześć tysięcy dolarów. – Mam go pokwitować? – Wziąłem go z magazynu. Dukas zapiął pasek i przesunął portfel do tyłu. Jeden z jego
pośladków wyglądał teraz na większy od drugiego, ale przynajmniej pieniądze były tam bezpieczne. – Buse. – Słucham. – Muszę jechać do Islamabadu. Mamy tam jakichś ludzi? – Żadnych. Pakistan na to nie pozwala. Nie polecam Islamabadu, Mike. To strefa wojny. Lepiej niech pan leci do Karaczi. Dukas potrząsnął głową. – Dostanę się do Karaczi i ugrzęznę tam, bo z powodu wojny Pakistańczycy zawieszą działanie swoich linii lotniczych. Trudno tam o broń? – Nie powinno z tym być żadnego kłopotu. Mają tam mnóstwo broni. -Podszedł bliżej i zaczął mówić ciszej: – Powiem panu, co ma pan zrobić. Być może znajdziemy kogoś w Islamabadzie. Nie otrzyma pan tam ochrony, tylko informacje i trochę... – Wykonał kilkakrotnie ręką ruch do przodu i do tyłu; mógł mieć na myśli kobiety, narkotyki albo broń. – Niech pan dzwoni do mnie co godzinę aż do skutku; wystarczy nacisnąć jedynkę, mój numer jest już zaprogramowany. Okay? – Wyciągnął w stronę Dukasa dyskietkę. -To dla pana. Nie ma na tym żadnych tajnych informacji, ale i tak może się przydać; są tu adresy internetowe, numery kontaktowe i takie tam rzeczy. Jezu, gdybym wiedział, dokąd pan się wybiera, dorzuciłbym słownik. – Pakistański? – Nie ma czegoś takiego jak język pakistański. Oni posługują się wieloma językami. Wybiera się pan na północ od Islamabadu? Tam mówią w języku baluch. – Skąd wiesz takie rzeczy? – Dukas spojrzał na niego uważnie. Buse wzruszył ramionami, uśmiechnął się i powiedział: – Po prostu jestem inteligentny i mam niezłe wykształcenie. Wrócił przewodnik VIP-ów i powiedział Dukasowi, że będzie mógł polecieć do Islamabadu, jeśli kupi bilet w ciągu najbliższych dziesięciu minut. – Radzę to zrobić. To może być ostatni samolot do Islamabadu – powiedział i zaczął prowadzić Dukasa w stronę stoiska pakistańskich linii lotniczych. – Może mi pan załatwić słownik języka baluch? Młody mężczyzna posmutniał i odpowiedział: – Mogę panu przynieść komputerowe rozmówki we wszystkich
językach używanych na subkontynencie indyjskim, zawierający oczywiście także wyrażenia w języku baluch. Ale oddzielnego słownika tego języka... – To mi w zupełności wystarczy. Świetnie! Spotkajmy się przy wejściu. Jest pan naprawdę rewelacyjny! Hej, Buse! – Słucham. – Czy O’NeiIl zostawił jakiś namiar? Mówił może, żebym oddzwonił? – Zostawił numer telefonu w Dubaju, powiedział, że to jego biuro. Ten numer jest pod dwójką na pańskim telefonie. Shreed kierował się do Pakistanu. Anna leciała do Taszkientu. Alan i Harry lecieli do... – właściwie dokąd oni lecieli? Czy w obecnej sytuacji będą mogli wylądować wojskowym samolotem na terytorium Pakistanu? Anna najprawdopodobniej poleci z Taszkientu samolotem do Islamabadu; między tymi dwoma miastami wznosił się łańcuch Hindukuszu prawie tak wysoki jak Mont Everest – raczej nie przeprawi się tamtędy na własnych nogach. Shreed dojedzie na miejsce z wybrzeża. Jeśli będą postępować zgodnie z procedurą „Chińskich Warcabów", to spotkają się pod starym meczetem w miasteczku Jolkut na granicy Kaszmiru, czyli w samym środku strefy działań wojennych. Dukas kupił „International Herald Tribune". Na granicy Kaszmiru Chińczycy zgrupowali liczne oddziały piechoty i pokaźną część swojego lotnictwa, między innymi helikoptery przeznaczone do transportu sił specjalnych. Cóż, pomyślał Dukas, wygląda na to, że będę musiał sam sobie z tym wszystkim poradzić. Ale na całe szczęście jestem przecież superbohaterem. Nad Oceanem Indyjskim, 01.43 czasu Greenwich (04.43 czasu lokalnego), poniedziałek Harry wyłączył telefon komórkowy i przypiął go do swojego palmtopa. – Mike mówi, że Shreed udaje się do Pakistanu, żeby spotkać się tam z Anną. – Skąd, do cholery, Mike może to wiedzieć? – Prześle mi wiadomość przez Valdeza, to się dowiemy. Valdez już
przedtem powiedział, że Shreed umówił się z Anną na spotkanie za... dwadzieścia sześć godzin od tej chwili. – Mówiąc to, naciskał przyciski swojego palmtopa. – Właśnie staram się skontaktować z Valdezem. – Jesteśmy załatwieni. Nie możemy polecieć za nim do Pakistanu. Harry spojrzał na kokpit. – Ten twój pilot jest dobry? Alan zrozumiał sens jego spojrzenia. – Harry, chyba zupełnie ci odbiło! – To w końcu chcesz dorwać George'a Shreeda czy nie? – A jak myślisz? – Myślę, że powinniśmy polecieć za nim tym samolotem i wylądować gdziekolwiek. Kiedy dorwiemy Shreeda, wezwiemy samolot na miejsce. Dukas nie może tego zrobić, Al. – Stevens zabije mnie samym spojrzeniem. – Lepiej niech patrzy na swoje liczniki. Na ekranie kontakt numer osiem zlał się z pakistańskim wybrzeżem. Jeśli na tej łodzi był Shreed, to dotarł już teraz do lądu. Kontakt numer jedenaście znajdował się w odległości kilku kilometrów od brzegu, daleko w głębi pakistańskich wód terytorialnych i poruszał się z zadziwiającą prędkością sześćdziesięciu węzłów. Alan przełączył interkom na całość kokpitu: – Paul, zatankujmy paliwo. – W samą porę. – Napełnij zbiorniki do pełna, Paul. Lecimy do Pakistanu. – Co to, to nie, kurwa, odbiło ci, czy jak? – Chyba wiemy, dokąd wybiera się Shreed. Jeszcze nie przegraliśmy i nie zamierzam się poddawać. – Czy to znaczy, że moja dupa ma zostać odstrzelona przez pakistańską artylerię przeciwlotniczą w czasie próby ratowania świata? – Chcesz przeżyć resztę swojego życia z tym samym stopniem i bez satysfakcji? Zastanów się, Paul. Soleck zna rozkład pakistańskich radarów. Może nam się udać. W tej chwili nikt oprócz ciebie nie może tego zrobić. Wolałbyś zrobić coś innego? Mamy tylko jeden strzał, Paul, i musimy oddać go teraz. – Zupełnie was popieprzyło? Posłuchaj, sam mówiłeś, że jesteśmy o krok od wojny z Pakistanem. I chcesz zabrać tam ten ogromny radarowy reflektor? – Tak... I chcę, żebyś ty go tam doprowadził.
– Moim zdaniem powinniśmy lecieć! – wtrącił Soleck podnieconym głosem. – Cholera, to wszystko wyjaśnia. Nastolatek chce tam lecieć! – Stevens sam też był trochę podekscytowany. Alan poczuł, że ich samolot skierował się w stronę samolotu paliwowego. Pomyślał o swojej porażce z Anną, o wszystkich innych porażkach i niepowodzeniach, które doprowadziły go do tego samolotu ze Stevensem za sterami. Harry robił coś na swoim palmtopie i pomrukiwał z zadowolenia, kiedy urządzenie spełniało jego rozkazy. Potem chwycił za swój GPS; po chwili uderzył się otwartą dłonią w udo i krzyknął: – Mam! Alan przełączył interkom na tylne siedzenia samolotu. – O co chodzi? – Komunikacyjny plan Shreeda; na razie mniejsza o szczegóły. Spotkanie odbędzie się przy starym meczecie w miasteczku Jolkut. To miasteczko leży na północ od Islamabadu, w głębi nieprzyjaznego, górzystego kraju, bardzo blisko Kaszmiru. Możemy wylądować na małym lotnisku handlowym – to właściwie nie lotnisko, tylko wykorzystywany czasem przez cywilne samoloty pas płaskiej przestrzeni w górzystym terenie – i pojechać na północ ciężarówką. Alan przestawił interkom na cały kokpit. – Więc jak będzie, Paul? – Jeszcze tego nie przemyślałem. W każdym razie i tak musimy zatankować. Zamierzasz powiedzieć o tym dowódcy? – Jeszcze tego nie przemyślałem – odparł tym samym tonem co Stevens, a ten zaśmiał się ponuro. Alan przestawił konsolę komunikacyjną i połączył się z drugim samolotem MARI. – „Komandosie Dwa", tu „Komandos Jeden", odbiór? – Słyszę cię, „Komandosie Jeden". – „Komandosie Dwa", Przechwycenie i Unik – W karcie kodów Przechwycenie oznaczało, że zamierzali uzupełnić zapas paliwa, a Unik znaczył, że chcieli przejść na kontrolę emisji sygnałów, czyli przestać rozmawiać przez radio i nie używać radarów. Byli na tyle blisko pakistańskiego wybrzeża, że ta decyzja była zupełnie zrozumiała. – Więc nie zamierzasz mu o tym powiedzieć. – W każdym razie nie zamierzam poprosić go o to, żeby rozkazał ci to
zrobić. Nie chcę go tym obarczać. – A więc, obarczasz tym mnie. – To prawda. Stevens wyjął z kieszeni kombinezonu latarkę, zrównał ich samolot z lecącym wyżej drugim S-3, którego ciemny kadłub rysował się na tle rozgwieżdżonego nieba, i posłał w jego stronę pojedynczy świetlny sygnał. – Jeszcze nigdy tego nie robiłem – powiedział Soleck. – Ja też pamiętam swoje pierwsze piwo – odparł Stevens i zmniejszył obroty silnika. Kosz drugiego samolotu kołysał się wysoko nad nimi; po chwili zaczął przybliżać się coraz bardziej. Stevens podał latarkę Soleckowi: – Ustawimy się równolegle do niego i damy sygnał świetlny. To będzie oznaczało, że jesteśmy gotowi. On odpowie tak samo i puści paliwo w rurę. Kiedy skończymy tankowanie, znów damy sygnał świetlny. – Dobra. – Czego, do diabła, uczyli was w tym college'u? – Głównie taktyki – odpowiedział Soleck z dumą. – A my na S-3 używamy głównie paliwa – powiedział na to Stevens i odrobinę zwiększył obroty silnika. – Paul, zdarzyło ci się kiedyś nie trafić do kosza? – Nie przypominam sobie. Ich lejek, wydawszy charakterystyczny odgłos, znalazł się wewnątrz kosza. Alan pochylił się do przodu i patrzył, jak paliwo JP-5 przelewa się do ich zbiorników. Radary były wyłączone, ale i bez nich wiedział, że kontakt numer jedenaście dawno już dopłynął do wybrzeża; być może nawet zdążył wpłynąć do portu. Kiedy wskaźnik poziomu paliwa przekroczył granicę sześciu tysięcy litrów, Alan wiedział już, że Stevens zdecydował się zabrać ich do Pakistanu. – Evan, czy ich kamera na podczerwień jest teraz włączona? – Oczywiście, to obowiązkowe w czasie tankowania. Alan wyciągnął notatnik, napisał w nim coś, wymazał to i znowu coś napisał. Potem przecisnął się do przodu kokpitu i uklęknął przy konsoli kontrolnej obrotów silnika. Patrzył na lecący nad nimi samolot, dopóki nie dostrzegł kamery na podczerwień, a wtedy założył na swoją latarkę czerwoną nakładkę i zaczął nią mrugać w stronę kamery.
– Co pan robi? – zapytał Soleck, jak zawsze ciekaw wszystkiego. – Sygnalizuję w trybie kontroli emisji sygnałów – odparł Alan. Skończył nadawanie, wrócił na swoje miejsce i przełączył interkom na tylne siedzenia. – Harry, gdzie jest to lotnisko? – Więc jednak tam lecimy? – Tak sądzę. – O ile pamiętam, w wojsku zwykle wydaje się rozkazy. – Harry, ja nie mogę temu facetowi wydać takiego rozkazu. – Przecież wiem, tylko tak sobie gadam. To lotnisko jest na północ od miasta Bela. Alan pochylił się nad klawiaturą i po chwili na jego ekranie ukazała się mapa wybrzeża Pakistanu. – To jest mniej więcej tutaj – powiedział Harry, kładąc palec na ekran. – Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś mógł to określić trochę dokładniej. – Jasne – odpowiedział Harry i podał mu swój aparat GPS; odczyt na ciekłokrystalicznej tarczy był doskonale widoczny w ciemnościach. Aparat podawał długość i szerokość geograficzną, wysokość danego punktu nad poziomem morza, odległość do niego i współrzędne wektora kursu. – Ładne. – Na pewno masz w tym samolocie GPS. – Jest czterokrotnie większy i dwukrotnie wolniejszy. Alan poczuł, że zaczynają się wznosić i wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć, jak ich samolot zrówna się z samolotem Rafe'a. Tym razem to Soleck błysnął w jego stronę latarką. Rafe zamachał do nich i zamrugał światłami lądowania. Kiedy odbili na północ, Alan nie mógł już się powstrzymać i spytał Stevensa: – No i co robimy, Paul? – No, lecimy do Pakistanu. – Super! – wrzasnął Soleck. – Paul, daję Evanowi aparat GPS ze współrzędnymi tego pola, na którym mamy wylądować. – Myślałeś o rym, jak przekroczymy linię wybrzeża? – Właśnie sprawdzam rozstawienie i zasięg radarów. – Przekazałeś coś drugiemu samolotowi alfabetem Morse'a? – Tak. Jest szansa, że nie odczytają tego w ciągu paru najbliższych
godzin. Mają teraz inne rzeczy na głowie. – A więc wiedziałeś, że się zgodzę? – Liczyłem na to. – Będziemy lecieć nisko, prawda? – Tak. – Więc może byśmy tak zawiadomili kontrolę ruchu powietrznego w Karaczi, że mamy nagłą awarię? – Zadeklarowanie fałszywego zagrożenia było przestępstwem w świetle prawa międzynarodowego, ale naruszenie przestrzeni powietrznej jakiegoś kraju było czymś o wiele poważniejszym. – I co dalej? – Spadniemy w dół jak kamień, wślizgniemy się pod parasol pokrywy radarowej i może nas nie zobaczą. A jeśli nas namierzą, powiemy, że nawaliła nam stara hydraulika, że mamy przeciek i musimy natychmiast lądować. To lepsze niż nic. – To lepsze od wszystkiego, co do tej pory przyszło mi do głowy. Zrobimy tak, jak mówisz. Czterdzieści sekund później Rafe usłyszał spokojny głos Stevensa zawiadamiającego na międzynarodowej częstotliwości o nagłej awarii systemu hydraulicznego i zagrożeniu bezpieczeństwa. Rafe latał na S-3 od kilkudziesięciu lat i nigdy nie słyszał, żeby w którymkolwiek z nich hydraulika zawiodła po pięciogodzinnym locie; szczególnie w samolocie, który niedawno przeszedł remont systemu. Spojrzał ponad lewym skrzydłem na blady szary pas nad horyzontem zapowiadający bliski już świt i mruknął: – Pieprzony Alan Craik.
34 Gwadar, Pakistan, 02.15 czasu Greenwich (05.15 czasu lokalnego) George Shreed wspiął się na nabrzeże, posługując się głównie rękami, słabe nogi z trudem dźwigały ciężar ciała, nawet gdy stał. Ograniczył przyjmowanie morfiny – podawał ją sobie teraz tylko dwa razy na dobę, ból sprawiał, że z jeszcze większą determinacją zmierzał do celu, ułatwiał koncentrację. Chwycił obiema rękami za ostatni szczebel drabiny i wciągnął się na nabrzeże. Jeden z dwóch mężczyzn, którzy przywieźli go tą łodzią, podał mu jego torbę. Potem obaj wspięli się za nim na nabrzeże i stanęli tak blisko, że czuł ich nieświeże oddechy w rześkim powietrzu kończącej się nocy. Byl w ich oczach starym, chorym człowiekiem; myśleli pewnie, że bez trudu wyciągną od niego więcej pieniędzy. Spojrzał wzdłuż nabrzeża na migoczące w oddali światła stacji kolejowej. – Obiecał pan nam dodatkowe dziesięć tysięcy dolarów. Ten człowiek doskonale mówił po angielsku; dawny George Shreed od razu spróbowałby go zwerbować. Mógł swoją łodzią przemierzać wzdłuż i wszerz całą Zatokę Perską, znał parę języków – byłby świetnym szpiegiem. Prawdopodobnie zresztą już dla kogoś pracował. Shreed uśmiechnął się, sięgnął powoli do swojej torby i wyjął z niej pokaźnych rozmiarów pistolet automatyczny. – Nieprawda, nie obiecałem wam nic takiego. Ale jeśli zaprowadzicie mnie na stację kolejową, to dam wam dodatkowy tysiąc dolarów. Albo będziemy tu stać, dopóki nie zmęczę się na tyle, że będę musiał was zastrzelić. – To jakieś nieporozumienie – odezwał się drugi mężczyzna i odepchnął wspólnika na bok. – Powinniśmy dostać więcej. Jeśli ktoś widział nas w Omanie, to może poważnie zaszkodzić naszym interesom. – Nie wyglądali na wystraszonych widokiem broni, owszem, wyraz ich twarzy świadczył, że nabrali więcej szacunku dla tego starszego cudzoziemca, ale to nie byl strach. Prawdopodobnie w tym zawodzie takie numery stały się czymś powszednim, pomyślał Shreed. Przemytnicy uznali jego pistolet za zupełnie naturalny element pertraktacji. – Na stację kolejową, dobrze? Idźcie przede mną.
– Mój brat musi zostać i przypilnować łodzi. W tym regionie świata bardzo często nazywano bratem człowieka, który bratem – a nawet krewnym – wcale nie był. Shreed pomyślał, że może starszy z mężczyzn miał zostać z tyłu na wypadek, gdyby Shreed chciał strzelić młodszemu w plecy. Było jeszcze ciemno, obietnica premii w wysokości tysiąca dolarów najwyraźniej usatysfakcjonowała obu mężczyzn, a Shreed nie miał zbyt wielu możliwości do wyboru: – Dobrze, przyjaciele, dojdziemy razem do końca nabrzeża i wtedy twój brat będzie mógł wrócić na łódź – tylko muszę go widzieć przez cały czas! Wtedy dostaniecie dodatkowy tysiąc dolarów i wszyscy będą zadowoleni. Zgoda? Obaj Pakistańczycy wzruszyli ramionami, wyrażając w ten sposób wszystko: Insallah. Po czym ruszyli wzdłuż nabrzeża. Okolice miasta Bela, Pakistan 02.55 czasu Greenwich (05.55 czasu lokalnego) Lecieli między dwoma pasmami wzgórz na wysokości niecałych trzystu metrów. Alan obserwował na ekranie odczyty radaru pasywnego. Chociaż ściskało go w dołku za każdym razem, kiedy pojawiał się obraz jakiegoś sygnału, jak dotąd żaden z nich nie okazał się sygnałem radaru obrony przeciwlotniczej. Musiały one pochodzić od radiowych stacji przekaźnikowych i telefonów komórkowych. Harry odpiął uprząż pasów, wychylił się do przodu między Stevensa i Solecka, i zerkając co chwila na odczyt aparatu GPS, próbował wypatrzyć coś w bladym świetle przedświtu. Gdzieś daleko za pasmem wzgórz nad Karaczi wschodziło słońce. – Przełęcz Chą jber znajduje się jakieś pięćset kilometrów na północ. Jesteśmy na skraju krainy wzgórz, które pamiętają Aleksandra Macedońskiego i Imperium Brytyjskie. Zresztą CIA też tutaj walczyło z Rosjanami -powiedział Harry. – Dzięki za lekcję historii, ale bardziej zależy mi na znalezieniu tego niby-lotniska – prychnął Stevens. – Jesteśmy w odległości około czterdziestu kilometrów od niego. Musimy lecieć wzdłuż tej doliny nad pasmem tych wzgórz. Ja tymczasem zawiadomię ich o naszym przybyciu. – Harry, jak dobrze znasz tych ludzi? – Wystarczająco dobrze – odpowiedział, przecisnął się z tylnej części kabiny do kokpitu i wyjął swój satelitarny telefon komórkowy. Kiedy w końcu udało mu się połączyć, przez parę minut rozmawiał z
kimś po arabsku. Alan nie miał pojęcia, że Harry zna arabski, chociaż po kimś, kto pracował na Środkowym Wschodzie, należało właściwie tego oczekiwać. Raz jeszcze Alan zdał sobie sprawę, jak bardzo Harry się zmienił i jak mało w gruncie rzeczy o nim wiedział. – Mamy dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce? – zapytał w pewnym momencie Harry. – Tak. – Prawdę mówiąc, Alan miał przy sobie kilkaset tysięcy dolarów w gotówce; w biurze KSDMW w Bahrajnie zostawił w depozycie tylko połowę otrzymanych z okrętu pieniędzy. Harry znów przytknął telefon do ucha. – Lądował pan już tutaj? – zapytał Stevens, nie odwracając spojrzenia od ziemi. – Dwa razy – odpowiedział Harry. – Jak wygląda podejście? – Podchodzi się od zachodu. Powinni rozpalić ogniska, żeby oznaczyć położenie pasa. – Tuż obok jest spory kawał skały, na którym można się nieźle rozpieprzyć – oznajmił Stevens radosnym głosem. Lądowisko było wąskim pasem płaskiej ziemi położonym u podnóża pierwszej prawdziwej góry należącej do łańcucha Makhan. Rozciągało się na całą szerokość doliny; w jednym jego końcu stało parę baraków i tylko jeden hangar. Na tej wysokości roślinność nie była zbyt bujna i pierwsze promienie wschodzącego słońca wydobyły z mroku zupełnie marsjański, pełen czerwonych nagich skał krajobraz. Tarasowe pola wspinały się po zboczach góry jak stopnie gigantycznych schodów, tylko gdzieniegdzie dawało się dostrzec zieleń rzadko rosnących drzew. – Proszę usiąść i zapiąć pasy. – Rozległe zbocze góry wypełniało już całą przednią szybę samolotu. Harry opadł na swoje siedzenie i przez chwilę zmagał się z klamrami; Alan musiał pomóc mu pokonać ich opór. Samolot ostro skręcił, jeszcze zanim skończyli. – To będzie noc pełna strachu? – zapytał Harry z łagodnym sarkazmem. Samolot nagle ostro podskoczył i opadł w dół. – Mogę wylądować od razu? – To nie zdążą zapalić świateł. – Pieprzyć to. Doleciałem na miejsce i nie mam zamiaru bawić się z tą górą-niespodzianką. Widoczność jest wystarczająca.
Odgłos silników jakby przycichł i Alan poczuł, że schodzą coraz niżej i niżej. Przez okno widać było, jak promienie słońca rozświetlają szczyty wschodniego pasma gór. Wydawało mu się, że końcem lewego skrzydła prawie muskają strome zbocze góry. To na pewno złudzenie, pomyślał. Soleck i Stevens zaczęli wykrzykiwać odczyty pomiarów. Brzmiało to tak zwyczajnie, że przez krótką chwilę Alanowi wydawało się, że podchodzą do lądowania na lotniskowcu. Każdy podmuch wiatru mógł zepchnąć ich na skalistą ścianę, ale Stevens co chwila precyzyjnie korygował tor lotu. Podchodzili bardzo stromo; Alan przypomniał sobie lądowanie w Sigonelli i starał się nie martwić o nic. Stevens dobrze wiedział, co robi. Ostatni grzbiet górski wyznaczający kraniec doliny zasłonił promienie wschodzącego słońca. Zanurkowali z wczesnego poranka w koniec nocy. Alan wyjrzał przez przednią szybę, ale zobaczy! tylko szczyt znajdującego się na końcu lądowiska wzniesienia. A potem zobaczył zaciskającą się na drążku dłoń Stevensa i przycisnął ręce do boków. Silniki samolotu zawyły, opadali coraz wolniej, wolniej, aż w końcu z głuchym hukiem dotknęli ziemi. Powierzchnia lądowiska była nierówna i cały samolot wibrował przez parę sekund. To przypomina lądowanie w Afryce, pomyślał Alan. Potem zaczęli zwalniać; daleko przed końcem pasa lądowiska poruszali się już z prędkością dojeżdżającej na miejsce taksówki. A potem się zatrzymali. – Hej, cywilu, jakim samolotem lądowałeś tu wcześniej? – Mów mi Harry. – Dobra, Harry, jakim samolotem lądowałeś tu wcześniej? – Cessna 184. – Tak właśnie myślałem. To nie jest wymarzone lądowisko dla takich samolotów jak ten. – Stevens promieniował radością życia jak nigdy przedtem. Soleck siedział cicho. – Gdzie mam zaparkować? – W hangarze. Lepiej, żeby nikt nas nie widział. – A co z paliwem? – Już się za nim rozglądają. – Są tu jakieś hotele? – Jest tu wszystko, co można kupić za pieniądze. Alan, samochód już na nas czeka, prześpimy się po drodze. – Jak daleko jedziemy? – Osiemset kilometrów. Może to nam zająć dwadzieścia godzin. Albo
i więcej. Alan rozpiął pasy, odnalazł swojątorbę i zaczął zdejmować lotniczy kombinezon. – A co z pieniędzmi? – Zostaw trochę pilotom. Reszta może się nam przydać. Alan przebrał się, zanim wyłączone zostało zasilanie dodatkowe i piloci sprawdzili stan samolotu po lądowaniu. Nie spiesząc się, skrupulatnie poodcinał wszystkie metki z ubrania. Odliczył sto tysięcy dolarów i podał je Soleckowi: – Masz pistolet, Soleck? – Tak jest! – Jesteś odpow iedzialny za te pieniądze. Nie wydajcie wszystkiego od razu. – Tak jest. – Jeśli pojawią się pakistańscy żołnierze, powiedzcie im, że zgłosiliście awarię i że wylądowaliście na pierwszym lądowisku, jakie udało wam się znaleźć. Stevens roześmiał się i powiedział: – Cholera, odlecieliśmy przecież tylko pięćset kilometrów od brzegu morza! – Niech oni się tym martwią. O nas dwóch w ogóle im nie wspominajcie. Tu macie mój telefon komórkowy. Jeśli będzie potrzeba, dzwońcie, jeśli nie, włączajcie go o każdej pełnej godzinie. – Dobrze. – Dzięki, że nas tu podrzuciłeś, Paul. – "Nie ma sprawy. Tylko nie pozwól sobie odstrzelić dupy. Jeśli was obu zabiją, nigdy się stąd nie wydostanę. – Paul, być może będę musiał cię poprosić o to, żebyś poleciał dalej w głąb Pakistanu i wylądował na nieznanym lądowisku. Może nawet nocą. Stevens uśmiechnął się krzywo i powiedział: – Dobra. – Nie masz nic przeciw temu? – Kowboju, ja idę teraz na całość. Za to, że was tu przywiozłem, należy mi się Medal Lotnika. Jeśli wam się uda i zabiorę was stąd, to zarobię Srebrną Gwiazdę i w końcu zostanę pełnym komandorem. Dobrze mówię? – Chyba tak... – To podejście wydawało się Alanowi dość prymitywne. Ale być może to, co jedni uznaliby za postawę prymitywną,
drudzy oceniliby jako bohaterstwo. Stevens musiał dostrzec i zrozumieć wyraz jego twarzy, bo parsknął: – Pieprzę cię, Craik. Myślisz, że jestem ślepy, że nie wiem, co tu robimy? – Potrząsnął głową, jakby po raz kolejny zawiódł się na Alanie. – Ratujemy świat. Czuję się prawie szczęśliwy, że tu jestem. A teraz pakujcie dupy do ciężarówki, zanim zacznę śpiewać Gwiaździsty Sztandar. Alan wepchnął resztę gotówki do wnętrza swojego zwiniętego śpiwora: – Co z bronią? Harry poklepał wiszącą na jego ramieniu wielką torbę: – Dla ciebie mam uzi, a dla siebie karabin maszynowy. I jeszcze parę niespodzianek na wszelki wypadek. Daj mi trochę pieniędzy, muszę zapłacić za lądowanie. Alan podał mu zwitek banknotów. – Weź pokwitowanie. Harry przewrócił oczami. Ale kiedy wrócił, podał Alanowi strzęp koperty, na której było coś nagryzmolone po arabsku. Alan dopisał obok wysokość sumy, datę, podpisał się u dołu i podał „dokument" Soleckowi. Dziesięć minut później, ukryci w tyle platformy dużej ciężarówki marki Toyota prowadzonej przez górala o imieniu Kamil, jechali wąską piaszczystą drogą na wschód, jakby wprost ku wznoszącemu się nad horyzontem słońcu. Karaczi, Pakistan, 07.30 czasu Greenwich (11.30 czasu lokalnego) Leżące wzdłuż torów wioski wyglądały jak sen kubisty; długie ciągi pomalowanych jaskrawymi kolorami pudełek osadzone w tle pełnego wzgórz. piaszczystego krajobrazu. Dzieci, nawet otulone od stóp do głów w muzułmańskie zawoje młodsze dziewczęta, patrzyły na przejeżdżający pociąg, stojąc nieruchomo po obu stronach torowiska, dopóki nie przejechał ostatni wagon. Kiedy Shreed zobaczył, że konduktor sprawdza nie tylko bilety, ale i dokumenty pasażerów, przeżył moment paniki: który paszport gwarantował bezpieczeństwo? W końcu zdecydował się posłużyć swoim prawdziwym paszportem. Czarodziejska moc amerykańskiego godła powinna podziałać na tego konduktora. Być może fatalizm, obcy mu zawsze do tej poiy, a tak powszechny w tym kraju, na zasadzie jakiejś osmozy zawładnął jego
umysłem. Shreed otworzył paszport i wysunął go w stronę mężczyzny, kiedy ten przystanął przy jego siedzeniu. Konduktor rzucił okiem na okładkę, zauważył wystający spomiędzy stron pięciodolarowy banknot i poszedł dalej.
35 Kwatera główna KSDMW Wieść o polowaniu na George'a Shreeda dotarła do Waszyngtonu w nocy z soboty na niedzielę, ale zareagowano na nią dopiero w poniedziałek rano. Polecono Rayowi Suterowi siedzieć za biurkiem; miał być „do dyspozycji w każdej chwili", tak to zostało sformułowane. Korytarze w kwaterze głównej KSDMW aż huczały od plotek. Triffler, ku swojemu zaskoczeniu, znalazł się w samym centrum tego całego zamieszania: musiał stawić się osobiście u głównodowodzącego operacji morskich. Spotkał tam Rose Siciliano, która była teraz adiutantką GOM-a w randze komandora. A jeszcze parę dni temu ciążyło na niej oskarżenie o zdradę! Nie był przerażony, w ogóle nie był zbyt przejęty swoją rolą; miał świadomość tego, że zastępuje tam po prostu Dukasa. Spotkanie odbyło się nie w jednej z sal odpraw Pentagonu, lecz w gabinecie GOM-a; oprócz admirała i Trifflera uczestniczyły w nim jeszcze tylko dwie osoby: Rose i kapitan, który w biurze GOM-a zajmował się sprawami wywiadu. Triffler najpierw przedstawi! pokrótce przebieg całej sprawy i międzyagencyjne machinacje, które zrujnowały karierę Rose. Kiedy skończył, GOM zadał mu pierwsze pytanie: – Więc nie wie pan dokładnie, w jaki sposób ktoś z Agencji porozumiał się z którymś z pracowników tego biura i namówił go do obciążenia zarzutaini komandor Siciliano? – Nie, proszę pana. – I nie wie pan, kto jest za to odpowiedzialny? – Dukas uważał, że wie. – A czy powiedział panu? – Nie, proszę pana. – Dlaczego? Triffler przełknął ślinę i odpowiedział: – Agent Dukas dostał jednoznaczny rozkaz; miał skoncentrować się na sprawie komandor Siciliano i zapomnieć o nieporozumieniach i nadużyciu władzy między agencjami. – Kto wydał ten rozkaz? Triffler na szczęście zdążył przeczytać o tym, kiedy jechał taksówką
na spotkanie, więc mógł odpowiedzieć na pytanie GOM-a. – Rozkaz został mu przekazany przez naszego szefa. Był podpisany przez niejakiego kapitana Veeringa. GOM spojrzał na kapitana, który prawie niedostrzegalnie pokiwał głową. Triffler niemal usłyszał, jak głowa Veeringa zaczyna się toczyć po ziemi. Twarz GOM-a pociemniała od gniewu, zapyta! jednak Trifflera spokojnym głosem: – Czy agent Dukas uważał, że źródłem kłamstw obciążających komandor Siciliano był George Shreed? – Z całą pewnością. – Gdzie jest teraz ten Shreed? Triffler nie bał się przyznać, że nie wie. Wtedy kapitan odezwał się po raz pierwszy: – W tej chwili agent Dukas podąża jego śladem do Pakistanu. Nie wie pan o tym? Triffler przyznał, że o tym również nie wie. GOM spojrzał na kapitana i ten powiedział: – Biuro KSDMW w Bahrajnie zawiadomiło nas, że wczoraj, dokładnie o wpół do siódmej rano naszego czasu, przyleciał do Bahrajnu i wyleciał do Islamabadu o ósmej trzydzieści. – Niestety, o tym także nie miałem pojęcia – odparł Triffler. – Dukas nie ma zabezpieczonego połączenia ze mną. – Ani z nikim innym – mruknął kapitan. GOM zwrócił się do Rose: – Pani mąż także bierze w tym udział, prawda? – Pełni niejako rolę agenta Dukasa i kontaktuje się z kobietą o imieniu Anna. Wczoraj miał się z nią spotkać w Bahrajnie. Kapitan uśmiechnął się i powiedział: – Pani mąż złożył wczoraj pół miliona dolarów gotówką w sejfie biura KSDMW w Bahrajnie. Owa kobieta nie przyjęła tych pieniędzy. Potem Du-kas doniósł, że widział na lotnisku Manama, jak wchodziła na pokład samolotu odlatującego do Taszkientu. GOM w końcu dał upust narastającej w nim irytacji: – Do Taszkientu? A jaki to ma związek ze Shreedem? – Ona jest z nim stale w kontakcie, najwyraźniej ma nadzieję coś od niego wyciągnąć. Wiemy o tym od niezależnego pracownika kontraktowego, który inwigiluje ruchy Shreeda w Internecie. – Robi to zgodnie z prawem?
Kapitan uniósł jedną brew i powiedział: – Trzeba by to dokładnie sprawdzić. – Lepiej, żeby okazało się, że tak. Teraz z kolei Rose się uśmiechnęła. – Ten kontraktowy pracownik nazywa się Harry O’Neill. Dawniej służył w marynarce. Może słyszał pan o tym, jak mój mąż wywiózł go na pokładzie cessny z Ugandy i wylądował na „Rangoonie"? – To także pani przyjaciel? – Bliski przyjaciel. – Gdzie jest teraz? Kapitan odchrząknął. On chyba też miał kłopot z zapamiętaniem wszystkich przyjaciół Rose: – O ile wiem, razem z komandorem porucznikiem Craikiem, mężem komandor Siciliano, znajduje się na pokładzie tego S-3, który ścigał Shreeda na Oceanie Indyjskim. – Skąd to wiadomo? Dostaliśmy tę wiadomość z „Jeffersona"? – Z „Jeffersona"; poza tym O’Neill ma kontakt ze swoim biurem tu, w Waszyngtonie; konkretnie z człowiekiem o nazwisku Valdez, który również służył w marynarce. To także... hm... przyjaciel komandor Siciliano. GOM spojrzał na Rose. – Można mu ufać? – Wzięłabym go ze sobą wszędzie, na każde zadanie. Był moim doradcą technicznym w czasie pracy nad projektem „Peacemaker". – Okay. – GOM splótł dłonie i zamyślił się na chwilę. – Proszę potwierdzić kontrakt z O’NeilIem i jego firmą, a w razie potrzeby użyć ich połączenia internetowego. Jeśli ten cholerny Shreed nie sprzeniewierzył naszych kodów, to wciąż będziemy mogli porozumieć się z Craikiem przez „Jeffersona", ale musimy być bardzo ostrożni. Naszym prawdziwym problemem jest agent Dukas. Czy on jest typem samotnika, Triffler? – No cóż, on jest kotem, który chadza swoimi drogami. – Więc nie korzysta z zabezpieczonej linii ani z kodów. Bóg jeden wie, co robi w tej chwili. Jak zamierza się komunikować z Craikiem i jego S-3? – W Bahrajnie dostał satelitarny telefon komórkowy – powiedział kapitan. – Sądzimy, że może za jego pomocą wysyłać e-maile; jeśli nie, to musi szukać miejsc, w których będzie mógł podłączyć laptopa. W
normalnych warunkach nie byłoby z tym żadnego problemu w tak dużym mieście jak Islamabad, ale teraz jest to strefa wojny. – Czy wiemy, co zamierza robić w Islamabadzie? Kapitan pokręcił przecząco głową. – A Craik i jego załoga? Kapitan po raz kolejny uniósł brwi i powiedział: – Przekroczyli granice terytorialnych wód Pakistanu osiem godzin temu i przeszli na kontrolę emisji sygnałów. Jeśli polecieli do Islamabadu, to powinni już być na miejscu – ale nie wypełnili planu lotów, a Pakistańczycy nie odezwali się ani słowem na ich temat. Nasz tamtejszy przedstawiciel wciąż czeka na ich przybycie. GOM spojrzał na Rose. – Czy pani mąż poleciałby samolotem w głąb strefy wojny bez zezwolenia na przekroczenie powietrznych granic kraju? – Hm, z tego, co wiem, jego admirał dał mu dużą swobodę w ściganiu Shreeda. – Lubię proste odpowiedzi. Tak czy nic? Czy to możliwe? – Tak. GOM i kapitan wymienili spojrzenia, po czym ten pierwszy oparł się wygodnie w fotelu i powiedział: – Mam na morzu dwie grupy bojowe, które nie mogą przystąpić do działania, ponieważ nie wiemy, jakie są skutki działalności szpiegowskiej Shreeda. Ten sukinsyn ma zostać złapany i to natychmiast! I chcę, żebyśmy to my go złapali. Zanim CIA i FBI zaczną działać, minie co najmniej doba, może nawet półtorej. A wtedy będzie już za późno; poza tym, jak sam powiedziałeś, Gil, to jest teraz strefa wojny. Więc niech wszyscy zajmą się teraz tamtym obszarem – wszyscy agenci mają natychmiast usiąść nad materiałami dotyczącymi Pakistanu. Chcę wiedzieć, jak sytuacja wygląda tam w tej chwili. Powiedz im wszystkim, że jeśli coś przeoczą to mogą liczyć na moje szczególne względy. Mamy jakieś siły specjalne w zasięgu operacyjnym? Kapitan raz jeszcze pokręcił przecząco głową. GOM wyglądał na niezadowolonego. Skinął głową w stronę Trifflera i powiedział: – Dziękuję. Co miało znaczyć: proszę wziąć się do roboty. Z tym, że Triffler nie miał pojęcia, co powinien teraz, zrobić. Kiedy Triffler wyszedł, GOM z jeszcze bardziej ponurą miną
powiedział do kapitana: – Połącz mnie z admirałem Kesslerem. Chcę wiedzieć, co on właściwie wyprawia. Sppjrzał na Rose i jego spojrzenie mówiło: chcę też wiedzieć, co, do diabła, wyprawia ten pani mąż. Triffler przez całą resztę przedpołudnia czekał na telefon od Moishera. Miał coraz większą ochotę samemu do niego zadzwonić i z trudem opierał się tej pokusie. Obawiał się, że młody detektyw zbyt wcześnie się podda i zrezygnuje z poszukiwania tajemniczego HAM, że przerwie żmudne sprawdzanie kolejnych adresów, zasiądzie przed telewizorem albo wyskoczy do ulubionego baru. W południe Triffler był już zniecierpliwiony i zły; powtarzał sobie, że do tej pory każdy następny nowicjusz znalazłby Hospicjum Anioła Miłosierdzia. Powinien już dawno znaleźć! – krzyczał w myślach. I naraz uświadomił sobie, że zaczyna się zachowywać jak Dukas. Jeśli wszedłeś między wrony... W porze lunchu zamówił przez telefon pizzę. Zrobił sobie kawę. Kiedy ją pił, parę kropel spadło na jego nieskazitelne biurko, a on nawet ich nie wytarł. W gruncie rzeczy były to praktyki magiczne; jeśli zacznie zachowywać się jak Dukas, to być może sprawy przybiorą bardziej pomyślny obrót. I telefon zadzwonił. – Zgadnij, co się stało? – zapytał młody głos. – Moisher? – Zgadnij, co się stało? – Mówiłem ci już, że nie lubię zgadywanek! – ze złością odpowiedział Triffler. – Co, już? – Jezu – przeraźliwie młody głos brzmiał teraz znacznie smutniej. Myślałem, że zrobię ci niespodziankę. Znalazłem HAM. – Chyba żartujesz! – Teraz to Triffler odezwał się odmłodniałym i podekscytowanym głosem. – Gdzie? Co to jest? Czy rozpoznali tam Moscowica? Więc Moisher opowiedział mu całą historię od początku – nie tylko to, jak znalazł HAM, ale całą historię. Jak zadzwonił na policję w Montgomery i w Wirginii. Jak bardzo mu tam pomogli i jak mało mu tam pomogli. Ile odpowiednich nazw znalazł w książce telefonicznej. Ile telefonów wykonał w niedzielę. Ile telefonów... – Moisher!
– Już kończę, już kończę! Posłuchaj tylko, o dziesiątej zadzwoniłem... – Moisher, przejdź do rzeczy, dobrze? W pełni doceniam te wszystkie szczegóły. Będzie z tego pierwszorzędny raport, ale podaj mi fakty, okay? – To właśnie są fakty. – Istotne fakty. – Co to znaczy istotne? – Ważne. – Przecież właśnie to robię. No dobra, może podaję ci trochę za dużo szczegółów, ale jestem bardzo podekscytowany, okay? Krótko mówiąc, siedzę teraz w biurze dyrektora Hospicjum Anioła Miłosierdzia w Wirginii, i to jest to miejsce! Triffler odetchnął z ułgą. – Nie żartuj! Hospicjum? – Naprawdę! To takie miejsce, do którego ludzie przychodzą umierać. Wiedziałeś o tym? – Wiedziałem. Świetnie się spisałeś! – Człowieku, nogi bolą mnie jak cholera. Nawet ręce mnie bolą od prowadzenia samochodu, a palce od pisania! Mówiłem ci o tej koreańskiej pralni w Kensington? – Powiedz mi lepiej, co znalazłeś w tym hospicjum? – Na początku nic. Zupełnie nic. Już zbierałem się do wyjścia, kiedy pomyślałem sobie: Nie, poczekaj chwilę, jeśli ten koleś przyszedł tam założyć podsłuch, to na pewno nie rozmawiał z recepcjonistką ani tym bardziej z dyrektorem. Rozmawiał z obsługą, prawda? Więc poszedłem do pielęgniarki i spytałem jej, kto tam odwala czarną robotę, kto biega z basenami i tak dalej. Powiedziała, że personel, praktykanci i sanitariusze. Porozmawiałem z nimi i – bingo! – Rozpoznali go. – Bez żadnych wątpliwości. A jedna kobieta, czarna, ale o bardzo jasnej skórze, widziała go dwa razy! Nawet za drugim razem doniosła o tym kierowniczce. Poszedłem więc do tej kierowniczki, a ona chciała chronić jej tyłek, bo wiedziała już, że tu nie chodzi o zniknięcie sztucznej szczęki cioci Anny na nocnej zmianie, i powiedziała, że nie wie, że może tak było, ale ona nie pamięta dokładnie, bo ma za dużo spraw na głowie. Więc powiedziałem jej, że to sprawa o morderstwo i liczę na to, że ona sobie przypomni wszystko, co może mieć jakieś znaczenie, więc ta kobieta ruszyła dupę i po piętnastu minutach powiedziała mi, w którym
dokładnie pokoju był Moscowic! Naprawdę! Triffler puścił mimo uszu uwagę Moishera o „czarnej kobiecie o bardzo jasnej skórze'", nie chciał zresztą przerywać Moisherowi. Powiedział więc tylko: – Wspaniale! Świetna robota! – Cóż, poszczęściło mi się – powiedział Moisher promieniejącym szczęściem głosem. – Zgadnij, co się potem stało? – Nie wiem. – Znalazłem tę pluskwę, którą tam założył. Triffler poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach. To było coś nowego: – W jaki sposób? – Facet, który teraz umiera w tym pokoju, rozmawiał z Moscowicem. Denat sprzedał mu jakieś głodne kawałki o tym, że pomylił pokoje, ale ten facet – zresztą chyba pedał, ale spostrzegawczy – nie uwierzył mu do końca i zapamiętał, że Moscowic, kiedy wszedł do środka, szedł prosto w stronę stojącej przy łóżku lampy. A właściwie to nawet zdążył się już pochylić, jakby chciał coś podnieść z podłogi. I wiesz, co tam zobaczyłem? – Buty? – Buty – śruty! Triffler, zobaczyłem przykręcany do ściany panel! Sprawdziłem wszystko – lampkę, stolik nocny, listwę. I nic! – Uczyłeś się, jak szukać podsłuchu? – Nie, nigdy. Co ty, myślisz może, że jestem z FBI? Po prostu przyjrzałem się temu wszystkiemu i pomyślałem przez chwilę. A potem wyjąłem śrubokręt, odkręciłem ten panel i znalazłem pluskwę! Trifflerowi serce uciekło do żołądka. Bał się usłyszeć, co Moisher zrobił z tą pluskwą. W końcu wydusił z siebie pytanie: – Wyjąłeś ją? – Jezu, za kogo ty mnie masz? Wezwałem znajomego eksperta ze stanowej policji. Triffler, czy ty się w ogóle na tym nie znasz? Nigdy nie należy dotykać takich rzeczy. Nigdy! Triffler poczuł się niewyraźnie. – Dobrze zrobiłeś. – No tak. Ten facet właśnie ją bada. Jeśli mi się poszczęści, to będę miał odciski palców Moscowica; może z tego panelu też, bo zdejmowałem go przez chusteczkę, którą pożyczyłem od tamtego pedzia. To właściwie będzie taki bonus, bo parę osób już rozpoznało tam
Moscowica. Każę tylko złożyć zeznanie temu homo, bo raczej nie dożyje procesu i jestem gotowy! Nieźle, co? – Nieźle – powiedział Triffler i spojrzał na „listę Shreeda". – Co dalej? – Zgadnij, czyj to był pokój, zanim ten pedał wprowadził się, żeby tam umrzeć? Triffler miał ochotę krzyknąć: to był pokój żony George'a Shreeda! Ale powstrzymał się i zapytał: – Czyj? – Żony jakiegoś faceta z CIA. Rozumiesz? Z CIA! To szpiegowskie morderstwo! – Poczekaj, nie wyciągaj za szybko wniosków. Właśnie mi wpadło do głowy, że przecież znam kogoś w CIA. – Chciałem z tym pójść do FBI. Ale pomyślałem, że oni mogą po prostu odebrać mi to dochodzenie. – To fakt, zwykle tak robią. Lepiej nie zwracaj się z tym do nich. Posłuchaj, ten mój znajomy pracuje w wydziale dochodzeń wewnętrznych. Ten gość jest w porządku. Zadzwoń do niego. Na pewno będzie ci wdzięczny. No wiesz, dobrze jest mieć tam znajomości. – Dlaczego? – Mogą się przydać w przyszłości. Chyba nie chcesz spędzić całego życia w policji? Dobry układ z kimś z Agencji na pewno ci się przyda. – Nie lubię szpiegowania i wszystkich tych gierek. – Ten facet jest w ich wewnętrznej dochodzeniówce. Nie jest żadnym szpiegiem. Pracuje jak zwykły glina. – Na pewno odeślą mnie z kwitkiem. Ja będę tym głupim, podrzędnym gliną, a oni Wspaniałym, Zesłanym Przez Boga CIA. – Nazywa się Carl Menzes. Możesz wspomnieć moje nazwisko. Powiedz mu po prostu, że dochodzenie w sprawie morderstwa doprowadziło cię do żony pracownika CIA o nazwisku... – jakie to nazwisko? – Shreed. George Shreed. Jego żona miała na imię Jane. – Możesz zadzwonić do Menzesa i powiedzieć mu coś takiego: ,.Cześć, jestem przyjacielem Dicka Trifflera. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Poszlaki doprowadziły mnie do żony pracownika CIA o nazwisku Shreed". Na pewno będzie ci wdzięczny. – No nie wiem... – Moisher, czasem trzeba zrobić coś takiego. Chyba nie chcesz, żeby
cię oskarżyli o przetrzymywanie dowodów? – Jak mogliby się o tym dowiedzieć? – To w końcu CIA... – Cholera! Myślisz, że ten koleś może być jeszcze w pracy? – Zadzwoń, sam się przekonasz. Myślę, że to naprawdę dobry pomysł. Moisher, świetnie się spisałeś, mówię poważnie. Doskonale! Wtedy przynieśli pizzę. Triffler wgryzł się w nią i zaczął plamić wszystko dookoła – tak, jak zrobiłby to Dukas. Siedział przy swoim starym biurku i pozwalał, żeby sos pomidorowy z roztopionym żółtym serem skapywał na blat, a nawet na akta. Przedtem udało mu się też poplamić parę papierów kawą. Kiedy skończył pizzę i zaczął myśleć o pączkach, zadzwonił Carl Menzes. Triffler słuchał go, wysysał spomiędzy zębów resztki sera i anchois i powtarzał parę razy: „Nie żartuj!" oraz „Mhm". Kiedy Menzes skończył, Triffler powiedział: – To zadziwiające. – Coś mi się jednak wydaje, że ty nie jesteś tym wszystkim za bardzo zdziwiony. Ten detektyw wspomniał twoje nazwisko. Jak blisko jesteś prowadzonego przez niego śledztwa? – Wcale nie jestem blisko. – To zabawne. Powinieneś pracować nad Shreedem od strony sprawy Siciliano, a tu nagle ten glina wyskakuje jak Filip z konopi i mówi coś o tobie. Triffler pomyślał o Dukasie i o tym, w jaki sposób Dukas załatwiłby tę sprawę. Po krótkiej chwili stał się znowu prawdziwym sobą i powiedział: – Trzymaj mnie na odległość wyciągniętej ręki. Rozumiesz? Ja tak trzymałem Moishera. Wszystko, co wiem, pochodzi z nielegalnych źródeł i nie mógłbyś tego użyć w sądzie. Zrozumiałeś? – A więc ty już o tym wiedziałeś? – Bez komentarzy. – Okay, zrozumiałem. Moisher przekaże mi wszystko, co zdobył. Twierdzi, że podsłuch w pokoju żony Shreeda został założony dla jakiegoś Mądrali. Jeszcze nie wie, kto to jest. – To brzmi raczej sensownie. – Mówi, że ma notatkę, o zapłacie za wejście do S. Mówi ci to coś? – Niestety nic. – Może to S. oznacza Shreeda?
– Bez komentarzy. – Moisher twierdzi, że wejście do S. było warte pięć tysięcy dolarów. Jakieś komentarze? – Żadnych. – Pomyślałem, że to mogła być wygórowana opłata dla ślusarza. Triffler nie otworzył ust, ale w myśli powtarzał: Idź tym tropem! – Więc zapytałem się, dlaczego wejście do czyjegoś domu miałoby kosztować pięć tysięcy dolarów? I przyszła mi do głowy tylko łapówka. Popraw mnie, jeśli się z tym nie zgadzasz. Triffler nie odpowiedział. – Zastanawiałem się, kto mógłby chcieć wejść do domu Shreeda i nikt mi nie przyszedł do głowy. Ale jeśli zadzwonię na miejscową policję, to powiedzą mi pewnie, że sprzątaczka Shreeda ma prawo wstępu do jego domu i dysponuje kluczem. Co ty na to? – Ty to mówisz. Menzes roześmiał się i powiedział: – Triffler, jeśli kiedyś będziesz myślał o odejściu z KSDMW, to przypomnij sobie o mnie. Przyda mi się ktoś, kto potrafi prześledzić, dokąd prowadzą dowody. – Odkładając słuchawkę, Menzes wciąż się śmiał. Triffler podjechał do Dunkin' Donutsa i kupił tuzin różnych pączków. Kiedy znalazł się z powrotem w biurze, od razu puścił pudełko w koło i wgryzł się w ciastko. – Jezu, Triffler – jęknęła któraś ze znajomych agentek. – Co ty wyprawiasz? Triffler pozwolił strużce czerwonej galaretki spłynąć po szczęce i odpowiedział: – Nagradzam sam siebie Wielką Nagrodą imienia Mike'a Dukasa Za Trzymanie Języka Za Zębami w Obronie Praworządności.
36 Jolkut, Pakistan, 14.30 czasu Greenwich (18.30 czasu lokalnego), poniedziałek Dawno temu, gdy Mike Dukas przechodził podstawowe szkolenie kontrwywiadowcze, instruktor powiedział mu, że idealne miejsce na tajne spotkanie powinno mieć wiele wejść i wyjść, być w jakiś naturalny sposób osłonięte przed wścibskimi oczami i mieć coś wspólnego ze schematem codziennych zajęć agenta. Na pierwszy rzut oka Jolkut nie spełniał żadnego z tych wymagań. Nie różnił się zbytnio od dziesiątek innych małych osad leżących na skraju strefy działań wojennych. Jego strategiczne położenie na szczycie długiego wzgórza sugerowało, że mieszkańcy Jolkutu powinni być przyzwyczajeni do przemocy – musieli doświadczać jej od setek lat – ale jest różnica między doświadczaniem a akceptacją czegoś. Graniczący na wschodzie z północnymi równinami Indii a na zachodzie z Przełęczą Chajberską rejon ten leżał na drodze wielu wojowniczych plemion na długo przed tym, jak falangi Aleksandra Wielkiego przetoczyły się tędy w pochodzie nad Indus. Słońce rzucało długie cienie na drogę, kiedy Dukas zaczął się wspinać w stronę miasteczka. Zostawił swoją taksówkę wiele kilometrów stąd, w innym położonym również na szczycie wzniesienia miasteczku, i resztę drogi przejechał dziwacznie pomalowanym miejscowym autobusem. Kiedy teraz podniósł głowę, zobaczył smukłą kolumnę minaretu wznoszącą się ku rozjaśnionemu przez zachodzące słońce niebu. Przesunął w dłoni uchwyt torby i ruszył dalej. Owo strategiczne położenie, które tak fatalnie odcisnęło się na życiu niezliczonych pokoleń mieszkańców Jolkutu, czyniło jednocześnie z miasteczka doskonałe miejsce do szpiegowskich spotkań. Trzysta pięćdziesiąt kilometrów na północ stąd zaczynała się wiodąca do Chin autostrada Karakorum. Indie i Afganistan były jeszcze bliżej. Główna, wiodąca ze wschodu na zachód autostrada przebiegała u podstawy wzgórza, na które się wspinał. Znajdujący się w miasteczku obserwator mógł śledzić ruch na wszystkich biegnących w okolicy drogach. Dukas pokonał już prawie trzy czwarte wysokości wzgórza i wciąż nie widział całej osady. Zastanawiał się, czy ktoś nie obserwuje okolicy z góry, ale
było już za późno, żeby zawrócić, więc wspinał się dalej. W mięśniach nóg czuł ból tak mocny i ostry, jakby jego serce tłoczyło do wnętrza ciała stężony kwas zamiast krwi. W końcu wspiął się na szczyt wzgórza i spojrzał na miasteczko. Nie miało więcej niż sto metrów kwadratowych powierzchni, główna ulica była ciągiem nieregularnie rozrzuconych, pomalowanych pastelowymi kolorami budynków; ich frontowe ściany przypominały stare dekoracje z westernów. Dachy domów stojących wokół tej ulicy opadały w dół pod przeróżnymi, dziwacznymi kątami; między nimi wiły się wąskie, strome uliczki. Na drugim końcu głównej ulicy znajdował się meczet, wymieniony w planach komunikacyjnych „Chińskich Warcabów" jako miejsce spotkań. Był mniejszy, niż Dukas się spodziewał. Minaret wyrastał w górę z jednego rogu budowli; za nim stała przysadzista wieża o kształcie prostopadłościanu. Ale co najważniejsze, meczet był właściwie ruiną. A o tym nie było ani słowa w planach komunikacyjnych Shreeda. O cholera, pomyślał. Nawet z tej odległości widział wyraźnie, że meczet został zbombardowany i to tak niedawno, że nie uprzątnięto jeszcze walającego się wszędzie dookoła gruzu. Ruszył pustą ulicą w stronę zrujnowanej świątyni. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny, czuł też woń wschodnich przypraw. Śmieci chrzęściły mu pod stopami. Dwukrotnie dostrzegł jakiś ruch w ciemnych sieniach mijanych domów; był obserwowany. Po chwili przyjemny zapach palonego drewna przytłumił odór zgnilizny. W Jolkucie nadeszła pora kolacji. Dla mnie też nadeszła pora kolacji, powiedział sobie w myśli. Usiadł na oderwanym od muru kamiennym bloku i zaczął jeść pakorę, którą kupił na przystanku autobusowym. Zgodnie z umową dzwonił do Buse'a co godzinę. Czarnoskóry agent okazał się naprawdę miłym i uczynnym człowiekiem. Kiedy połączył się z nim pół godziny przed lądowaniem w Islamabadzie, usłyszał: – Ktoś będzie na ciebie czekał. Poda nazwisko panieńskie twojej matki, markę i rocznik twojego samochodu. Powodzenia. Buse jest naprawdę dobry, pomyślał Dukas. Nie miał żadnego kodu, nie miał czasu, więc poczekał, aż będzie za późno, żeby ktokolwiek mógł coś w tej sprawie zrobić, i tuż przed lądowaniem podał mu wszystkie
potrzebne dane. Czekał na niego niski, ciemnowłosy mężczyzna trzymający w ręku kawałek kartonu z napisem MIKĘ! Kiedy Dukas spojrzał na niego, mężczyzna wykrzyczał hasła jak dziecko, które w pośpiechu recytuje wiersz, bojąc się, że go zapomni: – Maranlis! Subaru! Osiemdziesiąt siedem! Nie przedstawił się. Powiedział tylko, że zajmuje się witaniem VIPów, ale gdyby tak było rzeczywiście, należałoby uznać, że ma dość oryginalny styl pracy, ponieważ przyniósł Dukasowi miejscowe męskie ubranie, dużą trzydziestkęósemkę i torbę, w której znajdował się składany karabin automatyczny. Zaprowadził go też do kierowcy taksówki, który wiedział, jak omijać blokady i nie zadawał niepotrzebnych pytań. Bo czemu właściwie miałby pytać o cokolwiek, skoro otrzymał z góry za kurs tysiąc dolarów? A teraz Dukas znajdował się w tym malutkim miasteczku. Jego sytuacja nie należała do tych, o jakich się marzy: był chrześcijaninem i Amerykaninem w ortodoksyjnym, muzułmańskim kraju, na dodatek był gliną w miejscu, gdzie nie uświadczyłoby się choćby jednego miejscowego policjanta. Wytarł tłuste palce o spodnie; miał nadzieję, że ta pakora nie zawierała zarazków jakiejś egzotycznej choroby zakaźnej. Tego byłoby już trochę za wiele. Rozejrzał się dookoła. Turysta? Oczywiście, jest zwykłym turystą. Wyjął telefon komórkowy i mając nadzieję, że z daleka może wyglądać jak mały aparat fotograficzny, zaczął udawać, że robi zdjęcia zrujnowanego meczetu oraz stojącej za nim wieży. Niby to szukając najlepszego ujęcia, przyglądał się, czy dałoby się wejść na wieżę po stosach piętrzącego się dookoła niej gruzu. To było chyba możliwe. Ale czy dałoby się to zrobić także w ciemnościach? Na zachodzie ostatnie promienie słońca zniknęły za majestatycznymi szczytami Afganistanu. Nie tak dawno temu amerykańskie uzbrojenie pozwoliło tam wygrać wojnę z wrogiem, który obecnie w ogóle się już nie liczył. Zanim zrobiło się ciemno, znalazł schronisko, a właściwie rodzaj szopy, będącej noclegownią dla kierowców ciężarówek. Nikt nie mówił tam po angielsku. Dukas odczytał ze swojego komputerowego słownika słowa w narzeczu baluch oznaczające łóżko, sen i podróżnego – wskazano mu coś, co trochę przypominało materac. Wygódka była na tyle duża, że udało mu się w niej złożyć karabin automatyczny, który
następnie oparł o zewnętrzną ścianę pomieszczenia, a potem pokazał się jeszcze raz, żeby dać do zrozumienia, że idzie spać. Kiedy już całkiem się ściemniło, wziął karabin, wrócił do zrujnowanego meczetu, przewiesił broń przez plecy i zaczął wspinać się po stercie kamiennego gruzu. To bardzo romantyczne, pomyślał. Lawrence z Arabii wspina się po dzikich skałach. Pod jego stopami kamienie toczyły się w dół z takim hałasem, jakby to była lawina. Jakieś drobne stworzenie przebiegło mu drogę. Gdzieś w pobliżu zaszczekał pies. Dukas znieruchomiał i czekał, obawiając się, że mieszkańcy osady nadbiegnąz pochodniami i karabinami. Nie pojawił się nikt, więc wspiął się wyżej, postawił lewą stopę na kamiennym parapecie i podciągnął się do góry. Wnętrze wieży nie było zbyt imponujące. Ściany były niskie, a deski podłogi przegniłe. W świetle swojej kieszonkowej latarki zobaczył w podłodze klapę. Kiedy się do niej zbliżył, poczuł wydobywające się spod niej kuchenne zapachy. Ktoś mieszkał albo przynajmniej zatrzymał się na jakiś czas na parterze wieży. To niedobrze, pomyślał. Mógł teraz zrobić tylko jedno: położył na klapie duży kamień; gdyby ktoś chciał mu złożyć wizytę, powinien narobić sporo hałasu. Potem usiadł na podłodze i czekał. Sam nie bardzo wiedział, na co właściwie czeka. Ta kobieta miała się spotkać ze Shreedem na dole; tam, gdzie dawniej prawdopodobnie była przednia ściana meczetu. Kiedy oboje pojawiąsię na miejscu spotkania, on zbiegnie na dół z odznakąw dłoni, aresztuje zdrajcę i przywiezie go do kraju. To będzie szybka i czysta akcja. No cóż, śmieszne marzenie. Zaczął zastanawiać się nad tym, jak Triffler radzi sobie bez niego. Prawdopodobnie całkiem nieźle. A Menzes? Dukas potrząsnął głową. To wszystko wydało mu się nagle tak odległe, jakby od jego wyjazdu z Waszyngtonu minęło sto lat. Podczołgał się do ściany i wyjrzał w ciepłą noc. Była pełnia księżyca, zobaczył na zachodzie lśniące bielą najwyższe szczyty Hindukuszu; był to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek w życiu oglądał. Na położonym po drugiej stronie placu targowisku paliło się parę ognisk. Biegnąca u stóp wzgórz droga odcinała się wyraźnie od otoczenia, jak szara wstążka rzucona na czarny aksamit. I wtedy dostrzegł tam w dole jakieś poruszające się pojazdy. Drogą jechał niewielki konwój, przednie światła samochodów ledwo jarzyły się w ciemnościach. Warkot ich silników narastał stopniowo. Pierwszy z pojazdów zwolnił u stóp wzgórza. Po chwili odgłos silników znów zaczął
się wzmagać. O cholera, pomyślał Dukas. Jadą tutaj. Liczył się z tym. że Shreed wynajmie do ochrony miejscowych agentów. Ale nie spodziewał się całych ciężarówek z ochroniarzami! Może po prostu pakistańska armia rozstawia nowe posterunki? A może Hindusi wdarli się w głąb kraju? Samochody wjechały na zawalony gruzem plac i zatrzymały się z piskiem opon. Z pierwszych dwóch ciężarówek zaczęli zeskakiwać żołnierze; jeden z nich, starszy wiekiem i wyższy od innych, zaczął wykrzykiwać rozkazy. Większość była uzbrojona w krótkie pistolety maszynowe, dwaj mieli snajperskie karabiny, jeden niósł ciężki aparat radiowy. Ubrani byli w panterki, ale Dukas nigdy nie widział takich mundurów. Kiedy wszyscy wysiedli z ciężarówek, któryś z mężczyzn zaczął kłócić się z tym wyglądającym na dowódcę. Dukas przyglądał się w świetle księżyca ich twarzom i słuchał ich rozmów, czując dziwne ssanie w żołądku. Przypomniał sobie nagle Sally, która tamtego wieczoru powiedziała: „„Chińskie Warcaby" – pomyślałam wtedy, że wybrał dla tej operacji śmieszną nazwę". Żołnierze tłoczący się na placu nie byli Pakistańczykami ani Hindusami. To byli Chińczycy. Dukas wyjął z kieszeni swój telefon komórkowy. Kaszmir, Pakistan, 14.30 czasu Greenwich (18.30 czasu lokalnego), poniedziałek Harry wjechał toyotą między dwie ciężarówki międzynarodowej pomocy humanitarnej. Korek ciągnął się w obie strony. Pojazdy jadące z północy wiozły ludzi uciekających przed wojną i ich dobytek, te jadące na północ przewoziły żołnierzy i zaopatrzenie do strefy działań wojennych. – Ja z nimi porozmawiam – powiedział Harry. – Nie powinniśmy zatrzymać Kamila? Znasz ten język? – Znam arabski. Kamil jest góralem; mógłby sprowadzić na nas kłopoty. Ci ludzie mówią w języku urdu albo baluch. Może jednak któryś z nich mówi po angielsku. Kolesie w ciężarówce przed nami to Kanadyjczycy. – Kiedy nauczyłeś się mówić po arabsku? – W ciągu kilku ostatnich lat. – Pewnie przydaje ci się to w interesach? – Nauczyłem się arabskiego, żeby czytać Koran w oryginale. – Spojrzał na Alana z ponurym uśmiechem – Przeszedłem na islam.
Podjechali parę metrów i znowu stanęli. Z ciężarówki stojącej przed nimi wysiadł jeden z Kanadyjczyków, wysikał się na poboczu drogi i podszedł do ich wozu. Był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną, miał twarz spaloną słońcem i wyglądał na prawdziwego twardziela. – Z kim jedziecie? – zapytał. Harry wyciągnął z kieszeni swoją firmową wizytówkę. – Jestem Harry O’Neill. Kieruję prywatną firmą ochroniarską. – No jasne. Jak każdy. – Podszedł bliżej do drzwi toyoty. – Dla kogo naprawdę pracujecie? I dlaczego zajęliście miejsce w naszym konwoju? – Naprawdę kieruję prywatną firmą ochroniarską. Pracuję głównie dla ONZ-etu. – Prawdę mówiąc, niespecjalnie mnie obchodzi, dla kogo pracujesz. Chcę tylko wiedzieć, czy nie przewozicie narkotyków. To mogłoby spowodować zatrzymanie nas na wiele godzin, okay? – Żadnych narkotyków. A ty dla kogo pracujesz? – Dla MCK. Nasz konwój ma około trzydziestu ciężarówek. – Znasz ten punkt kontrolny? – Jest nowy. Jadę tą trasą dopiero trzeci raz, ale nigdy nie było punktów kontrolnych przed pustynią. – Ja pracuję dla MCK w Mombasie. – Co takiego? – Mężczyzna spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Możesz to udowodnić? – Mogę. Ale dlaczego miałbym to robić? – Bo muszę to wiedzieć, jeśli nie chcesz, żebym powiedział o tobie na punkcie kontrolnym. Nie stoję tu czwartą godzinę po to, żeby jakiś przemytnik narkotyków używał mnie jako przykrywki. Harry uśmiechnął się i wyjął swój telefon. Znowu podjechali o kilka metrów do przodu. Widać już było punkt kontrolny. Od wschodu, przez pustynię, powoli nadjeżdżał pociąg pasażerski. Zwalisty Kanadyjczyk znów stanął przy drzwiach ich samochodu. – Zadzwoń do swojego kierownictwa i zapytaj ich, czy znają firmę Ethos Security. Możesz zadzwonić do Rady Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców, jeśli znasz numer. Mógłbym sam podać ci ten numer, ale wtedy pomyślałbyś, że nie jest prawdziwy. Ktoś ze stojącej przed nimi ciężarówki krzyknął coś do Kanadyjczyka, który spojrzał na nich, wzruszył ramionami i powiedział: – Nie ma na to czasu. Nie powiem im, że wchodzicie w skład naszego konwoju. Ale jeśli sami o to nie spytają, to nie powiem im też, że nie
jesteście z nami. – Dobra, dzięki. Alan spojrzał na Harry "ego: – Co zrobimy? – Ja z nimi porozmawiam. Poprzedzająca ich ciężarówka podjechała do punktu kontrolnego. Żołnierze podnieśli lufami karabinów płócienną zasłonę i po powierzchownym przejrzeniu zawartości samochodu pozwolili Kanadyjczykom odjechać. Harry podjechał do przodu i zatrzyma! toyotę tuż przy oficerze. – Dokąd jedziecie? – Do Islamabadu. – Ta autostrada jest zamknięta dla ogólnego ruchu. – Rozumiem, panie oficerze. – Jesteście z Czerwonego Krzyża? – zapytał podejrzliwie oficer. Ten facet nie jest głupi, pomyślał Alan. – Zajmuję się ochroną punktów pomocy Czerwonego Krzyża. – Jest pan Amerykaninem? – Mieszkam w Dubaju. – Naprawdę? Nie ma pan przypadkiem jakiejś gazety? – Niestety, nie mam. Chce pan poznać wyniki meczu krykieta? Oficer przytaknął. W jednej chwili jego nastawienie wobec nich uległo zasadniczej zmianie. Spowodował ją po części fakt, że Harry mieszkał w Dubaju, ale przede wszystkim podziałało magiczne słowo „krykiet". – Gra była bardzo wyrównana, ale Inzamam-ul-Hag mocno przycisnął australijskich serwujących i Pakistan wygrał dziesięcioma punktami. – Allah ahkbarl Kiedy nas tu posłano, właśnie zaczynali grać. Harry podał oficerowi paszport ONZ-etu. Skąd on go wytrzasnął? – pomyślał Alan. – Chce pan coś do poczytania? – Harry otworzył torbę i wyjął z niej grubą, żółtą książkę z napisem Wisden na okładce. Oficer wziął ją do ręki z wyraźnym szacunkiem – to była biblia międzynarodowego krykieta. – Tegoroczny! – Proszę go sobie zatrzymać. Mam jeszcze jeden egzemplarz. Oficer włożył księgę pod ramię, rzucił okiem na paszport Alana i powiedział. – Proszę jechać ostrożnie. Drogi na pustyni są pełne uchodźców.
– Życzę waszej drużynie powodzenia. Mam nadzieję, że dojdziecie do finału. – Insallah. Proszę jechać. Alan odetchnął z ulgą i toyota potoczyła się do przodu. Nie zauważył nawet przejeżdżających w tym momencie w niewielkiej odległości od nich ostatnich wagonów pasażerskiego pociągu. W wagonie restauracyjnym jakiś człowiek podniósł właśnie głowę znad stojącego na stole laptopa i spojrzał przez okno na niekończący się sznur samochodów. Człowiekiem tym był George Shreed. Shreed odwrócił wzrok od ekranu, ponieważ odbiło się w nim padające z zewnątrz światło. Myślami byl zupełnie gdzie indziej. Na ekranie laptopa widniały zaszyfrowane komendy, które miały rozpocząć opróżnianie tajnych chińskich kont w Hongkongu i Malezji. Czen będzie musiał uciec, żeby ocalić własną głowę – enerdowskie Stasi nazywało niegdyś takie posunięcie „wymuszoną ucieczką". A jeśli nie ucieknie, on sam go zastrzeli. Shreed sądził jednak, że Czen raczej chyba ucieknie. To będzie największe zwycięstwo wywiadu w historii Stanów Zjednoczonych. Chińskie służby wywiadowcze zbankrutują, a same Chiny zostaną przyłapane na akcie militarnego awanturnictwa i będą musiały się wycofać. Shreed widział już oczami wyobraźni zawracające chińskie okręty. Nie wystawią swoich nosów.poza granice Państwa Środka przez długie lata. A co będzie potem? A potem Ameryka przez długie lata nie będzie miała prawdziwych, dysponujących odpowiednią siłą wrogów. I wszyscy się przekonają, że to on miał rację. To będzie jego wielka chwila. Nawet jeśli nie wróci do kraju, nawet jeśli nie uda mu się wrócić, to i tak ten sukces będzie jego dziełem. Będą o nim mówić następne pokolenia. Będą nauczać o jego mistrzowskim posunięciu młodych agentów. Stanie się legendą. – Albo kawałkiem gówna, ty egoistyczny łajdaku – powiedział do swojego odbicia w oknie pociągu. Dla cyników żaden triumf nie jest triumfem. A czego oczekiwałeś? – zapytał siebie samego w myśli. Że Bóg wystawi z chmur palec i polaskocze cię pod brodą? Był jednak zadowolony z tego, że nie mógł pojechać do Belgradu, że nie mógł zabić Czena. Dobrze się stało, bez względu na to, jak się skończy cała ta sprawa. Poczekał, aż jego laptop zasygnalizował, że ma silne połączenie z
siecią. Potem położył palec na przycisku, który miał rozpocząć cały proces; ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Dotarcie do tego miejsca zajęło mu tyle czasu. I kosztowało go tyle wysiłku. Pomyślał o Janey. Czy naprawdę mu wybaczyła? Kliknął ikonkę „wyślij", rozsiadł się wygodnie i wypił fyk kawy. Jego projekt właśnie wkroczył w ostatnią, decydującą fazę. „Jestem taki samotny, kochanie... Jestem taki samotny, że mógłbym..." Jolkut, 18.30 czasu Greenwich (22.30 czasu lokalnego) Leżące na szczycie wzgórza miasteczko wyglądało na opuszczone. Przypominało Annie osadę, w której upłynęło jej dzieciństwo, położoną również na szczycie wzniesienia, tyle że otaczał ją stary kamienny mur, a wznoszące się dokoła góry były niższe. Ale w powietrzu unosił się ten sam zapach i to właśnie ów zapach obudził jej wspomnienia: woń cedrowego dymu zmieszana z wonią wschodnich przypraw i odorem odchodów kóz, owiec i koni. Anna nie wyglądała na mieszkankę tej części świata. Miała na sobie stare, wytarte dżinsy, flanelową koszulę, luźną czarną sukienkę nałożoną na podpinkę wojskowego płaszcza, na ramionach dźwigała ciężki plecak. Jej jasne włosy przykrywała wełniana czapka, taka, jaką nosili tutejsi mężczyźni. Wyglądała jak jedna ze studentek, które przyjeżdżają z Zachodu, by doznać przemiany duchowej i zażyć dobrej wspinaczki. Nie zamierzała bynajmniej dotrzeć do miasteczka wiodącąz dołu drogą. Wiedziała, że Shreed może nie grać z nią fair, ale tym razem postanowiła go wyprzedzić. Przesłał jej wszystkie potrzebne sygnały, przebiegi tras i scenariusze rozwiązań awaryjnych, ale w jej obecnym nastroju wszystko to nie miało istotnego znaczenia. George Shreed, niezależnie od tego, czy na to zasługiwał, czy nie, stał się archetypem wszystkich mężczyzn, którzy jąwykorzystywali w przeszłości. Od trzech tygodni była pozostawiona sama sobie – nie miała opiekuna, nie miała „właściciela". Żeby zachować wolność, zabijała, zdradzała, kradła, kłamała i nie wpuszczała nikogo do swojego łóżka. Podniosła głowę, spojrzała na wznoszące się nad nią miasteczko i uśmiechnęła się pełnym jadu uśmiechem. Kiedy zemści się na człowieku, który parokrotnie próbował ją zabić, zapewni sobie bezpieczeństwo i być może zyska paru przyjaciół. Alan Craik w końcu dowie się, ile jest warta... Ta ostatnia myśl nie spodobała jej się i natychmiast ją porzuciła. Najtrudniejszą częścią wspinaczki było rumowisko u dołu zbocza.
Musiała omijać duże głazy i przechodzić po mniejszych; niesiony na plecach ciężar wcale jej w tym nie pomagał. W końcu przedostała się przez gruzy i mogła zacząć właściwą wspinaczkę. Światło księżyca oświetlało nierówne, zasłane kamieniami zbocze, które wyglądało jak ogromne, wiodące do nieba schody. Po trzydziestu minutach dotarła do małej półki skalnej. Zdjęła plecak, oparła go o sąsiedni występ i ciężko dysząc, odpoczywała przez chwilę. Poczuła naraz mocny zapach kozła. Na półce leżały kozie odchody. Rozejrzała się uważnie i stwierdziła, że siedzi na ledwo widocznej, prowadzącej wokół wzgórza ścieżce. Od tego momentu posuwała się naprzód z większą ostrożnością. Po chwili znowu przystanęła. W każdej pozbawionej elektryczności osadzie zachód słońca oznaczał zwykle początek nocy, ale ta cisza w górze wydała się jej podejrzana. Powinny stamtąd docierać jakieś odgłosy wydawane przez zwierzęta i jakieś brzękanie naczyń, dźwięki świadczące o tym, że w miasteczku toczy się normalne życie. Nie było jeszcze tak późno. W czasie, kiedy się wspinała, nie zapłakało ani jedno dziecko, nie wybuchła żadna małżeńska kłótnia, nie usłyszała szmeru wieczornych rozmów. Być może Pakistańczycy byli z natury cichsi niż ludzie, wśród których się wychowała. A jednak ta cisza jej się nie podobała. Nagle kątem oka dostrzegła jakiś ruch w dole, u stóp zbocza. Najpierw pomyślała, że to jakieś zwierzę. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w mrok. Dostrzegła sylwetki dwóch poruszających się ostrożnie ludzi. W świetle księżyca błysnął metal – mieli broń. To musieli być ludzie Shreeda. Ostrożnie, czując ból w mięśniach, położyła się na ziemi. Starając się nie robić hałasu, zdjęła plecak z ramion, przekręciła się, wyjęła z jego górnej kieszeni pistolet typu Walter i wsunęła w głąb jego rękojeści pełen nabojów magazynek. Włożyła pistolet za pas dżinsów, przewróciła się na brzuch i napiła wody z przymocowanej do plecaka manierki. Ci ludzie wciąż byli na dole. Wyglądało na to, że badają okolice tego miejsca, od którego zaczęła wspinaczkę. To mogło oznaczać kłopoty. Tłumik i zapasowy magazynek ześlizgnęły się z górnej kieszeni plecaka na ziemię. Pomyślała, że musiało to zabrzmieć jak lawina. Po chwili znalazła je i włożyła do kieszeni, w której miała schowany telefon komórkowy. Wypiła jeszcze jeden łyk wody i zaczęła się czołgać po wąskiej ścieżce. Jej przodkami byli żyjący w górach złodzieje. W kraju, z którego
pochodziła, dzieci obojga płci bawiły się w ten sposób od wielu pokoleń; gdy była małą dziewczynką, ileż to razy udało jej się podejść któregoś z braci na takiej jak ta, zapaskudzonej przez kozy ścieżce. Jej bracia dawno już nie żyli, ale ona nie utraciła nabytej wtedy umiejętności. Wijąc się jak wąż, dotarła do krawędzi wzgórza. Oparła się o skałę i wystawiła ponad nią głowę. Serce waliło jej w piersiach ze zmęczenia, była spocona i obolała. Unosiła głowę centymetr po centymetrze, aż w końcu jej oczy znalazły się ponad krawędzią. Nikogo nie było między nią a pierwszym z budynków osady. Przez ponad minutę trwała tak bez ruchu i czekała. Umiejętność zastygania w absolutnym bezruchu pomagała jej kiedyś w podchodzeniu braci. Ta sama cierpliwość pozwoliła ukrywać prawdziwą siebie przez te długie pięć lat, kiedy była prostytutką w Rijadzie i w Dubaju. Kiedy tak leżała bez ruchu na krawędzi szczytu wzgórza, zdała sobie nagle sprawę z tego, że przyjechała tu po to, żeby zabić George'a Shreeda. Do tej pory było to tylko zamysłem, tylko pragnieniem. Teraz stało się to jej głównym celem. Zniosła jakoś to, co zniszczyłoby niemal każdą inną kobietę. Żeby zdobyć wolność, gotowa była znieść jeszcze więcej. Podciągnęła się w górę i przykucnęła na krawędzi wzgórza. Wrogowie byli przed nią i za nią. To jest właśnie życie; tylko ode mnie zależy, czy mi się uda, czy nie, pomyślała. Zaczęła czołgać się przez pas wolnej przestrzeni. Dotarła niezauważona do ściany pierwszego budynku; tuż obok niej piętrzyła się sterta, na którą musiano wyrzucać śmieci z kilku sąsiednich domów ale nie było tak źle – pachniało tu głównie cytrynami. Przeczołgała się dookoła pryzmy; zalegająca u jej podstawy miękka mierzwa skutecznie tłumiła wszelkie dźwięki, jakie powodowała, sunąc naprzód. Kiedy znalazła się po drugiej stronie stosu śmieci, ostrożnie podniosła głowę. Leżała teraz pomiędzy jakimś budynkiem gospodarczym – prawdopodobnie trzymano w nim zwierzęta – a dwoma najbardziej wysuniętymi na zachód domami mieszkalnymi osady. Miasteczko schodziło w dół od miejsca, w którym leżała, okna wszystkich domów były zamknięte; po chwili dostrzegła oświetlony światłem księżyca minaret. Jego podstawę zasłaniał jakiś inny kształt – dopiero po kilku sekundach stwierdziła, że był to rodzaj wieży. W wieży paliło się – jedyne w całym miasteczku – światło. Wstała powoli i przywarła plecami do ściany drugiego z domów, po czym zaczęła przesuwać się tuż przy murze i dotarła w ten sposób do
wąskiej uliczki. Wysunęła ostrożnie głowę zza rogu, rozejrzała się w obie strony i zastygła w bezruchu na długie sekundy. Po chwili usłyszała odgłos kroków. To szedł jakiś mężczyzna, buty stukały głośno na kamieniach – mógł to być mieszkaniec Jolkutu. Przeszedł obok niej tak blisko, że mogłaby poklepać go po ramieniu. Nie był mieszkańcem Jolkutu, był Chińczykiem. Skierował się w stronę stojącego po drugiej stronie uliczki niskiego, kwadratowego domu z płaskim dachem i ozdobioną płaskorzeźbami ścianą – w tej części świata na dachach takich budynków często zakładano ogrody. Mężczyzna podszedł do ściany domu, przystanął, podskoczył, chwycił się krawędzi dachu i podciągnął się nań jednym płynnym ruchem wyczynowego sportowca. Z tym, że ten sportowiec miał przewieszony przez plecy snajperski karabin. Anna nasłuchiwała. Snajper przesunął się na przeciwległy koniec dachu, skąd miał widok na resztę miasteczka. Budynek, na którego dachu leżał, był na tyle wysoki, że biorąc dodatkowo pod uwagę, iż pozostała część miasteczka znajdowała się niżej, mógł prawdopodobnie sięgnąć wzrokiem aż do podstawy wieży. Ten snajper nie miał pilnować drogi do osady. Był tu po to, żeby obserwować okolice meczetu. Shreed był prawdziwą żmiją. Sprzedał ją Chińczykom. Anna zaczęła zastanawiać się nad swoją sytuacją. Drżała, zimne powietrze opływało jej spocone ciało. Nie mogła zawrócić. Jeśli tamci dwaj poszli jej śladem, to w tej chwili powinni być już blisko szczytu wzgórza. A jeśli do tej pory widziała już trzech ludzi, to musiało ich być więcej – oddział, a może pluton. Ten snajper wyglądał na komandosa albo spadochroniarza. Czy zaczną przeszukiwać domy, jeśli nie stawi się w wyznaczonym na spotkanie miejscu? Snajper wybrał doskonałe stanowisko. Prawdopodobnie leżał na dachu z gotowym do strzału karabinem. Na pewno miał przy sobie radio. Ale kto miał do niego zadzwonić? Wiedziała, że jest świetnie wyszkolony i niebezpieczny. Wyjęła z kieszeni na piersiach ciężki tłumik i przykręciła go do lufy. Potem, osłaniając dłońmi rękojeść pistoletu, wyjęła magazynek. Wytarła pot z twarzy i wsunęła na miejsce inny magazynek z najcichszymi ze wszystkich, poddźwiękowymi kulami. Mechanizm blokujący magazynka wydał cichy, metaliczny odgłos. Znów zastygła w bezruchu.
Potem jeszcze raz wysunęła głowę zza rogu, nasłuchiwała, licząc powoli do stu. Przez ten czas mężczyzna na dachu poruszył się parę razy; słyszała ciche, metaliczne dźwięki. Słyszała teraz też odgłosy wydawane przez zwierzęta, do tej pory były chyba zbyt słabe i nie docierały do niej. Nie było jednak słychać żadnych dźwięków zdradzających obecność ludzi. Kiedy obcy żołnierze weszli do osady, wszystkie matki zeszły pewnie do piwnic i siedziały tam nadal wraz ze swoimi dziećmi. Ale ona miała w ręku broń. Na myśl o tych wystraszonych matkach i na wspomnienie jej własnej matki leżącej na podłodze piwnicy z poderżniętym gardłem, poczuła nagły napływ adrenaliny. Przebiegła przez uliczkę i skoczyła wyżej, niż zrobił to przedtem wysportowany, świetnie wyszkolony mężczyzna. Chwyciła lewą ręką za krawędź dachu i podciągnęła ciało, wysuwając w górę prawe kolano. Mężczyzna odwrócił się, otworzył lekko usta i sięgnął do pasa. Umieściła prawą stopę na dachu, dociągnęła do niej lewą, usiadła tam i ujęła pistolet obiema złączonymi dłońmi. Strzeliła snajperowi dwa razy w twarz. Jego drgająca w agonii stopa narobiła więcej hałasu niż cały jej atak. Po krótkiej chwili ciało mężczyzny znieruchomiało. Teraz ona zaczęła się trząść. Adrenalina szalała w jej żyłach, a otaczające ją miasteczko pozostało tak ciche, jak było dotąd. Przeszukała kieszenie snajpera i obejrzała uważnie jego broń. Kwatera główna KSDMW Dzień pracy Trifflera zbliżał się do końca. Poranne ożywienie dawno minęło, był teraz zmęczony i zrezygnowany. Nie miał żadnych wiadomości od Dukasa; wyglądało na to, że całe dochodzenie jakby utknęło w miejscu. I wtedy zadzwonił telefon. – Cześć Triffler, tu Carl Menzes. – Menzes prawie chichotał z radości. -Miałbyś ochotę wziąć udział w nalocie? – O co ci chodzi? – Pomyślałem, że chciałbyś być przy zakończeniu pewnej sprawy. Wiemy już, kto był w domu Shreeda, i znamy nazwisko gościa, który tego kogoś wynajął. Zamierzamy ich zgarnąć razem za jakieś pół godziny. – Cztery godziny temu nic jeszcze nie wiedziałeś! – No wiesz, w tak ważnych sprawach jak ta działamy dosyć szybko. Razem z ludźmi z FBI i lokalnej policji od południa pracowało nad tym sześćdziesiąt osób.
Sześćdziesiąt osób! Dukas byłby gotów na wszystko, gdyby mógł dostać sześć! – Skontaktowaliśmy się z tą sprzątaczką; zaczęła płakać, gdy tylko moi ludzie wyciągnęli odznaki. Okazało się, że przekupiony przez Moscowica gliniarz oskarżył jej syna o posiadanie narkotyków i powiedział jej, że jeśli wpuści kogoś do domu Shreeda, to w zamian oczyści dzieciaka z zarzutów. Kobieta oczywiście się zgodziła. Myślę, że właśnie to musiało kosztować tamte pięć tysięcy dolarów. Powiedziała, że do domu Shreeda nie wpuściła Moscowica, tylko jakiegoś dzieciaka z punkową fryzurą. Kiedy ona sprzątała, ten dzieciak przez całe dwie godziny siedział przy komputerach! – O cholera! – To musiał być haker. Więc zawiozłem kobietę do FBI, pokazałem jej trochę zdjęć i po pół godzinie rozpoznała tego dzieciaka. To niejaki Nick Groski; siedział już w poprawczaku za kradzieże i włamania w Internecie, ma zakaz zbliżania się do komputera przez najbliższe trzy lata. Nieźle, co? Więc miejscowi policjanci zadzwonili do oficera, który się nim opiekuje, i dostali od niego adres w College Park. Znasz Drapieżców? – To jakaś gra komputerowa? – To program FBI służący do monitorowania poczty elektronicznej. W takich sytuacjach jak ta, dobrze jest mieć do pomocy sześćdziesiąt osób. O piętnastej spece z Biura znali już jego dostawców internetowych i weszli na jego konto. A pół godziny temu przechwycili pierwszą wysłaną przez niego wiadomość, która brzmi: „Zaczynają wypływać". Nieźle, co? – Nie rozumiem tej wiadomości. – Ja też. Ale zgadnij, do kogo ją wysłał? Triffler już chciał powiedzieć, że nie lubi zgadywanek, ale przypomniał sobie, że nie rozmawia z Moisherem, i zapytał: – Do kogo? – Jesteś gotowy? Do Raya Sutera. Znasz tego gościa? – Przesłuchiwałem go dopiero co! To asystent Shreeda! – Ten sam. Ten haker wysłał e-mail do jego biura, tu, w Agencji. Suter wyszedł z pracy dwadzieścia minut temu. Wiemy, że pojechał w stronę Bel-tway i podejrzewamy, że kieruje się do mieszkania tego hakera w College Park. Chcesz jechać z nami? – Zamierzasz ich zgarnąć od razu?
– Mam w ręku świeżutki nakaz aresztowania i nie zamierzam się nim podetrzeć. Miejscowi gliniarze mają nakaz dla tego dzieciaka za nielegalne wtargnięcie do czyjegoś domu i złamanie zakazu używania komputera. Jeśli Suter będzie z nim, kiedy tam wejdziemy, to będziemy mogli oskarżyć go przynajmniej o współudział. Jeżeli znajdziemy cokolwiek należącego do Moscowica w tym mieszkaniu, w mieszkaniu Sutera albo w jego samochodzie, to stanie się podejrzanym o dokonanie morderstwa. Jedziesz z nami? Triffler bardzo chciałby tam pojechać. Ale dobrze wiedział, co musi zrobić. – Jeśli moje nazwisko znajdzie się w nakazie aresztowania albo choćby w raporcie, to będziesz miał przechlapane. W każdym razie dzięki, że o mnie pomyślałeś. Menzes chciał powiedzieć Trifflerowi, że przesadza z tą ostrożnością, ale po chwili namysłu odparł po prostu: – Jesteś niemożliwy, Dick. Trzymaj się. Waszyngton, 14.30 czasu lokalnego (18.30 czasu Greenwich) Suter jechał mokrymi od deszczu ulicami, przeklinając wszystkich innych kierowców. Cała dzielnica Beltway była koszmarna, a jej ulice budziły największą grozę – pełno objazdów, częste wypadki. Dupek! – pomyślał, kiedy prawie uderzył w rył hondy, która nagle zatrzymała się bez ostrzeżenia. Z samochodu wysiadła młoda kobieta, śmiejąc się, rozmawiała jeszcze przez chwilę z siedzącym za kierownicą mężczyzną i najwyraźniej z nim flirtowała. Suter nacisnął klakson. Kobieta spojrzała obojętnie na sznur samochodów stojących za hondą. Odezwały się inne klaksony. – Jezu! – wrzasnął Suter i uderzył pięścią w kierownicę. Po pięciu długich minutach wjechał na parking budynku, w którym Nickie miał swoją „pracownię". Suterowi z podniecenia trzęsły się ręce. Ta wiadomość – „Zaczynają wypływać" – mogła oznaczać tylko jedno: Shreed aktywował program uwalniający pieniądze z kont chińskiego wywiadu. Jeśli uda mi się od razu dobrać do tej forsy, wyjadę z kraju jeszcze dzisiaj, pomyślał. A wtedy ci z wydziału dochodzeń wewnętrznych mogą sami się bawić wykrywaczem kłamstw! To będzie cała góra pieniędzy. Nickie prześledzi, gdzie zostaną ulokowane, i prześle je na zagraniczne konto bankowe. Padało coraz mocniej. Zanim Suter doszedł do wejściowych drzwi budynku, przemókł do suchej nitki. Był w kiepskim nastroju – żył w ciągłym napięciu, bał się, że coś pójdzie nie tak jak trzeba i do tego
jeszcze ta okropna pogoda. Nie wszystko naraz, pomyślał. Musiał to sobie powtarzać przez cały dzień. Kilka razy był bliski popadnięcia w panikę; musiał uspokajać sam siebie, mówić sobie, że powinien przestać myśleć o tylu rzeczach jednocześnie i skupić się tylko na kolejnych posunięciach. Nie powinien zabijać Moscowica. Wciąż sobie to przypominał. To było okropne. Następnym razem wynajmie zawodowego zabójcę. Wszedł pieszo po schodach, nie mógł znieść oczekiwania na windę. Kiedy wspiął się na właściwe piętro, skręcił w prawo i poszedł długim, okropnym korytarzem. Nienawidził tej mieszaniny zapachów – czuć było papierosy, tanie jedzenie, dzieci i środki dezynfekcyjne. Za którymis z mijanych drzwi ktoś się zaśmiał. Słychać było fragmenty programów telewizyjnych. Dupki! – pomyślał. Chciał mieć świat, swój świat, oczyszczony ze wszystkich tych, którzy stawali mu na drodze, ze wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób wpływali na jego świadomość. Pieniądze Shreeda – jego pieniądze – pomogą mu to osiągnąć. – Hej, Nickie – powiedział, wchodząc do środka „pracowni". Nickie podniósł głowę znad ekranu komputera. – Ehe... – mruknął. Nigdy nie spytał, co się stało z Moscowicem. Prawdę mówiąc, właściwie o nic nie pytał. Nickie żył wewnątrz komputera. – A więc zaczęły wypływać? Nickie zdążył już z powrotem obrócić głowę w stronę monitora. Suter stanął za jego plecami. Przez ekran przepływały niekończące się strumienie liter i cyfr. – Co się dzieje? – zapytał Suter. Nie udało mu się ukryć napięcia w głosie. Nickie napił się z plastikowego kubka i wskazał ręką na monitor, jakby mówił: sam zobacz. Suter miał ochotę chwycić go z tyłu za chudą szyję i porządnie zacisnąć na niej dłonie, żeby w końcu wydobyć z niego jakąś zrozumiałą odpowiedź. – Nickie, co się, kurwa, dzieje? – Zaczęły wypływać – odpowiedział Nickie, wzruszając ramionami i wrócił do swojego big maca. Żuł, głośno mlaszcząc i pociągając nosem. W mieszkaniu śmierdziało nieświeżym jedzeniem i brudem. Suter miał ochotę krzyczeć. Carl Menzes siedział w samochodzie i patrzył na bąbelki deszczu
tańczące w kałużach. Miał na uszach słuchawki z dołączonym mikrofonem, słuchał właśnie raportu agenta CIA stojącego w głównym holu budynku. Wysłuchał go do końca, włączył mikrofon i powiedział, zwracając się do wszystkich swoich ludzi: – Suter jest w mieszkaniu. Za chwilę wchodzimy. Proszę jeszcze raz sprawdzić, czy wszystkie okna i schody są obstawione. Czekam na potwierdzenie. W minutę później stał już przy samochodzie w strugach deszczu, z podniesionym kołnierzem płaszcza. Moisher, świeżo mianowany detektyw, który prowadził sprawę morderstwa, stał przy wejściu do budynku. Wewnątrz czekało już dwóch agentów FBI. – Pan Menzes? – Czarnoskóry policjant szedł w jego stronę powolnym krokiem, jakby w ogóle nie padało. Wyciągnął rękę na powitanie. – Renfrew, policja stanowa. – Ma pan nakaz rewizji? Renfrew wyciągnął w jego stronę dokument w plastikowej kopercie. – Okay, możemy zaczynać. To jest detektyw Moisher; jeśli znajdziemy jakieś ślady, postawi temu gościowi zarzut morderstwa. Ma pan ekipę techniczną? – Już sprawdzają jego samochód. Weszli do głównego holu budynku. – My pójdziemy schodami – powiedział Menzes. – Renfrew i Moisher pojadą windą. I jeszcze jedna rzecz, panowie – ten Suter jest pracownikiem CIA. To znaczy, że tylko jego pracodawca może go przesłuchiwać w sprawach dotyczących bezpieczeństwa wewnętrznego, więc niech nikt nie odczytuje mu jego praw. No to chodźmy. Suter patrzył na cyfry spadające w dół ekranu jak confetti. Cyfry wciąż się zmieniały, ale Suter nie wiedział, co te zmiany oznaczają. W pewnym momencie Nickie zaczął się śmiać. – Zamknij się ! Ale Nickie nie przestawał się śmiać. A po chwili zobaczył na ekranie coś, co rozbawiło go jeszcze bardziej. – Powiedziałem, że masz się zamknąć! – Suter zamachnął się prawą ręką jakby miał zamiar uderzyć chłopaka. – Z czego się tak śmiejesz, kurwa? – Twoje pieniądze, człowieku. Twoje pieniądze – wypływają!
– Wiem, że wypływają, dupku! O to właśnie chodzi! A ty masz się dowiedzieć, dokąd wypływają! Nickie roześmiał się jeszcze głośniej. To było tak zabawne, że prawie położył się na podłodze. – Człowieku, ja już wiem, ja już wiem... – Nie mógł prawie mówić, bo wciąż chichotał i nie potrafił się opanować. – Ja już wiem dokąd wypływają! – Więc przestań się śmiać i gadaj! – Twój koleś nie przesłał tych pieniędzy do żadnego banku! On je wysłał – Nickie znów wybuchnął śmiechem – do cyberprzestrzeni! Suter chwycił go za ramiona. – Co to znaczy? To są przecież pieniądze! Dokąd je przesłał? Zaczął potrząsać Nickiem, który wciąż dusił się ze śmiechu. – To nie są żadne pieniądze, palancie. To cyfry. To sapo prostu sygnały. Stają się pieniędzmi w momencie, kiedy ktoś wyśle do banku odpowiedni sygnał. A ten twój koleś nie przesłał ich do żadnego banku! Wysłał je donikąd! Do cyberprzestrzeni! On je po prostu zniszczył! – Kopnął Sutera między nogi i chwycił za ciężką, szklaną popielniczkę. W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi, po czym rozległo się głośne pukanie. – Policja! Otwierać! Nickie upuścił popielniczkę, która upadła na dywan z głuchym odgłosem. Suter miał kłopoty z oddychaniem; musiał rozluźnić krawat. – Policja! Proszę otworzyć! Suter ruszył w stronę drzwi. Obejrzał się jeszcze. Nie było tu tylnego wyjścia, okna znajdowały się dobre dziesięć metrów nad ziemią. Więc gdzie, do cholery, podział się Nickie? Suter otworzył drzwi. Stał za nimi cały tłum; zbyt wielu ludzi, zbyt wiele nieznanych twarzy. – Jestem oficer Renfrew z policji stanowej. Mamy nakaz rewizji. To jest detektyw Moisher z policji w Bladensburgu, agent specjalny Dillick z FBI... – Mężczyzna wszedł do środka, popychając Sutera przed sobą. Ktoś przeszedł obok niego i zaczął odczytywać Nickiemu jego prawa. Suter nie przestałby się cofać, ale ktoś położył mu dłoń na ramieniu i powiedział cichym głosem: – Ty pójdziesz ze mną. Dopiero wtedy Suter rozpoznał Menzesa.
37 Jolkut, Pakistan, 21.30 czasu Greenwich (01.30 czasu lokalnego) Dukas nie mógł dodzwonić się do Alana i Harry"ego, więc po godzinie bezskutecznych prób zadzwonił do Dubaju i zostawił tam dla nich wiadomość. Miał nadzieję, że Harry ją odbierze. Harry, tu Mike. Jestem na miejscu. Posłuchaj mnie uważnie, mamy kłopoty. Miasteczko leży na szczycie wzgórza tuż przy autostradzie. Jedyna droga dojazdowa wiedzie od tej autostrady, ale jeśli nią przyjedziecie, to po nas. Dwunastu chińskich żołnierzy węszy po całym mieście i na pewno ją obserwują. Nie możecie tu dojechać samochodem. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli podejdziecie do miasteczka stromym podejściem od zachodniej strony. Samo miasteczko ma mniej więcej kształt kwadratu. Pośrodku, ze wschodu na zachód, rozciąga się podłużny plac, na którym znajduje się zrujnowany meczet i wieża. Spotkanie ma się odbyć właśnie w tym meczecie. Nie widziałem człowieka, który się nim opiekuje – to niedobrze, bo to właśnie on ma być według planu przewodnikiem naszego faceta. Byłem tam w dzień i nie widziałem ani tego człowieka, ani żadnego z umówionych znaków. Z drogi zobaczycie minaret meczetu i szczyt wieży. Możecie je potraktować jako znaki orientacyjne. Jestem właśnie w tej wieży. Naliczyłem jedenastu żołnierzy i dowódcę. Jestem pewien, że to Chińczycy. To bez sensu; chyba że w ciągu ostatnich dwunastu godzin Chiny najechały Kaszmir. Sądzę jednak, że to jednostka specjalna, prawdopodobnie spadochronowa, i że są tu z powodu Shreeda. Może mają go wesprzeć, a może przejąć – w końcu Shreed nie zachowywał się jak ktoś, kto zamierza z uśmiechem na twarzy udać się do Pekinu. W każdym razie ci faceci nie będą do nas przychylnie nastawieni. Obsadzili drogę i plac na wschód od meczetu. Myślę, że nie obsadzili reszty wzgórza, ale nie jestem tego pewien; w każdym razie jest ich za mało, żeby mogli zrobić to tak, jak należy. Na razie przetrząsają miasto –
sądzę, że szukają ludzi Shreeda. Miejscowi pochowali się w swoich domach i z pewnością nie będą się mieszać do niczego. Dukas westchnął. Tu naprawdę człowiek może poczuć się samotny. Trzymajcie się. Na razie. Na północ od Jand, Pakistan, 21.55 czasu Greenwich (01.55 czasu lokalnego) Alan oddał telefon Harry'emu i zwolnił przed kolejnym ostrym zakrętem. – Musimy wezwać samolot. – Dlaczego? – Jeśli nie zrobimy tego teraz, to nie uda nam się opuścić Pakistanu przed końcem nocy. Na ostatnim punkcie kontrolnym widać było mnóstwo sprzętu wojskowego. Sądzę, że Pakistańczycy zamierzają przekroczyć granicę z Indiami pod osłoną chińskiego lotnictwa. To będzie już prawdziwa wojna, a nie żadne przygraniczne starcia. Musimy dorwać Shreeda i jak najszybciej odlecieć. – Al, zdajesz sobie sprawę z tego, że może trzeba będzie go zastrzelić? – Tak. – Czy Stevens doleci tu i wyląduje bez kłopotów? – Jest najlepszym pilotem, jakiego znam, jeśli nie liczyć Rafe'a. Na razie uwaga Pakistańczyków jest zwrócona na wschód. Jutro może być zupełnie inaczej. – Dobra, kowboju. Ale może z tego być niezłe zamieszanie. Chińczycy, miejscowi, Shreed, być może jeszcze ta kobieta. – Wszystko wyjaśni się przed świtem. Do tej pory będziemy już wiedzieć, czy Shreed tam jest, czy nie. Wtedy każę Stevensowi przelecieć nad drogą. – Jak damy mu znać, gdzie jesteśmy? – Włączymy reflektory samochodu. – Dobra. Na północ od Rawalpindi, Pakistan, 22.40 czasu Greenwich
(02.40 czasu lokalnego) George Shreed zjechał na szerokie, wysypane żwirem pobocze, starając się ominąć wyżłobione przez ciężarówki koleiny. Mimo świeżej dawki morfiny w ogóle nie czuł senności. Chińskie pieniądze musiały wyciekać z ich kont jak woda, pomyślał. Nie, raczej ulatniały się do atmosfery jak niewidzialny gaz. Miał dwa bilety na samolot, który o ósmej trzydzieści odlatywał z Islamabadu do Aten – jeden dla siebie, drugi dla Czena. Na wypadek, gdyby wszystko potoczyło się inaczej, miał także bilet do Tajlandii. Tylko jeden. Wyjął z torby duży pistolet automatyczny. Jeśli dojdzie do strzelaniny, nastąpi koniec całej gry. Trzeba będzie tylko zabrać ze sobą na tamten świat jak największą liczbę wrogów – to już kwestia zawodowej dumy. Miał w magazynku pistoletu dziesięć śmiertelnie groźnych kul o wielkiej sile przebicia, które Amerykanie nazwali zabójcami gliniarzy. Znał drogę do meczetu, ale raz jeszcze spojrzał na mapę. Potem wysiadł i ulżył sobie na skraju pobocza; silny zapach moczu świadczył o tym, że inni kierowcy także wybierali to miejsce. Spojrzał na zalane światłem księżyca góry i wsiadł do samochodu – nie miał już czasu do stracenia. – A więc po sławę i chwałę! – powiedział głośno i uruchomił silnik samochodu. Jolkut, Pakistan, 23.20 czasu Greenwich (03.20 czasu lokalnego) Księżyc zaczynał zachodzić. Dukasowi było coraz zimniej. Chińczycy siedzieli cicho na swoich pozycjach. Na dole trzasnęły drzwi; spojrzał przez szparę w ścianie i zobaczył, że cała rodzina po kolei udaje się za potrzebą – najpierw nastoletnia dziewczyna, później jej młodszy brat, dwie kobiety i mężczyzna. Potem znowu zapadła cisza. Po godzinie zadzwonił jego telefon. – Mike? Tu Harry. – Jezu, nareszcie! Odsłuchaliście moją wiadomość? – Tak. – Nic się od tej pory nie zmieniło. – Gdzie teraz jesteś? – Ciągle marznę w tej wieży. Słyszał, że Harry powtarza jego słowa Alanowi, który
prawdopodobnie siedział za kierownicą. Potem znów zwrócił się do niego: – Jesteśmy już niedaleko. Jeśli nie będzie na drodze następnej blokady, powinniśmy dojechać na miejsce za jakieś dwadzieścia minut. – Spotkanie ma się odbyć za godzinę. – Robimy, co możemy. Samolot przyleci po nas za dwie godziny od tej chwili. – A co z Chińczykami? – Jeśli będą wrogo nastawieni, potraktujemy ich jak wrogów. Jaką masz broń? – Duży rewolwer i karabin automatyczny. – Ilu ich widzisz? – Nikogo nie widzę, przecież, kurwa, jest ciemno! Ale wiem. w których miejscach jest ich po sześciu albo siedmiu. – Możemy się wspiąć zachodnim zboczem? – Myślę, że tak. Chociaż w ciemnościach to może być trochę ryzykowne. – Gdzie są snajperzy? – Jeden jest pode mną. Drugi gdzieś w mieście. – Gdzie dokładnie? – Nie wiem, kurwa! Poszedł na zachód od rynku. – Więc jest w zachodniej części miasta. – To by miało sens. Zachodnia część miasteczka góruje nad resztą. Miałby tam z dachu najlepszy widok. – Chyba że obserwuje zachodnie zbocze. Okay, droga biegnie przy wschodniej części, a snajper jest w zachodniej. Miejscowi ciągle siedzą cicho? – To wymarłe miasto. – I ani śladu Shreeda? – Żadnego. – Okay, Mike, przestaw swój telefon na wibrowanie. Masz taką opcję? – Zaraz zobaczę. Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym, byłoby fatalnie, gdyby zadzwonił w nieodpowiedniej chwili... Menu, opcje, dzwonienie, wibrowanie... Gotowe. – To się może jeszcze zmienić, ale zamierzam poszukać tego snajpera w zachodniej części miasta, a Alan pójdzie prosto na rynek. Kiedy nas usłyszysz, zdejmij tego snajpera z meczetu.
– Mam to zrobić z zimną krwią? Jestem gliniarzem, Harry; nie umiem zabijać w taki sposób! – Masz lepszy pomysł? Dukas nie odpowiedział. – Nie rozstawaj się z telefonem. Mike. – To wasze światła widać na drodze? – Niemożliwe, jesteśmy za daleko. – A więc to ktoś inny. – To on? – Zwalnia na zakręcie. Zatrzymuje się. Zaczyna podjeżdżać do góry. Teraz już go nie widzę. – Trzymaj się, Mike. Zaraz tam będziemy. – Dobra – powiedział Dukas i pomyślał: Ale ja już tu jestem.
38 Jolkut, Pakistan, 23.26 czasu Greenwich (03.26 czasu lokalnego) Czen po raz drugi w ciągu ostatnich paru minut przejechał dłonią po głowie – – musiał przy tym uważać, żeby nie przesunąć słuchawek. W rogu zrujnowanego meczetu obsługujący radiostację żołnierz podniósł głowę znad aparatu i powiedział: – Wciąż nic, panie pułkowniku. Numer Czwarty nie odpowiada. Czen przycisnął dłonie do boków. Całe to oczekiwanie zaczęło go już trochę irytować. Na dodatek robiło się coraz zimniej, a jeden ze snajperów nie odpowiadał na wezwania. Top Hook był zdolny do wszystkiego. Po zastanowieniu się Czen uznał jednak, że Shreed nie byłby w stanie wspiąć się po zachodnim zboczu wzgórza, na którym leżał Jolkut. Ale być może Top Hook już wcześniej ukrył się gdzieś w miasteczku? I zdążył już odgadnąć intencje Czena? Chyba głupieję, pomyślał Czen. Top Hook był kaleką i nie mógłby wspiąć się po urwistym zboczu. A snajper spadł z dachu albo popsuły mu się słuchawki. Nie ma się czym denerwować. Czen przycisnął słuchawki do uszu. – Numer Dwa, proszę złożyć meldunek. – Wszystko gotowe. – Numer Dwa, Numer Czwarty się nie zgłasza. – No to co? – Sierżant był aroganckim wieśniakiem. Czen chciał się dowiedzieć, co on o tym sądzi, potrzebował jego rady, ale nie zamierzał go o nią prosić. – Niech ktoś sprawdzi, dlaczego się nie odzywa. – Kogo mam wysłać? Zgodnie z pańskimi rozkazami nie mamy nikogo w rezerwie – sierżant mówił charakterystycznym południowym dialektem. – Proszę samemu wybrać ludzi. – Siedem i Dwanaście! – krzyknął sierżant. – Podejdźcie w górę zbocza i odnajdźcie Czwartego. Powinien być gdzieś na zachód od rynku. – Tak jest. Czen nie widział doliny i biegnącej w dole autostrady, mimo to
jednak wpatrywał się w ciemną perspektywę wąskiej ulicy, która prowadziła do stóp wzgórza. Żałował, że już nie pali, a potem przypomniał sobie, że sam zabronił żołnierzom palenia. Spojrzał na zegarek – spotkanie miało się rozpocząć za cztery minuty. Spodziewał się, że Top łłook zjawił się z pewnym wyprzedzeniem; teraz zostały już tylko cztery minuty. A jeśli Top Hook w ogóle się nie stawi? To była ewentualność jeszcze gorsza niż ta, że pobłądził gdzieś w ciemnościach. Nie mogły go przecież spłoszyć samochody, którymi przyjechali – były dobrze ukryte. Nie ma się czym martwić, przekonywał sam siebie. – Jedynka? Tu Siódemka. – Co się dzieje, Siódemka? – Znaleźliśmy plecak na zachodnim zboczu wzgórza. Właśnie go przeglądamy. W słuchawkach odezwał się inny głos: – Jedynka, tu Piątka. Jakiś samochód właśnie skręcił z autostrady na drogę do miasteczka. To biały, czterodrzwiowy sedan. Jedzie z włączonymi światłami. – Ilu jest w nim pasażerów? – Tylko kierowca. – Wszyscy żołnierze, przygotować się do akcji „Miecz". – Wszyscy żołnierze, czy wszyscy żołnierze oprócz Siódemki i Jedenastki? – zapytał sierżant trochę zbyt aroganckim tonem. – Siódemka i Jedenastka mają kontynuować poszukiwania. Czen odetchnął głęboko. Wszystko było w porządku, niepotrzebnie się denerwował. To musiał być Top Hook. Snajper, który nie odpowiadał na wezwania, przestał się liczyć. Top Hook wjeżdżał na wzgórze. Czen miał nadzieję, że przyjechał sam, bez ochrony. Niech tylko zatrzyma samochód i wysiądzie, reszta pójdzie gładko. Czen pomyślał o znalezionym przez jego ludzi plecaku. Może Top Hook miał tu jednak jakichś opiekunów? Reflektory samochodu zajaśniały nad łukiem wzgórza. Po chwili ich światło zalało centralny plac osady, rzucając długie cienie. Jolkut, Pakistan, 23.57 czasu Greenwich (03.57 czasu lokalnego) Anna wciąż czekała. Nikt nie zbliżył się do domu, na którego dachu leżała. Radio zabitego przez nią żołnierza odezwało się trzy razy; za każdym razem w jej krwi pojawiała się kolejna dawka adrenaliny. Myślała o tym, żeby przenieść się gdzie indziej, ale żadne lepsze miejsce
nie przychodziło jej do głowy – stąd mogła widzieć wszystko dookoła, przynajmniej w promieniu kilku metrów. Leżąc na zimnym dachu, wykonywała dla rozgrzewki izometryczne ćwiczenia. Co prawda wełniana podpinka, którą miała pod sukienką była wystarczająco gruba, ale marzły jej stopy i dłonie. Jej oddech tworzył małe chmurki białej pary. Po pół godzinie znalazła w rogu dachu lunetę snajperskiego karabinu – żołnierz musiał ją właśnie zakładać, kiedy go zaskoczyła. Szukała masywnej lunety, podobnej do tych, jakie Jefremow montował na swoich myśliwskich karabinach; ale ta miała niecałe piętnaście centymetrów długości i pokryta była miękką gumą. Z trudem przy mocowała ją do karabinu zgrabiałymi z zimna palcami. Nie wiedziała, czy na pewno dobrzeją wycentrowała. Nie była przyzwyczajona do tego karabinu; wgłębienie na policzek miał umieszczone zbyt wysoko, a magazynek znajdował się dokładnie w tym miejscu, w którym chciała położyć lewą dłoń. Ćwiczyła celowanie na zamkniętych drzwiach domów i na sylwetkach dwóch ludzi, których dostrzegła na głównym placu. Luneta odrobinę rozjaśniała postrzegany obraz, ale tak słabo, że jakoś spełniała swoją rolę tylko dlatego, że świecił księżyc w pełni. W ciemniejsze noce byłaby zupełnie bezużyteczna. Anna nawet teraz obawiała się, że może przez nią czegoś albo kogoś nie dostrzec. Zaczęła więc się rozglądać bez lunety. Naprawdę nie ufała tej lunecie. Będzie mogła oddać jeden albo dwa strzały. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli zacznie strzelać, to najprawdopodobniej zginie. Nagle za plecami usłyszała odgłos staczającego się po zboczu wzgórza kamienia. Ominąwszy martwe ciało żołnierza, przemknęła na drugi koniec dachu, wystawiła powoli głowę ponad jego krawędź i spojrzała w ciemną uliczkę. Gdzieś w oddali zabeczał kozioł. W wiosce, z której pochodziła, nikt nie zostawiał na noc kóz na powietrzu. To beczenie musiało dochodzić z obórki przy domu, za którym znajdowała się tamta sterta śmieci. Wpatrywała się w rzucane przez księżyc cienie, ale nie była pewna, czy coś się tam porusza, czy nie. Miała ochotę obejść dach dookoła i sprawdzić z drugiej strony. Mogli ją przecież otoczyć, a ten kamień zrzucili, by odwrócić jej uwagę. Wtedy usłyszała silnik samochodu; strumień światła jego reflektorów prześlizgnął się po niej i po dachu stojącego po drugiej stronie uliczki domu. Samochód wjechał na główny plac Jolkutu.
Wtedy z cienia na końcu uliczki wynurzyły się ramiona i głowa mężczyzny; poruszał się tak powoli, że dostrzegła go dopiero po chwili. Karabin był tam, gdzie go zostawiła, po drugiej stronie dachu; stał na podpórce z lufą skierowaną w środek placu. Sięgnęła za plecy i wyjęła zza paska dżinsów swój pistolet. Mężczyzna był coraz bliżej, szedł uliczką w jej stronę. Za nim, w jego cieniu kroczył drugi z. ręką na ramieniu partnera. Zamarła, kiedy idący z tyłu mężczyzna podniósł głowę i rozejrzał się po dachach. Nie mieli noktowizyjnych okularów. Ale mieli pistolety maszynowe. Anna przycisnęła pistolet do brzucha i odbezpieczyła go powolnym ruchem kciuka. Mężczyźni posuwali się naprzód powoli i ostrożnie, jakby czegoś się obawiali. Może znaleźli jej plecak? Nie powinna była go tam zostawiać. Zbliżali się krok za krokiem. Pierwszy z nich trzyma! uniesiony do strzału pistolet maszynowy. Drugi rozglądał się, obracając głową na wszystkie strony. Napięła mięśnie karku i zaczęła opuszczać lewą rękę wzdłuż ciała. Chciała zmienić punkt oparcia całego ciała, ponieważ biegnący wzdłuż krawędzi dachu krenelaż mógł osłonić ją przed ich wzrokiem jeszcze tylko przez parę sekund. Znowu zabeczał kozioł; znajdujący się bliżej mężczyzna odwrócił się w tamtą stronę. Ale ona nie wykorzystała tego momentu, ponieważ nie odzyskała jeszcze równowagi. Teraz ciężar jej ciała spoczywał na lewej dłoni. Dwaj mężczyźni byli o parę kroków bliżej, obaj wciąż uważnie się rozglądali. Anna nie czuła już zimna. Serce biło jej tak mocno, że czuła uderzenia pulsu w głowie. Była cała mokra od potu. Co kilka sekund znajdujący się bliżej niej mężczyzna oglądał się za siebie. Przyglądała mu się w napięciu i usiłowała złapać rytm tych spojrzeń. Potem, kiedy mężczyzna był w odległości mniej więcej metra od niej, jednym płynnym ruchem, tak, jak ją uczył Jefremow, skierowała pistolet w jego stronę i nacisnęła spust. Tłumik prawie zupełnie połknął płomień wystrzału. Przeturlała się na drugą stronę dachu i przycisnęła głowę do jego kamiennej powierzchni. Nie była pewna, czy go trafiła. Nagle ciszę nocy rozdarła seria z karabinu maszynowego. Pociski uderzały w ścianę budynku, na którego dachu leżała. Jolkut, Pakistan, 00.00 czasu Greenwich (04.00 czasu lokalnego) Dukas patrzył, jak samochód zatrzymuje się przed stosem gruzu, obok przewróconej kolumny. Kierowca nie wyłączył silnika ani przednich
reflektorów. Dukas przymrużył oczy i wpatrywał się w drzw i po stronie kierowcy, które po dłuższej chwili się otwarły i ukazał się w nich rosły mężczyzna – chwycił jedną ręką za ich górną ramę i podciągnął się do góry, po czym wysiadł z auta. Na drugim ramieniu spoczywał złożony płaszcz. To był George Shreed. – Czen?! – zawołał. Z wejścia do zbombardowanego meczetu wyłonił się ubrany w panterkę łysiejący mężczyzna. – Cieszę się, że ci się udało. Już zaczynałem się niepokoić. Przyjechałeś przez indyjską granicę? – Granica była zamknięta. – Głos wysokiego mężczyzny brzmiał bardzo donośnie, jakby mówił przez megafon. Dukas rozpoznał pytanie i odpowiedź z planu komunikacyjnego „Chińskich Warcabów". Ten łysy mężczyzna musiał wobec tego być chińskim przełożonym Shreeda. Poruszał się ostrożnie, w całej jego postawie widać było tłumioną nerwowość. Czy oni się już kiedyś spotkali? – zastanawiał się Dukas. – Mógłbyś wyłączyć te światła? – Pomyślałem, że wybierzemy się na małą przejażdżkę. Ten meczet nie wygląda najlepiej. Czen stanął po lewej stronie samochodu, poza zasięgiem świateł reflektorów i powiedział: – Nie powinniśmy rozmawiać na środku ulicy. – Zacząłeś porządnie łysieć – zauważył Shreed. A więc nie spotkali się po raz pierwszy. – Czas przynosi nam różne niemiłe niespodzianki. Wolałbym, żebyś wyłączył te światła i wszedł do środka. – Obawiasz się, że chciałbym z tobą uciec? – Czy możemy przestać krzyczeć do siebie po angielsku na środku ulicy i wejść do meczetu? Światła samochodu zgasły, umilkł warkot silnika. Przez dłuższą chwilę Dukas był zupełnie oślepiony. Dopiero potem zobaczył, że Shreed przechodzi przez plac. Drań poruszał się bez pomocy kul. Dukas aż do bólu zacisnął dłonie na rękojeści karabinu. Shreed zatrzymał się w odległości paru kroków od Czena i wyciągnął rękę na powitanie. – Miło cię znowu widzieć, Czen.
Czen było nazwiskiem równie oryginalnym jak Smith! Czen uścisnął mu dłoń. Shreed, o głowę wyższy od Chińczyka, oparł dłoń na jego ramieniu i ruszył w stronę meczetu. Czen szedł obok niego sztywnym krokiem. Pod niesionym na ramieniu płaszczem Shreeda błysnęła broń. Jeśli nawet chiński oficer zauważył ją, nie dał tego poznać po sobie. Jednak po paru krokach strząsnął z siebie dłoń Shreeda. Byli już prawie przy drzwiach meczetu, kiedy nad miasteczkiem rozległa się głośna seria z pistoletu maszynowego. W tym momencie Shreed i Czen znajdowali się w odległości kilku metrów od siebie. Kiedy rozległy się strzały, Czen wbiegł do wnętrza meczetu, a Shreed przylgnął do zewnętrznej ściany budowli. Dukas wiedział, że znajdujący się w środku snajper nie może go widzieć. Jakiś mężczyzna wybiegł z wychodzącej na północną stronę placu uliczki, przyłożył karabin do policzka i wystrzelił. Błysk wystrzału oślepił Dukasa na chwilę: kiedy przetarł oczy, zobaczył, że Shreed został trafiony i leży nieruchomo pod ścianą świątyni na zakurzonym chodniku. Jednak po chwili się poruszył. Shreed przewrócił się na plecy i oddał dwa strzały. Człowiek, któiy przedtem do niego strzelał, padł, jakby uderzyła go dłoń niewidzialnego olbrzyma. Shreed wczołgał się między sterty gruzu walającego się pod ścianą meczetu i zniknął Dukasowi z oczu. W chwili, gdy padły pierwsze strzały, Alan i Harry byli już blisko szczytu północnego zbocza wzgórza. Obaj znieruchomieli na moment. Alan podał Harry'emu dłoń i wciągnął go na skalny występ, na który sam wszedł przed chwilą. Potem usłyszeli następną serię i dwa potężne wystrzały w odpowiedzi. Spojrzeli po sobie. Harry skinął głową. Zaczęli wspinać się w pośpiechu, nie dbając już o zachowanie ciszy. Harry pierwszy dotarł do szczytu, Alan zaraz po nim, parę metrów na lewo od niego. Znowu usłyszeli serię z małokalibrowego pistoletu maszynowego, tym razem z prawej strony – ktoś strzelał z dala od centrum miasteczka. Harry widział stąd minaret i kształt przysadzistej wieży na tle nocnego nieba. Pochylił się i przebiegł przez zasłaną śmieciami przestrzeń do pierwszych budynków osady. Uniósł swój karabin automatyczny i odbezpieczył go. Alan pobiegł swoją drogą; rozdzielili się, licząc na to, że sprawią wrażenie, iż należą do grupy liczniejszej niż w rzeczywistości. Harry
wyjrzał zza rogu domu i podbiegł do ściany następnego. Z prawej strony dobiegł go odgłos kolejnego wystrzału. Przebiegł na drugą stronę ulicy. Wieża znajdowała się teraz z jego lewej strony. Chciał pobiec w kierunku głównego placu miasteczka, ale z tamtej strony dobiegły go dwie serie wystrzałów. A potem kolejny głośny wystrzał z samego placu. W następnym momencie dostrzegł, że coś się poruszyło na dachu znajdującego się paręnaście metrów od niego domu. Harry przykucnął za ścianą jakiejś niskiej budy i przez chwilę oddychał głęboko. Potem podbiegł do następnego rogu i padł płasko na ziemię. Zza rogu kolejnego domu jakiś mężczyzna strzelał wzdłuż uliczki; najwyraźniej celował w stronę dachu, na którym Harry przed chwilą widział jakiś poruszający się kształt. Obok niego leżał mężczyzna w chińskim mundurze – jego nogi drgały w agonii. Ten, który strzelał, też miał na sobie chiński mundur. Harry wymierzył dokładnie i odstrzelił mu czubek głowy. Anna usłyszała dochodzący zza pleców atakujących ją mężczyzn potężny odgłos karabinowego wystrzału. To nie miało już teraz znaczenia, napastnicy mogli być wszędzie dookoła. Doczołgała się do krawędzi dachu i przez niskie występy krenelażu spojrzała w dół. Zobaczyła tylko dwa nieruchome ciała. Odsunęła się od krawędzi dachu i czekała, drżąc na całym ciele. Nikt już nie strzelał w jej stronę. Ktoś zabił drugiego z tych mężczyzn. Ale ona wciąż czekała. Po chwili znów wyjrzała w tamtą stronę. Harry pomyślał najpierw, że to Dukas musi być na tamtym dachu. Ale to było niemożliwe – Dukas znajdował się przy minarecie, w odległości kilkudziesięciu metrów od tego miejsca. Nie mógł to być również Alan. Był tam ktoś, kto zabił chińskiego żołnierza. Harry uśmiechnął się nieświadomie, jak ktoś, kto właśnie dostał wspaniały, niespodziewany prezent urodzinowy. – Anno, nie strzelaj! – zawołał i wyszedł z ukrycia. Alan zatrzymał się w cieniu najbliższego budynku i nacisnął przycisk „Wyślij" swojego telefonu komórkowego. Potem wbiegł w przejście między dwoma budynkami. Okazało się ono ślepym zaułkiem – kończyło się ścianą. Wspiął się na nią niezgrabnie i zeskoczył na drugą stronę. Wystawił się w ten sposób na kule wroga, ale nikt nie zaczął do niego
strzelać. Przed sobą miał dwupiętrowy dom z wysokim murem z tyłu. Sforsował i tę przeszkodę, raniąc się w kolano umieszczonym na jej szczycie szkłem. Zbiegł po dachu niskiej przybudówki, nie zważając na ściekającą po nodze krew. To miasteczko przypominało mu starą część Mombasy – otoczone murami ogrody ciągnęły się na tyłach zwróconych frontowymi ścianami ku ulicy domów. Strażnicy pilnowali raczej uliczek i placu, więc powinien trzymać się otoczonych murami ogrodów. Nagle gdzieś zajego plecami zapiał kogut; Alan wzdrygnął się i dotknął krwawiącej nogi – rany piekły go jednak dotkliwie. Zaszedł już dość daleko w głąb miasta i minaret był tuż przed nim – widział go dokładnie na tle wieży. Wspiął się na stos śmieci w kącie podwórza, przeskoczył przez kolejny mur i wylądował w śmietniku następnego domu; starał się nie myśleć o bakteriach, które mogły dostać się do ran w jego kolanie. Minaret był tuż, tuż; zdawało mu się, że mógłby go dotknąć. Przykucnął, kiedy seria z karabinu maszynowego trafiła w bramę po jego prawej stronie i zasypała go drzazgami. Jakiś mężczyzna krzyknął gdzieś za murem, ale Alan skupił całą uwagę na błysku strzału, który dostrzegł nad bramą. Podszedł do muru, nie podnosząc głowy, wszedł na stojącą pod nim skrzynkę i jednym płynnym ruchem wystawił pistolet na drugą stronę. Tuż pod nim znajdowała się głowa człowieka w wojskowym hełmie; drugi żołnierz stal parę metrów od niego przodem do bramy. Alan wystrzelił instynktownie; za pierwszym razem nie trafił tego, który stał bliżej, strzelił ponownie, tym razem celnie i zaczął strzelać do drugiego. Potem zeskoczył ze skrzynki i usłyszał dobiegające od zachodu krzyki. Tuż za murem krzyczał zraniony mężczyzna. Alan otarł twarz z potu i spostrzegł, że jego rękaw został porwany na strzępy, prawdopodobnie przez powtykane w szczyty murów szklane odłamki. A potem usłyszał dochodzący z wieży wystrzał z karabinu dużego kalibru. Mike zrozumiał przesłaną mu wiadomość. Dukas poczuł wibrowanie telefonu; nacisnął przycisk i podniósł go do ucha. Przez dobrych kilka sekund słuchał odległych, niezrozumiałych odgłosów. – Halo? – wyszeptał. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że słyszy odgłos kroków biegnącego człowieka; Alan i Harry byli już w mieście. Położył telefon obok latarki i podniósł karabin. Shreed wystrzelił jeszcze dwa razy w
stronę niewidocznego dla Dukasa celu, co oznaczało, że snajper wciąż jest tam na dole. Dukas nie był zabójcą; kiedy skierował lufę karabinu w stronę oświetlonej przez światło księżyca sylwetki snajpera, zawahał się przez chwilę. Ale snajper leżał przy tylnej ścianie minaretu z bronią wycelowaną w stronę północy; a właśnie tam najprawdopodobniej byli Alan i Harry. Wtedy ktoś niewidoczny dla Dukasa zaczął strzelać w poprzek placu i błyski wystrzałów rozświetliły górne kondygnacje budynków białożółtym światłem. Ktoś krzyknął. Dukas znowu spojrzał na snajpera, złożył się do strzału i wystrzelił. Nie trafił. Mężczyzna przewrócił się na plecy i kiedy Dukas wystrzelił po raz drugi, odturlał się na bok, w cień dachu. Dukas nie wycelował jak należy, był zbyt zdenerwowany. Wiedział, że jeśli teraz opuści głowę, to nigdy już jej nie podniesie, żeby spojrzeć znowu. Więc z karabinem opuszczonym lufą do dołu wpatrywał się w cienie zalegające wnętrze zrujnowanego meczetu. Usłyszał czyjś głos w leżącym za nim na ławce telefonie komórkowym. Sięgnął po niego odruchowo i przyłożył do ucha. – Tak? – Mike, co się tam dzieje, do cholery? – Shreed jest gdzieś na dole przy zewnętrznej ścianie meczetu. Trafili go. A ja nie trafiłem tego cholernego snajpera. – Widzę stąd wieżę. Jestem w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów na północ od ciebie. Właśnie zastrzeliłem dwóch żołnierzy. – Alan był jakby trochę oszołomiony. Dukas przypomniał sobie, że przed ośmiu laty w Sudanie Alan stał się niemal człowiekiem uzależnionym od adrenaliny. – Przełożony Shreeda i radiowiec są wewnątrz meczetu. Snajper jest teraz w zrujnowanym domu sąsiadującym od północy z meczetem. Gdzieś z tyłu wieży dobiegł potężny odgłos wystrzału. – To Harry – powiedział Alan. – Co on ma, miotacz granatów? – Karabin. Obserwuj północną stronę placu. Idę w twoją stronę. Jeśli ktoś będzie chciał mnie dopaść, musi przeciąć twoje pole widzenia, prawda? – Nie ze wszystkich stron.
– W każdym razie spróbuj. Dukas podczołgał się do oddalonego o parę metrów parapetu i uniósł głowę. Czen nie stracił zimnej krwi ani wtedy, kiedy wybuchła strzelanina, ani wtedy, kiedy jego ludzie zaczęli ginąć, ani wówczas, gdy sierżantowi nie udawało się odzyskać kontroli nad sytuacją. Wręcz przeciwnie – jego umysł pracował teraz zdumiewająco sprawnie; konieczność działania wyparła wszelkie dręczące go niedawno wątpliwości. Skupił się na szkicowej mapie miasteczka i zaczął planować kontratak przeciw wspierającym Shreeda siłom; przypuszczał, że mogą to być amerykańscy marines albo komandosi. Było oczywiste, że znalazł się w pułapce, ale musiał jakoś z tego wybrnąć, jego zwierzchnicy... Być może ludzie Shreeda czekali ukryci w domach. Być może... Stracił co najmniej czterech ludzi. Shreed leżał ranny po drugiej stronie ściany meczetu i być może umierał; nad nim, gdzieś w środku wieży, siedział osłaniający go snajper. Czen rozkazał swoim ludziom znajdującym się w południowej części placu, by pokryli ogniem wieżę, gdy dwaj żołnierze, którymi dowodził bezpośrednio on sam, wyjdą po Shreeda. Kiedy będzie już miał Shreeda, zajmie wieżę. Wysłał na zewnątrz sierżanta, żeby znalazł wejście do niej. Odwrócił się do radiowca i snajpera, którzy stali za nim pod ścianą. – Nadał pan wiadomość, kapralu? – Próbował skontaktować się z dowództwem w Szinjang. – Tak jest. – Odpowiedzieli na nią? – Jeszcze nie. Trudno. Będą musieli się ukryć we wnętrzu wieży, licząc na to, że Pakistan nie zmieni swojego przyjaznego nastawienia wobec Chin. Wytłumaczył im, jak mają postępować, żeby schwytać Shreeda. – Chcę go dostać żywego! – oznajmił z naciskiem. Dwaj młodzi żołnierze byli przestraszeni, ale pełni determinacji. Czen nigdy nie podejrzewał, że mógłby zginąć w czasie wojny, pełniąc funkcję dowódcy plutonu. Oni wszyscy byli zbyt młodzi. – Gotowi? Obaj przytaknęli. Wydał rozkaz.
Alan wyjął pusty magazynek ze swojego pistoletu maszynowego. Spojrzał na zegarek. Jedenaście minut temu zaczęli wspinać się na zbocze. Kiedy o tym myślał, jego prawa ręka, jakby obdarzona własnym rozumem, sięgnęła do torby, wyjęła z niej nowy magazynek i wsunęła go we właściwe miejsce. Czuł suchość w ustach, kolano krwawiło mu coraz mocniej, a serce tak waliło, iż miał wrażenie, że te uderzenia wstrząsały całym jego ciałem. Zeskoczył ze skrzynki i zacisnął zęby z bólu – kolano dokuczało mu coraz bardziej. Podszedł do podziurawionej przez kule bramy i podniósł zamykający ją rygiel. Nikt nie zaczął strzelać. Popchnął wrota bramy na zewnątrz, tak by osłoniły go od strony placu i wyrzucił podniesioną z kupy śmieci puszkę na ulicę. Znowu nic. Wyjrzał za bramę i po raz pierwszy zobaczył skraj głównego placu Jolkutu. U wylotu ulicy leżało ciało jakiegoś człowieka. Nagły grad kul zasypał otwartą bramę i jej otoczenie. Alan natychmiast cofnął się parę kroków, padł na ziemię i zaczął się rozglądać wokoło spod skrzydła bramy. Tuż obok niego przeleciała kolejna seria. Zobaczył sylwetki dwóch ludzi, którzy wyszli na otwartą przestrzeń, strzelając bez przerwy. Strzelił w ich stronę, ale nie trafił; przestrzeń między bramą a ziemią była zbyt wąska, żeby mógł dobrze wycelować. Oni wyszli z meczetu po Shreeda, pomyślał. Rozległ się huk wystrzału i jeden z mężczyzn przewrócił się do tyłu. Harry czy Mike? Drugi przypadł płasko do ziemi. Alan dostrzegł trzeciego człowieka; ten strzelał spod samej wieży w górę – strzelał do Dukasa. Ktoś inny pokrywał uliczkę ciągłym ogniem od południa. Alan wychylił się błyskawicznie zza skrzydła bramy, wyciągnął trzymany w lewej ręce pistolet maszynowy i zaczął strzelać. Nagle pistolet, prawdopodobnie trafiony zabłąkaną kulą, detonował mu w ręku i upadł na ziemię. Wraz z nim spadły na ziemię dwa palce jego lewej dłoni. To prawdziwa ironia losu, pomyślał Shreed. Kule, które go trafiły, pozbawiły go władzy w nogach. Ale on już zdążył przywyknąć do poruszania się bez ich pomocy i przeciągał teraz ciało między zwałami gruzu najszybciej jak mógł; morfina skutecznie łagodziła ból. Wiedział, że kule musiały go trafić poniżej długiej kamizelki kuloodpornej, którą miał pod ubraniem; prawdopodobnie dostał w kręgosłup. Mimo to nie zamierzał się poddawać.
Zdawało mu się, że jednym z pierwszych strzałów trafił któregoś z chińskich żołnierzy. Potem marnował amunicję i strzelał na ślepo do wszystkiego, co się poruszało. Przez kilka pierwszych sekund wydawało mu się, że wszyscy strzelają tylko do niego. Stracił już wszelką nadzieję, ale naraz zobaczył, że jeden z Chińczyków pada trafiony przez kogoś innego. Nie miał pojęcia, kto jeszcze mógłby tu strzelać do Chińczyków. Prawdę mówiąc, niezbyt go to w tym momencie obchodziło, nie zdając sobie z tego sprawy, co chwilę wydawał głośne okrzyki. Chciał dostać Czena w swoje ręce. Uczepił się tej myśli i pełznął dalej. Muszę powiedzieć Czenowi o wszystkim, a potem go zabiję, powtarzał sobie. Kontury otaczających go przedmiotów zaczęły mu się rozmazywać przed oczami, kiedy dopadło go dwóch chińskich żołnierzy. Podniósł do góry pistolet i strzelił, celując w środek ciała jednego z napastników. Ale wtedy drugi z nich pochylił się nad nim i pistolet wypadł z jego dłoni. A potem wszystko się rozmyło i straciło wszelki sens. Poczuł, jakby uniósł się w powietrze i zawisł nad ziemią, lekko się kołysząc. To koniec, pomyślał. A potem został rzucony z powrotem na ziemię i poczuł w dole pleców ból tak silny, że nie mógł powstrzymać się od krzyku. Radiowiec i jeszcze jeden z jego żołnierzy nie żyli, ale Czen miał Top Hooka u swoich stóp. Nawet teraz, kiedy krzyczał z bólu, wyglądał na dużego i silnego mężczyznę. Czen miałby ochotę od razu wręczyć snajperowi należny mu medal. – To było niesamowite. – Dziękuję, panie pułkowniku. – Dzięki tobie wciąż możemy zwyciężyć. Po raz pierwszy od dłuższego czasu na placu przed meczetem nie było słychać strzałów. W północnej części miasta także zrobiło się cicho. Czen uznał, że żołnierzy, których tam posłał, musi uznać za straconych. A więc zostało mu jeszcze pięciu ludzi. Wyjął z torby ładunek wybuchowy i sprawdził mechanizm zapalnika. Pierwotnie zamierzał użyć go do wysadzenia w powietrze samochodu Shreeda, chciał, żeby oficjalnie uznano, że Shreed zginął w wyniku terrorystycznego ataku bombowego. Teraz uznał, że ładunek jest na tyle silny, że wybuch zrobi wyłom w ścianie wieży, a wtedy sierżant będzie mógł wejść do środka. Nie planował tego wcześniej, ale w tej wieży był ktoś, kto zabijał jego ludzi; poza tym mógłby się w niej schronić z resztą oddziału i pozostać tam do chwili, gdy nadejdzie pomoc.
Z ładunkiem w ręku prześlizgnął się do ściany wieży. – Numer Dwa? – powiedział do połączonego ze słuchawkami mikrofonu. – Jestem na pozycji. – Kiedy odpalę ładunek, zaatakujcie wieżę. To dotyczy wszystkich. Potwierdzić! Zgłosili się wszyscy pozostali przy życiu członkowie jego oddziału, brakowało ośmiu ludzi. Czen przyczepił ładunek do ściany, ustawił zegar zapalnika, obłożył go gruzem, żeby zwiększyć siłę rażenia i schował się za resztkami ściany meczetu. Ze zdziwieniem zauważył, że ściana wyłożona była płytkami z chińskiej porcelany. Przycisnął dłonie do uszu i zwinął się w kłębek.. Dukas usłyszał, że Alan coś wykrzykuje i wrócił do telefonu. Był zasypany kamiennymi drzazgami odłupanymi od ściany przez kule, którymi go powitano, kiedy próbował wyjrzeć na zewnątrz; kilka takich drzazg utkwiło w jego policzku. Udało mu się wystrzelić dwa razy. Chwycił za telefon drżącymi rękami. – Alan? – Kurwa, kurwa, kurwa, KURWA! – Alan! – Boli mnie jak cholera. Mike, oni próbują okrążyć wieżę. Widziałem jakieś ruchy po twojej wschodniej i zachodniej stronie. – Wszystko w porządku? – Idź się rozejrzyj! Dukas wziął parę głębokich oddechów i wyjrzał ostrożnie przez okno w południowej ścianie wieży. Trzech mężczyzn szło po zewnętrznej krawędzi zwałowiska gruzów. Pierwszy z nich dotarł do rynku i zniknął, zanim Dukas zdążył przyłożyć karabin do policzka. Padł strzał. Ostatni z mężczyzn upadł. Drugi skulił się i zaczął strzelać. Dukas także. Mężczyzna umknął, a Dukasowi skończyły się naboje do karabinu. Odłożył go ostrożnie, jak coś bardzo cennego, a kiedy sięgnął do kieszeni kurtki po rewolwer, cała wieża się poruszyła. Alan owinął sobie rękę płótnem opatrunkowym i mocno obwiązał bandażem. Był cały we krwi; w końcu założył sobie opaskę zaciskową nad łokciem i prawie zatamował krwawienie. Zdawało mu się, że zajęło
mu to całe wieki. Słyszał, że Dukas strzela z wnętrza wieży. Wycofał się na skraj podwórka. Grzmot wybuchu ogłuszył go. Podmuch zatrzasnął bramę, zatrzymała się o kilka centymetrów od jego twarzy. Potrząsnął głową i sięgnął do wiszącej u pasa kabury po pistolet. Dzwoniło mu w uszach. Potem założył sobie opaskę zaciskową na udzie. Alan jeszcze nigdy dotąd nie był ranny, czuł się jakoś niepewnie, dręczył go niepokój. Martwił się też o Harry'ego, ponieważ od dobrych kilku minut nie słyszał jego karabinu. Na dodatek Chińczycy mieli już w swoich rękach Shreeda i właśnie szturmowali wieżę Dukasa. Osiągnął już taki stan, w którym mięśnie podejmowały decyzje za niego. Choć wciąż myślał o tym, że nie ma dość sił, żeby odnaleźć Harry'ego, jego nogi już ruszyły w stronę bramy. Uchylił ją, żeby osłoniła go od strony placu i pobiegł ulicą w drugą stronę. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo; nie przystanął nawet na sekundę, żeby spojrzeć w głąb ulicy. Mimo dzwonienia w uszach słyszał swoje stopy wybijające równy rytm na ubitej ziemi. Biegł, nie rozglądając się dookoła. Już po mnie, pomyślał. Minął prowadzące w stronę placu przejście między domami i biegł dalej na zachód. Na drugim skrzyżowaniu zatrzymał się, żeby zaczerpnąć tchu i spojrzał na południe. Uliczka biegnąca w tamtą stronę skręcała lekko na zachód. Wydawała się pusta w świetle księżyca. Ruszył dalej, teraz biegnąc wolniej, trzymał się lewego skraju uliczki. Żeby oddychać jak najciszej, rozchylił lekko usta. Lewa dłoń bolała go przy każdym uderzeniu serca i każdym kroku, krew przesączała się przez bandaż i dużymi kroplami znaczyła jego drogę. Zakładał, że ta uliczka zaprowadzi go na tyły wieży. Jeśli się mylę, pomyślał, nie wiadomo, czy uda mi się wrócić. Nagle uliczka przed nim rozszerzyła się w otwartą przestrzeń; wyjście na rynek blokowała mała ciężarówka. Uklęknął przy jej tylnym kole, przez chwilę łapał powietrze, potem zaczął się rozglądać wokoło. Na wprost wylotu uliczki zobaczył oświetloną światłem księżyca wieżę, u jej podnóża stały rzędy straganów jolkuckiego targowiska. Pomiędzy straganami bezszelestnie poruszało się kilku ludzi. Po eksplozji słup sproszkowanego kamienia i dymu wzniósł się z północnej strony wieży; drugi, mniejszy wystrzelił w powietrze za klapą wyrwaną z podłogi poddasza. Dukas został rzucony na podłogę. Kiedy
uniósł się na kolana, zobaczył, że cała północna część górnego piętra wieży zniknęła. Wciąż ściskał w dłoni pistolet. Zachwiał się i zaczął myśleć o tym, co się dzieje ze Shreedem, czy przeżył wybuch tam na dole. Podszedł na czworakach do dziury w podłodze, która przedtem zasłonięta była drewnianą klapą. Dookoła wciąż unosiły się gęste kłęby pyłu, z dołu dochodził dziwny dźwięk, przypominający miauczenie małego, głodnego kotka. Dukas zacisnął zęby i uczepiwszy się krawędzi otworu, opuścił się w dół; jego nogi bezskutecznie poszukiwały drabiny, której już nie było. Zawisnął w powietrzu i starając się nie myśleć o tym, jak długo będzie spadał, rozluźnił palce obu dłoni i runął w ciemność. Leciał dłużej, niż się spodziewał. Prawą stopą uderzył o coś miękkiego i upadł na bok. Miał szczęście, niczego sobie nie złamał. Znowu usłyszał ten dziwny dźwięk. Po lewej stronie powinny być schody. Wyciągnął rękę ku ścianie, ale nie znalazł jej tam, gdzie, jego zdaniem, być powinna. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni latarkę. Wyjął ją i włączył. I pożałował, że sobie o niej przypomniał. Wybuch wyrwał spory kawałek kamiennej ściany wieży i z ogromną siłą porozrzucał odłamki po zamkniętym wnętrzu. Jedno ciało leżało z głową urwaną u nasady karku. Te dziwne, miaukliwe dźwięki wydawał chłopiec, który leżał na szczycie schodów. Miał urwane obie stopy, krew spływała po kamiennych schedach, tworząc na dole wciąż rosnącą kałużę. Ten dzieciak miał szanse na przeżycie. Dukas wyszeptał do niego parę słów uspokajającym tonem, wygrzebał z gruzu sznur od zasłony i sporządził z niego opaski zaciskowe. Nic więcej nie mógł zrobić. Chłopak charczał piskliwie. To moja wina, pomyślał Dukas. Ominął kałużę krwi, skierował strumień światła ku drzwiom i właśnie w tym momencie strzelanina wybuchła ponownie. Z prawej strony Alana ktoś wystrzelił z karabinu i jedna ze skradających się między straganami postaci upadła na ziemię. Pozostali Chińczycy odpowiedzieli ogniem. Wycelował więc w jedno z miejsc, w których dostrzegł błysk wystrzału i nacisnął spust. Zaraz potem znów rozległ się karabinowy strzał, który brzmiał, jakby ktoś z wielką siłą rozrywał płótno. Jeden z Chińczyków wyszedł na chwilę z cienia, Alan oparł się o maskę ciężarówki i wypalił w jego stronę. Harry niskimi
strzałami konsekwentnie wypłaszał wrogów spod osłony straganów. Przy samej wieży stał duży, zbudowany z blachy kram. Ukrył się pod nim przynajmniej jeden z Chińczyków; strzelał krótkimi, mierzonymi seriami. Alan widział błyski wystrzałów, ale nie widział samego strzelca. Zaczął wysuwać się zza ciężarówki, trzymając pistolet przed sobą. Harry przestał strzelać – został trafiony albo przeładowywał swój karabin. Alan ruszył w stronę lewego rogu wieży, starając się posuwać naprzód w taki sposób, żeby boczna ściana blaszanego straganu oddzielała go od ukrywającego się pod nim strzelca. Kiedy doszedł do skraju pierwszego rzędu straganów, zaczął iść wzdłuż niego w stronę tego z blachy. Wtedy znowu usłyszał karabin Harry'ego, który strzelał do kogoś po drugiej stronie targowiska. Zamachał w tamtą stronę pistoletem i wskazał na stojący przy wieży stragan. – Widzę cię – usłyszał dobiegający z drugiej strony targowiska głos Har-ry'ego. Ukryty pod dachem straganu żołnierz wystrzelił w tamtą stronę; potem wystrzelił I lany. – Na drugim końcu jest jeszcze jeden! – krzyknął. Alan znieruchomiał i skierował pistolet ku rzucanym przez księżyc cieniom. Usłyszał ciche dźwięki dochodzące z wnętrza blaszanego straganu. Tamten samotny strzelec poruszył się. Alan także zaczął się poruszać. Najpierw skręcił w lewo, żeby osłonić się od południa, a potem poszedł prosto w stronę ściany magazynu. Usłyszał jakieś drapanie, skrzypienie jakiegoś drewnianego przedmiotu, a potem pojedynczy strzał z karabinu. Później zapadła cisza. Zbliżał się do ziejącego czernią wejścia do magazynu najciszej, jak tylko mógł. Schylił się, przykucnął i przez dłuższą chwilę trwał w zupełnym bezruchu, wpatrując się w ciemność. Następny wystrzał karabinowy przerwał ciszę i płótno rozpięte na przodzie jednego ze stojących na południowym krańcu targowiska straganów rozdarło się na strzępy. – Harry! – dobiegł go z wnętrza magazynu głos Dukasa. – Mike! W środku jest jeden z nich! – Już nie. Alan wziął ze straganu, za którym się ukrywał, belę bawełny i rzucił ją w poprzek targowiska. Nikt nie wystrzelił w jej stronę. Harry strzelił dwa razy w podstawy straganów. Dukas nie wychodził z magazynu. – Chyba strzelamy już tylko do cieni! – krzyknął Harry. Alan uporczywie wpatrywał się w ciemność.
– Przebiegnę przez plac. Osłaniaj mnie. Alan skierował lufę swojego pistoletu w przeciwległą stronę placu, a tymczasem w drzwiach magazynu pokazał się Dukas. – Gdzie jest Harry? – Biegnie przez plac. Tam może jeszcze ktoś być – odpowiedział Alan powoli i niewyraźnie. Dukas chwycił rewolwer w obie dłonie i wymierzył go w stronę, którą wskazał mu Alan. Harry przebiegał szybko między zacienionymi, osłoniętymi miejscami. Nikt do niego nie strzelał. Eksplozja ogłuszyła Czena, zasypała go szczątkami wieży i znajdujących się w niej sprzętów. Wygrzebał się spod nich i otrzepał mundur z pyłu. Snajper przeżył wybuch bez szwanku, Shreed także, głównie dlatego, że osłonił go kamień modlitewny – leżał teraz obok Czena na wznak i mówił coś do siebie. Czen uniósł głowę; obawiał się, że w każdej chwili ktoś może do niego strzelić. Na pierwszy rzut oka wieża wydawała się nietknięta. Dopiero po chwili Czen dostrzegł, że w jej przedniej ścianie utworzyło się wgłębienie przypominające odcisk kciuka w miękkiej glinie, nawet jednak gdyby to był otwór a nie wgłębienie, nie dałoby się tędy wejść do środka. Gdzieś poza wieżą widać było błyski światła, które wyglądały jak odległe fajerwerki. Dopiero po dłuższej chwili Czen usłyszał odgłos wystrzałów. – Sierżancie! Jak wygląda sytuacja? – Jestem przy drzwiach wieży. Oni są wszędzie dookoła. – Proszę wejść do środka! – ...drzwi. Czen usłyszał w słuchawkach odgłos wystrzału i głuchy jęk sierżanta. – Sierżancie! Czen spojrzał na snajpera, który leżał na stercie gruzu i osłaniał jego plecy. – Co się stało? – zapytał, nie licząc w gruncie rzeczy na odpowiedź. I rzeczywiście jej nie usłyszał. Shreed znowu zaczął mówić do siebie. Parę razy wymówił nazwisko Czena. Potem zaczął mówić o pieniądzach. Czen pomyślał, że to bardzo typowe dla ludzi jego pokroju. Umierając, nie mówił o Bogu ani o rewolucji, tylko o pieniądzach.
A potem Czen zaczął rozumieć, o czym właściwie mówił Shreed. Trzej mężczyźni szli wzdłuż zewnętrznej ściany wieży. Harry zatrzymał się i pochylił nad leżącym na ziemi ciałem żołnierza, którego zastrzelił Dukas; podniósł pistolet maszynowy zabitego i wręczył go Dukasowi, który przewiesił go sobie przez ramię. Alan milcząc, opierał się o ścianę. Nie chciał zostać z tyłu, więc założyli mu nowy bandaż i staranniej obwiązali poranioną dłoń. Kiedy Harry kończył ją opatrywać, Dukas co chwila wyglądał z tyłu na południową stronę placu. – Nie martw się, Mike. Już nam nie uciekną – powiedział Harry z niewzruszoną pewnością w głosie. Dukas nie zadawał żadnych pytań. Chyba dostał nerwicy frontowej. Harry podszedł do południowego rogu wieży, zatrzymał się, spojrzał na południe, opadł na kolana i wyjrzał za róg. W tej pozycji widział tylko fragment placu. Dukas pomyślał, że Harry będzie tak klęczał bez końca. Alan oparł się po prostu o ścianę otępiały jak prowadzone na rzeź zwierzę. Harry minął róg i trzymając się blisko ściany, zaczął posuwać się w stronę meczetu. Dukas szedł tuż za nim, trzymając mu dłoń na plecach. Alan szedł parę kroków za nimi. Kiedy w końcu przystanęli przed ostatnim rogiem wieży, Harry usłyszał ciche słowa Shreeda i cienki głos jakiegoś mężczyzny wykrzykującego coś po angielsku. Harry przykucnął i znieruchomiał. – Dokąd! Gdzie są pieniądze? – Nie ma. Już. ich nie ma. – Co z nimi zrobiłeś? – Myślę... że będziesz szczęśliwszy... w Stanach – Shreed mówił słabym, ale pełnym radości głosem. – Ty draniu! Harry zrobił parę ostatnich kroków i wyjrzał za róg. Nie dostrzegł nic oprócz gruzu. Szedł dalej. Czuł na plecach dotyk dłoni Dukasa. Słyszał kroki Alana parę metrów za sobą. Obawiał się, że Alan jest zbyt nieprzytomny i może niechcący wystawić się na strzały. Stanął i obejrzał się za siebie, Dukas przystanął obok niego. Coraz wyraźniej słychać było rozmowę obu mężczyzn. – Zabiją... wrócisz... do domu. – Ja cię zabiję od razu! Zdrajco! – Pieprzę cię, Czen. – Shreed wymówił te słowa powoli i wyraźnie,
jakby wielokrotnie przećwiczył je przed lustrem. Harry przyspieszył, żeby dogonić Dukasa, który wyszedł z rzucanego przez ścianę wieży cienia. Snajper musiał ich usłyszeć. Jego dowódca był pochłonięty rozmową z tym Amerykaninem. Odwrócił się w stronę wieży, przykucnął, przyłożył karabin do policzka i wycelował w punkt znajdujący się kilkadziesiąt centymetrów przed zmierzającym w jego stronę Dukasem. Kiedy z ciemności padł strzał, który roztrzaskał kręgosłup snajpera, na Dukasa spadły ciepłe krople jego krwi. Odgłos wystrzału odbił się echem i jakby zwisł w powietrzu. Dukas przystanął, znieruchomiał, Czen obrócił się na pięcie i strzelił z odległości paru metrów, odrzucając Dukasa z powrotem w stronę Harry'ego. Kula uderzyła w obojczyk i przeszyła go na wylot. Alan uniósł prawą rękę jak w czasie staromodnego pojedynku, zrobił krok do przodu i wystrzelił. Czen przechylił się do tyłu, nadepnął na Shreeda i oparł się o kamień modlitewny. Uniósł pistolet do strzału i poleciał głową do przodu, jakby ktoś kopnął go pomiędzy łopatki. Upadł tuż przy głowie Shreeda. W jego plecach ziała spora, nabiegająca krwią dziura. Kula przebiła kurtkę i kuloodporną kamizelkę. Alan oparł się o drzwi i spojrzał na Harry'go, który stał pod przeciwległą ścianą. – Kto to strzelał? – Anna, bracie, spotkałem ją... Dukas wstał i zaczął iść przed siebie, chociaż Harry próbował go powstrzymać. Padł na kolana obok Shreeda, który wpatrywał się w Czena szeroko otwartymi oczami. – George"u Shreedzie, aresztuję cię za zdradę... – Kto... zastrzelił... Czena? – ...Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej... – Kim ty... kurwa... jesteś? – ...morderstwo, usiłowanie morderstwa i spiskowanie na rzecz rządu obcego państwa... – Zupełnie...jak Partlow. – Masz prawo zachować milczenie. Alan był półprzytomny, wydawało mu się, że Dukas jest księdzem udzielającym umierającemu człowiekowi ostatniego namaszczenia. Harry przysunął się do Dukasa i chciał go podnieść, ale Dukas nie dał się
odciągnąć, klęczał obok Shreeda, a krew ściekała mu po plecach. Alan też przysunął się bliżej. Potem Dukas skończył odprawiać swoje rytuały i pozwolił Harry'emu się podnieść. – Alan, mógłbyś pomóc mi założyć Mike?owi opatrunek? Alan skupił się i sięgnął zdrową ręką do pasa. Opatrunek, powtórzył nieprzytomnie w myślach. Wymacał w przytroczonej do paska torbie małe zawiniątko i wyciągnął je przed siebie. Harry oczyścił ranę, pod opuchniętą skórą widać było drogę, którą kula przebyła wewnątrz ciała. Krew płynęła z obu końców rany. Alan przyłożył do niej opatrunek i sięgnął po plaster. Harry pociął go na kawałki i razem przymocowali opatrunek do ciała Mike^. Te zabiegi pomogły Alanowi; był teraz trochę przytomniejszy. – Co ze Shreedem? – A kogo to obchodzi? – Harry spojrzał na leżącego obok kamienia modlitewnego starego mężczyznę. – Gdybym był pewien, że przeżyje, sam bym go zastrzelił. – Musimy się stąd wydostać. Harry przylepił sobie niewykorzystane kawałki plastra do rękawa i spojrzał na zegarek. – Samolot ma tu być za dwadzieścia minut. – Trzeba wyjechać samochodem na drogę. – Daj mi minutę – powiedział Harry i zaczął ze wszystkich stron oblepiać plastrem opatrunek Mike'a. – Mick? – zapytał Shreed dziwnie przytomnym głosem – To ty, stary? Mick? To było imię ojca Alana. Alan pomyślał o tamtym George'u Shreedzie i o swoim ojcu, który uratował go kiedyś w Wietnamie. O GeorgeTi Shreedzie, który był częścią jego życia od czasów dzieciństwa. Który kiedyś na swój pokręcony sposób próbował mu pomóc, kiedy umarł jego ojciec. I który zdradził ich wszystkich. Harry'ego, Rose i samego Alana. Musiał się czegoś od niego dowiedzieć. Uklęknął obok Shreeda i powiedział: – – Jestem Alan, nie Mick. – Alan Craik! – Shreed uśmiechnął się swoim starym, pełnym goryczy uśmiechem. – Ty tutaj? – Dlaczego? Chcę wiedzieć dlaczego. Dlaczego to zrobiłeś? – Co zrobiłem? – z tym samym uśmiechem zapytał Shreed.
Dlaczego zdradziłeś swój kraj, chciał krzyknąć Alan, ale nie wiedział. co powiedzieć. Ten człowiek prawdopodobnie umierał, a Alan nie czuł nic oprócz gniewu. – To. – Tę operację? Bo tylko ja mogłem to zrobić. Żaden z tych dupków nie miał... wystarczającej siły przebicia... – Shreed obrócił się, jakby chciał unieść się na łokciu. Jęknął i upadł z powrotem. – Ty nie przeprowadziłeś żadnej operacji. Ty po prostu zdradziłeś swój kraj. Wielu ludzi zginęło przez ciebie! – Chiny... nie będą już... sprawiać nam kłopotów. – Co do diabła... Chiny? – Durnie. Idioci. – Poruszył ustami i uniósł głowę do góry. – Jak Partlow! Biurokraci! – A moja żona? Dlaczego ją w to wrobiłeś? – Co? – Shreed słabł coraz bardziej. Dotąd podtrzymywała go na duchu rozmowa z Czenem i widok jego śmierci. Miał jednak jeszcze tyle siły, żeby się zaśmiać. – Twoja żona! – powiedział, a potem mruknął: – Ona po prostu pozwoliła mi... zaoszczędzić trochę czasu. – Co przywiozłeś Chińczykom? Shreed spojrzał na niego, próbując się skoncentrować. – Chińczykom? – Uciekłeś do Chińczyków. Co im przywiozłeś? Shreed kaszlnął, odwrócił głowę i splunął na ścianę. W jego ślinie było sporo krwi. Był coraz mniej przytomny. Alan, Mike i Harry wpatrywali się w niego w napięciu. Po chwili Dukas zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Harry obszukał martwe ciało Czena. – Truciznę. – Jaką truciznę? – Przywiozłem Czenowi... truciznę. – On nie był twoim przełożonym? Nie kierował tobą? – Ten drań... nigdy... Dukas pochylił się nad nim i zapytał: – Chcesz powiedzieć, że on nigdy tobą nie kierował? Opowiedz mi inną bajkę. Wtedy Shreed prawie zaczął krzyczeć: – Skąd się tu wzięliście, chłopcy? – Podążając twoim śladem! – odpowiedział Dukas. Shreed zamknął oczy. Jego klatka piersiowa zaczęła unosić się i
opadać spazmatycznie. Dopiero po chwili Alan zorientował się, że Shreed znowu się śmieje. Zakrztusił się i zakasłał. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na Alana. – Zabieracie mnie do domu? – Jeśli nam się uda. Shreed powiedział coś tak cicho, że Alan go nie zrozumiał. Pochylił się i zobaczył, że z owiniętego wokół jego lewej dłoni bandaża znowu kapie krew. Wszystko wydawało mu się bardzo odległe. Shreed spróbował go odepchnąć od siebie i powiedział: – Myślicie, że to wy jesteście bohaterami, ale wy... nic nie rozumiecie. Harry wsunął swoją ciemną głowę między Alana i Shreeda: – Powieszacie – powiedział. – Postawią mi... pomnik, jak... Caseyowi. Zobaczycie... kto jest... prawdziwym bohaterem... Shreed poruszył jeszcze ustami, ale nie wydobył się z nich już żaden dźwięk. Jakby głos Harry'ego złamał rzucone na niego zaklęcie. Alan wstał powoli; poranione kolano znowu zaczęło mu dokuczać. – Pojadę samochodem na drogę i dam znak Stevensowi – powiedział. -Harry... zajmij się... – Zajmę się Mikiem. I chcę też znaleźć... tamtego strzelca. Dukas spojrzał na niego i powiedział: – Nie ma nic przy sobie. – Wyglądał na oszołomionego. – Może... Może w samochodzie... Alan pokiwał głową. Alan prowadził białego sedana Shreeda ciemną drogą, czując rozlewającą się po całym ciele fałszywą błogość wywołaną przez morfinę. Spojrzał na zegarek i dodał gazu. Po kilku minutach minął krawędź wzgórza i dotarł do zakrętu, na którym zostawili swój samochód. Potem pojechał jeszcze drogą dwa kilometry do miejsca, gdzie stał fluorescencyjny, żółto-czerwony znak drogowy. Wiatr wiał z południa, prosto w twarz. To powinno ułatwić lądowanie. Zwolnił i obrócił samochód przodem na północ. Kierownica była cała mokra od krwi, która ciekła z jego lewej dłoni. Potem wyłączył silnik, opuścił szybę i czekał. Po chwili dostrzegł na szczycie wzgórza światła włączonych reflektorów. To Harry wsadzał Dukasa i Shreeda do jednej z chińskich ciężarówek. Alan wyjął z torby telefon komórkowy Hartyego, przytrzymał go
między kolanami, włączył i nacisnął automatyczne wybieranie sekcji komputerowej firmy Harry"ego w Waszyngtonie. Ktoś odebrał telefon już po trzech sygnałach. – Ethos Security. – Valdez? – Kto mówi? – Alan Craik – odpowiedział z wysiłkiem Alan. – Jezu, panie Craik, pana głos nie brzmi najlepiej. – Valdez, chcę, żebyś przekazał wiadomość... – Wszystko w porządku? Gdzie jesteście? – Skontaktuj się z dowództwem marynarki... Im wyższy szczebel dowodzenia, tym lepiej... i powiedz im... że go mamy. – Tego faceta, którego szukaliście? – I powiedz im, że, moim zdaniem, nie miał czasu, żeby cokolwiek przekazać. To... bardzo ważne – Alan mówił z coraz większym wysiłkiem. – Macie tego faceta, niczego nie przekazał. – Nie wiem tego na sto procent, Valdez. Złapaliśmy go w chwili, kiedy spotkał się z Chińczykami... – Przez chwilę Alan nie mógł wydobyć z siebie głosu, potem zebrał się w sobie i mówił dalej: – I nikt nie przeżył tego spotkania. Tylko on. Zrozumiałeś? Przekaż to jak najszybciej. To bardzo ważne... – Panie Craik, proszę mi wybaczyć, ale ma pan głos jak kupa gnoju. – Proszę... to zrobić – powiedział Alan i przerwał połączenie. Najpierw usłyszał odgłos podobny do dźwięku silnika odkurzacza. Zdawało mu się, że dociera doń z bardzo daleka. Zdziwił się, kiedy przed sobą w odległości kilometra zobaczył światła lądowania. Zgodnie z umową trzykrotnie zamrugał długimi światłami samochodu. Hałas silników narastał i po chwili zobaczył samolot lecący na wysokości paru metrów nad powierzchnią drogi. Przemknął nad nim i zniknął z tyłu. Odgłos silników wzmógł się jeszcze bardziej; samolot skręcił na zachód i zaczął okrążać wzgórze. Alan przestał słyszeć jego silniki i zobaczył w lusterku wstecznym, że Harry zatrzymał ciężarówkę w miejscu, w którym droga wiodąca z Jolkutu łączyła się z autostradą. Dzięki temu oznaczył światłami samochodu początek pasa startowego; poza tym pewnie nie chciał jechać autostradą w czasie lądowania. Na północy znów pojawiły się światła lądowania. Alan pomyślał, że Stevens zbyt wcześnie zszedł tak nisko. Samolot zbliżał się z każdą
sekundą, minął światła prowadzonej przez Harry'ego ciężarówki, wylądował i zatrzymał się na północ od niego. Alan podjechał do samolotu i zaparkował samochód przy jego boku. Harry przypiął już Dukasa do prawego, tylnego siedzenia. Przedniączęść kokpitu rozjaśniało czerwone i zielone światło tarcz czujników. Soleck podszedł do Alana, wyciągnął ku niemu rękę i zobaczył, że jego dowódca chwieje się na nogach. – Jezus Maria... panie komandorze... – Shreed jest w ciężarówce – powiedział Harry. – Wciąż żyje. Alan położył swoją zdrową dłoń na jego prawym ramieniu. – Będziesz musiał usiąść z tyłu. – Nie lecę z wami. – Nie zostawię cię tutaj! – krzyknął Alan i oparł się o kadłub samolotu. Harry podtrzymał go i powiedział: – Za godzinę już mnie tu nie będzie. – Harry... nie ukryjesz się w tym kraju. Nie poradzisz sobie sam. – Nie będę sam, stary. Zamierzam przejść przez góry do Taszkientu. Alan spojrzał na niego pytająco. – Idę z Anną – powiedział Harry. Uśmiechnął się i delikatnie poklepał Alana po ramieniu. – Jak myślisz, kto zastrzelił przełożonego Shreeda? Duch Święty? Alan przypomniał sobie tę scenę. Chiński oficer zatoczył się do tyłu, a potem padł na twarz. To wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne i odległe, jakby Harry opowiadał mu jakąś zmyśloną historię. Harry sporządził z Soleckiem prowizoryczne nosze, na których wsunęli Shreeda do włazu samolotu i dalej, do wnętrza ładowni. Soleck obwiązał nosze sznurkami spadochronu i Shreed wyglądałjak ofiara olbrzymiego pająka. Alan opierał się o ramę włazu. Miał ochotę się położyć, coraz gorzej widział, słabł coraz bardziej od upływu krwi. – Ufasz Annie? – zapytał. – Spytaj mnie o to za pięć dni. – Harry obwiązywał lewą dłoń Alana nową warstwą bandaża. – Kiedy się z nią... ? – W miasteczku. Potrzebowała profesjonalnej pomocy, więc jej pomogłem. Myślę, że ona szuka kogoś, kto stanąłby po jej stronie. Kogoś, kto by jej towarzyszył. Ja będę tym kimś. Więcej opowiem ci w domu, nad kuflem piwa.
Alan nie w iedział, co powiedzieć, więc objął Harry'ego i mocno go uścisnął. W kokpicie Soleck zapiął już pasy. – Wiesz, jak zamknąć właz od zewnątrz, Harry? Harry pokiwał głową. Alan podniósł swój hełm. Z przodu Stevens krzyczał coś do niego o paliwie i o ciemnościach. To było coś ważnego, ale dla Alana najważniejszy był w tej chwili jego przyjaciel Harry, który stał pod włazem z uśmiechem maniaka na twarzy. Alan zapiął dolne pasy i przechylił się w stronę włazu. Harry od bardzo dawna nie uśmiechał się w ten sposób. – Trzymaj się, Harry. Uważaj na siebie. – To wy macie ważną osobistość na pokładzie, Al. Powodzenia. Spojrzeli sobie w oczy. Harry zaczął zamykać właz, ale po chwili znowu go otworzył, wsadził głowę do środka i powiedział: – Poinformuj ich, że cena za materiały Anny podskoczyła do dwóch milionów! Poklepał kolano Alana i zatrzasnął pokrywę włazu. Alan nie zdążył mu odpowiedzieć. W czterdzieści sekund później ich samolot oderwał się od powierzchni drogi.
39 Nad południowo-zachodnią częścią Pakistanu, 02.30 czasu Greenwich (06.30 czasu lokalnego) Komandor Craik nie odpowiada – Soleck odezwał się do Stevensa po raz pierwszy od godziny. Stevens był półprzytomny. Obudził się zdezorientowany i obolały. Przeciągnął się, żeby rozluźnić zdrętwiałe od wielogodzinnego siedzenia w fotelu pilota mięśnie, i powiedział: – W tej chwili nie możemy nic na to poradzić, Soleck. Soleck wyjrzał przez przednią szybę kokpitu na pofalowany krajobraz oświetlony promieniami wschodzącego słońca. Na małym ekranie przedniego siedzenia widniał odczyt radaru. Wolałby, żeby Alan Craik odzyskał przytomność. Poprawna interpretacja odczytów radaru ESM wymagała doświadczenia i Soleck musiał sprawdzać każdy kontakt na specjalnej karcie. Craik umiałby odczytać większość sygnałów z pamięci. – Radar „Wysoki Król" aktywny na wschód od Karaczi; to musi być stacją radarowa w Sonmiah. – Nie jestem specem od wywiadu, Soleck. Co to jest „Wysoki Król"? – To radar przeciwlotniczy. Jeśli my go namierzyliśmy, to on nas też. – Jeśli zejdziemy niżej, to paliwo nam się skończy, zanim dolecimy do wybrzeża. – Wiem. Stevens nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek przedtem był tak zmęczony jak teraz. Jego umysł był jakby rozciągnięty; musiał pojmować fakty przekraczające granice codziennego doświadczenia. Był w powietrzu od paru dni; większość z tego czasu pilotował samolot na niskich wysokościach i to na dodatek w górach. Dwukrotnie w czasie powrotnego lotu lokalne stacje kontroli ruchu powietrznego kazały im zawrócić. Za pierwszym razem Stevens naopowiadał im jakichś bzdur, za drugim w ogóle nie odpowiedział na wezwanie. W gruncie rzeczy mieli prawo ostrzelać ich pociskami rakietowymi ziemia-powietrze, ale nie zrobili tego. Najwyraźniej pakistańscy kontrolerzy ruchu powietrznego skoncentrowali tej nocy całą uwagę na obserwowaniu granic z Indiami. Soleck przejmował od niego stery dwa razy; raz, kiedy lecieli na
północ i drugi raz, kiedy lecieli na południe. Soleck znał się na pilotażu. Prowadził samolot nisko; wysokie, skaliste góry i wzniesienia omijał na wysokości kilkuset metrów. Ale nie potrafiłby zejść nad samą ziemię, tak jak robił to Stevens; zdobycie tej umiejętności wymagało wieloletniej praktyki. Kiedy Soleck przejął stery po raz drugi, Alan Craik przestał odpowiadać na wezwania w interkomie. Stevens zasnął i Soleck nie mógł zostawić sterów samolotu. Teraz, kiedy Stevens się obudził, Soleck chciał pójść do tyłu i sprawdzić, w jakim stanie są znajdujący się tam ludzie. Poczekał minutę, aż Stevens dojdzie do siebie i zapytał: – Jest pan gotowy do przejęcia sterów? – Tak. – Sprawdzę, jak wygląda sytuacja z tyłu. Stevens rozpiął pasy, wstał i przeciągnął się z rozkoszą po godzinie spędzonej w bezruchu. W dole rzeka Porali toczyła swoje wody na zachód, pierwsze odblaski wschodzącego słońca odbijały się od powierzchni fal. Z tyłu dobiegał mdlący zapach krwi. Czerwona struga ściekała z okaleczonej dłoni Alana Craika na jego kolano i dalej, w dół, prawie do krawędzi włazu, gdzie utworzyła sporą kałużę. W świetle świtu jego twarz była nienaturalnie blada. Nawet usta miał jakby pozbawione koloru. Soleck przycisnął kciuk do jego tętnicy szyjnej, po chwili wyczuł słabe uderzenia tętna. Agent KSDM W Dukas był zupełnie nieprzytomny, miał w żyłach mnóstwo morfiny. Jego opatrunki wyglądały na szczelne. Soleck pomyślał, że może dobrze byłoby wlać mu do ust trochę wody, ale nie wiedział, jak poważne były jego obrażenia. Mógł mieć ranę postrzałową brzucha. Lepiej nie dawać mu nic do picia, pomyślał. Ciało leżące w ładowni wciąż oddychało. Soleck nie przyglądał się dłużej obwiązanemu sznurkami spadochronu mężczyźnie. Stanął obok niego, oddał mocz do plastikowej butelki i odstawił ją z powrotem na miejsce między komputery. Spojrzał na trzech rannych, nieprzytomnych mężczyzn i pokręcił głową. Soleck był bardzo młodym człowiekiem. Miał niezwykle żywą wyobraźnię, ale zdarzenia ostatnich godzin znacznie ją przerastały. Na dodatek on sam stanowił część tego wszystkiego; był nie obserwatorem, ale uczestnikiem zdarzeń. Pomimo całego bólu i krwi, było w tym coś wspaniałego. Soleck wrócił do tylnej części kokpitu i pochylił się nad twarzą
swojego dowódcy. Craik był naprawdę odważnym człowiekiem; potrafił posunąć się bardzo daleko – oby nie było to za daleko. Soleck przełknął ślinę i poczuł rosnący ucisk w gardle. – Nie żyje? – zapytał Stevens, jakby nie pytał, tylko stwierdzał fakt. – Żyje. Stracił dużo krwi. – On lubi robić wszystkim niespodzianki. Na pewno się z tego wyliże. Soleck usiadł na swoim miejscu i zaczął zapinać pasy. – Chciałbym mu jakoś pomóc. – Nie wystarcza ci pilotowanie samolotu? – On niedługo umrze. – Co widać na ekranie radaru? – Nic. „Wysoki Król" więcej się nie aktywował; możliwe, że jesteśmy poniżej jego zasięgu. – Do wybrzeża zostało jeszcze sto kilometrów. – A jak daleko jest do lotniskowca? – Nie mam pojęcia. Ale jeśli popłynęli kursem, który mieli wykreślony w niedzielę, to po zatankowaniu czeka nas jeszcze godzina lotu. Za trzy minuty mam zamiar przerwać ciszę radiową. – Za trzy minuty wciąż będziemy nad Pakistanem. – Tak, ale jeśli tuż za granicą wybrzeża nie będzie na nas czekał samolot paliwowy, to resztę drogi do lotniskowca będziemy musieli pokonać wpław. – Samolot paliwowy na pewno tam będzie. – Lepiej, żeby tak było. Soleck spojrzał na mały zielony ekran radaru. Przykrył go dłonią, żeby osłonić go od słońca. Odwrócił na chwilę wzrok i spojrzał raz jeszcze, by się upewnić, że się nie pomylił. Nie pomylił się. Długi wektor przemienił się w kształt przypominający zarys struktury diamentu. Nawet Soleck nie musiał sprawdzać tej sygnatury na karcie odczytów. – Mamy towarzystwo. – Gdzie? Soleck prawie przyłożył twarz do ekranu i zaczął stukać w klawisze konsoli. Pasywny radar S-3 nie podawał wysokości kontaktu, odległość była podana w przybliżeniu. – Co najmniej jeden Su-27 dokładnie za nami. Ma zakres poszukiwawczy około dwustu kilometrów, więc jeśli my właśnie go wykryliśmy, to jest w odległości od dwustu do trzystu kilometrów od nas. – On nas też widzi?
– Nie dowiemy się tego, dopóki nie skieruje na nas wiązki poszukiwawczej. Stevens nie odrywał spojrzenia od przesuwającej się przed samolotem powierzchni ziemi. – Skontaktujmy się z lotniskowcem. Soleck miał kartę komunikacyjną sprzed trzech dni, od tej pory częstotliwości i hasła wywoławcze mogły zostać zmienione. Musiał zacząć wywoływanie na częstotliwości ogólnej, miał nadzieję że nie powiadomi w ten sposób wszystkich okolicznych pakistańskich radiostacji wojskowych o ich obecności w granicach powietrznych ich kraju. – USS „Thomas Jefferson", tu AH 902, odbiór. Obserwował przez chwilę, jak zielony diament na ekranie przesuwał się w ich stronę o centymetr. Potem znowu włączył mikrofon. – USS „Thomas Jefferson", tu AH 902, odbiór. – AH 902, tu „Jefferson", proszę mówić dalej. – „Jefferson", tu „Komandos Jeden". Potrzebujemy paliwa tak szybko, jak to możliwe i mamy... – Soleck przebiegł wzrokiem starą kartę komunikacyjną. – „Wampira" na ogonie. – Przypomniał sobie, że szyfry mogą być nieaktualne, więc mówił otwartym tekstem. – „Komandosie Jeden", tu „Jefferson", potwierdzam potrzebę paliwa i „Wampira" na ogonie. Poczekaj chwilę. Na ekranie radaru tuż za pierwszym uformował się drugi diament. A więc ścigały ich dwa samoloty. – Mam dwa „Wampiry" na ogonie. – Zrozumiałem. „Komandosie Jeden", przejdź na numer czwarty na swojej starej karcie. – Zrozumiałem. Przechodzę. – Soleck oderwał oczy od ekranu radaru, odczytał cyfry ze swojej starej karty komunikacyjnej i wprowadził je do komputera obsługującego radio. – „Komandosie Jeden", tu „Góral Jeden". Czy mnie słyszysz? – Głośno i wyraźnie, „Góralu Jeden". – Podaj mi swoją pozycję, „Komandosie Jeden". Soleck odczytał współrzędne GPS i podał także wysokość, na której lecieli. Potem spojrzał na ekran radaru i powiedział zarówno do Stevensa, jak i do mężczyzny obsługującego radio na odległym samolocie: – Myślę, że oba „Wampiry" właśnie włączyły dopalacze. – Zrozumiałem.
Stevens oderwał wzrok od ziemi i rozejrzał się po niebie nad nimi i za nimi. Soleck zrobił to samo. Żaden z nich niczego nie dostrzegł. – „Komandosie Jeden", lećcie kursem jeden osiem zero. „Texaco"już na was czeka. Zostańcie na tej częstotliwości i nie używajcie szyfrów. Stevens uśmiechnął się do siebie. Soleck spojrzał na mapę. Od wybrzeża dzieliło ich siedemdziesiąt kilometrów. Potem zostałoby jeszcze dwadzieścia do granic wód teiytorialnych. Samolot z paliwem będzie musiał podlecieć naprawdę blisko. Wskaźnik poziomu paliwa nie działał dokładnie poniżej granicy sześciuset litrów, a oni dawno przekroczyli tę granicę. – ,,Texaco'' będzie musiał się z nami spotkać na niskiej wysokości. – Zrozumiałem, „Komandosie Jeden". Przekażę mu to. Oba Su-27 zbliżały się coraz bardziej. Odczyt radaru był jednak na tyle niedokładny, że mogły się znajdować równie dobrze osiemdziesiąt kilometrów za nimi, jak i tuż obok. – „Góralu", „Wampiry" zaczynają podskubywać nam ogon. Sto dwadzieścia kilometrów przed nimi Chris Donitz obrócił odrobinę przód swojego samolotu i skierował go wprost w kierunku znajdującego się gdzieś na północy S-3. Jego skrzydłowy wykonał identyczny manewr. Wtedy Donitz wywołał dowódcę szwadronu na częstotliwości bojowej, mając nadzieję, że nowe hasło wywoławcze zadziała. – Proszę o pozwolenie na włączenie radaru. – Udzielam pozwolenia – odpowiedział lecący paliwowym samolotem S-3 kapitan Rafehausen. Radiooperator Donitza aktywował radar AWG-9, który do tej pory pozostawał w stanie gotowości. S-3 leciał nisko, widać było wyraźnie strumień jego radaru. Dwa wrogie kontakty, bez włączonych radarów poszukiwawczych, znajdowały się w odległości trzydziestu pięciu kilometrów za S-3 i szybko zmniejszały dystans. – „Duży Orle", tu „Góral Jeden". Są w odległości trzydziestu pięciu kilometrów i wciąż się przybliżają. Mamy ich przycisnąć? „Duży Orzeł" spojrzał na zegarek. Była trzecia zero trzy czasu Greenwich. Uśmiechnął się ponuro pod swoją maską tlenową i powiedział: – „Gracze", tu „Duży Orzeł", otwórzcie swoje koperty. W całej grupie uderzeniowej piloci albo nawigatorzy zaczęli już wprowadzać nowe szyfry do systemów komunikacyjnych swoich
samolotów. Według GOM-a wszystko powinno działać jak należy. To był zupełnie nowy zestaw kodów. Rafe poczekał chwilę, potem nacisnął przycisk SZYFR na konsoli komunikacyjnej i patrzył, jak jego samoloty zaczynają się pojawiać na wykresie operacyjnym. Jako drugi pojawił się „Góral Jeden". – „Góralu Jeden", tu „Duży Orzeł". Weźcie się za nich. – Odpalili pocisk! – Soleck nacisnął kciukiem przycisk wyrzutni tiar i folii zakłóceniowej i zaczął pokrywać niebo wabikami. Stevens wykonał ostry zakręt i zwiększył obroty silnika, nie zważając na to, że lecą na resztkach paliwa. Skręcił na wschód, prosto ku wschodzącemu słońcu. Pierwszy pocisk zanurkował z nieba wysoko nad nimi, zgubił ich trop i detonował w odległości dwustu metrów od nich. Następny nie dał się nabrać na pierwszą chmurę folii zakłóceniowej i detonował dopiero w drugiej. Olbrzymia pięść wybuchu uderzyła w dolną część samolotu. Soleck sprawdził odczyty instrumentów, spojrzał na Stevensa i krzyknął: – Jeszcze ciągle żyjemy! To był dla Solecka dzień pełen nowych doświadczeń. Donitz przeleciał nad granicą pakistańskiego wybrzeża na pełnym dopalaniu, a potem zaczął stopniowo schodzić z wysokości sześciu tysięcy metrów. Su-27 znajdowały się na północ od niego na wysokości nieco mniejszej niż trzy tysiące metrów. Donitz chciał jak najszybciej skupić ich uwagę na swoich tomcatach F-14. Atak z dużej odległości spowodowałby przynajmniej rozbicie ich formacji i pozwoliłby później jego samolotom zmierzyć się z przeciwnikami w pojedynkę. Wprowadził dane celu do pamięci pocisku Buffalo AIM 54Cs i nacisnął przycisk odpalenia. – „Lis Jeden". Ważący pół tony pocisk odłączył się od skrzydła samolotu i wyskoczył do przodu z takim rykiem, że zatrząsł się cały pokład lecącego z pełną prędkością tomcata. Po pięciu sekundach odpalił drugi pocisk. – „Lis Dwa". Odległość nie była zbyt duża; w idealnych warunkach AIM 54 mógł zniszczyć cel znajdujący się w odległości stu mil morskich. Biorąc pod uwagę położenie celu na wprost i przewagę wysokości, warunki były bliskie ideału. Donitz wywołał swojego skrzydłowego.
– „Góral Dwa". Smarku, weź ich w kleszcze od lewej. Nikt już nie pamiętał, kiedy i dlaczego zaczęto nazywać porucznika o nazwisku Breslau Smarkiem. – Zrozumiałem. – Weź tego od lewej. – Od lewej. Zrozumiałem. Zbliżające się myśliwce prawdopodobnie dostrzegły już lecące w ich stronę AIM 54 i zaczęły robić uniki. Tomcaty miały przeciwników prawie dokładnie przed sobą, więc żeby utrzymać ich w zasięgu swoich radarów, musiały wykonać tylko drobne korekty kursu. Pociski AIM 54 przechodziły na tryb samonaprowadzania dopiero na kilka kilometrów od celu, ale biorąc pod uwagę odległość i różnicę wysokości, Su-27 miały ograniczone pole manewru i nie mogły usunąć się poza ich zasięg, zmieniając po prostu kurs. W rezultacie ten atak z dużej odległości zupełnie rozbił szyk polującej na samotny S-3 formacji. Donitz pomyślał, że przynajmniej jeden z samolotów Su-27 musiał być zupełnie nowy. Oba leciały teraz na wysokości mniejszej niż tysiąc dwieście metrów w odległości kilku kilometrów od siebie. S-3 znajdował się po jego lewej stronie, leciał tak nisko, że piloci wrogich myśliwców na pewno nie widzieli go już na ekranach swoich radarów. Smark, skrzydłowy Donitza, skręcił na lewo, oddalił się na odległość dwóch tysięcy metrów i odpalił jeden ze swoich pocisków dalekiego zasięgu w stronę lecącego na wschodzie Su-27. – „Lis Jeden'*. Jeden pocisk A1M 54 Cs kosztował amerykańskiego podatnika milion dolarów. Właśnie kupili załodze S-3 nowe życie za trzy miliony dolarów. – Nasze tomcaty odpaliły pociski rakietowe! ..Wampiry" nie namierzają nas swoimi radarami. – Już nigdy nas nie zobaczą! – powiedział Stevens, jakby składał przysięgę. Obrócił samolot z powrotem na południe i maksymalnie zmniejszy! obroty silnika. Zeszli o parę metrów niżej, więc pilotowanie zaczęło przypominać przejażdżkę kolejką górską. Lecieli na tyle nisko, że wiejące nad ziemią wiatry mogły w każdej chwili zepchnąć ich z kursu. Stevens miał twarz mokrą od potu. Wskaźnik poziomu paliwa pokazywał trzysta litrów i wciąż opadał. – Smarku, odbij na lewo!
Oba Su-27 oddaliły się od siebie, uciekając przed pociskami A1M 54. Żaden z trzech pocisków nie trafił w cel, ale Su-27 były teraz tak daleko od siebie, że para tomcatów mogła się zmierzyć z pojedynczymi przeciwnikami. Donitz nie miał ochoty stawać do równej walki z wrogiem dysponującym nowszymi, lepiej wyposażonymi maszynami. Wolał ich pokonać sprytnym, taktycznym posunięciem. Pierwszy Su-27 zmienił kurs, żeby ustawić swój radar na Smarka, który oddalał się na zachód. Donitz zmniejszył obroty silnika i skierował się w jego stronę. Przeciwnik wahał się przez sekundę, a potem odpalił pocisk i zawrócił. Pocisk po chwili stracił radarowy kontakt z celem. To jakiś żółtodziób, pomyślał Donitz. Skręcił i nie zmieniając obrotów silnika, utrzymał stałą prędkość, obniżywszy wysokość lotu. Chciał zaatakować po wykonaniu niepełnego okrążenia. Lecący przodem myśliwiec odwróci! się od Smarka, który leciał wprost na wschód. Chyba w ogóle zapomniał już o Donitzu. Skierował swój samolot na zachód i dostał się w zasięg sparrowa AIM 7. Donitz nacisną! przycisk odpalenia i naprowadził sterowany radarem pocisk na cel. Przy końcu powolnego skrętu przeciwnik nie miał wystarczającej energii; właściwie nie miał wyjścia z tej sytuacji. Wypuścił zasłonę antyradarow ą, skręcił na wschód i przyspieszył. Ale było już za późno. Pocisk AIM 7 rozerwał osłonę prawego silnika Su-27 i zniszczył prawy stabilizator poziomu. Wrogi samolot stanął na chwilę dziobem do dołu i zaczął spadać, wirując wokół własnej osi. Donitz zobaczył, że pilot zdążył się katapultować. – O jednego mniej. Smark stoczył tymczasem zażarty pojedynek rakietowy z drugim myśliwcem. Oba samoloty, po wystrzeleniu flar i zasłon przeciwradarowych, wyszły z niego bez szwanku. Donitz był wyżej, miał więcej energii i więcej czasu, więc pomyślał, że powinien zająć się też tym drugim samolotem. Skręcił na zachód i zaczął schodzić niżej. Smark skręcił w lewo, w stronę słońca i zaczął wspinać się do góry. – To są Chińczycy! – warknął, kiedy wychodził ze skrętu. Ten drugi wrogi pilot nie był ignorantem. Nie poleciał za Smarkiem w stronę słońca ani ku czekającemu z gotowymi do odpalenia pociskami Donitzowi. Nie tracił też sterowanych podczerwienią pocisków na widoczny na tle wschodzącego słońca cel. Kiedy wyszedł z zakrętu na wschód, natychmiast zwiększył obroty i skręcił z powrotem na zachód,
zostawiając za sobą smugę w kształcie litery S. Zanim Smark zdążył się zorientować, przeciwnik uciekł z jego zasięgu. To był świetny manewr. Ale Donitz wciąż miał nad nim przewagę wysokości. Jak cierpliwy myśliwy poczekał, aż jego zwierzyna zacznie wykonywać drugączęść uniku, i dopiero wtedy podążył za nią. Znowu zwolnił, żeby pozostać ponad tamtym samolotem. Kiedy jego tomcat przechylił się ku górze, zwiększył szybkość do maksymalnej i siła przyspieszenia dosłownie wcisnęła go w fotel. Po chwili zaczął dostrzegać gwiazdy. Mógł tylko zgadywać, co robi pilot wrogiego samolotu. Zamierzał zaskoczyć tamtego pilota, kiedy będzie wychodził z ostatniego skrętu. Po dłuższej chwili wyczuł, że nadszedł właściwy moment i nacisnął przycisk odpalenia. – „Lis Dwa". Sterowany podczerwienią pocisk nie miał żadnych problemów z trafieniem w pędzący na tryskających białym ogniem dopalaczach samolot, który po chwili cały zamienił się w kulę wielokolorowego ognia. Rakieta musiała trafić w zbiornik paliwa. Nie widać było żadnego spadochronu. – Hej. ten koleś był mój! – powiedział Smark urażonym tonem. Donitz wyszedł z zakrętu i zwolnił, pozwalając swojemu radiowcowi zająć się poszukiwaniem następnych wrogich samolotów. Obaj nie mieli już zbyt dużo pocisków ani paliwa; spotkanie z następnymi przeciwnikami mogło skończyć się katastrofą. Przypomniał sobie doskonały manewr unikowy pilota drugiego myśliwca i oślepiający błysk eksplozji. To był dobry pilot. To był martwy pilot. – Zamknij się, Smarku. Rafe słuchał przebiegu zdarzeń i reagował na nie całym ciałem. W czasie, kiedy skupiał się na prowadzonej przez jego dwa tomcaty walce, zszedł odrobinę z kursu. Był już w odległości kilku kilometrów od wybrzeża Pakistanu. – „Komandosie Jeden'", ile masz jeszcze paliwa? – Poniżej trzystu litrów. – Już do ciebie lecę. Rafe skorygował kurs i przyspieszył do maksymalnej prędkości. Musiał dotrzeć do drugiego S-3 w ciągu paru minut i doprowadzić do połączenia w taki sposób, żeby tamten samolot nie musiał w ogóle
manewrować. A Stevens powinien trafić do kosza za pierwszym razem. Rafe schodzi! z każdą chwilą trochę niżej, żeby zwiększyć prędkość lotu. Samolot zwiadowczy E-2C zameldował, że w pobliżu nie ma żadnych wrogich jednostek. „Komandos Jeden" znajdował się o trzydzieści pięć kilometrów na północ od niego i powoli zbliżał się w jego stronę na bardzo niskiej wysokości. Rafe nie przestawał schodzić coraz niżej. Zamierzał dolecieć do punktu położonego w odległości dwóch tysięcy metrów na wschód od drugiego S-3 i zrównać się z. nim jednym ostrym skrętem, który pozwoliłby mu szybko wytracić prędkość. Wiedział, że oba tomcaty pozbyły się większości pocisków i paliwa, więc potrzebował do osłony tankowania nowych myśliwców. Co prawda zdawał sobie sprawę z tego, że znajdowali się teraz nad terytorium Pakistanu, więc sprowadzenie większej liczby samolotów mogłoby wyglądać jak próba dalszej eskalacji konfliktu. Ale admirał był daleko stąd. Teraz on tutaj rządził. – Kontakty na współrzędnych zero zero pięć, odległość trzysta kilometrów – zameldował samolot zwiadowczy E-2C. – „Górale Jeden" i „Dwa" zawracajcie. „Uzbrojeni Bandyci", osłaniajcie nasze tankowanie. Sześćdziesiąt kilometrów za nim dwa F-14 opuściły formację patrolu bojowego i pomknęły w stronę wybrzeża Pakistanu. Samoloty Donitza zawróciły w stronę oceanu. Wzdłuż całego pakistańskiego wybrzeża wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze uaktywniły swoje radary poszukiwawcze i przygotowały się do odpalenia. Rafe miał bombowce FA-6B i samoloty szturmowe F-18, za pomocą których mógłby unieszkodliwić wyrzutnie pocisków rakietowych. Ale jeśli zaczęliby teraz strzelać do pakistańskich urządzeń wojskowych, to nie można byłoby już uniknąć wybuchu wojny. I Rafe dobrze o tym wiedział. Soleck zobaczył, że po ich lewej stronie aktywuje się wyrzutnia pocisków rakietowych klasy ziemia-powietrze i nastawił w jej kierunku radar systemu MARl. Alan Craik powiedział mu, że okręty często się myliły i uznawały wiązkę fal o wysokiej częstotliwości za radar namierzający cel ataku – operatorzy wyrzutni mogli popełnić ten sam błąd. Soleck nacisnął przycisk trybu wyobrażeniowego. Wskazówka poziomu paliwa spadła poniżej stu pięćdziesięciu litrów.
Rafe w końcu osiągnął zamierzony punkt ostrego zakrętu. – Trzymajcie się! Skręcał cały czas, obserwując odczyt prędkościomierza. Czekał, aż osiągnie szybkość stu osiemdziesięciu węzłów; wtedy wyjdzie z zakrętu, minie nieznacznie drugi S-3 i bez trudu zrówna prędkości obu samolotów. Wszystko poszło zgodnie z planem. Stevens był dokładnie tam, gdzie Rafe spodziewa! się go zastać. I trwał nieruchomo jak skała. – Wysuńcie rurę. Samolot Alana miał osmaloną tylną część kadłuba. Rafe przysunął się do jego boku i zmniejszył obroty silnika. Stevens obserwował samolot paliwowy z odległości dwóch kilometrów; najpierw wykonał zgrabny zakręt, potem przysunął się do boku jego samolotu i ustawił w idealnej pozycji. Rzucił okiem na wskaźnik poziomu paliwa – był na zerze. Miał tylko jeden strzał do kosza, który był coraz bliżej, bliżej. Już. Stevens odrobinę zwiększył obroty, podniósł przód samolotu o włos w górę, jeszcze trochę zwiększył obroty i przesunął samolot o pół metra w lewo. Powinno być dobrze. Było dobrze. Zwiększył obroty po raz ostatni, samolot niczym ranne zwierzę rzucił się do przodu i lejek ich rury trafił do kosza. Do wnętrza zbiorników zaczęło spływać paliwo JP-5. Soleck patrzył na niego z uwielbieniem, które mile połechtałoby każdą żyjącą istotę. Ręce Stevensa były nieruchome jak skała, ale jego lewe kolano zdradzało tendencję do drżenia. Wyrzutnia rakiet ziemia-powietrze przestała namierzać ich swoim radarem. Nawet z tfcj wysokości widać było błękit Oceanu Indyjskiego. Mieli osłonę myśliwców i paliwo. Nagle Stevens zdał sobie sprawę z tego, że może im się udać. Waszyngton, 03.00 czasu Greenwich (22.00 czasu lokalnego) Na dużym ekranie pokoju nawigacyjnego GOM-a Rose widziała, jak dwa nowe kontakty zawracają na północ. Dookoła słychać było szmer wielu rozmów, ale ona nie zwracała na nie uwagi. W końcu GOM skończył rozmowę z prezydentem i odłożył słuchawkę telefonu. Z jakichś powodów unikał jej wzroku. – Są już nad wodami międzynarodowymi – ogłosiła krępa kobieta z komandorskimi dystynkcjami na ramieniu. Szmer rozmów się wzmógł. Ale Rose to nie obchodziło. Wstała i
zaczęła iść w stronę GOM-a, który rozmawiał właśnie z dyrektorem CIA i z jakimś nieznanym jej admirałem. Krępa kobieta wcisnęła jej w dłoń kubek z kawą. – Proszę to wypić. Wszystko będzie dobrze. – Dziękuję pani – odpowiedziała Rose, zapominając, że sama też ma już pełny komandorski stopień. Wypiła łyk kawy. Uniwersalne lekarstwo marynarki, pomyślała. Kawa smakowała tak samo jak na okręcie; była gorzka i nieświeża. Wiedziała tylko, że jej mąż Jest nieprzytomny z powodu upływu krwi'*. Tyle powiedział z pokładu S-3 jakiś bardzo młody mężczyzna. Duży błękitny ekran, na którym wyświetlono obraz stoczonej nad Pakistanem walki, był pusty. Nikt się już nim nie interesował. Kryzys został zażegnany, przynajmniej doraźnie, ponieważ można było jeszcze oczekiwać jakiejś reakcji ze strony Chin i dyplomatycznych protestów Pakistanu. Kiedy na ekranie pokazano aktualne rozstawienie innej grupy bojowej, tym razem znajdującej się w Cieśninie Tajwańskiej, kubek Rose był już pusty. Wroga łódź podwodna znajdowała się blisko amerykańskiego lotniskowca, który trzymał w szachu chińskie wyrzutnie rakietowe skierowane w stronę Tajwanu. Chińska grupa bojowa stała naprzeciw gotowa do wymiany pocisków z Amerykanami. Chińczycy nie mieli najmniejszych szans, a zachowywali się tak, jakby byli pewni swojej przewagi i ostatecznego zwycięstwa. Kiedy pociski zaczną przelatywać nad Cieśniną Tajwańską, będzie to oznaczało koniec znanego wszystkim świata. Nic już nie będzie takie samo, jak przedtem. Do upłynięcia terminu postawionego Indiom przez Chiny ultimatum pozostało dwadzieścia minut. Do tego wszystkiego doprowadził George Shreed. To przez niego jej mąż wykrwawia się teraz w samolocie, to przez niego Ameryka jest na skraju wojny, która może spowodować zniszczenie całych kontynentów. W tym momencie jeden zbyt daleki zakręt jakiegoś pilota, jeden pocisk wystrzelony nad Tajwanem może spowodować reakcję łańcuchową, która doprowadzi do katastrofy o zasięgu globalnym. Wystarczy jedna, jedyna kropla, która przepełni miarę. Stała z pustym kubkiem w ręku, nie zwracając uwagi na prowadzone wokół niej rozmowy. Śledziła oczami przebieg zdarzeń w Cieśninie Tajwańskiej, ale wszystkie jej myśli skupione były wokół jednego samolotu, który właśnie w tej chwili podchodził do lądowania na
macierzystym lotniskowcu. Nie mogła zobaczyć, jak nagle i zdecydowanie opada w dół, nie mogła też słyszeć łoskotu, z jakim uderza o powierzchnię pokładu. Nie mogła usłyszeć gasnącego ryku silników. Nie widziała lekarzy i członków obsługi pokładu biegnących w stronę samolotu; wszystko to było zbyt mało ważne, by mogło trafić na ekran dowódczy GOM-a. Nie widziała tego wszystkiego, więc wyobrażała sobie różne zakończenia; w niektórych pojawiał się ogień, w innych nie. Odgłosy powszechnej radości wyrwały ją z podobnego do transu zamyślenia. Krępa pani komandor wyściskała ją, a potem poszedł w jej ślady jakiś adiutant. Ktoś uderzył pięścią w stół i zaśmiał się głośno. Rozejrzała się dookoła. W każdym razie nie cieszyli się z udanego lądowania S-3 Alana. Spojrzała na wiszący na ścianie zegar; do upłynięcia terminu chińskiego ultimatum pozostała jeszcze minuta. – Pakistan prosi o rozejm! – krzyknął ktoś na korytarzu. – Chiny patrzą na to przez palce! Rose Craik zdziwiła się, że wiadomość o uniknięciu wybuchu trzeciej wojny światowej tak mało ją obeszła, przywołała jednak uśmiech na twarz i dalej patrzyła w ekran. W jakiś sposób zdawała sobie sprawę z tego, że po tym, jak Pakistan poprosił o rozejm, chińskie ultimatum przestaje być groźne. Chiny będą musiały się wycofać na oczach całego świata. Chociaż cieszyła się z tego, że jej kraj uniknął niebezpieczeństwa wojny, jej dusza była gdzie indziej. Dwukrotnie próbowała napić się z pustego kubka. W końcu jakiś wysoki mężczyzna podszedł do niej z boku i położył jej dłoń na ramieniu. – Są już na „Jeffersonie" – powiedział głównodowodzący operacji morskich. – Wszyscy na pokładzie samolotu żyją. – Uśmiechał się do niej; reszta jego słów utonęła w wypełniającym jej uszy szumie.
Część trzecia Ostatnie słowa
Cmentarz Świętego Anzelma, Waszyngton To był jeden z tych parnych, mglistych letnich dni, kiedy pogoda sprawia, że przylatujący do Waszyngtonu ludzie zaczynają podejrzewać, że pomylili samoloty i wylądowali gdzieś w tropikach. Alan Craik i Mike Dukas stali na pokrytym trawązboczu, u stóp którego, pomiędzy starymi nagrobkami, wznosił się przykryty kwiatami kopczyk. Alan miał lewą rękę zawieszoną na temblaku; Dukas miał na sobie obojczykowy aparat ortopedyczny – nadgarstki obu rąk podtrzymywała mu cienka, plastikowa uprząż. Patrzyli bez słowa, jak od grobu odchodzą kolejni żałobnicy; na pogrzeb przyszli głównie mężczyźni. Nie było ich wielu, może dwudziestu. Większość czekała, aż grób zostanie wypełniony ziemią i przykryty kwiatami, gdy to nastąpiło, niektórzy z nich zaczęli pochylać się nad świeżą mogiłą i kłaść jakieś drobne przedmioty na szczycie sterty kwiatów. Teraz w końcu zaczęli powoli odchodzić. W ich stronę zaczął wspinać się jakiś nieznany Alanowi ubrany w ciemny garnitur mężczyzna. Chyba nie było go przedtem w tłumie żałobników. – Jest Menzes – mruknął Dukas; były to pierwsze od trzydziestu ni inut słowa, jakie wymienili między sobą. – wydział dochodzeń wewnętrznych CIA. Menzes powoli wchodził pod górę. Kiedy dzieliło go od nich już tylko parę kroków, przystanął, spojrzał na Dukasa i pokiwał głową, jakby potwierdzając coś, co Dukas powiedział. – Menzes – przedstawił się, wyciągając do Alana dłoń. – Al Craik. – Tak właśnie myślałem. – Menzes zamilkł na sekundę i odchrząknął. -Przeprosiłem już pańską żonę, ale moje przeprosiny należą się i panu. Wyprostował się i powiedział: – Bardzo mi przykro. Alan pokiwał głową. Menzes stanął obok Dukasa i we trzech patrzyli na świeży grób, przy którym stały już tylko cztery osoby. – Co oni kładli mu na grobie? – zapytał Alan. – Medale. – Menzes znowu się wyprostował. – Medale za służbę wywiadowczą. Stojący przy grobie ludzie rozeszli się, jeden z nich zaczął wspinać się w ich stronę. Był stary i z trudnością poruszał się w tym upale.
– „Najlepszy oficer służb wywiadowczych swojego pokolenia" – zacytował Menzes. – Ten, który wygłaszał mowę pogrzebową, powiedział o nim też: „Największy amerykański patriota od czasu Williama Caseya". Starszy człowiek powoli wspinał się pod górę. – Nie przyszła żadna z grubych ryb. Myślałem, że chociaż Partlow się pojawi, ale zabrakło mu na to jaj. Przyszła tylko sama stara gwardia. Starszy człowiek był już na tyle blisko, że widzieli spływające mu po twarzy łzy. Ciężko oddychał, był czerwony i spocony z wysiłku. Przystanął w odległości pięciu metrów od nich, pochylił głowę jak byk szykujący się do ataku i czekał, aż oddech wróci mu do normy. Nie spuszczał z nich oczu ani na sekundę. Kiedy odsapnął, zaczął wrzeszczeć: – Zabiliście go, dranie! My dobrze wiemy, kim jesteście. Zabiliście go! Polowaliście na niego jak na jakieś zwierzę, a nie jesteście godni, żeby lizać jego buty! Dranie! W kącikach jego ust zaczęła zbierać się biała piana. Jeden z żałobników wszedł na górę, objął go i rzuciwszy im krótkie, nienawistne spojrzenie, zaczął prowadzić go w dół zbocza. Staruszek wciąż wykrzykiwał obelgi pod ich adresem. – „Times" napisał, że on był lojalnym Amerykaninem i że jego kariera była błyskotliwa. – Taka jest oficjalna wersja. – Co oni od niego dostali? – zapytał Dukas. – Nic. Nie odzyskał przytomności – Menzes wpatrywał się w grób – ale na dyskietce, którą otrzymałeś od tej kobiety, było dość dowodów zdrady, żeby go powiesić. I to wielokrotnie. Alan zaczął iść w dół; pozostali dwaj ruszyli za nim. Szli ostrożnie, omijając stare, kamienne nagrobki z wyrytymi na płytach zapomnianymi imionami. Alan stanął przy pokrytym kwiatami kopczyku i zapytał: – Czy możemy być pewni, że to on tu leży? – A czy w ogóle możemy być pewni czegokolwiek? Pierwszy odszedł od grobu Menzes i skierował się w stronę bramy. Alan i Mike ruszyli za nim. Po chwili zaczęli rozmawiać o innych rzeczach, jakby oddalenie się od grobu uwolniło ich od przymusu milczenia. Menzes, który chyba w ogóle wiedział dużo o wszystkim, zapytał Dukasao Sally Baranowski. Dukas powiedział, że właśnie trwa jej rehabilitacja i że stara się odzyskać córkę. Nie wspomniał ani słowem o tym, że między Sally a nim nie stało się to, co się miało stać; on leżał w
szpitalu, a jej życie tymczasem pobiegło własnym torem. – To miła kobieta – powiedział Menzes. – Przesłuchiwaliśmy ją; była czysta, ale stara gwardia miała coś przeciwko niej z powodu... – urwał i wskazał głową w stronę grobu. – Przydzielono jej dawne stanowisko – powiedział Dukas. – Wiem. – Tobie też? Menzes zaśmiał się i odpowiedział: – Jeszcze nie. Ale wciąż próbują. A co z tobą? – Jak tylko zrzucę ten pieprzony aparat, wyjeżdżam do Holandii. Nie chciałbyś popracować dla Trybunału do spraw Zbrodni Wojennych? Potrzebni mi tacy prostolinijni goście jak ty. Menzes znowu się zaśmiał. – Wydaje się, że zaledwie wczoraj mówiłem to samo do twojego człowieka, Trifflera. To porządny gość. – Wszyscy jesteśmy porządnymi gośćmi – mruknął Alan. – Tylko po prostu nikt inny tak o nas nie myśli. Zatrzymali się przy samochodzie Alana. Alan potrząsnął trzymanymi w zdrowej ręce kluczykami i zapytał: – A może on rzeczywiście był najlepszym oficerem służb wywiadowczych swojego pokolenia? – On był zdrajcą – odparł Menzes z ponurym wyrazem twarzy. – Być może był niespełna rozumu, być może miał dobre intencje. Ale był zdrajcą i to my wygraliśmy! – To dziwne, ale nikt nie gra nam fanfar. Menzes wzruszył ramionami. Dukas się uśmiechnął. Alan pokręcił głową.