GORDON
KENT
TAJNA WOJNA
Przekład MACIEJ PINTARA
AMBER
Tytuł oryginału Force Protection
Redakcja stylistyczna Eu...
7 downloads
16 Views
2MB Size
GORDON
KENT
TAJNA WOJNA
Przekład MACIEJ PINTARA
AMBER
Tytuł oryginału Force Protection
Redakcja stylistyczna Eugeniusz Melech
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta Renata Kuk Małgorzata Lazurek Ilustracja na okładce Copyright © GeorgeHall/Corbis/ZEFA Copyright © David Zimmerman/Corbis/ZEFA Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber
Druk Finidr. s.r.o., Ćesky TeSin Originally published in English by HarperCołlinsPublishers Ltd under the title: Force Protection. Copyright © Gordon Kent 2004. The Author asserts the moral right to be identified as the Author of this Work. All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2491-8
Warszawa 2006. Wydanie I
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Analitykom wywiadu, którzy oddzielają prawdę od kłamstw.
Prolog Stary słoń tupnął. Słonica zignorowała nagą gałąź akacji, która upadła u jej stóp, i odwróciła lekko głowę. Słoń znów tupnął i parsknął. Słonica zrobiła krok w jego stronę, potem spojrzała niepewnie w dół na słoniątko. Słoń tupnął jeszcze raz. Całe stado podniosło głowy. Stary słoń nastawił uszu. Tupnął głośniej i zatrąbił. Rozlegał się dźwięk, który znały wszystkie słonie. W powietrzu unosił się obcy zapach metalu. Zbyt blisko. Słonica ze słoniątkiem u boku ruszyła wzdłuż niemal suchego strumienia.
Stado poszło w jej ślady. Poruszała się szybko i lekko, przeciskając swoje cielsko między drzewami lub po prostu powalając spróchniałe pnie. Chciała dotrzeć w bezpieczne miejsce, gdy słoń osłaniał ich od tyłu. Tuż obok niej rozległ się odgłos, jakby ktoś wyrywał drzewo z korzeniami. Odwróciła się. Czuła zapach strachu, własnego i sióstr wokół niej. Słoniątko klęczało pod drzewem, osuwając się wolno na ziemię. Wiedziała, że już po nim. Tamten odgłos się powtórzył. Coś uderzyło ją w głowę i ukłuło w ucho. Zaryczała z bólu. Jedna z jej sióstr potknęła się, przewróciła i już nie wstała. Wokół rozlegały się głośne grzmoty. Widziała, jak młody słoń upada ciężko, wierzga nogami, ryje nimi suchą ziemię, wydając okrzyk śmierci. Krzyki stada świdrowały powietrze, niosły się kilometrami, stanowiąc ostrzeżenie dla innych słoni. Strach i śmierć. Wściekła i przerażona kręciła się w kółko, szukała napastników, bestii zabijających jej rodzinę. Wołała z dziką nienawiścią stojąc nad martwym słoniątkiem, dopóki kolejny huk nie zakończył jej życia. Był wielkim, pewnym siebie białym mężczyzną. Uśmiechał się szyderczo. Jego czarni żołnierze bali się go. Szedł między ofiarami rzezi. Jego „chłopcy” już odcinali słoniom kły, z dwóch zwierząt ściągali skórę. Młodsi brali ogony na bransolety. Pokręcił głową nad dwoma martwymi słoniami. - To strata amunicji - powiedział z wyraźnym afrykanerskim akcentem do młodego czarnego mężczyzny. - Nie ma sensu ich zabijać. Nie opłaca się. Chłopak skinął głową. Wciąż miał wytrzeszczone oczy po masakrze słoni. Afrykaner uważał, że strzelanie do tych zwierząt to doskonały trening dla jego ludzi. Wrócił do dużej ciężarówki, którą przyjechali tutaj kilka godzin temu, by zrobić zasadzkę. Napił się wody, żeby spłukać z gardła czerwony pył, i sięgnął po telefon komórkowy. Sto kilometrów w dół kenijskiego wybrzeża, w małym mieście Malindi, inny mężczyzna też sięgnął po swoją komórkę. Miał skórę ciemną od słońca, ale nie był Afrykaninem. Wyglądał raczej na Maltańczyka, może na Hiszpana. Mówił amerykańskim angielskim z lekkim obcym akcentem. Był niski, muskularny, w średnim wieku. Siedział w kabinie dziesięciometrowej motorówki, przycumowanej w porcie jachtowym w Malindi, popijał byrrh - aperitif z czerwonego wina z dodatkiem kory drzewa chinowego - i patrzył na ładną czarną kobietę w skąpym bikini. - Tak? - powiedział do telefonu.
- Tu kuzyn Eddie. Znał ten głos i afrykanerski akcent. Uważał, że jego rozmówca to kutas, ale był mu potrzebny. - Tak? - powtórzył. Na pokładzie sąsiedniej łodzi leżała kobieta w stroju topless. Pomyślał, że jej sutki celują w niebo jak lufy działek przeciwlotniczych. Znał się na tej broni. - Mamy jedenaście ładnych pianin. „Pianina” oznaczały słonie; z kości słoniowej robiono klawisze do pianin. - Przyślij je. Wszystko gra? Dzieciaki w porządku? „Dzieciakami” było pięćdziesięciu najemników, głównie ruandyjskich Hutu. - W porządku. Codziennie się bawią. - Gotowe do uroczystości? - Nie mogą się doczekać! Wszystko idzie gładko. - Wysłałem ci tam trójkę nowych dzieciaków z łódkami do zabawy. - Przyjechały ostatniej nocy. Pełne zapału. Mężczyzna w Malindi pomyślał, że za tyle, ile płaci, powinny być pełne zapału, ale pominął to milczeniem. Powiedział, żeby dzieciaki się zajęły swoimi łódkami, bo nie chce, żeby coś poszło źle w czasie uroczystości. Czy to jasne? Afrykaner na drugim końcu linii przytaknął. Jego ton wskazywał wyraźnie, że ma dość tej rozmowy. Mężczyzna w Malindi chrząknął i się wyłączył. Popatrzył, jak kobieta z sąsiedniej łodzi smaruje się olejkiem do opalania, potem zadzwonił z komórki przez Indonezję na Sycylię. Carmine Santangelo-Fugosi był synem drobnego przemytnika. Urodził się w górskiej wiosce i mieszkał teraz w osiemnastowiecznym pałacu zbudowanym przez rodzinę, która kiedyś rządziła tą częścią Sycylii. Do głowy tej rodziny zwracano się „panie hrabio”; ten zwyczaj przetrwał prawie do czasów, gdy ojciec Carminego był młodym człowiekiem. Teraz mieszkał tu Carmine. Ludzie okazywali mu jeszcze więcej szacunku niż hrabiom i tytułowali go „don”. Był wysoki jak na Sycylijczyka, lekko przygarbiony i dobrze zbudowany. Miał pięćdziesiąt lat, grube rysy i siwe włosy. Nie strzygł ich, bo próbował ukryć łysinę. Nosił białą koszulę bez kołnierzyka, spodnie z zaszewkami i filcowe kapcie. Od czasu do czasu spluwał na podłogę własnego tarasu, żeby pokazać, że jest chłopem i pochodzi ze wsi. - Ładnie tutaj - powiedział po francusku drobny Libańczyk, ignorując splunięcie.
Siedział w cieniu pod parasolem, który wystawał ze szklanego blatu żelaznego stolika o przesadnie ozdobnych nogach w wiejskim guście Carminego. Wokół stały krzesła w tym samym stylu. Libańczyk nosił okulary przeciwsłoneczne i stary bawełniany garnitur w kolorze błotnistej wody. Towarzyszył mu przystojny mężczyzna, który tłumaczył jego słowa z francuskiego na włoski, żeby rozumiał je Carmine Santangelo-Fugosi. Carmine rozejrzał się po tarasie swojego osiemnastowiecznego pałacu. Popatrzył na kwiaty, drzwi balkonowe i terakotę na podłodze. Jasne, że ładnie. Jest przecież miliarderem, czego, do cholery, tamten się spodziewał? - Nie chcę mieć żadnych problemów z Hezbollahem - uprzedził. Libańczyk wykonał gest, który wskazywał, że absolutnie nie ma się czego obawiać. Dodał po francusku, że treść tej rozmowy nigdy nie trafi do nikogo z Hezbollahu, a gdyby tak się stało, to przysięga na grób swojej matki - był chrześcijaninem - że odbierze sobie życie. Carmine spojrzał na niego. - Powiedz mu - zwrócił się do tłumacza - że jeśli Hezbollah się dowie, facet będzie żałował, że nie zabił się dzisiaj. Zadźwięczała jego komórka. Carmine odwrócił się z telefonem przy uchu i podszedł do balustrady tarasu. Dwadzieścia metrów niżej leżało miasto - ulica, restauracja, dachy, a dalej port nad iskrzącym się w słońcu Morzem Śródziemnym, które ciągnęło się w kierunku Afryki. - No i co? - zapytał, kiedy mężczyzna w Malindi skończył składać raport. Carmine mówił przyciszonym głosem i stał tyłem do stolika, choć na rozległym tarasie nikt nie mógł go usłyszeć. Poza tym Libańczyk podobno nie znał włoskiego, ale Carmine nie całkiem w to wierzył. Ludzie cały czas kłamią. Oparty o balustradę mówił monosylabami, zerkając na taras. Dwóch wejść pilnowali dwaj uzbrojeni ochroniarze. Stali nieruchomo z założonymi rękami. Byli synami krewnych jego ojca. - Więc? - odezwał się Carmine. Zasłonił telefon wolną ręką, żeby móc obserwować Libańczyka. Miał mu zapłacić masę pieniędzy za wykonanie zadania, ale nie był pewien, czy może na nim polegać. Zastanowił się, czy nie powinien się go pozbyć i zacząć od początku. Nie, nie ma czasu. - Nie obchodzi mnie to powiedział do telefonu, kiedy rozmówca zaczął mu przedstawiać szczegóły. - Chcę mieć tylko twoje zapewnienie, że wszystko będzie gotowe na uroczystość. Możesz mi to zagwarantować? Gdy usłyszał odpowiedź, chrząknął z aprobatą. Potem się rozłączył. Ufał człowiekowi w Malindi.
Splunął z takim odgłosem, jakby wymiotował. Wrócił do stolika i przywołał gestem jednego z ochroniarzy. Mężczyzna dolał mu kawy i się wycofał. Carmine wziął prawą ręką biszkopt. Trzymał go między kciukiem i środkowym palcem. - Chcę, żeby to wyglądało na robotę muzułmanów, rozumiesz?-zwrócił się do Libańczy ka. Carmine pochodził z wioski, gdzie jeszcze teraz od czasu do czasu zjawiały się teatry lalkowe, które dawały przedstawienia oparte na powieściach o Saracenach i chrześcijańskich rycerzach. Do tego sprowadzała się jego wiedza o islamie. - Tak ma to widzieć świat. Właśnie od tego jest Jean-Marc. Wskazał biszkoptem przystojnego tłumacza, który w rzeczywistości był niezależnym dziennikarzem telewizyjnym i uśmiechał się teraz do nich jak do kamery. - Ty załatwisz Mombasę - powiedział Carmine do Libańczyka. Umoczył biszkopt w kawie i possał. - Tylko żadnych błędów, bo nie będziesz miał drugiej szansy. - Oczywiście, oczywiście... - odrzekł Libańczyk. Nie krył strachu przed Carminem, który lubił, kiedy ludzie się go bali. Postukał w szklany blat stolika. - Wszystko zorganizowałem... zaczął i urwał, bo tłumacz pokręcił głową. Carmine odchrząknął, splunął i machnął ręką. - Nie interesują mnie szczegóły. Podasz je Carlowi albo komuś innemu. Zjeżdżaj. Spojrzał w kierunku drzwi. - Carlo! Libańczyka wyprowadzono, zanim zdążył zamknąć usta i cofnąć rękę wyciągniętą na pożegnanie. Przed północą będzie z powrotem w chrześcijańskiej wiosce w Libanie. Wiedział, że nawet tam musi się bać Sycylijczyka. Carmine usiadł przy stoliku i wytarł usta lnianą serwetką. - Co o tym myślisz? - zapytał tłumacza. - Nie rozumiem, co jest grane - mruknął Francuz. Carmine pochylił głowę jak byk. - Nie potrzebujesz rozumieć! Masz robić to, za co ci płacę. Gładko gadać, ładnie wyglądać przed kamerą i mówić to, co ci każę. Nic nie słyszałeś, nic nie wiesz, nie było cię dziś tutaj i nie znasz tego dupka Libańczyka. Tak? - Tak, tak, oczywiście, don Carmine. Carmine wyprostował się na krześle. Po omacku wyjął papierosa z paczki na stoliku. Jeśli chce utrzymać coś w tajemnicy, każdemu ze swoich ludzi ujawnia tylko niewielką część sprawy. Kiedy nikt nie zna całości, tajemnica nie wyjdzie na jaw.
Zapalił papierosa, odwrócił się i popatrzył z tarasu na morze. Rozstawił nogi, oparł łokcie na kolanach, splótł dłonie i kącikiem ust wypuścił dym. Morze było puste, ale odezwał się tak, jakby coś tam widział. - Obawiam się tej cholernej amerykańskiej marynarki wojennej.
DZIEŃ PIERWSZY 16 sierpnia 1999
1. Nairobi, Kenia Międzynarodowy Port Lotniczy im. Jomo Kenyatty Zrobiła z siebie taką laskę, że wszyscy musieli się na nią gapić, pomyślał, obserwując, jak Laura zbliża się z ukrytą kontrabandą do kontroli paszportowej. Szła nie swoim, sprężystym krokiem, z wypiętym biustem, w żółtych obcisłych szortach, które uwydatniały pośladki i ledwo sięgały bioder. Miała odsłonięty brzuch, w jej pępku lśnił kolczyk z brylantem. Patrzył na nią każdy mężczyzna w pawilonie przylotów. To, że nie była ładna, nie miało znaczenia.
Alan Craik uśmiechnął się wbrew sobie. Jak ją to bawi! W przeciwieństwie do niej, on był spięty. Denerwował się za nią i za siebie. Zamarł, kiedy podeszła do kontroli paszportowej i zaczęła gawędzić z agentem bezpieczeństwa. Pomyślał, że jest lepsza od niego. On musiał przemycić tylko pistolet kaliber 9 milimetrów; ona coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Doznał dziwnego uczucia w lewej ręce, gdzie brakowało dwóch palców. Pozostały po nich tylko czerwone kikuty. Spojrzał na nie z niedowierzaniem i lekką odrazą. Palce urwał mu pocisk. Siedem tygodni temu. Chyba będzie musiał odejść z marynarki wojennej. Zacisnął pięść i zmusił się do koncentracji. Do roboty. Położył przed czarnym urzędnikiem swój amerykański paszport. Ze środka wystawało dwadzieścia dolarów. Ten mężczyzna też gapił się wcześniej na Laurę. Alan wyszczerzył zęby. - Maridadi - powiedział. - Ładna. Urzędnik znów zerknął ponad jego ramieniem na Laurę. Była piętnaście metrów od nich. Zaklął w suahili „kurwa”. Myślał, że Alan nie zrozumie. Ostemplował paszport i przepuścił go. Dwudziestka zniknęła. Alan oddalił się na trzy kroki od kontroli paszportowej i poszukał Laury wzrokiem. Przez chwilę nie mógł jej znaleźć, potem zobaczył pośladki w jaskrawożółtych szortach wspinające się po schodach na galerię. Domyślił się, że Laura zauważyła na górze damską toaletę i próbuje ominąć cło. Ale dalej na galerii stał kenijski żołnierz z bronią automatyczną. Zajmował strategiczną pozycję między schodami i wyjściem, które prowadziło prosto do terminalu. Był tam po to, żeby zawrócić każdego, kto próbowałby tamtędy przejść. Żółte szorty zniknęły za drzwiami toalety. Alan odwrócił się i odszedł. Czekał na nią w hali terminalu. Tętno wróciło mu do normy i przestał się pocić. Jego rola była skończona: przeniósł broń i pięćdziesiąt nabojów przez ochronę lotniska. Teraz, jeśli Laury nie aresztują za przemyt narkotyków... Drewniany dau płynął wzdłuż kenijskiego wybrzeża na południe. Zbliżał się do Mombasy. Poruszał się wolno na silniku. Ożaglowanie było bezużyteczne w wilgotnej bryzie wiejącej od lądu. Ludzie na pokładzie czuli zapach ziemi, ostry, przesycony dymem, zmieszany z odorem zgnilizny namorzynowych bagien na styku Afryki z oceanem. U podstawy masztu siedział ciemny mężczyzna. Wypatrywał miasta. Na razie widział tylko niebieskozieloną mgiełkę tam, gdzie znajdował się ląd, i od czasu do czasu ciemniejszy
zarys jakiegoś cypla. Na szyi miał lornetkę, ale jej nie używał. Dużo wyraźniej widział oczami duszy. Sięgał nimi poza mgłę, nawet poza Afrykę. W swoją przyszłość. Za cztery godziny będzie w raju. Wierzył w to bezgranicznie; bardziej niż w fakt, że siedzi na pokładzie arabskiego żaglowca, który płynie przez ocean na powierzchni kuli obracającej się w kosmosie. Nie bał się fizycznego unicestwienia, dzięki któremu tam trafi. Zapewniono go, że nic nie poczuje: błysk, ciemność i obudzi się w raju. Podszedł do niego inny mężczyzna. W jednej ręce trzymał torbę narzędziową, w drugiej czarny plastikowy nadajnik sygnału do zapalnika. - Już czas - powiedział. Ciemny mężczyzna pokręcił głową. - Jeszcze nie - odrzekł. Wrócił do rozmyślań o raju. - Hej - usłyszał za sobą jej głos. - Mój Boże, udało ci się! - Bułka z masłem! - Wzruszyła ramionami. Wyszczerzyła zęby. Uniosła rękę, żeby mógł zobaczyć, że drżą jej palce. - Lekka reakcja po fakcie. - Roześmiała się. Rozpraszała go. Alan Craik, wiemy mąż, ojciec, człowiek moralny, zacisnął wargi i pomyślał, że muszą minąć długie trzy dni i trzy noce, zanim Laura zajmie się innymi obowiązkami. - Jak ominęłaś faceta z bronią? - Przeszłam obok. - Przysunęła się trochę bliżej. - Chcesz zobaczyć, jak? Nie miała stanika. Wiedział, bo mu wcześniej powiedziała. A jej T-shirt był na nią zdecydowanie za mały. - Chyba powinniśmy spłodzić raport. - Jesteś superpartnerem, Craik. - Westchnęła. Laura Sweigert, agentka specjalna NCIS, Służby Śledczej Marynarki Wojennej. Była dobra w swojej robocie i twarda, ale lubiła uprawiać w wolnym czasie „sporty kontaktowe”, jak to nazywała. - Właśnie odwaliłam doskonałą robotę, a ty myślisz, że chce mi się pisać jakiś pieprzony raport? Przypomniał sobie pewną gwiazdę tenisa, która po wielkim zwycięstwie oświadczyła mediom, że chce po prostu o wszystkim zapomnieć. Trzy długie noce.
Uratował go głos wołający jego nazwisko. Na prawo za nimi było wyjście dla pasażerów. Po obu stronach czekały tłumy witających - rodziny, różnego rodzaju naciągacze, przedstawiciele biur podróży, kobiety w sari, mężczyźni z tablicami z odręcznymi napisami „Adamson” i „Klient spółki Simba”. Głos wołający „Panie Craik! Panie Craik!” dochodził stamtąd. Alan przyjrzał się tym dwóm tłumom, czując dłoń Laury na swoim nagim ramieniu. Wydawało mu się, że rozpoznaje głos i szukał białej twarzy wśród niemal samych czarnych. Zobaczył czapkę baseballową marynarki wojennej i zorientował się, że to jego człowiek. Pomachał do niego. - Craw! Hej, Craw! Starszy bosman sztabowy Martin Craw był jednym z instruktorów, którzy go szkolili, kiedy miał stopień chorążego. Craw uczył go latać samolotem S-3. Pokazywał mu, jak korzystać ze starych kaset wideo i jeszcze starszych komputerów, żeby znaleźć cele w elektronicznym gąszczu danych. Dawał mu przykład, jak powinni wyglądać ludzie z marynarki wojennej. Martin Craw podszedł do Alana i Laury z lekkim uśmiechem i wyciągniętą ręką. - Laura, przedstawiam ci najlepszego instruktora w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Martin, to jest Laura Sweigert, która właśnie przeniosła przez kontrolę kilo białego proszku. Craw zaledwie przekroczył czterdziestkę, ale miał taki autorytet, że wydawał się Alanowi dużo starszy. Uśmiechnął się do Laury i patrzył na nią z zaciekawieniem. - Jak pani to zrobiła? Laura odchyliła się do tyłu i odwzajemniła uśmiech. - Chyba pomógł mi ten T-shirt. Craw zaczerwienił się lekko. - To niebezpieczne. Nie sprecyzował, czy ma na myśli T-shirt, czy biały proszek. Pochodził z Maine. Laura parsknęła lekceważąco. - To głupstwo. Craik przemycił spluwę! - Nie tak głośno... - I amunicję! - Laura, do cholery... Uniosła otwarte dłonie. - Dobra, dobra... - Paznokcie rąk, podobnie jak nóg, pomalowała lśniącym czerwonym lakierem. Na ustach miała różową szminkę, wokół oczu fioletowe cienie. Jej kasztanowe
nażelowane włosy wyglądały jak mokre. - To całkowicie legalne. Sprawdzamy zabezpieczenie lotniska dla NCIS. Craw wyszczerzył zęby. - Domyśliłem się. - Wskazał głową Alana. - On zawsze działa legalnie. Laura się skrzywiła. - Więc zostałam rozszyfrowana. - Wzięła Crawa pod rękę. - Jakie masz plany na kilka najbliższych dni. marynarzu? Alan nagle zdał sobie sprawę z tego, że starszy bosman sztabowy to cholernie przystojny facet. Craw zauważył wzrok Alana i zaczerwienił się. - Będę pracował z panem Craikiem. Alan schylił się i wziął swoją torbę z hełmem lotniczym. Był w niej pistolet H&K. - Może mi wyjaśnicie, o co chodzi, bosmanie? Co tu robicie? Widział Crawa tydzień temu na pokładzie USS „Thomas Jefferson”, kiedy musiał polecieć z powrotem do Stanów, żeby złożyć zeznania w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa narodowego. Craw, o którego opierała się Laura, wytłumaczył, że poprzedniego wieczoru poleciał z lotniskowca do Mombasy, żeby zorganizować w amerykańskim hangarze bazę na czas ich służby lądowej. - Rozkazy szefa operacji lotniczych. Uniósł do góry czarny neseser. - Tak, wiem, ja też je dostałem. Ale nie spodziewałem się spotkania w Nairobi. - Pomyślałem, że mógłbym pana we wszystko wprowadzić w czasie lotu do Mombasy. Znów wykonał gest ręką z neseserem. - Mam trochę papierków... - Co jest, do cholery? Dopiero przylecieliśmy! - Stary robi inspekcję. Dziś na jakimś okręcie, jutro u nas. To zmieniało sytuację. Zadanie dla NCIS, które on i Laura właśnie wykonali przeniesienie zakazanych rzeczy przez lotnisko - miało na celu sprawdzenie miejscowych warunków. Traktował to jak grę. Ale powrót do realiów służby w marynarce wojennej przyćmił urok tej zabawy. Zastąpiła ją szara codzienność. Zaczęli się oddalać od hali przylotów. - Jak wygląda nasza nowa kwatera? - Kiepsko. To jeden ze starych hangarów sił powietrznych na lotnisku w Mombasie. Przez jakiś czas nie był używany. Wszędzie kurz, brakuje sprzętu. Pewnie rozkradli.
Zagoniłem wszystkich do sprzątania, ale to duża przestrzeń. W razie potrzeby zmieści się tam parę P-3 i jeszcze zostanie miejsce. Szli teraz w kierunku stanowiska Air Kenya, żeby odlecieć do Mombasy. - Ile mamy personelu? - Załogę jednego samolotu plus siedemnastu ludzi. Druga maszyna doleci za kilka dni. - Gdzie mieszkają? - W Nyali International. - Amerykańskich wojskowych, podobnie jak przedstawicieli rządu, lokowano w dużych międzynarodowych hotelach przy plaży, bo uważano je za bezpieczniejsze od hoteli w samej Mombasie. - Ale powiedziałem im: „Przygotujcie się na to, że będziecie w tym hangarze non stop, aż do końca wizyty kontradmirała. Potem dam wam trochę pokimać”. To porządne chłopaki. Jasne, pomyślał Alan. Teraz to porządne chłopaki. Ale kiedy on i Craw poznali ich kilka miesięcy temu, tamci wcale nie byli porządni. Jednostkę 424 sformowano do testowania systemu trójwymiarowego obrazu radarowego o nazwie MAR1. Oficer dowodzący omal nie doprowadził do rozpadu oddziału. Dopiero Alan, Craw i kilku innych nadali jednostce właściwy kształt. Oddział wysłany z „Jeffersonem” na Ocean Indyjski przerzucono teraz drogą powietrzną na dwa tygodnie do Mombasy w celu przygotowania wizyty całej grupy bojowej lotniskowca. - Mów. Mężczyźni na pokładzie dau poczuli Mombasę. zanim ją zobaczyli - zapylone powietrze, spaliny samochodowe, śmiecie, ludzkie zapachy. Ciemny mężczyzna uniósł lornetkę, ale nie mógł przeniknąć wzrokiem lekkiej mgły. Mombasa to niskie miasto, większość dzielnicy portowej zasłaniają drzewa, a dau był jeszcze daleko, choć na farwaterze, żeby nie wyróżniać się na tle normalnego ruchu statków. Mijały go inne dau i zardzewiałe frachtowce, płynące w przeciwnym kierunku. Raz zbliżył się do niego lśniący biały kuter patrolowy Kenijskiej Straży Przybrzeżnej, ale nie zostali zatrzymani. Ciemny mężczyzna wskazał gestem zamgloną Mombasę. - Miniemy miasto. Port Kilindini jest dalej. Powiedz Simoumowi, że on i załoga będą mogli przesiąść się do łodzi ratunkowych, kiedy wpłyniemy do portu. Drugi mężczyzna, blady i nerwowy, przykucnął przed nim. Wyciągnął przed siebie skrzynkę narzędziową. - Hadżi, wstyd mi, ale... tracę... tracę odwagę. Chcę popłynąć z nimi. Ciemny mężczyzna pokręcił głową. Miał surową minę, ale łagodny głos.
- Módl się. Razem trafimy do raju. Bóg jest wielki. Drugi mężczyzna zaczął płakać. Rozmawiali o sprawach służbowych, potem o prywatnych, trochę plotkowali. Laura śmiała się razem z nimi. Kiedy zaczęli obgadywać członków jednostki, Craw wybuchnął głośnym śmiechem, który brzmiał jak serie wystrzałów. - Wie pan, co zrobił Soleck? Podporucznik Soleck był w ich oddziale etatowym głupolem. Kiedyś nie zdążył na ich odlot ze Stanów i gonił jednostkę przez trzy dni, żeby do niej dołączyć. Później wyznał szczerze, że musiał pójść do księgami. - Kto to jest Soleck? - zapytała Laura. - Moje utrapienie - jęknął Alan. - Dobry chłopak, genialny, ale kompletny nieudacznik... - Oryginał - dodał Craw. - Więc co on zrobił? - Alan wyobraził sobie rozbity samolot. - Łowił ryby na błyszczkę z rufy lotniskowca. - Z pokładu?! - Nie, z podstawy baterii działek przeciwlotniczych. Ktoś go zobaczył i powiedział mi o tym. Nie uwierzyłem i zszedłem na dół. Stał tam ze swoją cholerną wędką, jakby łowił okonie. A okręt płynął z szybkością ponad dwudziestu węzłów! Alan spojrzał na Laurę. - Soleck jest trochę... hm... ekscentryczny. Chyba nie zrobił nic naprawdę głupiego? Przyszła mu do głowy straszna myśl. - Nie wypadł za burtę? - Nie, złowił rybę! Cholernie wielką! Zaniósł do kuchni, żeby przyrządzili ją na kolację. Uśmiech Crawa stał się złowrogi. - Nie tylko dla niego. - O nie! - Tak. - Nie wierzę. - Tak było. Ryba trafiła prosto na stół dowództwa. Od podporucznika Solecka i jednostki 424. Laura parsknęła śmiechem. Pili piwo w zatłoczonym barze przy hali odlotów. Odchyliła się ze śmiechem do tyłu i rozmowa w barze ucichła. - Była... jadalna?
- Cholernie smaczna! Nigdy takiej nie widziałem. Była czerwona i miała na grzbiecie kolce jak kaktus, ale dawała się kroić jak stek i smakowała jak tuńczyk. Kontradmirał powiedział, że w życiu nie jadł lepszej ryby! Alan odetchnął z ulgą. - Więc wszystko dobrze się skończyło. - Niezupełnie. Następnego dnia łowiło tam dwudziestu facetów, a dzień później czterdziestu, więc kapitan okrętu zakazał tego i wysłał do Solecka pismo, żeby przestał mieć takie świetne pomysły. Alan westchnął. - Chyba dostałem kopię. - Tak. Kapitan chce zamienić z panem słowo po pańskim powrocie na pokład. Alan skinął głową. Jasne. Zerknął na dwa kikuty na dłoni. Witamy w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Zeszli po pochylni do samolotu odlatującego do Mombasy. - Bez obaw - powiedział cicho Craw. - Wszystko będzie dobrze. - Jasne. - Przygotujemy się do wizyty kontradmirała, a potem przez dwa tygodnie będziemy leżeli na plaży. - Jasne. Alan nie zdradził Crawowi, że ma rozkazy, których wykonanie zajmie im więcej niż dwa tygodnie, ani tego, że dostał tajne zadanie oceny konsekwencji ewentualnego powrotu Amerykanów i sił Narodów Zjednoczonych do Somalii. Wysłano go z powrotem nie tylko po to, żeby ocenił Mombasę jako port, ale również po to, by zebrał informacje na wypadek wojny. Dau zarzucił kotwicę w Kilindini Roads. Dziesięć minut po zatrzymaniu statku zwodowano szalupę motorową i sześciu ludzi popłynęło do odległego brzegu. Na pokładzie dau ciemny mężczyzna stał przy burcie od strony lądu i patrzył przez lornetkę. Szary okręt w porcie był ledwo widoczny przez mgłę. Potem odwrócił się do dwóch ludzi, którzy z nim zostali. - Teraz - powiedział. - Przynieście nadajnik zapalnika.
Nad Oceanem Indyjskim
Podporucznik Soleck miał problem. Samolot S-3, którym leciał, był dużo starszy od niego, ale nie to go niepokoiło. Znajdowali się na wysokości siedmiu tysięcy metrów, w odległości dwustu mil morskich od lotniskowca, i nie działał wskaźnik paliwa prawego zbiornika, ale nie tym się martwił. Komandor porucznik, siedzący obok, nie cierpiał go, lecz to też nie przeszkadzało Soleckowi. Gnębiło go to, że za trzy dni zostanie porucznikiem, a nie wie jeszcze, jak ma świętować ten awans. Tradycja nakazywała, żeby urządzić imprezę dla kolegów. Nie było innego wyjścia. Soleck słyszał o pewnym podporuczniku, nikt nie ujawnił jego personaliów, ale wszyscy przysięgali, że to prawda, który nie chciał urządzić imprezy. Dowódca przez miesiące wysyłał go co weekend w podróż jako kuriera z gównianymi wiadomościami do rąk własnych, dopóki chłopak się nie złamał i nie zaprosił wszystkich na oblewanie. Ale nikt nie przyszedł. Soleck nie potrafił sobie wyobrazić takiej izolacji. Byłby skończony w eskadrze. Nie przeżyłby tego. Zastrzeliłby się. Więc trzeba urządzić imprezę. Musi to być coś naprawdę ekstra. Oblewanie, o którym będą krążyły opowieści jeszcze długo po jego awansie na komandora, może nawet na dowódcę eskadry. Chciał, żeby w przyszłości młodzi patrzyli na niego, szturchali się i mówili: „Stary urządził kiedyś taką imprezę, że...” No właśnie. Że co? W tym problem. - Ogarniasz to? - zapytał siedzący obok niego mężczyzna. Soleck się ocknął. - Tak jest! - wypalił. Komandor porucznik Paul Stevens był trudnym typem. Soleck wiedział, że Stevens go nie lubi. Soleck czcił jak bohatera ich dowódcę, Alana Craika, a Stevens i Craik nie zgadzali się ze sobą. Zresztą Stevens i tak by go nie lubił. Był wiecznie niezadowolonym ponurakiem, podczas gdy Soleck tryskał optymizmem. - Nie śpisz? - Nie, panie komandorze. Stevens chrząknął. Obaj dostali odznaczenie lotnicze Air Medal za to, że siedem tygodni temu polecieli do strefy wojennej po Craika, agenta NCIS i złapanego przez nich szpiega. W drodze powrotnej ostrzeliwały ich rakietami dwa chińskie samoloty, jednak uciekli i przeżyli. Ale czy Stevens był zadowolony? Nie. Spisał się wspaniale. Lecąc na oparach paliwa ciężkim S-3, po mistrzowsku robił uniki przed pociskami i dostarczył dwóch rannych na pokład lotniskowca w samą porę, żeby dostali krew, której potrzebowali. Ale czy był zadowolony? Nie. Powiedział tylko: „Za ten lot dali mi awans i medal, ale niech mnie szlag trafi, jeśli jeszcze kiedykolwiek zrobię takie głupstwo”. Przedtem mówiono, że Stevens nie zostanie
komandorem i będzie musiał odejść z marynarki wojennej, ale teraz dostał awans i medal. Mimo to nadal był skwaszony, co psuło atmosferę w oddziale. - Muszę się odlać - powiedział. - Trzymaj maszynę równo na kursie 270, jeśli potrafisz. Już masz trzy stopnie odchyłki. Soleck chciał protestować, ale dał temu spokój. - Tak jest. Stevens wszedł do tunelu, a Soleck został sam w kabinie. Wrócił na kurs, myśląc o tym, co mógłby powiedzieć. Wiedział, co gryzie Stevensa: kiedy kilka miesięcy temu Craik przejął dowodzoną przez niego jednostkę, była w rozsypce. Craik postawił oddział na nogi. Potem wziął urlop zdrowotny po szaleńczej ucieczce z Pakistanu, a Stevens wrócił na poprzednie stanowisko. Szef operacji lotniczych, komodor Rafehausen, cały czas siedział mu na karku i pilnował porządku. Rafehausen był osobistym przyjacielem Craika. „Jego kumpel dupek” drwił Stevens. „Tak, podziwiam ich obu o wiele bardziej niż ciebie, Stevens - powiedział bezgłośnie Soleck. - Ty nie masz żadnego przyjaciela! Craik dał ci szansę, dzięki której dostałeś medal i pieprzony awans, a nawet nie jesteś za to wdzięczny! Problem z tobą polega na tym, Stevens, że jesteś...” Kim? Soleck był za młody i za mało doświadczony, by wiedzieć, że są ludzie niezdolni do odczuwania szczęścia. Uważał, że Stevens jest leniwy, ale może w rzeczywistości bał się porażki? Lepiej nie próbować niż przegrać... Wrócił myślami do oblewania awansu: czy będzie musiał zaprosić Stevensa? Może wynająć gdzieś salę bankietową, postawić szampana... Szampana? Czy lotnicy w ogóle to piją? Lepsza będzie gorzała. I dziewczyny. Nie wiedział, jakie dziewczyny, skąd je weźmie, ale pamiętał jakąś imprezę z dziewczynami. Będzie też potrzebna muzyka. Może jakiś zespól grający marynarskie kawałki... - Nie do wiary, jesteś na kursie. - Stevens opadł z powrotem na lewy fotel. - Ten wskaźnik paliwa coś pokazuje? - Nie, panie komandorze. Lecieli w tandemie z drugim samolotem S-3 ich jednostki i robili aparaturą MAR1 zdjęcia statków i okrętów nawodnych na szlaku morskim Aden-Indie. Tworzyli komputerową bazę danych, która pewnego dnia miała umożliwić identyfikację nieznanych kontaktów. Wspaniała sprawa, ale ta część programu była nudna. - Panie komandorze... - zaczął Soleck. Stevens pochylił głowę, jakby chciał go walnąć bykiem. - Tak?
Soleck przełknął ślinę. - Jeśli wolno spytać, jak pan zorganizował oblewanie swojego awansu na porucznika? Stevens wpatrywał się w niego. Opuścił ramiona, wsunął się trochę głębiej w fotel i położył ręce na konsoli. - Normalnie. - Potem odwrócił wzrok, popatrzył na wskaźniki i wyjrzał przez okno. Był najlepszym pilotem w jednostce, może nawet na całym lotniskowcu. Soleck musiał to przyznać. Tylko dlaczego jest takim kutasem? - Postawiłem wszystkim piwo w klubie oficerskim. Każdy tak robi. Zaczął coś mówić na inny temat a potem urwał. Pierwszy raz zachował się tak uprzejmie. Soleck chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Szansa przepadła, i kiedy Stevens znów na niego spojrzał, miał swoją zwykłą kwaśną minę. - Czterdzieści minut do rozpoczęcia powrotu. Zawiadom kontrolę i powiedz im, że prawy zbiornik jest niepewny, ale powinno nam wystarczyć paliwa. - Tak jest Soleck postanowił zapytać o to samo Craika. Nie zobaczy go przez kilka dni - chodziły słuchy, że w tym tygodniu polecą do Mombasy - ale potem, kiedy będą sami. zagadnie go. Craik będzie wiedział, czy powinna być muzyka, dziewczyny i fajerwerki. Może wystarczy postawić wszystkim piwo i na tym koniec? Ale czy ktoś zapamięta takie oblewanie?
USS „Franklin D. Roosevelt”, Cieśnina Gibraltarska - Znasz Ala Craika? - zapytał komandor porucznik. Miał na sobie starą skórzaną kurtkę lotniczą dla ochrony przed wiatrem, który wiał w cieśninie z szybkością czterdziestu węzłów. Był niski i szczupły, o pociągłej twarzy. Na kieszeni jego kombinezonu lotniczego widniało nazwisko Narc, wyhaftowane złotą i niebieską nicią. Kolory oznaczały eskadrę samolotów, VS-53.
- Nigdy go nie spotkałem, ale służyłem w Centrum Operacji Lotniczych z jego żoną, Rose Siciliano. Twarda sztuka. I doskonała pilotka. Schodzili po drabince z poziomu O-3 na pokład hangarowy. Towarzysz Narca też był w kombinezonie lotniczym i kurtce, ale z wyhaftowanym czarną i białą nicią - w barwach eskadry śmigłowców, HS-9 - nazwiskiem Van Sluyt. Obaj byli oficerami w tej samej grupie operacji lotniczych CAG 14. Znajdowali się sześć dni rejsu od Kanału Sueskiego, gdzie mieli zluzować USS „Thomas Jefferson”, patrolujący wybrzeża Afryki. Narc skinął głową. - Jest teraz w NASA. Ma pilotować prom kosmiczny. - Żartujesz? No cóż, dobra robota, jeśli ktoś to lubi. - Van Sluyt znów spojrzał w dół drabinki. - On zawsze lubił rozgłos. Dostał Air Medal, z którego był bardzo dumny. - Zgadza się. Ma też wszędzie znajomości... Van Sluyt odwrócił głowę, zastanawiając się, czy jego krytyka NASA podziała odpowiednio na Narca, yuppiego marynarki wojennej. W tym momencie lotniskowiec zderzył się z poprzecznym prądem u wejścia na Morze Śródziemne. Niełatwo jest przesunąć kolosa o wadze dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy ton, ale stały przepływ wody między Morzem Śródziemnym i Atlantykiem tworzy coś w rodzaju ściany. Wielki okręt zatrząsł się, Van Sluyt stracił równowagę i spadł z drabinki. Na przedostatnim szczeblu złamał sobie kość ogonową, na dole obojczyk. Później tak to skomentował w rozmowie z żoną: - Lepiej nigdy nie mówić niczego złego o NASA.
Mombasa Z murów Fortu Jesus od strony lądu widział muzułmańskie dzielnice na Starym Mieście. Rozpościerały się u jego stóp jak mapa, choć wąskie uliczki wiły się niczym plątanina starych gumek recepturek. W pobliżu fortu, który przyciągał turystów, były dobrze prosperujące sklepy bogatych Kikuju i Hindusów. Plastikowe masajskie dzidy i wisiorki produkowane w Chinach zwracały uwagę Niemców i Amerykanów. Sklepów strzegli wysocy i ponurzy potomkowie Masajów, uzbrojeni w ciężkie włócznie. Dalej w kierunku portu znajdowały się sklepy muzułmanów. Miały głębokie framugi drzwi i okna zdolne wytrzymać oblężenie.
Zapach kardamonu i curry docierał aż na szczyt murów. Na północy widać było łagodne wzniesienie, tworzące naturalny amfiteatr w parku na wprost dawnych urzędów kolonialnych. Mężczyzna na szczycie murów przykucnął w ruinach małej strażnicy od strony lądu i ostrożnie rozwinął jutowy pakunek pod pachą. Dwadzieścia metrów nad uliczkami Starego Miasta wyciągnął AK-74 i włożył do niego magazynek. Alan Craik uwielbiał Afrykę. Znał „złe” rejony - Ruandę, Zair, Somalię. Widział też tereny w Tanzanii i RPA. które wyglądały jak w programach przyrodniczych na Discovery Channel. Ale jego miłość do Afryki narodziła się tutaj, na szczycie tej wąskiej ulicy w Mombasie, która biegła w dół od Hard Rock Cafe do piętnastowiecznego meczetu i Starego Miasta. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na mury Fortu Jesus, gdzie po raz pierwszy mógł się popisać swoją ograniczoną znajomością suahili, i na lśniącą wodę w porcie poniżej. Było to jak ponowny przyjazd do ulubionej miejscowości wakacyjnej. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że zaczął schodzić w kierunku Starego Miasta, dopóki Martin Craw nie złapał go za ramię. - Nie tędy, dowódco. Za niecałą godzinę mamy być w jednostce. Alan uśmiechnął się do niego. Chciał powiedzieć „Jestem w Afryce!”, ale ugryzł się w język. - Sam powiedziałeś, żeby zostawić ich w spokoju, dopóki nie skończą przygotowań. Martin. Dlatego jeszcze to dźwigam. - Wskazał ciężką torbę z hełmem w swojej okaleczonej lewej ręce. Dwa zielone ucha miał owinięte wokół nadgarstka, żeby nie nadwerężać kikutów palców. - Myślałem, że odstawienie Laury na „Harkera” potrwa dłużej. USNS „Jonathan Harker” był okrętem zaopatrzeniowym grupy bojowej lotniskowca. Stał w porcie od trzech dni. Laura miała się dowiedzieć od kapitana i załogi, czy według ich doświadczeń można w Mombasie bezpiecznie wyjść na przepustkę. W porcie okazało się, że okręt wizytuje kontradmirał z grupy bojowej, i Laurę włączono do jego świty. Nie była tym zachwycona. Jako śledcza sprawdzająca bezpieczeństwo sił morskich miała inne obowiązki. Craw uśmiechnął się i znów spojrzał na zegarek. - Gdybym dał panu wolną rękę w tym afrykańskim mieście, zniknąłby pan na wiele godzin. - Coś mi mówi, że chętnie napiłbyś się piwa, Martin. - Piwo? W lokalu z klimatyzacją? Jasna sprawa. - Wypijemy tu po jednym, a potem pokręcę się pół godziny po Starym Mieście.
- Tak jest! - odpowiedział Craw z celowo przesadnym zapałem. Potrafił być sarkastyczny w taki sposób, że z trudem dawało się to wyczuć. Zatrzymał się na zatłoczonym chodniku, przyglądając się przechodzącej kobiecie w europejsko-afrykańskim stroju. Wnętrze Hard Rock było chłodne, przyjemne, całkowicie amerykańskie. Poza budową ciała i kształtem twarzy goście nie różnili się od Afroamerykanów w Stanach. Większość mówiła po angielsku. W przeciwieństwie do podobnego lokalu w Bahrajnie, Hard Rock miał autentyczną koncesję. Zamach bombowy na ambasadę w Nairobi zepsuł interes, ale nadal były tu hamburgery, koktajle mleczne i piwo - magnes przyciągający marynarzy. Na ścianie wisiały plakietki z amerykańskich, brytyjskich i kanadyjskich okrętów wojennych. Jedna pochodziła z australijskiego niszczyciela. Usiedli przy stoliku i zamówili piwo. Alan wybrał kenijskie White Cap, Craw wziął Rolling Rock, z radością, że je tu znalazł. Alan obserwował przez wielkie okno ruchliwe miasto. Na lewo widział park przed dawnym brytyjskim urzędem kolonialnym i otaczające go banki - nadal duchowe centrum miasta, choć od czasu jego ostatniej wizyty prawdziwe centrum ekonomiczne przeniosło się w górę Moi Avenue. - Znam tu wspaniałą restaurację, naprawdę światowej klasy - powiedział, wciąż podniecony tym, że jest w Mombasie. - Nazywa się Tamarind Dhow. Może skoczymy tam coś zjeść po wizycie w jednostce? Ja stawiam. Craw uśmiechnął się lekko, nie podnosząc wzroku znad menu. - Przepraszam, szefie, ale mam plany na wieczór. Możemy to przełożyć? Spojrzał na Alana i nagle wybuchnął śmiechem. - Macie randkę, bosmanie? - Naprawdę musi pan wiedzieć? - zapytał z uśmiechem Craw. Wyglądał na szczęśliwego. - Nie - odrzekł Alan. Chciał powiedzieć: „Nie zrób sobie krzywdy”, ale ugryzł się w język. - Jeśli jednak zamierzasz tu siedzieć i gadać o swoim farcie, idę na zakupy. Craw znów się uśmiechnął. Alan nie przypominał sobie, żeby starszy bosman sztabowy kiedykolwiek tak się uśmiechał. - To tylko Mombasa, szefie. Dogonię pana za dziesięć minut. Jeśli nie będzie pana na Starym Mieście, pokręcę się koło Fortu Jesus. Niech pan zostawi torbę z hełmem. Popilnuję jej. - Jestem do niej przypisany - odparł Alan i owinął ucha torby wokół nadgarstka.
Pomachał do Crawa, rzucił na stolik banknot dziesięciodolarowy, wyszedł na ulicę i spojrzał na zegarek. Czas sprawdzić, czy tamten stary jubiler jeszcze działa w branży. Ciemne i chłodne wnętrze sklepu kontrastowało z rozgrzaną do białości ulicą. Na zapleczu pracowali trzej chłopcy. Dwaj szlifowali srebrny drut, przeciągając go przez coraz mniejsze otwory w stalowej płycie. Alan widział to na pokazie rzemiosła kolonialnego w Williamsburgu. ale ci chłopcy robili to naprawdę. Trzeci polerował srebro popiołem, co wymagało wiele wysiłku. Alan uśmiechnął się i zawołał coś na powitanie; później nie mógł sobie przypomnieć, w jakim języku, ale pamiętał, że zamarli na jego widok. Wiedział, że sklep jest na uboczu, ale nie sądził, żeby mieli coś przeciwko turystom. W niszy za ladą stał wspaniały stary miecz, który przykuł jego wzrok. Alan zignorował kolczyki i bransolety. Rose nigdy nie interesowały takie rzeczy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział ją w czymś takim. Kiedy jednak oparł się o ladę, tuż pod swoimi dłońmi zobaczył ciężki łańcuch na szyję, zrobiony z solidnych ogniw. Piękna robota! Alan się uśmiechnął. Zwykle trudno było znaleźć coś dla Rose. - Mógłbym obejrzeć ten srebrny naszyjnik? - Oczywiście. Jeden z chłopców zerwał się z miejsca przy warsztacie i wysunął szufladę pod ladą Alan wyczuł, że coś jest nie tak. Ten młody człowiek powinien być dużo bardziej rozmowny. Naszyjnik wyglądał z bliska równie zachęcająco jak w szufladzie. Alan spojrzał na chłopca. - Bei gani? - zapytał i pokazał banknot dwudziestodolarowy. Kiedy był tu przed laty, przekonał się, że łatwiej jest kupić wszystko za dolary. I taniej. Młody człowiek uniósł dłoń i powiedział coś szybko bez uśmiechu. Alan nie zdołał wszystkiego zrozumieć. Wydawało mu się, że usłyszał „Mia moja na thelathini na sita”, co oznaczałoby sto z kawałkiem. Dziwne. Srebro nie było aż tak drogie. - Ghali sana. Pudunza bei kidogo, rafik. Chłopiec za ladą patrzył ponad jego ramieniem na ulicę. Alan chciał się odwrócić, ale dwaj pozostali młodzi ludzie też wydawali się zainteresowani tym, co się dzieje na zewnątrz. Przerwali pracę i nasłuchiwali w milczeniu. Chłopiec po drugiej stronie lady mruknął coś o swoim ojcu. Być może należało się targować z kimś dorosłym, choć niemal w całej Afryce ci trzej chłopcy byliby uważani za mężczyzn. W Somalii walczyliby od lat. Jeden z nich wyglądał nawet na Somalijczyka. Całkiem możliwe, że nim był.
- Lini? Alan nie mógł sobie przypomnieć, jak zapytać, kiedy będzie ojciec. To było zbyt skomplikowane. I mogło być nieuprzejme. - Kesho! Naprawdę powiedział „Jutro”? Młody człowiek za ladą machnął ręką, jakby chciał, żeby Alan już sobie poszedł. Potem wyraz jego twarzy się zmienił, szybko wrócił do pracy z obojętną miną, gdy zza zasłony z paciorków z boku lady wyłonił się starszy mężczyzna. Popatrzył ze zdziwieniem na chłopców i uśmiechnął się na widok Alana. - To mój syn - wyjaśnił. - Jest pan zainteresowany tym naszyjnikiem? Sam go zrobiłem. - Bardzo ładny. - Prawda? Chyba aż za ładny. Turyści chcą tanich pamiątek z Afryki, nie porządnych wyrobów ze srebra. Alan natychmiast go polubił. Mężczyzna był bezpośredni, a ta cecha zawsze kojarzyła się Alanowi z rzemieślnikami. Nie mają czasu na bzdury, są zbyt zajęci. Chłopcy przysłuchiwali się ich rozmowie. Nie szlifowali drutu, nie polerowali srebra. - Jaką cenę podał panu mój syn? - Tafadhali, mzee. Nie wiem, czy go dobrze zrozumiałem. Znam suahili dużo gorzej, niż myślałem. Na pewno nie tak, jak pan angielski. Starszy mężczyzna polerował łańcuch, nie reagując na komplement. - Hm... Tak. Zgadza się. Sto dwadzieścia dolarów. - Mogę zapłacić osiemdziesiąt. Alan chciał mieć teraz ten naszyjnik bardziej niż w chwili, gdy go zobaczył pierwszy raz. I szukał pretekstu do przedłużenia tego spotkania. Starszy mężczyzna był ciekawym człowiekiem. A chłopców najwyraźniej coś ekscytowało. Czekali na coś, co nie dotyczyło mzungu, cudzoziemca. Mzee spojrzał na Alana i uniósł brwi. Alan usiadł na ławie przy ladzie i westchnął, jakby czekała go ciężka praca. - Może napijemy się herbaty? - zapytał mzee. Był zadowolony, że się potarguje. Nie miałby żadnej przyjemności, gdyby od razu ubił interes. Alan pamiętał, że ma się spotkać z Crawem, ale wiedział, że starszy bosman sztabowy nie będzie się niepokoił. Zresztą Alan mógł go łatwo znaleźć. Turystyczna część Starego
Miasta znajdowała się zaledwie kilka ulic dalej. Alan miał ochotę napić się słodkiej herbaty z kardamonem w tym średniowiecznym sklepie. Właściciel sklepu odwróci! się do chłopców i powiedział coś po arabsku. Alan nie mówił w tym języku, ale łatwo go rozpoznał. Na Starym Mieście w Mombasie arabski był językiem nauczania, językiem Koranu. Wzbudziło to czujność Alana. Nikt nie odpowiedział mzee, najwyraźniej na coś czekali. W końcu chłopiec, który pierwszy podszedł do lady, wybiegł na zewnątrz. Wrócił z małą tacą i powiedział coś po arabsku. Alan sięgał po filiżankę, gdy starszy mężczyzna spojrzał na niego i wskazał drzwi. - Mój syn mówi, że na ulicy jest groźny tłum. Może powinien pan już iść. Alan wyjrzał na zewnątrz. Od strony Fortu Jesus usłyszał odgłos przypominający szum morza. Ulica przed sklepikiem była pusta. Groźny tłum? Alan wziął małą filiżankę i wypił herbatę, wytrzymując spojrzenie starszego mężczyzny. Teraz stał się kimś więcej niż klientem. Był gościem. - Co się dzieje, mzee? - Nie mam pojęcia. - Gospodarz był spokojny, grzeczny i pełen dostojeństwa. - Może jednak będzie lepiej, jeśli pan tu zostanie. To się wkrótce skończy. - Wziął naszyjnik, przyjrzał mu się uważnie i powiedział cichym głosem człowieka, który uważa, że rozmówca mu współczuje: - Jesteśmy muzułmanami, rozumie pan. Rząd nie jest naszym przyjacielem. - Doceniam pańską gościnność - odrzekł Alan. Szum morza był teraz głośniejszy, jakby fale przyboju urosły. Zbliżał się tłum, ale nie było w tym jeszcze nic groźnego. - Niestety muszę już iść. Szuka mnie przyjaciel. Jest przy Forcie Jesus. - Proszę być ostrożnym. - Wrócę tu po naszyjnik - odparł Alan. Hałas wciąż przybierał na sile. Chłopcy byli niespokojni. Starszy mężczyzna skłonił się. - Inszallah. Nie miał pojęcia, co dzieje się na ulicy. Ale chłopcy spodziewali się kłopotów. - Allah akbar - powiedział Allan. Bóg jest wielki. Wziął torbę z hełmem i wyszedł. Na końcu ulicy tłum był gęściejszy. Mężczyznom towarzyszyły kobiety, więc nie wyglądało to niebezpiecznie. Ale Kikuju zamknęli swoje sklepy na Starym Mieście. Pilnujący
ich pół-Masajowie patrzyli groźnie z wysokości schodów przed drzwiami. Ulica, na którą wyszedł Alan z zaułka ze sklepem jubilerskim, była wąska, ale teraz wydawała się wręcz klaustrofobiczna. Tłoczyło się na niej co najmniej tysiąc osób. Alan zaczął się przepychać naprzód. Szukał wzrokiem Crawa, ale nie widział żadnej białej twarzy. Skręcił w przecznicę między dwoma starymi domami. Cuchnęło tu moczem. Dotarł do następnej ulicy. Też była zatłoczona. Przedzierał się w stronę Fortu Jesus. Kierunek wskazywały mu minarety dwóch meczetów. Mężczyźni wyciągali ze swoich domów przygotowane tablice z hasłami, żeby uwolnić uwięzionego przywódcę i poprawić warunki ekonomiczne. Niektóre napisy były po angielsku, ale wszędzie widniało zielone godło IPK - Islamskiej Partii Kenii. Kobiety wkładały na ubrania czarne abya. Alan zdał sobie sprawę, że jest w samym środku przygotowań do dużej demonstracji. Ulice biorące początek ze Starego Miasta przechodziły obok Fortu Jesus, prowadząc do centrum Mombasy. Mimo zaniepokojenia Alan przedzierał się dalej, przepraszając: „Sameheni, pole, sameheni, pole! Dwa razy ktoś go odepchnął. Dostał łokciem, ale niegroźnie. Kolizje przypominały mu, żeby się nie zatrzymywać. Swędziały go kikuty palców i czuł się osaczony. Gdyby nie był umówiony z Crawem, wybrałby okrężną drogę zaułkami poniżej portu. Dotarłby tamtędy na górę do Kenyatta Avenue. Ale nie mógł zostawić Crawa wędrującego po Starym Mieście w czasie rozruchów. Widział narożnik i boczną wieżę Fortu Jesus. Dostrzegł białą twarz, krzaczaste brwi i ciemną koszulkę polo. Craw! W samą porę! Zaczął się przepychać w jego kierunku. Trzej mężczyźni na prawo od niego wyglądali inaczej niż reszta, nie pasowali do tłumu. Nie wiedział, dlaczego. Mieli jaśniejszą skórę i nieśli jakieś tobołki. Coś było nie tak. Wydawali się spięci. Miał nadzieję, że uzbrojeni są tylko w miecze lub maczugi. Tłum starał się ich omijać, jakby byli tu obcy. - Craw! - krzyknął Alan. Bezskutecznie. Hałas był za duży. Parł więc naprzód. Trzej mężczyźni wciąż byli w pobliżu, z jego prawej strony. Teraz patrzyli na niego. Coraz lepiej! - Craw! Craw stał na stopniu obok pół-Masaja, który go ignorował, spoglądając w dół i w górę ulicy. Alan posuwał się centymetr za centymetrem. Nagle, jakby pękła tama, tłum ruszył w tym samym kierunku, co on. Narastał odgłos przypominający szum morza. Stojący obok Crawa masajski strażnik odganiał kijem demonstrantów od swojego sklepu. Alan też dostał od niego w ramię, gdy starał się zwrócić na siebie uwagę Crawa.
- Ty, Ben. ten facet jest ze mną! Wyluzuj! Craw wcisnął strażnikowi banknot do ręki. Alan wszedł na stopień. Ze swojego nowego punktu obserwacyjnego zobaczył, że tłum z placu u podnóża Fortu Jesus wspina się na wzgórze, do parku z dawnym brytyjskim urzędem kolonialnym. Nie mógł się zorientować, ile może być ludzi, ale nawet na większej przestrzeni panował tłok. Niemal połowę hałaśliwego tłumu stanowiły kobiety w czarnych abya. - Rozruchy? - Chyba jakiś protest - powiedział Alan, nie mogąc zapomnieć trzech mężczyzn, których widział wcześniej. W parku stało około dwudziestu ciężarówek pełnych żołnierzy w mundurach polowych, uzbrojonych w karabiny szturmowe. Alan nachylił się za plecami Masaja do Crawa. - To GSU, jednostka sił bezpieczeństwa! - krzyknął mu do ucha. - Kiepska sprawa. Ci faceci najpierw strzelają, potem zadają pytania. Teren od miejsca, gdzie stali, wznosił się stopniowo do parku. Alan widział tłum z góry. Demonstranci weszli do parku ulicą Nkrumah Road i tylko tędy mogli wyjść. Jakiś mężczyzna przemawiał przez głośnik z tarasu w środku parku. Kenijski gliniarz wrzeszczał na niego przez megafon z dachu kabiny ciężarówki. Alan niewiele z tego rozumiał, ale człowiek na tarasie najwyraźniej powtarzał hasła na transparentach - żądania uwolnienia jakiegoś szejka. - Trzeba się stąd wynieść inną drogą! - krzyknął znów do ucha Crawa. - Co? - Trzeba się stąd wynieść inną drogą! - Jaką? - Z powrotem przez Stare Miasto. Alan wskazał ręką uliczkę, z której wyszedł. Nagle dostrzegł jakiś ruch na piętrze domu po drugiej stronie jezdni i znieruchomiał. Patrzył z przerażeniem. jak z okna wysuwa się lufa karabinu i błyska ogniem. Strzał był wyraźnie słyszalny wśród wrzawy. Oficer GSU z megafonem spadł z kabiny ciężarówki. Pocisk odrzucił go na odległość niemal pięciu metrów. Reakcja GSU była natychmiastowa i brutalna: rozległy się serie z broni automatycznej. Nawet z daleka Alan widział rozbryzgi krwi. Pierwsze szeregi demonstrantów zostały skoszone. Tłum zareagował wrzaskiem bólu i nienawiści. Karabin w budynku po drugiej stronie ulicy cały czas strzelał. Tłum uwięziony na placu rzucił się do ucieczki przed pociskami policji, tratując leżących. Ludzie zablokowali dwa wyjścia, potem się rozbiegli. Wrzask przybierał na sile, ostrzał nie ustawał. Alan czuł w powietrzu miedziany zapach krwi.
Miał ochotę zamknąć oczy. Stali na linii ognia. Pociski rozłupywały drzwi za nim, jeden drasnął Crawa w ramię. Po drugiej stronie ulicy grupa młodych mężczyzn patrzyła w górę i pokazywała okno, starając się zwrócić uwagę tłumu na strzelca w budynku. Sześćdziesiąt tysięcy osób tłoczyło się na placu śmierci wśród zapachu prochu, pomiędzy zablokowaną drogą odwrotu i lufami. Nagle tłum natarł z wrzaskiem na GSU. Żołnierze zaczęli strzelać długimi seriami. Wokół Alana i Crawa zagwizdały pociski. Jeden roztrzaskał Masajowi czaszkę. Alan padł na torbę z hełmem, Craw rozpłaszczył się na stopniu. Alan nie mógł się powstrzymać od podnoszenia głowy, mimo nadlatujących pocisków, które dziurawiły frontową ścianę sklepu. Miał w torbie pistolet, ale nawet gdyby go użył, nie zmieniłoby to sytuacji. Nad tłumem poszybował koktajl Mołotowa, trafił w jedną z ciężarówek GSU i eksplodował. Demonstranci przedarli się przez linię strzelających. Alan widział tylko unoszący się i opadający topór, z każdą chwilą coraz bardziej zakrwawiony. Tłum przedostał się poza ciężarówki. Za nimi stały następne. Stamtąd też strzelano. Ale pociski już nie trafiały w beton wokół Alana i Crawa. - Chodźmy! - krzyknął Alan. Craw zerwał się i pobiegł za nim. Pod murem Fortu Jesus Alan zobaczył trzech cudzoziemców, najwyraźniej marynarzy, w koszulach rozpiętych pod szyją, szortach khaki i kapeluszach. Jeden był czarny, drugi jaśniejszy, ale wszyscy wyglądali na Amerykanów. Umysł Alana znów zaczął funkcjonować. Pomyślał, że Fort Jesus, otoczony murami o grubości pięciu metrów, mógłby być niezłą kryjówką. Craw dotknął jego ramienia i bez słowa wskazał trzech marynarzy. Alan skinął głową i w tym momencie wziął na siebie odpowiedzialność za tamtych. Marynarze kulili się pod murem pięć metrów od nich. Ulica przed fortem była niemal pusta, leżeli tam tylko zabici i ranni. Po bruku płynęła krew i tworzyła kałuże w rynsztokach. Alan dostał się na drugą stronę jezdni, przechodząc nad kilkoma ciałami i starając się nie patrzeć w dół. Martwa młoda kobieta miała roztrzaskane zęby; pocisk trafił ją w usta. Tuż za nią leżał jeden z chłopców ze sklepu. Dostał postrzał w brzuch. Przytrzymywał wnętrzności i jęczał. Alan dotarł do trzech mężczyzn pod murem fortu. - Komandor porucznik Alan Craik z jednostki 424. - Spojrzeli na niego zaskoczeni. Jesteście z marynarki wojennej?
- Z handlowej - odpowiedział Hindus. Był młody, wyglądał tak i cuchnął, jakby przed chwilą wymiotował. - Nazywam się Patel. Przybiegł Craw i rzucił się pod mur. - Kenijczycy mają transporter opancerzony! Coś gorącego uderzyło Alana w ramię i upadło z brzękiem na ziemię. Potem znów. Łuski od pocisków. Pod jego stopami leżało co najmniej dwadzieścia. Podniósł jedną. Spadały ze szczytu muru. Spojrzał w górę i zobaczył lufę karabinu, matowoczarną i trudną do rozpoznania tak wysoko nad jego głową. Strzelec się wychylił i u stóp Alana znów wylądowały łuski. A więc nie ma co marzyć o kryjówce w Forcie Jesus. - Musimy się stąd wydostać! - Wszyscy mu przytaknęli. - Za mną! Alan mętnie pamiętał, że z przedmieścia za fortem prowadzi droga do portu w Kilindini. To była najbezpieczniejsza trasa przez otaczający ich chaos. Budynki po drugiej stronie placu płonęły, wrzawa nie ustawała. Alan rozpoznał odgłos ciężkiego karabinu maszynowego i mur fortu podziurawiły pociski. Na ulicę posypały się odpryski. Domyślił się, że GSU zlokalizowała snajpera nad jego głową. Nagle zatrzęsła się ziemia. Alan nie usłyszał eksplozji - zagłuszyły ją wrzaski rannych i długi okrzyk bojowy tłumu - ale od strony Kilindini uniosła się pod niebo gęsta chmura czarnego dymu. Przeczucie natychmiast powiedziało Alanowi, że to wybuch w porcie - jakiś statek lub zbiorniki z paliwem. Pomyślał przelotnie o swoich rozkazach dotyczących Mombasy i niejasnej wzmiance o „dysydentach”, którym może przeszkadzać obecność Amerykanów. - Craw, przyprowadź tych facetów. Znikamy stąd. Jego głos brzmiał dziwnie spokojnie. Znów pomyślał o pistolecie w torbie z hełmem, ale wystarczyło, że jest teraz celem; nie chciał być uczestnikiem tego, co się działo. Pierwszy odcinek będzie najgorszy - w lewo pod murem fortu, od strony placu tylko pod osłoną dawnego budynku urzędu kolonialnego, który nie zatrzyma ciężkich pocisków. Kiedy schylony ruszył naprzód wzdłuż muru fortu, zobaczył przed sobą obłoczki pyłu, które pojawiały się cicho niczym otwierające się pąki kwiatów. Ale szedł dalej, aż dotarł do końca muru i dał nura za duże drzewo akacjowe. Tuż za nim pojawił się Patel, stanął zdezorientowany, nie wiedział, dokąd dalej iść. Alan pociągnął go w dół. Dołączyli do nich Craw i czarny facet, potem przybiegł biały. Stłoczyli się spoceni za skąpą osłoną starej akacji. Alan rozejrzał się za następną kryjówką i najlepszą drogą do betonowego budynku na lewo od nich. Podniósł się z trudem z ziemi, bardziej siłą woli niż mięśni. Zabłąkane pociski
rzadko tu dolatywały, a w ścianie budynku widniało tylko kilka dziur. Pierwszy ruszył za nim biały facet, inni ociągali się tak długo, że Alan się obawiał, iż będzie musiał po nich wrócić. Potem poderwał się czarny facet. A chwilę później Patel i Craw. Starszy bosman sztabowy krwawił po draśnięciu pociskiem w głowę. Długa strużka krwi spływała mu po twarzy i szyi za koszulę. Wyglądał jak Mohawk w rytualnej masce. Pokonali otwartą przestrzeń i dotarli do osiedla. Kiedyś mieszkali tu brytyjscy urzędnicy z rodzinami, potem hinduscy właściciele sklepów, teraz Kikuju. Małe domki miały podwórka z drzewami i krzewami, choć trawa dawno zniknęła, deptana latami przez tysiące stóp. Budynki stały tak daleko od siebie, że między nimi widać było park, co umożliwiało prowadzenie ognia. Dawały jednak pewną osłonę, a duże drzewa oddzielały osiedle od parku i placu, gdzie wciąż trwała strzelanina. Nagle Craw złapał Alana za ramię i wskazał na północ. Równolegle do nich posuwała się grupa uzbrojonych mężczyzn. Inna opuściła kryjówkę za starym tarasem w parku i biegła niemal prosto w ich kierunku. Albo walka z GSU została przegrana, albo, co gorsza, fala przemocy się rozprzestrzeniała. Alan podejrzewał to drugie. Na drodze za domem, gdzie przykucnął, leżały ciała, a wrzawa nie słabła. - Musimy się dostać tam - powiedział, wskazując w kierunku morza. Poprowadził ich do pierwszego domu. Zobaczyli pale, betonowe rumowisko, a dalej błotnistą przestrzeń. Był odpływ. Alan podziękował niebiosom za ten cud. Podczołgał się po betonie w dół do błota. Okazało się. że jest twarde i utrzyma jego ciężar. - Pachnie oceanem - zauważył Craw. Alan nigdy jeszcze nie widział strachu na jego twarzy. Kiedy wszyscy zeszli na dół, ruszyli biegiem przez błoto. Mombasa znajdowała się pięć metrów powyżej nich. Wciąż słychać było wrzask, ale z oddali. Pod ich stopami głośno mlaskało błoto. Na niskim urwisku rosły drzewa. Alan nie wiedział, gdzie są. Nie przypominał sobie tej okolicy. Spojrzał w kierunku morza i dzielnicy Likoni. Pewnie znajdują się na południowym krańcu Mombasy. Wdrapał się na urwisko. Uniósł wolno głowę, ale nie zauważył żadnego ruchu, tylko chorągiewka trzepotała lekko na wietrze na pustym polu golfowym. Trawa była brązowa, wszędzie walały się śmiecie. Wrzawa w oddali brzmiała teraz jak odgłos fal przyboju na odległej plaży. Alan przywołał gestem resztę grupy. Wspięli się za nim na górę.
Nie pamiętał tego pola golfowego i był zdezorientowany. Nikt z nich nie miał wody. Alan przypomniał sobie, że w torbie z hełmem ma plan miasta, dostarczony przez hotel, i miniaturowy kompas przy pochwie szwajcarskiego scyzoryka wojskowego. Sięgnął do bocznej kieszeni torby i wyjął obie rzeczy. Rozpostarł na ziemi plan Mombasy. Obok położył kompas. Patrzył, jak igła nieruchomieje, pokazując północ. Okazało się, że zapomniał nie tylko o polu golfowym, lecz również o półtorakilometrowej otwartej przestrzeni i dzielnicy rezydencyjnej, które oddzielały ich od portu w Kilindini. - Jeśli pójdziemy tam... - wskazał na północny zachód - powinniśmy przeciąć Mama Ngina Drive, a potem Nyerere tuż powyżej przystani promowej w Likoni. Możemy tam złapać matatu na lotnisko. - Pan jest szefem - powiedział Craw. Wydawało się, że widok planu miasta uspokoił wszystkich. Alan miał wrażenie, że rozwiał wszelkie wątpliwości trzech facetów z marynarki handlowej co do tego, kto tu dowodzi. - Dlaczego na lotnisko, panie komandorze? - zapytał biały marynarz. - Nazywam się Matt Jagiełło. Jestem mechanikiem. - Bo na lotnisku znajduje się moja jednostka - odrzekł Alan i spojrzał na pozostałych. Muszę znać wasze nazwiska. Ty jesteś Patel - wskazał Hindusa. - Les i przedstawił się czarny mężczyzna dziwnie wysokim głosem. - Les White. Jestem kucharzem. Alan powtórzył sobie w pamięci: White, Patel, Jagiełło. - Miło mi was poznać. Craw wyjął nieco pogniecionego snickersa i pokroił go dużym scyzorykiem na pięć części. Siedzieli przez chwilę i jedli. Niebo w gębie, ale Alanowi zachciało się pić. A w Afryce niełatwo znaleźć bezpieczną wodę. Groteskowa sytuacja - znajdować się w jednym z większych afrykańskich miast i nie mieć wody. - Dobra, idziemy. - Alan wstał i ruszył naprzód. Jagiełło zrównał się z nim. - Potrafię korzystać z mapy i kompasu, panie komandorze. Uczyłem się orientacji w terenie... Marynarz był blady jak płótno. Ciągle jeszcze znajdował się w szoku. Podobnie jak Alan, który nie mógł zapomnieć widoku martwej dziewczyny z wybitymi zębami. Wiedział, że wszystkich to dręczy.
Potrzebowali wody. Należało skoncentrować się właśnie na tym. Doświadczenie nie przynosi ulgi w obliczu przemocy; daje tylko weteranowi pojęcie, czego może się spodziewać od siebie i od wroga. Alan był weteranem. Zmusił się, żeby przestać myśleć o zabitej dziewczynie i iść dalej. Przecięli jasny asfalt Mama Ngina Drive i znaleźli się z powrotem na krótkiej brązowej trawie pola golfowego. Alan widział ludzi przykucniętych wśród zarośli, ale prawie się nie poruszali. Odległa wrzawa zbliżała się. Miał nadzieję, że droga do przystani promowej w Likoni nie jest zablokowana. Była. Na Nyerere Avenue płonęły samochody. Wiele leżało na boku lub na dachu. Ludzie uciekali. Musieli się zatrzymać przy dziurze w ogrodzeniu, gdy grupa przerażonych uczennic w kraciastych spódniczkach i białych bluzkach przepchnęła się obok nich na pole golfowe. - Idziemy na drugą stronę. Nie zatrzymujcie się i nie rozdzielajcie. Jeśli się zgubicie, zostańcie na brzegu morza i poszukajcie jachtklubu. Alan widział, że nikt z nich nie ma ochoty biec przez ulicę. Sięgnął do torby z hełmem, włożył magazynek do pistoletu i przeładował go. - Gotowi? - Zmusił się do uśmiechu. - Ruszamy. Przerzucił ciało przez parkan pola golfowego i czekał, dopóki nie usłyszał, że wylądował za nim Jagiełło. Potem pobiegł w kierunku ulicy. Na Nyerere Avenue tłoczyli się ludzie. Wyglądało na to, że jedni chcą uciec od zamieszek, a inni wziąć w nich udział. Nie było żadnych muzułmanów. Przeważali mężczyźni. Alan i jego grupa przedostali się między dwoma płonącymi samochodami, dusząc się dymem. Alan usłyszał syreny. Nie obejrzał się. Biegł naprzód. Nie złapią tu taksówki na lotnisko. Na rondzie rosło trochę drzew. Alan przepchnął się tam przez uciekinierów i demonstrantów. Reszta jego grupy trzymała się za nim, Craw zamykał tyły. - Całe miasto to strefa wojenna - powiedział Craw. White pokręcił głową. - To tylko rozruchy. Już je widziałem. Nie jest tak źle, jak wygląda. Alan był całkiem przeciwnego zdania, ale wypowiedź White’a najwyraźniej podniosła Patela i Jagiełło na duchu. - Jak daleko jest do tego jachtklubu, panie komandorze? - zapytał Jagiełło. - Chce mi się pić.
- Wszystkim chce się pić. - Alan wskazał lśniącą wodę przed nim. - To zatoka Mbaraki. Klub jest tam. Czuł się tak, jakby miał usta pełne piasku, ogarniała go ciemność. Martwił się też o Crawa rannego w głowę. Znów krwawił, a nie mieli apteczki. Wyszli spomiędzy drzew i znaleźli się w dzielnicy rezydencyjnej, w dalszym ciągu utrzymanej w dobrym stanie. Na ulicy były setki ludzi. Większość siedziała lub leżała na trawnikach. Nikt nie miał broni. Grupa Alana przyciągała ich uwagę. Podchodzili i zadawali pytania w suahili i po angielsku. Większość z nich trzymała się z daleka od zakrwawionego Crawa. - Pole, tafadhali - powtarzał w kółko Alan i szedł naprzód. Dotarcie do Liwatoni Road i jachtklubu zajęło im prawie godzinę. Musieli pokonać dwa wąwozy i przedrzeć się przez tłum uciekinierów. Wciąż słyszeli długie serie z broni automatycznej. W centrum miasta widać było pożary, ale największy słup dymu, jaki Alan kiedykolwiek widział, unosił się nad portem w Kilindini, do którego było stąd bliżej. Alan zorientował się teraz, że dym pochodzi z jednego z nabrzeży. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że w porcie stoi „Harker” i powinna tam być Laura z kontradmirałem Kesslerem. Alan dwukrotnie odwiedził jachtklub w Mombasie. Służbowo. Przekonał się, że była to przystań dla mieszkających tu białych cudzoziemców i obieżyświatów. Teraz na parkingu tłoczyli się przykucnięci uciekinierzy i patrzyli na dym unoszący się nad portem. Alan przeszedł między nimi, pchnął drzwi i wprowadził swoją grupę do środka. Ściany zdobiły setki zdjęć i plakietek - pamiątki po lepszych czasach. Za barem stali dwaj przerażeni czarni chłopcy. Wśród garstki pijanych klientów byli dwaj uzbrojeni. Jeden wstał i wycelował w Alana rewolwer. - Wstęp tylko dla członków, stary - wyrecytował wyuczoną formułkę. Alan zmiażdżył wzrokiem grubego idiotę, któremu drżała ręka. - Jesteśmy z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Niech pan odłoży broń. Grubas spojrzał na rewolwer, jakby dziwiąc się, skąd ma go w dłoni. - Lepiej być ostrożnym.. Alan zignorował jego i innych białych. Zwrócił się do dwóch Kenijczyków za barem. - Potrzebuję wody i apteczki. Baridi, tafadhali. Obaj Kenijczycy zniknęli i chwilę potem, jakby za sprawą magii, pojawiły się butelki z wodą. Alan rozdał je, upewnił się, czy wszyscy piją, i dopiero wtedy wziął jedną dla siebie,
choć nie mógł się doczekać łyku zimnej Evian. Przez chwilę w klubie panowała cisza, słychać było tylko odgłosy przełykania wody. Potem zza grubasa wychylił się wielki, opalony typ. - Co tam się, kurwa, dzieje? - zapytał z australijskim akcentem. Alan dokończył wodę. - Rozruchy na Starym Mieście. Mnóstwo trupów. - Pierdoleni muzułmanie. - To była prowokacja. - Alanowi nie spodobał się ten Australijczyk. - Na Starym Mieście wyglądało na to, że ofiarami są właśnie muzułmanie. - Rozejrzał się dookoła. - Czy ktoś z was ma tu łódź? - Grubas podniósł rękę. Jakaś kobieta wskazała opalonego typa. - Jest mi potrzebna pięcioosobowa motorówka. Australijczyk odwrócił wzrok, ale grubas wycelował w niego palec. - Dirk ma ponton. Alan spojrzał na niego. - W porządku - powiedział spokojnie. - Weźmiemy go. - Uniósł dłoń, żeby powstrzymać sprzeciw. - Na Starym Mieście są rozruchy. Muszę dostarczyć tych ludzi z powrotem do portu. Jestem oficerem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Rozejrzał się. Nie wiedział, że wygląda jak po walce, że promieniuje z niego koncentracja i energia. Ale i tak nikt w barze nie stanąłby mu na drodze. - Więc pomogę ci ją uruchomić - odparł Australijczyk. Alan wziął z baru drugą butelkę wody, zapiął torbę z hełmem i poszedł za Dirkiem na przystań. Gdy Craw sprawdzał ponton, Dirk cały czas wygłaszał zgryźliwe komentarze. Uruchomienie silnika wymagało wspólnego wysiłku Australijczyka i trzech mężczyzn z marynarki handlowej. - Znam się na broni - pochwalił się Jagiełło. - Super - odrzekł Alan, biorąc trochę kanapek do jedzenia. - Naprawdę. Umiem strzelać. Poluję na jelenie. To znaczy, mój stary poluje. Uczę się od niego... - Jasne - odparł Alan, niosąc pudełko kanapek do pontonu. Musiał działać; bez tego puszczały mu nerwy. Nie mógł się pozbyć myśli, że celem ataku był „Harker”. Dwie minuty później płynęli przez zatokę do portu. Obciążona pięcioma osobami łódź pneumatyczna była mocno zanurzona i słaby silnik pchał ją z trudem przez spienioną wodę.
Do portu w Kilindini mieli niecały kilometr. Nawigacja była łatwa. Musieli tylko przeciąć zatokę i skręcić na północ. Alan przekazał ster Patelowi. Trzej mężczyźni z marynarki handlowej mieli doświadczenie w prowadzeniu łodzi, którego brakowało Alanowi i Crawowi. Przez kilka pierwszych minut umysł Alana zaprzątały różne sprawy techniczne. Ale potem stał się tylko pasażerem. Mógł swobodnie rozmyślać o tym, co go czeka i co zostawił za sobą. Wypłynęli z zatoki, skręcili na północ i nagle zobaczyli cały ogrom zniszczeń, które spowodowała eksplozja. „Harker” tkwił w mule do połowy przechylony na burtę przy końcu nabrzeża numer 1. Nadbudowa płonęła. Przewrócony dźwig stał w ogniu. Jakaś barka przycumowana pięćdziesiąt metrów dalej - sądząc po gęstym dymie, zapewne pływająca cysterna - paliła się od dziobu do rufy. To ten słup czarnego dymu był widoczny z daleka na niebie. Teraz przesłaniał Alanowi widok północnej części portu. Okazało się, że przy nabrzeżu numer 6 też szaleje pożar, choć trudno było powiedzieć, czy wywołała go pierwsza eksplozja, czy oddzielny wybuch. Alan przypuszczał, że eksplozje nie były przypadkowe. Jagiełło powiedział coś zduszonym głosem. Patel zaciskał palce na rumplu, aż zbielały mu kostki. - Jasny gwint... - mruknął White i spojrzał na Alana. - Płyniemy tam? Alan pomyślał o inspekcji kontradmirała; o tym, że zostawił Laurę na „Harkerze” niecałe dwie godziny temu. - Tak - odparł. Na powierzchni wody kołysały się plamy ropy. Niektóre płonęły. Alan skierował łódź ku pustej stronie nabrzeża numer 1, żeby zasłoniło ich przed żarem z palącego się okrętu. W górę nabrzeża prowadziła drabinka. Zobaczył ruch na pokładzie „Harkera”. Zapewne strażacy. Craw wskazał metalową bramę główną za wielkimi dźwigami i portowymi budynkami biurowymi. Ciężarówki GSU i tłum - trudno było stwierdzić, czy to demonstranci, ale Alan dostrzegł nagle błyski z luf. Do tłumu dołączali z tyłu ludzie zbliżający się Moi Avenue; niektórzy z przodu próbowali się wspiąć na ogrodzenie. Mężczyzna na siatce najbliżej Alana miał na sobie T-shirt Chicago Bulls i był z gołą głową. To nie muzułmanin. Zamieszki się rozprzestrzeniały. Ponton dopłynął do drabinki i stanął. Wznosił się i opadał na wywołanych przez siebie falach. Alan wetknął pistolet z tyłu za pasek i chwycił się drabinki okaleczoną dłonią. Potem sięgnął w górę prawą ręką, przytrzymał się mocniej i zaczął wspinać. Craw podążał za nim.
Alan poruszał się wolno i z przerwami, bo lewa dłoń nie utrzymałaby jego ciężaru. W końcu dotarł na szczyt i zobaczył pobojowisko. Eksplozja na „Harkerze” rozrzuciła po nabrzeżu papiery, ubrania, poszarpany metal, czekające na załadowanie tony świeżych warzyw. W Alana uderzyła fala gorąca z płonącej barki z paliwem. Z trudem oddychał. Dusił go swąd ropy. Strażacy na „Harkerze” krzyczeli coś do niego, ale nie słyszał ich w ogólnym hałasie. Odwrócił się i pomógł Crawowi wejść na ostatni szczebel drabinki. Craw był równie zaszokowany jak Alan - rano zostawili nabrzeże we wzorowym porządku, a teraz przypominało jeden wielki śmietnik. Tylko w jednym miejscu nadal stało kilka palet, jakby dla przypomnienia, jak wyglądało to miejsce przed eksplozją. Fakt, że ocalały, wskazywał na to, iż wybuch nastąpił między „Harkerem” i barką z paliwem. Craw oparł ręce na biodrach. - Będzie od cholery sprzątania - stwierdził. Coś bzyknęło w przesyconym ropą powietrzu między nimi. Alan nie zdążył się zorientować, co to było. Craw spojrzał w górę na pokład „Harkera”. - Musimy zawiadomić „Jeffersona”, panie komandorze. To wygląda na celową robotę. Alan usłyszał drugi bzyk. Myśląc ciągle o pożarze, zniszczeniu okrętu i chaosie w porcie, nie zorientował się, że to pocisk, być może wystrzelony przez GSU przy głównej bramie. Szperał w torbie z hełmem w poszukiwaniu satelitarnego telefonu komórkowego, gdy Craw nagle wyskoczył w powietrze i runął na stertę kapusty. Alan pochylił się nad nim. Craw miał zmasakrowaną twarz. Pocisk trafił go w prawą skroń i oderwał mu szczękę. Ale to już nie miało znaczenia. Craw nie żył. Martin Craw był martwy! Alan w końcu zrozumiał, że są pod ogniem snajpera, który wystrzelił już trzy lub cztery pociski. Zacisnął dłoń na telefonie komórkowym. Teraz wszystko stało się jasne: strażacy kryli się za nadbudową okrętu i próbowali go ostrzec, a w powietrzu przelatywały pociski. Rozpłaszczył się wśród śmieci i poczuł, że wbija mu się w żebra ostry jak piła odłamek dźwigu. Nad krawędzią nabrzeża ukazała się głowa White’a. - Snajper! - krzyknął Alan. White zniknął. Następny pocisk trafił na prawo od Alana, tuż obok jego głowy. Martin Craw nie żył.
USS „Thomas Jefferson” Oficer łączności położył dłoń na ramieniu Petera Beluscio i przerwał mu w pół zdania. Beluscio, szef sztabu grupy bojowej lotniskowca, świeżo awansowany na komodora, odwrócił się gwałtownie z płonącym wzrokiem. Był porywczy. Teraz, podczas pobytu kontradmirała na lądzie, ledwo panował nad nerwami. Widząc jednak pobladłą twarz łącznościowca, pozwolił się odprowadzić na bok. - W Mombasie dokonano chyba zamachu terrorystycznego. W tamtejszym porcie eksplodował nasz okręt zaopatrzeniowy „Harker”. Właśnie dostaliśmy od nich wiadomość przez radio. Niezbyt jasną. Proszą o pomoc. W porcie jest duże zamieszanie, jakieś rozruchy, strzelanina. Dokładnie nie wiadomo. Beluscio zbladł. - „Harkera” miał dziś wizytować kontradmirał. Odzywał się? - Ty ostatni z nim rozmawiałeś. Chyba około szóstej, prawda? Od tamtej pory... - Jezu! Sprawdź w hotelu. Jest z nim porucznik Bilton. Zapytaj go, czy coś wie. Beluscio wysunął do przodu szczękę, co zawsze oznaczało, że jest bliski paniki. - Jezu! Spojrzał w górę. - O jaką pomoc proszą? - Ciągle nadają. Radiooperator powiedział, że jest ranny. Dostał kawałkiem szkła. Strzela do nich snajper. Totalny bajzel. Beluscio otarł dłonią kąciki ust. - Jezu! O Jezu... Odprowadź mnie do centrum taktycznego. Dick! - zawołał. - Chodź ze mną! - Gdy szli korytarzem, wszyscy usuwali im się z drogi. - Dowiedzcie się. dlaczego ten okręt tam jest, co ma tam do roboty. Niech wywiad przygotuje informacje o zagrożeniach w tamtym rejonie, na wypadek, gdyby to rzeczywiście byli terroryści. I o lokalnym zapleczu... Jakie mają tam szpitale? Lepiej postawcie w stan pogotowia nasz szpital, na wypadek, gdybyśmy musieli przyjąć rannych. Jezu, przecież w tym kraju panuje AIDS! - Pomyślał, że do Mombasy jest sześć godzin rejsu z maksymalną szybkością. Może powinien wysłać tam część grupy bojowej, urządzić pokaz siły? Nie ma prawa zrobić tego bez wyraźnego powodu. Potrzebował informacji. - Sprawdźcie lokalne kontakty... Czy nie ma tam przypadkiem jednostki sił powietrznych? I połączcie się z naszym attache morskim... Cholera, jest w
Nairobi. Ale może coś wiedzieć. Ilu ludzi liczy załoga „Harkera”? Ilu możemy mieć rannych? Zajmijcie się tym...
Mombasa Alan uniósł głowę, próbując zorientować się, gdzie jest. Przed nim ciągnęło się w dal nabrzeże. Wyglądało jak wysypisko śmieci. Wybuch przewrócił pierwszy dźwig, ale drugi i trzeci nadal stały. Alan dostrzegł ruch w kabinie drugiego. Snajper. Właśnie zmieniał magazynek. Alan przetoczył się poza krawędź nabrzeża, uchwycił swą zdrową ręką drabinki i znalazł się na tym samym szczeblu, co White. - Na dół. - Gdzie pan Craw? - Nie żyje. Na dół, już! Alan opuścił się za nim po drabince i wskoczył do pontonu, gdzie przy rumplu siedział Jagiełło. - Popłyń dalej wzdłuż nabrzeża - rozkazał. - Do trzeciego dźwigu. Może jest tam drabinka. Ponton dostał się w cień magazynu na północnym krańcu nabrzeża. Budynek przesłonił widok portu. Poniżej trzeciego dźwigu znajdowała się drabinka. Żurawia na końcu nabrzeża numer 2 nie było stąd widać. Alan wszedł na pierwszy szczebel drabinki. White i Patel chcieli iść za nim, ale ich powstrzymał. - Zostańcie tutaj. Spróbujcie się do kogoś dodzwonić z komórki. Znajdziecie w niej numery „Jeffersona”. - White skinął głową, biorąc do ręki telefon. - Jeśli się nie zjawię za pół godziny, wracajcie do jachtklubu. - Na „Harkerze” są nasi koledzy. - „Harker” płonie i wasi koledzy nie wydostaną się stamtąd z powodu snajpera. Chyba że znajdziecie sposób, żeby ich jakoś wyciągnąć. - Alan spojrzał w górę drabinki. - Szczerze mówiąc, jeśli nie wrócę za pół godziny, będzie mnie gówno obchodziło, co zrobicie. Zaczął się wspinać. Uniósł głowę ponad krawędź nabrzeża. Był teraz po drugiej stronie dźwigu snajpera. Mało prawdopodobne, żeby nagle przeniósł on swoją uwagę z „Harkera” na pusty kraniec nabrzeża. Alan zaczął się biec najszybciej, jak mógł w kierunku trzeciego dźwigu. Kiedy go
okrążał, dostrzegł ruch, sięgnął bezwiednie po pistolet i wycelował w ludzką postać. Stojący przed nim mężczyzna uśmiechał się szeroko. Jego mina i postawa mówiły: „Jestem niegroźny”. Był wielki, bardzo czarny, nagi do pasa. Przez opary paliwa przenikał odór jego potu. Podniósł ręce, ale nadal szczerzył w uśmiechu białe zęby. - Hakuna matata, bwana! No problemo, człowieku! Nie mam broni. Jeśli ją miał, to sprytnie ukrytą. Nie wyglądał niebezpiecznie. - Kim jesteś? - Operatorem dźwigu, bwana. - Wskazał głową w górę. - Był duży wybuch. Bum! Więc szybko zszedłem na dół. Potem jakiś wariat zaczął strzelać i zostałem tutaj. - Czy ten dźwig działa? - Jest w porządku, bo ja go obsługuję! Alan podjął decyzję. - Muszę zlikwidować snajpera. Z tego dźwigu. Mężczyzna popatrzył na niego i gwizdnął. Alan zignorował go i zaczął się wspinać po drabince, ale operator złapał go za nogę. - Skąd pan go zlikwiduje? Alan spojrzał w górę. Nigdy nie był na wielkim dźwigu portowym i nie miał pojęcia, co zrobić. Zamierzał improwizować. - Nie wiem. - Zaprowadzę pana do kabiny. Wejdzie pan do ramienia dźwigu. Może trochę panu pomogę. Alan skulił się z boku drabinki i przepuścił wielkiego mężczyznę. Czuł, że adrenalina przestaje działać. Musi załatwić to jak najszybciej. Ruszył w górę za operatorem dźwigu. Od długiej wspinaczki rozbolała go lewa ręka. Kabina miała kiedyś pleksiglasowe szyby, ale dawno zostały wybite. Prawdopodobnie przez operatorów, kiedy wysiadła klimatyzacja. Alan schylił się, gdy tylko wszedł do pomieszczenia. Był teraz na tym samym poziomie, co snajper. Widział go wyraźnie niecałe pięćdziesiąt metrów od siebie. Z tej odległości dobry strzelec mógłby zabić ich obu z karabinu dwoma lub trzema pociskami, nawet przez metalowe ściany kabiny. Podczas gdy Alan nie miał szans na trafienie tamtego z pistoletu. Pocieszał się tylko tym, że snajper nie jest zbyt dobrym strzelcem. Zabił Crawa dopiero trzecim lub czwartym pociskiem. Ale w końcu go trafił. Alan jeszcze nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że Craw prawdopodobnie zginął przez niego.
Dotarł ostrożnie do przodu kabiny, gdzie małe drzwi umożliwiały wejście do wnętrza trójkątnego ramienia dźwigu - dwie belki na dole, pomost z metalowych płyt, pojedyncza belka na górze, wszystkie trzy połączone prętami. W środku mieścił się schylony człowiek. Ramię było ustawione pod kątem prostym do dźwigu snajpera. Alan obejrzał się na operatora. - Czy ramię dosięgnie dźwigu numer 2? - Całkowicie rozciągnięte, tak. Operator uśmiechnął się i wcisnął przycisk. Ramię zaczęło się rozciągać. Silniki elektryczne wysuwały jego wewnętrzną część z zewnętrznej. Alan skinął głową i ruszył naprzód. Znów poczuł przypływ energii. Dogonił od tyłu wysuwające się wolno ramię, wdrapał się na nie, uderzył biodrem w kratownicę i omal nie spadł. Musiał uważać, żeby trzymać stopy na ukośnych prętach między belkami. W wewnętrznym ramieniu nie było pomostu. Ruch w bok zaskoczył go. Chwycił się kurczowo górnych prętów. Nagle zdał sobie sprawę, jak wysoko jest nad ziemią. Ramię obracało się, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Zaczął się obawiać, że konstrukcja pęknie lub zrzuci go siła odśrodkowa. Opasał rękami i nogami wsporniki, przywarł do nich. Nie obchodził go już ogień snajpera; to było najmniejsze zmartwienie. Ramię zwolniło. Pod nim była dwudziestometrowa przepaść i nabrzeże. Ramię celowało teraz prosto w dźwig numer 2. Wciąż się rozciągało. Silnik diesla tak hałasował, że snajper musiał go słyszeć. Alan popatrzył przez kratownicę na płonącą barkę, „Harkera” i ciało Crawa, leżące na nabrzeżu. Obejrzał się na kabinę, ale nie mógł dostrzec operatora. Instynkt podpowiedział mu, że czas wykonać swój ruch. Przykucnął z pistoletem w okaleczonej lewej dłoni, przygotował się do chwytania prawą ręką wsporników i wystartował przed siebie. Poruszał się najszybciej jak mógł, próbując biec po prętach. Dwa razy trafił stopą w próżnię i upadł ciężko. Poobijał sobie nogi i omal nie upuścił pistoletu. Ale dotarł już prawie do końca ramienia. Kołysało się gwałtownie, żar z płonącej barki powodował ruch powietrza. Koniec ramienia zatrzymał się trzy metry od kabiny drugiego dźwigu. Miała gładkie ściany ze stali i plastiku, nie było się czego chwycić. Była obrócona tak, że jeśli nawet snajper widział Alana, nie mógł w niego wycelować. Alan go nie widział. Otarł wierzchem prawej dłoni pot z twarzy. Jego dźwig obracał się teraz w prawo. Po chwili ramię znów zaczęło się wysuwać. Alan uświadomił sobie, że operator musiał zrozumieć jego problem i chce skrzyżować ramiona obu dźwigów. Alan rzucił się naprzód, obojętny na skutki. Musiał być na końcu ramienia, kiedy
się zetkną. Bo jeśli nawet snajper jeszcze nie wiedział o jego obecności, zorientowałby się, że jest atakowany, w momencie uderzenia jednego dźwigu w drugi. Alan stał okrakiem w trójkątnym otworze, między jego nogami znajdowała się lina ciężkiego kołowrotu. Patrzył, jak zbliża się do niego drugie ramię. Musiał wskoczyć między prętami do środka ramienia drugiego dźwigu, zaledwie dwadzieścia metrów od snajpera, i natychmiast strzelić w kabinę. Wziął głęboki oddech i nie spoglądając w dół, skoczył tuż przed zetknięciem się dźwigów. Zmieścił się w otworze między prętami, wylądował na płytach pomostu, przetoczył się i uniósł do półprzysiadu. Przełożył pistolet z lewej ręki do prawej i wycelował w niewyraźną sylwetkę. Nacisnął dwa razy spust i pobiegł naprzód. Słyszał, że ktoś krzyczy, nie poznawał własnego głosu. Ciągle strzelając, wpadł do kabiny, potknął się w progu i rozciągnął jak długi na podłodze. Kiedy uniósł głowę, snajper był nad nim. Zwisał martwy z konsoli. Alan stwierdził później, że wpakował w niego sześć kul. Ale na razie cieszył się, że żyje, i był potwornie przygnębiony, że stracił Martina Crawa.
2. Mombasa Jean-Marc Balcon dotarł do bramy portu, zanim zaczęły się rozruchy. Kazał swojej dwuosobowej ekipie zająć taką pozycję, żeby mogli filmować wypadki. Serbski kamerzysta był cyniczny, jak większość jego kolegów po fachu. Wykopali go z Kosowa i obijał się teraz po świecie jako wolny strzelec. Odparł, że do zdjęć w jakimś zasranym afrykańskim porcie może ustawić tę pieprzoną kamerę gdziekolwiek. - Musisz robić dobre ujęcia tamtej łajby - Balcon wskazał szary okręt zaopatrzeniowy amerykańskiej marynarki wojennej przy nabrzeżu numer 1. - Po cholerę? - Bo ja tak mówię. Balcon przysiągł sobie po raz dziesiąty, że pozbędzie się Serba zaraz po reportażu. Potem przypłynął dau i eksplodowała bomba. Balcon pobiegł do miejsca wybuchu, jak tylko opadły szczątki. Jego ekipa w ślad za nim. Nie mogli się tam zbliżyć z powodu bałaganu w porcie. W dodatku paliła się pływająca cysterna. Balcon obawiał się, że też eksploduje. Potem zaczęła się strzelanina i Serb oświadczył, że spada stąd w cholerę, bo miał
dosyć takiego gówna w Kosowie. Balcon go potrzebował, więc obiecał mu dodatkowe pięćdziesiąt dolców i powiedział, że mogą się trochę cofnąć w kierunku bramy. A potem jakiś niesamowity gość wlazł na dźwig i Balcon kazał to filmować. Facet dotarł do końca długiego ramienia i przeskoczył na drugi dźwig, dwadzieścia metrów nad ziemią. Zaszedł snajpera od tyłu i rozwalił go z pistoletu. Balcon widział to w wizjerze kamery, na zbliżeniu. Rewelacyjny materiał. Musiał tylko podłożyć głos. Strzelanina ustała. Balcon pomyślał, że ten reportaż przyniesie mu sławę. Ktoś w tłumie powiedział, że tamten facet jest z CIA, ktoś inny, że z amerykańskiej marynarki wojennej, z jednostki SEAL albo z marines. Balcon przypomniał sobie słowa Sycylijczyka o „cholernej amerykańskiej marynarce wojennej” i się skrzywił. Nie powie w komentarzu, że to ktoś z amerykańskiej marynarki wojennej; Sycylijczyk wkurzyłby się na niego. Zamieszki na Starym Mieście się rozprzestrzeniły. Ulica przed bramą portu była zatłoczona. Część ludzi przedostała się przez bramę, żeby ich nie stratowano. Teraz otaczali Balcona i jego ekipę. Byli zaciekawieni, jak to zwykle bywa, i mieli nadzieję, że telewizja pokaże twarze ich. Balcon nie zwracał na nich uwagi, odepchnął tylko jednego dzieciaka sprzed obiektywu. Zastanawiał się, ile może dostać za film, i kiedy go najlepiej wyemitować. Krążył wokół kamery, rozmawiał przez komórkę ze swoją agencją i obserwował, jak tamten facet schodzi z dźwigu. Balcon dwa razy przystanął przez obiektywem, żeby mieć dziesięciosekundowe ujęcie - blond włosy rozwiane nieco na wietrze, rozpięta niebieska koszula, luźna kurtka safari. Niebieskie oczy. - Jest już na dole - zawołał ktoś po angielsku z afrykańskim akcentem. Tłum ruszył w kierunku piekła na nabrzeżu. - Kręć to, kręć to! - krzyknął Balcon do Serba. Wybiegł przed kamerzystę i torował mu drogę. Kamera podskakiwała i kołysała się. Balcon ciężko dyszał. Odwrócił się bokiem do obiektywu. - To on... to on! Przywołał Serba gestem, jedną ręką przygładził włosy, drugą - w której trzymał mikrofon - odpędził grubą kobietę. Dotarli najbliżej, jak mogli. Ludzie wokół wiwatowali i klaskali. Strzelec z dźwigu szedł w ich kierunku. - Hej, Rambo! - krzyknął ktoś w tłumie i wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Użyj teleobiektywu, do cholery! - wrzasnął Balcon do Serba. - Zrób zbliżenie, palancie! Skadruj go, na litość boską. Chcę mieć jego, nie tych pieprzonych... Uspokoił się i włączył mikrofon. - Mówi Jean-Marc Balcon z portu w Kilindini w Kenii, gdzie przed chwilą byliśmy świadkami bohaterskiej akcji agenta sił specjalnych. Właśnie nadchodzi ... Niewiarygodny
wyczyn... Ten człowiek wspiął się na dźwig portowy i zlikwidował snajpera-terrorystę, uzbrojony tylko w pistolet... Oto on... Balcon spróbował się przedrzeć przez tłum, żeby się wspiąć na ciężarówkę, którą przewróciła eksplozja, ale nie udało mu się, bo ktoś go odepchnął. - Ty... merde... Serb trzymał kamerę nad głowami tłumu i parł naprzód. Patrzył do góry w wizjer i robił zbliżenie. Bohaterski specjalista z CIA, czy kimkolwiek był ten człowiek, uniósł rękę - może w pozdrowieniu lub żeby zasłonić swoją twarz. Jego dłoń była wyraźnie widoczna na tle dymu - okaleczona, bez dwóch palców. Z ulicy za nimi huknęły strzały i wszyscy się rozproszyli.
Mombasa Trzy ciężarówki GSU jechały obok siebie po Moi Avenue. Ludzie umykali przed nimi jak spłoszone ptaki. Samochody posuwały się wolno, żeby wszyscy zdążyli uciec. Żołnierze chcieli ich tylko przepędzić, nie przejechać. Mimo to jakiś mężczyzna dostał się pod koła. gdy potknął się i upadł. Kierowca był zbyt podekscytowany, żeby zwrócić na to uwagę; na jezdni leżało wielu zabitych. Oddychając szybko, patrzył wytrzeszczonymi oczami przez przednią szybę w poszukiwaniu mężczyzn z bronią. Wypatrywał pocisku, który roztrzaska szkło i go zabije. Podobnie jak jego koledzy siedział skulony, jakby miał boleści. Na końcu Moi Avenue unosił się czarny dym. Bliżej leżały dwa przewrócone samochody osobowe. Czekali za nimi mężczyźni: jedni w kanzu i białych czapkach, drudzy w koszulach, inni w T-shirtach z napisami Ball State University i AIDS to gówno! Trzej spuszczali benzynę z innych samochodów do butelek po piwie. Jakiś chłopiec zatykał je kawałkami szmat. Ludzie uciekający przed ciężarówkami dobiegli do barykady i dali za nią nura. Kobieta z małym dzieckiem na rękach była wolniejsza od mężczyzn. Obejrzała się przez ramię na ciężarówki, skręciła do drzwi jakiegoś domu, potknęła się o krawężnik i upadła. Podniosła się na kolana i usunęła z jezdni. Kiedy najbliższa ciężarówka mijała jej stopy o centymetry, ktoś strzelił. Kierowcy zatrzymali ciężarówki pięćdziesiąt metrów przed barykadą. Zza przewróconych samochodów poszybowały koktajle Mołotowa. Kierowcy wyskoczyli z kabin. Z tyłu ciężarówek wysypali się żołnierze i otworzyli ogień przez płomienie.
Waszyngton Mike Dukas stał nagi i ponury w salonie swojego wynajętego mieszkania. W telewizji mówiono o problemach czekających amerykańską administrację. Wesoła kobieta starała się zrobić temat z niczego, porównując obecnego beneficjanta z jego poprzednikiem, żeby zasugerować różnice, które byłyby prawie niewidoczne dla europejskiej lewicy. Dukas patrzył na nią i słuchał opinii dwóch ekspertów - jednego ze skrajnej prawicy, drugiego z centroprawicy. Podrapał się w brzuch. - Mam nadzieję, że żaden nie wygra - mruknął i poszedł wziąć prysznic. Po raz pierwszy usłyszał to z ust czarnej kobiety, pokazanej w czasie telewizyjnej transmisji meczu futbolowego między zespołami Alabamy i Missisipi: „Mam nadzieję, że żaden nie wygra”. Słusznie. Nadchodzące wybory wzbudzały w nim niechęć. Dwa bogate palanty, pomyślał i puścił wodę. Robią to dla zaspokojenia swoich ambicji. Jak to jest, że w najdoskonalszej demokracji na świecie możemy znaleźć tylko facetów, którzy skończyli prywatne szkoły i uniwersytety Ivy League? Namydlił się i schylił głowę pod wodą, jakby się modlił. Uniósł rękę, żeby spłukać pachę, i skrzywił się: zaledwie kilka tygodni temu dostał postrzał w obojczyk i wciąż czuł ból przy gwałtowniejszych ruchach. Wyszedł spod prysznica, wytarł zaparowane lustro i przyjrzał się bliźnie. Zaczynała się tuż nad mostkiem i otaczała szyję, różowy naszyjnik z gumy do żucia - pocisk rozpękł się na pół i wyrył dwa tory wzdłuż obojczyka. Nad blizną patrzyła na niego nachmurzona twarz z workami pod oczami i zmarszczkami wokół ust. - Nieciekawy typ - mruknął i sięgnął po ręcznik. Wrócił do salonu, brzydkiego, ciemnego pokoju, gdzie nie było nic z jego osobowości; starał się spędzać jak najmniej czasu w wynajętym mieszkaniu. Wycierając się ręcznikiem, włączył automatyczną sekretarkę. Rozległ się bardzo młody kobiecy głos: - Witam, szefie, to ja. - Zachichotała. Dukas się skrzywił. Głos należał do inteligentnej, ale naiwnej dwudziestolatki. Nazywała się Leslie Kultzke i była jego asystentką. Obawiał się, że zaczyna go czcić jak bohatera. - Co słychać? - Znów zachichotała. - Przyszłam dziś wcześniej i przyniosłam pączki Krispy Kreme. Wiem, że pan lubi Dunkin’ Donuts, ale uważam, że powinien pan spróbować Krispy... Dukas wyłączył automatyczną sekretarkę i wpatrzył się w telewizor. CNN przerwała program polityczny i nadawała teraz reportaż na żywo. Dukas usłyszał słowa „Marynarka
Wojenna Stanów Zjednoczonych” i zobaczył na ekranie chaos, tłum na ulicy. Potem kamera pokazała z daleka na wpół zatopiony okręt w porcie. Przechylony był na jedną burtę, z drugiej unosił się dym. - ...Kilindini na kenijskim wybrzeżu! - mówił męski głos z francuskim akcentem. Ciężko dyszał. - Na zacumowanym tutaj okręcie wybuchła bomba... Nikt jeszcze nie ma całkowitej pewności, co się stało... źródła w porcie twierdzą... - odepchnął kogoś - że to amerykański okręt i eksplozja została skoordynowana z islamską demonstracją w tym portowym mieście. Pojawiło się zbliżenie uszkodzonego okrętu. - Jestem teraz na miejscu zdarzenia, ale... Dukas pomyślał, że facet pewnie znalazł się tam przypadkowo ze swoim kamerzystą. Ale po chwili przyszło mu do głowy, że nic się nie dzieje „przypadkowo”. Przysunął się bliżej do ekranu i zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Był agentem Służby Śledczej Marynarki Wojennej i jeśli tamten okręt należał do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, czeka go robota. Obraz znieruchomiał, rozległ się głos prezenterki wiadomości w studio, a wzdłuż dolnej krawędzi ekranu zaczął się przesuwać napis: Wybuch bomby zatapia amerykański okręt.,. Potem na ekranie znów pojawił się facet mówiący z francuskim akcentem. - Mówi Jean-Marc Balcon i portu w Kilindini w Kenii, gdzie przed chwilą byliśmy świadkami bohaterskiej akcji agenta sił specjalnych. Właśnie nadchodzi... Niewiarygodny wyczyn... Ten człowiek wspiął się na dźwig portowy i zlikwidował snajpera-terrorystę, uzbrojony tylko w pistolet... Oto on... i drogi... Hej, ty! Hej... Obraz podskakiwał, kiedy kamerzysta parł naprzód. Oddech francuskiego komentatora stał się głośniejszy, gdy zaczął biec. Teleobiektyw uchwycił kilka postaci zbliżających się do kamery wzdłuż nabrzeża. Na czele szedł szybko wysoki, szczupły mężczyzna. Niósł karabin. - Jasny gwint! - wymamrotał Dukas i przysunął się jeszcze bliżej do ekranu. Mężczyzna kierował się do okrętu. Kamerzysta zrobił zbliżenie. W stronę mężczyzny pobiegła jakaś postać odwrócona tyłem do obiektywu. Kamerzysta poszedł w jej ślady. Obraz podskakiwał, przechylał się, zamazywał. Reporter mówiący z francuskim akcentem wysapał: - To on... To on... - Biegnąca postać odwróciła się bokiem do obiektywu i przywołała gestem kamerzystę. Stało się jasne, że to reporter biegnie do mężczyzny, który zszedł z dźwigu. Reporter spróbował zatrzymać wysokiego mężczyznę, ale ktoś go odepchnął. - Ty... merde... - dobiegło z głośnika telewizora. Kamerzysta posuwał się dalej. Nagle człowiek z karabinem uniósł rękę, żeby zasłonić obiektyw. Przez moment jego dłoń była wyraźnie widoczna. Miała tylko trzy palce i dwa kikuty. Potem ekran pociemniał.
- Jasny gwint! - powtórzył Dukas. - To Al Craik! Chwycił słuchawkę telefonu i wybrał z pamięci numer NCIS. Kiedy zgłosił się oficer dyżurny, krzyknął: - Tu agent specjalny Dukas. Niech pan słucha uważnie! Jest problem w Kilindini. To port w Kenii pod Mombasą. Zrozumiał pan? W Kenii! Chcę się na piętnaście minut spotkać z wicedyrektorem... - zerknął na zegarek - za pół godziny. Tylko bez żadnego pieprzenia, że jest zajęty. Po drugie, chcę wiedzieć, czy w Mombasie jest któryś z naszych okrętów. Niech pan się tym zajmie. Zobaczył w telewizji wystarczająco dużo, żeby się zorientować, że uszkodzony okręt to nie jednostka bojowa, lecz transportowiec, ale za takie też był odpowiedzialny. Znów spojrzał na ekran telewizora. Prezenterka wiadomości komentowała to, co przed chwilą pokazali, ale grała na zwłokę, podczas gdy ktoś niewątpliwie usiłował uzyskać informacje w dowództwie marynarki wojennej lub w Pentagonie. Dukas wiedział, że ktoś inny szuka wśród ekspertów Afryki człowieka, który zechciałby pokazać swoją twarz w telewizji ogólnokrajowej o siódmej rano. Za pół godziny przygotują wersję wydarzeń, jeśli nawet nieprawdziwą, to przynajmniej taką która będzie miała ręce i nogi. „Są o wiele szybsi od nas - przyznał. - Ale my robimy to jak trzeba”. Po chwili jeszcze raz pokazano cały materiał reportera mówiącego z francuskim akcentem. - Al Craik! - mruknął Dukas. - Jezu! Znowu on! Rozpoznał Craika po okaleczonej dłoni. Nieświadomie potarł zaczerwienioną bliznę na obojczyku. Zranili go ci sami strzelcy, którzy trafili Craika w rękę. Czy znów ma się to powtórzyć? Zadzwonił telefon. Oficer dyżurny zameldował, że przedwczoraj zawinął do Mombasy USNS „Jonathan Harker”. Miał stamtąd wypłynąć dziś o północy czasu lokalnego. Dukas zadzwonił do swojego biura. Leslie odebrała po pierwszym sygnale. Kiedy usłyszała kto mówi, jej głos zmienił się z energicznego w czuły. - To pan, szefie... - powiedziała takim tonem, że znów się skrzywił. - Dostał pan moją wiadomość o... - Mam sprawę do wicedyrektora - przerwał jej. - Zapisz i przekaż mu z adnotacją „Pilne”. Dyktuję. Jak skończę, przeczytasz mi to: „Agent specjalny Dukas prosi o przydzielenie go do śledztwa w sprawie zamachu bombowego w Kilindini pod Mombasą w Kenii. Trzeba działać szybko. Nasz zespół musi być na miejscu najpóźniej jutro”. Przeczytaj... W porządku. Dobrze się starasz, Leslie.
Nie dał jej czasu na wielbienie go. Wybrał z pamięci telefonu kolejny numer i połączył się z domem na przedmieściu Houston, gdzie była dopiero piąta rano. - Cześć, Rose, wstawaj, kotku - powiedział nienaturalnie swobodnym tonem. - CNN pokazuje twojego męża. Wygląda na to, że znów muszę mu ratować tyłek. Przez dwie minuty wyjaśniał komandor Rose Siciliano, że jej mąż żyje i nic mu nie jest. Potem wpatrzył się w ścianę, jak ludzie, którzy w centrum wydarzeń potrzebują chwili do namysłu. Wybrał następny numer w NCIS. - Cześć. Marie, mówi Dukas. Sprawdź, czy komandor porucznik Alan Craik ma służbowy komórkowy telefon satelitarny, dobrze? Pracuje dla nas i Federalnej Administracji Lotnictwa, sprawdza stan bezpieczeństwa w Nairobi w Kenii. Jeśli ma taki telefon, chciałbym znać jego numer. Możesz mi to załatwić? Jesteś słodka. Kocham cię. Nie, naprawdę. Jak Romeo Julię. Ta miłość na pewno przetrwa, hm... do lunchu. Cmoknął głośno do słuchawki, jakby ją całował. Na ekranie telewizora Al Craik po raz piętnasty zastrzelił snajpera.
USS „Thomas Jefferson” Kapitan Jack Geelin. dowódca trzydziestoosobowego oddziału marines na pokładzie lotniskowca otrzymał kartkę z wiadomością, kiedy szedł w kierunku dziobu okrętu do biura szefa sztabu grupy bojowej. - Biegiem, Jack. Komodor Beluscio czeka na ciebie od dziesięciu minut. - Co się stało? - Przeczytaj to! Geelin zaczął biec, próbując po drodze czytać. Trzej marynarze przywarli do przegrody, żeby go przepuścić. Udało mu się odczytać słowa: Port w Mombasie... okręt transportowy... prawdopodobnie terroryści... prośba o natychmiastową pomoc... Dał nura w następne drzwi i chwycił słuchawkę telefonu. - Tu Geelin! Sierżancie, ogłaszam alarm bojowy. Pełne oporządzenie. Biegiem! Tak. do cholery, cały oddział! Chcę jak najszybciej widzieć wszystkich na pokładzie. Ruszajcie się!
Mila morska od USS „Thomas Jefferson” Komandor porucznik Paul Stevens zszedł swoim S-3 na wysokość dwustu czterdziestu metrów, zerknął w dół i rozejrzał się dookoła. Soleck mimo woli podziwiał go. Stevens był tak doskonałym, doświadczonym pilotem, że wszystkie czynności związane z lądowaniem wykonywał odruchowo. W czasie lotu zawsze sprawiał wrażenie przygotowanego na takie niespodzianki, jak zmiana kierunku wiatru, skręt lotniskowca, zbytnie zbliżenie się innego samolotu. Był porywczy, ale w sytuacjach awaryjnych stawał się spokojniejszy. Teraz Stevens tak szybko robił kontrolę przed lądowaniem, że Soleck ledwo nadążał odpowiadać. - Paliwo... - Prawy zbiornik niepewny... - zaczął Soleck. - Robi się kiepsko - mruknął Stevens, wysunął skrzela i opuścił klapy. Samolot zwolnił, jakby ktoś złapał go za ogon. Zatoczył luk i podchodził do lądowania tak stabilnie, jak latawiec ciągnięty za lotniskowcem. Wytracał szybkość i wysokość, w końcu usiadł i wczepił się w linę hamującą. Soleck zastanawiał się, jak to wyglądało w kamerze Plata i jak oceniłby to oficer dowodzący lądowiskiem. Na pewno znów bardzo dobrze. Wyobraził sobie, jak wszyscy mówią: „Dobra robota. Jezu, ale ten facet potrafi latać”. - Ładne lądowanie - odezwał się. - Taka pochwała z twoich ust dużo dla mnie znaczy - odrzekł Stevens, kiedy toczyli się do punktu zatrzymania. Trzy minuty później Soleck szedł po pokładzie przeciwślizgowym w kierunku pomostu komunikacyjnego, niosąc torbę z hełmem lotniczym, mapy i kasety MARI. „Dlaczego Stevens musi być takim kutasem?” - zastanawiał się. Ku jego zaskoczeniu Stevens czekał na niego przy włazie. - Myślałem o twoim oblewaniu awansu - powiedział. - Po prostu postaw wszystkim piwo. Potem wszedł do środka, nie przytrzymując drzwi obładowanemu Soleckowi.
Mombasa
- Potrzebujemy wsparcia! - krzyczał Alan przez komórkę. - Dajcie nam jakąś osłonę, na litość boską! Udało mu się dodzwonić do wywiadu Floty Atlantyckiej w Norfolk. Numer znał na pamięć. Jego nowa komórka miała rzekomo zasięg międzynarodowy, ale sygnał był tak słaby, że ledwo słyszał głos rozmowy. Na drugim końcu linii zdezorientowany podoficer dyżurny nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś na niego wrzeszczy. - Panie komandorze, to nie jest bezpieczna linia... - Pieprzyć bezpieczeństwo! My tu giniemy! - Nie jestem upoważniony, panie komandorze. - Bosmanie, przekażcie, do cholery, wiadomość, dobra? Mombasa, Kenia. USNS „Harker” płonie uszkodzony w wyniku eksplozji. Zaginął kontradmirał naszej marynarki wojennej i agentka specjalna NCIS... - W tamtym rejonie są okręty, panie komandorze... - Bosmanie, nasza łączność jest ograniczona do jednej częstotliwości alarmowej! Przekażcie tę wiadomość, dobra? - Mogę zawiadomić Dowództwo Operacji... - A potem zadzwońcie do attache morskiego w Nairobi. Musi nam zorganizować jakieś wsparcie lądowe. Gliny, wojsko, wszystko jedno. Jesteśmy przygwożdżeni... - Wygląda na to. że przydałyby się śmigłowce z marines. - Śmigłowce będą łatwym celem, dopóki nie zabezpieczymy terenu! Bosmanie, jesteśmy przynętą. Jeśli ściągniemy śmigłowce, zestrzelą je. Za wcześnie na śmigłowce. Łączność znów zaczęła się rwać. Głos bosmana zanikł. Zastąpiły go trzaski. - Coś przerywa! - krzyknął. Wyłączył komórkę i zobaczył pulsującą diodę baterii. Ile czasu zostało? Spojrzał na radiooperatora „Harkera”. - Muszę nawiązać łączność radiową - powiedział i rzucił komórkę na przechylony pokład. Telefon wepchnięto mu do ręki. jeszcze w plastikowym opakowaniu. kiedy opuszczał Norfolk. Pamięć była pusta, zdolność wyszukiwania sieci nie została sprawdzona. Uznał teraz, że ten aparat to szajs. Młody łącznościowiec wyglądał niemal jak nastolatek. Podczas eksplozji kawał szkła zranił go w przedramię. Ale chłopak pozostał na swoim stanowisku i wzywał przez radio pomoc.
- Pracuję nad ty m. Nie może pan zadzwonić gdzieś bliżej? Alan pomyślał o miejscowych kontaktach. Na lotnisku stacjonowała kiedyś jednostka amerykańskich sił powietrznych, ale ją wycofano. Teraz jej hangary zajmował jego oddział. Na wybrzeżu przez lata był brytyjski garnizon, ale też go zlikwidowano. Alan przypomniał sobie dwóch kenijskich oficerów, z którymi był w Bośni. Jak oni się nazywają? I gdzie teraz są? Jak ich znaleźć? Wolał nie korzystać z sieci telefonii komórkowej w kraju Trzeciego Świata podczas rozruchów. Zresztą demonstranci mogli zniszczyć stacje przekaźnikowe. Tak jak palili samochody. - Kenijska marynarka wojenna! - zawołał nagle. - Muszą być gdzieś w Mombasie! Podniósł komórkę i wybrał numer. Miał nadzieję, że właściwy. - NCIS w Waszyngtonie potrafi to ustalić! Niech to szlag! Nie ma pola! Przez to cholerne żelastwo! - Popatrzył na radiooperatora. - Masz jakieś lokalne numery ? Chłopak bezradnie rozłożył ręce, potem wskazał gestem otoczenie. W kabinie telekomunikacyjnej panował bałagan; okręt się przechylił i to, czego nie naruszyła eksplozja, walało się teraz na podłodze - sprzęt, papiery, kubek do kawy. - Jak się nazywasz? - Hansen. Joe. - Posłuchaj, Hansen. Musimy zdobyć numer telefonu kenijskiej marynarki wojennej. Znajdując się na drugim końcu świata, zamierzał dzwonić do domu po tego rodzaju informacje. - Jeśli tak się nie uda, spróbuj się połączyć z operatorem lokalnej sieci telefonicznej. Albo z biurem numerów. Spróbuj się skontaktować z naszą ambasadą w Nairobi. Spróbuj... Przez zniszczone drzwi zajrzała ciemna głowa. - Statek pożarniczy leje wodę... Mówią, że już ograniczyli zasięg pożaru... To był Patel, Hindus, który wydostał się z Alanem z rejonu rozruchów. Alan wybiegł na pomost. Woda zaczęła lać się na niego jak deszcz. Statek pożarniczy! Super! Od stalowej przegrody odbił się pocisk. - Niech to szlag! - Alan mimowolnie zacisnął okaleczoną dłoń w pięść. Ktoś zaczął strzelać z jednego z magazynów portowych. Niezbyt celnie, ale jednak. Nieliczna ekipa naprawcza „Harkera” pracowała pod pokładem, poza zasięgiem snajpera. Ranni leżeli teraz na pokładzie i przechył okrętu na lewą burtę chronił ich chwilowo przed trafieniem. Ale inni ludzie nie mieli żadnej osłony.
Trzy poziomy wyżej powinien siedzieć Jagiełło, który dotarł tu z nim z miasta. Alan dał mu karabin zabrany zabitemu snajperowi. Jagiełło powiedział, że poluje na jelenie. Miał czuwać. Więc dlaczego nie strzela? Alan przykucnął za nadburciem. - Hansen! - Tak? Alan spojrzał w górę i przywołał go gestem. - Złaź na dół, na pokład! Chodź tutaj, ale trzymaj się nisko. - Młody radiooperator dołączył do niego, poruszając się jak małpa - Nisko! Całkiem... tak jest. Spróbuj stąd zadzwonić z komórki. - Muszę nawiązać łączność radiową - Spróbuj z komórki. To rozkaz. W ogóle nie było takie pewne, czy Alan ma prawo wydawać rozkazy na „Harkerze”, ale Hansen uznał jego autorytet. Oparł się na łokciu i zaczął wybierać numer. Alan wyciągnął H&K i oddał dwa szybkie strzały w stronę snajpera. - Gówno to da - mruknął. Gdzie, do cholery, jest ten facet z karabinem? Wyjrzał przez szparę między stalowymi płytami przegrody. Magazyn miał długi rząd okien bez szyb, które wyleciały podczas eksplozji - strzelec mógł siedzieć w każdym. Ale najwyraźniej było widać, że budynek znajdował się za daleko na strzał z pistoletu. Mimo to, gdy Alan dostrzegł ruch, szybko wycelował i nacisnął spust. Za jego plecami Hansen mamrotał do telefonu. Lała się na niego woda. długie włosy lepiły mu się do głowy. - Połączyłeś się? Hansen pokręcił głową Alan znów popatrzył na magazyn, zobaczył czyjąś głowę, wycelował bardziej starannie i strzelił bez wiary w sukces. - Nie chcą ze mną gadać - odezwał się z tyłu Hansen. Jego młoda twarz była czerwona z gniewu. Wyciągnął rękę z telefonem. - Każą mi się zidentyfikować. Alan chwycił komórkę. - Są jeszcze na linii? - Przycisnął telefon do ucha. - Halo! Słuchajcie uważnie. Tu komandor porucznik Alan Craik z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Podał swój numer służbowy. - Jestem pod ogniem i potrzebuję pomocy. A w ogóle, z kim rozmawiam, do cholery? - Eee... i tu agent specjalny Gollub, NCIS Waszyngton, panie komandorze...
- Jasna cholera. Gollub, jestem na okręcie, na którym była eksplozja. Strzelają do nas, a ja mam jeden zasrany pistolet! Dajcie mi jakąś pomoc! - Panie komandorze, jesteśmy służbą śledczą marynarki wojen... - Więc przeprowadźcie, kurwa, śledztwo! Chcę się skontaktować z placówką kenijskiej marynarki wojennej w Mombasie w Kenii. Znajdźcie mi namiar na nich! Ale już! - Eee... pański język, panie komandorze... - Znasz Mike’a Dukasa? - Eee... owszem, panie komandorze, znam agenta specjalnego Dukasa z widzenia... - Więc jeśli zaraz nie zdobędziesz mi tej informacji, to osobiście dopilnuję, żeby wyrwał ci nogi z dupy, bo to jest, kurwa, mój bliski kumpel! Nadążasz? - Alan przyłożył oko do szpary między stalowymi płytami, znów zobaczył głowę i strzelił. - Nadążasz za mną panie Gollub? Halo! Gollub! Niech to szlag! - Rozumiem, że chodzi panu o Morskie Centrum Patrolowe Marynarki Wojennej Republiki Kenii w Kilindini. Ich numer telefonu to 596-987. Można się z nimi skomunikować na następujących częstotliwościach: sto... - Nie mów tego mnie, powiedz to temu facetowi. - Alan wręczył komórkę Hansenowi. Weź numer telefonu, pieprzyć częstotliwości. Znów wyjrzał przez szparę, zobaczył głowę i strzelił trzy razy. Tak jest! Bach, bach, bach - tułów, tułów, głowa! Zgadza się? Nie, wszystkie chybione. Gdzie jest ten facet z karabinem snajperskim? - Alan spojrzał w górę. - Hej! Ty! - Jak on się nazywa, do cholery. Jagiełło! - Jagiełło, co z tobą do cholery? Dał nura za Hansenem do kabiny telekomunikacyjnej. - Masz ten numer? - Tamten facet powiedział, że złoży na pana meldunek. - Jasne, już się boję. Masz ten numer? - Tak, panie komandorze. Co mam im powiedzieć? - Że komandor porucznik Craik z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych prosi ich o pomoc i współdziałanie. Znajduje się pod ogniem na okręcie USNS „Harker”, uszkodzonym przez eksplozję pół godziny temu. Jesteśmy w gorącej strefie. Użyj tych słów: „gorąca strefa”. Gdyby był jakiś problem, dasz mi... Obaj podnieśli głowy, gdy w pobliżu rozległ się charakterystyczny odgłos silnika rakiety. Hansen wytrzeszczył oczy. - Padnij! - krzyknął Alan, ale pocisk był już prawie przy nich. Potem nastąpiła eksplozja.
- Panie komandorze! - zawołał Patel z mostku. Zbiegł na łeb na szyję po schodach i wpadł na czworakach do kabiny. - Panie komandorze, ostrzeliwują pociskami rakietowymi statek pożarniczy! Już się pali!
Houston Rose Siciliano Craik była przyzwyczajona do wstawania o świcie. Mike Dukas zadzwonił trochę za wcześniej, ale teraz, po piętnastu minutach, całkiem już rozbudzona wykonywała szybko codzienne poranne czynności. Umyła zęby, wzięła prysznic, włączyła telewizor, włożyła T-shirt, dżinsy i domowe pantofle, zrobiła sobie kawę, obejrzała wiadomości na CNN, sprawdziła e-maile, nakarmiła psa, zajrzała do dzieci (obaj chłopcy jeszcze spali), wypiła kawę. Przygotowywała drugie śniadania, stojąc przy blacie kuchennym i mając przed sobą otwartą książką z rysunkami technicznymi promu kosmicznego, bo zaczynała się szkolić na kosmonautkę. Starać się nie myśleć o mężu. Starać się nie myśleć o matce. W nocy zadzwonił jej ojciec. Powiedział, że matka „zrobiła się śmieszna”. Rose poprosiła żeby wyjaśnił, co ma na myśli. Odrzekł, że matka zapomina różne rzeczy. Wyznał, że tak jest od pewnego czasu. Nie mówił tego córce, bo nie chciał jej martwić. Kiedy nie myślała o matce, myślała o dłoni i trzema palcami, którą zobaczyła na ekranie telewizora. Wiedziała, jak bardzo go krępuje okaleczona ręka. Będąc dumnym - może nawet próżnym - mężczyzną, nie cierpiał deformacji. Boleśnie zdawał sobie sprawę, że teraz nie może już stosować pewnych chwytów podczas walki. Nawet jak się kochali, próbował ukryć tę rękę. Przy kolacji trzymał ją pod stołem. Ojciec powiedział, że matka zgubiła się w drodze do sklepu, gdzie chodzi od dwudziestu lat. Boi się, że do jej domu wtargną czarni. Zastał ją przy zabijaniu gwoździami okien. Rose zapakowała drugie śniadania: dla siebie, Mike’ya i malucha. Zmieniała kanały w poszukiwaniu dalszych wiadomości. Większość stacji telewizyjnych miała już materiał, ale CNN najobszerniejszy i najlepszy. Jednak wciąż było tego zbyt mało, żeby wiedzieć, co się dzieje. Może on jest umierający? Albo już nie żyje?
Niepokoiła się, bo był ryzykantem, narwańcem. „Spragniony sławy” - mówili niektórzy ludzie w marynarce wojennej. Nie. Raczej idealista, a przy tym twardziel. Czekał ją ciężki dzień. Dwie godziny w sali gimnastycznej na testach wydolności fizycznej, mierzonej zużyciem tlenu przez organizm; godzina pod wodą w sztucznej nieważkości; dwie godziny zajęć technicznych przy promie kosmicznym. I wymuszone na niej przed chwilą przez Mike’a Dukasa pół godziny ze służbą bezpieczeństwa NASA, żeby zaplanować ochronę jej i dzieci. - Po co?! - zaprotestowała. - Przed czym mam być chroniona, na litość boską? Mike znał jej porywczość i nie zrobiło to na nim wrażenia. Był w niej zakochany, ale nie bał się jej. - Przed tymi, którzy wysadzili w powietrze tamten okręt, kotku. Posłuchaj mnie! Rodziny wszystkich członków załogi tamtego okrętu dostaną dziś taką samą wiadomość: bądźcie maksymalnie czujni, uważajcie na siebie, dostaniecie ochronę! Taka jest standardowa procedura przy zamachach terrorystycznych. - Ale dlaczego ja, Mike? Mam od cholery roboty! - Bo twój mąż jest teraz na tamtym okręcie, jego twarz pokazują w telewizji i każdy zasrany terrorysta na świecie może ją zobaczyć. Kotku! Zaufaj mi! - Jeszcze czego. Wiedziała jednak, że powinna to zrobić, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla dzieci. Dukas miał się natychmiast skontaktować ze służbą bezpieczeństwa NASA. Musiała uprzedzić szkołę Mike’ya, gdzie miał obóz letni, i żłobek Bobby’ego. Nie bała się o siebie. Ale była gotowa zabić, żeby ochronić swoje dzieci. To jej o czymś przypomniało. Wróciła do sypialni i otworzyła szufladę. W zamkniętej na klucz metalowej kasetce leżał rewolwer Smith & Wesson model 15. Niektórzy faceci śmiali się z niej, że wybrała taką broń. Ale jej podobał się dotyk i prostota rewolweru. Lubiła też amunicję 38 Special plus-Ps, którą się z niego strzelało. - To nie dla damy - powiedział do niej gruby sprzedawca w sklepie z bronią, kiedy kupowała ten rewolwer. - Nie jestem damą- odparła. Wycelowała w ścianę. Muszka i szczerbinka natychmiast się ze sobą zgrały. Codziennie ćwiczyła „na sucho”, co najmniej raz w tygodniu była na strzelnicy. Dla przyjemności chodziła na kursy strzelania bojowego z odległości pięćdziesięciu metrów. Stare powiedzenie mówi: „Strzeż się osoby, która ma tylko jedną sztukę broni. Ona naprawdę wie, jak jej używać”.
W kasetce było pudełko amunicji i dwa puste magazynki. Zabrała je do kuchni i załadowała przy oglądaniu wiadomości. Nic nowego. Jej mąż, zawieszony w czasie i przestrzeni, wyciągał do kamery dłoń o trzech palcach. Martwiła się. O niego. O swoją matkę. Nawet jej nie lubiła, więc w czym problem? Chodziło jej o ojca, którego kochała. A może więź z matką była zbyt silna na to, żeby niechęć do niej miała jakieś znaczenie? Niepokoiła się. Chciała porozmawiać ze swoim mężem. Usłyszeć jego głos. Wiedzieć, że żyje. Wróciła do telewizora.
USS „Thomas Jefferson” W głosie komodora Beluscio brzmiało tłumione napięcie. - I co teraz? Oficer łączności dostał właśnie wiadomość z „Harkera” i szybko czytał treść. „Rozruchy w mieście i przy bramach portu. Miejscowy statek pożarniczy trafiony pociskiem z ręcznej wyrzutni rakietowej lub granatnika. Nie zaleca się wysyłania pomocy drogą powietrzną ani lądową do czasu ustabilizowania się sytuacji. Podpisano: Craik”. Komodor wytrzeszczył oczy. - Kto to, do cholery, jest? - Oficer dowodzący jednostką lotniczą 424. Facet, którego kilka tygodni temu musieli zabrać samolotem S-3 z Pakistanu. Stracił część... Beluscio wydał groźny pomruk. Przyjaciel Rafehausena! Szef sztabu i Rafehausen żyli jak pies z kotem. Mieli takie same stopnie wojskowe - przy zaledwie kilkudniowym starszeństwie Rafehausena - i zupełnie inne charaktery. Szef sztabu był nerwowy i porywczy. Rafehausen spokojny i opanowany. Kontradmirał zbyt często traktował ich jak rywalizujących ze sobą przeciwników. Lubił współzawodnictwo wśród swoich oficerów. - Craik - warknął szef sztabu. - Pamiętam. Co on robi w Mombasie? Oficer łączności pozwolił sobie na uśmiech. - Możesz to zobaczyć na CNN.
Mombasa Alan przeszedł schylony wzdłuż rzędu sześciu rannych. Kucharz White opatrzył ich, ale na pokładzie była krew. Jeden z mężczyzn miał prawie odciętą nogę i mocno krwawił mimo opaski uciskowej. - Muszę wezwać pomoc medyczną! - powiedział White. - Port jest zamknięty, nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają - odrzekł Alan i spojrzał w dół na krew rozlewającą się wolno po pokładzie, z którego poodpryskiwała szara farba. - A i tak nie moglibyśmy skorzystać z tutejszej krwi. Takie są przepisy naszej marynarki wojennej. White popatrzył na niego, jakby nie zrozumiał. - Mogliby przysłać helikopter ratowniczy! - Owszem, gdybyśmy nie byli pod ostrzałem - odparł Alan i zerknął w tył na nabrzeże, ale przechył okrętu wszystko zasłaniał. Zobaczył tylko szarą chmurę. - Ten człowiek umrze, jeśli nie dostanie pomocy! Alan ścisnął ramię White’a. - Ratuj, kogo możesz. W tym momencie zdał sobie sprawę, że wszyscy mogą tu umrzeć. Przedtem nie przyszło mu to do głowy, ale byli tutaj łatwym celem, odcięci od miasta, i tylko on miał broń. Trzymał teraz w ręku karabin snajperski, bo okazało się, że Jagiełło spanikował i zapomniał go odbezpieczyć, kiedy wybuchła strzelanina. Alan spojrzał w górę na wybite szyby sterowni. - Patel! Ze skrzydła mostka od strony sterburty wychyliła się ciemna głowa obserwatora. - Tak, panie komandorze? - Co robią Kenijczycy? - Szukają wyrzutni rakietowej. Biega tam chyba dwudziestu facetów, albo więcej. Trochę strzelają. Hansen skontaktował się z Kenijczykami dwadzieścia pięć minut wcześniej. Teraz, sześćdziesiąt metrów od linii, gdzie przechylony pokład „Harkera” stykał się z wodą stał uszkodzony statek pożarniczy. Miał urwane anteny radarowe i pokład zaśmiecony
metalowymi odłamkami. Przestał gasić „Harkera”, ale utrzymywał się na powierzchni. Alan był wdzięczny terrorystom za atak na statek pożarniczy, bo bez tego nie zjawiłaby się kenijska marynarka wojenna. Za statkiem pożarniczym płynął wolno przez port kenijski kuter klasy Nyayo. Osiemdziesiąt metrów dalej Alan widział małe postacie kenijskich marynarzy, wchodzących na zakotwiczony dau. Domyślał się, że - zbyt późno - szukają na statkach snajperów i wyrzutni rakietowych. Trzydziestometrowy kuter patrolowy tego typu jest uzbrojony w potężne pociski rakietowe. Miał nadzieję, że załoga nie użyje ich z tak bliskiej odległości. Jakby w odpowiedzi na to odgłos silników kutra się zmienił. Jednostka stanęła i otworzyła ogień z dwudziestomilimetrowego działka. Alan schylił się odruchowo, ale usłyszał, że pociski trafiają w cel za nim. Kenijczycy rozwiązali w ten sposób problem snajpera w magazynie; wybili resztki szyb w oknach i rozwalili ścianę. Ciekawe, co zniszczyli przy okazji? pomyślał, gdy podbiegł do drabinki i zaczął się wspinać na mostek. Okazało się, że kenijska marynarka wojenna ma placówkę dwa nabrzeża od „Harkera”. Kiedy nastąpiła eksplozją ogłoszono tam alarm. W morze wyszły wszystkie trzy kutry patrolowe i przygotowano się na atak, ale z jakiegoś powodu nie wysłano nikogo, żeby zebrał informacje o tym, co się dzieje. Alan podejrzewał, że są zgrzyty między marynarką wojenną, kenijską elitą władzy i wojskami lądowymi, które mają w swej gestii GSU. Ale może istotniejsze było to, że za placówką marynarki wojennej znajdował się duży skład paliw. Należało go strzec, bo gdyby powtórzyła się tam taka eksplozja, jaka uszkodziła „Harkera”, całe Kilindini, może nawet cała Mombasa, stanęłyby w ogniu. Przynajmniej tak to później wyjaśniły władze, choć krążyły plotki, że ktoś kazał marynarce wojennej pozostać w bazie, żeby powstrzymać ją od udzielenia pomocy „Harkerowi”. Alan schylił się, gdy dotarł na skrzydło mostka. Zerknął w bok i zobaczył rozwalony dach magazynu. - Dobra robota i odezwał się Patel z pozbawionej szyb sterowni. - Bardzo dobra. Alan wszedł jeden poziom wyżej do kabiny telekomunikacyjnej, gdzie Hansen wciąż próbował uruchomić nadajnik do bezpiecznej łączności. - Jak ci idzie? Hansen nawiązał wcześniej kontakt radiowy z „Jeffersonem”, ale łączność jeszcze nie była bezpieczna. Dopóki jej nie mieli, Alan nie mógł przekazać na lotniskowiec szczegółów tego, co się dzieje. Znów próbował się dodzwonić z komórki do Dowództwa Floty
Atlantyckiej w Norfolk, ale kiedy tylko ktoś się zgłaszał, sygnał zanikał. Spróbował jeszcze raz, odczekał dwie minuty, potem zrezygnował. Położył telefon na stole Hansena. - Jeśli się odezwą powiedz im, że próbowałem dzwonić. W głębi portu słychać było strzały. Przypuszczalnie kenijscy marynarze znaleźli wyrzutnię rakietową. Gdyby Kenijczykom udało się zabezpieczyć teren, Alan mógłby zadzwonić na „Jeffersona”, żeby przysłali helikopterami marines i pomoc medyczną. Ironia losu polegała na tym, że kiedy wreszcie mógłby to zrobić, byliby już mniej lub bardziej bezpieczni. Dwadzieścia minut później Alan kierował się do zejścia na dół, żeby sprawdzić, co się dzieje z ekipą naprawczą gdy energicznym krokiem podszedł do niego czarny mężczyzna w jasnoniebieskiej koszuli mundurowej i kamizelce kuloodpornej. Uśmiechał się, ale było wyraźnie widać, że nie zamierza się podlizywać żadnemu białemu. Zasalutował niedbale. - Porucznik Maiko Ngiri, Marynarka Wojenna Republiki Kenii. Pan tu rządzi? Alan skinął głową. - Cywil? - Komandor porucznik Alan Craik, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych. - Ach tak! - Ngiri wyprężył się, zasalutował służbiście, włożył hełm i zapiął pasek pod brodą. - Bardzo przepraszam, panie komandorze. Powiedziano mi, że to cywilny statek... Alan zbył to machnięciem ręki i pociągnął go za przegrodę, gdzie mogli swobodnie porozmawiać na osobności. - Jaka jest sytuacja w porcie, poruczniku? - Opanowana. - Ngiri znów się wyprężył. - Oddział pod moim dowództwem wysłano na ląd w celu zneutralizowania wyrzutni pocisków rakietowych, z której ostrzelano nasz statek pożarniczy. Zadanie zostało wykonane, panie komandorze. - Co tam znaleźliście? - Dwóch islamskich terrorystów, panie komandorze. Mieli jedną wyrzutnię, chyba bazookę. - Owszem, wasz statek pożarniczy mógł zostać trafiony z wyrzutni typu bazooka. - I dwie wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze. Rakiety przeciwlotnicze mogły strącić helikoptery, gdyby wezwano je na pomoc. Resztę załatwiłyby kule snajperów. Oczywiście taki był ich plan. - Jest pan pewien, że to byli islamscy terroryści? Ngiri się uśmiechnął.
- A kim mogli być, panie komandorze? Mamy tutaj Islamską Partię... - Wiem, wiem, IPK. - Słyszał pan o niej? Więc sam pan rozumie. Ja jestem chrześcijaninem. Alan pominął to milczeniem. - Zabiliście ich? - Tak jest - odrzekł z satysfakcją porucznik. - Chcielibyśmy obejrzeć te pociski ziemia-powietrze, jeśli byłoby to możliwe. - Są własnością naszej marynarki wojennej, panie komandorze. Alan popatrzył na niego i skinął głową. To sprawa ambasady. - Może mi pan powiedzieć, poruczniku, co to za pociski? Chodzi mi o kraj pochodzenia, o producenta... Ngiri zdenerwował się. - Nie jestem ekspertem, panie komandorze! Musi pan zapytać moich przełożonych. Alan zauważył, że z nadbudówki przywołuje go gestem Hansen. - Idziemy na górę - mruknął do porucznika. - Mam rozkaz wrócić do bazy, panie komandorze. Kenijski kuter patrolowy nadał stał między nabrzeżami. Jego silniki pracowały na biegu jałowym, działka celowały w ląd. Alan wskazał jednostkę. - Pańscy ludzie jeszcze tam są. Proszę zaczekać parę minut, dobrze? Domyślał się, że Hansen nawiązał wreszcie bezpieczną łączność. Czy można już wezwać helikoptery? A jeśli gdzieś w zasadzce czekają jeszcze jakieś wyrzutnie pocisków ziemiapowietrze? - Muszę zapytać przełożonych - odrzekł Ngiri. Alan obejrzał się za siebie. - Co się teraz dzieje na nabrzeżu? - Jest bardzo spokojnie. - Wystarczy miejsca dla helikoptera? Ngiri najwyraźniej nie miał o tym pojęcia. Odpowiedział z wahaniem: - Tak... chyba... powinno... Alan podszedł do niego o krok bliżej. - Mwakenya na mwamerika ni rafiki... kweli? To, że biały zna suahili, nie zrobiło na Ngirim wrażenia. Skłonił nieco głowę w geście uznania dla Alana, ale nawet się nie uśmiechnął. - Owszem, jesteśmy przyjaciółmi - odparł po angielsku.
Alan nie rezygnował. - Rafiki yangu, nitaka saidi yako. - Jego suahili było dość kiepskie, nigdy nie potrafił dobrać właściwych przedrostków, ale prośba o pomoc brzmiała zrozumiale. - Tafadhali. To słowo znaczyło „proszę”. Pochodziło z arabskiego, gdyż od dwóch tysięcy lat handlowano tu z Arabami. Ngiri uśmiechnął się lekko i uniósł długą wąską dłoń jak etiopski święty. - Spróbuję - obiecał. Alan pobiegł do nadbudówki okrętu. Po drodze minął rannych rozciągniętych w cieniu. Mężczyzna, który mocno krwawił, już nie żył.
Bahrajn Harry O’Neill starał się zignorować pukanie do drzwi. Jego personel wiedział, że nie wolno mu przeszkadzać, kiedy rozmawia w gabinecie przez telefon. Z niezadowoleniem poruszył nogami w miękkich pantoflach. Rozmawiał teraz z bogatym Saudyjczykiem, z którym miał zawrzeć lukratywny kontrakt na ochronę. Z takim klientem należało postępować ostrożnie. Przerwa w rozmowie byłaby niemal na pewno uznana za obrazę. O’Neill, czarny Amerykanin, prowadzący firmę ochroniarską na Bliskim Wschodzie, nauczył się. że trzeba być bardzo uprzejmym. Do pokoju zajrzał Dave Djalik, były komandos SEAL, najlepszy pracownik operacyjny O’Neilla. - Harry... O’Neill machnął ręką. - Jestem zajęty, Dave - powiedział ostrym tonem, żeby podkreślić powagę sytuacji, i wrócił do rozmowy telefonicznej. - Harry, musisz koniecznie coś zobaczyć. - Mam na linii wpływowego... O’Neill podniósł wzrok i zauważył wyraz twarzy Djalika. Nachylił się do słuchawki i wymamrotał po arabsku przeprosiny. Kiedy usłyszał odpowiedź, skrzywił się i wyłączył. Djalik już odszedł. Harry ruszył za nim przez hol z fontanną wśród dekoracyjnych skał pod przezroczystą kopułą i wszedł z krótkiego korytarza do jedynego pokoju w swojej rezydencji, gdzie stał telewizor.
- Widziałem to już dwa razy - powiedział Djalik. Na ekranie szczupły mężczyzna w szortach przesuwał się wewnątrz ramienia portowego dźwigu. Na dole obrazu widniał żółty napis: CNN Mombasa, Kenia. Kamera przekazała zniszczenia, potem znów dźwig. - Tożsamość mężczyzny na dźwigu nie jest znana, ale źródła CNN sugerują, że służy w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych - dobiegł z telewizora przyciszony głos. Djalik roześmiał się. - Służy w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych! Poczekaj, aż zobaczysz, kto to jest, Harry... Dźwig był w ruchu. Nawet z daleka było wyraźnie widać, jak mężczyzna kurczowo trzyma się wsporników wokół siebie. Dźwig obrócił się i jego ramię zbliżyło się do innego dźwigu. Mężczyzna przeskoczył z jednego na drugi. - On chyba strzela, Jean - powiedział głos w telewizji. Harry usłyszał, jak w tle ktoś coś mówi po francusku. Kamerzysta zrobił zbliżenie i Harry zobaczył, że mężczyzna istotnie strzela. Z jednej ręki. Chwilę później mężczyzna szedł nabrzeżem i wyciągnął do obiektywu okaleczoną dłoń. - To Alan Craik - powiedział głośno Harry. - Bingo - odrzekł Djalik.
USS „Thomas Jefferson” Komodor Beluscio stał w centrum dowodzenia taktycznego. Z lewą ręką opartą na biodrze oglądał na ekranie telewizora reportaż CNN. Palcem wskazującym prawej dłoni przyciskał do ucha miniaturową słuchawkę z mikrofonem. Jednocześnie wydawał wzrokiem i gestami rozkazy podwładnym. Miał teraz przed sobą żylastego, muskularnego dowódcę oddziału marines. W klimatyzowanym pomieszczeniu było zimno i nagie do łokci ręce mężczyzny pokryły się gęsią skórkę. Ostrzyżony na zapałkę oficer piechoty morskiej miał groźną minę i wyglądał jak bokser przed walką. Beluscio uniósł palec wolnej ręki. dając znak oficerowi, żeby chwilę poczekał. - Tak... - powiedział do mikrofonu. - Ale... Nie, do cholery... Odrzucił głowę do tyłu. Najwyraźniej tracił cierpliwość. Spojrzał na zegar ścienny i wyciągnął przed siebie rękę.
- Dobra, niech pan się przygotuje i dołączy do swoich ludzi - powiedział cicho. - Ale czekajcie na mój rozkaz! Oficer natychmiast wyszedł. Beluscio zerknął na ekran telewizora, gdzie była teraz jakaś gadająca głowa, potem wrócił do rozmowy przez radio. - Wiem o tym... Przywołał gestem adiutanta i szepnął mu do ucha: - Dowiedz się, jak szybko „Yellowjacket” może dostarczyć swoich marines do portu w Kilindini. Przynajmniej w sile kompanii. - USS „Yellowjacket” był helikopterowcem klasy Wasp. Miał na pokładzie śmigłowce, samoloty pionowego startu i lądowania oraz dziewięciuset marines. Beluscio postanowił wcześniej wysłać do Kilindini marines z „Jeffersona”. Helikoptery mogłyby w razie konieczności trzymać się z dala od wybrzeża co najmniej godzinę, a potem polecieć na lotnisko w Mombasie, gdyby w strefie lądowania nadal było gorąco. Zatrzymał adiutanta, który ruszył biegiem wykonać rozkaz. - Powiedz im, że moi marines są już w drodze, „Yellowjacket” znajduje się dalej niż my. Chcę wiedzieć, kiedy tamci mogą być na miejscu z zaopatrzeniem wystarczającym przynajmniej na tydzień. Leć! Spojrzał pytająco na kobietę oficera w drugim końcu pomieszczenia i wypowiedział bezgłośnie nazwisko Craika. Pokręciła głową i wzruszyła ramionami. Komodor odwrócił się, przycisnął do ucha słuchawkę i krzyknął: - Nie! - Słuchał przez chwilę z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest! Nie wykonam tego rozkazu! Nie ma mowy! Przywołał gwałtownym gestem komandora porucznika i pokazał mu gorączkowo, że chce coś napisać. Ktoś wetknął mu w dłoń bloczek do notatek. Był tak wściekły, że trzęsła mu się ręka. Nabazgrał niewyraźnie: Wiadomość dla Dowództwa Operacji Morskich. Pilne. Zdejmijcie ze mnie tych palantów! CIA, FBI, wszystkich! Dał bloczek komandorowi porucznikowi i znów wrócił do rozmowy przez radio. - Proszę bardzo, niech pan to zrobi! Niech pan pójdzie z tym prosto do Białego Domu! Niech pan im powie, że chce pan podejmować decyzje za dowództwo marynarki wojennej w tym rejonie! Mam nadzieję, że dostanie pan porządnie w dupę! Na razie ja tu rządzę i ja zajmuję się sytuacją w Kilindini! „Harker” jest okrętem marynarki wojennej i to ona będzie prowadziła śledztwo! A teraz niech pan mi odblokuje kanał łączności, żebym mógł pracować! Pojawił się przed nim marynarz. - Mamy bezpieczną łączność z komandorem porucznikiem Craikiem na „Harkerze” zameldował.
- Dzięki Bogu. Nareszcie. - I... na kanale czwartym jest komodor Rafehausen. Beluscio zdał sobie sprawę, że wszyscy, nawet ten marynarz, wiedzą o jego rywalizacji z Rafehausenem. Postarał się, żeby jego głos brzmiał spokojnie. - Komodor Beluscio - zgłosił się na kanale czwartym. - Cześć, Pete, tu Rafe. Jak wygląda sytuacja? - Jest pod kontrolą. Tkwię po uszy w gównie, ale panujemy tu nad wszystkim. - Wiadomo coś o kontradmirale? Beluscio się zawahał. Wiedział, że obaj myślą to samo: jeśli kontradmirał jest ciężko ranny, ktoś będzie musiał przejąć dowodzenie grupą bojową. Według starszeństwa pierwszeństwo miał Rafehausen. - Jeszcze nie. Dopóki nie mamy żadnych wiadomości, musimy zakładać, że żyje i nic mu się nie stało. Teraz Rafehausen się zawahał. - Informuj mnie na bieżąco, dobra? Beluscio powstrzymał się od ostrej odpowiedzi i zakończył rozmowę, jakby nic się nie wydarzyło. Zmienił kanał i warknął: - Dawać mi tego Craika, ale już!
Waszyngton Mike Dukas szedł korytarzem do gabinetu szefa swojego szefa. Miał ponurą minę i ledwo odpowiadał na powitania spotykanych osób. Spotkanie, o które prosił tego ranka, było przesunięte o trzy godziny. Nie z winy jego szefa; został wezwany do dyrektora NCIS na spotkanie z przedstawicielami CIA i FBI, więc zapewne uznał, że spotkanie z agentem specjalnym Dukasem jest mniej ważne. Dukas spędził czas oczekiwania na sprawdzaniu, kto mógłby z nim polecieć do Mombasy i na jakie wsparcie można liczyć. Kilka razy próbował się dodzwonić do Alana Craika na jego komórkę o rzekomo międzynarodowym zasięgu, którą tamten dostał od NCIS, ale bez skutku. Dwa razy telefon był zajęty, więc Craik prawdopodobnie żył. W wiadomościach telewizyjnych z Mombasy nie było nowych faktów, tylko spekulacje. Pokazano kilka długich ujęć miasta i dym w oddali. Powiedziano, że pochodzi z
uszkodzonego okrętu, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, jaka jest sytuacja. Jak zwykle, przez większość czasu przed kamerą występowali sami reporterzy, jakby to oni byli najważniejsi. Dukasa zezłościł szczególnie blond Brytyjczyk, który twierdził, że mówi z „obrzeża centrum Mombasy”. Dukas znał trochę to miasto i uważał, że facet jest w rejonie turystycznym osiemdziesiąt kilometrów od śródmieścia. Palmy wszędzie wyglądają tak samo. NCIS nie miała nikogo w Mombasie. Marynarka wojenna też nie. Najbliżej był attache morski w Nairobi. Wyglądało na to, że nic nie wiedział do dziesiątej rano czasu waszyngtońskiego. Dopiero wtedy zadzwonił z informacją że „według miejscowego źródła” zamieszki wywołała Islamska Partia Kenii, a siły bezpieczeństwa stłumiły je z maksymalną brutalnością i minimalnym poszanowaniem praw człowieka (drugą część zdania Dukas dośpiewał sobie na podstawie tego, co znał z własnego doświadczenia). Attache przez godzinę dorzucał szczegóły: pełne szpitale; ludzie z ranami postrzałowymi - rzadkość podczas demonstracji w Kenii; wymiana ognia w Kilindini - odgłosy karabinów maszynowych; zamknięty port; duży portowy skład paliw na razie bezpieczny. Dukas pomyślał, że zamknięcie portu tłumaczy przerwanie reportażu CNN o „Harkerze” i zniknięcie francuskiego dziennikarza telewizyjnego, który próbował zrobić wywiad z Alanem. O jedenastej Dukas stracił cierpliwość. Chciał już lecieć. Zapewnił sobie nawet pomoc ekipy kryminologów z laboratorium na pokładzie boeinga 747. Ale za kilka godzin ktoś inny może ich bardziej potrzebować. Choć teraz tak się spieszył, że niemal biegł, w drodze do gabinetu Kassera zajrzał do jednej z klitek, gdzie agenci specjalni spędzali czas, kiedy nie pracowali w terenie. Siedziała tam Geraldine Pastner, uśmiechnięta, potargana kobieta. Ściany pokoju zdobiły zdjęcia psów. - Wchodzisz w to? - zapytał Dukas. Uśmiechnęła się szeroko. - To lepsze niż Waszyngton. Na pewno lecimy? Pokręcił głową. - Będę wiedział za parę minut. Tymczasem zrobisz coś dla mnie? Chodzi o ten reportaż CNN. Chcę wiedzieć, jak go dostali i kto go zrobił. Zdobądź kopię oryginalnej wersji, jeżeli się uda. - Mam poprosić czy zażądać? - Poprosić, na litość boską! Po co ich wkurzać? Zresztą wiesz, że nie możesz żądać od mediów ujawnienia źródeł. - Wiem - odrzekła. Oboje się uśmiechnęli.
Wiadomo, że w pewnych okolicznościach można przycisnąć media, ale to nie była taka sytuacja. Potem Dukas wepchnął swoje cielsko do gabinetu Kassera. Został wezwany telefonicznie - jego zdaniem o trzy godziny za późno. Tym razem się nie uśmiechnął, tylko uścisnął wicedyrektorowi dłoń. Obrzucił obojętnym spojrzeniem pochwały, certyfikaty i trofea na ścianie, po czym usiadł. Wolał psy Geraldine Pastner. - No dobra - zaczął Kasser. - Chodzi o ten okręt w Mombasie, tak? Miał sześćdziesiąt lat, zrobił karierę w NCIS i był teraz zastępcą dyrektora. - Zgadza się. Zostawiłem ci wiadomość... Kasser przerwał mu uniesieniem ręki. - Dostałem ją. Ubiegło cię FBI i CIA. - Rozparł się wygodnie, splótł dłonie i popatrzył na Dukasa. - Właśnie dlatego musiałem się z nimi spotkać: chcą się tym zająć. „Duży incydent międzynarodowy, NCIS brakuje środków, personelu, doświadczenia...” - To bzdura! Kasser się uśmiechnął. - Tego słowa nie użyłem. - Przez długi czas był agentem specjalnym. Teraz działał bardziej dyplomatycznie, ale pozostał gliniarzem marynarki wojennej. - Mów, Mike. Dukas nie spodziewał się, że będzie musiał coś tłumaczyć. Myślał, że wszystko jest jasne. - To okręt zaopatrzeniowy marynarki wojennej. W razie wojny lub sytuacji takiej jak ta przechodzi pod rozkazy lokalnego dowództwa, w tym wypadku dowódcy Dziewiątej Grupy Bojowej, stacjonującego teraz na USS „Jefferson”. Sprawdziłem to od strony prawnej. Kasser skinął głową. Dukas ciągnął dalej. - Była eksplozja. Jeszcze nie wiadomo, co ją spowodowało. Telewizja podaje, że wybuchła bomba. Nie mamy innych informacji. Musimy to zbadać. To nie jest sprawa FBI ani Agencji! Dostaną raporty. Podzielimy się z nimi tak hojnie, tak jak oni dzielą się z nami... - Spokojnie, spokojnie... Na spotkaniu ze mną był też ktoś z Departamentu Stanu i dwaj faceci z Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Woleliby współpracować z FBI. - Nie mają z tym nic wspólnego! - Twierdzą. że mają. Powołują się na telewizję, gdzie wszyscy mówią, że to fundamentaliści islamscy, ekstremiści... Są już naciski, żeby przeprowadzić akcję odwetową. - Bez śledztwa? - Łączą to z bin Ladenem. Mają gotowy plan. - To się stało zaledwie kilka godzin temu!
- Nie chodzi tylko o ten wypadek. Chcą to wykorzystać jako pretekst do uderzenia. - Jeśli przeprowadzą akcję odwetową bez dowodów, a potem się okaże, że byli w błędzie, ten kraj zasra sobie opinię! Co zrobili ostatnim razem? Wysadzili w powietrze zakłady farmaceutyczne w Sudanie! - Twierdzą, że mogą mieć dowody za siedemdziesiąt dwie godziny. Dukas walnął pięścią w fotel. - To okręt marynarki wojennej, a my jesteśmy jej służbą śledczą! Sami wykonamy swoją robotę! Niech CIA i FBI trzymają się od tego z daleka! Kasset znów spojrzał na swoje dłonie. - Uzasadnij, dlaczego mam tam wysłać akurat ciebie. - Bo... bo nie nadaję się do codziennej pracy w biurze. Kasser skinął głową. - Oraz dlatego, że zostałeś postrzelony i chcesz udowodnić samemu sobie, że nic ci nie jest. Dukas wzruszył ramionami. - Nie skorzystałeś z pomocy psychologa. Mike. - Ty też byś nie skorzystał. Po co mi to? - Szok pourazowy. - Bzdura. - Statystyki dowodzą... - Nie jestem przypadkiem statystycznym! Chcę dostać to zadanie! Kasser obrócił się do okna i popatrzył na wierzchołki drzew, którymi kołysał ciepły wiatr. Westchnął. - Dobra, na razie prowadzisz tę sprawę; dopóki będę mógł trzymać FBI i CIA na dystans. Jaki masz plan? Dukas opowiedział o zespole, harmonogramie, kryminologach i wsparciu. - Mogę tam być jutro - zakończył. Kasser skinął głową, ale zmarszczył brwi, jakby przypomniał o najważniejszym. - Ktoś z CIA będzie na miejscu przed tobą - uprzedził. - Mają tam placówkę, nic na to nie poradzę. FBI też działa teraz za granicą. Możemy się uprzeć, że na razie ty rządzisz. Ale jeśli znajdziesz coś, co nie będzie się zgadzało z tym, co oni chcą znaleźć, zatrują ci życie. Wycelował w Dukasa palec. - Masz tam być jak najszybciej. Nie zamierzam się poddawać, ale mamy chyba tylko kilka dni, najwyżej tydzień. Jasne? Dukas energicznie skinął głową.
- Jasne. Kasser wyciągnął rękę. - Ruszaj. Dukas wyszedł.
Houston Wiadomości telewizyjne były dla Rose Siciliano Craik jak kłujące igły. Udawało jej się zapomnieć o mężu, o tym, że może już nie żyje. Potem mijała jakiś telewizor, widziała fragmenty reportażu z Kilindini i znów zaczynała myśleć o Alanie. Odwiozła dzieci, porozmawiała z ich opiekunami, pojechała do NASA i spędziła obowiązkowy czas z kobietą ze służby bezpieczeństwa. Pomysł, że ten, kto wysadził w powietrze okręt w Afryce, zaatakuje również jakieś przedszkole w Houston, wydawał się absurdalny. Dukas powiedział, że muszą „zastosować środki ostrożności”. Co to znaczyło? Uzbroić wszystkie sześciolatki? Otoczyć przedszkole zasiekami z drutu kolczastego? - Mam w samochodzie broń - powiedziała Rose kobiecie ze służby bezpieczeństwa. Zgodnie z zaleceniem NCIS. - Chyba nie na terenie bazy?! - Jest dobrze schowana. - To absolutnie wbrew przepisom, pani komandor. Rose pomyślała, że to dziwne zasady bezpieczeństwa. Dopiero zaczynała poznawać swoje nowe otoczenie. Było tu więcej mowy o regulaminie, przestrzeganiu przepisów i odpowiednim wyglądzie, niż się spodziewała. Oficer służby bezpieczeństwa zapewniła Rose, że w bazie nic jej nie grozi i nie potrzebuje tu broni. Rose zaproponowała, że codziennie będzie zostawiała swój rewolwer w wartowni, ale poza bazą musi być uzbrojona. Oficer służby bezpieczeństwa zmarszczyła brwi i odparła, że niestety nie ma kontroli nad tym, co Rose robi poza bazą, ale odradza noszenie broni. - Ja jej nie noszę. - To tylko kwestia słów. Oficer służby bezpieczeństwa skontaktowała się z szefem Rose, pułkownikiem Brasherem, i umówiła ją na popołudniowe spotkanie z dyrektorem Działu Szkolenia
Personelu. Rose wiedziała już dużo o szkoleniu kosmonautów, podejrzewała więc, że w tym wypadku chodzi o sprawdzenie, czy w ogóle tu pasuje. - Doskonale - odrzekła z promiennym uśmiechem. Czuła, że jest sztuczny, fałszywy. Była w sali gimnastycznej, gdy zawołano ją do pilnego telefonu. Natychmiast pomyślała o dzieciach - porwanie? atak? - potem o Alanie, a później o matce. Okazało się, że to Rafe Rafehausen. Dzwonił z „Jeffersona”. - Jeszcze nic, Rose, ale chciałem, żebyś wiedziała, że działamy. Nie możemy nawiązać bezpiecznej łączności. - Dzięki, Rafe. Nie domyślasz się, co się z nim dzieje? - Uważam, że brak wiadomości to dobry znak. To twardziel. Wszyscy byli twardzi. Za to im płacono. Rafe miał sparaliżowaną żonę w ciąży. Ona też była twarda. Rose pomyślała o swojej matce, która potrafiła tylko narzekać i dbać o własną wygodę. - Informuj mnie na bieżąco, Rafe, dobrze? - Odezwę się, jak tylko będę coś wiedział. Rose wróciła do sali gimnastycznej. Postanowiła zdobyć książkę o chorobie Alzheimera. Nie w trosce o matkę, lecz o ojca, bo to on musiał być teraz twardy.
Mombasa Dla starego jubilera, któremu Alan złożył wizytę tego ranka - tak naprawdę był w średnim wieku, ale nazywano go „starym człowiekiem”, mzee, bo miał własny sklep i trzech synów - każdy szpital był piekłem. Zawsze trzymał się z dala od lekarzy, leczył się sam tradycyjnymi metodami, unikał klinik, gdzie królowała zachodnia medycyna i nowoczesność, a teraz był w szpitalu, który okazał się piekłem. Wiedział, że tak będzie. Dziś był już w trzecim szpitalu. Jego średni syn prowadził go ulicami od szpitala do szpitala, wpychał do drzwi domów, wciągał za barykady, przynaglał do ucieczki przed ciężarówkami z wojskiem. Wszędzie musieli iść pieszo; nie jeździły taksówki, autobusy, matatu. Panował chaos. Miał ochotę wrócić do swojego domu, zamknąć drzwi i zaczekać, aż to wszystko się skończy.
Zamiast tego był w piekle. Miało zielone ściany - odrapane, popękane i brudne. Dziś przybyły nowe plamy i smugi krwi. Piekło miało śliską podłogę, gdzie ledwo wystarczało miejsca na stawianie stóp, bo wszędzie leżeli ranni ludzie. Głównie młodzi mężczyźni, ale również kobiety i dzieci. Krwawiący, czasem obandażowani oderwanymi kawałkami ubrań. Piekło mieściło się w czterech parterowych budynkach oznaczonych tablicami Położnictwo, Ambulatorium, Chirurgia i Sale, w języku angielskim i suahili. Dzisiaj te tablice nic nie znaczyły, w każdym budynku działo się to samo. Sale były przepełnione; rodziny odwiedzające krewnych, którzy byli zwykłymi pacjentami, tłoczyły się wokół łóżek, jakby chcąc chronić chorych przed rannymi. Chorzy, dla których na razie brakowało miejsca w salach, siedzieli lub leżeli w cieniu akacji między budynkami i czekali. Rak, gruźlica, AIDS i ciąża zostały zepchnięte na dalszy plan przez nocnych lokatorów piekła. Stary mężczyzna stąpał między rzędami rannych. Na nogach miał sandały bez pięt. Podciągał do góry swoje kanzu, żeby nie ubrudzić stroju krwią. Na palcach miał srebrne pierścienie, bo był jubilerem. Przyglądał się twarzom leżących ludzi. Każdy młody mężczyzna przypominał jego syna, ale żaden nim nie był. Gdy wreszcie znalazł syna w budynku położniczym, chłopiec już nie żył.
3. USNS „Jonathan Harker”
„Harker” leżał nachylony pod kątem dwunastu stopni, dziobem w dół. Z lewej burty pokład zanurzony był w wodzie, jedna trzecia kila tkwiła w mulistym dnie. Okręt miał ponad sto osiemdziesiąt metrów długości i przełamał się sześćdziesiąt metrów od dziobu. Większa część siły wybuchu przyjęła na siebie wysunięta lekko do przodu nadbudówka. Z lewego skrzydła mostka pozostała pogięta stal; anteny radarowe były urwane; bom dziobowy złamał się przy kadłubie, obrócił i opadł na nabrzeże. Wzdłuż pokładu wiła się stalowa lina, która roztrzaskała łodzie ratunkowe. W jednym miejscu widniała kałuża zakrzepłej krwi o rdzawej barwie. Alan Craik patrzył w dół z prawego skrzydła mostka. Miał osmaloną, brudną twarz, na prawym boku opatrunek. Jego koszula była ciemna od potu. Po czterech godzinach pobytu na pokładzie wyglądał na wykończonego, a jednak wciąż pracował z wielkim zapałem. Minęło czterdzieści pięć minut, odkąd z „Jeffersona” przyleciał pierwszy śmigłowiec SH-60 z marines i ekipą medyczną. Wylądował przy basenie portowym pod osłoną kenijskiej marynarki wojennej. Marines zabezpieczyli najpierw lądowisko, potem nabrzeże i dotarli skokami do „Harkera”. Teraz czterej z nich w oporządzeniu bojowym strzegli pokładu poniżej Alana, podczas gdy sanitariusze zabierali z dołu martwych i żywych marynarzy. W powietrzu wciąż unosił się swąd spalonej gumy i rozgrzanego metalu. W cieniu nadbudówki „Harkera” najbardziej sprawni członkowie załogi kulili się jak uchodźcy. Byli zmęczeni walką z ogniem pod pokładem i ratowaniem okrętu. Ich ranni koledzy odlecieli już śmigłowcem do szpitala okrętowego na „Jeffersonie”. W połowie sterburty „Harkera” naprawiono trap, który znów połączył okręt z nabrzeżem. Zespół oceniający uszkodzenia posuwał się od rufy ku dziobowi i sprawdzał każdy przedział. Przy zanurzonym lewym nadburciu, gdzie były największe zniszczenia, unosili się w wodzie dwaj nurkowie z jednostki SEAL. - Jaka jest sytuacja na dole? - zapytał Alan, wskazując ruchem głowy chaos na pokładzie. Właśnie podszedł do niego główny mechanik „Harkera”, który wrócił spod pokładu. - Nie ma prądu, więc nie ma światła. Z lewej burty, od dziobu do siedemnastej wręgi, woda sięga trzeciego poziomu. Uszkodzeń z prawej burty jeszcze nie oceniliśmy, ale bosman sztabowy z pańskiego lotniskowca podejrzewa, że wygięły się wręgi. Do dwóch przedziałów ciągle nie można wejść, bo jest za wysoka temperatura. Przy kluzie kotwicznej pełno dymu. Coś się tam pali i śmierdzi jak opony ciężarówki. Ściągnęliśmy z portu Kenijczyka z palnikiem acetylenowym. Próbuje wyciąć wejście do przedziału, gdzie, jak podejrzewamy... przełknął głośną ślinę - mogą być tamci, wie pan... - Miał na myśli kontradmirała i jego świtę.
Alan kazał przeszukać wszystkie pomieszczenia na okręcie, do których można było bezpiecznie wejść. „Tamtych” - admirała, towarzyszącego mu porucznika, kapitana okrętu i Laury Sweigert - dotąd nie znaleziono. Przypuszczano, że inni oficerowie „Harkera” są na lądzie, ale nikt nie wiedział tego na pewno, Z dwudziestoosobowej załogi zginęło sześciu ludzi, sześciu innych odniosło ciężkie rany i wymagało hospitalizacji, pięciu nadal pracowało. Na prawo od Alana ciągnęło się zaśmiecone nabrzeże. Leżała tam przewrócona do góry kołami toyota pick-up, która była przedtem przyczepiona łańcuchami do pokładu „Harkera”. Z okrętu na nabrzeże i z powrotem biegła zakolami stalowa lina. Dwa baraki z blachy falistej zostały zgniecione w harmonijkę. Dźwig portowy był zgięty u podstawy. Wszędzie walało się mięso i warzywa gnijące w upale. We wszystkich oknach brakowało szyb. Dalej na prawo od Alana dwie ciężarówki kenijskiej marynarki wojennej blokowały bramę portu, żeby do środka nie dostał się tłum. Za plecami dźwigów, gdzie wcześniej ukrywał się snajper, czekał drugi helikopter z „Jeffersona” z wirującymi rotorami, gotowy do startu przy pierwszej oznace kłopotów. Oba śmigłowce SH-60 przyleciały nad wodą, unikając lądu, gdzie mógł się czaić ktoś z ręczną wyrzutnią rakiet. W cieniu leżało sześć worków ze zwłokami. Alan wiedział, że w jednym z nich znajduje się ciało starszego bosmana sztabowego Martina Crawa. - Kiedy będzie wiadomo, czy tam są? - zapytał. Nad relingiem na górnym poziomie ukazała się głowa. - Panie komandorze! To był Hansen. Wciąż pracował nad łącznością wewnętrzną na okręcie. Uruchomił telefony na rufie i w zniszczonych pomieszczeniach na dole. Przewody powodowały dodatkowy bałagan na pokładzie. Alan miał teraz jedną słuchawkę z mikrofonem do rozmów zewnętrznych przez radio Hansena i drugi komplet połączony z telefonami na okręcie. Raz nie działało jedno, raz drugie. - Mam kontakt z pana lotniskowcem. Mówią, że Waszyngton chce z panem rozmawiać, ale nie mamy bezpiecznej linii. Staram się ją jak najszybciej uruchomić! Będą musieli przekazywać wszystko przez lotniskowiec, ale... - W porządku! Zrób, co możesz. - Alan odwrócił się z powrotem do głównego mechanika. - Przepraszam. Na czym skończyliśmy? A tak, kiedy będzie coś wiadomo? - Trudno powiedzieć. Główny mechanik „Harkera”, niski mężczyzna w średnim wieku, był w momencie eksplozji na rufie. Nie został ranny, ale doznał szoku. Alan widział, że próbuje się zachowywać normalnie, ale zdradzała go wymuszona swoboda, która wyglądała dziwnie w obecności worków ze zwłokami i zniszczeń.
- Niech pan pójdzie do lekarza, Barnes. - Nie ma mowy! To mój okręt! Nic mi nie jest! - Spisał się pan wspaniale, ale chciałbym, żeby pozwolił się pan zbadać. - Wszystko jest ze mną w porządku, po prostu... - Sztuczna wesołość Barnesa nagle zniknęła, gdy gwałtownie odwrócił głowę: ktoś właśnie się wyłonił z dziury w pokładzie. Ale to był tylko jeden z lekarzy, który wyszedł się ochłodzić w upale Mombasy. - Myślałem, że... wie pan... Nad nimi znowu ukazała się głowa łącznościowca. - Panie komandorze, telefon kodujący już działa! Może pan porozmawiać z szefem sztabu na „Jeffersonie”? Jest wkurzony jak cholera. Alan machnął ręką i przycisnął słuchawkę do prawego ucha. - Craik, słucham. - Będzie mówił komodor Beluscio. Alan już dwa razy rozmawiał z szefem sztabu, ale nie przez bezpieczną linię. Mimo zakłóceń słyszał przez radio napięcie w jego głosie. Beluscio był kiedyś pilotem F-18, podobno dobrym. Zrobił się nerwowy, kiedy został dowódcą eskadry. Jego nerwowość narastała z każdym awansem. Dziwne. - Craik? Tu Beluscio. - Słucham. - Możemy w końcu bezpiecznie rozmawiać? - Tak twierdzi mój łącznościowiec. - Chryste, nareszcie. Wiadomo już coś o kontradmirale? - Jeszcze nie. - Jaka jest sytuacja? Alan powtórzył mu to, czego się dowiedział od Barnesa. Dodał, że Kenijczycy kontrolują bramę, sporadyczne strzały ucichły. - Tylko w pobliżu portu - odrzekł Beluscio. - Mamy meldunki o masowych rozruchach w mieście. Wywiad jest pewien, że to miejscowi fundamentaliści islamscy, ugrupowanie o nazwie Islamska Partia Kenii. Alan za późno zdał sobie sprawę, że powinien trzymać język za zębami. - Mało prawdopodobne. IPK to nie fundamentaliści i nie... - Bez dyskusji, Craik! Tamci ludzie są ekspertami. - Tak jest.
- Chcę, żeby wszyscy, z wyjątkiem moich marines, jak najszybciej opuścili tamten teren. Niech pan ewakuuje ludzi do miejsca stacjonowania pańskiej jednostki na lotnisku lub odeśle ich helikopterami z powrotem. Jest pan w kontakcie ze swoim oddziałem? Chcę, żeby oni też tu wrócili. - Są w bezpiecznej strefie na lotnisku... - Powiedziałem, bez dyskusji! Mam tu do rozwiązania poważny problem! Niech pan ruszy się stamtąd i zorganizuje powrót całego personelu, z wyjątkiem moich marines! Koniec rozmowy! Jasne? - Tak jest. Beluscio kazał mu wszystko powtórzyć. Alan nie ujawnił szefowi sztabu, że dostał tajny rozkaz, by pozostać w Mombasie, wydany przez wyższy szczebel dowodzenia. Zajmie się tym, kiedy dotrze do swojej jednostki na lotnisku. Nie wszystko naraz. - Więc nic nie wiadomo o kontradmirale? - zapytał znów Beluscio. - Wycinają dziurę palnikiem acetylenowym. Niedługo powinni coś wiedzieć. Alan nie dodał, że jeśli kontradmirał był tak blisko wybuchu, to już nie żyje. Ale mógł też być gdzie indziej. A Laura? Ranny marynarz widział, jak kontradmirał, jego adiutant, kapitan okrętu i kobieta schodzili po drabince w pobliżu tego miejsca, gdzie powstała wielka dziura w kadłubie, gdzie burta dwa poziomy wyżej wgięła się jak po ciosie gigantyczną pięścią, gdzie wzdłuż pokładu wystrzeliły nity i stalowe płyty wyleciały w powietrze, a potem opadły na nabrzeże i do wody kilkadziesiąt metrów dalej i gdzie znaleziono zmasakrowane ciała dwóch członków załogi. - Niech pan mnie informuje na bieżąco - polecił Beluscio ponurym głosem człowieka, który wie, że tkwi po uszy w kłopotach. Alan zobaczył ruch koło włazu, którego ekipa medyczna używała do schodzenia na dół. Wręczył słuchawkę z mikrofonem Patelowi, podszedł do przedniego relingu mostka i spojrzał w dół. W górze przeleciał z hałasem śmigłowiec kenijskiej marynarki wojennej - stary westland wasp z zamontowanym uzbrojeniem. Kierował się nad ląd, polując na strzelców. Obok Alana opierał się o reling Barnes. Obserwował helikopter. Wyglądał teraz znacznie gorzej. Miał zaczerwienione oczy, niezdrową cerę i prawie się nie pocił mimo upału. - Patel! - Tak? - Szczupła, ciemna twarz Patela wyglądała jak wyrzeźbiona. Widać było na niej skupienie. - Zabierz pana Barnesa na rufę do punktu medycznego. Niech natychmiast się nim zajmą. - Ale... - próbował protestować Barnes.
- Już! W dole wyłonił się z włazu czarny sanitariusz. Zerknął w górę na Alana, potem odwrócił wzrok, jakby czuł się winny. Inny mężczyzna zajrzał do otworu i sięgał w dół. Pojawił się trzeci i razem zaczęli wyciągać spod pokładu nosze. Leżał na nich worek ze zwłokami. Czarny sanitariusz z miną winowajcy podszedł do drabinki i zaczął się wspinać na mostek. Alan patrzył na nosze. Dwaj mężczyźni pchali je z dołu, dwaj inni ciągnęli z góry. Wreszcie wydobyli je z włazu do połowy. Dwójka na pokładzie mogła teraz odpocząć. Mężczyźni stali pochyleni, dyszeli ciężko, spoglądali wzajemnie na siebie i czekali, aż na pokład wydostaną się dwaj inni. - Komandor Craik? - zapytał z tyłu sanitariusz. Wiedział, kogo szukają i co będzie oznaczało znalezienie kontradmirała. Był młody, miał około dwudziestu lat, ale widział już krew, rany i śmierć. Podobnie jak lekarze i pielęgniarki, uodpornił się z czasem na cierpienia innych. Ale teraz ledwo mógł mówić. - Przykro mi - powiedział i wyciągnął rękę, żeby Alan zobaczył, co w niej trzyma. Alan pomyślał, że to kawałek drewna. Albo skóra, jaką kupuje się psom do gryzienia. Dotknął tego i przekonał się, że to tkanina przesiąknięta krwią: połowa kołnierza koszuli od letniego munduru marynarki wojennej, kiedyś w kolorze khaki, teraz brunatna. Pod czarnym palcem sanitariusza ukryte były dwie srebrne gwiazdki. - Cholera - zaklął Alan i spojrzał na sanitariusza. - Będę go musiał zidentyfikować. - Nie, panie komandorze. - Muszę to zrobić... I zerknął na plakietkę z nazwiskiem mężczyzny - Green. Green pokręcił głową. - Nie ma czego identyfikować, panie komandorze. - Ja to ocenię - odparł Alan. Zabrzmiało to zbyt szorstko, więc dodał: - Muszę spróbować. Samo moje słowo nikomu nie wystarczy. Wyminął sanitariusza i zszedł po drabince na pokład. Bezpieczną drogę oznaczono żółtą taśmą Swąd pożaru był teraz silniejszy, zapach morza też, gdy pod koniec dnia zmienił się kierunek wiatru. Czterej sanitariusze, którzy wyciągnęli z włazu nosze, stali w pobliżu. Jeden z nich wystąpił naprzód. Alan spojrzał na plakietkę z jego nazwiskiem: Hyman. Wskazał worek ze zwłokami. - Kontradmirał? Hyman wzruszył lekko ramionami. Miał na sobie T-shirt, brązowy od rdzy i dymu. - Zebraliśmy, co się dało. Tam są chyba... szczątki czterech osób. - Można jeszcze coś wydostać?
- Bez specjalnych narzędzi raczej nie. Alan skinął głową. - Otwórz to. Hyman odciągnął suwak worka. Buchnął odór spalonego ciała. Większość zawartości była nie do rozpoznania, ale Alan rozróżnił kształt czaszki bez włosów. Skóra była czarna. Brakowało warg, pozostały odsłonięte zęby. Dostrzegł rękę, potem żebra. - Jesteś pewien, że to szczątki czterech osób? - Nie jestem niczego pewien, panie komandorze. Wiem, że co najmniej trzech. Próbowaliśmy policzyć... ale wszędzie są kawałki metalu, ostre jak cholera. Pocięły ich na kawałki. Alan pokręcił głową. Hyman otworzył worek do końca. Na dnie była druga ręka, zbrązowiała i pokurczona. Powyżej nadgarstka pozostały brudne strzępy różowej koszulki Laury. - Dobra, zamknij to. Alan odwrócił się i wziął kilka głębokich oddechów. Nagle napłynęła mu ślina do ust. Rozejrzał się za czymś, czego mógłby się przytrzymać. Tuż pod jego nosem pojawiła się czarna dłoń i poczuł ostry zapach amoniaku. Rozjaśniło mu się w głowie. - W porządku, panie komandorze? - Tak, tak. Amoniak pomógł. Alan położył dłoń na ramieniu Greena. - Niech pan oddycha głęboko. - Wiem. - Już lepiej? To się każdemu zdarza. Alan skinął głową. - Oznaczcie ten worek i wyślijcie następnym helikopterem. Będą musieli dać to do zbadania specjalistom od medycyny sądowej, żeby się upewnić. Gdzie jest ten kawałek kołnierza? - Ja go mam, panie komandorze. - Green wciąż stał obok, jakby obawiał się, że Alan zemdleje. Uniósł do góry plastikową torbę. - Znamy procedurę. Zawsze musimy robić identyfikację. - W porządku. - Alan starał się oddychać wolno i głęboko. - Oznaczcie miejsce, gdzie ich znaleźliście. I zabezpieczcie jakoś. Nie chcę, żeby ktoś się tam kręcił, dopóki nie ściągniemy kryminologów.
Pomyślał, że jeśli spieprzą sprawę, może go to kosztować karierę. Wrócił na mostek. Stał tam i próbował się pozbyć z nosa odoru spalonego ciała, wdychając słodki zapach wilgotnej bryzy. Kiedy poczuł się lepiej, połączył się z kapitanem marines i kazał mu postawić wartownika w miejscu, gdzie znaleziono zwłoki. Sytuacja stawała się coraz gorsza: najpierw zniszczony okręt, amerykańska enklawa w mieście ogarniętym zamieszkami, a teraz martwy kontradmirał. Daleko na nabrzeżu ładowano do helikoptera worki ze zwłokami.
USS „Thomas Jefferson” Pete Beluscio skrzywił się, kiedy spojrzał na zegar ścienny. Za późno na dobrą wiadomość. Minęło za dużo czasu. Gdyby kontradmirał żył, już by o tym wiedzieli. Im dłużej to trwa, tym większe prawdopodobieństwo, że zginął. Beluscio wiedział, że czeka go ciężka noc. Będzie wstawał, brał proszki, siadał na sedesie. Uroki dowodzenia, cholera. Niektórzy rodzą się lotnikami, a nie dowódcami. Nikt nie wie tego lepiej niż on. Osiągnął szczyt swoich możliwości, kiedy został oficerem sztabowym. Ale marynarka wojenna każe ludziom awansować albo odejść. Więc piął się w górę. A teraz... W drzwiach pojawił się jakiś człowiek. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to Rafe Rafehausen. Na widok rywala poczuł na moment nienawiść i obawę, ale potem się odprężył, gdy uświadomił sobie, że Rafehausen być może uwolni go od tych wszystkich kłopotów. - Pete, co się dzieje, do cholery? Beluscio był zadowolony, że Rafehausen też jest spięty. - Informujemy cię na bieżąco, Rafe. - Jezu, minęły ponad cztery godziny! Muszą już coś wiedzieć! - Myślisz, że coś ukrywamy? - zapytał ostrym tonem Beluscio. Puściły mu nerwy. Obecny przy tym młodszy podoficer spojrzał na nich, a potem odwrócił wzrok. Beluscio zniżył głos. - Natychmiast, jak tylko czegoś się dowiem... - Komandor porucznik Craik na czwórce, panie komodorze! Beluscio przycisnął prawą dłonią słuchawkę do ucha i odwrócił się od Rafehausena. - Tak? Rafe Rafehausen nie mógł go rozgryźć. Pete Beluscio wydawał mu się zbyt skomplikowany. Rafe był prostolinijny. Uważał, że najlepiej jest zawsze iść prosto przed
siebie. Miał wrażenie, że Beluscio przy każdym kroku naprzód robi jeden w bok. Tak jak teraz. Coś kombinuje, odwraca się, kiedy może wreszcie jest jakaś wiadomość. Rafehausen nie był cynikiem, ale podejrzewał, że Beluscio może próbować utrzymać się jak najdłużej na stanowisku tymczasowego dowódcy grupy bojowej, żądając oficjalnego potwierdzenia zgonu kontradmirała, mimo że dawno już otrzymał meldunek o jego śmierci. Jeśli tak... Usłyszał, że Beluscio pyta: - Kiedy? Rafehausen przysunął się bliżej. W tym samym momencie Beluscio odwrócił się i spojrzał na niego. - Nie ma wątpliwości? - Beluscio stał teraz z opuszczoną głową, unikając wzroku Rafe’a. - Cała czwórka? No cóż, kołnierz chyba przesądza sprawę. Owszem, będziemy musieli dostać oficjalne potwierdzenie, badanie dentystyczne i tak dalej, ale... Podniósł wzrok na Rafe’ą wyłączył lewą ręką mikrofon i oznajmił cicho: - Craik ma dowód, że kontradmirał nie żyje. Popatrzyli na siebie. Rafe poczuł ulgę, że Beluscio nie zamierza prowadzić własnej gry. Wyciągnął rękę. - Przejmuję dowodzenie grupą bojową Pete. Beluscio się zawahał, potem skinął głową zdjął słuchawkę z mikrofonem i wręczył Rafe’owi, jakby przekazywał mu koronę. - Wiesz, że będę cię popierał na całej linii, Rafe. Rafe wziął słuchawkę, włożył ją prawą ręką lewą ścisnął ramię Beluscia. - Alan? - Cześć, Rafe... Byli starymi przyjaciółmi. - Wprowadź mnie w skrócie w sprawę. - Ekipa medyczna wydobyła szczątki trzech, być może czterech osób. Są w jednym worku na zwłoki. Wszystkie ciała porozrywały odłamki. Jedna z ofiar to agentka NCIS, która towarzyszyła kontradmirałowi. Znaleziono też kołnierz od munduru marynarki wojennej z dwiema gwiazdkami. Wysłałem wszystko na „Jeffa”, żeby twoi ludzie mogli dokonać identyfikacji, ale... właściwie nie ma nic do oglądania. - Dobra, Al. Przejmuję dowodzenie grupą bojową. Jakie masz rozkazy?
- Beluscio kazał mi wszystkich wycofać, łącznie z moją jednostką. Ambasada powiedziała mu, że w mieście trwają zamieszki wywołane przez fundamentalistów islamskich, ale to bzdura, Rafe. Kenijczycy... - Nie ma czasu. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie: chcesz zostać czy wrócić? - Mam tu zadanie do wykonania. - W porządku. Nowe rozkazy brzmią: rób to, co dotąd, twoja jednostka zostaje na lotnisku w Mombasie. Przyślę ci drugi samolot, jak tylko ludzie Stevensa będą gotowi. Dobra, Al, muszę kończyć, ale polegam na tobie. Dowodzisz tam z ramienia marynarki wojennej, dopóki nie dostaniesz innych rozkazów, rozumiesz? Teraz tak: po pierwsze, chcę wiedzieć, co się stało z tym okrętem; po drugie, jeśli to był zamach terrorystyczny, chcemy mieć tych skurwieli, którzy to zrobili; po trzecie, chcemy, żebyś dbał o swoich ludzi i o ten okręt. Wszystko jasne? - Upoważniasz mnie do przeprowadzenia śledztwa? Beluscio wręczył Rafehausenowi pospiesznie nagryzmoloną wiadomość. Rafe spojrzał na nią i powiedział do Alana: - NCIS montuje zespół, ale to potrwa. Ty jesteś na miejscu, więc możesz wykonać większość roboty. Będę cię wspierał na każdym kroku. Na razie utrzymaj się tam. Uważam cię teraz za dowódcę „Harkera”. Dasz sobie radę? Alan zaśmiał się. - Chyba nie jestem uprawniony do dowodzenia okrętem na morzu. - Przecież nie wyjdziesz w morze, prawda? - Chciałbym się skontaktować z moją jednostką na lotnisku. Nie możemy ich wywołać. Rafehausen się skrzywił. - My też nie. Chyba mają wyłączone radio. Ale próbujemy. - Zerknął na zegar ścienny, potem na ludzi wokół siebie. Zorientował się, że wszyscy na niego patrzą. Pewnie już wiedzą. - Przydzielimy do twojej jednostki oddział marines. Będzie ci podlegał. Czym się możesz bronić? - Mam jeden pistolet kaliber dziewięć milimetrów i karabin snajperski. Może dostanę wsparcie kenijskiej marynarki wojennej. Uratowali mnie przed atakiem rakietowym, więc należałoby im wysłać podziękowania, gdybyś mógł. Na razie wrócili do swojej bazy. Rafehausen znów się skrzywił i zerknął na zegar. - Przyślemy ci znów śmigłowce, najszybciej jak będziemy mogli. Jeden powinien być u ciebie... - zmrużył oczy - około dwudziestej drugiej czasu lokalnego. - Znów spojrzał na
wiadomość od Beluscia. - Komodor Beluscio zarządził wysłanie większych sił z helikopterowca, ale wygląda na to, że dotrą do ciebie dopiero jutro. Utrzymasz się? Alan roześmiał się z przymusem. - Dotąd się udawało. - Zawahał się, a potem wypalił: - Martin Craw nie żyje. - O Jezu! - Rafehausen, Alan i Craw byli podczas wojny w Zatoce w tej samej załodze. Będziemy się za ciebie modlili, Al. Rafe wyłączył mikrofon i się wyprostował. - Panie i panowie - oznajmił podniesionym głosem - mamy podstawy do tego, żeby przypuszczać, że dziś rano w czasie wizyty na USNS „Harker” w Mombasie zginął kontradmirał Kessler. Jako najstarszy oficer na pokładzie przejmuję dowodzenie grupą bojową. Chciałbym się zaraz spotkać z komodorem Beluscio, komandorem porucznikiem Byngiem, komandorem Nesbittem i komandorem Manfredim. - Odwrócił się do podporucznika, który stał obok Beluscia. - Dick, skontaktuj się z kapelanem - polecił ściszonym głosem - i ustal na jutro godzinę nabożeństwa żałobnego, na wypadek, gdyby identyfikacja zwłok potwierdziła nasze obawy. Ale najpierw połącz mnie z kapitanem okrętu. Chcę z nim porozmawiać osobiście. Wychodząc, złapał za ramię Beluscio. - Pete, meteo wspominało coś o niżu tropikalnym, który przesuwa się na południe od Sri Lanki. Dowiedz się, czy to nas dotyczy, dobrze? - Puścił Beluscio i odwrócił się do oficera wywiadu. - Skontaktuj się z naszą ambasadą w Nairobi. Chcę mieć z nimi łączność przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Powiedz im, żeby zapewnili mojemu człowiekowi w Kilindini jakąś ochronę. Muszą przycisnąć Kenijczyków. Powiedz im, że nie chcę być zmuszony do skierowania grupy bojowej do Mombasy, dobra? - Złapał kogoś innego. - Dick, trzeba na helikopterowcu zatankować seahawki do lotu do Mombasy. Widzę to tak... Beluscio szedł za nim już jako podwładny. Nie lubił Rafehausena bardziej niż przedtem, ale był mu wdzięczny - czuł się tak, jakby tonął i został uratowany przez silniejszego pływaka. USNS „Jonathan Harker” Alan wręczył Patelowi swoją słuchawkę z mikrofonem i przesunął dłonią po spoconych, potarganych włosach. Pomyślał, że Rafe Rafehausen będzie o wiele lepszym dowódcą grupy bojowej niż Beluscio.
W oddali wyły syreny strażackie. W górze szybowała z wiatrem mewa. Zawróciła, jakby chciała się przyjrzeć uszkodzonemu okrętowi, potem poleciała dalej. W głębi lądu rozległ się strzał. Alan i Patel spojrzeli w kierunku brzegu. Strzał padł bardzo daleko od nich. Zapewne gdzieś w śródmieściu. Usłyszeli syrenę policyjną. Przeniósł wzrok na Patela. - Nie dostaną się tutaj - powiedział bardziej pewnie, niż się czuł. Patel uniósł głowę. - Ja się nie boję, panie komandorze. Wyglądał jak rzymski arystokrata. Zerknął ponad ramieniem Alana i wykonał głową lekki ruch. - Panie komandorze - usłyszał za sobą Alan. Stał tam Geelin, kapitan piechoty morskiej. Chciał mnie pan widzieć? - Tak. Postawił pan wartownika tam, gdzie prosiłem? - Nie mam ludzi, przykro mi. - Jest jeszcze coś nowego. Pewnie już pan wie, że kontradmirał Kessler nie żyje. Tymczasowy dowódca grupy bojowej kazał mi objąć tu dowodzenie. Pan i pańscy ludzie jesteście przydzieleni do mojej jednostki. - Dostanę to na piśmie? - Z czasem na pewno. - Alan uśmiechnął się i zniżył głos. - Geelin, chcę mieć wartownika w miejscu, gdzie prawdopodobnie zginął kontradmirał, żeby nie zniknęły jakieś dowody. Rozumiemy się? - Będę musiał odwołać kogoś z nabrzeża. - Niech pan zrobi, co trzeba. - Z kim mamy do czynienia? Z bojówkami arabskimi? - Raczej z prowokatorami i demonstrantami. To nie Palestyna ani Somalia. Nie jesteśmy na wojnie. Geelin spojrzał w dół na wrak okrętu. - Ale ktoś to zrobił. - Jesteśmy tu po to, żeby wszystko wyjaśnić. Rozumie pan, Geelin? - Mam na imię Jack. Zaraz poślę na dół człowieka. Przepraszam, przedtem nie znałem sytuacji... Alan chciał mówić dalej, gdy Geelin nagle się odwrócił, oparł o reling i krzyknął w dół: - Co tam robi ta kobieta, do cholery? Przyprowadzić ją tutaj! Biegiem! Kobieta? Alan natychmiast pomyślał o Laurze Sweigert.
Spojrzał na nabrzeże i zobaczył, że istotnie stoi tam kobieta. Ale nie Laura. Była wysoka, o bardzo jasnej cerze, jakoś dziwnie wiotka. Alan nabrał szacunku dla Geelina; zachował się tak, jakby miał oczy z tyłu głowy. Żołnierz piechoty morskiej zaczął wprowadzać kobietę po drabince. Była biała, rudowłosa i - o dziwo - pękała ze śmiechu. Uniosła blade ramię nad głowę, sięgnęła do czoła i odgarnęła z oczu włosy. - Cześć! - zawołała. Geelin niemal dosłyszalnie zgrzytał zębami. Przysunął głowę w hełmie do jej twarzy. - Co pani, do jasnej cholery, robi na zamkniętym terenie wojskowym? Alan wyciągnął rękę. - Hej, hej... - Mogła zginąć! Przez nią mogli zginąć moi ludzie! - Geelin... spokojnie... - Nie mam ludzi do niańczenia kobiet! - Geelin odwrócił się do niej. - Kim pani jest? Dziennikarką? - Wystarczy, kapitanie Geelin - wtrącił się Alan. Ich oczy się spotkały. Geelin cofnął się, jakby sobie przypomniał, co to jest dyscyplina wojskowa i kto tu jest starszy stopniem. - Ja się zajmę tą panią. Geelin odwrócił wzrok. - W takim razie wrócę do moich obowiązków, panie komandorze. Skinął głową, zamiast zasalutować, ominął obojętnie kobietę i zaczął schodzić po drabince. Po drodze zawołał swojego żołnierza. Kobieta znów pękała ze śmiechu. Alan zastanawiał się, czy to nie objaw histerii. W filmach mężczyzna zawsze policzkuje kobietę w takiej sytuacji. Ona zalewa się łzami i zakochuje w nim. - Dokument tożsamości proszę. Znów uniosła ramię nad głowę i sięgnęła do włosów. Miała wygoloną pachę, białą jak śnieg. - Nazywam się Sandy Cole - powiedziała. Spojrzała na niego i zmrużyła oczy, gdy oślepiło ją słońce zachodzące za jego plecami. Potem zaczęła grzebać w dużej torebce na ramieniu, pełnej śmieci. Zobaczył notesy z adresami, książeczki czekowe, szminki, tampony, parę rajstop, długopisy, monety, grzebienie, kartki, klucze... Podała identyfikator pracowniczki ambasady, paszport i legitymację Departamentu Stanu.
- Hm... Co pani tu robi? - Jak to? Przyjechałam, jak tylko zobaczyłam to w telewizji. Żeby przeprowadzić śledztwo. Jestem attache prawnym! Z ambasady w Nairobi. Alan pomyślał, że jeśli jest attache prawnym, to jednocześnie pracuje w FBI. A to już nie było dobrze. Przyjrzał się dokładnie dokumentom. Nie wyglądały na sfałszowane. - Dostała pani taki rozkaz? - Ależ nie... - Znów zaczęła się śmiać. - Po prostu wsiadłam do samochodu i przyjechałam. - Osłoniła ręką oczy i zmrużyła je. - Mam najpierw obejrzeć ciało czy silnik? Zawahał się. - Jaki silnik? - Do łodzi. To V-8... - Zatoczyła ręką luk w kierunku nabrzeża. Drugie ramię znów uniosła nad głowę i dotknęła potarganych włosów. W tej pozie wyglądała jak tancerka lub modelka. Wyginała się niczym wierzba płacząca. - Stary silnik samochodowy z wałem i śrubą, do napędu dau. Poczuł się głupio, ale stał się ostrożny. - Jakiego dau? - Tego, który dostarczył tu bombę. - Spojrzała szybko na Alana. - Stamtąd... - Jedną ręką wskazała kierunek, drugą odgarnęła włosy z twarzy. Ta zabawa włosami zaczynała mu grać na nerwach. - Wyglądało na to, że kieruje się do innego nabrzeża, ale potem... - Skąd pani wie? - Jest naoczny świadek. Trzymają go teraz w bazie kenijskiej marynarki wojennej. Mają jeszcze kogoś. Jest w całkowitym szoku, jednak myślę, że płynął na tym dau. Musieli to być zamachowcy samobójcy, ale wie pan... - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się z zamkniętymi ustami. Znów pobawiła się włosami. - Ten świadek podobno widział, jak ktoś wyskoczył z dau przed eksplozją, więc może to jest zamachowiec. Był w wodzie, kiedy wybuchła bomba, i doznał wstrząsu. - Przesłuchała pani świadka? - Nie, Kenijczycy są strasznie nieużyci. Powtórzyli mi tylko, co powiedział. Alan pomyślał, że przed nim trzymali to w tajemnicy albo może porucznik Ngiri nic nie wiedział. Przypomniał sobie kenijskich marynarzy przeszukujących statki przy przeciwległym nabrzeżu. Nic dziwnego, że znaleźli naocznego świadka. Znów popatrzył na jej dokumenty. - Jak się pani tu dostała? - zapytał i spojrzał w dal na zablokowaną bramę portu.
- Przez skład paliw. - Wskazała ręką kierunek. - Mój samochód ma dyplomatyczne tablice rejestracyjne. Wie pan, oni są tutaj bardzo hierarchiczni, tablice dyplomatyczne robią duże wrażenie. - Znów pogrzebała w przepastnej torebce i wyjęła coś w rodzaju skórzanego portfela, w jakim gliniarze noszą odznakę i legitymację służbową. Zaśmiała się. - I użyłam tego. -W środku była karta sympatyka Krajowego Stowarzyszenia Szeryfów. Z wielkim orłem, napisem Policja Specjalna i numerem 007. - Zamówiłam to przez Internet - wyjaśniła ze śmiechem, bawiąc się swoimi cholernymi włosami i pokazując mu pachę. - Miała pani szczęście, że pani nie zastrzelili. Wzruszyła ramionami. - Mam najpierw obejrzeć ciało czy silnik? Podobno zlikwidował pan snajpera. Jestem pod wrażeniem. - Machnęła ręką w kierunku dźwigu. - Lepiej zacznę od ciała. W tym upale pewnie już się rozkłada. To mężczyzna, prawda? Gdyby to była kobieta, nie zniosłabym tego. - Po co chce pani obejrzeć ciało? - Przeszłam przeszkolenie. Miałam dwanaście dodatkowych godzin zajęć z medycyny sądowej. Po ukończeniu prawa. - Zmarszczyła nos i spojrzała na niebo. - Nie chcę tego robić po ciemku. Ale mam latarkę. Więc może mogłabym... Sama nie wiem... - Roześmiała się. Albo mogę obejrzeć silnik. Silniki mają numery, wie pan. Alan pomyślał, że tylko tego mu potrzeba - białej kobiety w długiej sukience. Doskonały cel. Ale nikt nie strzelał. I zapadał zmierzch. A Rafe kazał mu przeprowadzić śledztwo. Ona twierdziła, że wie, jak się do tego zabrać. Miała wystarczająco dobre dokumenty i uwierzył w jej historyjkę o użyciu fałszywej legitymacji policyjnej. Kusiło go, żeby zdobyć coś takiego. Stara odznaka jest przydatna w niektórych częściach świata. - Niech pani zacznie od ciała - powiedział. Uśmiechnął się niezbyt przyjemnie. Gdyby pracowała wewnątrz dźwigu, byłaby przynajmniej bezpieczna, a zapach to jej problem. Silnik może pani obejrzeć później przy latarce. - Super! - odrzekła. Jasne. Pół godziny później zadzwonił Harry O’Neill. - Cześć, Harry! - wykrzyknął Alan. Wobec Harry’ego O’Neilla potrafił być naprawdę serdeczny. - Jak mnie znalazłeś? - Al, tkwisz po uszy w gównie. - Harry O’Neill powiedział to ze śmiertelną powagą. - Tu naprawdę nie ma żartów.
Podczas wojny w Zatoce służyli na jednym okręcie, potem Harry wstąpił do CIA. Odszedł stamtąd, kiedy stracił oko w akcji. Teraz prowadził własną firmę ochroniarską w Afryce i emiratach. I przeszedł na islam. - Nie nadążam, Harry. - To wszystko jest w telewizji i Internecie. Al. Islamscy terroryści zaatakowali kolejny amerykański cel. Ale to nie islamscy terroryści! - Skąd wiesz? - Wiem! Nie, nie wiem, ale... Kurwa, Al, nie wszystko, co jest złe na tym świecie, bierze się z islamu! Media rzucają się na to jak psy, jak... wilki. Rzygać mi się chce. Alan odwrócił się i spojrzał w kierunku rufy. Na długim pokładzie nie było ludzi, tylko same kontenery. Po eksplozji nie stały już w tak równych rzędach jak przedtem. - Harry, nie wiem, o co ci chodzi. Stoję na okręcie, który ma w kadłubie dziurę po wybuchu. Są zabici i ranni. Chcesz mi powiedzieć, że to się w ogóle nie stało? - Mówię, że wyciąga się pochopne wnioski. Na moment nastąpiła przerwa w łączności. - Dobra, ale dlaczego mówisz to mnie? - Bo tam jesteś, człowieku! - Harry, odkąd to się stało, mam kupę problemów. O co ci chodzi, do cholery? - Alan, cokolwiek się zdarzy, najpierw oskarżacie muzułmanów. - Ja oskarżam? - Wiesz, co mam na myśli. - Nie, nie wiem. O co ci chodzi? Dlaczego mówisz to mnie? - Bo tam jesteś! Bo pokazują cię w telewizji! Alan po raz pierwszy dowiedział się o tym. Ledwo zauważył reportera z kamerą. Teraz Harry opowiedział mu szczegółowo scenę, która była pokazywana w wiadomościach telewizyjnych na całym świecie. Alan zaniepokoił się, że mogą go zidentyfikować. Potem machnął na to ręką. Ale jednocześnie w jego głowie odezwał się ostrzegawczy głos: „Ten facet jest teraz muzułmaninem. Na ile można mu ufać?” - Skąd ta pewność, że to była bomba? - zapytał Harry. Alan pomyślał o przyjaźni, o uprzedzeniach, o zaufaniu. - Harry, wiesz, w jakiej jestem sytuacji. Sam byłeś w marynarce wojennej. - Dobra dobra, rozumiem. Uważasz, że teraz jestem po drugiej stronie? - Nie. Nic nie mówię, bo jeszcze nic nie wiem.
Alan stał na lewym skrzydle mostka. Patrzył na wodę omywającą przechylony pokład okrętu. Jeden z nurków SEAL wypłynął na powierzchnię i podniósł maskę. Alan usłyszał jego głośny oddech. - Więc to była bomba czy nie? - Nie wiem. Czy Kenijczycy powiedzieli Sandy Cole prawdę o dau? Jeśli tak, to oczywiście, że to była bomba. Nurek SEAL opuścił maskę i znów zniknął pod wodą. - Jaki macie dowód, że to islamscy terroryści? - Powinieneś lepiej to wiedzieć niż ja, Harry. Co mówią w telewizji? Nurek SEAL pojawił się na powierzchni i włożył do ich pontonu siatkowy worek. Przytrzymał się burty. Obok wyłonił się z wody drugi nurek. - Wiesz, jak bardzo to przeżywam, Al. - Wiem. - Wątpię. Nie rozumiesz religii, Al. Bez obrazy, jesteśmy starymi przyjaciółmi. Nie jesteś religijny, wystarcza ci, że chodzisz do kościoła. Ja czuję moją religię. Islam mnie uratował przed zgorzknieniem, przed... Cholera, za dużo gadam. W zeszłym roku byłem w Mekce. - Wiem. - Ale nie wiesz, co to dla mnie znaczyło. - Jego głos zaczął się oddalać. Czy to wina komórki? - No dobra, nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu było to dla mnie bardzo ważne, wystarczy? - Wystarczy. - Wątpię, żeby to zrobili muzułmanie, Al. Mam mnóstwo informatorów. W takiej jestem branży: mnóstwo oczu, mnóstwo uszu. Wykonałem kilka telefonów, zanim do ciebie zadzwoniłem. Każdy jest zaszokowany. To nie są ci, co zwykle, Al! Alan pomyślał o zamachu bombowym w Oklahoma City. Wszyscy natychmiast uznali, że to „islamscy terroryści”. Harry na pewno nie bez powodu uważał, że to nie była robota muzułmanów. Jak sam powiedział, znał mnóstwo ludzi i żył w tamtym świecie. Ale, z drugiej strony, ktoś mógł się nim posługiwać. - Harry, w tej chwili mogę tylko obiecać, że będę miał otwartą głowę. - Co? Przestaję cię słyszeć... - Mówię, że będę miał otwartą głowę! - Prowadzisz śledztwo, zgadza się? Harry znał marynarkę wojenną. Alan się uśmiechnął. - Nie po raz pierwszy.
- Pomogę ci. - Wiesz, co by na to powiedziała nasza służba bezpieczeństwa? - Pieprzyć ją. Będę twoim źródłem informacji, Al. Głosem z drugiej strony muru. Co ty na to? Na jednej szalce wagi przyjaźń, na drugiej religia, przepisy, bezpieczeństwo. - Poważnie? - Oczywiście. Alan obserwował, jak nurkowie SEAL pchają ponton wzdłuż burty „Harkera”. - Jak będę coś miał, zawiadomię cię. Alanowi wydało się, że usłyszał uśmiech w głosie Harry’ego, ale pojawiły się zakłócenia. - Chwała Allahowi. Porządny z ciebie gość, białasie. - Coś przerywa, Harry. Będę się streszczał. Zrób dla mnie dwie rzeczy, hadżi. Po pierwsze, zadzwoń do Rose i uspokój ją, że nic mi się nie stało. Po drugie, dowiedz się czegoś bliższego o IPK w Mombasie. - O IPK mogę ci od razu powiedzieć, że... jest wy raź... zorientowana... Aga Khan nie... tak bardzo jak... wielu innych partii islamskich... -Straszny hałas, a potem: - ...dzwonię do Rose. Ona już do mnie dzwoniła... rano... jej, że musisz być... Halo? Al... - Trzaski i świsty, a potem wyraźnie, jakby z innego miejsca, głos Harry’ego: - Jesteś moim najlepszym przyjacielem, stary. Wskaźnik stanu baterii pokazał, że całkiem się rozładowała. Alan wrzucił komórkę do torby z hełmem. Zastanawiał się, co zrobił z ładowarką. Nałożył słuchawkę z mikrofonem, żeby sprawdzić, czy nadal ma łączność z Hansenem. Nastąpiła chwila ciszy, jakby był w innym miejscu, jakby stał na mostku nieuszkodzonego okrętu w jakimś spokojnym porcie. Poczuł potworne zmęczenie. - Odlatuje ostatni helikopter. To był Geelin. Alan odwrócił się i popatrzył na nabrzeże. Miał czas przyjrzeć się szczegółom. Leżeli tam dwaj marines w oporządzeniu bojowym z bronią gotową do strzału. Startował śmigłowiec. Rotory podrywały lśniące krople wody, które wyglądały w zachodzącym słońcu jak złociste iskry. Tracili ostatni fizyczny kontakt z grupą bojową. - Gdzieś tam może być jakaś wyrzutnia rakiet ziemia-powietrze! - Geelin wpatrywał się w odległy zielony brzeg za portem. - Trzeba zabezpieczyć to miejsce. - Jak? Wezwać kenijskich gliniarzy? Skoordynuje pan działania?
- Nie mam nawet kawałka mapy! Jak wytłumaczyć jakiemuś Afrykańcowi, gdzie moim zdaniem może być rakieta przeciwlotnicza, skoro nie mogę tego pokazać na żadnej mapie? A nie wyślę tam moich chłopaków, żeby wszystko robili sami! Alan nie pozwoliłby Geelinowi wysłać tam jego chłopaków, nawet gdyby chciał tego; nie wysyła się amerykańskich marines na ulice obcego miasta, nie są u siebie. Zmęczenie przygniatało go niczym ciężki worek. Zanotował sobie w pamięci: mapy. - Jasne, rozumiem. - Nic pan nie rozumie! Nie wyślę moich chłopaków do walki w mieście, jak w Mogadiszu, żeby zastrzelili ich jacyś Arabowie, co chowają się za kobietami i małymi dziećmi! - Słusznie. - Mam zadanie ochraniać ten okręt, pana i śmigłowce ratownicze, i to właśnie robię, do cholery! - Geelin, rozumiem pana... - Zanim odlecieliśmy z okrętu, miałem dziesięć minut na zebranie informacji. Poszedłem do centrum wywiadowczego, i wie pan, co mi dali, zamiast mapy tego zadupia? Przewodnik turystyczny dla marynarzy na przepustce! Myśli pan, że wyślę moich chłopaków do walki tylko z przewodnikiem turystycznym? - Geelin wysunął dolną wargę. Miał groźne spojrzenie i ze złości poczerwieniał na twarzy. - Po prostu chcę, żeby pan to zrozumiał! - Rozumiem. Geelin skinął głową. - Niech pan mi tu wskaże jakieś miejsce do podłączenia naszego GPS-u, to może pogadamy o wyczyszczeniu niektórych z tych szczurzych nor, ale dopiero wtedy, jak zabezpieczymy ten teren! - Rozejrzał się dookoła. - Gdzie ta kobieta, co tu była? - Mam nadzieję, że ogląda ciało w dźwigu. - Jezu, nie chcę nawet o tym wiedzieć. - Geelin znów włączył swoje radio i kazał komuś poszukać kobiety w drugim dźwigu na nabrzeżu. Wciąż obserwował statki na wodzie. - To reporterka? - Nie, jest z ambasady. - Cholera. Jak będziemy ją żywili? - Żywili? No tak, słusznie... - Jest tu z nami uwięziona, musimy ją żywić. - Roześmiał się. - Mam nadzieję, że lubi wojskowe racje żywnościowe. Jadł pan coś?
Alan zastanowił się. Dostał w samolocie tak zwane śniadanie, zanim wylądowali w Nairobi. A potem? Mój Boże, to wszystko było dziś? Przyleciał do Mombasy; zlikwidował snajpera; zginął Craw, Laura, kontradmirał. - Nie. - Kolacja o dziewiętnastej. Niech pan przyniesie własne piwo. Po chwili Geelin znów krzyczał przez radio. Kazał sierżantowi artylerzyście trzymać tych cholernych Kenijczyków z daleka od swojego pola ostrzału. Alan zobaczył pojedynczą gwiazdę na stalowobłękitnym niebie.
Mombasa W slumsach za składem paliw, gdzie smród ropy był tak silny, że cuchnęło nim jedzenie, mężczyźni patrzyli na wieczorne niebo i obserwowali łunę pożarów. Mówili, że Mombasa płonie, ale wiedzieli, że pali się tylko część miasta. Tutaj, w zaułkach między budami ze spłaszczonych puszek po oleju, mężczyźni zbierali się w grupy, patrzyli na niebo i opowiadali sobie, jaki to był straszny dzień. - Jutro będzie gorzej - powiedział z dumą młody człowiek. Kobiety siedziały w budach. Niektóre stały przy drzwiach i obserwowały mężczyzn. Gapiło się też na nich nagie dziecko z palcem w buzi. - Jutro nie wychodzę - oświadczył gruby mężczyzna. - Musisz. - Nie! To nie moja sprawa! Co to daje? Niszczycie miasto, palicie sklepy, a ludzie nie mają pracy. - Nie chodzi o pracę, durniu. - Zawsze chodzi o pracę. Ja potrzebuję pracy. Ty też. Chwała Allahowi, jutro będzie po wszystkim i znów pójdziemy szukać pracy. - Jutro... Ktoś w głębi ulicy krzyknął, że nadjeżdżają ciężarówki GPU. Mężczyźni rozproszyli się i pozamykali drzwi bud zrobione z kawałków dykty. W jednym z blaszanych domów były drzwi z wraka spalonego samochodu. Ciężarówka GPU jechała zaułkiem w tempie wolno idącego człowieka. Zawadzała bokami o ściany z puszek, pod jej kołami drżała ziemia.
Houston Rose Craik odbyła następną rozmowę z „Jeffersonem” przez telefon kodujący. Tym razem zamiast Rafe’a zadzwonił Beluscio. Powiedział, że są w kontakcie z jej mężem, któremu nic się nie stało. Rose zdążyła wcześniej porozmawiać z Dukasem i dowiedziała się, że wieczorem leci, by dołączyć do Alana. Miała ochotę krzyknąć: „Zabierz mnie ze sobą!” Ale wiedziała, że musi zostać tu, gdzie jest. Potem zadzwonił Harry O’Neill - przystojny Harry, który zawsze cudownie pachniał i ubierał się tak elegancko, jak nikt inny. On też powiedział, że rozmawiał z Alanem. Nic mu nie jest i wszystko będzie dobrze. - Spróbuj do niego zadzwonić, Rose. Podam ci numer. - Mike już mi podał. Ale nie skorzystam. - Zasady służby, tak? Harry służył kiedyś w marynarce wojennej i rozumiał, o co tu chodzi. Żona nie może okazywać niepokoju w trudnej sytuacji. - Lepiej niech on do mnie zadzwoni - odrzekła. Nie chciała obciążać Alana swoimi kłopotami - obawiała się, że jeśli do niego zadzwoni, wszystko mu opowie. O matce, o swoim szefie, pułkowniku Brasherze, i o dyrektorze Działu Szkolenia Personelu, z którym miała spotkanie dziesięć minut temu. Nie cierpiała takich eleganckich, wymuskanych typów. Robił jej wykład i cały czas rozbierał ją wzrokiem. - Nie chcemy, żeby nosiła pani broń. - A ja chcę ją nosić. - Chyba pani nie zrozumiała, co powiedziałem. - Ma pan dzieci? - Nasz ośrodek kosmiczny to nie plan filmowy, gdzie kręci się westerny, pani komandor. Próbowała się uśmiechać tak samo, jak do kobiety ze służby bezpieczeństwa - pokornie, promiennie. Jak mała cheerleaderka. I pozwalała mu mówić. A kiedy wróciła do swojego samochodu, upewniła się, czy broń nadal jest pod siedzeniem. Wraz z zapasową amunicją.
4.
Przedmieście Mombasy Hol recepcyjny był elegancki i czysty - hotel niczym się nie różnił od tych w Rzymie, Londynie, Atlancie czy Honolulu. „Międzynarodowy” oznaczało w istocie „zachodni” czy wręcz „dla białych”. Ten hotel, podobnie jak trzy inne wzdłuż pobliskiej plaży, był wystarczająco blisko Mombasy, by móc robić zakupy na egzotycznym bazarze, i jednocześnie wystarczająco daleko od miasta, by nie czuć się przytłoczonym przez „bezkresne kilometry cholernej Afryki”, jak to określił pewien Brytyjczyk. Mieszkało tu wielu amerykańskich wojskowych. Przystojny, jasnowłosy mężczyzna, w którym można byłoby rozpoznać mówiącego z francuskim akcentem autora reportażu o katastrofie „Harkera”, podszedł swobodnym krokiem białego światowca do lady recepcyjnej z marmurowym blatem. Jego strój pasowałby zarówno do restauracji, jak i do biura. Był ubrany w ciemną sportową marynarkę, rozpiętą pod szyją elegancką koszulę, dżinsy i buty do biegania. Przez ramię miał przewieszoną skórzaną torbę z laptopem. Bez mikrofonu, w świeżym, bardziej eleganckim ubraniu, wyglądał zupełnie inaczej niż rano. Popatrzył na recepcjonistów za ladą i zatrzymał wzrok na młodym czarnym mężczyźnie. Wyjął francuski paszport i położył na blacie przed recepcjonistą. Na wierzchu umieścił banknot dwudziestodolarowy. - Szukam znajomego - powiedział z tym samym lekkim francuskim akcentem, co przed kamerą. Pchnął palcem dwudziestkę. Młody mężczyzna spojrzał w bok, potem przykrył dłonią paszport i banknot. - Tak? - Pokazują go cały dzień w telewizji. Może pan widział? Na CNN. - Tak. tak... Kraj potakiwaczy. - Mój znajomy ma tylko trzy palce u lewej ręki. Jest z amerykańskiej marynarki wojennej. Pomyślałem, że może tu mieszka. - Tak. - Naprawdę? Młody recepcjonista zerknął w na swoich kolegów, żeby sprawdzić, czy nie podsłuchują. Schował dwudziestkę do kieszeni.
- Nie było mnie tu - szepnął - ale moi koledzy mówili, że ten pan zameldował się dziś rano. Rozmawiali o nim, kiedy pokazywano go w telewizji. - Chciałbym, żeby znalazł mi pan jego nazwisko - powiedział równie cicho dziennikarz. - Mówił pan, że to pański znajomy. Jak to możliwe, że... Dziennikarz uśmiechnął się. Gdy się uśmiechał, tworzyły mu się zmarszczki wokół oczu i dołeczki w policzkach. - Tak się mówi - odrzekł i wyjął drugi banknot. - Mógłbyś mi znaleźć to nazwisko... Thomas? Recepcjonista miał w klapie marynarki plastikową plakietkę z imieniem. Thomas pochylił się nad komputerem. Wyglądało na to, że jest bardzo dobrym, sumiennym pracownikiem. Dziennikarz rozejrzał się po holu. Do windy szła kobieta z jędrnymi pośladkami i imponującym biustem. Spójrz na mnie, powiedział w myślach. Spojrzała. Nie było w tym nic dziwnego, bo ona też rozglądała się po holu. Uśmiechnęła się. On też. - To komandor porucznik Alan Craik - poinformował Thomas i położył na marmurowym blacie kawałek papieru. Dziennikarz wziął kartkę, zaśmiał się i schował ją do torby. Podziękował Thomasowi, zawahał się i znów spojrzał na kobietę. Stała przy windach. Uniosła brwi. Dziennikarz postanowił dać sobie spokój. Zostawianie śladów było niebezpieczne. - Dziękuję ci, Thomas - powiedział, popatrzył z żalem na kobietę i odwrócił się. Sycylijczyk czekał na telefon.
USS „Thomas Jefferson” Większość oddziału widziała swojego „szypra” w telewizji już tyle razy, że nawet nie odwrócili się do ekranu. Ale dla Solecka, Stevensa i reszty załogi 902 była to nowość. Zobaczyli płonący okręt, zaśmiecone nabrzeże i zbliżającego się szybko do kamery mężczyznę, jak się okazało, Alana Craika, który uniósł okaleczoną rękę, by zasłonić obiektyw. Soleck wciągnął głęboko powietrze. - Pies na sławę znowu gryzie - powiedział Stevens, podniósł się z fotela i ruszył do drzwi. Soleck nie posiadał się ze zdumienia.
- Jak on może... jak może... tak mówić? - wykrztusił. Transportował Craika samolotem z Pakistanu. Ze świeżą, krwawiącą raną niemal umierającego na pokładzie S-3. Przecież Stevens też tam był! To on pilotował ten samolot i robił to genialnie. Uratował Craikowi życie! A teraz... - Nie przejmuj się - odparł Reilley. Był kilka lat starszy, miał już stopień porucznika. On nad tym nie panuje. - Reilley początkowo trzymał ze Stevensem, ale z czasem przekonał się do Craika. - Stevens jest sam dla siebie najgorszym wrogiem. - Ale... Wiadomość, że kontradmirał Kessler zginął w wyniku eksplozji na „Harkerze”, wstrząsnęła Soleckiem. Pomyślał, że Stevens powinien się kontrolować przynajmniej z szacunku dla ofiary wybuchu. Soleck uważał śmierć kontradmirała za wielką stratę. Kessler był dla niego wybitną osobistością narodowym bohaterem, niemalże drugim ojcem. Ta strata kojarzyła się Soleckowi ze śmiercią Kennedy’ego, o której nieraz rozmawiali jego rodzice. Nigdy nie dotarła do niego prawda o kontradmirale Kesslerze, który miał wpływ na decyzje polityczne i manipulował swoimi oficerami. Ale Stevens nie miał szacunku ani dla kontradmirała, ani dla Craika. Wkurzało to Solecka. Postanowił, że kiedy do Mombasy będzie odlatywał drugi samolot ich jednostki, żeby dołączyć do „szypra”, poleci nim.
Waszyngton Zegar w waszyngtońskiej siedzibie marynarki wojennej pokazywał pierwszą po południu, a Mike Dukas nie jadl jeszcze lunchu. Jedzenie traktował poważnie, uważał je za lek na każdą chorobę, zawód miłosny i depresję. Był też dobrym kucharzem. - Ty to nazywasz jedzeniem? - zapytał młodszego kolegę, który postawił przed nim chińszczyznę na wynos. - Nie lubisz tego? - Lubię dobrą chińszczyznę. Ale to są smocze rzygi. Poznaję po zapachu. - Dukas był znany z tego, że potrafił zjeść dwanaście pączków Dunkin’ Donuts, całą pizzę i wszystkie hamburgery, które zostawili inni. - W tym jest pełno glutaminianu sodu i tłuszczów nasyconych. - Nie powiedziałeś mi, że chcesz zdrową żywność.
- A znasz włoski? - zapytał Dukas. Kolega wzruszył ramionami i odszedł. - Hej, dzięki! zawołał za nim Dukas. - Jestem po prostu w złym nastroju! Po chwili miał pełne usta duszonych warzyw i wieprzowiny. Otworzył następny pojemnik i wetknął tam nos, potem zajrzał do innego, gdzie był biały ryż, i zaczął mieszać wszystko razem. - Za dużo skrobi kukurydzianej - mruknął. - Przecież w Chinach w ogóle nie ma kukurydzy. - Wziął telefon i wybrał numer. - Choć teraz pewnie już jest. - Znów napchał sobie usta, szybko przełknął i powiedział do telefonu: - Cześć. Mario! No to co, lecisz ze mną? Mario Delahanty był specjalistą od medycyny sądowej. Spodobał mu się pomysł, żeby spędzić trochę czasu w Afryce, ale nie mógł wyruszyć tego dnia, nie było szans. - Dołącz jutro. Tak, start z Andrews o drugiej po południu. Mógłbyś zabrać tę kobietę w okularach? Jak ona się nazywa? Shirley... Shelley... Sheila... Ditka, zgadza się. Jest naprawdę dobra. Owszem, chciałbym ją mieć. Nie bądź taki cwaniak; to najlepsza specjalistka od materiałów wybuchowych w waszym laboratorium. Więc możemy ją mieć? Weź ją ze sobą do samolotu. Do zobaczenia w Mombasie pojutrze. - Dukas chciał odłożyć słuchawkę, ale Mario coś powiedział, więc znów przycisnął ją do ucha. - Zgadza się, dobrze słyszałeś, że tam strzelają. Nie, my będziemy na lotnisku. Bezpiecznie, człowieku! Marines, lotnictwo marynarki wojennej! Pełne bezpieczeństwo. Ja ci to gwarantuję. Wrócił dojedzenia. Znów miał pełne usta, kiedy zadzwonił telefon. - Dukas - powiedział, z trudem wydobywając z siebie głos. To był jego bezpośredni przełożony. Miał pomysł. Dukas spochmurniał. - Nie potrzeba mi więcej dobrych specjalistów, Don. Istotnie stworzył cholernie dobry zespół. Oprócz Maria i Sheili Ditki miał Hahna najlepszego z nowych agentów specjalnych, Mendelsohna, który był już w Afryce i nawet znał trochę suahili, Geraldine Pastner, tropicielkę śladów, która nigdy nie dawała za wygraną, i Keatleya, który służył kiedyś w marines i uważał, że Bóg zesłał go na ziemię, żeby egzekwował prawo. Sami dobrzy specjaliści, wszyscy godni zaufania sprytni. Palili się do tego zadania, bo dotarła do nich wiadomość, że zginęła ich koleżanka, agentka specjalna Laura Sweigert. - Dodam ci Boba Crama - oznajmił jego szef. Dukas przełknął tyle jedzenia naraz, że oczy wyszły mu na wierzch. - O nie! - zaczął protestować. Rozejrzał się za wodą, zobaczył tylko herbatę i wypił. Za późno. Jego szef już mówił.
- Dogadacie się bez trudu. Bob to kontaktowy facet. Umie współżyć z ludźmi. Ktoś taki będzie ci potrzebny do zintegrowania zespołu. Herbata była potwornie gorąca. Dukasowi załzawiły oczy. - To bezwartościowy palant - odparł. Tak powszechnie uważano, ale rzadko to mówiono. Crama wypożyczono na początku lat dziewięćdziesiątych agencji antynarkotykowej DEA (już wtedy próbowano się go pozbyć). W Kolumbii porwał go z ulicy jeden z karteli i torturował przez cztery godziny. W ten sposób Cram stał się bohaterem. I choć pozostał bezwartościowym palantem, był prawie nietykalny. Nikt nie miał odwagi go zwolnić, ale też nikt nie chciał mieć go blisko siebie. - Nie wezmę go - zapowiedział Dukas. Jego szef roześmiał się, jakby usłyszał dobry dowcip. Śmiał się i śmiał. - Już mu powiedziałem, że jest w twoim zespole. - Nie... - Jest w twoim zespole, Mike - powtórzył z naciskiem szef. - No nie... - Będzie łącznikiem. Taką rolę mu wyznaczyłem. Poradzi sobie doskonale z ludźmi na miejscu. Dukas wyobraził sobie kontakty Boba Crama z kenijską policją. Właściwie mogliby się dogadać. Mieli takie same doświadczenia: oni torturowali, on był torturowany. - A jeśli odmówię? - zapytał. - Nie możesz. Chyba, że chcesz stracić Maria i Geraldine. Rozumiemy się? Po jedzeniu, które nie poprawiło mu humoru, Dukas poszedł do innej części budynku, gdzie mieściło się archiwum. Przydzielono tam czasowo Crama, żeby nie wchodził w drogę agentom. Dukas zobaczył go przez pokój wypełniony głównie szafkami na akta i biurkami. Tylko dwa były zajęte. Przy jednym, odsuniętym możliwie jak najdalej od stanowiska Crama, siedziała pięćdziesięcioletnia czarna kobieta. Miała stale skwaszoną minę, zapewne z powodu lat pracy biurowej. W każdym razie było jasne, że nie można liczyć na jej uprzejmość. Dukas przyjrzał się Cramowi, który wyglądał jak karykatura gliniarza: około pięćdziesiątki, posiwiały, czerwony na twarzy, z brzuchem podtrzymywanym paskiem od spodni. Dukas czuł do niego niechęć nie z powodu jego wyglądu, lecz dlatego, że Cram jako agent do niczego się nie nadawał. Jednocześnie jednak miał szacunek dla człowieka, który był torturowany. - Cram! - zawołał. Cram podniósł wzrok i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Cześć, Michael! - Góra przydzieliła cię do mojego zespołu. Odlatujemy o ósmej z Dulles samolotem British Airways. Bądź na lotnisku. - Wiem, słyszałem. Ale dołączę jutro, bo nie zdążę... - Dziś wieczorem. Dukas miał ochotę powiedzieć: „Daj mi jakiś pretekst, żebym cię wywalił”, ale czuł się skrępowany, jak jego przełożeni, którzy starali się znaleźć Cramowi jakieś zajęcie. Cram spoważniał. Przypominał teraz Dukasowi komentatora politycznego. którego widział rano w telewizji. - Mam rodzinę, Mike. Chodziły słuchy, że Cram lubi podrywać młode dziewczyny; im młodsze i głupsze, tym lepiej. Dukas pilnował, żeby Cram trzymał się z daleka od jego asystentki Leslie. Zignorował bzdurę o rodzinie. - Zajmiesz się prasą dobra? Będziesz mówił tylko „nie” i „bez komentarza”. Poza tym zorganizujesz nam biuro na lotnisku w Mombasie. - I staraj się nie złapać AIDS, skoro masz rodzinę, dodał w myśli. Kobieta popatrzyła na nich krzywo. Na widok jej miny Dukas ucieszył się, że nie zmusili go, żeby ją też zabrał. - Weź ubranie tropikalne. Tam jest gorąco i wilgotno. I zaszczep się. Masz trzy godziny. Będzie ci potrzebna kamizelka kuloodporna i śpiwór; zadzwoń pod ten numer, pogadaj z sierżantem Ballym, a potem rusz dupę do budynku numer 9 i pobierz to z magazynu marines. - Rzucił kartkę na blat biurka. - Mam uczulenie na zastrzyki - powiedział Cram. - O, to niedobrze! Może lepiej nie leć z nami. - Dukas spróbował się uśmiechnąć. Powiem szefowi. - Nie, nie... - westchnął Cram. - Jakoś to wytrzymam. Dukas wrócił do siebie. Zobaczył, że Leslie ponaklejała na puste kartony po chińszczyźnie żółte karteczki, głównie z wiadomościami od ludzi, którzy chcieli z nim lecieć, a których on nie chciał mieć w swoim zespole. Ale jedna informacja dotyczyła Dicka Trifflera. Dukasowi bardzo zależało na tym, żeby go zwerbować, i nie mógł go znaleźć. Triffler doskonale się spisał w czasie ich ostatniego wspólnego zadania. Teraz poszedł w górę - przydzielono go do sztabu amerykańsko-egipskich manewrów morskich „Jasna Gwiazda”, odbywających się co dwa lata i wysłano do Kairu, gdzie zajmował się pracą organizacyjną. Dukas zaczął tam dzwonić od ósmej rano, ale przez cały dzień nikt w biurze ,Jasnej Gwiazdy” nie wiedział, gdzie jest Triffler. Teraz, gdy w Kairze była ósma wieczorem, wrócił już do swojego hotelu.
- Dick?! - krzyknął Dukas. Za głośno. Przypomniał sobie, że Triffler lubił ciszę. - Richard Triffler przy aparacie - odezwał się spokojny, melodyjny głos. - Dick, tu Mike Dukas! Cisza. - Cześć, Mike. Wyraźny brak entuzjazmu, być może dlatego, że Dukas zniknął w samym środku śledztwa i zostawił Trifflerowi sprzątanie. - Cześć, Dick. Co tam w Egipcie? - Nie uwierzyłbyś. To najbrudniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem. - Jak tam „Jasna Gwiazda”? Cisza. - Niektórzy ludzie są w porządku. Inni zachowują się zupełnie inaczej niż w domu. - Aż tak źle? - Nie dalej jak dziś wieczorem powiedziałem mojej żonie, oczywiście przez telefon, że od trzech tygodni widuję tu rzeczy, przy których typowi „cholerni Amerykanie za granicą” wyglądaliby jak rodzina Osmondów. Dukas uśmiechnął się i położył nogi na biurku. - Założę się, że nie możesz się doczekać, kiedy się stamtąd wyniesiesz. Ton Trifflera stał się bardziej przystępny. - Jeśli ci powiem, że dwa razy prosiłem o przeniesienie, to będziesz miał pojęcie, jak mam tego dosyć. Spędziłem cały dzień w ambasadzie, próbując przekonać kogoś, żeby pociągnął odpowiednie sznurki i pomógł mi. Podobno to wyróżnienie być tutaj, mieszkać w eleganckim hotelu, jeździć specjalnym samochodem, wszystko na koszt firmy... Czuję się winny, Mike. Nie cierpię brudu, chorób i biedy, ale nie mogę tego ignorować i cieszyć się życiem. Nie mogę się doczekać końca! Dukas uśmiechnął się szerzej. - Dick, tak się składa, że mam dla ciebie propozycję. Słyszałeś o eksplozji w Mombasie w Kenii dziś rano? Triffler chciał wrócić do Waszyngtonu, nie interesowała go Mombasa. Ale po dziesięciu minutach odchrząkiwania i pomrukiwania przyznał, że wolałby prowadzić z Dukasem porządne śledztwo niż włóczyć się beztrosko po Kairze z bandą biurokratów. Dukas odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Zanotował sobie, żeby nakłonić Kassera do wyciągnięcia Trifflera ze sztabu „Jasnej Gwiazdy”. Chował swoje rzeczy
do nesesera, zamierzając pójść do domu i spakować się przed podróżą, gdy zauważył jeszcze jedną żółtą karteczkę. Leżała z dala od innych na stosie dokumentów. Była na niej wiadomość, że ma zadzwonić do Sekcji Współpracy Międzyagencyjnej, i numer wewnętrzny. Dukas domyślił się, że chodzi o Sekcję Współpracy Międzyagencyjnej CIA, gdzie musieli słyszeć, że NCIS chce sama prowadzić śledztwo. Widocznie zamierzają się temu sprzeciwić. Zmarszczył brwi. Zawołał Leslie. Wyszła zza ścianki działowej, która dawała im namiastkę prywatności. Miała na sobie „odpowiedni strój”, jak to nazywała, co oznaczało, że nie była ubrana tak, jakby wybierała się do dyskoteki. Mimo to wyglądała jak nastolatka w dodatku z bardzo złym gustem. Szybko się uczyła ale musiała się jeszcze wiele nauczyć. - Słucham? - powiedziała i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Dukas uświadomił sobie, że Leslie ostatnio stale szczerzy zęby. Pomyślał, że to zły znak. Zapraszała go do siebie na kolację, a on ciągle znajdował wymówki, żeby nie przyjść. - Mam dla ciebie robotę. - Super! Podeszła do jego biurka i jak zwykle stanęła zbyt blisko. Dukas zastanawiał się, czy nie przypomnieć jej, że on ma czterdzieści lat, a ona dwadzieścia. W końcu zrezygnował. Niektórzy agenci specjalni już żartowali na ten temat. - Chciałbym, żebyś zadzwoniła pod ten numer. - Uniósł do góry żółtą karteczkę. - To Sekcja Współpracy Międzyagencyjnej CIA. Powiedz im, że jestem teraz zbyt zajęty, żeby się z nimi skontaktować, bo prowadzę śledztwo w terenie, ale jeśli mają jakąś sprawę i przyślą to przez kuriera, postaram się tym zająć w przyszłym tygodniu. Rozpromieniła się. - Oczywiście! Odeszła, kołysząc biodrami, i obejrzała się na niego. Problem polegał na tym. że Leslie była czarująca. I seksowna. Nie była zbyt szczupła, ale to mu nigdy nie przeszkadzało. Wziął z biurka ciężki neseser, żeby wreszcie pójść do domu, i zaczął się zastanawiać, co ma z nią zrobić. Chyba powinien dać sobie z nią spokój pod pretekstem wyjazdu do Mombasy. Tak też zrobił.
USS „Thomas Jefferson” Rafe Rafehausen wykorzystywał swoje biuro szefa operacji lotniczych jako tymczasową kwaterę główną dowódcy grupy bojowej. Nie chciał zajmować biura kontradmirała. Wiedział, że nigdy się nie przeniesie do jego kabiny. Nie dlatego, że „źle by to wyglądało”, lecz z wrodzonego poczucia przyzwoitości. Podejrzewał też, że krótko będzie dowodził grupą bojową; kiedy śmierć Kesslera zostanie potwierdzona, przyślą innego admirała. Więc na razie wykonywał nowe obowiązki we własnym biurze. Gdyby jednak miało to trwać dłużej niż kilka dni, musiałby się przenieść na pokład admiralski, żeby sztabowcy nie biegali tam i z powrotem. Właśnie skończył rozmowę radiotelefoniczną z amerykańskim ambasadorem w Nairobi. Wiadomość, którą miał przekazać Craikowi, nie była dobra. Skubał dolną wargę i zastanawiał się, jak mu to powiedzieć. - Dajcie mi Craika na „Harkerze” - mruknął do telefonu. Popatrzył na wydruk zużycia paliwa eskadry, potem wyjął inny dokument, żeby przekonać się, co Texaco ma w rezerwie. Ze stosu papierów wystawała informacja od Beluscio o prognozie pogody na nadchodzący tydzień. Rafe czytał o niżu na południowy zachód od Sri Lanki, który mógł wywołać cyklon, gdy głos w słuchawce powiedział, że na linii jest komandor porucznik Craik. Odsunął papiery. - Cześć, Alan. - Cześć, Rafe. Sądząc po głosie, Craik był wykończony. - Trzymacie się? Wszystko gra? - Żyjemy. Jakoś leci. - Jaka sytuacja? - Drugi helikopter odleciał pół godziny temu. Marines zabezpieczyli nasze nabrzeże, w pobliżu jest kenijski kuter patrolowy. W mieście cisza. Mamy prowiant na trzy dni, ale nie wiadomo, na ile czasu wystarczy wody. Nie mamy telefonu ani elektryczności z lądu. Nurkowie SEAL mówią, że jedna trzecia okrętu, licząc od dziobu, jest na dnie, stabilna. Pożary ugaszone. Trochę wody wydostaje się poza zalane przedziały. Nie działają pompy. Podsumowując, sytuacja jest stabilna, ale jesteśmy tu uwięzieni. - Właśnie o tym musimy pogadać. Kenijczycy chcą, żeby twoi marines wycofali się z nabrzeża.
- Jeszcze czego! - Mogą być tylko na okręcie. Kenijczycy przyznają, że „Harker” to część terytorium Stanów Zjednoczonych, ale nabrzeże jest ich. Cały personel amerykański musi być na pokładzie. - Rafe... - Dowiedzieliśmy się o tym od ambasadora, Al. Nie podoba się to ani jemu, ani mnie. Układ jest taki: Kenijczycy mówią, że mają naocznych świadków i dowody, być może również jednego z terrorystów, ale nie będziemy mogli nikogo zobaczyć ani z nikim porozmawiać, dopóki nie oddamy im ich nabrzeża. Koniec, kropka. - Chronimy tylko nasz teren! - Kenijski generał, czy ktoś tam, poskarżył się ambasadorowi, że marines grozili personelowi kenijskiej marynarki wojennej. - Kilku Kenijczyków znajdowało się w naszym polu ostrzału. Kazaliśmy im zmienić miejsce. - Są bardzo drażliwi. Wycofaj swoich ludzi. - Rafe domyślał się, że Craik będzie miał przeprawę z rozwścieczonym oficerem piechoty morskiej. - Rozumiesz? - Słyszę i dostosuję się. Ironiczny ton głosu nie uszedł uwadze Rafe’a. - W porządku. Więc musimy mieć plan ewakuacji, który chciałbym jak najszybciej przedstawić ambasadorowi, żeby mógł powiedzieć Kenijczykom, iż „ograniczamy naszą obecność”. A teraz druga część złej wiadomości, Al. On chce, żebyście się wynieśli stamtąd do jutra. Możecie zostawić na okręcie dziesięciu ludzi. Taka jest umowa z kenijskim wojskiem. - Co to ma być, do cholery? Ci faceci nadstawiali swoje tyłki, żeby uratować ten okręt! Nie możemy go opuścić... Rafehausen potarł czoło. Chciał zapalić papierosa. - Kenijczycy widzą to tak, że to oni nadstawiali swoje tyłki, żeby powstrzymać tłum przed rozerwaniem tego okrętu na kawałki, i was razem z nim. Wiem tylko to, co mi powiedziano, Al. Według słów ambasadora, kenijskie wojsko aresztowało dziś setki ludzi. Nie chce, żebyśmy ich kontrolowali. Szpitale są przepełnione. W Mombasie zginęło co najmniej czterdzieści osób; taka jest oficjalna liczba, więc pewnie dużo więcej. Sądzą, że mają do czynienia z rewolucją. Podejrzewam, że najbardziej boją się tego, żeby z portu nagle nie wyszli amerykańscy marines i nie zaczęli się mieszać do wydarzeń. - Przetarł oczy. - Trzy razy słyszałem wzmianki o Mogadiszu. Kenijczycy uważają nas za kowbojów, Al.
- Jesteśmy kowbojami! Szkoda, że nie widziałeś dziś tego co ja. Kenijczycy używają broni automatycznej przeciwko własnym obywatelom. Wspomniałeś o Mogadiszu. Właśnie tego chce uniknąć dowódca marines. - W porządku, więc im szybciej się stamtąd wyniesiecie, tym lepiej. - Rafe, dajesz nam rozkaz... odwrotu. - Daję wam rozkaz zrobienia tego, co jest w tej chwili najlepsze dla Stanów Zjednoczonych. - Ale... Brakuje nam tylko paru helikopterów, żeby powtórzyła się ewakuacja Sajgonu. - Muszę mieć natychmiast plan ewakuacji całego personelu, z wyjątkiem dziesięciu ludzi, którzy zostaną na okręcie! Craik się zawahał. Rafe pomyślał, że musi być nieźle wkurzony, ale kto by nie był? Dobrze się spisał, a teraz słyszy, że to nieważne: wynocha. Rafe wiedział, że też byłby wściekły. Ale kiedy Craik znów się odezwał, w jego głosie nie było żadnych emocji. - Ewakuujemy się do kwater mojej jednostki na lotnisku. Nie możemy stąd odpłynąć, bo nie mamy łodzi. Poza tym i tak musielibyśmy gdzieś przybić do brzegu, żeby się tam dostać. Oznacza to, że będą nam potrzebne pojazdy kołowe. Nie możemy wezwać tu taksówek, ponieważ wciąż trwają walki. - Tak, zrozumiałem. - Chyba nie chcesz, żeby amerykańscy marines przebijali się siłą przez miasto na lotnisko? - Jasne, jasne... - Teraz plan B. Mógłbyś przysłać z helikopterowca powiedzmy... pięćdziesięciu marines i tyle humvee, żeby starczyło w nich miejsca dla nich i dla nas. Przyjechaliby z lotniska tutaj, zabrali nas i zawieźli na miejsce. Wątpię, żeby ktoś chciał zatrzymać taki duży konwój. Rafehausen się krzywił. - To powtórka Mogadiszu. Nie zgadzam się. Poza tym i tak nie dalibyśmy rady dostarczyć tego całego sprzętu na lotnisko wcześniej niż za czterdzieści osiem godzin. 1 trzeba byłoby zaplanować trasę, skoordynować działania z Kenijczykami... Nie, to odpada, Al. Musimy was przerzucić drogą powietrzną. - To wciąż jest gorąca strefa. - Jak gorąca? - Skąd mam wiedzieć? - W głosie Alana znów zabrzmiała złość. - Nie widzę, co się dzieje poza naszym nabrzeżem. Nie możemy skoordynować działań z Kenijczykami, z wyjątkiem ich marynarki wojennej, która się na nas wkurzyła. O ile się orientuję, w każdym
budynku wokół nas są rakiety przeciwlotnicze, nie wspominając o cyplu na wprost Kilindini. Poza tym jest noc i nie ma tutaj lądowiska, a byłyby potrzebne co najmniej dwa śmigłowce, z dodatkowymi zbiornikami paliwa. To na nic. - Nie będą potrzebowały dodatkowych zbiorników; kazałem twojej jednostce na lotnisku zająć się paliwem. Wystartują stąd dwa SH-60 i może jeden bojowy, przylecą na lotnisko, zatankują, potem polecą do was i wylądują w tym samym miejscu, co pierwsze helikoptery. Gdzie to jest? - Na końcu nabrzeża. Ale każdy, kto nas obserwuje, już wie, gdzie jest miejsce do lądowania. Na pewno maje na celowniku. Nie musi go nawet widzieć. To na nic. - Kiedy przestali do was strzelać? - Ciągle słyszymy strzały. - Powiedziałem: do was. Al Craik milczał przez chwilę. - Trzy godziny temu. - Więc nie jest to bardzo gorąca strefa. - Rafe, ktoś może się na nas czaić! Skąd wiadomo, czy Kenijczycy nie zdradzili komuś, że zamierzamy się ewakuować dziś w nocy? - Teraz ty wpadasz w paranoję. - Jasne, przyleć tutaj i wejdź na ten okręt, to też będziesz paranoikiem. Przepraszam, że to powiedziałem, Rafe - dodał niemal natychmiast. - Rozumiem cię. Dobra, więc nie zalecasz ewakuacji drogą powietrzną? - Nie, - I chcesz tam zostać? - Na razie. - Mimo że ambasador obiecał Kenijczykom, że was wycofamy, i od tego zależy współpraca z nimi? Craik się zawahał. - Tak. Rafehausen wypuścił powietrze z płuc. - Nie zgadzam się. Muszę podjąć inną decyzję, Al. Helikoptery wystartują stąd, jak tylko zbiorą się załogi. Zarządzam całkowitą ciszę radiową. Niech twoi ludzie rozrzucą pręty świetlne wokół miejsca lądowania. Czekacie na śmigłowce, wskakujecie do środka i odlatujecie. Macie być gotowi za... - zmrużył oczy i spojrzał na zegar - trzy i pół godziny. - Zgłaszam sprzeciw.
- Odnotowany. Obaj czekali, kto pierwszy się odezwie. Milczenie przerwał Craik. - Całkowita cisza radiowa to zły pomysł, Rafe. Piloci będą musieli koordynować działania z Kenijczykami, najlepiej przez wieżę kontrolną na lotnisku. Poza tym musisz mieć kontakt z kenijskim wojskiem. - To już załatwione. - Muszę mieć prawo do odwołania helikopterów, jeśli zrobi się gorąco. Nie chcę być tym, który dopuścił do zestrzelenia dwóch śmigłowców z trzydziestoma ludźmi, bo nie mógł ostrzec pilotów, że są pod ogniem. - Wywiad się tym zajmie. - Jak? - Przekażemy ci szczegóły. Poradzimy sobie, Al. Ponieważ byli starymi przyjaciółmi i Craik się orientował, w jakiej sytuacji jest Rafehausen, powiedział: - Rozumiem cię, Rafe. No, wreszcie odezwała się moja jednostka na lotnisku. Dzięki, że ich pogoniłeś. Trzymaj się.
Houston Rose nigdy nie umiała panować nad sobą, ale zdołała zmienić rosnący gniew w chłód. Ogień w lód - całkiem nieźle. Udawało jej się nie pokazywać złości dzieciom i uważała, że dobrze ją ukrywa przed innymi uczestnikami kursu. Ale hamowana wściekłość na palanta od „szkolenia” wciąż w niej tkwiła. Dukas powiedział jej, żeby miała przy sobie broń, a NASA jest temu przeciwna. Jej mąż wyjechał, a ona ma na głowie problemy, dwoje dzieci i mnóstwo nierozpakowanych sprzętów gospodarstwa domowego. Jej matka traci rozum i ojciec musi to znosić. Czy to sprawiedliwe? Dlaczego tak się dzieje? W końcu wróciła do domu, pobawiła się z Mike’yem i Bobbym, wyszła na spacer z psem i wyjęła z zamrażarki produkty, które przyniosły żony innych kosmonautów, kiedy się tu wprowadziła. Żony. Nie kosmonauci, tylko ich żony. Były oczywiście również kosmonautki, ale albo nie gotowały, albo nie składały sobie wizyt, a jeśli miały mężów, to oni też tego nie robili.
- Jesteśmy rodziną - powiedziała do niej jedna z żon. Porządna, ładna, miła kobieta. Żona oficera sił powietrznych. - Po prostu jedną wielką szczęśliwą rodziną - powiedziała Rose do psa. Zamerdał ogonem. Nie udawał, że go to obchodzi; chciał dostać kolację. Kiedy go nakarmiła, poszukała w telewizji wiadomości. Zorientowała się, że jest za wcześnie. CNN pokazywała ten sam reportaż z kilkoma nowymi ujęciami czarnego tłumu i pojazdów wojskowych. Z powagą paplały gadające głowy. Wyłączyła telewizor, postanowiła zacisnąć zęby i zadzwonić do ojca. - Bardzo z nią źle? - zapytała, kiedy mieli już za sobą ceremonię powitania. Ojciec ją kochał, może nawet uwielbiał; nie mógł powiedzieć po prostu „cześć” i przejść do rzeczy. Musiał jej zaśpiewać jeden wiersz z piosenki Rosie, she is my posey, i wiedziała, że gdyby z nim teraz była, zatańczyłby z nią. Był drobnym mężczyzną po sześćdziesiątce, jeszcze całkiem przystojnym. Stracił pracę mechanika, jak reszta robotników w Utice, kiedy padły fabryki. Żył z zasiłku i oszczędności. A teraz miał żonę, która traciła rozum. - Bardzo z nią źle? - No cóż, Rosie... posuwa się w latach. Zaczyna już być starszą panią, sama wiesz. - Tato, pytałam, czy bardzo z nią źle? - Mówiłem ci, że wzięła mój młotek, nie wiadomo gdzie znalazła gwoździe i zastałem ją, jak zabijała okno. - To wszystko? - Pomyślałem, że to śmieszne. Ale to moja żona i twoja matka. Mówiłem ci: ona się boi, że do domu wejdą kolorowi. - Nigdy się nie nauczył mówić „Afroamerykanie” czy „czarni”. Ale z drugiej strony, nie używał słowa „czarnuchy”, które często się słyszało na ulicach Utiki. - Są też inne rzeczy. - Jakie? - Płacze. Siedzi gdzieś, wygląda na to, że o czymś myśli, a tymczasem okazuje się. że płacze. Pytam dlaczego. Sama nie wie. I patrzy na mnie tak, jakbym to ja miał coś nie w porządku z głową. Rose zagryzła dolną wargę. - Przyjadę do was. - Nie. Rosie, po co? Masz dzieci, pracę... - Usłyszała uśmiech w jego głosie. - Moja córka kosmonautka. Mówiłem ci, że był o tym artykuł w gazecie? - Mówiłeś. - Czy ojciec wie o Alanie? Chybaby coś powiedział. - Oglądałeś dziś telewizję, tato?
- Twoja matka rządzi telewizorem. Ma swoje telenowele, programy... Kto wie, jakie bzdury ogląda? Siedzi przed ekranem i płacze. Powiedziała mu o Alanie i reportażu CNN. Lubił Alana, ale przede wszystkim troszczył się o nią. O swoją córkę, swoją Rosie, która teraz cierpi, bo jej mąż jest w niebezpieczeństwie. - Myślę, że powinnam do was przyjechać - powtórzyła. - Nie, Rosie, nic nie pomożesz. Poradzę sobie. - Wzięłabym ze sobą dzieci. Milczał przez chwilę. - Pęknie ci serce, córeczko. - Och, tato... - Teraz już wiedziała, jak jest źle. Kiedy odłożyła słuchawkę, poszła do komputera i sprawdziła w Internecie rozkład lotów. Potem usiadła przed telewizorem i obejrzała wiadomości. Czy ma płakać, jak jej matka?
Mombasa Posuwali się nabrzeżem w ciemności i pośpiechu. Każdy dotykał pleców tego, kto był przed nim. Starali się nie poślizgnąć na gnijących warzywach, przeznaczonych dla grupy bojowej, które teraz walały się wszędzie dookoła. Nocne powietrze cuchnęło zgnilizną, morzem i spalenizną. Było gorące, duszne i nieruchome. W niskich chmurach odbijała się żółtoszara poświata Mombasy. Daleko na wzgórzu widać było światła Domu Marynarza. Alan i Geelin szli na końcu. Po obu stronach mieli marines, którzy obserwowali nabrzeże i osłaniali tyły. Kiedy oddalili się od okrętu, pojawili się za nimi marynarze kenijscy; w ciemności widać było tylko ich sylwetki. - Nie strzelaj - mruknął Geelin do swojego człowieka z prawej strony. Łatwo sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ktoś otworzył ogień - marines i Kenijczycy wytłukliby się wzajemnie. A marines mieli ochotę strzelać, bo byli wściekli i sfrustrowani. Zostawili na „Harkerze” dziewięciu kolegów oraz Patela i Barnesa do ochrony okrętu, ale uważali, że są oni zakładnikami. Świerzbiły ich palce, żeby nacisnąć spusty. Na końcu nabrzeża czekały dwa SH-60 z wirującymi rotorami. Kenijski śmigłowiec bojowy leciał wolno na południe dwieście metrów od brzegu, wystarczająco wysoko, by zlikwidować wszelkie zagrożenie z lądu; przynajmniej taka była teoria. Leciał bez świateł i
nie było go widać. Jeśli na brzegu czai się ktoś z wyrzutnią rakiet ziemia-powietrze, użyje jej do zestrzelenia SH-60, kiedy helikoptery zabiorą pasażerów i znów wystartują. Alan poślizgnął się, podparł ręką i natrafił na coś już mocno zgniłego, szpinak lub sałatę. Nikt nie zwolnił, nikt tego nie skomentował. Alan rozróżniał dziesięć metrów przed sobą długą sukienkę Sandy Cole. Po obu jej stronach szli marines. Mieli rozkaz ją nieść, gdyby opadła z sił. Dwaj inni patrzyli czujnie na boki z bronią gotową do strzału - jeden obserwował wodę, drugi ruiny na lądzie. - Ruszać się, ruszać się... - usłyszał Alan przez hałas helikopterów. To sierżant artylerzysta popędzał swoich ludzi. - Ładować się na pokład, ruszcie dupy... Był wyraźnie zły. Alan uderzył kostką nogi w coś twardego, potknął się i poczuł na łokciu stalowy uścisk dłoni Geelina. Czoło grupy zwolniło, potem się zatrzymało. Dotarli do helikopterów. - Drugi śmigłowiec! - powiedział sierżant. - Tu już wystarczy... Morton, jesteś ostatni do pierwszego śmigłowca... Wchodź, na co czekasz? - Potem sierżant, zasłonięty ludźmi stojącymi przed Alanem, zaczął popychać marines do drugiego helikoptera. - Wchodzić, wchodzić... Szybciej, do jasnej cholery! Alan zobaczył na tle ledwo oświetlonej chmury, że rotory pierwszego helikoptera zwiększają obroty. Siedzący na prawym fotelu SH-60 porucznik Pat Blessing z eskadry śmigłowców „Jeffersona” popatrzył na oświetloną tablicę przyrządów. W ciemności wyglądała jak miasto nocą z lotu ptaka. Rutynowa kontrola wzrokowa: wysokościomierz, wariometr, wyświetlacz nawigacyjny... Pilot obok niego zerknął na zewnątrz, a potem spojrzał za siebie. - Hanks? - Tak? - mruknął siedzący z tyłu członek załogi. Jego głos był zniekształcony przez interkom. - Załadowali się? - Siedzą na swoich hełmach i się modlą. Marines rzeczywiście siedzieli na kevlarowych hełmach - chroniły ich przed ogniem z ziemi, kiedy byli w powietrzu. - Dobrą panowie. Wznoszę się na piętnaście metrów i lecę prosto kursem trzy zero zero, gotowy do uników. Startujemy...
Wskazania na tablicy przyrządów zmieniły się. Blessing poczuł przechył i ruch pionowy maszyny, gdy silnik rozwinął z rykiem pełną moc. Horyzont opadł w dół. kiedy osiągnęli pułap piętnastu metrów. Na prawo od Blessinga przesuwały się za szybą światła kenijskiego kutra patrolowego. Blessing przestawiał przełączniki i obserwował wskaźniki. Od czasu do czasu zerkał przez lewe ramię na panel załoganta. Kątem oka widział zarys ramienia i hełmu Hanksa. Byli nad wodą gdy Hanks, wpatrujący się w ekran antyrakietowego systemu ostrzegawczego AN/AAR-47, aż podskoczył i krzyknął przez interkom: - Pocisk ziemia-powietrze na kursie trzy trzy pięć! Odległość trzysta metrów, poziom wody! Świat zawirował, kiedy helikopter skręcił ostro w prawo i odwrócił się zimnym brzuchem do szukającej ciepła rakiety. - Odpalaj flary! - krzyknął Blessing i przebiegł palcami po przyciskach. Hanks sięgnął do włączników za nimi i usłyszeli odgłos wyrzutnika. Alan zobaczył, że helikopter się wznosi. Huk silnika i podmuch rotorów sprawiły, że się schylił. Szli do drugiego śmigłowca. Alan dotykał pleców żołnierza marines przed sobą, na ramieniu czuł rękę Geelina, który postanowił się ewakuować ostatni. Sierżant wpychał swoich ludzi w czarną czeluść drzwi helikoptera. Sylwetka pierwszego śmigłowca odcinała się na tle nocnego nieba. Nagle z lewej strony Alana wystrzeliła z lądu ognista smuga. Zamarło mu serce, gdy rozpoznał pocisk rakietowy. Helikopter przechylił się gwałtownie w prawo, pod jego brzuchem eksplodował jasny blask. Alan pomyślał w pierwszej chwili, że śmigłowiec został trafiony, ale rakieta była jeszcze daleko po lewej stronie. Szybowała nad wodą, ciągnąc za sobą coraz dłuższą smugę ognia. Wybuchły flary i rakieta wykonała w powietrzu slalom, znajdując najpierw jedno źródło ciepła, potem drugie. W końcu eksplodowała. W tym czasie helikopter był już daleko nad wodą i skręcał na północ. Alan odtrącił silną ręką sierżanta, który próbował wepchnąć go do czekającego śmigłowca, i krzyknął: - Ja tu dowodzę, sierżancie! Do środka! Ich oczy na moment się spotkały, a potem sierżant wskoczył do helikoptera. Alan popchnął naprzód Geelina. Kapitan marines odwrócił się, uniósł rękę, jakby chciał go uderzyć, ale się powstrzymał. - Szybciej, szybciej! - krzyknął do nich załogant śmigłowca.
Sierżant chwycił Alana, lotnik Geelina i wciągnęli ich do środka. Nie wiadomo, kto ostatni opuścił Kilindini, ale ostatnie słowo miał Geelin. Krzyknął wściekle: - My tu wrócimy! Kilka sekund później byli nad wodą.
Port Lotniczy im. Dullesa, Waszyngton W poczekalni hali odlotów zebrał się cały zespół Dukasa, z wyjątkiem dwóch osób, które miały dołączyć następnego dnia samolotem kryminologów. Nikt się nie spóźnił, wszyscy mieli ważne paszporty. Trzy osoby się nie zaszczepiły, ale mogły to zrobić po przylocie na miejsce. Mieli prawie sto czterdzieści kilogramów nadbagażu, ale to był problem rządu; musieli wziąć laptopy, zestawy do zbierania dowodów, śpiwory i kamizelki kuloodporne. To były podstawowe rzeczy. Oprócz tego zabrali kilka stalowych termosów z gorzałą, pięć kartonów papierosów, prezerwatywy, jeden dodatkowy komplet sztucznych zębów, broń osobistą komórki, radiotelefony i grill, który agent specjalny Mendelsohn zamierzał ustawić na balkonie hotelu. Wszyscy się znali i czuli swobodnie w swoim gronie. Z wyjątkiem Crama. Zawsze był traktowany jak powietrze i może dlatego ciągle się śmiał. Kiedy się nie śmiał, opowiadał dowcipy lub historyjki, które uważał za dowcipne. Teraz opowiadał Geraldine Pastner o dwóch kobietach oficerach, przeciwko którym prowadził śledztwo i które okazały się lesbijkami. - My nie pytaliśmy, one nic nie mówiły! Zgadnij, jak się o tym dowiedzieliśmy. Dukas przypomniał sobie, że Geraldine jest niezamężna. I nie wyglądała na rozbawioną. - Jak? - zapytała, chcąc być uprzejma. - Pikietowały w Vermoncie na rzecz małżeństw homoseksualnych! - Związków, nie małżeństw - poprawiła. - Wszystko jedno! Dobre, co? Są oficerami marynarki, wiedzą, że nie mogą być lesbami, i jadą gdzieś, żeby się pobrać! - Zachichotał. Zawiedziony, że Geraldina się nie śmieje, ciągnął dalej: - A najlepsze, że jedna z nich była mężatką, Dacie wiarę? Miała prawdziwego męża, faceta. I to dwa razy! Dwa razy była mężatką, a okazała się lesbą! Co wy na to? Geraldine uśmiechnęła się. - Niektóre kobiety wolno się uczą - odrzekła. Cram wyglądał tak, jakby nie zrozumiał. Geraldine uśmiechnęła się konspiracyjnie do Dukasa.
Lotnisko w Mombasie Kiedy Alan dotarł do swojego oddziału stacjonującego na lotnisku w Mombasie, okazało się, że czekają go nowe problemy - zastał brak jedzenia, brak łóżek i niskie morale. Jego jednostce przydzielono dwa stojące obok siebie wielkie hangary i lichy barak z prefabrykatów, gdzie ulokowali się już podoficerowie i szeregowcy. Nie mieli łóżek i pościeli, więc zrobili sobie materace z ukradzionego brezentu i brudnego styropianu. W baraku była kuchnia, ale nie mieli garnków ani produktów do gotowania. W każdym z dwóch hangarów zmieściłoby się kilka S-3 i jeszcze zostałoby trochę miejsca, ale teraz stał tam tylko jeden duży pękaty samolot. Nie wyglądał tak groźnie, jak powinna wyglądać wojskowa maszyna. Lśnił w słabym świetle i Alan domyślił się, że wypolerowano go na wizytę kontradmirała. Teraz wydawało się, że było to dawno temu. Wzdłuż jednego boku hangaru biegła galeryjka. Prowadziły na nią metalowe schody. W głębi piętrzył się stos płyt pilśniowych. Żołnierze wykorzystali część z nich do zrobienia na górnym poziomie biura jednostki i czterech innych pomieszczeń. Część dolnego poziomu zajmowały dwa magazyny z drucianej siatki; w jednym zainstalował się już podoficer dowodzący ekipą techniczną. Z tyłu stały palety ze sklejki i desek, które siły powietrzne zostawiły następnym użytkownikom hangaru. Obok biura jednostki zorganizowano centrum telekomunikacyjne. Posłużyły do tego dwie skrzynie sprzętu z S-3, wśród którego była radiostacja Pacer Bounce z urządzeniem nadawczo-odbiorczym RF-3200E i kompatybilnym systemem identyfikacyjnym AVS. Mieli też bezpieczną łączność telefoniczną i obraz z satelity, ale przez większość dnia wielofunkcyjny zestaw o dużej mocy stał bezczynnie, bo nikt nie miał czasu go obsługiwać wszyscy byli zbyt zajęci przygotowaniami do wizyty admirała, do której nie doszło. Zaniedbanie kontaktu ze światem zewnętrznym spowodowało, że personel jednostki był rozdrażniony - nie wiedzieli, co się dzieje, nie weszli do akcji i mieli poczucie, że spieprzyli sprawę. Pierwszą rzeczą, o jakiej się dowiedzieli po uruchomieniu centrum łączności, była śmierć starszego bosmana sztabowego Martina Crawa. Brak jedzenia działał im już na nerwy. Zgodnie z planem marynarze jednostki mieli być na lotnisku ten jeden dzień, a potem wrócić do swojego hotelu. Dlatego zabrali ze sobą tylko
lunch przygotowany przez hotel. Nie mieli też co pić. Do cywilnego terminalu trzeba było iść dwa i pół kilometra w upale, więc dopóki nie dostali wiadomości o eksplozji i ofiarach, bratali się z facetami z kenijskich sił powietrznych w sąsiednim hangarze i korzystali z ich automatu z coca-colą. Wkrótce coca-cola skończyła się, a woda była ciepława i - jak twierdzili niektórzy - skażona. Te warunki i wpadka z łącznością spowodowały, że ludzie w oddziale byli spięci i nadwrażliwi. Kiedy po północy przyleciały z „Harkera” dwa obładowane helikoptery, zły nastrój pogorszyło jeszcze bardziej poczucie zdrady, które mieli marines. Morale spadło do zera. Ludzie czuli się tak, jakby przegrali bitwę. Alan i ci, których uważał za swój sztab, siedzieli kręgiem na składanych krzesłach w blasku lampy roboczej na końcu hangaru. Minęła pierwsza w nocy, wszyscy byli wykończeni, ich twarze wyglądały staro i ponuro w zimnym świetle. Alan wiedział, że cuchnie tak jak inni. Ze zmęczenia opadały mu powieki i z trudem zachowywał przytomność umysłu. Trzy kubki lurowatej kawy z dzbanka zabranego z okrętu wraz ze sprzętem technicznym niewielu mu pomogły. Ale wiedział, że musi zmobilizować siebie i ich, bo inaczej poczucie porażki po ewakuacji z „Harkera” stanie się rzeczywistością. Zmusił się do koncentracji. - Proszę wszystkich o uwagę... - Jego głos zabrzmiał ochryple. Odchrząknął. Postarajmy się załatwić to możliwie szybko. Geelin stał na wprost niego. Wyglądał na wściekłego. Najwyraźniej nie zamierzał usiąść, jakby chciał ostentacyjnie pokazać... Co? Że jest taki męski? Że ma swoją dumę? Do diabła z nim. Jak chce, niech stoi. Alan był zbyt zmęczony, żeby wymagać dyscypliny. Obok niego siedział porucznik Cohen, dobry pilot, który tkwił w hangarze od osiemnastu godzin. Uważał teraz, że zawiódł jako tymczasowy dowódca. Ku zaskoczeniu Alana bardzo przeżywał śmierć Crawa. Obok Cohena siedział potężny, ogolony na łyso komandos SEAL o nazwisku Fidelio. Ręce miał skrzyżowane na piersi. Znajomi nazywali go „Fidel”, co miało być cholernie śmieszne. Alan miał wrażenie, że Fidelio z jakiegoś powodu szuka zaczepki. Popatrzyli na siebie. Wzrok komandosa zdawał się mówić: „Mogę cię załatwić jedną ręką”. Może to po prostu taki sposób bycia facetów z SEAL? Alan starał się odpowiedzieć spojrzeniem: „I co z tego? Ja tu dowodzę”, ale był tak zmęczony, że być może wyszło z tego tylko: „Co?” Po swojej lewej stronie miał Sandy Cole. Nie była bardziej zmęczona niż reszta grupy. Jej lekko wyłupiaste oczy zdawały się wypływać z opuchniętych, zaczerwienionych powiek, wzdłuż nosa pojawiły się głębokie zmarszczki. Można było teraz zgadywać, ile ma lat.
Trzydzieści pięć? Trzydzieści osiem? Długa sukienka była poplamiona ropą i warzywami, bose stopy brudne. Jej buty stały koło krzesła. Wyglądały na zupełnie nowe. Cuchnęła lekko zwłokami w stanie rozkładu, które badała. Na prawo od Alana siedział bosman sztabowy Bakin, szef mechaników samolotowych. Po śmierci Crawa był teraz najstarszym podoficerem. Alan chciał usłyszeć od niego, co się mówi w oddziale, żeby móc zdementować plotki, które z pewnością już krążyły wśród personelu. Zamierzał mówić na stojąco, ale zrezygnował; mógłby upaść. - Słuchajcie, jest późno, i wszyscy mieliśmy cholernie ciężki dzień. - Nikt się nie uśmiechnął. - Jutro będzie jeszcze gorzej. - Żadnej reakcji. - Ale sprężymy się i wyjdziemy z tego. - Zwątpienie i przygnębienie. - Dobra, powiem wam, na czym stoimy. Nawet jeśli już wiecie, wysłuchajcie mnie, bo nie wszyscy wiedzą to samo. Od kilku godzin reprezentujemy w Mombasie Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych. Jako dowódca tego oddziału dostałem zadanie ochrony „Harkera” i rozpoczęcia śledztwa w sprawie tego, co się stało. Fidelio parsknął śmiechem. Najwyraźniej było dla niego oczywiste, co się stało z „Harkerem”. - Pani z mojej lewej strony to attache prawny naszej ambasady w Nairobi, Sandra Cole. Za chwilę poproszę ją, żeby opowiedziała o tym, co znalazła na nabrzeżu w Kilindini, i o jej oględzinach zwłok snajpera. - Alan spojrzał na Fidelia, który znów patrzył na niego wilkiem. - Ale chciałbym, żeby przedtem starszy bosmanmat Fidelio zameldował, co nurkowie SEAL znaleźli w wodzie i na zewnątrz okrętu. Muszę jednak zacząć od kilku spraw praktycznych, które dotyczą nas wszystkich. - Rozejrzał się i spróbował uśmiechnąć. - W tej chwili możemy przebywać tylko w hangarach, baraku i ich bezpośrednim sąsiedztwie. Nikomu nie wolno opuszczać tego terenu bez mojego pisemnego rozkazu. - Bakin wciągnął gwałtownie powietrze, wyprostował się i przesunął stopy, jakby chciał wstać. - Z mojej prawej strony siedzi bosman sztabowy Bakin. O co chodzi, bosmanie? Młody podoficer był wysoki, przystojny, przynajmniej za takiego się uważał, i przyzwyczajony do tego, że inni go słuchają. - Panie komandorze - rzekł - powiedziano nam, że wrócimy do hotelu najpóźniej jutro rano! - Nie. Hotel odpada, dopóki nie zdecyduję inaczej. - Ale... - właśnie ze względu na eleganckie nadmorskie hotele służba tutaj miała być atrakcyjna: słońce, piwo, dziewczyny... Amerykański styl życia. - Z całym szacunkiem, to nie jest w porządku! - Wiem. Ale wolę, żebyście zostali tutaj i przeżyli, niż wrócili tam i zginęli pod ostrzałem moździerzy. Lub utknęli przy jakiejś barykadzie w mieście bez możliwości
odwrotu. - Bakin chciał się sprzeciwić, ale Alan uniósł rękę. - Porozmawiamy o tym później. Na razie wszyscy zostajemy tutaj. Postaram się, żebyśmy do jutra wieczorem mieli jakąś pościel i jedzenie. - Nie możemy po prostu polecieć z powrotem na nasz okręt? - zapytał Cohen. - Mam rozkaz zostać tutaj. Komandos SEAL zapytał o namioty. Alan odrzekł, że powinny wkrótce dotrzeć. Nastąpiła bezprzedmiotowa dyskusja, czy w upale Mombasy namioty będą lepsze od hangarów. Alan pozwolił swoim ludziom mówić przez czterdzieści pięć sekund, potem im przerwał. - Dobra, wystarczy. To nas donikąd nie zaprowadzi. Geelin... przy okazji, to jest kapitan Geelin, dowódca oddziału marines, niech pan się skontaktuje ze mną rano w sprawie namiotów. - Przy ostrzale z moździerzy namioty są do dupy - powiedział Geelin. Alan skinął głową. Nie widział nic złego w tej uwadze. Przy ostrzale z moździerzy namioty rzeczywiście są do dupy. Brezent to żadna ochrona. Marines, którzy zabrali ze sobą śpiwory, ułożyli się już do snu w magazynie sprzętu i na drewnianych stołach na końcu hangaru. Kilku chrapało. Alan przetarł oczy i zamrugał. - Nasza sytuacja wygląda tak. Ośmiu marines, ich oficer i dwaj cywile zostali na „Harkerze”. Kenijska marynarka wojenna i siły lądowe zapewniają bezpieczeństwo na nabrzeżu. - Tak mówią - odezwał się Fidelio. Miał zaskakująco wysoki głos jak na swoją posturę. - Zostawmy to - odrzekł Alan. - Kenijska marynarka wojenna uratowała nas dzisiaj. Są trochę przewrażliwieni na punkcie swojej suwerenności, ale pomyślcie, jak my byśmy zareagowali, gdyby w amerykańskim porcie zatonął zagraniczny okręt i obce państwo przysłałoby własne helikoptery, piechotę morską i marynarkę wojenną. Proszę was. żebyście spojrzeli na to w ten sposób. Kenijczycy są naszymi przyjaciółmi. - Mają jeden z najbardziej skorumpowanych rządów w Afryce - zauważyła Sandy Cole. Zaczęła się wymiana zdań na temat korupcji w Afryce: - Możemy porozmawiać o tym później? - przerwał im Alan. - Nie jesteśmy tu po to, żeby dyskutować o polityce. Chciałem tylko podkreślić, że Kenijczycy nie są naszymi wrogami. Geelin wy sunął do przodu szczękę. - A kto jest?
- Cholerne arabusy - odparł Fidelio swoim cienkim głosem. - Wielu Kenijczyków jest arabusami... - zaczął Bakin. Alan wstał. - Dosyć tego! - Teraz wiedział, że powinien był stać od początku. Obrócił składane krzesło, tak żeby móc przysiąść na krawędzi metalowego oparcia. - Siadać, Geelin! - Geelin usiadł, ale ociągał się chwilę, żeby zademonstrować swój sprzeciw. Alan popatrzył na zebranych. - Jest pierwsza w nocy i zaczynam tracić cierpliwość. Jeśli chcecie ćwiczyć sztukę konwersacji. róbcie to w wolnym czasie. Jak nie macie nic mądrego do powiedzenia, to się nie odzywajcie! Zapadła cisza. Na końcu hangaru jeden z marines zachrapał trzy razy, potem westchnął przeciągle przez sen. - Powtarzam: na okręcie w porcie jest ośmiu marines, ich oficer i dwaj cywile, na nabrzeżu kenijska marynarka wojenna. Będziemy się zaopatrywali i przerzucali personel raz dziennie. Naszym śmigłowcem, jeśli tu wróci z lotniskowca; jeśli nie, to kenijskim. Marines na „Harkerze” mają w tej chwili zaopatrzenie na trzy dni. Jutro, a raczej już dziś, około południa, przyleci tu z helikopterowca jeszcze trzydziestu marines. Nimi też będzie dowodził kapitan Geelin. Przywiozą namioty i rozstawią je tutaj, ale tak, żeby nie blokować naszego samolotu. Jeśli w namiotach wystarczy miejsca, przeniosą się do nich żołnierze, którzy śpią teraz w głębi hangaru. Potrzebujemy przestrzeni. - Sprzeciw! - krzyknął Geelin. - Powiedziałem, że porozmawiamy o tym rano. Następna sprawa: jutro wieczorem przybędzie tu zespół dochodzeniowy NCIS. Oznacza to, że będziemy musieli ich zakwaterować i wyżywić, więc zrobi się tłok. Pojutrze dołączy do nich ich latające laboratorium kryminalistyczne z dwoma następnymi agentami i co najmniej czterema kryminologami. Ci ostatni może będą mogli spać w swoim samolocie, ale agenci zamieszkają z nami w hangarze. W tej grupie są dwie kobiety. - Alan spojrzał na Sandy Cole. - Będzie pani miała towarzystwo. Doleci do nas z okrętu drugi S-3 z czteroosobową załogą. - Alan popatrzył na górną kondygnację, gdzie były biura. -Wszystkie kobiety śpią na piętrze. Jest tam toaleta do ich wyłącznego użytku. Mężczyźni mają zakaz wstępu do tamtej części górnego poziomu. - Przydałaby się klimatyzacja - mruknął Bakin. - Owszem, ale jej nie mamy - odparł Alan, a Bakin westchnął ciężko. -Uprzytomnijcie sobie wreszcie, że jesteśmy w sytuacji bojowej. To nie Ameryka. Nie jesteśmy tu mile widzianymi gośćmi. Mamy do wykonania zadanie. Musimy się pogodzić z tym, że jest upał,
że jemy wojskowe racje żywnościowe i że do nas strzelają! Postaram się zapewnić nam możliwie jak najlepsze warunki, ale nie zamierzam słuchać narzekań, że nie ma automatu z coca-colą i pieczonych kurczaków. I nie zamierzam się poddawać tylko dlatego, że ktoś skopał nam dzisiaj dupę! Jesteśmy tu, żeby wykonać zadanie i wykonamy je! Poczuł wilgoć na krawędzi metalowego oparcia krzesła, gdzie trzymał ręce, i zdał sobie sprawę, że strasznie się poci. Spojrzał na Cohena. - Mark, niech Campbell poleci jutro do Nairobi. Do ostatniej chwili nie podawaj planu lotu. Nie chcę, żeby ktokolwiek z zewnątrz wiedział, kiedy wystartujemy i gdzie wylądujemy. - Nie musiał im przypominać, że lotnisko otaczają małe domy nazywane banda, w których może się ukrywać ktoś z ręczną wyrzutnią rakiet przeciwlotniczych. - W ambasadzie będzie na niego czekało trzydzieści śpiworów, świeże warzywa, a może nawet coca-cola. Wystawię mu polecenie zakupu. - Nie wspomniał, że obciąży to jego konto. Jeśli księgowi w Waszyngtonie postanowią być oszczędni, on za wszystko zapłaci. - Bosmanie Bakin, chcę, żebyście zadzwonili jutro z samego rana do wypożyczalni samochodów i załatwili dla nas coś z napędem na cztery koła, najlepiej toyotę, może być pick-up. Niech go przyprowadzą do bramy lotniska i zostawią wartownikom do sprawdzenia. Potem zajmiecie się nim wy i Fidelio, ewentualnie możecie jeszcze wziąć kogoś do pomocy. Rozbierzecie na kawałki i upewnicie się, czy to nie samochód-pułapka. Dopiero wtedy przyjedziecie nim tutaj. - A jak się dostaniemy do bramy? - Postaramy się ukraść jakiś środek transportu naszym sąsiadom Kenijczykom. Alan nie powiedział tego, co samo cisnęło mu się na usta: „Pieszo, na litość boską!” - Myślałem, że nie wolno nam opuszczać tego terenu, panie komandorze. - Zrobię wyjątek. Na piśmie. Potrzebujemy pojazdu. - Alan znów się rozejrzał. - Ale poza tym nic więcej nie może tu przeniknąć. Niech nikt nie próbuje być za cwany. Żadnych wypadów po piwo, żadnego biegania do ogrodzenia, żeby kupić od kogoś jakieś gówno. Bomba może być w każdym opakowaniu. - Popatrzył im w oczy i poczuł satysfakcję. Zrozumieli. Zostaną tutaj, będzie ciężko, ale jego wola wykonania zadania pokona każdy sprzeciw. - I żadnych rozmów przez komórki. Kontaktujemy się ze światem tylko z centrum telekomunikacyjnego. Mamy jedną lokalną linię telefoniczną, ale nie możemy jej uważać za bezpieczną ani za przeznaczoną do prywatnego użytku. Postaram się załatwić jak najszybciej, żeby telefony do rodzin przechodziły przez okręt, ale nikomu nie wolno dzwonić samemu. Nie obchodzi mnie żadna gardłowa sytuacja! Skinął do Fidelia.
- Oddaję wam głos. Co znaleźliście w wodzie? Fidelio rozejrzał się i postanowił wstać. Na siedząco wyglądał groźnie, na stojąco majestatycznie - wielki facet z muskularnymi barkami i ramionami, które skrzyżował na masywnym torsie. Ale głos miał nadal zaskakująco wysoki. - Spędziliśmy we dwóch trzy godziny na nurkowaniu tuż przy dziurze w kadłubie „Harkera”. Znaleźliśmy uszkodzenia jakie powoduje typowa bomba islamskich terrorystów. - Moment. - Zamierzał usiąść, lecz Alan go powstrzymał. Oparł się łokciami o metalowe oparcia krzesło, próbując rozprostować plecy. - Proszę, żebyście nie wyciągali jeszcze wniosków. - Spojrzał Fideliowi prosto w oczy. - Zostawmy na razie wyznawców islamu. Podajcie szczegóły. - Przy sąsiednim nabrzeżu pływała masa szczątków i część rufy drewnianego statku nazywanego dau. Na dnie leżał fragment butli do gazu. Wydobyliśmy go. Ma uszkodzenia, jakie powodują materiały wybuchowe. - Chcę to zobaczyć - odezwała się Sandy Cole. Alan ruchem ręki dał jej znak, żeby się nie wtrącała. Nie odrywał wzroku od Fidelia. - Dobrze. I co dalej? - Sądząc po dziurze w kadłubie okrętu, była to duża bomba. Prawdopodobnie plastik C-4. Pojemnik z gazem mógł posłużyć jako detonator. - Pojemniki z gazem to specjalność IRA- zauważyła Sandy Cole. Alan znów ją uciszył gestem. - Macie coś, na czym mogłyby być pozostałości bomby? - Wydobyliśmy masę śmieci. Przypuszczam, że mnóstwo pozostałości bomby jest na okręcie. Jak pan połączy wszystko razem - dau, rodzaj bomby i sposób działania - będzie pan miał typowy zamach islamskich... - To przedwczesny wniosek - przerwał Alan. - Co jeszcze? - Chce pan więcej szczegółów? Podałem najważniejsze. - Resztę zostawmy na jutro. Skatalogowaliście to, co znaleźliście? Fidelio przytaknął. - Dzięki. Fidelio usiadł. Rozejrzał się, jakby chciał rzucić wyzwanie każdemu, kto powie, że nie był doskonały. Alan odwrócił się do Sandy Cole. - Teraz może pani mówić. Spróbował się uśmiechnąć.
Próbowała wsunąć brudną stopę do buta, ale potem uznała, że nie musi wstawać i dała temu spokój. - Powiem najpierw o zwłokach snajpera. - Jak zwykle lewą ręką sięgnęła nad głową do prawego ucha. Potem utkwiła wzrok w suficie, jakby znajdując tam natchnienie. - Martwy mężczyzna był czarny i chyba młody; trudno to stwierdzić z powodu rozkładu zwłok, opuchlizny i ran. Ale przypuszczam, że przed trzydziestką choć nie dam za to głowy. Został trafiony sześć razy, jak słyszałam z broni krótkiej kaliber 9 milimetrów, i śmierć nastąpiła szybko. Nie znalazłam przy nim żadnego dokumentu tożsamości. Miał puste kieszenie. Przy ubraniu brakowało metek. Nie był obrzezany. Odważyła się rozebrać zwłoki? - pomyśleli wszyscy mężczyźni. Sandy Cole przestała się bawić włosami i pochyliła do przodu. - W kabinie dźwigu leżał odtwarzacz MP3. Wątpię, żeby tamten człowiek go słuchał, kiedy strzelał i kiedy zginął. A może? W każdym razie nie miał w uchu słuchawki, choć była podłączona. - Pokręciła głową. - To była jakaś dziwna, nieznana mi muzyka, a raczej zawodzenie. - Kolejny Arab - powiedział Geelin. - Są czarni Arabowie? - zapytał Fidelio, jakby dyskutowali siedząc sobie w barze. - No właśnie... - Wystarczy! - mruknął Alan. Spojrzał na Sandy. - To wszystko o zwłokach? - Musiała być jeszcze broń, ale rozumiem, że pan ją wziął. Zebrałam łuski. Można sprawdzić oznaczenia, choć uważam, że to jugosłowiańska amunicja, wszędzie dostępna. - To wszystko? - Może powiem teraz o silniku? - Patrzyła w górę na Alana zmrużonymi oczami i osłaniając je dłonią jakby raziło ją słońce. - Dzięki uprzejmości Kenijczyków wiemy, że eksplozja wyrzuciła silnik dau na nabrzeże. To stary fordowski V-8 z fragmentem wału napędowego do śruby. Mam numer i jakiś napis, chyba po arabsku. Zrobiłam zdjęcia aparatem cyfrowym, ale jeszcze ich nie wprowadziłam do komputera. Alan myślał o Harrym O’Neillu i jego zapewnieniach, że tego zamachu nie dokonali muzułmanie. Ale wszystko wskazywało na nich: arabski napis, dau, metoda. Może Harry’emu przydałby się numer silnika? - Mogłaby pani zapisać te zdjęcia w formacie JPG jeszcze dziś w nocy? - Jeszcze dziś w nocy? - powtórzyła zdziwiona. - Chyba tak. - Westchnęła dramatycznie, żeby pokazać wszystkim, jaka jest wykończona. - Teraz powiem o tym domniemanym terroryście, którego Kenijczycy wyciągnęli z wody.
- Będziemy mogli go przesłuchać? - Pewnie już jest w miejskim szpitalu, otoczony przez gliniarzy, i jeśli jeszcze nie zatłukli go na śmierć, to spróbują wszystkiego, żeby zmusić go do mówienia. Nie zgodzą się, żeby Amerykanie poznali ich techniki przesłuchań. - Musimy go przesłuchać. Wzruszyła ramionami. - Mogą to załatwić tylko dwie osoby: ambasador i szef placówki CIA. To znaczy powiedzieć wyraźnie, że Kenia jest małym krajem, gdzie kwitnie korupcja a Stany Zjednoczone są wielkim państwem, które może łatwo zrobić z tym porządek. Ambasador nie lubi być tak szczery, uważa, że jest to nietaktowne. Może ma pan kogoś w Waszyngtonie, kto ich popędzi? Alan zanotował to sobie w pamięci. - Dobrze. - Wyprostował się i zabolały go plecy. - Coś jeszcze? Jeśli nie, to proponuję, żebyśmy się trochę przespali. Fidelio, chciałbym mieć pisemny raport; i tak musicie go przygotować, prawda? Sandy, panią poproszę o to samo. - Składam raporty ambasadzie - odrzekła. - W porządku, chciałbym dostać kopię. Mark, pamiętaj, że rano lecisz do Nairobi, więc przygotuj się teraz. Bakin, wy załatwiacie nam pojazd i macie go wysterylizować. Rozumiemy się? Kapitanie Geelin, chciałbym się z panem jutro spotkać, o ósmej trzydzieści, żeby porozmawiać o przylocie marines i zabezpieczeniu terenu. To wszystko. Do zobaczenia rano. Przez kilka sekund nikt się nie ruszył. Zareagowali dopiero wtedy, gdy Alan odstawił swoje krzesło. Sandy przeciągnęła się, Geelin zerwał z miejsca, Fidelio ziewnął, Mark Cohen wstał i otrząsnął się jak pies po wyjściu z wody. Alan zastanawiał się, gdzie będzie spał. Przypomniał sobie, że ktoś wskazał mu drewniany stół. Ruszył w kierunku schodów, inni rozeszli się w mrok poza kręgiem światła lampy roboczej. - Naprawdę chce pan te zdjęcia teraz? - usłyszał głos Sandy. Przypomniał sobie, że postanowił wysłać Harry’emu O’Neillowi dane dotyczące silnika. - Czy jest z tym jakiś problem? - Oczywiście, że tak - odparła i zniknęła w mroku. - Panie komandorze? - Alan się odwrócił. Na tle światła zobaczył sylwetkę Bakina. Moglibyśmy porozmawiać? Tylko chwilkę. Alan pomyślał, że jak tak dalej pójdzie, nigdy nie położy się spać. Trudno. - Słucham.
Bakin podszedł bliżej. - Chodzi o Crawa. Ludzie chcą coś zrobić. Alan nie od razu przypomniał sobie, że Craw nie żyje. Zbyt wiele się wydarzyło w krótkim czasie. O czym on mówi? Co to znaczy „coś zrobić”? Już za późno, żeby coś zrobić. - Chcą, żeby było nabożeństwo żałobne. Ach, o to chodzi. - Na pewno będzie na okręcie, bosmanie. - Crawa bardzo tu lubiano, panie komandorze. Ludzie chcieliby go jakoś pożegnać. Planowali sprowadzić tu jakiegoś duchownego, kogoś miejscowego, ale skoro wydał pan zakaz... - Nie wolno tu wchodzić nikomu z zewnątrz. - No właśnie. I dlatego... - Bakin odchrząknął. - Mam pewne doświadczenie w wygłaszaniu kazań. Zgłosiłem się na ochotnika do odmówienia modlitwy. - Dobrze, w porządku. - Fidelio zaśpiewałby Danny Boy. - Craw nie był Irlandczykiem. - Fidelio mówi, że śpiewał to na wielu katolickich pogrzebach. - Craw nie był katolikiem. - No tak, ale... ludziom bardzo się podoba, jak Fidelio śpiewa. Alan był tym wszystkim zaskoczony. Poczuł się winny. - Dobrze - powiedział. - Basurto pisze wiersz. Basurto miał dziewiętnaście lat i sprawiał wrażenie, że interesuje go tylko muzyka pop. Alan pomyślał, że jest ich dowódcą, a nic o nich nie wie. - W porządku - powiedział. - Pomyślałem, że zorganizujemy to na końcu hangaru. Zestawimy dwa stoły i zrobimy katafalk... Alan pozwolił mu mówić, potem powiedział, że na wszystko się zgadza, cieszy się. że o tym pomyśleli i żałuje, że sam na to nie wpadł. Powlókł się do schodów. U ich stóp czekała Sandy Cole. Miała ze sobą laptop i aparat cyfrowy. - Gotowy? - zapytała. Alan już o niej zapomniał. Spojrzał na zegarek. Minęła druga trzydzieści. - Tak - odrzekł.
Wprowadzenie trzech zdjęć z aparatu do komputera i wyświetlenie ich na ekranie zajęło jej dwadzieścia minut. Alan chciał mieć własne kopie, więc przez następne piętnaście minut trwały poszukiwania płytki, której mogłaby użyć. Poszedł do centrum łączności, gdzie dyżurował starszy bosmanmat Belk. - Cześć, Belk - powiedział Alan. - Witam, panie komandorze. Bardzo mi przykro z powodu śmierci bosmana Crawa. - Wszystkim nam przykro. Alan znalazł płytkę i zaniósł ją Sandy Cole. Spała na krześle w biurze jednostki. Obudziła się, zrobiła kopię i odeszła. Alan wgrał zdjęcia do własnego laptopa, zakodował systemem PGP i wysłał pocztą elektroniczną do Harry’ego O’Neilla. Pół minuty później wyciągnął się na stole, podkładając pod głowę torbę z hełmem. Po kilku sekundach zasnął.
DZIEŃ DRUGI
5. Londyn W Londynie padało. Po małych szybach samolotu spływały strugi deszczu. Dukas wychylał się ze swojego fotela przy przejściu, żeby coś zobaczyć przez okno, ale widział tylko szare chmury w dole i mgłę. Spał godzinę między filmem i przekąską, teraz się przeciągnął i postanowił odwiedzić toaletę. Ale usłyszał, że trzeba zapiąć pasy i złożyć stoliki. To było teraz ważniejsze. Osunął się z powrotem na fotel i poczuł kolana kobiety siedzącej za nim. Jej nogi uwierały go przez całą noc. Wydostali się z chmur na wysokości trzystu metrów i od razu zrobiło się jaśniej. Schodzili szybko w dół. Wyły silniki, wysunęło się podwozie. Po chwili wylądowali. Trzaskały schowki, wyciągano bagaż. Dukas dał znak swoim ludziom, żeby zostali na miejscach. Wstał dopiero wtedy, gdy samolot był prawie pusty. Sięgnął po swój laptop i płaszcz.
Zebrali się przy wyjściu. Cram nie odmawiał sobie darmowej gorzały i teraz było to po nim widać. Kilku innych miało tak zmęczone twarze, jakby w ogóle nie spali. Geraldine Pastner wyglądała dobrze. Sprawiała wrażenie wypoczętej i czujnej. - Znajdziemy sobie gdzieś miejsce w poczekalni odlotów - powiedział Dukas. - Niech nikt nie przechodzi przez cło ani kontrolę paszportową. Tym razem nie zobaczycie Londynu. - Nie wygłupiaj się, Dukas - odezwał się były żołnierz marines. - Mamy osiem godzin. - Życie jest ciężkie. Wykorzystaj ten czas na przeczytanie materiałów informacyjnych. - Nie dostałem nic takiego. Dukas uniósł do góry płytę CD. - Dostaniesz. - Co ze śniadaniem? - zapytała Geraldine. - Nie jadam w samolotach, a tym bardziej nie piję. - Spojrzała na Crama. - Jestem przez to zdrowsza, ale głodna. Kto jest za śniadaniem? Dukas chciał powiedzieć, że chętnie coś by zjadł, ale zanim zdążył się odezwać, poczuł na ramieniu czyjś mocny uścisk i ktoś szepnął: - Słuchaj uważnie, Dukas. Dukas znał ten głos, ale nie pamiętał, skąd. Odwrócił się i zobaczył tuż przed sobą dużą bladą twarz, niebieskie oczy i przerzedzone włosy. Cofnął się o krok, żeby się lepiej przyjrzeć. On jest z NCIS, pomyślał. Gdzieś z nim służyłem, ale gdzie? Mężczyzna odciągnął go na bok i znów przysunął usta do jego ucha. - Był następny zamach bombowy - poinformował. - Chodź. Dukas dał się poprowadzić korytarzem. Czuł ucisk w żołądku, waliło mu serce. Przywołał gestem pozostałych. Jak on się nazywa? Biggle? Biddle? Biddler? Tak jest, Biddler! Jezu, to było na „Jacksonie”, wieki temu... - Biddler, zgadza się? - zapytał. - Owszem. Nie widzieliśmy się jakiś czas. Nie byłem pewien, czy mnie poznasz. - Co jest grane? - Nie tutaj. - Ucisk na ramieniu Dukasa zelżał. - Pracuję teraz w londyńskim biurze. Myślałem, że jesteś w Bośni. - Byłem. To długa historia. Szli tak szybko, że Dukas się zasapał. Geraldine pędziła obok niego jak koń wyścigowy. Albo modelka. Właśnie, wyglądała jak modelka. Długie nogi, rozpięty płaszcz, zdrowa cera. Choć nie jest ładna. Ma za duże usta i nos. Ale... - No, mów. - Nie tutaj - powtórzył Biddler.
Wskazał drzwi na wprost, mruknął coś do swojego radia i drzwi się otworzyły. Kiedy byli w środku, Biddler skierował Dukasa do rogu, gdzie stały ciemne fotele i lśniące stoliki z telefonami i modemami - coś w rodzaju poczekalni dla biznesmenów i VIP-ów. Inni zostali zaproszeni do stolika, na którym były termosy z kawą, talerze ze słodkimi bułeczkami i - nie wiadomo dlaczego - banany. Geraldine spojrzała pytająco na Dukasa: o co chodzi? Potem odwróciła się i sięgnęła po kawę. - Mnie też nalej! - zawołał Dukas i zwrócił się do Biddlera: - Dobra, co się dzieje? - W Kairze przed biurem AID eksplodował samochód pułapka. AID, amerykańską Agencję do spraw Rozwoju Międzynarodowego, podejrzewano w różnych częściach świata o groźniejszą działalność. Ale czy była aż tak podejrzana, żeby dokonać na nią zamachu bombowego? - W Kairze? Niech to szlag! Tam jest mój człowiek! Jesteś pewien... - Nie jestem niczego pewien. Powiedziano mi wczoraj, żebym się tutaj z tobą spotkał i zajął twoją grupą. Przyjechałem tu i piętnaście minut temu dostałem telefon o tym zamachu. Tylko tyle wiem. Dukas wydął wargi i spojrzał w bok. Kiedy Geraldine postawiła przed nim kawę, powiedział: - Dwa zamachy pod rząd. Muszą być ze sobą powiązane. - Potem dodał mniej pewnie: Nie uważasz? Biddler zerknął na Geraldine i dał Dukasowi sygnał wzrokiem. - Chryste, ona jest w porządku! - zirytował się Dukas. - Oni wszyscy są w porządku. Myślisz, że przylecieliśmy tu na golfa? - Pomachał do swoich zmęczonych ludzi, którzy jedli słodkie bułeczki i popijali kawę. - To miejsce jest bezpieczne? - zapytał Biddlera. - Zawsze z niego korzystamy. Dukas wstał. - Słuchajcie, właśnie dostałem wiadomość o następnym zamachu bombowym! Skrzywili się, ktoś zaklął. - Tym razem w Kairze. Geraldine, podłącz telefon kodujący, zadzwoń do biura i dowiedz się, co jest grane. Mendelsohn, chcę wiedzieć wszystko o podejrzanych facetach w Egipcie. To powinno być na CD, ale jak przejrzysz ten materiał, sprawdź jeszcze, co ma Departament Stanu i CIA. Keatley, zdobądź wszystko, co się da, o AID w Kairze: gdzie jest biuro, co robili, jaką mieli ochronę. Hahn, wejdź do Internetu. Mamy na naszej liście cztery chat-roomy; sprawdź, co tam mówią. - Spojrzał na Biddlera. Nie rozumiem tego zamachu na biuro AID. - AID to nie nasza działka - odezwał się Cram.
Od nadmiaru darmowej gorzały miał czerwoną, nabrzmiałą twarz. Wyglądał na rozkojarzonego. Strzelał oczami na boki, jakby szukał drogi powrotnej do Stanów. Dukas uniósł dwa palce. - Były dwa zamachy bombowe, w tym jeden na okręt marynarki wojennej. Kiedy takie rzeczy zdarzają się razem, jest to nasza działka. - Módlmy się, żeby nie było trzeciego. Znów odwrócił się do Biddlera. - Potrzebuję bezpiecznego telefonu. Biddler zabrał go do biura obok i zapewnił, że stojący tam telefon został rano sprawdzony. Dukas zadzwonił do hotelu Trifflera w Kairze, gdzie było o dwie godziny później. Cały zespół „Jasnej Gwiazdy” jadł prawdopodobnie śniadanie w jakimś eleganckim miejscu i następna bomba mogła pokrzyżować amerykańsko-egipskie plany. Dukas pomyślał, że kobieta na drugim końcu linii ma trochę podekscytowany głos. Z powodu zamachu? W każdym razie miała trudności z nazwiskiem Trifflera, które wymawiała „Teriefeller”, i straciła parę minut na szukanie numeru jego pokoju. - Dick? - Kto mówi? Triffler był ostrożny, nawet tuż po przebudzeniu. - Daj spokój. Dick! Tu Dukas. - A, cześć. - Słyszałeś? - O czym? - Nie wygłupiaj się, Dick! Dostaliśmy wiadomość o zamachu na kairskie biuro AID. - Ach tak. - Właśnie tak! Więc słyszałeś. - Tak, słyszałem. Chciałem wyjść, ale powiedzieli mi, żebym wracał do łóżka. Kazali mi zostać w hotelu do odwołania. - Triffler mówił urażonym tonem. - Miałem dziś w planie zobaczyć piramidy. - Jesteś tam od trzech tygodni, na litość boską! - Pracowałem. - Dick, posłuchaj. Musisz natychmiast pojechać do biura AID. - Dostałem rozkaz, żeby zostać w hotelu. - Od kogo? - Od mojego szefa.
- Teraz ja jestem twoim szefem. Od północy czasu waszyngtońskiego. - Dukas przeraził się nagle, że w Waszyngtonie może jeszcze nie minęła północ. - Jedź do biura AID! Czy do tego, co z niego zostało. - To rozkaz? Dukas westchnął. - Tak. - Nigdy nie zobaczę piramid. - Przeżyjesz to. Chcę, żebyś zrobił tak. Kiedy już tam będziesz, znajdź kogoś z ochrony. Może to być ktoś z marines, ale bardziej prawdopodobne, że miejscowy ochroniarz. Musi mieć listę personelu. Ustalisz, kto nie przyszedł rano do pracy. Nadążasz? - Ktoś, kto nie chciał zginąć w zamachu. - Właśnie o to mi chodzi, Dick, bystry jesteś. - A jeśli ochrona też zginęła? - To mamy przesrane. - Może potem mógłbym pojechać do piramid? - Dick, daj spokój! Słuchaj dalej. Jak zdobędziesz nazwisko osoby, która nie przyszła do pracy, zlokalizujesz ją. Rozumiemy się? Musimy zatrzymać tę osobę, więc chyba będzie ci potrzebny miejscowy gliniarz. Wszystko jasne? - Pod jakim zarzutem? - Wątpię, żebyś miał z tym jakiś problem. Zostaw to gliniarzowi. - Triffler naprawdę był bystry. Dukas wiedział, że Triffler trochę się z nim bawi, częściowo właśnie dlatego, że jest bystry, a częściowo dlatego, że lubi, kiedy ludzie przedstawiają mu szczegółowy plan. Bez wątpienia chciał pokazać Dukasowi, że jego pomysł ma wady. - Wiem, że to improwizacja, Dick, ale w tej chwili tylko to możemy zrobić. Im szybciej się ruszysz, tym większe masz szanse. - Więc już wychodzę. Dukas podał mu numery telefonów, pod którymi można go złapać, kontakty w Waszyngtonie. Kiedy skończył, zapytał: - A właściwie po co chcesz zobaczyć piramidy? Triffler zawahał się, a potem odrzekł: - Bo Kleopatra też była Afroamerykanką. I się wyłączył. Dukas wrócił do dużej sali, gdzie każdy siedział przy laptopie, telefonie, albo przy jednym i drugim. Słodkie bułeczki zniknęły, dolewano sobie kawy. Dukas obrał banan.
- Cram! Cram spojrzał na niego wzrokiem skarconego psa. - Cram, załatw dla nas wszystkich miejsca w najbliższym samolocie do Kairu. Najbliższym, rozumiesz? Chcę się tam dostać jak najszybciej! Dukas uświadomił sobie, że nie dał Cramowi nic do roboty. - Anulować bilety do Nairobi? - Lecimy do Kairu. O resztę będziemy się martwili, jak tam dotrzemy. Jasne? - Cram miał niepewną minę. Dukas podniósł głos. - Hej, Biddler! - Londyński rezydent NCIS spojrzał na niego z końca sali, gdzie pochylał się nad czyimś laptopem. Dukas przywołał go gestem. - To jest Cram. Bob Cram. Biddler uścisnął Cramowi dłoń. - Del Biddler. - Musiał słyszeć o Cramie, ale był uprzejmy. - Posłuchaj, umiesz się tutaj poruszać, pomóż Cramowi załatwić nam lot do Kairu, dobra? Przed chwilą przydzielił Cramowi zadanie, a teraz zdjął z niego odpowiedzialność, o czym świadczył wyraz ulgi na jego twarzy. Czy Cram naprawdę jest aż taki leniwy? A może się boi? Ale czego? Następnych tortur? To chyba przesada. Dukas przypomniał sobie, co mu przyszło do głowy, kiedy rozmawiał z Trifflerem. - Geraldine... - zaczął i usiadł obok niej. Trzymała przy uchu słuchawkę telefonu kodującego. - Zaczekaj - powiedziała i zasłoniła dłonią mikrofon. - Prosiłem cię wczoraj, abyś ustaliła, kto zrobił ten reportaż telewizyjny z Mombasy. pamiętasz? - Pamiętam. - I co? - Spławili mnie. - Przyciśnij ich. Chcę mieć nazwisko i nagranie wideo. W tym zamachu w Kairze coś mi nie daje spokoju, sam nie wiem co... - Mam nazwisko. Nie dali mi tylko nagrania. Zaczekaj... - Przebiegła palcami po klawiaturze najmniejszego laptopa, jaki Dukas kiedykolwiek widział. HP Jornada, wielkości książki. - Niech to szlag - mruknęła. - Mam za grube palce. - Popatrzyła na ekran. - Jean-Marc Balcon. Chyba Francuz.
Dukas przesunął się bliżej, żeby widzieć to, co jest na monitorze. Zapisał nazwisko w czarnym notesie. W przeciwieństwie do wielu innych ludzi nie potrafił używać do tego celu komputera. - Pewnie masz za dużo roboty, żeby się teraz tym zająć? Geraldine z uśmiechem uniosła słuchawkę telefonu. - Nie widać? - Zdobądź to nagranie, dobrze? Westchnęła, jakby chciała odpowiedzieć, że jest przepracowana i niedoceniana, ale skinęła głową i zaczęła stukać w klawisze laptopa. - Czy w tej cholernej norze można odebrać przekaz z kasety wideo? - odezwała się, najwyraźniej mając na myśli poczekalnię dla biznesmenów i VIP-ów, w której byli. - Zapytaj Biddlera - doradził jej Dukas. Uderzyła jeszcze w kilka klawiszy, potem wróciła do telefonu. Rozmawiała z kimś o powiązaniach Al-Gama’at z al-Kaidą. Dukas usiadł, żeby wysłać wiadomość do Ala Craika w Mombasie, i spojrzał tęsknie na pusty talerz po słodkich bułeczkach.
Mombasa Pasy startowe ciągnęły się po obu stronach w zamgloną dal, lotnisko przypominało płaską pustynię. Ruch w powietrzu był tak niewielki, jakby gdzie indziej nie istniało życie. Przy drzwiach hangaru marines zbudowali barykadę z worków z piaskiem, skąd mogli obserwować lotnisko i każdego, kto się zbliżał. Na prawo, w oazie niskiej zieleni, stał barak, gdzie kwaterowali podoficerowie i szeregowcy. Czterej marines słuchali wiadomości radiowych o zamachu bombowym w Kairze. - Panie komandorze - usłyszał obok siebie Alan. - Czy tutaj są węże? Pytał o to Jacklin, dwudziestoletni elektronik. - Zdarzają się - odrzekł Alan. - Jezu, nie cierpię węży! Alan zastanawiał się, czy powiedzieć mu o mambach, które potrafią się unieść na wysokość ludzkiej piersi i mają jad zabijający w ciągu kilku minut. Albo o żółtych kobrach. Lub o innych, które są równie nieprzyjemne.
- Po prostu trzeba patrzeć, gdzie się stawia nogi i czego się dotyka. - Na okręcie jest lepiej, tam nie ma węży. - Owszem, ale pomyślcie, Jacklin, jakie tu jest wspaniałe jedzenie. Marynarz przy baraku patrzył na coś w kępie chwastów. - Jeśli do racji żywnościowych zaczną dodawać pizzę, może wtedy je polubię. - Jacklin się zawahał. - Słyszałem, że jakiś facet otworzył skrzynię z częściami zamiennymi i znalazł tam kobrę. Z chwastów wyłonił się kot i zbliżył do marynarza. Patrzył na ziemię u jego stóp. Alan się zorientował, że marynarz położył tam jedzenie. Kot usiadł. Marynarz się cofnął. Z chwastów wyjrzał drugi kot. Alan pomyślał, że nastroje wśród jego ludzi nie są takie złe. A przynajmniej nie były złe do chwili, gdy przyszła wiadomość z Kairu. Czekał na poranny samolot rejsowy z Nairobi, którym mieli przylecieć na spotkanie ludzie z ambasady. Dziwnie było tak stać bezczynnie, ale był wykończony fizycznie i psychicznie. Oczywiście miał mnóstwo do zrobienia, mógł się zająć wieloma rzeczami, ale czuł się wyciśnięty jak cytryna i uważał, że zasługuje na kilka minut nieróbstwa. Takie myślenie mogło być jednak niebezpieczne. To tak, jakby człowiek uważał, że zasługuje na uśmiech losu, bo spotkało go coś złego. Tymczasem można przeżyć wiele nieszczęść i nigdy nie doczekać się rekompensaty. Jak Hiob. - Założę się, że macie co robić - zwrócił się do Jacklina. - Tak jest! Alan powiedział bosmanowi, że wszyscy muszą mieć zajęcie, nawet gdyby mieli polerować beton szczoteczkami do zębów. Więc dlaczego on sam nie pracuje? Bo jest zmęczony i zniechęcony. Kiedy tylko wstał, zadzwonił do Rose i obudził ją w środku nocy. Dobrze było z nią porozmawiać, usłyszeć jej głos. Ale gdy odłożył słuchawkę, znów poczuł się zmęczony i zniechęcony. Pomyślał, że ona też się tak czuje, choć nie przyznałaby się do tego. Usłyszał samolot, ale nie mógł go zlokalizować w lekkiej mgle. W końcu dostrzegł srebrzysty punkt. Maszyna była już nisko, nadlatywała z lewej strony. Podchodziła do lądowania. Dla pilota to musiała być rutyna - poranny przylot z Nairobi, postój i powrót tego samego dnia. Wszystko dokoła wydawało się tak spokojne i zwyczajne, jakby nie eksplodowały tu okręty i ludzie nie ginęli od kul. Alan wyjął z kieszeni radio. - Kapitanie Geelin. - Tak?
- Mówi Craik. Nadlatuje samolot z Nairobi. Nasi goście powinni tu być za piętnaście minut. - Czekamy na nich. Wydawało się, że marines są w lepszej formie niż marynarze, bardziej czujni. Alan uważał Geelina za dobrego dowódcę, który potrafi zmobilizować swoich ludzi, wskazać im cel. Byli jeszcze trochę wkurzeni, że musieli zostawić kolegów na „Harkerze”, ale widzieli, że wrócą tam za kilka dni. Tę pewność dawała im umiejętność planowania Geelina i jego siła woli. Alan zamierzał wystawić mu dobrą opinię za okres służby pod jego dowództwem. Mimo osobistej antypatii wydawało się to całkiem oczywiste. Podeszła Sandy. - To ich samolot? - Przysłoniła i zmrużyła oczy. - Mam nadzieję, że przywieźli mi trochę ubrań. - Kenijska marynarka wojenna poinformowała ją, że jej samochód wraz z walizką został spalony, kiedy zostawiła go przed składem paliw. Między oddziałem Alana, ambasadą i „Jeffersonem” przez całą noc trwała wymiana wiadomości. - Prosiłam ich o to. - Przykro mi z powodu pani samochodu - powiedział. Wzruszyła ramionami. - Był ubezpieczony. Chyba w firmie Pan-Affic Insurance Limited. Wypłacą mi odszkodowanie. - Roześmiała się, jakby w to nie wierzyła. - Prosiłam Kenijczyków, żeby pozwolili nam przesłuchać faceta, którego wyciągnęli z wody. Zapytali: „Jakiego faceta?” Rozmawiałam z czterema różnymi osobami. Wszyscy reagowali tak samo. Będziemy musieli ich przycisnąć. Samolot kołował w stronę terminalu. W wilgotnym upale budynek miał szarozieloną barwę. Od kadłuba maszyny odbijały się złocistosrebrne promienie słońca. Słychać było wycie silników. Na pokładzie powinny być co najmniej trzy osoby z ambasady. To one miały przywieźć Sandy Cole jej ubrania. Alan pomyślał, że ta sprawa pewnie nie zajmuje wysokiej pozycji na ich liście priorytetów. A może tak. Schludny wygląd członka korpusu dyplomatycznego jest równie ważny jak obrona Ameryki. - Prosiłam ich, żeby przywieźli mi moje dżinsy - powiedziała Sandy. Alan spojrzał na nią. - Niech pani ich nie nosi poza terenem jednostki. Muzułmanie są przewrażliwieni. Nie lubią... - Na litość boską! Jestem tu od półtora roku! - Cofnęła się w cień. - Już mi się niedobrze robi od tej nadwrażliwości muzułmanów.
Ktoś szedł w ich kierunku przez mroczny hangar. Alan zmrużył oczy i rozpoznał Cohena. Porucznik miał poważną i niepewną minę. Kiedy zobaczył, że Alan na niego patrzy, przyspieszył. - Wiadomość z okrętu - poinformował. - Od kogoś o nazwisku Dukas. Oznaczona jako bardzo pilna. Wręczył mu kartkę. - To szef ekipy NCIS, która przylatuje dziś wieczorem. Co za cholera? Z Londynu? Alan przeczytał treść: „Pierwsze meldunki mówią, że celem zamachu w Kairze było biuro AID. Waszyngton ma informację, że eksplodowała bomba w samochodzie zaparkowanym z boku budynku. Wybuch zniszczył trzy kondygnacje i dom po drugiej stronie ulicy. Liczba ofiar śmiertelnych nie jest jeszcze znaną ale kairska policja podaje, że najbliższy szpital jest przepełniony rannymi, którzy zostali pokaleczeni odłamkami szkła i zdołali tam dotrzeć o własnych siłach. Wysłałem już na miejsce Dicka Trifflera, który jest obecnie w Kairze”. Alan spojrzał na Sandy. - Dlaczego ktoś miałby dokonać zamachu na biuro AID? Wzruszyła ramionami. - Ta agencja jest uważana za przykład bardzo agresywnej obecności Ameryki. Może wzbudza niechęć z powodu przypisywanych jej powiązań z Bankiem Światowym i Światową Organizacją Handlu. W tej części świata ludzie wierzą we wszystko, co się im wciska. - Nie lubi pani tej części świata. - A pan lubi? - Spojrzała zmrużonymi oczami w zamgloną dal i zaczęła się bawić włosami. - Nikogo nie oceniam. Jestem już po prostu zmęczona tym całym gównem. Alan nie przypominał sobie, żeby przeklinała poprzedniego dnia kiedy sytuacja była gorsza. Stres? Skutek szoku? Spróbował być taktowny. - Może zna ich pani lepiej niż ja. Sięgnął po swoją komórkę. - O Chryste, niech pan nie będzie protekcjonalny! Weszła do chłodnego hangaru. Cohen kręcił się obok. Kiedy zamierzał odejść, Alan złapał go za ramię. - Przekaż ludziom na „Harkerze”, że z powodu zamachu w Kairze wzmacniamy środki bezpieczeństwa. Prawdopodobnie dostali wiadomość z lotniskowca, ale upewnij się. Powinni być bardzo czujni. Może kapitan Geelin też będzie chciał coś powiedzieć swojemu sierżantowi na pokładzie. Cohen się zawahał.
- Czego możemy się spodziewać? - Nie wiem. - Poczuję się pewniej, jak dotrą tutaj tamci dodatkowi marines. - Zobaczymy. - Nabożeństwo żałobne za Crawa ma być o siedemnastej. Odwołamy je? Weszli razem do hangaru i skierowali się do biura. Hangar bez samolotów wydawał się całkiem duży. W Nairobi trwał zapewne załadunek ich maszyny. - To nabożeństwo to dobry pomysł. Niech się odbędzie. Alan kazał już jednemu ze specjalistów od wywiadu zdobyć informacje o egipskich terrorystach i ich ewentualnych powiązaniach z Mombasą. Takie kontakty wydawały się mało prawdopodobne. W każdym z tych dwóch krajów, które nie sąsiadowały ze sobą, islam miał inne oblicze. Jak większość zawodowców z branży wywiadowczej, Alan nie wierzył w istnienie dobrze zorganizowanych siatek terrorystycznych o międzynarodowym zasięgu, które są równie skuteczne w różnych kulturach. Mówić egipskim arabskim i działać w kraju, gdzie silna islamska opozycja od dawna prowadzi wojnę z rządem - to jedno, mówić językiem suahili i działać w kraju, gdzie islamski ruch polityczny jest legalny i raczej pokojowy - to co innego. Ludzie z wywiadu wiedzieli jednak, że kiedy dwa zamachy terrorystyczne zdarzają się w krótkim odstępie czasu, niemal na pewno są ze sobą powiązane. I może nastąpić trzeci. Co by teraz powiedział Harry O’Neill? - Skontaktuj się z centrum informacji na okręcie i poproś ich, żeby przysłali nam bezpiecznym faksem wszystko, co mają o egipskich ugrupowaniach terrorystycznych. Było to jednak tylko zabezpieczenie. Alan dobrze wiedział, jakie informacje mają na lotniskowcu: o Al-Gama’at al Islamijji, która atakowała turystów i przedstawicieli władz egipskich, i miała zewnętrzne skrzydło, ale od ponad roku siedziała cicho; o Al-Dżihadzie, specjalizującym się w zabójstwach wysoko postawionych osób, który zamordował Anwara Sadata i miał odnogę w Afganistanie, powiązaną z al-Kaidą Osamy bin Ladena; o różnych odłamach ugrupowań palestyńskich, które naprawdę interesowała tylko Gaza. Wiele z nich podzielało nienawiść bin Ladena do Ameryki. Ale dlaczego atak nastąpił właśnie teraz? I dlaczego akurat dzień po zamachu w Mombasie, gdzie te ugrupowania nigdy nie operowały? Alan znalazł Sandy w końcu hangaru. Siedziała na jednym z krzeseł w kręgu. który ustawili ostatniej nocy. Wyglądała na przygnębioną. Alan pomyślał, że jej też przydałoby się jakieś zajęcie. - Ma pani jakieś kontakty w kenijskim wywiadzie wojskowym? - zapytał. - Bardziej w policji.
- Może spróbowałaby się pani dowiedzieć, co wiedzą o powiązaniach z Egiptem? Jakieś wiadomości, plotki... Cokolwiek. Popatrzyła na swoje stopy. Dziś były czyściejsze. - Oni wszyscy są muzułmanami. - Musimy znać powiązania. Podniosła się ciężko. - Dobrze - odrzekła tonem, który sugerował, żeby nie robił sobie nadziei. Powlokła się przed siebie, potem przystanęła i odwróciła się do Alana z ręką we włosach. - Jeśli naprawdę chce pan nawiązać współpracę z ludźmi, którym ufam. skontaktujmy się z KWS, Kenijską Służbą Ochrony Parków Narodowych. - Chyba niewiele będą wiedzieli o terroryzmie. Wzruszyła ramionami. - Są państwem w państwie. Nie ufają wojsku, gliniarzom ani aferzystom z otoczenia prezydenta. I mają rację. - Więc spróbujmy. Spojrzała na niego wilkiem, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, potem się odwróciła i odeszła, bawiąc się włosami. Wydawała mu się dziś inną kobietą niż wczoraj. Trudno byłoby wytrzymać z taką żoną.
Londyn Dukas zebrał swój zespół przed laptopem Geraldine. Siedzieli rozwaleni w fotelach, zmęczeni podróżą samolotem. - Dobra, patrzcie i słuchajcie. Zobaczymy oryginalną wersję reportażu z zamachu bombowego w Mombasie. Tego, który widzieliście na CNN i gdzie indziej. Geraldine? Wcisnęła klawisz i ekran zmienił kolor. Materiał telewizyjny pojawił się nagle, bez zapowiedzi. Nie był zredagowany i wyglądał chaotycznie. Wszyscy przysunęli się bliżej, żeby widzieć szczegóły na małym monitorze. Przy pierwszych ujęciach nie było komentarza. Kamera pokazała najpierw metalową bramę ze zwojem drutu kolczastego na szczycie, potem ulicę obsadzoną palmami i młodych ludzi, biegających jakby bez celu. Dwaj czy trzej spojrzeli w obiektyw. Odezwał się czyjś głos. Dukasowi wydało się, że usłyszał na końcu zdania słowa non plus.
- Jakaś zadyma - mruknął Hahn. Znów ukazała się brama. Zbliżała się. Kamerzysta najwyraźniej szedł w jej kierunku. Obraz podskakiwał. Mówiący z francuskim akcentem głos, który Dukas pamiętał, powiedział coś w rodzaju „Venez... venez... vite, vite... pas encore...” Dukasowi wydało się, że w oddali za bramą zobaczył nadbudówkę okrętu. Czyżby? Nie miał czasu zastanawiać się nad tym; widok nagle znów się zmienił. Nabrzeże, woda i sąsiednie nabrzeże. Dźwig. Kamera przesunęła się w lewo i pokazała wielki szary okręt z niemal zatopionym dziobem. - To „Harker”? - Inutile - powiedział po francusku głos na wideo. Kolejne dźwigi, za nimi budynki. Powolne przesunięcie w prawo, woda, kraniec następnego nabrzeża, przycumowany frachtowiec, mały statek... Zupełnie inna sceneria-budynki, wierzchołki palm, dym w oddali. Znów brama, być może ta sama, co przedtem. Widziana teraz z drugiej strony? Głos na wideo mruczał coś niewyraźnie, jakby nie było to przeznaczone do nagrania. Dukas nie mógł nic zrozumieć. A potem scena, którą pokazywano w kółko w telewizji - tym razem z komentarzem zakończona ujęciem Alana Craika, zbliżającego się szybko do kamery i wyciągającego okaleczoną rękę w kierunku obiektywu. Ekran zrobił się ciemny. - Pokaż wszystko jeszcze raz. Obejrzeli materiał od początku. Potem znów. Mendelsohn nieźle znał francuski. Przetłumaczył, co mógł. - Przy ujęciu „Harkera” facet powiedział inutile, co znaczy „niepotrzebny”. - O co mogło mu chodzić, do cholery? Dlaczego okręt miałby być niepotrzebny? - Może chciał mieć zdjęcia zadymy. Wtedy okręt nie byłby mu potrzebny. Ale Dukas pomyślał, że gdyby facet chciał sfilmować rozruchy, nie byłoby go w porcie. Zostałby na ulicy, gdzie zrobił pierwsze ujęcia. Z drugiej strony, zdjęcia „Harkera” byłyby niepotrzebne, gdyby facet wiedział, że okręt ma wylecieć w powietrze, bo mogłyby go zdradzić. Ale czy to nie naciągane? - Pokaż wszystko jeszcze raz - polecił. Teraz skoncentrował się na ujęciach „Harkera”, ale nie patrzył na okręt, który miał wylecieć w powietrze. Patrzył na prawą część ekranu, gdzie widać było wodę. Kamera przesunęła się w prawo. Ruch na wodzie, przytłumiony dźwięk... - Stój!
Stop-klatka nie wychodziła na komputerze, ale Geraldine udało się cofnąć i zatrzymać obraz, co dało zbliżony efekt. Dukas wskazał niewyraźną smugę na wodzie. - Co to jest? Wszyscy wytężyli wzrok. - Łódź - powiedziała Geraldine. - Albo ptak - mruknął Hahn. Dukas kazał Geraldine zrobić powtórkę. Wsłuchał się w przytłumiony dźwięk. - Daj to jeszcze raz. - Obserwował, jak kamera zaczyna się przesuwać. Zobaczył ruch na wodzie i usłyszał szum, jakby wiatr dął w mikrofon. Rozległ się głos: „Non, non...” Filmują „Harkera” pomyślał Dukas, kamera się przesuwa, robi ujęcie łodzi, a Francuz mówi: „Nie, nie...” W tym momencie kamera się zatrzymała. Obejrzeli to jeszcze raz. Dukas zauważył, że ostatnie ujęcia, ukazujące Ala Craika, zaczynają się dużo dalej od „Harkera”. Najpierw był widok na zewnątrz bramy, potem po jej drugiej stronie bliżej nabrzeża. A potem znów na zewnątrz bramy. Ale między dwoma ostatnimi ujęciami ktoś wysadził okręt w powietrze. - Każ w Waszyngtonie przeanalizować ten film - polecił Dukas Geraldine Pastner. - Chcę wiedzieć, co się przesuwa na wodzie. I znać każde słowo, które wypowiedział tamten skurwiel. Geraldine uniosła brwi i spojrzała na niego z udawanym zaskoczeniem. - Skurwiel? - Tak, skurwiel. Facet dokładnie wiedział, co ma się stać. Dziesięć minut później, wśród dzwoniących telefonów i ogólnej wrzawy, Dukas przeżuwał coś, co Anglicy uważają za bułki, gdy zadźwięczała jego komórka. Wyjął ją z kieszeni i krzyknął z pełnymi ustami: - Dukas, słucham! - To pan, szefie? - Tak... A, cześć. Leslie... - Dukas przełknął. Nie miał ochoty rozmawiać ze swoją smarkatą asystentką. Częściowo dlatego skorzystał z szansy wyjazdu z Waszyngtonu, żeby od niej uciec. - Co się urodziło? - W Kairze wybuchła bomba. - Wiem. - Niepokoiłam się o pana.
- Leslie, jestem w Londynie. Kair jest w Egipcie. - Nie szkodzi. - Czekała. Powinien coś powiedzieć? Nie odezwał się. - Niech pan będzie bardzo ostrożny. - Tylko po to zadzwoniłaś? Żeby mi powiedzieć, żebym był ostrożny? Leslie, czy ty wiesz, jaki jestem zajęty? - Teraz jest pan na mnie zły. Dukas wziął głęboki oddech. - Leslie. która tam jest godzina? - Trzecia piętnaście. Trzecia piętnaście w nocy. - Leslie, wracaj do łóżka. - Jestem w łóżku. Nie mogę spać. Martwię się o pana. Dukas powiedział jej, żeby wzięła dwie aspiryny i nie dzwoniła więcej do niego, chyba że będzie coś ważnego. Odpowiedziała, że to było ważne. Dukas podziękował jej za troskę i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Potem się pożegnał i wyłączył telefon, bo był pewien, że Leslie zaraz znów zadzwoni. Co się z nią dzieje? Dukas kochał w życiu wiele kobiet, które nie odwzajemniały jego uczucia. Jednak nigdy jeszcze nie było odwrotnie.
Kair Agent specjalny NCIS Dick Triffler był wysokim, szczupłym ciemnym szatynem. Lubił się elegancko ubierać i zwykle nosił drogie garnitury i jedwabne krawaty, jeśli klimat na to pozwalał. W Kairze męczył go upał, dokuczliwy nawet dla mieszkańca Waszyngtonu, ale kupił parę koszul i marynarkę miejscowej produkcji. Koszule były cienkie jak chusteczki higieniczne, marynarka z tak delikatnego jedwabiu, że nadawałby się na apaszkę. W tym ubraniu czuł się prawie komfortowo i doskonale wyglądał. Recepcjonista w luksusowym hotelu, gdzie mieszkała ekipa „Jasnej Gwiazdy”, wyraził swoją aprobatę: kiedy Triffler po raz pierwszy pojawił się w nowym ubraniu, szczupły, siwy Egipcjanin o oliwkowej cerze, który mówił bezbłędnie po angielsku i francusku, powiedział „Ach!”, co równało się owacji na stojąco.
Jednak teraz Triffler jechał przez Kair niewygodnym samochodem z prawym przednim amortyzatorem do wymiany, bez klimatyzacji. Powinien był włożyć koszulę z krótkimi rękawami, a nie jedwabną marynarkę i krawat. Pot spływał po nim i egipskim gliniarzu, który siedział obok i promieniował ciepłem jak grzejnik ustawiony na maksimum. Sierżant policji nazywał się Al-Fauzi-al-Mubarak, ale powiedział, żeby mówić do niego „Ali”. Jego ton sugerował, że nie jest to jego prawdziwe imię, ale wie z długiego doświadczenia, że Amerykanie nic innego nie potrafią wymówić. Triffler postanowił zwracać się do niego „sierżancie”. W tej chwili miał ochotę powiedzieć, żeby sierżant się odsunął, ale oczywiście nie mógł się tak odezwać do sojusznika, którego współpraca mogła być bardzo ważną gdyby coś znaleźli w mieszkaniu, do którego jechali. W istocie sierżant towarzyszył mu tylko dlatego, że Triffler nawiązał już kontakty na dość wysokim szczeblu przez biuro „Jasnej Gwiazdy”. Natychmiast po rozmowie z Dukasem wykonał trzy telefony, stojąc tylko w jasnozielonych szortach z wizerunkami nagich tancerek. Pierwszy rozmówcą ważniak z żandarmerii wojskowej, dał mu numer do kogoś w kairskiej policji, kto przysłał po niego cywilny samochód z sierżantem i kierowcą, i teraz Triffler męczył się w upale w swojej wspaniałej marynarce i koszuli. - Jesteśmy na miejscu - poinformował sierżant i wyciągnął w bok wielką lśniącą od potu rękę. Triffler przez moment był zdezorientowany: to znaczy, gdzie? Potem sobie przypomniał: chodzi o dom, gdzie mieszka Amerykanka Alice Dempsey, która pracuje w AID i nie przyszła rano do biura. Tak jak powiedział Dukas. Triffler schylił głowę, wykręcił szyję i spojrzał w górę. Niszczejący budynek postawiono w czasach panowania Francuzów lub Brytyjczyków. Po obu stronach łukowego wejścia wznosiły się monumentalne kolumny, powyżej znajdowały się dekoracyjne szczyty, pilastry i głęboko osadzone okna. Budowla musiała kiedyś wyglądać bardzo okazale. Kierowca wysiadł, otworzył tylne drzwi i przytrzymał je. Przypominał łasicę. On też był gliniarzem - niskim, ale muskularnym jak sierżant; Triffler widział ich mięśnie pod koszulami. Oczywiście nie miał broni. Egipcjanie kochali Amerykanów jak braci, ale woleli, żeby goście nie chodzili uzbrojeni. Stojąc na chodniku. Triffler przewyższał sierżanta o pół głowy, kierowcę o piętnaście centymetrów więcej. Ale sierżant nadrabiał różnicę wzrostu masą ciała. Był barczysty, krótko
ostrzyżony i miał pewną siebie minę. co nadawało mu wygląd twardziela. Powiedział coś do kierowcy, który wsiadł z powrotem do samochodu. - Wchodzimy - zwrócił się do Trifflera. - Ustalmy najpierw pewne podstawowe zasady - odrzekł Triffler i popatrzył mu w oczy. Nic z nich nie wyczytał. - Sposób postępowania. Wie pan, o co mi chodzi? - Chce pan znaleźć kobietę. - Zgadza się - przytaknął Triffler. - Ale nie wpadniemy tam z hukiem. Żadnego hałasu, żadnej broni. Zapukamy. - Nie wiadomo dlaczego, sierżant się roześmiał. - To jest śledztwo. - Kobieta nie przychodzi do pracy, wybucha bomba, pan prowadzi śledztwo. - Zgadza się. Sierżant sięgnął pod koszulę i podciągnął spodnie. - Teraz to pańskie śledztwo. Jak coś pójdzie źle, sprawę przejmie Kair. - Oczywiście. Chcę z nią tylko porozmawiać. Rozumiemy się? - Jasne, jasne. Sierżant warknął coś po arabsku do kierowcy. Tamten skulił się na siedzeniu jak zbesztany pies. Sierżant poprowadził Trifflera przez łukowe wejście. Wielkie drzwi były otwarte na stałe i podparte drewnianymi slupami o średnicy rury kanalizacyjnej. Wewnętrzne podwórze otaczały z trzech stron galerie. Na dziedzińcu parkowały małe samochody; stały tak ciasno, że Triffler nie miał pojęcia, jak kierowcy wjeżdżają i wyjeżdżają. Starsza kobieta wrzeszczała coś do młodego człowieka, który wciskał się do jednego z aut, podczas gdy dwaj inni mężczyźni czekali. Triffler zrozumiał system; parkujesz swój samochód, potem inni parkują wokół ciebie, a kiedy chcesz wyjechać, starsza kobieta wrzeszczy, dopóki inne auta nie zostaną usunięte. - To dozorczyni? - zapytał. Sierżant użył arabskiego słowa, potem wskazał głową klitkę za drzwiami - bez wątpienia królestwo starej kobiety. - Niech pan ją zapyta, czy pani Dempsey jest w domu. Sierżant pokazał odznakę i coś powiedział. Kobieta przestała krzyczeć. Wyglądała na przestraszoną. Młody człowiek przejechał samochodem między Trifflerem i sierżantem. Dwaj inni mężczyźni wsiedli do swoich aut i zapuścili silniki. Na widok odznaki policyjnej wszyscy zaczęli się nagle gdzieś spieszyć. - Mówi, że Amerykanka jest na górze. Wielka twarz sierżanta lśniła jak naoliwiona. Z jego nosa skapnęła kropla potu. - Niech pan ją zapyta, czy stoi tu jej samochód.
Stara kobieta wskazała zielonego fiata na środku parkingu. Triffler zaczął się przeciskać między samochodami, wciągając brzuch i starając się nie ubrudzić swojego eleganckiego ubrania. Było to niemożliwe. Otarł się o jeden samochód, o drugi, uniósł poły marynarki i zawadził lśniącymi półbutami o opony. W końcu dotarł do zielonego fiata, schylił się i zajrzał do środka przez brudną przednią szybę. Zobaczył bałagan. Spod mnóstwa dokumentów walających się na tylnym siedzeniu wystawało coś o wyglądzie laptopa. Triffler wydostał się z gąszczu aut, otrzepał spodnie, przetarł buty chusteczką higieniczną i obejrzał marynarkę w poszukiwaniu śladów kurzu lub, nie daj Boże, plam oleju. Sierżant wyglądał na zdegustowanego. - Chodźmy na górę - powiedział Triffler. - Czy ta starsza pani ma zapasowe klucze do mieszkań? Chwila rozmowy po arabsku, potem odpowiedź: - Tak. - Niech idzie z nami. Tutejsza winda była pewnie cudem techniki w 1898 roku; teraz wydawała dźwięki, które zapowiadały, że wkrótce stanie się coś złego, być może już w czasie tego kursu. Jazda dwie kondygnacje wyżej ciągnęła się w nieskończoność. Szybciej weszliby po schodach, nawet w tym upale. Triflfler pomyślał, że gdyby chcieli obstawić wyjścia z mieszkania Amerykanki, potrzebowaliby jeszcze co najmniej dwóch ludzi, gdyż przez szybę kabiny widział dwa ciągi schodów i był pewien, że gdzieś z tylu jest przynajmniej jeszcze jeden, bo w czasach, gdy budowano ten dom, wszyscy mieszkańcy mieli służbę. - To tutaj - odezwał się sierżant. Triffler wysiadł i zrobił miejsce starej kobiecie, która kuliła się w głębi windy. Sierżant wyciągnął ją na zewnątrz. Zaczęła chlipać. - To nie było konieczne - zauważył Triffler. Sierżant spojrzał na niego, jakby konieczność nie miała tu nic do rzeczy, i popchnął kobietę. Poczłapała wzdłuż galerii w prawo. Po drodze chlipała i przesuwała w rękach klucze jak różaniec. Zatrzymała się przed wysokimi drzwiami i uniosła do góry jeden z kluczy, jakby mógł odstraszyć złego ducha tkwiącego w sierżancie. Uznając Trifflera - zapewne słusznie za bardziej łagodnego z dwóch mężczyzn, wskazała mu głową drzwi. Sierżant sięgnął po klucze, aie Triffler wyciągnął rękę i powstrzymał go. Zaczął mówić, że chce zapukać, gdy nagle w mieszkaniu padł strzał z pistoletu małego kalibru, i rozległ się kobiecy krzyk.
Sierżant wyrwał kobiecie pęk kluczy. Krzyknęła i cofnęła się. Triffler przyłożył ucho do drzwi. Otworzyły się nieco i zatrzymały, jakby zablokowało je coś na podłodze. Potem wszystko stało się bardzo szybko, ale umysł Trifflera spowalniał bieg wypadków, żeby je później przeanalizować. Zarejestrował odłupaną framugę w miejscu, gdzie był zamek; półkolisty ślad na podłodze, który powstał od otwierania i zamykania drzwi; uderzenie w ramię, gdy sierżant popchnął go naprzód. Triffler naparł mocno na drzwi. Otworzyły się gwałtownie. Dał dwa chwiejne kroki do środka. Dostrzegł wysoki sufit, ozdobne gzymsy, otwarte drzwi na prawo od siebie, blask słońca za wysokimi oknami na wprost, i dwie sylwetki na ich tle. Wyciągnął rękę, chcąc z przyzwyczajenia, jak robił w Ameryce, przeprosić za najście, żeby nie pozwano go do sądu, bo wtargnął tu bez nakazu. Jedną z postaci była kobieta. Upadała do tyłu. Drugą osobą był mężczyzna. Dopiero po chwili Triffler zobaczył między dwiema sylwetkami rękę z pistoletem. Zrozumiał, że mężczyzna chce do niego strzelić. Rzucił się na podłogę. Padł strzał. Z tyłu rozległ się huk innej broni, dużego kalibru. Potem następne. Triffler przywierał twarzą do dywanu, zaciskał na nim palce i czekał na kulę w tył głowy lub w plecy. Był pewien, że jeden ze strzelających w końcu go trafi. Nagle zapadła cisza. Przetoczył się w bok, zderzając się z nogami stołu, i uniósł głowę. Sierżant wyciągał zapasową broń z kabury na kostce nogi. W drugiej ręce trzymał wielki pistolet samopowtarzalny. Triffler odwrócił wzrok w kierunku okien. Zobaczył tylko roztrzaskane pociskami szyby i słoneczny blask. Spojrzał w dół. Mężczyzna i kobieta leżeli martwi; on bliżej, ona dalej od niego. - Niech to szlag - mruknął Triffler. Wstał i pokazał sierżantowi, żeby się cofnął. - Już po wszystkim. Sierżant ominął go, z bronią w ręku otworzył drzwi po prawej stronie i wszedł. Triffler słyszał jego kroki, a potem skrzyp następnych drzwi. Martwy mężczyzna zginął od kilku kul w środkową część tułowia; został trafiony co najmniej cztery razy. Tkanka i krew rozprysły się na podłodze i ścianach za nim. Triffler zobaczył plamę czerwieni, gdy tylko jego wzrok przyzwyczaił się do światła w mieszkaniu. Wypuścił powietrze z płuc i pokręcił głową. - Jasna cholera - powiedział. Popatrzył na kobietę. Wyglądało na to, że nie ma w ciele dziur po pociskach dużego kalibru. W jej jasnoniebieskiej bluzce widniał tylko jeden mały otwór z czarnymi śladami
spalonego prochu wokół. Dostała w serce. Prawdopodobnie zabójca chwycił ją za rękę, przyłożył jej lufę do piersi i strzelił. Trzymał ją jeszcze wtedy, gdy wpadli do mieszkania. Triffler dotknął jej szyi. Nie wyczuł tętna. Sierżant ominął go z tyłu w drodze do innej części mieszkania. Znów rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Triffler wiedział, że ma krew na podeszwach butów. Przyklęknął obok martwego mężczyzny i ubrudził sobie krwią spodnie na kolanie. Przeszukał kieszenie zabitego i znalazł zakrwawiony nylonowy portfel, który wyglądał bardziej na pokrowiec do kart kredytowych i wydawał się za mały do noszenia banknotów. W środku rzeczywiście były karty kredytowe, dokument przypominający prawo jazdy i jakieś złożone papiery. Wrócił sierżant. Schował już swoją armatę do kabury przy pasie. Przyklęknął obok Trifflera i zaczął wkładać zapasową broń do kabury na kostce. - Dobra robota - pochwalił sarkastycznie Triffler. - Dziękuję - odrzekł sierżant, jakby nie wyczuł sarkazmu w jego głosie. - Facet jest sztywny. Pamięta pan, jak rozmawialiśmy o zasadach? Powiedziałem, że mamy przeprowadzić śledztwo. Sierżant wskazał mały portfel. - Pan prowadzi śledztwo. Tu, w Kairze, niedobrze... bawić się dowodami. Triffler wstał. - Nie bawię się. - Rzucił portfel na stół z nogami w kształcie lwich łap. - Niech pan spisze adres tego gościa. To prawo jazdy? - Dowód - odparł sierżant. - Jasne, że dowód, do ciężkiej cholery! Prowadzę śledztwo w sprawie tego pieprzonego zamachu bombowego! Niech pan mi nie mówi o dowodach! - Triffler pochylił się do przodu i niemal dotknął nosem twarzy zaskoczonego Egipcjanina. - Ten facet zabił kobietę, która nie zjawiła się w pracy! Jak pan myśli, dlaczego to zrobił? Bo przyszedł tutaj ukraść jej rodowe srebra? To jest, do cholery, zabójstwo, sierżancie! Ten facet zabił ją, żeby nie mogła mi nic powiedzieć! Sierżant wyglądał na zdetonowanego, co zdarza się nawet bardzo silnym ludziom, kiedy zaskoczy ich czyjaś wściekłość. Triffler już wiedział, co sierżant sobie myślał od początku ich spotkania: „Trzeba traktować uprzejmie tego czarnego amerykańskiego cieniasa bez jaj, to sobie pójdzie”. A teraz myśli: „Facet ma jaja!” - Chcę znać adres tego martwego mężczyzny i pojechać tam. Natychmiast! Sierżant wskazał ręką pobojowisko, jakby chciał zaprotestować.
- Oboje nie żyją - przypomniał mu Triffler. - Co ona mi teraz powie, do cholery? Nic! Ale jego dom czy mieszkanie może mi coś powiedzieć! Do roboty, szybko! - Złożę meldunek. Taki jest przepis. - Dobra, niech pan o tym zamelduje, wezwie ekipę dochodzeniową czy kogo pan chce. ale potem wynoszę się stąd! Sierżant Al-Fauzi-al-Mubarak podszedł do telefonu.
Mombasa Urządzili prowizoryczną salę konferencyjną: do pomieszczenia między dwiema ściankami działowymi z płyty pilśniowej wepchnęli dwa drewniane stoły, połączyli je razem i ustawili wokół nich składane krzesła. Była woda w plastikowej butli i żółte bloczki do notatek, które musiały pochodzić z okrętu, ale brakowało ołówków, więc jeśli ktoś nie przyniósł własnego, nie miał czym pisać. Alan usiadł u szczytu stołu i pozwolił trzem mężczyznom z ambasady wybrać sobie miejsca. Sandy Cole usadowiła się naprzeciwko niego. Wyglądała jak czarownica - potargane włosy, czerwone oczy, kąciki ust opuszczone w dół. Nie przywieźli jej żadnych ubrań. Usprawiedliwiali się, że nie mieli czasu, bardzo ją przepraszali, ale nic to nie pomogło. Alan spróbował ją pocieszyć; kiedy szli do sali konferencyjnej, powiedział: - Niech pani się nie przejmuje, Sandy, ja też nie mam czystych ubrań. W odpowiedzi wycedziła: - Mam okres! Pan też? Teraz unikała jego wzroku. Trzej mężczyźni z Nairobi byli w białych koszulach z krótkimi rękawami i krawatach. W kieszeniach koszul mieli baterie długopisów. Dwaj pracowali w CIA i stacjonowali w ambasadzie: Patemkin - bardzo ciemny, skoncentrowany, około czterdziestki; Mink - po trzydziestce, bystry, były sportowiec. Trzeci mężczyzna był z ochrony ambasady i miał nieufną minę. Może dlatego Patemkin od razu przejął inicjatywę i zwrócił się do Alana: - Przylecieliśmy pomóc. Uznajemy, że to jest śledztwo marynarki wojennej. Alan uśmiechnął się. - Jestem pod wrażeniem.
Mężczyzna z ochrony ambasady, który nazywał się Pierce czy Pearson i był starszy od każdej z obecnych osób co najmniej o dziesięć lat, powiedział: - Nie ma pan dobrej opinii, jeśli chodzi o współpracę, komandorze. Mink pochylił się do przodu. - Naprawdę powiedział pan George’owi Shreedowi w jego własnym biurze, że jest do niczego? Alan uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Co możecie dla nas zrobić? Mężczyzna z ochrony ambasady coś odburknął, ale Patemkin odpowiedział Alanowi, że jest tu już pani attache, a i oni są przygotowani do tego, żeby z nim zostać, jeśli będzie chciał. - Tutaj? - zapytał zaskoczony Alan. - Oczywiście. - Możemy zaoferować tylko stoły do spania, wojskowe racje żywnościowe i ewentualnie śpiwory, jeśli znajdą się jakieś w Nairobi. Do obrony tej placówki mamy dwudziestu dwóch marines i nikomu nie pozwalam stąd wychodzić ani tu wchodzić. Pasuje wam to? Patemkin i Mink skinęli głowami, ale mężczyzna z ochrony ambasady odpowiedział: - Mnie nie. Alan uśmiechnął się do niego. - Wsadzimy pana do popołudniowego samolotu do Nairobi. Dobra, bierzmy się do roboty.
Kair Triffler chodził po mieszkaniu zastrzelonej kobiety, szukał czegoś, co mogłoby dotyczyć zamachu bombowego. W szafie pełnej kobiecych strojów zobaczył męskie spodnie i półbuty: jasna sprawa, żyła z jakimś facetem, być może z tym, który ją zabił. To by pasowało: zaufana pracowniczka amerykańskiej agencji, egipski kochanek, przeciek informacji. W kuchni, gdzie nikt nigdy nic nie gotował, stała mała lodówka pełna jogurtu i soku pomarańczowego. Triffler wrócił do punktu wyjścia i popatrzył na kobietę. Około czterdziestki, niezbyt szczupła, brak ślubnej obrączki. Poszedł do łazienki: pigułki antykoncepcyjne, ozdobny szklany słoik z pokrywką pełen prezerwatyw. Jasna sprawa: posuwaj mnie, to pomogę ci zorganizować zamach na moich współpracowników. Triffler przeszedł do sypialni. Pod poduszką znalazł
damską torebkę z kluczykami od samochodu. Przejrzał portfel - Alice Dempsey, ta sama twarz, zgadza się; brak legitymacji służbowej AID, więc może ktoś ją zabrał; zdjęcia, w tym dwa kota. Niech to szlag. Ma kota? - Widział pan tu kota? Sierżant stał przy telefonie i pocił się. Miał taką minę, jakby wreszcie dotarło do niego, że chyba przesadził z użyciem przemocy. - On strzelił do mnie pierwszy - powiedział. - Zgadza się. Jestem pańskim świadkiem w tej sprawie, i niech pan o tym nie zapomina. Pytałem, czy widział pan kota. - Kota? - Niech to szlag... - Triffler uchylił drzwi i natychmiast zatrzasnął z powrotem, bo na zewnątrz stał tłum ludzi. - Wezwał pan policję? Sierżant skinął głową. Triffler wrócił do kuchni i poszukał kociej miski, ale jej nie znalazł. Zajrzał w kilka miejsc, gdzie mogłaby stać kuweta z piaskiem. Też nic. Odetchnął z ulgą. Nie chciał, żeby po ulicach Kairu włóczył się jeszcze jeden wygłodniały kot. Usłyszał syrenę policyjną. Podszedł do sierżanta, stanął obok i położył mu dłoń na ramieniu. - Zastrzelił pan już kogoś? Egipcjanin pokręcił głową. - Raz... - Machnął ręką. - Ale nie zabiłem. - Niech pan lepiej usiądzie. - Nie! - Jak pan chce. Ktoś zapukał do drzwi i Triffler natychmiast je otworzył. Do środka weszli kairscy policjanci. Triffler był prawomyślnym obywatelem i uważał, że należy dokładnie przestrzegać wszelkich przepisów, ale znał też swoje obowiązki. Dostał od Dukasa zadanie i wiedział, że nie może tracić z oczu celu. Kiedy do mieszkania wkroczyli gliniarze, wymknął się na zewnątrz. Zszedł po wydeptanych marmurowych schodach i znów przecisnął się między samochodami. Jakoś udało mu się włożyć kluczyk do zamka i otworzyć drzwi od strony kierowcy. Potem sięgnął na tylne siedzenie i pozbierał dokumenty, które tam leżały. Zerknął na nie: prognozy ekonomiczne, trendy w gospodarce, turystyka... Rzucił je z powrotem. Po omacku poszukał na siedzeniu laptopa. Chwycił go dwoma palcami i przyciągnął do siebie.
Przycisnął laptop do ciała i wycofał się spomiędzy samochodów. Stara kobieta obserwowała go ze stanowiska przy swojej klitce. Triffler skinął jej głową, kiedy przechodził obok, i sięgnął do kieszeni po banknot pięćdziesięciopiastrowy. Cywilny wóz policyjny z uszkodzonym amortyzatorem nadal stał przy krawężniku, kierowca prowadził ożywioną rozmowę z umundurowanym gliniarzem. Na widok Trifflera zamilkł i skulił się na siedzeniu. - Zna pan angielski? - zapytał go Triffler. - Angielski. Kierowca nic nie odpowiadał, wyglądał na przerażonego. - Ja znam - wtrącił się mundurowy. - Super! - Triffler wyjął z kieszeni prawo jazdy zabitego mężczyzny. - Jest tu adres? Adres. Ulica, numer domu... Dogadanie się z gliniarzem zajęło mu chwilę, ale w końcu dostał adres. - Niech pan mu powie, żeby mnie tam zawiózł. - Wskazał na siebie, potem w dal. - Tam. Niech mnie tam zawiezie. Chwilę później był już w drodze.
6. Mombasa Alan opowiedział trzem mężczyznom z ambasady, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Zaczął od wybuchu bomby, skończył na nocnym przylocie helikopterami z portu. Potem oni powiedzieli jemu, co wiedzą: w Mombasie się uspokoiło dzięki koncentracji policji i wojska; obowiązuje zakaz poruszania się po mieście, który będzie dziś zawieszony na dwie godziny; szpitale są przepełnione. - Co mówią wasi informatorzy? Patemkin się skrzywił. - Różne rzeczy. Nie dostajemy zadowalających wyjaśnień. Niektóre brzmią jak przygotowane wcześniej raporty: „Wkroczyli żołnierze i musieliśmy się bronić”. Inne są
mniej więcej takie: „Panowaliśmy nad sytuacją ale demonstracja wymknęła się spod kontroli”. Kilka osób powiedziało nam. że była to ingerencja z zewnątrz. - Jak już mówiłem, widziałem faceta z bronią. Nie był tutejszy, miał jaśniejszą skórę. - Arab - stwierdził mężczyzna z ochrony ambasady. - Tego nie wiem. Ochroniarz chrząknął. Patemkin wziął od Minka jakieś dokumenty i rozłożył przed sobą. - W tej chwili nic nie wiadomo na pewno. Rząd kenijski twierdzi, że za wszystkim stała IPK. Pokazują zdjęcia snajpera, którego pan zlikwidował. Uważają, że był członkiem Islamskiej Partii Kenii. Na razie nie udało nam się go zidentyfikować. To samo z facetem, który podobno był na łodzi wykorzystanej do zamachu na wasz okręt. Stracił nogę i jest w śpiączce. Diabli wiedzą, co to za jeden. - Podniósł wzrok na Alana. - A teraz ten bajzel w Kairze. - Moment - wtrąciła się Sandy Cole. - Kenijczycy przyznali się, że mają tego faceta z dau? - Nam tak. Zerknęła na Alana. - A mnie wciskali kit. Musimy go jutro przesłuchać. - Mówią, że jest w śpiączce. - Chcę to sama zobaczyć. Spojrzała na Patemkina. Było między nimi jakieś ciche porozumienie. - Dobra, przycisnę ich - obiecał Patemkin. - Wróćmy na chwilę do ingerencji z zewnątrz - powiedział Alan. - A jeśli tamten facet, którego widziałem, był cudzoziemcem i wasi informatorzy mają rację, że doszło do ingerencji z. zewnątrz? Pomyślał o Harrym, który z uporem twierdził, że to nie muzułmanie. Sandy pokręciła głową. - Wątpię. To nie pasuje do sytuacji tutaj. - Więc ingerencja z zewnątrz byłaby czymś niezwykłym, tak? - Ale w jakim celu? - zapytał Patemkin. - IPK sama daje sobie radę. Są jak wrzód na dupie dla tutejszego rządu. Nie potrzebują pomocy z zewnątrz. Po raz pierwszy odezwał się Mink. - Gdyby chcieli użyć przemocy, mogliby kogoś wezwać, na przykład Jemeńczyków. - Po co? - spytał Alan. - Nie mają własnych mięśniaków?
- Niekoniecznie chodzi o mięśniaków. Mówił pan o facecie z karabinem. To byłoby tutaj niezwykłe. - Cholernie niezwykłe. Więc co? Ściągnęliby z zagranicy inne bojówki islamskie? - Czy IPK to rzeczywiście bojówki? Patemkin zamachał rękami. - Pospekulujmy, dobra? Załóżmy, że ten pański facet z karabinem to cudzoziemiec. I co z tego? To nie zmienia faktów. Mamy wielką demonstrację i powszechnie znaną brutalność kenijskich gliniarzy, co doprowadza do reakcji odwetowej. Chodzi mi o to, że nie ma różnicy, czy pańscy prowokatorzy są miejscowi, czy obcy. - Chyba że są obcy i nie zostali tu zaproszeni - zauważyła Sandy. Patemkin spojrzał na nią. - Jak to? - Nie wiemy tego, prawda? Jeśli byli to cudzoziemcy, niekoniecznie ktoś musiał ich tutaj ściągnąć. Mogli zostać przez kogoś przysłani. - Przez OBL-a? - mruknął Patemkin. Wszyscy wpatrzyli się w środek stołu, jakby widniały tam wyryte litery OBL: Osama bin Laden. Człowiek, który cieszył się takim rozgłosem, że miał własny akronim. Alan przygryzł dolną wargę. - Po co OBL... Urwał, bo przypomniał sobie, że zamach bombowy na ambasadę w Nairobi był dziełem OBL-a. Zauważył, że mężczyzna z ochrony ambasady kiwa głową z ponurą miną. - Zaatakował nas raz, więc mógł znów to zrobić - powiedział Pierce czy też Pearson. Chętnie bym zabił tego skurwiela. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Alan krzyknął, żeby się uciszyli. - Nie ma sensu zgadywać. Potrzebujemy faktów. Zostawmy OBL-a, dopóki nie będziemy wiedzieli więcej. Nie mamy pojęcia, kim był snajper i zamachowcy, i co to była za operacja. Jeśli ktoś skoordynował ją z demonstracją w mieście, to również ją zaplanował i przeprowadził bardzo umiejętnie. Potrzebował do tego wielu ludzi. Sandy zdobyła numer silnika od dau. Poprosiłem kogoś w Bahrajnie, żeby poszedł tym tropem. Mam nadzieję, że dziś się odezwie... - Kogoś nieupoważnionego! - parsknęła Sandy. Patemkin uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Alan mówił dalej.
- Chciałbym, żebyście się dowiedzieli możliwie jak najwięcej o martwym snajperze i facecie, którego mają Kenijczycy. Nurkowie SEAL wyłowili jakieś szczątki. Uważają, że mogły na nich pozostać ślady materiału wybuchowego. Możemy też coś znaleźć na „Harkerze”, jak tylko przylecą tu kryminolodzy. Powinni być dziś wieczorem. Z własnym laboratorium. - Dał gościom do zrozumienia, że gdyby chcieli skorzystać z laboratorium CIA lub FBI i w ten sposób przejąć dochodzenie, to nic z tego. Patemkin znów uniósł brwi, potem wzruszył ramionami, zrozumiał. Alan ciągnął dalej. - Chciałbym teraz porozmawiać o tym, jak ktoś to wszystko zorganizował. Jeśli to była jedna operacja, potrzebowano załogi dau, ludzi do obserwacji portu, naszego okrętu, kenijskiej policji i marynarki wojennej oraz informacji, jak i kiedy zareagują. Musiano też wyszkolić snajperów, których było co najmniej dwóch, i facetów z wyrzutniami rakietowymi, a potem dostarczyć ich na miejsce. Oceniam, że brała w tym udział co najmniej setka ludzi? Patemkin zmarszczył brwi. - Zabili kontradmirała. Czy przez przypadek? - Musieliby tak ustawić zapalnik bomby, żeby eksplodowała, kiedy kontradmirał będzie na „Harkerze” w odpowiedniej części okrętu. Myślę, że to był całkowity przypadek. - A jeśli nie? - zapytała Sandy. Alan utkwił wzrok w czystym bloczku do notatek przed sobą. - Musieliby mieć kogoś na lotniskowcu lub na „Harkerze”, albo w Dowództwie Floty Atlantyckiej, choć nie wydaje się to prawdopodobne, kto wiedział o wizycie admirała. Mogę się dowiedzieć, kiedy została zaplanowana... - Nagle spochmurniał. - O mój Boże! Nie pomyślałem o tym! Jeszcze dziesięć dni temu była planowana wizyta helikopterowca w Mombasie. Ten okręt to mniejsza wersja „Jeffersona”. Ma na pokładzie śmigłowce, samoloty pionowego startu i lądowania oraz duży oddział marines. To on miał być celem ataku, nie „Harker”. Patemkin odchylił się do tyłu, aż zabrzęczały monety w kieszeni jego spodni. - To zmienia postać rzeczy. - Czy ta bomba mogłaby zatopić helikopterowiec? - zapytał Mink. - Jest opancerzony, ale... nie wiem. Dowiem się. Na pewno mogłaby go poważnie uszkodzić. Czy „Yellowjacket” osiadłby na dnie tak jak „Harker”, to już inna sprawa. Ale pomyślcie, co by się stało. Marines znaleźliby się na lądzie podczas demonstracji. Mogliby być celem dla ludzi z bronią. Uszkodzony amerykański okręt wojenny z pewnością nie nadawałby się do użytku w najbliższej przyszłości. Ktoś zadałby mocny cios grupie bojowej lotniskowca.
- Więc może celem wcale nie był wasz kontradmirał. - Albo z powodu jego wizyty na „Harkerze” zmieniono plany. W każdym razie oznacza to, że przynajmniej część operacji była wymierzona w jakiś amerykański cel. - Czyli w okręt Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, tak? - zapytała Sandy. - Ale jeśli celem była marynarka wojenna, to dlaczego dokonano zamachu na biuro AID w Kairze? - Może te ataki nie są ze sobą powiązane - wtrącił się mężczyzna z ochrony ambasady. Patemkin zbył to machnięciem ręki. - Wciąż brakuje pięciu członków załogi „Harkera” - powiedział Alan. - Oraz jednego oficera, ale okazało się, że jest w Nairobi. Jeśli uważamy, że ktoś ujawnił zamachowcom plan wizyty kontradmirała, to musimy porozmawiać z załogą. - Są wśród nich muzułmanie? - spytał Mink. - Są. - Alan miał na myśli Patela, ale uświadomił sobie, że to Hindus. Odetchnął z ulgą, że nie musi się trzymać islamskiego tropu. - Jaka była wasza pierwsza reakcja, kiedy McVeigh wysadził w powietrze Murrah Building w Oklahoma City? Przyszło wam do głowy, że to może być robota faceta, który jest białym chrześcijaninem? - Rozejrzał się. - Założę się, że wszyscy natychmiast pomyśleliście o OBL-u. Pierce czy też Pearson odrzekł: - Wątpię, żeby tutejszą operację przeprowadziła grupa białych facetów, którzy są chrześcijanami. Rozmawiali jeszcze pół godziny. Pod koniec spotkania przeszli do zamachu bombowego w Kairze. Ale były to głównie spekulacje. Spisali długą listę pytań i proponowanych kierunków działania. Patemkin chciał pójść tropem finansowym. Powiedział, że ma dojście do kenijskich banków, ale potrzebuje nazwisk ludzi, którzy mają konta i mogli dostać przelewy drogą elektroniczną. Mink zaproponował, że przyjrzy się rynkom papierów wartościowych, żeby sprawdzić, czy ktoś nie próbował szybko zarobić na chwilowym spadku cen po zamachu bombowym. Wydawało się to naciągane, ale powiedzieli, że może się tym zająć, jeśli chce. Pierce czy też Pearson obiecał przycisnąć paru oficjeli kenijskich, którzy są jego „kontaktami”, co oznaczało, że im płaci. Alan zapisywał żółte kartki; odwracał stronę i zaczynał następną listę. Materiały wybuchowe, deklaracje celne, paszporty i wizy, przemyt broni, telefony komórkowe, odtwarzacz MP3, rozmowy telefoniczne... - Tuż przed wybuchem bomby odwiedziłem sklep jubilera. Byli tam trzej młodzi faceci, którzy sprawiali wrażenie, że czegoś się spodziewają. W przeciwieństwie do właściciela sklepu. - Może coś usłyszeli na ulicy - odrzekł Patemkin. - Mógłby pan z nimi pogadać?
- Dopiero wówczas, kiedy będzie można poruszać się po mieście. - Boże, ale gorąco - odezwała się Sandy Cole. Inni mruknęli potakująco. Do sali zajrzał łącznościowiec. Młody marynarz wszedł na palcach, nie chcąc przeszkadzać. - Pilna wiadomość, panie komandorze - szepnął i położył na stole złożoną kartkę. Alan energicznym ruchem głowy wskazał mu drzwi. Marynarz wyszedł. Była to wiadomość z Bahrajnu, od Harry’ego O’Neilla: Według moich źródeł Islamska Partia Kenii nie jest w to zamieszana. Zresztą sam się przekonaj. Możesz się spotkać z jej przywódcami o drugiej po południu w Intercontinentalu. Pracuję nad tym, co mi przysłałeś. Alan popatrzył na siedzących przy stole. Wszyscy mu się przyglądali. Mieli plamy potu pod pachami białych koszul. Jeden z długopisów Minka przeciekał i na jego piersi widniał granatowy punkt, jak oznaczony cel. Pierce czy też Pearson był purpurowy na twarzy, co mogło stanowić zapowiedź ataku serca. - Zróbmy przerwę na lunch - zaproponował Alan. Czuł się trochę dziwnie, ze zmęczenia kręciło mu się w głowie, ale trzymała go na nogach poranna praca. A teraz czekało go spotkanie z IPK, załatwione na odległość przez człowieka, który nie wiedział, że są oblężeni. Na schodach złapał Sandy Cole. - Niech pani pójdzie do centrum łączności i powie im, że z mojego polecenia ma pani porozmawiać z zespołem NCIS w Londynie lub w Kairze. I że to priorytetowa sprawa. Jest z nimi kobieta. Proszę jej powiedzieć, co jest pani potrzebne z ubrania. -Nie wykazała najmniejszego zainteresowania. - Potem, jak ten facet z ochrony ambasady będzie wracał do terminalu, może pani z nim pójść. Jest tam sklep. Będzie pani musiała pogadać z wartownikiem na posterunku marines. Wyraz jej twarzy się zmienił, ale się nie uśmiechnęła. Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. - Dzięki - mruknęła w końcu i odgarnęła włosy z oczu tą swoją długą, bladą ręką. Alan zszedł po metalowych schodach. Zastanawiał się, czy starczy mu odwagi, żeby spotkać się z przywódcami IPK w środku rewolucji. Nagle zawrócił, wszedł po schodach i zapukał do kwatery przydzielonej Sandy Cole. Długa cisza. W końcu podeszła do drzwi i uchyliła je na piętnaście centymetrów. Popatrzyła na niego, jakby przyniósł jej złą wiadomość. - Na ile można ufać tamtym facetom z Kenijskiej Służby Ochrony Parków Narodowych, o których pani wspominała?
Nadal patrzyła na niego, potem przeniosła ciężar ciała na drugą nogę i uchyliła drzwi następne trzy centymetry. - Szkolił ich Leakey, ten słynny obrońca słoni. Nie pozwoliliby panu żadnego zastrzelić, nawet gdyby płacił pan amerykańskimi dolarami. - Myśli pani, że mogliby mnie przewieźć przez Mombasę do hoteli przy plaży? - Chce się pan trochę zrelaksować? - Zdobyć informacje, jeśli się uda. Zrobiliby to? - Po co? Oparł się o framugę i utkwił wzrok w podłodze. - Co jest im potrzebne? Roześmiała się nieprzyjemnie. - Nowoczesna broń, porządne mundury i dobre samochody. - Dużo pani o nich wie. Na jej wiecznie ponurej twarzy pojawił się wyzywający wyraz. - Pieprzę się z jednym z nich, kiedy nie jestem uwięziona w hangarze. Wystarczy? Otworzyła drzwi trochę szerzej i odchyliła się do tyłu z jedną ręką na klamce. Dotąd była w defensywie, teraz przeszła do ofensywy. Alan pokręcił głową. - To nie moja sprawa. Może się pani z nimi skontaktować? Potrzebuję pojazdu i trzech lub czterech uzbrojonych ludzi. Choć... lepsze byłyby dwa pojazdy. Za dwie godziny. Da się to załatwić? Wzruszyła ramionami. Patrzyła na niego z taką miną, jakby się zastanawiała, co będzie z tego miała. Doszła jednak najwyraźniej do wniosku, że i jej przydadzą się zdobyte informacje. - Zadzwonię - powiedziała. - Przed lunchem? - Nie uwierzyłby pan, jak brak tamponów w czasie okresu może odebrać apetyt na wojskowe racje żywnościowe.
Houston
Czarny mężczyzna i biały mężczyzna ustawili grill i składany stolik na skraju parku na przedmieściu, choć było jeszcze ciemno. Wybrali miejsce między boiskiem baseballowym i linią drzew, za którymi znajdowało się zaśmiecone i zachwaszczone zbocze, dochodzące do ślepej uliczki. Mieli składane krzesła i piwo w chłodziarce. Gdyby świeciło słońce, wyglądaliby jak na pikniku. - Widzisz jej dom? - zapytał biały. - Jasne, że widzę! Jak na dłoni. - Pewnie jeszcze śpi. - Mówili, że wstaje bardzo wcześnie. Odwozi dzieciaki do szkoły i żłobka. Super układ. - Nie pasuje mi, że mamy ją załatwić z dzieciakami w samochodzie. Nie lubię katrupić dzieciaków. - Myślisz, że ja lubię? Ale musimy to zrobić dziś albo jutro. Taka jest umowa. Dziś albo jutro. - Czarny wziął komórkę wyposażoną w radiowe urządzenie nadawczo-odbiorcze. Mick, jesteś tam? - Jestem. Coś się dzieje? - Za wcześnie, kurwa. W domu jeszcze nie pali się światło. - Czarny westchnął i pochylił się na krześle. Patrzył, jak biały sięga do chłodziarki po piwo. - Nie przeginaj z browarem. Może będziemy musieli jeździć cały dzień. Biały wzruszył ramionami. - Ty masz prowadzić. Pierdol się!
Londyn Cram zdobył trzy bilety na samolot o jedenastej. Pakowali papiery do neseserów i zamykali laptopy, gdy Hahn krzyknął przez zaśmieconą teraz poczekalnię dla VIP-ów: - Hej, Dukas! Telefon! Dukas spojrzał na niego przez ramię. - Jestem zajęty! - Dzwoni Dick Triffler! Mówi, że jest w pudle i musisz go wyciągnąć!
Dukas przepchnął się przez salę i chwycił słuchawkę. - Dick? Tu Dukas. - Zapuszkowali mnie, niestety. - Głos dochodził z bardzo daleka. - Gdzie? - W Kairze. Przykro mi, Mike. Narozrabiałem. Triffler w więzieniu?! Koniec świata! - Za co cię wsadzili? - Za ukrywanie dowodów. - Triffler zniżył głos. - Pożyczyłem sobie czyjeś prawo jazdy i kluczyki od samochodu. Były mi potrzebne do śledztwa. Ich właściciele już nie żyli. Dukas się uśmiechnął. - Znalazłeś coś? - Chyba tak. - Hm... Zadzwoń do swojego szefa i poproś, żeby cię wyciągnął za kaucją. - Dzwoniłem. Powiedział, że teraz ty jesteś moim szefem, i jeśli o niego chodzi, to mogę gnić w egipskim pudle, dopóki mi dupa nie odpadnie. Tak się wyraził. Poza tym nie wiem, czy tutaj w ogóle stosuje się kaucję. Chyba byłoby lepiej, gdybyś tu wpadł, pokazał swoją odznakę i pogadał bardzo uprzejmie z kim trzeba, bo wprawdzie kilku gliniarzy z wydziału zabójstw jest wkurzonych, ale reszta uważa, że wyciąłem fajny numer. - Dick, jestem siedem godzin lotu od ciebie. Triffler westchnął. - Dopóki się nie zjawisz, będę próbował ich przekonać, żeby mnie nie pałowali. Dukas zaczął się śmiać. - Jezu, Dick! Ciebie? Symbol prawa i porządku? Triffler przez chwilę milczał. W końcu powiedział: - Starałem się jak mogłem w bardzo trudnej sytuacji. Proszę cię. włóż czystą koszulę, krawat i przyjedź tu. - Dobrze.
7. Houston Dwaj mężczyźni wciąż siedzieli na składanych krzesłach. Z dużego radioodtwarzacza kasetowego obok nich płynęło reggae. Świeciło już słońce. - To syf, człowieku. Robić coś takiego z dzieciakami? - Powiedziałem, że zrobimy to dzisiaj, jak będzie okazja. Chcesz się wycofać? Dobra, spadaj. Potem będziesz się tłumaczył przed klientem. Czarny się roześmiał. Dwie minuty później biały jęknął: - O kurwa! Wychodzi. Czarny wstał z krzesła i spojrzał między drzewami w dół. Przed domem w ślepej uliczce Rose Siciliano pakowała dzieci do 4runnera. - Odjeżdża. - Z dzieciakami. - Tak? To nie moja wina. - Czarny włączył radio w komórce. - Odjeżdża. Słyszałeś? Odjeżdża. - Słyszałem, słyszałem... - odpowiedział słaby męski głos. Dwaj mężczyźni pobiegli truchtem do furgonetki zaparkowanej trzydzieści metrów dalej. Czarny usiadł za kierownicą. - On jest chyba nawalony. Taki miał głos. - Zawsze jest nawalony. - Lepiej, żeby nie spieprzył sprawy. Czarny wrzucił bieg i wyjechał z parku.
Mombasa Przed południem do hangaru przez otwarte drzwi zaczęło zaglądać słońce. W pustej przestrzeni odbijał się echem odgłos młotków. Stanęły ścianki działowe i zaczęło wyglądać na to, że znów może istnieć prywatność. Pierwszy helikopter z marines na pokładzie wylądował o trzynastej czasu lokalnego. Geelin w ciągu kilku minut przydzielił swoim nowym ludziom kwatery, potem zaczął oprowadzać po terenie dwóch młodszych oficerów i grupkę podoficerów. Drugim helikopterem przywieziono worki, które oba plutony natychmiast zaczęły napełniać piaskiem. Godzinę później marines budowali z nich w cieniu hangaru stanowisko moździerzy. Alan spokojniejszy już, choć wciąż śmiertelnie zmęczony - przyglądał się temu z nowego biura jednostki 424: cztery ściany bez sufitu i składane krzesło. - David już jedzie - usłyszał obok siebie. Rozpoznał zapach i głos Sandy Cole. - Facet z KWS. Nie dodała, że to ten, z którym się pieprzy. Alan pamiętał, jakim tonem wypowiedziała wcześniej to słowo. Z rozpaczą? Goryczą? - Domyślam się. - Zmusił się do przesadnej wesołości. - Z Kenijskiej Służby Ochrony Parków Narodowych. - Wesołość była wyczynem. Etapem przed złapaniem drugiego wiatru w żagle. Prawdziwe wyczerpanie miało nadejść dopiero za kilka godzin lub kilka dni. Odwrócił się do niej. - Nie chcę być wścibski, Sandy, ale muszę to wiedzieć: ma pani do niego pełne zaufanie? - Jest wicedyrektorem do spraw leśnictwa! - Patrzyli sobie w oczy. Ona pierwsza mrugnęła. - Odpowiada za wszystkie rezerwaty, nadstawiał za wszystkich głowę w słusznej sprawie i w nagrodę wylądował na bocznym torze. Wystarczy? - Czy... wasza służba bezpieczeństwa wie... o pani i o nim? Nie przybrała swojej charakterystycznej pozy wierzby płaczącej; odchyliła głowę do tyłu i znów utkwiła w nim wzrok. - Myśli pan. że utrzymywałabym bliskie stosunki z cudzoziemcem bez zameldowania o tym? Moja kariera byłaby... bo robię karierę, bez względu na to, co myślą wszyscy faceci! Poruszyła głową, jakby chciała odrzucić do tyłu włosy, ale wisiały wzdłuż jej twarzy, ciężkie od tłuszczu lub potu. - Sprawdzili go. Jest czysty, wystarczy? - Milczała chwilę, a potem wybuchnęła. - Jezu Chryste, to porządny facet!
Alan pokiwał głową. - Dobra, wpuścimy go na nasz teren. Od niego może zależeć życie wielu ludzi. Niech pani mi da coś na piśmie. - Żeby mógł pan chronić swoją skórę? Dobrze, panie komandorze! - Albo lepiej niech pani powie oficerowi waszej służby bezpieczeństwa, żeby przysłał mi e-mail. - Uśmiechnął się. Znów spróbował być wesoły. - I niech pani mnie zawiadomi, jak przyjedzie nasz gość. Był śmiertelnie zmęczony. Dopił kawę i wrzucił papierowy kubek do śmietnika. Potem poszedł do nowo zbudowanej toalety męskiej ze ścianami z płyty pilśniowej, opryskał twarz letnią wodą i wytarł T-shirtem. Bez koszulki przeszedł obok marynarzy machających młotkami. W niewykończonej kwaterze oficerskiej rzucił T-shirt na swoje posłanie. Włożył cywilne ubranie - luźne zielonkawe spodnie, pogniecioną białą koszulę i kamizelkę khaki, które miał na sobie w samolocie. Styl safari. Znalazł Cohena w magazynie technicznym. Cohen patrzył ponuro na odręcznie napisaną listę części zamiennych. Alan zobaczył na górze uwagę: Pilne. - Chyba nie jest aż tak źle, stary - powiedział. - Gorzej być nie może. - Potrzebuję dwóch chętnych do przywiezienia pick-upem z hoteli rzeczy naszych ludzi. Pojadą za mną i gościem z Kenijskiej Służby Ochrony Parków Narodowych. Lepiej, żeby byli czarni. W cywilnych ubraniach. - Alan pomyślał, że czarni cywile będą wyglądali w Mombasie mniej groźnie niż biali żołnierze. - Chyba uda nam się skombinować dwie cywilne koszule, co? Cohen spojrzał na niego z taką miną jakby nadzieja na znalezienie w hangarze dwóch czarnych marynarzy i dwóch koszul przekraczała granice wyobraźni. Podczas gdy jedną trzecią oddziału stanowili Afroamerykanie. - Lepsi byliby marines - mruknął. - Marines mają swoją robotę. Poza tym wiadomo, jak wyglądają i będą chcieli walczyć, jeśli ktoś ich sprowokuje. - A co mają robić nasi w takiej sytuacji? - Daj im dwie sztuki broni krótkiej. Nic więcej. Wiem, wiem, nie mamy zbrojmistrza i nie wzięliśmy ze sobą broni, ale załoga samolotu przyleciała uzbrojona. Pożycz coś od nich, dobra? Cohen skinął głową ale jego mina sugerowała, że los tego pomysłu jest przesądzony; los oddziału jest przesądzony, los świata jest przesądzony - tak już gdzieś zostało zapisane.
Kiedy Sandy znalazła Alana, stal przed hangarem, przyglądając się, jak załoga S-3 niechętnie zabiera dodatkowy ładunek. Pił wodę pochodzącą z okrętu. - David właśnie wjechał przez bramę - powiedziała Sandy i zamknęła swoją komórkę. Alan skinął głową. Zza hangaru wyszedł Geelin. Na spoconych rękach miał piasek. Zasalutował. - Mogę swobodnie mówić, panie komandorze? - Jasne. Geelin zerknął na Sandy. Wzruszyła ramionami i cofnęła się kawałek. Geelin zniżył głos. - Nie podoba mi się, że chce pan opuścić teren bez ochrony. A jeszcze bardziej to, że zamierza się pan spotkać z facetami, którzy wczoraj zabili naszych. Alan uśmiechnął się ponuro. - Przyjąłem do wiadomości pańską opinię, kapitanie. Geelin wyglądał tak, jakby chciał mówić dalej, ale odpowiedź Alana powstrzymała go. Do posterunku marines za plecami Geelina podjechał zakurzony odkryty dżip. Kierowca by ł chudy i bardzo czarny. Z daleka przypominał postać z kreskówki. Geelin wskazał palcem samochód. - Co to jest? - Mój środek transportu. Ktoś zawołał: - Panie sierżancie, prosimy o przysłanie eskorty na posterunek numer 3! Geelin zacisnął szczęki. Rozmawiali o tym już dwa razy i Alan wiedział, co kapitan chce powiedzieć: to szaleństwo, żeby dowódca jechał do gorącej strefy sam z nieznanym cudzoziemcem; powinien mu towarzyszyć pick-up z co najmniej ośmioma marines. Alan podniósł rękę. - Sprawa zamknięta, Jack. Dżip podjechał wolno, teraz z kapralem marines na siedzeniu obok kierowcy. Ominął szerokim łukiem S-3 i stanął przy stanowisku moździerzy. Alan i Sandy poszli w palącym słońcu w tamtym kierunku. Alan słyszał za sobą kroki Geelina. - Komandor Craik? - zapytał czarny mężczyzna i wyciągnął rękę. - David Opono z KWS. - Zmrużył wesoło oczy. - Przyjaciele mówią do mnie po imieniu.
Uśmiechnął się do Sandy. Opono był młodszy o rok lub dwa od Sandy. Alan zerknął na nią. Uśmiechała się. Wyglądała tak, jakby chciała uścisnąć Opono, ale opuściła wyciągniętą rękę. - Mów mi Alan. Znasz oczywiście Sandy Cole. To jest kapitan Geelin z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Opono uścisnął Geelinowi dłoń i uśmiechnął się. Sandy znów uniosła rękę. - Jedziemy, dowódco? W czasie nieobecności Alana w bazie miał dowodzić Geelin, jako starszy stopniem od Cohena. Alan wrzucił do tyłu dżipa torbę z hełmem i okrążył samochód, żeby wsiąść. Opono odwrócił głowę w jego kierunku. Kiedy na twarz Kenijczyka padło słońce, Alan przekonał się, że jest on starszy niż mu się zdawało. - Jaką miałeś drogę? - zapytał, żeby coś powiedzieć. - Jest dużo punktów kontrolnych. Opono uśmiechnął się szeroko, jakby go to bawiło. Najwyraźniej nie cierpiał wojska i policji. - Masz broń? - spytał Alan. - Oczywiście, że nie. Alan zerknął na Sandy, potem znów na Opono. Pomyślał, że Kenijczyk kłamie. - Pojedzie za nami pick-up z moimi ludźmi, żeby mogli zabrać nasze rzeczy z hoteli. Opono uśmiechnął się łagodnie. - Żaden problem. Z powodu tej stereotypowej afrykańskiej odpowiedzi jego uśmiech wypadł teraz trochę drwiąco. - Moi ludzie i ja jesteśmy uzbrojeni. To też żaden problem? Opono spoważniał. - Tutaj pokazywanie broni pogarsza sprawę. - Nie zamierzam się przebijać przez Mombasę, strzelając z trzech pistoletów. Opono spojrzał Alanowi w oczy, potem się uśmiechnął, ale nadal wyglądał na przygnębionego. Kapral marines towarzyszył im w drodze do posterunku trzeciego, gdzie już czekał pickup. Siedząc blisko Opono, Alan poczuł od niego piwo. Na początku podróży Alan był bardzo czujny. Obserwował uważnie każdy nadjeżdżający z przeciwka pojazd i każdą grupę mężczyzn. Szybko się przekonał, że w Mombasie jest spokojnie, być może z powodu obecności wojska i licznych policyjnych punktów
kontrolnych, o których wspomniał Opono. Widać było bardzo niewiele osób, głównie kobiety, zapewne kupujące żywność. Z ulic, którymi jechali, usunięto już ciała i spalone samochody, ale były to główne arterie. Turyści mieszkający w hotelach wzdłuż plaży nie wybrali się dziś do miasta. Alan zauważył masajskich strażników w autokarze jadącym w kierunku lotniska. Pomyślał, że wazungu się boją. Dwaj marynarze z jego jednostki siedzieli wyprostowani w kabinie pick-upa. Mieli ponure miny. Ale zanim dotarli na samą wyspę Mombasa, Alan się odprężył. Zaczął gawędzić z Davidem Opono. - Sandy mówiła, że studiowałeś w Stanach. - Na Uniwersytecie Stanu Michigan. - Podobało ci się tam? - Nie uzyskałem dyplomu. Biali Amerykanie nie traktują Afrykanów poważnie. Na tym rozmowa chwilowo się zakończyła. David i Sandy mieli wspólną cechę: byli trochę zgorzkniali. Alan zaczął opowiadać o swojej rodzinie. Wyglądało na to, że Opono też ma żonę i dzieci. - Podobno służyłeś w jednostce specjalnej KWS. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istniało. - Zabijaliśmy kłusowników. A więc to go gryzie. Alan spojrzał na Opono i znów zobaczył na jego twarzy wyraz smutku. Zabijali kłusowników, a jemu to się nie podobało? Jakby w odpowiedzi na nieme pytanie. Opono dodał: - Ale to nie rozwiązało problemu. Skutek był krótkotrwały; Afryka jest wieczna. Chroniłem zwierzęta, zabijając kłusowników. Teraz chronię drzewa dla zabicia czasu. Alan postanowił nie odzywać się do końca podróży. David Opono nie nadawał się do towarzyskiej pogawędki. Ale zapewne potrafił prowadzić poważne dyskusje - o zasadach, ideałach i ich afrykańskich przeciwieństwach: prywacie i korupcji. Alan nie miał teraz ochoty o tym rozmawiać. Trafili na korek uliczny. Ruch blokowali spoceni mężczyźni, ciągnący wózki załadowane wysoko towarami. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby jeden człowiek mógł tyle uciągnąć. Niedaleko ich dżipa odpoczywał młody mężczyzna, oparty o swój wózek. Miał mięśnie jak Geelin. Spojrzał bez uśmiechu na samochód i Alana. Przedarli się przez tłum i pojechali dalej. Zwolnili przed kolejnym punktem kontrolnym. Za każdym razem było tak samo: na widok dżipa KWS żołnierze i policjanci robili się nieprzyjemni. Amerykańskie dokumenty Alana i parę dolarów skłaniały ich do powściągliwej
uprzejmości. Było jasne, że nie cierpią Opono. Z powodu swoich zasad miał w nich wrogów. Taka jest Afryka. Alan zaczekał, aż pick-up za nimi przejedzie przez punkt kontrolny, i zwrócł się do Opono: - Dlaczego są tacy wściekli? Wiedzą? - O czym? - Że jadę na spotkanie z przywódcami IPK. - Chyba bardziej dlatego, że ja jadę do Nyali. - Dlaczego? - Bo policja w Nyali pozwala za łapówki wycinać drzewa i łowić ryby w parku narodowym. Przyłapałem ich na tym. Mogę cię zapewnić, że nie mam dobrych stosunków z tutejszą policją. Ani z nikim innym, pomyślał Alan. Stąd jego zauroczenie Sandy Cole? Po wyjeździe z miasta droga zrobiła się prosta i gładka. - Dobra droga! - krzyknął Alan przez szum wiatru. - Najlepsza w Kenii! - odkrzyknął David. - Turyści jeżdżą tędy na nadmorskie plaże! Nyali było nie tyle miastem, co skupiskiem nadmorskich hoteli z domkami dla personelu. Alan stwierdził, że wielkie hotele się nie zmieniły. Tyle tylko, że w betonie powstały pajęczyny pęknięć ze starości i pojawił się zapach świadczący o wieku budynków - woń pleśni, detergentów i ludzi. Kiedy wjeżdżali do kurortu, David wskazał wielkie drzewa przy plaży. - To jedne z najwspanialszych namorzynów na wybrzeżu - powiedział takim tonem, jakby mówił o ukochanych dzieciach. - Hotele ich nie wycinają, bo rzucają cień. Po drugiej stronie drogi wyrosło miasteczko tańszych hoteli i barów, żeby odciążyć przepełniony Intercontinental. Większość z nich była zajęta. Na pniu wielkiego namorzyna widniało graffiti. Alan wysiadł przed hotelem i podszedł do pick-upa. Siedzący obok kierowcy mężczyzna, Woodrow - specjalista od naprawy spadochronów - pokręcił głową i z trudem się uśmiechnął. - To była prawdziwa nerwówka, panie komandorze. Wszyscy trzej zgodzili się, że na punktach kontrolnych było nerwowo. Alan upewnił się, czy dwaj marynarze wiedzą, dokąd jechać po rzeczy personelu jednostki. Przypomniał im, że mają wrócić tutaj bez żadnego zbaczania z drogi i postojów. - Nie trzymajcie spluw na widoku - dodał.
Już to wiedzieli. David stał przy dżipie. - Zaczekam w patio. Alan chciał go zaprosić na spotkanie, ale uświadomił sobie, że to głupi pomysł i nie przyjechał na przyjęcie. Kiedy portier prowadził ich przez hol. Alan zobaczył przy wejściu na korytarz czterech młodych mężczyzn. Byli wyraźnie spięci. Przeszukali i zabrali mu pistolet. Sprzeciw nie miałby sensu. Co mógł zrobić? Skinął więc tylko głową i uśmiechnął się lekko. Jeden z nich otworzył drzwi pokoju i w puścił go do środka Alan zastał w sali czterech mężczyzn. Siedzieli po turecku na podłodze wokół niskiego stolika i pili kawę. Rozpoznał w jednym z nich - niskim, szczupłym mężczyźnie w zachodnim garniturze i czapce utkanej z jedwabiu - właściciela sklepu ze srebrem. Pomyślał, że jubiler wygląda na zdruzgotanego. Dwaj inni byli duchownymi w turbanach i długich szatach, spod których wystawały zwykłe półbuty. Starszy z nich był otyły, drugi miał skupiony wyraz twarzy - skoncentrowany, ale nie fanatyczny. Najmłodszy mógł być w wieku tamtych chłopców na korytarzu. Na widok Alana zerwał się z miejsca. - Komandor Craik? - Alan wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie. - Jestem Ali Rahman. Służę szejkowi Khalidowi. Będę tłumaczył. - Wskazał trzech siedzących mężczyzn, którzy przyglądali się Alanowi z zainteresowaniem. Najpierw przedstawił otyłego. - To szejk Labala. Bardzo znany. - Szejk Labala był w Kenii wielką osobistością, jednym z czołowych opozycjonistów. - To szejk Khalid, przywódca naszego ruchu młodzieżowego. Młodzież jest dla nas bardzo ważną komandorze. - Oczywiście, młodzież to żołnierze. - A to pan Mohamed Nadek, czołowy tutejszy biznesmen. Nadek skinął lekko głową - Znam pana komandora. Widzę, że przeżył pan wczorajsze rozruchy. Znalazł pan przyjaciela? - Tak. Niestety zginął od kuli snajpera. Alan ostrożnie usiadł. Wybrał miejsce na wprost Nadeka, jak najdalej od Labali. To był naturalny odruch; doświadczył gościnności Nadeka a Labala kiepsko maskował wrogość. Khalid, przywódca młodzieży, zachowywał się neutralnie. Alan pomyślał, że musi go przeciągnąć na swoją stronę. - Straciłem jednego z synów - powiedział Nadek takim tonem, jakby ta smutna wiadomość nie dotyczyła go osobiście. Alan przypomniał sobie chłopca leżącego na ulicy. Inni mężczyźni wokół stołu mamrotali powitania. Jubiler uniósł lekko rękę i wszyscy
zamilkli. - Nasze straty były dużo większe, komandorze. Zginęło co najmniej siedemdziesiąt osób. Dwieście trafiło do szpitali. Kobiety. Dzieci. Zginęła również narzeczona mojego syna. Alan zobaczył na twarzach mężczyzn ledwo hamowany gniew, nawet wściekłość. Labala poruszał szczęką i zgrzytał zębami, kiedy słuchał słów szejka Khalida, których Rahman nie tłumaczył. Alan znał Mombasę na tyle dobrze, że wiedział, o czym myślą jak przeżywają wczorajsze wydarzenia. Ich społeczność poniosła duże straty i stała w obliczu represji, które mogły spowodować następne ofiary. A wszystko to zagrażało turystyce, ich interesom. - Przykro mi z powodu waszych strat - powiedział. - Bomba na okręcie „Harker” zabiła dwunastu marynarzy i kontradmirała. - Urwał. - I jedną kobietę. - Pomyślał o nabożeństwie, które miało się odbyć w hangarze. - Straciłem bliskiego przyjaciela. Kelner przyniósł dla Alana amerykańską kawę. Przywódcy IPK pili z dzbanka arabską. Żaden nie poczęstował nią Alana. Być może chcieli mu okazać lekceważenie. Albo uważali, że będzie wolał swoją. Alan osłodził kawę; ziarenka cukru wysypały się z chrzęstem z papierowej torebki. W patio jakaś kobieta skoczyła do basenu. Jej sylwetka była ledwo widoczna przez zaciągnięte zasłony. Alan zamieszał kawę. Łyżeczka zadźwięczała o porcelanową filiżankę. Rzadko czuł się taki skrępowany. Ale się nie odzywał. Nie chciał przerywać milczenia bo nie miał nic do powiedzenia. Czekał, aż jego gospodarze zaczną mówić. Wypił łyk kawy. Filiżanka drżała lekko w jego palcach. Wypił drugi łyk, ostrożnie odstawił filiżankę na spodeczek i spojrzał w oczy każdemu z trzech przywódców IPK. Kiedy patrzył na szejka Labalę, on przeniósł wzrok na tłumacza i zaczął mówić po arabsku. Mówił przez kilka minut. Alan chciał nawiązać z Labalą kontakt wzrokowy, ale ten nie patrzył w jego stronę. Alan zerkał od czasu do czasu na pozostałych, żeby przekonać się, jak reagują na słowa swego przyjaciela. Szejk Khalid słuchał obojętnie, choć Alan zauważył, że dwa razy rozszerzyły mu się źrenice. Nadek wyraźnie czuł się nieswojo. Kiedy Labala skończył, głos zabrał młody tłumacz. Mówił z coraz większą pasją. - Szejk Labala chce porozmawiać o niesprawiedliwości w Kenii. Pyta, dlaczego rząd Stanów Zjednoczonych daje pieniądze i broń ludziom, którzy represjonują muzułmanów w Kenii i wszędzie na świecie. Przypomina, że w latach osiemdziesiątych aktywnie pomagał Amerykanom werbować młodych mężczyzn do walki w Afganistanie, a mimo to, kiedy później zaczął się wypowiadać przeciwko niesprawiedliwości, Amerykanie aresztowali go i wydalili do Niemiec. Mówi, że rząd kenijski źle traktuje muzułmanów, a wczoraj żołnierze otworzyli ogień do naszych protestujących współwyznawców.
Alan skinął głową. Odezwał się szejk Khalid. Mówił krótko i przez cały czas patrzył na Alana. Tłumacz czekał, aż skończy. Kiedy Khalid uśmiechnął się lekko i zamilkł, Rahman przetłumaczył: - Szejk Khalid cieszy się, że mógł pana poznać. Jest zadowolony, że pański przyjaciel zorganizował to spotkanie. Pragnie pana zapewnić, że nikt z obecnych tutaj nie przyłożyłby ręki do bezpośredniego ataku na Amerykanów. Alan znów skinął głową. Nadek pochylił się do przodu i wyrzucił przed siebie prawą rękę. - Są nam potrzebni turyści z Zachodu. Bez nich będziemy głodowali. Tutaj nikt przy zdrowych zmysłach nie poparłby planu bezpośredniego ataku na Amerykanów. Żaden z nas nie pozwoliłby nawet na dyskusję o tym. - Spojrzał na szejka Labalę. - Nie jesteśmy przyjaciółmi tutejszego reżimu, to prawda. I oburza nas sposób, w jaki Amerykanie traktują islam na świecie. Ale nikt z nas nie pozwoliłby zaatakować Amerykanów w naszym mieście. Alan zwrócił uwagę na to, jacy są ostrożni. „Bezpośredni atak”. „Nasze miasto”. „Wrogowie reżimu”. Skinął ze zrozumieniem głową. - A więc powiedzmy sobie jasno: ani wy, ani wasi ludzie nie jesteście odpowiedzialni za atak na „Harkera”? - Oczywiście, że nie - odrzekł Nadek. Tłumacz przetłumaczył. Dwaj pozostali mężczyźni pokręcili głowami. Ich długie brody poruszały się wolno tam i z powrotem, jakby zamiatały stolik. Alan usiadł prosto i odwrócił się twarzą do Labali. - Nie mogę potwierdzić, że Ameryka popełniła w przeszłości błąd. -Wyobraził sobie reakcję ambasady w Nairobi, gdyby spróbował to zrobić. - I nie mogę komentować polityki kenijskiego rządu. Widziałem na własne oczy korupcję w siłach zbrojnych i działania przeciwko muzułmanom. Ale chcę być neutralny, nie opowiadać się po niczyjej stronie. Popatrzył kolejno na każdego z nich, skinął ręką do tłumacza, żeby przetłumaczył jego słowa. Khalid sprawiał wrażenie zainteresowanego. Labala miał drwiącą minę. Nadek jakby się wahał. - Proszę mnie zrozumieć - ciągnął Alan. - To nie jest forum polityczne. Nie przyjechałem tutaj dyskutować o wydarzeniach poprzedzających wczorajszy dzień. - Przyłapał się na tym, że mówi do Khalida. - Wczoraj widziałem, jak ktoś otworzył ogień do GSU. Był wysoko na murze Fortu Jesus. Ostrzeliwał ich ciężarówki. - Alan sięgnął do kieszeni i rzucił na stół łuskę. - To z jego karabinu. Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym, zapytajcie waszych ludzi. Nie
tylko ja go widziałem. Nie był tutejszy; mógł być Arabem lub nawet Amerykaninem. Nikogo nie oskarżam, rozumiecie? Mówię tylko, co widziałem. On pierwszy strzelił, więc GSU odpowiedziała ogniem. Trzej mężczyźni spierali się między sobą. Tłumacz dodał coś od siebie, wskazując Alana. Nadek najwyraźniej go zganił, i tłumacz poczerwieniał. Naskoczyli na niego wszyscy trzej. Alan za słabo znał suahili, żeby zrozumieć, co mówią, ale domyślił się, o co chodzi - tłumacz, lub jakiś jego znajomy, również widział strzelca w Forcie Jesus. Alan zastanawiał się, czy wszystkie jego słowa zostały dokładnie przetłumaczone. Wszedł na palcach kelner i przywołał gestem Alana. - Telefon do pana. - Wskazał aparat na zewnątrz przy basenie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Czterej członkowie IPK zmiażdżyli go wzrokiem. - Telefon - wytłumaczył kelner w suahili. - Podobno bardzo ważna sprawa. Tylko Geelin, Cohen i Sandy Cole wiedzieli, dokąd pojechał Alan. - Muszę na chwilę przeprosić - powiedział Alan i wstał. - Panowie wybaczą, ale mam obowiązki... Jubiler skinął głową. Po chwili również dwaj szejkowie, kiedy Rahman przetłumaczył jego słowa. Alan poszedł za kelnerem. Musiał wyjść na korytarz i skręcić za róg. Gdy znalazł się na zewnątrz, miał okno sali po lewej stronie. Na białym stoliku stał czerwony aparat. Na prawo od Alana nad basenem leżały dwie blondynki w stroju topless, David Opono siedział wyprostowany na krawędzi fotela wypoczynkowego. Dalej ciągnęła się plaża. Na morzu kołysała się łagodnie motorówka. Alan sięgnął po słuchawkę telefonu. - Padnij! To był Opono. Alan znał ten ton - ostre brzmienie zrodzone w walce, gdy strach mieszał się z adrenaliną - i runął na niebieską podłogę patio. Coś gorącego drasnęło go w ucho i szyba obok niego się rozprysła. Rozległy się strzały. Blondynki krzyknęły. Ktoś otworzył ogień z karabinu samopowtarzalnego. Strzelano do niego. Alan znalazł się za kamienną donicą z kwiatami. Pocisk odłupał nad jego głową kawałek betonu wielkości pięści i długo rykoszetował po patio. Opono kucnął z glockiem 17 w obu dłoniach. Skłamał, że nie ma broni. Zaczął strzelać w kierunku morza.
Alan sięgnął za plecy po swojego H&K i przypomniał sobie, że zabrali go ochroniarze przywódców IPK. Silniki motorówki z rykiem nabierały obrotów. Odpływała. Opono strzelał do niej, dopóki nie opróżnił magazynka. Wyprostował się i podbiegł do Alana. Kiedy zobaczył, że Alan żyje, wybuchnął śmiechem. - Równie dobrze mogłem w nich rzucić tym cholernym pistoletem. Blondynki wciąż wrzeszczały. Męski głos wzywał głośno lekarza. Wokół biegali kelnerzy. - To kelner - powiedział Alan i usiadł prosto. - Znajdź tamtego pieprzonego kelnera. To była pułapka! Ale Opono pobiegł udzielić pierwszej pomocy krzyczącemu mężczyźnie, który dostał w prawe kolano. Wyglądało na to, że tylko on ucierpiał. Półnagie blondynki stały przy basenie i tuliły się do siebie. Alan zastanawiał się, jak wielką obrazą dla mężczyzn w sali są ich odsłonięte piersi. Dopóki z nimi siedział, byli odwróceni plecami do okna. Wrócił do środka. Czterej członkowie IPK usuwali szkło z dywanu i swoich ubrań. Nadek pomagał szejkowi Labali czyścić jego szatę. Wszyscy spojrzeli na Alana. Wskazał roztrzaskane okno z widokiem na plażę. - Mówicie, że wasi ludzie nie mieli nic wspólnego z atakiem na „Harkera”. Ale ktoś wykorzystał protest do wywołania krwawych rozruchów. Ktoś zawiadomił tamtego strzelca, że mamy tu dzisiaj spotkanie. - Alan wykonał ręką gest w kierunku patio. - Gdybym tam zginął, żadna siła na ziemi nie przekonałaby mojego rządu, że jesteście niewinni. Szczerze mówiąc, zaczynam mieć wątpliwości. Roztrzęsiony Rahman przetłumaczył. Trzej starsi mężczyźni popatrzyli na siebie. Nadek otworzył usta i zamknął je z powrotem. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Ktoś chce wojny. Alan dotknął ucha. Wciąż go piekło. Zobaczył, że ma na palcach krew. Kapała na jego kamizelkę i dywan. Okaleczona ręka, teraz okaleczone ucho - człowiek znikający po kawałku. Znalazł toaletę, urwał z rolki kawałek papieru i przyłożył do ucha, tamując krwawienie. Kiedy wrócił, Labala wskazał na niego i powiedział coś gniewnie po arabsku. Młody tłumacz utkwił wzrok w podłodze, gdy powtarzał jego słowa po angielsku. Sprawiał wrażenie, jakby nie chciał tego przekazywać i próbował ukryć drżenie rąk. - Szejk mówi, że do wojny potrzeba dwóch stron. Mówi, że gnębi się muzułmanów, i dlatego młodzi ludzie chcą umierać za islam. - Niech pan mu powie... - Alan podszedł do szejka i stanął przed nim. Krew z ucha zaczęła kapać na podłogę, więc znów przyłożył papier toaletowy do rany. - To jest sprawa
polityków, nie nasza. Nie mogę zmienić polityki Stanów Zjednoczonych i wcale nie jestem pewien, czy chciałbym to zrobić. Teraz potrzeba tu spokoju, żeby wszyscy nie zaczęli do siebie strzelać, żeby kenijskie wybrzeże nie zamieniło się w drugą Somalię. Macie wśród siebie prowokatora. Człowieka, który chce tej wojny. Musicie go znaleźć i powstrzymać, zanim będą następne ofiary. Szejk Labala powiedział coś gniewnie do szejka Khalida. Nadek podniósł rękę i przerwał im. - Znajdziemy go - zapewnił. - Niech pan już idzie. - Moi ludzie i ja musimy się poruszać po mieście - powiedział Alan. - Chcę mieć wasze słowo, że będziemy bezpieczni, że nic nam nie będzie groziło ze strony waszych ludzi. Możecie mi to zagwarantować? - Dobrze - odrzekł szejk Khalid. - Niech pan mi da dwie godziny. Alan skinął głową. - Postaram się przekazać mojemu rządowi wasz punkt widzenia. - Spojrzał na papier toaletowy i przycisnął go mocniej do ucha. - Ktoś nas tu umówił. Ktoś przekupił kelnera, żeby wystawił telefon na zewnątrz, gdzie będzie łatwiej mnie trafić. Ktoś z IPK. Wy trzej wiedzieliście, gdzie i kiedy mamy się spotkać. Jubiler stał oparty o ścianę. Podniósł wzrok na Alana. - Czterej. - Spojrzał na tłumacza. - Czterej - poprawił się Alan, patrząc na tłumacza. Zaczekał, aż Rahman przetłumaczy. Tamci też na niego patrzyli. - Dowiemy się, jak to było - zapewnił Nadek. - Pan i pańscy ludzie jesteście bezpieczni w Mombasie. Opono stwierdził, że Alana zranił odprysk betonu, nie pocisk. Wydawał się bardziej ubawiony niż zaniepokojony, kiedy opatrywał mu ucho. - Mocno krwawi - powiedział. - Chcesz, żebym obandażował ci głowę, jak na filmach? - Chcę, żebyś powstrzymał krwawienie. - Samo ustanie. - Opono poklepał Alana po ramieniu. - Przeżyjesz, nic ci nie będzie. - Dzięki - odrzekł Alan i skrzywił się w duchu. Mógłby być trochę bardziej wdzięczny temu człowiekowi. Przecież uratował mu życie. Dostał dreszczy i położył się na tylnym siedzeniu dżipa. Odjechali sprzed hotelu w momencie, gdy zjawiła się policja. Teraz na pewno roiło się tam od gliniarzy. - Był akurat przypływ. Dlatego łódź mogła zbliżyć się do plaży. Dobrze zaplanowane. Opono przyjrzał mu się uważnie. - Odpłynęła na północ.
Alan zerknął w lusterko wsteczne. Pick-up stał za nimi. Dwaj marynarze mieli zaniepokojone twarze. Widzieli krew na jego kamizelce. - Co jest na północy? Opono wzruszył ramionami. - Sandy mówiła, że opowiadałeś jej o kłusownikach na północy. - Tak się poznaliśmy. Poszedłem z tym do ambasady, bo wiedziałem, że nikt w kenijskim rządzie nie zechce mnie wysłuchać. Tak, na północy są kłusownicy. Alanowi pękała głowa. Mimo to poprosił: - Opowiedz mi o nich.
Houston Rose z wprawą prowadziła samochód, zerkając na dzieci i psa, który podróżował z tyłu. Siedmioletni Mike siedział z przodu obok niej, dwuletni Bobby w foteliku dziecięcym za nim. - Dobrze się zapiąłeś? - zapytała Mike’a. Wpatrywał się w prawe lusterko wsteczne. - Jestem zajęty. Przechyliła się w bok i sprawdziła jego pas. nie odrywając wzroku od drogi. Kiedy znów się wyprostowała, powiedziała: - Odpowiadaj, kiedy cię o coś pytam. Michael, bo się pogniewamy. Skulił się. - Dobrze, mamo. Sprawdzałem, czy nikt nas nie śledzi. Roześmiała się. - Wrodziłeś się w ojca. - Nosisz spluwę! - odparł. Żelazna logika siedmiolatka: skoro mama nosi broń. to znaczy, że trzeba obserwować, czy nikt ich nie śledzi. - Tylko po to, żeby wujek Mike był zadowolony. Obiecałam mu to. W poniedziałek rewolwer wróci do szuflady. - Jeszcze nie ma poniedziałku. - Dlatego go noszę. Miała rewolwer w torebce na brzuchu i wyglądali przez to tak. jakby była w ciąży.
- A ja dlatego sprawdzam, czy nikt nas nie śledzi. Mike znów utkwił wzrok w bocznym lusterku. Jechali przez senne przedmieście w kierunku żłobka, potem Rose musiała zawrócić, żeby odwieźć Mike’a do szkoły, a następnie pojechać do ośrodka kosmicznego. Zajmowało to mnóstwo czasu, ale miało tak być tylko przez tydzień, dopóki w placówce opiekuńczej przy ośrodku kosmicznym nie znajdzie się miejsce dla jej dzieci, żeby nie musiała spędzać codziennie dwóch godzin w samochodzie. - Mamo. - Tak? - Ktoś nas śledzi. - Mike’y... - westchnęła. Rola żony człowieka, który żyje w świecie szpiegów, bywała czasami męcząca, zwłaszcza kiedy jej dziecko zaczynało fantazjować. - Kto nas śledzi? Wiedziała, że łatwiej jest podjąć tę grę, niż się z nim kłócić. - Ciemnozielona furgonetka z teksaską rejestracją. Rose zerknęła w wewnętrzne lusterko wsteczne. Rzeczywiście jechała za nimi ciemnozielona furgonetka. - Widzisz ją? - Widzę. - Widziałem ją już wczoraj. - Mike’y! - Naprawdę! Jak zabierałaś mnie ze szkoły. Trochę ją zirytował, ale nie chciała psuć miłego nastroju. Obiecała, że upiecze ciasteczką kiedy wrócą razem do domu, choć tego nie cierpiała. Supermama. Zapowiadał się spokojny, przyjemny dzień, a teraz jej dziecko chciało, żeby uwierzyła że coś im grozi. Mimo to poprawiła się na siedzeniu i poczuła na brzuchu broń. Dotknęła jej podświadomie i sprawdziła po omacku, czy ładowniki też są na swoim miejscu. - Mamo? Postanowiła być cierpliwa. - Tak. Mike? - Za nami są dwa samochody. Jeden za drugim. Zetknęła w lusterko i zobaczyła drugi pojazd. Przekroczył lekko środkową linię na jezdni, potem schował się z powrotem za zieloną furgonetkę. Trzymał się tuż za nią, bliżej niż się normalnie jeździ. Jeśli chciał ją wyprzedzić, mógł to łatwo zrobić, bo z przeciwka nikt nie nadjeżdżał. Przed nimi był szeroki łuk w prawo, a dalej długa prosta droga. Zdążyłby wyprzedzić przed zakrętem.
Przy pomniało jej się szkolenie antyterrorystyczne sprzed pięciu lat, kaseta wideo, ukazująca atak z roweru, skutera i samochodu. Był również atak dwóch samochodów na jedno auto. Jeden pojazd trzymał się tuż za ofiarą, drugi spychał ją z drogi. Rose bez namysłu przyspieszyła. - Sprawdź, czy masz dobrze zapięty pas - powiedziała do Mike’ya. - Już sprawdziłaś! - Mike, co ci przed chwilą mówiłam? - Dobrze, mamo - mruknął i sprawdził zapięcie pasa. Rose sięgnęła do tyłu. Pies polizał jej rękę. Sprawdziła, czy Bobby jest mocno przypięty. Chłopczyk głaskał psa. Nazywał go Bloofer, przekręcając jego prawdziwe imię - Blue. Rose weszła w zakręt, trzymając kierownicę jedną ręką. Czuła, że opony za moment zaczną piszczeć. Zdjęła nogę z pedału gazu i samochód zwolnił. Od połowy łuku znów zwiększyła szybkość. Samochody za nią zrobiły to samo. - Mamo... - Nie teraz. Wyjechała na długą prostą. Wciąż przyspieszała. Wskazówka prędkościomierza przekroczyła liczbę 110. Duży 4runner dobrze trzymał się drogi. Furgonetka urosła nagle w lusterku. Szybko zmniejszała dystans. Rose przypomniała sobie jednodniowe szkolenie z jazdy obronnej na kursie antyterrorystycznym. Przez głowę przelatywały jej różne myśli: dzieci w samochodzie, waga samochodu, wysokość zderzaka furgonetki z tyłu... Drugi pojazd wyskoczył nagle na lewą połowę jezdni i zaczął się zbliżać. Rose zobaczyła, że to czarny pick-up. Furgonetka była dziesięć metrów za nią. - Trzymaj się - powiedziała. Oba pojazdy doganiały ją, jadąc z taką samą szybkością. Furgonetka już niemal dotykała tylnego zderzaka 4runnera, pick-up jechał równo z nią. Nagle wysunął się naprzód, żeby zająć pozycję obok Rose. Najpierw zobaczyła kątem oka jego maskę, potem kierowcę. Chudy, zarośnięty facet w czapce baseballowej szczerzył do niej zęby. Miał uśmiech psychola. Zrobiła to raz w obecności instruktora. W ostatniej chwili zmusił ją do tego. Teraz miała to zrobić samodzielnie z dziećmi w samochodzie. Przy szybkości ponad stu dziesięciu kilometrów na godzinę.
I z psem, który nie był piw pięty pasem bezpieczeństwa. Gdyby się rozbiła, wystrzeliłby z tylnego siedzenia jak pocisk. - Trzymaj się! Wcisnęła gaz do podłogi i odskoczyła do przodu. Dostrzegła kątem oka, że pick-up przyspiesza. Kiedy ją dogonił, wbiła stopę w pedał hamulca. Opony 4runnera zapiszczały i poczuła szarpnięcie w kierunku kierownicy. Mike’yowi opadła głowa. Pies uderzył w oparcie jej fotela, Bobby krzyknął. Potem rozległ się huk furgonetka walnęła w ich tylny zderzak. Właśnie w takim momencie instruktor na nią krzyknął. Skręciła kierownicę do oporu w lewo. Jej przedni lewy błotnik trafił w tylny prawy róg pick-upa, który ją wyprzedzał. Manewr wykonała z taką precyzją, jakiej wymagał. Pick-up był duży, ale 4runner nie ustępował mu masą. Poza tym pick-up nie miał z tyłu obciążenia. Uderzenie obróciło go o trzysta sześćdziesiąt stopni. Mike’y wyglądał przez przednią szybę. Krzyknął, kiedy zobaczył, co się dzieje. Furgonetka z tyłu spóźniła się, ale jeszcze próbowała popchnąć ich naprzód. Uderzyła w tylny lewy róg 4runnera i tylko pomogła Rose dokończyć to, co już zaczęła robić, zaciągając gwałtownie hamulec ręczny i ponownie z całej siły naciskając nożny. 4runner obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i niemal zatrzymał. Furgonetka przemknęła obok. Mikey znów krzyknął. Rozległ się następny huk, gdy furgonetka staranowała obracającego się pick-upa. Rose zakończyła manewr. Zredukowała bieg i wcisnęła gaz. Kontrolowała ruch samochodu, pamiętając słowa instruktora („Jeszcze nie, jeszcze nie... Niech się obraca... Teraz!”). Skierowała się w przeciwną stronę i zaczęła się oddalać. Samochód zarzucał, dzieci krzyczały. W duchu błagała silnik, żeby nie zawiódł. Pojechali z powrotem. 4runner ściągał raz w lewo, raz w prawo. Rose wiedziała, że przy uderzeniu w pick-upa rozerwana została przednia lewa opona. Koło toczyło się z dźwiękiem piły mechanicznej, kawałki gumy ocierały się o wnękę błotnika. Rose starała się utrzymać na asfalcie, ale nagły skręt samochodu w prawo wyrwał jej kierownicę z rąk. Wzdłuż drogi rosły gęsto małe drzewa. Modliła się, żeby w żadne nie uderzyli, żeby nie odpaliły poduszki powietrzne i nie uwięziły ich w samochodzie, bo byliby wtedy łatwym celem dla ludzi w furgonetce. 4runner zjechał do płytkiego rowu. potem się wyprostował i w końcu zatrzymał jak statek na mieliźnie. - Wysiadamy! - krzyknęła. - Wyskakuj, Mike’y! Szybko! - Ale mamo... - Rozpłakał się. - Wysiadaj!
Obeszła od przodu samochód. Ze strachu miała miękkie kolana. Była w szoku. Musiała mocno szarpnąć drzwi pasażera i odpiąć Mike’yowi pas bezpieczeństwa. Chwyciła go za ramiona. - Musisz się zaopiekować Bobbym! Poradzisz sobie? Spojrzał jej w oczy. Ciekło mu z nosa, miał czerwone, mokre policzki. Ale był zdyscyplinowanym dzieckiem. Skinął głową. - Tak, mamo. - Wyjmij Bobby’ego z fotelika i zabierz do lasu. kochanie. Zostań tam, dopóki po ciebie nie przyjdę. Słyszysz? W jednej ręce trzymała rewolwer, drugą sięgała po ładowniki. Chłopiec odpinał uprząż braciszka, ale patrzył na podłogę samochodu. - Mamo... Bloofer... Już widziała, co się stało z psem. Jedną łapę miał złamaną jak patyk, leżał na grzbiecie wygięty z bólu, z pyska ciekła mu krew. - Zajmij się bratem. Szybko! Rose spojrzała wzdłuż drogi. Pick-up stał w poprzek jezdni. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i z kabiny wydobył się kierowca. Był bez czapki. Złapał się obiema rękami za głowę i usiadł na asfalcie. Rose rzuciła się na ziemię obok swego samochodu i przywarła barkiem do tylnego prawego koła. Lubiła leżącą pozycję strzelecką. Rozchyliła chwasty na poboczu i popatrzyła w górę. Róg zderzaka samochodu zasłaniał ją i chronił jej głowę. Furgonetka wracała wolno. Zatrzymała się przy kierowcy pick-upa, który nadal siedział na jezdni. Stała tam tylko parę sekund, ale Rose wydawało się, że trwa to bardzo długo. Wyobrażała sobie ich rozmowę. Kierowca pick-upa najwyraźniej nie zamierzał wstać z asfaltu. Furgonetka ruszyła w jej kierunku. Rose czekała. Chciała, żeby dystans zmalał do odległości między dwoma słupami telefonicznymi, zanim odda pierwszy strzał. Furgonetka zbliżała się wolno. Od uderzenia w 4runnera miała wgnieciony przód. Dwie duże szyby powyżej uszkodzonego miejsca wyglądały jak oczy owada. Rose wybrała je jako cel. Furgonetka jechała najwyżej trzydzieści kilometrów na godzinę. Ludzie w środku nie wiedzieli, gdzie jest Rose i co się z nią dzieje. Dopóki nie nacisnęła spustu.
Wystrzeliła wszystkie sześć pocisków, cztery w szybę kierowcy, dwa w pasażera. Pierwszy pocisk trafił w górny zewnętrzny róg szyby. Kiepski strzał, ale zwrócił uwagę kierowcy. Furgonetka skręciła. Drugi pocisk trafił niżej bliżej środka. Roztrzaskał całą górną ćwiartkę szyby. Wtedy furgonetka przyspieszyła. Następne pociski trafiały w nią z coraz mniejszej odległości. Ostatni przebił prawą szybę, gdy furgonetka uderzyła w 4runnera. Rozległ się przeraźliwy pisk i zgrzyt metalu, duży SUV zakołysał się i Rose poczuła nacisk opony na prawe ramię. Zabije mnie własny samochód -pomyślała. Ale 4runner znieruchomiał, nie przygniótł jej. Dotarł do niej zapach gorącego metalu i oleju, otoczyła ją chmura pyłu, potem na drodze rozległ się następny pisk i zgrzyt. Rose wyciągnęła komórkę. Nie mogła tutaj zadzwonić pod 911 i nie znała telefonu policji stanowej. Wybrała numer oficera dyżurnego w ośrodku kosmicznym. Powiedziała jak się nazywa, gdzie jest i że ktoś próbuje ją zabić. - Przyślijcie policję! - krzyknęła. - Horton Road na wschód od Oak Grove! Szybko! Przywarła do maski 4runnera z rewolwerem w obu dłoniach i spojrzała wzdłuż lufy na furgonetkę, która leżała na boku trzydzieści metrów dalej. Koła przewróconego samochodu jeszcze się obracały. Zerknęła na ładownik w swojej lewej ręce. Był pusty. Kiedy zdążyła ponownie załadować bębenek? Nacisnęła spust. Pocisk trafił w furgonetkę i w środku ktoś głośno zaklął. Spojrzała w lewo. Kierowca pick-upa leżał na boku i wymiotował na asfalt. W furgonetce na słupkach okiennych od strony kierowcy ukazały się dwie ciemne dłonie. - Wyjdź z rękami na głowie! Inaczej zginiesz! - Jestem ranny! - Będziesz jeszcze bardziej ranny, jeśli spróbujesz jakiejś sztuczki, skurwysynu! Pokaż mi się! Z rękami na głowie! Z kabiny furgonetki wynurzyła się wolno ciemna, zakrwawiona twarz. Mężczyzna trzymał jedną rękę za głową. Kiedy wyłonił się z okna i zobaczył, co jest na zewnątrz, wyciągnął z samochodu drugą rękę. Miał w niej wielki pistolet samopowtarzalny magnum 40 lub nawet desert eagle 50. Rose strzeliła mu w twarz. W oddali rozległo się wycie syreny policyjnej. Z tyłu zaskowyczał pies.
Mombasa Drzwi hangaru zostawili częściowo otwarte, żeby do środka wpadało słońce i rozjaśniało mrok. Wewnątrz znów stał S-3, który wrócił z Nairobi ze śpiworami, czterdziestoma kompletami bokserek i T-shirtów, skrzynkami świeżych owoców, coca-coli i chleba oraz dwiema skrzynkami piwa do wypicia po nabożeństwie. Wejścia do hangaru strzegli czterej marines, ale taktownie stali na zewnątrz, gdyż msza żałobna była prywatną sprawą jednostki 424. Dwadzieścia składanych krzeseł i drewniany stół, który zastępował jednocześnie ołtarz i trumnę, wydawały się miniaturowe w rogu wielkiego pomieszczenia. Stół był przykryty czarnym brezentem sięgającym do podłogi. Z przodu wisiała amerykańska flaga dostarczona przez marines. Za nią stała skrzynka pomalowana farbą w aerozolu na ciemnoszary kolor samolotu S-3, służąca za pulpit do czytania Biblii. Po obu jej stronach pomalowane rury z PCV spełniały rolę wazonów. Z braku kwiatów włożono do nich gałęzie akacji. Na skrzynce leżała czapka bosmana sztabowego, bo nie mieli czapki starszego bosmana sztabowego. Porucznicy Cohen i Campbell siedzieli w pierwszym rzędzie w kombinezonach lotniczych; jak wszyscy, zostawili swoje mundury w hotelu. Personel jednostki zajmował miejsca za nimi. Marynarze mieli na sobie T-shirty i kombinezony. Bosman sztabowy Bakin był niewidoczny za ciemnoszarą skrzynką, gałęziami akacji i stołem. Nagie się wyprostował. Pojawił się jakby znikąd, co mogło wyglądać komicznie, ale nikt się nie roześmiał. Jakimś cudem udało mu się wyprasować koszulę. Z poważną miną otworzył Biblię. - „Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie. Na niwach zielonych pasie mnie. Nad wody spokojne prowadzi mnie...”1 Nie potrzebował Biblii. Znał to na pamięć. Fidelio zaśpiewał Danny Boy. Bakin przeszedł do Księgi Rodzaju. - „A do Adama rzekł: Ponieważ usłuchałeś głosu żony swojej i jadłeś z drzewa...” Zakończył słowami: - „...bo prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Głos zabrał Cohen. Powiedział krótko, że Craw był porządnym człowiekiem i wszyscy go lubili. Poprosił, żeby inni coś dodali. Wstało po kolei siedmiu marynarzy i każdy przypomniał, co dobrego zrobił Craw. Cohen odmówił kadisz i wrócił na swoje miejsce. 1
Cytaty z Pisma Świętego wg Biblii Świętej, wyd. przez Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 1996 (przyp. tłum.).
Bakin zacytował z Księgi Eklezjastesa: - „Wszystko ma swój czas”. Elektronik drugiej klasy Basurto odczytał swój wiersz. Utwór się nie rymował i nie miał rytmu, ale niektórzy zaczęli pociągać nosami; wśród nich sam Basurto. Bakin przeczytał z Ewangelii według świętego Jana: - „Niechaj się nie trwoży serce wasze... - kończąc słowami: - „Idę przygotować wam miejsce”. Fidelio odśpiewał The Minstrel Boy. Potem Bakin poprosił wszystkich, żeby pochylili głowy i odmówili cichą modlitwę. Wszyscy schylili głowy, ale tylko część się modliła; niektórzy nie wiedzieli, co mąją robić, inni rozmyślali o tym, czym jest śmierć. Kilku patrzyło na Sharawiego, dziewiętnastoletniego muzułmanina w czapce noszonej przez mahometan, który naprawdę gorąco się modlił. Jeden z marines, który dyżurował w centrum łączności, przyniósł Cohenowi wiadomość z okrętu, że ktoś próbował zabić komandora porucznika Craika. Nagle z domów za ogrodzeniem lotniska nadleciały trzy pociski wystrzelone z moździerza. Wszyscy padli na ziemię. Marynarze zastanawiali się, co właściwie robią tutaj w Afryce.
Houston Helikopter krążył wolno w górze jak sęp szukający na drodze mięsa jakiegoś stworzenia przejechanego przez samochód. Rose wiedziała, że to śmigłowiec jednej z lokalnych stacji telewizyjnych i uparcie nie podnosiła głowy, żeby nie stać się jego łupem. Między jej samochodem i przewróconym pick-upem stały dwie karetki pogotowia i pojazd pomocy drogowej. Dwa radiowozy policyjne z włączonymi lampami sygnalizacyjnymi blokowały drogę po obu stronach miejsca zdarzenia. Na całym terenie ogrodzonym żółtą taśmą stali gliniarze stanowi i zastępcy szeryfa. Rozglądali się i robili notatki. A Rose była przestępczynią. Przynajmniej tak się czuła. Zabrali jej broń i amunicję, zajęli się przerażonymi, ale całymi i zdrowymi dziećmi, przesłuchiwali ją w samochodzie szeryfa. Powiedzieli, że kierowca furgonetki ma kulę w piersi i rany głowy odniesione podczas wypadku, a facet, któremu strzeliła w twarz, nie żyje. Kierowca pick-upa leżał na noszach. Doznał wstrząsu mózgu i prawdopodobnie różnych obrażeń wewnętrznych.
- Potrzebuję adwokata? - zapytała ostro Rose po kilku pierwszych pytaniach gliniarzy. - Nie jest pani zatrzymana. Musimy się dowiedzieć, co się stało. - Czuję się jak aresztowana. - Rozumiem panią. - Zbliżający się do czterdziestki zastępca szeryfa był szczupły i wyglądał tajemniczo w wielkich okularach przeciwsłonecznych. Zapewne zdawał sobie sprawę, jaki efekt wywołują, bo je zdjął i uśmiechnął się do Rose. Od częstego noszenia ciemnych okularów miał jaśniejszą skórę wokół szarych oczu. - Nikt w Teksasie nie oskarży o nic kobiety, która broniła siebie i swoich dzieci. W rzeczywistości w Teksasie oskarżano i skazywano kobiety tak samo jak mężczyzn. A obroną dzieci mógłby to nazwać naoczny świadek. Rose się wzdrygnęła. Było jej zimno z powodu szoku. Ale nie chciała się położyć i nie pozwoliła się zabrać do szpitala. Poprosiła tylko, żeby nie dopuszczano do niej dziennikarzy. Zastępca szeryfa szybko zakończył przesłuchanie i przejęli ją dwaj detektywi z lokalnej policji. Rose wiedziała, że znają już jej opowieść. Wyglądało na to. że są po jej stronie. Jeden przeszedł od 4runnera do furgonetki, w której zastrzeliła uzbrojonego mężczyznę, odwrócił się do niej i pokazał jej uniesiony kciuk. Mimo to wciąż czuła się jak przestępczyni, nie jak ofiara. - Kto tu rządzi? - rozległ się donośny męski głos. Rose była w samochodzie policyjnym z detektywami. Młodszy z nich siedział z przodu na miejscu pasażera, odwrócony w jej kierunku, trzymając łokieć na oparciu fotela. Kiedy usłyszał pytanie, spojrzał na swojego partnera za kierownicą, który powiedział: - Przy jechał jakiś ważniak. Młodszy detektyw, umięśniony mężczyzna po trzydziestce nazwiskiem DaSilva, mruknął: - Daj go tutaj, niech nie wchodzi chłopakom w drogę. Jego starszy kolega imieniem Donnie, którego nazwiska Rose nie zapamiętała, wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. DaSilva uśmiechnął się do niej ironicznie. - Pani opiekun. - Nie rozumiem - zdziwiła się. - Z NASA. Facet od public relations. Zaraz mi powie, że zabiera panią do ośrodka kosmicznego i będziemy mogli panią przesłuchać u nich, dopiero wtedy, jak usłyszą pani opowieść. Zgadza się? - Nie... nie wiem. - Jest pani kosmonautką?
- Dopiero zaczynam szkolenie. Obok okna DaSilvy wyrosła czyjaś postać, zgięła się w pół i ukazała się twarz. - Zabieram panią komandor Siciliano do Johnson. Będziecie mogli ją tam przesłuchać dziś po południu, jeśli zajdzie taka potrzeba. DaSilva znów posłał Rose ironiczny uśmiech i uniósł brwi. - Widzi pani? - Odwrócił się do twarzy za oknem. - A kim pan jest, do cholery? Postać wyprostowała się, poszukała czegoś w kieszeniach i wielka ręka pokazała legitymację służbową. Twarz pozostała powyżej, poza polem widzenia, i z góry dobiegł głos: - Hansen. Wydział Informacji. Partner DaSilvy wsiadł do samochodu i spojrzał z niechęcią na Rose. Jej drzwi się otworzyły. Do środka znów zajrzała duża twarz Hansena. - Mój samochód stoi tam. - Przytrzymał jej drzwi. DaSilva był wyraźnie niezadowolony. - Mam zostać? - zapytała. - Nie, nie... - zaprzeczył DaSilva i znów uśmiechnął się do niej z ironią. - Uwielbiamy przybiegać na każdy znak NASA. Hansen zwrócił się do Rose: - Szybciej, szybciej, jest tu taki cholerny bajzel... Popełnił błąd. Szarpnęła drzwi i wyrwała mu je z ręki. - Rozmawiam z tymi detektywami. Będzie pan musiał wziąć numerek i stanąć w kolejce. - Pani komandor! - Wetknął twarz do środka przez otwarte okno. Poczerwieniał lekko, być może dlatego, że z powodu wzrostu musiał się mocno schylić; był prawie dwumetrowym, potężnym facetem. Łysiał, więc strzygł się tak krótko, że wyglądał, jakby miał ogoloną głowę. - Niepotrzebnie tracimy czas! - Spełniam swój obywatelski obowiązek. Hansen zaczął coś mówić, gdy z samochodu wysiadł DaSilva. Rose widziała przez okno tylko brzuchy obu mężczyzn - ich paski, górne części spodni i koszule: białą Hansena, z brzydkim krawatem, i czarną DaSilvy, bez krawata. Pomyślała, że gdyby detektywa rozciągnąć na stole tortur, mógłby osiągnąć wzrost metr osiemdziesiąt, a nago ważyłby zapewne siedemdziesiąt trzy kilogramy. DaSilva coś mruknął i Hansen powiedział: - Niech to szlag... Ale... ona... - Potem odszedł, powtarzając w kółko: - Niech to szlag! DaSilva wrócił na swoje miejsce. - Ładnie się pani zachowała.
- Chcę zrobić to, co należy - odrzekła. Odpowiedź wydała jej się głupia, więc dodała z niepewnym uśmiechem: - Boję się. DaSilva kiwnął głową. - Tak działamy na ludzi. - Wziął z deski rozdzielczej notes. - Ale jeśli pani opowieść jest prawdziwa nie ma pani się czego obawiać. Znów zaczął jej zadawać pytania. Przerwała mu, żeby zapytać po raz trzeci, czy zawiadomiono NCIS. Powiedziała mu już, jak wcześniej zastępcy szeryfa, że dostała ostrzeżenie od Mike’a Dukasa i dlatego nosiła broń. - Ktoś się tym zajął - powiedział kierowca. - Mógłby pan to sprawdzić? - Jezu, droga pani... - Nie jestem „drogą panią”, tylko komandorem. DaSilva skinął głową do partnera. - Sprawdź to, Donnie. - Spojrzał na nią. - To ważne? - Bardzo. - Bezpieczeństwo narodowe? Jego pytanie zabrzmiało sarkastycznie. Pomyślała, że lokalni gliniarze pewnie stale to słyszą od NASA. - Być może terroryzm. - Z całym szacunkiem, pani komandor, te typy nie wyglądają na terrorystów. Moim zdaniem to zwykłe bandziory. Upewnimy się, jak ich zidentyfikujemy, ale założę się. że mają bogatą kartoteką więzienną. - Może ktoś ich wynajął? Nie zabrzmiało to przekonująco, nawet dla niej. Mombasa była bardzo daleko od Houston. Znów zaczął ją przesłuchiwać. Wrócił kierowca i powiedział, że najbliższe biuro terenowe NCIS jest na Florydzie, więc zadzwonili do Waszyngtonu. DaSilva zapytał, czy jest zadowolona. Potem zaproponował, żeby się przeszli. Kiedy wysiedli, poczuła ciepło słońca, zobaczyła wciąż błyskające lampy radiowozów policyjnych, usłyszała w górze helikopter, któremu towarzyszyły teraz dwa inne. Dwaj zastępcy szeryfa mierzyli długość śladów hamowania. - Kto tu rządzi? - zapytała. - Ja. - Więc co tutaj robią zastępcy szeryfa, skoro to pański teren?
- Nie mieliśmy czasu ich zastrzelić. Najwyraźniej chodziło mu o to, że wszyscy współpracują ze sobą i dzielą się zadaniami. Hansen stał w cieniu na poboczu drogi. Wykonał w kierunku Rose niecierpliwy gest. Zignorowała go. Na słońcu przestało jej być zimno i zaczęła się pocić. Mijała właśnie samochód, w którym pod opieką dwóch uśmiechniętych policjantów siedzieli Mike’y i Bobby. Mikey wyglądał na przestraszonego. Rose podbiegła i przytuliła go. - Dobrze się spisałeś - szepnęła. - Kiedy pojedziemy? -Niedługo. - Czy Bloofer nie żyje? Pick-up zniknął, pojazd pomocy drogowej podjeżdżał tyłem do przewróconej furgonetki. Samochód Rose nadal stał przy drodze tam, gdzie go zostawiła. Spojrzała na DaSilvę. - Co z moim psem? Detektyw wskazał kobietę klęczącą w trawie za 4runnerem. - To weterynarz - wyjaśnił. - Niech pani ją zapyta. Rose podeszła tam. Kobieta pochylała się nad Blooferem. Na złamanej łapie miał założoną szynę. Leżał z zamkniętymi oczami. Rose poczuła ucisk w żołądku. Ich ukochany pies wyglądał tak żałośnie. Kobieta podniosła wzrok. - Zrobiłam mu zastrzyk. - Kobieta wstała i wytarła ręce o dżinsy. - Zabiorę go do kliniki, ale nie jest dobrze. - Miała szczupłą sympatyczną twarz i piękne niebieskie oczy. - Mogę go uśpić, jeśli pani chce. Albo... - Niech pani go uratuje, błagam - poprosiła Rose ze łzami w oczach. Odwróciła się i wzięła w garść. - Spróbuję. Rose dołączyła do DaSilvy. - Kto wezwał weterynarza? - zapytała. - Ja. Poszli dalej przez ogrodzony taśmą teren. Furgonetka stała już na kołach. Kierowca z pomocy drogowej ustawiał swój pojazd tak, żeby wciągnąć ją na platformę. - Chciałabym, żeby przyjechał tu ktoś z NCIS - powiedziała Rose. - Poszukać dowodów. Wie pan... oni wiedzieliby, czego szukać. - My, miejscowe chłopaki, nigdy się tego nie nauczymy. - Nie to miałam na myśli. Wy prowadzicie policyjne śledztwo. Oni szukaliby... czegoś innego.
- Jasne. Sztucznych bród, sympatycznego atramentu, wyrzutni pocisków rakietowych... My byśmy to wszystko przeoczyli. - Niech pan nie przesadza! Hansen spróbował coś powiedzieć, gdy go mijali, ale DaSilva zbył go machnięciem ręki. Czarny chłopak w kombinezonie roboczym przymocowywał linę do tylnego zaczepu holowniczego furgonetki. - Zaczekaj z tym chwilę, dobra? - zwrócił się do niego DaSilva. - Zapal sobie. Wyciągnął w jego kierunku paczkę papierosów. - Nie palę. - Dobrze robisz. Dożyjesz setki. Ale zaczekaj z tym. - Człowieku, płacą mi za wykonaną robotę, nie dniówkę. DaSilva to zignorował. Zajrzał do furgonetki przez okno kierowcy, potem przez roztrzaskaną przednią szybę. - Dokąd zabierasz ten złom? - Na parking policyjny. DaSilva odwrócił się i zawołał: - Hej, Donnie, oglądałeś już ten furgon? - O rany, człowieku... - Kierowca z pomocy drogowej oparł się pośladkami o swój pojazd i skrzyżował ręce na piersi. Spojrzał na Rose. - Płacą mi za wykonaną robotę, nie dniówkę - powtórzył. Rose stała na słońcu i rozbolała ją głowa. Poszukała cienia. - Kradziony - odkrzyknął Donnie z samochodu detektywów. - Zniknął wczoraj z Fort Worth. Sprawdzamy teraz pick-upa. DaSilva znów zajrzał do furgonetki przez roztrzaskaną przednią szybę. Potem wsunął się tak głęboko do środka, że jego stopy oderwały się od ziemi, gdy przeszukiwał kabinę. Robił to tak długo, że chłopak w kombinezonie stracił cierpliwość. Kiedy DaSilva skończył, otrzepał się z kurzu i poprawił koszulę. Do tkaniny przywarły iskrzące się drobiny szkła. Znów zawołał: - Hej, Donnie! Przynieś torby na dowody! I rękawiczki! - Skinął do kierowcy z pomocy drogowej. - Usuń ten szmelc na bok, ale jeszcze go nie zabieraj. - O rany, człowieku! - Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy spróbowali przeprowadzić tu śledztwo? - Człowieku, płacą mi za wykonaną robotę!
- To zmień pracę - doradził DaSilva i się odwrócił. - Donnie! Z tyłu podszedł do niego Hansen i znów stanęli niemal twarzą w twarz. - Zabieram panią komandor Siciliano. - Jeśli już nie jest mi potrzebna, chciał pan powiedzieć. Dziękuję. Owszem, chyba na razie skończyliśmy. Miło, że pan zapytał. Pani komandor? Rose była wytrącona z równowagi. Szok się pogłębił. Nogi miała jak z waty i mącił się jej wzrok. Mimo to zapytała: - Co pan tam znalazł? Hansen ruszył w jej kierunku. - Pani komandor... - Detektywie DaSilva, znalazł pan tam coś? - „Sierżancie, nie „detektywie” - poprawił i posłał jej ironiczny uśmiech. - Nie odróżniam łajna pancernika od bezpieczeństwa narodowego, ale owszem, chyba coś tam widziałem. - Pani komandor, nalegam... Ominęła Hansena i stanęła przy DaSilvie. Starała się nie zemdleć. - Co? Niech pan da spokój, sierżancie, nie chciałam pana obrazić. Jeśli coś tam jest, niech pan mi powie. No, sierżancie. Proszę... Wielka dłoń Hansena zacisnęła się powyżej jej łokcia. - Pani komandor, proszę ze mną! Natychmiast! Odwróciła się. Górował nad nią jak wieża. Musiała zadrzeć głowę. - Zabieraj te pieprzone łapy! Hansen ją puścił. - Ja tylko... Rose była kiedyś zastępcą dowódcy eskadry śmigłowców i oficerem sztabowym w Dowództwie Operacji Morskich. Potrafiła powiedzieć coś takim tonem, że ludzie podskakiwali. - Nigdy więcej nie próbuj mi mówić, co mam robić! Jestem komandorem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, do jasnej cholery, a ty spasionym urzędasem od public relations! Rozumiesz? - Nie muszę wysłuchiwać tego rodzaju... - Zejdź mi z oczu, ale już! Jazda stąd! Hansen poczerwieniał. Zacisnął szczęki. Uniósł palec wskazujący, jakby chciał powiedzieć coś cholernie ważnego. Podszedł do niego Donnie z torbami na dowody pod pachą.
- Spadaj, człowieku - powiedział. - To jest nękanie ofiary przestępstwa. Chcesz, żeby pokazali cię w telewizji? - Wskazał w górę. Hansen podniósł wzrok. Ludzie z helikoptera mieli doskonały widok. - Jeszcze się zobaczymy - warknął do Rose. - Jezu, a my już nie? - zapytał DaSilva. - Nie postawi nas pan przed plutonem egzekucyjnym NASA? - Pierdol się! Hansen szybko odszedł. - Niech to szlag! - doleciało do nich. DaSilva zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: „Coś takiego!” Donnie spojrzał na Rose. - Brawo - pochwalił. Już nie patrzył na nią z niechęcią. Dostała dreszczy. Była w następnym stadium szoku. Nie ma czasu; ktoś zaraz poda jej środek uspokajający lub zrobi zastrzyk. - Co pan tam znalazł? - zapytała DaSilvę. Myślała o Alanie i Dukasie. DaSilva zapalił papierosa i wypuścił dym kącikiem ust. - Masę szkła, dwie sztuki broni i trzy telefony komórkowe. Dwa identyczne, trzeci jeszcze w folii. - Zaciągnął się szybko i znów wypuścił dym, jakby chciał w pośpiechu wyssać z papierosa jak najwięcej nikotyny. - My, lokalni gliniarze, nie jesteśmy zbyt bystrzy, ale jak widzimy kilka komórek w jednym miejscu, od razu przychodzą nam do głowy telefony na jeden dzień i handlarze narkotyków. Szef w tej branży chce mieć łączność ze swoimi ludźmi, więc daje im komórki, których używają tylko przez dwadzieścia cztery godziny. Stale zmieniają numery. Trudno ich namierzyć, trudno śledzić. I choć nie jestem geniuszem wywiadowczym z NCIS, uważam, że według takiego samego schematu mógłby działać ktoś, kto chciałby zaatakować żonę oficera marynarki wojennej, zaangażowanego w śledztwo przeciwko terrorystom. Nie mówię, że tak jest. My, lokalni gliniarze, naiwni i niedoinformowani, staramy się nie wygłaszać opinii, dopóki nie mamy dowodów. - A ten trzeci telefon? - Prawdopodobnie facet używa go cały czas. Jak to sprawdzimy, pewnie się okaże, że ma umowę z lokalnym operatorem. Słowa DaSilvy nie od razu dotarły do Rose. Kiedy je zrozumiała, doszła do wniosku, że sierżant wie więcej, niż mówi. - Podzieli się pan informacjami? - NCIS przyśle tu kogoś?
- Być może. Ale nie wiem, kiedy. Niech pan posłucha. Jeśli są dwa telefony, to pewnie jeden był na dziś, drugi na jutro. To znaczy, że zaplanowali załatwić wszystko w ciągu dwóch dni. Więc musimy się pospieszyć. - DaSilva odrzucił papierosa i zaczął wkładać lateksowe rękawiczki. Rose zmusiła się do koncentracji. - Jak działają te telefony komórkowe? - Co to znaczy: jak działają? Działają jak telefony komórkowe. - Ale... czy jest szansa, że w jednym z nich jest już jakiś numer na dziś? Bo jeśli tak... DaSilva spojrzał na Donniego. - Bystra kobieta. Jak myślisz, przydałaby się u nas? Donnie wyszczerzył zęby. - Mnie by pasowała. - Na pewno przyszły zaprogramowane. - Co może w nich być? - Długi numer. Możliwe, że do meliny Osamy bin Ladena. - Uśmiechnął się. - Widzi pani, znam nawet te same nazwiska, co faceci z NCIS. Nie do wiary! Chodźmy, Donnie. - Mogę... DaSiWa odwrócił się do niej. Nagle spoważniał. - Pani komandor, pani ledwo trzyma się na nogach. Proszę jechać do domu. Nie do NASA, bo będą panią maglowali bez końca. Niech pani bierze dzieci i jedzie do domu. Tam stoi zastępca szeryfa, który panią odwiezie. I dwóch gliniarzy, którzy zostaną przed pani domem na wypadek, gdyby te bandziory miały w pobliżu kumpli. Ma pani jakieś środki uspokajające? Niech pani coś weźmie i się położy. Jeśli nie ma pani nic takiego, niech pani weźmie dwie aspiryny. Zadzwonię do pani, jak wrócę z tym towarem do śródmieścia, i Obiecuje pan? - Kręciło jej się w głowie i zbierało na wymioty. - Obiecuję. - Zmierzył ją wzrokiem. - Ma pani klasę, pani komandor. Przepraszam za moje teksty. - Zniżył głos. - Niech pani jedzie do domu. Miała wrażenie, że wszystko wokół jest daleko od niej. Stała sama na środku wielkiej przestrzeni, gdzie miniaturowe postacie poruszały się jak mrówki na linii horyzontu. Samochód, który miał ją zabrać do domu, wydawał się oddalony o kilometry. Zrobiła krok. Potem następny i następny. Dotarła do chwastów i zwymiotowała.
Langley, Wirginia
Analityczka w Sekcji Afrykańskiej sporządziła na podstawie raportu agenta i zdjęć satelitarnych krótką notatkę o aktywności w głównym porcie lotniczym Sierra Leone w zachodniej Afryce. Wylądował tam samolot, najprawdopodobniej Tu-103. Wyglądało na to, że wysiadali z niego ludzie. Przy następnym przelocie satelity już go nie było, później znów pojawił się na ziemi. Ze względu na brytyjskie interesy w Sierra Leone - Zjednoczone Królestwo było kiedyś mocarstwem kolonialnym - analityczka zasugerowała przekazanie notatki do Ml-6. W tym momencie podejrzewała, że chodzi tylko o wsparcie dla lokalnych rebeliantów.
Mombasa W oddziale rozeszła się wieść, że ktoś próbował zabić ich szypra. Kiedy Alan wszedł do hangaru, wszyscy przerwali pracę. Już nie mieli do niego żalu o to, że nie był na mszy żałobnej za Crawa. Alan wyczuł, jaka jest atmosfera - pomachał do nich i uśmiechnął się szeroko. Ktoś zaczął klaskać. Potem ktoś inny. Brawa były coraz głośniejsze. Geelin czekał na niego przy posterunku marines. Kiedy szli w kierunku hangaru, złożył mu meldunek o ataku moździerzowym: nikt nie został ranny, nie ma żadnych zniszczeń, za ogrodzeniem są trzy nowe dziury w ziemi; nie, nie odpowiedzieli ogniem (przecież pan zabronił), ale chcieliby przeszukać te slumsy, skąd wystrzelono pociski. Jak tylko marynarze przestali klaskać, chwycił go za ramię Cohen. Podszedł też jeden z facetów z CIA, potem Campbell i bosman sztabowy Bakin. Byli zdenerwowani, chcieli się upewnić, czy naprawdę nic mu się nie stało. Zdali mu krótką relację: przylecieli marines z helikopterowca; w pobliżu portu znów wybuchły niewielkie zamieszki, ale już się skończyły; Fidelio, Mink i trzej marynarze zostali przerzuceni na „Harkera”, żeby zbadać uszkodzenia, mają wrócić o osiemnastej. Patemkin, człowiek z CIA, uśmiechał się trochę ponuro. - Kenijscy gliniarze pozwolą nam pogadać z facetem z dau. - Ambasador ich postraszył? - Ja ich postraszyłem. Powiedziałem im, że jeśli będę musiał z tym iść do szefa, źle na tym wyjdą. Sandy i ja zobaczymy się z nim jutro. - Brawo. Dobra robota. - Alan wszedł do biura i obejrzał się. - To muzułmanin?
- Kenijczycy mówią że Somalijczyk. Alan pomyślał o Harrym i o IPK. Skinął głową i odwrócił się. Kiedy później zszedł na dół do hangaru, zobaczył z zaskoczeniem, że jest tam jeszcze David Opono. Stał z Sandy Cole, ich sylwetki odcinały się na tle otwartych drzwi. Słońce już prawie zaszło i miało barwę rozżarzonych węgli. Sandy pochylała się w kierunku Opono, który coś mówił. Patrzyła w górę na jego twarz. W pewnym momencie uniósł dłoń z wyciągniętym palcem, jakby ją strofował lub pouczał. Odsunęła się, odwróciła wolno i przygarbiona odeszła w głąb hangaru. Alanowi przyszło do głowy, że Opono ją odtrącił; być może już wcześniej, zanim przyjechała do Mombasy. Czyżby przyjechała tutaj, żeby być blisko niego, żeby go odzyskać? Czy dlatego tak chętnie zgodziła się wciągnąć go do współpracy? O co go prosiła? Żeby spróbowali jeszcze raz? Wyglądało na to, że odmówił. Chciała żeby odszedł od żony? Żeby spędził z nią noc? Żeby zabrał ją z powrotem do Nairobi? Alan obserwował, jak Opono patrzy na oddalającą się Sandy. Pomyślał, że nie potrafi się on o nią wystarczająco troszczyć, być może o żonę też nie. Wyczuwał w Opono obojętność, egoizm skoncentrowany na wyższym celu, jak dzieje się to u artystów, u rzadkich już bohaterów i prawdziwych idealistów.
8. Kair Kiedy odeszli kawałek od kairskiego aresztu, Dukas przestał się śmiać. - Przez chwilę myślałem, że cię nie wypuszczą - powiedział. - Jeden z tych facetów naprawdę mial na ciebie ochotę. - To sierżant, który zastrzelił zabójcę. On nie ma na mnie „ochoty”; jestem jedynym świadkiem, że działał w samoobronie. - Twój gliniarz nie ma się czym przejmować. Pewnie dadzą mu medal za tę akcję. Już zidentyfikowali tego martwego typa jako członka Al-Dżihadu. - Skąd wiesz?
- Kiedy siedziałeś w pudle, życie toczyło się dalej, Dick. Dostałem wiadomość z Waszyngtonu, jak tylko wysiadłem z samolotu. Chłopcy w domu uważają, że zabójca załatwił tę kobietę, żeby zamknąć jej usta. Egipcjanie szukają teraz faceta, który był jej kochankiem, ale jej nie zabił. Zrobili już analizę włosów i tak dalej. Jestem zaskoczony, że są tacy dobrzy. Albo może tylko się chwalą. W każdym razie mieliśmy rację: Amerykanka dała cynk swojemu kochasiowi i biuro AID wyleciało w powietrze. Kiepska sprawa. Dziewięć osób nie żyje, trzysta jest rannych. - Dukas westchnął ciężko i sięgnął do klamki swojego wypożyczonego samochodu. - Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego oni nas nienawidzą, Dick? Twarz Trifflera była w cieniu, ale jego oczy błyszczały w świetle z ulicy. - Jestem czarny, Mike. - A co to ma do rzeczy? Aha, rozumiem. Ty nie musisz się zastanawiać, tak? Nienawidzisz nas, Dick? - Nie. Choć niektórych białych nienawidzę. Ale nie Ameryki, przecież wiesz. Dukas nadal stał z ręką na klamce. - A ja czasami tak. - Był zmęczony i się garbił. - Weźmy to miasto. Tutejsze psy to sama skóra i kości. Dzieci są głodne i muszą żebrać. Połowa facetów nie ma pracy. A my mamy wszystko: forsę, siłę, ten cały syf, który fundujemy światu, muzykę rockową cholerne napoje chłodzące, które niszczą zęby, prochy... Triffler delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. - Pieprzysz, Mike. Dukas się wyprostował. - Masz rację. - Otworzył drzwi samochodu. - Zapomnij o tym, co powiedziałem. Co znalazłeś w mieszkaniu zabójcy? - Okrążył samochód i usiadł za kierownica. - Co tam znalazłeś? - zapytał jeszcze raz. Triffler poszukał po omacku pasa bezpieczeństwa i stwierdził, że go nie ma. Przez moment miał taką minę, jakby chciał wysiąść. Potem zaparł się szczupłą ręką o tablicę rozdzielczą, jakby spodziewał się, że zaraz dojdzie do wypadku. - Komputer. Z Windowsami po arabsku. Próbowałeś kiedyś używać komputera z Windowsami po arabsku? - Co to było? - Nie mam pojęcia. - Triffler zamrugał oczyma, gdy coś przemknęło obok. Skopiowałem wszystko na płyty. Maile, masę plików MP3 i parę folderów. Ale nie wiem, co w nich jest. Powinno się spróbować skopiować wszystko, co jest na twardym dysku. - Gdzie są te płyty?
- Wysłałem DHL-em do biura. Każemy Leslie przysłać je w mailu z powrotem do hotelu. Bałem się, że kairscy gliniarze zabiorą mi je, jak mnie z nimi złapią. Dukas się roześmiał. - Powinieneś był zostać zawodowym złodziejem, Dick. - Byłem telemarketerem. Dukas znów się roześmiał, ale chwilę potem spoważniał. Próbował znaleźć swój hotel. Dwa razy źle skręcił, w końcu Triffler wskazał mu właściwą drogę. Kiedy jechali w tłoku długim, szerokim bulwarem, Dukas powiedział: - Udało nam się zdobyć tylko trzy bilety na bezpośredni lot. Reszta przylatuje za trzy godziny. - Zerknął na Trifflera i dostrzegł na jego twarzy napięcie po minionym dniu. Obawiam się, że będziesz musiał wziąć udział w nocnym spotkaniu. Triffler spojrzał w dół na swoje zakrwawione spodnie i zniszczoną jedwabną marynarkę. - Mam nadzieję, że pozwolisz mi wziąć prysznic i się przebrać. - Czemu nie. - Dukas zaklął i nacisnął pedał hamulca, gdy śmignęła przed nim ciężarówka. - O ile połączysz się z Leslie przez telefon kodujący i dostaniesz z powrotem te pliki, żebyś mógł je przedstawić na spotkaniu. Triffler milczał przez chwilę, potem zaczął głośno myśleć. - W Waszyngtonie jest prawie pora lunchu. Zdążę wziąć prysznic i się przebrać, zanim Leslie wróci do biura - Dukas zrobił samochodem gwałtowny unik i znów zaklął. - O ile nas nie zabijesz, zanim dojedziemy do hotelu. - Żebyś nie wykrakał. Dukas znów gwałtownie zahamował i jakiś samochód uderzył ich z tyłu.
Houston Rose spała niespokojnie na kanapie i często się budziła. W ciągu dwóch godzin cztery razy wstawała i zaglądała do dzieci. Mike’y grał w grę komputerową lub oglądał telewizję, Bobby bawił się w kojcu w jadalni. Wzięła aspirynę, jak radził DaSilva, ale nie mogła się uspokoić. Prześladowały ją dziwne strzępy złych snów. O pierwszej zmusiła się, żeby wstać. Mimo bólu głowy zrobiła dzieciom lunch. - Wszystko dobrze? - zapytała Mike’ya.
Wzruszył ramionami. Przytuliła go i powiedziała mu, że zachował się jak dorosły mężczyzna. Jego milczenie zdawało się mówić, że jest jeszcze dzieckiem, nie dorosłym mężczyzną. Boi się i czuje się zagubiony, bo nie jest w szkole. Potrzebuje spokoju i bezpieczeństwa. Domu z ojcem i matką, która nie zabija ludzi, do której nie strzelają. Powiedział jej to wszystko bez słów. - Zjedz kanapkę. - Nie jestem głodny. Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Rose szybciej zabiło serce. Wyjrzała ostrożnie na zewnątrz zza framugi okna. Na podjeździe nadal stał radiowóz policyjny. Zobaczyła rękę kierowcy z kubkiem kawy. - Kto tam? Kobiecy głos zawołał coś, z czego wyłowiła „NCIS” i „pani komandor”. Niech szlag trafi gliniarzy za to, że zabrali jej rewolwer. Przyłożyła oko do rogu kwadratowej szybki wysoko w drzwiach. Za progiem, w pewnej odległości od drzwi, stała młoda kobieta i młody mężczyzna. Ona w dżinsach i kamizelce, on w luźnych spodniach i sportowej kurtce. Pod takim ubraniem mogli łatwo ukryć broń. Unieśli do góry niebieskie portfele z odznakami NCIS. Rose otworzyła drzwi. - Chorąży sztabowy Reko - przedstawiła się kobieta. - A to bosman Gorki. Jesteśmy z placówki NCIS w Corpus Christi. - Uśmiechnęła się sympatycznie, pokazując ładne zęby, i wykonała rękami ruch, który sugerował, że są gotowi do działania. - Mamy panią chronić? Zabrzmiało to tak, jakby sama znała odpowiedział na to pytanie. - Jesteście agentami specjalnymi? - Ja jestem - odrzekła Reko. - Gorki uczestniczy w programie szkoleniowym żandarmerii marynarki wojennej. - Znów się uśmiechnęła. - Naprawdę jesteśmy tymi, za kogo się podajemy. - A... policjanci? - Rose wskazała radiowóz. - Zameldowaliśmy się u nich - odpowiedziała ze śmiechem Reko. Odwróciła się i pomachała. Jeden z gliniarzy odwzajemnił gest. - Wiedzą kim jesteśmy. - Chcielibyśmy sprawdzić dom i teren dookoła - odezwał się Gorki, dając Rose do zrozumienia, że powinna ich zaprosić do środka. Przyjechali wypożyczonym samochodem. Ominęli radiowóz i zaparkowali przy domu. W bagażniku leżały długie czarne nylonowe torby. Wnieśli je do środka. Potem Gorki wziął z samochodu telefon kodujący i zatrzasnął pokrywę.
Rose zauważyła, że są teraz w kevlarowych kamizelkach kuloodpornych i noszą broń krótką. - Mamy większą siłę ognia, ale po co straszyć sąsiadów - powiedział Gorki do Rose. Gdzie tu jest telefon? Zaprowadziła go. Słuchawka była odłożona, bo Rose potrzebowała spokoju, nie chciała rozmawiać ze wścibskimi dziennikarzami. Gorki przyłożył słuchawkę do ucha i sprawdził urządzeniem, które wyglądało jak pager. Zapytał o numery wewnętrzne i zniknął. Reko chodziła po domu z jakąś czarną skrzynką. - Myśli pani, że tu jest podsłuch? - zapytała z niedowierzaniem Rose. - Lepiej się upewnić. Wrócił Gorki. - Linia telefoniczna jest w porządku. Gliniarze uważają, że tamci faceci obserwowali panią z parku na górze. Znaleźli pewne ślady. Myśleliśmy, że może oprócz tego podsłuchiwali panią, ale była to partacka robota. - Spojrzał na Reko. - Masz coś? - Nic. - To dobrze. - Chodźmy na dwór. Telefon zadzwonił jedenaście razy, przestał i natychmiast znów zaczął dzwonić. Rose pomyślała, że to może być Alan. Czyżby już wiedział? Możliwe. Ale nie chciała rozmawiać z mediami. Kiedy telefon przestał dzwonić, podniosła słuchawkę i znów położyła ją na stoliku. Lokalna telewizja pokazywała w kółko film z miejsca zdarzenia, zrobiony z helikoptera: zdjęcia przewróconej furgonetki, 4runnera, kobietę weterynarza i psa, Hansena z uniesionym palcem i Rose z zadartą głową. Nie było wątpliwości, że oboje mają wściekłe miny. - Komandor Rose Siciliano, nowa astronautka z ośrodka kosmicznego Johnson Space Center, prawdopodobnie zastrzeliła jednego mężczyznę i zraniła dwóch innych podczas zdarzenia, które policja klasyfikuje jako usiłowanie zabójstwa. Rzecznik ośrodka kosmicznego, Rick Hansen, zwołał na dziś na godzinę siedemnastą konferencję prasową, na której komandor Siciliano przedstawi swoją wersję wydarzeń. Hansen i Siciliano nie sprawiali wrażenia nastawionych do siebie zbyt przyjaźnie, kiedy uchwycił ich nasz kamerzysta...
O godzinie drugiej jeden z gliniarzy przyprowadził do drzwi Rose majora sił powietrznych. Oficer miał poważną minę, jaką przybierają przedsiębiorcy pogrzebowi, kiedy zaczynają mówić o pieniądzach. - Przysyła mnie pułkownik Brasher, pani komandor. Cały dzień próbuje się do pani dodzwonić. - Podobnie jak dziennikarze. Major pokręcił głową. Pod pachą trzymał dużą kopertę. Czekał, jakby się spodziewał, że Rose zaprosi go do środka, potem wręczył jej przesyłkę. - Rozkazy - wyjaśnił. - Jakie rozkazy? Zacisnął wargi. Gliniarz wracał do radiowozu. Przez podjazd przeszła Reko. Rose otworzyła kopertę. Urlopowano ją ze skutkiem natychmiastowym. Do pliku odnośnych dokumentów była dołączona odręcznie napisana kartka. Na górze widniały słowa: Z upoważnienia pułkownika sił powietrznych Stanów Zjednoczonych Chucka Brashera. A dalej: Otrzymuje pani rozkaz powrotu do Johnson z majorem Gastonem i zakaz opuszczania bazy do odwołania. Rose zapytała majora, czy ma długopis. Miał. Napisała na dole kartki: Dzięki za troskę o mnie i moje dzieci. Radzimy sobie zupełnie dobrze. Niestety, nigdzie się nie wybieramy. Wręczyła kartkę majorowi. - Dzięki. - Ma pani pojechać ze mną. Taki dostałem rozkaz. - Majorze, chyba nie dostał pan rozkazu doprowadzenia mnie do ośrodka kosmicznego, prawda? - Pułkownik Brasher wyraził się całkiem jasno. Pomyślała, że szok mija, bo czuła się lepiej. Może z powodu przypływu adrenaliny spowodowanego niechęcią do Brashera. - Niech mu pan powie, że marynarka wojenna opiekuje się mną wystarczająco dobrze. Uśmiechnęła się i zamknęła drzwi.
O drugiej dziesięć zadzwoniła do DaSilvy i dowiedziała się od niego, że wszyscy trzej mężczyźni, którzy próbowali ją zabić, figurują w rejestrze skazanych.
- Żadnych zagranicznych powiązań. Wygląda mi to na zorganizowaną grupę przestępczą. - Mówił teraz cieplejszym tonem, bez ironii. - Jest tu zorganizowana przestępczość? - Mamy dwadzieścia grup. Co pani bardziej odpowiada: mafia, kalifornijski kartel, meksykański gang uliczny? - To bez sensu. Myślała o telefonach komórkowych. Miała już jasny umysł. Bobby spał, Mike’y jadł lunch. Najwyraźniej przyjazd ludzi z NCIS dobrze na niego podziałał. Jej świat wyglądał lepiej; na przekór pułkownikowi Brasherowi. - Mamo? - odezwał się Mike’y. - Słucham, kochanie. - Marynarka wojenna dba o swoich, prawda? - Tak to wygląda. Uśmiechnął się do niej. - Moja mama chyba sama potrafi o siebie zadbać. Obserwowała ludzi, którzy podchodzili do radiowozu i byli zawracani. Jakiś facet z mikrofonem dostał się na tyły domu, gdzie Gorki powitał go z berettą wycelowaną w jego twarz. Intruz zniknął. Marynarka wojenna dba o swoich. - Czy któryś z tych typów coś powiedział? - zapytała Rose DaSilvę. - Jeden nie może mówić, drugi nie chce, ale puścił trochę farby, zanim przyjechał adwokat. Zeznał, że działali na zlecenie. I na to wygląda. - Zaraz wyłączę telefon, więc nie dodzwoni się pan do mnie, ale może będę chciała jeszcze z panem porozmawiać, to wtedy zadzwonię, dobrze? - Kiedy tylko pani zechce. Czy to nie zabrzmiało zbyt osobiście? Przerwała połączenie przyciskiem i natychmiast cofnęła palec, żeby mieć ciągły sygnał, zanim ktoś zdąży do niej zadzwonić, potem szybko wybrała numer. Słyszała, jak aparat na drugim końcu linii dzwoni i dzwoni... Spojrzała na zegarek. W Waszyngtonie była czwarta. On musi tam być. Czemu się nie zgłasza? - Ethos Security. - Tak nazywała się waszyngtońska filia firmy Harry’ego O’Neilla. - Z Henrym Valdezem proszę. Ktoś mruknął, żeby zaczekała, potem przytłumiony głos krzyknął: - Valdez! Telefon! - Po długiej ciszy odezwał się Valdez:
- Tak? - Cześć, Valdez - powiedziała Rose. - Mówi komandor Siciliano. - Witam, pani komandor! - Valdez szczerze się ucieszył. - Czy wy nigdy nie odbieracie telefonu po pierwszym sygnale? - Nie jesteśmy chłopakami na posyłki. Valdez był kiedyś podoficerem marynarki wojennej i przez rok osobistym ekspertem komputerowym Rose, gdy odbywała lądową turę służby. Potem odszedł do cywila i pracował teraz u Harry’ego O’Neilla. - Mam pytanie. - Pani zawsze miała pytania. Słucham. - Chodzi o telefony komórkowe. - Słyszałem o nich. - A o komórkach na jeden dzień? - Owszem. Bardzo popularne wśród handlarzy prochami. Używają ich przez dwadzieścia cztery godziny, potem wyrzucają. - Można ustalić, z kim jest prowadzona rozmowa? - Niezbyt łatwo. A raczej bardzo trudno. To nie moja specjalność, ale nawet Agencja Bezpieczeństwa Narodowego odpada na pierwszej stacji bazowej. Nie jest w stanie śledzić dalej paru tysięcy połączeń! A myślała, że ma pomysł. - Niech to szlag. - Jest jednak sposób. - Jaki? - Jeśli udałoby się pani namierzyć sygnał z każdej stacji bazowej, mogłaby pani tropić połączenie na całym świecie. Zakładając, że miałaby pani odpowiednią technologię. Taką jaką dysponuje NSA. Mam tam kumpla. Rose czuła, że Valdez się uśmiecha. - Jak można namierzyć sygnał? - Zaraz, zaraz, to tajna informacja! A mówiąc poważnie, musiałaby pani mieć ten telefon komórkowy. Idzie pani do handlarza prochami i mówi: „Pożyczysz mi na godzinę swoją komórkę, żebym mogła w niej zainstalować sprytne urządzenie?” On oczywiście daje ją pani, a pani wkłada do niej pluskwę. Proste. Dlatego wszyscy handlarze prochami na świecie siedzą za kratkami.
Porozmawiali jeszcze trochę, głównie o sprawach osobistych, potem Rose się wyłączyła i wróciła na sofę. Po kilku sekundach znów wstała i chwyciła słuchawkę telefonu. - Chodzi o coś w rodzaju wirusa? - Zgadza się. To jest wirus. W komórce jest chip; to rodzaj komputera. Wpuszcza się do niego wirusa. - Ile czasu by to zajęło? - Czy dobrze się domyślam, że chce pani zlecić to mnie? - Zastanawiam się nad tym. - Niech pani nie zapomina, że pracuję dla Harry’ego. Zadzwoniła do Bahrajnu do Harry’ego. Zapytał ją, czy odzywał się Alan. Kiedy zaprzeczyła, powiedział jej z ociąganiem, że był na niego zamach w czasie spotkania z przywódcami IPK, które on zorganizował. - Siedzę teraz po uszy w gównie - zakończył. - Ale przecież to nie ty... - Jasne, że nie ja, ale ktoś to zrobił! W każdym razie nic mu się nie stało. Ale pewnie chciałabyś z nim porozmawiać osobiście. Opowiedziała mu o ataku na nią i dzieci. - Podziurawiłaś skurwieli? Brawo! Zapytała go, czy mógłby jej wypożyczyć Valdeza. - Do tej sprawy? - Tak. - Bierz go. Valdez potem się przyznał, że w tym samym czasie rozmawiał z przyjacielem w NSA. Kiedy znów do niego zadzwoniła, zapytał: - A co by pani powiedziała na wirusa, który sam się rozmnaża. Za każdym razem, kiedy facet, który odebrał pierwszy telefon, do kogoś dzwoni, jego komórka wysyła impuls do stacji bazowych, a potem aparat rozmówcy łapie wirusa. - Ale... to by nie miało końca. - Marzenie każdego hackera. - Co ci będzie potrzebne? - Ten telefon komórkowy. Chyba że tylko gawędzimy sobie czysto teoretycznie. - Cholera. Nie pomyślała o tym.
- Harry kazał mi dać pani gwiazdkę z nieba, jeśli pani o nią poprosi Chce pani gwiazdkę z nieba? - Zobaczę. Do której dziś pracujesz? - Niebo jest rozgwieżdżone w nocy, prawda? - Odezwę się do ciebie.
Kair Bob Cram stał pod ścianą w wielkiej sali konferencyjnej hotelu Semiramis. Starał się wyglądać jak ważna osoba, która ma wygłosić oświadczenie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma nic do powiedzenia, ale oznajmił Dukasowi zaledwie godzinę wcześniej, że zamierza wystąpić jako oficjalny przedstawiciel Stanów Zjednoczonych. Dukas oczywiście nie potraktował tego poważnie. Nie miał dla Crama żadnego szacunku, o czym ten doskonale wiedział. Z kolei Cram uważał, że Dukas to nadęty bufon o przereklamowanej reputacji. Postanowił mu pokazać, jak się załatwia te sprawy. Sala była co najmniej dziesięciokrotnie za duża dla około dwudziestu osób. Część z nich siedziała na składanych krzesłach, inni stali jak uchodźcy czekający na otwarcie granicy. Opuchnięte powieki, zaczerwienione oczy, zerknięcia na zegarki. Sala miała wysoki sufit i czerwoną tapetę, niezbyt już czystą W powietrzu wisiała warstewka dymu. Cram włożył szary garnitur w tak cienkie czerwone prążki, że było je widać dopiero z odległości dwóch metrów, jedwabny brązowy krawat i szarą koszulę z przypinanym kołnierzykiem i białym wzorkiem. Jego zdaniem wyglądał najlepiej ze wszystkich. Briefing zorganizowany przez kairską policję - nie konferencja prasową lecz briefing, co kilkakrotnie podkreślono - miał się zacząć dwadzieścia minut temu. W końcu gruby egipski gliniarz w garniturze, którego Cram nie włożyłby nawet do wykąpania psa stanął na podium, skąd wystawała tylko jego głową i postukał w mikrofon. W sali rozległy się dźwięki podobne do huku odrzutowców. Zebrani skrzywili się, a potem zaczęli żartować. Gruby gliniarz policzył po arabsku do trzech i powiedział po angielsku „dobry wieczór”. Obecni - prawie sami mężczyźni, z wyjątkiem dwóch blondynek, zbyt jasnych na miejscowe - poszli w kierunku krzeseł, wyjęli magnetofony i otworzyli laptopy. Facet z wąsami, w okularach bez oprawek, wyciągnął nawet notes. Wszyscy mieli znudzone miny, które mówiły „powiedz mi coś, czego nie wiem” i świadczyły o tym, że są zawodowymi dziennikarzami.
Gruby gliniarz podał dane liczbowe dotyczące porannego zamachu bombowego, poinformował, że zatrzymano trzynastu podejrzanych, i obiecał dalsze szczegóły. Aresztowano zapewne zwykłych ulicznych bandziorów i starych oszustów, którzy byli zbyt powolni, żeby uciec przed łapanką i zawsze trafiali za kratki, kiedy policja potrzebowała podejrzanych. Jutro wszystkich wypuszczą. Zginęło tyle i tyle osób. Tyle i tyle zostało rannych. Zapasy krwi są takie i takie. Materiał wybuchowy był prawdopodobnie takiego i takiego rodzaju, a pojazd użyty do zamachu takiej i takiej marki. Winę przypisuje się tym i tym - chociaż żaden z nich nie miał możliwości, żeby wysadzić w powietrze starą szopę, a co dopiero budynek AID. Gdy Cram wyczul, że nadchodzi jego kolej, zwilżył językiem wargi. Przećwiczył w pamięci swoją kwestię. Dukas nalegał, żeby powiedział „Bez komentarza”. Powtórzył mu to kilka razy. Dukas nie miał klasy. Kiedy Cram zajął miejsce na podium, popatrzył na zebranych, tu i tam nawiązał kontakt wzrokowy, zwłaszcza z dwiema blondynkami, po czym zaczął mówić tonem zawodowego polityka, wygłaszającego oświadczenie, i jednocześnie duchownego, proszącego o wsparcie dla zapomnianych przez Boga. - Rząd Stanów Zjednoczonych pragnie wyrazić ubolewanie z powodu tego. że w obecnej chwili nie może udostępnić żadnych informacji o charakterze i przyczynie zbrodniczego aktu, wymierzonego dziś rano w pracujących w tym mieście obywateli amerykańskich. Jednak... dotknął krawata. wy prostował się i popatrzył na blondynkę z większym biustem - mamy podstawy sądzić, że ta sytuacja ulegnie zmianie w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin i będziemy mogli podać szczegóły do wiadomości publicznej. - Oparł dłonie na krawędziach pulpitu i pochylił się do przodu. - Prowadzimy jawną politykę. - Kiwnął głową. Dziękuję państwu. Nie było oklasków. Ale co mogła wiedzieć banda zagranicznych dziennikarzy? Czekał pod ścianą, aż miną go ludzie narzekający, że musieli się fatygować na próżno o tej godzinie. Próbował spojrzeć głęboko w oczy blondynce z dużym biustem, ale była zbył zajęta podrywaniem wysokiego reportera telewizyjnego w towarzystwie kamerzysty i asystenta, który robił tyle notatek, jakby pisał historię swojego życia. Wszyscy wyszli razem. Gruby gliniarz wyniósł się, nawet nie podziękowawszy Cramowi. Sala opustoszała. Personel hotelu zaczął składać krzesła. Cram ruszył do baru znajdującego się piętro niżej. - Monsieur Gram - powiedział męski głos. Jeden z dziennikarzy. Cram widział go w tłumie i zapamiętał, bo facet naprawdę słuchał. - Cram - poprawił.
Mężczyzna się uśmiechnął. - Cram. Oczywiście. - Facet miał francuski akcent. - Możemy zamienić słówko. monsieur Cram? Cram uniósł dłoń w geście godnym senatora, może nawet cesarza. - Wygłosiłem oświadczenie i nie mam nic do dodania. - Pomyślałem, że może anonimowo... na neutralnym gruncie... Cram wygrzebał z pamięci słowa Dukasa. - Bez komentarza. Francuz znów się uśmiechnął. - Jeśli nawet nie do wykorzystania teraz, to może w przyszłości? Może moglibyśmy pogawędzić, poznać się? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ręka rękę myje, wie pan. Wykonał gest, jakby mył ręce, i w jego lewej dłoni pojawił się banknot studolarowy. - Pełna dyskrecja. - Wsunął banknot do kieszeni na piersi Crama, gdzie mniej dbający o ubiór mężczyzna mógłby nosić kolorową chusteczkę do nosa. - Napijemy się? Cram i tak szedł do baru, więc nie widział w tym nic złego. - Zupełnie prywatnie - zastrzegł.
9. Houston Rose spróbowała złapać Dukasa w Waszyngtonie, ale zastała tylko jego asystentkę, Leslie, która zapytała, czy wszystko u niej w porządku. Rose zdała sobie sprawę, że waszyngtońskie biuro NCIS wie już oczywiście o ataku na nią, co oznaczało, że Alan
prawdopodobnie też już wie. Leslie powiedziała że nie może rozmawiać o Dukasie przez zwykły telefon. Może Rose ma telefon kodujący? Rose spojrzała na aparat, który przyniosła ze sobą para z NCIS, obiecała Leslie. że zaraz się odezwie i zawołała Reko. - Za minutkę! - usłyszała w odpowiedzi przez okno. Znów zadzwoniła do DaSilvy. Nie zastała go, ale miał komórkę. Złapała go w drodze. Rozmawiali z przerwami. Powiedział jej, że nie ma mowy. żeby dostała jeden z telefonów komórkowych z furgonetki. - To byłaby manipulacja dowodem rzeczowym. Nie zrobię tego nawet dla pani. Ostatnie słowa były zdecydowanie osobiste. Zadzwoniła do Valdeza i powiedziała mu, że nie udało jej się zdobyć komórki, o której rozmawiali. Zaklął, a potem zapytał: - Jaka to marka i model? - Nie wiem - westchnęła. Znów połączyła się z DaSilvą. On też nie wiedział, ale wszystkie dane były w raporcie w jego komputerze. Mogłaby zaczekać? Rose odrzekła, że nie. DaSilva roześmiał się i obiecał, że ktoś się do niej odezwie. Dziesięć minut później do Rose zadzwoniła policjantka Kaplan z wiadomością, że dwa identyczne telefony komórkowe to Norito M707. - Nie mam takiego - powiedział Valdez. - To kup. - Jest drogi. Przystosowany do międzynarodowej łączności satelitarnej. - Kup go. Zapłacę z własnej kieszeni, jeśli będę musiała. - I co dalej, pani komandor? - Jeszcze nie wiem. Zdobądź telefon i zawiadom mnie, czy wpuszczenie wirusa jest wykonalne. - Dobrze. Ale lepiej, żebyśmy od tej pory rozmawiali przez bezpieczną linię, pani komandor, Mój kumpel z NSA mówi, że ocieramy się o sprawy ściśle tajne. Godzina trzecia Północ w Kairze, pierwsza nad ranem następnego dnia w Mombasie. Czy odważy się zadzwonić do Alana? Nie. A raczej, jeszcze nie. Chorąży sztabowy Reko powiedziała że Rose oczywiście może używać ich telefonu kodującego i że zaraz go przygotuje. Kiedy podłączała aparat, Rose zapytała ją czy będzie miała wpływ na to, co się stanie z dowodami w sprawne porannego ataku na nią i dzieci.
- Wpływ? To nasze śledztwo, pani komandor. - Ale dowody rzeczowe ma lokalna policja. - Oczywiście. Byli pierwsi na miejscu zdarzenia. Prawdopodobnie zamierzają prowadzić własne dochodzenie. Ale mimo tego, że zjawiliśmy się później, jest to śledztwo NCIS, bo pani jest oficerem marynarki wojennej, była pani na służbie, i uważamy, że została pani zaatakowana jako oficer marynarki lub żona oficera marynarki. Takimi sprawami zajmują się władze federalne, a my jesteśmy właściwą agencją. - Jak w takich wypadkach reagują lokalni gliniarze? Reko się uśmiechnęła. - Czasami mówią żebyśmy spadali, a potem są przepychanki. - Zmrużyła oczy. - A dlaczego pani pyta? Rose się zawahała. - Możemy to odłożyć na kiedy indziej? Reko uśmiechnęła się kącikiem ust. - Nie ma sprawy. Rose zadzwoniła z telefonu kodującego do Leslie i dostała od niej numer komórki Dukasa. Leslie uprzedziła ją zaniepokojonym tonem: - Ale nie może pani dzwonić na jego komórkę w tajnych sprawach. On ma pod ręką telefon kodujący. Rose pomyślała, że troska Leslie o bezpieczeństwo to coś nowego. Najwyraźniej po dwóch zamachach bombowych i ataku na nią powiedziano wszystkim, że mają być bardzo ostrożni. Szok minął i zaczynała myśleć o różnych rzeczach, nie tylko o sobie i dzieciach. Zdała sobie sprawę, że atak na ich rodzinę musiał wywołać panikę w całej marynarce wojennej. - Super. - On jest w podróży. Nie odzywa się. Był w Kairze, bo tam też wybuchła bomba, słyszała pani? W każdym razie nie mam z nim kontaktu. Chyba nic mu się nie stało, jak pani myśli? - Nie dotarła do mnie żadna zła wiadomość, Leslie. - Boję się o niego. Rose się uśmiechnęła. Leslie miała dwadzieścia lat i najwyraźniej zakochała się w Dukasie. Owszem, wzbudzał sympatię. Ale niezbyt nadawał się na partnera - był zaganiany, uparty i miał na koncie dużo przygód z kobietami. - Dam ci znać, jak będę coś wiedziała, Leslie. Komórka Dukasa nie odpowiadała.
Kair Dukas zebrał zespół w swoim pokoju, gdzie zmieściłoby się dwukrotnie więcej osób. Z okna roztaczał się wspaniały widok na Kair, przypominający zresztą każde wielkie miasto nocą. Noc w mieście jest dobra, kiedy nie trzeba wychodzić na ulicę. Pokój był właściwie apartamentem z dwoma podwójnymi łóżkami, lodówką i minibarem, którego Dukas nie otworzył. Wszyscy byli wykończeni; nie spali od poprzedniego ranka w Waszyngtonie, jeśli nie liczyć namiastki snu w samolocie i drzemki w Londynie. Połowa zespołu przyleciała zaledwie kilka minut temu. - Wyglądacie jak kupa nieszczęścia - mruknął Dukas. - Spójrz na siebie, Mike - mruknął Keatley. Siedział na wąskim parapecie okiennym. Geraldine i Mendelsohn usadowili się bez butów na łóżku, z poduszkami za plecami. Hahn leżał płasko na drugim łóżku, Triffler siedział przy nim, jak człowiek odwiedzający chorego. Wyglądał najlepiej, bo miał za sobą przespaną noc i wziął prysznic. Ale Triffler zawsze wyglądał lepiej niż inni. - Gdzie Cram? Rozległ się cichy śmiech. - Trzeba sprawdzić w barze. - Ktoś go widział? - zapytał Dukas. - Był na konferencji prasowej. - Wiem, sam go tam wysłałem. Dobra, zaczniemy bez niego. - Po czterdziestu ośmiu godzinach bez snu Dukas ze zmęczenia czuł się jak chory. Sprawę pogarszała wciąż dająca o sobie znać rana postrzałowa na obojczyku. Łykał aspirynę, ale nie pomagała. Postanowił nie patrzeć w lustro. - Niech ci. którzy dopiero przyjechali, uważnie słuchają. - Powtórzył krótko, co wiadomo o porannym zamachu bombowym, potem powiedział im o atakach na Alana Craika i Rose. Dostał te informacje w bezpiecznej korespondencji z Waszyngtonu. Wiadomość o napadzie na Rose wstrząsnęła nim. Nie tylko dlatego, że był w niej zakochany, lecz również dlatego, że ten atak oznaczał, iż ktoś wypowiedział wojnę marynarce wojennej, łącznie z rodzinami jej personelu. - Kasser obiecał mi. że zapewni ochronę waszym rodzinom. Na wszelki wypadek, bo jak wiemy, nasze nazwiska nie zostały dotąd podane do wiadomości publicznej i nigdy nie będą ujawnione. Mimo to musimy być bardzo, bardzo ostrożni.
Wszyscy rozmawiali już z rodzinami. Powiedzieli, że są zdrowi i cali. - Rose Siciliano naprawdę ktoś zaatakował? - zapytał Triffler. - Trzech facetów w dwóch samochodach. Załatwiła ich. Ktoś mruknął: - Jezu! - Zastanówcie się, czy nie wysłać gdzieś rodzin na kilka dni. Może to dobry moment, żeby odwiedzić babcię albo wybrać się do Disneylandu. - Dukas wetknął ręce do kieszeni. Był bez marynarki, mocno pogniecioną koszulę wybrzuszały na plecach szelki kabury. Miał na sobie spodnie od brązowego wełnianego garnituru, który włożył w Waszyngtonie. Wyglądał jak szmaciarz. - To poważna sprawa. Najpierw Mombasa, potem Kair, później, niemal równocześnie, ataki na Craika i jego żonę. Craika pokazywała CNN i przypuszczam, że tam go zidentyfikowali; trudno przeoczyć jego okaleczoną rękę. Ale brutalny napad na jego żonę jest przerażający. - Ile mieli czasu na zorganizowanie tego? - Trzynaście godzin. - Jezu! - Albo zaplanowali to wcześniej, celowo wybrali Houston i żonę Craika. - To znaczy, że z góry zakładali ataki na rodziny personelu marynarki wojennej powiedział Triffler. Dukas wepchnął ręce głębiej do kieszeni. Groziło to ściągnięciem spodni. - Dlatego Waszyngton rwie sobie włosy z głowy. I dlatego zalecam wysłanie rodzin poza miasto. Geraldine skrzyżowała ręce na piersi, nie zmieniając pozycji; nadal opierała się plecami o różową poduszkę. - Bądźmy realistami, Mike. O kim mówimy? O OBL-u? - Nie wiemy. - Czy OBL może sięgnąć do Stanów? - A czy pies może gonić własny ogon? Wiesz, co mówi wywiad. - Nie wierzę w to - zwrócił się do niej Mendelsohn. - Lepiej uwierz! - Mike, bin Laden nie jest aż tak dobrze zorganizowany! Zapomnij o bzdurach. którymi media karmią publikę. To nie jest doktor Fu Manchu i jego magiczne grzyby! Sam wiesz, jak trudno jest przeprowadzić skoordynowane ataki na odległość! Trzeba mieć na miejscu ludzi, organizację, pieniądze, łączność...
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Dukas odczekał pół minuty, potem kazał im się zamknąć i powtórzył, że powinni poważnie pomyśleć o bezpieczeństwie swoich rodzin. Powiedział też, że muszą się zastanowić nad tym, co zaszło w Mombasie i Kairze, i co może jeszcze nastąpić. - Potrzebna jest akcja, nie reakcja. Ktoś inny pociąga za sznurki, a my wykonujemy ruchy marionetek i mówimy: „O mój Boże”! Wiem, wszyscy jesteśmy wykończeni. Ale zanim pójdziemy spać, chcę usłyszeć jakieś dobre pomysły. Czekam. Triffler spojrzał na niego i uniósł głowę. - Mam pliki z komputera zabójcy Amerykanki. Jest tam pełno różnych nawoływań muezinów. Co o tym powiecie? Keatley zerknął na niego spode łba. - Muezini wszędzie jednakowo nawołują do modlitwy. - Nie, każdy muezin robi to inaczej. Są jak kantorzy. Przypuszczam, że są kolekcjonerzy nawoływań muezinów, ale ten facet był zabójcą zamieszanym w zamach bombowy, więc szukam w tym ukrytego znaczenia. Przychodzi wam coś do głowy? - Sygnał? - podsunęła Geraldine. - Szyfr? - mruknął Hahn. - Może można w ten sposób zdetonować bombę? - odezwał się Keatley. - Co jeszcze było w komputerze? - zapytał Mendelsohn. Triffler pokręcił głową. - Nie wiem. Przeanalizują to w Waszyngtonie. Wszystko jest po arabsku. co stanowi dla mnie czarną magię. Pomyślałem tylko, że te wezwania muezinów mogą nas na coś naprowadzić. Dukas się rozejrzał. Geraldine zasnęła. - Czas spać - powiedział. Ktoś zapukał do drzwi. Wszyscy sięgnęli po broń; z wyjątkiem Geraldine. Otworzyła oczy, spojrzała na drzwi, ale się nie poruszyła. Keatley wstał pierwszy. - Podszedł do drzwi i stanął z boku. W prawej ręce trzymał odbezpieczonego kolta 1911. Triffler podniósł się z łóżka i przywarł plecami do ściany. Miał w dłoni smukłego siga 380. Hahn i Mendelsohn w innej części pokoju czekali w półprzysiadzie z wyciągniętymi przed siebie pistoletami. Geraldine została na łóżku. - Kto tam? - zapytał Dukas. - FBI.
Popatrzyli na siebie. Keatley pokręcił głową. Pokazał Trifflerowi, żeby stanął po drugiej stronie drzwi. Potem położył lewą rękę na klamce. Dukas wyjrzał przez wizjer. Wiedział, że może zginąć od kul wystrzelonych przez drzwi. Były metalowe, ale nie pancerne. Zobaczył ziemistą twarz. Część podbródka zasłaniał skórzany portfel ze złotą odznaką i legitymacją FBI. Dukas przeczytał ją uważnie, cofnął się między łóżka, przyklęknął i wycelował w drzwi swoją trzystapięćdziesiątkęsiódemkę. Skinął głową Keatleyowi. - Jezu Chryste! - jęknął mężczyzna z odznaką FBI, kiedy otworzyły się drzwi. Patrzył na wycelowane w niego lufy. - Nie strzelajcie, do cholery! - krzyknął. - Jestem posłańcem! Jezu! - Kto jest z tobą? Pojawił się drugi facet. - Ja. Był wielkim, opalonym, antypatycznym blondynem; jednym z tych, którzy uważają, że nie ma potrzeby być uprzejmym, jeśli można załatwić sprawę po chamsku. - Wynocha - powiedział. Dukas wstał. - Co to ma znaczyć, do cholery? Facet wszedł i stanął tuż obok niego. - Że jesteście w miejscu, gdzie nie powinno was być. - Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jasnoniebieską kopertę i trzepnął nią Dukasa w obojczyk. - Tu są rozkazy dla was. Lecicie do Mombasy. Natychmiast. Nie kręcicie się tutaj, nie odbieracie prania, pakujecie się i znikacie. Jasne? - A kim ty, kurwa, jesteś? - Facetem, który ci mówi, że stąd spadacie. I to już! - Machnął niebieską kopertą. - Macie rezerwację na lot o siódmej rano. Nie pyskuj i nie dzwoń do swojego szefa, bo to przyszło z samej góry. Dotarło? Dukas spojrzał na kopertę. W górnym lewym rogu widniał nadruk BIAŁY DOM, WASZYNGTON.
Houston Rose uznała, że nie może dłużej czekać, a ponieważ nie udało jej się złapać Dukasa, zadzwoniła do Alana. Jego komórka też nie odpowiadała, więc poświęciła pół godziny na to,
by osiągnąć cel okrężną drogą- zatelefonowała do Pentagonu, żeby przez biuro w Norfolk dostać bezpośrednie połączenie z Rafem Rafehausenem na „Jeffersonie” i poprosić go o umożliwienie jej bezpiecznego kontaktu z jednostką Alana w Mombasie. Obiecali, że się odezwą, jak go złapią. Co oznaczało, że musi odłożyć słuchawkę, żeby mogli się do niej dodzwonić - i będzie mógł to zrobić każdy palant na świecie. Połączenie było kiepskie. Głos Alana brzmiał przez telefon kodujący tak, jakby mówił przez trąbkę podczas wichury. Ale to był jego głos. Rose oparła się czołem o ścianę. Poczuła przyspieszone bicie serca i ucisk w gardle. - Rose? Rose? Rose, to ja, Alan. Z trudem przełknęła ślinę. - Wiem. - Wszystko w porządku? Mój Boże, jak się martwiłem, kiedy usłyszałem... Miał zmęczony, niewyraźny głos, jakby dopiero się obudził. Odsunęła głowę od chłodnej ściany, stanęła prosto. - Ja i dzieci jesteśmy cali i zdrowi, a Bloofer prawdopodobnie się wyliże. - Rose, gdyby coś ci się stało... Wzięła się w garść. - Najpierw fakty, potem uczucia. Jeśli się rozkleję, kochanie, to nic nie zrobię. Zamilkł. W słuchawce telefonu kodującego zawodził wiatr. - Kocham cię - powiedział. - Tak. wiem. Bardziej niż... cokolwiek. - Stłumione uczucia nie dawały za wygraną, próbowały się wydostać na powierzchnię. - A teraz fakty - powtórzyła. - Faceci, którzy próbowali mnie zabić, mieli trzy telefony komórkowe. Policja i Vaidez przypuszczają, że dwa z nich są do jednodniowego użytku. Do kontaktu z kimś. kto to wszystko zorganizował. Valdez uważa, że uda mu się tak spreparować jeden z nich, że NSA będzie mogła śledzić połączenia i wytropić tego, kto wynajął zabójców. To musi mieć związek z tym, co robisz, prawda? - Z powodu tego, co cię spotkało, rodziny wszystkich ludzi, którzy są ze mną, dostały ochronę. Również ciebie niech dobrze chronią, - Są tu dwaj gliniarze i dwoje rewolwerowców z NCIS. Co sądzisz o pomyśle Valdeza? - Nie wiem... - On też walczył z uczuciami. - Jak zamierza to zrobić?
- Nie mam pojęcia. Twierdzi, że to wykonalne. Ale musimy się pospieszyć. Te telefony są prawdopodobnie przeznaczone tylko do dwudziestoczterogodzinnego użytku, a nie wiemy, od kiedy liczy się doba. - NSA... Oni są bardziej tajemniczy niż Chińczycy. To będzie musiało przyjść z samej góry. - Lokalni gliniarze mówią że te komórki są dowodami rzeczowymi, nie oddadzą ich. Valdez musi jednak mieć któryś z tych telefonów, bo w chipie może być kod rozpoznawczy. - Zaczekaj. - W słuchawce zawodził wiatr. Rose nie chciała rozmawiać o telefonach komórkowych i niebezpieczeństwie. Pragnęła leżeć z nim w łóżku. przytulić się do niego. Dobra - odezwał się znów Alan. - Zrób tak. Zadzwoń do Teda Kassera z NCIS w Waszyngtonie. To zastępca dyrektora, szef szefa Dukasa. On mnie zna. Powiedz mu, co ci jest potrzebne, i jaki jest limit czasu; że musisz wydostać komórkę z rąk lokalnych gliniarzy. Czy ktoś z tych twoich rewolwerowców z NCIS jest agentem specjalnym? - Tak. Reko. Kobieta. Chorąży sztabowy. - Dobra, powiedz Kasserowi, że musi przycisnąć lokalnych gliniarzy . Masz jakieś nazwisko? - Tak. DaSilva. Miły facet i... - Kasser go przyciśnie, żeby przekazał telefon twojej agentce specjalnej. Ona zna procedurę przejmowania dowodów. Potem ty będziesz musiała dostarczyć komórkę Valdezowi. Albo on do ciebie przyleci. Ile potrwa taka podróż? Sześć godzin, plus dwie do czterech, żeby zrobić rezerwację i dojechać na lotnisko Dullesa... Jezu, to strata dziesięciu godzin! - Ted Kasser. Dobra. Potem dam telefon Valdezowi, a on zrobi swój cud. Czy NSA się włączy, jeśli to będzie działało? - Zapytaj Kassera. - To ważne, prawda? - Może mieć duże znaczenie. - Albo żadnego. - Kocham cię. - To też ma znaczenie. - Uśmiechnęła się do gołej ściany. - Kocham cię, jesteś dla mnie wszystkim. Dam ci teraz do telefonu Mike’ya i zajmę się ratowaniem świata. Uważaj na siebie. - Ty też - powiedział przez ściśnięte gardło.
Mikey wziął od niej słuchawkę. Usłyszała, jak mówi monosylabami w typowy dla siedmiolatka sposób: - Cześć... Nie... Tak... - A później nieuniknione: - Jacyś faceci próbowali nas zabić. Powiedział to całkiem beznamiętnie. Stała za nim i trzymała go za ramiona. Kiedy skończył, oddał jej słuchawkę. - Kocham cię - powiedziała przez telefon i wyłączyła się. Mike’y przytulił się do niej. Pogłaskała go po głowie. - Czasami dzieją się złe rzeczy i trzeba to jakoś przeżyć. Położyła buczącą słuchawkę na stoliku i poszła poszukać agentki specjalnej Reko. Znalazła ją w kuchni z coca-colą w ręce. - Muszę pilnie zadzwonić do NCIS w Waszyngtonie. Też z bezpiecznego telefonu. Co mam zrobić? Reko wyglądała na zaskoczoną ale wahała się tylko ułamek sekundy. - Z kim pani chce tam rozmawiać? - Z Tedem Kasserem. Reko uniosła brwi. Ominęła Rose i podeszła szybko do telefonu. Niecałą minutę później oznajmiła: - Szukają go. Zaczeka pani? - Oczywiście. - Podałam pani nazwisko, żeby się pospieszyli. - On mnie nie zna. - Pani komandor, po tym, co się wydarzyło dziś rano, wszyscy w marynarce wojennej znają pani nazwisko. Kasser zgłosił się po sześciu minutach. Rzeczywiście wiedział, kto mówi. Zapytał Rose, jak się czuje ona i dzieci, i co z psem. - Skąd pan o nim wie? - Mógłbym odpowiedzieć, że my wiemy wszystko, ale tak naprawdę dowiedziałem się od asystentki Mike’a Dukasa, która najwyraźniej cały czas ogląda CNN, odkąd to wszystko się zaczęło. Miał gruby głos. Niemłody, trochę szorstki i zgrzytliwy, ale sympatyczny. - Potrzebuję pańskiej pomocy. Opowiedziała mu wszystko. - Miałem okazję poznać pani męża. Jest przyjacielem Dukasa. Zabijaka. - Można tak powiedzieć. - Myśli pani, że ta sztuczka z telefonem naprawdę może się udać?
- Mój spec komputerowy twierdzi, że tak. Ale konieczny jest udział NSA. Muszą się w to włączyć. - W porządku. - Urwał, jakby robił notatki. - Niech mi pani da do telefonu tę agentkę specjalną. - Już daję. Reko przycisnęła słuchawkę do ucha. Skinęła głową, potem znów. Pięć razy powtórzyła: - Tak jest. - W końcu oddała słuchawkę Rose. - Chce jeszcze rozmawiać z panią. - Rozumiem, że pani człowiek musi mieć ten telefon w ręku. - Też tak sądzę. - Jak pani zamierza dostarczyć mu tę komórkę na czas? Jeśli dobrze zrozumiałem, są tylko dwadzieścia cztery godziny, a zegar tyka, prawda? - Owszem. Podróż samolotem rejsowym to minimum dziewięć do dziesięciu godzin, ale... - Pomyślała o dzieciach, o tym, jak Mikey musi przeżywać to, co ich spotkało. Czy nie powinien się nim zająć psycholog? A ona miała właśnie zasugerować, że zostawi dzieci. Gdyby był dostępny jakiś F-18, mogłabym... polecieć sama. Po drodze musiałabym gdzieś zatankować... - Potrafi pani pilotować F-18? - Latałam nimi w ramach przygotowań do szkolenia w NASA. - Tankowanie w powietrzu? - Robiłam to... Ale musiałabym zostawić dzieci... Były ze mną i miały ciężkie przeżycia... Sama nie wiem... - W marynarce wojennej są inni piloci. Zawahała się. a potem wypaliła: - Polecę. Chcę pomóc mężowi. - Niech pani zaczeka. - Najwyraźniej zasłonił mikrofon, bo w słuchawce telefonu kodującego słychać było tylko zawodzenie wiatru. Potem znów zabrzmiał jego głos: - Muszę to uzgodnić w Biurem Wywiadu marynarki wojennej i przydzielić kogoś do tej sprawy. Jaki jest w tej chwili pani status w czynnej służbie? - Dostałam urlop. Kazano mi się stawić w ośrodku kosmicznym Johnson i nie opuszczać bazy. Kasser milczał przez chwilę. - Zobaczę, co da się z tym zrobić. Proszę nie blokować linii, bo będzie do pani mnóstwo telefonów.
Pomyślała, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić, ale może zainteresowanie dziennikarzy jej osobą już osłabło i koncentruje się teraz na konferencji prasowej, która ma się odbyć w Johnson o piątej. O czwartej siedemnaście z Pentagonu zadzwonił kapitan marynarki wojennej z wiadomością, że z ich bazy lotniczej w Corpus Christi przyleci na lotnisko Elligntona F-18 do jej dyspozycji. O czwartej dziewiętnaście Reko dostała polecenie, żeby odebrać, pokwitować i zabezpieczyć przesyłkę od policji w Houston. O czwartej dwadzieścia jeden zatelefonował DaSilva z zapytaniem, co kombinuje marynarka wojenna. - To bardzo ważne, sierżancie - odpowiedziała Rose. - Jasne, „bezpieczeństwo narodowe”. Zrobiono mi wykład. Mój cholerny porucznik trzęsie portkami, bo nasz szef dostał telefon prosto z Białego Domu! Narażacie na uszkodzenie lub nawet zniszczenie dowody w ważnej sprawie! - Dla nas ta sprawa też jest ważna. Naprawdę. - W mieście Houston w stanie Teksas również istnieje prawo. - Głos DaSilvy nie brzmiał już przyjaźnie. - Dobra, wbrew sobie wysyłam te telefony komórkowe, ale zatrzymujemy foliowe opakowania, bo są na nich odciski palców. - Pogodził się z tym, co nieuniknione, i spuścił z tonu. - Dostaniemy je z powrotem? Rose już na tyle odzyskała przytomność umysłu, że dotarł do niej sens jego słów. - Przypuszczam, że NCIS też będą potrzebne odciski palców. - Więc niech o nie poproszą. - A co z odciskami palców na samych telefonach? Sprawdziliście, czy są jakieś? - Nie, to by nam nigdy nie przyszło do głowy. - Nie chciałam być protekcjonalna. - Więc potrafi pani być mimo woli. To sztuka. Niech pani posłucha, pani komandor. Dziś rano spisała się pani bardzo dobrze. Ale ja naprawdę znam się na swojej robocie. - Przepraszam. - Niech pani powie swoim ludziom z NCIS, żeby nas ładnie poprosili o odciski. Zdjęliśmy je ze wszystkiego: z telefonów, foliowych opakowań, samochodów... Co było oczywiste, bo jesteśmy zawodowcami, a Houston to nie jakieś zadupie, rozumiemy się? - Rozumiemy. - Więc pytam jeszcze raz: dostaniemy te komórki z powrotem? - A dlaczego nie mielibyście dostać?
- Domyślam sic. że nie, może mi pani powiedzieć, co naprawdę jest grane. - Przykro mi. - Mnie też. Usłyszała, że się zawahał. Hyć może chciał ją zapytać, jak bardzo jest jej przykro. To mógłby być powrót do bardziej osobistego tonu rozmowy, ale DaSilva pożegnał się i wyłączył. O czwartej dwadzieścia pięć z Pentagonu zadzwoniła kobieta komandor, żeby zawiadomić Rose, że anulowano jej urlop i przydzielono zadanie specjalne w waszyngtońskim biurze NCIS, gdzie ma się jak najszybciej zameldować. O czwartej trzydzieści zatelefonował oficer wykonawczy eskadry z Corpus Christi, żeby podać Rose plan lotu z Ellington do bazy sil powietrznych Andrews w Waszyngtonie z tankowaniem w powietrzu w pobliżu Memphis z latającej cysterny lotnictwa Gwardii Narodowej. - W Andrews będzie na panią czekał samochód z kierowcą. Będzie pani wiedziała, dokąd ma panią zawieźć, prawda? - Tak jest. - Życzę udanego lotu. I proszę dobrze traktować nasz samolot. Potem życie nabrało tempa. Przed domem zaparkowały dwa samochody policyjne i jeszcze bardziej zablokowały podjazd. Do drzwi podeszli dwaj gliniarze i Reko pokwitowała odbiór zapieczętowanej przesyłki, którą jej wręczyli. Gorki powiedział Rose, że on i Reko zabiorą jej dzieci rejsowym samolotem do Waszyngtonu, gdzie spotkają się tam rano. - Pewnie spędzi pani tam trochę czasu. Góra się domyśla, że będzie pani chciała mieć dzieci przy sobie. Rose pomyślała, że wreszcie wyrwie się z aresztu domowego w Johnson. Usiadła z Reko i Gorkim w salonie i powiedziała im, co Mikey lubi, a czego nie. Bobby był za mały, żeby wiedzieć, co się dzieje, ale Mike’y na moment w padł w panikę, kiedy usłyszał, że mama wyjeżdża. Okazało się, że Gorki ma dwoje dzieci. Reko obiecała, że zaopiekują się Mike’yem bardzo troskliwie. Rose przyprowadziła go i wszystko mu wytłumaczyła. Trzymała go za ramiona i patrzyła mu w oczy. Miał przestraszoną minę. - Robisz to dla taty? - zapytał. - Może to będzie koniec tego, co spotkało jego i nas. - Rozumiem. Zerknął na Reko i Gorkiego. - Zobaczymy się rano? - Oczywiście. A potem może odwiedzimy babcię i dziadka, dobrze? Lubił jej ojca. Spędził z nim kawał swojego siedmioletniego życia.
- Chciałbym, żebyśmy żyli jak inne dzieci. Przytuliła go ze łzami w oczach. Kasser powiedział, że w marynarce wojennej są inni piloci. Ale ona nie mogła siedzieć bezczynnie z założonymi rękami, gdy chodziło o jej męża. Niestety płaciło za to jej dziecko. Wzięła swój kombinezon lotniczy, ucałowała Mike’ya, odebrała telefon od kobiety weterynarza z wiadomością, że Bloofer się wyliże, zadzwoniła do Valdcza i powiedziała mu, że jest w drodze z towarem. - Wiem - odrzekł. - Skąd wiesz? Roześmiał się. - Mam teraz na karku więcej ludzi z marynarki wojennej niż mieści się na „Constitution”. Przydzielili mnie do NSA. Panią też. Rozmawiałem z tym pani gliniarzem z Houston, DaSilvą. Dał mi numer wyświetlający się w telefonie, którego tamci faceci używali dzisiaj. To na Kajmanach. - To bez sensu. - Wcale nie. To tylko pierwszy etap. Stamtąd połączenie mogło dotrzeć do Afganistanu, Arabii Saudyjskiej, gdziekolwiek. NSA już zidentyfikowała, dokąd trafiło na Kajmanach. Powiedziałem gościowi, który się tym zajmuje, żeby szybko szli dalej. Palą się do tego. To duże wyzwanie! - Czy twoja magiczna sztuczka się uda? - Wszystko powinno grać. Rose wsiadła do wojskowego samochodu z kierowcą. Potem przysiadła się do F-18 i wkrótce już poczuła zimne powietrze na wysokości dwunastu tysięcy metrów.
USS „Franklin D. Roosevelt”, wejście do portu w Hajfie, Izrael Narc pierwszy stanął w kolejce do promu, który miał zabrać załogę na brzeg. Opanował tę sztukę, kiedy był młodszym oficerem. Teraz, gdy miał stopień komandora porucznika, wydawała się cholernie łatwa. Odwalił papierkową robotę i zlecił kapitanowi powiadomienie tych, którzy się nie załapią na przepustkę. Dało mu to godzinę przewagi nad większością oficerów, więc gwizdnął oficerowi wywiadu eskadry powieść science fiction i zszedł przed hangar, gdzie miała się ustawić kolejka do promu. Był w czystych spodniach khaki i koszulce
polo. Żeby nie ubrudzić się wszechobecną mieszaniną smaru i sadzy, poszedł na rufę i usiadł na miejscu przeznaczonym dla dowódcy patrolu żandarmerii. Ostatnia przepustka przed Oceanem Indyjskim. Czas na imprezę. Chciał już mieć za sobą ten rejs i wrócić do zwykłego życia w eskadrze. Wyobraził sobie załogę „Jeffersona”, przygotowującą się do przepłynięcia kanału w przeciwną stronę, do domu. Otworzył książkę. Nie spodobała mu się od pierwszych stron. Przekartkował ją szybko w poszukiwaniu akcji. Że też wszyscy się nią zachwycają. Książka go nie wciągnęła, więc zaczął się leniwie rozglądać. Obserwował, jak na rufę schodzą się pierwsi szeregowi marynarze i podoficerowie mężczyźni i kobiety - i formują oddzielną kolejkę przy lewej burcie. Był ciekaw, kto pierwszy stanie w drugim ogonku. Popatrzył, jak oficer z centrum wywiadowczego flirtuje otwarcie z kobietą podoficerem z administracji jego eskadry. Pokręcił głową. Narc nie był święty, ale nie przekraczał granicy, którą sobie wyznaczył. Wiedział, jak się można na tym przejechać. Z prawej burty lotniskowca pojawiły się budynki. Narc wstał i oparł się o nadburcie. żeby widzieć brzeg. Hajfa wyglądała tak jak większość śródziemnomorskich miast portowych - mnóstwo niskich białych budynków, tłumy ludzi - ale znacznie lepiej niż Egipt. Przede wszystkim było tu brak slumsów. Izrael ukrywał je na okupowanych terenach. Od nabrzeża odbił duży prom i skierował się w stronę lotniskowca, który musiał jeszcze wytracić szybkość, wybrać boję i rzucić kotwicę. Narc obserwował przez chwilę nabrzeże. W miejscu, gdzie miał przybić prom z załogą okrętu, roiło się od izraelskich i amerykańskich sil bezpieczeństwa. Zamach w Mombasie zmusił marynarkę wojenną do ostrożności. Narc po raz drugi w ciągu godziny pomyślał o Alanie Craiku, który nadal tkwił w Mombasie, o tym, przez co przeszedł jego stary kumpel podczas jednego tylko rejsu. Wyobrażał sobie, jaki wkurzony musi być Craik, że jest uziemiony na lądzie, kiedy jego lotniskowiec wraca do domu. Przed promem wyrastała fala dziobowa. Statek płynął w kierunku lotniskowca. który był w trakcie niebezpiecznego procesu wybierania boi. Narc wiedział, że na dziobie grupa marynarzy pracuje przy łańcuchach kotwicznych, wykonując czynności, które mimo nowoczesnej techniki, wszechobecnej na wielkim okręcie, nie zmieniły się od czasów Nelsona. Gdzieś w górze sternik pocił się przy manewrowaniu kolosem, żeby przeprowadzić go przez zatłoczony port. Dobrze, że ja nie jestem na jego miejscu, pomyślał Narc. Nie lubił prowadzić okrętu i nie planował tego robić w swojej dalszej karierze. Poczuł lekką zmianę, kiedy lotniskowiec naprężył linę boi. Narc popatrzył na lśniące w słońcu morze, gdzie prom płynący po załogę zataczał wolno luk, by podejść do trapu opuszczanego z rufy okrętu. Prom zjawił się za wcześnie i Narc pomyślał przez moment, że może być na nim bomba. Jednak chwilę potem pomachał do niego stamtąd jeden ze
stewardów, za którym stało kilku innych mężczyzn w strojach kelnerów. Narc nie wierzył, żeby tylu ludzi chciało popełnić zbiorowe samobójstwo, więc też do nich pomachał i ruszył w stronę trapu. Nawet w porcie fale były takie wysokie, że platforma trapu unosiła się i opadała ponad półtora metra. Narc miał wieloletnie doświadczenie w przechodzeniu z okrętu na prom portowy. Zaczekał na odpowiedni moment i zeskoczył na platformę. Prom był coraz bliżej. Narc pomyślał, że płynie ze zbyt dużą szybkością. Znał się na tym. Każdy lotnik marynarki wojennej, kiedy jest młodszym oficerem, musi przez kilka lat dowodzić promami portowymi, które zabierają załogi okrętów na przepustkę. Narc robił to w Fort Lauderdale, Neapolu, Tulonie, Antibes i nawet w Hajfie, dlatego wiedział, że ten wynajęty prom płynie za szybko. - Walnie w nas - powiedział głośno. Na platformie stała tylko mała grupa, bo prom miał się zjawić dopiero za piętnaście minut, a na ląd można było zejść najwcześniej za pół godziny. Bosman odpowiedzialny za transport obejrzał się przez ramię i wytrzeszczył oczy. - Jasny gwint... - Wszyscy z platformy, ale już! - ryknął Narc. Wepchnął jakiegoś marynarza na pierwsze szczeble drabinki, innego złapał za kołnierz. - Na górę! Szybko! Bosman wskoczył na drabinkę. Narc nie czekał, aż będzie na niej miejsce. Rzucił się w kierunku jednego z łańcuchów, chwycił się go i podciągnął pod siebie nogi tak wysoko, że poczuł to we wszystkich mięśniach. Prom rozwalił platformę i parł dalej niczym rekin szukający krwi. Kolizja przesunęła lotniskowiec i rozległ się dźwięk podobny do dzwonu. Narc był pewien, że zginie, zmiażdżony przez metalową ścianę. Usłyszał zgrzyt rozdzieranej stali, nity strzelały wokół niego niczym pociski. Jeden trafił go w bark, drugi w rękę. Któryś z marynarzy krzyknął. Wydostali się na pokład rufowy i Narc zaczerpnął powietrza. Pochylił się w obawie, że zwymiotuje. Kiedy się wyprostował, zobaczył przed sobą zastępcę kapitana okrętu, który zapytał: - Wszystko w porządku? Narc skinął głową i spojrzał ponad jego ramieniem. Prom ze zmiażdżonym dziobem tonął wolno tuż za boją cumowniczą i roztrzaskaną platformą. - Niech to szlag - powiedział Narc. Zastanawiał się, czy na promie była bomba.
Godzinę później Narc był przebrany i gotowy do zajęcia miejsca w kolejce odpływających na brzeg. Zanim zszedł na dół, kolejka ciągnęła się już przez cały pokład hangarowy. Tym razem załogę transportowały szalupy lotniskowca. Zabierały pasażerów z małych zejściówek w dole burty przy rufie. Operacja wlokła się w ślimaczym tempie. - Nigdy nie wyląduję na brzegu, cholera - powiedział do sąsiadki z kolejki. podporucznika z eskadry hornetów. - Nic pan nie wie, panie komandorze? - zapytała wesoło, jakby wcale nie przejmowała się tym, że stoi na przedostatnim miejscu w długiej kolejce udających się na przepustkę. - O czym? - Przez ten wypadek mamy zgiętą jedną śrubę. Narc przypomniał sobie głęboki dźwięk podobny do dzwonu, który usłyszał w momencie kolizji. - I co z tego? - zapytał z rosnącą nadzieją. - Zostaniemy tu jeszcze co najmniej dwa dni - odrzekła. Narc wydal w duchu okrzyk radości. Dwa dodatkowe dni w porcie!
Kair Dukas i jego zespół, w którym nie było Crama, wygramolili się z dwóch taksówek i powlekli do terminalu kairskiego portu lotniczego. Dukas szedł na końcu z dwoma egipskimi bagażowymi, transportującymi ich rzeczy. Czuł się jeszcze gorzej niż poprzedniej nocy. Trzy godziny snu. Patrol żywych trupów. Po raz pierwszy, odkąd ją znał, Geraldine Pastner wyglądała tragicznie. Jej cera przybrała ziemistą barwę. Na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. - Zabiłabym za kawę z cukrem - jęknęła. Miała taki głos, jakby co najmniej od dwudziestu lat paliła gauloisesy. - Gdzie Cram? - zapytał Dukas. Mendelsohn podniósł ponury wzrok. - Nie zjawił się. - Siedział na swoim bagażu i podpierał pięścią brodę. - Nie wrócił. Dukas odszedł na bok, żeby zadzwonić do ambasady i zgłosić zaginięcie Crama. Cram mógł pójść do burdelu albo do nocnego klubu, a potem uznać, że warto zjeść o szóstej rano
śniadanie w „prawdziwym Kairze”, jakby to później określił. To znaczy tam, gdzie można zobaczyć Egipcjan. Kiedy Dukas wrócił, Keatley zgłosił ich do odprawy pasażerów i bagaż zniknął. - Czepiali się, że mamy broń - powiedział. - Ciągle jakieś problemy. Dlaczego tamten głupi kutas musiał nam wcisnąć bilety na taki wczesny lot? - Bo jest głupim kutasem. Ale nie w tym rzecz. Pytanie brzmi, kto to jest? Dukas przeczytał rozkazy w niebieskiej kopercie. Zgadzały się z tym, co powiedział w hotelu blond skurwiel - wynocha z Kairu, i to już. Bez żadnych pytań. Dokument podpisał doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, co potwierdzono w Waszyngtonie, kiedy Dukas tam zadzwonił. I teraz byli tutaj. Dukas oceniał, że z powodu zmęczenia ich skuteczność spadła o dwadzieścia procent. Mogliby ją poprawić, gdyby przespali się osiem godzin. Ale byli tutaj, za sprawą rządu, którego prawica nie wiedziała, co czyni lewica. - W samolocie wszyscy mają spać - powiedział. - To rozkaz. W kairskim hotelu Semiramis panował spokój. Goście spali, nocny personel ziewał, spoglądając na zegar. Egipcjanin Faruk Bazir mył mopem marmurowe posadzki w toaletach na półpiętrze, potem je pastował i polerował froterką. Czekając, aż wyschnie podłoga w damskiej toalecie, poszedł z mopem, wiadrem i wózkiem ze środkami czystości do męskiej. Zostawił wózek i przechodził od kabiny do kabiny, sprawdzając, czy w środku nikt nie zasnął. Spuszczał wszędzie wodę, bo nocni goście mieli zwyczaj postępować tak, jakby nie wiedzieli, do czego służą spłuczki. W trzeciej kabinie od końca coś wystawało z sedesu. Mruknął z niezadowoleniem, bo miał obowiązek to sprzątnąć - nawet rękami, jeśli będzie trzeba. Zajrzał do muszli i zobaczył niewielką ilość ludzkich odchodów, a pod nimi głowę mężczyzny. Odnalazł się Bob Cram.
DZIEŃ TRZECI
10.
Mombasa
Niesamowite. O świcie lotnisko w Mombasie wyglądało jak równina na odludziu. W chłodnym porannym powietrzu unosiła się woń kurzu i lekki zapach morza. Horyzont na wschodzie był bardzo jasny, ale słońce jeszcze nie wzeszło i na zachodzie wciąż świeciły najjaśniejsze gwiazdy. W oddali zaryczało jakieś zwierzę. - To lew? - zapytał bosman sztabowy Bakin. - Chyba słoń. Nasłuchiwali. Alan usłyszał wycie hieny. Bakin zmarszczył brwi. Po obu stronach mieli wartowników marines w oporządzeniu bojowym. Było cicho, nastrojowo. Potem czar prysł: zza horyzontu wyłoniło się słońce, pierwsze promienie padły na budynek terminalu na przeciwległym krańcu lotniska i w tym samym momencie, jakby na dany sygnał, otworzyły się z hałasem drzwi hangaru za nimi. - Samolot - mruknął Bakin. Patrzyli, jak na zewnątrz wytacza się S-3. Załoga sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Campbell zaczął kontrolę przedstartową. - Dziś jest trzeci dzień-powiedział Bakin. - Takie rzeczy chyba chodzą trójkami. - Przekonamy się - odrzekł Alan i się uśmiechnął. - Inszallah. Wola Allaha.
Waszyngton Rose przekazała telefony komórkowe agentowi specjalnemu NCIS, który czekał w wartowni NSA. Trzymała w ręce przesyłkę, kiedy siwy mężczyzna kwitował odbiór na dwóch dokumentach: jednym dla niej, drugim dla policji w Houston. To on nalegał, żeby złożyć podpisy przy świadku, drugim agencie specjalnym, który mu towarzyszył. - Chcemy mieć dobre stosunki z gliniarzami, pani komandor - wyjaśnił. - Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie nam potrzebna ich pomoc.
Potem odszedł z telefonami, a ją zaprowadzono do damskiej toalety, żeby mogła się przebrać. Wciąż miała na sobie kombinezon lotniczy, wilgotny po locie. Z ulgą włożyła mundur. W NSA ściśle przestrzegano zasad bezpieczeństwa. Sfotografowano ją i wzięto odcisk kciuka. Zdjęcie było potrzebne do identyfikatora, który miała nosić przez cały czas, jak zaznaczono z naciskiem. Odcisk kciuka został w jej obecności zeskanowany i poddany obróbce cyfrowej, żeby był materiałem porównawczym dla „wszystkich punktów kontrolnych klasy pierwszej”, jak oznajmił bez uśmiechu czarny facet w wieku Valdeza. - Co to jest punkt kontrolny klasy pierwszej? - Dowie się pani w swoim czasie. Komórki dostarczono Valdezowi, który był na czwartym piętrze. W drodze na górę Rose musiał towarzyszyć strażnik. Nikt nie sprawdził odcisku jej kciuka, ale czuła się tak, jakby od chwili wejścia tutaj była zatrzymana do czyjejś dyspozycji, jak te telefony komórkowe. W pokoju na pustych białych ścianach widniały zadrapania i ślady po meblach, które kiedyś tu stały. Podłoga była wyłożona szarą glazurą. Większość przestrzeni zajmował długi zagracony stół z laptopami. Valdez siedział przy nim i patrzył przez szkło powiększające na jakiś przedmiot tkwiący w urządzeniu, które wyglądało jak ramiona karzełka. Nie podniósł wzroku, ale zrobiło to osiem innych osób w pokoju. Trzy kobiety i pięciu mężczyzn. Dwaj z nich podeszli do niej, zasłaniając Valdeza i stół. Obaj byli wielkimi facetami. Jeden wsunął rękę pod marynarkę, ale może musiał się podrapać pod pachą. - Komandor Siciliano - oznajmil przewodnik Rose. Był chudym rudzielcem, który przedstawił się jej jako Rondeau i miał taki akcent, jakby pochodził z Teksasu lub Luizjany. Jest upoważniona. - Dowód tożsamości - zażądał większy z mężczyzn. Rose dotknęła identyfikatora, ale mężczyzna wyciągnął rękę na znak, że chce zobaczyć jej własny dokument. - Hm... - mruknął i wręczył go koledze. - Komandor Siciliano jest upoważniona - powtórzył rudy. Większy z mężczyzn sprawdził coś w laptopie. - Zgadza się - powiedział takim tonem, jakby żałował, że nie jest inaczej. Rozstąpili się i pozwolili Rose podejść do stołu. Valdez zerknął na nią, uśmiechnął się i wrócił do oględzin przez szkło powiększające. Wysoki, łysiejący mężczyzna, który stał za nim, cofnął się i dotknął łokcia Rose. - Ted Kasser - mruknął. Uścisnęli sobie dłonie.
- Jak mu idzie? - szepnęła Rose. - Przygotowuje się do zawirusowania chipa komórki. Potem zobaczymy, czy to działa. Kasser miał nosowy głos i taki akcent, jakby pochodził z zachodniej części Nowego Jorku. Po drugiej stronie stołu ktoś coś szeptał. Dlaczego wszyscy zachowują się tak cicho? - Względy bezpieczeństwa - szepnął jej do lewego ucha Kasser, jakby czytał w jej myślach. - Muszą dostać zgodę Białego Domu na włączenie do tego pani i mnie. Mój Boże, pomyślała. A ja nawet nie przeszłam przez punkt kontrolny klasy pierwszej. To co oni muszą mieć po drugiej stronie tych posterunków? Valdez odchrząknął. Ludzie wokół niego się odsunęli. - No cóż... - zaczął. Jego słowa zabrzmiały nienaturalnie głośno. Przeciągnął się. Wstał. Dobra, załadujmy ten gadżet i zobaczmy, co mamy. Był niski i muskularny, miał inteligentną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, ciemne oczy i bujną czarną czuprynę, która powiększała jego głowę. Podszedł do laptopa stojącego na długim stole dwa metry od niego. Grupa rozstąpiła się, jakby kontakt z nim był niebezpieczny. Valdez przypominał czarownika wzbudzającego lęk w ludziach, którym ma pomóc. Rose i Kasser szeptali między sobą. Kasser znał dobrze Dukasa, słabo Alana. Rose zapytała o zamach bombowy w Kairze, ale jeszcze niewiele było wiadomo. Kasser powiedział, że Dukas jest w drodze do Mombasy. - Myślałam, że zostanie w Kairze - mruknęła Rose. Kasser spochmurniał. - Wyskoczyło coś nowego. Wszystko trwało dłużej, niżby chciała. Było po jedenastej, kiedy Valdez oznajmił, że telefon jest gotowy do użytku. Wyjaśnił, że pierwsza jednodniowa komórka, ta, z której ludzie w furgonetce dzwonili podczas ataku na Rose, jest już bezużyteczna, bo jej dwadzieścia cztery godziny minęły. - Kto chce być solenizantem? - zapytał i wyciągnął przed siebie rękę z telefonem. Wszyscy odwrócili wzrok. - Jezu, wszystko muszę robić sam? - Roześmiał się i mrugnął do Rose. - Jesteś gotowa, Freddie? Bardzo młoda kobieta z czerwonym identyfikatorem NSA pochylała się nad innym laptopem. Wcisnęła klawisz i pokazała VaIdezowi uniesiony kciuk. Valdez uniósł komórkę do góry. - Raz, dwa, trzy!
Wcisnął kciukiem klawisz połączenia. Rozległ się brzęczyk, wzmocniony przez głośnik na stole. Zabrzmiał jak płacz dziecka. Jeden z mężczyzn zamrugał oczyma. Siwa kobieta w ciemnym kostiumie i apaszce skrzywiła się, jakby ktoś zepsuł powietrze. Dźwięki odbijały się od ścian małego pokoju. Impulsy zamieniły się w ciągły sygnał, potem zapadła cisza, w końcu odezwał się wibrujący dzwonek. - Przejście przez Kajmany - powiedział Valdez. Głośnik zaczął emitować pojedyncze trzaski i stuki. - Przechodzi - stwierdził Valdez. Hałasy ustały. - A teraz... satelita... przekaz... już! W pokoju panowała pełna napięcia cisza, jakby każdy wstrzymywał oddech. Kasser, który stał obok Rose, pochylił się trochę do przodu. Nie słyszała, żeby oddychał. Przy stole kobieta o wyglądzie nastolatki, wpatrzona w swój laptop, nagle mruknęła: - Jest. Valdez obserwował własny komputer. - Łups. - Dżakarta, Indonezja - powiedziała młoda kobieta. Valdez położył komórkę na stole. - Zaczynamy od początku. Na drugim końcu linii jest cyfrowa automatyczna sekretarka. Skonfigurowałem to dla układu analogowego. Drobna komplikacja. Nastrój się zmienił. Pokój nagle wypełniły głosy, nadal ciche, ale już nie szepty. Kasser zrobił kwaśną minę. - Raz się wygrywa, raz przegrywa. - Ile to potrwa? - zapytał ktoś z czerwonym identyfikatorem NSA. - Jakieś pół godziny. - Valdez znów siedział i patrzył na swój monitor. Odwrócił się do młodej kobiety przy innym laptopie. - Jak myślisz, Mave? - Dwadzieścia minut do pół godziny. Nie była zbyt ładna, ale interesująca. Przypominała kotkę. Może to dziewczyna Valdeza? Geniusz spotkał geniuszkę? Ktoś powiedział, że wychodzi na papierosa. Pokój opustoszał.
Mombasa
Alan pochylał się nad ramieniem mata elektronika, który siedział przy drewnianym stole i miał przed sobą otwarty laptop, jeden z pięciu, jakie posiadała jednostka. Wokół nich, na podłodze i dwóch innych stołach, leżały kable. Wszędzie stały urządzenia elektroniczne, głównie szare lub czarne metalowe skrzynki - duże, małe, wąskie, szerokie... Czekali na przekaz z biura NSA, gdzie Rose obserwowała Valdeza. Na ciemnym monitorze laptopa przed nimi pojawiły się długie rzędy cyfr. - Co to jest? - zapytał Alan. - Chyba... częstotliwości... - Młody marynarz dotknął ekranu w miejscu, gdzie kończył się blok cyfr. - A tu powinny być współrzędne stacji bazowych telefonii komórkowej. Prawdopodobnie na UMG... Zobaczmy. Alan znał UMG - uniwersalną wojskową siatkę kartograficzną - lepiej od niego. Przyjrzał się liczbom. - Na wschód od Indii, na zachód od Hawajów i na południe od równika. Gdzie jest mapa, na litość boską? - Rozejrzał się. Elektronik nawet nie raczył odpowiedzieć; mapy to nie była jego działka. Alan wystawił głowę przez drzwi. - Przynieś mi mapę świata! - krzyknął do pierwszego marynarza, którego zobaczył. - Ze współrzędnymi na UMG! - Ale... panie komandorze... nie wzięliśmy ze sobą... - Znajdź coś! Kiedy Alan odwrócił się z powrotem w kierunku laptopa, pod cyframi na monitorze widniały dwie nowe wiadomości: Dżakarta, Indonezja i Rekonfigurujemy. - Co to jest, do cholery? - Rekonfigurują, panie komandorze. - Widzę, ale co rekonfigurują?
Waszyngton - Czy mój mąż to odbiera? - zapytała Rose Kassera. - Mamy nadzieję. - Nie wyglądał na zadowolonego; miał starą, zmęczoną twarz człowieka, który zbliża się do emerytury i potrzebuje snu, żeby wytrzymać tempo, w jakim musi pracować. Noc w NSA wykańczała go fizycznie. - Chce pani poznać kilka osób? - Czemu nie... jeśli... - Tak czy inaczej, one chcą panią poznać. - Uśmiechnął się. - Jest pani sławna.
Róse wreszcie dowiedziała się, kim są niektóre osoby w pokoju. Niski, łysiejący mężczyzna o nazwisku Saffron był z biura doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego i ciągle niecierpliwie strzelał palcami. Okazało się, że wysoka, szczupła siwa kobieta, która wyglądała jak wyrzeźbiona z aluminium, to pani senator z komisji do spraw wywiadu. Dwóch agentów służby bezpieczeństwa Rose już poznała. Teraz jeden uśmiechnął się do niej i zapytał, czy naprawdę zastrzeliła faceta z rewolweru z odległości trzydziestu metrów. - Złe wiadomości szybko się rozchodzą - odrzekła. - Celne trafienie to nie jest zła wiadomość, pani komandor, chyba że jest się samemu na wprost wylotu lufy. Rose nie rozumiała, po co facet mówi z takim akcentem, jakby parodiował Afroamerykanów. Czarny mężczyzna w swetrze i koszuli z rozpiętym kołnierzykiem był z CIA. ale nie ujawnił, czym się zajmuje. Latynoska okazała się specjalistką od współpracy między agencyjnej. Dwaj mężczyźni w średnim wieku, którzy rozmawiali tylko ze sobą. byli z wydziału antyterrorystycznego FBI. - To pierwsze takie spotkanie? - szepnęła Rose do Kassera. - Większość z nas pierwszy raz ma okazję zobaczyć w akcji nową zabawkę NSA. Valdez znów wstał. Wziął telefon komórkowy. Wszyscy zaczęli podchodzić do niego. Ktoś zawołał dwóch agentów, którzy stanęli na straży przy drzwiach. - Spróbujemy jeszcze raz - powiedział Valdez. - Przepraszam za potknięcie. Musiałem wybierać i nie trafiłem. Powinienem był rzucić monetą. Spojrzał na młodą kobietę. - Gotowa, Mave? Mężczyzna z czerwonym identyfikatorem NSA odchrząknął. - Dodaliśmy obraz, prezentację graficzną na siatce kartograficznej. Mamy nadzieję, że to pomoże zrozumieć, co się dzieje. - Wskazał ręką dwudziestopięciocalowy płaski monitor na końcu stołu. Ekran wypełniły kształty wszystkich kontynentów z pajęczą siecią niebieskich linii. - Będą tu pokazane współrzędne, które system... - urwał i spojrzał na innego mężczyznę z NSA, jakby chciał go zapytać, czy może o tym mówić. Tamten opuścił powieki na znak zgody. - Które system przedstawi jako wartości numeryczne. Jeśli eksperyment się uda, zobaczymy każdą stację bazową jako pomarańczowy punkt. Połączenia między stacjami będą przedstawione w formie czerwonych linii. - Wszystko jasne? - zapytał Valdez. Nikt nie zaprzeczył. - W porządku. - Valdez posłał Rose promienny uśmiech. - Czas na przedstawienie!
Znów wcisnął kciukiem klawisz połączenia.
Mombasa Dwaj marynarze położyli stos map na uprzątniętym miejscu na wprost laptopa. Alan znalazł na jednej Dżakartę, ale mapy były w różnej skali i nie tworzyły całości. Jeden marynarz stał nad mapami, drugi siedział obok niego. Byli gotowi do oznaczania pozycji. Jeśli jakąś dostaną. - Znów są panie komandorze. Alan podszedł do laptopa. Na ekranie widniało jedno słowo: Dzwonimy.
Waszyngton - Mamy tylko jedno podejście... - powiedział Valdez. Poczekał. - Odbiera... Mave, masz namiar? Może potrzeba więcej czasu... Na dużym ekranie na końcu stołu pojawił się pomarańczowy punkt. Był mniej więcej tam, gdzie Dżakarta. Wszyscy czekali. - Siedzi tam - powiedział Valdez. - Tym razem sekretarka odebrała. - Popatrzył na swój monitor, pochylił się do przodu i wcisnął parę klawiszy. - Tak, weszliśmy. Linia jest ciągle otwarta. Wirus musi być na miejscu. Wejście to zaledwie mikrosekundy. Bardzo dobrze. Mężczyzna z NSA, który stał z dłońmi splecionymi na brzuchu, zapytał zrzędliwym tonem: - Na co czekamy? - Aż zadzwoni ktoś inny - odrzekł Valdez. - To jest automatyczna sekretarka, - Ludzie wokół niego poruszyli się niecierpliwie. - Ja jestem tu tylko głównym czarownikiem. Nie mogę zmusić kolesiów w Dżakarcie, czy gdziekolwiek, żeby wykonali za nas robotę. Weszliśmy. Teraz musimy zaczekać, aż oni zrobią swoje. - A jeśli dzwonią tylko raz dziennie, żeby odebrać wiadomość? - zapytał Kasser. - To będziemy długo czekali.
Ogólne niezadowolenie. Gesty, pomruki, uwaga pani senator, że ktoś mógł ich uprzedzić. Ale on się tym nie przejmował. W końcu powiedział: - Bingo. W tym samym momencie na ekranie pojawiła się czerwona linia i połączyła Dżakartę ze wschodnim wybrzeżem Morza Śródziemnego, gdzieś w Izraelu lub Libanie. - Co to za miejsce? - zapytał mężczyzna z CIA. - Bejrut? Nie można tego pokazać bardziej dokładnie? Mavis spojrzała na niego ze znużoną miną światowej klasy dziewczyny na telefon, rozmawiającej ze skautem. - Mapa jest za mała. - Chcę mieć te współrzędne... - Zaczął się przepychać w jej kierunku. - Jest druga - odezwał się Valdez. Linia biegnąca z Dżakarty przecięła pół świata, załamała się na moment przy każdej stacji bazowej wyświetlonej na jej trasie, potem się wyprostowała i zakończyła na południowym krańcu Włoch. - Niespodzianka - mruknął Kasser. - Co to oznacza? - zapytała pani senator. - Że wirus działa - odrzekł Valdez.
Mombasa Alan patrzył nad ramieniem marynarza i poganiał go w duchu, ale wiedział, że jeśli się odezwie, tylko mu przeszkodzi. Marynarz miał już współrzędne dwóch pierwszych miejsc i oznaczył je na mapie. Jednym była Dżakarta, drugie leżało w dolinie Bekaa w Libanie. Jednocześnie elektronik przy laptopie zaczął odczytywać kolejne dane. Alan spojrzał na mapę i zawołał: - To jest dalej na zachód. Weź mapę zachodniej części Morza Śródziemnego, Valvano. Masz ją? - Tak jest, panie komandorze! - Valvano był zdenerwowany obecnością dowódcy. Gdzieś tu była... Zaczął jej szukać w stosie. Alan zagryzł wargi.
- Są następne - zawołał elektronik. Alan położył mu dłoń na ramieniu. - Zaczekaj. Nie uciekną. Przyjrzał się liczbom na ekranie. Jeśli Valdez i ludzie z NSA nie zwariowali, to wirus trafiał za każdym razem w inne miejsca. Całkiem bez sensu. Skąd taki ruch w eterze, kto tyle rozmawia? W tej chwili nie było odpowiedzi na to pytanie. Przecież wiadomo, że terroryści komunikują się tylko wtedy, gdy muszą. A to, co teraz widział, sugerowało, że chyba szykowało się coś gorszego niż zamachy bombowe w Mombasie i Kairze. - Sycylia, panie komandorze - zawołał Valvano. - To na Sycylii! Zupełnie bez sensu. Waszyngton - Sycylia? - zapytała Rose. - Jak pani nazwisko - uśmiechnął się Kasser. - Siciliano. Wyglądał na wykończonego. Rose czuła się podobnie. To był zwariowany dzień, pełen niespodzianek. Na dużym ekranie czerwone linie tworzyły nową pajęczą sieć na jasnoniebieskiej. Świadczyły o tym, że Valdezowi udała się próba, którą zapowiedział. Z punktów na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego i na Sycylii wyrastały inne czerwone linie, co wskazywało na to, że wirus spowodował oznaczenie połączeń z telefonów w tamtych miejscach. Na oczach Rose z jednego z punktów, do którego dzwoniono z Sycylii - z miejsca we Włoszech, na południe od Neapolu - wystrzeliła czerwona linia prowadząca na północ, do Szwajcarii. Mężczyzna z CIA, stojący obok Valdeza pokręcił głową. - Co pan wykombinował, do cholery? - Wykombinowałem, co miałem wykombinować. - Wykombinowałeś super - powiedziała Mavis i przybiła Valdezowi piątkę. Uśmiechnęli się do siebie. Rose zauważyła, że zaiskrzyło między nimi. Już wiedziała, co będą robili po pracy. Zbliżała się północ. W Houston była prawie dziesiąta. Rose pomyślała, że jej dzieci i ich opiekunowie z NCIS są teraz w powietrzu. A jej mąż?
Mombasa Alan złapał Cohena za łokieć. - Jest nam potrzebna mapa świata. Nawet szkolna byłaby lepsza od tego. co mamy. - Ściągnąć z okrętu? - Jest mi potrzebna teraz - odparł Alan i skierował się tam, gdzie marynarze w T-shirtach i dżinsach nosili skrzynie, które przyleciały rano z Nairobi. Zobaczył, że jest dużo piwa. No cóż, przy najmniej pamiętano o tym, co niezbędne. - Zadzwoń do ambasady w Nairobi. Powiedz im. że chcemy mieć największą mapę świata, jaką uda im się znaleźć. Zabierze ją jutrzejszy samolot. Po powrocie do biura Alan zastał jaki taki porządek, który zaprowadzili sami marynarze. Podzielili między siebie świat: podchodzili pojedynczo do komputera, wybierali z ekranu kolejne pozycje, które mieściły się w ich parametrach UMG, i wracali do stołu z mapami. - Menendez ma największe powodzenie - powiedział jeden z nich. Wszyscy się roześmiali. Alan zajrzał Menendezowi przez ramię. Zajmował się on Bliskim Wschodem. Miał więcej namiarów niż inni. Z doliny Bekaa wychodziły już cztery linie. Ku zaskoczeniu Alana jedna z nich prowadziła do Malindi, portu zaledwie sto trzydzieści kilometrów od Mombasy. - Valvano, jak ci idzie? - Dobrze, panie komandorze. Niewiele się teraz dzieje. Z Sycylii wychodzą połączenia. ale wolno. Niech pan spojrzy. To chyba Salerno. Dzwonili tutaj, a potem gdzieś wyżej, chyba do Szwajcarii. - Możesz pomóc Menendezowi? - Tak... chyba tak. - Ale nie wchodź mu w drogę. Podawaj mu tylko lokalizacje. Niech sam je zaznacza i rysuje linie, dobra? - Tak jest - Ton Valvano sugerował, że czuje się zdegradowany. - Dobrze sobie radzisz - pochwalił go na pocieszenie Alan. Spojrzał na zegarek. Po dziesiątej. Dukas i jego zespół mieli przylecieć w południe. Kryminolodzy powinni wylądować boeingiem 747 o pierwszej trzydzieści. Do środka zajrzał Cohen, odnalazł wzrokiem Alana i podszedł szybko do niego. - Możemy pogadać? - mruknął. Alan wyprowadził go na galerię. Cohen zniżył głos. Dostałem wiadomość z okrętu, że planują odwrót na wypadek, gdyby uderzył cyklon. Nasz drugi S-3 ma przylecieć dziś po południu, ale zrozumiałem między wierszami, że będziemy
zdani na siebie, dopóki ten sztorm się nie skończy . Od jutra nie możemy liczyć na żadnych dodatkowych marines, na żadne dodatkowe śmigłowce. Żadnej liny ratunkowej. Alan się skrzywił. - Lepiej zróbmy listę życzeń. Jest mi potrzebne jakieś uzbrojenie do naszego S-3. - Kenijczykom to się nie spodoba. - Oraz lepszy zestaw medyczny i duże garnki do gotowania Wszystkim już się niedobrze robi od naszych racji żywnościowych, a samolot może nam dostarczać z Nairobi świeże produkty. Dwadzieścia minut później weszli Patemkin i Sandy Cole. Wyglądali na zadowolonych z siebie. Sandy zasygnalizowała wzrokiem, że coś mają. Alan stanął z nimi w ciasnym kącie na zewnątrz biura jednostki. - Przesłuchaliśmy faceta z dau. - I co? - Wszedł na pokład w Kisimaju. Materiał wybuchowy wzięli gdzieś na wybrzeżu. - W Somalii. Patemkin opierał się tyłem o metalową poręcz i pocierał podbródek kciukiem. - Albo w Kenii. Nie wie, gdzie. Przynajmniej tak twierdzi. Wzięli materiał wybuchowy, wypłynęli na pełne morze i zobaczyli wyspę Lamu. - To Kenia. - Zgadza się. Alan wrócił do map. Menendez rysował dodatkowe linie obok pierwszych. wszędzie tam, gdzie powtarzały się połączenia telefoniczne między zaznaczonymi miejscami. Punkt w dolinie Bekaa łączyły teraz z Malindi trzy linie. A z Malindi biegła jedna nowa linia na północny w schód. Kończyła się wśród wysepek na wschodnim krańcu granicy kenijsko-somalijskiej. Alan przyjrzał się jej. Jezu Chryste! Na południe od Kisimaju, gdzie tamten mógł widzieć wyspę Lamu! Złapał Cohena. - Sprawdź, jaki mamy sprzęt fotograficzny. Im dłuższy teleobiektyw, tym lepszy. Potem umieść w harmonogramie na jutro zadanie dla obu samolotów. Pełne załogi i sprzęt MARI. Ja też polecę. Znów popatrzył na pojedynczą linię na mapie, biegnącą z Malindi na północny zachód. Być może... być może...
Waszyngton - Co to oznacza? - zapytała Rose. W pokoju było teraz mniej osób. Została ona, Kasser, Valdez, Mavis, dwaj agenci służby bezpieczeństwa i człowiek z CIA. Reszta wyszła. Minęła pierwsza w nocy. Większość z nich miała wrócić o szóstej rano. Kasser się przeciągnął. - To oznacza, że NSA potrafi zrobić coś, o czym nie wiedziałem oraz to, że pani przyjaciel Valdez jest geniuszem. - Och, to już wiemy. - Rose uśmiechnęła się do Valdeza. - Ale chodzi mi o mapę. Kasser spojrzał tam. Miał zrezygnowaną minę, co mogło być objawem przewlekłej, nieuleczalnej choroby. - To chyba oznacza, że mamy problem - odrzekł. - Jak dotąd nie widziałem ani jednego telefonu do miejsca, którego się spodziewałem: do Sudanu, Afganistanu lub Iranu. Łączność z Libanem też jest trochę dziwna, jeśli spojrzeć na to pod kątem ataku na panią. Palestyńskie ugrupowania w Libanie koncentrują się na Palestynie i Izraelu. Zwykle nie mają nic wspólnego z takimi sprawami, jak te dwa zamachy bombowe i napad na panią. Drugą zastanawiającą rzeczą jest to miejsce na afrykańskim wybrzeżu. Znajduje się na północ od miasta, gdzie przebywa pani mąż. ale na tyle blisko, że może coś sugerować. I jeszcze ten punkt na północ stamtąd, prawie w Somalii. - Kasser się skrzy wił. - Kiedy słyszę nazwę tego kraju, odczuwam niepokój. - Wszyscy mówią, że to al-Kaida - odezwał się mężczyzna z CIA. - Wierzy pan w to? Mężczyzna westchnął i wzruszył ramionami. - Chciałbym w to wierzy ć. Ale na razie widzę co innego. - Co pan widzi? Na mapie rozbłysła kolejna linia, tym razem biegnąca z Sycylii do wybrzeża Kenii. - Niech pan mi powie, co ma jedną nogę na Sycylii, drugą w Libanie, a trzecią w Kenii? - Nigdy nie lubiłem zagadek, nawet w dzieciństwie - odparł Kasser.
11. Mombasa Dukas i jego zespół wygramolili się z samolotu i rozejrzeli dookoła. Na lotnisku w Mombasie prażyło słońce. Betonowe pasy startowe ginęły w falującej mgiełce, drzewa w tle zamazywały się w oślepiającym blasku, tworzyły zieloną plamę podobną do alg. Amerykanin, który powiedział, że jest z placówki CIA przy ambasadzie, zaprowadził grupę do budynku z żużlobetonu, gdzie celnicy i urzędnik imigracyjny przyjrzeli się im pobieżnie i przepuścili dalej. Problem miał tylko Triffler. - Rasiści - mruknął, kiedy dogonił grupę. W części towarowej lotniska stała toyota pick-up. Obok czekali dwaj marines w oporządzeniu bojowym. Dukas spojrzał na samochód. - Geraldine pojedzie w środku - zarządził. Geraldine nie spała w samolocie i wyglądała tak, jakby lada chwila mogła umrzeć. - Akurat - mruknęła i pociągnęła nosem, jakby powstrzymywała łzy, ale prawdopodobnie była po prostu przeziębiona. - Przestań mnie traktować jak kobietę, Mike. - Jesteś kobietą. Wsiadaj. Wspięła się na tylny zderzak, przerzuciła nogę przez klapę, osunęła się na podłogę skrzyni ładunkowej i tam już została. - Do kabiny, Keatley - rozkazał Dukas. - Bez dyskusji. Reszta wsiadła z tyłu, łącznie z dwoma marines. - Tak podróżują nielegalni imigranci - powiedział Mendelsohn. Nikt się nie odezwał. Usadowili się wokół leżącej Geraldine, oparli plecami o burty i wyciągnęli przed siebie nogi. Triffler usiadł tyłem do kabiny. Ruszyli drogą dojazdową wokół pasów startowych. Dwaj marines trzymali karabiny wycelowane na boki. Człowiek z CIA stał za kabiną z sigiem kaliber 9 milimetrów w ręce. Dukas pomyślał, że facet chyba się popisuje, może jeszcze nigdy nie miał okazji jechać na skrzyni pick-upa z wyciągniętą spluwą. Rommel na pustyni. Powinien jeszcze włożyć wojskową czapkę i gogle.
- Jesteś chora - zwrócił się do Geraldine. Leżała z laptopem pod głową i sapała, jakby nie mogła oddychać. - Mów za siebie - odparła. Dukas pomyślał, że ta uwaga była bez sensu, ale ostatnio niewiele rzeczy miało sens. Geraldine wydmuchała nos w chusteczkę higieniczną, której już zbyt długo używała. - Pamiętam tego faceta, który wyrzucił nas z Kairu. - Ja też go pamiętam. Stałem najwyżej piętnaście centymetrów od niego. - Nie o to mi chodzi. Już go gdzieś widziałam. - Gdzie? - Ciągle próbuję sobie przypomnieć. Dlatego nie spałam całą drogę z Kairu. - Jezu, przypomnij sobie, postaraj się! Hahn doradził jej, żeby przestała o tym myśleć, wtedy sobie przypomni. - Oj. zamknij się! - warknęła. - Za dużo sobie pozwalasz! - obruszył się Hahn. - Mogłam cię kopnąć w głowę, ale wybrałam to. - Zakaszlała, zamknęła oczy i nagle je otworzyła. - DEA. Dukas siedział oparty plecami o tylną klapę. Wyprostował się i spróbował spojrzeć jej w oczy, ale widział tylko dół jej nosa. - O co ci chodzi? - Ten facet był z DEA. - Przekręciła się na lewy bok, znów wydmuchała nos. - Naprawdę jestem chora. - Spojrzała na Dukasa. - Parę lat temu byłam na tym samym spotkaniu co on, i okazało się, że jest z DEA. - Widzisz - powiedział Hahn. - Wiedziałem, że jak przestaniesz o tym myśleć, to sobie przypomnisz. Zajęłaś się na chwilę czymś innym, naskoczyłaś na mnie, no i przypomniałaś sobie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Geraldine znów położyła głowę na laptopie i oznajmiła wszem wobec, że Hahn to palant. - Jesteś pewna, że on jest z DEA? - zapytał Dukas. - Wtedy był. Teraz może być na przykład bramkarzem w nocnym klubie Cairo Planet Hollywood. - Odchrząknęła, wydając odgłos, który pasowałby bardziej do kierowcy ciężarówki. - Jezu... - DEA - powtórzył Dukas. Próbował sobie wyobrazić, co agencja do walki z narkotykami może robić w Kairze i dlaczego wyrzuciła ich stamtąd. Chodziło o to, żeby nie wchodzili im w drogę. To oczywiste. Ale dlaczego Kair stał się nagle terenem działania DEA? Egipt nie jest liczącym się
producentem narkotyków. Więc dlaczego ten wielki ryży skurwysyn miał pismo od doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego z rozkazem, żeby zabierali się stamtąd? Dukas spojrzał na Trifflera, który wzruszy ł ramionami. - Wysiadamy - oznajmił trochę niechętnie facet z CIA. Musiał z powrotem schować pistolet do kabury pod pachą. Koniec fantazjowania. Marines był i już na ziemi, jakiś marynarz otwierał tylną klapę. Dukas opadł do tyłu, ale złapali go dwaj silni młodzi ludzie i pomogli mu zejść ze skrzyni pick-upa. Poczuł się głupio, kiedy jednak zobaczył, jak inni gramolą się na dół, pomyślał. że nie wypadł najgorzej. - Łóżko - powiedziała Geraldine, kiedy go mijała. - Muszę się natychmiast położyć do łóżka. Pojawiła się blada, wysoka kobieta w długiej sukience. Podeszła prosto do Geraldine. - Dzień dobry, nazywam się Sandy Cole. Przywiozła mi pani jakieś rzeczy? - Musiała spojrzeć pod słońce i zmrużyła oczy. Przyłożyła rękę do czoła, żeby je osłonić. Rozmawiałyśmy wczoraj przez telefon. Geraldine uniosła reklamówkę ze sklepu na lotnisku. - Może mi pani pokazać, gdzie będę spała? Sandy chwyciła foliową torbę, przycisnęła do siebie i uśmiechnęła się szeroko. - Ze mną. Dukas wszedł za marynarzami do wielkiego hangaru. - Jeszcze żyjesz? - zapytał Keatleya. - Jako tako. - Geraldine powiedziała, że facet, który nas wyrzucił z Kairu, jest z DEA. Wytrzymasz jeszcze bez snu na tyle długo, żeby zadzwonić do Kassera z prośbą o sprawdzenie tego? Keatley się nie pochwalił, że służył w marines. Jak tylko zobaczył przy pick-upie dwóch młodych żołnierzy w oporządzeniu bojowym, wciągnął brzuch i wyprostował się. Nie zamierzał przyznać się do tego, że jest za bardzo zmęczony, żeby podnieść słuchawkę telefonu. - A co z Cramem? - spytał. Dukas potknął się o jakąś nierówność na betonowej podłodze i zaklął. - Tamto jest ważniejsze - odparł. - Cram... - Wzruszył ramionami. - Cram to Cram. Po metalowych schodach przy ścianie hangaru schodził Alan. Uśmiechał się i machał do niego. Dukas z trudem odwzajemnił uśmiech. Kiedy się spotkali, Alan objął go. Dukas osunął się w jego ramionach jak bokser, który już nie ma siły walczyć.
- Jestem trupem - wymamrotał. - Reszta też. - Powiedział, że wyrzucono ich ż Kairu i że to mogła być robota DEA. - Głowa do góry. Nastąpił przełom. - Alan poprowadził go do metalowych schodów. Zaraz zobaczysz. Rose zdobyła dwa telefony komórkowe facetów, którzy próbowali ją zabić, a potem Valdez... Pamiętasz go? Podoficer, jej ekspert komputerowy... Udało mu się... Dukas nawet nie próbował nadążyć, poddał się. Weszli na górę, a inni jego ludzie powlekli się za marynarzem w kierunku drzwi w ściankach z płyty pilśniowej na dolnym poziomie. Dukas obejrzał się i zobaczył Geraldine w towarzystwie wiotkiej kobiety. Znikały właśnie w drzwiach na końcu drugiej kondygnacji hangaru. - Są tutaj sypialnie? - zapytał. - Kobiety śpią na górze, mężczyźni na dole. Po trzech w pokoju. Nie ma łóżek, ale są śpiwory i karimaty. - W tej chwili zasnąłbym nawet na zwoju drutu kolczastego. Alan wprowadził Dukasa do biura, gdzie czterej marynarze pracowali przy stołach zagraconych elektroniką i kablami. Większość sprzętu zepchnięto bezładnie na bok, żeby zrobić miejsce dla map. Alan zaciągnął Dukasa do środkowego stołu i wskazał ponad ramieniem siedzącego tam marynarza. - Każda czarna kropka to początek lub koniec połączenia telefonicznego. zaznaczonego liniami. Nie możemy tego opisać, bo wszystko dzieje się bardzo szybko. Ale spójrz! Przepuścił Dukasa, żeby mógł to zobaczyć. - Rozumiesz? Dukas, choć z trudem myślał ze zmęczenia, zorientował się, o co chodzi. Liban-Malindi w górze wybrzeża; Sycylia-Liban. Plus sieć innych krzyżujących się linii. - Jestem wykończony, Al. Wróćmy do początku. Co to wszystko oznacza? Alan opowiedział mu jeszcze raz o telefonach komórkowych i wirusie. - Więc dokąd najpierw zadzwonił ten spec Rose? - Do Dżakarty, gdzie jest automatyczna sekretarka. - I wszyscy się z nią łączą? - Nie. Co cztery godziny dzwoni tam ktoś z Sycylii. Tak twierdzi Waszyngton. Oni monitorują to dokładniej niż my. - Więc centrum tego wszystkiego jest na Sycylii? - Przynajmniej jakiś rodzaj centrum telekomunikacyjnego. - A potem wszyscy inni łączą się z Sycylią?
- Nie wszyscy. Ale jest wymiana telefonów między Libanem i Sycylią. Popatrz na te linie. Niewiele z nich łączy Sycylię z innymi miejscami. Dlatego uważamy, że centrum operacyjne może być w Libanie. - Jeśli to nie jest po prostu bliskowschodnia odmiana sekstelefonu. Kiedy Alan skończył wyjaśnienia, Dukas postanowił pójść się przespać. Zatrzymał się jednak na galerii i oparł o jej poręcz. W pobliżu nie było nikogo, więc miał okazję porozmawiać z Alanem na osobności. - Często pracujemy razem, Al. Jesteśmy zgrani ze sobą. Ale pozwól, że powiem wprost. Ja prowadzę to śledztwo. Alan skinął głową. - W porządku. - Atak na „Harkera”, zamach bombowy w Kairze i te telefony, to wszystko moja sprawa. Alan skrzyżował ręce na piersi. - Rozumiem. Ale tutaj ja dowodzę. „Harkerem”, marines, wszelkimi działaniami podejmowanymi w celu ułatwienia śledztwa, akcjami odwetowymi. Patrzyli na siebie. Dukas rozejrzał się, jakby w obawie, że ktoś go usłyszy. - Dziś jest trzeci dzień bez zamachu bombowego. Jak na razie... Alan przytaknął. - Ale jednak... - Chciał powiedzieć Dukasowi, że jego zdaniem taka duża liczba połączeń z telefonów komórkowych nie jest czymś normalnym, ale stwierdził, że dalsza rozmowa byłaby stratą czasu. - Ledwo trzymasz się na nogach. Zeszli po schodach. Dukas opierał o ramię Alana. Na dole Alan zaprowadził go do pokoju, gdzie dwa z trzech drewnianych stołów były już zajęte przez chrapiących mężczyzn. Popchnął delikatnie Dukasa na wolny stół. pomógł mu się położyć i zaczął mu ściągać buty. - Hej… - mruknął Dukas. - Zamknij się i leż. Alan otworzył śpiwór, wciągnął go do połowy na Dukasa, uśmiechnął się i wyszedł.
Waszyngton Rose się obudziła. Nie mogła dłużej spać. Poszukała wzrokiem budzika i stwierdziła, że nie stoi tam, gdzie zawsze. Przypomniała sobie, że jest w waszyngtońskim hotelu. Czerwonopomarańczowe cyfry pokazywały dziesięć po szóstej. Odwróciła się i na drugim
łóżku zobaczyła śpiącego Mike’ya. Bobby spał w rogu pokoju w wypożyczonym łóżeczku dziecinnym. Przypomniała sobie, że mają apartament. Gorki i Reko czuwali na zmianę w salonie. Na korytarzu pełnił wartę ochroniarz hotelowy. Przekręciła się na plecy i popatrzyła na sufit. Wizyta w NSA była ekscytująca, warta tej podróży. Wstała, przyjrzała się Mike’yowi, potem Bobby’emu, który spał na plecach. Trzymał piąstki po obu stronach główki; wyglądały jak kwiatowe pąki. Poczuła nagle z zaskoczeniem, że zbiera jej się na płacz. Miłość do tego delikatnego stworzonka mieszała się z przygnębieniem. Jak szybko wszystko się rozpadło! Jeszcze tydzień temu szkoliła się w ośrodku kosmicznym. Teraz była ponad trzy tysiące kilometrów stamtąd. Wyobrażała sobie, co o niej mówią - nie chce współpracować, popisuje się, jest agresywna, egoistyczna, gwałtowna. Nie nadaje się do zespołu. Poszła cicho do łazienki, zamknęła za sobą drzwi i się rozpłakała.
Bahrajn W gabinecie Harry’ego O’Neilla znajdowało się duże tekowe biurko i dopasowany do niego stolik z komputerem. Na ścianach wisiały trzy oprawione strony z perskiego manuskryptu, odpowiadające kolorem krwistoczerwonemu kilimowi na podłodze. W drugiej części przestronnego pokoju stały niskie stoliki i skórzane fotele. Harry siedział w jednym z nich w pozie człowieka czującego się swobodnie w tym świecie. Nie rozwalał się jednak w fotelu. Nie wyciągał nóg, co byłoby źle widziane w kraju arabskim. Miał na sobie jedwabny T-shirt, lnianą marynarkę, luźne czarne spodnie, półbuty na cienkich podeszwach i muzułmańską czapkę z haftowanego jedwabiu. - A więc? - zapytał po arabsku. Mężczyzna po drugiej stronie niskiego stolika był starszy od niego, ale okazywał mu szacunek. Miał na sobie europejski garnitur, niezbyt drogi, ale w dobrym gatunku, i saudyjski zawój na głowie, zasłaniający część twarzy i kark. - Herbata jest doskonała - powiedział. W prawej ręce trzymał filiżankę bez uszka, lewrą kierował jej aromat w stronę swego nosa. - Indyjska - odgadł. Wypił łyk, potem wziął
ciasteczko wielkości połowy kciuka. - Numer silnika dau doprowadził mnie do Dżafny na Sri Lance. Nie jest to twierdza Tamilów, ale... - Są tam. Mężczyzna przytaknął. - Dau kupił tam cztery miesiące temu jakiś Europejczyk. Za gotówkę. Harry zmarszczył brwi. - Jest pan pewien? - Mój przyjacielu! - Mężczyzna rozpostarł ręce jak skrzydła nad serwisem do herbaty. Gdy coś panu mówię, zawsze jestem tego pewien. Uśmiechnął się chytrze. - Europejczyk... - Ale nie angielskojęzyczny. Miał tłumacza, do którego też nie zwracał się po angielsku. Sprzedający zna ten język. Powiedział, że kupujący mógł być Francuzem, wie pan jednak, że słowo „Francuz” często oznacza każdego białego, który nie mówi po angielsku. - Podał jakiś rysopis, nazwisko? - To nie był taki rodzaj transakcji, mój przyjacielu. Na papierze kupujący figuruje jako firma handlowa Baranjee Trading Company, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Jak dotąd, nie udało mi się jej znaleźć w żadnym rejestrze. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Popijali herbatę, szumiała klimatyzacja. Przez wielkie okno na prawo od Harry’ego widać było fragment wieżowca, dalej pustynię, a za nią, w oddali, jasnoniebieską wodę. - Więc mamy Sri Lankę, Europejczyka i nieistniejącą firmę. Nic więcej? Mężczyzna odstawił filiżankę. - Sprzedający powiedział, że w porcie w Dżafnie chyba weszła na pokład załoga, ale może tylko chciał ubarwić swoją opowieść. W każdym razie dau został zabrany z jego przystani pięć dni po sfinalizowaniu transakcji, i nie wie, gdzie się podział. - Rozłożył ręce. Na morzach jest pełno dau. - Dobrze się pan spisał. Mężczyzna schylił głowę, ni to w ukłonie, ni to potakująco. - Będę o panu pamiętał, kiedy dostanę nowy kontrakt - obiecał Harry . Mężczyzna znów schylił głowę. Porozmawiali krótko o innych sprawach, dopili herbatę i dopełnili rytuału, który na razie zakończył ich współpracę. Gdy Harry został sam, przez chwilę patrzył w okno, potem podszedł do komputera. Bystry obserwator mógłby dostrzec
zarys broni nad jego prawym biodrem; Harry był muskularny i szczupły w pasie, jak człowiek dużo młodszy. Usiadł i napisał e-mail do Alana Craika: Silnik kupił cztery miesiące temu na Sri Lance prawdopodobnie nieangielskojęzyczny mzungu. Co było dalej, nie wiadomo. Wyruszam w podróż.
12. Kair Sierżant Al-Fauzi-al-Mubarak załapał się na prowadzenie śledztwa w sprawie głowy w toalecie. Był fanem amerykańskich filmów o gliniarzach i używał takich zwrotów jak „załapał się” lub „dostał cynk” w tłumaczeniu na arabski. Używał nawet słowa „laska” na określenie czyjejś dziewczyny. „To jego laska?” Sam nie miał „laski”, ale myślał o tym, żeby jakąś poderwać, jak tylko jego najstarszy syn skończy prywatną szkołę. Kwestia kosztów. Załapał się na prowadzenie śledztwa w sprawie głowy, bo należała do Europejczyka, i to on, Al-Fauzi-al-Mubarak, włóczył się po Kairze z czarnym amerykańskim gliniarzem z marynarki wojennej i rozwalił (przydatne słowo, ale bez wdzięku w języku arabskim) faceta, który zastrzelił Amerykankę z AID. Teraz jego porucznik powiedział, że może być jakiś związek między tymi dwoma zabójstwami, więc niech Al-Fauzi włączy sprawę odciętej głowy do swojego dochodzenia. Sierżant sam nie wiedział, czy mu to odpowiada. Owszem, czuł się dowartościowany było to wyróżnienie, ale może, jak mówiono w amerykańskich filmach, bardziej psikus niż poczęstunek? (Chciał, żeby ktoś mu wyjaśnił to powiedzenie, poszedł nawet do biblioteki USIS - Służby Informacyjnej Stanów Zjednoczonych - w ambasadzie, żeby zapytać, co ono znaczy, ale nadal nie bardzo je rozumiał, bo nigdy nie widział amerykańskiego Halloween). Odpowiedzialność i ryzyko - zawsze tak było, kiedy sprawa dotyczyła obywateli wielkich mocarstw. Głowa nosiła ślady pobicia ofiary przed śmiercią. Tak stwierdził lekarz policyjny, dokonujący oględzin. Również przypalania papierosem - na powiekach i jednym uchu. I duszenia - na części szyi, która pozostała przy głowie, widniał odcisk sznura. Do odcięcia
głowy użyto co najmniej dwóch narzędzi: ostrego, ale krótkiego noża, i prawdopodobnie piły do metalu. - Przyjemni faceci - powiedział Al-Fauzi. Teraz sierżant znajdował się w czeluściach hotelu Semiramis. Podziemia budynku miały dwa poziomy; dolny wyglądał jeszcze gorzej niż górny. Na Al-Fauzim dawno przestały robić wrażenie obskurne zaplecza restauracji i hoteli. Betonowe podłogi, kurz w kątach i drażniące oczy oświetlenie były czymś normalnym. Mimo to w takich pomieszczeniach pracowało mu się mniej przyjemnie niż wśród fałszywego przepychu sal i pokoi na górze. Wszystkie już przeszukano i nic nie znaleziono. Sierżant uważał, że głowa należała do Amerykanina Roberta Crama, bo grupa Amerykanów, z którą przyjechał Cram, wymeldowała się z hotelu, a on nie. Odlecieli z lotniska Sadat do Mombasy w Kenii, ale Crama wśród nich nie było. Jego ubrania i walizka wciąż znajdowały się w pokoju, który zajmował. - Dlatego jest nam potrzebne ciało - powiedział. Wraz z czterema kairskimi gliniarzami przeszukiwał podziemia hotelu. Nie był zaskoczony, kiedy gliniarz o imieniu Faruk (jak król z dość odległej przeszłości, rozrzutny playboy) odszukał go i zameldował, że chyba znalazł zwłoki. Al-Fauzi przyjrzał się młodemu policjantowi, pochylił do przodu i pociągnął nosem. Chłopak przed chwilą wymiotował. Miał nawet ślad na mundurze. - Gdzie? - W magazynie. Za... to chyba wentylatory klimatyzacji. O mało nie przeoczyliśmy ciała, bo leżały na nim brezent i drabina. Sierżant poczuł zwłoki, zanim je zobaczył. Mimo klimatyzacji i głębokości dwóch pięter pod ziemią kairski upał zrobił swoje. - Nie żyje od zeszłej nocy - powiedział głośno. Przepchnął się obok innego gliniarza, który blokował drzwi, jakby do środka zamierzały się wedrzeć tłumy dziennikarzy i turystów. - Wezwijcie ekipę dochodzeniową i lekarza. - Już wezwaliśmy, panie sierżancie. - Nikomu nie wolno tu wchodzić - wskazał szerokim gestem rozległą wentylatorownię. Przypominała betonową jaskinię z porzuconymi reliktami innej cywilizacji: dziwne wiatraki ze skrzydłami nietoperzy, siatkowa klatka sięgająca sufitu. - Chcę mieć zdjęcia całego pomieszczenia, nie tylko miejsca, gdzie znaleźliście ciało. - Podrapał się w wargę pod gęstymi wąsami. - Może trzeba wszystko zbadać promieniami ultrafioletowymi? - Uniósł brwi. - Być może.
Nagle poczuł wstyd. Hercule Poirot. To nie w jego stylu. Wszedł do środka. Tu odór był jeszcze większy. Do kratki ściekowej w rogu podłogi spływała krew. Nawet tutaj na dole znalazły ją i obsiadły muchy. Zwłoki leżały w miejscu, gdzie najwyraźniej odcięto od nich głowę - na pomoście malarskim. Na grubych deskach widniały plamy starej farby: kremowej, szarej i czerwonej. Historia odnawiania hotelu. Z pomostu też spływała krew. Al-Fauzi powstrzymał się przed zasłonięciem nosa chusteczką. Byłby to zły przykład dla młodych chłopaków. Starał się płytko oddychać, żeby nie czuć tak smrodu. Przeszedł ostrożnie nad ciałem bez głowy i zajrzał w kąty pomieszczenia. Żadnych śladów broni, ale dużo niedopałków papierosów. Wrócił do zwłok i przyklęknął obok. Przypalone miejsca na ramionach i nagich plecach. - Biedny skurwiel - mruknął. Wyjął swoją nie całkiem czystą chusteczkę do nosa, wziął ją w dwa palce i wyciągnął z tylnej lewej kieszeni spodni nieboszczyka portfel, który tam zauważył. Robert Cram. Prawo jazdy, karta biblioteczna, trzy karty kredytowe, zdjęcia. Żadnych pieniędzy. Pokręcił głową. Po tym wszystkim - torturach, zabójstwie, odcięciu głowy - jakiś zasraniec jeszcze go okradł. Ale włożył portfel z powrotem, żeby wiedzieli, kim jest ofiara. Sierżant nie miał wątpliwości, że to zwłoki Crama, ale zamierzał napisać w raporcie, że tożsamość nie została ustalona i konieczna jest identyfikacja oraz badanie dentystyczne i odcisków palców. Tylko kto rozpozna tę twarz po tym wszystkim, co się stało? Zabójca chciał, żeby znaleziono ciało. Żeby je zidentyfikowano. Wiedział. że tak się stanie. Najpierw głowa. O czym miało to świadczyć? O pogardzie? O brawurze? Sierżant wyszedł z pomieszczenia. Drugimi drzwiami w głębi wentylatorowni wchodziła właśnie ekipa dochodzeniowa. Al-Fauzi wyjął z kieszeni przezroczystą foliową torbę i wrzucił do niej portfel, który się otworzył i odsłonił zdjęcie ładnej kobiety. Sierżant zobaczył, że młody gliniarz zagląda mu przez ramię. - Jego laska - powiedział Al-Fauzi.
Mombasa
Boeing 747. w którym mieściło się laboratorium kryminalistyczne, wylądował wczesnym popołudniem i podkołował do hangarów jednostki, przytłaczając je swoim ogromem. Para agentów specjalnych NCIS na pokładzie samolotu była wypoczęta i ubawiona tym. że reszta zespołu musi odsypiać podróż. Oboje stracili dobry humor, kiedy usłyszeli o tutejszym jedzeniu i zasadach bezpieczeństwa. - Lepiej śpijmy w samolocie - powiedziała agentka Sheila Ditka. Przedstawiła się jako „ekspertka od bum”‘, co oznaczało, jak domyślił się Alan, specjalistkę od materiałów wybuchowych. - Macie łóżka? - zapytał. - Nie, ale tam przynajmniej jest czysto! Na nieszczęście tych, którzy chcieli nocować na pokładzie, wnętrze samolotu było latającym laboratorium, tak ciasnym jak kuchnia okrętowa. Zostało przystosowane do wszystkiego, od sekcji zwłok po elektroforezę, ale nie nadawało się na hotel. - Spróbujcie u nas - zachęcił Alan. - Nie ma wygód, ale jesteśmy razem. Agent Delahanty skrzywił się, jakby jadł cytrynę. - Super. Alan oprowadził ich po terenie i opowiedział o obowiązujących zasadach bezpieczeństwa. Niecałe pół godziny później zrobił im odprawę w swoim biurze. Mówił głównie on, Sandy Cole siedziała obok. - Macie jakieś pozostałości materiału wybuchowego? - zapytała Sheila. Sandy przytaknęła. - Większość jest na metalu. - W porządku, od tego zacznę. Pobiorę próbki, zrobię testy i zobaczę, czy uda mi się ustalić, co to jest i skąd pochodzi. - Nawet nie jesteśmy pewni, czy to C-4 - powiedziała Sandy. - Tego też się niedługo dowiem. - Kiedy? - zapytał Alan. - Jeśli zaraz przystąpimy do pracy, może za sześć godzin... - Wczoraj rano w Kairze też był zamach bombowy. Chciałbym wiedzieć, czy są ze sobą powiązane. - Kontaktowałam się już z waszyngtońskim laboratorium, żeby dostać raport. Ale najpierw ktoś musi zdobyć w Kairze próbki materiału wybuchowego i przeprowadzić analizę. Egipcjanie są pomocni, ale powolni. Pracujemy nad tym. - A FBI?
- Są tam, ale pojawił się jakiś problem. Alan pomyślał o wyrzuceniu zespołu Dukasa z Kairu i sugestii, że to mogła być robota DEA. Jeśli ta agencja z jakiegoś powodu zajmowała się sprawą zamachu bombowego w Kairze, to może próbowała pozbyć się również ludzi z FBI, choć byłoby to dużo trudniejsze niż wykopanie z miasta zespołu NCIS. Wytłumaczył Sheili, że cała ich łączność musi przechodzić przez okręt i stwierdził, że brak bezpośredniego kontaktu z Kairem jest szczególnym utrudnieniem. - Wystarczy mi wynik analizy. Nie potrzebuję samego materiału wybuchowego. Mogę tu zapalić? Alan pokręcił przecząco głową. Bosman sztabowy Bakin surowo zabronił wszystkim bez wyjątku używać otwartego ognia w hangarze. - Trzeba wyjść na zewnątrz. Tylko niech pani nie będzie zaskoczona, jak przepędzą panią marines. Czuwają nad tym, żebyśmy się nie stali celem dla snajperów. Jęknęła. Delahanty zapytał po raz drugi, czy to prawda, że nigdzie w okolicy nie ma baru. - Nie ma takiego, do którego mógłby pan pójść - odrzekł Alan. - Nie możemy wychodzić poza ten teren. Raz dziennie dostajemy z Nairobi piwo. Po dwie butelki na głowę. Jak mamy fart. Alan wstał. - Do roboty. Wszystko, czego się od was dowiemy, może się przydać. Przekazał dwójkę agentów Sandy i Fideliowi, żeby zaczęli analizować szczątki z „Harkera”. Postanowił, że pozwoli Dukasowi i jego ludziom spać, dokąd będą chcieli. Kiedy się obudzą, dostaną kawę i jedzenie. Jednak plan wziął w łeb, gdy w pomieszczeniu z elektroniką złapał go bosmanmat, który był specjalistą od uzbrojenia i jednocześnie obsługiwał kancelarię. - Pilna wiadomość, panie komandorze. W centrum łączności. Nawet nie pozwolili mi jej przynieść. - Jak pilna? - Kazali mi tu biec. Więc Alan też pobiegł przez cały hangar i wspiął się po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, wciągając się jedną ręką po metalowej poręczy jak po linie. Wpadł do centrum telekomunikacyjnego. Zastał tam już porucznika Campbella, który jako oficer łączności został
wezwany do zajęcia się wiadomością. Miała nagłówki Ściśle tajne, Do rąk własnych odbiorcy i Pilne.
- Przyszła zaszyfrowana. Odszyfrowałem ją osobiście. Alan przeczytał treść, wyszedł na galerię i złapał pierwszego przechodzącego marynarza. - Idź na dół i obudź pana Dukasa. Śpi najbliżej drzwi w trzeciej sypialni. Nie budź nikogo więcej. Jasne? - Tak jest, panie komandorze. - Powiedz mu, że to pilne, i ja tak zarządziłem. Dukas przywlókł się trzy minuty później. Miał tak pogniecione ubranie, jakby w nim spał, co było zgodne z prawdą. - Nieszczęścia chodzą parami, zgadza się? - zapytał. - Jezu, nie mam szczoteczki do zębów! No dobra, co się urodziło? Alan wręczył mu wiadomość. Dukas przeczytał i jęknął: - O Jezu... - Kto to był Cram? - zapytał Alan. Zaciągnął Dukasa tam, gdzie nikt nie mógł ich usłyszeć. - Palant, którego przydzielono do mojego zespołu, bo był bezużyteczny. Jasna cholera! - Torturowali go. - Już drugi raz. - Dukas opowiedział Alanowi, co kiedyś spotkało Crama. - Jezu, jeśli jego głowę znaleźli wczesnym rankiem, to dlaczego powiadomiono nas dopiero teraz? Niech to szlag! A, już rozumiem... Były trudności z identyfikacją. Mimo wszystko... Jezu, to pięć godzin! - Wiadomość prawdopodobnie dotarła drogą służbową na samą górę w kwaterze głównej kairskiej policji, gdzie ją trzymali dopóty, dopóki się nie przekonali, jak kiepsko to wygląda. Potem zadzwonili do ambasady, gdzie tamci znów trzymali wiadomość, aż się nie upewnili, że nie będą w to zaangażowani. Potem zadzwonili do Waszyngtonu. Departament Stanu trzymał wiadomość, wreszcie postanowił przekazać ją NCIS, i w końcu Kasser przysłał ją nam. Zawsze dowiadujemy się ostatni. - Alan pokręcił głową. - Kasser chyba uważa, że torturowali tego faceta, żeby wydobyć z niego nazwiska członków twojego zespołu. - Być może. - Dukas potarł dłońmi twarz. - Pisze, że już zapewnił ochronę rodzinom moich ludzi, ale muszę ich obudzić i powiedzieć im o tym. - Spojrzał smutno na Alana. Myślisz, że powinienem dać im szansę na wycofanie się? - Moi ludzie nie mieli takiej możliwości. Dukas skinął głową. Przesunął dłonią po zaroście na twarzy i uznał, że musi się ogolić.
- Nie zostawię tego tak. Cram był palantem, ale moim palantem, i pieprzę DEA! Ruszył przed siebie, potem się odwrócił. Miał zawziętą minę. - Lepiej, żebyś się dowiedział teraz. Jestem wkurzony i wracam do Kairu. Nikt mnie nie zatrzyma, nawet ty. - Czekałem, kiedy to powiesz. Nie odpuszczaj, Mike. Alan zaprowadził Dukasa do młodego marynarza, który znał rozkład lotów. Potem Dukas zszedł na dół do klitki, gdzie spał, i poszukał wzrokiem Trifflera, ale go nie znalazł. Zajrzał do następnej, w końcu zobaczył go w ostatniej i potrząsnął nim. - Wstawaj, jesteś mi potrzebny. Triffler uniósł powieki. - Kto ty jesteś, Don Ameche? - Zamknij się - warknął ktoś z innego stołu. - Ty też, Keatley. Obaj jesteście mi potrzebni. Przytomni i czujni. - Jak cholera. Triffler nadal leżał. Przekręcił się na plecy i skrzyżował ramiona na piersi. - Chcesz nas niecnie wykorzystać? - Chcę wam wydać rozkaz, a wy macie go wykonać. - Dukas oparł się pośladkami o krawędź stołu Keatleya i położył dłonie na kolanach. - W Kairze znaleziono zwłoki Crarna. Był torturowany, potem go uduszono i odcięto mu głowę. Polecicie do Nairobi, a stamtąd bez odpoczynku do Kairu. - Spojrzał spode łba. czekając na sprzeciw. - I jeśli mi powiecie, że nas stamtąd wyrzucono, to wam odpowiem, że tam wracamy. Bez dyskusji. Keatley zaczął jęczeć. Triffler nadal leżał na wznak z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Czasem mam wrażenie, że mnie osobiście nienawidzisz. Kiedy indziej wydaje mi się, że to po prostu stary, dobry, amerykański rasizm. - Śledztwo prowadzi ten kairski gliniarz, z którym już współpracowałeś. To było zaledwie wczoraj? Jezu! Triffler będzie szefem, Keatley. Zna Kair lepiej niż ty i zna Egipcjan. - Ja nie znam Egipcjan! - Spędziłeś tam trzy tygodnie. Jesteś ekspertem. - Dukas się wyprostował. - Umyjcie się i ogolcie w męskiej toalecie po tej stronie. Kawa i wojskowe racje żywnościowe za dwadzieścia minut w naszym biurze na końcu hangaru. Odprawa za trzy kwadranse. - Bierzemy broń? - zapytał chrapliwie Keatley. - Koniecznie. I kamizelki kuloodporne. Weźcie dwie sztuki broni, jeśli wam się uda. Cytuję z wiadomości od Kassera: „Zidentyfikować i ująć sprawców1. Jasne? Keatley opuścił nogi na dół.
- Dobra. Jak tylko będę mógł chodzić. Triffler nadal leżał. - Chcę wrócić do domu. - Wszyscy chcemy. - Mam żonę i dwoje dzieci. Wiesz, co Cram prawdopodobnie ujawnił tym ludziom, którzy go torturowali? - Wiem. Kasser też wie. Dlatego twój dom, twoje dzieci, i ich szkoły są już pod ochroną Co chcesz zrobić? Stanąć przed drzwiami ze strzelbą? Lecisz do Kairu. Triffler usiadł i westchnął. - Wiem. Musiałem to z siebie wyrzucić. - Położył rękę na ramieniu Dukasa i podciągnął się do góry. Był wyższy od niego, kiedy stał, ale o piętnaście kilogramów lżejszy. - To męczący zawód. Kiedy jednak Dukas szedł z powrotem do biura jednostki, nie myślał o Trifflerze ani o tym, jak mało spali. Miał groźną minę twardziela. Do nikogo się nie odzywał. W biurze powiedział do Alana: - Jest mi natychmiast potrzebny telefon kodujący i chcę rozmawiać na osobności. Alan spojrzał na niego, zobaczył na jego twarzy determinację i wydał rozkaz podwładnemu. Po kilku minutach w pustym biurze NCIS w sąsiednim pokoju zainstalowano telefon kodujący do łączności przez okręt. Dwie minuty później Dukas czekał w samotności, aż w Waszyngtonie Ted Kasser podniesie słuchawkę. - Kasser, słucham - odezwał się nosowy głos. Brzmiał upiornie, jakby dochodził z drugiego końca rury, w której bulgocze woda. - Mówi Dukas. Wysyłam moich chłopaków z powrotem do Kairu. - Wstrzymaj się, Mike. - Pieprzę to. Wykopali mnie stamtąd. Zostawiłem tam człowieka. Nie żyje. Wracamy. - To jest bardziej skomplikowane, niż myślisz. - Jasne, DEA. Wrócimy tam i posprzątamy nasz własny bajzel albo odejdę z NCIS. Natychmiast. Jeszcze dziś. Kasser zastanawiał się nad tym przez chwilę. Dukas miał wpływy, które zawdzięczał swojemu ostatniemu dużemu sukcesowi wywiadowczemu. A raczej dwóm sukcesom. - Nie ma ludzi niezastąpionych - powiedział. - Ani całkowicie bezwartościowych. A za takiego uznamy Boba Crama, jeśli nie wrócimy do Kairu i nie wyjaśnimy, co się stało. To był nasz człowiek. Chcesz, żeby wszyscy zobaczyli, że NCIS sra na swoich ludzi?
- Naprawdę odejdziesz? - Owszem, i nie zrobię tego po cichu. - Nie rób nic, dopóki... - Triffler i Keatley odlatują za dwie godziny do Kairu. Koniec rozmowy. W słuchawce rozlegały się odgłosy przypominające westchnienia i bulgot. Kasser znów milczał. Wreszcie powiedział: - Ja sam nie wiem, co jest grane, Mike. Ale to jest coś na bardzo wysokim szczeblu. Dyrektor wywiadu marynarki wojennej będzie musiał pójść z tym do Białego Domu. - Nie interesuje mnie to. Wracamy albo odchodzę. Kasser chyba westchnął. Dukas za słabo słyszał, żeby mieć pewność. Może to była tylko elektroniczna czkawka na linii łączącej Mombasę, okręt, satelitę i Waszyngton. - Odezwę się do ciebie - obiecał Kasser. - Masz dwie godziny. Dukas odłożył słuchawkę. Siedział i patrzył z niechęcią na ściany z płyty pilśniowej i szarą podłogę. Powietrze wypełniały różne dźwięki. Nakładały się na siebie, zmieniając brzmienie. Ktoś uderzał młotkiem w metal, rozlegały się głosy, szumiała woda w toalecie, wśród wiązań dachowych hangaru ćwierkał ptak. Hałasy mieszały się ze sobą w obskurnym pokoju bez sufitu. Dukas pokręcił głową i wstał, opierając się na szarym blacie stołu. Wiedział, że ze zmęczenia jego umysł pracuje na zwolnionych obrotach. Może rezygnacja byłaby najlepszym wyjściem? Nie pasowało mu to śledztwo. Chciało mu się śmiać, a może i płakać, że Cram był takim bezwartościowym kutasem, a mimo to muszą wrócić do Kairu, dowiedzieć się, kto go zabił i dlaczego. Bo jeśli tego nie zrobią, staną się asekurantami, urzędasami, którzy się nie wychylają i biorą pensje. Ktoś zapukał. Dukas poczłapał do drzwi i otworzył. Za progiem stał młody marynarz. - Pan komandor Craik chciałby z panem rozmawiać. Dukas chrząknął i poszedł do biura jednostki. - Zła nowina - oznajmił Alan. - Tracimy 747. Został skierowany do Kairu. - Kiedy odlatuje? i zapytał Dukas. - Ma tam być jutro o szóstej rano. - Kto go przejmuje? - Nie sprecyzowano. Cytuję: „Zgłosić się po przydział zadania do oficera dyżurnego w ambasadzie Stanów Zjednoczonych”. - DEA - powiedział Dukas.
Popatrzył na ścianę, gdzie ktoś powiesił zdjęcie oddziału Alana przy jednym z S-3 na pokładzie „Jeffersona”. Wszyscy się uśmiechali. Alan stał w środku. - Wszystko gra? - odezwał się Alan. - Tak, tak... Co za cholera? Dukas wziął wiadomość i przeczytał. - Pilot chce wystartować o dziewiętnastej trzydzieści - poinformował go Alan. - Wyślij z nim Trifflera i Keatleya. Będą na miejscu po czterech godzinach i zdążą się trochę przespać. Twoja agentka - jak ona się nazywa, Ditka? - analizuje już materiał wybuchowy. Może będzie mogła pracować nad tym w powietrzu i wreszcie dowiemy się czegoś o bombie. - Może. Pół godziny później zebrali swoich ludzi w pustym biurze NCIS. W mroku znów stały kręgiem składane krzesła. Po jednej stronie Alana usiadł Dukas, po drugiej Geelin, a dalej Sandy Cole, Geraldine Pastner, Triffler, Keatley i Patemkin, który znalazł się na lewo od Dukasa. - Co wiemy? - zaczął Dukas. - Tylko bez żartów. Sandy? Była teraz w jego zespole, nie Alana. Wyglądała już lepiej. Miała mniej opuchniętą twarz i mniej wściekłą minę. Przebrała się z brudnej długiej sukienki w top i czyjeś dżinsy. Było teraz wyraźnie widać, że ma szerokie biodra. Zagryzła wargi. - Powiem, co wiemy i co przypuszczamy. Zakładając, że ta informacja jest wiarygodna zerknęła na Alana - dau użyty do zamachu na „Harkera” popłynął ze Sri Lanki do Somalii, w Kisimaju wziął na pokład jakąś załogę, potem skierował się na południe i zabrał skądś materiały wybuchowe. Wiemy też, że było przynajmniej jedno połączenie z telefonu komórkowego z tym wybrzeżem. Oprócz tego mam źródło, które od dwóch lub trzech miesięcy informuje mnie o intensywnej działalności kłusowników w tamtym rejonie. Uważam, że to może być ważne. Wiadomo już coś o materiale wybuchowym? Geraldine pokręciła głową. - Sheila jeszcze nad tym pracuje. - Równocześnie - odezwał się Alan - dokonano zamachów na mnie i moją żonę, a z telefonów komórkowych łączono się z całym światem, co najwyraźniej miało związek z tymi wszystkimi zdarzeniami. - A jak jest dzisiaj? - zapytał Patemkin.
- NSA twierdzi, że ilość połączeń spadła o ponad dziewięćdziesiąt procent. Albo wczoraj był nietypowy dzień, albo stało się coś, co zahamowało ruch w eterze. Dukas popatrzył na zebranych. - Ktoś ma jakąś teorię na ten temat? - Nie na temat ruchu w eterze - odrzekł swoim śpiewnym głosem Triffler - ale chciałbym wrócić do zamachów na Ala i jego żonę. Uważam za dziwne, patrząc na to pod kątem terroryzmu, że tamci wybrali konkretne osoby. Najpierw mocne uderzenie, czyli „Harker”, później ataki na dwoje ludzi, potem Kair i wreszcie Cram. To nie jest normalne. Keatley jęknął i mruknął: - Normalne? Do czego zmierzasz? Triffler skrzyżował ramiona na piersi. Miał na sobie prążkowaną niebiesko-białą koszulę z krótkimi rękawami i przypinanym kołnierzykiem, i luźne spodnie. Był bez krawata. Mimo to wyglądał jak model z katalogu. - Nie daje mi spokoju to, że zidentyfikowali Ala. Rose, Crama i być może nasze rodziny. To nie pasuje do schematu. - Jeśli zidentyfikowali mnie, to mogli i Rose - odrzekł ponuro Alan. - W jaki sposób? - Al był w telewizji - mruknął Dukas. - Łatwo go rozpoznać. - Francuz, który robił reportaż, mówił, że Al jest z CIA. Keatley poruszył się na krześle. - Mogli się dowiedzieć. Popytać. - Gdzie? Kogo? Al dopiero przyleciał do miasta. - W hotelu - podsunął Alan. - Wszyscy wiedzą gdzie mieszkają amerykańscy wojskowi. W jednym z dużych hoteli przy plaży. Ktoś wszedł i zapytał: „Macie tu faceta z trzema palcami z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych?” - Albo pokazał twoje zdjęcie. Mógł cię sfotografować na ekranie telewizora. - Niezły pomysł - przyznał Dukas. - A przy okazji, Al, masz tu kogoś, kto mógłby wydrukować zdjęcia z filmu w komputerze? - Gdzie jest ten film? - W moim laptopie - odpowiedziała Geraldine i podrapała się w kostkę. - Czy tu są pchły? - Tu jest wszystko. Alan wyszedł. Kiedy wrócił, wszyscy rozmawiali o zamachu bombowym w Kairze, śmierci Crama i o tym, co Keatley i Triffier zrobią w Kairze.
- Chciałbym z wami polecieć, panowie - powiedział Patemkin, człowiek z CIA. - Musiał wyczuć sprzeciw, bo dodał: - Pomógłbym wam, jeśli chodzi o DEA i ambasadę. Nie wtrącałbym się do waszego śledztwa. - Po prostu tęskni pan za hotelowym łóżkiem - domyślił się Triffier. - Co sądzisz o tym, Alan? - odezwał się Dukas. Wyglądało na to, że Patemkin podlega Alanowi. - Proszę bardzo, jeśli pan uważa, że mógłby się pan tam przydać. Sandy? Wzruszyła ramionami. - Mink będzie tu reprezentować CIA. Uzgodnili, że Patemkin może lecieć. Potem Alan poinformował ich o zaplanowanym locie zwiadowczym wzdłuż wybrzeża do rejonu, gdzie dau prawdopodobnie zabrał na pokład materiał wybuchowy. - Użyjemy systemu MARI. Oprócz tego wezmę od jednego z moich ludzi cyfrowy aparat fotograficzny. - Zamachy na ciebie i Rose wciąż są dla mnie zagadką - odezwał się Triffier. - To nietypowe. - To samo można by powiedzieć o zabójstwie Crama - zauważył Keatley. - Dlaczego akurat on? - Bo potrafił nas zidentyfikować - odparł Dukas. - I nasze rodziny. - Ale po co? - zapytał ostro Triffler. - To nie pasuje do terrorystów, Mike! To jest jakaś wendeta. - Wymierzona w marynarkę wojenną - powiedział Alan. - DEA to nie marynarka wojenna - przypomniał Patemkin. - Ale dlaczego? - naciskał Triffler. - Żeby nas odstraszyć. - Od czego? - Może od prowadzenia śledztwa. Wszyscy popatrzyli na siebie. - Jest w tym jakiś sens - zgodził się Alan. - Wygląda na to, że atak na moją żonę miał wystraszyć mnie. A zabicie Crama - was. - Terroryści tak nie działają. Więc... - Triffler pochylił się do przodu - kto? - Zadajesz trudne pytania, Dick. Patemkin spojrzał na swoje buty.
- Nie rozumiem tej wzmianki Sandy o kłusownikach. Co oni mają wspólnego z terroryzmem? - Chodziło mi tylko o to, że są akurat w tamtej części wybrzeża. Alan uniósł rękę. - Nie wiemy, co to oznacza. W ogóle mało wiemy. Ale Sandy ma dobre źródło informacji i uważam, że warto tam zajrzeć. Kto wie, może ktoś finansuje terroryzm z kłusownictwa? Wszyscy znów popatrzyli na siebie. Dukas przerwał milczenie. - Z komórki dzwoniono w okolice Malindi. Uważam, że trzeba to sprawdzić. Po drodze ktoś z nas wpadnie do hotelu Ala, żeby się dowiedzieć, czy nikt o niego nie wypytywał. Geraldine, chcesz pojechać do Malindi? Przechyliła głowę i uśmiechnęła się dwuznacznie. - Co masz na myśli? - W obcym mieście nie ma się przyjaciół, więc co można robić? Spędza się czas z dziwkami. Geraldine uniosła brwi i przechyliła głowę na bok, jak ptak przyglądający się robakowi. - Teraz mówi się chyba „z dziewczynami z agencji towarzyskich”? - Nie w moim języku. Błagam cię, bogini komputerów osobistych, bądź tak dobra i przesłuchaj jutro dla mnie kilka dziwek. Sandy pochyliła się do przodu. - Znam suahili. - Spojrzała na Geraldine. - Pojedziemy razem? - Brzmi zachęcająco. Geraldine popatrzyła bez uśmiechu na Dukasa i pokręciła głową. Dała mu do zrozumienia, że jest głupim, prymitywnym palantem. Ale on już to wiedział. W tym momencie młody czarny marynarz przyniósł wydruki zdjęć z telewizyjnego reportażu francuskiego dziennikarza. Alan rozdał je zebranym. Kiedy wręczał zdjęcie Sandy, powiedział cicho: - Jeśli mam się przyjrzeć obozowisku kłusowników, to chciałbym, żeby poleciał ze mną David Opono. Zrobiła podejrzliwą minę. - Chyba się na to zgodzi - odrzekła ledwo słyszalnym szeptem. - Proszę mu przekazać, żeby był tu o świcie albo nawet wcześniej. Nadal nie patrzyła mu w oczy. Skinęła głową. Myślami była gdzie indziej.
Bahrajn Harry O’Neill był wieziony ulicami w kierunku dawnego suku. Jego mercedes z arabskim kierowcą nie wyróżniał wśród innych luksusowych samochodów. Za nim jechało nieco mniejsze bmw. Dwaj groźnie wyglądający mężczyźni z tyłu rozglądali się jak jastrzębie siedzące na słupie telefonicznym. Z przodu jechał drugi samochód z mężczyznami, którzy robili to samo. Kiedy dotarli do wylotu ulicy ze sklepami, kierowca mercedesa zwolnił, a potem się zatrzymał. Z cienia wyłonił się Dave Djalik i skinął głową. Gdy Harry wysiadł, Djalik czekał w słońcu. - Wszystko gra - powiedział. Harry skinął głową. Był w lnianej kremowej marynarce, czarnym T-shircie, luźnych spodniach, półbutach i haftowanej muzułmańskiej czapeczce. Miał ze sobą mały czarny neseser. Poszedł między sklepami, potem krytym pasażem. Przeciął następną ulicę. Djalik nie odstępował go ani na krok, z taką samą groźną miną, jak mężczyźni w samochodach. Harry wszedł do sklepu z antykami. Właściciel zmierzwił brodę i skinął głową. O’Neill zniknął za zasłoną i znalazł się w ogrodzie na tyłach sklepu. Przy stoliku w cieniu drzewa figowego siedział mężczyzna w palestyńskiej chuście na głowie. Pod ścianą pluskała mała fontanna. Na wprost drzwi, którymi wszedł O’Neill, stał w cieniu drugi mężczyzna w chuście na głowie. Za plecami O’Neilla Djalik zajął stanowisko. O’Neill i siedzący mężczyzna wymienili uprzejmości. Na stoliku między nimi stała już taca z osłodzoną herbatą i czterema ciastkami miodowymi wielkości orzechów włoskich. Obaj wzięli po jednym, przeżuli i przełknęli. - Szukam pewnego człowieka w Libanie - powiedział po arabsku Harry. - Uważam, że plami dobre imię islamu. Palestyńczyk odrzekł, że jeśli to prawda, sprawa jest bardzo poważna. Zwracał się do O’Neilla „hadżi”, bo było powszechnie wiadomo, że Harry odbył pielgrzymkę do Mekki. - Sądzę, że wykorzystał islam do ataku na amerykańską marynarkę wojenną. - Nie współczuję amerykańskiej marynarce wojennej. - Ale ja współczuję islamowi, jeśli jego wyznawcy zostali wykorzystani dla obcej sobie sprawy. Palestyńczyk przyjrzał mu się uważnie. - Jest pan tego pewien, hadżi?
- Tak podejrzewam. Jeśli znajdzie pan tego człowieka, będzie pan mógł to sprawdzić osobiście. - Jest pan Amerykaninem, hadżi. - Jestem również muzułmaninem. Wszyscy wiedzą, że wspieram rodziny męczenników. Palestyńczyk wykonał ruch, który mógłby być początkiem ukłonu. Harry położył na stoliku neseser, uważając, żeby nie potrącić tacy lub herbaty. - Ten człowiek korzysta z określonej stacji bazowej telefonii komórkowej. Trop doprowadził nas do miasta Tel-al-Makouf w dolinie Bekaa. Palestyńczykowi rozbłysły oczy. - To chrześcijańskie miasto. - Właśnie. - Harry poklepał neseser. - Dzięki temu urządzeniu będzie pan mógł słyszeć rozmowy telefoniczne z tamtej stacji bazowej na częstotliwościach, które panu podam. Myślę, że szybko pan znajdzie tego człowieka. Codziennie rozmawia z Włochami i miastem Malindi w Kenii. - Na twarzy Palestyńczyka najpierw pojawił się wyraz zaniepokojenia, potem zdziwienia. Harry ciągnął dalej: - Przypuszczam, że będzie panu potrzebny tłumacz z języka włoskiego. Palestyńczyk się zawahał. Wyjaśnił, że nie może się tym zająć osobiście, ale zna ludzi, którzy będą mogli to zrobić. Miał na myśli Hezbollah. Tylko co dostaną w zamian? O’NeilI wymienił kwotę w dolarach amerykańskich. Palestyńczyk się zaśmiał. - Tu nie chodzi o pieniądze. - Uważam, że ten człowiek zdradził wiernych, wykorzystując ich. Być może następnym razem wyśle ich do Izraela. Myślę, że pańscy przyjaciele chętnie by go znaleźli i zajęli się nim. Palestyńczyk położył rękę na neseserze i przywołał mężczyznę stojącego za nim. Odezwał się do niego w dialekcie, który Harry ledwo rozumiał - powiedział coś o otwarciu nesesera. Mężczyzna wziął neseser i zniknął w odległych drzwiach. Długo nie wracał i Harry się domyślił, że sprawdza w jakimś ustronnym miejscu, czy w środku nie ma bomby. Po powrocie położył na stoliku otwarty neseser. Palestyńczyk uśmiechnął się lekko do Harry’ego. - Proszę mi wybaczyć, hadżi. Harry uniósł ręce. - Ostrożny człowiek nie ma wrogów. Wypił łyk herbaty.
Porozmawiali o urządzeniu w neseserze, o tym, jak działa i kto będzie potrzebny do jego obsługi. Palestyńczyk zamknął wieko i znów przywołał drugiego mężczyznę, który zabrał neseser w cień. - Czego chce się pan dowiedzieć, hadżi, kiedy znajdziemy tego człowieka? - Jaki był jego udział w zamachu bombowym na okręt w Mombasie. Kto to wszystko finansuje. Co ma jeszcze nastąpić. Palestyńczyk spróbował herbaty. - A potem? - Nie interesuje mnie, co jest przeznaczone takiemu człowiekowi przez Allaha. Cztery minuty później Harry i Djalik znów byli na ulicy. - Mieli wokół tego budynku sześciu facetów - powiedział Djalik. - Fajnych kolegów sobie wybrałeś. O’Neill się roześmiał. - Dave, my mieliśmy dziesięciu ludzi wokół tego budynku. Dwie godziny później, kiedy 747 zniknął w wieczornym mroku, Alan powiedział: - Jest też dobra strona tego wszystkiego. - Jaka? - Nie było dziś zamachu bombowego. - Dzień jeszcze się nie skończył. - Ale z ciebie optymista. Mike.
Mombasa Geraldine podzieliła się z Sandy Cole zdobyczami cywilizacji, które miała kosmetykami, szamponem i mydłem. Nie nabrały jeszcze szczególnej sympatii do siebie, ale znały się dopiero kilka godzin i były tu jedynymi kobietami. Geraldine siedziała po turecku na swoim posłaniu, Sandy spacerowała boso z brudnymi nogami. Miała ochotę zapalić, ale nie chciało jej się wychodzić. Piły coca-colę. - Jaki był ten Cram? - zapytała Sandy.
- Nie nadaje się na martwego bohatera. Był nieudacznikiem. Palantem. - Geraldine wypiła łyk coli i pociągnęła nosem. - Takim typem, co próbuje poderwać każdą kobietę minutę po poznaniu. - Jest w waszej grupie ktoś fajny? Geraldine wzruszyła ramionami. - Wszyscy są w porządku. - Masz kogoś w Waszyngtonie? - Chodzi ci o faceta? - Geraldine uśmiechnęła się lekko i znów wzruszyła ramionami. Jestem sama i radzę sobie całkiem dobrze. Sandy przyjęła jedną ze swoich omdlewających póz. - Szczęściara z ciebie. Kilka minut później Geraldine stwierdziła, że nie jest chora, i powiedziała, że przed ich podróżą do Malindi musi dokonać pewnego fałszerstwa. Sandy i w końcu attache prawny ambasady - zamiast być zaszokowana, wyglądała na zainteresowaną. Ale przecież to ona używała fałszywej odznaki policyjnej.
Utica, Nowy Jork Rose, jej dzieci i dwoje opiekunów z NCIS odlecieli późnym rankiem i lotniska Dullesa. Teraz Rose prowadziła wypożyczony samochód znajomymi niegdyś ulicami włoskiej dzielnicy swojego dzieciństwa. - Jezu! - mruknęła w pewnym momencie. - Duże zmiany? - zapytała Reko, siedząca obok niej. Gorki był z dziećmi u rodziców Rose. Przed ich domem stał też radiowóz lokalnej policji. - Dawno tu nie byłam - odrzekła Rose. Kiedy tu przyjeżdżała, nocowała tylko i nie interesowała się okolicą, która zwykle działała na nią przygnębiająco. Zjawiała się tutaj, żeby odwiedzić ojca, zobaczyć się z obowiązku z matką i, co nieraz się zdarzało, zostawić u nich dzieci. - To była włoska dzielnica - ciągnęła. - Kilka przecznic dalej mieszkali Grecy, a po drugiej stronie Genesee, głównej arterii, Polacy. - Jechała wolno przez niszczejącą część miasta. Okna opuszczonych domów były zasłonięte dyktą; po wielu dwu- i trzypoziomowych
budynkach pozostały tylko puste place. - Kiedy byłam dzieckiem, wszędzie kręcili się ludzie. A teraz! Na pustych ulicach dostrzegły tylko kilku czarnych. Rose dwukrotnie skręciła i pojechała z powrotem w kierunku domu ojca. Pojawił się kamienny mur z żelazną bramą. Stał za nim ceglany budynek. Z pęknięć w betonowym podjeździe wyrastała trawa. - Mój Boże! - powiedziała Rose i zatrzymała samochód. - Chodziłam tu do szkoły! Spróbowała się uśmiechnąć i poczuła, że drżą jej kąciki ust. - Dopóki mnie nie wywalili. Liceum pod wezwaniem świętej Katarzyny ze Sieny. Rose wyleciała pod koniec dziesiątej klasy za bójki, rozróby, palenie papierosów i - o czym siostra Anthony doskonale wiedziała, ale nie powiedziała rodzicom - zbyt bliskie stosunki z chłopcami. - To była duża szkoła! Rose zrobiło się smutno, że liceum jest nieczynne. Mimo tego, że ją stąd wyrzucono i nienawidziła tego miejsca. - Chyba nie ma uczniów - zauważyła Reko, mając na myśli puste ulice. Nie ma uczniów, nie ma pieniędzy. Włosi wyprowadzili się ze swoich dwu- i trzypoziomowych domów na przedmieścia. Wszyscy, z wyjątkiem jej ojca i garstki innych upartych ludzi. Wspomnienia były jak chłosta. Rose przeniosła się do publicznej szkoły średniej i do końca pozostała niegrzeczną dziewczynką. Już wtedy miała stale ochrypły głos od torowania sobie wrzaskiem drogi przez życie. Tamtego lata rozejrzała się i zrozumiała, że musi się wziąć za siebie, bo inaczej dołączy do młodych kobiet, pchających chodnikami wózki dziecinne. Myślała, że jest w ciąży, i przebrnęła przez to samotnie, w niewiedzy, polegając tylko na tym, co usłyszała lub mogła przeczytać w bibliotece publicznej. Kiedy znów zaczęła miesiączkować i upewniła się, że nie jest w ciąży, najpierw poczuła ulgę, potem dostrzegła brutalną prawdę: nie tym razem, to następnym. Nie potraktowała tego „odroczenia wyroku” jako znaku, że ryzyko jest normalną rzeczą, choć mogłaby tak zrobić. Miała szczęście. Ale to nie uśmiech losu sprawił, że się zmieniła, lecz jej inteligencja, potworny egoizm i strach. Strach, że skończy jak jej matka. To było głównym powodem. Uważała swoją matkę za ofiarę pustki życiowej, wąskich horyzontów. Rose chciała się z tego wyrwać. Drogę wskazała jej marynarka wojenna.
Dojechała z Reko do Bleecker i przecięła dwie ostatnie przecznice dawnej włoskiej ulicy handlowej, która kiedyś tętniła życiem. Teraz wśród pozostałych jeszcze kawiarni i restauracji był orientalny market spożywczy, tajska jadłodajnia, zakłady krawieckie i puste lokale sklepowe. Rose milczała. Myślała o Houston, swojej najbliższej przyszłości i przeszłości. O tym, co teraz zrobi, kim jest i kim mogła być. Wiedziała, że zapłaciła dużą cenę za to, że nie stała się jedną z kobiet pchających wózki dziecinne, które przeprowadziły się teraz do New Hartford i Deerfieid. Dlatego właśnie dokonano zamachu na nią i jej dzieci, a ona użyła broni, była agresywna wobec Hansena i poświęciła tyle uwagi sprawie telefonów komórkowych. - Jadę do domu - powiedziała. - W porządku. Przygotowała lunch dla ojca, matki i dzieci. Reko i Gorki woleli „śmieciowe” jedzenie. Matka była zdezorientowana jej obecnością ale dziwnie zadowolona. Ojciec często się uśmiechał, ale wyglądał na zmęczonego. Postarzał się. Rose uświadomiła to sobie z zaskoczeniem. Nie spuszczał matki z oka. Ciągle się nią zajmował. Po lunchu przytulił Rose i szepnął: - Przyjazd dzieci dobrze jej zrobił. Najwyraźniej odżyła. Rose uważała jednak, że matka jest przerażona i zagubiona. Przez całe życie była taka. Położyła dzieci spać w swoim dawnym pokoju i wyciągnęła się na łóżku rodziców. Dziwnie było leżeć w miejscu, gdzie została poczętą i patrzeć na ten sam sufit. Przypomniała sobie słowa Toma Hanksa z końcowej sceny Apollo 13, od lat jej ulubionego filmu. Mówił, że będzie oglądał Księżyc „z ciasnoty centrum kontroli lotów i naszego domu w Houston”, bo jego uszkodzony statek kosmiczny nie dotarł tak daleko. Słowo „ciasnota” stanęło jej ością w gardle. Nie cierpiała ciasnoty. Może jest bardziej podobna do matki, niż jej się wydaje - wieczna malkontentka. Houston. Niekończące się przedmieście. Rodzina NASA. Być dobrym członkiem zespołu. Pasować do wizerunku. Nie cierpiała innego filmu o programie kosmicznym - Pierwszy krok w kosmos. Przedstawieni tam astronauci nie wyglądali autentycznie, byli wytworami public relations i reklamy. Z kolei pilot testowy Chuck Yeager został wykreowany na bohatera. Nie podobał się jej. Uważała, że jest kimś w rodzaju wyrzutką samotnego kowboja. To nie członek zespołu. - Ciasnota centrum kontroli lotów i naszego domu w Houston - powiedziała głośno.
Pomyślała o scenie z Pierwszego kroku w kosmos, której nigdy nie rozumiała. Kiedy astronauci są w Houston, Yeager doprowadza X-15 do granicy przestrzeni kosmicznej. Maszyna staje w płomieniach i wymyka się spod kontroli. Ekipa ratownicza jedzie w kierunku dymiącego wraka. Gdy z dymu wyłania się postać, jeden z mężczyzn pyta: - To człowiek? Tą postacią jest Yeager. Inny głos odpowiada: - Masz rację, cholera. Masz rację, cholera. Ale Yeagera usunięto z programu kosmicznego. - Nie pasuje do profilu. Zbyt niezależny - powiedział prowadzący rekrutację. To nie członek zespołu. Przez lata pragnęła zostać kosmonautką. Teraz... Ciasnota centrum kontroli lotów i naszego domu w Houston.
Waszyngton - Jason, mam gdzieś twój budżet! Ted Kasser patrzył na zdjęcie żony i po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego tak mocno umalowała oczy na piknik. Był wykończony jak zwykle. Żałował, że nie ma zaufanej sekretarki w starym dobrym stylu, którą mógłby wysłać po prawdziwą kawę. - Nie interesuje mnie to - powiedział cicho do słuchawki telefonu. Postukał ołówkiem w biurko i oderwał wzrok od zdjęcia żony. Potem obrócił się nagle na krześle i ze złości rzucił ołówkiem w ścianę. - Posłuchaj, Jason. Gówno mnie obchodzi twój budżet. Dyrektor to podpisze. Rodziny wszystkich członków zespołu Dukasa muszą mieć ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, począwszy od tej chwili. To nie są żadne zasrane ćwiczenia!
Wszedł analityk z sekcji antyterrorystycznej i z miną winowajcy położył na jego biurku wiadomość. Potem wskazał ją ołówkiem. Kasser podniósł na niego wzrok, skinął głową i wskazał drzwi. Analityk szybko wyszedł. Kasser przeczytał wiadomość i wrócił do rozmowy przez telefon. - Dobra, Jason. Widzę, że się nie dogadamy. Zadzwonię po prostu do starego, a ty się martw o swój tyłek. Miałeś szansę. Kasser odłożył słuchawkę. Zastanawiał się, czy w sytuacji kryzysowej, trwającej od chwili zamachów w Mombasie, mógłby wysłać po kawę analityka. Potem zadzwonił do dyrektora. - Mówi Ted - powiedział. - Tak jest. Mamy coś nowego. Owszem, możemy powiązać ataki w Kenii z zamachem na komandor Siciliano. Tak jest. Ja też tak myślę. Mógłby pan osobiście przekonać Jasona? Nie chce pokryć wydatków na ochronę. - Przez chwilę słuchał przekleństw. - Tak jest, panie dyrektorze. - Wziął głęboki oddech. Podjął decyzję, kiedy tylko skończył rozmawiać przez telefon z Dukasem. - Panie dyrektorze, uważam, że powinniśmy pójść na całość, wystąpić o to, żebyśmy grali pierwsze skrzypce w tym śledztwie. Dochodzeniem powinien kierować Mike Dukas. Ma bardzo dobrą reputację. Dokonaliśmy dużego przełomu w związku z tymi telefonami komórkowymi. Zgadza się. A jeśli CIA, FBI i DEA podniosą raban, to sądzę, że nie ustąpią sobie wzajemnie, raczej zaakceptują nas, bo... Zgadza się. Chciałbym, żeby pan to przedstawił na samej górze. Wiem, ale... - spojrzał na zegarek - mogę tu nocować, jeśli będzie trzeba. I chyba w tak ważnej sprawie można niepokoić prezydenta o tej porze. Tak jest. Będę u siebie. Kasser odłożył słuchawkę. Kiedyś, dawno temu, był gliniarzem.
Mombasa Ted Kasser odezwał się do Dukasa dopiero dwie godziny po odlocie Trifflera, Keatleya i Patemkina do Kairu. Dukas przypuszczał, że do tej pory Kasser już by zadzwonił, gdyby odniósł jakiś sukces. Dukas nie spał, siedział w swoim pustym pomieszczeniu i myślał o tym, co go czeka w najbliższym czasie z powodu rezygnacji z pracy. Będzie musiał wrócić z Mombasy do Waszyngtonu, zabrać z biura swoje rzeczy i zająć się Leslie. A może gdzieś wyjedzie i zostawi to wszystko na później? - Nie jest źle - rozległ się w słuchawce telefonu kodującego przytłumiony głos Kassera.
- Dla mnie, tak. - Mówię, że nie jest źle. Na razie masz załatwioną połowę sprawy. - Jak to, połowę? - Możesz wrócić do Kairu. Tylko o to prosił. - A jaka jest ta druga połowa? - DEA nadal tam będzie. To ich śledztwo. - Może zamach bombowy, ale nie zabójstwo Crama. - Obie sprawy są ze sobą powiązane. Oznaczało, że były zawody w przekrzykiwaniu się i jego drużyna nie przegrała. A DEA nie jest pępkiem świata. - Kto sędziował? - zapytał. - O ile się orientuję, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i dyrektor FBI. Od paru godzin jest tam też dyrektor wywiadu marynarki wojennej. - Domyślasz się, czego szuka DEA? - zapytał Dukas. Może DEA nie wygrała, bo w ogóle nie powinno ich być w Kairze? Może tylko coś podejrzewali i nie ujawnili tego właściwym ludziom? - Przypuszczamy, że zainteresuje się tym FBI. Ja też się rozglądam, odkąd mi powiedziałeś, że to była DEA. Nikt nic nie wie, ale podobno ich zespół zaginął. Tak się nieoficjalnie mówi. - Padł ofiarą zamachu bombowego? Kasser nie odpowiedział. Dukas przypomniał sobie, że się zastanawiał, dlaczego terrorysta wybrał akurat siedzibę AID. - Ted, masz przyjaciół w AID? - Znam tam kogoś. - Może byś zapytał, czy DEA korzystała z ich biur w Kairze? Kasser zachichotał. W słuchawce telefonu kodującego zabrzmiało to jak uderzenia młotkiem w kowadło. - Uważasz, że jestem za głupi, żeby samemu na to wpaść? - Już się tym zająłeś? - Jasne, i dam ci znać. Dukas zastanawiał się, co by to oznaczało, gdyby zespół DEA był w Kairze w budynku, na który dokonano zamachu. Jeśli celem byli agenci DEA, a nie biura AID, to atak mógł być
czymś więcej niż aktem terroru. Więcej niż zamachem na Amerykanów. Czymś, co ukazywały na mapie linie połączeń z telefonów komórkowych. Kto wysadza w powietrze agentów do walki z narkotykami? Głupie pytanie. - Dzięki, Ted. - Mam nadzieję, że nie złożysz rezygnacji? Dukas wziął głęboki oddech. - Chyba nie. - O mało ci na to nie pozwoliłem. Nie lubię być szantażowany. Nawet w słusznej sprawie. Dukas skinął głową, jakby Kasser mógł go widzieć. - A ja zrobiłbym to samo jeszcze raz. W słusznej sprawie. - Znów wziął głęboki oddech, jakby brakowało mu tlenu. Być może ze zmęczenia. - Ted, jest jeszcze coś, ale z tego powodu nie złożę rezygnacji. Mieliśmy załatwione latające laboratorium kryminalistyczne. Co najmniej na tydzień. Kilka godzin temu zostało nam zabrane i skierowane do Kairu. Chcę je mieć z powrotem. Niech sobie stoi w Kairze, ale musi być do naszej dyspozycji. Sheila Ditka może pracować dla wszystkich. - Zanim Kasser zdążył mu przerwać, ciągnął dalej. Dlaczego tylko DEA ma z tego korzystać? Coś ukrywają, ale daleko tak nie zajadą. Chciałbym, żebyś jeszcze dziś przekazał tę sprawę temu, kto podejmuje decyzje. Powiedz jasno, że to jest nasze laboratorium. Chętnie udostępnimy je ich technikom, ale jest nasze. I prowadzimy w Kairze nasze śledztwo, a DEA ma się z nami dzielić pół na pół. Kasser nie był zachwycony, ale w jego głosie, oprócz irytacji, zabrzmiała nuta podziwu. - Nigdy nie rezygnujesz, co? - Sprawiał wrażenie zmęczonego. - W każdym razie, trzymaj się tam. Może jeszcze dziś będę coś wiedział. O północy czasu kenijskiego do hangaru w Mombasie, gdzie kwaterował oddział Alana, dotarła wiadomość z pokładu 747, który był już w Kairze. Zgodnie z rozkazem podoficer dyżurny - w tym wypadku bosman sztabowy Bakin - obudził Dukasa. Sheila Ditka informowała, że materiał wybuchowy to C-4. Analizy wskazują, że został wyprodukowany w roku 1996 w Szwajcarii. Teraz próbuje ustalić, co się z nim działo od tamtej pory. To samo wysłała już do laboratorium w Waszyngtonie z poleceniem, żeby zawiadomić Kassera. Dukas położył się z powrotem na swoim śpiworze. Wmawiał sobie, że w nocy jest chłodniej, więc szybko znów zaśnie. Dwie godziny później nadal nie spał, starając się
powiązać w jedną całość zamachy bombowe, połączenia z telefonów komórkowych między Sycylią, Libanem i Malindi, zabójstwo pewnego palanta w toalecie kairskiego hotelu i sprawę narkotyków, na tyle poważną, że zginęło wielu ludzi. O piątej rano czasu lokalnego obudził go marynarz, żeby odebrał kolejny telefon od Kassera. W Waszyngtonie była ósma wieczorem i Kasser jeszcze nie wyszedł z biura. Miał zmęczony, ale zadowolony głos. - Załatwione, Mike. Zaspany Dukas nie załapał. - Co? - Kierujesz śledztwem. Od tej chwili NCIS zajmuje się wszystkim, co ma jakikolwiek związek z obydwoma zamachami bombowymi i połączeniami z telefonów komórkowych. Dukas oprzytomniał. - A FBI? CIA? DEA? - Przejrzeli na oczy. Ty jesteś szefem. - Kogo musiałeś zabić? Kasser zachichotał jak upiór. - Było trochę mocowania się na ręce na „najwyższym szczeblu rządowym”, jak to mówią. Ważniaki wykończyły się nawzajem, weszliśmy do gry i zwyciężyliśmy. Do roboty, Mike. Dukas nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Ted, jesteś wielki. Już nigdy ci nie zagrożę, że odejdę. Kasser znów upiornie zachichotał. - Zobaczymy.
DZIEŃ CZWARTY
13. Mombasa Ulewa poprzedzająca sztorm waliła w blaszany dach hangaru. Lepiej się przy tym spało i Alan smacznie chrapał, gdy o pierwszej piętnaście w nocy obudził go jeden z dyżurnych wywiadowców, bo z lotniskowca przylatywał drugi samolot jednostki. Wylądował o pierwszej trzydzieści czasu lokalnego. Kilka minut później zjawił się helikopter. Zaspana obsługa naziemna wydobyła się ze śpiworów i wybiegła na deszcz, żeby umocować maszyny do płyty lotniska i przenieść ich ładunek do hangaru. Alan czekał w środku, żeby się przywitać z Soleckiem i innymi. Uścisnął dłonie załodze helikoptera, który miał mu zapewnić kontakt z „Harkerem”, gdyby sztorm przerwał łączność z lotniskowcem, potem wrócił do swojego śpiwora. Zanim zasnął, zauważył, że przestało padać. Trzy godziny później znów był na nogach. Pił kawę, czytał prognozy pogody przysłane z okrętu i próbował odgadnąć zamiary Rafe’a. Sztorm był tak potężny, że Rafe powinien skierować „Jeffersona” na wschód, na jego spotkanie, żeby mieć więcej wody pod kilem. Jeśli potrzebują czegoś z lotniskowca, powinni to ściągnąć w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Przed wschodem słońca do linii posterunków marines podjechał Opono. Tym razem w samochodzie towarzyszyli mu czterej uzbrojeni mężczyźni. Alan zobaczył ich w jasnym blasku lamp na jednym ze stanowisk ludzi kapitana Geelina. Wrócił do kontroli przedstartowej, spodziewając się, że Opono dołączy do niego. Minęło piętnaście minut, a Kenijczyka wciąż nie było. W końcu Alan zdecydował się wybrać pieszo na niezbyt odległy posterunek numer 1. Po drodze uświadomił sobie, że ma teraz do dyspozycji siły lądowe i powietrzne - pluton marines uzbrojony w moździerze, dwa samoloty S-3 i helikopter. - Kapralu, gdzie się podziali ludzie z KWS? - Przepuścił ich kapitan Geelin, panie komandorze. Zabrał się z nimi. Alan pokręcił głową i wrócił do hangaru. Zastał tam Geelina i Opono.
Pili kawę. Kenijczyk uścisnął Alanowi dłoń, kapitan skinął mu głową. Czyżby w tym geście było trochę ciepła? - Dzień dobry, David. Gotowy do lotu? - Tak. Alan spojrzał na nich pytająco. Opono wyjaśnił: - Przywiozłem ze sobą ludzi, którzy dobrze znają tę okolicę. Pomyślałem, że mogą się tu przydać. Tuż za pasem startowym mieszkają nielegalni osadnicy. - Natknęliśmy się na nich parę razy - dodał Geelin. - Mogło być niewesoło. To było dla Alana coś nowego. Pomyślał, że kapitan powinien mu o tym powiedzieć, ale nie zareagował. - Są jakieś problemy na zewnątrz? - GSU ma dziś otoczyć kordonem lotnisko. Twierdzą, że dla waszego bezpieczeństwa. Ale ja uważam, że nie chcą, żebyście widzieli, co będą robili w mieście. Alan zaprowadził Opono do sali odpraw, gdzie wisiały kombinezony lotnicze. Na betonowej podłodze ustawiono osiem składanych krzeseł. Do jednej ściany przyśrubowano kawałek plastiku i przywiązano do niego czarny flamaster, do drugiej przyklejono zafoliowaną taktyczną mapę lotniczą. W pokoju siedzieli już Cohen, Campbell, Soleck, bosman sztabowy Bakin i dwaj inni podoficerowie. Cohen i Campbell starali się uruchomić łączność, co zwykle robił za nich ktoś inny. - Musimy mieć możliwość porozumiewania się z wieżą w Mombasie - upierał się Cohen, gdy weszli. Soleck kręcił głową. Na widok Alana wszyscy zerwali się z miejsc. - Panowie, to David Opono z Kenijskiej Służby Ochrony Parków Narodowych. Jest tam czymś w rodzaju dowódcy marines. - Cohen i Campbell uścisnęli Kenijczykowi dłoń. - To jest porucznik Brian Campbell, a to porucznik Mark Cohen, który będzie pilotował nasz samolot. - Al, czy pan Opono ma kwalifikacje lotnika? Cohen zawsze potrafił znaleźć dziurę w całym. - Nie, ale leci z nami. David wskazał mapę. - Zgłosiliście plan lotu? - Nie urodziliśmy się wczoraj - odparł Campbell. - Powiedzieliśmy im, że musimy wykonać rutynowy lot kontrolny dla sprawdzenia maszyn.
Wyraz twarzy Davida się nie zmienił. Nie wiadomo było, jak odebrał to, że cudzoziemiec okłamuje kontrolerów ruchu lotniczego w jego kraju. - Obawialiśmy się, że nie dostaniemy zgody na... - Miałem zaproponować to samo - odrzekł z uśmiechem David i wzruszył ramionami. Zaczynamy? Alan skinął głową. - Zrobiliśmy już rozpoznanie. Możemy wystartować o każdej porze. Zaznaczyłem na mapie możliwą lokalizację obozu. Tutaj. Czego będziemy szukali, David? Będziesz w stanie to zidentyfikować? - Z powietrza? Wątpię, żeby było wiele do oglądania. Nigdy nie widziałem tego miejsca. - Opono spojrzał na Alana i pokręcił głową. - Ale mam raporty. Mówią o blaszanej szopie. Zapewne jest też wolna przestrzeń do czyszczenia zwłok zabitych zwierząt. I vibanda, małe chaty z trawy. Może również namiot. To wszystko. Miejscowy człowiek mówił, że obozują tuż przy wodzie. W tamtej okolicy są trzy małe wioski, chaty z trawy i jeden opuszczony kompleks. - Brian, chcę mieć dobry materiał MARI. - A co ze zdjęciami cyfrowymi? - Aż tak się do nich nie zbliżymy. Chyba że zdecyduję inaczej. Soleck skinął głową i rzucił pusty kubek po kawie do śmietnika. Campbell skrzyżował ramiona na piersi. David uniósł dłoń. - Jeśli coś znajdziemy, zastanowię się, czy nie zacząć zadziałać od razu. Alan spojrzał mu w oczy. - Uważam, że to byłoby przedwczesne. - Pomyślałem tylko, że chciałbyś wiedzieć, jak rozumuje KWS. - David wskazał mapę. Mam pewną informację o tych ludziach i podejrzewam, że są kłusownikami. - My też ją mamy? Kłusownicy. Alan chciał upolować grubszą zwierzynę. - Sandy ma. - W porządku, David. Zrozumiałem. Możemy najpierw przyjrzeć się sytuacji? - Proszę bardzo - odrzekł Opono. Alan skinął głową i zaczął odprawę. Kiedy poprosił o pytania, Soleck podniósł rękę. - Czego będziemy szukali, panie komandorze?
- Nie wiemy, Evan. David wspomniał o blaszanej szopie. Taki obiekt będzie odbijał sygnał i może nas na coś naprowadzić. Jeśli są tam ludzie, o których nam chodzi, zapewne mają jakiś pomost i łódź. Ale to tylko domysły. Czego będą szukali? Punktem odniesienia było miejsce, do którego prowadziło połączenie z telefonu komórkowego. Tylko to mieli. - Czy ludzie, których tam spotkamy, będą uzbrojeni? - Być może - odrzekł David Opono i wzruszył ramionami. Soleck robił notatki na kolanie. - Zamknięta szopa powinna dobrze odbijać sygnał. Jest blaszana, tak? - Podobno. Alan skinął głową. - W Somalii mają blaszane dachy. - Właśnie. Chyba coś z tego pamiętam. - Może tam być jakaś przystań czy port. Świadek zamachu na „Harkera” mógł widzieć właśnie to miejsce... - A pas startowy? - zapytał Campbell. - Czasami są widoczne na ekranie MARI. - Możliwe - odrzekł Alan. - Założę się, że jest tam jakieś paliwo. Są daleko od miastą więc muszą mieć środek transportu. Spodziewam się samochodu cysterny lub czegoś w tym rodzaju. - Super - powiedział zadowolony Soleck. - Zrobi się.
Droga do Malindi Sandy wyprowadziła Hahna i Pastner z hangaru, zanim S-3 wzbiły się w powietrze. Podróż do Malindi nie przypominała wyprawy do centrum handlowego. Mombasa wciąż wyglądała jak okupowane miasto: blokady drogowe, zamknięte ulice, wojskowe ciężarówki stojące na każdym rogu. Sandy stwierdziła że jest mały ruch, choć Geraldine Pastner wydawał się i tak duży. - Udało się, nikt do nas nie strzelał - odezwała się Geraldine, kiedy wyjechali z miasta. Hahn, który miał im towarzyszyć tylko do nadmorskich hoteli w Nyali, miał ponurą minę. - Trzeba jeszcze wrócić - powiedział.
Musiał sprawdzić w hotelach, czy ktoś wypytywał o Alana Craika. Kiedy wysadziły Hahna przed wejściem do Internationalu i zapewniły go, że wpadną po niego o piątej, poczuły się tak, jakby właśnie pozbyły się uciążliwego krewnego. - Faceci to palanty - mruknęła Geraldine. - Pewnie chciał pojechać do Malindi zamiast nas. - Jeśli jeszcze nigdy tam nie był - odrzekła Sandy i wyjaśniła, że Malindi to ostatnie miasto przed rzeką Taną gdzie kończy się dwupasmowa droga. Kiedyś kursował tam prom i na drugim brzegu też była dobra droga. Teraz nie ma promu, a za rzeką jest upande ya shifta bandycki kraj, odkąd Somalia się rozpadła i ćwierć miliona somalijskich uchodźców uciekło na południe. W rezultacie Tana stanowi teraz granicę. Na drugim brzegu jest ziemia niczyja, gdzie prawo pisze się bronią. Malindi w tym uczestniczy. To piękne stare miasto jest pralnią pieniędzy, centrum handlu narkotykami, kłusownictwa i wszelkiej nielegalnej działalności, która przynosi zyski we współczesnym świecie. Droga do Malindi odzwierciedla tę sytuację jest zaniedbana, pełno na niej blokad, krążą opowieści o porwaniach samochodów i zasadzkach. Ich kierowca był niskim, szczupłym mężczyzną który nawet nie próbował ukryć zdenerwowania. Nalegał, żeby nie opuszczały szyb w oknach. - Dlaczego, James, na litość boską? - zapytała Geraldine. - Włócznie. Geraldine spojrzała na Sandy. Tamta wzruszyła ramionami, zniżyła głos i przysunęła głowę do Geraldine. - Turyści bywają atakowani włóczniami przez ludzi, którzy udają sprzedawców tej broni. Ale tylko wtedy, kiedy zatrzymają samochód. Nasz kierowca jest zbyt nerwowy. Jechali dalej. Omijali dziury, nie przekraczając szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, żeby oszczędzać amortyzatory, rozdawali na blokadach papierosy i pieniądze. Osiemdziesiąt kilometrów za Mombasą zaczęły się pojawiać oznaki, że są już blisko celu. James odetchnął z ulgą. - Jesteśmy w Malindi. Dokąd mam panie zawieźć? Geraldine pochyliła się do przodu. - Tam, gdzie są dziwki, James. Rozumiesz, o co mi chodzi? Prostytutki. Sandy powtórzyła to w języku suahili. James był zgorszony.
Znaleźli kombinezon lotniczy, który pasował na wysokiego Davida, potem specjalista od spadochronów spędził ciężkie pół godziny przy maszynie do szycia nie z tej epoki, żeby przygotować dla niego uprząż. Alan oprowadził Opono po ciasnym wnętrzu samolotu, pokazał mu mechanizm zapewniający otwarcie spadochronu w razie konieczności katapultowania się, i zademonstrował uprząż. Od upału kręciło mu się w głowie. Zanim skończył obchód samolotu, miał przepocony kombinezon. Beton parzył go w dłonie, kiedy wpełzł pod S-3, żeby sprawdzić podwozie i flary. Wrócił do hangaru po kasetę do komputera z tyłu samolotu i pomyślał o starszym bosmanie sztabowym Martinie Craw. Opono miał siedzieć na jego miejscu. Na wysokości dwóch tysięcy siedmiuset metrów było zimno. Przestali się pocić i zaczęli marznąć. Alan wręczył Davidowi grubą skórzaną kurtkę lotniczą. Pomógł mu ją włożyć i zapiął zgrabiałymi rękami. Potem podał mu termos z kawą. - Myślałem, że Ameryka ma bardziej zaawansowaną technikę - powiedział Opono. - Ma. - Alan wskazał komputer na wprost swojego fotela. - Tylko nie marnuje jej dla marynarzy. Poza tym ten samolot jest starszy niż ja. Kiedy skończył się zajmować Davidem, pochylił się do przodu między dwoma fotelami i zaczął obserwować kenijskie wybrzeże. Cohen rozmawiał przez radio z wieżą. Mikrofon przy hełmie miał przełączony tak, żeby nic zakłócać interkomu. Potrząsał głową. Alana zaciekawiło, co mówi do wieży. Wyciągnął swój przewód łączności z gniazdka interkomu i wetknął do radiowego. Natychmiast usłyszał głos Cohena: tak, wykonują krótki lot próbny, bo mieli awarię hydrauliki; nie, nie opuszczą kontrolowanego obszaru; najwyżej skręcą trochę na północ, żeby zobaczyć słonie. Alan odłączył przewód od radia i pokazał Cohenowi uniesiony kciuk. Nie mogli podać w planie lotu, że wybierają się do obozu kłusowników na północnym wybrzeżu. Alan wrócił na swój fotel i przypiął uprząż do katapulty. Potem sięgnął w górę na prawo od siebie, opuścił w dół klawiaturę komputera i umocował do podłokietników. Przełączył monitor z trybu gotowości na tryb pracy. Spojrzał na Opono. Jego cera miała niezdrowy kolor. Choroba lokomocyjna? Alan zdał sobie sprawę, że w samolocie cuchnie starością, paliwem lotniczym JP-5, przegrzanymi urządzeniami elektrycznymi i ludzkim potem. Maszyna nie była obliczona na zapewnienie wygody pasażerowi. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Alan leciał samolotem swojej jednostki bez starszego bosmana sztabowego Martina Crawa. Brakowało mu go. Uświadomił sobie, że nie włożył kasety uruchamiającej komputer, bo spodziewał się. że zrobi to Craw. Odpiął pasy, wstał i poszedł do tunelu z tyłu samolotu. ciasnej przestrzeni wypełnionej
komputerami i urządzeniami elektrycznymi. bez których nie mógłby funkcjonować pokładowy system MARI. Kaseta miała wielkość zbliżoną do magnetofonowej. Wsunął ją w rowki, docisnął i zaryglował. Potem wrócił na swój fotel i znów zapiął pasy. Wciąż czuł zapach, w którym był gdzieś duch Crawa. Wetknął przewód łączności do gniazdka interkomu, nie przestając myśleć o starszym bosmanie sztabowym. W samolocie zawsze stanowili zgrany zespół. - Łowca Dwa w powietrzu - zameldował Cohen przez interkom w kabinie. - Co powiedziała wieża? - Marudzili trochę, że w ostatniej chwili zmieniliśmy plan lotu. Nic wielkiego. Alan sięgnął w górę i włączył komputer, potem spojrzał na zegarek i odczekał sześćdziesiąt sekund, aż system się zresetuje. Na ekranie rozbłysnął na krótko zielony napis System. Alan odetchnął z ulgą. Poradził sobie sam. Potrafił obsługiwać system MARI, ale zawsze była chwila niepewności, czy komputer ruszy. Cohen skręcił na północ i zaczekał, aż samolot Solecka zajmie pozycję. System MARI wymagał dwóch maszyn wysyłających wiązki fal elektromagnetycznych pod różnymi kątami, by uzyskać możliwie najlepszy obraz radarowy, który w sprzyjających warunkach mógł być tak dobrej jakości jak zdjęcie, jeśli sprzęt obsługiwali doświadczeni operatorzy. Alan wpisywał parametry tak szybko, jak mógł to czynić zdrowymi palcami. Wprowadzał także częstotliwości, żeby obie maszyny mogły wspólnie korzystać z bezpiecznego kanału przekazu danych. Zwykle zajmował się tym samolot dowodzący. Kiedy tylko Alan uruchomił połączenie, na jego ekranie pojawiła się mapa afrykańskiego wybrzeża. Taka sama wyświetliła się na monitorze Davida. Opono rozpoznał ją ale nie okazał żadnego zaskoczenia. - Przed nami długa droga, Evan - mruknął Alan. Evan Soleck, jego najmłodszy pilot, który wędkował z rufy lotniskowca i zameldował się na „Jeffersonie” z rakietami tenisowymi, miał cechy geniusza. Jedną z nich była umiejętność maksymalnego wykorzystania komputerów nie z tej epoki, zainstalowanych w S-3. Specjalizował się też w układaniu programów niezbędnych do tworzenia grafiki. David Opono, wychowany na hollywoodzkim wizerunku amerykańskiej technologii, uważał to wszystko za oczywiste. Samolot Solecka powinien być daleko nad oceanem. Alan widział na północy i wschodzie front burzowy. Miał nadzieję, że nadciągający sztorm nie przeszkodzi im w operacji.
- Alan, musisz to zobaczyć! - zawołał z przodu Cohen. Samolot skręcał na zachód. Alan wyjrzał przez swoje okno i zobaczył tylko niebo. Przechylił się w kierunku środkowego przejścia między fotelami, potem odpiął pasy i popatrzył przez przednią szybę. Pod nim rozciągała się sawanna Tsavo. Uwagę Cohena przykuło ogromne stado zebr. - Chyba widziałem polujące lwy - odezwał się Campbell bez swojego zwykłego znudzenia w głosie. - Mógłbym tu latać cały dzień - powiedział Cohen. - Szkoda, że nie możecie się im przyjrzeć z ziemi - wtrącił się Opono, akcentując ostatnie słowo tak. jakby miało szczególne znaczenie. - Może po zakończeniu tej operacji zabiorę was do parku narodowego. - To lepsze niż telewizja - mruknął Campbell. - Super - przytaknął Cohen. Widok zrobił na nim wrażenie. Był z natury malkontentem, ale teraz uśmiechał się szeroko i leciał za zebrami w ślimaczym tempie. - Panowie, jeśli możecie zostawić zebry w spokoju, jestem gotowy do badania terenu powiedział Alan. - Już się robi. Silniki nabrały obrotów i dziób maszyny uniósł się do góry. Alan zmienił ustawienie radia i wywołał drugi samolot. - Łowca Dwa, tu Łowca Jeden, odbiór. - Słyszę cię wyraźnie, Łowca Jeden. Mów. - Jesteśmy gotowi do badania terenu. - Przyjąłem. - Sektor jeden. - Przyjąłem, sektor jeden. Alan wystukał na klawiaturze polecenie wysunięcia anteny dziobowej i zaczął badać pierwszy sektor, który wybrali - wysepki na południe od granicy somalijskiej. Pierwsze echa były trudne do odczytania i zniechęcające. Piaszczyste plaże powodowały dyfrakcję fal elektromagnetycznych, zamiast je odbijać, co utrudniało Alanowi zadanie. Musiał prosić pilotów o kilkakrotny przelot nad badanym terenem. Daleko na wschodzie, za grupą bojową lotniskowca, widoczną teraz na ekranie w postaci klina, przez Ocean Indyjski przesuwał się front niskiego ciśnienia z wiatrem, ulewą i wysokimi falami. Do samolotu docierały już zwiastuny sztormu - szkwały i deszcz ograniczając pilotowi widoczność i zakłócając działanie radaru. Dwukrotnie zdarzyło się, że
kursor na monitorze zamigał i zniknął, co oznaczało, że system stracił zdolność odbioru echa z anteny dziobowej. Za każdym razem Alan musiał zaczynać od początku. Piloci krążyli jak po torze wyścigowym: zmierzali do celu, żeby uzyskać jak najlepszy obraz radarowy, a potem zawracali, gdy gubiono echo. Każdy przelot dawał coraz ostrzejszy obraz, ale zwiększał ryzyko wykrycia, gdyby ci, których starali się wypatrzyć, również mieli radar. Przy trzecim przelocie Alan odebrał echo, ale nie mógł go zogniskować, kiedy przełączył system na obraz. Po dostrojeniu nachylił się do Opono, który drzemał. - Spójrz na to - powiedział. Opono przetarł oczy i przysunął twarz do ekranu. - Co to jest? - zawołał. Alan postukał w swój hełm. Potem odpiął uprząż od fotela, pochylił się nad Opono i poczuł od niego piwo. Wcisnął przycisk jego interkomu. - Musisz wcisnąć przycisk, żeby twój interkom działał. Opono wzruszył ramionami i wcisnął przycisk. - Co to jest? - powtórzył, wskazując ekran. - Widzisz linię brzegową? Widzisz plażę? Tam chyba jest jakiś dom, a dalej kilka vibanda. Opono popatrzył na chaty z trawy. Alan przełączył monitor z obrazu radarowego na mapę, żeby Opono zobaczył, jaki rejon badają. - To może być Guryama, Alan. Ale nie jestem pewien. Jeśli zgodnie z mapą mieli przed sobą Guryamę, to badali rejon o kilka kilometrów za daleko na południe. Alan przesunął kursor na północ i znów odebrał echo - gdzieś na północ od Guryamy jakiś metalowy obiekt odbijał sygnał. Kiedy spróbował uzyskać obraz, zakłócenia się nasiliły i wszystko zniknęło z ekranu. Wykorzystał przerwę na przesłanie współrzędnych domniemanej Guryamy drugiemu S-3 i grupie bojowej lotniskowca, żeby wszyscy mieli wspólny punkt odniesienia. - Tam pada deszcz - powiedział sam do siebie. - Co? - zapytał Opono. - Na północ od Guryamy pada deszcz. - Alan przełączył interkom, żeby porozmawiać z drugim samolotem. - Łowca Dwa, tu Łowca Jeden, odbiór. - Słucham, szefie - odezwał się Soleck. - Mam wyraźne echo na północ od miejsca oznaczonego na naszej mapie komputerowej jako Guryama. Zrozumiałeś?
- Tak jest. Mam Guryamę, ale nie odbieram echa. - Powiedz swojemu operatorowi radaru, żeby się skoncentrował na wybrzeżu między Guryamą i granicą. - Przyjąłem. Opono zamachał do niego i Alan wcisnął przycisk interkomu. - Dlaczego nie możemy po prostu przelecieć nad tą częścią wybrzeża i rozejrzeć się? - Rakiety przeciwlotnicze - odrzekł Alan, uważając, że wszystko wyjaśnił. Opono pokręcił głową. - Posłuchaj. David. Jeśli tam są nasi przeciwnicy, to mają wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze i zestrzelą nas szybciej, niż zdążysz się obejrzeć. Poza ty m pada tam deszcz i niewiele byśmy zobaczyli. Opono skinął głową ale był wyraźnie niezadowolony. - A jeśli ich wy straszymy dużymi samolotami marynarki wojennej, uciekną i nigdy ich nie dopadniemy - dodał Alan. Opono spojrzał mu w oczy i się uśmiechnął. - To rozumiem.
Kair Triffler i Keatley stali się ogonem tornada przetaczającego się przez Amerykańską Ambasadę w Kairze. Patemkin wpadł do ich pokoju o siódmej rano i zaciągnął ich na dół na śniadanie przed karkołomną jazdą taksówką do ambasady. - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - powiedział. Taksówka wpadła w dziurę i zazgrzytał zębami. - Załatwię tych facetów z DEA, zanim się zorientują że tu jesteśmy. - Jeśli dożyjemy - odrzekł Triffler. Trzymał się uchwytu nad oknem i siedział wyprostowany. - Ma pan tu znajomego gliniarza, prawda? - zapytał go Patemkin. Wyrzucił z siebie te słowa, zanim znów wpadli w dziurę. - Detektywa w stopniu sierżanta, który załapał się na prowadzenie śledztwa w sprawie zamachu bombowego... - kolejne mocne odbicie i podskok - a potem zabójstwa naszego człowieka.
- Niech pan się z nim skontaktuje, kiedy będę na spotkaniu z szefową placówki. bo możemy potrzebować... niech to szlag, Jezu Chryste, niewiele brakowało... jego pomocy. Patemkin wyszczerzył zęby. - Ale zabawa, co? W ambasadzie popędzili korytarzem do biura szefowej placówki CIA, potem za nią i Patemkinem do biura szefa misji dyplomatycznej, wreszcie za całą tą trójką do szefa sztabu ambasadora. Ochłonęli w bocznym pokoju, gdy w sąsiednim trwało politykowanie. - Dobra kawa - stwierdził Triffler. Podano ją w porcelanowych filiżankach. Na spodeczkach. - Kenijska - dodał. Znów spróbował. - Kojarzy mi się z cytrusami. - A to z czym ci się kojarzy? - zapytał Keatley i pokazał mu uniesiony palec. Nie lubił wcześnie wstawać. - Trzeba ci wiele wybaczyć, bo służyłeś w marines - odrzekł Triffler. - Co to miało znaczyć, do cholery? - Tak długo piłeś wojskową kawę, że straciłeś dobry smak. - Kawa to kawa. Triffler był zaszokowany. - To nic osobistego - zapewnił Keatley. Triffler miał taką minę, jakby go to nie przekonało. Traktował kawę niemal tak poważnie jak w szkole średniej futbol. Keatley wciąż był urażony uwagą o jego służbie w marines. - Bez obrazy, ale ubrałeś się jak do kościoła. Triffler był w letnim jasnoszarym garniturze, różowej koszuli z przypinanym kołnierzykiem i śliwkowym krawacie. Od jego czarnych mokasynów z frędzlami bił oślepiający blask. - Do kościoła nie pasuje szary kolor - odparł. - Ubrałem się jak na szubienicę. I mam nadzieję, że to ja będę kogoś wieszał. - Facetów z DEA? - Lepiej, żebym ja ich niż oni mnie. - Triffler wyjął z górnej kieszeni marynarki śliwkowego koloru chusteczkę i strzepnął pyłek z buta - To jest mój strój do walki, kolego. - Bardzo gustowny. Zwłaszcza z tym wybrzuszeniem od spluwy. - Widzisz to, bo wiesz, co tam jest. - Triffler usiadł prosto i popatrzył na swój prawy bok. - Niewprawne oko niczego nie zauważy. Ten garnitur jest uszyty specjalnie do noszenia broni.
W kaburze przy pasie miał siga 232 kaliber 380 i Keatley już mu powiedział, że to za mała siła ognia. - Za mała siła ognia - powtórzył teraz Keatley. Zawsze uważał, że mądrą rzecz nie wystarczy powiedzieć raz. Wyciągnął spod nylonowej kurtki govemmenta 45. - To jest coś odpowiedniego. - Wyglądasz z tym, jakbyś niósł pod pachą lunch. I nie wymachuj tą armatą. Już mieli przeprawę z egipskim ochroniarzem przy bramie. Chciał, żeby zostawali broń. Tylko dzięki energicznej interwencji Patemkina wnieśli pistolety do ambasady. Keatley schował kolta do kabury pod pachą. - Obaj powinniśmy nosić „dziewiątki” - powiedział gderliwym tonem. - Mam „dziewiątkę” w neseserze. - Ja też. Triffler się uśmiechnął. - Była kiedyś piosenka Mam brzytwę w bucie. Mógłbym ją unowocześnić tak Mam „dziewiątkę” w teczce. - Co to za piosenka, do cholery? - Nazywano to „pieśniami murzyńskimi” - odrzekł z szerokim uśmiechem Trifiler. Tak postrzegali kulturę mojej rasy biali intelektualiści z branży muzycznej, w wielu wypadkach Żydzi. - Nie nadążam. - Wszyscy Afroamerykanie powinni nosić w butach brzytwy. - Po co? Trifller otworzył usta, zamknął je i znów się uśmiechnął. - Żeby się nimi golić. Keatley pomyślał chwilę. - Już rozumiem. - Zmarszczył brwi. - Rasizm, tak? Triffler pokiwał głową. - Coś w tym stylu. Dolał sobie kawy i podszedł do okna z filiżanką w jednej ręce i spodeczkiem w drugiej, Do pokoju zajrzał Patemkin i wskazał głową korytarz. - Wasza kolej. Trifller wypił łyk kawy, postawił filiżankę na spodeczku i odstawił całość na tacę. - Ja będę mówił - oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Przeszli dziesięć kroków po zielonym dywanie w korytarzu, minęli zdjęcie Jimmy’ego Cartera z rozwianymi włosami i weszli za Patemkinem do pokoju, gdzie siedziała niezbyt młoda, ale atrakcyjna kobieta, według Keatley’a warta bliższego poznania. Za następnymi drzwiami był duży gabinet, gdzie czekało kilku mężczyzn i jedna kobieta - szefowa placówki CIA. Towarzyszyli jej szef misji dyplomatycznej, szef sztabu ambasadora, agent FBI, pracownik Służby Bezpieczeństwa Departamentu Stanu i wielki facet z DEA, który wczoraj rano wyrzucił ich z Kairu. Zaledwie wczoraj? Jak ten czas szybko leci, kiedy człowiek dobrze się bawi. - Herb Geddes - powiedziała szefowa placówki CIA, wskazując ręką twardziela z DE A. Nazywała się Marjorie Fine, miała około pięćdziesiątki i siwiejące włosy, ostrzyżone tak krótko, że wyglądała jak pływaczka tuż po wyjściu z wody. Sukienka w egipskim stylu podkreślała jej szczupłą figurę. Pan Geddes jest z DEA. Mówiła do Trifflera (słyszał, jak Patemkin informował ją, że „ważniejszy jest ten czarny facet”), ale ostatnie słowa skierowała również do Keatley’a. Trifller wyciągnął rękę do Ceddesa. - Już się spotkaliśmy. Uśmiechnął się. Nie jak facet z brzytwą w bucie. Geddes z ociąganiem podał mu rękę. Uścisnął mu dłoń najpierw słabo, i potem aż zbyt mocno, co miało znaczyć: „Nie mam ochoty tu być”, a później: ,Jestem silniejszy od ciebie”. Kiedy ściskali sobie dłonie, Triffler uśmiechał się do innych, próbując zorientować się w sytuacji: Marjorie Fine gra tu pierwsze skrzypce; obecność szefa misji, szefa sztabu i faceta z Departamentu Stanu dodaje jej autorytetu, a spotkaniu powagi; gość z FBI łypie na boki. Dyplomacja na poziomie kultury masowej. - Wygląda na to, że mamy problem - zaczęła Marjorie Fine. - Chcę go rozwiązać, i to szybko. Nie zamierzam stąd wyjść bez załatwienia tej sprawy. Czy to jasne? - Zwracała się głównie do Geddesa, ale na końcu również do Trifflera, a potem do Keatley’a. - Może ten problem wynika z braku jawności? - podsunął Triffler. Geddes milczał. - Może - odrzekła Marjorie Fine. Spojrzała na Geddesa. Czekała. Pozostali też. - Może lepiej usiądźmy - zaproponował szef misji. Pani Fine uniosła lekko brwi z cieniem irytacji na twarzy. - Wspaniały pomysł.
Przyciągnęli krzesła spod ścian. Keatley przyniósł jedno z drugiego pokoju. Kiedy usiedli, Marjorie Fine straciła wcześniejszy impet. Znów powiedziała coś o konieczności znalezienia rozwiązania i potrzebie otwartości w imię współpracy, potem dodała kilka słów o tym tragicznym zdarzeniu. - Brak jawności - zakończyła. Spojrzała na Geddesa. - Ze strony DEA. Uśmiechała się, ale w taki sposób, że lepiej byłoby nie dawać jej noża do ręki. - Działam zgodnie z polityką mojej agencji - odrzekł Geddes niechętnym tonem podejrzanego, którego poproszono o podanie swojego nazwiska. Pani Fine popatrzyła na mężczyznę ze Służby Bezpieczeństwa Departamentu Stanu. Podał jej jakąś kartkę, którą wręczyła Geddesowi. - Ta polityka ma być wyjaśniona - poinformowała go. Geddes poczerwieniał. Nie spodobało mu się to, co przeczytał. - To powinno trafić do mnie. - Właśnie trafiło. - Skrzyżowała zgrabne nogi. Była w rajstopach i pantoflach na niskim obcasie, które pasowały do jej sukienki. - Biały Dom żąda od pańskiej agencji wyjaśnień. Geddes poczerwieniał jeszcze bardziej. Nadął się i zmarszczył czoło. Był przystojnym facetem, a raczej byłby, gdyby nie próbował groźnie wyglądać. - Dostałem tajne rozkazy - oznajmił z taką dumą, jakby tajne rozkazy były najwyższym odznaczeniem. Triffler się uśmiechnął. - Ja też. Mam znaleźć zabójców naszego człowieka. I zamierzam to zrobić. - Siedział z nogą na nodze, elegancki, wyluzowany. Kiedy Geddes zaczął coś mówić. Triffler uniósł rękę. - Kazał nam pan wynieść się z miasta. Nic z tego. - Obawiam się. że sytuacja będzie trudna - odparł Geddes. - To jest śledztwo DEA. Odwrócił się do pani Fine. - Mamy moralny obowiązek być tutaj! - O ile wiemy, w zamachu bombowym zginął wasz siedmioosobowy zespół - odrzekła poważnym, oschłym tonem. - Zgadza się, prawda? Ale nie dowiedzieliśmy się o tym od pana, tylko od wicedyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, który musiał wrzeszczeć i walić pięścią w biurko, żeby uzyskać tę informację. Nie może pan tutaj robić tego, co pan chce, panie Geddes. Kto nie umie współpracować z innymi, wraca do domu. - Nie może mnie pani z tego wyłączyć. Wyciągnęła rękę do mężczyzny ze Służby Bezpieczeństwa Departamentu Stanu, który dał jej następną kartkę. Wręczyła ją Geddesowi. Przeczytał treść i spurpurowiał.
- Wszystko jasne? - zapytała. - Z rozkazu Białego Domu tym dochodzeniem pokieruje służba śledcza marynarki wojennej; nie pańska agencja, nie moja i nie FBI. Na czele prowadzących śledztwo stanie agent specjalny Michael Dukas, jego zastępcą będzie agent specjalny Triffler. Proszę nam teraz dokładnie opowiedzieć, co się dzieje. - Muszę się porozumieć z moją agencją. - Nie, nie musi pan. Wszystko jest w tych dwóch dokumentach. Napisano tam: „współpracować” i „dzielić się informacjami”. Przed chwilę pan je czytał. Geddes przełknął ślinę. Odetchnął głośno. Triffler przyłapał się na tym, że jest mu żal tego faceta, który przecież robił dokładnie to, co do niego należało. - W porządku - powiedział Geddes. - Będę „współpracował” i „dzielił się informacjami”. Ale zaznaczam, że pod przymusem, i złożę skargę. -Popatrzył na wszystkich wilkiem. Nikt nie wyglądał na przestraszonego. Geddes założył nogę na nogę i zaczął skubać sznurowadło. Purpura na jego twarzy zbladła do mocnej czerwieni. W końcu zwrócił się do Trifflera: Mieliśmy w Egipcie zespół, który współpracował z lokalnymi władzami przy zatrzymywaniu transportów heroiny, idących ze wschodnioafrykańskich portów tutaj, a stąd... właściwie wszędzie. - Urwał i rozejrzał się. Wyglądał tak, jakby miał nadzieję, że powiedział wystarczająco dużo. Pozostali byli innego zdania. Spojrzał na Trifflera i zaczął mówić dalej. Większość pochodziła z Afganistanu. To nie był główny szlak, ale ilości nas niepokoiły. Najwięcej przewożono z Pakistanu wzdłuż Półwyspu Arabskiego w szybkich łodziach; tak jak przemyca się papierosy. - Znów urwał i przekonał się, że wszyscy chcieli usłyszeć więcej. - Trzy miesiące temu w tutejszym zespole coś się zepsuło. Nie wiedzieliśmy, o co właściwie chodzi. Może poszło o sprawy osobiste. Ale brakowało zgody, były tarcia wewnętrzne. Podejrzewamy, że kilka osób jednocześnie wpadło na nowy trop. Może miało to związek z przemytem ze wschodniej Afryki, a może z czymś innym. - Popatrzył na Marjorie Fine, potem znów spojrzał na Trifflera. Dłonie miał teraz splecione na prawej nodze. Rozkręcił się, może nawet czuł ulgę, że wszystko z siebie wyrzuci. - Szczerze mówiąc, w kraju mało kto coś z tego rozumiał. Ja o tym nic nie słyszałem. Ich szefowie w Waszyngtonie coś przeczuwali, ale uważali, że trzymają rękę na pulsie. Nie było to aż takie ważne, żeby wysyłać kogoś do sprawdzenia, co się dzieje. - Nadal patrzył na Trifflera i jego spojrzenie stwardniało. - Potem zjawiliście się wy z tą całą „Jasną Gwiazdą”. Przypuszczamy, że nasz zespół się przyczaił. - „Jasna Gwiazda” jest raz na dwa lata - zauważył Triffler. - Wiem, nieważne. Wasza współpraca z Egipcjanami chyba ich wystraszyła. Zwrócili się do naszej centrali z prośbą o interwencję. Chodziło im o to, żebyście się trzymali z daleka od tego.
Zapadło milczenie. - Nie rozumiem - powiedział Triffler. - „Jasna Gwiazda” to tylko standardowa procedura operacyjna. - Nagle się domyślił, do czego zmierza Geddes. - Bali się, że zostaną włączeni do „Jasnej Gwiazdy”? Geddes poprawił się na krześle. - Nie formalnie, ale na zasadzie współpracy. Obawiali się, że Egipcjanie za dużo wywęszą. Byli na jakimś tropie. - Rozejrzał się. Strzelał oczami na boki, co stwarzało wrażenie, że się czegoś boi. - Zespół miał się spotkać wczoraj rano. Byli rozproszeni. Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie są. Tylko tyle, że w Europie i na Bliskim Wschodzie... - Gdzie w Europie? - zapytał Triffler. Geddes się zawahał. Spojrzał na panią Fine. - We Włoszech - odrzekł ponuro. - A gdzie na Bliskim Wschodzie? - Przez jakiś czas mieli chyba swojego człowieka w Pakistanie. I w Libanie. Może też na palestyńskich terenach na Zachodnim Brzegu. - Poprawił się na krześle. - No więc wyznaczyli sobie spotkanie całego zespołu na wczoraj. I wybuchła bomba. - Znów się rozejrzał. - Tyle wiemy. Trifller przyłożył do policzka swój długi palec wskazujący. - A ta kobieta zamordowana tu wczoraj? Była z AID czy z DEA? - Od nas. - Należała do zespołu? - Była szefową - odparł Goddes z ponurą miną. - Więc to ona mogła zwołać spotkanie. Powiedziała o tym swojemu kochankowi i została w domu, bo... Geddes kiwał potakująco głową. Zgadzał się ze wszystkim. - Dobra. Macie problem. My też. Sytuacja wygląda tak: my jesteśmy tu po to, żeby się dowiedzieć, kto zabił naszego człowieka; wy po to, żeby ustalić, kto zlikwidował waszych ludzi. Dzielimy się z wami wszystkim, co mamy, i oczekujemy wzajemności. Ściągnęliśmy tu latające laboratorium kryminalistyczne i dwoje specjalistów do jego obsługi. Tym też możemy się dzielić, wykonywać dla was robotę, jeśli będziecie chcieli. Albo skierujecie własnych techników do pracy z naszymi, ale wszystkie wyniki są wspólne. Capisce? Geddes przytaknął.
- Oczywiście to samo dotyczy FBI. - Triffler zerknął na agenta FBI, który dotąd nie powiedział ani słowa. - Najpierw będą mi potrzebne pozostałości po bombie; chyba że już zrobiliście analizę. Geddes pokręcił głową. Triffler spojrzał na Marjorie Fine. - To chyba wszystko. - Uśmiechnął się do niej. - Chcę pani podziękować, Mam nadzieję, że nie posunę się za daleko, jeśli powiem, że podoba mi się pani styl. Wstała. - Niech pan pamięta o współpracy i dzieleniu się wszystkim również z moją agencją i FBI. Trifflerowi udało się wyjść z gabinetu razem z Geddesern. - Chciałbym pogadać o połączeniach z telefonów komórkowych, które tropimy. Dotknął węzła swojego krawata i przejrzał się w oprawionym zdjęciu Jimmy’ego Cartera. - A potem o narkotykach.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie Kiedy Alan uzyskał w końcu obraz wyraźnego echa na północ od Guryamy, upewnił się, że znaleźli cel. Duży budynek odbijał sygnał radaru tak silnie, że wyróżniał się na ekranie jak latarnia morska. Było również dziewięć niniejszych budynków i dwie ciężarówki. Jedna z nich mogła być cysterną. Słabe echo powracało też z wąskiego kanału na wschód od zabudowań. Alan wyświetlił obraz na monitorze Opono. - Hangar - powiedział. - I coś tutaj. Szopa? Opono wskazał największy obiekt. - Suszarnia. A tu ciężarówki i baraki. Zgadza się. Ten obóz kłusowników jest większy, niż się spodziewałem, ale wszystkie są podobne. A to co? Obok jednej z ciężarówek widniał duży, nieregularny kształt. - Może martwy słoń? - Jest drugi - powiedział Opono, kiedy obraz przesunął się na zachód i zobaczyli następny pojazd i następny nieregularny kształt.
Alan zatrzymał na nim kursor i spróbował poprawić rozdzielczość. Przy wyższej kształt nadal wyglądał jak ogromna ameba siedząca na ziemi przy ciężarówce. Nie przypominał słonia, ale system zapewniał maksymalnie tylko jednometrową rozdzielczość. - Łowca Jeden, co to za dziwne kształty? - zapytał Soleck z drugiego samolotu. - Szyper mówi, że martwe słonie - odpowiedział mu Campbell z przedniego fotela. Cisza. Alan przesunął kursor do innej części obozu. - Skręć trochę na wschód. Widok zmienił się za szybko i Alan stracił orientację. Poprowadził kursor z powrotem do nieregularnych kształtów, a potem znów na wschód. - Bingo. Widzisz pale? - Pokazywał to Opono, ale mówił do drugiego samolotu. - To musi być nabrzeże. W zatoczce jest zakotwiczony statek, tam dalej stoi drugi. A tutaj, na środku kanału, jakiś metal bardzo silnie odbija sygnał. - Kanału? - zapytał Opono. - Widzisz to czarne? Tak wygląda woda na monitorze systemu MARI. A tutaj jest skała, więc to wyspa. Kanał biegnie między nią i szopą. - Rankov mówi, że w kanale jest zatopiony jakiś obiekt - odezwał się Soleck z Łowcy Dwa. - Tam coś jest, gwarantuję ci - zwrócił się Alan do Opono. - Wygląda jak obóz kłusowników, ale chciałbym się temu przyjrzeć z bliska. - Ja też, ale jeśli nad nimi przelecimy, wystraszymy ich - odrzekł Alan. - Nagramy to wszystko na wideo i przemyślimy. Sto dziesięć kilometrów na północ od samolotu Alana czterej mężczyźni, niewidoczni dla radarów S-3, ćwiczyli w lagunie zabójczy manewr. - Trzymaj rękę nieruchomo. Nala - zawołał starszy mężczyzna. - Coś zakłóca mój sygnał - poskarżył się Nalakanu, ale on zawsze najwięcej narzekał. Kanałem płynęły dwie duże motorówki zabawki sterowane radiem. Były połączone liną. Łódź Nalakanu została za daleko z tyłu. Lina zaczynała zmieniać jej kierunek. - Szybciej, Nala, przyspiesz! Nala miał ochotę krzyczeć ze złości, bo ojciec zawsze miał pretensje do niego, nigdy do starszych braci. To było niesprawiedliwe. Pchnął joystick do oporu z nadzieją, że motorówka zareaguje. Udało się. W końcu poluzowała linę, dogoniła drugą łódź i zrównała się z nią. Obie
zabawki popłynęły dalej w odległości dziesięciu metrów od siebie. Zbliżały się kanałem do dużego kawałka metalu, który wystawał z wody jak dziób statku. - Doskonale - powiedział ojciec. Nawet taka skąpa pochwała była rzadkością Dwie motorówki minęły metalowy dziób, ale łącząca je lina zaczepiła o niego i skierowała łodzie ku sobie. - Odbieramy sygnał szerokopasmowy - zawiadomił Soleck z kabiny Łowcy Dwa. Macie włączony monitoring elektroniczny?
Liban Harry obserwował członków Hezbollahu na ulicy. Starał się poznać ich sposób działania na wypadek, gdyby kiedyś znalazł się po przeciwnej stronie. Byli całkiem dobrzy. Nawet nie zauważył momentu przyjazdu dwóch mężczyzn na skuterach. Zjawili się, zanim z domu wyszedł libański pułkownik chrześcijańskiej milicji w towarzystwie dwuosobowej obstawy. Wsiadł do samochodu. Brodaty mężczyzna na skuterze przemknął obok ochroniarzy. Obaj odwrócili głowy, żeby mu się przyjrzeć. Po chwili leżeli martwi. Zostali zastrzeleni z tyłu z bliskiej odległości przez człowieka uzbrojonego w chiński pistolet samopowtarzalny z tłumikiem. Drugi skuter uderzył w otwarte drzwi samochodu i oderwał je, żeby pasażer w środku nie miał się gdzie ukryć. W innych okolicznościach Harry współczułby mu.
Malindi Miejscowe prostytutki działały na dość małym terenie przy porcie i wzdłuż drogi do miasta. Geraldine oceniła, że te przy porcie są lepiej ubrane. Dowiedziała się, że te wzdłuż
drogi są bardziej zielone - wiejskie dziewczyny, które w luźniejsze dni wracają do buszu i wędrują do swoich wiosek, głównie Guryamy. Te przy porcie miały bardziej wymyślny makijaż i modniejsze ciuchy. Nic dziwnego - niektóre jachty zacumowane w Malindi byłyby ozdobą każdej kalifornijskiej przystani; kosztowały miliony dolarów. Dziewczyny wybrały sobie profesjonalnie brzmiące imiona. - Liese - przedstawiła się jedna z nich. - To niemieckie imię. Zasłoniła usta i zachichotała. Zna niemiecki? Umie powiedzieć po niemiecku „trzysta szylingów”, „tak” i „nie”. Geraldine nie zapytała, po co jej słowo „nie”. Była również Britney, Cameron, Christiane, Michelle, Hannah, Crissie, Oprah, Cher, Stefanie, Annamaria, Elizabeth, Tania, Biba i Golda. Potem zjawiła się lokalna policja i zażądała wyjaśnień, co się dzieje. Miejscowe prostytutki okazały się bezpośrednie, nie uważały swojego zajęcia za powód do dumy, ale też się go nie wstydziły. Nie były nastoletnimi ćpunkami, które uciekły z domów, ani anorektycznymi pseudomodelkami bitymi przez alfonsów. Miały rodziny i utrzymywały je. Kiedy Geraldine zachciało się siusiu, zaprowadziły ją tam, gdzie same chodziły; kiedy zgłodniała, powiedziały jej, gdzie można coś zjeść. Sandy siedziała, tłumaczyła i wyglądała na wyobcowaną. Każda z dziewczyn po zakończonym wywiadzie zwracała się do Jamesa, kierowcy: - Chcesz sobie popieprzyć? Trzysta szylingów. Nie chciał. Odpowiadał, że jest chrześcijaninem. Wówczas one mówiły, że też są chrześcijankami, więc w czym problem?
Kair
Triffler i Keatley szli korytarzem w kairskiej kostnicy za swoim przewodnikiem, sierżantem detektywem Al-Fauzim-al-Mubarakiem. Przywitał Trifflera jak starego przyjaciela, potem uścisnął dłoń Keatley’owi. - Dobry człowiek, dobry człowiek - powiedział, jakby Keatley przyniósł mu w prezencie coś wspaniałego. Ale tak nie było. Keatley miał wręcz nieufną minę.
Kostnica mieściła się w eleganckim, dziewiętnastowiecznym budynku z kolumnami i kopułami, który architektonicznie przypominał Operę Paryską. Ale zniszczone podziemia służyły całkiem innym celom, o czym świadczył zapach w wyłożonym glazurą i terakotą korytarzu. - Robiłeś to już kiedyś? - zapytał Triffier. - Jasne - odparł Keatley. Triffier mu nie uwierzył. Nie chciał, żeby wyszły z tego zawody w sikaniu na odległość sprawdzian, kto z nich zachowa się spokojniej na widok zwłok Crama, ale pomyślał, że Keatley może wykorzystać tę okazję do pokazania, jaki z niego macho. - Ja jeszcze nie - powiedział Triffier. Skłamał, ale obawiał się, że zwłoki Crama wyglądają naprawdę nieprzyjemnie, i nie zamierzał udawać twardziela, żeby potem zwymiotować śniadanie. Niech szlag trafi machismo. Al-Fauzi przytrzymał dla nich jedną połowę dwuskrzydłowych metalowych drzwi. Za progiem było jarzeniowe oświetlenie, kamienna podłoga z gumową wykładziną na środku i ściany piaskowego koloru. Ciało Crama leżało samotnie w małym pomieszczeniu, gdzie dokonywano oględzin. Obyło się bez wysuwania szuflady i odkrywania noszy na kółkach; zwłoki spoczywały na bloku obudowanym glazurą. Pomieszczenie było bardzo czyste, jakby posprzątano je na wizytę gości. Triffier domyślał się, że w ciele z odciętą głową nie pozostało wiele krwi, kiedy znalazła je policja. - W miejscu, gdzie go znaleźliście, było dużo krwi? - zapytał Al-Fauziego, żeby opóźnić moment, w którym będzie musiał spojrzeć na Crama. Starał się aklimatyzować stopniowo, z przerwami. - Krwi? - Było jej dużo tam, gdzie został znaleziony? - Tak, bardzo dużo. Mnóstwo. Zza ich pleców wyszedł łysy facet w fartuchu lekarskim i popatrzył na Crama, jakby się zastanawiał, czy go kupić, jeśli cena będzie odpowiednia. Nagle odwrócił się do nich. - Doktor Szarif - przedstawił się. Uścisnęli sobie dłonie. Triffier znów zyskał na czasie. Przez chwilę stali w milczeniu. Triffier przełknął ślinę. Nie mógł tego dłużej odkładać. Spojrzał. Mogło być gorzej.
Zrobiono już autopsję, więc tułów był otwarty, wnętrzności wyjęte. Tam, gdzie żywy Cram miał wystający brzuch, pozostało wgłębienie. Z żeber i kości udowych zwisały dwa duże płaty skóry, ale nie stykały się ze sobą. Triffler wolał nie oglądać przestrzeni między nimi i nie rozmawiać o tym. Głowa Crama leżała mniej więcej tam, gdzie była za jego życia. Nad tym Triffler też nie chciał się rozwodzić. Zmusił się, żeby podejść bliżej. Doktor Szarif zaczął mu pokazywać interesujące miejsca, trzymając jego prawe ramię w żelaznym uścisku. Miał żółtawą cerę. Wysoki Triffler widział z góry jego czaszkę w brązowe plamki, która lśniła w blasku jarzeniówek pod sufitem. Szarif objaśniał: to oparzenia, to siniaki, to ślady po więzach. - Brakowało penisa. Tkwił w ustach. Znaleźliśmy go dopiero w czasie sekcji... Triffler usłyszał za sobą kaszel. Keatley pochylał się nad zlewem i wydawał znajome odgłosy. Nie popisał się. - Żadnych narkotyków w organizmie, trochę alkoholu. Przetrawione jedzenie, prawdopodobnie spożyte pięć, sześć godzin wcześniej. Czas zgonu trudny do ustalenia, ale w zestawieniu z raportem policyjnym, zapewne wczesny ranek. Triffler wziął głęboki oddech i spojrzał na Al-Fauziego. - Kiedy widziano go po raz ostatni? Kiedy jeszcze żył, o to mi chodzi. - O wpół do jedenastej tej nocy, kiedy znaleziono jego głowę. Na konferencji prasowej. Co do tego nie ma wątpliwości, jest wielu świadków. - A więc mógł być przetrzymywany przez cztery, pięć godzin. - Może krócej, ale na pewno nie dłużej. - I nikt nic nie widział? Al-Fauzi uniósł palec. - Mamy kapusia, który widział go wychodzącego z konferencji prasowej z jakimś mężczyzną. Pokazał w uśmiechu zdrowe zęby. Był dumny ze słowa „kapuś”. - „Kapusia”? Al-Fauzi wyglądał na zdezorientowanego. - Źle się wyraziłem? Miałem na myśli człowieka, który go widział. - Czyli „świadka”. „Kapuś” to ktoś, komu się płaci za informację. - No tak, „świadka”. Al-Fauzi wyraźnie żałował, że popełnił taki lapsus. - Zidentyfikowano tego drugiego mężczyznę?
- Świadek składał krzesła, żeby wyczyścić odkurzaczem dywan. Powiedział, że tamci dwaj wyszli ostatni. Razem. - Nie zauważył użycia siły? - Podobno wyglądali na zaprzyjaźnionych. Uśmiechali się do siebie. - Mogę porozmawiać z tym świadkiem? - Czeka na nas w komendzie. - No to jedziemy. W korytarzu znaleźli Keatley’a. Oddychał głęboko. - Trochę mnie to zaskoczyło - wykrztusił. Łzawiły mu oczy. - Trzeba włożyć głowę między kolana - powiedział Al-Fauzi. - Trudno jest tak chodzić - odparł Keatley i ruszył do wyjścia.
Nad Mombasą - Łapiecie to? - zapytał Soleck. - Miałem jakiś sygnał. - Przyjąłem, Łowca Dwa - odrzekł Alan. Na trzecim obrazie blaszanej szopy coś błysnęło na ekranie. Echo ze środka kanału zmieniło się. Alan odtworzył na komputerze ostatnie namiary pasywnego systemu monitoringu elektronicznego. Były dwie anomalie. Ich wektory mogły się pokrywać z rejonem, który obserwowali. - Eksplozja? - zapytał Campbell z przedniego fotela. Wszyscy mieli duże doświadczenie w korzystaniu z MARI i większość z nich robiła to już wśród wybuchów. - Na to wygląda - odpowiedział Alan. Przesunął kursor wzdłuż środka kanału i znów włączył obraz. Wyświetlił wektory z namiarów systemu monitoringu elektronicznego i spojrzał na sygnały. - Wszyscy widzą sygnał oznaczony jako Charlie 1201?! - zawołał, odczytując alfanumeryczny kod identyfikacyjny. - Tak jest - potwierdził Soleck. - W zasięgu tamtego połączenia z telefonu komórkowego. - To długi sygnał - zauważył Campbell. - Mamy całość? - Na kasecie. Jesteśmy w powietrzu już trzy godziny. Nie możemy dłużej udawać, że sprawdzamy hydraulikę.
Opono poruszył się w swoim fotelu, jakby szukał wygodniejszej pozycji. - Uważam, że powinniśmy wracać - powiedział. Alan się zastanowił. - David, mamy już jakoś uporządkowane te sprawy. W tej chwili rejestrujemy dane. Ale zgadzam się z tobą. Wracamy. Samolot przechylił się mocno. Pilot chętnie wykorzystał pretekst do wykonania ciasnego skrętu. Dziesięć minut później byli z powrotem nad Międzynarodowym Portem Lotniczym imienia Daniela Arapa Moi. Kiedy zaczęli podchodzić do lądowania, Alan wychylił się z fotela w stronę przejścia między siedzeniami i popatrzył ponad dziobem samolotu w dół. Zobaczył ich hangar, a obok helikopter. Rotor dużego śmigłowca obracał się. Alan spojrzał na zegarek. Czas na popołudniowy lot do „Harkera”. Byli w powietrzu ponad trzy godziny. - Panowie, macie jakiś dobry tekst dla kontroli ruchu powietrznego? Zgłosił się Soleck. - Mój ojciec zawsze mówi, żeby się nie odzywać, dopóki nie zapytają. - Przyjąłem. Alan usiadł prosto i sprawdził uprząż przed lądowaniem. Analizował dane i planował następny krok. Nadszedł czas, by przejąć inicjatywę. Zastanawiał się, co mogło eksplodować w kanale.
Utica, Nowy Jork W Houston był wczesny ranek. Słowa pułkownika Brashera zabrzmiały przez telefon bardzo głośno. - Komandor Siciliano? - Tak jest, panie pułkowniku. - Nareszcie. Rose mocno przyciskała słuchawkę do ucha, jakby w ten sposób mogła ukryć rozmowę przed rodzicami. - Jestem w Nowym Jorku u rodziców. - Wydałem pani rozkaz zameldowania się tutaj.
- Rozkazy dla mnie zostały zmienione. - Tak, wiem. - Kiedy mam się zameldować z powrotem? - Ponieważ to nie ja piszę dla pani rozkazy, gówno mnie obchodzi, kiedy się pani zamelduje z powrotem. Co pani na to? Wściekła się, ale powstrzymała wybuch. - Nie odmawiam współpracy, pułkowniku. Staram się robić to, co jest najlepsze dla wszystkich. - Może na tym polega problem? Może powinna pani przestać martwić się o innych i zacząć myśleć o Johnson Space Center? Zrobiła pani z Hansena swojego wroga. Z jego działu też. Wie pani, co to znaczy być kosmonautką, której nie lubią ludzie od public relations? Odczekał moment. - To jest jak śmierć. Ale może ma pani przyjaciół, którzy w tej sprawie też pociągną dla pani za sznurki? - Nie wykorzystałam żadnych znajomości. - Nie lubię, jak ktoś wchodzi mi w drogę. Coś pani powiem. Wy, ludzie z marynarki wojennej, uważacie, że macie boski dar dowodzenia i rządzenia. My wykonujemy tutaj rozkazy, robimy swoje i wszystko gra. Nie fantazjujemy, nie popisujemy się i nie strzelamy jak banda jakichś cholernych kowbojów. - Nie prosiłam o to, żeby spróbowano mnie zabić. - Nie pozwoliła też pani Hansenowi zająć się tym, nie przyjechała pani tutaj, gdzie jest pani miejsce, i nie zostawiła pani tej bzdurnej zabawy w detektywa komuś innemu! Wydawała się pani cennym nabytkiem. Na papierze. Kobieta, wysoko odznaczona, wartościowy oficer. Zjawiła się pani tutaj i okazało się, że jest pani jakąś pieprzoną primadonną! Rose na chwilę zaniemówiła. - Nic włączyłam się do programu kosmicznego, żeby być pożywką dla działu public relations! - A jak pani myśli, do cholery, co napędza ten program? Bez tego działu bylibyśmy ugotowani! Gdyby wszyscy byli tacy jak pani, nikt nie przyznałby nam żadnych pieniędzy. - Nie... nie wiem, co mam robić. - Po chwili milczenia dodała: - Ucieka mi szkolenie. - A właśnie, coś mi się przypomniało. Sprawdziłem, jakie pani miała zużycie tlenu w czasie ostatniego testu wydolności fizycznej. Było o dwie dziesiąte litra wyższe od wymaganego. - To nieprawda.
Roześmiał się. - Niech pani to powie fizjologowi. Powtarzam: pani zużycie tlenu było o dwie dziesiąte litra wyższe od wymaganego. Czy to jasne? - Laborantka powiedziała mi, że mogę kontynuować szkolenie. - To nie laborantka o tym decyduje. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. - Z dwustu uczestników tego programu tylko jeden poleci w kosmos. Usłyszała w jego głosie groźbę. - Teraz pani rozumie? - zapytał. - Chce mi pan powiedzieć, że jestem wykluczona? - Wielu doskonałych kandydatów na astronautów nigdy nie poleci w kosmos. Potrzebujemy dużo personelu do różnych zadań. Można tu bardzo pożytecznie spędzić dwa lata, pilotując samolot meteorologiczny. - Zawiesił głos. - Rozumie pani, o czym mówię? - O tym, że nie mam szans na lot w kosmos? Poczuła się tak, jakby jakaś ręka chwyciła ją za gardło i zaczęła dusić. - W tej chwili mówię tylko to, że nie przepuszczę pani dalej z takim wynikiem testu wydolności fizycznej. Pomyślała o dwóch latach pilotowania samolotu meteorologicznego i oglądaniu kosmosu „z ciasnoty centrum kontroli lotów i naszego domu w Houston”. - Nie pasuję do profilu? - zapytała. - Na papierze, owszem. W rzeczywistości okazała się pani wolnym strzelcem. - Zbyt wielką indywidualistką, tak? - Jest pani zbyt niezależna, zbyt pewna siebie i za bardzo zaangażowana w sprawę, która nie ma nic wspólnego z misją NASA. - Muszę to przemyśleć. Chciałabym na razie zakończyć tę rozmowę. - Proszę bardzo. Odłożyła cicho słuchawkę. Oparła się o ścianę i przycisnęła dłoń do czoła. Zobaczyła w wyobraźni nędzne ulice, którymi jechała. Chciała im wszystkim pokazać - zakonnicom, sąsiadom i facetom, którzy z nią sypiali i mówili każdemu, że jest łatwa - że zostanie kosmonautką? Zobaczyć swoje zdjęcie na okładce magazynu ilustrowanego? Artykuły w nowojorskiej gazecie, pisane pod dyktando działu public relations w Houston? Ile w tym marzeniu o lotach w kosmos było próżności, a ile prawdziwego pragnienia żeby osiągnąć cel? Wyprostowała się, odrzuciła do tyłu włosy i osuszyła oczy chusteczką higieniczną.
Malindi Geraldine i Sandy dowiedziały się w Malindi wielu rzeczy: dziewczynę o przybranym imieniu Liese przemycono do magazynu przy porcie, żeby uprawiała seks z ochroniarzami; w środku były skóry zebr i impali, kość słoniowa i zamrażarki z dziczyzną raz w tygodniu kuter rybacki zabierał w górę wybrzeża sześć dziwek, żeby obsłużyły „żołnierzy”; dziewczyny nie wiedziały, co to za miejsce - same zatoczki i namorzyny; czarni „żołnierze” pochodzili z różnych stron i dowodziło nimi kilku białych. Potem porozmawiały z Britney. Było upalne popołudnie. Siedziały w zacienionym wnętrzu herbaciarni z pokojami na zapleczu. Z ulicy dolatywał silny zapach asfaltu i benzyny. Piły słabą, mętną herbatę. Britney była chuda, ale miała duży biust i długie, lśniące włosy. Przeczesywała je palcami, kiedy mówiła. Powiedziała, że ona też popłynęła do „żołnierzy”. Nie podobali się jej. - Nie powinnyśmy o tym rozmawiać - zwróciła się do Sandy w języku suahili. - Dlaczego? - zapytała Geraldine, kiedy Sandy to przetłumaczyła. Ołówek Geraldine zawisnął w powietrzu nad żółtym bloczkiem do notatek. - Bo... - Britney pokręciła głową i wykonała lekki ruch podbródkiem. - Polisi. Zniknęła w drzwiach, którymi przy noszono herbatę. Chwilę później weszli dwaj policjanci. W cieniu zmrużyli oczy przyzwyczajone do słońca. Byli szczupli i wysocy. Nie wyglądało na to, że będą uprzejmi. - Co panie tu robią? - zapytał starszy z nich. Nie mieli pistoletów, tylko pałki. Sandy nie okazała żadnego niepokoju. Nie wstała; nie zdjęła nawet nóg ze stołka, na którym je opierała. Jej torebka leżała na maleńkim stoliku. Sięgnęła do środka, wyjęła paszport, otworzyła go i uniosła do góry. - Ambasada Stanów Zjednoczonych. Policjant postukał pałką w stolik.
- Co pani tu robi? Co ta kobieta zapisuje? - Wziął żółty bloczek, łypnął na niego okiem i podał go koledze z tyłu. - Kim ona jest? Zwracał się do Sandy, jakby już wiedział, która z nich zna suahili. - Prowadzi badania. Sandy tłumaczyła wszystko na angielski. Geraldine wyjęła swój paszport turystyczny, dyplomatycznego używała tylko wtedy, gdy wy stępowała służbowo jako agentka NCIS, i fałszywe listy, które przy gotowała poprzedniego wieczoru. Były kolorowe, z nagłówkami ściągniętymi z Internetu: Uniwersytet Południowego Arkansas w Chicago, Uniwersytet Zachodniej Kalifornii w Seattle i Harvardzki Instytut Technologii. - To jest pani profesor Geraldine Pastner, która pod naszym patronatem prowadzi badania do swojej pracy naukowej zatytułowanej Światowy rynek usług seksualnych a koncepcje równości płci i wyzwolenia kobiet: poczucie własnej godności, pozycjonowanie celu, komunikacja interpersonalna. Policjant łypnął okiem na listy. - Powiedz mu, że chodzi o seks - odezwała się Geraldine. - Że przeprowadzam wywiady z prostytutkami. - Chyba już to wie. Policjant oddał im listy i znów postukał pałką w stolik. - Muszą panie opuścić Malindi. Nie mają panie upoważnienia. - A gdzie możemy je dostać? - W Nairobi. Wszyscy obcokrajowcy muszą mieć upoważnienie z Nairobi. Nadal stukał pałką w stolik. Geraldine widziała, jak na ulicy dwaj inni policjanci nękają ich kierowcę. - Chyba czas się zbierać - powiedziała. Sandy wstała. - Akurat teraz, kiedy miałam go zaskoczyć moją odznaką szeryfa. Uśmiechnęła się do dwóch gliniarzy. Wzięła listy, ale musiała zostawić żółty bloczek do notatek. Został zatrzymany jako „dowód”‘. Ruszyła do samochodu. - Chodziło o łapówkę? - Geraldine zapytała kierowcę. - Gliniarze chcieli zarobić? - Bardzo nieprzyjemni ludzie - odrzekł James. Przez całą drogę powrotną do hoteli przy plaży w Nyali powtarzał, że było to bardzo nieprzyjemne. W końcu Geraldine nie wytrzymała.
- Poczułby się pan lepiej, gdyby pan skorzystał z propozycji którejś z tamtych miłych dziewczyn. Zamknął się.
Kair „Kapuś” Al-Fauziego był małym człowieczkiem, który wyglądał jak Sam Jaffe w filmie Gunga Din i miał taką samą zdziwioną minę: co taki miły żydowski aktor jak ja robi w turbanie? Sięgał Trifflerowi do ramienia. Był w białej koszuli zapiętej pod szyją, ale bez krawata, i w za dużych niebieskich wełnianych spodniach od garnituru. Na nogach miał sportowe buty Nike z tak zgniecionymi napiętkami, że mógł je wkładać jak kapcie. Nie nosił skarpetek. Al-Fauzi traktował go z pogardą. - Nie zna angielskiego - zwrócił się do Trifflera. Od chwili blamażu Keatleya w kostnicy całkiem go ignorował. Wyjaśnił, jak będzie wyglądało przesłuchanie. - Ja go pytam po arabsku, on odpowiada, ja tłumaczę. Odwrócił się do małego człowieczka i krzyknął jedno słowo. Tamten wytrzeszczył oczy i skulił się. Triffler żałował, że sam nie może prowadzić przesłuchania. Nastąpił potok arabskich słów, potem odpowiedzi spanikowanego świadka. - Mówi, że tamten drugi mężczyzna był wysokim Europejczykiem. Doskonale, pomyślał Triffler. To znacznie zawęzi zakres poszukiwań. - Z siwymi włosami. Albo szpakowaty. Wysoki. Powtarza, że był wysoki. Nie gruby. Bez brody i wąsów. W marynarce i koszuli bez krawata. Znajdziemy go, pomyślał Triffler. Takich facetów może być najwyżej jakieś sto milionów. - Myśli, że to był Francuz. - Potrafi rozpoznać, kiedy ktoś mówi po angielsku z francuskim akcentem? Znów gwałtowny monolog po arabsku, znów jąkanie się, oznaki, że świadek potrzebuje powietrza. - Słyszał, jak tamten rozmawiał po francusku przez komórkę. Mówi, że rozpoznaje francuski, kiedy słyszy ten język. - Więc dokąd poszli?
- Wyszli z sali. Triffler wysunął do przodu wargi i zmarszczył nos, jakby poczuł jakiś smród. - I nikt inny ich nie widział? - Nie. Keatley wepchnął między nich swoją wielką dłoń. - Zapytajcie go, czy to ten facet. Podał jedno ze zdjęć, które Alan Craik wydrukował z telewizyjnego materiału filmowego. Al-Fauzi uniósł fotografię do góry. Mały człowieczek się rozpromienił. Było jasne, że rozpoznaje mężczyznę na zdjęciu. Triffler spojrzał na Keatleya. - Jak na to wpadłeś? - Przyszło mi to do głowy, kiedy mnie ignorowaliście. - Nie bądź taki drażliwy. Triffler kazał Al-Fauziemu przepytać świadka jeszcze raz. Nie dowiedzieli się niczego nowego. Mały człowieczek potwierdził tylko z zapałem, że mężczyzna na fotografii jest tym, którego widział. Triffler odwrócił zdjęcie. - Jean-Marc Balcon - przeczytał i podniósł wzrok na Al-Fauziego. - Mówi to panu coś? Sierżant pokręcił głową. Triffler popatrzył na świadka. - Jean-Marc Balcon? Mały człowieczek się cofnął. - Kto to jest? - zapytał Al-Fauzi. Triffler spojrzał na Keatleya, który wyjaśnił: - Francuski dziennikarz telewizyjny. Robił reportaż o zamachu bombowym w Mombasie. Ciekawe, czy również o eksplozji w Kairze. Można się tego dowiedzieć? Al-Fauzi odrzekł, że bardzo łatwo. Jest rządowe biuro prasowe, które udziela akredytacji. Kiedy Triffier usłyszał słowo „rządowe”, zwątpił, że to będzie łatwe. Ale musieli to zrobić. - Poszukajmy go - zarządził.
W pobliżu Mombasy
Na trasie wzdłuż plaży w Nyałi był wojskowy punkt kontrolny. Drugi ustawiono tuż przed rondem, gdzie główna droga skręcała w kierunku mostu i miasta. Geraldine jechała z przodu i starała się zabawiać kierowcę. Sandy siedziała sama z tyłu, co stwarzało wrażenie, że jest ważną osobą. Przestraszyła się żołnierzy, choć myślała, że ma mocniejsze nerwy. Wyglądali na młodych bandziorów z bronią. Wrzeszczeli na miejscowych, wobec turystów zachowywali się spokojniej. Ale stali się agresywni, kiedy zobaczyli, że mają do czynienia z Amerykanami. Sandy obawiała się, że pobiją Jamesa. Wysiadła z samochodu - przestraszona, ale wściekła - i pokazała paszport oraz wielką fałszywą odznakę policyjną, żeby wyciągnąć swojego kierowcę z tłumu mundurowych napompowanych adrenaliną - Moja odznaka jednak się przydała - mruknęła gdy pojechali już dalej. Na drugim punkcie kontrolnym wsunęła do paszportu dyplomatycznego sto szylingów kenijskich i przejechali bez problemów. Geraldine była zgorszona. - Czy Departament Stanu nie zabrania przekupstwa? Sandy odwróciła lekko głowę i uśmiechnęła się do Geraldine. - Może powinni tu kogoś przysłać, żeby mi o tym przypominał. Na moście w Nyali jak zwykle był korek. Gdzieś przed nimi przewrócił się wózek ręczny i na jezdnię wysypał się złom. Między rzędami samochodów i matatu przechodzili młodzi mężczyźni w luźnych bawełnianych strojach. Chłopak z krótką brodą przystanął, przyjrzał się Sandy i ruszył dalej. Nagle z przodu pojawił się tłum kobiet w czarnych welonach. Potem, zupełnie nieoczekiwanie, samochód otoczyli młodzi ludzie. Geraldine położyła dłoń na kolbie pistoletu. Sandy dotknęła jej ramienia. - Chyba już na to za późno. Zobaczyły wycelowane w siebie AK-47 i brodate twarze. Geraldine siedziała nieruchomo gotowa do walki. Trzymała rękę w torebce na kolbie glocka. Wszystko wokół zamarło. Falowało tylko gorące powietrze nad jezdnią. Geraldine czuła zapach paczuli od bardzo przystojnego młodego mężczyzny przy jej drzwiach i widziała pot na jego czole. Chłopak ściskał kurczowo swój karabinek i wyglądał na spiętego. Wezmą mnie jako zakładniczkę, pomyślała. Wciąż trzymała palec na spuście glocka. Sandy nie puszczała jej ramienia. Geraldine zamierzała użyć broni. Sandy miała najwyraźniej inny pomysł. Zaczęła mówić wolno w języku suahili. Młodzi ludzie ani drgnęli. Po chwili powstało lekkie zamieszanie. Przez uzbrojony tłum przepchnął się niski mężczyzna w ciemnym garniturze.
- Proszę nam wybaczyć - powiedział. - Wojsko i policja robią wszystko, żeby nas odgrodzić od Amerykanów na lotnisku, a port jest zamknięty. Panie są z ambasady, tak? Sandy skinęła głową. Mężczyzna miał plamy potu na garniturze i podkrążone oczy. Wyglądał, jakby przeżył piekło. Nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy. Przypominała jej oblicze bizantyjskiego świętego. - Ja jestem z ambasady - uściśliła. Geraldine wydała z siebie pomruk sprzeciwu. Sandy złamała drugi zakaz Departamentu Stanu. Najwyraźniej uznała, że niski mężczyzna nie stanowi zagrożenia. - Jadą panie na lotnisko? - Tak. - Czy mógłbym prosić o przekazanie tej koperty komandorowi Craikowi? Z moimi wyrazami szacunku. I proszę mu powiedzieć, że postaramy się utrzymać spokój w mieście, dopóki będziemy mogli, ale są inni, którym zależy na tym, żeby doszło do rozlewu krwi. Wszystko jest w tym liście. - Dobrze. Sandy chciała mu pomóc. Wierzyła mu. Mężczyzna coś krzyknął i tłum rozproszył się tak szybko, jak się pojawił. James zapalił papierosa drżącymi rękami. Rozkaszlał się, bo przytknął płomień do filtra. Samochód ruszył. Geraldine puściła kolbę pistoletu, ale długo nie mogła się uspokoić.
Utica, Nowy Jork Minutę po dziewiątej rano Rose znów stała przy telefonie. Rozmawiała ze swoim poprzednim przełożonym, pilotem samolotu A-6 Intruder, który odbywał teraz lądową turę służby w dowództwie. Był porządnym facetem. - Jesteś sławna - powiedział, kiedy się przedstawiła. - Mam sprawę - odrzekła - Wal. - Miałbyś coś dla mnie, gdybym zrezygnowała ze szkolenia w NASA? Milczał chwilę. Wiedział, że Rose od lat nastawiała się na to, że zostanie kosmonautką. - Możesz być do dyspozycji dziś wieczorem? Nie zrozumiała go. Wyjaśnił to.
- Jest mi pilnie potrzebny pilot śmigłowca w stopniu komandora na stanowisko dowódcy eskadry. Dotychczasowy upadł i coś sobie złamał. Są na pokładzie „Roosevelta” na Morzu Śródziemnym. Za pięć dni mają zmienić „Jeffersona” na Morzu Czerwonym. Trudno jest znaleźć komandora chętnego dowodzić śmigłowcami. Gdybym wiedział, że jesteś wolna, natychmiast bym ci to zaproponował. - Nie wiem, czybym zdążyła Jestem zaskoczona tą propozycją. - Nowy dowódca powinien tam być od wczoraj. Wiesz, jak wygląda wymiana grupy bojowej. Myśleliśmy, że nowy człowiek obejmie stanowisko, kiedy okręt będzie w Kanale Sueskim, ale pojawił się pewien problem i są jeszcze w Hajfie. Nowy dowódca dołączy do nich w Aleksandrii; nie ma sensu wysyłać go do Hajfy, żeby na miejscu okazało się, że okręt właśnie wyszedł w morze. - Na razie tylko się zastanawiam. - Aha. - Jego rozczarowanie było wyraźne. - Więc czego chciałaś się dowiedzieć? Jakie miałabyś w przyszłości perspektywy, gdybyś odeszła z NASA? Co się właściwie stało? Jeszcze niedawno słyszałem, że jesteś pełna entuzjazmu. - Nie wychodzi mi to. - Hej, Rose. O ile wiem, ktoś próbował cię zabić. Może po prostu jesteś w złym nastroju? Ale Rose już go nie słuchała. Myślała o tym, że jej dzieciom i rodzicom będzie dobrze razem. Za trzy tygodnie przypłynie Jefferson” i Alan wróci do domu. To tylko trzy tygodnie. A potem... - Jak długo trwałaby tura w eskadrze śmigłowców? - Ten rejs plus parę miesięcy. Jest już wyznaczony następny dowódca. W sumie dziewięć do dziesięciu miesięcy. - Mój mąż kończy turę za niecały miesiąc. Później ma przydział do wywiadu przy sztabie admirała Pilcharda w Bahrajnie. Co wtedy będzie ze mną i dziećmi? Zachichotał. - Chcesz wytargować korzystną umowę? Zaraz zobaczę, czy będę mógł złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. Zaczekaj przy telefonie, dobra? Zadzwonię z drugiego aparatu, żeby coś sprawdzić, i zaraz wrócę... Chciała powiedzieć, że tylko prosiła o informację, ale już go nie było. Czekała sześć minut. Obok niej przeszła Reko. Uśmiechnęły się do siebie. Do holu, gdzie stał telefon, zajrzał ojciec. Zobaczył, że jest zajęta i zniknął. W końcu w słuchawce znów zabrzmiał głos jej rozmówcy.
- Interesowałoby cię stanowisko zastępcy attache morskiego w Bahrajnie? Zaparło jej dech. - Naprawdę możesz to załatwić? - Wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych rozwiązań. Porozumiałem się z górą i dostałem zapewnienie, że jeśli weźmiesz eskadrę śmigłowców na „Roosevelcie” i uratujesz nam reputację przy wymianie grupy bojowej, masz zagwarantowany Bahrajn. Żegnaj ciasnoto centrum kontroli lotów i naszego domu w Houston. - Mogę ci dać tylko dwie godziny do namysłu, bo o osiemnastej z Filadelfii odlatuje do Kairu samolot obsługujący operację „Jasna Gwiazda”. Musiałabyś zdążyć na ten lot, żeby w Aleksandrii nie uciekł ci helikopter z „Roosevelta”, bo okręt będzie już wchodził do kanału, a tam nie można wysłać ani przyjąć na pokład żadnej maszyny. Dwie godziny, zgoda? Miała łzy w oczach, ale jej głos zabrzmiał zdecydowanie. - Zarezerwuj mi miejsce w tym samolocie. - Rose... - Usłyszała w jego głosie współczucie i musiała wziąć się w garść. - Na pewno chcesz to zrobić? Nie przejmuj się tym, co się stało w Houston. Przecież stawałaś na głowie, żeby się tam dostać! Nawet jeśli miałaś jakiś konflikt personalny, wstawię się za tobą. Inni też. Jest mi potrzebny dowódca eskadry śmigłowców, ale nie chcę, żebyś rezygnowała ze swych marzeń... Może powinnaś zwrócić się do kogoś, porozmawiać z kimś, no wiesz... - Zarezerwuj mi miejsce w tym samolocie - powtórzyła cicho. - Jesteś porządnym facetem, Perk. Ale już się zdecydowałam. Możesz uznać, że przejrzałam na oczy. Westchnęła. Wyłączyła się i zadzwoniła do biura podróży, żeby zapytać, kiedy jest najbliższy lot do Filadelfii. Z Utiki nic teraz nie było, ale o pierwszej odlatywał samolot z Syracuse. Poszła na górę, żeby się spakować. Około północy w Mombasie rozdzwonił się telefon. Najpierw do Alana zadzwoniła z Filadelfii Rose. - Nie rozumiem tego! - zawołał. - Podjęłam decyzję. Dostanę przydział do Bahrajnu; tam gdzie ty. Znów będziemy rodziną. Dwa lata. - Całe życie chciałaś być kosmonautką! - Nie udało się. Nie złość się na mnie, i bez tego jestem przybita. Chcę od ciebie usłyszeć, że postąpiłam słusznie. W jej ochrypłym głosie brzmiał ból. Alan zmiękł. - Zawsze postępujesz słusznie.
- Właśnie to chciałam usłyszeć. Rozgadała się; dzieci są u jej ojca; psa odbierze od weterynarza jedna z miłych osób w Houston; a ona znajdzie się na pokładzie „Roosevelta”, zanim on skończy śniadanie. - Boże, nie zobaczę cię przez pięć miesięcy. - Pomacham do ciebie, kiedy będziemy mijali „Jeffersona” - powiedziała i głos się jej załamał.
Langley, Wirginia Analityczka w Sekcji Afrykańskiej, która pierwsza zauważyła aktywność w Sierra Leone, uzyskała następne dane. Dostała od Brytyjczyków podziękowania za wiadomość i dwa raporty od ich agentów na miejscu. W tym samym czasie w Sierra Leone wylądował drugi Tu-103 i wystartował do Mauretanii po „używane maszyny rolnicze”, jak napisano w planie lotu. Jeden z brytyjskich agentów w Sierra Leone zameldował o „dużych grupach” mężczyzn kwaterujących w nieużywanym hangarze w towarowej części portu lotniczego. Było wśród nich kilku białych. Satelita wykrył osiem palet z niezidentyfikowanym sprzętem i cztery pojazdy wojskowe, rozpoznane na ziemi jako brazylijskie jaguary. Analityczka wywnioskowała z ciągłej obecności tupolewów, że będą następne loty. Wysłała do Głównego Dowództwa i Szóstej Floty krótki raport z nagłówkiem: KONCENTRACJA SIŁ WOJSKOWYCH W SIERF1A LEONE W CELU ICH ROZMIESZCZENIA W NIEZNANYM REJONIE. Tego samego dnia o siódmej wieczorem czasu lokalnego podporucznik Evan Soleck, interesujący się wszelkimi materiałami wywiadowczymi, przeczytał raport w zaimprowizowanym biurze jednostki w Mombasie. Przestudiował też analizę pozostałości bomby, która eksplodowała w Kairze. C-4 był taki sam, jak ten na pokładzie dau w Mombasie. Do dokumentu dołączono raport Interpolu o użyciu identycznego materiału wybuchowego do zamachu na konwój samochodowy, wiozący włoskiego prokuratora krajowego. Soleck zanotował sobie wszystko w pamięci i położył papiery na biurku „szypra”.
14. Mombasa Była głęboka noc, w ciszy panującej w hangarze rozlegało się chrapanie, afrykańska ciemność otulała wszystko jak czarny aksamit. - Ty i twój oddział macie się stamtąd wynieść, jak tylko skończy się sztorm. - Rafe... - powiedział cicho Alan. - Posłuchaj, Al. Chcę was widzieć z powrotem na moim okręcie, jak tylko poprawi się pogoda, co prawdopodobnie nastąpi pojutrze. Z powodu tego sztormu zapewne nie zamkną lokalnego lotniska, a tym bardziej portu lotniczego w Nairobi. A to oznacza, że będziesz miał nową załogę i ekipę ratowniczą dla „Harkera” oraz jednostkę specjalną marines do ich ochrony. Kenijczycy zaczynają zadawać trudne pytania, chcą wiedzieć, co właściwie robicie. „Roosevelt” musi nas zluzować i będziesz tu potrzebny w czasie tej operacji. „Roosevelt”. Alan zupełnie o tym zapomniał. Koniec rejsu. Powrót do domu. Koniec jego dowodzenia. A na „Roosevelcie” będzie Rose. - Tak jest. - Nie miej mi tego za złe. - Harowaliśmy jak woły, żeby się tu ulokować, utrzymać kontakt z „Harkerem” i pomóc Dukasowi w śledztwie, a ty chcesz nas wycofać w momencie, kiedy do czegoś doszliśmy? - Mogę ci dać trzy dni, Al. Mówiłem już, że „Roosevelt” miał w Hajfie wypadek? Będą w kanale dopiero jutro. Wiem, że odegrałeś dużą rolę w tym wszystkim, ale nadciąga kawaleria i czas ją wykorzystać. Rozumiemy się? Alan spojrzał na mapę połączeń z telefonów komórkowych na ścianie i skinął głową, choć myślał już o czymś innym. - Rafe, chciałbym złożyć ci relację z naszego lotu do obozu kłusowników. -Wal.
Bahrajn
Harry O’Neill zadzwonił z Bahrajnu do Dukasa. Siedział w pokoju i patrzył na światła miasta. Miał swój własny telefon kodujący - wszystko miał własne. - Chodzi o narkotyki - powiedział. - Żartujesz! - Facet w Libanie wszystko wyśpiewał. Wierzę mu, bo Hezbollah potrafi z każdego wydobyć prawdę. Powiedział, że duży kupiec, naprawdę na wielką skalę, Mike, zapłacił mu za zorganizowanie islamskiej grupy terrorystycznej do wykonania brudnej roboty. Myślą że pracują dla al-Kaidy. Nie wiedzą że są najemnikami Sycylijczyka o nazwisku SantangeloFugosi. Tylko tyle wiem. Hezbollah nie chciał mi podać nawet jego nazwiska. Chcą mieć tego faceta, ale chyba już wiedzą że jest dla nich nieosiągalny. Za wysoko siedzi. - Masz coś o Kairze? - Nic. Tamten puściłby farbę, gdyby coś słyszał. Ale wiedział tylko o Mombasie i „Harkerze”. Podzielili to wszystko dla bezpieczeństwa. - Jakie wnioski? - Narkotyki. - A szczegóły? - Nie podał. - Somalia? - Nic o tym nie wspomniał. Ale fakty... dau... - Harry się zawahał. - Gdybyś chciał działać w Somalii, kogo w pierwszym rzędzie musiałbyś wyeliminować? Dukas nie musiał się zastanawiać. - Naszą marynarkę wojenną... - Przez chwilę milczeli, myśląc o tym. W końcu Dukas zapytał: - Co się stało z tym Libańczykiem, który się wyspowiadał? - Ładnie to nazwałeś, Mike. Nie dostał rozgrzeszenia. - Harry popatrzył na światła miasta, potem na aksamitną czerń pustyni. - Pozdrów ode mnie Ala.
Kair Rose wysiadła w Kairze z samolotu zmęczona i zdezorientowana - za dużo się działo i za szybko. Była przekonaną że podjęła złą decyzję. Długie loty w ciasnych fotelach nie sprzyjają układaniu życiowych planów. Zostawiła swoich synków i chorą matkę, czego żałowała.
- Przepraszam panią... - usłyszała głos z amerykańskim akcentem. Odwróciła się i zobaczyła chłopaka w kombinezonie lotniczym z grzywą jasnorudych włosów i wielkim nosem. - Przepraszam panią... - powtórzył i się zawahał. - Czy pani jest dowódcą... - Komandor Rose Siciliano - warknęła. - A pan kto? Chłopak o twarzy cherubina sięgnął po jej torbę podróżną i jednocześnie wykonał ręką ruch, jakby chciał zasalutować. Nie mógł się zdecydować. - Cedric Llewellyn, pani komandor. - Ma pan jakiś stopień, panie Llewellyn? Rose nie oddawała mu bagażu. Stali na środku hali, wokół kręciły się setki innych pasażerów. Mimo klimatyzacji było gorąco. Domyśliła się już, że chłopak musi być jednym z jej oficerów. - Tak, oczywiście, przepraszam, pani komandor. Jestem podporucznikiem. - Panie Llewellyn, w wojsku zwykle witamy naszych przełożonych, podając wyraźnie swój stopień, nazwisko i cel przybycia. Zaoszczędzę panu czasu i podpowiem, że jest pan tutaj, żeby zabrać mnie na okręt, zgadza się? I przyleciał pan śmigłowcem. - Tak jest, pani komandor. Cedric skurczył się, ale nadal przerastał ją o głowę. Dlaczego uznano, że może być pilotem helikoptera? Pewnie miał doskonałe oceny. - Gdzie nasza maszyna? - Słucham? Cedric przystanął, żeby spojrzeć na jakiś znak informacyjny. - Śmigłowiec. Z okrętu. Jest pan tu obecny, panie Llewellyn? - Tak jest, pani komandor. - Idę do toalety przebrać się w kombinezon lotniczy. Niech pan nigdzie nie odchodzi. - Tak jest, pani komandor. Kiedy się przebierała wzbudziła zainteresowanie trzech Arabek, które zdejmowały zachodnie ubrania i wkładały czarne stroje, zakrywające je od stóp do głów. Przypuszczała, że lecą do Arabii Saudyjskiej, Jemenu lub innego fundamentalistycznego kraju. Zastanawiała się, co o niej myślą, widząc, że wkłada jednoczęściowe ubranie na suwak. Trzy minuty później wróciła do głównej hali w zielonym kombinezonie lotniczym. Na wierzchu bagażu miała przypiętą torbę z hełmem. Zatrzymała się przed drzwiami damskiej toalety, szukając wzrokiem Llewellyna. Był przy stoisku z zegarkami pięćdziesiąt metrów dalej i patrzył tępo na wystawę. Podeszła do niego.
- Zostawiłabym pana tutaj, ale nie wiem, gdzie jest śmigłowiec - powiedziała uprzejmie. Aż podskoczył. - Lecimy na okręt, Llewellyn. - Tak jest, pani komandor.
Mombasa Alan wszedł do pomieszczenia, które służyło za biuro wywiadu. W zdrowej ręce trzymał plik zdjęć. Zastał Dukasa samego przy lekturze stosu raportów. Dukas powtórzył mu to, co powiedział Harry O’Neill. - Narkotyki. - Spojrzał sceptycznie na Alana podpuchniętymi ze zmęczenia, ale czujnymi oczami. - Dasz wiarę? Harry uważa że chodzi o Somalię. To niedaleko od punktu tamtego namierzonego połączenia z komórki i tego obozu kłusowników, o którym ciągle mówicie. Alan nalał sobie kawy. - To jest ten obóz. - Rozrzucił przed Dukasem zdjęcia z systemu MARI. - Chcę poprosić Rafe’a o zgodę na sprawdzenie tego miejsca z ziemi. Dukas chrząknął. - Masz na myśli atak? - Owszem. Alan wyjrzał przez drzwi i popatrzył ponad odpoczywającą załogą samolotu w wieczorny mrok na zewnątrz hangaru. Powietrze było naelektryzowane i miało zapach ozonu. Zanosiło się na deszcz. Dukas potarł kark. - Ale jaki to wszystko ma ze sobą związek? Wpadł bosman Menendez. - Panie komandorze! Oglądaliśmy zdjęcia z MARI i jesteśmy prawie pewni, że te rzekome martwe słonie to plastikowe zbiorniki paliwa! - Zawahał się, widząc, że przerwał im rozmowę. - Przepraszam, panie komandorze. .. - Alan skinął głową, więc Menendez uniósł do góry powiększenie jednego ze zdjęć, przypięte teraz do dykty. Były na nim kolorowe strzałki i kilka wklejonych zbliżeń. - Nie wiemy zbyt wiele o słoniach, ale na szczęście pan porucznik Campbell sfilmował całe stado na tej samej kasecie. Mają dużo więcej kości i dobrze odbijają sygnał radaru.
Wręczył Alanowi zdjęcie wydrukowane na zwykłym papierze. Słonie były wyraźnie widoczne, zwłaszcza ich głowy i kły. Menendez wskazał zbliżenie jednego z „martwych słoni”. - Te obiekty prawie w ogóle nie dają echa. Pan Opono powiedział, że kłusownicy w żadnym razie nie zostawiliby kości. Zresztą w ogóle nie przyciągnęliby zwłok do obozu. Przejrzeliśmy więc kilka książek i doszliśmy do wniosku, że te obiekty najbardziej przypominają plastikowe zbiorniki paliwa. Jakby szykowali się do zatankowania dużego statku albo jakichś samolotów. Pod tym wielkim namiotem są trzy albo nawet cztery pojazdy. Tu jest wyrzutnia pocisków rakietowych. A tutaj karabin maszynowy lub działko zamontowane na jakimś samochodzie. Pan Opono powiedział, że kłusownicy nie używają takiej broni. Powoduje za dużo zniszczeń. - Menendez spojrzał na Alana, potem na Dukasa. Na razie to wszystko, ale ciągle nad tym pracujemy. Alan położył mu rękę na ramieniu. - Dobra robota. Menendez. - Dziękuję, panie komandorze. Valvano też ma coś dla pana. - Niech tu przyjdzie. - Alan wykonał zapraszający gest. - Mike, potraktuj to jak odpraw ę w dowództwie. - Więc zaprośmy jeszcze Geraldnie i Sandy. One też mają coś do opowiedzenia. Menendez wychylił się za drzwi, zawołał cicho i odwrócił się z powrotem. - Pamięta pan te nawoływania muezinów, panie komandorze? - Oczywiście. - A tamten odtwarzacz MP3, w którym były? Znaleziony przy zwłokach. Po zamachu na biuro AID w Kairze ten facet z NCIS... nie pamiętam jego nazwiska... - Triffler - podpowiedział Dukas. - Właśnie. Dał nam inne nawoływania muezinów ze zbiorów kogoś stamtąd. Okazało się, że poza kilkoma wyjątkami są takie same. Kryptolodzy na okręcie i w kraju mieli nadzieję, że są w nich ukryte kody, ale nic nie znaleźli. Dukas pochylił się do przodu. - Zlokalizowali stronę, z której pochodziły te nawoływania. - Tak, oczywiście. Ale obecny tu bosman Valvano zauważył, że dwa fragmenty nawoływań różnią się od reszty. Oba powtarzają się od pięciu miesięcy. Jeden z nich nadal jest dla nas zagadką, ale dzięki Muzariemu i Valvano chyba rozpracowaliśmy drugi. Menendez przypominał mistrza ceremonii. Spojrzał na Valvano tak. jakby przedstawiał osobę będącą atrakcją wieczoru. - Valvano?
Bosman Valvano był wyraźnie stremowany obecnością dowódcy. Stanął obok Alana i wyjaśnił cichym głosem: - Jeden sygnał... ten, który wyłowiłem... występuje w dniach zamachów. Wyprzedza je dwanaście minut. To wszystko. Przełknął głośno i odetchnął głęboko jak po biegu. - Dzięki, panowie - powiedział Alan. - Poproście tu panią Cole i panią Pastner. - Tak jest. Dukas robił notatki. - Co zamierzasz? - zapytał Alan. - Czas napisać ocenę zagrożenia i wysłać do dowództwa - odrzekł Dukas, nie odrywając wzroku od kartki. - Telefony komórkowe, nawoływania muezinów, zbiorniki paliwa, kłusownicy, narkotyki... - Spojrzał na Alana i wzruszył ramionami.-Nie rozumiem tego. Ale coś mi świta. Skurwiele zlikwidowali tajną jednostkę DEA w Kairze. Stamtąd trop prowadzi na Sycylię. Połączenia z komórek też chyba na to wskazują - A co, twoim zdaniem, jest w tym obozie? - Ty mi powiedz. - Dukas wrócił do pisania. - Wiedziałbym więcej, gdybym mógł to sprawdzić na ziemi. Tamten ranny facet zeznał, że materiały wybuchowe wzięli z wybrzeża. Obóz jest na wybrzeżu. - Mógł mieć na myśli dowolne miejsce. Nawet Kisimaju. - Jak powiedziałem, wiedziałbym więcej, gdybym mógł to zobaczyć. - Raczej rozwalić, o ile cię znam. W drzwi zastukała Sandy. Geraldine przecisnęła się obok niej i usiadła na krześle tak jak Dukas - z nogami po obu stronach oparcia. Sandy przysiadła ostrożnie na krawędzi drewnianego stołu, jakby się obawiała, że runie pod jej ciężarem. Alan dokończył myśl. - Owszem, Mike, chciałbym się tam wybrać, mając takie środki, żeby w razie potrzeby móc zaatakować. Dukas skinął ręką do Sandy. - Jak poszło z przeprowadzeniem wywiadów? Skuliła się. Zamiast niej odpowiedziała Geraldine. - Spędziłyśmy dzień z prostytutkami. Przesłuchałyśmy w Malindi dwadzieścia kobiet. W sześciu wypadkach dobrze trafiłyśmy i zdobyłyśmy zeznania trzech świadków. Muszę powiedzieć, że kenijskie prostytutki mają wyższy status społeczny niż ich amerykańskie koleżanki po fachu. Można się z nimi spotkać publicznie i nie boją się gliniarzy. - Zerknęła na
Mike’a. Uśmiechnął się. - Najważniejsza wiadomość jest taka, że kilka z nich było w obozie opisanym przez Opono. Narysowały mi plan tamtego miejsca, który pokrywa się z naszymi zdjęciami MARI. Dziewczyna o imieniu Liese powiedział, że w obozie jest teraz dziesięciu czy dwudziestu żołnierzy. Podobno trochę ich przybyło. Większość z nich to Hutu z Burundi. Są też co najmniej dwaj biali, Afrykanerzy lub Europejczycy. Zauważyła także trzech czy czterech mężczyzn wyglądających na Hindusów. Elizabeth, drugi świadek, powiedziała, że ci czterej są ze Sri Lanki i nie chcą uprawiać seksu z Afrykankami, bo boją się AIDS. Są niscy, mają ciemną skórę, mocno kręcone włosy i mówią dobrze po angielsku. Żartują i flirtują z dziewczynami, ale nie chcą uprawiać seksu. Kiedy Geraldine wspomniała o Sri Lance, Alan się wyprostował, a Dukas poczerwieniał. - Na ile można wierzyć tym dziewczynom? - zapytał. - Na tyle, na ile wszystkim prostytutkom. Uważam, że naprawdę tam były; ich plan obozu zgadza się ze zdjęciami. Po co miałyby zmyślać resztę? Dukas pokręcił głową - Co Tamilowie robią w Afryce? Bo to chyba są Tamilowie. Wstał i się przeciągnął. - Zatrzymano nas w drodze powrotnej - odezwała się cicho Sandy. Wręczyła Alanowi poplamioną kopertę. - To od niskiego, tutejszego mężczyzny w garniturze. Wyglądał jak Chrystus z jakiejś ikony. Znasz go? Alan przytaknął. - Pan Nadek. - Dał mi to i powiedział, że postara się utrzymać spokój w mieście, dopóki będzie mógł, ale inni chcą rozlewu krwi. - Na pewno mówił prawdę. Deszcz bębnił po dachu hangaru. Alan rozerwał kopertę. Kiedy skończył czytać, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Spojrzał na Dukasa. - Złapali jednego ze swoich. Nadek nie podaje szczegółów, ale pisze, że facet dostał kupę forsy, która nie pochodziła stąd. Dukas stał oparty o drzwi. - Gdybyśmy mieli czas i ludzi, moglibyśmy się tym zająć. - David czeka, żeby coś powiedzieć - dodała Sandy. Alan skinął głową ale nie ruszył się z miejsca. Myślał o Nadeku, który próbował ratować kraj i został zdradzony przez kogoś ze swoich. Dukas wychylił się na zewnątrz i zawołał Opono. Kenijczyk wszedł do środka i usiadł z godnością.
- Mów - zwróciła się do niego Sandy. Drżały jej ręce. - W tamtym obozie są kłusownicy - zaczął Opono. - To Afrykanie i Europejczycy. Zabójcy, wyzyskiwacze i złodzieje. Zło trzeba zniszczyć. - Powiedział to tak, jakby był przekonany, że wszyscy mu przytakną. Ale mylił się. Zebrani wymienili spojrzenia i poruszyli się nerwowo. Nie byli przyzwyczajeni do przeskakiwania od ocen wywiadowczych do tak fundamentalnych kwestii. Opono zauważył ich reakcję. Skrzyżował ręce na piersi. Jestem chrześcijaninem - wyjaśnił. Jego sposób mówienia był dobry dla Afrykanów; rozumieliby go doskonale. Ale oni nie byli Afrykanami. Nie rozumieli jego wiary w dobro i zło, biblijnego pojęcia wojny. Sandy Cole patrząc na niego, złamała ołówek. Alan spojrzał na Opono. - Wybrałbyś się z nami do tego obozu na rozpoznanie? Lpono się uśmiechnął. - Chętnie sam bym was poprowadził. - Dzwoń do Rafe’a - powiedział Dukas.
USS „Thomas Jefferson” Rafe pił zimną kawę pogrążony w myślach. - Panie komodorze, komandor Craik prosi o rozmowę przez radio. Rafehausen odwrócił się w fotelu i skinął ręką do łącznika. Siedział na mostku „Jeffersona” i patrzył na fale, które powstawały pięć tysięcy mil morskich na wschód. Nadciągały jak ściany wody, przechodziły pod dziobem. Lotniskowiec płynął pod wiatr. Przy każdej fali pokład startowy opryskiwały rozbryzgi. Na razie woda nie przelewała się przez dziób. Prostopadłe uderzenie w falę zmiotłoby dwie katapulty i wyłączyłoby okręt z akcji na kilką tygodni. Rafe wiedział, że lepiej mieć takie fale od strony rufy. Ale wtedy zbliżyliby się zbytnio do kenijskiego wybrzeża, odległego teraz o sześćset mil morskich na zachód. W fotelu dowodzenia powyżej Rafe’a kapitan lotniskowca sterował „Jeffersonem” starając się przechytrzyć wiatr i dziesięciometrowe fale, sunąć po ich grzbietach i zapewnić wielkiemu okrętowi stabilność.
A jeszcze nawet nie wpłynęli w sztorm. - Mów, Al. - Szefie, chyba zlokalizowaliśmy bazę, skąd przeprowadzono atak na „Harkera”. Rafehausen uśmiechnął się, kiedy Al Craik nazwał go „szefem”. - Gdzie? - Na północy kenijskiego wybrzeża. Jest tam obóz kłusowników. Władzą kenijskie od paru lat próbują oczyścić to miejsce. - Ale co kłusownictwo ma wspólnego z terroryzmem? - Słuchaj uważnie, Rafe. Po pierwsze, mamy świadka, który być może przypłynął do tego obozu na dau wykorzystanym do ataku. Po drugie, mamy świadków, którzy byli w tym obozie i dostarczyli nam informacji o nim. Po trzecie, zrobiłem rozpoznanie przy użyciu MARI i mam zdjęcia zbiorników paliwa oraz innych oznak planowanego ataku. Są jeszcze inne rzeczy. - A co mówi Mike Dukas? I kto to zrobił? Fundamentaliści islamscy czy ktoś inny? - Ktoś inny, Rafe. - Alan w skrócie poinformował go o wszystkim, kładąc szczególny nacisk na dane MARI, zbiorniki paliwa i połączenia z telefonów komórkowych. - Mike chce mieć dowody z obozu. Uważamy, że w tej całej sprawie chodzi o narkotyki. Wszyscy są opłacani: Kurdowie, Tamilowie i Pakistańczycy. U siebie byliby terrorystami. Tutaj są nieświadomymi najemnikami. - Masz jakiś plan? - Rafe skrzywił się na widok fontanny wody, która wystrzeliła trzydzieści metrów nad pokład. Ostry jak nóż dziób lotniskowca przeciął grzbiet wielkiej fali i okręt zaczął na zasadzie grawitacji pędzić w dół szybciej niż chciał kapitan. Półtora metra od Rafe’a rozległ się jego okrzyk, żeby odwrócić kierunek obrotu śrub. Rafe musiał zasłonić dłonią słuchawkę w uchu. - Powtórz ostatnie zdanie, źle cię słyszę! - Dwa samoloty, helikopter i trochę paliwa. - Co mówisz? - Rafe musiał teraz krzyczeć. Otworzył się jeden z włazów na mostek i czterej marynarze starali się go zamknąć. - Nie... drauliką i... - powiedział Alan. - Ale są mi potrzebni marines. Będę miał kenijskich strażników rezerwatów jako zwiadowców i ich szef... - Jezu! - zawołał kapitan okrętu. Rafe się odwrócił. Następna fala to już była nie ściana, lecz góra wody. W ciągu piętnastu lat spędzonych na morzu jeszcze nie widział czegoś takiego. - Rafe?
Rafe milczał. Kapitan „Jeffersona” też. Rafe pływał już wystarczająco długo, by wiedzieć, że nic nie może zrobić. - Zaczekaj chwilę, Al. Matka Natura właśnie pokazuje, co potrafi. Zaraz będziemy się wspinali na piętnastometrową falę. - Jezu! Rafe patrzył, jak dziób unosi się coraz wyżej, miał wrażenie, że runie na plecy. Czy taka fala może przewrócić okręt? Wciąż się wspinali. Rafe obserwował analogowy przechyłościomierz zainstalowany nad fotelem kapitana. Czy jest jakaś granica, przy której okręt straci równowagę i zatonie? Piętnaście stopni? Jemu, lotnikowi, nie wydawało się to dużo. Nagle zobaczył niebo nad grzbietem fali i natychmiast napięcie mięśni zelżało. Dotarli na szczyt wodnej góry, okręt na moment wrócił do poziomu, a potem runął w dół. Uderzył szkwał i rozbryzgi przesłoniły widok. Krople wody zaczęły walić w szyby sterowni jak pociski. - Rafe? Rafehausen wypuścił powietrze z płuc. Nie zdawał sobie sprawy, że przez cały ten czas miał wstrzymany oddech. - Jestem, Al. Chcesz wziąć ze sobą marines? - Zgadza się. - I zamierzasz zdobyć dowody, bo to może zapobiec następnemu zamachowi? - O to mi chodzi. - Ale to miejsce jest w Kenii. Przeprowadzisz zbrojny atak na obcym terytorium? - Tak. Ale będzie z nami kenijski urzędnik państwowy na wysokim stanowisku. - Musisz to rozegrać tak, żeby tamci pierwsi otworzyli ogień. - ...powtórzyć? Znów opadali w dół, pod mniejszym kątem niż poprzednio, ale przechył spowodował przerwę w kontakcie radiowym. Rafe zaczekał, aż znajdą się w dolinie fali. - Tamci muszą pierwsi otworzyć ogień. Jeśli dojdzie do strzelaniny, chcę mieć meldunek, że oni ją zaczęli. - Przyjąłem. Ale będę potrzebował jeszcze kilku rzeczy. Uzbrojonego F-18, eskortowca, ekipy medycznej i zapewnienia nam przerzutu na amerykańskie terytorium. Rafe patrzył na szalejący ocean i rozważał możliwość wysłania jednego ze swoich małych okrętów z powrotem w kierunku wybrzeża. Zadanie było wykonalne, ale wymagało doświadczonej załogi i dużego szczęścia.
- Koniecznie potrzebujesz eskortowca? - Koniecznie, Rafe. Jeśli złapiemy kogoś ważnego, Mike Dukas nie będzie chciał go przekazać Kenijczykom. Słyszysz mnie? - Słyszę, Al. - Rafe znów spojrzał na morze. - Na północny zachód ode mnie jest „Esek Hopkins”. Skieruję go do ciebie. Ale po co ci F-18? - Możesz powtórzyć? - Samolot musiałby wystartować w ciągu godziny, przed zamknięciem pokładu. Już teraz zdarzają się dwunastometrowe fale. Zrozumiałeś? - Przyjąłem. - I nadal chcesz, żebym w tych warunkach wysłał stąd jakiegoś pilota? Cisza. - Tak. - W porządku. Al. Polegam na twojej ocenie sytuacji. - W tym zdaniu było dziesięć lat przyjaźni. I ostrzeżenie: nas obu może to kosztować karierę. - Rób, co musisz. - Urwał. Pamiętasz, co ci powiedziałem dziś rano? To nadal jest aktualne. Chcę cię widzieć z powrotem, jak tylko pokład znów będzie czynny. Dotarło? Inaczej spóźnimy się na spotkanie z „Rooseveltem’”. A twoja operacja pogorszę nasze stosunki z Kenią. - Przyjąłem, Rafe. - I mogę cię zapewnić, że zapowiada się tutaj sztorm, jakiego jeszcze nie było. Do mnie dotrze za cztery godziny, do ciebie za szesnaście. Uwiń się, zanim to nastąpi, i przy gotuj się do odwrotu. Powodzenia. - Dzięki. Rafe. Bez odbioru. - Moment Al - powstrzymał go Rafehausen. - Chyba nie muszę ci mówić, że narażamy ludzkie życie i wszystko jest w twoich rękach? Setki mil morskich za rufą lotniskowca Alan Craik milczał przez chwilę. Poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności. - Wiem o tym, Rafe. - Na razie, Al. Bez odbioru. Rafe odwrócił się tyłem do sztormu i przywołał jednego z łączników na mostku. - Wezwij do mnie Chrisa Donitza z 231. Eskadry Myśliwskiej. I przynieś mi kawę. W mroku biura jednostki Alan nadal trzymał rękę na słuchawce telefonu. Spojrzał na Dukasa. Na stoły padało światło: pod ścianą, gdzie siedział Dukas, było dużo ciemniej. - Mamy zgodę - powiedział Alan.
Dukas skinął głową. Wstał i się przeciągnął. - Więc nic tu po mnie. Mam robotę w Kairze. - Lecisz tam? - Rano. - To lepiej idź do wyra. Dukas wskazał swój laptop. - Chcę jeszcze wysłać do dowództwa tę ocenę zagrożenia, zanim się położę. Popatrzyli na siebie. Alan wstał. - Rano możemy się nie zobaczyć. Chcę tam być o świcie.
DZIEŃ PIĄTY
15. USS „Franklin D. Roosevelt”, Kanał Sueski Rose, nie mogła nigdzie znaleźć Alana, a czas uciekał. Ktoś musiał coś zrobić. Znów zajrzała za swój fotel i pod pedały sterownicze, potem popatrzyła przez dużą szybę kabiny na wirującą szarość na zewnątrz i poczuła narastającą panikę. Zdała sobie sprawę, że jest uwięziona w fotelu, a helikopter tonie. Lada chwila przewróci się na bok i zabierze ją na dno. Odwróciła głowę i zobaczyła swojego synka w małym kombinezonie lotniczym. Siedział przypięty pasami w fotelu drugiego pilota i pokazywał coś po swojej stronie kabiny. Mikey zawołał: „Pani komandor! Pani komandor!”. Wtedy wreszcie się obudziła. Była owinięta pościelą i zaciskała wolną dłoń na kombinezonie lotniczym drobnej kobiety. - Pani komandor! - zawołała kobieta i się cofnęła. Rose przypomniała sobie mgliście, że poznały się ostatniej nocy w sali odpraw. Spojrzała na zegarek. Trzy godziny temu. Jeszcze nie otrząsnęła się ze snu i serce waliło jej jak po biegu.
Na kombinezonie lotniczym kobiety widniało nazwisko „Hunyadi”. Tara Hunyadi. - Jest alarm, pani komandor. Mamy wystartować z pełnym uzbrojeniem i strzelcami pokładowymi. Kazano panią obudzić. - Tara wręczyła jej parujący kubek ze stali nierdzewnej. - Bardzo przepraszam, że zrobiłam to w ten sposób. - Nie twoja wina. Miałam zły sen. - Rose wypiła jedną trzecią kawy. Opanowała się. Jaki alarm? - Przyszło ostrzeżenie o zagrożeniu terrorystycznym. Od dyrektora wywiadu marynarki wojennej. Niesprecyzowane, ale podano, że celem ataku może być nasz okręt. Rose oddała larze kubek i zdjęła z drzwi kombinezon lotniczy. Włożyła buty. przetarła twarz, tonikiem i związała z tyłu włosy. - Jesteś moim drugim pilotem, Hunyadi? - Tak jest, pani komandor. - Chodźmy,
USS „Thomas Jefferson” Chris Donitz był zaspany, rozmamłany jak każdy pilot, który nie figuruje w harmonogramie lotów. Kończył swoją drugą turę morską i cieszył się ostatnimi miesiącami wolności, zanim dostanie awans na komandora porucznika i oprócz, latania będzie się musiał zająć inną pracą. - Musisz wystartować - powiedział Rafe. W zaspanych oczach Donitza pojawił się wyraz skupienia. Wyprostował się i od razu przybyło mu dziesięć centymetrów wzrostu. Wyjrzał przez okno sterowni, ale powiedział tylko: - Tak jest. -Al Craik zamierza zaatakować ludzi, którzy dokonali zamachu na „Harkera”. To operacja lądowa, ale chce mieć osłonę uzbrojonego F-18. Wybierz sobie maszynę, zatankuj do pełna, weź dwie bomby i może antyradarowe pociski rakietowe, jeśli uznasz, że z takim ładunkiem uda ci się oderwać od pokładu. Kiedy będziesz w powietrzu, zgłosisz awarię. Wszystko jedno jaką. Proponuję defekt hydrauliki, bo Kenijczycy chyba już zdążyli się do tego przyzwyczaić. Wykorzystasz to do lądowania w Mombasie. Kenijczycy nie będą mogli ci zabronić.
- Rozumiem. - Do roboty, Chris. - Tak jest. Donitz uśmiechnął się lekko. Rafe pomyślał, że kiedyś jego wybierano do takich kaskaderskich wyczynów, a teraz on wysyła innych. Trzysta mil morskich na północny zachód od grupy bojowej „Jeffersona” kapitan „Esek Hopkinsa” słuchał w ponurym nastroju komodora Rafehausena. Jego okręt nie był dwustusiedemdziesięciometrowym superlotniskowcem, który miał duże zanurzenie i system stabilizacji, umożliwiające pokonywać wysokie fale, lecz fregatą o wyporności czterech tysięcy stu ton, z tendencją do nadmiernych przechyłów na wzburzonym morzu. A Rafehausen właśnie wydał rozkaz skierowania jej przez rozszalały żywioł w stronę kenijskiego wybrzeża. Tom Bento - kapitan okrętu w stopniu komandora - przytrzymał się, kiedy fregata bryknęła jak koń i na pokład wylała się kolejna porcja kawy. Dotknął różańca wiszącego na jego fotelu dowodzenia i zaczął wydawać rozkazy zawrócenia okrętu. Wyjrzał z mostka i zobaczył fale, które miały jeszcze wysokość zaledwie sześciu metrów. - Do zwrotu! - zawołał i zaczekał, aż pokonają grzbiet fali. Po chwili znaleźli się po drugiej stronie, wystawieni na pełną siłę wiatru, którą zamierzał wykorzystać do obrócenia rufy, zanim nadejdzie następna fala. Za dwanaście godzin będzie go dzieliło niecałe dwadzieścia mil od wybrzeża. - Zwrot! - rozkazał. Okręt zaczął zawracać. Donitz latał F-14 nad północną częścią Morza Norweskiego, startował z pokładu lotniskowca przy silnym wietrze i wzburzonym morzu, ale jeszcze nigdy nie musiał wkładać uprzęży, żeby dotrzeć do samolotu. Szybkość wiatru na pokładzie przekraczała w porywach sześćdziesiąt węzłów. Donitz wiedział z własnego doświadczenia, co go czeka. Sprawę dodatkowo skomplikuje to, że będzie musiał skoordynować start ze wzniosem dziobu okrętu, żeby katapulta nie wystrzeliła go w ścianę wody. W ciemności. Przemókł przy sprawdzaniu samolotu i żałował, że nie miał czasu zrobić tego w zacisznym hangarze. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, choć ciągłe rozbryzgi wody niesione wiatrem niczemu nie mogły wyjść na dobre. Usadowił się w kokpicie, zamknął z trudem osłonę kabiny i przez chwilę cieszył się spokojem. Potem poczuł siłę wiatru na
skrzydłach. Chyba mógłby nawet wystartować bez katapulty. Uruchomił silniki i szybko sprawdził systemy według listy. Chciał już być w powietrzu. Nerwy. Dotoczył się do katapulty i poczuł znajome wibracje, gdy marynarz w uprzęży sztormowej przyczepił przednie koło samolotu do wyrzutni. Eksplozja słonej wody zasygnalizowała, że wpadli w dolinę między dwiema falami. Rozbryzgi wystrzeliły ponad dziób okrętu, opadły na samolot i obsługę pokładu startowego, przesłoniły Donitzowi widok jej dowódcy. Katapulta przejęła ciężar samolotu i F-18 sprężył się jak kot przed skokiem na swoją zdobycz. Napięcie. Dziób okrętu się wznosił. Chris popatrzył na wskaźniki i dał pełną moc silników. Poruszał głową i przesuwał wzrokiem po wyświetlaczach. Czuł ciężar dwustudwudziestopięciokilogramowych bomb pod każdym skrzydłem. Zatankowany do pełna samolot dużo ważył, ale Chris wiedział, że silny wiatr pomoże w wystrzeleniu maszyny. Pchnął i pociągnął drążek, żeby ustawić usterzenie w położeniu startowym. Układ działał opornie, co rzadko się zdarzało w samolotach z elektronicznym systemem sterowania „fly by wire”, ale Chris uznał, że spowodował to nadmiar słonej wody. Dziób okrętu wznosił się coraz szybciej. Chris sprawdził zapięcie uprzęży i po raz ostatni spojrzał na wskaźniki mocy silników. Na chwilę zatęsknił za przeszłością, kiedy latał F-14 i podczas trudnego startu dzielił odpowiedzialność z drugim facetem. Potem pomyślał, że kiedyś marynarze czekaliby na wznios okrętu, żeby uzyskać jak największy zasięg działa pokładowego. Lekkie przyhamowanie. Grzbiet fali. Chris uniósł rękę, żeby zasalutować, i w tym samym momencie zobaczył na tablicy przyrządów coś, co mu się nie spodobało, przykuło jego uwagę. Trzask. Głuchy odgłos. I jazda wzdłuż pokładu. Od zera do ponad stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę na odcinku osiemnastu metrów. Skręt w lewo z katapulty, woda już daleko w dole. Tak nisko, jakby wystartował z wysokiego urwiska. Skontrował uderzenie wiatru i nagle poczuł chłód na karku, gdy zdał sobie sprawę, że musi się zmagać ze sterami. Działały leniwie. A daleko pod nim przewalały się czarne fale i lotniskowiec właśnie opadał w następną dolinę. Z hydrauliką naprawdę coś było nie tak. Nadal się wznosił i już wiedział, że z takimi sterami nie uda mu się wrócić na lotniskowiec. Za godzinę może być nad wybrzeżem. O ile maszyna całkowicie nie odmówi posłuszeństwa. Na okręcie zwykle nazywano go Pączkiem, ale miał też przezwisko Holender. Oznaczało to, że jest upartym skurwielem. Znów omiótł wzrokiem tablicę przyrządów i
pomyślał o wodowaniu. Samobójstwo. W taką pogodę nie wystartuje żaden helikopter. Nikt go nie wyłowi. Złapał częstotliwość Kenijskiej Kontroli Ruchu Powietrznego i zgłosił awarię hydrauliki. Zaśmiał się w duchu. Co za ironia losu. Potem skoncentrował się na czekającym go zadaniu, sześćset mil morskich od celu nad zabójczym oceanem. Rose utrzymywała helikopter na tak małej wysokości, że podmuch od rotora wygładzał wodę. Blask szperacza nadawał jej przejrzystość, której brakowało w normalnych warunkach. Rose przesunęła maszynę kilka metrów naprzód. Na prawo i lewo od siebie miała dwa inne śmigłowce. Omiatały reflektorami wodę w poszukiwaniu nurków, min - wszystkiego, co mogło być użyte do ataku na okręt. Za nimi ciemniała bryła „Roosevelta”. Lotniskowiec wpłynął już tak daleko do kanału, że nie mógł zawrócić. Na wysokim pokładzie startowym oddział marines ustawiał na dziobie trzydziestomilimetrowy granatnik, szperacze na skrzydłach mostka oświetlały ląd. - Szkoda, że nie wiemy, czego szukamy - powiedziała Hunyadi.
Kair Trifflera obudził dźwięk telefonu przy łóżku. Śniło mu się, że gra w koszykówkę z synem i kilkoma pięknymi dziewczynami. To był cudowny sen. Jak telewizyjny sitcom. W kolorze i bardzo realistyczny. Pełnia szczęścia. Triffler poczuł nienawiść do telefonu. Spojrzał na budzik przy łóżku. Pokazywał pierwszą w nocy. Budzik też znienawidził. - Triffler. - Tu Al-Fauzi. - Słucham, sierżancie. - Znaleźliśmy tego dziennikarza, Jean-Marca Balcona. Triffler całkowicie się rozbudził. - W Kairze? - Jest w mieście Ismailia. Pojechał tam dzień po śmierci nieodżałowanego pana Crama.
- Ismailia jest nad kanałem. - Triffler nie zmarnował trzech tygodni przy obsłudze „Jasnej Gwiazdy”. Zobaczył w wyobraźni mapę Egiptu i Ismailię w połowie drogi z Suezu do Port Saidu. - Jak szybko można się tam dostać? - Samochodem w dwie godziny. Przy ostrej jeździe. To prosta droga. Ale ja jestem kairskim gliniarze, to nie mój rejon. - Nie szkodzi. Będzie mi pan towarzyszył jako mój gość, zgoda? I dojedziemy tam w trzy godziny, bo ja będę prowadził. Dwie minuty później Triffler rozmawiał przez telefon z Dukasem. Potem spróbował wypożyczyć telefonicznie samochód - niewykonalne zadanie w Kairze o pierwszej w nocy. Zadzwonił więc do Patemkina, agenta CIA z Nairobi, i polecił mu zdobyć jak najszybciej nieoznakowany samochód. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że trzeba obudzić Keatley’a i powiedzieć mu, że za godzinę wyjeżdżają z miasta.
U wybrzeży Kenii Kiedy Donitz wyprostował i wypoziomował samolot, walka o utrzymanie go w powietrzu stała się łatwiejsza. Lot upływał mu na manipulowaniu sterami i modlitwach, żeby wystarczyło płynu w układzie hydraulicznym. Zawiadomił lotnisko, że się zbliża, ale zachował dla siebie informację o swoim uzbrojeniu. Wątpił, żeby Kenijczycy sprawdzili maszynę o drugiej w nocy. Doleciał szczęśliwie do Nyali i przypomniały mu się przyjemne chwile przy piwie w Intercontinentalu. Zatoczył łuk daleko poza miastem, zrezygnował z prowadzenia go przez wieżę i poprosił o zgodę na podejście w linii prostej z dala od zamieszkanych terenów i ruchu w powietrzu, żeby uniknąć ewentualnych gwałtownych manewrów. Po działaniu przyrządów sterowniczych domyślał się (system „fly by wire” nie dawał pełnego obrazu sytuacji), że przy każdym ruchu w układzie hydraulicznym ubywa drogocennego płynu. Jego samolot wykrwawiał się na śmierć. Zaczął długi, powolny skręt na północ, żeby dotrzeć do końca wektora, który wyznaczył sobie w wyobraźni do podejścia. Maszyna dwukrotnie zadrżała i Chris skorygował ustawienie sterów, za każdym razem wracając do tej samej pozycji. Wreszcie układ zadziałał prawidłowo i samolot zmienił kierunek. Kontrola Ruchu Powietrznego próbowała coś wyciągnąć z Chrisa, ale udzielał tylko krótkich odpowiedzi. Miał nadzieję, że zachowuje się jak każdy pilot lecący
uszkodzoną maszyną. Na wschodzie, nad oceanem, który właśnie pokonał, niebo w oddali przecinały błyskawice, ale tu panował spokój. Silniki były w porządku. Kolejny skręt. Teraz usterzenie z lewej strony prawie w ogóle nie zareagowało. Samolot znów zadrżał. Chris zastanawiał się, kiedy przestanie działać siła aerodynamiczna i maszyna spadnie na ziemię. Na tym polegało podstawowe niebezpieczeństwo pilotowania wszystkich samolotów z systemem „fly by wire” - bez komputera praktycznie nie mogły latać. Zaczął robić korekty, żeby dokończyć manewr, i wibracje się nasiliły. Maszyna bryknęła w powietrzu, Chris wyrównał. Dziób miał nieco za wysoko, ale utrzymywał właściwy kierunek. Jeszcze trochę przymknął przepustnice. Wstrząs. Podskok. Skręt. Agonia samolotu półtora kilometra od pasa startowego. Chris nie mógł dopuścić do katastrofy. Do tego, żeby na zaprzyjaźniony kraj spadło pięćset kilogramów materiału wybuchowego wraz z płonącym odrzutowcem. Skorygował lot. Drżenie już nie ustawało, narastał jakiś dziwny dźwięk. Czy nie ma również mechanicznej awarii usterzenia? Cała maszyna wibrowała teraz jak samochód z niewyważonymi kołami. Bum! To nie było klasyczne lądowanie z wczepieniem się w linę hamującą. Poczuł ból w kręgosłupie. Zaczął zmniejszać szybkość, najpierw silnikami, potem hamulcami. Klapy nie działały. Wciąż się obawiał, że coś może jeszcze pójść źle. Brakowało mu komfortu psychicznego, jaki daje lina hamująca. Kiedy usiądzie się na okręcie, jest po sprawie. Na ziemi trzeba działać dalej. Gdy szybkość spadła poniżej dwudziestu węzłów, wziął głęboki oddech, rozluźnił chwyt na drążku i rozprostował palce. Wywołał wieżę i dostał pozwolenie, żeby podkołować prosto do jednostki Ala Craika. Samolot toczył się z prędkością która nie mogła już niczym grozić. Otworzył osłonę kabiny. Ciepła letnia noc była pełna egzotycznych zapachów. Poczuł też wilgoć i woń zgnilizny. Al Craik stał za plecami obsługi naziemnej. Czekał. Donitz wyłączył silniki, przywołał gestem szefa mechaników i powiedział mu o awarii sterów. - Zaraz się tym zajmę. Nasz dowódca chce się z panem widzieć. - Domyślam się, bosmanie. - Donitz rzucił swój hełm facetowi na ziemi, wepchnął kilka długopisów do torby, a potem sięgnął za siebie po neseserek z przyborami toaletowymi. Wysiadł z samolotu, odebrał hełm i podszedł do Craika, który patrzył na F-18. - Za ten wyczyn dostałby pan Oscara - powiedział Al do Donitza. - Bosman sztabowy Bakin pewnie już ogląda pańską hydraulikę!
- Mam złą i dobrą wiadomość. - Mogę panu zaproponować wojskową rację żywnościową? No to niech pan mówi. - Moja maszyna jest do niczego. Hydraulika kompletnie wysiadła, „fly by wire” też nie działa za dobrze. Pod Donitzem nagle ugięły się kolana. Pomyślał, że to reakcja po napięciu nerwowym. - Dlatego należy się panu Oscar. Hej, co z panem? - To pewnie zmęczenie. Przepraszam. - A jaka jest dobra wiadomość? - Mam bomby. Alan przystanął na płycie lotniska. - Tak? - Założę się, że szef pańskich mechaników potrafi umieścić je w S-3. Zanim Donitz dokończył zdanie, Alan Craik ruszył z powrotem w kierunku bosmana sztabowego Bakina. USS „Franklin D. Roosevelt”, Kanał Sueski Rose wyciągnęła z gniazdka przewód łączności, wrzuciła go do torby z hełmem i wysiadła w ślad za Hunyadi z helikoptera. Noc była tutaj tak czarna - rozjaśniał ją blask szperaczy przeszukujących oba brzegi kanału i łuna świateł na niebie nad miastami po egipskiej stronie. Rose po powłoce przeciwślizgowej dotarła do relingu i zeszła po drabince na pomost, który biegł wzdłuż pokładu startowego przez jedną trzecią długości okrętu. W północnej części Morza Norweskiego taki spacer w ciemności mógłby być niebezpieczny przy wysokich falach dwanaście metrów poniżej, ale tutaj przypominał wyjście na balkon w mieście. Rose dotarła do wejścia na poziom O-3, skręciła w korytarz i skierowała się za Hunyadi do ich sali odpraw. Hunyadi okazała się dobrą pilotką, miała poczucie humoru i była jeszcze w wieku, kiedy burzą się hormony. Rose już zdążyła ją polubić. - Nasza maszyna trochę kiepsko lata, nie uważa pani, szefowo? - zawołała przez ramię Hunyadi. „Szefowo”. Rose się zaczerwieniła. - To ja kiepsko latam, Tara. Maszyna jest w porządku. - Nie mogę się doczekać, kiedy położę się do łóżka. Doszły do poprzecznego korytarza: w lewo do sali odpraw, w prawo do pomieszczeń dowództwa.
- Nie rób sobie nadziei. Tara. Przynieś mi kawę i hamburgera, wpadnij do centrum wywiadowczego i złóż meldunek. - Załogi śmigłowców nie składają tam meldunków. - Wpadnij do centrum wywiadowczego i złóż meldunek. Potem przyjdź do sali odpraw. Jeśli nie odwołano alarmu, będziemy z powrotem w powietrzu, jak tylko sprawdzą naszą maszynę. - Przepraszam, pani komandor, ale nikt nigdy nie kazał mi składać meldunków w centrum wywiadowczym. - Zrób to. - Rose uśmiechnęła się, żeby rozładować napięcie. - Posłuchaj, Tara. W sytuacji zagrożenia terrorystycznego, kiedy śmigłowce są jedynymi maszynami w powietrzu, a okręt jest uwięziony w kanale, nie ma się gdzie ukryć ani dokąd uciec, każdy potrzebuje informacji. Wierz mi. Przyda im się twój meldunek. - W porządku, przepraszam. - Tara też się uśmiechnęła. - Najwyżej wyjdę na idiotkę. W drzwiach sali odpraw czekał Jack Rickets, oficer wykonawczy, jedyny członek w eskadrze, którego Rose znała wcześniej. Był częścią jej dawnego życia, jeszcze przed Alanem. Z pasem przestała o nim myśleć, ale gdyby mogła wybierać, wybrałaby Jacka. - Cześć, szefowo - powiedział i klepnął ją w ramię. „Szefowo”. W jego ustach też zabrzmiało to naturalnie. Przytuliła go na moment. - Cieszę się, że cię widzę, Jack. - Przepraszam, że nie wstałem z wyrka, kiedy przyleciałaś, ale byłem wykończony. Czujesz się na siłach latać na okrągło? To ciężka robota. - Nie ma sprawy. Kiedy mam znów wystartować? - W następnej kolejce. Dogadujesz się z Hunyadi? - Lubię ją. A ty? - Owszem - odrzekł takim tonem, jakby chciał powiedzieć „później o tym pogadamy”. Ja lecę z Llewellynem. Wy dostaniecie dziewięć zero trzy. Ma duży szperacz i kaliber pięćdziesiąt. - Są jakieś nowe informacje? Wręczył jej wiadomość. - Ostatnia mówi o Ismailii. - Wziął hełm, uścisnął ją i sięgnął po swoją torbę. - Przykro mi, że ci nie wyszło w NASA, ale dobrze mieć cię z powrotem w marynarce, Rosie. - Dzięki, Jack. Cieszę się, że tu jestem. - Spojrzała na wiadomość i poczuła chłód na karku. - Ismailia oznacza, że chodzi o nas, o lotniskowiec. - Zbyt długo cię nie było, Rosie. Te alarmy antyterrorystyczne zawsze są fałszywe.
Rose zobaczyła pod tekstem nazwisko Dukasa. - Ten nie jest fałszywy, Jack.
16. Mombasa Alan zarządził zaciemnienie w hangarze, żeby ich przygotowania były mniej widoczne dla Kenijskich Sił Powietrznych, stacjonujących po sąsiedzku. Stał oparty o ścianę i patrzył, jak załogi samolotów poruszają się cicho po ich kawałku lotniska. Piloci sprawdzali maszyny w czerwonym świetle latarek okrętowych. Alan wiedział, że kiedy znajdą się w powietrzu, trzeba będzie szybko podejmować trudne decyzje. Helikoptery mogą mieć awarie. Ktoś może zachorować. Czy potrzebne są samoloty S-3? Czy w ogóle wyruszyć, jeśli kapitan „Esek Hopkinsa” nie zdąży na czas? Jaki personel jest najważniejszy? Od ostatniej rozmowy z Rafe’em cały ciężar odpowiedzialności spoczywał na nim. Przez moment to wszystko wydawało się bez sensu: osiemnastu marines, pięciu kenijskich strażników rezerwatów, jeden komandos SEAL i oficer wywiadu przeciwko nieznanym siłom terrorystów. Plus moje załogi lotnicze, narażone na Bóg wie co, pomyślał. I „Esek Hopkins”, walczący ze sztormem. Poklepał się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy niczego nie zapomniał. U jego stóp leżał plecak używany przez marines. Alan przykucnął i przejrzał zawartość. Uśmiechnął się, kiedy natrafił ręką na gładkie plastikowe pudełko z przyborami wędkarskimi - zestaw do przeżycia w trudnych warunkach. Wręczono mu to, gdy przygotowywał się do swojego pierwszego zadania bojowego tamtej nocy, kiedy jego ojciec zginął nad Iranem. Wpychał pudełko na dno plecaka, gdy poczuł, że ktoś chwyta go za ramię. - Panie komandorze? Alan podniósł wzrok. Stał przed nim Soleck. Nawet w mroku było widać, że jest zdenerwowany. Alan wstał i otrzepał ręce. - Słucham. - Przepraszam. Na pewno ma pan ważniejsze sprawy...
- Wal, Evan. Co cię gryzie? - Chciałbym urządzić naprawdę fajną imprezę - wyrzucił z siebie Soleck. Alan nie od razu zrozumiał, o co mu chodzi. Jaką imprezę? Ach tak, oblewanie awansu Solecka na porucznika. Teraz o tym mówi? - Niedługo mamy zrzucić bomby na terrorystów, a ty się martwisz o swoją imprezę? - Tak, bo chciałbym, żeby to było coś ekstra. Żeby ludzie to zapamiętali, mówili o tym. Alan przypomniał sobie własną imprezę i kilka innych. Najbardziej utkwiła mu w pamięci popijawa w Szkocji na wyspie Mull. Był tam Rafe. Alan już nie pamiętał, czy coś wtedy oblewali. Chciał powiedzieć, że teraz nie czas na to. - Nic mi nie przychodzi do głowy, Evan. Naprawdę dobra impreza zwykle sama wychodzi. Nie można wszystkiego z góry przewidzieć. To jest jak... z operacją wojskową. Soleck poruszył się w mroku. - Jak z operacją wojskową? - Musisz mieć fart. Planujesz, przygotowujesz, ćwiczysz. Im lepszy plan, tym większa szansa, że się uda, ale zawsze potrzebny jest fart. Niektórzy mówią, że trzeba się napocić, żeby mieć fart. Rozumiesz? - Oczywiście - odrzekł bez przekonania Soleck. - Więc wyobraź sobie, że to jest zadanie bojowe. Od czego zaczniesz planowanie? - Od mapy? - Bingo. Pierwszy krok to ustalenie miejsca. Teraz idź dalej, jakbyś planował operację wojskową. Soleck się rozpromienił. - Może mi pan powiedzieć, gdzie wyjdziemy na przepustkę w drodze do domu? - Powiem ci, jak będzie po wszystkim, dobra? - Dzięki, panie komandorze. Nie chcę nikogo zawieść. Alan spojrzał na niebo. Zaczynało świtać. - Ja też nie - powiedział cicho. Odwrócił się i podniósł plecak. Podszedł Fidelio. - Jest pan gotowy, komandorze? - zapytał. On był. Nagrzany jak ćpun na haju. - Ciągle nie wiem, po co właściwie z nami lecisz, Fidel. - Jest panu potrzebny ochroniarz. A ja jestem lepiej wyszkolony niż ci wszyscy marines razem wzięci. Fajne chłopaki, ale...
- Nie potrzebuję kowboja. - Alan przyglądał mu się przez chwilę. Nagrzany macho. - Ale dobra, niech będzie. Cieszę się, że cię mam. - Marines są gotowi do lotu. Ich sierżant zastanawia się, czy chciałby pan coś powiedzieć. Alan nie pomyślał o tym wcześniej. - Jasne. Za chwilę. - Zaniósł swój sprzęt do helikoptera. Kiedy się odwrócił, zobaczył Sandy. Stała na granicy światła przy hangarze i patrzyła na niego. Ruszyła w jego kierunku. Szła niepewnie, jakby się go bała. - Możemy chwilę porozmawiać, komandorze? Za nią cały oddział czekał w blasku reflektorów hangaru z plecakami i karabinami przewieszonymi przez ramię. Wszyscy patrzyli na Alana. Wyglądali tak, jakby pozowali do zbiorowego zdjęcia pamiątkowego. - Muszę im coś powiedzieć, Sandy. Odeszła szybko z rękami przyciśniętymi do boków. Alan wszedł do hangaru. - Panowie. - Jego pierwszy dowódca zawsze zwracał się tak do wszystkich marynarzy, również kobiet. Teraz mu się to przypomniało. - To jest rozpoznanie. Naszym zadaniem jest zdobycie dowodów na istnienie powiązań między kenijskimi i zagranicznymi terrorystami i członkami zorganizowanej grupy przestępczej. Najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu jest przeszukanie ich obozu w dogodnym momencie. Pod żadnym pozorem nie możemy pierwsi otworzyć ognia. Jeśli się okaże, że w obozie są tylko kłusownicy, którzy nie mają nic wspólnego z ostatnimi zamachami w Mombasie, pozostawimy sprawę panu Opono i jego ludziom. Ale jeśli są tam poszukiwani przez nas terroryści, użyją broni. Wtedy zareagujemy odpowiednio do sytuacji. Są pytania? Nikt się nie odezwał. Alan uśmiechnął się i zarządził: - Idziemy. Przemowa nie była porywająca, ale sierżant Fife pokazał mu uniesiony kciuk. Potem coś powiedział do swoich ludzi. Marines wydali głośny okrzyk bojowy i ruszyli do samolotu. Alan odwrócił się, szukając Sandy. Stała w wąskiej przestrzeni między odsuniętymi drzwiami hangaru i stosem skrzyń z wojskowymi racjami żywnościowymi, jakby próbowała się tam ukryć. - O co chodzi? - zapytał. Natychmiast się zorientował, że rozmowa będzie trudna. Dużo trudniejsza niż powiedzenie kilku słów do żołnierzy.
- Niech pan nie pozwoli Davidowi lecieć - poprosiła błagalnie. - Nie chcę, żeby tam poleciał. - Jest mi potrzebny. - Niech pan weźmie kogoś innego! - Obecność Davida nadaje tej operacji charakter oficjalnych działań KWS. Zaczęła płakać. - Niech pan go tam nie zabiera. Proszę. Alan stał i patrzył na nią. Chciał ją zapewnić, że przyprowadzi go z powrotem, ale wiedział, że już nigdy nie wypowie takich słów po stracie Crawa. Kiedy się uspokoiła, odwrócił się i poszedł do helikoptera.
USS „Franklin D. Roosevelt”, Kanał Sueski Pięć minut później dwa tysiące mil morskich dalej Rose poruszyła drążkiem sterowym swojego drugiego helikoptera w ciągu dwóch godzin, potem pchnęła i cofnęła przepustnicę. - Wygląda na to, że wszystko gra. Hunyadi pokazała jej uniesiony kciuk. - Wszyscy na miejscach? - Rose miała nowego strzelca pokładowego i jeszcze nawet nie znała jego nazwiska. Wzięła też nurka ratownika. Taką podjęła decyzję; im więcej oczu skierowanych na wodę, tym lepiej. Byli w goglach noktowizyjnych. - Mamy pozwolenie na start. Przeszukujemy kwadrat numer 3. Gładko uniosła śmigłowiec z pokładu. Przyspieszała równo, bez szarpnięć, i przeleciała nad dziobem lotniskowca. Kształt wielkiego okrętu rysował się wyraźnie w światłach budynków stojących wzdłuż kanału. „Roosevelt” płynął z szybkością niecałych pięciu węzłów, zgodnie z lokalnymi przepisami. Druga pilotka zerknęła na jej ręce na drążku sterowym. Zastanawiała się, czy potrafi kiedyś tak sprawnie startować. Rose czuła, że maszyna żyje pod jej dłonią. Mimo zmęczenia, trudnego zadania i niebezpieczeństwa cieszyła się, że siedzi za sterami. Skręciła i po chwili znalazła się nad światłami i lądem. Dezorientująca sytuacja dla pilota lotnictwa morskiego. Zerknęła na mapę, żeby się upewnić, czy kwadrat numer 3 istotnie jest po tej stronie okrętu. Hunyadi wcisnęła przycisk interkomu, żeby było ją słychać tylko w kabinie.
- To ćwiczenia, pani komandor, czy prawdziwa operacja? - Prawdziwa. - Rose przypomniała sobie swoje pierwsze zetknięcie z realiami służby wojskowej. Wypoziomowała helikopter i powiedziała: - Witaj w prawdziwej marynarce wojennej, Tara. - Przestawiła interkom. - Wyłączyć noktowizję! - rozkazała załodze i zapaliła szperacz. Wybrzeże somalijsko-kenijskie Z wysokości trzystu metrów, na jakiej leciał oddział zwiadowczy z Mombasy, widać było na wschodzie pierwsze oznaki świtu. Bezgwiezdne niebo niezbyt się rozjaśniało, gdyż nadciągał cyklon. Helikopter SH-60 dotarł pod koniec nocy w głąb lądu w rejonie obozu kłusowników i plemiennej wioski Guryama. Dwa samoloty S-3 leciały nad wzburzonym morzem z wyłączonymi systemami MARI. „Esek Hopkins” przedzierał się przez sztormowe fale wzdłuż wybrzeża. Alan stał w otwartych drzwiach kabiny śmigłowca w pożyczonym hełmie lotniczym na głowie i z pożyczonym przewodem łączności, wetkniętym do gniazdka przy fotelu drugiego pilota. Dotknął mikrofonu przy swoim hełmie. - Łowca Jeden gotów? - zwrócił się do Solecka. -Tak jest. - Tryb aktywny. - Przechodzę na tryb aktywny i zaczynam obserwację - odrzekł Soleck. - Mam obraz celu - zameldował. Alan usłyszał z drugiego samolotu coś, czego nie zrozumiał. Poczuł przypływ adrenaliny. Helikopter zwolnił. Przycichł hałas wielkich rotorów. Dziób opadł i Alan musiał się przytrzymać krawędzi otworu drzwiowego. Obaj piloci śmigłowca mieli włączone noktowizory. Alan poczuł z tyłu nacisk czyjegoś ciała. Obejrzał się. W czerwonym świetle ładowni zobaczył porucznika marines. - Minuta - krzyknął jeden z pilotów. Alan powtórzył to oficerowi za sobą. Tamten pokazał mu uniesiony kciuk i zniknął w głębi ładowni, gdzie wzdłuż ścian kadłuba siedzieli jego ludzie. Zaczęli wstawać i sprawdzać sprzęt. Kenijczycy wyglądali przy nich jak dzieci w swoich cienkich mundurach, bez kamizelek kuloodpornych, hełmów i plecaków. Ale wydawali się spokojni. - Widzę wyraźnie cel. - Trzy maj się z daleka, Łowca Jeden. Wchodzi Puma.
- Przyjąłem. Alan skinął pilotowi głową i odgłos rotorów znów się zmienił. - Trzydzieści sekund - zameldował pilot. Alan odwrócił się i krzyknął to samo w głąb ładowni. Wszyscy już stali z przygotowaną bronią. Alan wyjrzał przez szybę kabiny, ale bez gogli noktowizyjnych zobaczył tylko morze trawy falującej jak ciemna woda w podmuchu rotorów. Zdjął hełm lotniczy i włożył kevlarowy. Po chwili wylądowali miękko, bez spodziewanego wstrząsu. - Wychodzić, wychodzić! - powtarzał głośno oficer marines. Ładownia opustoszała w ciągu kilku sekund. Ludzie poruszali się jak cienie. Alan trzymał się za pięcioma Kenijczykami. Marines przedzierali się przez ciemną trawę. Szli dość wolno. Alan zrozumiał, dlaczego, gdy zeskoczył z helikoptera i wpadł w trzydziestocentymetrową wodę. Maszyna natychmiast wystartowała. Alan schylił się w podmuchu rotorów i zaczął brnąć przed siebie. Chciał dotrzeć do porucznika, który prowadził oddział i wydawał rozkazy. W ciemności widział sylwetkę sierżanta artylerzysty. - Nie spodziewałem się, że będziemy brodzili w jakiejś kurewskiej wodzie po kostki! krzyknął podoficer. Alan chrząknął. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Opono. - Na lewo jest sucho. Pierwszy raz widzę, żeby woda podeszła tak wysoko. Na morzu musi być straszny sztorm. Alan chwycił za ramię porucznika. - Ludzie pana Opono znają ten rejon. Trzeba iść w lewo, wyżej położonym terenem. - Tak jest - odpowiedział porucznik. Wysoko w górze Cohen patrzył na ekran przed sobą. Ruch samolotu i ograniczone możliwości dużej dziobowej anteny radarowej powodowały, że obraz obozu często skakał, zamazywał się i w końcu znikał, gdy sygnał natrafiał na przeszkody i się urywał. Cohen musiał wtedy prosić Campbella, żeby zawrócił. - Widzę ruch - powiedział Soleck z Łowcy Jeden. Cohen w ogóle nie miał obrazu. - U mnie właśnie wszystko zniknęło - odrzekł. - Brian, weź kurs zero cztery zero. - Przyjąłem, zero cztery zero. Zaczekaj. - Campbell skręcił ostro w kierunku wybrzeża i Cohen odzyskał obraz celu. Jeden z obiektów, który Soleck zidentyfikował tymczasowo jako
„namiot”, poruszał się, kołysał tam i z powrotem. Wypuszczał jakąś smugę, jakby strumień gazu. - Co to jest? - zapytał Soleck z Łowcy Jeden. Cohen wzruszył ramionami, niewidoczny w tylnym fotelu innego samolotu. - Lepiej zawiadom szypra.
Ismailia, Egipt Konwój Trifflera wyruszył z Kairu z półgodzinnym opóźnieniem, ale nadrobił to na prostej jak strzała drodze do Ismailii. Triffler był uwięziony między dwiema cysternami. Ściskał mocno kierownicę i nie zdejmował nogi z pedału gazu; gdyby zwolnił, zostałby uderzony z tyłu. Sierżant Al-Fauzi umierał ze strachu na tylnym siedzeniu, Keatley spał spokojnie. Zachowywał się tak, jakby podróż przez pustynię z szybkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę nie różniła się od porannej jazdy ulicami Waszyngtonu, kiedy prowadziła jego żona, a on drzemał. Za Trifflerem jechał nieoznakowanym samochodem Patemkin z dwoma agentami CIA z ambasady w Kairze. Za nimi podążał Geddes i drugi facet z DEA. Cysterny hałasowały, cuchnęły. Triffler nie mógł uwierzyć, że jedzie w ciemności z taką szybkością. - Wyspa Forsan - przypomniał po raz trzeci Al-Fauzi, kiedy z przodu pojawiły się światła i kontury miasta. W tle za Ismailią wąski pas nieba był ciemnoróżowy, reszta miała kolor ochry. - Hotel sprawcy jest na wyspie Forsan. - Niech pan mi mówi, jak jechać. Mimo klimatyzacji w samochodzie Triffler się pocił. Temperatura na zewnątrz zbliżała się już do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza. Sierżant miał odręcznie narysowany plan i jakieś słabo czytelne wskazówki. Ale nie wziął ze sobą latarki. Triffler nie mógł się połapać w arabskich drogowskazach. Wyobrażał sobie, jak wjeżdża za cysternami prosto do kanału, a potem wynurza się po drugiej stronie na Synaju. - W bok! - krzyknął nagle Al-Fauzi. Triffler domyślił się, że ma zjechać z szosy. Skręcił z ulgą i sierżant poprowadził go dalej, odczytując wskazówki w świetle mijanych lamp sodowych. Dwadzieścia minut później
zatrzymali się wśród zaniedbanych bloków mieszkalnych, gdzie stał Egipcjanin w ciemnym garniturze z otwartym parasolem w ręce. Wybrzeże somalijsko-kenijskie Ludzie leżeli w chłodnej trawie na szczycie wzgórza z samotną sękatą akacją, kołyszącą się na wietrze od morza. Alan siedział na niskiej gałęzi, którą oczyścił z kolców, i pił kawę z termosu. U jego stóp klęczał łącznościowiec marines i palił papierosa Dym ładnie pachniał. Alan, po raz kolejny, rzucił palenie zaledwie trzy tygodnie temu i walczył teraz z pokusą. Kenijczycy wybrali się w ciemności do pobliskiej wioski. Łącznościowiec podniósł nagle rękę do słuchawki z mikrofonem, potem ją zdjął i wręczył Alanowi. - Do pana. Alan włożył słuchawkę i wysłuchał Solecka. - Obserwuj to - powiedział. Oddał słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piętnaście minut do świtu. A i potem przy takim sztormie będzie niewiele światła. Zbliżał się cyklon, niewidoczny jeszcze za horyzontem.
Ismailia - To przyjaciel - powiedział Al-Fauzi. - Daje sygnał. Miał na myśli parasol. Wysoki, muskularny, nieogolony przyjaciel pachniał kawą i cebulą. Był zaufanym kumplem Al-Fauziego, starszym sierżantem policji. Nazywał się Kassim. Popatrzył na trzy samochody i wydął wargi. Nie wyglądał na zachwyconego. Al-Fauzi opuścił szybę po swojej stronie. Pomamrotali po arabsku, potem Al-Fauzi odwrócił się do Trifflera. - Tu jest zakaz zatrzymywania się. Po obu stronach ulicy stały samochody, rosły palmy i leżało dużo śmieci. - Mamy się tym przejmować? - jęknął Keatley, który właśnie się obudził. - Gliniarze na filmach nigdy nie zwracają na to uwagi. - Właśnie na tym polega fikcja. - Triffler zaczekał, aż Kassim wsiądzie.
Pod jego ciężarem samochód przechylił się w lewo. Triffler ruszył na zachód, przejechał według wskazówek Kassima sześć ulic i dotarł do pustego parkingu przy pasażu handlowym. - Jego przyjaciel obserwuje kwaterę sprawcy - powiedział Al-Fauzi. - Ilu tych „przyjaciół” tu ściągnął? Sierżant Al-Fauzi żachnął się. Zapewnił, że można ufać wszystkim przyjaciołom jego przyjaciela. Hotel Xerxes Palace był po prostu piętrowym motelem z ogrodem na tyłach. Kwiaty o soczystych barwach wyglądały ponuro w świetle wczesnego poranka - czerwone przypominały plamy krwi, złociste i żółte kojarzyły się z żółtkami jajek i masłem. Prawdziwa trawa, taka jak na polu golfowym - była zielona jak Irlandia. - Nawadnianie - wyjaśnił Al-Fauzi. - Egipt to wspaniały kraj. Po drugiej stronie ulicy czekał na nich inny lokalny gliniarz w cywilu - niski, masywny jak pień drzewa, z owłosionymi rękami. Powiedział, że od piątej, odkąd zajął tu stanowisko, nie wchodził ani nie wychodził nikt pasujący do rysopisu Balcona; francuski dziennikarz przyjechał prawdopodobnie w nocy i jest jeszcze na miejscu. Triffler stanął w cieniu muru i zrobił wszystkim odprawę: nie wiadomo, jaką ochronę może mieć Francuz; do hotelu wejdzie tylko Triffler, Al-Fauzi, Keatley i dwóch lokalnych gliniarzy; reszta pozostanie w ukryciu; kontakt przez komórki. - Co pan na to, żebym się przyłączył? - zapytał Trifflera Geddes, agent DEA. - Im mniej ludzi, tym lepiej - odrzekł Triffler. - Na wszelki wypadek dodał: - To moje przedstawienie. Dwaj lokalni gliniarze poszli przodem, za nimi Al-Fauzi, a na końcu Triffler. Wkroczyli do holu hotelowego z podłogą z prawdziwego marmuru, jarzeniówkami, zbyt pozłacanymi lustrami i popiersiem Nefretete o twarzy pacjentki chirurga plastycznego. Sierżant Kassim wezwał kierownika nocnej zmiany. W świetle jarzeniówek zaspany mężczyzna w fioletowym garniturze wyglądał koszmarnie. Ale odznaka policyjna i arabskie słowa brzmiące jak groźby nakłoniły go do współpracy. - Drugi tutejszy gliniarz zostanie z nim - zwrócił się Triffler do Al-Fauziego. - Ma go cały czas pilnować. Żadnych telefonów i pogawędek z gośćmi. Ten facet może być... poszukał właściwego słowa - sprawcą. Wolał nie patrzeć na Keatley’a.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie
Zanim Alan opróżnił termos, wrócił jeden z podwładnych Opono. Zobaczył Alana i wskazał na północ, w ciemność. - Żadnych wartowników. Niewielu mężczyzn. Ludzie w wiosce mówią, że to chyba żołnierze. Kenijczyk wyszczerzył zęby i dwukrotnie otworzył dłoń. - Dziesięciu? - Zgadza się, bwana. - Czy więcej? - Może być więcej, bwana. - Śpią? Kenijczyk wzruszył wymownie ramionami. Kto to może wiedzieć? Alan wziął głęboki oddech. Poczuł od Kenijczyka zapach papierosa, wyprawionej skory i dymu z ogniska. Wszystko razem. Przypomniał sobie słowa Rafe’a: „Tamci muszą pierwsi otworzyć ogień. Jeśli dojdzie do strzelaniny, chcę mieć meldunek, że oni ją zaczęli”. Jasne. Alan przywołał gestem sierżanta i porucznika marines. Kiedy podeszli, rozłożył zafoliowaną mapę. - Czas na drugą fazę.
Ismailia Zostało ich czterech. Wspięli się po schodach na piętro motelu. Drzwi pokoi wychodziły na galerię biegnącą wokół głównego dziedzińca. Pnącza z kwiatami, które w porannym słońcu miały jaskrawopomarańczową barwę, dawały pewną osłonę. Kassim szedł od drzwi do drzwi i sprawdzał numery; poruszał się cicho, jak na tak potężnego mężczyznę. W końcu spojrzał pytająco na Trifflera i uniósł w wielkiej dłoni klucze, które dostał od kierownika. Triffler skinął głową. Kassim z wprawą włamywacza włożył klucz do dziurki i przekręcił. Nic. Wsunął inny klucz do drugiego zamka powyżej i obrócił. Drzwi otworzyły się pięć centymetrów i zatrzymały na łańcuchu. Kassim wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe nożyce do cięcia drutu i po kilku sekundach byli w środku.
- Luks - odezwał się Al-Fauzi. Triffler nie wiedział, o co mu chodzi. Po chwili zorientował się, że są w salonie. Aha. Luksusowy pokój. Kierownik musiał mu powiedzieć po arabsku, że Balcon ma apartament. Triffler przepchnął się naprzód i pokazał innym, żeby się cofnęli. Przyspieszone tętno, napięte mięśnie nóg, pistolet w prawej ręce. Na podłodze taca, książka telefoniczna, dwie walizki, sukienka - hm... - pusta butelka po tanim szampanie. W końcu pokoju, po prawej stronie, zamknięte drzwi. Triffler obrócił klamkę i uchylił je. Właścicielka sukienki spała po lewej stronie łóżka, Jean-Marc Balcon po prawej. Kobieta była długowłosą Egipcjanką. Triffler przymknął drzwi i wycelował palec w pierś Al-Fauziego. - Zły glina - szepnął. Potem wskazał siebie. - Dobry glina. Pasuje? Sierżant był zachwycony. Triffler wszedł na palcach do sypialni z bronią gotową do strzału. Dał krok w prawo i skinął Al-Fauziemu głową. Sierżant wpadł z rykiem do pokoju, rzucił się w kierunku łóżka i jednym ruchem zerwał przykrycie. Kobieta obudziła się, chyba zaklęła, wrzasnęła i zerwała się na nogi. pokazując włosy łonowe i pośladki. Pewnie „dziewczyna pracująca”, ale bardzo ładnie zbudowana, bardzo sexy, choć troszkę za tęga. Triffler zauważył to wszystko, kiedy zbliżał się do Balcona z wyciągniętym przed siebie pistoletem. Oparł się pokusie obserwowania jej sprintu do łazienki, ale i tak niewiele by zobaczył - Al-Fauzi złapał ją i owinął ciasno prześcieradłem jak szatą
Wybrzeże somalijsko-kenijskie Soleck skręcił swoim S-3 i poleciał nad wodą. Korygował kurs za każdym razem, gdy silniejszy podmuch wiatru przesuwał samolot. Utrzymywał taką wysokość, żeby jak najwięcej widzieć na radarze. Nie miał czasu myśleć o oblewaniu awansu. - Szyper się rusza - zawołał z tyłu bosman sztabowy. - Przyjąłem. Na samą myśl o następnej fazie operacji, Soleck dostawał lekkiego skurczu żołądka. Niebo na wschodzie zaczęło przybierać ciemnopomarańczową barwę. „Czerwone niebo o świcie, marynarz walczy o życie”. Czyż nie tak mawiał Craw, panie poruczniku?
Alan był już wykończony, a wokół robiło się coraz jaśniej. Marines sprawiali takie wrażenie, jakby nigdy się nie męczyli, ale byli piętnaście lat młodsi od niego i traktowali ćwiczenia fizyczne jak hobby. Alan czołgał się za łącznościowcem przez mokrą depresję w kierunku kępy krzewów. Gdzieś z przodu jeden z Kenijczyków prowadził ich grupę. Dwie inne drużyny zataczały łuk na północ, żeby dotrzeć do pasma niskich wzgórz i pod ich osłoną skierować się w stronę obozu. Alan przemókł i mimo ciepłego wiatru było mu chłodno. Czuł się staro. Posuwał się naprzód, naśladując ruchy pełznącego łącznościowca, który dźwigał ponad dwadzieścia kilogramów więcej niż on. Dobrnął do kryjówki w zaroślach jako ostatni. Wysoka trawa kładła się na wietrze i tylko dlatego dostrzegł ponad nią półkolisty blaszany dach głównego budynku w obozie. Przywarł do ziemi. Byli trzysta metrów od celu. Alan uśmiechnął się do kenijskiego strażnika rezerwatów. - Przyjemne miejsce. - Hakuna matata, bwana. Żaden problem. Albo: nie zawracaj mi głowy, panie oficerze. Kenijczyk wyszczerzył w uśmiechu białe zęby. Alan spojrzał na zegarek. - Jesteśmy za wcześnie - powiedział cicho. Sierżant marines obserwował obóz, inni leżeli płasko. Weterani spali, młodsi się denerwowali, sprawdzali sprzęt. - Możemy tu zostawić plecaki? - zapytał sierżant. - Wolałbym, żeby nie dźwigali tego całego ciężaru, jeśli nie będzie nam potrzebny. Mamy jeszcze kawałek drogi przez trawę. Sierżant wskazał hangar na wprost. Alan skinął głową. - Dobra. Jak zabezpieczymy obóz, wyślecie tu kogoś po sprzęt. Wydawało mu się dziwne, że marines są tak obładowani. Plecaki mogły zostać w helikopterze albo w Mombasie. Znów spojrzał na zegarek. Potem zrzucił własny mały plecak i poczuł się o dziesięć lat młodszy. Jeszcze raz przejrzał swój sprzęt i popatrzył na obco wyglądający karabin M-16, w który go wyposażono. Nigdy dotąd nie strzelał z takiej broni i nie ufał jej. Włożył plecak na ramiona i znów spojrzał na zegarek, ale miał wrażenie, że wskazówki stoją w miejscu. Nad oceanem niebo było jaśniejsze, choć wcześniejsza czerwień zniknęła. Gdzieś za frontem burzowym świeciło słońce.
Alan dobrnął ostrożnie przez cierniste krzewy do miejsca, gdzie tylko wysoka bagienna trawa zasłaniała mu pełny widok obozu. Poruszał się wolno jak myśliwy i trzymał nisko przy ziemi. Wyjął z plecaka lornetkę, uniósł się ostrożnie i skierował ją na obóz. Mimo słabego światła natychmiast zobaczył blaszaną szopę. Na jej tle poruszali się ludzie, ale nie wyglądali na zaniepokojonych. Dostrzegł białego mężczyznę. Na jego łysej głowie odbijało się światło padające z szopy. Mężczyzna najwyraźniej wydawał rozkazy. Dwaj ludzie w mundurach kamuflujących trzymali karabiny. Poza tym nie było żadnego ruchu. Alan przesunął lornetkę w lewo, w głąb lądu. Stały tam rzędem namioty i chaty banda z bagiennej trawy, jak przewidział Opono. Trzy namioty były dość duże. Alan zauważył między nimi kształt, który w pierwszej chwili wziął za słonia. Potem rozpoznał jeden z plastikowych zbiorników paliwa, zidentyfikowanych przez Menendeza. Za nim stała cysterna zasłonięta częściowo przez namiot. - Mam was - szepnął. Łącznościowiec za jego plecami wywołał jakiś hałas i Alan zamarł. Po chwili zdał sobie sprawę, że ten człowiek chrapie. Alan dotknął jego policzka i obudził go. - Chcę się skontaktować z drugą grupą i samolotem podporucznika Solecka. - Z Czerwoną Kurtką i Łowcą Jeden. Tak jest. Żołnierz wcisnął kilka cyfr na klawiaturze radiostacji i dał Alanowi słuchawkę. Alan przyklęknął. - Czerwona Kurtka i Łowca Jeden, tu Wielki Błękit, odbiór. Oficer marines zgłosił się z zapałem. - Wielki Błękit, tu Czerwona Kurtka! Słyszę cię głośno i wyraźnie. Soleck był lakoniczny. - Jestem, szefie. Niech pan mówi. - Widzę i potwierdzam, że Menendez miał rację co do zbiorników paliwa. Właśnie je napełniają. Obok blaszanego budynku stoi jakiś opancerzony pojazd bojowy, przykryty brezentem. Drugi może być w namiocie. Przekaż na okręt, że napełniają zbiorniki paliwa i szykują się do drogi. Wszystko słyszałeś? - Głośno i wyraźnie, szefie. Alan wziął głęboki oddech. Za moment już nie będzie odwrotu. - Upoważniam cię do rozpoczęcia działań. Przeleć tak blisko nich, jak ci się uda. Zrób zdjęcia i sprowokuj reakcję. Jeśli nie zareagują i tak wkroczymy do akcji, ale jeśli zareagują
zrzuć bombę. Czerwona Kurtka wybuch bomby będzie dla ciebie sygnałem do otwarcia ognia. Jeśli nie dadzą się sprowokować z powietrzą ułożymy inny plan. - Ale przelot nad obozem pozbawi nas elementu zaskoczenia - zauważył oficer marines. - Zaskoczenie nie jest tu najważniejsze. Poza tym widok samolotu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych wcale nie musi im nasunąć podejrzeń, że w buszu czai się przeciwnik. Dobrą Soleck, wykonać. - Tak jest. Powinienem być nad celem za dziewięć minut. Alan usiadł na pożyczonej pelerynie wojskowej i oparł się plecami o grubszą gałąź ciernistego krzewu. Chciał wykorzystać chwilę spokoju przed akcją na przemyślenie całej sprawy. Patrzył na trawę poruszaną wiatrem i myślał, co jeszcze mogło pójść nie tak. Kiedy znów spojrzał na zegarek usłyszał daleki odgłos S-3.
Ismailia - Pan Balcon? - Triffler uniósł do góry swoją odznakę i legitymację. - Agent specjalny Triffler ze Służby Śledczej Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Z tyłu rozległ się wrzask i odgłos uderzenia w twarz. Nie obejrzał się. Balcon wytrzeszczył oczy. - To mój partner, agent specjalny Keatley, i nasz kolega, sierżant Al-Fauzi z egipskiej policji. - Balcon już się rozbudził. Był nagi i chciał się zasłonić poduszką, ale Triffler chwycił ją i rzucił na podłogę. - Dajcie stamtąd jego ubranie - wskazał głową drugi pokój. Kobieta, owinięta białym prześcieradłem, z którego wystawały tylko jej oliwkowe ramiona i głowa, zwiotczała w ramionach sierżanta Kassima. - Jej też. Kobieta zemdlała. Chwilę później Triffler siedział na łóżku obok nagiego Balcona, a Keatley i Al-Fauzi stali obok. - Żądam sprowadzenia francuskiego konsula - powiedział Balcon. Sierżant Al-Fauzi wybuchnął śmiechem i podszedł do łóżka z drugiej strony. - Ja cię nauczę żądać! - ryknął. - Nie zastraszysz mnie! - odkrzyknął Balcon. - Nie jestem byle kim! Mam prawo... Triffler pokazał gestem Al-Fauziemu, żeby się cofnął, i zwrócił się do Balcona: - Nie masz do niczego prawa. - Ty! - Balcon wycelował palec w Al-Fauziego. - Pokaż mi swoją odznakę! Załatwię cię! - Spojrzał w dół na siebie i dodał, jakby po namyśle: - Żądam mojego ubrania.
Sierżant Al-Fauzi znów rzucił się w jego kierunku. Balcon podciągnął kolana i zasłonił rękami genitalia. Keatley złapał Al-Fauziego w ostatniej chwili i odciągnął do tyłu. Sierżant warknął po arabsku. Wyglądał naprawdę groźnie, jak źli faceci w filmie Lawrence z Arabii. - Zabiję go! - krzyknął. Był dobrym aktorem, wczuł się w swoją rolę. - T rzymaj go, na litość boską! - zawołał Triffler i odwrócił się z powrotem do Balcona, wciąż z pistoletem w ręce. - Wiesz, co egipscy gliniarze robią z terrorystami? Nie wkurzaj go! Balcon cofnął się, sunąc gołym tyłkiem po łóżku. - Nic nie wiem o terrorystach. Żądam mojego ubrania. - Oni tu nienawidzą terrorystów. Rozwalają ich. - Nic nie powiem, dopóki nie będzie tu francuskiego konsula! Triffler przysunął się bliżej. - Masz dwa wyjścia, Balcon. Jedno to rozmowa z egipską policją, którą reprezentuje tu sierżant Al-Fauzi. - Dajcie mi go na pięć minut! - warknął Al-Fauzi. - Po pięciu minutach w komendzie wyrzyga własne flaki! Triffler zmarszczył lekko brwi. Sierżant trochę przesadzał. Ale Balcon o tym nie wiedział. Zaczął się trząść i opasał ciało ramionami, jakby chciał się w nich ukryć. Penis i jądra ściskał między udami. Miał mocne, owłosione nogi i duże stopy. - Masz dwa wyjścia - powtórzył Triffler. - Pierwsze już znasz - wskazał głową AlFauziego. - Jeśli trafisz w ręce tutejszych gliniarzy, spędzisz jakiś czas w egipskim więzieniu. Nie wiem, czy kiedykolwiek tam byłeś, ale... Triffler przysunął się jeszcze bliżej. Balcon znów się cofnął. Był już na krawędzi łóżka. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Drugie wyjście to ja. Jestem z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Mamy duże wpływy. - Rząd francuski wyśmiałby pana! Balcon zerknął szybko na budzik na nocnym stoliku. Sierżant odepchnął Keatley’a na bok i znów podszedł do łóżka. - Wystarczy tego gadania, zabieram go. To mój kraj, mogę tu robić, co chcę! - Chwycił Balcona za ramię. Francuz jęknął. Al-Fauzi walnął go na odlew w głowę. Starannie ułożona fryzura rozsypała się. Sierżant przysunął twarz do twarzy Balcona. - Ktoś trzymał ci kiedyś głowę pod wodą przystojniaczku?
Złapał go za włosy i pociągnął. Francuz znów jęknął. Triffler odepchnął Al-Fauziego. Keatley chwycił sierżanta za kołnierz marynarki, odciągnął do tyłu. Al-Fauzi splunął i zaklął po arabsku. Patrzył na Balcona takim wzrokiem, jakby chciał go zabić. - Sam widzisz - powiedział Triffler. - Nie wolno wam tak robić! To wbrew prawu! - Nie. - Triffler wstał i schował pistolet do kabury na prawym biodrze. - Tu chodzi o terroryzm. W takiej sytuacji procedura jest inna. W Egipcie oznacza to tajny proces i pluton egzekucyjny. - Nie jestem terrorystą! - Spiskowałeś z terrorystami, którzy wysadzili w powietrze USNS „Harker” i budynek AID w Kairze. Nie widzimy wielkiej różnicy między tymi, co podkładają bomby, i kimś, kto stoi z boku i opowiada o tym. Dla własnych korzyści. Balcon popatrzył na niego. Po raz pierwszy się zawahał. - Tego pan nie wie. - Znów zerknął na budzik. Triffler spojrzał na zegarek: szósta dwadzieścia dwie. - Wiem. Poszedłeś do hotelu przy plaży w Nyali i zdobyłeś nazwisko komandora porucznika Alana Craika. W następstwie tego dokonano zamachu na jego żonę. Brałeś też udział w zabójstwie agenta specjalnego Roberta Crama. Mam świadka, który widział cię z nim tuż przed jego śmiercią. - Nic nie zrobiłem. - Zrobiłeś. Balcon otworzył usta. Ku swemu własnemu zaskoczeniu Triffler chwycił go za gardło. - Zrobiłeś! - Popatrzył w przerażone oczy Francuza. - Jestem cierpliwym, spokojnym i religijnym człowiekiem, Balcon, ale nie zamierzam tolerować twoich kłamstw! Jeśli dalej będziesz kłamał, przekażę cię Egipcjanom, jasne? - Triffler puścił go i znów usiadł na łóżku, teraz bokiem do Balcona. - Nie masz żadnych praw. Nie wywiniesz się z tego. Spiskowałeś z terrorystami, i ja jestem twoją jedyną deską ratunku. Balcon odrzucił do tyłu włosy, przygładził je dłonią i zwilżył językiem suche wargi. - Co pan chce wiedzieć? - zapytał cicho. - Co robiłeś dla nich potem? Balcon znów zerknął na budzik. - Co będę z tego miał? - Co będziesz z tego miał? Będziesz żył! Nie rozumiesz? - Muszę coś z tego mieć.
- Nie umrzesz; nie wsadzą ci elektrody spawalniczej głęboko w odbyt; nie będzie się tobą zabawiało dwudziestu egipskich więźniów; nie zastrzelą cię w jakimś egipskim więzieniu, o którym nigdy nie słyszałeś! Siedzisz po uszy w gównie, Balcon. Nie jesteś już telewizyjną gwiazdą sprzed trzech dni. Jesteś terrorystą. Kupą łajna. Nie masz żadnych praw. Balcon nie mógł tego pojąć. - Nie może tak być! - wrzasnął. Żył w świecie, gdzie każdy ma swoje prawa, nawet jeśli uczestniczy w spisku na czyjeś życie.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie Pierwszy przelot nad obozem kłusowników Soleck wykonał na wysokości czterystu pięćdziesięciu metrów. Zbliżył się od wschodu i znurkował łagodnie, mając z tyłu światło poranka. Nad hangarem osiągnął szybkość trzystu węzłów. W dole pojawili się ludzie. Wyszli z namiotów (to rzeczywiście były namioty!). Soleck nie zauważył pojazdów ani zbiorników paliwa; jeśli naprawdę istniały, to nie było ich widać w słabym świetle. Półtora kilometra za obozem szarpnął wolant i zawrócił tak ciasno, że aż zaświszczały skrzydła. Wypoziomował samolot i wziął nowy kurs. W skręcie maszyna straciła ponad dwieście metrów wysokości i znacznie zwolniła. Teraz Soleck dłużej patrzył na obóz. Ludzi było więcej, niż się spodziewał. Większość z nich miała broń. Obok niego Donitz szczegółowo opisywał rozkład obozu. Soleck wybrał namiot, gdzie według Menendeza stały pojazdy. - Przyjrzyj się temu, Pączek! Soleck wskazał największy namiot, który składali dwaj mężczyźni. Pod brezentem było coś metalowego z zamontowanym uzbrojeniem. Wzbili się do góry i Donitz opisał pojazd Alanowi, znajdującemu się półtora kilometra dalej na ziemi. - Mogą być dwa! - krzyknął Soleck, zbyt głośno z powodu strachu i przypływu adrenaliny. Pączek machnął do niego ręką i przestawił radio na kabinę, żeby Soleck też słyszał szypra. - Żadnych wrogich działań, Soleck? - Nic, panie komandorze. Mają jakieś uzbrojone pojazdy... - Ale nie strzelają?
- Nie. Przelecę nad nimi jeszcze raz. Może dopiero się obudzili. Przestał się łagodnie wznosić i skręcił ostro na północ. Wycie silników turbośmigłowych zmieniło się w ryk, cały kadłub zaczął drżeć. - Zostaw to, Soleck. Nie chcę, żebyś tam wracał. Słyszysz mnie? Jeśli mają stingery... Soleck spojrzał na Donitza, dotknął ręką hełmu i wzruszył ramionami, co u lotników oznaczało utratę łączności. Donitz się roześmiał. W dole na ziemi porucznik marines rozmieścił drużynę wsparcia ogniowego na niskim wzgórzu, a drużynę szturmową u podnóża. Od pierwszych budynków w obozie dzieliło ich dwieście metrów otwartej przestrzeni z kołysaną wiatrem trawą. Grupa Alana miała do pokonania większą odległość. Kiedy zobaczył samolot Solecka, kazał swoim ludziom ruszać. Soleck przełączył interkom na tylny fotel. - Przygotować flary. Pomyślał, że smuga ognia może sprowokować reakcję. Usłyszał głuchy odgłos wyrzutnika. Po chwili znaleźli się nad obozem. Obniżył trochę dziób samolotu. Tym razem leciał na wysokości wierzchołków drzew. Prosto przed sobą zobaczył dwa pojazdy. Na szczycie jednego z nich byli ludzie. Pojawiły się błyski ognia z lufy. - Jestem pod ostrzałem - zawołał, odzyskując w jakiś cudowny sposób łączność. Alan patrzył, jak samolot nurkuje do trzeciego przelotu nad obozem. Przeklinał brawurę Solecka z gorzką świadomością, że on zrobiłby to samo, i wszyscy jego podwładni wiedzą o tym. Z odległości trzystu metrów dobiegł odgłos działka na ukrytym pojeździe, potem w słuchawce rozległ się meldunek Solecka. - Jestem pod ostrzałem. W jego słowach brzmiało podniecenie. - Bomba poszła - odezwał się Donitz. Alan spojrzał na marines czekających na skraju zarośli. - Wchodzimy - powiedział z uśmiechem i wręczył radiooperatorowi słuchawkę z mikrofonem. Niepokoił się o Solecka i powodzenie operacji, ale był zadowolony. Mieli już za sobą planowanie akcji i związane z tym wątpliwości. Działali.
Eksplodowała bomba. Nad obozem wyrosła fontanna ognia i ziemi. Żar i fala uderzeniowa przygniotły Alana do trawy na skraju zarośli. Huk go ogłuszył. Leżał przez chwilę bez ruchu, oszołomiony. Miał niewielkie doświadczenie wojenne i nie był przyzwyczajony do wybuchów. Pozbierał się, wstał i rozejrzał mętnym wzrokiem jak bokser, który zainkasował za dużo ciosów. Zapomniał, że ma się skradać w pólprzysiadzie i pobiegł naprzód przez wysoką trawę. Po kilku krokach Fidelio pociągnęła go w dół. Marines też się poderwali. - Rozproszyć się, nie trzymać się w kupie! - krzyknął kapral. Alan odzyskał słuch. Po chwili dotarł do niego odgłos silników S-3. Poznał po dźwięku, że maszyna się wznosi. Pomyślał z. ulgą, że Soleck jest bezpieczny. Potem usłyszał inne hałasy. Z obozu dochodził ciągły terkot broni automatycznej, ze wzgórza krótkie serie. Marines strzelali z przerwami. Niecałe sto metrów przed sobą, na skraju polany, zobaczył ciężarówkę. Marines skierowali na nią ogień i stanęła w płomieniach. Pierwszy pożar wywołały pociski, drugi eksplozja zbiornika paliwa. Samochód zniknął w chmurze czarnego dymu. Alan posuwał się naprzód. Nie widział przeciwnika, tylko trawę, szopy i namioty w obozie. Po dziesięciu krokach teren zaczął się wznosić i buty przestały grzęznąć w błocie. Alan trzymając nisko głowę, parł przed siebie. Wśród trawy na zboczu pojawiły się cierniste krzewy i wspinaczka stała się niebezpieczna Kiedy Alan przedzierał się przez jeden z krzaków, w nodze utkwił mu długi kolec. Rana piekła. Uniósł głowę. Marines nadal prowadzili ostrzał z północy, obrońcy obozu odpowiadali ogniem. Alan nie miał pojęcia, gdzie są ludzie Opono, ale wydawało mu się, że cała uwaga kłusowników koncentruje się na drużynie porucznika na wzgórzu. Chyba jeszcze nie wykryto jego grupy. Odwrócił się i zobaczył, że tuż za nim biegnie łącznościowiec i Fidelio. Nie słyszał ich w szumie wiatru i terkocie broni. Po chwili z falującej trawy wyłonił się sierżant. - Nie wiedzą, że tu jesteśmy - powiedział. Alan przytaknął. Łącznościowiec chciał mu wręczyć słuchawkę z mikrofonem, ale Alan pokręcił głową i odwrócił się do sierżanta. - Złamcie ich opór. W dowolny sposób. Chcę to już zakończyć. Sierżant skinął głową. Był wyraźnie zadowolony. Wymienił spojrzenia z Fideliem. Tamten dotknął ramienia Alana, wskazał mu kierunek i ruszył przez trawę. Alan przykucnął i patrzył, jak sierżant klepie w hełmy swoich ludzi, niewidocznych w trawie, i podrywa ich do walki. Najwyraźniej przed atakiem zrobił im odprawę i przydzielił każdemu zadanie. Po kilku sekundach Alan został w wysokiej trawie tylko z łącznościowcem. Sprawdził swoją broń i
ruszył naprzód. Mimo wiatru usłyszał cztery strzały. Ich karabiny były głośniejsze od tych, których używali przeciwnicy. Potem rozległy się strzały od zachodu. Dotarli do wzniesienia na skraju obozu. Na jego szczycie Alan poczuł się jak nagi. Padł na ziemię, ale cały ogień był skierowany gdzie indziej. Podniósł się i dał nura za namiot, który wyglądał na stołówkę. Z namiotu wyszedł Somalijczyk w szortach i T-shircie. Zobaczył łącznościowca marines i nacisnął spust karabinu szturmowego. Alan przyklęknął i strzelił. Broń miała lekki, czuły spust. Przeciwnik runął na ziemię i zwinął się z bólu. Radiooperator podziurawił namiot długą serią na wysokości pasa. Zmienił magazynek i znów otworzył ogień, tym razem niżej. Z bocznej ściany namiotu zostały strzępy. Alan przeczołgał się kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Mężczyzna, którego trafił, leżał skulony i jęczał. Alan zwalczył pokusę wpakowania mu kuli w głowę, żeby go uciszyć. Zobaczył kilka rowów strzeleckich i ludzi w mundurach kamuflujących. Prowadzili ogień zza każdej możliwej osłony, głównie w kierunku północnym. Na lewo od siebie usłyszał serię i spojrzał w bok. Jeden z przeciwników w rowie strzeleckim oberwał i drgał w konwulsjach. Z góry znów dobiegł hałas silników S-3, ale Alan nie podniósł wzroku. Przetoczył się za beczkę z olejem narzędziowym. Wybrał sobie cel, ale zanim zdążył nacisnąć spust, wokół rozległy się strzały. W powietrzu poszybowały dwa granaty. Schylił głowę. Kiedy ją uniósł po eksplozjach, w rowach strzeleckich panowała cisza, a sierżant Fife ostrożnie prowadził swoich ludzi naprzód. Jeden z przeciwników, czarny mężczyzna w postrzępionych zielonych szortach, odrzucił karabin i się poddał. Sierżant Fife kazał jednemu ze swoich marines zająć się nim. Amerykański żołnierz pchnął go na ziemię i krzyknął: - Chini! Tak go nauczono, choć Alan uważał, że wszyscy przeciwnicy, których dotąd widział, to Hutu, niemówiący w języku suahili. Na lewo od niego Fidelio dotrzymywał kroku czołówce marines i strzelał krótkimi seriami. Nie brał jeńców. Alan dogonił sierżanta Fife’a przy blaszanym hangarze. Łącznościowiec wciąż nie odstępował Alana, jak wierny pies. Kiedy tylko Alan przyklęknął obok sierżanta, radiooperator wręczył mu słuchawkę z mikrofonem. Tym razem Alan wziął ją i spojrzał na Fife’a. - Szefie, tu Łowca Jeden, słyszy mnie pan? - Zaczekaj. Łowca Jeden. Czerwona Kurtka, tu Wielki Błękit, odbiór. W pobliżu zaterkotał AK-47. - Wielki Błękit, tu Czerwona Kurtka, proszę mówić.
- Gdzie jesteście? - Na skraju obozu, ukryci za wzgórzem. Przełamujemy opór na północy. Ostrzeliwują nas z hangaru. - Są pod ogniem z hangaru! - krzyknął Alan do sierżanta. Fife skinął głową i wstał. Nagle chwycił się za pierś i upadł. Jego ludzie natychmiast się ukryli. - Naprzód! - ryknął Alan i pobiegł do rogu hangaru. Nieoczekiwanie przejął dowodzenie natarciem. Zdawał sobie sprawę, że do takich akcji jest gorzej wyszkolony niż żołnierze marines. Po chwili znalazł się przy nim Fidelio i pchnął go na ścianę budynku. Łącznościowiec strzelił do kogoś. Alan wyjrzał schylony zza rogu hangaru i otworzył ogień na ślepo. Druga drużyna z Fideliem na czele okrążyła róg budynku. Dobiegli przez pustą przestrzeń do porzuconego pojazdu i ukryli się za nim. Zewsząd nadlatywały pociski. Trafiały w betonową podstawę hangaru u stóp Alana i podrywały do góry obłoczki pyłu. Alan nie od razu się zorientował, co to jest. Kiedy zrozumiał, puścił się w pogoń za resztą drużyny. Granatnik marines zrobił dziurę w ścianie hangaru. Jeden z żołnierzy wrzucił do środka granat ręczny. Drugi zrobił to samo. Dobiegli do bocznych drzwi. Otoczył ich dym. Alan poczuł się jak piąte koło u wozu. Marines zawahali się przed zamkniętymi drzwiami. Potem jeden przygotował granat, inny przestrzelił środek drzwi. Pierwszy wrzucił przez dziurę granat i padli na ziemię. Alan też. Z wnętrza hangaru ktoś odpowiedział ogniem. Leżeli bez ruchu. - Za mną! - krzyknął Alan i zerwał się na nogi. Ktoś odepchnął go do tyłu. Wbiegli do hangaru wszyscy naraz. Wnętrze wypełniał dym. Na wprost coś się poruszyło. Alan strzelił, rzucił karabin i wyciągnął pistolet. Wydostał się z dymu i zobaczył, że marines wyłączyli z akcji dwóch białych w zielonych mundurach. Przeciwnicy mieli ciężką broń. Najemnicy. Jeden jeszcze drgał, drugi leżał bez ruchu. Alan ochrypł od krzyku. Spojrzał w dół na swój pistolet. Suwadło było w tylnej pozycji. Nie pamiętał, żeby strzelał. Przed nim garstka obrońców w szortach i kurtkach safari topniała w oczach pod naporem marines atakujących ze wszystkich stron. - Chini, skurwysyny! - krzyknął żołnierz obok Alana. Fidelio uśmiechnął się od ucha do ucha. Przeciwnicy się zawahali. Jeden z marines na wzgórzu znów otworzył ogień. Dwaj obrońcy obozu rzucili broń, potem kolejno trzej następni. Dwaj pobiegli do buszu. Klęczący
żołnierz posłał za nimi serię, inny wystrzelił dwa pociski z granatnika. Eksplodowały w zaroślach. Jeden z uciekających upadł, drugi odwrócił się z wrzaskiem i poddał. Z tyłu pojawił się porucznik marines z resztą drugiej drużyny. - Na ziemię! - krzyknął. - Chini, do cholery, bo was rozwalimy! Przebiegł między swoimi ludźmi i pokazał im, żeby rozwinęli szerszy front. Wykończony Alan mógł się w końcu zatrzymać. Przyklęknął i wziął głęboki oddech. Wszyscy najemnicy w zielonych mundurach leżeli twarzami do ziemi. - Znajdźcie ich dowódcę! - wysapał Alan. Uniosła się biała twarz. Mężczyzna miał dużą głowę, czarne włosy wokół łysiny i wysokie czoło. Porucznik marines wrzasnął: - Chini, skurwysynu! Ktoś wystrzelił trzy pociski nad głowami leżących. Potem porucznik rozmieścił swoich ludzi na wzgórzu nad laguną. Dwaj z nich brali najemników do niewoli po jednym, nie pozwalając im podchodzić blisko, dopóki się nie upewnili, że nie są uzbrojeni. Popychali ich na plażę i kazali im siadać na skraju wody. Byli zaskoczeni ilością ukrytej broni. Fidelio przyłączył się do marines przeszukujących jeńców. Robił to brutalnie i szybko. Piątym z ośmiu jeńców był ich dowódca. Przyprowadzili go do Alana.
Ismailia Triffler maglował francuskiego dziennikarza. - Po co przyjechałeś do Ismailii. Balcon? - Mówi się o nowych działaniach w Iraku. Moja agencja kazała mi zrobić reportaż o amerykańskich okrętach przepływających przez kanał... - Balcon, jeśli znów skłamiesz, oddam cię w ręce tego gliniarza, który aż się pali. żeby zrobić z ciebie miazgę! Mów! Dokąd się wybierasz i kiedy? - Jeśli powiem, puści mnie pan? - Jeśli powiesz mi prawdę i twoje słowa się potwierdzą, pomogę ci. - O nie, nie, musi pan... Triffler walnął pięścią w nocny stolik z taką siłą, że budzik podskoczył, a ołówek i bloczek spadły na podłogę.
- Nie mów mi, co muszę! Spojrzał na budzik i dopiero teraz zauważył, że jest nastawiony na szóstą trzydzieści. Sześć minut. Co Balcon zaplanował? Wziąć prysznic, ogolić się, ubrać i pozbyć kobiety? W ciągu pół godziny? Coś ma się stać o siódmej? Jeśli tak, to czas ucieka. Triffler poczuł nagle mdłości na myśl o przekazaniu Balcona Egipcjanom. Zrobiliby z nim mniej więcej to, czym go straszył - a czego on sam nie mógłby zrobić - i wydobyliby z niego informacje, których sam potrzebował. Postanowił zaryzykować. - Niedługo masz być do dyspozycji swoich przyjaciół. Strzał był celny. Balcon przygryzł dolną wargę. Spojrzał Trifflerowi w oczy. - Nie zamierza pan zawiadomić francuskiego konsula? - Nie. - Wie pan, że to jest pogwałcenie prawa międzynarodowego. - Wiem. że jeśli przekażę cię Egipcjanom, prawo międzynarodowe nie będzie nikogo obchodziło. Bo co zrobi francuski konsul? Wstrzyma dostawy beaujolais do Kairu? - Ale... ale ja coś znaczę! Triffler popatrzył na niego. Tego nie musiał udawać - czuł głęboką niechęć do ludzi z wymodelowanymi fryzurami, którzy pojawiali się na małym ekranie. Ich oczy się spotkały. Balcon próbował wytrzymać jego spojrzenie, w końcu odwrócił wzrok. Triffler znów wyciągnął siga 380. - Pocisk z tego pistoletu, Balcon, ma dziewięć milimetrów średnicy. Tyle znaczysz. Jesteś wart dziewięć milimetrów, jedną trzecią cala. - Schował broń. Nie spuszczał Balcona z oka. - W twoim małym fałszywym świecie możesz mieć jakąś fałszywą wartość, ale tu i teraz jesteś zerem. Balcon przełknął głośno ślinę i znów zerknął na budzik. - Czekam... na telefon. - Tak? - Od mojego... przewodnika. - Stracił pewność siebie. - Ma mi powiedzieć, kiedy po mnie przyjedzie, żeby mnie zabrać... tam, gdzie będę mógł... sfilmować... - Co? - Jakieś zdarzenie. Tylko tyle wiem, przysięgam. Jakieś zdarzenie! Dzwonią do mnie, ktoś przyjeżdża i zabiera mnie na miejsce... jakiegoś zdarzenia. Triffler pomyślał o budynku AID w Kairze. Ruiny, pogięta stal, smród, ludzka ręka zwisająca z kawałka poręczy schodów. Jakieś zdarzenie! - Kto z tobą jeździ?
- Dwaj faceci. Ekipa filmowa. Oni nic nie wiedzą. Wybieram ich, kiedy jestem... - Kamerzyści? - Jeden kamerzysta i jeden do... noszenia... statywu. - Gdzie oni są? - W pokoju numer 4... na dole. Wiedzą tylko, że mają być gotowi... - Kiedy? Zadzwonił telefon. Była szósta trzydzieści. Triffler wyciągnął pistolet i pokazał Balconowi, żeby się przesunął na drugą stronę łóżka. Kiedy dziennikarz położył rękę na słuchawce, Triffler przystawił mu lufę do skroni. - Jedno niewłaściwe słowo i nie żyjesz.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie - Major Arnolt Vervoert - przedstawił się dowódca najemników. Był wysokiego wzrostu. Miał drwiący uśmiech, pewny siebie głos i afrykanerski akcent, którego Alan nie cierpiał. Fidelio nachylił się do Alana. - Mógłbym go po prostu rozwalić. - Siadać - powiedział Alan. Uśmiech Vervoerta stał się złowrogi. - Jestem majorem, panie... - Jesteś zasranym terrorystą! A teraz siadaj, zanim każę komuś podciąć ci kopniakiem nogi! - Alan spojrzał na Fidelia. Afrykaner popatrzył na niego, wzruszył ramionami i usiadł z powolnością, która miała pokazać, że Alan go rozśmiesza. - Wasi marines są dobrzy - przyznał. - Lepsi od moich czarnych. Macie... - Zamknij się. - Mam prawo do takiego traktowania jak... Alan przysunął do niego twarz. - Nie masz nawet prawa szczać na stojąco! Jesteś zasranym cywilem, który tylko udaje żołnierza! Masz milczeć! - Dwadzieścia jeden lat w Siłach Obronnych Republiki Południowej Afr...
Alan chwycił go zdrową ręką za włosy, szarpnął mu głowę do tyłu i przycisnął do podbródka lufę pistoletu, który trzymał w lewej dłoni. - Zamknij się. kurwa! - Vervoert nawet nie mrugnął okiem, ale nie stawiał też oporu. Alan zniżył głos niemal do szeptu. - Nieważne, kim kiedyś byłeś. Ważne jest to, co jest teraz. A teraz jesteś kupą gówna. Kłusownikiem, który zabija zwierzęta i cywilów. Rozumiesz? Zacisnął mocniej palce i Vervoert skrzywił się z bólu. Alan puścił go. - Wszystko zabezpieczone - usłyszał na lewo od siebie zdyszany głos. Meldunek złożył młody podporucznik marines. Jego niemal chłopięca twarz wyglądała teraz bardzo dojrzale. I była bardzo brudna. - Moi ludzie są w dobrej formie, nad wszystkim czuwają. Mam dwóch lekko rannych, sierżant Fife został trafiony w kamizelkę kuloodporną. Wzięliśmy dwudziestu trzech jeńców, naliczyliśmy trzynaście ciał. Po stronie przeciwnika jest dziewięciu rannych. Alan poczuł ulgę. Sierżantowi nic się nie stało. - Gdzie są ludzie z KWS? Oficer marines pokręcił głową. - Ruszyli w pościg za przeciwnikiem. Ostro strzelali i rozbili wszystkie grupy oporu, które próbował zorganizować ten palant. Alan przypomniał sobie, że słyszał strzały poza obozem, kiedy tu wkroczyli. To oczywiste, że Opono ruszył w pościg za kłusownikami. Mówił, że kiedyś ich zabijał. - Spróbujcie nawiązać z nimi kontakt. A potem wezwijcie śmigłowiec, musimy się stąd wynosić. Może wylądować tam, gdzie wyszliśmy z buszu. - To już załatwione, panie komandorze. A co do ludzi z KWS... Utkwił wzrok gdzieś w przestrzeni na wprost siebie. Alan się odwrócił. Zobaczył zielone koszule. Czterej mężczyźni biegli truchtem, coś dźwigając między sobą. Każdy miał na ramieniu karabin. Nieśli Davida Opono. Jego głowa zwisała w dół. Był martwy. - Próbowaliśmy go ratować - powiedział jeden z Kenijczyków, kiedy położyli go na ziemi. Uniósł długie palce do kościstego czoła i zasalutował dwóm Amerykanom. Po policzkach spływały mu łzy. - Umarł w drodze tutaj... Głos mu się załamał. Fidelio spojrzał na dowódcę najemników. - Kurwa - zaklął. Jego wzrok mówił: rozwalić go.
Ismailia Triffler przysunął ucho do ucha Balcona niczym kochanek. Ich włosy się stykały. Przystawił pistolet do gardła dziennikarza. - Odbierz. I ostrzegam cię, Balcon, że znam francuski. W rzeczywistości jego znajomość francuskiego wyniesiona ze szkoły średniej była do niczego, ale Balcon o tym nie wiedział. Mężczyzna na drugim końcu linii powiedział coś o chevaux - koniach. Z odpowiedzi Balcona Triffler zrozumiał tylko liczbę „trzy”. Potem Balcon głównie chrząkał. Kilka razy powtórzył oui. Triffler usłyszał z ust jego rozmówcy słowo sept - siedem. Balcon odłożył słuchawkę. Trzęsły mu się ręce. Bał się ruszyć, mając lufę przyciśniętą do szyi. Triffler cofnął broń, wstał i schował pistolet do kabury. Balcon spojrzał na niego, jakby spodziewał się pochwały, jakby chciał usłyszeć, że dobrze się spisał. - O siódmej - powiedział. - Na parkingu. - O co chodziło z tymi końmi? - To taki tekst rozpoznawczy... hasło. Tamten mówi, że szuka kogoś, kto potrzebuje koni, a ja odpowiadam, że interesują mnie trzy konie. Dlatego że będzie nas trzech: ja i moja ekipa. Rozumie pan? Triffler był już przy drzwiach. Wybrzeże somalijsko-kenijskie Opono dostał serię w pierś. Jego zielona koszula była teraz czarna. Twarz nie ucierpiała. Zastygł na niej grymas śmierci. Alan zamknął mu oczy. Patrzyły tak, jakby jeszcze szukały czegoś, o czym marzył. - Zabiliście ich? - zapytał Alan Kenijczyka ochrypłym głosem. - Tak. Alan odwrócił się do porucznika marines. - Weźmiemy jego ciało. Poszukajcie czegoś do przykrycia go. Kenijczycy usiedli na brązowej ziemi wokół Opono niczym strażnicy, trzymając karabiny z wycelowanymi lufami w niebo. Jeden z nich zaczął coś mówić w języku, którego Alan nie znał. Te słowa nie były przeznaczone dla niego.
Vervoert odzyskał pewność siebie. Poprosił o papierosa. Alan spojrzał na niego z góry . Nienawidził go i winił za śmierć Opono. Wiedział, że musi się kontrolować, bo inaczej go zabije. - Co tu robiliście? I co się działo w lagunie? Afrykaner się uśmiechnął. - Nazywam się Vervoert. Jestem majorem. Alan kopnął go w krocze. Podporucznik marines skrzywił się lekko. Fidelio wyszczerzył zęby w uśmiechu, doceniając skuteczność działania Alana, której dotąd mu brakowało. Jeden z Kenijczyków splunął. Skulony Vervoert, trzymając się za genitalia, wił się w kurzu. Na krawędzi plaży ziemia była sucha mimo deszczu. Alan przykucnął przed nim. - Gadaj, bo... - Jestem oficerem. Alan uśmiechnął się krzywo. Jego podwładni wiedzieli, że to zły znak. - Nie jesteś żadnym majorem - powiedział bardzo cicho. - Jesteś przestępcą schwytanym w trakcie prowadzenia operacji terrorystycznej przeciwko Stanom Zjednoczonym. - Spojrzał na marines. Większość z nich była zajęta. Dwaj stali za nim. - Rozbieraj się. Do naga. - Pierdol się, Jankesie. Alan skinął do Fidelia, który uniósł jeden ze zdobycznych pistoletów tak, że Vervoert patrzył w wylot lufy. - Zdejmuj łachy, bo cię rozwalę, i wezmę w obroty następnego. Major zaczął się rozbierać. Alan wiedział z doświadczenia, że bardzo niewielu ludzi potrafi zachować odwagę, kiedy są nadzy i bezbronni. Przywołał gestem jednego z marines. - Zwiąż mu razem ręce i nogi. Żołnierz wykonał rozkaz. Vervoert próbował spojrzeć na Alana, ale żołnierz mu nie pozwalał. Przetaczał go po twardej ziemi, dopóki całe jego ciało nie pokryło się pyłem. Fidelio śmiał się upiornie. Alan przyklęknął obok Afrykanera. - Jesteś pieprzonym terrorystą. Zasrańcem. Już nie żyjesz. Jeśli cię wykończę, nikogo to nie obejdzie. Dotarło? To dobrze. Cholerna konwencja genewska nie ma zastosowania wobec najemników, nadążasz? Jesteś zasranym przestępcą, a tu jest Afryka. Major przetoczył się tak, żeby widzieć Alaną ale ten wstał i zaszedł go z tyłu. Vervoert spróbował się odwrócić.
- Nie możesz! W jego głosie zabrzmiała nuta jęku. Alan pomyślał, że Afrykaner zapewne byłby pewniejszy siebie, gdyby wierzył w sprawę, której służył. Major spróbował uklęknąć, ale upadł i uderzył głową w ziemię. Alan znów przeniósł się poza jego pole widzenia - Nie możesz, do cholery... Alan patrzył, jak spanikowany jeniec szarpie więzy, tracąc na to całą energię. Okrążał wolno skrępowanego mężczyznę, pozostając ciągle niewidoczny. Starał się opanować wściekłość z powodu śmierci Opono. Kiedy Vervoert przestał się rzucać, Alan podszedł i znów przyklęknął za nim. - Przez ciebie, zasrańcu, właśnie zginął porządny człowiek, któremu ty nigdy nie dorównasz! Tamci czterej to jego ludzie. Uwielbiali go. - Alan złapał Afrykanera za głowę i szarpnął gwałtownie. Tłumiony gniew wywoływał w nim agresję. Przez moment obawiał się, że złamał majorowi kark. - Widzisz ich? Gadaj, co tu robiliście, bo klnę się na Boga, że oddam cię im. - Odbiło ci? - Masz ostatnią szansę. Mówisz albo jesteś ich. Dam im dziesięć minut na rozprawienie się z tobą w buszu. Potem stąd zniknę, a z ciebie nic nie zostanie! Fidelio znów się roześmiał. Jakby był zadowolony, że Alan łamie prawo. Vervoert leżał w kurzu i ciężko dyszał. Był wielkim, niebezpiecznym facetem, a Alan go łamał. Czuł, że wygrywa. Afrykanerowi oczy wychodziły na wierzch. Wstydził się swojego brudu i nagości. Spojrzał w kierunku czterech Kenijczyków. - Dostałem kontrakt na wyszkolenie tamtych czarnych i... - wykrztusił z wysiłkiem. - Tak? Alan przystawił mu pistolet do głowy. -Przerzucenie ich potem do Somalii! - Vervoert ledwo mógł mówić. Alan cofnął broń. Na lotnisko polowe w Kusdasii. - Po co? - Żeby je zająć i utrzymać. To wszystko! Przysięgam. Tylko tyle wiem. Taką dostałem robotę. Wyszkolić pięćdziesięciu czarnych, pojechać tam ciężarówkami i zająć lotnisko. To wszystko.
- Nie. - Alan przycisnął pistolet do czaszki Vervoerta i zobaczył krew tam. gdzie muszka na końcu lufy przecięła skórę. Afrykaner zerknął na niego wzrokiem pełnym nienawiści. Mów! - Miał nas ktoś zmienić. - Wciąż coś ukrywał. Alan wstał i odszedł kilka kroków. - Mogę cię tutaj zostawić, ty bezwartościowa kupo gówna! Vervoert jęknął i coś mruknął. Alan wrócił do niego. Tym razem ukucnął przed nim. Widział pot i kurz na jego ciele. Pochylił się nisko. - Nie musisz tu umierać. - Żałował, że nie ma czasu podszkolić Fidelia. Był mniej skuteczny, grając jednocześnie dobrego i złego glinę. - Po prostu przestań kłamać. Spieszy mi się, i tak naprawdę gówno mnie obchodzisz, - Tylko tyle wiem, do cholery. Nie powiedzieli mi nic więcej! Miałem utrzymać to zasrane lotnisko, dopóki nie przylecą samoloty. Główne siły, pancerne. Podobno uzbrojone u moździerze. Duże siły. - Po co? - Nie wiem! Po co komu duże siły na takim zadupiu jak Somalia? Alan pomyślał, że chyba wie. Narkotyki. Chcą opanować południową część Somalii i założyć tam nowe uprawy maku. Wyobraził to sobie: szybka napaść, lokalne władze przekupione, akcja odwetowa Stanów Zjednoczonych udaremniona przez zamachy terrorystyczne. Milczał przez chwilę, potem wrócił do przesłuchania. Celowo przedłużał przerwę jak człowiek, który musi się dopiero zastanowić, o co chce zapytać. W rzeczywistość miał gotowe pytanie, miażdżące. - A laguna? Co tam się działo? Zabrzmiało to tak, jakby nie był tego ciekaw. - Bawili się łódkami zabawkami. To nie byli moi ludzie ani moja operacja. Wiem tyle, że wysadzali te małe motorówki w powietrze na czymś wystającym z wody. - Na czym? - Alan spojrzał na lagunę. Przypomniał sobie dziwne echo radarowe z tamtego kierunku i krótki błysk, który uznali za eksplozję. Łódki zabawki. Eksplozje. Pochylił się nad Vervoertem. - Kto to był? - Jacyś faceci. Niewysocy. Chyba Azjaci. - Nie Afrykanie? - Azjaci. Jezu, mówię prawdę. Azjaci. Tamilowie ze Sri Lanki używali kierowanych radiem łódek do wysadzania w powietrze statków na wąskich drogach wodnych tego kraju. - Gdzie są teraz?
Vervoert przeniósł wzrok na lagunę. - Odlecieli wczoraj helikopterem. Nie wiem, dokąd. Przysięgam. To nie byli moi podwładni. Wczoraj. Azjaci ze Sri Lanki, ćwiczący wysadzanie w powietrze statków na wąskich drogach wodnych. Alan pobiegł do radia.
Ismailia Triffler złapał Keatleya za koszulę i powiedział mu, co wydusił z Balcona. - Musi chodzić o kanał! Wskazał dziennikarza. - Dopilnuj, żeby się ubrał. - Wypchnął Al-Fauziego z sypialni do drugiego pokoju. Zerknął na Kassima i kobietę Balcona. Siedzieli w fotelach. Egipcjanka doszła już do siebie na tyle, że paliła papierosa. Spojrzała na niego z urazą. - Niech pan powie Kassimowi, że w pokoju numer 4 są dwaj mężczyźni; trzeba ich zneutralizować. Tę kobietę też. Może będzie musiał ich aresztować pod zarzutem udziału w spisku lub coś w tym rodzaju. Ci faceci powinni mieć sprzęt; kamery i inne, takie rzeczy. Niech to wszystko zostanie, ale ich trzeba się pozbyć. Dobra? - Dobra! Sierżant odzyskał zapał. Zagadał po arabsku do Kassima. Triffler wrócił do sypialni. - My obaj pojedziemy z tym palantem - powiedział do Keatleya, wskazując kciukiem Balcona. - O siódmej ktoś po niego wpadnie, żeby go zabrać na miejsce akcji. Ma mu towarzyszyć kamerzysta i asystent. Ty będziesz kamerzystą, ja asystentem. Pasuje? Keatley rozłożył ręce. - Mnie zawsze wszystko pasuje. Triffler odciągnął go od Balcona i zniżył głos. - W kanale będzie pełno amerykańskich okrętów. Dziś w nocy wpłynął tam „Roosevelt”. - O cholera! Wkładając dżinsy Balcona i brudny T-shirt, który znalazł na podłodze, Triffler próbował się dodzwonić do Dukasa na jego komórkę. Bez skutku. Zatelefonował do jednostki Alana w Mombasie. Odebrał podoficer dyżurny. Linia nie była bezpieczna, więc Triffler nie mógł
swobodnie rozmawiać, ale powiedział, że coś się szykuje w pobliżu kanału, i wybiera się tam. Poprosił o przekazanie Dukasowi, żeby do niego oddzwonił. Usłyszał, że Dukas jest w drodze do Kairu. Musiał się zadowolić obietnicą podoficera, że zawiadomi wszystkich zainteresowanych, począwszy od Rafehausena na „Jeffersonie”, że w pobliżu kanału szykuje się coś naprawdę złego. Potem Triffler zatelefonował do Geddesa, który wciąż czekał na skraju motelowego parkingu, gdzie go zostawili. Kazał mu jechać dwoma samochodami za tym, kto zabierze o siódmej ich i Balcona, i wziąć ze sobą Al-Fauziego.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie Soleck leciał na wysokości czterystu metrów i słuchał pełnego napięcia głosu komandora Craika. - Soleck, przekaż to natychmiast na „Jeffersona” jako bardzo pilną wiadomość dla komodora Rafehausena. Następnymi celem terrorystów będzie okręt na zamkniętych w odach. Użyją metody Tamilskich Tygry sów: dwóch motorówek połączonych liną która zahaczy o jego dziób, co spowoduje, że łodzie zostaną przyciągnięte do kadłuba i eksplodują. Zrozumiałeś? - Tak jest. O jakie zamknięte wody chodzi? - Nie wiem. Oddalone ode mnie o dwadzieścia cztery godziny lotu małym helikopterem, bo tak się stąd wydostali. - Kanał Sueski - powiedział bez namysłu Soleck. Wydawało mu się to oczywiste. Na drugim końcu linii Craik milczał przez chwilę. - Bardzo możliwe, Evan. Przekaż to komodorowi Rafehausenowi. - W kanale jest „FDR”. Zmienia „Jeffa” na Morzu Czerwonym. Tak podano w komunikacie... - Wiem, gdzie jest „Roosevelt”, Evan. Moja żona jest na jego pokładzie. Jezu Chryste, to dlatego dzwoniono z tych wszystkich telefonów komórkowych. Chodzi o „Roosevelta”! Ten ruch w eterze zapanował w dniu, kiedy się okazało, że ”Roosevelt“ ma opóźnienie. Porozumiewali się w sprawie zmiany terminu ataku! - Craik jęknął. - Zajmij się tym, Soleck. Przekaż naszym, że tamci zaplanowali opanowanie lotniska w Somalii. To miejsce nazywa się Kusdasii. Mają tam wylądować duże siły. Do roboty!
Soleck ścisnął mocniej wolant. - Zaraz zawiadomię okręt. Nagle przypomniał sobie, że w ostatnich dniach czytał coś o samolotach i koncentracji sił. Tylko gdzie to było? W Sierra Leone! Dwa rosyjskie transportowce i mnóstwo żołnierzy. Przechylił S-3 w powolnym skręcie ku morzu. - Wywołaj „Jeffersona” na bezpiecznej częstotliwości - powiedział do Campbella.
Ismailia Triffler i Keatley zbiegli na dół do pokoju numer 4 i zaczęli grzebać wśród pozostawionych tam bagaży. Znaleźli kamerę telewizyjną do noszenia na ramieniu, dwie aluminiowe walizki i sprzęt, służący nie wiadomo do czego. Walizki były wyłożone w środku szarą pianką. W wyciętych otworach tkwiły obiektywy, jakiś przyrząd pomiarowy, aparat fotograficzny i gadżety do nagrywania dźwięku. Na fotelu leżał reflektor w kształcie parasola, na jednym z łóżek neseser i listwa świetlna. Stół i dwa krzesła były zagracone przedmiotami, których przeznaczenia Triffler nie rozumiał. W tej ekipie asystent musiał dźwigać mnóstwo rzeczy. Triffler wyrwał piankę z jednej walizki, wyciął w jej spodzie otwór i ukrył tam swoją dziewiątkę. Włożył wykładzinę z powrotem i umieścił na wierzchu obiektyw. Wyglądało nieźle. - Dawaj swoją armatę, Keatley. Trzeba ją schować. Mogą nas przeszukać. - Odwal się. - Krótkolufowa czterdziestkapiątka Keatleya była częścią jego osobowości. Nie miała przyrządów celowniczych i służyła do „roboty z bliska”, jak to nazywał. - Nie możesz jej nosić. To rozkaz. Keatley zaczął rozbierać kamerę. Na górze Kassim pilnował Balcona, kobiety i dwóch techników. Al-Fauzi towarzyszył Trifflerowi i Keatleyowi w pokoju numer 4. Wyglądał na zewnątrz przez szpary w żaluzjach. Triffler wysłał go do kierownika hotelu po rolkę taśmy samoprzylepnej - do siódmej pozostało dziewięć minut - potem przykleił swojego siga 380 między dwiema kasetami wideo, które wypatroszył nożem. Kiedy usunął z nich szpule, pistolet się zmieścił. Taśma wideo rzucona na łóżko wiła się po pokoju. Do diabła z nią. Pięć minut.
Keatley złożył kamerę z powrotem. Nie nadawała się już do filmowania, bo miejsce kasety zajęła jego czterdziestkapiątka. Uniósł kamerę. - Nie wypuszczę tego z ręki. Spojrzał przez wizjer. - A co z twoją dziewiątką? - Nie używam jej. Nie lubię... Nieważne. - Możesz tego żałować. - Nie dożyję tej chwili, mam rację? To gówniana spluwa, pieprzę ją. - Rzucił dziewiątkę na łóżko. Al-Fauzi chwycił ją i zatrzymał dla siebie. Znów wyjrzał przez szpary w żaluzjach. Keatley oparł kamerę na ramieniu i wycelował obiektyw w Trifflera. - Jak wyglądam? - Jak facet, który nie ma pojęcia o kamerach telewizyjnych. Masz dwie minuty, żeby się nauczyć. Triffler pobiegł na górę, wpadł do apartamentu Balcona i złapał przerażonego dziennikarza za przód kurtki safari. - Idziemy. - Przyciągnął go bliżej. - Jedno niewłaściwe słowo i zginiesz. Balcon odchylił głowę do tyłu. - Wywiezie mnie pan z Egiptu? - Wywiozę. Minutę później byli na parkingu. Na miotanym sztormem „Jeffersonie” wywiad przetwarzał meldunek Solecka o koncentracji sił w Sierra Leone i informacje, które Alan Craik wydobył z południowoafrykańskiego oficera w obozie kłusowników. Siedemnaście minut później do Dowództwa Floty Atlantyckiej i dyrektora wywiadu marynarki wojennej została wysłana pilna wiadomość. Czternaście minut potem Sierra Leone zamknęło port lotniczy we Freetown, a oddział brytyjskich sił specjalnych SAS skierowano z granicy liberyjskiej do zabezpieczenia dwóch tu-103.
17. Wzdłuż Kanału Sueskiego
Kanał przypominał Trifflerowi brązową farbę w obramowanej zieloną roślinnością rynnie czerwonej pustyni. Kolory mocno kontrastowały ze sobą. To był najwęższy odcinek kanału, który miał kilkaset metrów szerokości, zbyt mało dla największych współczesnych statków, choć w roku 1869 ta długa, prosta droga wodna musiała robić wrażenie, kiedy skracała podróż z Anglii do Indii o kilka tygodni. Lotniskowiec po wpłynięciu do kanału nie mógł zawrócić, musiał dotrzeć do drugiego końca. Triffler patrzył na zbyt jasny krajobraz. Słońce raziło go w oczy. Temperatura w samochodzie przekraczała już trzydzieści siedem stopni Celsjusza. Balcon siedział z przodu obok kierowcy. Triffler i Keatley z tyłu. Triffler czul zapach brudnej koszulki, którą podniósł z podłogi w pokoju Balcona i miał teraz na sobie. Drażniło go to bardziej niż upał, blask słońca i odór potu kierowcy przesiąkniętego nikotyną. Balcon najwyraźniej wciąż oczekiwał pochwały od Trifflera. Od czasu do czasu zerkał na niego przez ramię i próbował się uśmiechnąć. Za nimi jechał zdezelowany fiat z dwoma mężczyznami w arabskich chustach na głowach. Nie było ich na hotelowym parkingu; zjawił się tam tylko kierowca Balcona. Nie zrewidował swoich pasażerów, nie wykazał najmniejszego zainteresowania walizkami ani kamerą. Triffler i Keatley dopiero na drodze zobaczyli jadącego z tyłu fiata. Wymienili znaczące spojrzenia. Obstawa czy egzekutorzy? Zapewne jedno i drugie. Gdzieś z tyłu trzymał się również jeden z dwóch samochodów, które im towarzyszyły. Drugi jechał z przodu. Za bardzo po amerykańsku, pomyślał Triffler, i za wcześnie na turystów, którzy chcą zobaczyć dzieło Lessepsa. Ale nie było żadnej innej równoległej drogi i trzeba było tak jechać. Droga kilometrami biegła wzdłuż kanału. Można było się zatrzymać i obserwować któryś z największych statków świata, płynący między zielonymi brzegami. Jeśli turysta skierował obiektyw kamery lub aparatu fotograficznego w prawo, nie widział wody i miał wrażenie, że statek sunie przez czerwoną pustynię. Triffler pomyślał, że dziś nie przyjedzie tu żaden turysta. Minęli już dwie blokady drogowe, a w powietrzu trzy razy pojawił się mały samolot, lecący nisko nad kanałem. Ogłoszono alarm. Jednak punkty kontrolne nie spełniały swojego zadania. Kiedy Balcon pokazał legitymację prasową przepuszczono ich bez problemu. Fiatowi też jakoś udało się przejechać. Może za łapówkę. A może policja chciała tylko stworzyć pozory, że czuwa, i nie zamierzała zatrzymywać nikogo? Turystyka to dobry interes. Ich kierowca obserwował drogę za sobą w lusterku wstecznym i od czasu do czasu napotykał wzrok Trifflera. Od początku podróży miał niespokojną minę. Czy zauważył z tyłu
samochód Geddesa? Chyba nie. Pewnie jest po prostu przesadnie ostrożny. Ale kierowca nagle przyspieszył, zerknął za siebie, jeszcze bardziej zwiększył szybkość, znów się obejrzał, w końcu skręcił gwałtownie w kierunku kanału. Fiat zrobił to samo. Oba samochody pomknęły w tumanie kurzu polną drogą obok kępy niskich, kolczastych palm. Wzdłuż kanału stały małe domki, każdy z przystanią łodzią i egipską flagą. Zupełnie jak gdzieś nad jeziorem w Stanach, tyle że trzydzieści metrów od końca pomostu przepływał tankowiec. Przed domkami skręcili w lewo, na północ. Triffler domyślił się, że kierowca kluczy, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Cholernie nerwowy facet. Samochód, którym jechali, stanął. Fiat też. Kierowca odwrócił się i spojrzał na nich. - Nous voici - powiedział. Triffler wysiadł. Uderzenie słońca było jak cios kijem baseballowym. Dwaj mężczyźni z fiata stali już obok swojego samochodu. Obaj trzymali AK-47 wycelowane w Trifflera. Przeszukano ich. Rewizja w palącym słońcu była pobieżna, ale Keatley musiał tu docenić Trifflera, który wziął kamerę, uniósł ją do oka i popatrzył przez obiektyw na każdego z uzbrojonych Arabów. Jeden uśmiechnął się lekko z zakłopotaniem, potem odegrał chaplinowską parodię żołnierza z karabinem i wycofał się ze śmiechem w cień fiata razem ze swoim kumplem. Triffler pomyślał, że to nie Egipcjanie - są z jakiegoś kraju dalej na zachód, być może z Algierii. Balcon stał w oślepiającym blasku gorącego słońca z rękami na biodrach i patrzył wzdłuż kanału. Spojrzał na Trifflera, który lekko skinął głową z aprobatą. Na razie Francuz spisywał się dobrze. Zdobywał punkty jak harcerz. Balcon uśmiechnął się lekko ze smutkiem. Triffler ustawił reflektor w kształcie parasola między polną drogą i kanałem. potem usadowił się pod nim z walizkami i skrzynkami. Samochody były zaparkowane po drugiej stronie drogi w skąpym cieniu bujnej, wysokiej trawy. „Przewodnik” Balcona siedział na progu otwartych drzwi swojego samochodu. oparty plecami o bok fotela kierowcy. Wyglądał na przygnębionego, ale prawdopodobnie po prostu się nudził. Triffler udał, że odczytuje wskazania tajemniczego przyrządu pomiarowego. Miał nadzieję, że to światłomierz. Podbiegł truchtem do Keatleya i wręczył mu go. Keatley mruknął, co myśli o tej cholernej komedii, i zapytał, kiedy przestaną się wygłupiać. - Jak zaczniemy działać. Triffler wrócił pod swój „parasol”. Keatley wycelował kamerę w kanał, najpierw na północ, potem na południe. Mijał ich indyjski frachtowiec. Keatley udał, że go filmuje. Na pokładzie opaleni niemal na czarno mężczyźni wymachiwali dużymi wałkami malarskimi,
pokrywając przegrody białą farbą. Od statku bił oślepiający blask. Brązowe fale dziobowe rozchodziły się szeroko i omywały zielone brzegi kanału. Łodzie przycumowane do pomostów kołysały się na wodzie. Egipskie flagi zwisały smętnie w gorącym powietrzu. Balcon obgryzał paznokcie, spacerował i patrzył na północ, skąd miały przypłynąć okręty. Był w miękkim kapeluszu safari, który chronił go przed słońcem i zasłaniał udrękę na jego twarzy. Właśnie z powodu tej nieszczęśliwej miny Triffler miał pod ręką wydrążone kasety wideo z ukrytym w środku pistoletem - obawiał się, że Balcon może nie wytrzymać napięcia i uznać, że lepiej przyłączyć się do facetów z AK-47. Balcon stanął w słońcu i wpatrzył się w lekką mgiełkę na północy. Nie ruszał się tak długo, że Triffler wystawił głowę spod reflektora i też spojrzał w tamtym kierunku. Zobaczył ogromne cielsko lotniskowca, który wydawał się unosić w gorącym powietrzu, gdzie brąz, czerwień i zieleń krajobrazu stapiały się w szarość.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie Alan rozmawiał przez telefon satelitarny z Dukasem, czekającym w Nairobi na odlot do Kairu. Przekazywał mu to, czego się dowiedział od Vervoerta. Jednocześnie obserwował Fidelia, który przygotowywał ładunek wybuchowy, żeby wysadzić w powietrze resztę broni i amunicji. - Dużo ludzi i sprzętu czeka gdzieś na przerzut do południowej Somalii. Campbell ma się przyjrzeć lotnisku polowemu w Kusdasii, zorientować się, jakie samoloty mogą tam lądować. Podejrzewam, że to będą duże maszyny... Właśnie. Zgadza się. Też tak myślę. Trzeba ustalić zasięg i poszukać wojska czekającego na odlot... Wysłuchał spekulacji Dukasa, gdzie mogą być te siły i jak daleko mają być przerzucone, potem opowiedział mu o operacji w lagunie. Wcześniej wyjaśnił, że Tamilowie używają motorówek zabawek do ataków na statki. - Ten zasraniec twierdzi, że to nie należało do jego operacji. A musiało należeć. To echo, które odbieraliśmy na MARI... Mieli do ćwiczeń model dziobu statku. Chcą wysadzić w powietrze następny statek, być może okręt naszej marynarki wojennej... Owszem, to tylko domysły, ale odlecieli wczoraj, więc są już na miejscu... Tak, nawet małym helikopterem. Jeśli po drodze zatankowali, mogą być teraz na Morzu Śródziemnym, w Jemenie lub w rejonie kanału. Tak, tam gdzie jest Rose. O cholera! Nie wiem...
Wysłuchał żądań Dukasa, żeby podał więcej szczegółów. Dukas zachowywał się teraz jak prowadzący śledztwo, nie jak jego stary przyjaciel. Dukas chciał, żeby przesłuchali jeńców, dokładnie przeczesali teren, poszukali dokumentów... - Nie mam ludzi, Mike! Nie, posłuchaj mnie przez chwilę... Nie mam nikogo, kto zna języki, którymi mówią jeńcy; złapaliśmy Somalijczyków, ruandyjskich Hutu i Nigeryjczyków. Co najmniej trzy narodowości. Nikt nie zna tych języków! Poza tym nie mam czasu tu grzebać. Ten cholerny... Wiem. Mike. Proszę cię... Jezu, wysłuchasz mnie, czy nie? Przydzielę do przesłuchań Hahna i Minka. Mogą zabrać jeńców i rannych na „Esek Hopkinsa”. Jeśli chodzi o broń, to zrobimy, co będziemy mogli, ale nie zamierzam tu nic zostawiać. Nie, musi być zniszczona. Tak, o tym decyduje wojsko, nie NCIS. Co do dokumentów, przeszukamy szybko teren i zabierzemy, co się da. Malindi? Jezu Chryste, są ważniejsze rzeczy niż... Dobra, zapytam go o Malindi. Dobra, dobra.
Nad kanałem Triffler podszedł do Keatleya z wydrążonymi kasetami wideo w dłoni. Keatley miał teraz swoją niebieską koszulę założoną na głowę dla ochrony przed słońcem. Triffler dotknął ręką taśmy samoprzylepnej z boku kamery, gdzie była ukryta czterdziestapiątka. - Widzisz lotniskowiec? - Czy go widzę? Ja go filmuję. - Muszę zadzwonić z komórki do Geddesa i Patemkina. Zaczynamy działać. - Oderwał kawałek taśmy samoprzylepnej. - Zdejmij tych dwóch facetów z automatami, dobra? - Nareszcie. Keatley wsunął palce pod taśmę samoprzylepną. Kamera była skierowana na trawę między samochodami i zasłaniała jego rękę. - Muszę podejść bliżej - powiedział. Triffler pociągnął do góry taśmę samoprzylepną, którą były sklejone dwie wydrążone kasety wideo. Rozdzielił je, zwinął taśmę i wepchnął ją do kieszeni pożyczonych dżinsów. Grunt to porządek. - Zajmę się kierowcą i Balconem. - Wchodzimy do akcji jednocześnie?
- Tak. Będziemy udawali, że rozmawiamy o lotniskowcu. Masz swoją armatę? Dobra. Jak ruszymy, wyceluj kamerę. - Doszli do skraju polnej drogi w połowie odległości między samochodami. - Teraz. Triffler wydobył siga 380 spomiędzy kaset wideo i odwrócił się w kierunku kierowcy, który spał teraz pod samochodem. Niedługo miał się obudzić. Triffler zerknął na Balcona. Francuz przysłaniał oczy ręką i patrzył na lotniskowiec. Na prawo od Trifflera huknęły dwa strzały, potem trzeci. Triffler zrobił krok naprzód, przyklęknął i wycelował w lewe oko kierowcy z odległości około dwudziestu centymetrów. - To nie było takie trudne - odezwał się Keatley. Jego cień padł na rękę Trifflera. W górze przeleciał helikopter. Niecałe dwieście metrów dalej, w jednym z małych domków, młody Tamil uniósł głowę. - Strzały. - Dziennikarze? Starszy wzruszył ramionami. Od hałasu przelatującego helikoptera zatrzęsły się ściany. - Lotniskowiec został ostrzeżony - powiedział najmłodszy i wskazał kciukiem w górę. - To niczego nie zmienia. Towarzyszyli im czterej Algierczycy - dwaj wewnątrz, dwaj na zewnątrz. Jeden podszedł do okna i wyjrzał. Domek był niewiele większy od garażu. Mężczyzna musiał się schylić, żeby popatrzeć przez okno wielkości dużej książki. - Będą chcieli nas zabić, kiedy zrobimy swoje - odezwał się najmłodszy Tamil. - Chyba tak. Ale jeszcze nie teraz. - Starszy, imieniem Karun, siedział w kuchni z papierosem w brązowych palcach. Uważał Algierczyków za amatorów i gardził nimi. - Gdzie jest lotniskowiec? - Jakieś czterysta metrów od nas. Karun zaciągnął się głęboko papierosem i ukrył go w dłoni, żeby zasłonić ognik. Wstał i zszedł po schodach do hangaru na przystani. Do pomostu były przycumowane dwie czterometrowe łodzie z włókna szklanego. Miejscowy fundi zamontował na każdej z nich stalową płytę w kształcie namiotu. Chroniła silnik zaburtowy i dwieście kilogramów C-4 na dnie. Z powodu obciążenia łodzie miały tak duże zanurzenie, że woda sięgała prawie do krawędzi burt. - Są strasznie powolne - powiedział po raz dziesiąty młody mężczyzna.
Zobaczyli łodzie dopiero wczoraj, kiedy je tu dostarczono. Dotąd zawsze używali seryjnych modeli, w których mieściła się ilość materiału wybuchowego wystarczająca zaledwie do wysadzenia w powietrze frachtowca żeglugi przybrzeżnej. - Jak uruchomię oba silniki, pójdziesz z Tarimem na górę i zastrzelicie Algierczyków polecił starszy. - Musicie szybko zabrać im automaty i zabić dwóch pozostałych, kiedy wejdą do środka. - A potem? - Wrócicie na dół sterować łodziami, durniu. A co myślałeś? Po robocie wejdziemy na górę, zastrzelimy dziennikarzy i weźmiemy ich samochód, tak jak zaplanowaliśmy. - Rzucił papierosa do brązowej wody i pochylił się do przodu, żeby otworzyć właz w stalowej płycie, wycięty palnikiem acetylenowym. - Gotowi? Dwaj młodzi mężczyźni skinęli głowami. Starszy szarpnął linkę rozrusznika. Alan stał wśród szczątków obozu wojskowego i czekał na helikopter. Próbował sobie wyobrazić atak motorówek zabawek. Soleck miał rację. Celem musi być „Roosevelt” w kanale. Pobiegł z powrotem do swojego radiooperatora. Po drodze usłyszał hałas śmigłowca wracającego z „Hopkinsa” po dostarczeniu tam rannych. Łodzie zabawki. Jeśli mają być środkiem transportu materiału wybuchowego, muszą być kierowane radiem. A to oznacza, że sygnał... - Dajcie mi Łowcę Jeden na bezpiecznej linii - powiedział do radiooperatora marines. Niech mnie połączy z „Rooseveltem”.
Nad kanałem - Zaczyna się - zawołał Triffler do telefonu komórkowego. - Widzę już lotniskowiec. Jesteśmy na brzegu, tam, skąd mieliśmy go filmować. Niedługo coś się musi wydarzyć, na pewno niedaleko nas! - Na drugim końcu linii Geddes też coś krzyczał. - Gdzie jesteście? zawołał Triffler. Nie wiedzieli. Zatrzymano ich na punkcie kontrolnym, Geddes wkurzył się na egipskiego żołnierza i doszło do awantury. Zgubili Trifflera i pojechali za daleko. Jadący z przodu Patemkin nie zauważył, że samochód Trifflera skręcił, w końcu się zatrzymał, zaczekał i zobaczył Geddesa. Przez ten czas wypadli z gry.
- Jestem przy kanale! - krzyknął Triffler do telefonu. - Musicie zawrócić. Skręciliśmy w polną drogę. Nad wodą są małe domki z przystaniami i łodziami. Cholera, gdybym wiedział, co oni kombinują... - Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś punktu orientacyjnego. - Jedźcie na południe i wypatrujcie tego cholernego lotniskowca! Jesteśmy najwyżej pół kilometra na południe od niego! Nie wiem, co macie robić, jak tu dojedziecie! Po prostu tu przyjedźcie! Widział teraz helikoptery poprzedzające okręt. Leciały prawie nad brzegami kanału. Miarowy odgłos rotorów rozchodził się w gorącym powietrzu jak bicie w bębny. Triffler popatrzył bezradnie w lewo i w prawo, szukając czegokolwiek - pocisku rakietowego, łodzi zamachowca samobójcy, miny... Spróbował zadzwonić do Mombasy, ale sygnał był słaby. Stał przez chwilę bezradnie z bezużyteczną komórką w ręce, unikając widoku zwłok przy samochodzie. Potem przypomniał sobie o sekcji NCIS na lotniskowcu. - Łodzie zabawki? Triffler był połączony z jednym z agentów NCIS na pokładzie „FDR”. Okazało się, że wszyscy na okręcie szukają dwóch łodzi zabawek, które mają rozwalić dziób lotniskowca. - Tamilskie Tygrysy? A co oni mają wspólnego z... - Śmigłowiec marynarki wojennej przeleciał tuż nad nim i Triffler nie dosłyszał reszty. Spojrzał w górę, a potem na kanał. Zdawało mu się, że usłyszał strzały. Helikopter poleciał na południe. Triffler zaczekał. Po chwili dotarł do niego wyraźnie terkot krótkiej serii z broni automatycznej. - Coś się dzieje! wrzasnął. - Ktoś strzela z automatu, gdzieś między nami i lotniskowcem! - Rozejrzał się za Keatleyem. Jego partner kończył krępować Balcona taśmą samoprzylepną. - Idziemy! krzyknął. - Dokąd? - W stronę odgłosu strzałów! Triffler odwrócił się i pobiegł. W hangarze na przystani tylko dwóch ludzi mogło się zająć łodziami. Trzeci leżał z przestrzelonym brzuchem na podłodze w domku. Algierczycy nie byli aż takimi amatorami, jak uważali Tamilowie. Oba silniki pracowały. Hangar wypełniał niebieskoszary dym i zapach spalin. Lina łącząca łodzie leżała zwinięta na stalowej płycie motorówki na prawo od mężczyzn, żeby mogła się łatwo rozciągnąć, kiedy łodzie wpłyną do kanału. - Widzisz coś, Nala?
- Tak, tak... - Młodszy mężczyzna kucnął w rogu hangaru i wyglądał przez otwarte drzwi. Obaj mieli plastikowe pudełka z joystickami; dobrze znali tę technikę. - Trzydzieści sekund. Starszy Tamil wyjął paczkę kenijskich papierosów. Wyciągnął jeden wargami i zapalił żółtą plastikową zapalniczką Zaciągnął się głęboko i zakaszlał. Obserwował Nalę. Chłopiec był spięty, ale spokojny. Godny zaufania. Trochę na haju po amfetaminie, ale nie za bardzo. Dobrze, że to nie Nala zginął, lecz tamten drugi. - Teraz - powiedział chłopiec. Karun wyrzucił papierosa do wody. Pochylił się, zwiększył obroty silnika i zatrzasnął stalową płytę. Nala odczepił od pomostu cumę dziobową. Łódź ruszyła naprzód i zawadziła o drugą. Karun zaczął sterować joystickiem. Łódź wpłynęła do kanału. Nala obserwował ją z dłonią na swoim joysticku i czekał, żeby zacząć sterować drugą łodzią tuż przed tym, zanim napręży się łącząca je lina. - Na wprost jest następna przystań - powiedziała Hunyadi do mikrofonu przy hełmie. Rose pchnęła przepustnicę helikoptera i zwiększyła trochę kąt natarcia rotorów. Maszyna nabrała szybkości. Rose wzbiła się wyżej i skręciła. Jej uwaga była skoncentrowana na czymś w dole. - Widziałaś to, Tara? - Co, pani komandor? Hunyadi była zmęczona. Rose czuła się świetnie. Wiedziała, że jutro będzie wykończona, ale teraz miała wystarczająco dużo energii. - Motorówkę wypływającą z krytej przystani, z hangaru. Jest tam! Widzisz ją? - Wielki Orzeł, tu Jastrząb Jeden, odbiór - powiedziała przez radio Hunyadi. - Melduję o kontakcie. To brązowa łódź z włókna szklanego, długość cztery metry, na kierunku 010 od ciebie. Przyjąłeś? Rose pociągnęła mocniej drążek i zawróciła. Starała się tak ustawić, żeby strzelec pokładowy w otwartych drzwiach miał motorówkę na wprost. Ale łódź zniknęła z widoku była gdzieś pod nią. - Gdzie ona jest, kurna? Hunyadi spojrzała na nią zaskoczona. Rose pozwoliła, by kadłub obrócił się pod rotorem, i wyjrzała na zewnątrz. Coś uderzyło w okno kabiny po jej stronie. Na szybie powstały pęknięcia. Rose otworzyła okno i wychyliła się, nie zważając na konsekwencje. Zauważyła motorówkę.
- Strzelaj, jak tylko zobaczysz brązową łódź. Ma jakąś osłonę pokładu. - Tak jest. Poczuła kołysanie maszyny, gdy z tyłu odezwał się ciężki karabin maszynowy starego typu, kaliber pięćdziesiąt. Odgłos przypominał miarowe uderzenia młotkiem. Patrzyła, jak pociski rykoszetują wśród iskier od osłony pokładu łodzi. Stalowa płyta! Strzelec prowadził ogień, a głęboko zanurzona motorówka płynęła dalej. Rose zaklęła i zaczęła opuszczać śmigłowiec w dół, żeby można było strzelać pod innym kątem. Schodziła coraz niżej, dopóki płozy nie znalazły się tuż nad wodą. Podmuch własnego rotora szarpał helikopterem, karabin maszynowy nadal miarowo dudnił. Cholerna łódź wydawała się niezniszczalna. Jej burta była niewidoczna, a od wierzchu chronił ją pancerz. W kokpicie cuchnęło kordytem. Hunyadi zerknęła na Rose. Kurczowo zaciskała palce na drążku i miała szeroko otwarte oczy. Rose zwiększyła wysokość o kilka metrów, żeby oddalić się od strefy zagrożenia, i przesunęła helikopter nad dziób motorówki. Łódź przyspieszyła.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie - Soleck, daj mi ten cholerny sygnał radiowy z wczoraj! Chodzi mi o eksplozję... w lagunie. Widzieliśmy ją na MARI... Wiesz, o czym mówię! O eksplozji tutaj. Wczoraj. - Przyjąłem. Rozumiem... Moment... Alan krążył niecierpliwie w kółko. Był zdenerwowany, bał się, że nie zdążą nic zrobić, że za chwilę będzie za późno... - Mam „Roosevelta”, szefie. Jest pan na linii, proszę mówić. - „Roosevelt”? Tu komandor Craik, jednostka 424. - Słucham, panie komandorze. Proszę mówić. - Dajcie mi dowódcę operacji taktycznych! Szybko! To priorytetowa sprawa! - Moment. Włączył się Soleck. - Odebrałem komunikat alarmowy, szefie. W kanale trwa ostrzał jakiejś łodzi. - Przygotuj się do przekazania tamtej częstotliwości radiowej „Rooseveltowi”. Niech ją poda wszystkim okrętom w kanale. Mam rację, że to może być sygnał sterujący. - Możliwe... Przerwał im obcy głos na linii.
- Tu dowódca operacji taktycznych. Proszę się streszczać, komandorze. Wydawało się, że „Roosevelt” jest bardzo daleko. - Broń użyta przeciwko waszemu okrętowi jest sterowana radiem. Zrozumiał pan? - ...oś już przekazał taką... - Trzeba zakłócić sygnał na częstotliwości, którą wam prześlemy! Zrozumiał pan? - Nie słyszę. - Potem, w tle, ale wyraźnie: - Jeszcze jedna? Jezu! Otworzyć ogień z granatnika kaliber trzydzieści milimetrów! Już! - Zakłócenia. - Wyłączył się - jęknął Soleck.
Nad kanałem Triffler biegł w stronę kanału. Miał nadzieję, że wybrał dobry kierunek i dotrze do miejsca, gdzie padły strzały . Na wprost, ponad domkami, wyrastał lotniskowiec. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał je staranować. Im bliżej brzegu był Triffler, tym wyższy wydawał mu się okręt. Górował nad zielono-czerwonym krajobrazem niczym potwór. Triffler trzymał w lewej ręce AK-47, w prawej komórkę. Miał nadzieję, że nie stracił kontaktu z agentami NCIS na lotniskowcu. Dwaj faceci biegnący z automatami wzdłuż brzegu kanału mogą z helikoptera lub egipskiego wozu policyjnego wyglądać bardzo podejrzanie. Wydawało się. że wszędzie dookoła są śmigłowce marynarki wojennej. Hałas uniemożliwiał rozmowę przez komórkę. Triffler nic nie słyszał. Powtarzał tylko w kółko: - Powiedzcie załogom helikopterów, że to my, że dwaj faceci biegnący wzdłuż brzegu, to my. Niebieska koszula, spodnie khaki, biały T-shirt i dżinsy to my... Dyszał ciężko. Obawiał się, że jeśli nie zabiją go swoi, zrobi to upał. Keatley był purpurowy na twarzy. Kiedy ostatnio pili wodę? Triffler zobaczył, że jeden z helikopterów skręca tak gwałtownie, jakby chciał zrobić piruet na dziobie. Dostrzegł niewielki, ledwo widoczny kilwater. Kanałem płynęło wolno coś dziwacznego. Namiot? Keatley krzyknął coś, czego Triffler nie zrozumiał. On też to zobaczył. Alan wciąż chodził w kółko. Zataczał coraz ciaśniejsze kręgi. - Daj mi jeden z ich śmigłowców! - krzyknął przez radio do Solecka. - Jakąkolwiek maszynę, która tam lata! Daj mi Alfę Whisky, Soleck! - Tupnął nogą i spojrzał w kierunku
nadciągającego sztormu. Jeszcze nigdy nie czuł się taki bezużyteczny. - Połącz mnie z jakimś starszym oficerem w powietrzu! - Przyjąłem. Moment. Głos Solecka brzmiał spokojnie. Alanów i trzęsły się ręce. Usiadł w wysokiej trawie i oparł się plecami o radiostację. W górze S-3 Solecka znów skręcił. Był wysoko ponad upałem i zapachem krwi. Starał się utrzymać kontakt Alana z „Rooseveltem” na drugim końcu świata. I wciąż się wznosił. Alan żałował, że nie zastrzelił Vervoerta. I że nie ma więcej czasu. - Mam łączność! - zameldował Soleck. - Co jest? - zawołał ochryple znajomy głos Rose z odległości ponad trzech tysięcy kilometrów. Pierwsza łódź minęła już dziób lotniskowca, druga też zostawiła przystań daleko z tyłu. Obie były ostrzeliwane z helikopterów. W prowadzącą motorówkę trafiły dwa trzydziestomilimetrowe pociski z granatnika na pokładzie okrętu, ale nie wyrządziły żadnych szkód. Rose przygotowywała się do wykonania następnego ruchu. Postanowiła posadzić śmigłowiec na wodzie przed jedną z łodzi. Nie potrafiła wymyślić nic lepszego. Podleciała tak blisko do kadłuba lotniskowca, że przez chwilę krawędź pokładu startowego była nad nią. Prowadząca motorówka zaczęła skręcać. - Pani komandor! Komandor Craik chce z panią pilnie rozmawiać! Pomyślała, że facetem krzyczącym przez radio musi być Evan Soleck. - Co jest? - zawołała. Łopaty rotora mijały właśnie ostry dziób okrętu. W słuchawce zadudnił głos jej męża. - Łodzie są sterowane radiem! Podaję częstotliwość. Zakłóćcie sygnał. Rose! Szybko! Na wyświetlaczu pojawiły się cyfry. Rose skręciła, żeby dać strzelcowi w drzwiach jeszcze jedną szansę trafienia w dziób pierwszej motorówki. Potem wcisnęła przycisk interkomu. - Hunyadi! Zakłóć sygnał na tej częstotliwości! Szybko! - Znów wcisnęła przy cisk. Wielki Orzeł, zakłóćcie sy gnał na przesłanej częstotliwości. Nie wiem! Pospieszcie się! Hunyadi przebiegała palcami po przy rządach w kabinie. Z tyłu odezwał się karabin maszynowy .
Rose zobaczyła, że lina między łodziami zaczyna się naprężać i druga motorówka skręca w kierunku lotniskowca. Zostało może dwadzieścia sekund. Jeśli nie uda się zakłócić sygnału za pierwszym razem, Rose postanowiła użyć helikoptera. Karabin maszynowy wciąż strzelał. Karun przesunął joystick. Jego łódź, która była już daleko w kanale i skręcała, żeby popłynąć równolegle do motorówki Nali, nie zareagowała. Pchnął joystick dalej, potem poruszył nim w lewo i w prawo. Nic. Spojrzał na chłopca. Nala robił to samo, ale bardzo gwałtownie. Manipulował joystickiem jak dziecko, szarpał nim we wszystkie strony tam i z powrotem. - Nala! Łódź chłopca też była w kanale, ale wciąż płynęła prosto, nie skręcała jeszcze w stronę lotniskowca. Gdyby żadna z motorówek nie zmieniła kierunku, ich drogi przecięłyby się, ale nie doszłoby do kolizji. Potem łącząca je lina naprężyłaby się i... Karun nie wiedział, co by się wtedy stało. Znów poruszył joystickiem. Jego łódź nadal skręcała. Helikopter w górze robił tyle hałasu, jakby lądował na dachu domku. - Mają urządzenie zakłócające. - Karun położył ostrożnie joystick na pomoście, jakby zostawiał go komuś innemu. - To koniec. - Wskazał głową schody. Nala rzucił swoim joystickiem o ścianę. Karun skrzywił się, pokręcił głową i wszedł na górę. W domku ledwo mieściło się tyle zwłok. Ciała już obsiadły muchy, w powietrzu unosił się odór śmierci - krwi i kału. Tarim leżał na lewo od schodów pod przeciwległą ścianą. Przyciskał ręce do brzucha, jakby przytrzymywał wnętrzności. Karun pochylił się nad nim. Tarim jeszcze żył, ale był umierający. - Zajmę się twoją rodziną - obiecał Karun i strzelił mu w czoło z pistoletu. Krótki, ostry dźwięk zabrzmiał głośniej niż hałas helikoptera. Nala czaił się schylony przy małym oknie obok drzwi, którymi mieli uciec. Trzymał AK47 gotowy do strzału. Chciał coś powiedzieć, gdy nagle wypalił pistolet Karuna. Chłopiec aż podskoczył, potem przykucnął. - Widzę dwóch ludzi - krzyknął. - Europejczyka i Afrykanina. Mają automaty. - Wskazał kierunek, ale tamci zniknęli. Być może usłyszeli strzał. - Są w trawie.
Karun zbliżył się do drugiego okna z innej strony. Musiał przejść nad zwłokami Tarima, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Z pochyłości zbiegali czterej biali i Egipcjanin. Poruszali się trochę niezdarnie, jakby nie byli zbyt młodzi. Mieli pistolety. Wrócił do pierwszego okna i spojrzał ponad ramieniem Nali w kierunku samochodów dziennikarzy. Zobaczył ich dachy nad wzniesieniem. Dwieście metrów. Pod górę. Podszedł z powrotem do swojego okna. Pięciu mężczyzn wciąż się zbliżało. Wycelował do nich z automatu i strzelił trzema krótkimi seriami. Trafił pierwszego, pozostali padli na ziemię. Za jego plecami Nala wybił szybę w oknie kolbą AK-47. Karun się skrzywił. Wiedział, że to błąd. Nie zdążył powiedzieć chłopcu, żeby nie czekał, tylko strzelał przez szybę. Teraz było już za późno. Powietrze zdawało się pulsować od hałasu helikopterów i ciężkich karabinów maszynowych. Było tak głośno, że Karun nie usłyszał serii z zewnątrz, ale zobaczył, jak plecy Nali rozrywają pociski. Pomieszczenie przesłoniła czerwona mgiełka tryskającej krwi, krzyk z szeroko otwartych ust chłopca zagłuszyły śmigłowce i karabiny maszynowe. Karun doczołgał się pod oknami do Nali i zobaczył rany w jego piersi. Rzucił kałasznikowa i dobił chłopca strzałem w skroń z pistoletu. Potem wrócił po schodach na dół do hangaru. Za otwartymi drzwiami przesuwała się szara ściana. Wydawało się, że lotniskowiec jest w odległości wyciągniętej ręki. Zdawał się wypełniać sobą wszystko, podobnie jak hałas strzałów i rotorów śmigłowców. Skończyło się. Karun zanurzył się w wodzie. Niecałe trzysta metrów na północ od przystani większa z dwóch łodzi, które wymknęły się spod kontroli, uderzyła w betonowy brzeg kanału. Sunęła wzdłuż muru na odcinku prawie dwudziestu metrów, dopóki nie wpadła na nią druga, wciąż skręcająca motorówka. Eksplozja unicestwiła obie łodzie, zerwała siatki ochronne z dziobu lotniskowca, zniszczyła dwa F-18 stojące na katapultach i zdeformowała pokład startowy. Kula ognia dosięgnęła śmigłowców w powietrzu, pył i para wodna przesłoniły pilotom widoczność. Rose zmagała się z maszyną i leciała na wyczucie. Kiedy wypoziomowała piętnaście metrów nad wodą, znalazła się za okrętem, który ciągle płynął naprzód. Brzeg kanału osunął się i cały pokład lotniskowca pokryła warstwa mułu. Helikopter Rose został uszkodzony. Coś uległo poważnej awarii i musiała szybko wylądować. Gdy stwierdziła, że nie uda jej się wrócić na taką wysokość, żeby posadzić maszynę na pokładzie, skierowała się na wschód w stronę piaszczystego Synaju, odległego o sześćdziesiąt metrów. Starała się dotrzeć do celu, wykorzystując autorotację.
Zdążyła uderzyć płozami w piasek, zanim rozpadł się silnik. Hunyadi spisała się doskonale natychmiast wyłączyła systemy i wyprowadziła załogę z uszkodzonego śmigłowca. Wirnik przestał się obracać. Zapadła cisza. Wyglądało na to, że helikopter nie eksploduje. Hunyadi się uśmiechała. Rose odwzajemniła uśmiech. Pomyślała, że będą z niej ludzie. Triffler wbiegł z powrotem na wzniesienie. Zdyszany Keatley nie mógł za nim nadążyć i został z tyłu. Triffler klęczał teraz obok Balcona i jedną ręką zrywał taśmę samoprzylepną krępującą nogi dziennikarza. - Helikopter, na litość boską dajcie mi helikopter! - wrzeszczał do swojej komórki. - Tak, drugi helikopter... Do cholery, nie przesłuchuj mnie. człowieku! Wiem, że sytuacja jest kryzysowa; myślisz, że co ja tu. kurwa, robię? - Nigdy nie używał takich wulgarnych słów i żałował później, że to zrobił. Powiedział o tym żonie i pastorowi. Ale teraz miał nóż na gardle. Egipscy gliniarze zbiegali zielonym zboczem w dół do małego domku. Wiedział, że za minutę dotrą tutaj i przejmą sprawę. - Tak, potrzebujemy helikoptera dla rannego... Tak, z CIA... Tak, już mówiłem, że oberwał i jest w ciężkim stanie... Próbują go ratować, dopóki nie... Tak! A teraz potrzebuję drugiego! Nie, nie ewakuacji medycznej, do cholery! Potrzebne mi jest cokolwiek, byle latało i mogło nas stąd zabrać najpóźniej za czterdzieści pięć sekund! Dlaczego ma być z tym problem, do cholery? Przecież w powietrzu jest pełno helikopterów. Zasapany Keatley rzucił się w cień za samochodem. - Machaj koszulą - polecił Triffler. Keatley popatrzył na niego tępo. - Machaj koszulą, do cholery! Żeby wiedzieli, że to my! Keatley wypełzł z cienia, przytrzymał się samochodu, wstał i ściągnął niebieską koszulę. Był spocony, nieco za tęgi, miał blade ciało. Oparł się jedną ręką o samochód i zaczął machać koszulą. - Mocniej! Trifflerowi i Keatleyowi wystarczył rzut oka na pobojowisko w środku domku, żeby się zorientować, że czas stąd znikać. Pięć trupów, jeden na zewnątrz, wszędzie krew. Potem zza rogu domku wyszli Al-Fauzi i Geddes. Triffler omal ich nie zastrzelił z AK-47. Nerwy. Nie zdawał sobie sprawy, że ma wytrzeszczone oczy i za szybko mówi. Pierwszy raz brał udział w strzelaninie. Wcześniej nikogo nie zabił. Geddes krzyknął, że Patemkin dostał. Al-Fauzi zajrzał do domku i zaczął krzyczeć przez komórkę. Triffler odwrócił się i wbiegł szybko na
zbocze. Wiedział, że ma zaledwie kilka minut na uprowadzenie Balcona. Inaczej wpadnie w ręce Egipcjan. - Długo mam tak machać? - jęknął Keatley purpurowy na twarzy. Triffler usłyszał zmianę w łoskocie rotorów, wypełniającym powietrze nad kanałem. Zobaczył, że jeden z helikopterów zawraca od lotniskowca, który oddalał się od nich. - Świetnie ci idzie. - Triffler oswobodził Balconowi nogi, potem zerwał mu taśmę z ust. Podniósł się, chwycił go za koszulę i pociągnął do góry. - Wstawaj. Zaszokowany i przerażony dziennikarz miał wybałuszone oczy. On też był czerwony na twarzy i ciężko dyszał. - Mówił pan... Powiedział pan... - Zamknij się. - Miał mnie pan zabrać z Egiptu! Triffler miał ochotę odpowiedzieć, że obietnica dana takiemu zasrańcowi w ogóle się nie liczy. Trzymał Balcona za przepoconą koszulę i obserwował nadlatujący helikopter. Pilot pochylił lekko maszynę, żeby się im przyjrzeć, potem zaczął schodzić do lądowania na płaskim kawałku zielonej trawy trzydzieści metrów od nich. - Idziemy. - Triffler pociągnął Balcona w kierunku śmigłowca. Keatley powlókł się za nimi z opuszczoną głową i koszulą zarzuconą na ramię. Balcon próbował stawiać opór. - Dokąd? Triffler wskazał wolną ręką dwóch egipskich gliniarzy, którzy wspinali się na górę od strony domku. - Jak najdalej od nich. Stanęli we trzech w podmuchu rotorów zniżającego się helikoptera. Trawa kładła się płasko na ziemi, jakby wygładzana gigantyczną ręką. Kiedy śmigłowiec wylądował, Triffler schylił się i pociągnął Balcona za sobą. Nie powiedział mu, że za dwanaście godzin będzie w bazie morskiej nad zatoką Guantanamo.
Wybrzeże somalijsko-kenijskie
W pobliżu granicy somalijskiej Alan znów rozmawiał przez radio. Słuchał, co się dzieje w kanale, i obserwował nadchodzącego Fidelia. Fidelio podszedł do niego, stanął z rękami na biodrach i czekał. Alan skinął głową i uniósł dłoń. - To cała ona - powiedział. Spojrzał na Fidelia i radiooperatora. - Rose unieszkodliwiła łodzie. Są bezpieczni. - Fidelio odważył się klepnąć swojego szypra w ramię. - Ale gdzie jest teraz Triffler? Niech to szlag. Triffler był poza zasięgiem, gdzieś przy kanale. Alan oddał słuchawkę radiooperatorowi i spojrzał na Fidelio. - Można wysadzać - zameldował Fidelia. Alan skinął głową, poszedł na plażę i powiedział porucznikowi, żeby jego ludzie wchodzili do helikoptera. Jeńcy, z wyjątkiem białego oficera, siedzieli cierpliwie na piasku z podkurczonymi kolanami i opartymi na nich chudymi ramionami. Vervoert i dwaj czarni podoficerowie mieli ręce skrępowane z tyłu plastikowymi kajdankami i stali między dwoma marines. - Idziemy - zarządził Alan. - A reszta jeńców? Alan pokręcił głową. - Zostawiamy ich. Alan wszedł ostatni na pokład helikoptera. Spojrzał z wysokości stu metrów na plażę, gdzie czarni najemnicy próbowali zepchnąć na sztormowe fale dwie łodzie wiosłowe. Daleko nad morzem niebo miało purpurowo-czarną barwę. Wycie wiatru mieszało się z hałasem rotorów. Na skraju buszu, skąd ruszyli do ataku, zebrali się ludzie. Mieszkańcy Guryamy przyszli wymierzyć sprawiedliwość. Zaczynał się sztorm.
Mombasa Alan pierwszy wyskoczył z helikoptera. Rotory jeszcze się obracały, w blasku reflektorów wirował czerwony pył zmieszany z deszczem. Pobiegł do hangaru, z którego wychodzili ziewający ludzie, wyrwani ze snu. Marines za jego plecami skierowali się do umocnionego stanowiska moździerzy. Geelin już tam czekał.
Alan zobaczył Sandy Cole. Stała w cieniu przed hangarem. Nie zauważyła go. patrzyła na helikopter. Alan odwrócił się w tamtym kierunku. Jeden z członków załogi oglądał podwozie. Rotory wykonywały ostatnie powolne obroty. Przy drzwiach maszyny stali czterej kenijscy strażnicy rezerwatów. Czekali. Dwaj z nich sięgnęli do środka i zaczęli coś wyciągać. Sandy rozpoznała to, kiedy dwaj mężczyźni wewnątrz i czterej na ziemi wzięli ciężar na ręce. Mimo że był owinięty niebieską plastikową plandeką, wiedziała. Z jej ust wydobył się odgłos, jaki wydaje konające zwierzę. Dźwięk narastał w jej krtani, przybierał na sile, aż przerodził się w krzyk rozdzierający gorącą noc. Alan zobaczył, że jeden z młodych marynarzy cofnął się i zasłonił twarz. W tym krzyku, który cichł i znów narastał, było niedowierzanie, poczucie straty i bezgraniczna rozpacz, których nie sposób wyrazić słowami. Alan wiedział, że nie zapomni tego dźwięku do końca życia.
Epilog Jedenastu oficerów z jednostki 424 i dywizjonu lotniczego „Jeffersona” rozkoszowało się ciepłem w restauracyjnym ogródku na Sycylii. W słońcu zamglonym pyłem niesionym przez wiatr z północnej Afryki połyskiwało niebieskozielone Morze Śródziemne. W popołudniowej ciszy rozbrzmiewał śmiech. Wracali do domu. - Superimpreza, Soleck - pochwalił komodor Rafehausen. Nie dowodził już grupą bojową lotniskowca; sześć dni wcześniej ze Stanów przyleciał wiceadmirał, Rafe wrócił na swoje stanowisko szefa operacji lotniczych i był z tego zadowolony. Położył rękę na ramieniu młodszego kolegi. - Widziałem, że od powrotu z lądu dostałeś już dwie pochwały za lądowanie. Super... - Będzie jeszcze kolacja! - powiedział Soleck. Wiedział, że to spotkanie w trattorii nie pozostanie nikomu w pamięci. Ale może zapamiętają kolację. Oblewali jego awans. Tak mu doradził zrobić komandor porucznik Craik. Alan siedział przy innym stoliku i obserwował z uśmiechem Solecka. - Byłeś kiedyś taki młody? - zapytał Mike’a Dukasa. Dukas miał przed sobą otwarty laptop, w prawej ręce trzymał butelkę piwa. Zmrużył oczy, spojrzał na Solecka i pokręcił głową.
- Nie. Urodziłem się starszy. Alan się roześmiał. - A przy okazji, co u twojej małoletniej dziewczyny? - Ona nie jest małoletnia i nie jest moją dziewczyną! - Dukas unikał tematu Leslie Kultzke, odkąd zjawił się tutaj tego ranka. - To moja asystentka biurowa. Koniec rozmowy. Był w okularach do czytania, garbił się i marszczył czoło. Może chciał wyglądać tak staro? Wpisał coś do laptopa, poczekał i chrząknął na widok tego, co się wyświetliło. - Zaprosiła cię już na kolację? - zapytał Alan. - Skąd wiedziałeś? - Kobiety tak robią. Poszedłeś? Dukas poruszył się na plastikowym krześle. - Tylko raz. - Posłał Alanowi surowe spojrzenie. - Do niczego nie doszło! - A czy ja o to pytałem? Zabawne, jak czasami dostaje się odpowiedzi bez zadawania pytań. Jesteśmy trochę przewrażliwieni? Dukas uderzył palcem w klawisz, jakby wybijał komuś oko. - Niektórzy wiedzą, kiedy trzeba przejść do rzeczy - mruknął i spojrzał na Alana znad okularów. - Jestem tu od dwóch godzin, a ty jeszcze nie zapytałeś o śledztwo. - Wyobrażałem sobie, że sam mi powiesz, kiedy do tego dojrzejesz. - Alan popatrzył na Solecka, który chodził od stolika do stolika jak zdenerwowany szef lokalu. Wskazał go ręką. Impreza Solecka nie jest zbyt udana, prawda? Czuję się za to odpowiedzialny. Dukas znów zerknął znad okularów, tym razem na siedzących dokoła oficerów. - W naszej marynarce wojennej jest za mało Greków - stwierdził i wrócił do laptopa. Dobrze myślałeś, że ci powiem, kiedy do tego dojrzeję. Właśnie dojrzałem. Balcon otworzył się w Guantanamo jak małż w saunie. Okazało się, że Francuzi mają już jego kartotekę; nie zrobili dyplomatycznego smrodu, tylko zapytali nas grzecznie, czy mogliby sobie z nim pogadać. Wyszło na jaw, że facet ma kontakty z marsylską mafią; ucieszyli się, że go złapaliśmy. No więc zdradził nam to i owo. Obiecałem mu nietykalność, jeśli wszystko wyśpiewa, i zrobił to. Podał trochę nazwisk, dat i miejsc. Owszem, dostał polecenie, żeby ustalić w hotelu twoją tożsamość; owszem, wprowadził Crama do windy, wysiadł na parterze i zostawił go z dwoma mięśniakami, którzy zjeżdżali do podziemia. Owszem, wystawił nam tego Sycylijczyka Carmine Santangelo-Fugosiego, który mieszka w bajeranckim palazzo na lewo od ciebie. Alan odwrócił głowę. - Jasna cholera... To tutaj trafiały połączenia z komórek?
- A jak myślisz, dlaczego ci powiedziałem, żebyś zorganizował to wspaniałe przyjęcie właśnie tutaj? Santangelo-Fugosi to figura. Przyjaźni się z wieloma ważniakami, może nawet z samym prezydentem. Bywa w Watykanie. Ma własny bank, który Unia Europejska chce zamknąć, ale nie może tego zrobić. To przestępca dużego formatu. Nie łamie facetom kolan i nie sprzedaje prochów na ulicy. Działa na wielką skalę, prowadzi rozległe nielegalne interesy. Interpol podejrzewa go o kontakty z rosyjskimi rodzinami mafijnymi. Uważamy, że zamach na budynek AID w Kairze sfinansowali częściowo jego znajomi z Moskwy. - Chyba nie dowiedziałeś się tego wszystkiego od Balcona, Mike? - Nie, nie, aż tyle to on nie wiedział. I nie chciał wiedzieć. Interesowało go tylko to, że jego dobry przyjaciel signor Santangelo-Fugosi ma go uczynić sławnym i bogatym, wskazując mu zawczasu miejsca, gdzie wydarzy się coś dużego. W zamian poprosił go o pomoc w zabójstwie. Złożyliśmy całość z małych kawałków, z informacji od Harry’ego, z Rosji, z DEA, od jeńców, których wziąłeś w tamtym obozie, i od ludzi z Hezbollahu, którzy są wściekli jak cholera i chętnie mi pomogli w nadziei, że będą mogli się zemścić. - Więc jak wygląda całość? - Całość wygląda tak... - Dukas wpisał polecenie do laptopa, zaczekał i uśmiechnął się na widok tego, co się pojawiło na ekranie. - Chodziło o stworzenie nowego źródła opium z laboratoriami na terenie upraw maku. W Somalii. Między granicą kenijską i rzeką Dżuba miało powstać narkotykowe państwo. Pieprzyć Talibów, na których nie można polegać; pieprzyć Libańczyków i Hezbollah, którzy są wymagający i drodzy; pieprzyć Kolumbię. Grunt to robić wszystko samemu: uprawiać, zbierać, przetwarzać, rozprowadzać... Zorganizować cały przemysł. - I na przeszkodzie stała nasza marynarka wojenna. Dukas przytaknął. - Tysiąc dwustu marines i samoloty z lotniskowca mogły im zepsuć interes. Ale gdyby atak na „FDR” się udał, a miałeś rację, że pierwszym celem miał być helikopterowiec, nie „Harker”, to zaczęliby działać i zdążyliby zebrać zielsko przed oczyszczeniem zablokowanego kanału. Kiedy w pięćdziesiątym szóstym roku Egipcjanie zatopili w kanale statki, oczyszczenie go trwało trzy lata. Tym facetom był potrzebny rok. I za każdym razem, kiedy próbowalibyśmy się do nich dobrać, płaciliby takim ludziom jak Balcon za pieprzenie bzdur o amerykańskiej agresji w Afryce. Bank Carmine kupowałby polityków, a media publikowałyby wiadomości prasowe o dniach chwały włoskiego Somalilandu. Co roku zgarnialiby miliardy. Przez trzy lata zarobiliby tyle, ile przez całe życie działalności na mniejszą skalę. A my? Czy naprawdę wrócilibyśmy do Somalii z powodu narkotyków, które
byłyby prawdopodobnie przeznaczone dla Europy i nie trafiałyby do Stanów? - Dukas spojrzał Alanowi w oczy. - Wiesz, ilu ludzi w Kongresie miałoby ochotę powiedzieć: „Pieprzyć Europę”? - Więc co chcesz zrobić z signore... jak mu tam? - Nic. Santangelo-Fugosi to nietykalny skurwiel. My nie będziemy go ścigali, Włosi go nie zaaresztują. Taka jest wiadomość z Departamentu Stanu. Facet zna zbyt wielu ludzi. - Omal nie zabił mojej żony! - Zgadza się. Przez niego zginął Bob Cram, siedmioosobowy zespół DEA, grupa ludzi na „Harkerze” oraz wielu egipskich i kenijskich cywilów. - I Martin Craw. Do jasnej cholery, Mike! Dukas wyjął kilka złożonych kartek z wewnętrznej kieszeni pogniecionej marynarki. - Potrafisz przetłumaczyć bez słownika angielski tekst na włoski? Wściekły Alan spochmurniał. Nie wiedział, do czego to zmierza. - Jasne. Jeśli nie jest to język techniczny. - Spędził część dzieciństwa w Neapolu. Dukas położył na stoliku komórkę. - Na mój znak przeczytasz to, co tu jest napisane, ale po włosku. - Rozejrzał się. - Dobra, powiedz swojemu solenizantowi, że czas na przedstawienie. - Nie rozumiem. - Zrozumiesz. - Dukas wskazał kciukiem wzgórze za sobą. - Odbędziemy conversazione z człowiekiem, który jest chlubą Sycylii. Alan przyjrzał mu się badawczo. - Mówisz poważnie? - Śmiertelnie poważnie. To będzie odpowiedź spółki Dukas-Craik. Tylko tyle możemy zrobić. - A Soleck? - Chciał mieć imprezę godną zapamiętania, więc będzie ją miał. Nie zapomni o tym do końca swojej kariery. Alan przywołał gestem Solecka. Młody oficer podszedł szybko z kieliszkiem czerwonego wina, które wylewało mu się na rękę. Alan posadził go przy stoliku i kazał mu słuchać. Dukas ustawił laptop tak, żeby wszyscy trzej widzieli monitor. Cały ekran wypełniało zdjęcie „Harkera”. Okręt wyglądał tak jak tamtego poranka, kiedy zobaczył go Alan: był przechylonym, płonącym wrakiem. Dukas wyjaśnił Soleckowi, o co chodzi.
- Facet, który to zrobił, jest w tamtym dużym domu na wzgórzu. W tej chwili stoi przy trzecim oknie od prawej strony. Widzi na swoim komputerze to samo, co my tutaj na naszym. Nie wie, że w okno jest wycelowane laserowe urządzenie podsłuchowe, żebyśmy mogli słyszeć wszystko, co się dzieje w pokoju. - Dukas włożył na głowę słuchawkę z mikrofonem. - Satchmo, tu Dizzy, jesteś tam? Wszedłeś? Dobra. - Poczekał, zabębnił palcami w stolik, uśmiechnął się. - Zaczynamy. Z naszym zasrańcem są dwaj faceci. - Wcisnął klawisz i na monitorze pojawiła się odcięta głowa Boba Crama. - Właśnie dlatego są w pokoju. Wszyscy trzej dostali to zdjęcie i wiadomość, że mają tam być o tej godzinie. - Wcisnął inny klawisz i na ekranie ukazał się pocisk manewrujący tomahawk. - To też dostali. - Dukas wybrał numer na komórce i przycisnął do ucha słuchawkę z mikrofonem. - Dzwoni... dzwoni... Jest. Mrugnął do Solecka. - Ich prywatna sieć telefonii komórkowej. Dzięki uprzejmości NSA. Poczekał, potem wycelował palec w Alana. - Teraz twoja kolej. Alan uniósł telefon do ucha. - Pronto! - usłyszał. Gniewny ton świadczył o tym, że mężczyzna powtarza to kolejny raz. - Daj mi signore Santangelo-Fugosi i nie wstawiaj mi żadnego kitu - powiedział Alan po włosku. Mężczyzna zaczął coś kręcić, ale ktoś mu przerwał i najwyraźniej zasłonił mikrofon telefonu, bo dźwięk stał się przytłumiony. Dukas się uśmiechnął. - Carmine ochrzania faceta. Słabo znam włoski, ale potrafię rozpoznać opieprz. - Kto mówi? - zabrzmiał inny głos. Alan spojrzał w dół na tekst, który dał mu Dukas, i zaczął tłumaczyć treść na włoski. - Signore Santangelo-Fugosi, tu komandor porucznik Alan Craik z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Próbował pan zabić moją żonę i mnie, ale nie udało się panu. Na ekranie pojawił się inny obraz. - To zdjęcie pokoju, w którym pan teraz jest. Monitor laptopa pokazywał duży mroczny gabinet, przeładowany ozdobami. Ukazał się następny obraz: stary mężczyzna siedzący w ogrodzie pełnym kwiatów. - To pański ojciec na tarasie domu w Taorminie, który mu pan kupił. Obraz znów się zmienił. Mały chłopiec siedział przy biurku. Został sfotografowany przez okno. - A to pański wnuk Giancarlo w swojej sypialni w szkole w Szwajcarii.
Znów zmiana obrazu - przystojny mężczyzna po trzydziestce wychodzący z barokowego wejścia. - I pański syn Emilio, wychodzący z mieszkania swojej kochanki, gdzie spędza każdą wtorkową i czwartkową noc. A potem gabinet lekarski i mężczyzna nagi od pasa w górę leżący na kozetce. - To pan u swojego lekarza podczas wizyty w ostatnią środę. Na ekranie znów pojawił się pocisk tomahawk. - Jeśli jeszcze kiedykolwiek wykona pan jakiś ruch przeciwko amerykańskiej marynarce wojennej lub przeciw komuś z jej personelu, te zdjęcia i szczegółowe informacje o tym, gdzie i jak zostały zrobione, trafią natychmiast do przywódców Hezbollahu. A my wyręczymy ich w tym, czego nie dokończą. Jeśli się rozumiemy, niech pan wyjdzie na taras i pomacha. Jeśli pan się nie pokaże, zdjęcia i informacje zostaną natychmiast wysłane e-mailem do Hezbollahu. Ich ludzie czekają w pogotowiu. Wystarczy nacisnąć klawisz. Soleck, który nie znał włoskiego, wodził wzrokiem od Alana do Dukasa. Dukas położył palec na ustach i wskazał wzgórze. - Patrz tam. Czekali i czekali. Dukas przycisnął słuchawkę do ucha i nasłuchiwał. - Kłócą się. Ktoś coś pieprzy o milczeniu. Użył słowa omerta. - Uniósł rękę. - Kroki... Nadchodzi... Na tarasie pojawiła się jakaś postać. Dukas wyjął z kieszeni małą lornetkę i przyłożył do oczu. - To on. Siwy mężczyzna w białej koszuli i ciemnych spodniach popatrzył w dół, przed siebie, w bok. Musiał co dzień widywać ludzi w lokalu poniżej. Oparł się o balustradę. Zaczął machać. - Macha - powiedział Dukas. Zrobił to samo. Alan też. Szturchnął Solecka. Młody oficer odwrócił się, spojrzał na postać w oddali i pomachał, choć nie wiedział, po co. Alan zerwał się na nogi. - Hej, panowie, machamy! Wszyscy! Mężczyzna na tarasie przestał machać. Patrzył na dwunastu obcych mężczyzn, którzy do niego machali. Mógłby nas załatwić, pomyślał Alan. Przysunął się bliżej do Dukasa. - Ilu masz tu ludzi? Dukas obserwował, jak mężczyzna cofa się, odwraca i znika.
- Około trzydziestu. A Harry czeka w pogotowiu, żeby się skontaktować z Hezbollahem, jeśli ten palant wytnie jakiś głupi numer. - Wtedy już będzie po nas, Mike. - Chłopak chciał mieć imprezę godną zapamiętania, tak? - Dukas uśmiechnął się szeroko i wyszedł na środek. - Stawiam następną kolejkę! Wszyscy piją! Są tu jacyś Grecy? Potrzebna jest nam grecka muzyka... Hej, signorina... Musica greca... Balare... Tańczyć, tańczyć... Noi... voramo balare greco, okay? Ce ouzo, signorina? Ouzo? Restauracja była przy porcie, więc oczywiście mieli tam grecką muzykę, a przynajmniej album z grecką muzyką filmową. Dukas pomagał przynosić kieliszki i butelki, podrywał ludzi na nogi. - Głośniej! - krzyczał. - Dajcie głośniej muzykę! Piu forte, piu forte! Chcę, żeby ją słyszeli tamci na wzgórzu! - Usunięto z drogi stoliki; pojawiły się półmiski z jedzeniem; ryczała muzyka; amerykańscy oficerowie i Sycylijczycy położyli sobie ręce na ramionach; pod kierownictwem Dukasa utworzyli krąg i zaczęli się przesuwać zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dukas nadawał tempo, pokazywał im, co mają robić, i śpiewał. Soleck patrzył na to błyszczącymi oczami. - Rozkręca się... Teraz naprawdę się rozkręca... Ale... - spochmurniał - dlaczego to ma być godne zapamiętania? Alan uśmiechnął się szeroko. Musiał krzyczeć, żeby Soleck go usłyszał przez muzykę. - Po pierwsze dlatego, że Mike Dukas dobrze się bawi! A po drugie... - Nie mógł przekrzyczeć hałasu. - Powiem ci przy kolacji. Zatańczymy?