JUDITH KRANTZ
BLICHTR I PATYNA 1 W Kalifornii trzęsienie ziemi uważa się za niebyłe, dopóki ludzie nie dotrą do telefon...
12 downloads
11 Views
2MB Size
JUDITH KRANTZ
BLICHTR I PATYNA 1 W Kalifornii trzęsienie ziemi uważa się za niebyłe, dopóki ludzie nie dotrą do telefonu i nie omówią go ze znajomymi. Jeśli znajomych nie ma w domu, to powiernikiem może być ktoś obcy, kto akurat podniesie słuchawkę, oczywiście pod warunkiem, że osoba ta również odczuła drżenie ziemi i zechce potwierdzić, że faktycznie miało ono miejsce. Rejestratorka u dentysty, urzędnik archiwum miejskiego czy przedszkolanka są jednakowo dobrymi partnerami do wymiany wrażeń z tego typu przeżyć. Dopiero po takiej rozmowie Kalifornijczyk czuje się trzęsieniem ziemi w pełni usatysfakcjonowany i przechodzi nad nim do porządku dziennego. Tego dnia właśnie zdarzył się wyraźny, aczkolwiek zupełnie nieistotny wstrząs w czasie gdy Jazz Kilkullen, jadąc do pracy, ugrzęzła na godzinę w korku i uwięziona w aucie, w którym radio od dawna nie działało, potwierdzenia swych odczuć mogła szukać wyłącznie na zirytowanych twarzach ludzi w innych samochodach. Kiedy w końcu dotarła do parkingu, gdzie zwykle zostawiała samochód, wyskoczyła jak strzała ze swego klasycznego (rocznik 1956) turkusowo kremowego thunderbirda i puściła się pędem w górę ulicy do studia fotograficznego „Atelier”.
Ze też akurat ,dziś musiałam się spóźnić, pomyślała z wściekłością i o mało nie stratowała jakiejś przechadzającej się pary, która uskoczywszy w porę, odprowadziła ją zdumionym spojrzeniem. Tych dwoje turystów w kalifornijskiej Wenecji, przyjemnie podekscytowanych drobnym wprawdzie, ale wyraźnym ruchem ziemi, z góry cieszyło się na spotkanie ze wszystkim, co mogło mieć jakiś związek z interesującą dzielnicą. Widok biegnącej Jazz tylko potwierdził znaną opinię, że Wenecja jest miejscem dziwacznym i jedynym w swym rodzaju. Dzień zaczął się nieco złowieszczo, ale poza tym był to normalny piątkowy poranek we wrześniu 1990 roku, a ta dziewczyna nie dość, że sadziła wielkimi krokami, zachowując się przy tym tak, jakby cała ulica do niej należała, to w dodatku miała na głowie nieprawdopodobny zgoła kapelusz, podobny do tych, jakie widywali na fotografiach kobiet w Royal Ascot - czarny słomkowy, wielki niczym koło młyńskie, z rondem oblepionym gigantycznymi czerwonymi wiotkimi makami. Czerwona wełniana spódniczka zadzierała się jej piętnaście centymetrów nad kolanami, odsłaniając długie wspaniałe nogi w czarnych rajstopach i czarnych szpilkach. Ach, to musi być ktoś niezwykły, skonstatowali patrząc za nią. Bo jaka inna dziewczyna zabawiałaby się w ukrywanie twarzy za niebotycznie wielkimi okularami słonecznymi i naiwnie sądziła, że poza nią na ulicy nie ma nikogo? Dobiegłszy do frontowego wejścia studia fotograficznego „Atelier”, Jazz energicznym szarpnięciem otworzyła podwójne szklane drzwi, wpadając prosto na recepcjonistkę. - Czułaś wstrząs, Sandy? Jak długo to tu trwało? - spytała zdyszana. - Do diabła! Nie znoszę, jak na mnie czekają. - Jest dobrze. Jeden z jego ludzi telefonował z limuzyny. On się spóźni co najmniej o godzinę, może więcej. - Spóźni się? On się spóźni? A mnie w tym korku mało szlag nie trafił. Czułaś wstrząs? Ależ ten facet ma nerwy. Zawiadomiłaś wszystkich, prawda? - Czułam, oczywiście, że czułam. Takie tam podrygi. Zadzwoniłam do mojej siostry w Valley, o niczym nie wiedziała: Jazz, gdybyś miała w aucie telefon, to dałabym ci znać, że go tu nie ma - zakończyła obrażonym tonem. Sandy, która nie wyobrażała sobie życia bez telefonu, nie mogła pojąć, czemu Jazz uważa, że tak niezbędny przedmiot sprofanowałby wnętrze jej ukochanej starej gabloty. - Jak zwykle masz rację - odparła Jazz z filuternym uśmiechem łobuziaka, mającego na sumieniu jakąś niewykrytą psotę. Odetchnąwszy głęboko, przybrała na
powrót swą zwykłą nonszalancką pozę, wymagającą wewnętrznej dyscypliny i śmiałości woltyżera, który balansuje na grzbiecie konia tak, by wyglądało to na dziecinną zabawę. Przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na pierwsze piętro do biura swego studia. Na ścianach wisiały oprawione olbrzymie fotografie. Każda ramka zawierała dwa zdjęcia tej samej osoby - jedno, wykonane w pierwszych minutach pozowania, kiedy model był jeszcze nieufny, sztywny, przekorny, zdecydowany udawać kogoś zblazowanego, i drugie, zrobione pod koniec seansu, gdy model zmienił się w osobę spontaniczną, otwartą istotę ludzką, której prawdziwy charakter został ujawniony przez aparat fotograficzny Jazz. François Mitterrand, Isabelle Adjani, księżniczka Anna, Jesse Jackson, Marlon Brando, Muammar Khaddafy, Woody Allen: im większą trudność sprawiało Jazz nawiązanie kontaktu psychicznego z modelem, tym większą satysfakcję odczuwała z wyników. Osoby wcześniej oswojone z obiektywem, jak Madonna czy papież, nie trafiały na ściany biura tego studia, w którym Jazz została jedną z najbardziej wziętych w Stanach Zjednoczonych kobiet fotografujących znane osobistości, jak również specjalistką od fotografii reklamowej. - Jest tu kto? - zawołała, wchodząc do właściwego studia. Strząsnąwszy z nóg pantofle i rzuciwszy kapelusz na podłogę, opadła na wiktoriańską sofę, śmieszny mebel w tym olbrzymim, zamkniętym białymi ścianami pomieszczeniu, którego ogromne okna wychodziły na stateczny i kojący błękitem Ocean Spokojny. Pięć lat wcześniej Jazz wraz z dwoma innymi fotografikami, Melem Botvinickiem, fachowcem od fotografii wyszukanego jedzenia i Petem di Constanza, specjalizującym się w zdjęciach samochodów, oraz ich agentką, Phoebe Milbank, zakupili do spółki pusty budynek w stylu Piazza San Marco przy Bulwarze Nawietrznym w Wenecji, drewnianym deptaku, z którego schodziło się po schodkach wprost na plażę. Kiedyś mieścił się tu bank, potem bank się dokądś wyniósł i budynek niszczał przez czterdzieści lat. Nabyli ową szacowną ruderę za psie pieniądze, przechrzcili ją na „Atelier” i urządzili w niej trzy ogromne studia fotograficzne, biuro dla Phoebe oraz mnóstwo pomieszczeń dla asystentów i menedżerów. Zza drzwi łączących studio z biurami, przebieralniami i archiwum wyłonił się Toby Roe, szczupły młodzieniec ubrany od stóp do głów na czarno, będący głównym asystentem Jazz.
- Cześć. Wszystko w porządku? Spóźniłaś się z powodu trzęsienia ziemi, czy po prostu uznałaś dzisiejszą robotę za nudziarstwo? - spytał. - Nie mielibyśmy ci za złe, gdybyś się wcale nie zjawiła - dodała Melissa Kraft. Druga asystentka Jazz ubrana była dokładnie jak Toby, i jak on, obwieszona trzema aparatami fotograficznymi. - Bo jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to kimże on jest? Kolejnym zarozumiałym samcem z dobrym agentem. - Prymityw - zgodziła się Jazz. - Typowe filmowe bagienko. Cóż, nie zapominajmy, że facet jest aktorem. Tylko aktorem. Powiedzcie lepiej, czy czuliście wstrząs. - Tak - odparł Toby. - Nic takiego. Zadzwoniłem do mamy, ale zastałem tylko gosposię, wobec czego zostawiłem wiadomość i zatelefonowałem do brata. Okazało się, że spał i gdyby nie ja, niczym by nie wiedział. Uśmiechnęli się do siebie. Temat trzęsienia ziemi został wyczerpany i mogli spokojnie o nim zapomnieć. Choć fotografowie tradycyjnie traktują trochę z góry swych klientów i zachowują się, jakby byli reżyserami w teatrze kukiełkowym świata, każde z tych trojga wiedziało, że pozostali są bardzo przejęci tym, co ich dziś czekało. Sam Butler, Australijczyk, który serią świetnie zagranych ról nieoczekiwanie zaćmił Toma Cruise'a, został okrzyknięty najbardziej uwodzicielskim i utalentowanym aktorem, jaki od wielu lat pojawił się na świecie. Jednakże w przeciwieństwie do większości gwiazdorów amerykańskich nie chciał, przynajmniej do tej pory, lansować swych filmów przez pozowanie do portretów na okładkach magazynów. Dzisiejsze fotografowanie go do „Vanity Fair” zapowiadało więc nie lada wydarzenie. - Sandy mówi, że on nie zjawi się tu wcześniej niż za godzinę - rzekła Jazz do swych asystentów. - Zawiadomiła nas, gdy jego ludzie zadzwonili - odparł Toby. - Tylko dlatego nasza młoda Melissa nie ma jeszcze piany na ustach. Oszczędza się na później. - Toby zamierza go spytać, gdzie się strzyże - odgryzła się Melissa znad obiektywów. Ale Toby tego nie słyszał. Jego uwagę zajmowała Jazz zażywająca chwilowego odpoczynku. Równocześnie powtarzał w duchu mantrę, od której zaczynał każdy dzień pracy. „Dzięki Bogu, nigdy nie zakocham się w Jazz. Jazz to kobieta bogata, sławna i
do tego moja szefowa. Nie, nigdy nie zakocham się w Jazz.” Uzbrojony w ową mantrę, którą czasami musiał powtarzać po kilka razy z rzędu, gdy akurat fotografowali, a jego koncentracja na pracy słabła, Toby zdołał już przeżyć dwa lata usychania z miłości do Jazz. W każdym razie ona o niczym nie wie, pocieszył się w myśli. Przypatrując się Jazz, jak zwykle usiłował rozwiązać zagadkę jej twarzy. Fotografował od szczenięcych lat, a mimo to nie potrafił ustalić, raz na zawsze, co go w niej tak urzekało. Z racji swej pracy nawykł do patrzenia na kobiety, których głównym atutem w życiu była uroda; wiele z nich wyglądało piękniej i młodziej - Jazz miała dwadzieścia dziewięć lat - lecz to właśnie od jej twarzy nie mógł odwrócić oczu z poczuciem, że już się napatrzył, nasycił wzrok, estetycznie się objadł, zobaczył wszystko, co było do zobaczenia. Jazz, bądź co bądź istota z krwi i kości, miała powierzchowność dającą się porównać tylko do topazu, rzadkiego brązowego klejnotu, pysznie mieniącego się złotem, o którym starożytni Szkoci sądzili, że leczy z lunatyzmu. Ale czy ci starożytni, zadawał sobie Toby pytanie, widzieli kiedykolwiek kobietę o złotych oczach? Czy zdarzyło im się patrzeć na kobietę, której złotobrązowe włosy przybierały odcień - zależnie od oświetlenia - raz bursztynu, raz kasztana i spływały na ramiona naturalnymi dziecięcymi falami, jakie widuje się czasami u dorosłych kobiet, lecz tylko na czole i skroniach? Czy pracowali kiedykolwiek z kobietą, której skóra zawsze robiła wrażenie lekko opalonej, a policzki miały brzoskwiniowy kolor róży zwanej „Brandy”, ów złotoróżowy odcień, wyróżniający ją spośród wszystkich róż w ogrodach na całym świecie? Jeśli tak, to żal mu ich było tak samo jak siebie. Brązowe brwi ponad jej złotymi oczyma tworzyły niespotykanie silne, poziome linie, cienkie jak u baleriny. Kiedy Jazz coś zdziwiło, zdenerwowało lub rozbawiło, strzelały w górę, na ogół jednak tylko wyraz oczu sygnalizował zmianę jej nastroju. Usta - pod mocno osadzonym, niezależnym i jakby nieco zuchwałym nosem - zawierały w sobie coś sprzecznego, bowiem górna warga była delikatna, niemal dziecięca, dolna zaś zbyt pełna, zbyt szczera, zbyt nabrzmiała, wziąwszy pod uwagę klasyczne kanony urody. A przy tym, przypomniał sobie Toby, Jazz Kilkullen to straszna szelma, szelma jakich mało, niewiarygodna kokietka, spryciara, mistrzyni udawania, istota o zmiennych nastrojach, zwolenniczka mówienia prawdy w oczy, kobieta wielce utalentowana oraz najciężej pracujący fotograf, o jakim kiedykolwiek słyszał.
Dzięki Bogu, nigdy nie zakocham się w Jazz, powtarzał w duchu, sprawdzając aparaty fotograficzne dziesiąty raz tego ranka. Jazz posiadała niezliczoną liczbę aparatów, których rzadko używała, ale dziś poleciła im załadować wszystkie sześć Canonów T 90 z układem wielokrotnego pomiaru odległości, który dawał jej do wyboru trzy obliczone przez komputer ogniskowe. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tak się zabezpieczała, zwykle gardziła automatami. Melissa, przeliczając imponujący zbiór przenośnych reflektorów i miniaturowych lamp błyskowych zasilanych z baterii, kątem oka taksowała strój Jazz - od kapelusza kupionego u Cecila Beatona, po krótką kokieteryjną spódniczkę i czerwoną cienką wełnianą bluzkę luźnego kroju, najwyraźniej zapiętą tylko na jeden błyszczący guzik. Melissa spodziewałaby się raczej, że szefowa uzna ten dzień za wyzwanie do włożenia wysokich butów, szerokich spodni ze sklepu dla Marynarki Wojennej, koszuli typu „Harry Truman na Hawajach” za pięćset dolarów, noszonej z dyndającymi staroświeckimi kolczykami z granatami i delikatnymi kosztownymi pierścionkami na wszystkich palcach. Tak właśnie przebierała się czasami, gdy chciała nową ofiarę oszołomić, by potem nad nią zapanować. Ale widać Jazz wybrała inną taktykę, skoro postanowiła wystąpić w stylu „drugie śniadanie eleganckich pań w ogródku kawiarnianym”. Żadna inna kobieta fotograf nie czułaby się swobodnie tak wystrojona. Jazz nigdy nie wkłada tego, co rano wpadnie jej w rękę, myślała Melissa z niechętnym podziwem dla swej szefowej. Albo ubiera się elegancko, nonszalancko, dziwacznie lub wyzywająco albo nie zaprząta sobie tym głowy. Gdy nie ma ochoty, by zwracano na nią uwagę, wkłada jaskrawe bluzy treningowe i dżinsy. Ale Melissa przejrzała ją na wylot. Gdyby naprawdę tak - było, nosiłaby się cała na czarno jak ona. Któregoś dnia ja też zostanę słynną kobietą - fotografem, a wtedy wyrzucę do śmieci wszystkie czarne ciuchy, ślubowała w duchu Melissa, idąc do interkomu odebrać telefon z dołu. - Są już w drodze na górę! - rozległ się pisk Sandy po drugim dzwonku interkomu. - Przyjechali prawie na czas ... prawda, że ,mogliby uprzedzić? Melissa wyłączyła się, nie odpowiedziawszy na jej pytanie. - Pogotowie bojowe - rzekła ostrzegawczo do leżącej wciąż na sofie Jazz i pobiegła zawołać Sisa Levy'ego, pracowitego rudzielca, który był szefem biura Jazz. - Ja już prawie zasypiałam - ' zaprotestowała Jazz ziewając. Zdążyła wstać, włożyć kapelusz i szpilki, gdy winda wypluła gromadę ludzi.
- Prosimy bardzo - powiedziała Jazz. Melissa i Toby skromnie wycofali się do tyłu. Jazz nigdy jeszcze nie widziała tak licznego entourage'u, nawet gdy fotografowała Stallone razem z Barbrą Streisand do „Rolling Stone'a”. Co dziwne, były to same kobiety, wyglądające na wyznawczynie jakiejś religii, która zmusza młode wdowy do chodzenia w głębokiej żałobie - w tym przypadku albo w spódnicach do pół łydki i niskich botkach na płaskich obcasach, albo w spódniczkach obciętych tuż poniżej kroku, noszonych z czarnymi rajstopami i szpilkami. - Jestem Tilly Finish z „Vanity Fair” - oznajmiła najstarsza, wysuwając się do przodu. - Sam zaraz tu będzie. Zobaczył na dole jakiś samochód i chciał mu się lepiej przyjrzeć. - Tak to jest, jak się ma na parterze fotografa samochodów - stwierdziła Jazz z łagodnym uśmiechem, wymyślając w duchu Pete'owi di Constanza, że nie wepchnął nowego ferrari testarossa do środka i nie przykrył go, co zazwyczaj robił, gdy dostarczano mu prototyp. Bywało, że samochody wjeżdżające i wyjeżdżające z jego studia tak utrudniały im pracę, że oboje z Melem Botvinickiem wnosili formalną skargę do Phoebe Milbank. Tilly Finish zaczęła przedstawiać pozostałe kobiety, które stopniowo zapełniały wejście do studia. Jazz i Sis Levy rozdawali uściski dłoni na prawo i lewo. Trzy panie pracowały w biurze prasowym Sama Butlera; dwie inne były kostiumologami i przyszły ze swymi asystentkami, objuczonymi torbami z garderobą Sama Butlera w nadziei, że aktor łaskawie zechce coś z tego włożyć; sama Tilly przyprowadziła ze sobą dwie asystentki zaopatrzone w przenośne telefony - jedna była artystką - fryzjerką, druga charakteryzatorką. Jazz obliczyła, że jest ich równo tuzin - tuzin młodych, ślicznych, niepewnie uśmiechających się kobiet, wyglądających jak żony odszczepieńca Mormona ze starej fotografii w gazecie. Inicjatywę przejął teraz Sis Levy, kierując objuczone asystentki kostiumolożek, fryzjerkę i charakteryzatorkę do przebieralni, gdzie mogły złożyć swe brzemię. Pozostałych jednak nie dało się ruszyć z miejsca; stały tam dalej ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w windę, niczym nerwowi tajniacy, którzy zgubili prezydenta. Jazz zerknęła na zegarek. Do południa było już blisko, a wcale się nie zanosiło, że dziś w ogóle zaczną. - Zajmij się nimi - rzekła do Sisa i stukając obcasami pognała na dół. Musiała wyjść na ulicę i obiec budynek, gdyż wjazd do studia Pete'a znajdował się z tyłu. Przez otwarte na oścież podwójne drzwi garażowe,
obliczone na największą ciężarówkę, zobaczyła dwóch mężczyzn tak pochłoniętych oglądaniem ferrari, jak by to było pierwsze auto na świecie. Wszystko przez Henry'ego Forda, pomyślała ponuro, a może Braci Wright? Podbiegła do Sama Butlera niczym rączy źrebak. - Jestem Jazz Kilkullen oznajmiła wyciągając do niego dłoń. Przywitał się, nie patrząc na nią. - Dobrze, zaraz tam przyjdę - rzucił, po czym odwrócił się do niej plecami i otworzywszy drzwi samochodu za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, wsunął się za kierownicę. - Miałby pan coś przeciw temu, żebym zrobił tym cackiem kółeczko? Myślałem o takim, ale zastanawiam się, czy nie jest ciut za szpanerski? - Dla pana w sam raz - oceniła Jazz i silnie wczepiła się palcami w materiał jego marynarki, unieruchamiając mu rękę. - Któż miałby nim jeździć, jeśli nie pan? Wrócimy tu później, dobrze? Na górze czeka pański sztab wyborczy. - Na jej słowa Butler odwrócił się i przeszył ją wściekłym spojrzeniem. Ależ on jest piękny, pomyślała wytrzymując mężnie jego wzrok. To można zakwalifikować tylko jako żart genetyczny. Jeśli mam patrzeć na to wielkie blond stworzenie, to wyłącznie przez wizjer aparatu fotograficznego, zdecydowała. - Mogą przecież, do cholery, trochę poczekać - warknął Sam Butler. - Ale ja nie mogę. - Pani ma na to cały dzień. - Została już tylko połowa. Przypominam, że to zdjęcie na okładkę. - Wszystko mi jedno. I tak nie mam na to wielkiej ochoty. - Za to ja mam. - Wysunęła do przodu brodę, odsłaniając twarz, ocienioną do tej pory rondem kapelusza, spojrzała Butlerowi prosto w oczy i uśmiechnęła się trochę jak syrena, trochę jak londyński policjant, w sumie nienaturalnie. - Potem może pan zamówić sobie tyle ferrari, ile zdoła pan zjeść - powiedziała tonem fałszywej obietnicy - teraz jednak przestańmy przeszkadzać Pete' owi i sami też zajmijmy się pracą, żeby mógł pan jak najprędzej wrócić do swego ukochanego autka. Dobrze, panie Butler? - Mów mi Sam - odparł Australijczyk i ruszył ku wyjściu, nie zaszczycając Pete'a nawet jednym spojrzeniem. - Jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, przyjemniaczku - odwróciła się do fotografa Jazz - to nie pozwolę ci wybierać dziewcząt do numeru „Sports Illustrated” o kostiumach kąpielowych. - Wypowiedziawszy swą groźbę, podążyła za Samem Butlerem do studia.
Pięć minut później, gdy wokół aktora zakrzątnął się klub wdów w sposób niby zorganizowany, a tak naprawdę dość chaotyczny, Jazz, poszeptawszy w kącie z Sisem, podeszła do Tilly Finish i ujęła ją za łokieć. - To nie ma sensu, prawda, Tilly? - Co nie ma sensu? - Och, nie udawaj niewiniątka. - Jazz uśmiechnęła się konspiracyjnie. Kobieta z twoim doświadczeniem na pewno coś podobnego już kiedyś przeżyła. Te dziewczyny są rozgorączkowane. Nikt nie ma do nich o to pretensji, tylko że one się do niczego nie nadają. Cała krew z mózgu spłynęła im w dolne partie ciała. Słuchaj, zabierz je do restauracji przy Market Street 72, gdzie zarezerwowałam wam stolik i poleciłam zapisać wszystko na mój rachunek. Wyślę z wami Sisa i moich asystentów. Coś tam sobie przekąsicie, a ja w tym czasie zrobię to zdjęcie na okładkę. - I obejdziesz się bez swych asystentów? - Wszystko jest przygotowane. Sześć załadowanych aparatów. Poza tym byłam asystentką przez wiele lat i potrafię jeszcze założyć film do aparatu - pod wodą, po ciemku, wisząc głową w dół. Co zaś do oświetlenia, to zawsze sama się tym zajmuję. - Ale Sam nie jest jeszcze ubrany - pisnęła Tilly. - Nie zdążyłam ustalić, co ma włożyć. Nowy Jork zostawił to do mojej decyzji. - Zaręczam ci, że będzie świetnie wyglądał. Zresztą jemu nie jest potrzebny ani makijaż, ani fryzura ... wiesz, że im zależy na naturalnym wyglądzie. Trzeba za wszelką cenę zrobić tę okładkę. Dlatego przez kilka godzin muszę mieć studio wyłącznie dla siebie. Nie zapominaj, że czeka nas jeszcze wykonanie kolorowej fotografii na powietrzu i trzech czarno - białych zdjęć do artykułu, a on dał nam tylko dziś i następną środę. Będziemy mieć dużo szczęścia, jeśli w ogóle zjawi się w przyszłym tygodniu. Bardzo nieposłuszny chłopiec z tego twojego pana Butlera. - Z tego mojego pana Butlera - powtórzyła Tilly Finish rozmarzonym głosem. - Czyż to nie wspaniały dzień? - Klasnęła w dłonie. - Ogłaszam przerwę na obiad. Sam, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawię cię tutaj, żebyście mogli zacząć. W kilka minut studio opustoszało. - Dzięki - powiedział aktor. - Zaczynały już mnie denerwować. Czemu one wszystkie są na czarno? Ktoś im umarł? - To sprawa polityczna - zapewniła go Jazz, ucinając tym samym dyskusję na temat mody hollywoodzkiej młodzieży. - Jeśli jesteś głodny, mogę najpierw
przygotować ci kanapkę. - Nie jadam w południe. To mnie rozleniwia. - Świetnie. W przebieralni masz trencz od Versace'a. Zrób mi przyjemność i włóż go. - Zgoda. Do twarzy mi w nim. Jeszcze by nie, Pomyślała Jazz. Tak zachwycająco przystojnym aktorem był tylko Gary Cooper na zdjęciach z młodości. Zapowiadało się, że Sam Blitler zapoczątkuje odejście od mody na aktorów o twarzach niezbyt urodziwych, za to określanych jako „charakterystyczne”: Richarda Dreyfussa, Al Pacino, Roberta de Niro, Billy Crystala i Donalda Sutherlanda. Z drugiej strony nikt mu nie zarzuci, że jest nie dość charakterystyczny, co spotkało obu Tomów, Hanksa i Robbinsa, Charliego Sheena, Deana Stockwella oraz Michaela Keatona; nie przychodził też pod sztandarem sąsiedniej dzielnicy jak Mickey Rourke, Patrick Swayze czy Sean Penn, którzy byli zbyt knajaccy, by można ich uznać za „charakterystycznych”. Sam Butler to ideał, doszła do wniosku Jazz i wzruszyła ramionami. Wielki Kanion męskości, niebieskooki blondyn - tacy podobali się w każdej epoce, ale nie jej. Wrócił w płaszczu mocno ściągniętym paskiem, z postawionym kołnierzem. - Jesteś zanadto pękaty, Sam - oceniła. - Mnie nie interesuje faszerowany płaszcz przeciwdeszczowy, lecz Sam Butler. Ale podobasz mi się w tym trenczu. Pomyślmy trochę ... wiem, że jesteśmy już blisko szczęścia ... słuchaj, czy mógłbyś wrócić do przebieralni, zdjąć tę grubą marynarkę i znowu włożyć płaszcz? A właściwie, jak już tam będziesz, to najlepiej zrzuć całe ubranie. - Odbiło ci? - Wyobraź sobie, że ten trencz jest płaszczem kąpielowym. Bo płaszcza kąpielowego byś nie włożył, prawda? - Pewnie, że nie. - Co za różnica? - Nie wiem, ale na pewno jakaś jest - odparł aktor marszcząc czoło. - Rozbierz się, co ci szkodzi - rzekła przymilnie Jazz tonem małej rozkapryszonej dziewczynki otwarcie namawiającej go do wspólnej psoty. - A ty co zdejmiesz? - Aktor wyczuł okazję do potargowania się. - Kapelusz? Pantofle? Nie? Nie wystarczy? No to może ... rajstopy? - Załatwione.
Jazz pękała ze śmiechu, Sam Butler tymczasem poszedł się rozebrać. Kiedy wrócił - pasek ściągnięty, guziki zapięte, klamerki też - wyglądał, jakby schudł dwadzieścia pięć kilogramów. Miał teraz w sobie coś z nieustraszonego Jamesa Bonda. Podczas jego nieobecności Jazz zdążyła zdjąć rajstopy i przesunąć wiktoriańską sofę pod jedno z okien. Włączyła taśmę z klasyczną muzyką gitarową. - O, lepiej - oceniła rzeczowo. - Połóż się tutaj. - Mam leżeć na kanapie w płaszczu nieprzemakalnym? Dziękuję, postoję. - Słuchaj, muszę wykorzystać to wspaniałe światło, które wlewa się przez okno i pada na sofę. Takie światło mam tylko w tym jednym miejscu. Za pół godziny zniknie, ale i my będziemy już po robocie. - Miałem kiedyś dentystę podobnego do ciebie. Podobnego, a zarazem nie podobnego - powiedział, siadając na sofie wyprostowany, jakby połknął kij. - Dentystę? Gdzie? Tam, skąd pochodzisz? - Uhu. Niedaleko Perth. To mój wuj. Chodziłem do niego, bo rodzinie udzielał zniżki. Zresztą dentystą był bardzo dobrym. Leczył bezboleśnie. Do filmu dostałem się w dużej mierze dzięki temu, co zrobił z moimi zębami. - Rozluźniwszy szczękę, Butler rozparł się wygodnie na kanapie i przypuszczalnie wspominał, nie bez przyjemności, owe zabiegi dentystyczne po zniżonej cenie, którym zawdzięczał uśmiech wart dwadzieścia milionów dolarów za trzy filmy. Jazz sfotografowała go polaroidem i wręczyła mu zdjęcie. W ten sposób dawała znać klientowi, że liczy się z jego zdaniem i chce, żeby wiedział, do czego ona zmierza, by mógł ewentualnie zaprotestować. Taka wymiana poglądów okazywała się niesłychanie pomocna. - Nieźle - stwierdził, uważnie studiując fotkę. - Jest takie ... hm ... inne niż zdjęcia pod tytułem „Ale ze mnie wspaniały gość”, które wszyscy tak lubią. Może to sprawa tego płaszcza . - Ale z tą szyją wciąż coś jest nie tak - powiedziała Jazz w zamyśleniu. Ciągle jesteś za gruby. Wiesz co? Rozepnij pięć guzików, rozłóż szeroko kołnierz, a głowę połóż na oparciu kanapy. Albo może inaczej, połóż stopy na bocznym oparciu, o tam, i wyciągnij się wzdłuż ... no właśnie, ułóż się wygodnie i udawaj, że jesteś na plaży... opalasz się na Surfer's Paradise ... - Byłaś w Australii? - spytał, stosując się posłusznie do jej wskazówek. - W zeszłym roku ... zachwycająca - odparła Jazz i zaczęła fotografować go pierwszym canonem, naciskając raz po raz migawkę. Jej ruchy były nieznaczne, nie
budzące niepokoju, niemal niezauważalne. Podobało jej się to, co widziała. Rozpięty płaszcz odsłaniał jego wspaniały nagi tors, kunsztownie rzeźbiona w palisandrze rama sofy stanowiła świetną oprawę dla lśniącego włoskiego płaszcza, zaś jasne włosy Sama Butlera na ciemnym pluszu tworzyły niesamowicie prowokacyjny efekt. - Nie tęsknisz do domu? - spytała. Jej głos był niski, pozbawiony emfazy. - Bardzo tęsknię. Jeżdżę do domu, jak tylko mam trochę czasu. - Opowiedz mi o swej rodzinie. - Są bardzo kochani. Matka niezmiennie każe mi wynosić śmieci, siostra przedstawia mnie sympatycznym koleżankom, tata upomina, żebym nie trwonił pieniędzy. Wysyłam mu wyciągi z konta. W soboty i niedziele gram w piłkę nożną z drużyną, w której byłem niegdyś środkowym napastnikiem ... tak, muszę koniecznie znowu pojechać do domu - zakończył z nostalgią w głosie. Na jego twarzy malował się wyraz bolesnej tęsknoty i smutku. Rozpamiętując tamte dawne wspaniałe mecze piłki nożnej, Sam Butler wyglądał szalenie romantycznie, jak Olivier w roli Heathcliffa. Jazz dreptała bezszelestnie, sięgając po następny aparat po zużyciu kolejnej rolki filmów. Sam Butler już nie śmieszył jej nieskazitelnością swej urody. Gdy jego oczy napełniły się wspomnieniami o tamtych miejscach i ludziach, stał się nagle bardzo prawdziwy. Aktor jakby całkiem zapomniał o tym, że jest fotografowany. Jazz pracowała jak w transie, ciszę przerywały jedynie omdlewające dźwięki gitary. Po pewnym czasie jednak jego wspomnienia wyblakły i wtedy zauważył Jazz, jej bujne włosy spływające po obu stronach aparatu, opalone na mosiądz nagie nogi pod krótką spódnicą, pełne piersi delikatnie kołyszące się pod czerwoną tkaniną, niemal przezroczystą w świetle padającym przez okno. Sam Butler poruszył się niespokojnie na pluszowej sofie, oprzytomniał, wrócił do rzeczywistości, a Jazz napstrykała całą rolkę zdjęć tak niesłychanie zmysłowych, erotycznych, lubieżnych, jakich do tej pory jeszcze nikt mu nie zrobił. Koniec pozowania, pomyślała przerażona, kiedy zaczął rozluźniać pasek trencza. Wyprostowała się. - Pójdę zmienić film - oznajmiła. W tej samej chwili wysoki Australijczyk wychylił się do przodu i schwycił ją za rękę. - Wypróbowałaś już tę kanapę? - spytał, przyciągając ją do siebie. Jedną ręką przygwoździł do sofy górną część jej ciała, drugą zaś zaczął wysupływać się z płaszcza.
- Twoje zachowanie jest nie na miejscu - powiedziała hardo, starając się obronić bosymi stopami przed jego nogami. Roześmiał się, zręcznie zamienił ręce i, oswobodziwszy się z płaszcza, zrzucił go na podłogę. - Miałeś zdjąć ubranie! - wrzasnęła z oburzeniem. - A nie bieliznę. - Nie noszę bielizny. - Teraz obie jego ręce zajęły się rozbieraniem Jazz. Leżała przywalona jego ciężkim muskularnym nagim ciałem, czując, że jej wysiłki, by się spod niego uwolnić, spełzają na niczym. Należało jednak pójść na ten kurs samoobrony, wyrzucała sobie w panice. Jednocześnie usiłowała znaleźć jakiś sposób, żeby gościa uszkodzić. Na to, że ktoś usłyszy jej krzyki, nie mogła liczyć. Cholera, jaki spryciarz, pomyślała z zakłopotaniem, czując, że odpiął jedyny guzik przy bluzce i objął dłonią jej pierś, mimo że jej ręce i nogi były wciąż przyciśnięte do kanapy jego ciężkim ciałem. - Przestań! - krzyknęła, szukając, w co mogłaby go ugryźć. - Jeszcze żadna kobieta tak do mnie nie mówiła. - Egomaniak! - Owszem - zgodził się i zamknął jej usta pocałunkiem. Naraz pod walczącym ciałem Jazz kanapa wywinęła kozła, wyrzucając ich oboje na podłogę. Całe studio zakołysało się, jak' statek na morzu, podłoga zadrżała i zatrzeszczała, drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zewsząd rozlegał się straszliwy łomot przewalających się przez pokój ciężkich przedmiotów. Jazz i Sam przywarli do siebie, wczepili się w siebie w niemym przerażeniu. Trwające kilka sekund wstrząsy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. - Kurcze, co to było? - spytał szeptem Sam, gdy budynek przestał się wreszcie poruszać. Jazz zerwała się z podłogi i z zimną krwią rodowitej Kalifornijki najpierw sprawdziła, czy gdzieś nie leżą odłamki szkła, a następnie podbiegła do okna. Miała na sobie tylko spódniczkę. - Ja stąd spieprzam! - wrzasnął Sam Butler. - Zostań tam, gdzie jesteś, dobrze ci radzę! Na ulicy nie jest bezpieczniej. To stare budynki, zwalą się na ciebie, ani się obejrzysz. Lepiej sprawdźmy, czy nie nadchodzi fala przypływu, bo to bardzo prawdopodobne w tych okolicach. - Fala przypływu? - przeraził się. - No właśnie, już powinna tu być - odparła Jazz z głębokim przekonaniem, pokazując ręką na ocean. Wychyliła się przez okno, żeby nie widział rozbawionego wyrazu jej twarzy. Wstrząsy wtórne, to tak, mruknęła pod nosem, ale nie fala
przypływu. Nie tym razem. To nie było takie znowu wielkie trzęsienie. Z przebieralni dobiegł ją głos mężczyzny, który przeklinając ubierał się pośpiesznie. - Jeśli potrzebujesz więcej zdjęć, to będziemy je robić na dworze! - zawołał kierując się do drzwi. - I w gęstym tłumie! - krzyknęła za nim. - Teraz już wiem, czemu masz opinię faceta, któremu nie można się oprzeć. Odwrócił się wściekły. - Miła jesteś, nie ma co. Gdybym nie był dobrze wychowany, powiedziałbym ci, żebyś się odwaliła. - To była twoja ostatnia okazja, Samie Butler - roześmiała się Jazz, zasłaniając piersi rękoma. - Wychodząc rzuć mi mój kapelusz, co?
2 Co oni by beze mnie zrobili, mruknęła pod nosem Phoebe Milbank, współwłaścicielka „Atelier”, a zarazem agentka handlowa Jazz Kilkullen, Mela Botvinicka i Pete'a di Constanza, smarując cebulowy obwarzanek grubą warstwą topionego sera. Na chwilę wyobraziła sobie, jak ubrana w wykrochmalony mundurek angielskiej niani z dawnych czasów pcha przed sobą lśniący granatowy wózek, rolls royce' a pojazdów dziecięcych. Zbliżywszy się do skrzyżowania, z trójką gaworzących wesoło, otulonych kołderką z monogramem, podopiecznych, czyni nieznaczny gest ręką, na co policjant salutuje jej z szacunkiem, a następnie zatrzymuje sznur pędzących aut i mimo ich oczywistego zniecierpliwienia nie pozwala im ruszyć, póki ona bezpiecznie i we właściwym dla siebie tempie nie dotrze do krawężnika po drugiej stronie i nie wjedzie wózkiem na chodnik. W bardzo krytycznym umyśle Phoebe, całkowicie wolnym od czegoś takiego jak kompleks niższości, panowała niezachwiana pewność, że pozostawiona własnemu losowi trójka fotografów niezawodnie umarłaby z głodu. Niczym doświadczony przewodnik prowadziła ich przez nieprzyjaźnie pohukującą dżunglę, jaką był skomplikowany, podstępny świat reklam i pism ilustrowanych, w którym fotografie stanowiły przedmiot handlu. Gdyby ich teraz porzuciła, niczego by nie dokonali, gdyż byli bezbronni i bezradni, jak dzieci czekające w płonącym budynku na przybycie strażaka. Sytuacja jest dokładnie taka, jaka być powinna i niechby taka została, podsumowała z zadowoleniem. Takie przyjemne refleksje snuła Phoebe przez pierwszą z dziesięciu minut, przeznaczonych dla zebrania myśli przed comiesięczną naradą wspólników „Atelier”,
zwyczajowo odbywającą się w sobotę rano. Ten czas samotnie spędzany przed spotkaniem był dla niej święty. Służył przygotowaniu się do stawienia czoła problemom, jakie mogły ewentualnie zaistnieć w trakcie konferencji. Raptem wstała i zaczęła z impetem przestawiać niskie fotele, dzięki którym siedząc na wysokim krześle za biurkiem patrzyła na wszystkich z góry. Drobna, ruchliwa sylwetka Phoebe zwieńczona była głową z roztrzepaną fryzurą, utworzoną z wielu warstw żółtych włosów, które zgodnie z modą i, ma się rozumieć, za duże pieniądze, zostały doprowadzone do stanu niemal - niemal! - całkowitego zniszczenia. Należała do osób bardzo zadowolonych z życia. Jej włosy prezentowały się idealnie. Idealnie wyglądała jej zuchwale uśmiechnięta, nie zdradzająca przebiegłego umysłu twarz, zaś szczupłe ciało było tak bliskie ideału każdej nowoczesnej Kalifornijki, że bardziej nie sposób. Pod cienkim sweterkiem rysowały się wszystkie jej żebra, kości biodrowe zaznaczały się pod krótką trykotową spódniczką, bo bez względu na to ile jadła, nigdy nie przybierała na wadze. Miała trzydzieści osiem lat, ale na pierwszy rzut oka można było ją wziąć za studentkę miejscowego uniwersytetu. Z piętrzących się na tacy na biurku obwarzanków wzięła wytrawny i posmarowała go grubo szczypiorkowym serkiem kremowym. „Powiedz mi co jesz, a powiem ci kim jesteś.” To na szczęście nie odnosi się do mnie, pomyślała. Agent fotograficzny jest tym, kogo reprezentuje. Tak samo jak o wartości trenera koni decyduje stajnia, w której pracuje. Mimo wrodzonego poczucia wyższości nie była megalomanką. Potrafiła sprawiedliwie ocenić wartość swoją i innych. Doskonale wiedziała, że jej podopieczni stanowią najlepsze trio w mieście i że każde z tej trójki znajduje się na rozpalonym do czerwoności szczycie zawodowych osiągnięć. Bez niej jednak nie wspięliby się tak wysoko. Rzecz jasna, ona bez nich też by nie doszła tam, dokąd doszła. Choć jeśli się dobrze nad tym zastanowić, oni nie mieli dla niej aż tak istotnego znaczenia. Gdyby nie Jazz, Mel i Pete do jej stajni trafiłaby jakaś inna trójka. Zerknęła na zegarek. Zebranie powinno się zacząć za pięć minut. Zostało więc jeszcze trochę czasu na sprawdzenie stanu posiadania. Robiła to co miesiąc, by mieć pewność, że nie traci kontroli nad szybko rozrastającym się interesem.
Każdy z jej partnerów był wolnym strzelcem i demonem, kiedy przychodziło do fotografowania, i wszyscy troje - rzecz dla nich charakterystyczna - działali daleko poza strefą bezpieczeństwa. Według Phoebe we współczesnej fotografii istniało jeszcze coś takiego jak strefa bezpieczeństwa. Fotografowie z przyzwoitym dorobkiem nie musieli drżeć o swą przyszłość. Ale kilkoro z tej bandy, wśród nich jej dzieciaki, miało odwagę pójść dalej. Wkraczali na dziewiczy teren i odnosili sukces, nie popadając w rutynę, nie zniekształcając intencji klienta. Tylko że kiedy się tam znaleźli, to często w śmiertelnym przerażeniu błagali ją; swą agentkę, żeby sprowadziła ich z powrotem do domu. Nie odważyliby się być tacy nietuzinkowi, gdyby nie mieli pewności, że Phoebe czuwa. Bóg świadkiem, że nie była to kwestia techniki. Dwustu fotografów miało technikę, dwustu innych poczucie smaku, a ładne zdjęcia potrafiło pstrykać miliony ludzi, nawet cywilów. Jej dzieciaki natomiast produkowały fotografie z punktu identyfikowane przez najlepszych kupców fotogramów i wszystkich znawców tej dziedziny sztuki. Jej dzieciaki były dla aparatu fotograficznego tym, czym dla płótna prawdziwie oryginalny malarz. Dwa czynniki odgrywają tu decydującą rolę, myślała dalej Phoebe, a są to: własna wizja artystyczna i gruntowna wiedza na temat oświetlenia. Jednakże umiejętność oświetlenia obiektu - czy to świecy zapłonowej, czy Michelle Pfeiffer jest niczym, jeśli się nie ma własnej wizji artystycznej. Ta z kolei jest psu na budę, jeśli się nie panuje nad praktycznie nieskończonymi możliwościami oświetlenia. Do tego dochodził trzeci czynnik, którego ani ona, ani oni nie potrafili nazwać. To właśnie ten trzeci element - niektórzy nadawali mu miano, banalne zresztą, oryginalności, jej zdaniem była to raczej ekstrawagancja - decydował o tym, że Jazz, Mel i Pete uchodzili za najlepszych. Wokół aż się roiło od dobrych, zdolnych, sprawnych fotografów. Jeśli fotograf, on czy ona, nie starał się za każdym razem - nie, nie tylko nie starał się, ale nie starał się desperacko - przekroczyć oczywistych ograniczeń błony filmowej, najwyższe zarobki pozostawały w sferze marzeń. Rozumie się, Mel, Pete i Jazz mają sobie równych, ale nie lepszych od siebie, mruknęła, starając się być sprawiedliwa. Kilkoro im dorównuje i zatrudnia agenta jej klasy, których w Kalifornii jest zaledwie troje. Jeszcze piętnaście lat temu żaden potencjalny agent nie znalazłby w Los Angeles takich fotografów, pomyślała trzeźwo, zadowolona, . ale bynajmniej nie
zdziwiona faktem, że urodziła się we właściwym czasie i miejscu. W tamtych czasach niemal wszyscy najlepsi fotografowie mieszkali i pracowali w Nowym Jorku. Potem sytuacja się zmieniła, zwłaszcza w fotografii jedzenia, samochodów i portretów znanych ludzi. Obecnie największe talenty znajdowały się w Los Angeles. Ona była z nimi związana od samego początku. Przed dwunastu laty, ukończywszy dwudziesty szósty rok życia, Phoebe zaczęła pracować jako asystentka Evana Jonesa, który żył z fotografowania bogatych kobiet, zamawiających u niego swe portrety, gdy nie miały czym obdarować mężów na Boże Narodzenie. Jones był prawdziwym geniuszem retuszu. Nigdy nie pokazywał klientkom surowych stykówek, póki nie przeprowadził selekcji zdjęć i niemal wszystkich nie wyrzucił. Wyłowiwszy najlepsze, dokonywał na nich aerografem bardzo dyskretnych zabiegów, tak dyskretnych, że nie zdarzyło się, by ktoś się dopatrzył w prezentowanych stykówkach retuszu. Ale prawdziwe szaleństwo zaczynało się dopiero, gdy zadowolona klientka wybrała zdjęcie. W ruch szedł aerograf i miniaturowe pędzelki, za pomocą których tu dodał, tam ujął, by otrzymać dłuższe rzęsy, dłonie bez żył, jaśniejsze źrenice, węższe nozdrza, pełniejsze wargi, mniejszy podbródek, gładszą szyję. Choć trudno było mu odmówić sprytu, do interesów miły Evan miał słabą głowę. Nieumiejętnie prowadził rachunki, a co gorsza, nie miał pojęcia, ile pieniędzy żądać za swą pracę. Pewnego dnia Phoebe, która dość prędko uświadomiła sobie, że z braku talentu i cierpliwości nie zostanie sławną kobietą - fotografem, zasiadła za biurkiem Evana i zaczęła kierować jego sprawami. Pierwsza rzecz, zaangażowała na swoje miejsce asystentkę niebo lepszą od siebie. Następnie wzięła listę klientek i zatelefonowała do wszystkich po kolei przypominając, że czas zrobić nową fotografię. Nie pytając o zgodę Evana, podwoiła ceny zdjęć. Jak się spodziewała, klientki uznały to za znak, że jego popularność wzrosła. Siostra Phoebe, szefowa biura jednego z najbardziej wziętych chirurgów plastycznych w Hollywood, a do tego ciesząca się poważaniem członkini mafii sekretarek, zaczęła dostarczać jej aktualną listę kobiet, które odmłodziwszy się, gwałtownie potrzebowały nowych fotografii, by zastąpić te ze starą twarzą. Po sześciu miesiącach działalności Phoebe Evan miał długą listę klientek oczekujących na sportretowanie. Phoebe potroiła jego cenę, zatrzymując dla siebie standardowe dwadzieścia pięć procent.
Kiedy uznała, że nadszedł czas na ulokowanie Evana w przemyśle filmowym, zrobiła albumy najlepszych jego prac zaś ich reprodukcje rozesłała do biur wszystkich publicystów, menedżerów, artystów od makijażu i fryzur w Hollywood. Jego ceny były teraz czterokrotnie wyższe od początkowych. Portretami Evana zaczęły się interesować aktorki W pewnym wieku - wieku, którego granica wciąż się obniżała. W niespełna rok został najpopularniejszym fotografem tego nieprzebranego materiału, jaki stanowią kobiety powyżej dwudziestu lat. Gdy panie te stwierdziły, że na żadnych innych fotografiach nie wyglądają równie korzystnie, zdjęcia Evana zaczęły trafiać do pism ilustrowanych i na ich okładki. Niebawem do szeregów kobiet dołączyli mężczyźni. Phoebe kupiła sobie dwudrzwiowego mercedesa 560 W. kolorze jasnożółtym jak jej włosy. Uznawszy, że Evan jest ustawiony, Phoebe straciła zainteresowanie jego osobą. Wiedziała, że on już dalej nie zajdzie, a ona nie zarobi na nim więcej pieniędzy. Zresztą Evan nie przejawiał najmniejszej ochoty, żeby się zmienić, ją zaś interesowało tylko to, co było nowe i odkrywcze. W 1980 roku znalazła mu innego agenta, sama zaś otworzyła własne małe biuro i postanowiła zbadać, co głównie reklamują amerykańskie pisma ilustrowane. Najczęściej reklamowana okazała się żywność - częściej nawet niż kosmetyki. Za żywnością szły samochody. Reklamy jedzenia i samochodów - teraz zaczęła je widzieć dosłownie wszędzie. Przeprowadziwszy rozeznanie wśród fotografów, wybrała Mela Botvinicka i Pete'a di Constanza. Tym dwóm zaoferowała swe usługi. Tak ich omotała, że bez mrugnięcia okiem zgodzili się oddawać trzecią część swych zarobków. Im więcej dla nich robiła, tym bardziej jej potrzebowali. Im bardziej wyciągała do nich dłoń, tym mocniej się jej czepiali. Bez jej roztropnego pokierowania ich karierami, nie odważyliby się żądać tych pieniędzy co teraz. Ilekroć szykowała się jakaś robota, na którą mieli wielką chrapkę, stawali się niespokojni, nerwowi, przekonani, że ktoś ją im sprzątnie sprzed nosa. W krytycznym momencie skłonni byli obniżyć swą ustaloną cenę. Ale nie ze mną takie numery, uśmiechnęła się do siebie Phoebe. Utrzymywała ich ceny na wysokim poziomie, odrzucając oferty zbyt niskie, nawet jeśli to im groziło bezczynnym siedzeniem przez cały dzień. Od chwili kiedy ich przejęła, konsekwentnie podnosiła stawki, aż doszli do maksymalnych zarobków w tej dziedzinie. Pete zgarniał dobrze ponad milion dolarów rocznie, Mel prawie tyle samo. Jazz Kilkullen - dzięki temu, że robiła zdjęcia sygnowane swym nazwiskiem
do artykułów w pismach ilustrowanych - z całej trójki była jedyną osobą znaną szerszej publiczności. Zarabiała około czterystu tysięcy dolarów rocznie, jako że za tego typu zdjęcia płacono znacznie mniej niż za reklamy. Potencjalnie jednak mogła zarobić dowolną sumę, zwłaszcza w reklamie kosmetyków. Ach, żeby istniały dwie Jazz. Jedna, zamiast się tyle mądrzyć, fotografowałaby modelki do głównych reklam kosmetyków, druga zaś mogłaby się bawić do woli w modę i portretowanie osobistości. Niestety, Jazz była tylko jedna - ta, która upierała się przy pracy dla pism ilustrowanych, ponieważ ceniła sobie wolność. Jazz pod wieloma względami różniła się od Mela, który wykonywał tylko tyle „dziennikarki”, ile Phoebe akceptowała, oraz od Pete'a, który trzaskał wyłącznie reklamy. Jazz zdradzała brzydkie w oczach Phoebe upodobanie - upodobanie do niezależności. Ta cholerna skłonność Jazz z pewnością wiąże się z jej pochodzeniem, skrzywiła się Phoebe. Ojciec Jazz, Mike Kilkullen, był właścicielem ostatniego wielkiego rancza, położonego między Los Angeles i San Diego. Owa rodzinna posiadłość liczyła, bagatelka, dwadzieścia sześć tysięcy hektarów dziewiczej, nie uprawianej, nie tkniętej ludzką ręką ziemi, pamiętającej czasy Korony Hiszpańskiej. Jazz była Kalifornijką w ósmym pokoleniu; w jej żyłach płynęła stara krew hiszpańskich osadników, ale też irlandzka i szwedzka. I jak taką kierować; biadoliła w duchu Phoebe, łakomie wyskrobując plastykową łyżeczką serek z pudełka. Praca agenta przypomina pracę tresera lwów. Tak samo wymaga łagodności, stanowczości, odwagi. Ale nade wszystko panowania nad sytuacją. Trójka fotografów, jak zwykle naburmuszona z powodu straty sobotniego poranka, weszła nieśpiesznie do biura Phoebe. - No i co powiecie o tym trzęsieniu? - spytał wszystkich Mel Botvinick. Ledwo udało mi się przygotować suflet do rozkładówki w „Bon Appetit”, a tu jak się nie zatrzęsie ... Siedzieliśmy potem do północy. Cholerny pech. - To jeszcze nic - rzekł Pete di Constanza. - Ja akurat stałem na drabinie i zastanawiałem się nad ujęciem z góry tego nowego ferrari. Gdybym nie miał szybkiego refleksu, leżałbym dziś w szpitalu ze złamaną nogą. A niechby się stało coś z samochodem? Strach pomyśleć. Co ty robiłaś, Jazz? - Jeśli o mnie chodzi, to zważywszy wszystkie okoliczności, wstrząs nastąpił w bardzo odpowiednim momencie - odparła Jazz. - Nie robiłam nic specjalnego. - Ale z was dzieci - zdenerwowała się Phoebe. - Wielka mi rzecz, lokalne
trzęsienie ziemi. W Beverly Hills mało kto w ogóle je zauważył. - Byłaś pewnie na zakupach - domyślił się Pete. - U fryzjera. W piątek po południu chodzę do fryzjera. To dla mnie święte. - Świetnie cię rozumiem, bo dla mnie święte są wizyty u psychoanalityka w poniedziałek i w czwartek. Chociaż ostatnio przestałem mu wierzyć - poskarżył się Pete di Constanza. - Wyobraźcie sobie, że ten facet za cnotę uważa jeżdżenie starym, odrapanym, obitym volvo. A wiecie, jak zareagował, kiedy mu powiedziałem, że dostałem zamówienie na wykonanie zdjęć rocznicowych countacha? „Myślałem, że fotografujesz tylko samochody.” On nie ma pojęcia, co to jest countach! Lamborghini wprowadził countacha w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku, czyli dziewiętnaście lat temu, do dziś jest to najsilniejszy samochód sportowy na szosach, a ten nigdy nim nie słyszał! - Skąd wiesz, czym jeździ twój psychoanalityk? - zainteresował się Mel Botvinick. - Bo go spytałem. - I odpowiedział ci? - Mel nie posiadał się ze zdumienia. Jego psychoanalityk z zasady nie odpowiadał na żadne pytania. - Tak, on nie przejmuje się tymi freudowskimi bredniami. Na normalne pytania zazwyczaj odpowiada. - A skąd masz pewność, że uważa za cnotę jeżdżenie tym starym volvo? spytała Jazz śmiejąc się serdecznie. Pete di Constanza z Fort Lee w New Jersey ubierał się jak strażnik parku narodowego, z urody przypominał tajniaka w lekko pornograficznym filmie i jak bóg ożywiał światłem każdą kupę żelastwa. W dodatku był poczciwy do szpiku kości. - Wywnioskowałem - odparł Pete dumnie. - Widzisz, dlatego mój psychoanalityk nie odpowiada na pytania - stwierdził Mel, pociągając z wyższością nosem. - On chce, żebym wyrzucał z siebie wszystko, a nie wnioskował. - Zabronił ci też zapisywać sny - obruszył się Pete. - Jak do cholery masz je pamiętać, jeśli ich nie zapiszesz? - Powiedział, że ważne zapamiętam. - Chłopcy, chłopcy - przerwała Phoebe. - Czy moglibyście odłożyć tę fascynującą wymianę zdań o waszym życiu psychicznym na inną okazję? Pete zamilkł urażony. Nie traciłby czasu na te bezproduktywne spotkania,
gdyby Phoebe nie namówiła go do zainwestowania w studio. Cóż z tego, że były to najlepiej ulokowane pieniądze w jego życiu, jedyne zresztą, których nie roztrwonił, skoro rola właściciela kamienicy, choćby nawet tylko jej czwartej części, wybitnie mu nie odpowiadała? Kupno starego banku i urządzenie w nim „Atelier” było pomysłem Phoebe. Ale czy to dawało jej prawo do narzucania im tych comiesięcznych nasiadówek? Czy bez nich nie wiedzieliby, co robić? Zawracanie głowy! Jeśli o niego chodziło, to Phoebe miała w życiu jedną jasno określoną funkcję: wyręczać go w załatwianiu nieważnych spraw, żeby mógł bez przeszkód trzaskać swe wspaniałe fotografie. Wspaniałe fotografie, nie jakieś tam fotki. Zwykłe fotki mógł pstrykać każdy kretyn w Detroit i wielu to robiło - z tandetnie kolorowym dymkiem, petardami i lustrzanymi odbiciami, co powodowało, że samochód wyglądał jak na paradzie w Las Vegas. A co, jeśli ktoś wymarzył sobie fotografię samochodu, która wnikałaby w jego egzystencjalną istotę? Fotografię, wykonaną w studio, dającą jednak wyobrażenie o przyjemności jazdy tym samochodem z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę? Fotografię, pełną romantyzmu i poezji, fotografię, która czyniła z samochodu 'przeklętą przez Boga ikonę? Otóż wystarczyło się zwrócić do Pete'a di Constanza. Kilka tygodni eksperymentowania z oświetleniem i nowa wersja wspaniałego klasycznego countacha będzie wyglądała jak rozjarzony od środka pojazd kosmiczny. Każdy maniak motoryzacji oszalałby z radości, gdyby pozwolić mu na przejażdżkę takim samochodem. Ale nic z tego. Ten szczególny prototyp był zbyt celny, by wyjechać ze studia. - Protokół z ostatniego zebrania - zaczęła Phoebe oficjalnym tonem. - Przeczytany i przyjęty - przerwał jej szybko Me! Botvinick. - Następny punkt - zawyli jednocześnie Pete i Jazz. Co się z nią dzieje, myślał Mel. Czy Phoebe wyobraża sobie, że kieruje „Fortune Five Hundred”? Jak się tak dobrze zastanowić, to ona, biorąc jedną trzecią ich zarobków, zgarniała taką forsę, o jakiej nie śnili nawet dyrektorzy wielkich firm. Nie traci jej z pewnością na posiłki, stwierdził, patrząc z dezaprobatą na tackę z postnymi obwarzankami, opróżnione do połowy plastykowe pudełeczko z serem i szklankę mrożonej herbaty (przysięgała, że sama ją parzy, ale wiadomo było, że to słodzony Lipton z puszki, do którego z wielkim wysiłkiem wrzucała pokrojony na cztery plasterek cytryny i kilka kostek lodu). Nie przywiązywała wagi do jedzenia.
Spojrzawszy na jej cienką kibić i kruche nadgarstki wzdrygnął się· Gdyby nieco przytyła, może spodobałaby się jakiemuś sensownemu mężczyźnie, ale nie, wolała być chorobliwie chuda. Zresztą, czemu narzekał? Phoebe warta była pieniędzy, które od niego brała. Zimno mu się robiło na myśl, że miałby sam obłaskawiać świat oleju Wesson i mrożonej pizzy, wpychać ludziom swój album promocyjny i wykłócać się o honoraria. Phoebe jakoś nie czuła się upokorzona, wydzwaniając do ewentualnych klientów i proponując, że on wykona dla nich coś, o czym nigdy nawet nie słyszał. Phoebe miała szósty zmysł, który mówił jej, że oto nadszedł czas na nowe podejście do płatków śniadaniowych. Na jej plus liczyło się również to, że nie zmuszała go do robienia więcej niż dwu zdjęć „szybkich dań. barowych” miesięcznie. Artysta musi mieć agenta, żeby nie oszaleć, a zwłaszcza gdy chce iść za głosem powołania. Fotografowanie jedzenia jest powołaniem, takim samym jak taniec albo chirurgia mózgu; różnice sprowadzają się do drobnych szczegółów. - Czy ktoś ma jakieś nowe wiadomości? - spytała Phoebe. Czemu ten zawsze odstawia ofiarę, pomyślała, patrząc na Pete'a, który rozwalił . się w fotelu wyciągając nogi na pół pokoju; stopy w wysokich sznurowanych trzewikach do pieszych wędrówek zwracał palcami do siebie. Przeniosła wzrok na Mela, który siedział (bo Mel zawsze siedział) wyprostowany, na ile to w ogóle było możliwe w tym ni to leżaku ni to fotelu. Delikatne ręce splótł na zaokrąglonym brzuchu, nogi w czarnych spodniach ostrożnie skrzyżował ze sobą. Na jasnoszarej koszuli nie było ' ani śladu zgniecenia. Ubiera się jak mnich w cywilu, pomyślała, co zresztą pasuje do jego gładko ogolonej głowy i łagodnej jajowatej twarzy. - Nie! - zawołali chórem. - Za to ja mam - rzuciła Phoebe. - Wyobraźcie sobie, że „Purple Tostada Grande” się likwiduje. - Pokój wypełnił się jękami. Każdy, kto pracuje w studiu fotograficznym, nie może się obejść bez kafejek sprzedających jedzenie na wynos. Jazz, Mel i Pete mieli po piętnaście różnych spisów potraw, które codziennie zamawiali dla ludzi pracujących z nimi w studio. „Purple Tostada Grande”, niedroga meksykańska knajpka z ogromnym patio, dokładnie po drugiej stronie deptaka, należała do ich ulubionych. Klientom już w drzwiach napływała ślinka do ust na myśl o quesadilli - zapiekance z zielonym chili, cebulą, śmietaną, pomidorami i serem, burrito combo - omlecie z fasolą i wołowiną,
żeby nie wspomnieć o słynnym koszyczku krewetek podawanym z sosem z avocado zwanym guacamole, oraz z frytkami. - Jak mogą zrobić nam coś takiego? - biadoliła Jazz. - Okropne - mruknął Pete. - Akurat spodziewam się klientów z Japonii i Niemiec, którzy już się napalają na te obiady w „To stadzie”. Jak ja teraz wyglądam? - O rany, klienci zaczną mi zżerać jedzenie. Jak bym nie miał dość kłopotów z tymi, którzy mówią, że „chcą tylko spróbować” i ładują do gęby to, co było przeznaczone do sfotografowania. - Popatrzcie na tę sprawę z innej strony - przerwała im Phoebe. - A jakby tak kupić „Tostadę”? Upieklibyśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Co ty na to, Pete? - Mowy nie ma - parsknął Pete. - Nie dość, że posiadam kawałek kamienicy, to miałbym jeszcze kupić knajpę? O, nie. - Jazz? - Phoebe prowadziła swą ankietę. - Nie wchodzę. Nie jestem w nastroju do inwestowania. - Mel? - Ty chyba żartujesz? Przez cały dzień fotografuję żarcie. W studiu mam najlepiej wyposażoną kuchnię na świecie. Co za dużo to niezdrowo, nie sądzisz? Robił wrażenie obrażonego. - Więc jeśli nie macie nic przeciwko temu, sama kupię „Tostadę”. - Wspaniale! - Fantastycznie! - Brawo, Phoebel - pochwaliła ją Jazz. - Uratowałaś nas! - Dzięki, kochani. Zapiszę w protokole, że wszyscy się zgodziliście. - Phoebe miała wesołą minę. Tak jak się spodziewała, żadne z nich nie wzięło pod uwagę faktu, że ceny nieruchomości w Wenecji ciągle szły w górę. Szczególnie tych przy deptaku. Gdyby dziś kupiła „Tostadę” i nic z nią nie robiła, to po roku mogłaby ją sprzedać za dwa razy większą sumę. Tylko po co miałaby sprzedawać? „Tostada” ze swym dużym patio idealnie nadawała się na oryginalną restaurację. Coś takiego innego i dziko drogiego. Z lokajem do parkowania samochodów, to jasne. Koniecznie młody szef kuchni, który będąc już świetnie ustawiony gdzieś w centrum, na przykład w Chicago, nie zgodziłby się objąć nowego lokalu, gdyby w grę nie wchodziło Los Angeles. Sfinansowanie tego będzie małym piwem. Wokół roiło się od takich, którzy tylko marzyli o tym, by mieć udział w jakiejś nowej restauracji. Nie tylko Tony Bill
pragnął posiadać kawałki kalifornijskiej Wenecji. - Są jeszcze jakieś sprawy? - zaszczebiotała Phoebe. - Yyy - zaczął Mel i zamilkł. - Coś nowego, Mel, czy wciąż ci za mało wentylatorów? - spytała Phoebe podejrzliwie. - Musielibyśmy zmienić instalację elektryczną, ostrzegam cię. Elektryczności zużywamy już tyle co szpital. - Ja ... yyy ... żenię się - wykrztusił i zrobił się czerwony jak burak. Zapadła martwa cisza. Nie sądzili, że bez reszty oddany swej pracy Mel w ogóle ma jakieś życie prywatne, a on ni stąd ni zowąd się żeni. Kto by to pomyślał? - Z kim? - wyjąkała zdumiona Phoebe. Przed podjęciem takiej ważnej decyzji powinien był z nią porozmawiać. - Z kim? - Jazz nie posiadała się z radości. - Z kim? - spytał groźnie Pete. Czemu mu nie powiedział? Co to za kumpel? - Z Sharon. Znacie Sharon. - Teraz, kiedy miał już to za sobą, Mel po prostu promieniał ze szczęścia. - Sharon ... Że też się nie domyśliłam. Nie mogłeś lepiej wybrać - rzekła Jazz gramoląc się z fotela, by go ucałować. Lubiła Mela. Kiedyś był jej szefem. - Sharon! Wspaniały pomysł! - wykrzyknęła Phoebe. Sama by mu doradziła, żeby się ożenił z Sharon, ich najlepszą stylizatorką potraw. Teraz Sharon będzie zawsze do jego dyspozycji. Czasami - czasami! - Mel był sprytniejszy, niż na to wyglądał. - Sharon? A pamiętam, jak się na nią wkurzyłeś, kiedy ci powiedziała, że nie ma czasu robić z tobą okładki świątecznej do „Bon Appetit”. Przeszło ci już? wydziwiał Pete. - Ta sprawa trochę tu zadecydowała - wyjaśnił Mel. - Rzeczywiście, wtedy strasznie mnie poniosło. Powtarzałem sobie, że świat się na niej nie kończy. Jednocześnie nie mogłem pojąć, czemu tak to przeżywam i ciągle rozmawiałem o tym z moim psychoanalitykiem. Zazwyczaj nie unoszę się, w moim fachu to niewskazane, z jedzeniem trzeba postępować cierpliwie. W każdym razie, w końcu uświadomiłem sobie, że ... yyy ... czuję do niej coś więcej niż tylko zawodowy szacunek. - A co na to twój psychoanalityk? - zainteresował się Pete. - Guzik mnie to obchodzi - odparł spokojnie Mel. - Jeszcze nie wie. Zresztą,
na pewno nic nie powie. - Mój byłby wniebowzięty - stwierdził Pete. - Niewykluczone, że zechciałby zobaczyć jej zdjęcie. - To wspaniała dziewczyna - rzekła Jazz. - Teraz już rozumiem naszą niedawną rozmowę. Powiedziałam, że Mel Gibson i Mel Brooks noszą takie samo imię, ale w każdym przypadku brzmi ono inaczej, bo raz kryje się za nim Gibson, a raz Brooks. Sharon na to, że imię Mel najlepiej pasuje do Botvinicka. Uznałam, że ma nieco egzotyczny gust. - Powinniśmy to jakoś opić - zauważyła Phoebe, odzyskując przytomność ale mam tylko mrożoną herbatę. - Pamiętacie, jak w Hollywood zaczęto pić mrożoną herbatę zamiast wody mineralnej „Perrier”? - Każda część ciała Mela podrygiwała ze szczęścia. - A pamiętacie, jak zaczęto pić „Perrier” zamiast białego wina? - rzucił Pete. - A pamiętacie, jak białe wino wyparło martini? - spytała z rozmarzeniem Jazz. Jej ojciec wciąż pił martini. Zapanowała chwila ciszy, bo wszyscy oddali się wspomnieniom minionej epoki martini, która może jeszcze kiedyś powróci. W Nowym Jorku zresztą nigdy nie minęła, ale tym nieszczęśnikom było obojętne, czym się trują. - Jeśli nikt nie ma już żadnych nowin, dobrych i złych - przywołała ich Phoebe do porządku - to ja mam do was jeszcze jedną sprawę. Jak wiecie, mój magazyn jest zupełnie niewykorzystany. Marnuje się mnóstwo miejsca, a tymczasem znalazł się pewien gość, który chciałby go wynająć. To fotoreporter, pracuje w terenie, przydałaby mu się jednak sekretarka i biuro. Zakładam, że nie macie nic przeciwko temu. Nawiasem mówiąc, zgodziłam się też zostać jego agentką. - Agentką? - wrzasnęli wszyscy troje jednocześnie, zrywając się z leżakowatych foteli. Otoczyli jej biurko i patrzyli na nią z góry. W ich oczach malowała się wściekła zazdrość. - Spokojnie, dzieci, spokojnie. Nie ma powodu robić takiej afery - rzekła Phoebe, starając się nie pokazać po sobie, jaką sprawili jej przyjemność. Uniosła swe drobne dłonie w uciszającym geście, który tym razem jednak nie poskutkował, czyli tak jak myślała. Dorośli, a zachowują się jak małe dzieci. Prawidłowo przewidziała ich reakcję. Co oni by bez niej zrobili, jeśli w ten sposób zareagowali tylko na sugestię, że będzie im poświęcać nieco mniej uwagi? - Co znaczy „nie ma powodu robić takiej afery”? Na ile części możesz się
podzielić? - spytał Mel, bardziej chyba wściekły niż wtedy na Sharon. - Trzy osoby to sporo! Czeka cię cholernie dużo roboty! - krzyknął Pete. Będziesz nas gorzej . traktować. - To nie jest w porządku, Phoebe, i ty dobrze o tym wiesz - rzekła Jazz oskarżycielskim tonem. - Jeszcze wam nie powiedziałam, o kogo chodzi - stwierdziła Phoebe chłodno. - O Tony'ego Gabriela - oznajmiła uroczyście i uśmiechnęła się do nich słodko. Jak łatwo w nich czytała. - Gabe ... przecież on jest w Europie, nie? Czy gdzieś na Środkowym Wschodzie? - Pete był bardzo podekscytowany ostatnią informacją. - Tony Gabriel? Znasz Tony'ego Gabriela? - wściekłość Mela ustąpiła miejsca podziwowi. - Ja znam wszystkich - oświadczyła dumnie. - Przez ostatnie pięć lat Gabe pracował w Paryżu, ale teraz wraca. W Los Angeles chciałby mieć bazę wypadową. Oczywiście, przeważnie go tu nie będzie. Chyba już rozumiecie, dlaczego mu nie odmówiłam. - o rany, Gabe tutaj. Wspaniale. To prawdziwa sensacja! Nie mogę się doczekać, żeby z nim porozmawiać - rzekł Pete. - Zawsze chciałem go poznać - stwierdził Mel. - Boże, sam Tony Gabriel. Był moim największym bożyszczem. - A więc załatwione. To tyle w tym miesiącu - zakończyła Phoebe wstając. Mel i Pete byli już przy drzwiach. - Chwileczkę - zatrzymała ich Jazz. - Zebranie się jeszcze nie skończyło. - Jej głos zadudnił wściekle, ona sama miała chyba ponad dwa metry wysokości. - Ja się nie zgadzam, żebyś holowała tego łajdaka, Phoebe. Niech się nie waży przekroczyć progu tego budynku. - Co ci się stało? - wyjąkała Phoebe, szczerze zdumiona. Na widok Jazz, która przeszła metamorfozę, stając się słupem gniewu, Melowi i Pete'owi całkiem odjęło mowę. Co ją ugryzło? Dla ludzi z ich branży Gabe był autentycznym bohaterem. - Nic mi się nie stało. Po prostu jedna w tym towarzystwie myślę. Z Tonym Gabrielem są same przykrości. To wyzyskiwacz, socjopata. Dziwić się należy, że jeszcze nikogo nie zamordował. - Jazz, ty kompletnie zbzikowałaś wykrzyknęła Phoebe. - Mam to gdzieś, Phoebe. Kupując ten budynek, umówiliśmy się, że jeśli w
przyszłości ktoś zechce się do nas przyłączyć, wszyscy musimy wyrazić na to zgodę. Ja się nie zgadzam. Po prostu. Nie pozwalam ci, powtarzam, nie pozwalam ci wynająć czy wypożyczyć Gabrielowi nawet jednego centymetra kwadratowego „Atelier”. Jeśli on tu wejdzie, to koniec. Oczywiście, możesz zostać jego agentką, to twoja prywatna sprawa, jeśli jednak zostaniesz, ostrzegam, że znajdę sobie innego agenta. To nic trudnego. Wystarczy sięgnąć po słuchawkę. Nie żartuję, Phoebe. Żebyś przypadkiem nie myślała, że żartuję. - Ale, Jazz, co ... - Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Wybór należy do ciebie. - Jazz odwróciła się na pięcie i opuściła biuro trzaskając drzwiami. Na początku szatan stworzył agenta, pomyślała, biegnąc na górę do swego studia i trzęsąc się ze złości. Spóźnia się, naturalnie, myślała Phoebe Milbank z niezwykłą jak na nią wyrozumiałością, czekając na Tony'ego Gabriela w restauracji przy Market Street 72. Przychodziła tu na obiady i kolacje przynajmniej dziesięć razy w tygodniu, zawsze w sprawach zawodowych. Nie potrafiłaby się obejść bez tej wspaniałej restauracji, gdzie nawet w ostatniej chwili wyczarowywano bez gadania dla niej stolik, restauracji w niedużej odległości od biura, restauracji, w której nie musiała płacić od razu, nawet napiwków, bowiem raz w tygodniu przysyłano jej do biura rachunek, a ona dołączała go do sprawozdań podatkowych. Do restauracji przy Market Street 72 mogła zadzwonić z pięciominutowym wyprzedzeniem, wiedząc że jeśli nawet mają komplet, znajdą jakiś sposób, by upchnąć dwunastu przedstawicieli japońskiej firmy samochodowej, których ona nagle postanowiła zaprosić na obiad. Zamówiła kolejną mrożoną herbatę i usadowiła się wygodniej. Mogła przyjść pół godziny później i też by zdążyła, ale chciała mieć kilka minut na spokojne przemyślenie dziwacznego wyskoku Jazz. Oczywiście chodziło o sprawy osobiste. O jakie, wyciągnie od Gabe'a, kiedy ten wreszcie przyjdzie. Ale ona już dokonała wyboru. Nie zamierza stracić Jazz. Gabe na tym swoim fotoreporterstwie przypuszczalnie nie wyciąga tyle forsy, by zastąpić jej trzecią część zarobków Jazz, zwłaszcza że w fotografii Jazz nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Fotoreporter jest Latającym Holendrem, gotowym po odebraniu telefonu do natychmiastowego wyjazdu w najdalszy zakątek świata, gdzie właśnie się coś dzieje. Czasem dopisze mu szczęście i zrobi zdjęcie, które potem zostanie opublikowane
przez większość gazet i pism ilustrowanych na całym świecie. Stanie się klasyką, zaś fotoreporter i jego agent zainkasują kupę forsy. Ale to rzadka gratka. Nawet dla kogoś tak znanego jak Gabe. Ma ze czterdzieści lat, dumała Phoebe. Kiedy przed dziewiętnastu laty wyjechał do Wietnamu, jako korespondent wojenny, był jeszcze dzieciakiem. Choć miał tylko dwadzieścia jeden lat, o czym uczono we wszystkich szkołach fotografii, to właśnie jego nazwisko sygnowało przez następne dwa 'lata więcej świetnych zdjęć z Wietnamu niż jakiegoś fotoreportera z całej armii korespondentów, którzy zjedli na tym zęby. Potem, mając już wyrobioną markę, objechał cały świat: Iran, Polska, Izrael, Nikaragua - sama myśl o tylu podróżach przyprawiała Phoebe o mdłości, ale on miał to we krwi. Tacy jak Gabe, siedząc w jednym miejscu, czują, że się duszą. Gabe miał niezwykłego nosa, gdyż zawsze znajdował się - z aparatem gotowym do fotografowania - tam, gdzie działo się coś nieoczekiwanego: eksplozja „Challengera”, masakra w Jonestown, upadek Sajgonu. Nie było miejsca, do którego by nie dotarł, samolotu, z którego nie potrafiłby zeskoczyć na spadochronie, zbyt trudnego zadania. I do tego miał ten wspaniały dar stawania się niewidocznym, tę tajemniczą zdolność, którą muszą mieć wszyscy fotoreporterzy, a która polega na tym, że stoi się blisko kogoś i fotografuje, a ten ktoś nie zdaje sobie z tego sprawy. Gabe nigdy nie obsługiwał czegoś tak beznamiętnego jak Biały Dom, lecz był jak ten legendarny włoski fotograf, któremu udawało się, raz za razem, zostać siódmym członkiem sześcioosobowego oficjalnego serwisu fotograficznego Białego Domu, a zarazem jedynym w tym zespole fotografem, który nie musiał dzielić się swymi zdjęciami z kolegami po fachu. - Daj buziaka, kotku. - Ni stąd ni zowąd na kanapce obok Phoebe pojawił się Tony Gabriel. A przysięgłaby, że nawet na moment nie oderwała oczu od drzwi restauracji. Pocałował ją dwa razy w usta, bardzo starannie, po czym odsunął od siebie na odległość ramion i przyjrzał się badawczo. - Wyglądasz jak wiosna, ty okropna wiedźmo. Czy pozwolisz, że dzisiejszą noc spędzę w twojej trumnie? - No wiesz, Gabe. - Phoebe ku swemu zdumieniu stwierdziła, że chichocze jak nastolatka. Zarumieniłaby się, gdyby miała czym. Tony Gabriel nie zmienił się od czasu, gdy go ostatnio, chyba przed dwu laty, widziała. Ten sam wymięty najemnik, jak zawsze strasznie chudy, ogorzały; wypchane nie wiadomo czym - poza paszportem, oczywiście - kieszenie; ciemne
kędzierzawe włosy, oczy błyszczące triumfalnie, duży noś i dwie pionowe, głębokie bruzdy na policzkach, które już ze sto kobiet doprowadziły do szaleństwa. A niechby i dwieście, to czy z tego powodu zasługiwał na miano socjopaty? - Co masz w tej szklance? - spytał. - Mrożoną herbatę. - Moje ty biedne, chore, śliczne maleństwo. Jak cię położę do łóżka, to od razu się lepiej poczujesz. Na całym ciele, obiecuję. Możesz mi zaufać, jak się mówi w takich sytuacjach. Kelner, proszę o podwójną szkocką bez wody. Czym tu karmią, Phoebe? Umieram z głodu. - Polecam ci klops. To specjalność tutejszej kuchni. - A, Hollywood. Znajomi, którzy stąd pochodzą, opowiadali mi, że ich matki nic tylko robiły klopsy. Taka była bieda. Nie mogąc znieść tych wiecznych klopsów, uciekli stąd. Potem dorabiali się milionów, żeby zabić prześladujące ich wspomnienie klopsów. A teraz przyjeżdżają tu specjalnie, żeby zjeść klops. Poproszę o befsztyk. Duży i krwisty. No dobrze, powiedz mi, co słychać? Załatwione? - Nie, nie załatwione. Coś ty zrobił Jazz Kilkullen? Ona nie ma tobie najlepszej opinii, chłopczyku. Krótko mówiąc, nie zgadza się, ani żebym została twoją agentką, ani żebym wynajęła ci biuro. - Jazz? Od kiedy to Jazz tobą rządzi? - Nie, to nie tak - zaprotestowała Phoebe urażona jego pytaniem. - Po prostu kupując studio umówiliśmy się, że będziemy decydować o nim wspólnie. - Rozumiem, że nie możesz wynająć mi biura. Ale dlaczego nie możesz zostać moją agentką? - Jazz przekonała pozostałych, że jeśli wezmę ciebie, nie będę miała dość czasu dla nich. Co zaszło między tobą a Jazz? - Gdybym to ja wiedział. Jazz była jedną z moich praktykantek. Wiesz, że od czasu do czasu miewam praktykantki. Nigdy ich specjalnie do tego nie zachęcam, ale zdarza się, że któraś chce mnie usidlić. - Powszechnie wiadomo, że sypiasz ze swymi praktykantkami, Gabe - wtrąciła Phoebe cicho. - Czy ja mówię, że nie sypiam? W końcu Bóg po to stworzył praktykantki. Ale od czego ma się przyjaciółki, Phoebe? Walczyłaś mnie, przyjaciółko? - Jak lwica. Bez skutku. Przykro mi, Gabe. Lepiej zwróć się do którejś z tych dużych agencji fotograficznych. Bardzo się ucieszą.
- Nie chcę dużej agencji. Miałem już Gammę, miałem już Sigmę, setki najlepszych agencji, ale teraz marzy mi się coś zupełnie innego. Marzy mi się talerz tłustych, soczystych zamówień, z których wybiorę najlepsze. Marzy mi się „Smithsonian” , „National' Geographic”, „Diversions” i wszystkie te lśniące pisma podróżnicze, które kradnie się z poczekalni u lekarza. Marzy mi się, żeby wysłali mnie do jakiegoś luksusowego kurortu i zapłacili za to twardą gotówką. Może nawet chcę zostać Slimem Aaronsem Anqo Domini 1990. - Jezu, Gabe, czyżbyś się skończył? - Phoebe nie wiedziała, co nim sądzić. Przez lata głosił, że praca dla takich pism deprawuje. - Zgadłaś, Phoebe. Zawsze twierdziłem, że jesteś bystra. Uderzyłem głową w mur. Dziewiętnaście lat ryzykowałem głową, a teraz ekipy telewizyjne przybywają na miejsce znacznie wcześniej ode mnie. Nikt mnie już nie potrzebuje, Phoebe. Zanim moje negatywy dotrą do redakcji, telewizja zdąży pokazać film. Serwis fotograficzny, komu to jeszcze potrzebne? Jestem dinozaurem. Mam jednak dość odwagi, żeby spojrzeć prawdzie w oczy. Idź więc do Jazz, obsztorcuj ją od góry do dołu, a mnie załatw jakieś zaloty pand, zawody pływania z fajką, kronikę towarzyską Wimbledonu oraz „Jeden dzień w życiu księżniczki”. - Nie mogę, Gabe. - Taka jest dobra, co? - Uhm. - Powinna być, do ciężkiej anielki. Sam ją wszystkiego nauczyłem. Słuchaj, nie przejmuj się, tylko wcinaj klops. Ja to załatwię. - Jak? - Problemem jest Jazz. Kobieta. Jeszcze tak się nie zdarzyło, żebym nie poradził sobie z kobietą. Zostaw to mnie. Hm, smaczny ten befsztyk. A: jak ci smakuje klops? - Jak u mamy.
3 Jadąc autostradą Pacific Coast Highway na południe, na ranczo Kilkullena, Jazz wyprzedziła ciężarówkę, zwolniła do normalnej prędkości i pogrążyła się w rozmyślaniach na temat dobrze wykonanej roboty dla „Vanity Fair”. Podczas drugiego seansu z Samem Butlerem nie szczędziła zabiegów, by aktor czuł, że nad nią góruje. Ubrana w „grzeczny, godny, gustowny” komplet od
Ralpha Laurena, czyli białą flanelową plisowaną spódnicę do kostek i białą wiktoriańską bluzkę ze stójką spiętą kameą odziedziczoną po prababce, z włosami splecionymi w jeden warkocz - odzywała się cicho, zerkała wstydliwie, stąpała niemal nie dotykając podłogi. Uznała, że jest mu to winna, bo Bogiem a prawdą trochę go wtedy sama sprowokowała. Każdy fotograf - kobieta, mężczyzna, czy pedał - fotografując sławnych ludzi uciekał się do czegoś w rodzaju psychicznego uwodzenia modela. Psychicznego, nic ponadto. Ale żaden mężczyzna - fotograf, od Mana Raya do Herba Rittsa, choćby był w najlepszej formie, nawet nie zbliżyłby się do tego, co jej się udało osiągnąć w dzień pamiętnego trzęsienia ziemi. Dlaczego ludzie mówią, że aparat fotograficzny nie kłamie? Kłamie i to jak. Fotograf dokonuje projekcji siebie na obraz, tworzy go takim, jaki jego zdaniem powinien być. Niemal każdy portret sławnej osoby jest chytrze dokonanym oszustwem, sprawiającym pozory superrzeczywistości. O ileż trudniej jest wydobyć z aparatu fotograficznego nie retuszowaną prawdę. A to właśnie udało się jej z Samem Butlerem. Niewątpliwie jednak znalazłby się jakiś małostkowy, pruderyjny, złośliwy człowieczek, którego zgorszyłoby, że zgodziła się zdjąć rajstopy. W środę Sam Butler przybył do „Atelier” punktualnie i zachowywał się, jak gdyby nic między nimi poprzednio nie zaszło. Najwyraźniej gotów był zaryzykować jeszcze jedno trzęsienie ziemi. Wiedząc, że Butler drugi raz już jej nie zaufa, Jazz nie usiłowała trafić w jego czułe miejsce. Zresztą nie było to jej już potrzebne. Portretując znanych ludzi starała się (i zawsze z dobrym skutkiem) odkryć to co w nich autentyczne, nieudawane, ów żywiołowy ogień osobowości, na co dzień przesłonięty sławą. W głębi swej duszy Sam Butler był stęsknionym za domem, seksualnie podnieconym młodym mężczyzną. Wydobyła to z niego podczas pierwszego seansu. Wwiercanie się w głąb psychiki modela za pomocą aparatu fotograficznego było czymś, co robiła równie dobrze, a nawet lepiej niż inni wielcy fotografowie na świecie. W środę, kiedy Sam przybył ze swą świtą, Mel Botvinick fotografował akurat „szybkie danie barowe”. Mimo ogromnych wentylatorów zamontowanych w jego studiu na drugim piętrze, zapach smażonego tłuszczu docierał aż. na dół i wszystkich okropnie irytował. Jazz zaproponowała aktorowi spacer po deptaku przy Ocean Avenue. Podczas gdy on się przechadzał, kupował u ulicznych sprzedawców, rozmawiał z grupką
dziewczynek na wrotkach, ona go fotografowała. Twarz Sama Butlera nie była jeszcze zbyt dobrze znana przeciętnemu przechodniowi, mogła więc bez obawy powierzyć czuwanie nad tłumem swym asystentom oraz ochoczym kompetentnym wdowom. Kiedy Sam rozmawiał z ludźmi, jego piękna twarz jakby ożywała, a jednocześnie budziła grozę w zestawieniu z twarzami zwykłych śmiertelników. Skończyli tuż przed zmrokiem. Czwartek Jazz i Sis Levy spędzili z grupą młodych zdolnych ludzi z innowacyjnej agencji reklamowej Chait Day Mojo na poszukiwaniach plenerów do nowej kampanii reklamowej najstarszej szwajcarskiej firmy produkującej zegarki „Vacheron Constantin”. Normalnie takie rzeczy zlecała Sisowi, lecz dla konserwatywnej Szwajcarii kampania reklamowa była czymś tak niezwykłym, że ludzie z agencji specjalnie ją prosili, by im towarzyszyła. W piątek zwolniła się z pracy i wyjechała na ranczo. Będę na miejscu za niespełna godzinę, pomyślała. Akurat na czas, żeby pomóc ojcu w przygotowaniach do fiesty, tradycyjnej wielkiej zabawy, prawie od dwustu lat urządzanej w jedną z niedziel września. Ojciec Jazz, Mike Kilkullen, był czwartym z kolei spadkobiercą olbrzymiej posiadłości liczącej dwieście sześćdziesiąt kilometrów kwadratowych obszaru, na którym z grubsza licząc zmieściłoby się pięć Manhattanów. To prywatne imperium rozciągało się na południe od miasteczka San Juan Capistrano, sięgając aż do Pacyfiku. Miało kształt wachlarza, którego rączkę stanowiło wzgórze Portola Peak wysokości półtora tysiąca metrów, krawędź zaś poszarpany brzeg oceanu; po zejściu ze wzgórza granice rancza stopniowo się od siebie oddalały, by napotkać w końcu na ocean. Tu, na odcinku mierzącym trzydzieści pięć kilometrów, każda fala miała do wyboru: rozbić się albo o szeroką piaszczystą plażę Kilkullenów, albo o przystań Kilkullenów w kształcie podkowy, ewentualnie o sięgający daleko w morze naturalny falochron nazywany „Cyplem Walencjów”. Za „Cyplem Walencjów” fale uderzały w olbrzymie, fantastycznie ukształtowane białe skały, usilnie starając się przerobić je na otoczaki. Kiedy Jazz miała pięć lat i uczyła się żeglowania na małej łódce, przywiązanej do molo, ojciec przestrzegał ją, żeby nie wypływała zbyt daleko, bo zatrzyma się dopiero na Hawajach. Sto trzydzieści dziewięć lat wcześniej, w 1852 roku do Ameryki przypłynął z Irlandii prapradziadek Jazz, również Michael Kilkullen. Był ambitnym, pracowitym, nie obciążonym młodzieńcem o skromnych zasobach pieniężnych. Jak wielu innych usłyszał, że w Kalifornii odkryto złoto, ale w przeciwieństwie do nich nie dał się
ponieść szaleństwu. Uznał, że lepiej wyjdzie sprzedając im narzędzia i budulec niż dzieląc z nimi trudy. Po mniej więcej dwunastu latach przeliczył kapitał i stwierdził, że czas udać się na Południe, by zrealizować swoje marzenie. Młody Irlandczyk miał we krwi głód ziemi, który wzmógł się jeszcze od czasu, kiedy porzucił rodzinne strony i zrozumiał, jakie możliwości stwarzają mu Stany Zjednoczone. Tragiczne lata 1863 i 1864, lata wielkiej suszy, doprowadziły do bankructwa większość farm hodowlanych w Kalifornii. Ziemia stała się nagle niewiarygodnie tania, co Mike Kilkullen, wraz z kilkoma innymi, skwapliwie wykorzystał, nabywając za mas o menos piętnaście tysięcy dolarów w złocie Ranczo Montana de la Luna. Licząca dwadzieścia sześć tysięcy hektarów posiadłość była własnością rodziny Walencjów, która - niegdyś szczęśliwa, rozrzutna, gościnna, teraz doszczętnie zrujnowana - żyła na tej ziemi w warunkach niemal feudalnych od 1788 roku. Wtedy to bowiem Andaluzyjczyk Teodosio Maria Walencja, weteran wyprawy hiszpańskiej, która jako pierwsza postawiła stopę na ziemi nazwanej później Kalifornią, otrzymał ją tytułem nadania od Korony Hiszpańskiej. W owych czasach tanio sprzedawano także wiele innych posiadłości, ale Mike Kilkullen zakochał się w jedynej córce Don Antonia Pabla Walencji, Juanicie Isabelli. Dziedziczyłaby ona ranczo, gdyby ojciec nie został zmuszony do jego sprzedaży. Dona Juanita Isabella Walencja Kilkullen była praprababką Jazz, po niej też Jazz otrzymała oba· imiona, ale tylko ojciec ich używał. Zjechawszy z autostrady poniżej Three Arch Bay, Jazz poczuła miły dreszcz wywołany bliskością domu. Ach, to głupie ograniczenie prędkości do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, zżymała się w duchu. Znajdowała się teraz na biegnącej w głąb lądu wąskiej drodze, jednej z tych, które ongiś wybudowali i konserwowali' Kilkullenowie, ale fakty historyczne nie robiły najmniejszego wrażenia na policji Okręgu Orange, nie mówiąc już o tym, że jej Ognisty Ptak miał w sobie chyba coś korsarskiego, sądząc po zainteresowaniu, jakie zawsze budził w przedstawicielach prawa i porządku. Mimo to nie zamieniłaby go na inne auto. Pilnując się więc, żeby nie przekroczyć prędkości dozwolonej w tej podzielonej płotami okolicy, dojechała do ogromnej bramy, za którą na prywatnej, liczącej osiem kilometrów, drodze mogła się nareszcie rozpędzić. Ostatni odcinek tej drogi był aleją wysadzaną starymi, szacownymi figowcami, pochodzącymi z Moreton Bay w Nowej Zelandii. Po każdej stronie rosło dziesięć ciemnozielonych drzew, olbrzymich, mających z metr średnicy, przywodzących na myśl czasy prehistoryczne,
drzew o koronach wygiętych półkoliście i tak rozrośniętych, że łącząc się ze sobą tworzyły olbrzymie sklepienie, pod którym dojeżdżało się na dziedziniec przed frontowym wejściem do hacjendy. Dom ten, nazywany wciąż „Hacjendą Walencjów”, był jednym z największych i najlepiej zachowanych wśród charakterystycznych kalifornijskich budowli z cegły suszonej na słońcu i mimo że od ponad stu dwudziestu lat należał do Kilkullenów, nie stracił swego hiszpańskiego charakteru. Jednopoziomowy, trzydziestopięciopokojowy budynek, pobielony i całkowicie pokryty starymi, spłowiałymi czerwonymi dachówkami, miał długą fasadę o prostych, miłych dla oka proporcjach. Z tyłu wysuwały się dwa skrzydła, oddzielone od siebie ogromnym ukwieconym patiem z tryskającą pośrodku fontanną. Wszystkie ważniejsze pokoje miały szerokie, obudowane werandy, wychodzące na patio, na którym słońce i cień tworzyły zmienne jak w kalejdoskopie wzory. „Hacjenda Walencjów”, w przeszłości i obecnie, była bardziej dworem casa grande, niż wiejskim domem. Otaczały ją cztery hektary słynnych ogrodów, założonych przez żony Walencjów, powiększonych i upiększonych przez żony Kilkullenów, z których pierwsze dwie były córkami ranczerów. Oazę tę chroniła plantacja drzew, zasłaniających znajdujące się po drugiej stronie stodoły i stajnie. Właściwe ranczo istniało jakby na innej planecie i nie miało nic wspólnego z tą zieloną wyspą, której kręte, obsadzone cyprysami alejki wiodły do kilkunastu ukrytych ogrodów: prywatnego świata, pełnego miłych niespodzianek w postaci szemrzących fontann, otoczonych kaskadami geranium, rosnącego tak nieokiełznanie, że zakrywało niemal całkowicie stare doniczki z terakoty. Zatrzymawszy samochód Jazz wbiegła do domu, gdzie powitał ją znajomy chłód, który panował tu nawet w upalny kalifornijski dzień wrześniowy. Nasycone nostalgicznym zapachem drewna palonego w kominku powietrze, utrzymujące niską temperaturę dzięki ceglanym ścianom sześćdziesięciocentymetrowej grubości, nie wydawało się jej nieprzyjemne czy zatęchłe. Lubiła te jedyne w swoim rodzaju, trudne do nazwania, delikatne, pikantne wonie emanujące z olbrzymich hiszpańskich skrzyń, masywnych rzeźbionych sof, krzeseł z wysokimi oparciami, mahoniowych foteli, częściowo pokrytych oryginalną skórą, przywiezioną statkami, opływającymi Przylądek Horn. W ten sam sposób przybyły perskie dywany, które początkowo przykrywały klepisko, a teraz leżały na kafelkach i parkiecie. Każde pokolenie uzupełniało umeblowanie i dekoracje, ale nie starało się zmienić kolonialnego
hiszpańskiego charakteru wnętrza - rustykalnego, solidnego, zdecydowanie bardziej męskiego niż damskiego. Ilekroć wchodziła do tego domu po dłuższej nieobecności, miała przed oczyma wspomnienie pewnego wieczora z dzieciństwa, kiedy to leżała skulona w wygodnym, brązowym, skórzanym fotelu w pokoju muzycznym i wpatrywała się w pląsanie cieni na suficie, podczas gdy jej rodzice słuchali płyt Beatlesów. Ciekawe, ilu ludzi przyprawia o łzy zapach płonącego drewna i wspomnienie piosenki „Strawberry field's forever”, zadała sobie pytanie, po czym szybko skierowała się do kuchni, by przywitać się z kucharką, ukochaną Susie Dominguez. - Jak się masz, Susie, najdroższa? - spytała obejmując ją i niemal unosząc nad podłogą. - Tym razem dla odmiany jestem urobiona po łokcie - odparła z zadowoleniem drobna kobieta. Jako rasowa kucharka Susie czuła się najlepiej, kiedy w kuchni panowała krzątanina i podniecenie. Gdyby to od niej ,zależało, Mike Kilkullen wydawałby co drugi dzień wielkie przyjęcie. Taka olbrzymia kuchnia, w której niegdyś kilku Chińczyków przygotowywało codziennie trzy obfite posiłki dla licznej rodziny, powinna tętnić życiem. Nie tętniła, gdyż - z wyjątkiem tych sobót i niedziel, kiedy odwiedzała go Jazz - pan Kilkullen jadał samotnie. Dopiero przygotowania do dorocznej fiesty były w stanie zaspokoić kucharskie ambicje Sue. - Gdzie ojciec? - spytała Jazz. - Na polanie, wariat jeden. Nie mam czasu się nim przejmować. Muszę Wypatroszyć kurczaki. - Sama? Dostawca zawiódł, czy co? - zdziwiła się Jazz. - A poza tym chyba coś ci się pomyliło. Te pięćset osób zostało zaproszone na pieczonego wieprza, nie na kurczaki. - Dostawca przyjdzie jutro. Jego ludzie już tu działają· Kurczaki przygotowuję na dziś wieczór. Z szafranem, orzeszkami i winogronami. Do tego francuski chleb według włoskiego przepisu, kolorowa sałatka z kapusty, a na deser tort truskawkowy polewany ... - To wszystko dla nas dwojga? Czy ty aby się nie ubiegasz o tytuł najlepszej kucharki Okręgu Orange? - Spodziewamy się gości na kolacji - rzekła Susie konspiracyjnie, marszcząc nos w charakterystyczny sposób, czym doprowadzała Jazz do szału. Bardziej niż jakikolwiek mężczyzna.
- To miło - odparła Jazz z największą obojętnością, na jaką potrafiła się zdobyć. Jeśli Susie nie chciała mówić, wypytywanie ją mijało się z celem. Domyślam się, że nic nie masz dla mnie na drugie śniadanie. Może choć jakieś masło orzechowe, galaretka, lub kawałek paczkowanego sera? - Zajrzyj do lodówki na dolną półkę, ale nie waż się dotykać czego innego. - Jesteś wspaniała, Susie - ucieszyła się Jazz, wyciągając starannie przykryty talerz z kanapkami i sałatką· - Nie doceniłam cię. Czasami na Susie działały komplementy, czasami zniewagi, a niekiedy inteligentna kombinacja jednych i drugich. - Wieczorem przyjdą Nellie i Matilda nakryć do stołu i podawać - rzuciła Susie od niechcenia. Jazz jadła z apetytem kanapki. - To dobrze - powiedziała obojętnie. - Przynajmniej cię trochę odciążą. W twoim wieku trzeba się oszczędzać. To naturalne, Susie, że po sześćdziesiątce człowiek traci siły. Nie ma się czego wstydzić. Wiadomo jakie pracochłonne są kurczaki. Gdy tylko skończę, zajmę się kwiatami. A potem, jeśli chcesz, poszatkuję ci kapustę· A może powinnam skoczyć do miasta po jakieś tabletki na wzmocnienie? spytała zatroskana. - Łykasz wapno, Susie? Chyba nie chcesz się jeszcze bardziej skurczyć. Na pewno brak ci też potasu. - Po sześćdziesiątce, też coś! - A nie? - Niech Cię diabli, Jazz. No dobrze, powiem ci. Siedzisz? Więc dowiedz się, że dziś przyjeżdżają twoje siostry. Z mężami i dzieciakami. - Niech mnie krew zaleje! - Sama zaczęłaś. Po sześćdziesiątce! Mam pięćdziesiąt osiem lat, czym dobrze wiesz. - Kto ich zaprosił? - Ojciec. Jest do nich bardzo przywiązany. - Niech mnie krew zaleje po dwakroć, po trzykroć! Po tysiąckroć! Po milionkroć! - Zgadzam się. Obie nas krew zalewa. Ale dzięki temu mam okazję trochę pogotować. Chwała Bogu, że nie należę do waszej rodziny. - Właściwie to należysz - rzekła poważnie .Jazz. - Jesteś tu tak długo. - Dziękuję, nie skorzystam. - Jakaś ty mądra, Susie. Na wzmiankę o swych przyrodnich siostrach, które mieszkały na Manhattanie
i niewątpliwie znajdowały się już w połowie drogi na ranczo, Jazz kompletnie straciła apetyt. Mogła się była domyślić, że przyjadą na fiestę. Tylko że bardzo nie lubiła myśleć o dwóch córkach ojca z pierwszego małżeństwa: czterdziestodwuletniej Walerii i trzydziestodziewięcioletniej Fernandzie. Kiedy Jazz była dzieckiem, obie starsze dziewczynki spędzały na ranczu letnie wakacje oraz po jednym tygodniu na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Uczyły się w szkole ż internatem gdzieś na Wschodzie, mimo że ich matka Lydia Henry Stack, pochodząca ze starej filadelfijskiej rodziny, po rozwodzie z Mikiem Kilkullenem w 1960 roku przeniosła się do nadmorskiej Marbelli w Hiszpanii. Wprawdzie te dwie wiedźmy nie mogły już nic jej zrobić, ani powiedzieć, jak wtedy gdy była za mała, żeby się obronić, to jednak ich przyjazd oznaczał, że najbliższe dwa dni upłyną pod znakiem fałszywej, wymuszonej uprzejmości maskującej wzajemną antypatię i nieufność. Cały ten lukier to oczywiście z powodu ojca, myślała Jazz. W jego obecności siostry rozpływały się w serdecznościach. Pastwiły się nad nią, kiedy nie patrzył, a ona, dumna i uparta, nigdy mu się nie poskarżyła. Dokuczały jej na wiele sposobów, robiąc między innymi złośliwe uwagi pod adresem jej matki Sylvii Norberg, którą Mike Kilkullen poślubił bezpośrednio po rozwodzie. Ta szwedzką aktorka, jak spadająca gwiazda, kształtowała oblicze kina przez dziesięć lat, aż do czasu swej śmierci w 1969 roku. Jazz miała wtedy osiem lat. - Wybaczam ci, Susie - rzekła Jazz. Poderwała się i pocałowała kucharkę w czoło. - Chciałaś po prostu ukryć przede mną złą wiadomość. A ja głupia myślałam, że jak zwykle intrygujesz. - Wszystkiego po trochu - przyznała Susie wielkodusznie. Kochała tę dziewczynę jak własną córkę, której nie miała. Była matką trzech synów. - Poszukam taty. Jazz poszła do swego pokoju przebrać się w dżinsy. Fiesta odbywała się zawsze w rozległej płytkiej niecce za hacjendą· Jazz jeździła tam konno, uważając, że Ognisty Ptak jest zbyt cenny na tłuczenie się po tych wertepach. W stajni odszukała Lemoniadę, swą ulubioną, truskawkowodereszowatą klacz, którą ojciec trzymał specjalnie dla niej, mimo że nie mieszkała na ranczu od dwunastu lat. Mawiał, że Lemoniada mu ją przypomina, a to z powodu jasnej sierści, będącej mieszaniną bliżej nieokreślonych kolorów od ciemnego miodu d - 2 dżemu
porzeczkowego. Osiodłała szybko zgrabną, żwawą klacz, która z niecierpliwości robiła kurbety , przestępowała z nogi na nogę i stawała dęba, i puściwszy się galopem, w kilka minut dotarła do krawędzi niecki. Tu ściągnęła cugle. Stojąc za figowcem spojrzała w dół. Krzątało się tam kilkunastu mężczyzn - jedni wbijali w ziemię olbrzymie pale, inni rozpinali na nich płócienne dachy w biało - niebieskie pasy, pozostali rozstawiali krzesła, ustawiali okrągłe stoliki, które nazajutrz miały być nakryte biało - niebieskimi obrusami. Jazz rozpoznała kilku vaqueros z rancza. Znała ich imiona, jakby byli jej wujkami. Od Jose nauczyła się pętać cielęta za pomocą lassa, Luis, Pedro i Juan w wolnych chwilach zabierali ją na ryby i uczyli gwarowej hiszpańszczyzny, a z Tianem i Ysidorem, wspaniałymi myśliwymi, dwa razy tropiła górskiego lwa. Vaqueros, czyli kowboje, pracowali na ranczu przez okrągły rok, jak przedtem ich ojcowie i dziadkowie. Spoglądając w dół stwierdziła, że jeszcze nic nie jest gotowe, ani podest do tańca, ani miejsce na konkurs rzucania podkową· Nie ustawiono rożnów, ani strzelnic. Nie przyszykowano terenu na wielką paradę ani do zawodów rzucania lassem. Równie dobrze mógł odbyć się tu piknik, rodeo, wyścigi konne. Jazz jednak wiedziała, że do niedzieli wieczorem wszystko zostanie zapięte na ostatni guzik, jak co roku, zaś goście, których wielu przybędzie specjalnie na tę okazję z innych stanów, a także zza granicy, nawet się nie domyślą, ile pracy włożono w zorganizowanie imprezy nawiązującej do tradycji niegdysiejszej gościnności. Wypatrzywszy w końcu ojca, przez chwilę mu się przyglądała. Mike Kilkullen był postawnym mężczyzną, szerszym i wyższym od otaczających go mężczyzn. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, kto tu jest szefem, a jeśli nie zauważyła go od razu, to tylko dlatego, że zasłaniał go słup, zza którego dopiero teraz wyszedł. Rasowy wódz, pomyślała, wódz z urodzenia i wychowania. Ciekawe czy którykolwiek fotograf, łącznie z Karshem z Ottawy, który wyrywając Churchillowi cygaro, odkrył przed światem jego . zapalczywą naturę, zdołałby wyłowić w czterech ścianach studia to, co było tak charakterystyczne dla jej ojca? Mike Kilkullen nie był typem domatora. U rodził się, by przebywać na otwartej przestrzeni i rozkazywać. W tej chwili dyrygował grupą ludzi, ustawiających długie stoły, lecz z daleka jego gwałtowne gesty mogły się wydawać gestami generała wydającego oddziałom ostatnie dyspozycje przed rozpoczęciem bitwy.
Miał krótko przystrzyżone, obecnie całkiem białe, włosy, tak gęste i grube, że nie bał się słońca i w przeciwieństwie do innych rzadko nosił kapelusz. Brwi były wciąż czarne i srogie. Oczu z tej odległości nie mogła dojrzeć, ale wiedziała, że są nieskazitelnie niebieskie. Ludziom, którzy patrzyli w nie po raz pierwszy, wydawały się dzikie. Mike Kilkullen miał orli nos, usta natomiast, jeśli się nie uśmiechał, proste i płaskie. Do uśmiechu zresztą Mike Kilkullen był niezbyt skory. Obcych tyleż intrygował, co onieśmielał. Niewielu potrafiło dostrzec, że w gruncie rzeczy jest człowiekiem delikatnym i smutnym. Sześćdziesięciopięcioletniego Mike'a Kilkullena nie kusiły miejskie przyjemności. W ostatnich latach rzadko opuszczał ranczo, a jeśli już gdzieś wyjeżdżał, to na aukcję byków w Pałacu Krów w San Francisco, lub na ważne zebranie Demokratów. Rzadko natomiast zaszczycał swą obecnością przyjęcia, na które był zapraszany przez stale rosnącą liczbę szacownych gospodyń Okręgu Orange. Mike Kilkullen, jedynak, został wcześnie osierocony przez swych rodziców. Miał nielicznych znajomych wywodzących się z miejscowych właścicieli ziemskich, ale jedynie córki budziły w nim naprawdę głębokie uczucia, które, gdyby nie one, przelałby całkowicie na ranczo. Kilkullenowie zawsze produkowali mnóstwo córek, lecz tylko po jednym synu w każdym z czterech pokoleń. Ci synowie, obojętnie pierworodni czy nie, dziedziczyli całe ranczo, córki zaś, wychodząc za mąż, musiały się zadowolić srebrem, biżuterią oraz pewną ilością gotówki w przypadku śmierci rodziców. Panująca zwykle w arystokratycznych rodzinach primogenitura, czyli prawo przechodzenia majątku rodowego na najstarszego syna, choć była zwyczajem angielskim, przyjęła się również w tej obecnie bynajmniej niebiednej irlandzkiej rodzinie z Okręgu Orange. Jazz odczekała jeszcze chwilę, ale widząc że ojciec dosiada konia, dała delikatny sygnał Lemoniadzie i pogalopowała w dół. Zrównawszy się z jego koniem, gwałtownie przyhamowała. - Co robiłaś tam na górze, Juanito Isabello? Liczyłaś krzesła? ...:. spytał Mike Kilkullen wychylając się, by ją objąć i o mało nie ściągnął jej z siodła. - Skąd wiesz? Przecież ani razu nie spojrzałeś w tamtą stronę. - To stara indiańska sztuczka. Któregoś dnia cię jej nauczę· - Roześmiał się do swej najmłodszej córki, po czym pocałował ją w oba świeże, rozgrzane przez słońce
policzki. Z jego twarzy zniknęła srogość, a także smutek, który ukrywał pod maską dowódcy. - Co ty masz dziś na sobie? - zdziwił się. - Wyglądasz jak przebieraniec. - Nie poznajesz, czy co? - obruszyła się Jazz, dumna z purpurowozłotej satynowej marynarki, którą dostała na Gwiazdkę od swych asystentów. Był to oficjalny strój Lakersów. - Udajesz, prawda? - Lubię sobie z ciebie pożartować. Co można robić, jak się ma taką zwariowaną córkę? - Niebawem będziesz miał tu mnóstwo córek, bo słyszałam, że przyjeżdżają Waleria i Fernanda - odparła Jazz. - Zachowaj trochę żartów dla nich. - One nie dają się tak łatwo prowokować jak ty, maleńka. A poza tym u nich trudno się do czegoś przyczepić. - Niestety, to prawda - przyznała Jazz. - Mam nadzieję, że przywiozłaś sukienkę. Zamówiłem cztery orkiestry: dwie meksykańskie, ludową i balową· - Ani jednej rockandrollowej? - To moja zabawa, Jazzbo, a ja nie uznaję rock and rolla. - A reggae? Przeboje dyskotekowe? - Nawet nie wiem, o czym mówisz. Zresztą przeczytałem w „Register”, że taniec klasyczny wraca do mody. Myślałem, że się ucieszysz. - Też pomysł. Wynająłeś takie orkiestry, to sam będziesz tańczył. Panie Boże, miej nas w opiece, bo oto do Okręgu Orange powrócił były król fokstrota. Wciąż w wyśmienitej formie. Drogie matki, zamknijcie córki na klucz! Mike Kilkullen uszczypnął ją delikatnie. - Przywiozłaś narzeczonego? - Nie. Liczę, że tu poderwę jakiegoś chłopaka. Narzeczeni nie są w moim stylu. Spojrzał na nią ukradkiem. Kiedy ona się wreszcie ustatkuje? Waleria i Fernanda wydały na świat już sześcioro dzieci a Jazz nic. Przebiera w chłopakach jak w ulęgałkach, jakby w ogóle nie zamierzała wyjść za mąż. To pewnie przez jej zawód. Był z niej cholernie dumny, ale co dwadzieścia dziewięć lat, to dwadzieścia dziewięć lat. - Powiedz mi, moje dziecko, czy ty czasami myślisz o swym ... zegarze biologicznym? - O, Boże! Czyżbyś czytał „Cosmopolitan”?
- Nie. Słucham, co mówi Susie. Ona jest moim oknem na świat. - Wstydziłbyś się! A tego, kto wymyślił zegar biologiczny, należałoby posiekać na plasterki i zamrozić. - Tylko chciałem się upewnić, że wiesz, o co chodzi. To mój ojcowski obowiązek. - Uważaj, że w tym roku już go spełniłeś. I w tym dziesięcioleciu. - Czy to rada? - To rozkaz. Ścigamy się do stajni! Waleria Kilkullen Malvern patrzyła pozbawionym wyrazu, niewidzącym wzrokiem przez przydymioną szybę limuzyny, wynajętej wraz z szoferem przez jej męża Billy'ego Malverna Juniora do przetransportowania rodziny z lotniska w San Diego na ranczo. Zatopiona w rozmyślaniach nie brała udziału w rozmowie, którą trójka jej dzieci prowadziła z ojcem. Waleria z góry wiedziała, że po drodze nie zobaczy niczego interesującego; te półtorej godziny należało odcierpieć w milczeniu. Siedziała wyprostowana z rękoma spokojnie splecionymi na podołku, a jej profil nie wyrażał żadnych emocji poza niezachwianą pewnością siebie. Wyglądała dokładnie jak na swych fotografiach, które pojawiały się często w kronice towarzyskiej w „Womens Wear”. Nie zdarzyło się, by Waleria Kilkullen Millvern, znana dekoratorka wnętrz, wpływowa postać nowojorskiej socjety, została przyłapana w niedbałej pozie. Będąc świadoma defektów swej urody, nie pozwalała sobie na swobodne zachowanie. O swym wyglądzie zadecydowała wiele lat wcześniej, wiedząc - jak wszystkie kobiety, posiadające własny styl - że zmieniając go zbyt często robi się ludziom zamęt w głowach i traci ich zainteresowanie. Przyjrzawszy się sobie w lustrze, stwierdziła, że jeśli zaczesze swe kasztanowe włosy do tyłu, gładko, płasko, za uszy, na co pozwalała jej doskonale ''Ukształtowana czaszka, i zepnie je na karku skromną kokardą, uzyska wygląd surowy, ale zawsze modny dzięki swej klasycznej prostocie. Czoło miała ładne, za to jej nos był zanadto sterczący, zbyt ostry i za długi, broda zaś kilka milil11etrów za krótka. Ilekroć znalazła się gdzieś w pobliżu aparatu fotograficznego - a nigdy nie dawała się zaskoczyć - ustawiała do obiektywu swą daleką od doskonałości twarz bokiem i nigdy się nie uśmiechała, aż stało się to jej znakiem firmowym, a kobiety o ślicznych nosach i uroczych brodach zaczęły marzyć o równie oryginalnym profilu.
Na dzień Waleria przyjęła coś w rodzaju munduru, na który składały się ciemne golfy bez ozdób lub bluzki bez kołnierzyków - podkreślające długość jej szyi i szczupłość tułowia, a także uwydatniające jej drobne piersi - oraz pięknie skrojone, zupełnie proste spódnice lub spodnie. Szczupłą talię owijała szerokim pasem i nigdy nie nosiła pantofli innych niż wypolerowane do połysku buty na płaskim obcasie. Całości dopełniały okulary w rogowej oprawie, przesuwane na czubek głowy, kiedy były niepotrzebne, oraz kolekcja barbarzyńskich, szerokich bransolet, nabijanych wielkimi półszlachetnymi kamieniami, przy których prawdziwa biżuteria wydawała się pretensjonalna. Był to emaliowany styl, który wiele zawdzięczał Dianie Vreeland, D. D. Ryanowi i pani Winston Guest, do czego przyznawała się w duchu, wszelako spełniał swe zadanie. Sygnalizował, z kim ma się do czynienia, budząc respekt. A przede wszystkim odróżniał ją od jej klientek, kobiet, które - z definicji - nie miały wystarczająco dobrego gustu, by same urządzić swe domy. Nikt nie podejrzewał, o czym Waleria doskonale wiedziała, że na dłuższą metę jej wygląd wcale nie wymaga wielkich nakładów finansowych. Oczywiście nie był tani, jako że kupowała ubrania w najlepszym gatunku, ale ponieważ można je było nosić latami bez względu na kaprysy mody, wielokrotnie się zwracały. Dzięki temu mogła sobie pozwolić na nieprzyzwoicie drogie, haftowane pantofle ręcznej roboty, na idealne torebki i rękawiczki od Hermesa, których miała cały skład oraz na liczne wspaniałe suknie wieczorowe. Wkładała je na bale dobroczynne, jedyne okazje, na które nie nadawał się jej mundurek, czego była aż nadto świadoma. Tak, miała pieniądze, żeby się ubierać w sposób, który kojarzył się z bogactwem. Doskonale się jej to udawało. W oczach ludzi państwo Williamowie Malvern Junior uchodzili za dobrze sytuowanych i Walerii bardzo zależało na utrzymaniu tego wrażenia. Ona również, wychodząc za mąż w 1969 roku, miała podstawy sądzić, że będzie bogata. Przystojny, czarujący, towarzyski Billy dostał w spadku wielki majątek, którego jego ojciec dorobił się na przemyśle w czasie drugiej wojny światowej. Malvernowie należeli do klasy średniej. William Malvern Senior był pierwszym i jedynym w rodzinie, 'któremu udało się wybić. Wielką dumą napawał go fakt, że jest w stanie zapewnić swemu synowi dobry start; posłał Billy'ego do najlepszej szkoły średniej, jaka zgodziła się go przyjąć; zafundował mu lekcje jazdy konnej i tenisa; wyekspediował go na uniwersytet w Wirginii,
wypłacał wysokie kieszonkowe i patrzył przez palce na słabe stopnie syna, gdy przyjęto go do reprezentacji tenisowej. Po uzyskaniu przez Billy'ego dyplomu ojciec kupił mu miejsce na giełdzie. Kiedy w 1967 roku William Malvern Senior zmarł, okazało się, że zapisał synowi wolny od podatku dochód z obligacji państwowych w wysokości pięciu milionów dolarów. William Malvern Senior osiągnął swój cel, wychowując syna na dżentelmena i sympatycznego faceta. Jeśli odkrył, że brak inteligencji chłopak nadrabia miłym zachowaniem, to zachował to dla siebie. Billy Malvern mimo swego pochodzenia stanowił dobrą partię dla sprytnej, apodyktycznej Walerii Kilkullen. Nieładna, poza chwilami kiedy się uśmiechała, zniewoliła mało wymagającego, pozbawionego steru Billy'ego swą wyniosłością i wyglądem, świadczącym o wielkiej pewności siebie. Pobrali się w trzy miesiące od zawarcia znajomości; jej, która przedtem nie ośmielała się marzyć o przystojnym mężu, a tym bardziej bogatym, długo jeszcze nie raził jego brak inteligencji. Waleria była w mężu na tyle zakochana, na ile pozwalała jej natura, a w czasach kiedy Billy miał takie przychody, że mogli kupić sobie wszystko, czego pragnęli, a nawet więcej, jego wady w ogóle nie miały dla niej znaczenia. Niestety teraz, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, Nowy Jork nie był najlepszym miejscem dla ludzi mało przedsiębiorczych. Billy, przy całej swej kordialności, nie miał potrzebnego do gry na giełdzie szybkiego refleksu, tracił więc pieniądze w czasie kiedy inni się dorabiali. Zachował paru konserwatywnych jak on klientów, starych kumpli, lecz prowizje z tego były żadne. Sprzedając jedną po drugiej odziedziczone obligacje doprowadził do tego, że obecnie jego roczny dochód nie przekraczał dwustu tysięcy dolarów, a inflacja zrobiła z tego śmiesznie małą sumę, jak na wymogi życia na Manhattanie, który na przestrzeni ostatniej dekady został opanowany przez ludzi nieprawdopodobnie bogatych, tak bogatych, że dech zapierało, bogatych na skalę nieznaną od czasów krwiożerczego kapitalizmu z końca dziewiętnastego wieku. I tak oto oboje z Billym staliśmy się nouveaux pauvres, podsumowała Waleria, czując znajomy ból. Ich olbrzymie eleganckie mieszkanie przy Piątej Alei zostało kupione jeszcze w latach sześćdziesiątych, dom w Southport, w stanie Connecticut - na początku siedemdziesiątych. Na kupno domu wakacyjnego w jakimś zimowym kurorcie nie było już ich stać. Oczywiście, wszędzie ich zapraszano, ale to nie to samo, co posiadanie własnej siedziby. Całą swą inwencję zaangażowała
w przerobienie ich niemodnego szalowanego domu w Southport, który potem fotografowano do pism ilustrowanych. Co roku wydawali dwa duże opisywane w prasie przyjęcia, jedno w Southport, drugie w Nowym Jorku. Dzięki temu postrzegano ich jako posiadaczy kilku domów, co było nową cechą rozpoznawczą bogactwa. Billy Malvern Junior starannie pielęgnował swą pozycję w gwałtownie zmieniającym się kosmosie Nowego Jorku, uważając się ciągle za czarującego młodzieńca, jakim był w latach sześćdziesiątych. Ale to pieniądze zarabiane przez nią pozwalały im obecnie na mieszkanie w Nowym Jorku. Waleria ukończyła Nowojorską Szkołę Dekoracji Wnętrz i zanim otworzyła swą małą agencję, terminowała jakiś czas u starszego dekoratora. Choć nie miała talentu nowatorskiego, potrafiła stworzyć firmę na profesjonalnym poziomie z myślą o kobietach, którym zależało, by ich domy urządzał „dekorator dla wyższych sfer”, sam pochodzący ze starej rodziny. Liczyła swym klientom jedną trzecią ceny hurtowej zakupionych przez nich mebli plus dodatek za projekt. Rocznie przyjmowała kilka takich zamówień, bo tylko tyle była w stanie wykonać, mając do pomocy jedną asystentkę i jedną sekretarkę księgową. Podejmowała się tych prac jakby od niechcenia, by nie wyszło na jaw, że potrzebują pieniędzy. Oczywiście, mogli się przenieść do Filadelfii, skąd pochodzili przodkowie jej matki, rozmyślała dalej Waleria, gdy limuzyna kierowała się na północ. Tam nie musiałaby się szarpać, by utrzymać fasadę, i nigdy by już nie przekroczyła progu znienawidzonego budynku Wydziału Dekoracji i Projektowania. Żyliby sobie spokojnie z tego, co posiadali, utrzymując jednocześnie dobrą pozycję wśród starych rodzin w mieście, jako że w Filadelfii obowiązywała inna skala wartości niż w Nowym Jorku. Tam, gdzie Waleria była spokrewniona z jedną połową miasta, z drugą zaś zaprzyjaźniona, byliby postrzegani jako ci, którzy mają tyle pieniędzy, ile trzeba. Niestety Billy w swojej rodzinie był pierwszą osobą, która zdobyła pozycję towarzyską i obce mu było uczucie, jakie dają pieniądze gromadzone przez pokolenia. Nie pojmował, co to znaczy być arystokratą do szpiku kości i gardzić nowobogackim Nowym Jorkiem Anno Domini 1990. Przeciwnie, czuł się w nim jak ryba w wodzie i za nic w świecie nie przeprowadziłby się do Filadelfii, którą uważał za duszną, pozbawioną gustu, straszną prowincję.
Rozwodu nie brała w rachubę. Wiedziała bowiem, że małżeństwo z reprezentacyjnym mężczyzną, nawet mało obrotnym i nadętym, jest o niebo lepsze niż samotność. Gdyby się rozeszli, musiałaby się sama utrzymywać jak inne rozwódki, Billy natomiast zostałby porwany przez jakąś multimilionerkę z Fort Worth, jako nie dość że dostępny na rynku, to jeszcze atrakcyjny mężczyzna, za jakiego niewątpliwie dalej uchodził. Na samą myśl o rozwodzie Waleria wzdrygała się z niesmakiem, nie pojmując jak jej młodsza siostra Fernanda, która raz owdowiała, a trzy razy się rozwiodła, tak dobrze znosi brak stabilności. Jej obecne (piąte) małżeństwo z pewnością nie potrwa dłużej niż poprzednie. Tymczasem Fernanda kwitła chroniona przez pieniądze, które pozostawił jej w spadku pierwszy mąż oraz świadomość, że posiada w sobie coś ważniejszego od wdzięku, urody i inteligencji, coś co gwarantowało, że zawsze będzie otoczona mężczyznami zabiegającymi o jej względy. Dobrze jeszcze, że w rubrykach towarzyskich nazywają nas „spadkobierczyniami hiszpańskich włości”, pomyślała Waleria i pozwoliła sobie na krótki cierpki uśmiech. Większość ludzi sądziła, że obie z Fernandą otrzymały już od ojca tę ogromną romantyczną posiadłość. Świetnie, tylko że ani ona, ani jej siostra, jak również żadne z ich dzieci, poza normalnymi prezentami gwiazdkowymi, nigdy od ojca niczego nie dostały. Pieniądze Mike'a Kilkullena tkwiły w jego ziemi. Kto śledził ceny gruntów w Okręgu Orange, a ona je śledziła z zapartym tchem, ten wiedział, że dla inwestorów Ranczo Kilkullenów przedstawiało ogromną wartość. Gotowi byli ustawić się w długiej kolejce, żeby móc kupić, a następnie zagospodarować te dziewicze' połacie ziemi na Platynowym Wybrzeżu. Tak, tylko ojciec, póki żył, nie zamierzał niczego sprzedać. Powziął takie postanowienie w dniu, w którym zaczął samodzielnie myśleć i Waleria wiedziała, że ten uparty, nierozsądny, zamknięty w sobie facet nie zmieni zdania. Tak się utożsamiał ze swą ziemią, że wolałby dać uciąć sobie rękę, niż rozstać się z głupimi dwoma tysiącami hektarów. Waleria zerknęła na Billego. Miły, kochany facet, skonstatowała. Szkoda tylko, że jako mąż okazał się jednak do niczego, pracując w fachu, w którym nie był ani dość bystry, żeby konkurować, ani na tyle głupi, żeby go wywalili. Billy Malvern, którego geny zdołały wyprodukować trzy córki i ani jednego chłopca. Chłopiec być
może zyskałby sympatię jej ojca. Wydawało się, że ostatni odcinek autostrady nigdy się nie skończy. Kiedyż wreszcie będzie ten zakręt? Chwalić Boga, tym razem ich pobyt na ranczu nie potrwa długo. Powiedzą, że z powodu swojej pracy i szkoły dzieci muszą wracać w poniedziałek rano. Waleria planowała wykręcić się od udziału w tegorocznej fieście, gdyż w, sobotę w Nowym Jorku. odbywało się pewne szczególnie interesujące przyjęcie, ale jej matka zatelefonowała aż z Marbelli i powiedziała, żeby o tym nawet nie myślała. - Obie z Fernandą nie byłyście na ranczu od prawie ośmiu miesięcy - rzekła z naganą w głosie. - Nie rozumiem, jak możecie to tak głupio zaniedbywać, Walerio. Mylisz się, jeśli sądzisz, że wystarczy czasami wysłać do Kalifornii dzieci. - Ojciec bardzo lubi moje dziewczynki - zaprotestowała Waleria. - Nonsens. Ty i Fernanda jesteście z jego krwi i ciała, nie twoje dziewczynki. A jak myślisz, czemu Jazz jeździ tam prawie co sobota? Bo nie jest głupia i rozumie ojca. Jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, Jazz zajmie miejsce nie istniejącego syna. Chciałybyście, żeby Jazz wypchnęła was z testamentu, Walerio? - Ojciec nam tego nie zrobi - odparła pewnym tonem najstarszego dziecka. Jednocześnie zastanawiała się czując, że wzbiera w niej furia, skąd jej apodyktyczna matka, która nosa nie wysadza z Hiszpanii, ma te wszystkie informacje. - Znam go znacznie lepiej niż ty i wiem, do czego jest zdolny - odparła Lydia Stack Kilkullen. - Postąpi tak, jak mu będzie wygodniej i kiedy będziesz się tego najmniej spodziewała. Jak często mam ci powtarzać, .że to monstrualny egoista i niewolnik pobudek wewnętrznych? A ż wiekiem to się jeszcze pogłębia. Twój ojciec ma sześćdziesiąt pięć lat, Walerio, i nie będzie żył wiecznie. - Przez ostatnie dziesięć lat nie postarzał się nawet o jeden dzień. Dożyje setki, mamo. - Tym bardziej powinnyście obie okazywać mu swoje oddanie. Bo pomyśl, Walerio, co będzie, jeśli się ponownie ożeni? Jest mnóstwo kobiet, które chętnie by zostały trzecią panią Kilkullen. Chyba nie zapomniałaś, co mi zrobił. - Ale przez dwadzieścia jeden lat jakoś żadna nie zdołała go usidlić przypomniała Waleria matce, ale zirytowane syknięcie, jakie usłyszała w odpowiedzi, powiedziało jej, bez słów, że jest bardzo naiwna. Pewnie matka ma rację, powiedziała sobie w duchu, gdy mijali rogatki Carlsbadu. Albo to w Nowym Jorku mało sześćdziesięciopięcioletnich mężczyzn,
wdowców lub rozwodników, brało sobie młode żony? Była to standardowa procedura, tak spodziewana, tak naturalna, że prawie nikt tego nie zauważał. Owszem, gdyby mężczyzna sześćdziesięciopięcioletni ożenił się z kobietą w swoim wieku, to na Manhattanie by zawrzało, gadania byłoby na dziewięć i pół dnia. Że też nie przyszło to jej nigdy do głowy? A Fernanda, ten samouk, ta specjalistka od rozwodów, czemu ona nie przewidziała takiej możliwości? Waleria przygryzła wargę od wewnątrz wyrzucając sobie, że w sprawach ojca pozwoliła sobie na takie potknięcie. Nie zawsze tak było. Po rozwodzie matka usilnie nastawała, żeby obie z Fernandą spędzały co roku po parę tygodni na ranczu. Dla dziewczynek wyjazd na wakacje do Południowej Kalifornii, kiedy były zapraszane przez krewnych w Filadelfii, równał się zesłaniu. Zamiast spędzać lato ze swymi rówieśnikami na Wschodnim Wybrzeżu, żeglować i uczestniczyć w zabawach na Long Island lub Maine, całymi tygodniami musiały pocić się w tym staroświeckim, ponurym domiszczu, z którego ich autokratyczny ojciec był wprost idiotycznie dumny. Ponadto musiały znosić Jazz, to upokarzające nowe dziecko i, co najgorsze, Sylwię, drugą żonę ojca. Waleria nie potrafiła przypomnieć sobie takich czasów, kiedy wierzyła, że jej rodzice są ze sobą szczęśliwi. Poczucie wyobcowania, towarzyszące ich matce w Kalifornii zostało im zaszczepione na setki delikatnych sposobów. W chwili rozwodu Waleria miała dwanaście lat, trzynaście, gdy urodziła się Jazz i patrzyła na to wszystko demonicznie złym wzrokiem swej matki. Równocześnie Liddy Kilkullen upierała się, by jej córki „zachowały swe miejsce w rodzinie”. W rodzinie Kilkullenów! Przecież nigdy jej nie obchodzili. Czemu więc ona, Waleria Malvern, której matka była Stack z Filadelfii, a babki ze strony matki - Green i James z Filadelfii, która do swych przodków mogła zaliczyć pięciu filadelfijskich dżentelmenów - Dickinsona, Morrisa, Ingersolla, Pembertona i Drinkera - pięciu lojalnych torystów, którzy wykazali prawdziwą klasę i siłę przekonań, odmawiając podpisania Deklaracji Niepodległości, czemu miała myśleć o sobie „Kilkullen”? Czy to nazwisko choćby w połowie było takie zaszczytne jak Stack? Jak można porównywać jednego biednego irlandzkiego imigranta z 1852 roku, który zanim kupił ziemię był sklepikarzem, do założycieli najświetniejszego miasta w Stanach Zjednoczonych; ludzi tak blisko powiązanych z wielkimi rodzinami w Anglii, że odmówili przyłączenia się do buntowników?
Kimże były następne pokolenia Kilkullenów, jeśli nie hodowcami bydła, wiecznie borykającymi się z trudnościami? Niewiele dobrego dało się też powiedzieć o rodzinie osadników, pochodzących z dalekiej Hiszpanii. Ta rodzina zapadła się jakby pod ziemię, gdy jedna z ich córek poślubiła pierwszego Amerykanina, Kilkullena. Pochłonął ich rwący potok kalifornijskiej historii, skomplikowanej, obcej, nie budzącej jej zainteresowania. I te ich straszne meble! - Mamo! Dojeżdżamy! - wykrzyknęła Holly, jej najstarsza córka, która, mając siedemnaście lat, nie zapowiadała się ani na piękną, ani na inteligentną. Wyrwana z rozmyślań Waleria prędko przesunęła dłońmi po włosach, bezwiednie poprawiła usta ciemnoczerwoną szminką, przygotowując się na spotkanie z ojcem. Mimo wpojonej przez matkę niechęci do niego, Waleria na swój nieemocjonalny sposób zawsze pragnęła go kochać. Jeśli nie przyznawała się do tego przed samą sobą, to tylko dlatego, że wielokrotnie słyszała, iż ojciec jej nie kocha. Fernanda Kilkullen Donaldson Flynn S1. Martin Smith Nicolini, która tyle razy wychodziła za mąż, że czytelnicy kronik towarzyskich od Bar Harbor do La Jolla znali ją po prostu jako Fern Kilkullen, jechała w towarzystwie swych dwóch synów z pierwszego małżeństwa, Jeremiaha Donaidsona i Matthew Donaidsona; małżeństwa, w wyniku którego w wieku dwudziestu pięciu lat została bogatą wdową. Chłopcy mieli obecnie dziewiętnaście i siedemnaście lat, wystarczająco dużo, by powierzyć im dowiezienie całej trójki na miejsce, dzięki czemu Fernanda siedząc na tylnym siedzeniu chryslera imperial mogła się psychicznie przygotowywać do weekendu. Ojciec oczywiście będzie chciał wiedzieć, czemu nie przywiozła z sobą piętnastoletniej Heidi. Na pewno spodziewa się Heidi, a może nawet Nicka Nicolini, najmniej uznawanego z jej mężów, który miał tylko dwadzieścia dziewięć lat i żadnego poważnego zajęcia. Mike'a Kilkullena najbardziej ucieszyłby udział całej rodziny w fieście. Ale co zrobić, skoro oboje z Nickiem po dwóch· latach burzliwego małżeństwa dojrzeli właśnie do rozwodu? Lepiej żeby ojciec jak najdłużej o tym nie wiedział. Co zaś do Heidi, to w ciągu ostatnich sześciu miesięcy tak wyładniała, że Fern musiała ją niestety wykluczyć ze swego otoczenia. Jedynie dermatolog i to tylko z bliska i w jaskrawym świetle domyśliłby się wieku Fernandy. Wiedziała, i nie było w tym próżności, że wygląda na niespełna trzydziestkę. Lecz gdyby stanęła obok Heidi? Różnica między najpiękniejszą na świecie kobietą trzydziestodziewięcioletnią i zwyczajnie ładną piętnastoletnią dziewczyną streszcza się jednym słowem: młodość. Młodość - prawdziwa,
rozdzierająca serce, świeża jak kwiat młodość była jedyną rzeczą nieosiągalną dla Fernandy. Fernanda nie należała do skończonych piękności - była ładna, ale daleko nie piękna - gdy jednak w grę wchodzili mężczyźni, a w jej przypadku wszystko się od nich zaczynało i na nich kończyło - być ładną miało znacznie więcej sensu, niż być piękną. Piękność mogła ich wystraszyć, ładność zachęcała do zbliżenia się. Najlepszy okres Fernandy przypadł na środek lat sześćdziesiątych i ten właśnie wygląd instynktownie podtrzymywała - uparcie ale bez takiej premedytacji, z jaką Waleria podchodziła do swego. Miała sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i srebrzystoblond proste włosy sięgające prawie do pasa. Co dwa tygodnie musiała rozjaśniać ciemne odrosty, ale uważała, że być blondynką warte jest każdego zachodu. Krótsze kosmyki opadały jej na jedno oko, a nawet pakowały się do ust głównie po to, by mogła je od czasu do czasu odrzucić lub zdmuchnąć czarującym gestem zniecierpliwienia. Oczy miała jasnoturkusowe, błyszczące jak kafelki na dnie basenu pływackiego, zawsze otoczone ciężkimi frędzlami rzęs pokrytych grubą warstwą czarnego tuszu; nos mały, zgrabny z maciupkimi, delikatnymi nozdrzami o dziecięcym wdzięku. Usteczka - też małe, ładnie wykrojone - wydymały się w uroczy dziecięcy sposób ponad dobrze ukształtowaną brodą. Skóra Fern, miejscami różowa, miejscami biała, upodabniała ją do drogiej lalki, przebranej za hipiskę raczej przez przypadek niż celowo. Fernanda zawsze nosiła opięte dżinsy do bioder lub najkrótsze ze skórzanych minispódniczek, do tego obcisłe kamizelki tak skrojone, by odsłonić rozkoszny kobieco zaokrąglony brzuch i wgłębienie pępka. Posiadała tuziny par botków kowbojskich z ostrymi nosami, wykonanych ze wszelkich rodzajów skóry, szafę pełną suto zdobionych żakietów oraz kilogramy biżuterii ze srebra i turkusu. Futra, w szalonych kolorach, z koralikami i aplikacjami z materiału, zamawiała u sióstr Fendi. Fernanda - apetycznie zaokrąglona gdzie trzeba, a cienka w pasie, słowem smaczny kąsek kobiety z pysznymi piersiątkami i pupą - mogła odsłonić każdy centymetr swego szczupłego, rygorystycznie gimnastykowanego ciała. Przepona brzuszna, wewnętrzna strona ud i przedramiona, a więc miejsca, gdzie ciało zmienia się w pierwszej kolejności; tracąc młodzieńczą jędrność, były wciąż w doskonałym stanie. Ale Fernanda pracowała na to ciało; pielęgnowała ów cenny dar natury uczęszczając na codzienną gimnastykę i przestrzegając ścisłej diety, czujna, niczym
nawiedzony kustosz rzadkich rękopisów. Fernanda świetnie zdawała sobie sprawę, że ubiera się na granicy złego smaku. Odstawiała słodką idiotkę żywcem z reklam w „No, zgadnij” z tym tylko wyjątkiem, że nie pokazywała bielizny, której zresztą nie nosiła. Sprawdzała swój wygląd w lustrze, by się upewnić, że wygląda jak z mokrego snu rowerzysty, a przecież nikt nie brał jej za dziwkę. Kelnerzy, portierzy i sprzedawcy od razu wiedzieli, że mają do czynienia z kobietą, którą należy elegancko obsłużyć. Jedynie bardzo pewna siebie trzydziestodziewięciolatka wyglądzie dzierlatki mogła bezkarnie wyczyniać coś podobnego. Oczywiście bez trudności przestawiłaby się na taki sposób ubierania, który był modny, twarzowy, a zarazem młodzieżowy, lecz młodzieżowy, to nie to samo, co młody. „Młody” było ulubionym słowem Fernandy. „Młody wygląd” oznaczało mężczyzn; mężczyzn ciągle dostępnych, beztroskich, młodych, nie myślących jeszcze, że pewnego dnia zbliżą się do wieku średniego. Wszystko, co wkładała na grzbiet, każdy włos na jej głowie, każde nałożenie tuszu na rzęsy, miało im sygnalizować, że wciąż jest „do tych rzeczy”. Życie Fernandy było ciągłym uganianiem się za seksem. Owe parę centymetrów między nogami kierowało jej postępowaniem, świadomie i nieświadomie wywierało wpływ na jej przeszłość i przyszłość. Najwcześniejszym jej wspomnieniem z dzieciństwa był pierwszy orgazm, wywołany samodzielnie w czasie przeznaczonym na popołudniową drzemkę. Nie miała wtedy jeszcze trzech łat, zapamiętała bowiem łóżeczko dziecinne oraz kolory i splot kocyka, ale gdy tylko wspaniałe uczucie minęło, zrozumiała - podpowiedział jej to głos wewnętrzny - że nikt nie może się dowiedzieć o jej odkryciu. W dzieciństwie Fernanda dzieliła pokój z Walerią. Musiała wymyślać coraz to nowe preteksty, żeby móc zamknąć się w łazience i powoli doprowadzić się do orgazmu. Nie szczytowała prędko; wymagało to długich, delikatnych, ostrożnie wzmaganych, umiejętnie przyśpieszanych muśnięć opuszkami dobrze natłuszczonych palców i jeśli spłoszyły ją kroki w hallu po drugiej stronie drzwi, musiała zaczynać wszystko od początku. Najgorsze było jednak to, że często musiała w ogóle rezygnować, bo zniecierpliwiona Waleria domagała się wpuszczenia do łazienki. Po rozwodzie rodziców i wyjeździe matki do Marbelli, obie z Walerią zostały wysłane do surowej szkoły dla dziewcząt w Nowej Anglii, gdzie nie mieszkały już
same i gdzie nie ' było zamków w drzwiach. Tam bezpieczne schronienie Fernanda znalazła w czytelni szkolnej biblioteki. Upodobała sobie mianowicie głęboki wygodny fotel w pół zasłoniętym kącie. Zasiadała w nim niby do lektury, płaszcz lub kurtkę rzucała niedbale , na kolana, otwartą książkę kładła na poręczy fotela, przymykała oczy ,i udając, że drzemie, całymi godzinami ukradkiem doprowadzała się do orgazmu. Wyobrażała sobie przy tym, że jej palce należą do mężczyzny mężczyzny bez twarzy i nazwiska, mężczyzny, który jest jej niewolnikiem i uwielbiają bezgranicznie, mężczyzny, który niczego dla siebie nie żąda, istnieje natomiast tylko po to,' by dać jej rozkosz. Ktoś patrzący na nią z boku, nie domyśliłby się, co robiła, doszła bowiem do takiej wprawy w maskowaniu się, że wstrzymując oddech w szczytowym momencie nieznacznie tylko zaciskała wargi. Fernanda całkowicie skupiła się na swej tajnej działalności w czytelni. Lekcje odrabiała - niesamowicie skoncentrowana - po obiedzie w sypialni, by późne popołudnia mieć dla siebie. Nie zostawało jej wiele czasu na przyjaźnie. Były to lata sześćdziesiąte, początek wielkich zmian, z których to i owo docierało również do ich zacisznego świata, lecz Fernanda nawet nie słuchała, o czym dziewczęta rozmawiają podczas posiłków - takie to wszystko wydawało się jej nieważne. Interesowało ją wyłącznie zaspokojenie seksualne, ale nigdy nikomu się z tym nie zdradziła. Zrodzona we wczesnym dzieciństwie potrzeba ukrycia się pod wpływem postępowania matki z roku na rok stawała się silniejsza. Na Fernandę ogromny wpływ miała emocjonalna atmosfera, w której poruszała się jej matka , spokojna, chłodna, pełna rezerwy, oczywiście poza chwilami, kiedy mówiła coś o ojcu. Waleria, będąca pod wieloma względami sobowtórem matki, tylko to pogarszała. Wakacje i lata na ranczu bynajmniej nie zbliżyły Fernandy do ojca; czuła przed nim nieuzasadniony lęk, odnosząc wrażenie, że z całej rodziny tylko on może podejrzewać, czym ona się zajmuje. Tydzień po skończeniu szkoły Fernanda poznała Jacka Donaidsona, który przez pięć lat studiował w Harwardzkiej Szkole Prawa. Dobiegający trzydziestki błyskotliwy prawnik nie posiadał się ze zdumienia, kiedy. odkrył, że ta zachwycająca osiemnastoletnia turkawka nie miała dotąd chłopaka. Z własnego doświadczenia wiedział, że w epoce Woodstock takie dziewczyny nie istniały. Oświadczył się nie czekając, aż ktoś inny dokona tego samego odkrycia. Ale już podczas miesiąca miodowego, kiedy to zawiodły go wszystkie techniki skuteczne w przypadku innych kobiet, zaczął się zastanawiać, czy aby się nie
pomylił sądząc, że rozbudzi tę niewinną dziewicę. Starał się być delikatny i czuły do granic możliwości, lecz upojony jej ciałem nie mógł powstrzymać się od wejścia w nią i - podniecony półgodzinną grą wstępną - prędko szczytował. Osiągnąwszy orgazm, gotów był usatysfakcjonować Fernandę palcami i ustami, ale ona odwracała się plecami mówiąc, że nic nie szkodzi, to nie takie ważne, wcale jej nie zależy, naprawdę. Kiedy Fernanda pierwszy raz zaszła w ciążę, w Jacka Donaidsona wstąpiła nadzieja, że hormony uaktywnione przez macierzyństwo wyleczą ją z oziębłości. Czy ona już zawsze będzie taka zimna, zapytywał siebie znudzony po przyjściu na świat pierwszego syna. Drugi syn urodził się w 1973 roku, kiedy Fernanda miała dwadzieścia dwa lata. Wtedy Donaldson dał już za wygraną· Z tego, co wiedział, była mu absolutnie wierna; oddawała mu się, ilekroć chciał, jednakże po dojściu do pewnego punktu wyłączała się, a on nie był w stanie tego zmienić. Zresztą, mało to mężczyzn żyło w podobnej sytuacji, przy czym ich żony nie były tak ładne jak Fernanda. Nigdy się nie dowiedział, że kiedy po stosunku smacznie zasypiał, Fernanda wstawała z łóżka i szła do swej łazienko - garderoby, gdzie fundowała sobie powolny, stopniowy, wypraktykowany, potajemny orgazm, którego z nim nie mogła mieć. Gdyby tylko, och, gdyby tylko nie wiedziała za każdym razem, kiedy Jack zaczynał ją pieścić, że wszystkiemu, co z nią robi, przyświeca jeden cel - wejść w nią. Gdyby nie była świadoma tej potrzeby, która pulsowała w nim przy każdej pieszczocie i inspirowała każde jego dotknięcie, gdyby nie była świadoma jego usiłowań, by ukryć niecierpliwość, gdyby nie była świadoma, że Jack przez cały czas się zastanawia, kiedy będzie mógł uczciwie pozwolić sobie wejść w nią. Gdyby się tak nie śpieszył. Jemu się wydawało, że daje jej mnóstwo czasu, więcej nawet niż trzeba, ale nie dawał go jej dość, czego nawet po nim nie oczekiwała wiedząc, jacy są mężczyźni. Cóż z tego, że się starał, skoro nie mogła liczyć na niego, tak jak na pozbawionego twarzy, imienia i egoizmu niewolnika ze swych fantazji. Jack już od lat nie martwił się ich seksualnym niedopasowaniem. Miewał inne dziewczyny, które reagowały zmysłowo na jego zaloty, a Fernanda wzbudzała w nim lekką niechęć oraz miłość, jaką żywi mężczyzna do słodkiego dziecka. Zginął w wypadku samochodowym w 1976 roku, zostawiając jej swoje miliony.
Opłakiwała go krótko, .ściślej mówiąc nie jego lecz trwające siedem lat małżeństwo, z którego ani jeden dzień nie przyniósł jej spełnienia. Wolna, bogata, dwudziestopięcioletnia, zaczęła poszukiwać mężczyzny odpowiadającego jej potrzebom: Młodego mężczyzny - mężczyzny, który zostałby z nią na zawsze. Wierzyła święcie, że istnieje gdzieś mężczyzna zdolny do doprowadzenia jej do orgazmu, do którego jak na razie nikt poza nią samą nie umiał jej doprowadzić. Po co ja w ogóle wychodziłam za mąż, zadała sobie pytanie Fernanda w drodze na ranczo, gdy Jeremiah nastawił radio na stację nadającą nowoczesną muzykę kalifornijską i dźwięki klawikordu z syntetyzatora wypełniły wnętrze samochodu. Przez czternaście lat zmieniła czterech młodych mężów i tuziny młodych kochanków. Bóg świadkiem, że nie do takiego życia przygotowywała ją matka, ilekroć jednak szła do łóżka z nowym mężczyzną, jakiś nowy przypływ optymizmu, czy może zwykłej desperacji, budził w niej nadzieję, że tym razem będzie lepiej, tym razem się uda, tym razem stanie się cud. Jim Flynn, Hubert St. Martin, Hayden Smith i Nick Nicolini - wszyscy czterej byli od niej młodsi. Z początku każdego z nich tak zachwycał jej seksowny wygląd, że skłonni byli góry przenosić. Odbywali z nią po trzy, cztery stosunki w ciągu nocy. Ostatnim razem zwykle trudno się podniecali, podchodzili do sprawy leniwie, prawie im nie zależało i w efekcie nie okazywali tego fatalnego pośpiechu, który ją mroził. Wtedy zdarzało się, że doświadczała ledwo uchwytnego, krótkotrwałego spazmu, który był - niemal orgazmem. A może tego właśnie doznają inne kobiety, zastanawiała się, tylko jak to sprawdzić. Tak czy inaczej nie umywało się to nawet do przyjemności, jaką mogła sobie sprawić sama. Za szybko, och, o wiele za szybko każdy z jej mężów, podobnie jak każdy z jej kochanków - podobnie jak każdy przeklęty facet na świecie - przestawał ją pieścić. Jeśli był to kochanek, po prostu go rzucała. W przypadku mężów zmuszona była albo udawać, że ma orgazm, albo odbywać zwykłe w takich sytuacjach nudne dyskusje, które znała z pierwszego małżeństwa. Prędzej czy później miała dość udawania orgazmów i rozwód stawał się nieunikniony. Mam trzydzieści dziewięć lat, myślała Fernanda, i wciąż poluję na doznanie, którego za wszelką cenę muszę doświadczyć. Trzydzieści dziewięć lat, a ilekroć pomyślę o mężczyźnie i łóżku, czuję tę ciężką, dokuczliwą, niemal odrętwiałą krągłość, którą noszę między nogami jak miskę z ciepłą wodą.
Trzydzieści dziewięć lat to wiek przyprawiający o mdłości, najgorszy wiek, jaki można sobie wyobrazić. Pewnego dnia, a będzie to już niedługo, obudzę się i stwierdzę, że mam czterdzieści trzy, czterdzieści pięć, nawet czterdzieści siedem lat. Pewnego dnia nikt już nie weźmie mnie za ładną dziewczynę i nie pomoże żadna gimnastyka ani dieta. Po przekroczeniu pewnego wieku jedynie bardzo, bardzo bogata kobieta może liczyć na uwagę młodych mężczyzn. Nie osiągnęła tego wieku, jeszcze nie, nawet się do niego nie zbliżyła; ale to przerażające połączenie czasu i grawitacji wciąż miała przed sobą. Wszelako miliony Donaidsona powoli się rozeszły. Oczywiście trochę tego jeszcze zostało, dość do zaspokojenia wszystkich potrzeb, ale daleko jej było do bogactwa. Wszystko jest względne, czyż nie? Zniesie czterdziestkę, ale pod warunkiem, że będzie bardzo, bardzo bogata. Kiedy zjechali z autostrady i samochód począł się wspinać drogą prowadzącą na ranczo, znajoma myśl przemknęła Fernandzie przez głowę. Pewnego dnia, gdy ojciec umrze, sprzedadzą ranczo i staną się niewyobrażalnie bogate. Setki milionów dolarów dla każdej z sióstr. Lecz kiedy to nastąpi? Jak długo trzeba jeszcze czekać? Czy dostanie pieniądze, póki będzie jeszcze dobrze wyglądać,! Czy gdy już będzie za późno?
4 W niedzielę o zmroku fiesta osiągnęła punkt kulminacyjny. Wielka orkiestra zaczęła grać mieszankę melodii Glenna Millera i przy pierwszych dźwiękach „Midnight Cocktail” tłum zapełnił parkiet. Zaproszenie na fiestę obejmowało także dzieci powyżej szesnastu lat; teraz kiedy nastolatki szalały, odkrywając na nowo swinga, ich rodzice za wszelką cenę starali się przywołać w pamięci stare filmy, i każdy powyżej pięćdziesiątki pokazywał, jak się to tańczy, a przynajmniej jak powinno to mniej więcej wyglądać. Goście fiesty zawsze ubierali się odpowiednio do okazji: mężczyźni - nawet jeśli nigdy w życiu nie siedzieli na koniu - w strój kowbojski; panie w zamszowe suknie z frędzlami za cztery tysiące dolarów po krynoliny w stylu „Scarlett O'Hara”. Mike Kilkullen wycofał się do cienia pod trybuną, by spokojnie popatrzeć na zabawę. Stąd ogarniał wzrokiem całą nieckę, oświetloną płomieniami strzelającymi spod rożnów, tysiącami świec osłoniętymi od wiatru szklanymi lampionami oraz migoczącymi tu i ówdzie białymi światełkami. Mimo zastosowania wszelkich
możliwych zabezpieczeń przed pożarem polecił kowbojom czuwać na obrzeżu niecki na wypadek, gdyby wiatr przeniósł iskrę i gdzieś zaczęło się palić. Szkoda, że mój dziadek nie może być tu dziś ze mną, pomyślał z nagłym i niespodziewanym bólem. Hugh był pierwszym Kilkullenem, który urodził się na ranczu w 1867 roku i przeżył na nim osiemdziesiąt pięć lat. Sześćdziesięcioletni, lecz wciąż młody i pełen wigoru, wsadzał na kucyka swego sześcioletniego wnuka i zapoznawał go z rozlicznymi obowiązkami hodowcy bydła podczas przejażdżek przez pozornie bezkresne pastwiska na zboczach wzgórz, wznoszące się łagodnie ku niebu od urwisk nad Pacyfikiem, przez zaokrąglone porośnięte trawą płaskowyże mesas, oddzielone arroyos, kanionami o stromych ścianach, w których rosły dęby, jawory, wawrzyny i melaleucas. Hugh Kilkullen dorastał w czasach, kiedy ranczo było takie jak za pierwszych właścicieli; widział, jak zakładano tory dla kolei żelaznej z Santa Fe; podziwiał wspaniałe, liczące czterdzieści dwa konie zaprzęgi, które ciągnęły gigantyczną młockarnię podczas żniw. Pamiętał lata, kiedy w hacjendzie nie było jeszcze bieżącej wody, a o zmierzchu zapalano lampy naftowe, i lata, kiedy z powodu suszy kobiety musiały poświęcać swe piękne klomby, ponieważ wody, zbieranej do wielkich zbiorników umieszczonych nad ziemią, wystarczało ledwo' do pojenia bydła. Widział majestatyczne jelenie i zamieszkujące niższe zbocza Portola Peak niedźwiedzie, które kradły miód. Góra Porto la Peak wznosiła się w pobliżu lądowej granicy rancza Kilkullena. Zważywszy niewielką odległość od morza, była dziwnym zjawiskiem; geolodzy uważali ją za najbardziej wysunięte na zachód przedłużenie pasma Santa Ana. Góra, od której ranczo wzięło swą nazwę, Ranczo Montana de la Luna, niby palec celowała pionowo w niebo - patrząc pod pewnym kątem dawało się zaobserwować wschód księżyca bezpośrednio za jej wierzchołkiem. Mieszkańcy tej części wybrzeża wstrzymywali oddech, gdy aureola wschodzącego słońca w pewnej chwili rozświetlała kolejne pasma wyższych, niekiedy bardzo wyraźnie widocznych, pokrytych śnieżnymi czapami gór w Cleveland National Forest. Czasami, w drodze powrotnej dziadek Mike'a Kilkullena opowiadał mu historie z przełomu stuleci, kiedy on, żona i dzieci dzielili hacjendę z jego czterema zamężnymi siostrami, ich mężami i dziećmi oraz z dwiema pięknymi niezamężnymi szwagierkami, które mieszkając z nimi oczekiwały na konkurentów. Żona Hugha Kilkullena, Amilia Moncada y Rivera, pochodziła z innej równie starej kalifornijskiej
rodziny hiszpańskich hodowców bydła, spokrewnionych, bliżej lub dalej, z tymi kilkoma rodzinami, do których początkowo należała cała Kalifornia: Avila, Ortega, Vallejo, Cordero, Amador. Sama „Hacjenda Walencjów”, gniazdo rodzinne, które za czasów rodziny Walencja było małą wioską, zajmowała centralne miejsce w ich rodzinnej tradycji. Posiadała własną szkołę, domową kaplicę, kuźnię, garbarnię, rzeźnię i mleczarnię· Na potrzeby rodziny pracowało sto osób: szewców, serowarów, krawcowych, cieślów; piekarzy, a nawet jeden stały jubiler. Żaglowce często zarzucały kotwicę w pobliżu ich przystani, by wyładować lód pochodzący z alaskiańskich lodowców, nieodzowny do chłodzenia napojów w lecie, wspaniały fortepian z Niemiec dla prapraprababki Mike'a, irlandzkie kryształy, angielską porcelanę przeznaczone na ich stół. Rozrzutna i niesłychanie gościnna epoka odeszła w przeszłość, gdy skończyła się era hiszpańskich hodowców bydła, podobnie jak era plantatorów na Południu po Wojnie Domowej, lecz tamta radość życia przetrwała jeszcze do późnych wiktoriańskich i edwardyjskich czasów. Hugh Kilkullen, zawołany amator fotograf, zatrzymał ją na tysiącach fotografii, które obecnie przechowywano w specjalnie zabezpieczonym przed pożarem archiwum. Jak wskrzesić te czasy, kiedy hacjenda wypełniona była do ostatniego pokoju dziećmi i ich piastunkami, krewnymi i przyjaciółmi, zjeżdżającymi na całe miesiące; jak wywołać z zapomnienia tamte dni uciech, zagorzałych wyścigów konnych, całodziennych pikników, wielkich balów, hucznych ślubów, wieczorów wypełnionych muzyką, cotygodniowych fiest - jak zatrzymać tę radość i szybko upływające życie, zapytywał siebie samotny mężczyzna, który raz w roku organizował tę wielką zabawę, by mieć pretekst do zebrania wokół siebie córek i ich dzieci. Stare fotografie i zachowane w jego pamięci opowiadania dziadka... czy to nie za mało? Czy dla wnuków nie należałoby zachować czegoś więcej z tej przeszłości? . A jednak coś przetrwało, odpowiadał sobie cicho i przekornie, coś nieskończenie ważniejszego od jednostkowej historii jakiejkolwiek rodziny. Ziemia przetrwała, ziemia się nie zmieniła, ziemia, której wedle słów dziadka nie wolno mu było sprzedać, bo ziemia stanowi ostoję Kilkullenów. Tak, ziemię należy zachować dla przyszłych pokoleń. Ze swego punktu obserwacyjnego w cieniu wyłowił wzrokiem Walerię, siedzącą przy stole w otoczeniu jego sąsiadów i najstarszych przyjaciół. Wielu z nich w ciągu ostatnich trzydziestu lat stało się multimilionerami; na ich posiadłościach
stanęły domy handlowe, fabryki, osiedla mieszkaniowe. Chętnych do zamieszkania w Okręgu Orange były takie tłumy, że gdy sprzedawano nowe domy, organizowano specjalne loterie, by stworzyć wszystkim równe szanse kupna. Sąsiedzi niewątpliwie uważali go za zacofanego głupca, skoro nie ubiegał się razem z nimi o członkostwo „Forbes Four Hundred”, ale ranczo Kilkullenów wciąż było, do ostatniego hektara, własnością rodziny. I pozostanie regularnym ranczem, póki on będzie miał coś do powiedzenia na ten temat. Obserwując Fernandę, która ubrana w skórzane spodnie i dżinsowy stanik wyszywany turkusowymi paciorkami tańczyła z ochoczym chłopcem o połowę od niej młodszym, Mike Kilkullen żałował, czując znajomy ucisk w piersi, że nie ma syna, który przejąłby po nim tradycję ciężkiej pracy hodowcy bydła. Jak by się jego życie potoczyło, gdyby nie rozwiódł się z Lydią? Lub gdyby się nie poznali w 1947 roku? Był wtedy wielkim, pełnym wigoru, zadufanym w sobie dwudziestodwuletnim szczeniakiem, który wstąpił do wojska mając lat siedemnaście, a trzy lata później opuścił je z walizką medali i przekonaniem o własnej dorosłości. Siedmiomilowe buty były mu wtedy za małe, wspominał smutno. Matka, zanim zmarła w czasie wojny, często mawiała do ojca, że jak już będzie po wszystkim, chłopak musi zdobyć wykształcenie. Po wojnie Mike chciał jak najszybciej wrócić na ranczo, ale jego ojciec uparł się, że najpierw musi zadośćuczynić życzeniu matki. W ten sposób doszło do tego, że spędził dwa lata w Stan ford, ale przedtem, pod koniec letnich wakacji tuż przed rozpoczęciem studiów, na przyjęciu w Pasadenie poznał Lydię Henry Stack. Lydia, która skończyła właśnie osiemnaście lat i rozkwitła jak przepiękny kwiat, hodowany z myślą o wystawie, ze spokojną pewnością siebie oczekiwała w rodzinnej Filadelfii na swój debiut towarzyski, mający być oczywiście triumfem. Jej najlepsza przyjaciółka ze szkoły dla dziewcząt w Foxcroft, w stanie Wirginia, namówiła ją na spędzenie kilku tygodni na Zachodzie. Mike'owi wystarczyło pół godziny, by nakłonić ją do opuszczenia z nim przyjęcia. Ciągle jeszcze pamiętał, jaka była zachwycająca w długiej bladoniebieskiej sukni z tafty i takimż żakiecie, jaka dystyngowana w małych białych rękawiczkach i satynowych pantofelkach, jaka ponętna, wdzięczna, smukła, opanowana, pedantyczna. Jej błyszczące kasztanowe włosy spływały na ramiona zdyscyplinowanymi falami, uśmiechnięte wargi miały idealny odcień różu, który u
innych dziewcząt wydałby się przesadny. Owszem, zamroczyła go ta edukowana panna swym majestatycznym spokojem, niewątpliwie świadczącym o - nazwijmy to - klasie, jakiej niedostawało się wszystkim miłym dziewczynom z Południa, z którymi do tej pory chodził na randki. I w nim musiało być coś równie fascynującego, nowego i pociągającego, bo w przeciwnym razie, czy zgodziłaby się wyjść z nim z zabawy? Czy potem spędzałaby z nim każdy dzień swej wizyty u przyjaciółki, pozwalając mu się całować godzinami na przednim siedzeniu jego kabrioletu, aż zaczynały boleć ich opuchnięte wargi i oboje czuli się chorzy z pożądania? Nie pozwalała mu natomiast dotknąć swych nagich piersi. Jej zasadą było: żadnych kontaktów poniżej obojczyka. Och, do dziś pamięta to uczucie niezaspokojenia, silniejsze od największej przyjemności intymnego kontaktu z kobietą; uczucie, z którym oboje nie wiedzieli co począć, jako że w 1947 roku coś więcej niż całowanie było nie do pomyślenia dla arystokratki z Filadelfii. Nawiasem mówiąc, dla miłej Kalifornijki również. Wobec tego uciekli. Mike Kilkullen i Lydia Henry Stack, dwoje głupszych niż przewiduję ustawa, zakochanych, opętanych seksem smarkaczy, którzy nie powinni nawet spojrzeć na siebie, a co dopiero się żenić, uciekło, bo nie mogli wskoczyć do śpiwora i nie wychodzić z niego przez kilka tygodni. Połowa jego pokolenia postąpiła tak samo, podejmując decyzję, która w ich przypadku okazała się katastrofalna, co zrozumiał znacznie później, bowiem jego katolickie pochodzenie i jej surowe protestanckie wychowanie wykluczało łatwy rozwód. Dopiero patrząc na swoje małżeństwo z perspektywy czasu zrozumiał, że znacznie dłużej niż ona - lata całe - nie zdawał sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia było pomyłką. Na początku wydawało mu się, że wszystko gra. Z rozpoczęciem roku akademickiego wynajęli małe mieszkanie w Palo Alto. Prawda, że gdy pójście do łóżka zostało zalegalizowane, wspólne pieszczoty nie wydawały się im już tak wspaniałe, jak sobie to wcześniej naiwnie wyobrażali. Liddy, która uwielbiała być całowana, nie lubiła seksu. Prawdziwy akt przerażał ją, unieszczęśliwiał i chociaż Mike starał się być bardzo delikatny, nigdy nie pokonała w sobie obrzydzenia, jakim napawała ją ta, w jej opinii, nieestetyczna, niepożądana czynność. Mike wierzył, że z czasem to się zmieni, zwłaszcza że Liddy nader prędko zaszła w ciążę.
Podczas tych pierwszych miesięcy Liddy często zamykała się w łazience i płakała. Przyłapana przez niego, tłumaczyła się, że jest rozstrojona nerwowo. Raz powodem była przedwczesna ciąża, kiedy indziej wciąż obrażeni o jej ucieczkę rodzice. Dopiero później zrozumiał, że płakała z bezsilnej wściekłości na siebie. Nie mogła sobie darować, że wpakowawszy się pod wpływem impulsu w niepotrzebne małżeństwo, zrujnowała sobie życie, zamiast wrócić na Wschód, gdzie było jej miejsce, do miasta, które kochała; między ludzi ze swego środowiska i mieć jeszcze wszystko przed sobą. Byli za młodzi, o wiele za młodzi na małżeństwo bez namiętności. Z namiętnością zresztą też, myślał Mike gorzko. Przylgnęli do siebie nie wiedząc nic o życiu, ani o sobie wzajemnie. Dla niego Liddy była skarbem, który odebrał wschodniemu sercu amerykańskiej cywilizacji i kultury; dla niej on stanowił ucieleśnienie fałszywego. splendoru Dzikiego Zachodu - oto spadkobierca wielkiego rancza, bohater wojenny, prawdziwy mężczyzna w jej niedoświadczonych oczach. Ich wielki romans okazał się po prostu kolejną, wystawioną w bogatszych kostiumach wersją „Kowboja i Damy”. Tak więc okazało się to jedną wielką żałosną pomyłką. W jedenaście miesięcy po ich ucieczce przyszła na świat Waleria. Następnie, gdy szykował się do rozpoczęcia drugiego roku studiów, jego ojciec zmarł na zawał serca. W ciągu jednej nocy, umiejąc tylko tyle, ile nauczył się przed pójściem do wojska, on, ostatni męski potomek Kilkullenów został głównym szefem rancza. Szefem stada był w owym czasie stary Emilio Hermosa. Mike dosłownie przykleił się do niego, by przyswoić sobie najdrobniejsze szczegóły funkcjonowania rancza. Jeździli furgonetką, gdyż obszar, który musiał poznać, był tak duży, że nie dawało się go objechać konno. Na Liddy, mającej małe dziecko, spadł obowiązek prowadzenia ogromnej hacjendy, wydawania poleceń służbie i ogrodnikom. Nie mieli czasu na analizowanie swego nieudanego małżeństwa. Dwa lata później urodziła się Fernanda. Dzięki córkom zdołali wytrzymać ze sobą jeszcze parę lat. - Co robisz, tato, w tych ciemnościach? - spytała Jazz, podchodząc do niego z boku. - Wspominam. - Z zaskoczenia powiedział prawdę. - Co? - O, czerwone wino. Dziś się tu pije szampana, wódkę i białe wino. Kiedyś pijaliśmy wyłącznie zwykłe czerwone wino z winnic Anaheim.
- Wiem, „Różowy Disneyland”? - Disneya nie było jeszcze na świecie. A panie z zasady nie piły, najwyżej raz do roku. - Widzę, że napadły cię jakieś prehistoryczne rasistowskie wspomnienia. - Być może. Powtarzam to, co mówił mi twój pradziadek. - Zatańczymy? - Z największą przyjemnością - odparł i wyprowadził ją z cienia na parkiet. Dziś podobam się sobie do szaleństwa, pomyślała Jazz z euforią, gdy po skończonym tańcu z ojcem przepychała się przez tłum; przystając co chwila, by się z kimś przywitać, jako że znała wszystkich gości. Miała na sobie drogą, pozornie prostą suknię, którą kupiła na okropnie snobistycznej aukcji cudownych starych ciuchów, licytując z maniackim uporem. Była to suknia od Madame Gres, uszyta we wczesnych latach sześćdziesiątych długa, z białego jedwabnego szyfonu, w klasycznym greckim stylu, udrapowana na jednym ramieniu, drugie gołe. Ten skromny triumf najbardziej elitarnego domu mody haute couture polegał na tym, że kilkanaście metrów plisowanego szyfonu tworzyło szczupły filar, który poruszał się wokół niej delikatnie, gdy szła lub tańczyła. Nawet stojąc nieruchomo, wydawała się owiana lirycznym tchnieniem. Oczywiście, dla nie wtajemniczonych była to zwykła suknia wieczorowa, odpowiednia na eleganckie przyjęcie. Nocą powietrze w okolicach oceanu przesycone było wilgocią, więc Jazz narzuciła na ramiona przepiękną hiszpańską haftowaną chustę z czarnego jedwabiu, którą przed stu laty dodawała sobie godności jej prababka Amilia Moncada y Rivera, przewodząc ważnym wydarzeniom w „Hacjendzie Walencjów”. Chusta ta, będąc pieczołowicie chronioną schedą rodzinną, nie należała do żadnej z sióstr. Jazz pożyczyła ją sobie na tę noc za zgodą ojca. Włosy zebrała do góry i póty eksperymentowała, upinając je szylkretowymi niewidocznymi grzebieniami, aż uzyskała fryzurę, która od biedy mogła uchodzić za hiszpańską. Brakuje mi tylko róży w zębach i trzech rozognionych toreadorów tarzających się u mych stóp, zakpiła z siebie, równocześnie bardzo wzruszona swym romantycznym wyglądem, doskonale harmonizującym z łagodnym nastrojem, który niby pieśń o minionej epoce unosił się tego wieczora nad złotą, rozświetloną ogniem niecką; taki nastrój obecnie rzadko gościł w Okręgu Orange, gdzie tylko nieliczne tradycje towarzyskie sięgały wstecz poza rok 1950.
Gdy doszła już prawie do krawędzi niecki, gdzie było mniej ludzi, odwróciła się i spojrzała na nią w zamyśleniu. Ach, utrwalić tę chwilę na fotografii, pomyślała z uniesieniem, ale zaraz zrozumiała, że to bez sensu, bo nie mogła zrobić fotografii i być na niej, a radość, którą odczuwała, brała się głównie z tego, że patrząc na to wszystko jakby z zewnątrz, miała równocześnie świadomość, że znajduje się w swym ukochanym domu rodzinnym, ubrana w suknię, której wartości nikt poza nią nie potrafił docenić, oraz bezcenną rodzinną chustę. I że nosi je z wdziękiem nie do podrobienia przez inną kobietę. (Fałszywa skromność była nie na miejscu w taką noc. W żadną noc, skoro już o tym mowa.) Nie mogła jednak odmówić sobie spojrzenia na tę scenę okiem fotografa. Zaimprowizowawszy wizjer z kółka utworzonego przez kciuk i palec wskazujący, 'zrobiła szybko trzy kroki do tyłu - ku ostatnim rzędom światła - by poszerzyć kąt widzenia. Nagłe zderzenie z kimś za plecami tak ją przeraziło, że o mało nie zemdlała. Równocześnie zrozumiała, że weszła tyłem na kogoś, kto trzymał przed sobą - nie, to nie mogło być prawdą - talerz chili. Poczuła, jak z chusty spływa na dolną część sukni półpłynna, gorąca, tłusta mieszanina pomidorów, fasoli i mięsa. Powoli, niczym na zwolnionym filmie, jak gdyby wierzyła, że w ten sposób zminimalizuje szkodę, odwróciła głowę, by spojrzeć na swe plecy. Przedstawiały ohydny widok. - Nie, o, mój Boże, nie, to niemożliwe, żebym ja to zrobił! - usłyszała głos mężczyzny. W milczeniu przeniosła wzrok na swego napastnika. Tym fajtłapą, tym niedołęgą, tym cholernym debilem okazał się ktoś jej zupełnie nieznany: czerwony z przerażenia wielki rudy matoł w granatowym garniturze w prążki i czarnych miejskich półbutach. Naprawdę, klown lepiej by pasował do mężczyzn na tym przyjęciu. A gdyby tak kopnąć go w jaja? Czy to byłoby bardzo nieelegancko? - A jednak ... to ... pan! - wycedziła przez zęby. Z wrażenia ledwo mogła mówić. - Niech się pani nie rusza ... skoczę po wodę sodową i sól ... niech pani tu zaczeka - błagał ją. - Woda sodowa? Sól? Przecież to nie pomaga nawet na małą plamkę na obrusie. Pan to zniszczył bezpowrotnie! - Nie, nie, chwileczkę! Niech się pani nie denerwuje! Kupię pani inną suknię,
inny szal, obiecuję, że znajdę na ich miejsce tak samo dobre. Co ja mówię, lepsze! - Czyżby? Myśli pan, że to takie łatwe? Posłuchaj, ty ośle dardanelski: żeby kupić taką drugą suknię, trzeba czekać na śmierć jednej z dziesięciu najlepiej ubranych kobiet na świecie i modlić się, by nie zostawiła jej w spadku swej córce, co zaś do chusty, to należała do mojej prababki i nie da: się jej odkupić. Ta chusta jest pamiątką rodzinną. To znaczy była, póki pan jej nie załatwił. - Żeby mnie pokręciło! - To pierwsze inteligentne słowa w pana ustach. Żeby pana pokręciło! Co to za kretyn je chili na stojąco? Pan jest jak nieunikniony wypadek na autostradzie. Nie widzi pan tamtych stołów i krzeseł? Nigdy pan nie był na przyjęciu, czy co? - W miarę mówienia Jazz. coraz bardziej się gotowała. Chili zdążyło już zapaskudzić podłogę i przeniknąć przez suknię do ciała. - Proszę pani, jest mi niewyrażenie przykro, ale ja tutaj sobie stałem na uboczu i nikomu nie wadziłem. Pani zjawiła się nagle nie wiadomo skąd i wyrżnęła mnie z całej siły w łokieć. Ja talerz trzymałem mocno i nie wypuściłbym go z ręki, gdyby pani mi go nie wytrąciła. Oczywiście, biorę wszystko na siebie, ale jeśli mamy być sprawiedliwi, to nie tylko ja zawiniłem. - Aha! Próbujemy zwalić z siebie winę. Zaraz usłyszę, że zrobiłam to, bo chciałam zwrócić na siebie pana uwagę. - Nie. Ale gdyby miała pani trochę poczucia proporcji, to przyznałaby pani, że bywają większe katastrofy. Na przykład katastrofa tankowca na morzu - odparł. Teraz i on się zdenerwował. - Pewnie, nie ma sprawy. Bo nie jest to też wypadek w Three Mile Island, ani w Czarnobylu. Pana kolej. Czym to jeszcze nie jest? - Zasranym końcem świata odparł cicho nieznajomy. - Niech mi pani pozwoli trochę oczyścić szal z tej papki, zanim zaschnie. Zdejmę go z pani najdelikatniej, jak potrafię. Nieznajomy nachylił się nad nią i uniósł do góry szal w sztywno rozpostartych rękach. Z mokrego rogu kapało intensywnie. Poniósł szal ku stojącym obok siebie dwóm koziołkom do piłowania drewna. W czasie kiedy go na nich rozwieszał Jazz rzuciła się do najbliższego stołu po dwa noże i garść serwetek. Nachylili się nad wielkim czarnym jedwabnym trójkątem. - Niech pani zdejmuje kawałki jedzenia - poinstruował ją nieznajomy - ale proszę nie drapać jedwabiu. Wygląda na bardzo delikatny.
- Czy pan przypadkiem nie prowadzi pralni chemicznej? - mruknęła Jazz, ale zastosowała się do jego wskazówek. - Jazz, Casey, co tam robicie? - usłyszeli za sobą głos Mike'a Kilkullena. Odwrócili się, stając ramię przy ramieniu, by zasłonić chustę. - Czyżbyście mieli już coś do ukrycia? Tak prędko? - zdziwił się z uśmiechem na widok ich twarzy, na których malowało się poczucie winy. - Zdarzył się wypadek, Mike. Wylałem chili na zabytkowy szal tej młodej damy - powiedział nieznajomy. - O, do diabła - skrzywił się Mike. - Że też zawsze musi się coś takiego przytrafić. Ostatni raz podałem chili na moim przyjęciu. - Pochylił się nad chustą. O, Boże! Ale przecież musi być na to jakiś sposób. Lepiej sami tego nie ruszajcie, tylko zostawcie specjaliście. - Widzi pani - rzekł nieznajomy odwracając się do Jazz. - Ja też mówiłem, że musi być jakiś sposób. - I to wystarczy, żeby się pan poczuł rozgrzeszony, tak? Wiem, wiem, przeprosił mnie pan. Teraz mi pan poradzi, żebym ufarbowała suknię na rudo. I wszystko będzie cacy. - W jej głosie nadal brzmiał gniew, lecz obecność ojca sprawiała, że starała się trochę hamować. - Juanita Isabella, jak ty rozmawiasz z dopiero co odnalezionym kuzynem? - Kuzyn? Niemożliwe - odparła niepewnie. - Kuzynka? Naprawdę? - zdziwił się nieznajomy tym samym tonem. - Nie przedstawiliście się sobie? Jazz, to jest Casey Nelson. Jego prababka była z domu Kilkullen. Casey, to jest moja najmłodsza córka Jazz. Jak rozumiem, jest twoją krewną w trzecim pokoleniu. - Jak miała na imię ta prababka? - spytała Jazz podejrzliwie, biorąc się pod boki. - Nigdy o niej nie słyszałam. - Ja sam dowiedziałem się o niej dopiero parę tygodni temu, kiedy Casey odszukał mnie i napisał list. - List? - indagowała dalej Jazz. - Tak ni stąd ni zowąd do ciebie napisał? Po co? - Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj, Casey - rzekł Mike Kilkullen, ignorując pytanie Jazz. - Myślałem, że przyjedziesz w przyszłym tygodniu. Ale cieszę się, że udało ci się zdążyć na fiestę. - Uporałem się z moimi sprawami w Chicago i natychmiast wsiadłem w samolot. Nawet się nie przebierałem, tylko zwaliłem walizki
w domu i od razu tu przyszedłem. - Nałóż sobie nową porcję chili. Chustą ja się zajmę. - Naprawdę? Świetnie, bo wstyd się przyznać, ale wciąż jestem głodny. Odszedł, zostawiając ich samych. - Tato - zaczęła Jazz obojętnym tonem - powiedziałeś, że Casey Nelson odszukał cię i napisał list. Chciał czegoś od ciebie? - Pracy - odparł ojciec. - Aha, to chłopię jest bezrobotne. Ciekawe, jak mógłbyś mu pomóc? - On chciałby pracować tutaj, na ranczu. - O, to na pewno - zachichotała. - Już widzę jak pucuje nity w nowiuteńkim, zaprasowanym w kancik, supermęskim stroju kowbojskim od Ralpha Laurena. - Mylisz się, kochanie, jeśli sądzisz, że to jakiś cymbał. Zapewniam cię, że jest inaczej. - Co ty właściwie o nim wiesz? - Po otrzymaniu listu sprawdziłem to i owo. Otóż mój dziadek miał młodszą siostrę Lillian. Wyszła ona za Jacka Nelsona, który przyjechał z Irlandii w tysiąc osiemset osiemdziesiątym którymś roku. Dziadek mi mówił, że temu Nelsonowi nie podobała się Kalifornia, wobec czego zabrał Lillian do Nowego Jorku, gdzie „wszedł w holowniki”. Mieli mnóstwo dzieci. Dziadek przez pewien czas utrzymywał z nimi kontakt, ale po śmierci siostry, .jakieś sześćdziesiąt lat temu, korespondencja się urwała. Choć wspominał mi o siostrze parokrotnie, zapomniałem, że mamy jakichś krewnych na Wschodzie. Ta moja praciotka Lillian to z pewnością prababka Caseya. - I to czyni go naszym krewnym? - Na to wychodzi. W każdym razie powinowatym. - Wciąż zajmują się holownikami? - Ojciec Caseya nieźle na nich wychodzi. Jazz spojrzała zdziwiona. Ojciec mawiał tak zwykle o sąsiadach w rodzaju Segestromów. „Nieźle wychodzą 'na handlu detalicznym”, wyraził się, gdy South Coast Plaza, największy i najbardziej luksusowy pasaż handlowy w Stanach Zjednoczonych, wybudowany w miejscu, gdzie przedtem hodowano fasolę, zarobił w ciągu roku blisko miliard dolarów. Pierwszy John D. Rockefeller w opinii Mike'a Kilkullena był facetem, który nieźle wyszedł na ropie naftowej. - Czemu więc szuka pracy na ranczu? Nie lepiej, żeby zajął się holownikami? - Wygląda na to, że chce zostać hodowcą bydła. Kto wie, może to ta kropelka
krwi Kilkullenów? Od lat zbiera doświadczenie pracując to tu, to tam - jako kowboj w Wyoming, w Newadzie, osadnik w Australii, asystent szefa stada na ranczu Stanton w Teksasie. Skończył wyższą szkołę rolniczą. Zamierza kupić duży kawałek ziemi w Newadzie, lecz najpierw chciałby przejść porządne roczne przeszkolenie. Dlatego do mnie napisał. - W Newadzie? Kawałek ziemi kosztuje tam fortunę. A inwentarz drugie tyle. - Casey jest dobrze ustawiony, powiedziałbym nawet, ze bardzo dobrze. Po szkole rolniczej ukończył Harwardzką Szkołę Biznesu. Zdaje się, że ma dryg ,do inwestowania, choć kocha zawód hodowcy bydła. Jazz przetrawiła te informacje. Jeśli ojciec mówił, że coś jest prawdą, nie należało w to wątpić. - Jaką posadę mu dasz? - spytała zaciekawiona. - Szefa stada - odparł ojciec krótko. - Dobry dowcip - roześmiała się Jazz. - A tak naprawdę? Jaką posadę mu dasz? - Powiedziałem ci już, Jazz. Szefa stada. - Nie mówisz poważnie! - Dlaczego nie? - Przecież ty jesteś szefem stada, i to od czterdziestu lat! To bzdura. Absurd jakiś. Nie, to niemożliwe. Nawet go nie znasz. Szef stada! Ty chyba zwariowałeś! - Nie mów do mnie w ten sposób, Juanito Isabello, i nie pouczaj mnie, jak mam prowadzić ranczo - powiedział cicho, ale z wyraźną złością. Spojrzała na ojca zdumiona, a zarazem przestraszona. Ktoś obcy miałby zostać szefem stada? Całą sobą buntowała się przeciw temu pomysłowi i chciała coś jeszcze powiedzieć, ale wyraz twarzy ojca nakazał jej zrezygnować z dalszej dyskusji. Po kilku minutach milczenia ojciec sam podjął temat. - Zrozum, Jazz, on może mi się przydać - mówił już bez gniewu. - Nie panuję nad tą ziemią jak kiedyś. l to od dobrych kilku lat. W zeszłym miesiącu straciliśmy trawę na kilku mesas, bo zarósł je dziki oset angielski, a wszystko dlatego, że dawno nie odwiedzałem tych pastwisk .. j niech to diabli, Jazz, ale nie dalej jak w zeszły wtorek odkryłem, że dwie pompy są zepsute nie wiadomo od jak dawna. Do tego jeszcze ci przeklęci chuligani na motocyklach, którzy dla zabawy niszczą ogrodzenia, strzelają do bydła, wysadzają w powietrze koryta. Ich najazdy nasilają się z dnia na dzień.
- No dobrze, ale czy on musi być od razu szefem stada? - nie ustępowała Jazz, czerpiąc odwagę z tych normalnych dla hodowcy bydła utyskiwań. - To mu zapewni szacunek kowbojów. W przeciwnym razie będą mu dokuczać. On jest tu obcy. Zresztą to moje ranczo, więc o co ci chodzi? - O nic, tato - odparła pośpiesznie. - Po prostu jestem zdziwiona. To ... stało się tak nagle. - Przez cały weekend ojciec ani słowem nie wspomniał o Caseyu Nelsonie, a przecież go oczekiwał. Widać nie mógł się na to zdobyć i nie zdobyłby się, aż do przyjazdu tego fajtłapy. Mike Kilkullen postanowił scedować na kogoś - choćby tylko na rok - zajęcie, które tak ukochał. Pozycja głównego szefa rancza, właściciela, czy jak to nazwać, wystarczająca wielu hodowcom bydła, nigdy nie satysfakcjonowała Mike'a Kilkullena. Żaden tytuł poza nominalnie gorszym tytułem szefa stada - nie był dość dobry dla niego, faceta, którego ambicję zaspokajała tylko odpowiedzialność szefa stada. Szef stada siodłał konia o świcie i wydawał rozkazy do zmierzchu; naprawiał ogrodzenia i brał udział w przetargach organizowanych w Pałacu Krów w San Francisco; potrafił wjechać w stado, rzucić raz okiem i wybrać chorą krowę, a następnie wyleczyć ją w niecałą minutę· Szef stada był niekwestionowanym, absolutnym, dumnym przywódcą na ranczu, spędzającym całe dni na końskim grzbiecie między bydłem i kowbojami, przywódcą nie mającym równego sobie. Szef stada uczestniczył i przewodził w wiecznych zmaganiach, które nie zmieniły się od czasu, kiedy pierwszy człowiek na koniu otoczył ogrodzeniem pierwsze krowy. Tak zwany główny szef mógł być człowiekiem z miasta, w kapeluszu i z cygarem w zębach, któremu zachciało się posiadać bydło. Ojciec nigdy nie oddałby tego tytułu z powodu inwazji angielskiego ostu lub zepsutych pomp. Musi odczuwać ... ale co? Serce Jazz ścisnęło się z przerażenia, gdy szukała odpowiedzi na jego twarzy. Znużenie? Zmęczenie? Nie widać było po nim zmęczenia, ale cóż innego skłoniłoby go do mianowania Caseya Nelsona szefem stada. Czy jednak to możliwe, żeby Mike Kilkullen oddał funkcję szefa stada z powodu zwykłego zmęczenia? - Kochanie, czy masz jakąś inną suknię? - spytał ojciec. - Nie możesz chodzić w takim stanie. - Poszukam - odparła, myślami błądząc gdzie indziej. - Natychmiast. - Tak jest. - W jakim wieku mężczyzna przechodzi kryzys? Czy tą granicą nie
jest przypadkiem sześćdziesiąt pięć lat? W opuszczonej hacjendzie paliło się niewiele świateł. Oszczędna z natury 'Susie nie zostawiłaby na noc niepotrzebnie włączonych lamp. Nie chcąc zabrudzić całego domu wciąż kapiącym z niej chili, Jazz podjechała jeepem do furtki na tyłach patia. Unosząc suknię rękoma, ostrożnie przeszła ścieżką przez ogród, odnalazła wejście na obudowaną werandę, z której można było się dostać do wszystkich sypialni rodziny i otworzywszy łokciem drzwi, znalazła się w swym pokoju. Zostawiłam zapaloną lampkę przy łóżku, lecz widać Susie też ją zgasiła, stwierdziła z niezadowoleniem i ruszyła dużymi krokami w stronę łazienki. Ostry cios w goleń tuż pod lewym kolanem spowodował, że zachwiała się na swych wysokich obcasach. Nie wypuszczając sukni z rąk, przez chwilę bezskutecznie usiłowała złapać równowagę. Upadła na zwałowisko jakichś twardych kanciastych przedmiotów, uderzając się boleśnie w łokieć i kostkę. - NIE, JA CHYBA ŚNIĘ! - wrzasnęła w ciszę. Powoli podniosła się· Wyciągając ręce przed siebie i omiatając ciemność w obawie przed następnymi przeszkodami, dotarła po omacku do stolika nocnego. Włączyła lampę. Na podłodze piętrzył się stos twardych walizek marki Vuitton z morderczymi metalowymi okuciami. - „Tylko zwaliłem walizki w domu” - powiedziała głośno. - Tylko ... zwaliłem ... walizki ... w domu! Czy ten pokój wygląda na pokój gościnny, ośle dardanelski? Odpowiedz mi! Wygląda? - Rozejrzała się ze złością po pokoju. Pomna nauk z dzieciństwa w domu zawsze zostawiała po sobie porządek. Dziś była szczególnie dbała przewidując, że po przyjęciu część gości wstąpi na strzemiennego i może ktoś zechce obejrzeć dom. Ubrawszy się, schowała wszystkie przedmioty do górnej szuflady komody; łazienka była równie bezosobowo schludna. - Owszem, Jazz, twój pokój wygląda na pokój gościnny, bardzo miły pokój gościnny, zwłaszcza w oczach takiego ciemniaka i kretyna jak ten niedorozwinięty kuzyn Casey - mruczała rozcierając goleń. Na szczęście warstwy plisowanego materiału zapobiegły powstaniu siniaka, mimo że bolało jak wszyscy diabli. Wyswobodziwszy się ze zniszczonej sukni, zawinęła ją czule w ręcznik. Wyjęła grzebienie z włosów, odnalazła w szufladzie szczotkę i rozczesując hiszpańską fryzurę stanęła przed otwartą szafą, zastanawiając się, co włożyć. Koszula i dżinsy świetnie się nadawały, ale nie na fiestę.
Zamieniła beżowe rajstopy na złote, po czym energicznym ruchem sięgnęła po wieszak z krótkim, bezkształtnym kawałkiem złotej tkaniny na ramiączkach. Wciągnąwszy ją przez głowę, w mgnieniu oka stała się kimś zupełnie innym. - dziewczyną składającą się z samych piersi, pupy i nóg. Wspaniałych nóg z dawnych hollywoodzkich czasów, nóg Betty Grabie, Ginger Rogers, Cyd Charisse, tych nóg, o których się śni po nocach. Kawałek złotej tkaniny okazał się najnowszą minisukienką od Calvina Kleina, niemożliwie krótką, najtrudniejszą do noszenia pozycją spośród wszystkich amerykańskich projektów, sukienką - koszulką lansowaną o każdej porze roku, zawsze z innej tkaniny, ale identycznego kroju, strojem zaprojektowanym po to, by dokuczyć kobietom, których figury pozostawiają to i owo do życzenia. Sukienką - wyzwaniem dla wszystkich kobiet, zwłaszcza tych, które jej nigdy nie włożą. Jazz była wprost stworzona do jej noszenia, więc po sfotografowaniu sukienki na modelce, zatelefonowała do projektanta w Nowym Jorku i poprosiła, żeby przysłał jej to cudo, zanim skieruje je do sklepów w całych Stanach Zjednoczonych. Teraz sięgnęła do słoika, który kupiła w fabryce mydła w drodze do Melrose i sypnęła garść złotego pyłu na włosy - jaśniały na jej plecach jak jesienny blask. słońca w lesie. Powodzenia - nie bez przyjemności mruknęła do lustra. Białe sandały zamieniła na złote, w uszach zawiesiła długie, dyndające, błyszczące kolczyki ze sztucznymi żółtymi diamentami. Tym razem zostawiła w pokoju rzucający się w oczy nieład. Przemknąwszy się chyłkiem do jeepa, wróciła prędko na przyjęcie. Zanim wmieszała się znowu w tłum, rozejrzała się w zamyśleniu. Jej wzrok przyciągnął tył głowy pewnej kobiety o rudych włosach przystrzyżonych krótko jak u chłopca, kobiety, której wcześniej nie zauważyła. Sposób, w jaki tamta trzymała głowę, długa linia szyi, śliczny kształt ramion kogoś jej przypominały. Jazz pomyślała, że kimkolwiek jest ta kobieta, nie kojarzy się jej z poprzednimi fiestami, lecz z zupełnie innym światem. Zaintrygowana ruszyła ku niej i dopiero teraz zorientowała się, że z tą kobietą, której twarzy jeszcze nie widziała, rozmawia, ogromnie ożywiony, jej ojciec. Mike Kilkullen zauważył zbliżanie się córki. Jazz pomachała mu ręką,
odpowiedział jej dając znak, żeby podeszła. Wyraz jego twarzy zmienił się. W jego spojrzeniu mieszało się oczywiste zadowolenie, że ją widzi z ... oczekiwaniem? Zakłopotaniem? Zmieszaniem? Jazz nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Kobieta odwróciła się. - Red! - krzyknęła Jazz i zarzuciła jej ręce na szyję. - Red, najdroższa Red, tak się ostrzygłaś, że cię nie poznałam. Skąd się tu wzięłaś, na Boga Ojca? - Mike mnie zaprosił - odparła Red, odwzajemniając uścisk Jazz. Zamilkły na chwilę, przyglądając się sobie badawczo, szukając oznak zmiany, nie widziały się bowiem sześć lat. Kiedy ostatnio pracowały razem, Jazz miała dwadzieścia trzy lata i robiła pierwsze kroki w zawodzie. Red Appleton była jedną z najwspanialszych. modelek wczesnych lat siedemdziesiątych, a w latach osiemdziesiątych redaktorką wiodących magazynów mody. W szczytowym momencie swej dziennikarskiej kariery postanowiła zamienić ją na małżeństwo. - Gdzie się podziewałaś? - dopytywała się Jazz. - Ta banda bogatych nierobów dokądś cię porwała i kompletnie znikłaś z horyzontu. - Szlajałam się po Cap Ferrat, St. Moritz i innych tego rodzaju ekskluzywnych melinach - powiedziała Red cedząc słowa z teksaska. W tamtych czasach małpowała ją - bez powodzenia - połowa dziewczyn z branży. Red była maskotką, powszechnie lubianą modelką, błyskotliwą redaktorką i duszą towarzystwa na każdym seansie. Miała dobre usposobienie, była zrównoważona, nie zadzierała nosa. - Dokąd teraz pędzisz? - Donikąd. Już nigdy w życiu nie spakuję żadnej walizki. Kupiłam sobie boskie mieszkanko na Lido Island. - Ty mieszkasz w Newport Beach? l jesteś· moją sąsiadką? Nie wierzę. Jak do tego doszło? Gdzie podziałaś swego wspaniałego męża? - To już przeczytany rozdział w starej książce, którą zostawiłam w samolocie. - Red uśmiechnęła się swym niepodrabialnym szerokim teksaskim uśmiechem. - Rozwiodłaś się? - Nieodwracalnie. - No to witaj w domu! - Jazz wprost nie posiadała się z radości. Jazz i Red tym różniły się od pozostałych kobiet, że potrafiły udawać wszystko tylko nie sympatię, gdy zazwyczaj bywa na odwrót. Jazz nie przepadała za
obscenicznie bogatym mężem Red, który wyrwał ją z branży wydawniczej, gdzie była gwiazdą i skazał na próżniacze życie. Cóż, kiedy Red, tak niezależna w wielu dziedzinach, zawsze miała słabość do starszych, apodyktycznych, rządzących nią mężczyzn. - Tato, serwujesz mi dziś niespodziankę za niespodzianką· Gdzieś ty wpadł na moją Red? Czy ona też jest naszą dawno zapomnianą kuzynką? - Poznaliśmy się na przyjęciu - odparł lakonicznie Mike. Jazz nie wierzyła własnym uszom. - Kiedy? - Ojciec nie bywał prawie na żadnych przyjęciach. - O, kilka tygodni temu. - Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? - obraziła się Jazz. - Pojęcia nie miałam, że Red mieszka w pobliżu. - Skąd niby miałem wiedzieć, że moja Red i „twoja Red” to ta sama osoba? Chcesz, żebym ci składał cotygodniowe sprawozdania z mojego życia towarzyskiego? Słuchaj, Jazzbo, idź się bawić. To moja randka, a Red dopiero co przyjechała. Teraz zamierzamy tańczyć do upadłego. - Mike Kilkullen ujął Red pod rękę i powiódł na parkiet. Red nie protestowała. Wdzięcznie oparta na ramieniu Mike'a, pomachała do Jazz. Jazz stała z otwartymi ustami. Jakie znowu „życie towarzyskie”? Ojciec nie prowadził życia towarzyskiego poza tym, o którym wiedziała. Nie bywał na przyjęciach. Czy zaprosiłby, ot tak sobie, jedną z najpiękniejszych kobiet świata na rodzinnosąsiedzką imprezę? Dotychczas nie zapraszał swych przyjaciółek na fiestę· Kilka tygodni temu? Ile razy się spotkali od tego czasu? Co tu się kroiło? Zresztą, czemu nie? Dlaczego nie miałoby się coś kroić? Ojciec wciąż był wspaniałym mężczyzną. A Red? Lekko po czterdziestce, rozwiedziona, ergo do wzięcia. Zawsze leciała na facetów, którzy dyktowali jej, co ma robić. Ojciec wszystkim mówi, co mają robić. Red szła wyłącznie za mężczyzną, który był od niej starszy. Ojciec był starszy. COŚ TU SIĘ KROI. No, no, no. Gdy Jazz zrozumiała co odkryła, jej mózg i serce podskoczyły, fiknęły koziołka z kilkoma obrotami, zrobiły świecę. Za wszelką cenę muszę być sprawiedliwa, nakazała sobie w duchu. Wielkoduszna. Chyba ojciec ma prawo zaprosić Red na fiestę? Jego fiesta i jego ranczo. Chyba ma prawo do własnego życia towarzyskiego? I do przyjemności ... flirtowania ... z piękną kobietą? Red mu na pewno powiedziała, że są przyjaciółkami. Ale to nie przestępstwo, że przez dwa
tygodnie nie zdradził się tym przed swą ukochaną córką, z którą przez ten czas rozmawiał przez telefon z pięć razy. Chyba ma prawo do prywatnego życia, nie? Tak, tak; na wszystkie pytania „tak”, tylko co oznaczało spojrzenie, którym ją obdarzył, kiedy się do nich zbliżała? Pomyślała wtedy, że jest zakłopotany lub zmieszany, albo jedno i drugie po trochu, ale pomyliła się. To była ... duma. I bardzo dobrze. Jakiż mężczyzna nie byłby dumny, że towarzyszy Red Appleton? Nie wolno wyciągać pochopnie wniosków, a poza tym to nie mój zakichany interes i nawet jeśli coś się kroi, to co z tego i czemu by nie, strofowała siebie w myślach Jazz. Wsadziła serce na miejsce, zatrzasnęła swój zadający pytania mózg, przywołała uśmiech na usta i roztropnie odwróciwszy się tyłem do parkietu, zaczęła się zastanawiać, do którego stołu by podejść. Niedaleko od miejsca, w którym stała, dostrzegła Caseya Nelsona, który spokojnie wcinał deser; a siedzące po obu jego stronach Waleria i Fernanda nachylały się ku niemu z widoczną fascynacją· To dość dziwne, pomyślała. Wiedziała, że gdyby Charles Mason został zwolniony warunkowo i jeszcze się do czegoś nadawał, Fernanda z punktu zaczęłaby się do niego wdzięczyć, Walerii jednak nie interesowali nowi ludzie, póki nie wyczuła, że mogliby się jej do czegoś przydać. Jazz prześliznęła się przez tłum, odrzucając wszystkie zaproszenia do tańca, i zajęła miejsce przy tym najwyraźniej rodzinnym stole. Była absolutną mistrzynią w przyłączaniu się de towarzystwa w sposób niezauważony i pozostawaniu niewidzialną, tak długo, jak sama chciała. Przystąpiła do dyskretnej obserwacji nowego dżokera w paczce. Po tym czego dowiedziała się od ojca, musi traktować go jako coś więcej niż chwilową zawalidrogę, która zniknie z rana. Oczywiście on się długo nie utrzyma. Ze strony ojca jest to, musi być, pewnego rodzaju eksperymentu, chwilowy kaprys. A może ojciec podświadomie liczył, że ten nieprawdopodobny facet - który na jej oko miał trzydzieści dwa lub trzy lata - zastąpi mu syna? Twarz Jazz rozjaśniła się. Oczywiście! O to tu chodzi! Odetchnęła z ulgą. Casey Nelson jest męskim potomkiem Kilkullenów. Wprawdzie z bocznej linii, ale zawsze. No to znalazłam odpowiedź, ucieszyła się. Poza włosami nie ma w sobie nic z Kilkullenów, skonstatowała, prędko prześlizgując się po nim oczyma. Kędzierzawe, ciemnorude włosy, które kręciły się to tu, to tam, były faktycznie ich cechą rodzinną - ojciec miał takie, zanim osiwiał. Ale żaden Kilkullen nie marszczył czoła przy mówieniu i nie wyglądał przez to na
młodego lwa. Poza tym Nelson charakteryzował się mnóstwem piegów na białej skórze (na pewno opalał się na czerwono), krzaczastymi rudozłotymi brwiami nad dużymi migdałowymi oczami i nosem, który był jakby ciut za szeroki u podstawy. Doświadczenie Jazz mówiło, że są to rysy człowieka upartego i szczodrego. Przypuszczalnie nie należał do fotogenicznych, gdyż jego twarz była zbyt otwarta, zbyt grzeczna, zbyt gładka, wszelako dostrzegało się w niej pewną indywidualność, którą aparat fotograficzny na pewno by wydobył. Nie był to ten niemal dekadencki wygląd kogoś ze starej poczciwej Anglii, którego uparcie szukało się w pozujących mężczyznach, lecz konserwatywny, staroświecki rodzaj - jak by to nazwać? rzetelności. Czyżby nie wiedział, że rzetelność wyszła już z mody, podobnie jak te jego cholerne, pancerne walizki? - O, Jazz - zauważyła ją Waleria. - Czy poznałaś już naszego nowo odnalezionego kuzyna, Caseya Nelsona? - spytała, kładąc władczo dłoń na jego ramieniu. - Jesteśmy starymi kumplami - odparła Jazz. - Do tego stopnia, że Casey zamierza spać w moim pokoju. Uniósł głowę i dopiero teraz ją zauważył. - Strasznie przepraszam ... znowu coś zbroiłem .Sądziłem, że to pokój gościnny. - Zrozumiała pomyłka. Druga ... jak do tej pory. - I żeby nie wyjść z wprawy rzuciła mu - nieuzasadniony w tym miejscu - lubieżny, bezwstydny, do cna nieprzyzwoity uśmiech, który rezerwowała na specjalne okazje. Co zaś do sióstr, to szkoda jej było marnować dla nich nawet jednego złotego pyłku. - Właśnie mówiłam Caseyowi, że znam jego ojca, Gregory'ego poinformowała ją Waleria, starając się nie pokazać po sobie, że zaskoczył ją fakt znajomości Jazz z Nelsonem. - Jest przewodniczącym komitetu wspierającego Towarzystwo Opieki Społecznej przy Madison Avenue. Wiesz, Jazz, to ta koszmarna akcja charytatywna, w której uczestniczę co roku. Dla Walerii, jak dla wielu dekoratorów wnętrz, najważniejszą chwilą w roku było otrzymanie zaproszenia od grupy „Madison Avenue” do udziału w akcji charytatywnej, organizowanej przez ludzi „z wyższych sfer” na rzecz utalentowanych, ale biednych absolwentów szkół. Co roku komitet kupował na aukcji nieruchomości ogromny pusty dom i zwracał się do wybranych, toczących z sobą boje o ten zaszczyt, dekoratorów, by zaprojektowali po jednym pokoju. - Nie pomyślałabym, że Gregory Nelson ma syna, który chce zostać hodowcą
bydła - ciągnęła Waleria. - Doznałam właśnie najdziwniejszego natchnienia. W tym roku przydzielono mi pokój dziecinny i teraz, kiedy poznałam Caseya, postanowiłam, że będzie to pokój chłopca. Wyobraziłam sobie małego Caseya w łóżku, zatopionego w rozmyślaniach o Dzikim Zachodzie. Przypadkiem wiem, gdzie zdobyć dwa stare konie na biegunach o wartości muzealnej. Do tego indiańskie chodniki ... w rogu pokoju stos derek w zygzaki. Tapicerka i kapa na łóżko może być ze skóry, ściany też, jeśli znajdę odpowiedni kolor. Mnóstwo kaktusów w ogromnych doniczkach z terakoty. Sztukateria czerwona jak drzwi do stodoły, lampki nocne ze zwojów sznura ... Stolik nocny z siodła, czemu nie? - Czy będzie tam półka z komiksami i książkami o Dzikim Zachodzie, Walerio? - spytał Casey. - Tak naprawdę dzieciakowi nic więcej do szczęścia nie trzeba. - Nie sądzę. Nie, absolutnie nie. Półka to tak, ale nie komiksy. Może je sobie trzymać w łazience. Popsułyby obraz. - To fatalnie - rzekł Casey. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy wypił pół kieliszka czerwonego wina i napełnił go ponownie. - Rozumiesz mnie, prawda? Wiedziałam, że kto jak kto, ale ty mnie zrozumiesz. - Waleria rozejrzała się z uśmiechem. Czuła, że dobrze się prezentuje w zielonych spodniach i idealnie zmiętej koszuli z czystego płótna. Kto by pomyślał, że Gregory Nelson okaże się jej dalekim kuzynem? Świetnie. A jakby tak pradziadkowi nie chciało się utrzymywać kontaktów z siostrą, a ojciec o wszystkim zapomniał? Doprawdy, ci kalifornijscy hodowcy bydła cierpią na specjalny rodzaj krótkowzroczności. Przecież Nelsonowie są właścicielami każdego holownika w nowojorskim porcie, żeby nie wspomnieć o innych portach, Hobokenie, Bostonie, i Bóg wie jeszcze jakich. Oczywiście, holowniki to nie tankowce, ale tankowce też nie są już tym, czym były. - Kuzynie Caseyu - zamruczała jak kot Fernanda - teraz, kiedy się odnaleźliśmy, muszę ci powiedzieć, żebyś nie wierzył w nic, ale to absolutnie w nic, co przeczytasz o mnie w pamiętnikach Andy Warhola. Nie wiem, skąd mu przyszła do głowy ta historia o mnie i Joe Dallesandro i Micku, lecz ... - Nie czytałem tych pamiętników - uciął Casey Nelson. - Kiedy je opublikował, myślałam, żeby go zaskarżyć do sądu, lecz ostatecznie zastosowałam się do rady Halstona, który do śmierci był moim doradcą. Powiedział,
że nie warto, bo to tylko nada większy rozgłos całej sprawie. Czy myślisz, że gdyby Andy żył dłużej, to zostałby porzucony przez przyjaciół jak Truman. Biedny Truman. Patrząc na mnie mawiał, że tak właśnie wyobraża sobie Holly Golightly. Scenariusz filmowy napisany był z myślą o Marilyn Monroe, nie o Audrey Hepburn. Prawda, że nie sposób nie uwielbiać Tru? - Nie użyłbym słowa „uwielbiać” w odniesieniu do Capote'a. - Popił wina. - No dobrze, a kto jest twoim ulubionym pisarzem? - spytała Fernanda i pochyliła się tak, że wypukły półksiężyc jej skąpo okrytego biustu dotknął wierzchu jego dłoni. - Louis L' Amour. - Kto? - L' Amour. Louis L' Amour. - Hmm, to brzmi fascynująco. Gdzie znajdujesz jego dzieła? - Wszędzie. - Oo - Fernanda była wyraźnie rozczarowana. - Sądziłam, że to coś specjalnego. - Bo to jest coś specjalnego - zapewnił ją, wypił do dna i ponownie napełnił kieliszek. Oj, trzeba ratować tego nieszczęśnika, pomyślała Jazz. Bez względu na to, co zrobił, nie zasłużył sobie na Walerię i Fernandę, jednocześnie usiłujące zrobić na nim wrażenie. - Casey - odezwała się władczym tonem. Wstała i potrząsnęła włosami. Na jej plecy posypał się deszcz złotego pyłu. - Masz ochotę zatańczyć? - Pytanie! - wykrzyknął i poderwał się gwałtownie z kieliszkiem w ręku. Jazz zbliżyła się do niego zalotnymi drobnymi tanecznymi krokami; jej złota koszulka mieniła się prowokująco. Z wrażenia siedzący przy stole na chwilę znieruchomieli. Casey Nelson zrobił duży, ochoczy krok naprzód i, potknąwszy się o stopę Fernandy, chlusnął czerwonym winem na sukienkę Jazz. - To już trzeci raz dzisiaj - stwierdziła i wybuchnęła głośnym śmiechem. - Za szóstym wygrasz bułkę z jajkiem.
5
Bezceremonialnie pozbawiona nowego kuzyna Fernanda z irytacji wbiła paznokcie w dłonie. Rozmawiało się z nim trudno, ale facet tak męski jak Casey Nelson wart był, żeby nad nim popracować. Należało tylko trafić na właściwą strunę, przyciągnąć jego uwagę, a potem patrzeć, jak wpada. On pewnie sądził, że musi się mieć na baczności z nowymi i dalekimi kuzynkami, w przeciwnym razie nie byłby w stanie ukryć swej reakcji, kiedy dotknęła biustem jego dłoni. Casey ma potencjał, ogromny potencjał, stwierdziła Fernanda, obserwując go, jak tańczył z Jazz. Świetnie się poruszał, z jakimś·. agresywnym wdziękiem. Cóż z tego, kiedy tańczył z tą czarownicą, która robiła wszystko, by zawładnąć nim bez reszty. Jazz była młodsza od niej o całe dziesięć lat i popełniła ten niewybaczalny grzech, że została sławną na cały świat fotografką, zapewniając sobie tym samym dożywotnie zainteresowanie mężczyzn. Nie lubiłam Jazz, gdy była mała, a teraz po prostu jej nienawidzę, skonstatowała Fernanda, zagryzając dziecinne wargi, aż ściągnęły się w cienką różową kreskę. Pod wpływem zazdrości zbielała jej różanoróżowa skóra. Aby odpędzić od siebie mroczne myśli, rozejrzała się po parkiecie. Mieszkańcy Okręgu Orange okazali się jednak nie w jej guście. Mężczyźni byli albo rówieśnikami jej ojca, albo dziećmi sąsiadów. Westchnąwszy, pogodziła się z rolą grzecznej córeczki tatusia, tylko jak tu być grzeczną córeczką, gdy tatuś tańczy daleko z jakąś rudą kobietą, która nie wiadomo dlaczego wydawała jej się znajoma. - Przepraszam panią - usłyszała za sobą męski głos. - Czy mógłbym się przysiąść? Uniosła głowę. Głos należał do młodzieńca w drelichach i rozpiętej przy szyi koszuli khaki. W jego wyglądzie było coś wojskowego: nie uśmiechał się, minę miał niemal groźną, szczękę mocno zarysowaną, szerokie ramiona odrzucone do tyłu, jak gdyby stał na baczność. - Czekaj, czekaj ... ty przecież jesteś Sam Emmett, prawda? - Tak jest, proszę pani. Nie sądziłem, że pani może mnie pamiętać. - Aleś ty urósł! Siadaj tu, Sam. A przy okazji, ile masz lat? Tak dawno nie widziałam się z twoją mamą, że nie potrafię się już doliczyć. - Prawie siedemnaście, proszę pani. Inni też mówią, że urosłem. Rosnę około trzydziestu centymetrów rocznie, a pani widziała mnie ze trzy lata temu. Byłem wtedy dzieciakiem. - Dość okropnym - mruknęła Fernanda. Sam Emmett, syn dawnej
przyjaciółki został wysłany do akademii wojskowej na Wschodzie, kiedy miał trzynaście i pół roku. Był to okropnie nieznośny gruby szczeniak z burzą spłowiałych od przebywania na plaży włosów i piegami rozsianymi po całej zuchwałej buzi. Jego rodzice zupełnie nie dawali sobie z nim rady i w końcu uznali, że jedyne wyjście, to wysłać go z domu. - Czy wciąż jesteś tym samym strasznym Samem, przed którym drżała cała Laguna Beach? - spytała rozbawiona. - Nie, proszę pani. Ustatkowałem się· W przyszłym roku zostanę kapitanem kadetów - odparł swym nowym męskim głosem. - Twoja mama musi być z ciebie bardzo dumna - powiedziała głośno, a pomyślała, że Sam to jeden z tych nastolatków, którzy zmieniają się w oczach. - Tak, proszę pani. Mówi, że jest dumna. - Proszę pani, proszę pani. Daj spokój z tą panią, Sam. Znamy się tyle lat. - Tak zwracam się do dam, proszę pani - odparł sztywno, siedząc wyprostowany jakby kij połknął. - Poważnie? - zachichotała Fernanda. - To mnie uspokaja. Czuję się bezpieczna wiedząc, że istnieją jeszcze mężczyźni, którzy traktują kobiety jak damy. Ale daj już z tym spokój. Mów mi Fern. Inaczej będę się czuła stara. - Pani nigdy nie będzie stara - zauważył nieśmiało. Fernanda przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Miał przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu i bardzo chudą sylwetkę· Włosy jeszcze mu nie ściemniały, mimo że zostały ostrzyżone niemal do skóry. Młodszy o kilka miesięcy od jej syna, Sam pokonał już ostatnią granicę między dzieciństwem a początkiem dorosłości, podczas gdy Matthew wciąż był typowym nastolatkiem. Sam miał głęboki głos, męskie rysy twarzy, ułożenie warg wyrażające zdecydowanie, ostro zarysowane kontury sylwetki. Był nieśmiały , fakt. Ale to normalne w jego wieku. - Czy twoi rodzice są tutaj? - Nie, nie ma ich w mieście. Przyjechałem sam. Już prawie od roku mam prawo jazdy - oznajmił. Duma przebijała przez jego wojskowy polor. - Słuchaj, Sam, muszę wrócić do domu po żakiet ... tu taka wilgoć. Czy mógłbyś mnie zawieźć którymś z tych jeepów? Nie lubię jeździć nocą po tych drogach. - Ależ oczywiście, proszę pani. Zaprowadziła go do jeepa, którego wcześniej używała Jazz i po chwili
znaleźli się przy opustoszałej hacjendzie. - Poczekam tu na panią - rzekł Sam Emmett. - Och, proszę cię, wejdź ze mną - powiedziała Fernanda. - Nie lubię sama wchodzić do pustego domu. Wiem, że to głupie, ale zawsze mam wrażenie, że ktoś na mnie czyha. Zeskoczył z jeepa i odprowadził ją do drzwi jej pokoju, w którym paliła się nocna lampka. Został za progiem. Fernanda otworzyła schowek i zaczęła w nim przewracać. - Cholera, nie mogę go znaleźć ... chodź tu, Sam i pomóż mi szukać czerwonego żakietu. Nie uwierzysz, ale w takim słabym świetle staję się po prostu daltonistką. Kiedy Sam zajął się szukaniem żakietu, Fernanda niepostrzeżenie przekręciła klucz w drzwiach, potem porwała z łazienki ręcznik, rzuciła go na łóżko i szybko wróciła do schowka. - Daj sobie spokój z tym żakietem. Wcale nie jest mi potrzebny - powiedziała biorąc Sama za łokieć. - Jak to? - Chodziło mi o to, żeby stamtąd uciec. Miałam ochotę pobyć z tobą bez świadków. Nie domyśliłeś się? - Żartuje pani! - Stał sztywno do połowy zanurzony w schowku, zbyt zaskoczony, żeby z niego wyjść. - Tylko ty i ja, jak teraz. - Fernanda uniosła ręce i zarzuciła mu je na szyję· Wysunąwszy różowy język, oblizała swą odętą górną wargę· Jej zuchwałe turkusowe oczy patrzyły na niego z wyczekiwaniem. Figlarny półuśmiech. rozświetlał jej twarz, gdy delektowała się oryginalnym pomysłem, który sprowadził ją do tego pokoju. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy ... pani by nie chciała ... - wyjąkał z wyrazem przerażenia w srogich młodzieńczych oczach kadet. Zrobił krok do tyłu, wciąż po wojskowemu wyprostowany. - Przestań, Sam. Usiądź na łóżku i odpręż się. Chcę z tobą porozmawiać powiedziała Fernanda rozkazującym tonem, jak do któregoś ze swych dzieci i Sam osunął się niezgrabnie na okrywającą łóżko kapę. Fernanda usiadła piętnaście centymetrów od niego.
- Myślisz, że nie wiem - ciągnęła ściszonym (bynajmniej już nie matczynym), żartobliwym, konspiracyjnym tonem - że podszedłeś do mego stolika, bo siedziałam sama? Pomyślałeś, że chętnie byś mnie ... no nie wiem ... pocałował? ... dotknął? A może zrobił coś, czego nie robiłeś jeszcze z kobietą? W każdym razie nie z damą. Czy miewałeś wcześniej takie myśli, Sam? Powiedz prawdę, na honor kadeta. - Czemu pani sobie ze mnie drwi? Traktuje mnie pani jak szczeniaka. Czy nie rozumie pani, że jestem już dorosły? Wyciąga mnie pani na takie rozmowy, a potem powie pani mojej matce, że mam brudne myśli. - Twoja matka niczego się nie dowie. Przenigdy. Wiedz, że nie zabawiam się kosztem dorosłych chłopców. A teraz, czy powiesz mi wreszcie, co sobie wtedy pomyślałeś? - No... no może pomyślałem, żeby z panią zatańczyć i tyle - wymamrotał. - To już lepiej, Sam, znacznie lepiej. - Nie rozumiem - mruknął, ale nie wstał z łóżka. Siedział wyprostowany, stopy wbijał w podłogę, dłonie opierał na udach i patrzył prosto przed siebie - na baczność. Fernanda nie ponowiła próby dotknięcia go, chociaż taki nadąsany i przerażony wyglądał bardzo pociągająco w świetle nocnej lampki, które padało na jego młodzieńczą skórę, młodzieńcze usta, młodzieńczy kark. Spuściła wzrok, żeby obserwować efekt, jaki wywołają teraz jej słowa. Jednocześnie pilnowała, żeby odległość między nimi została zachowana. - Czy nigdy ci nie przyszło do głowy, Sam - zaczęła bardzo cichym głosem że kobieta taka jak ja ... może dostrzec coś bardzo ... interesującego ... w młodym mężczyźnie? Widzisz, ty masz ... siły, których brak starszym mężczyznom. Nie masz natomiast okazji, zwłaszcza w tej wojskowej szkole. To niesprawiedliwe, żeby tyle sił się marnowało. Przerwała na moment, po czym powtórzyła pieszczotliwie: - Tyle sił. Chłopak zadrżał i objął uda rękoma, zaciskając je z całej siły. Jakie ma duże dłonie, pomyślała, to przecież dłonie dorosłego mężczyzny. - Powiedz mi coś - mówiła dalej, przeciągając każde słowo przymilnie szepcząc, jak gdyby błagała go o wyjawienie sekretu. - Byłeś już z kobietą, Sam? Powiedz szczerze. Czy kiedykolwiek byłeś w łóżku z nagą kobietą, która pozwoliłaby ci na wszystko? Co? Myślę, że wiem coś o tobie, czego nikt inny nie wie. Wiem, że
kiedy w tej swojej wojskowej szkole kładziesz się do łóżka, to długo nie możesz zasnąć, ponieważ twój ptak, Sam, robi się twardy i duży, okropnie twardy i bardzo duży, bo strasznie potrzebujesz kobiety, i im więcej o tym myślisz, tym on staje większy i twardszy, i w końcu jest tak twardy, że myślisz, iż umrzesz, jeśli natychmiast nie będziesz miał kobiety ... czy nie tak, Sam? - Przestań - zachrypiał - proszę, przestań. - Stopami wciąż wbijał się w podłogę, lecz Fernanda widziała, że wypukłość pod naprężonym drelichem w jego kroczu wydłuża się w' kierunku żołądka - od paska dzieliła ją jeszcze tylko połowa odległości. Chłopak siedział nieruchomo jak posąg. Świadomy swego niekontrolowanego podniecenia, wywołanego słowami Fernandy, ściskał boleśnie rękoma uda, ale wciąż nie miał odwagi przysunąć się do niej. Patrzył prosto przed siebie w mrok sypialni, lecz wiedział, że jego penis szarpie się pod materiałem spodni tak, iż nie sposób tego nie zauważyć. Fern Kilkullen królowała w jego seksualnych marzeniach od lat, był jednak tak nieśmiały, że nawet dzisiejsze zagadanie do niej wymagało od niego dużo wysiłku. Teraz z przerażeniem myślał, że jeszcze chwila, a zmoczy spodnie. - Wiesz, co myślę, Sam? - spytała Fernanda swym dokuczliwym tonem małej dziewczynki, wyjawiającej sekret. - Myślę, że leżąc w łóżku w internacie wyobrażasz sobie kobietę w malutkich majteczkach, tak przezroczystych, że widzisz 'przez nie ciemne miejsce między jej nogami. I ta kobieta w twoich marzeniach opuszcza majteczki, bardzo, bardzo powoli, żebyś mógł dobrze się przyjrzeć wspaniałym włosom między jej nogami, jasnym włosom, jak moje, miękkim i tajemniczym, i wówczas stajesz się coraz twardszy i twardszy, i już nie możesz powstrzymać się, żeby nie położyć dłoni na swym ptaku i zacząć go pocierać, na początku tylko troszeczkę, a potem coraz więcej i coraz silniej. Wyobrażasz sobie, że kobieta ściąga całkiem majteczki i odrzuca je. Nie krępują już jej nóg. Jest teraz kompletnie naga, lecz nic nie mówi, nie wydaje żadnych dźwięków, tylko kładzie' się na wznak z lekko rozchylonymi nogami i kręci pupą. Nie może się powstrzymać, Sam, bo jest strasznie podniecona, bo wie, że na nią patrzysz, sama zaś widzi, że jesteś gotowy, och, taki twardy, Sam, taki gotowy, że w końcu i ty już nie możesz wytrzymać, więc wyobrażasz sobie, że wyciągasz ku niej rękę i kładziesz palce na jej puszku, kobieta zaś, choć dalej nic nie mówi, cierpi prawdziwe katusze, unosi się ku tobie, obie dłonie kładzie na swym puszku, na twoich palcach, bardzo powoli rozsuwa nogi i teraz widzisz, co skrywają jej włosy i wiesz, że teraz, teraz możesz go jej wsadzić ... o rety,
Sam, chyba muszę wyjąć ci go ze spodni, bo grożą ci poważne kłopoty, prawda? szepnęła Fernanda. Nachyliła się nad nim prędko, zgrabnie odsunęła suwak i wyjęła na wierzch jego napięty, boleśnie nabrzmiały członek. - Och, jaki duży, jaki piękny i duży - zachwyciła się i objęła członek dłońmi, nie poruszając palcami. Gdy to mówiła, chłopak, nie. mogąc dłużej panować nad podnieceniem, wygiął się do tyłu, po czym opadł plecami na łóżko, zagryzając wargi, by nie krzyknąć. Spuścił się natychmiast w jej stulone dłonie szybkimi, obfitymi wytryskami, zagryzając coraz mocniej wargi. Kiedy było po wszystkim, Fernanda sięgnęła po ręcznik, by wytrzeć dłonie. Chłopak zaś podsunął się wyżej na łóżku. Trzymając kurczowo spodnie i zaciskając powieki, dyszał z ulgą. Z wyrazu jego twarzy Fernanda wywnioskowała, że chłopak wciąż nie ma odwagi na nią spojrzeć. - Och, Sam, zrobiłeś dokładnie to, o co mi chodziło. Chciałam, żebyś to zrobił - zapewniła go. - Za chwilę podniecisz się znowu i znowu, tyle razy, ile tylko zdołasz. Wydoję cię do ostatniej kropelki. - Nie rozumiem - odparł, łapiąc z trudem oddech, niemal łkając. Otworzył oczy. - Co ty ze mną zrobiłaś? To przez. ciebie się tak szybko podnieciłem, przez to co mówiłaś. Wiedziałaś, że tak będzie. Nie mogłem wytrzymać. Zabawiłaś się mną! - Posłuchaj, Sam - rzekła Fernanda niskim, lecz nieubłaganie zmysłowym głosem. - Pozwolę ci robić i widzieć rzeczy, o jakich marzyłeś i nie marzyłeś - jeśli ci się nie spodoba, droga wolna. Dopiero zaczynamy, to przed chwilą było tylko próbką. Nie chcesz jeszcze wyjść, prawda? Radzę ci, zostań ze mną : - mówiąc to, podniosła się z łóżka, rozpięła biustonosz, rozsunęła suwak w swych skórzanych spodniach, pozwalając opaść im na podłogę· Gdy stanęła przed nim naga, chłopak uniósł się na łokciach, otwierając usta ze zdumienia. - A więc, Sam, patrz, lecz nie waż się dotknąć - ostrzegła go. Przejechała zmysłowo rękoma po ciele; wzięła w dłonie swe wspaniałe piersi, zbliżyła je do siebie, pogłaskała się pieszczotliwie po lekko zaokrąglonym brzuchu i delikatnie zarysowanych biodrach, przeczesała dłońmi swe włosy łonowe, rozchylając uda na kilka centymetrów. - A ... właśnie ... wiedziałam, że nie można ci ufać - mruknęła, demonstrując miękkość i kształt swego ciała, wkładając bezwstydnie palce między nogi. - Znowu ci staje, Sam. Ale nie zamierzała mu pozwolić, by jej dotknął. Poczeka, aż będzie tak
wyczerpany, że zacznie słuchać jej wskazówek. Polizała palce i tak długo łaskotała nimi sutki, póki nie stwardniały. ,Sterczały teraz - sztywne, bladobrązowe na jej różowych bujnych piersiach, kadet zaś z trudem łapał powietrze. - Zdejmij ubranie, ale nie wstawaj z łóżka - nakazała mu Fernanda. Nie odrywając dłoni od nabrzmiałych sutków, oddychając głęboko, obserwowała, jak chłopak pośpiesznie wyszarpuje się z ubrania i odsłaniała swe chude, lecz silne nagie ciało. - A teraz połóż się na poduszkach i powiedz „Jestem twym niewolnikiem”. Głośno. - Nie! - zaprotestował. - Jeśli nie powiesz, to sobie pójdę. Powiedz to i jednocześnie zabawiaj się swym ptakiem. Pocieraj go tak, jak wtedy, gdy jesteś sam. Pokaż mi, jak to robisz. - O, Boże! - Powiedz to! - Jestem twoim niewolnikiem, zrobię wszystko, co chcesz, tylko pozwól mi go włożyć. - O, nie, jeszcze nie. Na razie musisz robić to, co ja zechcę. Nie martw się o nic, po prostu patrz na mnie, patrz, co robię i zabawiaj się swoim ptakiem. Chcę patrzeć, jak go pocierasz. Nie przerywaj, nie przerywaj i w żadnym wypadku nie staraj się mnie dotknąć. Gdy chłopak położył się na łóżku, Femanda na tyle się do niego zbliżyła, by mógł widzieć, jak ona ssie środkowy palec i wkłada go sobie między nogi. Potarła palcem do przodu i do tyłu, włożyła go do buzi, possała i ponownie umieściła na nabrzmiewającej, mięsistej wypukłości. - Kim jesteś, Sam? - Jestem twoim niewolnikiem - wyrzekł suchymi wargami, czując jak jego członek napełnia się i podnosi pod szybko poruszającymi się palcami. - A co ja robię, Sam? - Dotykasz się. O Boże, daj mi go wsadzić, bardzo cię proszę, choć jeden raz błagał. - Jestem w środku bardzo wilgotna, Sam, ale ty nie możesz mi go włożyć, nie możesz mnie dotknąć, możesz patrzeć, ale nie możesz dotknąć. Zabawiaj się ptakiem. - Nie:'„ zaprotestował niepewnie. - Ani mi się śni. Nie jestem dzieciakiem. - Więc będę zmuszona zrobić to za ciebie - rzekła Femanda srogo,
pochylając się nad nim i omiatając włosami jego jądra. Objąwszy dłońmi jego drżący, sterczący jak słup, mięsisty członek, zaczęła go masować pewnymi, szybkimi, bezlitosnymi ruchami do góry i na dół. Chłopak opadł na łóżko, poddając się jej bez oporu, jęcząc i błagając, by nie przerywała, nie przerywała, za nic w świecie nie przerywała. Szczytował w kilka sekund. Spuścił się w jej dłonie już nie z taką łatwością jak za pierwszym razem, mimo to strzelał osobnymi konwulsyjnymi strugami, tak silnymi, że nie potrafił powstrzymać się od wydania żywiołowych okrzyków. - Brawo, Sam, to było bardzo dobre - pochwaliła go Femanda, wycierając dłonie w ręcznik. - Widzisz, że jesteś moim niewolnikiem? I w końcu nauczyłeś się mnie słuchać. Położywszy się obok niego na łóżku, przyjrzała mu się uważnie. Kadet był wyczerpany prawie do nieprzytomności. Każdy mięsień, każdy staw, każde ścięgno jego młodego ciała odpoczywało. Leżał na boku, odwrócony do niej tyłem. Tak, to był ten bezimienny, oddany jej bezgranicznie niewolnik bez twarzy, którego wyobrażała sobie przez tyle lat - w każdym razie bardzo do niego zbliżony. Wycieńczony nie odczuwał pożądania. Za chwilę pozwoli mu się dotknąć, a on będzie spełniał wszystkie jej zachcianki. Kiedy w końcu mu stanie, będzie wiedział, że musi poczekać, aż ona będzie gotowa. Należy do niej, ona go nauczy, wytrenuje. Czemu nigdy jeszcze nie próbowałam robić tego z chłopcem, młodym niewolnikiem, pomyślała rozmarzona Fernanda zapadając w drzemkę. Kiedy się obudziła, leżała przygwożdżona do łóżka ciałem Sama, który kolanami rozwierał jej nogi. Jego członek, powiększony do rozmiarów, wydawałoby się, niemożliwych u mężczyzny mającego erekcję trzeci raz z rzędu, pulsował u wejścia do jej pochwy. Z chrząknięciem pchnął go w nią brutalnie i tak długo się wwiercał, póki całkowicie jej nie wypełnił. - Jestem twoim niewolnikiem, co? Rżnę cię na całego, ty dziwko. Czy tak robi niewolnik? - spytał dzikim głosem. - Pokażę ci, jaki ze mnie niewolnik. - Przestań! Przestań, bo będę krzyczeć! - Krzycz sobie. Mam zamiar porządnie cię wypierdolić. Zobaczysz, jak ci się to spodoba. - Sam, powiem twojej matce! - Akurat. A jak się dostałem do twojego pokoju? Zamknij się. Chcesz tego.
Wiem, że chcesz. - Nie! - A właśnie, ze tak! - Umilkł i zaciskając zęby, wyszedł z niej, by zaraz ponownie wejść, wbijając się w jej ciało z szaloną, nieokiełznaną siłą, jaką ma tylko młody chłopak. Oddychał nierówno; nie dotykał jej ani wargami, ani rękoma, koncentrując się wyłącznie na członku, i chociaż Femanda usiłowała go powstrzymać, on wbijał w nią raz po raz ten swój słup. Pracował coraz prędzej, rzucając się niespokojnie. Nie zwracał uwagi na kobietę, w której był, zupełnie jak w burdelu. Dobiwszy się w końcu wymęczonego, krótkiego orgazmu, zwalił się na Fernandę. Okładany przez nią pięściami, wyszedł z niej i stoczył się obok. Fernanda poderwała się i, trzęsąc się ze wściekłości i oburzenia, podbiegła do szafy. - Wynoś się stąd, ty obrzydliwy bękarcie! - krzyknęła wkładając szlafrok. - Chryste, daj mi trochę odzipnąć. Dostałaś to, czego chciałaś. Cokolwiek to miało być. Założę się, że taka okazja nie trafia ci się· codziennie. - Wynoś się! - Już, już. - Chwiejąc się na nogach, zaczął się ubierać. - Duu, to co ja sobie wyobrażam, nawet się nie umywa do tego tutaj. Słuchaj, Fern, mogę wziął jeepa? Muszę jakoś dotrzeć do mojego samochodu. - Weź - wymamrotała Fernanda. - Ale pośpiesz się. - Już wychodzę. Słuchaj, nie bój się, ja nikomu nie powiem . Zresztą nikt by nie uwierzył. Niektórzy to mają szczęście. - To była jedna z najlepszych fiest, jakie pamiętam - zapewniła Jazz ojca o trzeciej nad ranem, kiedy już wszyscy goście hacjendy udali się do łóżek. - Nie wyglądasz na zmęczoną. Mogłabyś się bawić dłużej - stwierdził. - Rzecz jasna, nie w tej sukience. - Tę też kuzyn Casey zdołał wykończyć. Przebrałabym się, ale zostały mi wyłącznie dżinsy. Zresztą gdybym nawet miała jeszcze jedną sukienkę, nie wiadomo, co by ją spotkało. Wolałam nie ryzykować. - On nie zrobił tego: specjalnie - rzekł z przekonaniem Mike Kilkullen, siedząc wygodnie w jednym z dwu foteli w swej sypialni, gdzie schronili się razem z Jazz na czas przenoszenia przez Caseya bagażu z jej pokoju do pokoju gościnnego, który przez najbliższy rok miał służyć mu za sypialnię. - Freud mówi, że nie istnieją przypadki - rzekła Jazz, unosząc brwi. - Wierutne brednie - odparł leniwie Mike.
- Powiedz mu to, tato. - A więc zaprzyjaźniliście się w końcu z Caseyem? - Chłopak nieźle tańczy. O to ci chodzi? - Przetańczyliście całą noc. - Wy też - zauważyła cierpko Jazz. - Ty i Red. - Zgadza się. Nie sądziłem, że zauważysz. - Mam oko na te sprawy. Idę do łóżka, tato. Niestety, muszę być w Los Angeles z samego rana. Wstała z fotela i nachyliła się nad ojcem, żeby go pocałować w czubek głowy. Gdy odwracała się ku drzwiom, jej wzrok padł na zdjęcie matki, stojące na nocnym stoliku. Przez moment miała wrażenie, że patrzy na siebie, po chwili widziała już tylko powiększoną fotkę, jedną z pierwszych wykonanych przez siebie fotografii. Po matce odziedziczyła układ oczu i kształt brwi, nic więcej, ale to właśnie na oczy i brwi patrzyła zawsze w pierwszej kolejności. Czasami obcy ludzie zwracali uwagę na ich podobieństwo, na ogół jednak inna karnacja Jazz i Sylwii Norberg, różny kształt ich ust i sposób, w jaki rosły ich włosy sprawiały, że go nie zauważano. Ciekawe, czy ojciec siedząc w fotelu wpatruje się w te oczy, czy trzymają tę jedyną fotografię w pokoju - tylko z przyzwyczajenia, zadała sobie pytanie Jazz. Szwedka Sylwia Norberg przybyła do Kalifornii w styczniu 1959 roku. Jako studentka szkoły aktorskiej, nie mając jeszcze dwudziestu lat, zagrała w filmie Bergmana. Tak została odkryta przez Hollywood. Była jedynym dzieckiem sztokholmskich intelektualistów, krytyka sztuki i znanej scenografki, należących do tamtejszej cyganerii artystycznej. Norbergowie starannie pielęgnowali wcześnie objawiony talent aktorski Sylwii i utwierdzali ją w jej wrodzonym egotyzmie. Rodzicom Sylwia zawdzięczała pewność siebie, właściwą jedynie ludziom, którzy nigdy nie mieli okazji odczuć, co to znaczy łaknąć lub szukać aprobaty. Sylwia była zawsze nią otoczona, niczym powietrzem i brała ją za coś tak oczywistego jak prawo powszechnego ciążenia. Sylwia Norberg nigdy się nie wahała. Dokonując jakiegoś wyboru, robiła to ze zdecydowaniem, rzadkim nawet u dojrzałej kobiety. Przez całe dzieciństwo i okres dojrzewania, słyszała z ust swych wolnomyślnych rodziców, że powinna żyć w sposób, który uważa za najwłaściwszy. Pewna słuszności swych decyzji, wszystkim je milcząco narzucała, ale nie zdarzyło się, żeby ktoś zaprotestował.
Międzynarodową gwiazdą została już po swym pierwszym amerykańskim filmie - taką gwiazdą, jaką nieuchronnie zostaje aktorka odpowiednio pokazana na ekranie, na przykład Audrey Hepburn w „Rzymskich wakacjach”. Sylwia zaakceptowała ten fakt z oczywistą skromnością i ujmującym wdziękiem, nie bardziej przerażona czy zaskoczona obrotem spraw niż młoda księżniczka, która od urodzenia wie, że jej przeznaczeniem jest nosić koronę. Jej stosunek do świata, inne wychowanie, obce standardy, czarująca powaga tak wyróżniały ją spośród młodych holywoodzkich gwiazd, że wszystko, co powiedziała, prasa traktowała z nabożnym szacunkiem. Dziennikarzy Sylwia zdobyła sobie bez najmniejszego wysiłku. Mówiła po angielsku ciut za poprawnie z lekkim skandynawskim akcentem, co nadawało jej słowom szczególny urok i znaczenie. Sylwia Norberg nie była typową płową Szwedką. Miała miękkie, naturalnie falujące, ciemnoblond włosy, obcięte tuż poniżej policzka. Jej jasnoszare oczy przepełniało światło tak zmienne i tajemnicze, jak połączenie kamienia księżycowego z promieniami księżyca; światło, które mogło zapłonąć od słowa i być zgaszone słowem; hipnotyzujące światło, które każdego, kto na nią patrzył, . prowokowało do zadawania sobie pytania, o czym też ona myśli. Pomijając fascynujące spojrzenie, uroda Sylwii była niesceniczna, wzruszająco prosta, przywodząca na myśl leśną driadę - z jej świeżością, bardzo modną u schyłku lat sześćdziesiątych. Wyglądała jak wrażliwa, nieco narwana, niegłupia dziewczyna, a tak właśnie większość kobiet chciała wtedy wyglądać, jako że świat miał już po dziurki w nosie nieodgadnionych, dojrzałych gwiazd minionych lat. Niewrażliwa na opinię publiczną i wolna od ograniczeń, narzucanych przez życie zwykłym ludziom, kierowała się prostą osobistą dewizą: Jeśli czegoś pragnę, będę to miała. Przez całą młodość udawało się jej wybierać właściwe zakręty na drodze życia. Wiedziała jednak, że Hollywood to nie Szwecja. Stanęła więc wobec alternatywy: albo zachować niezależność, albo dać się wchłonąć światu, który hołdował innym ideałom niż ona. Po zakończeniu zdjęć do drugiego filmu w lecie 1959 roku, w chwili, gdy każda ambitna aktorka amerykańska rzuciłaby się w wir pracy i myślała wyłącznie o karierze, Sylwia Norberg postanowiła zrobić sobie wakacje. Mając za sobą dwa duże filmy, kręcone jeden po drugim oraz odpowiednią dla wschodzącej gwiazdy liczbę
wywiadów i seansów fotograficznych, stwierdziła, że przydałoby się jej trochę wolnego czasu na uporządkowanie nowych doświadczeń. Spędzenie lata w Szwecji nie wchodziło w rachubę. We wrześniu rozpoczynały się zdjęcia do kolejnego filmu, musiała więc pozostać w pobliżu Hollywood, żeby przez lipiec i sierpień mierzyć kostiumy i peruki. Nie potrafiła jednak odmówić sobie przyjemności usłyszenia języka szwedzkiego, porozmawiania po szwedzku. Tęskniła za intonacją rodzinnego języka znacznie bardziej, niż się spodziewała. Dlatego postanowiła skorzystać ze stale aktualnego zaproszenia kuzyna ojca, Svena Hansena, który prowadził małą szwedzką kawiarnię w San Juan Capistrano. San Juan miało dla Sylwii dwie ważne zalety. Po pierwsze leżało blisko Los Angeles, dokąd w razie potrzeby można było „podskoczyć” rannym pociągiem. Po drugie spodziewała się, że spędzenie lata w takim małym starym, cichym i spokojnym miasteczku, wybudowanym wokół ruin wielkiego kościoła misyjnego, podziała na nią równie odświeżająco, co podróż do obcego kraju. Według zapewnień Svena pierwszy jej film nie zdążył jeszcze dotrzeć do jedynego kina w San Juan, drugi zaś miał wejść na ekrany dopiero jesienią. - Niektórzy ludzie pewnie cię rozpoznają, zwłaszcza po tej okładce w Life - powiedział Sven - ale na pewno nie będą ci się narzucać. Co do mnie, to obiecuję, że nie będę się chełpił sławną kuzynką. Wiosną 1959 roku Mike i Liddy Kilkullen ostatecznie zgodzili się ze sobą, że ich małżeństwo dobiegło kresu. Dzięki córkom ich słaby związek przetrwał aż tyle lat. Dłużej jednak nie mogli ukrywać przed sobą, że po prostu się nie dobrali. Trzydzieste urodziny podziałały na Liddy jak wstrząs elektryczny. Przeanalizowawszy sytuację postanowiła ją zmienić, póki jeszcze nie było za późno. Waleria skończyła jedenaście lat, Fernanda osiem i Liddy pokładała w nich wielkie ambicje. Pragnęła dla swych córek takiego życia, z jakiego sama musiała zrezygnować. Nie chciała, żeby dorastały na ranczu. Przez dziesięć lat, które wydawały się wiecznością, Liddy cierpiała dotkliwie z powodu odcięcia od dużego miasta. Uznała, że najwyższy czas zawieźć córki na Wschód, gdzie nabiorą niezbędnej w eleganckim świecie ogłady. Liddy zabrała córki i wróciła do domu rodziców w Chestnut Hill, w pobliżu Filadelfii, z zamiarem spędzenia tam lata. Przed podjęciem decyzji o rozwodzie chciała zasięgnąć porady u prawników swej rodziny. Mike Kilkullen nie starał się jej zatrzymywać. Za późno, pomyślał z
rezygnacją, a zarazem z głębokim poczuciem klęski, od dawna za późno. Gdyby nie dzieci, to przez ostatnie dziesięć lat nie łączyłoby ich nic poza wspomnieniami. Trzeba tak - to urządzić, żeby dziewczynki spędzały możliwie najwięcej czasu u niego. Od bardzo dawna wiedział, że Liddy któregoś dnia powróci do życia, którego tak naprawdę nigdy nie opuściła. Minęło ponad dwa lata od czasu, kiedy ostatni raz pozwoliła mu się dotknąć. Nie winił jej za to, tak samo jak nie wyrzucał sobie, że nie sprzedał rancza i nie urządził im życia w Filadelfii, co mu wielokrotnie sugerowała. Już sam fakt, że się przy tym upierała, dowodził, jak żałosną pomyłką było ich małżeństwo. Jakby na przekór jego nastrojowi, nastała piękna wiosna. Po ulewnych zimowych deszczach mesas zazieleniły się niczym Irlandia, bydło najadało się do syta, a w marcu, po spędzeniu stad z pastwisk, zdrowe, duże cielęta osiągnęły iście rekordowe ceny. Na aukcji w Pałacu Krów w San Francisco Mike Kilkullen kupił dwa nagrodzone byki, zaś resztę dochodów wpłacił do banku w San Clernente, któremu powierzał swoje sprawy finansowe. Na hodowli bydła nikt się jeszcze naprawdę nie wzbogacił, a już na pewno nie w Kalifornii, z czego Mike doskonale zdawał sobie sprawę, lecz jeśli człowiek nie żył ponad stan, dbał o swą ziemię i stado, i oddawał część ziemi dzierżawcom pod uprawę, to miał roczny dochód, na który zawsze mógł liczyć - w każdym razie nie groził mu głód. W Teksasie takie ranczo nazwano by spłachetkiem, w Południowej Kalifornii, gdzie obejmowało niemal szóstą część Okręgu Orange, trzydziestoczteroletni Mike Kilkullen był obszarnikiem. Choć głosował na Demokratów, uważano go za wyróżniającego się obywatela, mimo że jego życie osobiste przypominało zasuszony jesienny liść. Niedobrze mi się robi od tego użalania się nad sobą, pomyślał i wybrał się do San Juan sprawdzić, czy istnieje jeszcze kawiarnia Svena Hansena. Gdyby była otwarta, mógłby zjeść kawałek ciasta, wypić filiżankę kawy. Nie pociągał go krzykliwy, podchmielony tłum, zapełniający wieczorem bar „Pod Jaskółkami”, a za wszelką cenę chciał uciec z domu, który bez dzieci robił się po obiedzie przeraźliwie pusty. Zwierzęta mają to do siebie, że w nocy niestety śpią. Kiedy Mike przestawał pracować, zaczynał myśleć. Gdy wszedł do środka, kawiarnia była pusta, ale za barem jakaś dziewczyna w letniej sukience myła filiżankę i spodek. Widocznie Sven zatrudnił kelnerkę,
pomyślał i usiadł przy stoliku. - Panienko? Czy mogę coś zamówić? - A co by panu sprawiło przyjemność? - spytała Sylwia. Zeszła na dół napić się kawy i zamknąć kawiarnię, bo Sven tego dnia wyjechał. Grała kiedyś kelnerkę, czemu więc nie miałaby zabawić się w nią jeszcze raz? Jej oczy zabłysły figlarnie. - Poproszę o kawę i kawałek makowca Svena, jeśli trochę zostało. Święta Mario, Matko Boża, co by mu sprawiło przyjemność? Niech mu znajdą drugą taką kelnerkę na świecie, która popatrzy na niego z lekką kpiną i zada to pytanie tak wspaniale akcentując i nieświadomie używając zapalnych słów, a on pokaże, co sprawiłoby mu przyjemność. Na początek, przyjemność sprawiłoby mu całowanie jej do upadłego ... - Czy mogę zaproponować panu śmietankę, czy woli pan czystą? - spytała Sylwia. - Niech będzie czarna. Od jak dawna pani tu pracuje? - Od tygodnia zaledwie. Sven jest kuzynem mojego ojca. - Na długo pani przyjechała? - Niestety, tylko na lato - odparła Sylwia z żalem. - Ma pani jakieś imię? - spytał Mike Kilkullen. - Sylwia ... Wspaniały mężczyzna, pomyślała Sylwia. Po sześciu pracowitych, acz bardzo samotnych miesiącach w Hollywood zaczęła myśleć, że musi rozejrzeć się, za jakimś mężczyzną· Interesowali ją mężczyźni w pełni dojrzali, o niezbyt skomplikowanej psychice, bo stuprocentowych samców miała dość w Szwecji. Z kolei na hollywoodzkich aktorów, producentów, reżyserów i pisarzy nie chciało się jej marnować czasu. Byli płytcy, sztuczni, a do tego zanadto przejęci głupim (jakże jednak potrzebnym) filmowym biznesem. Ten obcy natomiast przypominał mitologicznego giganta, o których uczyła się w szkole - taki był wysoki, szeroki, władczy. Wyglądał na przywódcę mężczyzn i kochanka kobiet, wyglądał na człowieka, który, gdyby mógł, najchętniej nie wchodziłby do domu. Przyglądała się jego grubo ciosanym rysom, ogorzałej twarzy, dzikim niebieskim oczom, wspaniałemu orlemu nosowi i strzesze grubych rudych włosów, zastanawiając się, skąd pochodzi. Muszę go mieć, postanowiła. Chcę go. Natychmiast. - Jestem Mike Kilkullen - przedstawił się, wstając i podając jej rękę. - Proszę,
niech pani usiądzie i napije się ze mną kawy. - Czy kelnerce wolno przysiadać się do klienta? - W San Juan Capistrano wszystko wolno - odparł Mike. Jego twarz powoli rozjaśnił uśmiech. - Witamy w Krainie Wolności. - Czy pan mieszka gdzieś w pobliżu? - spytała poważnie, siadając naprzeciwko. Oczywiście, Irlandczyk. Że też nie zorientowała się od razu. Człowiek z Północy jak ona. Mężczyzna o gorącej krwi, niewątpliwie wybuchowy, głęboko lojalny, straszliwie uparty, popadający czasami w melancholię, nieco szalony. - Mam ranczo za miastem, dziesięć kilometrów na południe. - Co pan uprawia? - Co uprawiam? Jestem hodowcą bydła - powiedział, czując nagły przypływ dumy, że może się w ten sposób przedstawić tej pięknej kobiecie; jak na dziewczynę wydała mu się zanadto opanowana i zbyt pewna siebie. - Chciałaby pani zobaczyć moje ranczo? Niebawem? Załatwię to ze Svenem. Jeździ pani konno? Był przejęty jak chłopiec, który zaprasza dziewczynę na bal dla dorosłych. Czy ta kobieta domyśla się, jaka jest piękna? Dziwne, myślał, że pracuje w takim skromnym miejscu i to jako kelnerka. Nie byłoby jednak grzecznie wypytywać ją o sprawy osobiste. - Uwielbiam jeździć konno. Pożyczy mi pan konia? - Nie ma problemu. - Jutro mam wolne - rzekła Sylwia. - Jutro jest sobota. Czy Sven da sobie. radę bez pani? - Nie wiem i nie dowiem się, bo mnie tutaj nie będzie. Będę jeździć konno z panem, prawda? W Krainie Wolności? - Kiedy Sylwia się uśmiechnęła, woreczki ciała pod jej oczyma, ekspresyjne poduszeczki, zmieniły nagle jej powagę w czystą radość. - Pani, zdaje się, już przyswoiła sobie zwyczaje tego kraju. - Mówiono mi, że szybko się uczę. - Proszę powiedzieć, o której mam przyjechać po panią. Wezmę drugie śniadanie, to pojedziemy nad ocean i urządzimy sobie piknik pod urwiskiem. - Świetnie. Tak właśnie chciałabym spędzić jutrzejszy dzień, a ja zawsze robię to, na co mam ochotę. - Mój ojciec lubił tutaj brodzić w wodzie i wybierać homary praktycznie gołymi rękoma - powiedział Mike do Sylwii, gdy przygalopowali do zatoczki
między żółtymi skałami, z których zwisały karmazynowe i purpurowe pnącza bougainvillei. Zsiedli z koni; kanapki, termos i koc Mike złożył za stertą wyrzuconych przez morze szczap, za którymi mogli jeść osłonięci przed wiatrem, bezustannie wiejącym wzdłuż brzegu. Po ich lewej ręce Pacyfik łamał się w nieskończony szewron spienionych fal; rozbijając się o sterczące z wody. głazy wyrzucał wysoko w górę fontanny białych kropel. Zatoczkę dzieliła od morza szeroka ubita plaża, której ciemny piasek przy odpływie pokrywała pajęczyna morskiego ziela z frędzlami z piany i bąblowatych nitek wodorostów. Nad tym wszystkim rozpościerał się nieskończony słoneczny namiot nieba rozświetlonego cienką jak mgiełka oszałamiającą poświatą, która występuje jedynie w miejscach zetknięcia się nieba z oceanem. Mike rozsiodłał konie. Sylwia wybiegła na plażę, gdzie na przedmiotach wyrzuconych przez morze połyskiwały kropelki wody; przystanęła przy linii odpływu i zasłaniając dłonią oczy przed słońcem, zaczęła się wolno obracać. Ocean, plaża, kilometry zielonych wzgórz, wierzchołek góry majaczący w oddali nad krawędzią niskich skał - okręciwszy się kilka razy ze wzrokiem ślizgającym się po horyzoncie, otworzyła ramiona w zachwycie nad dającą poczucie niezwykłej wolności rozległością tego miejsca, którego granice wyznaczało z jednej strony morze, z drugiej wierzchołek góry. - Jesteśmy w niebie! - zawołała i zaczęła biegać jak szalona po pustej plaży; zwykle reagują w ten sposób ludzie, którzy sądzą, że się znaleźli na krawędzi kontynentu. Mike Kilkullen roześmiał się, bo oto oba konie puściły się za nią galopem. Te trzy istoty stanowiły teraz jedność z morzem, słońcem, powietrzem oraz wiecznym rytmem uderzających o brzeg fal. Pobiegł za Sylwią. Po chwili oboje biegali w górę i w dół plaży, zmieniając niespodziewanie kierunki, skręcając i ślizgając się, wpadając na siebie nieprzytomnie niczym spuszczone ze smyczy szczeniaki. W końcu zabrakło im tchu. Przewrócili się na piasek i natychmiast odkryli, że jest mokry. Dusząc się ze śmiechu podźwignęli się wzajemnie, a następnie chwiejnym krokiem wrócili do zatoczki, gdzie nie przestając się śmiać upadli na koc. - Nie chcesz mnie pocałować? - spytała Sylwia, kiedy mogła znowu mówić. - To najgłupsze pytanie, jakie kiedykolwiek słyszałem - odparł Mike i objął ją. Była delikatnie zbudowana, wiotka, on zaś duży i masywny, lecz oboje jednakowo
silnie oddali się szaleństwu, które opętało ich poprzedniego wieczora i nie pozwoliło zasnąć im w nocy, napełniając ich myśli gorączkowymi wyobrażeniami. Niecierpliwi, niezgrabni, niezręczni w swym dzikim pożądaniu całowali się raniąc sobie wzajemnie wargi, obejmowali się zderzając się o siebie nosami i brodami, nim wreszcie zdołali dopasować się twarzami. Podczas gdy Mike całował Sylwię, ona zaczęła rozpinać mu koszulę. Tak bardzo chciała zobaczyć biel jego skóry tam, gdzie kończyła się opalenizna, położyć dłonie na jego wspaniałym torsie i poczuć siłę jego mięśni, potrzeć spodem dłoni szorstkie włosy na jego piersiach. Brała sobie kochanków od siedemnastego roku życia, lecz żaden do tej pory nie obudził w niej wilczego głodu tak bezrozumnie naglącego, jak gdyby ten akt musiał się odbyć, zanim nastąpi dalszy ciąg jej życia. - Poczekaj! - powiedział Mike, gdy zaczęła niecierpliwie majstrować przy jego pasku. - Czy jesteś pewna, że wiesz, co robisz? - Najgłupsze pytanie ... lepiej byś mi pomógł. - W jej oczach Mike odczytał odpowiedź na swoje pytanie i zrozumiał, że wszedł z tą kobietą do dziwnego i obcego świata, w którym dalsze pytania były zbędne. Musiał tylko podążać za nią. - Już pomagam - odrzekł i błyskawicznie rozebrał się do naga. Potem ułożył Sylwię na kocu, rozpiął jej białą lnianą bluzkę i zgrabnie, mimo drżenia palców, rozsunął zamek w jej białych spodniach. - Szybko - rozkazała, wysupłując się z ubrania bez najmniejszego wahania. - Szybko? - Zdziwił się, bo pragnął odkrywać cuda jej ciała powoli i z namaszczeniem. - Chcę cię teraz - odrzekła niskim wibrującym głosem i prędkim, miękkim ruchem uklękła obok niego, pchnęła go w dół, usiadła na nim okrakiem, udami ścisnęła jego uda. Objąwszy dłonią naprężony penis, przez chwilę podziwiała jego wielkość i gotowość, a następnie podsunęła się do przodu, uniosła, po czym powoli, lecz bez wahania, osadziła się na nim i zastygła w bezruchu - szczupła, jędrna, biała kolumna ciała, oparta na dłoniach, z piersiami zadartymi ku górze, głową odrzuconą do tyłu, wargami rozchylonymi w grymasie bólu, a zarazem zwycięstwa, jak gdyby była biegaczem, który właśnie przerwał taśmę mety. Potem opadła na jego pierś i wyprostowawszy nogi na jego nogach, legła na nim całym ciężarem. Ich ciała zespoliły się ze sobą na całej długości. On, tyle od niej większy, nie odczuwał jej ciężaru; leżąc na wznak usiłował panować nad sobą, ciekaw, co będzie dalej. Ona przez chwilę odpoczywała, czując jak on w niej puchnie
i coraz bardziej ją wypełnia, nasłuchując bicia jego serca, mierząc dźwięk jego oddechu, wyczuwając pulsowanie jego mięśni. Upolowałam i powaliłam na ziemię wielkie nieoswojone zwierzę na tej dzikiej plaży, myślała rozkoszując się słońcem grzejącym jej plecy. Zlizała sól z warg. Już się nie śpieszyła. Jeśli czegoś pragnę, będę to miała. Mogła się teraz bawić w luksusowe, przemyślne pieszczoty, ściskając mięśnie miednicowe tak delikatnie, że mężczyzna mniej od Mike'a Kilkullena podniecony nic by nie poczuł. To drobne uszczypnięcie było dla niego sygnałem. Objął rękoma szczupłe, doskonałe ciało Sylwii i, nie wychodząc z niej, uniósł ją, a następnie umieścił pod sobą. Teraz on patrzył na nią z góry. Gdy ich oczy się spotkały, zrozumiała, że żadna kobieta nie wymusi na nim uległości i nie narzuci mu swego tempa. Powoli wysunął się z niej całkowicie i spodem penisa przejechał do przodu i do tyłu wzdłuż gorejącej osi wilgotnego ciała między jej nogami. Po czym zaczął wchodzić w nią drugi raz, napierając równomiernie, zatrzymując się co centymetr, wnikając głęboko, podczas gdy ona zwierała i rozwierała wewnętrzne mięśnie. Nie padło między nimi ani jedno słowo. On wyszedł z niej i znowu otarł się powoli o czułe, płonące, najbardziej sekretne miejsce na jej ciele, czując unoszenie się jej bioder, słysząc, jak ona oddycha coraz szybciej, łapie powietrze i zamiera, zaciskając silnie powieki. Dopiero wtedy, gdy poczuł pierwsze niedwuznaczne zesztywnienie i szarpnięcie się jej pośladków, kiedy usłyszał, że zaczyna krzyczeć, pozwolił sobie na szybkie wejście w jej ciepło i oddanie się rytmowi, który miał doprowadzić ich oboje do pełni namiętności. Leżeli na boku, obejmując się wzajemnie ramionami, jego penis ciągle pozostawał w niej. - To nie mogło się udać - odezwał się Mike nieswoim głosem. - Zwykle się nie udaje - odparła, śmiejąc się cicho. - Nie śmiej się, bo wypadnę z ciebie. - Tak czy inaczej to nieuniknione - zapewniła go, nie przestając się śmiać. - Aż taką ekspertką jesteś? - spytał Mike przytomniejąc, zaś podtekst jego pytania sprawił, że Sylwia odepchnęła go i usiadła. Otoczyła rękoma kolana, zasłaniając piersi. Wyglądała jak stworzenie z zaczarowanego lasu, nie przyzwyczajone do pełnego słońca, w którym się nagle znalazło. - To jedyny sport, w którym warto być ekspertem. - W głosie Sylwii nie było wyzwania, jedynie spokojna pewność siebie. Ale jej oczy już się nie śmiały.
- Ja chciałem ... próbowałem powiedzieć ... że ty - Mike też usiadł, bo nagle poczuł, że leżąc jest w gorszej pozycji. - Próbowałeś powiedzieć, kochanie, że jesteś zaskoczony, a nawet wstrząśnięty odkryciem, że kobieta, którą znasz zaledwie od wczoraj, oddała ci się tak łatwo. l tym, że ona uważa kochanie się z mężczyzną za sport. Czy nie tak? Nie musisz odpowiadać, czytam to z twojej twarzy. Spodziewałeś się, że będziesz musiał zalecać się do mnie tygodniami, zanim ja być może - być może - pozwolę ci na to, co robiliśmy przed chwilą. l na pewno nie ja miałam wybrać moment. A poza tym, to powinno odbyć się nocą, czyż nie? Zgodnie z twoimi oczekiwaniami, powinnam „najpierw cię poznać”. - Przypisujesz mi słowa, których nie powiedziałem - zaprotestował bez przekonania. - Wcale nie. Po prostu czytam w twoich myślach. Jesteś Amerykaninem, a ja już zdążyłam się dowiedzieć, co myślą tutejsi mężczyźni i jakiego zachowania oczekują po kobietach. Nie spodziewałam się, że będziesz jakimś wyjątkiem pod tym względem. Sylwia mówiła ze wzruszającą godnością, delikatną pewnością własnej racji, mimo że wciąż była zaróżowiona po niedawnych uniesieniach miłosnych i tak potargana, że nie wyglądała na swoje dwadzieścia lat. - Niech mnie piorun strzeli, jeśli coś z tego rozumiem! - wykrzyknął Mike zdenerwowany. - Najpierw mi mówisz, że jesteś jakąś tam krewną Svena, że przyjechałaś na krótko i że pracujesz w jego kawiarni, a potem okazujesz się ekspertką od zachowania i poglądów amerykańskich mężczyzn. Jesteś zbyt piękna na socjolożkę, antropolożkę, czy jakąś inną profesorkę. W ogóle jesteś zbyt piękna, zbyt pewna siebie i zanadto oblatana w seksie, jak na zwykłą kobietę. Kim jesteś naprawdę? Klęknął, chwycił Sylwię za ramiona, przyciągnął ją ku sobie. Kciukiem uniósł jej brodę. - Kim jesteś? - powtórzył, patrząc jej w oczy. - Syreną, dzieckiem zaczarowanym przez wróżkę, czy nimfą w ludzkim przebraniu? - Zaledwie aktorką - odparła, spuszczając powieki i uśmiechając się niewinnie. - Zaledwie aktorką? Aktorką ... gdzie? - W Sztokholmie ... i ... w Hollywood.
- Aktorką filmową? Nigdy cię nie widziałem. Grałaś w jakimś filmie w angielskiej wersji językowej? - Tylko w dwóch. W „Zupełnie obcych ludziach” i w „Niewiernej żonie”. Ten drugi nie wszedł jeszcze na ekrany. - Rzadko chodzę do kina, ale zdarza mi się czytać gazety. „Zupełnie obcy ludzie” to głośny film. Jaką rolę w nim grałaś? - Główną. - Dziewczyna, którą nazywają nową Ingrid Bergman, dziewczyna ... - Zgadza się! I tak zamierzałam ci powiedzieć, więc skończ z tym dochodzeniem. Jestem gwiazdą filmową, nie tylko aktorką. Czy to ci przeszkadza? - Czuję, że powinno, ale właściwie czemu? - rzekł Mike powoli, usiłując przetrawić te osobliwie niepożądane informacje. Był zaskoczony, zmieszany, zdezorientowany, jak gdyby coś odwróciło się do niego ciemną stroną, lub jak gdyby chmura zasłoniła słońce. - A tobie to nie przeszkadza? - Film to moja praca - odrzekła Sylwia lekko, zwyczajnie - ale wiem, że czasem ludzi peszy, że jestem gwiazdą filmową i dlatego wczoraj udawałam kelnerkę. Nie zrobiłabym tego jednak, gdyby nie chodziło o ciebie. - Czy Sven jest rzeczywiście kuzynem twego ojca? - O tak. Sven jest naprawdę moim krewnym. Kawa też była prawdziwa. - Czy jest jeszcze coś, co powinienem o tobie wiedzieć? - spytał zirytowany, że dziewczyna sobie z niego podkpiwa. - Wiesz o mnie już znacznie więcej, niż jakikolwiek mężczyzna w Ameryce. Natomiast ja nic nie wiem o tobie, Mike'u Kilkullen, oprócz tego, że cudownie pieścisz. I że rumienisz się pod opalenizną. Niesłychane. - Jestem żonaty, Sylwio, ale żona odeszła ode mnie. Jesienią zamierza wystąpić o rozwód. Sven o tym nie wie. Nikt nie wie. Mam dwie córki - ośmio - i jedenastoletnią. Ja mam trzydzieści cztery lata. Przeżyłem tu całe życie, jeśli nie liczyć służby w wojsku. Jestem zwyczajnym człowiekiem, Sylwio. Nic nie wiem o takim życiu jakie ty prowadzisz. - Skąd miałbyś wiedzieć? Tkwisz korzeniami jak stare drzewo w tym wspaniałym, wspaniałym miejscu. Jesteś tu między swoimi, ty tu rządzisz - tak, tak, zauważyłam, jak szybko osiodłano nam konie. Tu jest twój dom. To musi być miłe posiadać ziemię, której nikt ci nie zabierze, plażę nad oceanem, górę i tyle przestrzeni. Kiedy na tobie leżałam, czułam, że jesteś solidny i twardy, właśnie jak
ziemia. Jej głos był pełen powagi i jakby samotności. - Tęsknisz za Szwecją? - spytał. - Tęsknisz za domem, moja piękna zwariowana ukochana gwiazdeczko filmowa? - Do dziś tęskniłam. Ale nie będę, jeśli mnie obejmiesz. Jeśli będziesz mnie znowu pieścił. To najlepsze lekarstwo. - Mamy zażywać tego jako lekarstwa, czy jako sportu? - Tego i tego - mruknęła tuż przy jego wargach. Jeśli czegoś zapragnie, będzie to miała. Przez następne dwa miesiące Mike Kilkullen pośpiesznie wypełniał swe obowiązki na ranczu, po raz pierwszy od śmierci ojca rozdając pełnomocnictwa na prawo i lewo, by jak najwięcej czasu spędzać z Sylwią. Odbył rozmowę ze swym przyjacielem Svenem Hansenem, w której poinformował go o separacji z żoną i planowanym rozwodzie. Sven obiecał zatrzymać wiadomość dla siebie. Mike jednak wiedział, że jeśli będzie zabierał Sylwię sprzed kawiarni, to miasteczko zacznie snuć rozmaite domysły. Przyjął nową kucharkę, Susie Dominguez i dwie służące, którym powiedział, że mogą zostawiać obiad w piekarniku i wcześniej wracać do domu, z czego się oczywiście bardzo uciszyły. Sylwia kupiła niewielki samochód i o zmroku, kiedy światło było najpiękniejsze, jechała na ranczo. Witając się, przypadali do siebie jak szaleńcy, opętani niezaspokojonym pragnieniem, które z namiętności rychło przekształciło się w miłość. W nocy przed snem spacerowali często tajemniczym labiryntem zielonych korytarzy prowadzących do ukrytych rajskich ogrodów, zatrzymując się by dotknąć białej róży, dającej im znaki w świetle księżyca, zerwać kilka listków lawendy i rozetrzeć je między palcami, zanurzyć dłonie w fontannie, która stała w środku głównego patio. Trafiwszy na schowaną w zaroślach ławkę ogrodową, siadali i kontemplowali swe bezgraniczne szczęście, wciągając nosem nocne wonie i nasłuchując rżenia koni w stajniach. Bojaźliwie odsuwali od siebie myśl o przyszłości. Rozmyślnie odkładali rozmowę o niej do czasu, kiedy Sylwia będzie musiała wracać do Los Angeles, by zacząć pracę nad nowym filmem. Ich noce przypominały piękną pieśń. Te nocne godziny absolutnego szczęścia promieniowały na dni, podczas których ich miłość płynęła stale, uparcie i boleśnie w ich krwiobiegach, zamazując obraz banalnego, zwyczajnego świata zewnętrznego. W ostatni piątek sierpnia Sylwia przerwała milczenie.
- Jeszcze jeden tydzień ... w poniedziałek po Święcie Pracy muszę wrócić do pracy - rzekła bezbarwnym głosem, zrywając płatki zwiędłej pelargonii i rozrzucając je jak konfetti. - Myślisz, że o tym nie wiem? Wiem, co do godziny. Co do minuty. - Co zrobimy? Nie umiem wyobrazić sobie rozstania. Nie potrafię o tym myśleć. - To bardzo proste, kochanie. W zeszłym tygodniu dostałem list od adwokata mojej żony. Otóż moja żona zamierza przylecieć do Kalifornii i wystąpić o rozwód. Za rok od tego dnia rozwód stanie się faktem dokonanym. W przyszłym roku o tej porze, jeśli będziesz mnie wciąż kochała, pobierzemy się. - To zbyt piękne - odparła Sylwia melancholijnie. - Ale tak będzie - rzekł Mike z przekonaniem, odpychając od siebie myśli o szczegółach otrzymanego listu. Do czasu ponownego zamążpójścia Liddy obowiązany był płacić alimenty w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Na niego spadały też wszystkie wydatki związane z dziewczynkami, łącznie z opłatą za ubrania, lekarzy, czesne w szkołach prywatnych, a potem przez osiem lat na studiach. W czasie wakacji, o ile córki nie będą spędzać ich na ranczu, miał im płacić po trzysta pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Liddy domagała się również połowy kwoty dochodów uzyskanych z rancza przez okres całego małżeństwa. Nie przysługiwało jej prawo do połowy rancza i połowy domu, bo otrzymał je w spadku. Jego prawnik nazwał jej żądania rozbojem na równej drodze i powiedział, że żaden sąd nie zmusi nikogo do płacenia tak wysokich alimentów, chyba że chodzi o żonę i dzieci milionera. Mike wszelako przystał na warunki Liddy. Póki miał swoją ziemię, swoje stada i hacjendę, póty był w stanie zapewnić utrzymanie Sylwii, a za uzyskanie wolności gotów był dać Liddy wszystko, czego zażąda. - Tak będzie - powtórzył, ponieważ Sylwia patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Upraszczasz to, Mike'u Kilkullen. - Powiedziałem: jeśli będziesz mnie wciąż kochała ... Nie traktuję tego jak pewnik. Czy jest coś jeszcze? - Będę cię kochała. Mówiąc te słowa Sylwia Norberg była najpiękniejsza, jej oczy płonęły
dziwnie tajemniczym hipnotycznym światłem. Pewność siebie, która normalnie jej nie opuszczała, uleciała gdzieś, gdy Sylwia zdała sobie sprawę z powagi tej decyzji. - jest tyle spraw, o których nie mówiliśmy - powiedziała z wahaniem, gdyż jedna sprawa pociągała drugą· - Mój nowy film... nie chciałabym psuć nastroju szczegółami... ale mój nowy film ma być kręcony w Anglii i we Włoszech. To oznacza, że wyjadę na trzy miesiące. Po powrocie będę miała tylko kilka tygodni dla ciebie, gdyż zaraz po gwiazdce zaczynają się zdjęcia do filmu, na który podpisałam już kontrakt. Tym razem będzie to w Hollywood. Kręcimy we wszystkie dni powszednie. Trzy miesiące, trzy miesiące rozstania, Mike, potem tylko kilka tygodni razem, po czym znowu praca, podczas której będziemy się widywać jedynie w soboty i niedziele. Czy zgadzasz się na takie życie? - Zgadzam się, jeśli ty się zgadzasz - odrzekł ostrożnie, żeby nie okazać smutku, jakim napawały go jej plany. Nie starał się zrozumieć, co znaczy praca gwiazdy filmowej w kategoriach czasowych. Nie chciał też myśleć o problemach, które, miał nadzieję, same się rozwiążą. Przecież nie mógł pozwolić jej odejść. To nie wchodziło w rachubę. - Ale Mike, czy powiesz to samo w przyszłości, powiedzmy za pięć lat? Ostrzegam cię, kochanie, że aktorce trudno jest być dobrą żoną. Granie to nie jest coś, co robię, to jest coś, co muszę robić i czuć, że nic nie ogranicza mojej wolności. Wolności, Mike, wolności w całym tego słowa znaczeniu. Wolności, której nie zakłóca poczucie winy, konieczność kompromisów, czy odrzucanie ról, żeby cię nie denerwować. Muszę mieć to, co chcę. Tylko tak potrafię żyć, tylko tak chcę żyć, dla mnie życie musi być pełne i głębokie, musi być czerpaniem wszystkiego, co się da z istnienia. Po prostu. Jak widzisz, jestem egoistką, straszliwą egoistką, można nawet rzec bezlitosną egoistką. Jestem zdecydowana żyć po swojemu, bez względu na to, czego ktoś ode mnie oczekuje i co ktoś o tym mówi. To lato, te miesiące z tobą były ... poza moim normalnym życiem. Może to się już nie powtórzy. Może nie zdarzą nam się już takie miesiące. Jeśli zmienisz decyzję, nie będę miała do ciebie żalu. - Zaryzykuję - odpowiedział stanowczo. Łatwiej byłoby mu własnoręcznie rozerwać sobie serce, niż zmienić decyzję. A poza tym skąd dwudziestoletnia dziewczyna. - nawet taka kochana, nieznośna, przemądrzała nimfa - mogła przewidzieć, co będzie za pięć lat? Uważała się za filozofkę, sądziła, że potrafi przewidzieć przyszłość, była pewna, że wie, jak chce przeżyć resztę życia, ale nie zdawała sobie sprawy, że miłość zmienia człowieka. Skąd jej przyszło do głowy, że
jest bezlitosną egoistką? Te absurdalne słowa dowodziły, jak dramatyzowała sytuację. Oczywiście, że będzie mogła kręcić filmy do woli, lecz czy naprawdę nie rozumie, że miłość zabiera człowiekowi wolność? Miłość i wolność nigdy nie chodzą w parze. Niebawem się przekona, że małżeństwo zmienia kobietę nawet bardziej niż mężczyznę. - Myślę - powiedziała Sylwia w głębokim zamyśleniu i jakby ze smutkiem że taka kobieta jak ja nie powinna wychodzić za mąż. To chyba nie jest w porządku wobec mężczyzny. Teraz Mike Kilkullen nie miał wątpliwości, że jest lekko stuknięta. Zamknął jej usta burzą pocałunków. Kto jak kto, ale właśnie ona powinna wyjść za mąż. Żaden mężczyzna nie będzie bezpieczny, póki jego piękna Szwedka będzie biegać bez obrączki na palcu. A jeśli od czasu do czasu zechce wyjechać do pracy, którą kocha niemal tak samo jak jego, to zgoda. Zresztą, czy miał jakiś wybór?
6 Latem 1960 roku Lydia Henry Stack Kilkullen przyleciała do Kalifornii odebrać z sądu orzeczenie rozwodu. Na lotnisku wynajęła samochód. Jadąc do hotelu „Beverly Wilshire”, w którym zarezerwowała pokój, uświadomiła sobie, że oto pierwszy raz spędzi samotnie noc w Los Angeles, odległym od San Juan Capistrano zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem, a nie, jak się zawsze wydawało, setki lat świetlnych. Podczas pierwszych lat zamieszkiwania na ranczu Liddy była demonstracyjnie nietowarzyska. Z góry założyła, że w Okręgu Orange nie znajdzie nikogo na swym poziomie. Okręg Orange jakoś się z tym pogodził. Wszelako w szóstym roku małżeństwa nawiązała przyjaźń z bezdzietną parą z San Clemente, Deemsem i Norą White, synem i synową Henry White'a, wieloletniego bankiera Kilkullenów . Nora była sierotą. Po rodzinie w San Diego odziedziczyła ogromny majątek, lecz mimo pieniędzy i dobrych szkół, do których uczęszczała w młodości, nie wzbudzała sympatii Liddy. Należała do kobiet przyciężkawych, nieciekawych z wyglądu, pozbawionych wdzięku i daru konwersacji. Za to uwielbiała swego męża i razem z teściem pokładała w nim wielkie nadzieje. Natomiast Deems White, prawnik, był wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną. Każdy, kto ich poznał, nie mógł oprzeć się podejrzeniu, że poślubił Norę dla
pieniędzy. Ale urok Deemsa White'a tak ludzi zniewalał, że nie tylko nie potępiali go za małżeństwo z wyrachowania, lecz przeciwnie - uważali, że Norę spotkało wielkie szczęście i zaszczyt. Deems White był średniego wzrostu, miał proste rudawoblond włosy i pięknie ukształtowaną, wrażliwą twarz, w której wszakże czaiło się coś szelmowskiego. Z powodu długiego, lekko zgarbionego nosa, niesympatycznego, krzywego uśmiechu, nieodłącznej fajki oraz nonszalancji, z jaką nosił swe świetnie dobrane ubrania, przypominał młodego angielskiego wykładowcę z lat dwudziestych. Deems nie potrafił się zmusić do poważnego traktowania swego oficjalnego zawodu, ale będąc dobrze ustosunkowany, nieźle sobie radził. Został prawnikiem, by zrobić przyjemność apodyktycznemu ojcu, który koniecznie chciał, żeby jego jedyny syn dokonał czegoś ważnego w życiu. Faktycznie to Henry White wmanewrował Deemsa w małżeństwo z Norą licząc, że jej pieniądze pomogą mu w karierze, on zaś nie stawał okoniem. Gdyby Deems White miał pieniądze, wyjechałby do Europy i przyłączył się do ludzi, którzy żyli z obcinania kuponów, trochę malowali, trochę pisali, od czasu do czasu jeździli na nartach, mnóstwo pili i nie przywiązywali wagi do tego, kto z kim śpi. Majątek Nory był jedynymi odziedziczonymi pieniędzmi, do jakich się zbliżył, gdyż ojciec uważał, że wystarczy, jeśli będzie podsyłać mu klientów. Ale otwarty dom, jaki prowadzili z Norą i częste wypady do Europy w znacznej mierze zaspokajały potrzeby Deemsa. Nora była żoną oddaną i boleśnie świadoma swej brzydoty. Łatwo dawała się zadowolić, a jeszcze łatwiej ignorować. Za to, że mąż rzadko odbywa z nią stosunek płciowy, obarczała winą wyłącznie siebie. Wmówiła sobie jednak, że seks nie ma dla niej większego znaczenia, gdyż wszystko na czym jej zależy, to żyć w cieniu ukochanego Deemsa. Cieszyła się, że dzięki swym pieniądzom może uczynić go szczęśliwym. W 1953 roku Henry White wydawał bankiet z okazji piętnastolecia swej prezesury w San Clemente Bank. Normalnie Mike nie zmuszał Liddy do chodzenia na przyjęcia, ale tym razem zależało mu na uhonorowaniu człowieka, który był bankierem jego ojca i którego dziadek był bankierem jego dziadka. Początkowo Liddy strasznie kręciła nosem na pomysł spędzenia wieczoru W kółku prowincjonalnych biznesmenów z San Clemente, w końcu dała za wygraną. Miała dwadzieścia cztery lata, była matką pięcioletniego dziecka przechodzącego
ciężkie przeziębienie i dwuletniego, które akurat ząbkowało, ale kiedy umalowała się i ubrała, przeobraziła się w światową (bynajmniej nie kalifornijską) kobietę, znacznie bardziej kruchą i nieprzystępną niż wtedy, gdy Mike Kilkullen zobaczył ją po raz pierwszy. Usta pomalowała szkarłatną pomadką, twarz upudrowała na biało, zrobiła dyskretny makijaż oczu. Efekt okazał się zaskakujący. Doskonale wiedziała, że skojarzy się ludziom z młodszym wydaniem Księżniczki Windsoru, ale nie uczyniła nic, by złagodzić to wrażenie. Kobiety ze środowiska Liddy do końca życia noszą fryzurę z okresu debiutu towarzyskiego. Ona jednak przycięła swe falujące włosy nieco poniżej policzka i rozdzieliła je pośrodku. Patrząc w lustro stwierdzała, że jej surowy profil ma w sobie coś kosmopolitycznego. Wrodzone, niekalifornijskie poczucie stylu pielęgnowała za pomocą magazynów mody, które z rozpaczy „pożerała” co miesiąc w dużych ilościach. Na przyjęcie u White'ów wybrała „odważną” kreację w stylu Wschodniego Wybrzeża - czarną płócienną suknię projektu Donalda Brooksa, którą zamówiła u Bullocka w Los Angeles nie sądząc, że będzie miała okazję do jej włożenia. Przy stole Liddy posadzono obok Deemsa White'a. Oboje w tym samym wieku, jednakowo rozczarowani życiem, jednakowo niezdolni czy nieskłonni, by zmienić swą niezadowalającą sytuację, z punktu pogrążyli się w intymnej pogawędce, którą za wszelką cenę pragnęli kontynuować. Możliwie jak najszybciej. Od razu wiedzieli, że staną się dla siebie bardzo ważni. Wiedzieli też, choć na ten temat nie padło ani jedno słowo, że nie powinni się afiszować niespodziewanie odkrytym pokrewieństwem dusz. Silna więź, która 'między nimi zaistniała, wymykała się analizom, nie dawała się nazwać. Była czymś więcej niż przyjaźnią, więcej niż flirtem i nie miała nic wspólnego z seksem. Po prostu spotkało się dwoje ludzi, którzy poczuli, że bardzo się potrzebują z przyczyn, których nie potrafili, nie potrzebowali, nie chcieli tłumaczyć. Ale potrzeba ta była boleśnie rzeczywista. Ponieważ Liddy Kilkullen i Deems White nie prowadzili z sobą żadnych interesów, trudno im było znaleźć pretekst do następnego spotkania. Pozostawało spotkanie towarzyskie z Mike'em i Norą· Jeszcze tego samego wieczora Liddy zaprosiła White'ów na kolację w kolejną sobotę. Zaproszenie zostało odwzajemnione i wkrótce White'owie i Kilkullenowie zaczęli uchodzić za zaprzyjaźnione małżeństwa. Mike Kilkullen, który nie czuł specjalnej sympatii ani dla niego, ani dla niej, zgadzał się na te spotkania w nadziei, że dzięki nim Liddy wciągnie się w życie
towarzyskie Południowej Kalifornii. Norze niesłychanie imponowało, że wspaniała Liddy Kilkullen traktuje ją jak przyjaciółkę. Wszyscy znajomi ją podziwiali, co nie przeszkadzało im jednocześnie twierdzić, że jest snobką ze Wschodniego Wybrzeża. - Nie rozumiem, co masz przeciw Deemsowi White'owi - rzekła Liddy do swego męża. - Wydaje mi się, że on niezbyt dobrze traktuje swą żonę· Co więcej, odnoszę wrażenie, że on w ogóle nie lubi kobiet. - Absurd! Kobiety za nim szaleją. - To co innego, Liddy. Myślę, że kobiety nie interesują go fizycznie. - Czy na tej podstawie można kogoś oceniać? - Mniejsza o to. Masz rację, Liddy, to nie jest ważne. To jest bardzo ważne, pomyślała Liddy. Bo jeśli było tak, jak mówił Mike, to mogła się nie martwić, że w życiu Deemsa pojawi się jakaś kobieta i zawróci mu w głowie seksem, tym prymitywnym, kretyńskim spółkowaniem, które musiała czasami odbywać z mężem, choć nie sprawiało jej to najmniejszej przyjemności. Ponieważ White'ów, dzięki Deemsowi, wszyscy znali i lubili, niebawem, również Kilkullenów zaczęto zapraszać na przyjęcia. Nawet Liddy zaczęła wydawać kolacje, gdyż tylko w tłumie ona i Deems mogli kontynuować dialog, który wciągał ich coraz bardziej. Nie chodziło zresztą o to, że rozmawiali o jakichś ważnych sprawach, lecz o fakt, że rozmawiali o nich ze sobą. Nie dotykali się w ten czysto zmysłowy sposób, jak dwoje młodych ludzi, nawet w tańcu. Silne zahamowania, niezdolność otworzenia się przed sobą, powstrzymywały ich od nawiązania kontaktu, którego oboje usilnie pragnęli. W tym przypadku nie była to jednak zwykła potrzeba zbliżenia fizycznego, którą każda inna para na ich miejscu zaspokoiłaby w hotelu. Zawiedzeni w swych życiowych nadziejach, przygnębieni niepowodzeniami, rozgoryczeni kompromisami Liddy i Deems pragnęli objąć się w milczeniu i trwać tak przez długi, długi czas. Pragnęli być dla siebie wzajemnie matką i dzieckiem. Gdyby chodziło tylko <> pociąg fizyczny, poradziliby sobie, lecz ich potrzeby były znacznie bardziej skomplikowane. Kiedy młody mężczyzna i kobieta pragną być sam na sam i nie mieć stosunku seksualnego, i kiedy nie są w stanie wytłumaczyć sobie, dlaczego seks nie jest ich celem, z góry skazani są na frustrację, co czyni ową potrzebę jeszcze silniejszą. Siedząc w pokoju hotelowym, w dniu ogłoszenia rozwodu, Liddy
uświadomiła sobie, że Deems jej nigdy nie dotknął, jeśli nie brać pod uwagę konwencjonalnych cmoknięć w policzek na pożegnanie po wspólnie spędzonym wieczorze w którymś z dwóch domów. Przez ostatni 'rok Liddy utrzymywała z White'ami łączność telefoniczną. Byli jedynym ludźmi w Południowej Kalifornii, z którymi się kontaktowała, przy czym dzwoniła zawsze wtedy, kiedy spodziewała się zastać Deemsa. Teraz zaczęła się zastanawiać, jak by tu go ściągnąć do Los Angeles i spędzić z nim wieczór. Za późno. Szkoda, że nie zorganizowałam tego wcześniej, pomyślała, tak to jest, jak się zostawia coś na ostatnią minutę. Trudno, spędzę ten wieczór samotnie, jutro pojadę do Sądu Okręgowego w Santa Ana odebrać dokumenty rozwodowe, a pojutrze wrócę do Filadelfii. Liddy pakowała się do drogi powrotnej, gdy w pokoju hotelowym zadzwonił telefon. Był to reporter z „Los Angeles Times”. - Pani Kilkullen, co pani sądzi o zawartym wczoraj po południu małżeństwie pani byłego męża z Sylwią Norberg? - Co? - Pani o tym wie, prawda? - Owszem ... tak ... oczywiście. - Liddy zrobiło się czarno przed oczyma. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl: za nic na świecie nie wolno mi okazać zaskoczenia. - Czy zgodziłaby się pani skomentować to wydarzenie? Jak doszło do poznania pani eks - męża z panną Norberg? Od kiedy pani wiedziała o tym romansie? Jaka, pani zdaniem, będzie z panny Norberg macocha, zważywszy że jest piętnaście lat młodsza od pana Kilkullena? - Nie mam nic do powiedzenia. - Ależ, pani Kilkullen! Pani mąż poślubił największą w tej chwili gwiazdę filmową kilka godzin po uzyskaniu rozwodu z panią, a pani nie ma nic do powiedzenia? Rozumiem, że pragnie pani uniknąć rozgłosu, ale to się nie uda, bo Sylwia Norberg jest osobą publiczną. - To niech pan zadzwoni do niej! Liddy odwiesiła słuchawkę, a następnie zawiadomiła telefonistkę, żeby jej z nikim nie łączyła. Potem opadła ciężko na fotel. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak zaskoczona. Spróbowała zebrać myśli. Jej umysł zaczął powoli pracować. A więc tak: Za jej czasów Mike na pewno nie znał Sylwii Norberg, bo by coś na ten temat
wiedziała. Musieli się spotkać już po jej wyjeździe, ale zachowali to w tajemnicy. Gwiazda filmowa. Piętnaście lat młodsza. Liddy zatrzęsła się od nienawiści, która spadła na jej ramiona niczym niewidzialny płaszcz z ciężkiego, ciemnego sukna. Uczucie śmiertelnej urazy nie opuści jej aż do końca życia. Wstała i, sama nie wiedząc dlaczego, zamknęła drzwi na klucz. Wróciła na fotel. Zwinąwszy się w kłębek, próbowała ochłonąć i spokojnie rozpatrzeć sytuację. Czekając na rozwód, mieszkała razem z dziewczynkami u swych rodziców w założonej przez kwakrów Filadelfii, mieście rządzonym przez ludzi tak konserwatywnych, że przy nich nawet staroświeccy bostończycy wydawali się frywolni. Gdyby debiutowała towarzysko, jak planowano przed jej małżeństwem, na dorocznym balu w Bellevue - Stratford, rozdawałaby ukłony w sali, w której pierwszy taki bal odbył się w 1768 roku. Ludzi rozwiedzionych i drugi raz żonatych nie zapraszano, filadelfijczycy bowiem nienawidzili publicznych skandali. Filadelfijczycy nie mieli za grosz współczucia dla ludzi zawiedzionych w miłości; w ogóle nie lubili romantycznych uczuć, gdyż zagrażały one zachowaniu rodziny i klasy. Liddy zadała sobie mnóstwo trudu, by przygotować grono przyjaciół i rodzinę na swój rozwód. Nad filiżanką herbaty w Acorn Club przy Locus Street, który był odpowiednikiem arystokratycznego Klubu Filadelfijskiego, tyle że dla kobiet, zapoznała ze swą sytuacją po kolei wszystkie znajome panie, od praciotek do koleżanek szkolnych. - Kiedy poznałam Mike'a, byłam jeszcze taka młoda i niedoświadczona. Popełniłam niewybaczalny błąd, poślubiając mężczyznę, z którym mnie nic nie łączyło - przyznawała wiedząc, że każda z nich aż się wzdryga na myśl o rozwodzie, czymś tak niepojętym w tym mieście, w którym wspólną troską była kojarzenie małżeństw. - Myślałam, że się zmieni, obiecywał mi, ale teraz już wiem na pewno, że nie mogę na to liczyć. Gdyby chodziło tylko o mnie ... Ale przecież mam córki. Nie chcę, żeby wychowywały się z dala od świata kultury, nie otrzymując odpowiedniego wychowania. Przedstawiała swego męża jako kogoś, kto, choć z gruntu był przyzwoity, świata nie widział poza bydłem; nie miał życia wewnętrznego, nie żywił zainteresowań artystycznych - charakterystycznych dla ludzi z Filadelfii, nie miał zamiłowania do sztuki, literatury, antyków, ogrodnictwa, a nawet nie był smakoszem,
jak na porządnego męża przystało. Przyjaciółki i kuzynki okazywały jej daleko idące zrozumienie i współczucie, w duchu zaś gratulowały sobie, że uniknęły podobnego losu. Liddy wolała, żeby ją żałowano, niż żeby wykluczono ze świata, do którego niegdyś należała i przy odrobinie szczęścia mogła - mimo rozwodu - znowu należeć, jako że w Filadelfii nie brakowało starych kawalerów. Jak one zaczną teraz plotkować! Plotkować w ten swój wdzięczny filadelfijski sposób, że trudno było nazwać to plotkowaniem: kilka słów wypowiedzianych szeptem tuż przed zebraniem zarządu Filadelfijskiego Muzeum Sztuki; dyskretna konwersacja w sklepie z antykami na Południowej Siedemnastej ulicy prowadzona przez dwie kobiety zastanawiające się nad kupnem chińskiej porcelany; inna rozmowa przyjaciółek od serca w Bailey, Banks & Biddle przy zamawianiu grawerowanych zaproszeń; dyskusja półgłosem w przerwie piątkowego koncertu w Akademii Muzycznej lub nad nakrytym dla dwóch osób stołem w domu w Chestnut Hill. Każda kobieta, która znaczyła coś w Filadelfii, czytając dzisiejszą gazetę, pogardliwie uśmiechnie się na wspomnienie jej wyjaśnień. Bo jeśli Mike Kilkullen był beznadziejnym gburem, wiejskim prostakiem, jak twierdziła Liddy, to niby w jaki sposób udało mu się podbić serce tej fascynującej, subtelnej szwedzkiej gwiazdy, córki sztokholmskich intelektualistów, o czym wszyscy wiedzieli z prasy, tej wielkiej aktorki, tej pięknej kobiety? Jak i kiedy? Pomyślą, że kłamała. Powiedzą: Mike rozwiódł się z Liddy, bo zakochał się w Sylwii Norberg i chciał się z nią ożenić, co też uczynił w kilka godzin po zalegalizowaniu rozwodu. Liddy podeszła do toaletki i przyjrzała się sobie w lustrze. Miała trzydzieści jeden lat i była znacznie bardziej atrakcyjna niż kiedykolwiek dotąd. Wciąż miała ten szczególny, niemożliwy do podrobienia wygląd osoby pochodzącej ze starej, dobrej wyższej klasy Wschodniego Wybrzeża. Wszystko było w najlepszym porządku, poza tym tylko, że została porzucona jak stary gałgan. Publicznie. Czuła się straszliwie upokorzona. Każdy filadelfijczyk, jeśli nie zdążył dowiedzieć się rano, dowie się przed kolacją, że Lydia Henry Stack, kobieta, która dwanaście lat wcześniej miała szanse zostać królową balu debiutantek, dziewczyna, która mogła poślubić każdego kawalera w mieście, została wysadzona z siodła przez Sylwię Norberg. Tak, Sylwię Norberg, gwiazdę filmową. Czy istnieje jakaś inna Sylwia Norberg? - spytają mężów
kobiety z wypiekami na twarzy. - Ale ta Liddy mnie nabrała - dodadzą. Biedna Liddy, po co zadawała sobie tyle trudu opowiadając nam te bajki; skoro wiadomo było, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw? Gdyby ona to wiedziała! Gdyby przemknęła jej przez głowę myśl, że Mike może się ożenić z Sylwią Norberg, żadna siła nie zmusiłaby jej do dania mu rozwodu. Opuściłaby go, zabierając dziewczynki, ale trzymałaby go na łańcuchu do końca życia i nie pozwoliłaby, żeby postawił ją w takiej sytuacji. Nic dziwnego, że bez szemrania zgodził się na warunki rozwodu. Jej prawnik przestrzegał ją, że żąda zbyt wiele, gdy się upierała, żeby wydusił maksymalne alimenty dla niej i pensje dla córek. Gdyby ona to wiedziała. Wstała i zaczęła spacerować po pokoju. Trzeba zaraz jechać na lotnisko. Nie, nie wróci do Filadelfii. Tam już nigdy nie będzie mogła się pokazać. Zadzwoniła do biura linii lotniczych, odwołała swój wyjazd i zawiadomiła telefonistkę w hotelu, że znowu gotowa jest przyjmować telefony. Dokąd pojechać? Filadelficzycy, owszem, są zajęci sobą, ale nie aż tak, żeby nie plotkować ze znajomymi w innych miastach. Wschodnie Wybrzeże nie wchodziło w rachubę przynajmniej przez parę lat. A więc Europa, ale gdzie? Pieniądze nie stanowiły problemu. Połowa dochodu z rancza to przyzwoita suma, ponadto zeszłej zimy odziedziczyła pewną sumę, która dawała jej dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów rocznie. Za trzydzieści pięć tysięcy dolarów rocznie mogła bardzo dobrze żyć w Europie. Kiedy telefon zadzwonił drugi raz, była już gotowa. - Pani Kilkullen, tu mówi Hank Jamison z „Herald Examiner”. Czy zgodzi się pani skomentować ślub pani byłego męża z Sylwią Norberg? - Proszę bardzo, panie Jamison. - Jak pani przyjęła tę wiadomość? - Mam nadzieję, że będą bardzo szczęśliwi. To znaczy, jestem pewna, że będą. - Czy pani wiedziała wcześniej o planowanym ślubie? - Naturalnie, proszę pana. Mój były mąż i ja pozostajemy w przyjaznych stosunkach. - Co pani sądzi o Sylwii Norberg? - Nie znam jej osobiście, ale bardzo podoba mi się to, co robi. Jest utalentowana i śliczna. - Więc nie poczuła się pani dotknięta tym, że jest młodsza?
- Jestem nowoczesną kobietą, proszę pana. Jeśli jej to nie przeszkadza, czemu miałoby mnie przeszkadzać? - A co myślą o niej pani córki? - Trudno powiedzieć. Jeszcze jej nie znają. Ale pan Wie, jakie są dzieci. - Innymi słowy, pani nie czuje urazy? - Panie Jamison, to ja wystąpiłam o rozwód. Opuściłam mojego męża, zanim poznał Sylwię Norberg. Zrobiłam to z osobistych pobudek. Życzę mojemu byłemu mężowi szczęścia w życiu i jestem pewna, że on życzy mi tego samego. - Dziękuję, pani Kilkullen. To przyjemność rozmawiać z prawdziwą damą. - Dziękuję panu. Liddy wiedziała, że bez względu na to, jak dobrze poradzi sobie z dziennikarzami, nikt w Filadelfii nie uwierzy w to, co napiszą gazety. Z drugiej jednak strony wersję tę przeczytają ludzie na wszystkich kontynentach i jeśli będzie wielokrotnie powtarzana, pewnego dnia zostanie uznana za prawdę. Wkrótce po ślubie Sylwia odkryła, że jest w ciąży. - Nigdy dotąd nie chciałam dziecka, nie myślałam nawet, że może mi się to zdarzyć - stwierdziła. Gdyby nagle odkryła, że nabrała ochoty na grę w pokera o dużą stawkę lub na zajęcie się hodowlą krów rasy duńskiej, nie byłaby bardziej zaskoczona. - Myślę, że chciałaś, tylko nie zdawałaś sobie z tego sprawy - rzekł Mike ciesząc się, że jego przewidywania zaczynają się spełniać. W styczniu 1961 roku urodziła się im córka, która pod wpływem nalegań Sylwii otrzymała imiona po swej praprababce - Juanita Isabella. Sama będąc tu obca, Sylwia pragnęła, żeby jej córka należała do tej rodziny i ziemi. Po urodzeniu dziecka, spragniona doznań macierzyńskich, zupełnie zapomniała o istnieniu Hollywood. Dziesięć miesięcy później poczuła przesyt. Doświadczenia i obowiązki matki były cudowne, ale straciły już powab czegoś nowego i Sylwia po prostu ... miała ... dość. Bawiąc się z żywym, ślicznym niemowlęciem o jasnych włosach, które oboje z Mike'em postanowili nazywać Jazz, odczuwała silną pokusę, żeby wrócić do pracy. Walczyła z nią tygodniami, ale w końcu zrozumiała, że jeśli chce być uczciwa wobec siebie, musi jej ulec. Każda kobieta powinna urodzić dziecko, powiedziała na konferencji prasowej, po skończeniu nowego filmu w Londynie. To wspaniałe przeżycie. Pasjonujące, jedyne w swoim rodzaju. Kobieta realizuje się rodząc dziecko. Czy planuje mieć tylko jedno dziecko? Och, to bardzo trudne pytanie, odparła z tym swoim cudownym niskim śmiechem. Zastrzegła sobie prawo do dwanaściorga
dzieci, tak, oczywiście, dwanaściorga, dlaczego by nie. Wszystko jest możliwe małżeństwo, macierzyństwo, praca w filmie - jeśli ma się niezwykłego męża, który rozumie potrzebę kobiety spełnienia się w pracy. Tak, jej mąż jest na tyle silny, że nie wymaga, by ich życie przebiegało według utartych wzorów; ona jeździ kręcić filmy, on zaś nie rozstaje się ze swym ukochanym ranczem. Kręcąc film w Hollywood, mieszkała w pobliżu studia, ale soboty i niedziele spędzała na ranczu. Co zaś do córeczki, to stale przebywa z ojcem, otoczona •• miłością, co jak wiadomo, jest bardzo ważne dla rozwoju dziecka. Wszystkie kobiety na świecie zazdrościły Sylwii. Gdy Sylwia przyjeżdżała na ranczo, w domu od razu robiło się jakoś inaczej. Jej obecność rozświetlała hacjendę bardziej niż słońce i sprawiała, że serca domowników zaczynały śpiewać i tańczyć. Przerwy między filmami trwały miesiąc lub dwa, niekiedy ciut dłużej. W czasie tych okresów odpoczynku Sylwia budowała sobie zaczarowany świat, którego centrum stanowili Mike i Jazz. Jej obecność czuło się wszędzie, niby zapach dymu perfumowanej świecy: na podłodze leżały otwarte książki i czasopisma; dom rozbrzmiewał muzyką z przywiezionych przez nią nowych płyt; na poręczach jej ulubionych foteli leżały przerzucone jak gobeliny jej wspaniałe szlafroki; na stołach stały ogromne wazony pełne artystycznie pomieszanych kwiatów, przyniesionych przez nią z ogrodu. Piekła szwedzkie ciastka, gotowała szwedzki tłusty gulasz, przemieniając obiad w prawdziwe święto. Siadała w starym rodzinnym fotelu na biegunach wystawionym na patio, brała Jazz na kolana i godzinami opowiadała jej baśnie i bajki. Nawet Susie Dominguez, która nie pochwalała wyjazdów Sylwii, była pod jej urokiem. Często, gdy Jazz nauczyła się jeździć na kucyku, Sylwia zabierała ją na urwisko nad plażą, cwałowała obok swego nieustraszonego dziecka, powściągając klacz dłońmi tak delikatnymi, że żaden koń, żaden mężczyzna i żadne dziecko nie potrafiłoby się jej sprzeciwić. Sylwia z przyjemnością zabawiała sąsiadów na przyjęciach; lubiła zajść do baru „Pod Jaskółkami”, gdzie Liddy nigdy nie postawiła stopy; pełniła obowiązki gospodyni na corocznej fieście, zawsze też była w domu na urodziny Jazz, nawet jeśli musiała lecieć z końca świata. Przynajmniej raz w roku odwiedzała swych rodziców i trzy razy, kiedy wiedziała, że pozostanie na ranczu przez pełne sześć tygodni, posłała im bilety, by mogli spędzić z nią kilka tygodni i poznać bliżej swego zięcia oraz wnuczkę. Kiedy Jazz poszła do szkoły, Sylwia zapisała się do komitetu
rodzicielskiego. Poznała wszystkich członków rodzin kowbojów na ranczu. Odnowiła wiele pokoi hacjendy, nie zmieniając ich zabytkowego, kolonialnego charakteru; pracowała ramię w ramię z ogrodnikami, by przywrócić ogrodom ich pełną świetność, czując się przy tym panią rancza, jak wszystkie żony Kilkullenów przed nią. Ale przychodził taki dzień, w którym agent ośmielał się przerwać rodzinną sielankę Sylwii Norberg, posyłając jej scenariusz, który Sylwia w pierwszym odruchu rzucała w kąt. Tydzień później przychodził pocztą następny i spotykał go taki sam los. Sterta scenariuszy leżała jakiś czas na biurku Sylwii, przyciągając niespokojne spojrzenie złotych oczu Jazz, aż w końcu Sylwia sięgała po jeden z nich pod wpływem tej wspaniałej, dobrze jej znanej, drażniącej pokusy, której w końcu musiała ulec. Czytała więc pierwszy scenariusz i odrzucała go wzgardliwie. Jakiś czas potem sięgała po następny, po nim po następny i następny, aż któregoś dnia trafiała na odpowiednią dla siebie rolę. Rolę, która miała oderwać ją od domu na wiele miesięcy. Wkrótce zabierała się do pakowania walizek, których nigdy na dobre nie rozpakowywała. Jeśli czegoś pragnęła, miała to. Każde małżeństwo jest transakcją, prawie zawsze milczącą· Sylwia Norberg, która nie wierzyła w takie nie dopowiedziane układy, uczciwie uprzedziła przed ślubem Mike'a Kilkullena, czego może się po niej spodziewać. Jego tragedia polegała na tym, że jej nie uwierzył. Teraz ponosił konsekwencje zawartej wówczas transakcji. - Pomachaj mamie na do widzenia. - Głos ojca był pierwszym czytelnym wspomnieniem Jazz. Trzymając ją wysoko poruszał jej rączką w przód i w tył. Nic więcej nie pamiętała, ani gdzie i kiedy się to zdarzyło, ani jak wyglądała wtedy jej matka. Tylko ramiona ojca i jego głos. Na to pierwsze wspomnienie nałożyło się potem wiele podobnych wyraźniejszych wspomnień o utęsknionych powrotach matki i bolesnych wyjazdach. Jazz nie potrafiła przywołać w pamięci takiego okresu z dzieciństwa, w którym nie towarzyszyłaby jej myśl, że pobyt matki w domu nieuchronnie kończy się jej wyjazdem. Kiedy zaczęła zadawać pytania, ojciec powiedział jej, że gdy przyszła na świat w 1961 roku matka prawie przez cały rok się nią opiekowała, odrzucając po kolei wszystkie propozycje zagrania w filmie. - Ale ty byłaś wtedy taka mała, że nie możesz tego pamiętać - dodał i na chwilę pogrążył się we wspomnieniach. Jazz Kilkullen poznała smak porzucenia, jeszcze zanim nauczyła się chodzić.
Jej matka zostawiła ją wcześniej, niż ona sięgała pamięcią i zniknęła na zawsze - tak przynajmniej pojmował to jej dziecięcy rozum. Wczesne dzieciństwo Jazz przypominało huśtawkę· Matka nagle pojawiała się przepełniona miłością do swej małej córeczki i bawiła się z nią od rana do wieczora, budząc ją gorącymi pocałunkami, usypiając szwedzką kołysanką. Po czym znikała, zabierając z sobą miłość, ciepłe ramiona, pocałunki i piosenki, zostawiając ją w tym niepojętym świecie, który po jej odjeździe stawał się szary, pusty i tak smutny, że się nawet płakać nie chciało. Jazz przyjmowała to za normalne życie, bo innego przecież nie znała. Kiedy podrosła i zrozumiała, dlaczego matka musi wyjeżdżać, nie pokazywała po sobie, jak bardzo to przeżywa. Porzucenie dzieci odczuwają silniej niż cokolwiek innego, gdyż możliwość, że zostaną zostawione przez matkę na zawsze, jest w ich wyobrażeniu najgorszą rzeczą, jaka może ich spotkać. Instynktownie czują, że nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Oczywiście, że nie lubiła, kiedy mamuńka wyjeżdżała kręcić film, ale to była praca mamuńki. Ona miała ojca, Susie, piastunkę Rosie, własnego kucyka. Każdy vaquero, jeśli tylko miał czas, chętnie się z nią bawił. Mamuńka wróci do domu, gdy nakręci film. Mądra dziewczynka wiedziała, że nie ma powodu do, płaczu. Dzięki Mike'owi Kilkullenowi łatwiej jej było udawać, że się nie smuci. Dorośli bowiem nie potrafią ukrywać swych uczuć tak dobrze jak dzieci. Jazz próbowała wynagrodzić ojcu nieobecność Sylwii, gadając jak najęta i dzielnie dotrzymując mu towarzystwa w czasie wczesnej kolacji, którą spożywali w jasno oświetlonej kuchni, gdzie krzątały się Susie i Rosie; w ten sposób unikali siedzenia w pustej jadalni, tylko we dwoje, przy stole, przy którym zaledwie tydzień wcześniej siedziała wesoła, kochająca Sylwia. Czasami po kolacji ojciec zapraszał Jazz na wspólne oglądanie zdjęć rodzinnych Kilkullenów, wielkiej kolekcji fotografii jego dziadka, którą przechowywano w nie używanym od dawna archiwum na końcu jednego ze skrzydeł hacjendy. Była pierwszą osobą w jego rodzinie, która się nimi naprawdę zainteresowała. Za ogniotrwałymi drzwiami, do których tylko ojciec miał klucz, przed głębokim regałem wypełnionym tekturowymi teczkami z przegródkami stał długi drewniany stół, oświetlony rzęsiście przez lampy z zielonymi abażurami. Kiedy ojciec prosił ją, żeby wybrała rok - dowolny, byle nie wcześniejszy niż tysiąc osiemset siedemdziesiąty piąty, wtedy bowiem jej pradziadek, młody Hugh Kilkullen,
dostał w prezencie swój pierwszy aparat fotograficzny - mała dziewczynka wykrzykiwała „tysiąc osiemset osiemdziesiąty ósmy” lub „tysiąc dziewięćset trzydziesty pierwszy”, jakby to było jakieś magiczne zaklęcie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosiła się na tamto ranczo, w świat nadprzyrodzony, alternatywny do tego, w którym żyła. Oto znajome budynki, niby te same, a jednak trochę inne; młode drzewka, dziś wielkie drzewa; pnącza, które z czasem zarosły cały mur; starzy vaqueros jako mali chłopcy, oraz ich ojcowie (tych nie znała, ale z całą pewnością znała ich kapelusze, noszone po dziś dzień przez synów) - na koniach, których nigdy nie widziała; obrośnięta powojami stara studnia, która kiedyś służyła za źródło wody; nowo posadzone rozarium, obecnie liczące setki krzaków. Dawno nieżyjące kobiety, pulchne i śliczne, ubrane w białe, długie do ziemi suknie obszyte koronkami, siedziały pod parasolami na patio i piły herbatę; dzieci - w ubrankach, których dziś nikt by nie włożył, uczesane ze staromodnym przedziałkiem pośrodku - pozowały na kucykach, bardzo podobnych do jej kuca, przed identyczną stajnią. Jazz fascynowały fotografie ślubów, chrztów, zabaw i pogrzebów, fotografie z dożynek, łowienia ryb i polowania. Jej pradziadek przez większość swego życia pracował z naturalnym światłem, ale doskonale znał się na kompozycji, dzięki czemu te stare fotografie miały taki ciężar gatunkowy i były tak czytelne, że potrafiły pobudzić jej wyobraźnię. Zapragnęła dowiedzieć się, jak ci wszyscy ludzie mieli na imię i w jaki sposób byli z nią spokrewnieni. Co gotowało się w kociołku, wokół którego stali vaqueros z talerzami w dłoniach? Biały Parowiec? - kto był właścicielem samochodu o tak dziwnej nazwie? Czy pradziadek nauczył się języka chińskiego od swych kucharzy, czy oni mówili po angielsku? Dlaczego spędzanie bydła było najważniejszym wydarzeniem roku? Czy bydło naprawdę musiało być znakowane? Czy to je bolało? A najbardziej ze wszystkiego Jazz lubiła słuchać opowieści o tym, jak kiedyś przez cały rok toczono walkę z chorobą racic i pysków zwierząt oraz kleszczem wywołującym teksańską gorączkę; o cotygodniowych kąpielach i odpchlaniu dzieci; o corocznych zawodach łowienia czarnych okoni w stawach rozrzuconych po pastwisku liczącym setki kilometrów kwadratowych. Były też legendy, nie wiadomo na ile prawdziwe, jak ta o grobie franciszkanina. Grób ten (z tak zamierzchłej przeszłości, że nikt nie potrafił określić jego wieku) przypuszczalnie znajdował się gdzieś wysoko na zboczu Portola Peak -
pradziadek Jazz z całą pewnością widział go w młodości. Ale dziadek Jazz nigdy nie zdobył się na to, żeby się wspiąć i go odszukać, Mike Kilkullen nie wiedział więc, co naprawdę o tym sądzić. Odprawiwszy do domu Susie i obie służące, nakłoniwszy Rosie, żeby poszła do swego pokoju, siedzieli w przytulnym archiwum do późnej nocy; Jazz na niskim stołku u stóp ojca odbywała historyczne podróże w świat, który stał' się dla niej znacznie bardziej rzeczywisty niż ten, w którym żyła. W kwestii chodzenia spać Mike Kilkullen był dla Jazz bardziej pobłażliwy niż Rosie. Coraz silniejsza więź zawiązywała się między tym mężczyzną, który nie mówił o tym, jak bardzo czuje się samotny, a dzieckiem, które nawet przed sobą do samotności nie chciało się przyznać. Kiedy Mike kładł w końcu Jazz do łóżka, opatulając ją kołderką, śpiewał jej do snu piosenki swej młodości „Clementine”, „Oh, Suzannah”, lub jej ulubioną „On Top of Old Smokey”. Jeśli Jazz przypomniała sobie melodię szwedzkiej kołysanki, z zanuceniem jej wstrzymywała się do wyjścia ojca z pokoju. Gdzieś w pierwszych latach małżeństwa do Mike'a Kilkullena zaczęło dochodzić, że w rubrykach kolumny towarzyskiej pojawiają się aluzje, jakoby Sylwia Norberg miała romans z partnerem ze swego ostatniego filmu. Sam wprawdzie tego nie czytał, ale żadnemu mężowi sławnej kobiety nie zostanie oszczędzone, co mówią i piszą o jego żonie. Wcześniej Sylwia starała się przygotować go na tego rodzaju insynuacje. - Jeśli nie będą mówić, że sypiam z mężczyznami - powiedziała - to zaczną mówić, że sypiam z kobietami. Po prostu naucz się lekceważyć plotki. Mike pomyślał, że i tak krąży zadziwiająco mało plotek na temat jego żony, zważywszy jej młodość, urodę oraz fakt, że dużo przebywa poza domem. Miał tylko nadzieję, że Susie i Rosie o niczym się nie dowiedzą. Oczywiście, tak samo jak on, nie uwierzyłyby, wołał jednak, żeby takie świństwa nie dochodziły do nikogo, z kim dzielił codzienne życie. Ciągnęło się to kilka kolejnych lat, jak powoli brocząca rana, która nie chce się zabliźnić, ale Mike nie mówił o tym Sylwii. Gdy przyjeżdżała na ranczo, stwierdzał, że w jej zachowaniu, promieniującym radością, nic się nie zmieniło. Nie stała się dla nich obca, nie miewała złego humoru. Nie odpływała myślami jak gdyby myślała o kimś innym, lub nawet tylko o czymś innym, nie uśmiechała się do siebie. Kiedy była na ranczu, była tam całkowicie. Jej miłość działała na niego jak balsam. Te bzdury nie są warte, żeby o nich rozmawiać, mówił sobie.
W 1967 roku Mike Kilkullen przestraszył się o Jazz, która chodziła już do pierwszej klasy i mogła dowiedzieć się o plotkach na temat jej matki z pogawędek matek kolegów, z mimowolnie podsłuchanych rozmów nauczycielek, albo z innego, Bóg wie jakiego, złośliwego źródła. - Dla córki zrobił to, czego nie zrobiłby dla siebie - powiedział Sylwii o plotkach. - Czy nie możesz jakoś zamknąć ust tym pismakom? - spytał. - Czy rzecznicy prasowi przydzieleni do filmów nie mają żadnego sposobu na to, by położyć' kres tym obrzydliwym kłamstwom? - Jeśli chodzi o prasę, to poza ignorowaniem jej nie da się nic zrobić odparła zmęczonym tonem i westchnęła zirytowana. - Ostrzegałam cię, kochanie, pamiętasz? Jedyne, co mogłabym zrobić, to przestać grać, wrócić do domu na zawsze. Ci przeklęci dziennikarze nie mieliby o czym pisać, gdyby chcieli trzymać się prawdy: Kochamy się, ale przecież żadne z nas nie potrafiłoby obejść się bez swej pracy. Cóż, płacimy za to. Nienawidziła kłamać, nawet jeśli łatwo jej to przychodziło. Gardziła niepotrzebnym kłamstwem, ale musiała przyznać, że inaczej nie zdoła ochronić swych dwóch światów. Nigdy nie oczekiwała, że jakikolwiek mąż, a zwłaszcza Mike, zrozumie, że ona żyje w dwóch światach, dwóch osobnych, całkowicie różnych, nie mających ze sobą nic wspólnego światach, którym nie wolno było się zetknąć. Zdarzyło się to niemal dwa lata po urodzeniu się Jazz. Wtedy po raz pierwszy „zdradziła” - żeby użyć idiotycznego amerykańskiego określenia - Mike'a. Kręcąc film w Paryżu miała romans z partnerem, romans, który skończył się wraz z zakończeniem zdjęć, a który był jej bardzo potrzebny. I nie chodziło o to, że musiała doświadczyć namiętności, żeby móc ją grać, myślała wspominając tamto lato. Po prostu pragnęła tego aktora, strasznie go pragnęła od momentu, gdy ujrzała go na planie. I on pragnął jej .tak mocno, że myliły mu się słowa, kiedy grali razem. Mogła się wyrzec tej przyjemności, zachować rezerwę, lecz narzuciłoby to niepotrzebne ograniczenie, zdusiłoby i uszczupliło wolność, którą Sylwia uczyniła prawem swego życia. Jej związek z aktorem był czysto fizyczny, niemal bez słów. Aktor okazał się niesłychanie uzdolnionym kochankiem, a Sylwia odkryła, że właśnie takiego seksu pragnie najbardziej, seksu bez małżeństwa, bez macierzyństwa i bez odpowiedzialności, seksu bezemocjonalnego, nietrwałego, niewinnego.
Tak, myślała Sylwia, ten pobyt w Paryżu był dla mnie ważną lekcją. Odkryła wtedy, że jest w stanie zdefiniować od nowa swe życie, wzbogacić je. Będę brała sobie kochanków, postanowiła wiedząc, że zawsze wybiera to, co dla niej najwłaściwsze. Po tym pierwszym romansie nastąpiły inne. Sylwia czuła się tak młoda, dojrzała i pełna temperamentu, jak przed małżeństwem, jak w Sztokholmie, kiedy jeszcze była wolna jak ptak. Zasmakowawszy w seksie z mężczyzną, którego miała już nigdy nie zobaczyć, brała sobie kochanka niemal przy każdym filmie, jeśli nie aktora, to reżysera. Gra toczyła się według niewypowiedzianych, lecz dobrze znanych prawideł: uczestnicy nie życzyli sobie, by romanse przeszkadzały w jego czy jej życiu domowym. W żadnym wypadku nie należało wciągać w to rodzin; które nie oddychały powietrzem studia lub planu i które czekały na nich w domu. Plotki mogły się rozchodzić tylko przez rozmaite podglądaczki i podsłuchiwaczki - garderobianą, sekretarkę planu, charakteryzatorkę. To one informowały wścibskich dziennikarzy. Ponieważ trudno było stwierdzić, kto to faktycznie robi, pozostawało ignorować plotkarzy. Ale nawet wtedy, gdy rozkoszowała się rolą żony i matki, lubiła pomyśleć, że istnieje ten drugi świat, że jej życie nie ma ograniczeń, że wystarczy zadzwonić do agenta, zacznie kręcić nowy film, spotykając przy tej okazji kogoś, z kim będzie dzielić w tajemnicy intensywne przeżycia, nikogo nie krzywdząc. Cóż znaczy parę kłamstw? Waleria i Fernanda, przyrodnie siostry Jazz, były stałym elementem jej dzieciństwa. Co roku spędzały na ranczu prawie cały miesiąc latem i po jednym tygodniu na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Liddy Kilkullen, przebywając z własnej woli na wygnaniu w Europie, pilnie śledziła gwałtowny rozwój gospodarczy, który miał miejsce w całym Okręgu Orange. Dobrze osłonięta przed hiszpańskim słońcem, z „Los Angeles Times” na kolanach, rozpamiętywała gorzki fakt, że w 1960 roku, roku jej rozwodu, zaczęto wprowadzać w życie plan budowy Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, kilkanaście kilometrów na północ od rancza Kilkullenów. Plan ten uwzględniał urbanizaję czternastu tysięcy hektarów dziewiczych wybrzeża do miejsca przyszłego uniwersytetu. Lydia wiedziała, że jej dawni sąsiedzi, Irvinowie, wkrótce staną się nieprawdopodobnie bogaci, a Bóg świadkiem, że byli bogaci od dawna, niemal tak
długo jak niektórzy nowi filadelfijczycy. Pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy jakieś przedsiębiorstwo budowlane dobije targu z jej eks - mężem w sprawie zakupu ziemi, zwłaszcza tych najbardziej pożądanych czterdziestu kilometrów plaży, których nie potrzebował do hodowli bydła, a jedynie do uprawy peruwiańskiej fasoli. Znała Mike'a i wiedziała, że nie sprzeda on ziemi od razu, ale przynajmniej zainteresuje się, niby od niechcenia, której części rancza dotyczą plany i niewykluczone, że sam zacznie coś budować. Poprzednie pokolenia Kilkullenów oddawały farmerom w dzierżawę duże działki na nizinach, by zapewnić sobie przyzwoity stały roczny dochód i uniezależnić się od wzlotów i upadków hodowli bydła. Na wielu hektarach rancza Kilkullena rosły kwiaty, gaje cytrusowe i drzewa orzechowe. Mike Kilkullen budował domy dla farmerów, którzy dzierżawili od niego te hektary, czemu więc nie miałby budować domów dla obcych? Zarobiłby na tym kupę pieniędzy, zwłaszcza teraz, kiedy otwarto tam nową autostradę. Nie dość, że byłam tak głupia, że nie wyszłam za mąż dla pieniędzy czy pozycji, katowała się Liddy bezlitośnie, to jeszcze zdecydowałam się na rozwód w chwili, kiedy ranczo może osiągnąć zawrotną cenę. Gdybym tam pozostała, na pewno udałoby mi się zmusić Mike'a Kilkullena do sprzedaży części ziemi, mówiła sobie, chora z powodu utraconych szans. Nie miała w życiu szczęścia, ona, która zasługiwała na nie z racji urodzenia i urody. Ale jeszcze nie jest za późno, trzeba tylko trzymać rękę na pulsie. Liddy przysięgła sobie, że dopilnuje, by jej córki były blisko swego ojca, kiedy ten się nagle wzbogaci. Kiedy Jazz była malutka, siostry nie zwracały na nią uwagi, zajęte zabawami właściwymi dla swego wieku, sprowadzającymi się głównie do jeżdżenia konno od świtu do nocy. Jazz, odkąd nauczyła się chodzić, łaziła za nimi krok w krok, wiążąc z ich obecnością ogromne nadzieje. Nie zwracały na nią uwagi do czasu, kiedy skończyła trzy lata i Rosie uznała, że można powierzać im opiekę nad małą. Wtedy zaczęły się nad nią znęcać, bowiem pod wpływem cierpkich uwag swojej matki wyrobiły sobie pogląd, że Jazz w ogóle nie miała prawa się urodzić. Była dzieckiem złej, bezwzględnej kobiety, która zabrała im ojca, kobiety, przez którą musiały oddawać ojcu honory, jak jakiemuś królowi, bo jeśli nie będą się dość starały, to przestanie dbać o nie, zapatrzony w swą nową żonę i nowe dziecko. Złośliwe, zazdrosne dziewczynki pod pozorem zrobienia Jazz nowej fryzury,
zaplotły jej włosy w dziesiątki drobnych warkoczyków, których nie dało się rozczesać bez wyrwania połowy włosów; zeszpeciły jej ulubioną lalkę; usunęły wieczorem żarówkę z jej nocnej lampki i wkręciły rano, zanim Rosie cokolwiek zauważyła; bawiąc się z Jazz w chowanego, zniknęły na całą godzinę. W obecności ojca zostawiały Jazz w spokoju i choć potrafiły zgrabnie manipulować Rosie, nie miały odwagi odstawiać swych sztuczek, kiedy na ranczu była Sylwia. Jazz zależało na sympatii sióstr do tego stopnia, że ich okrutne zabawy traktowała po prostu jako gry. Nigdy nie poskarżyła się na nie rodzicom ani piastunce, zresztą brzydziła się skarżeniem. Nie wiadomo jak doszła do tej swoistej zasady sprawiedliwości, ale pomyślała sobie, że jeśli będzie trzymać język za zębami, to Fernanda i Waleria, które traktowała jak boginie, docenią ją wreszcie i dopuszczą ją do upragnionego przez nią, prywatnego świata swych wiecznych, afektowanych sekretów. Kiedy Fernanda i Waleria nieco podrosły i zrozumiały, że Jazz nie da się sprowokować, zmieniły taktykę. Jeśli znalazły się gdzieś z nią sam na sam, traktowały ją jakby była powietrzem. Podawały sobie masło lub. sałatę w taki sposób, że gdyby się nie uchyliła, dostałaby salaterką w głowę, mówiły o niej jak o nieobecnej. - Słyszałaś, podobno ta biedna sierotka dostała okropne stopnie na świadectwie? - zaczynała Fernanda. - To dlatego, że wciąż się tylko bawi z tym zapchlonym psem, Sandy odpowiadała Waleria. - Z sierotek nie ma wielkiej pociechy. Tak wczoraj powiedziała Susie. - Nieprawda! - chciała zaprzeczyć Jazz, ale nie zdążyła. Została zagłuszona. - Mówią, że sierotka ma matkę. Podobno wyjechała w jakichś ważnych sprawach. Ja w to nie wierzę, a ty? - Gdyby miała matkę, nie byłaby sierotką, prawda? - padała rytualna odpowiedź. - Mama wyjechała, mama jest w Anglii! Dostałam od niej list! - zapiszczała Jazz. - Słyszałaś? Jakiś pies zaskowyczał - rzekła Fernanda do Walerii. - Pewno znów ten wstrętny Sandy. - Jeśli nawet sierotka ma matkę, nie jest to dobra matka. - Taka matka, co ciągle wyjeżdża, nie może być dobrą matką. Zresztą, nie
wierzę w jej istnienie. Przechodząc obok Jazz w ogrodzie, szeptały „sierotka”, patrząc w drugą stronę. „Sierotka” mówiły do niej bezgłośnie poprzez stół przy kolacji, kiedy ojciec odwrócił głowę. Głośno natomiast nazywały ją „Marysią”, niby pieszczotliwie. Jazz przymykała na to oczy, ale czuła się bardzo nieszczęśliwa. Żeby mnie chociaż trochę polubiły, modliła się gorączkowo. Dlaczego tak mi dokuczają? Wciąż jednak nikomu nic nie mówiła. Wstydziła się, jak wstydzą się prześladowani. Nie chciała też pogarszać sytuacji. Uważała, że jeśli nikomu nie powtórzy ich słów, to tak jakby nie padły. Jeżeli nie pokaże, jak bardzo się przejmuje, to tak jakby się wcale nie przejmowała. Jazz nie znała historii tamtego rozwodu. Nauczona przez rodziców, żeby o wszystkim mówić otwarcie, pierwsze w życiu lekcje obłudy i okrucieństwa przyjęła z rąk Fernandy i Walerii, rąk prowadzonych przez Liddy. Kiedy Jazz miała osiem lat, siostry przyrodnie przestały ją dręczyć. Stwierdziły, że jest zanadto tępa, a poza tym miały tyle własnych spraw. Przez kolejne kilka. lat, będąc już młodymi mężatkami, rzadko przyjeżdżały na ranczo, mimo że ich matka bardzo na to nalegała. Kiedy Jazz miała osiem lat, Sylwia Norberg postanowiła zrobić sobie przerwę w kręceniu filmów, choć nigdy dotąd nie była tak rozrywana. Jej agent omal nie postradał zmysłów z powodu zmarnowanych przez nią szans, lecz ona zabroniła mu przysyłać scenariusze bez względu na nazwisko autora. Sylwia chciała odpocząć, a jeśli jej agent tego nie rozumiał, tym gorzej dla niego. Dla Jazz życie stało się rajem. Odeszła Rosie, krótko opłakiwana, by zaopiekować się jakąś inną małą dziewczynką, jako że Jazz była za duża na piastunkę, a poza tym miała teraz w domu matkę. Jazz jeszcze nigdy w życiu nie spędzała z 'Sylwią tyle czasu, co latem tamtego roku. Dotrzymywała towarzystwa matce od rana do wieczora, gdyż ojciec akurat zajęty był przeganianiem stada. Razem planowały każdy dzień. Często siodłały konie i jechały na plażę, używając prywatnej drogi, krzyżującej się z autostradą San Diego, która przebiegała wzdłuż rancza ponad trzy kilometry w głąb lądu od linii brzegowej. Razem żeglowały, przy czym Jazz lepiej od matki dawała sobie radę z łodzią, a po południu jechały do San Juan Capistrano na lody. Po lodach obowiązkowo udawały się na zwiedzanie terenów Misji wokół ogromnego kamiennego kościoła, który budowano w pocie czoła przez ponad
dziewięć lat z kamieni pochodzących, jak głosiła rodzinna legenda, między innymi z Cypla Walencjów. Wygórowane ambicje budowniczych (zbyt wygórowane, jak się raz wyrwało Sylwii, która normalnie nie wygłaszała moralizatorskich sądów) skończyły się tym, że zaledwie sześć lat po oddaniu kościoła do użytku trzęsienie ziemi spowodowało zawalenie się dzwonnicy i śmierć czterdziestu osób zgromadzonych na nabożeństwie. Obie, matka i córka, kochały europejską atmosferę panującą na terenach Misji, ruiny monumentalnego sklepienia, które wyglądałyby na swoim miejscu równie dobrze we Włoszech, co w Hiszpanii; wąską, przytulną, uroczo skromną kaplicę, w której w dalszym ciągu odprawiano mszę; stada absurdalnie oswojonych białych gołębi, maszerujących drobnymi, gorliwymi kroczkami po starym bruku; trele tysięcy jaskółek, które gnieździły się w budynkach Misji, wracając tu co roku dokładnie 19 marca, co dawało podstawy do rozmaitych, często przeciwstawnych teorii, tłumaczących plan ich migracji. Jazz i Sylwia często przychodziły tam z lodami, by przysiąść na odkrytej przez siebie drewnianej ławce z lewej strony Misji. Wprawdzie widziały stamtąd tylko gigantyczne drzewo kalifornijskiego pieprzowca, studnię życzeń, mur pokryty jaskrawoczerwoną bougainvilleą, zburzony częściowo łuk arkady oraz rozarium, które z pewnością pamiętają lepsze dni, ale za to mogły rozkoszować się szczególnie głębokim, rezonującym spokojem, który jak się wydawało, panował tylko w tym jednym miejscu. - Któregoś dnia pojedziemy razem do Europy - rzekła Sylwia, okręcając sobie wokół palca pasmo włosów Jazz. Gdy pozwoliła mu się zsunąć z palca, pukiel rozkręcił się i przybrał na powrót postać fali. Po kim ona ma takie złote oczy, zastanawiała się Sylwia, patrząc na córkę. Kształtem i rozstawieniem przypominały jej oczy, lecz źrenic podobnych do błyszczącego topazu w rodzinie Sylwii nikt nie miał - ani też w rodzinie Mike'a, z tego co on wiedział. Jazz będzie wysoka, pomyślała Sylwia, wyższa ode mnie i śliczna. Miałam rację, że nie chciałam więcej dzieci. Jedno dziecko wystarczy, jeśli jest nim Jazz. Jak dobrze pokierowałam swym życiem! Mijał miesiąc za miesiącem, a Jazz wciąż wiedziała, co stanie się następnego dnia. Po kolacji zwijała się w fotelu i obserwowała, jak rodzice tańczą w pokoju muzycznym pod ogromnymi, niskimi belkami sufitu. Ciężkie te bele zostały umocowane, zanim na ranczu znano gwoździe; trzymały je razem ,rzemienie z tak
twardej skóry, że czas nie miał na nie żadnego wpływu, jedynie zmiany pogody powodowały, że skrzypiały, jak gdyby „Hacjenda Walencja” była morskim statkiem. Ach, żeby była statkiem! Małym bezpiecznym statkiem, żeglującym bez końca, tylko z ich trojgiem na pokładzie, w noc i w dzień, dzień po dniu, noc po nocy, i żeby tak wszystko, łącznie z muzyką Beatlesów, zostało na zawsze. Na zawsze. „Strawberry fields Jorever.” Tamtego błogiego lata ośmioletnia Jazz zaczęła fotografować. Ojciec kupił jej kodaka i kilka rolek filmów, zgodnie z teorią, że na początek dziecku wystarczy skromne wyposażenie. Zwłaszcza gdy nie wiadomo, czy jego entuzjazm nie minie. Pierwszym obiektem Jazz była Sylwia. Ubrana w niebiesko - biały kwiecisty szlafrok siedziała w cętkowanym porannym świetle słonecznym na' szerokiej werandzie i czytała książkę. Kiedy Jazz pierwszy raz ujrzała w wizjerze aparatu obramowany obiektywem profil twarzy matki i schylone nad książką ramiona, ogarnęła ją ogromna, niezapomniana radość. Nacisnęła guzik i pomyślała, że oto została właścicielką tej chwili, właścicielką obrazu matki, który odtąd już zawsze będzie do niej należał. Sylwia uniosła głowę i uśmiechnęła się, bo tak została nauczona przez fotografów, Jazz zaś wykonała następne zdjęcie. Sylwia dalej się uśmiechała, siedząc wyprostowana ze wzrokiem utkwionym w obiektyw, gotowa do współpracy ze swą małą córeczką, lecz Jazz nie chciała tracić filmu na powielanie tego samego ujęcia. Udawaj, mamusiu, że mnie tu nie ma - powiedziała. Sylwia uśmiechnęła się szeroko, słysząc to „dorosłe” polecenie. Jazz mówi z taką pewnością siebie jak ja, kiedy byłam mała, pomyślała i zatopiła się w lekturze, Jazz zaś dreptała wokół niej. Podchodząc blisko i oddalając się, przez cały czas zaglądała w wizjer zaciekawiona, co w nim zobaczy, zdjęć jednak nie robiła. Fascynowało ją, jak obiektyw ogranicza pole widzenia w stosunku do tego, co człowiek ogarnia oczyma. Mogła, jeśli chciała, sfotografować tylko dłonie matki, stopy lub rękaw. Mogła stanąć dalej i zmniejszyć matkę do malutkiego elementu na dużym obrazie, widząc ją w całości, od głowy do stóp. Mogła też podejść tak blisko, żeby w obiektywie mieć tylko głowę matki, dziwacznie zniekształconą. Nic nie wiedziała o ostrości i czasie ekspozycji. Nie wiedziała nawet, że trzeba o czymś wiedzieć, nie zastanawiała się nad tym. Zresztą urzekało ją nie tyle naciskanie guziczka i robienie zdjęcia, co nowo odkryta możliwość zawładnięcia
życiem; zatrzymania go wewnątrz kwadratu lub prostokąta. Mogła zmienić obraz przesuwając obiektyw w inną stronę, mogła umiejscowić granice zdjęcia tam, gdzie chciała, mogła unieruchomić świat w wybrany przez siebie sposób. Jazz poczuła w sobie wielką władzę. Pomyślała, że już do końca życia nie będzie bezbronna - oczywiście pod warunkiem, że nie rozstanie się z aparatem fotograficznym. - Jazz, czy ty kiedykolwiek skończysz tę rolkę? - spytała Sylwia łagodnie. Zaraz będzie obiad. Muszę się ubrać. - Odwróciła twarz ku ciągle drepczącej wokół niej Jazz i zaczęła wstawać z fotela w chwili, gdy Jazz zdecydowała się zrobić jej trzecie zdjęcie. - Jeszcze jedno, proszę cię, mamusiu - rzekła błagalnie Jazz. - Jeszcze jedno. - Słysząc jakże znajome jej polecenie, Sylwia roześmiała się serdecznie. - Jeszcze jedno - powtórzyła po niej. - Moje biedne dziecko, toż ty mówisz jak urodzony fotografik. Widać, zauroczenie prenatalne. - Proszę cię, mamuśku, nie ruszaj się! Muszę to dobrze zrobić - błagała Jazz, więc Sylwia pozostała w fotelu. Nie tak - zdenerwowała się Jazz - nie tak. Podnieś brwi, proszę cię mamuśku, jak przed chwilą, gdy pytałaś, kiedy wreszcie skończę. - Nie dość, że fotografik, to jeszcze perfekcjonistka! Oj, coś mi się wydaje, że zanosi się na duże kłopoty - zażartowała Sylwia, spełniając prośbę córki, w duchu zaś wymyślając mężowi, że nie spytał jej o zdanie, kiedy postanowił kupić Jazz aparat fotograficzny. Sylwia nigdy nie bawiła się aparatem, a przez te wszystkie lata pozowania do zdjęć ani razu nie zainteresowało jej, co widać przez to okienko. Była wiecznym obiektem, nigdy zaś rejestratorem obiektu i w przeciwieństwie do wielu gwiazd obeznanych z fotografią, koncentrowała się tylko na uczuciach, a nie na oświetleniu i ujęciach. Moja córka, pomyślała, nauczyłaby się znacznie więcej, gdyby była dzieckiem Sofii Loren. Po obiedzie Sylwia wybierała się z Susie na targ po świeżą kukurydzę i wspaniale dojrzałe brzoskwinie na placek, lecz Jazz, pochłonięta bez reszty swym aparatem, wyjątkowo wolała zostać w domu. Zamiast chodzić po targu, co zwykle było dla niej frajdą nie byle jaką, spacerowała po ogrodach hacjendy. Chciała się przekonać, czy patrząc przez wizjer na kwiat lub drzewo dozna tego samego uczucia co rano - że zatrzymuje życie. Potem wypuściła się poza zieloną oazę ogrodów. Stodoły i stajnie świeciły pustkami,
ponieważ vaqueros byli z bydłem na pastwiskach, wobec czego Jazz z braku lepszych obiektów skierowała aparat na swego kuca, na psy wałęsające się po stajniach, na rząd starych żelaznych ożogów wiszących na ścianie, na niektóre budynki fotografowane przez jej pradziadka, kiedy jeszcze były nowe. Długo się zastanawiała nad każdym zdjęciem bojąc się, że skończy wszystkie filmy przed powrotem ojca. A jego też chciała sfotografować. Późnym popołudniem doszła do wniosku, że chce fotografować tylko ludzi. Owo cudowne uczucie panowania nad czasem i zatrzymywania na własność wybranych chwil, którego doznała, gdy zaczęła fotografować matkę, nie powtórzyło się w przypadku nieożywionych obiektów, ze zwierzętami zaś trudno było się dogadać. Do końca lata fotografowała więc wyłącznie ludzi, tyranizując Susie, zaprzyjaźnionych z nią vaqueros, farmerów, którzy dzierżawili ziemię od ojca, ich dzieci, listonosza, mleczarza, domokrążców, słowem nie przepuściła nikomu. Zmuszała do pozowania nawet mieszkańców San Juan i ich dzieci, a jej kolegów szkolnych, gdy zajeżdżała do miasteczka na kucu, z aparatem zwisającym u szyi. Uczyła się metodą prób i błędów, pracując coraz szybciej i dokładniej, nieco lepiej orientując się w sprawach oświetlenia. Kompozycja i wyczucie, kiedy należy nacisnąć wyzwalacz, przyszło do niej w sposób naturalny. Jej pierwsze zdjęcie czytającej matki okazało się tak udane, że uznano, iż należy je powiększyć i umieścić na honorowym miejscu na stoliku przy łóżku taty. Sylwia przetrząsnęła wszystkie sklepy papiernicze w San Juan Capistrano, Laguna Beach i San Clemente, aż wreszcie znalazła tekturową teczkę z przegródkami na fotografie i negatywy, podobną do tych w archiwum dziadka Mike'a. Jazz zaczęła składać w niej swe prace, umieszczone w dużych kopertach, zaopatrzonych w nagłówki i dokładne daty. Ojciec dorobił jeszcze jeden klucz do archiwum i podarował go jej uroczyście. Jazz nawlokła klucz na sznurek i nosiła na szyi, póki Sylwia nie przekonała jej, żeby schowała go do szkatułki, a tę z kolei do komody. - Sądzisz, że to jej nie przejdzie? - spytał Mike Sylwię. - Zaczęłam grać, nie mając jeszcze ośmiu lat - odparła. - Trudno wyciągać wnioski na podstawie doświadczeń jednej osoby, ale ja od samego początku wiedziałam, co chcę robić. Nie wahałam się ani przez chwilę. - Kiedy miałem siedem lat wygrałem konkurs pętania bydła - rzekł Mike w zamyśleniu. - Pobiłem wszystkich vaqueros i swojego ojca.
- No wiesz, kowboju - zachichotała - czy ty się aby nie przechwalasz? - Nie, naprawdę. Do tego nie trzeba być wielkim i silnym, należy tylko wiedzieć, pod jakim kątem rzucić linę, by zawinęła się wokół kopyt zwierzęcia. - Jesteśmy rodziną samych znakomitości. Cieszę się, że Jazz nie ćwiczyła przez lato pętania bydła - roześmiała się Sylwia i pocałowała go w usta. - Kochanie, czy naprawdę musisz ... - zaczął Mike i urwał zawstydzony. Dawno temu zabronił sobie prosić Sylwię, żeby nie wyjeżdżała, lecz ostatnio była w domu tak długo, że na chwilę zapomniał o surowym zakazie, przestrzeganie którego czyniło możliwym ich małżeństwo. Z tonu nie skończonego zdania Sylwia domyśliła się, co chciał powiedzieć. - Kochanie, mówiłam ci już, że jestem gotowa - rzekła cicho, czule, lecz stanowczo. - Dziś rano zadzwoniłam do mojego agenta. - Ma coś interesującego? - Masę rzeczy. Jutro prześle mi scenariusze przez posłańca. - Nie wystarczyłoby pocztą? - Jeśli o mnie idzie, to tak. Ale jemu widać się śpieszy. Znowu musiałam skłamać, pomyślała Sylwia. Bo to ona zażądała posłańca. Od tygodni narastała w niej wewnętrzna potrzeba powrotu do pracy. Odczuwała silną, gorączkową presję, jak gdyby nosiła w sobie dziecko, które właśnie zaczęło się domagać, żeby je urodzić. Jedynie radość męża i córki powstrzymywała ją od sięgnięcia po słuchawkę. Czuła się tak, jakby coś ją zauroczyło, uśpiło jej wolę. Im dłużej nie pracowała, tym trudniej było jej przerwać istniejący stan rzeczy. Za tydzień, najdalej dwa zacznie być znudzona i nudna, irytująca i zirytowana. Zepsuje im całą przyjemność. Ale czemu, na Boga Ojca, tak się przed sobą tłumaczy? To najlepszy dowód, o ile w ogóle potrzebny jest jakiś dowód, że nie służy jej trzymanie się z dala od filmu. Wakacje niedługo się skończą i Jazz pójdzie do trzeciej klasy w szkole przy Misji w San Juan. Mike'owi zajęć nie brakuje bez względu na porę roku. Dość więc tego wylegiwania się na słońcu, jak gdyby była przekarmionym kotem, dość umysłowego tycia. I obojętne, jaki scenariusz wybierze i dokąd on ją zawiedzie, ona wróci do Mike'a i Jazz na Boże Narodzenie. Oczywiście nie obieca im tego, na pewno nie głośno - ograniczyłoby to jej wolność. Obiecując cokolwiek, sprzeniewierzyłaby się własnym zasadom. Wystarczy, że znowu musiała skłamać.
Sylwia Norberg zamknęła się w sypialni ze stosem scenariuszy. Zazwyczaj trudno ją było zadowolić, teraz zaś przy pierwszym czytaniu kusiły ją po kolei wszystkie historie. Od chwili przybycia scenariuszy prostota życia na ranczu stała się podobna do więzienia. Kojący rytm cichego, planowego, zdrowego życia, do którego tak tęskniła tamtej zimy, z nadejściem jesieni stałby się dla niej nie do zniesienia. Boleśnie łaknęła dyscypliny swego rzemiosła. Swej sztuki. Swej jedynej sztuki. W drugim czytaniu tylko dwa scenariusze jeszcze do niej przemawiały, a po trzecim nabrała pewności, na którą rolę ma ochotę. A jeśli czegoś zapragnie, będzie to miała. Zatelefonowała do agenta i zawiadomiła go o swej decyzji. Jak się spodziewała, rola nie została jeszcze obsadzona. Reżyser, stary znajomy, czekał na nią, odkładając z miesiąca na miesiąc wynajęcie studia, pewien, że tylko Sylwia Norberg jest w stanie oddać sprawiedliwość jego filmowi. Wstępne zdjęcia zostały tak zaplanowane - choć nie było zgody od upragnionej odtwórczyni głównej roli - że mogli zacząć kręcić w końcu września w Grecji. Tak więc Sylwia w końcu tego tygodnia musiała udać się do Los Angeles na rozmowy, przymiarki kostiumów, próby makijażu i przesłuchania i... och, mnóstwo zachwycających, przyprawiających o dreszcz zajęć, za którymi straszliwie tęskniła, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Ten jeden raz Sylwię Norberg zmyliła wiara w posiadanie mocy bezbłędnego dokonywania właściwych wyborów. Dwadzieścia dziewięć lat żyła kierując się własnymi zasadami, podejmując samodzielnie decyzje, doznając poczucia samo spełnienia, które uważała za swe prawo. Los, ślepy los, który ma za nic zasady lub wolność, zawsze był po jej stronie. Nie zastanawiała się, jakie prawa rządzą losem. Był dla niej życzliwy, więc sądziła, że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. A przecież jedyne prawo, które rządzi losem, to jego wieczna obecność w sprawach rodzaju ludzkiego. W noc pożegnalnej kolacji, na początku trzeciego tygodnia grudnia 1969 roku, Sylwia i jej partner jechali samochodem do hotelu, w którym mieszkali podczas kręcenia filmu na greckiej wyspie. Opuścili przyjęcie wcześniej, by wrócić niezauważenie do pokoju i spędzić tę ostatnią noc razem - przed rozstaniem się i powrotem do domów, on do Rzymu, ona na ranczo. Noc była ciemna, droga zła, zakręty nieoznaczone, a włoski aktor jechał bardzo prędko. Nie zmieścił się w ostrym zakręcie, samochód oderwał się od szosy i wylądował w dole, daleko w dole, na skale. Żadne z nich nie przeżyło kraksy.
Sylwia Norberg nie wróciła do domu na Boże Narodzenie 1969 roku. Raz w życiu nie dostała tego, czego pragnęła.
7 Jeśli Mike i Jazz zdołali przeżyć pierwsze kilka lat po śmierci Sylwii - kiedy gwałtowny niewypowiedziany żal ustąpił miejsca długotrwałemu poczuciu bolesnej straty - to wyłącznie dzięki temu, że w tych trudnych dniach byli dla siebie wzajemnie pociechą i podporą. Nikt inny nie przeżywał tego co oni, nikt też nie domyślał się, że oboje ciągle nasłuchują, czy nie rozlegną się szybkie kroki, czy w sąsiednim pokoju nie zadźwięczy wesoły śmiech. Oboje wciąż mieli przed oczyma szczupłą postać kobiety, zamyślonej nad stosem świeżo ściętych kwiatów przed rozłożeniem ich w wazonach. Oboje wiedzieli, których płyt nigdy nie odważą się słuchać, które książki należy spakować i wynieść, jak przestawić meble, by puste krzesło Sylwii przestało przypominać im o jej nieobecności, którą musieli w końcu przyjąć .do wiadomości. Przez następne sześć lat Jazz uczęszczała do szkoły w San Juan Capistrano. Dzień po dniu cwałowała na kucu do historycznego miasteczka, tak spokojnego, że pierwszy policjant pojawił się dopiero gdy miała dziesięć lat. W miarę jak Jazz dorastała i zbliżał się czas wyboru szkoły średniej, żony sąsiadów Mike'a Kilkullena zaczęły mu doradzać świetną szkołę z internatem w dość odległej, położonej na Wybrzeżu miejscowości, Santa Catalina. Wprawdzie Mike z trudem wyobrażał sobie życie bez córki, ale rozumiał, że życzliwe mu panie mają rację. Jazz nie chciała jednak słyszeć o rozstaniu się z ojcem i dopiero po czterech latach walki, gdy miała już czternaście lat, dała się namówić na wyjazd do szkoły dla dziewcząt Bishop School w La Jolla - na tyle blisko, że mogła przyjeżdżać na weekendy do domu. Wiosną 1978 roku tuż przed końcowymi egzaminami w Bishop School Jazz postanowiła, że jesienią wstąpi do Graphics Central. Ta szkoła sztuki stosowanej mieściła się w Los Angeles nie opodal Uniwersytetu Kalifornijskiego i szczyciła się opinią, że uczy fotografii nie gorzej niż Brooks w Santa Barbara czy Art Center w Pasadenie. Od śmierci Sylwii minęło wiele lat i tak zwana żałoba, myślał Mike Kilkullen ze smutkiem, powinna już dawno się skończyć. Bóg świadkiem, że jakieś cztery lata po tamtym wypadku zaczął poważnie rozglądać się za kobietą, nad którą mógłby roztoczyć opiekę· Kiedy zwiedziano się,
że Mike Kilkullen znów jest do wzięcia, zaroiło się od ewentualnych kandydatek. Żadnemu samotnemu mężczyźnie nie udałoby się uciec przed deszczem zaproszeń od pań o najlepszych intencjach, a już szczególnie mężczyźnie, mieszkającemu tak blisko miejsc słynących z gościnności jak Newport Beach czy Laguna Beach. Mike Kilkullen, często wbrew chęci, mężnie uczestniczył we wszystkich przyjęciach w górę i w dół Wybrzeża, od San Diego do Los Angeles uważając, że nie wolno mu stać się odludkiem. Miał mnóstwo romansów, dyskretnych, eleganckich, nie kompromitujących, ale żaden z nich nie przekształcił się w związek uczuciowy. Każda próba przekształcenia znajomości z kobietą w coś więcej niż miłe spędzanie czasu połączone z uprawianiem seksu, prędzej czy później (raczej prędzej) kończyła się rozstaniem. Jeszcze zanim Jazz skończyła Bishop School, Mike Kilkullen zrozumiał, że jego serce umarło wraz z Sylwią. Skoncentrował się więc całkowicie na Jazz. Żywił również nadzieję na przywrócenie serdecznych stosunków ze starszymi córkami i choć rozum mu mówił, że niepotrzebnie się łudzi, gdyż Waleria i Fernanda pozostawały pod przemożnym wpływem Liddy, nie rezygnował i co roku pod pretekstem fiesty zwabiał na ranczo obie wraz z ich dziećmi. Z każdym rokiem zachowanie rancza Kilkullena jako otwartego terenu wypasu bydła stawało się dla Mike'a sprawą coraz większej wagi. Z bólem obserwował krojenie na kawałki i asfaltowanie Okręgu Orange, który widziany z autostrady, wydawał się jednym gigantycznym, nieludzkim, pozbawionym serca zbiorowiskiem domków szeregowych, ogromnych sklepów i biurowców, maszyną do robienia pieniędzy, plugawiącą ocean i góry. Te bękarty zamieniają raj w jeden wielki parking i niech im będzie, myślał z furią, ale wara im od mojej ziemi. Gdzieś, na miłość boską, gdzieś trzeba ich zatrzymać. Pierwszy rok nauki w Graphics Central gorzko rozczarował Jazz. Wszelako wiedziała, że jeśli chce zostać zawodowym fotografem, musi przejść gruntowne przygotowanie techniczne. Musi być w stanie rozwiązać każdy problem, jaki pojawi się przy wykonywaniu przyszłego zamówienia. Wstąpiła do tej szkoły z przeświadczeniem, że czysto techniczne aspekty fotografii opanuje bez większych trudności, ponieważ sama sporo się już nauczyła. Od prostych aparatów fotograficznych przeszła z czasem na coraz bardziej skomplikowane, czytając mnóstwo fachowej literatury, wykonując i wywołując
tysiące zdjęć. Każdy, kto oglądał jej fotografie, uważał ją za utalentowaną, ale żadna z tych osób nie była zawodowym fotografem. Jako amatorka, hobbystka i samouk Jazz potrzebowała nauczycieli i szkoły w rodzaju Graphics Central z Pracownią Zen, gdzie robiło się zdjęcia nie patrząc w wizjer, Kursami Choreograficznymi, na których uczono takiego skupiania się na ruchomym obiekcie, żeby stało się to całkowicie automatyczną czynnością, oraz kontrowersyjną Klasą Konfrontacji, w której studenci fotografowali się wzajemnie w wybranym przez siebie stylu, starając się oddać charakter portretowanego. Szkoda tylko, że Graphics Central nie oferowało tych ezoterycznych kursów studentom pierwszego roku. Pierwszy rok upłynął Jazz na uczeniu się podstaw, zupełnie jak przyszły mechanik samochodowy, który nie zaglądał wcześniej pod maskę. Tak więc ćwiczyła się w ładowaniu filmu do dowolnego aparatu i wyjmowania go zeń po ciemku (instruktor mierzył czas stoperem), przeszła kurs na temat najbardziej podstawowych elementów techniki ciemniowej, choć w domu od lat miała własną ciemnię; główny jednak nacisk na pierwszym roku szkoły kładła na zaznajomienie słuchaczy z zagadnieniami oświetlenia. Sztucznego oświetlenia, dumała Jazz, broń Boże naturalnego, stu milionów odmian i kombinacji wszelkiego rodzaju sztucznego oświetlenia - od gołej żarówki do najnowocześniejszego stroboskopu. A do tego ta surowa prostota oświetlanych przez nich obiektów! Ze wszystkich zadań najbardziej podniecające było oświetlenie tubki pasty do zębów, bo pozwalano wycisnąć z niej trochę pasty i nadać jej dowolny kształt, lecz tubka pasty pojawiała się dopiero przy końcu roku, jako główna atrakcja kursu. Rozpoczynający naukę kurs oświetlenia prowadził bezpośrednio, na drugim roku, do fotografowania tak zwanego stołu. Większość studentów prawdopodobnie zamierzała w przyszłości żyć z tego rodzaju fotografii, Jazz to nie pociągało. „Stół” obejmował wszystko, co mogło być sfotografowane na nieruchomej powierzchni, od flakonika perfum do opiekacza chleba, od naszyjnika z diamentami do pieczeni wołowej. Przedtem jednak Jazz wraz z pozostałymi studentami pierwszego roku, z których dziewięćdziesiąt procent stanowili mężczyźni, oświetlała i' fotografowała śrubki i nakrętki, dosłownie śrubki i nakrętki, a także banknoty, pinezki, ziarenka soli. Nie dawano im niczego, co mogłoby się zepsuć, zgnić, spleśnieć, żadnego kwiatu czy jabłka, jako że, każdy z tych obiektów miał służyć wielu pokoleniom studentów, którzy oświetlali je w dziesiątkach pozycji, ściśle
określonych w podręcznikach, nie pozostawiających okazji do improwizacji. Zadania na tym kursie były tak trudne i męczące, że porównywano go do anatomii na pierwszym roku medycyny. Przez całe tygodnie zmagań z problemami oświetlenia gwoździ, guzików i kawałków nitki studenci nie spali więcej niż po kilka godzin na dobę. „Nie chcemy nitki, lecz kobitki” brzmiało klasowe zawołanie. Mimo to studenci z paroma wyjątkami - wśród nich niecierpliwa Jazz, której fotografowanie „stołu” nie pociągało - byli wdzięczni za twardą szkołę, po której będą w stanie oświetlić każdą rzecz na powierzchni ziemi i w przestrzeni kosmicznej, oczywiście, o ile się tam znajdą z lampą błyskową, zwykłą lampą, czy choćby tylko zapałką. Osiemnastoletnia Jazz czuła się znacznie bardziej dorosła” od swych rówieśników w klasie, w większości chłopców, którzy wciąż tylko pocili się nad obiektywami, majstrowali przy bezpiecznikach i z wielką czcią .rozprawiali o nikonach oraz leicach. Żeby choć któryś interesował się Lakersami, myślała przysłuchując się ich rozmowom ... ale nie, jej koledzy należeli do wyjątkowych tępaków. Zapytani, co sądzą o szansach tego nowego koszykarza z Michigan, Earvina „Magica” Johnsona, wytrzeszczali na nią oczy. Według Jazz był za wysoki na „stopera”, bardziej nadawał się na napastnika, choć jej ojciec, który przez całe życie interesował się koszykówką i często zabierał córkę na mecze, twierdził, że skoro Jeny West, menedżer Lakersów, wyłowił ze szkoły właśnie „Magica”, to na pewno wiedział, co robi. Tony Gabriel właściwie nie wiedział, dlaczego zgodził się wygłosić kilka wykładów w Graphics Central późną wiosną 1979 roku. Normalnie nie traciłby czasu na tego rodzaju celebracje, ale akurat znalazł się w Los Angeles i miał kilka dni wolnych przed wyjazdem do Nikaragui, a nowy dziekan szkoły Davis Collins był jego starym kumplem, który po czwartym rozwodzie dał za wygraną i zdecydował się na pracę, pozwalającą mu spędzać noce w domu na wypadek, gdyby miał się znowu ożenić. - Gdybyś nie wplątał się w te żeniaczki, Dave, nie męczyłbyś się z czterema rozwodami. Daj ty już sobie z tym spokój - poradził mu Gabe. - Nie wszyscy mamy taki charakter jak ty, Gabe. Niektórzy z nas się zakochują. - Cztery razy? - nie dowierzał Gabe. - Nie żądaj ode mnie, żebym ci to tłumaczył. Idź na dół i poodgrywaj bohatera przed tymi dzieciakami. Po całym roku harówki mogły zapomnieć, po co tu są.
Potrzebują natchnienia. Sala wykładowa pękała w szwach, a podczas zaimprowizowanego pokazu przezroczy, kiedy wyjaśniał w jakich okolicznościach i w jaki sposób wykonał każde ze swych słynnych na cały świat zdjęć, młodzież omal nie przebiła głowami sufitu. Potem przez godzinę odpowiadał na pytania z nadzieją, że choć jedno zada mu dziewczyna z pierwszego rzędu, która wyglądała jak leśna boginka. Nie odrywała oczu od jego twarzy, więc spoglądał na nią raz po raz, czekając aż podniesie palce, lecz dziewczyna siedziała bez ruchu; długie wijące się włosy spływały niesfornymi spiralami wokół jej twarzy, w oczach pod poziomymi brwiami błyszczała poskramiana ciekawość. W końcu Gabe oznajmił koniec prelekcji i odpowiedzi na pytania. Przyjął należne mu entuzjastyczne oklaski, po czym odwrócił się i zajął się składaniem swych rzeczy, w tym czasie sala za jego plecami powoli pustoszała. Kiedy był gotów do wyjścia, stwierdził, że dziewczyna siedzi tam dalej i patrzy na niego pytająco. Ach, więc o to chodzi, uśmiechnął się do siebie. Panienka po prostu na mnie leci. - Przepraszam, panie Gabriel, czy mogę o coś zapytać? - Właściwie to już wychodzę, serdeńko, ale niech będzie, pytaj. - Czy mam rację mówiąc, że foto reporterstwo w dziewięćdziesięciu procentach to okłamywanie, oszukiwanie i nakłanianie ludzi, by pozwolili panu dostać się we właściwe miejsce, dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta to czysty przypadek, że fotograf znajdzie się we właściwym miejscu we właściwym czasie, zaś samo zrobienie fotografii to tylko jedna dziesiąta procenta? - Można tak powiedzieć. - Zdziwiło go, że zamiast pytania słyszy taki oryginalny osąd. - A więc mam rację. Wiedziałam, że nie chcę zostać fotoreporterką, ale nie wiedziałam dlaczego. Dziękuję za szczerą odpowiedź. - Jazz wstała i była już w połowie drogi do wyjścia, kiedy zawołał: - To dlaczego została pani do końca? - Uważałam, że niegrzecznie byłoby pytać pana o to w obecności innych. - Pani się obawiała, że wprawi mnie w zakłopotanie? - Gabe nie posiadał się z oburzenia. - No właśnie. - Ruszyła pośpiesznie w stronę wyjścia. Dogonił ją i złapał za ramię.
- Skoro na samą fotografię przypada tylko jedna dziesiąta procenta moich zabiegów, to jak to się dzieje, że akurat ja robię świetne fotografie, a nie jakiś inny facet? - Przypuszczam, że ma pan nadzwyczajne szczęście. - Pani uważa, że w tym co robię, nie ma rzemiosła? - Nie ma rzemiosła? Oczywiście, że jest. Samo rzemiosło. Ja natomiast chciałabym, żeby w mojej pracy było coś jeszcze. - O Jezu, artystka. - jęknął. - Pani na pewno fotografuje dziwacznie pokrzywione drzewa o zachodzie słońca, odbicia gór· w stawach, trawy na prerii smagane wiatrem i inne podobne gówna. - Nie całkiem. Wie pan, muszę już iść. - To niech pani idzie. - Nie mogę. Pan trzyma mój sweter. - Więc chodźmy się czegoś napić. Pokaże mi pani swoje prace. I tak to się zaczęło. Trudno powiedzieć, kto kogo poderwał, on ją czy ona jego, ale tak to jest, kiedy się wyświadczy przysługę przyjacielowi. Dobry uczynek zawsze zostanie ukarany jak mawiała jego babcia, Panie świeć nad jej duszą. Co stanowi o czyimś uroku? Zapadający w pamięć tembr głosu? Szczególny rodzaj uśmiechu? Czarujące spojrzenie zwykłych w gruncie rzeczy oczu? Poczucie humoru? Fantazja? Hm. Zasadniczo urok jest niewytłumaczalny i opiera się wszelkim opisom. Tony Gabriel został obdarzony przez niesprawiedliwy los ogromnym urokiem. Już od kołyski był czarujący. Oddziaływał na ludzi bardziej swym urokiem niż sprytem, uporem, odwagą i talentem, które posiadał w równym stopniu. Na jego wdzięk składało się również to, że nigdy nie posługiwał się nim celowo, jak ci wszyscy czarujący ludzie, którzy stają się tacy dopiero wtedy, gdy wymaga tego sytuacja. Tony Gabriel nie mógł stać się' czarujący, tak jak nie mógł· przestać być czarujący. Koledzy po fachu mówili o nim „ten Węgier”. W historii świata zachodniego Węgrzy zawsze byli i dalej są uważani za najbardziej czarujących ludzi na świecie. Notorycznie czarujących. Tony Gabriel znał swój przydomek, wiedział, co on oznacza, a ponieważ nie starał się być czarujący, czuł się nieco zażenowany. Ciekawiło go do jakiej cechy jego osobowości pili w ten sposób? Z drugiej strony
nie widział powodu do obrazy. Jego korzenie tkwiły gdzieś w środkowej Europie, przodkowie często się przemieszczali, niewykluczone więc, że w drzewie genealogicznym jego rodziny (gdyby dało się je zrekonstruować) znalazłby się tu i ówdzie jakiś Węgier. Do swego uroku miał stosunek pragmatyczny - ważne było, że się mu przydawał. - Czuję się przyjemnie wyróżniony, że tu jestem - rzekł Tony Gabriel. - Czy to takie niezwykłe? - Powiedziałbym, że ... nowe i ... sympatyczne. Zwykle nie siedzę i ... po prostu siedzę. - Może to sprawa oświetlenia - zastanawiała się Jazz. - Kto by pomyślał, świece na stołach. Prawdziwe świece. I te półkoliste kanapki z czerwonej skóry i papierowe serwetki. Czegoś takiego prawie się nie widuje w barach. - Tak, i laminowane plastykowe stoliki i reprodukcje Toulouse - Lautreca na ścianach. To mogłoby być równie dobrze w Mexico City, w Kansas City, a nawet w Jersey City. - Ja też to zauważyłam, gdy tylko weszliśmy - zgodziła się Jazz. - Szczerość charakterystyczna dla Południa. Można wierzyć, że do tego trunku nie dolali zbyt dużo wody, chyba że to wszystko jest zmyłką. - Ciekawe od kiedy białe wino zalicza się do trunków? - Miałam na myśli twoją szkocką. - Trunek. Tak się mówiło, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie. - Mój ojciec mówi „trunek”. - Mój też. - Ile masz lat? - spytała Jazz. - Dwadzieścia dziewięć. Przyjrzała mu się badawczo. Niezbyt zadbany, ale bardzo czysty, obcesowy, a zarazem człowiek bywały, nie domator, o czym świadczyła opalona skóra, chudość, więcej zmarszczek niż normalnie u faceta w tym wieku. - Wyglądasz na więcej. Zdecydowanie więcej. Jakieś trzydzieści dwa. - Co ty powiesz? A więc tak, ile masz lat? - Osiemnaście. Czy mogę mówić ci Tony? - Gabe. - Często bywasz w Jersey City? - Dosyć często. A więc tak. Czemu mówią na ciebie Jazz?
- Bo Juanita Izabella, a tak mam na imię, jest nieporęczne. - A więc tak. Jesteś Hiszpanką. - W pewnym stopniu. Bardziej Irlandką i Szwedką, a w ogóle to Kalifornijką. - Urodzoną w Kalifornii? - Nie spotkałeś jeszcze żadnej Kalifornijki? - Chyba nie. Czekaj, czekaj, znałem jednego gościa z Vegas. Nie, to nie to. Była jeszcze dziewczyna urodzona w Corona Dei Mar. Nie, to też nie to. Jesteś pierwszą autentyczną Kalifornijką. Czy wiesz, że spotykając po raz pierwszy kogoś o danym etnicznym pochodzeniu, powinno się wypowiedzieć życzenie? - Świetnie wiesz, że Dei Mar to Kalifornia. Nici z życzenia. - W każdym razie nigdy tam nie byłem. Nie gustuję w plażach. - Dobrze wiedzieć. - Słuchaj, jesteś świeża, czemu więc nie wyciśniesz mnie jak cytrynę? Spytaj mnie, jak dotarłem do Tybetu lub o podróż na wielbłądzie przez pustynię Gobi albo ile razy wychodziłem w powietrzu z helikoptera. Gdzie jest szacunek, jaki młoda studentka powinna okazywać wielkiemu fotoreporterowi? - Trzeba było zaprosić któregoś z chłopców. - Prawdę mówiąc, wcale nie pragnę bezkrytycznego uwielbienia. Mam tego po uszy. Twoja subtelna pogarda - to coś odświeżającego. Ale mogłabyś ze mną poflirtować. Należymy do różnych światów, może nawet do różnych gatunków. Właściwie to uprzejmie z twojej strony, że zwróciłaś uwagę, na tę różnicę. - Nie flirtuję - powiedziała Jazz uczciwie. - Wiem. Po co miałabyś flirtować? Jesteś na to zbyt piękna. Zbyt inteligentna. Zbyt zarozumiała. - Nie jestem zarozumiała - odparła Jazz popijając wino z figlarnym błyskiem w oczach. - Tak tylko mi się powiedziało. Piękna i inteligentna, nie zarozumiała. - Uhu. Jestem także wyjątkowo skromna. - Chyba mi się podobasz. - Wiem o tym - rzekła rozbawiona. - A więc tak. A ja się tobie podobam? Nie, nie, wróć to tempo. Nigdy nikogo o to nie pytałem. - Nie bój się. Nie wykorzystam tego przeciw tobie - zachichotała Jazz, widząc
jego przerażoną minę. - W pewnym sensie podobasz mi się. Jesteś dość sympatyczny. Czy nie? - Nie znasz mnie jeszcze. Mam mnóstwo niesympatycznych cech. - Pewnie tak. Bardzo niesympatycznych? - Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Kolacja? - Oczywiście - odparła bez wahania. Liczyła się z tym, że po zaproszeniu do baru nastąpi zaproszenie na kolację. - A więc tak. A nie masz innej randki? - Nie. Powiedz mi, czemu tak często mówisz „a więc tak”? - Naprawdę? - Nieważne. To się udziela. A więc tak. Gdzie zjemy kolację? - Jazz była głodna. W białych spodniach i ciężkim białym swetrze zrobionym na bardzo grubych drutach czuła się ubrana odpowiednio do każdej restauracji w Kalifornii 1979 roku. - Myślałem o twoim mieszkaniu. - Mówisz poważnie? Widzę, że poważnie. Mieszkam z dwiema koleżankami. Mamy masło z orzeszków ziemnych, banany i chude mleko. Moje koleżanki chętnie się z nami podzielą. Jadasz masło z orzeszków ziemnych na kolację? - Nie jadam go nawet na śniadanie - odparł Gabe otrząsając się ze wstrętem. No to zostają nam restauracje: taitańska, chińska, hinduska, marokańska, japońska, włoska, ale nie francuska. Nie znoszę Francuzów. Wszyscy prawdziwie cywilizowani ludzie nie znoszą Francuzów, zwłaszcza tych, których wymarzonym posiłkiem jest stek i frytki, zalane dwiema butelkami czerwonego wina, a do tego paczka lub dwie papierosów. Oczywiście jest jeszcze pizza. A może uprościmy sobie życie, zostaniemy tu i zadowolimy się hamburgerem. - Możemy. Zostańmy. Ich hamburgery są prawdopodobnie tak samo autentyczne jak whisky - rozstrzygnęła Jazz. - Jest w tobie coś ... takiego innego. Nie potrafię tego uchwycić, a nie jestem przyzwyczajony, żeby mi się coś wymykało z ręki. To mnie denerwuje. Nie potrafię cię rozgryźć - jest w tobie coś ... coś zabawnego, ale nie śmiesznego ... nie wiem ... coś, czego nie - potrafię nazwać. - Nie śpiesz się. Jeszcze nie odchodzę. - Jazz wzruszyła ramionami w szczególnie prowokujący sposób, mówiący osobie, na którą wzruszała ramionami, że nie przejmuje się jej zdaniem i że nie zmieni swego zachowania tylko po to, żeby się jej podobać. Jakby na przekór sobie osłodziła je niesamowicie uwodzicielskim uśmie-
chem - uśmiechem, że zegary stawały. - Już wiem! To bujda, że jesteś Hiszpanką, Irlandką i Szwedką. Ty jesteś Węgierką! O, mój Boże, wpadłem po uszy. - Nie wiem, czy wpadłeś - roześmiała się Jazz. - To nie było pytanie - odparł - lecz stwierdzenie faktu. Jazz wiedziała, że do tej pory nie była naprawdę zakochana. W szóstej klasie durzyła się w nauczycielu, w ósmej przez trzy tygodnie nie mogła oderwać wzroku od chłopaka, z którym grała w szkolnym przedstawieniu, w Bishop Schoo! nie znalazła odpowiedniego obiektu, zaś na trudnym pierwszym roku Graphics Central nie miała czasu myśleć o mężczyznach. Nie mniej wspomnienia o tym, co czuła w szkole średniej wystarczyły jej do zrozumienia - w czasie gdy usiłowała bez większego powodzenia zjeść hamburgera, na którego przedtem leciała jej ślinka - że to co ją pociąga w Tonym Gabrielu, musi mieć jakiś związek z jej sercem. Kiedy ujął w palce pasmo jej włosów, przyjrzał mu się z wielkim skupieniem i spytał: - Czy to jest kolor chleba kukurydzianego polanego syropem klonowym? Jazz wydało się, że upadł przed nią na kolana i powiedział jej, że urodą przewyższa Wenus Botticellego. Nie odrywała wzroku od' dwóch głębokich pionowych bruzd na jego policzkach - które wcale nie znikały, gdy poważniał jakby w nadziei, że to jej pomoże nie patrzeć na jego najzupełniej zwyczajny nos (bardzo duży, ale poza tym nie mający w sobie nic szczególnego) i błyszczące mądre brązowe oczy (naprawdę niczym się nie różniące od innych błyszczących mądrych brązowych oczu), a także na dość wesołe usta (będące zwykłymi ustami mężczyzny ze zwykłą miłą górną wargą i zwykłą miłą dolną wargą, między którymi lśniły miłe zwykłe zęby). W jego rysach, wziętych osobno, czy jako całość, nie znajdowała nic, co można by uznać za niezwykłe, a w końcu od lat koncentrowała swe zainteresowanie na topografii ludzkiej twarzy. Gabe był ... atrakcyjny, bardzo atrakcyjny ... do pewnego stopnia interesujący, ale takich mężczyzn są miliony. Na pewno nie można nazwać go przystojnym czy zwracającym uwagę, mówiła sobie w duchu, rozpaczliwie usiłując trzymać się rzeczywistości. To wszystko chyba przez te głupie sterczące włosy. Nie potrafiła przestać się na niego gapić. - Niesmaczny ten twój hamburger? - spytał. - Smaczny. Po prostu ... nie jestem głodna.
- Ja też nie - odparł patrząc zdziwiony na prawie nie tknięty hamburger na swym talerzu. - Może powinniśmy wybrać się na coś bardziej egzotycznego. - Nie sądzę, żeby to ... coś pomogło. - Jazz musiała zmuszać się do mówienia. Wargi miała jak zamarznięte, jej mózg nie pracował normalnie. Bogiem a prawdą, ledwo pracował. - Nie jestem głodny - stwierdził Gabe ze zdziwieniem - a przecież nie jadłem od śniadania. - Miał minę mężczyzny, który czuje, że dokonał odkrycia o wielkiej doniosłości, ale sam jeszcze go nie rozumie. W odpowiedzi Jazz wydała z siebie jakiś nie artykułowany dźwięk. Jakieś niewidoczne złote trąbki zaczęły grać triumfalnie. On nie był głodny i ona nie była głodna. Poczuła w gardle niebezpieczny ucisk, dławienie, jak gdyby miała za chwilę wybuchnąć niepohamowanym płaczem lub śmiechem. - Nie bierz tego do siebie, ale czy wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? - spytał Gabe z wyrazem zaskoczenia, przerażenia i niedowierzania, słysząc, jak wymawia słowa, których nigdy dotąd nie wypowiedział i nie zamierzał wypowiedzieć. - Gdybyś był zapytał pięć minut temu ... - Jazz zawahała się i opuściła wzrok. - Tak? - Powiedziałabym, że raczej nie ... ale wszystko jest możliwe .. - Mów dalej - nalegał Gabe. - Powiedz wszystko, co przychodzi ci do głowy. - Teraz ... zaczynam ... - Co? - spytał biorąc jej dłonie i obejmując silnie jej drżące palce. - Zaczynam się zastanawiać. - Jazz zarumieniła się jeszcze bardziej. - Zastanawiać się? Nad czym? - Bo może to jest ... możliwe - ogarnięta nową falą onieśmielenia zakończyła szeptem z opuszczoną brodą. - W przypadku niektórych ludzi czy wszystkich? - Nie mam pojęcia. - Potrząsnęła głową. - W naszym przypadku? . - Skąd mam wiedzieć? Dlaczego uważasz mnie za wszystkowiedzącą? obruszyła się i uniosła głowę, by zaprotestować przeciw temu błogiemu, acz zupełnie bezsensownemu dochodzeniu. - Ponieważ jestem w tobie cholernie zakochany i to od chwili, w której cię ujrzałem, ale trudno mi w to uwierzyć, bo jeszcze nigdy nic takiego mi się nie
zdarzyło, więc ty musisz powiedzieć mi, że to prawda. - Och - rzekła Jazz czując, że serce, które uważała za chłodne i niegotowe, wyzwoliło się z krępujących je więzów i tańczyło dziko w rytm muzyki fanfar, które raz po raz zwiastowały jej radość. - Chcesz tak tu siedzieć i mówić „och”? Jazz skinęła twierdząco, niezdolna do wyduszenia z siebie słowa. - To mi wystarczy. Nie powiedziałaś nie, prawda? Czujesz to samo co ja? Więc to nie tylko ja? To nie mogę być tylko ja, prawda? Jazz nie była. w stanie wykonać żadnego gestu. Siedziała nieruchomo, słuchając go i czekając. Jego dłonie drżały tak samo jak jej, z tą tylko różnicą, że były ciepłe. - A więc to ustalone. Zdarzyła nam się, jak to mówią, miłość od pierwszego wejrzenia. Jazz spróbowała się uśmiechnąć. Bez powodzenia. Była tak przerażona, że nie wiedziała, co robić. Nie potrafiła wstać z bezpiecznej czerwonej skórzanej kanapki. Chyba przyjdzie jej zostać tu do końca życia. Jak to było, że przedtem z nim rozmawiała? Która półkula mózgu rządziła mową? Żeby tylko nie puścił jej dłoni. - Wiedziałaś o tym już tam, w sali wykładowej? - spytał czule. - Nie pamiętam. To tak dawno. Tak. Może. Nie wiem. - Ale zamierzałaś odejść, Jazz. Co by było, gdybym pozwolił ci odejść? - Nie pozwoliłbyś. - Nie pozwoliłbym - zgodził się. - Absolutnie nie pozwoliłbym. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że cię jeszcze nie pocałowałem? - Czy to ma jakieś znaczenie? - mruknęła nieśmiało. - Masz rację. Pocałujemy się, kiedy to będzie miało znaczenie. - Nie ma pośpiechu - rzekła Jazz czując, że trudno jej oddychać. - Nie zależy ci? - Bardzo zależy. - Mnie też. Wobec tego lepiej mieć to już z głowy. Im dłużej będziemy zwlekać, tym trudniej nam będzie - rzekł Gabe z determinacją i wiedzą mężczyzny, który żyje z podejmowania ryzyka, na jakie nie ważyłby się żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. - Pójdziesz ze mną do hotelu? - Oczywiście. Ale musisz przez cały czas trzymać mnie za rękę. Nie wolno ci jej puścić. Gdy dotarli do pokoju hotelowego, Gabe puścił dłoń Jazz. Wcześniej puścił ją
tylko raz - gdy musiał włożyć kluczyk do stacyjki. Stojąc plecami do drzwi, objął ją silnie. - Jesteśmy w domu. Tu jesteś bezpieczna - rzekł. Jazz drżała mimo grubego swetra. - Trzymaj mnie dalej - zażądała Jazz. Wtuliła głowę w jego pierś. - Boisz się? - spytał ponad jej głową. - Tak - odparła tak pewnie, jak gdyby wypierała się strachu. - Ja też. - Ale ty jesteś znacznie starszy. Musisz więc być odważny - upierała się Jazz tchórzliwie. Ktoś mógłby uznać, że jest to cecha właściwa jej naturze. Gabe odsunął Jazz od siebie kilka centymetrów, uniósł jej głowę, powiódł palcem po wargach i uśmiechnął się. - Muszę się do cholery odważyć, żeby cię pocałować. Schylił głowę i powoli dotknął wargami jej warg, a jego delikatny, niemal żartobliwy pocałunek sprawił, że Jazz się trochę odprężyła. - Jestem taki odważny, że nie boję się całować cię bez końca - szepnął i pocałował ją raz, potem drugi i następny czując, że w miarę jak poznaje kształt jej ust, zimne wargi z wolna się rozgrzewają, drżenie ciała ustaje. W dotyku wydają się pełniejsze, niż gdy się na nie patrzy, pomyślał. Pełniejsze też” niż sobie wyobrażał - mięsiste, delikatne, jędrne, świeże i niepodobne do żadnych, znanych mu wcześniej warg. Jazz odpowiadała ze skrępowaniem, ale i z gotowością, oddając pocałunek za pocałunek, jak gdyby całowanie było cudowną grą, w której nie ma zwycięzców i pokonanych, grą, którą można prowadzić w nieskończoność. - Nie możemy tu tak stać - rzekł Gabe między pocałunkami. - Oczywiście, że możemy - mruknęła Jazz. - Kto nam zabroni? - Niewygodnie. Nie wolałabyś ... usiąść? - Jak chcesz. Jeszcze nigdy nie miał w swym pokoju takiej dziewczyny - a Bóg świadkiem, że przewinęło się ich niemało - która chciałaby całować się przez całą noc na stojąco, ale też nigdy dotąd nie był zakochany, więc to może dlatego. Stare zasady przestały obowiązywać. Sytuacja była całkiem nowa. - Co powiesz na kanapę? - zaproponował, czując się idiotycznie, ale miał ochotę czuć się idiotycznie. - Ale w jakim sensie? - Pocałunek Jazz wylądował na jego nosie.
- Możemy na nią patrzeć, możemy o niej rozmawiać, możemy zmienić jej obicie ... możemy też na niej usiąść. - A więc usiądźmy - odparła wesoło. Roześmiała się po raz pierwszy, odkąd przekroczyli próg pokoju. - Chyba do tego służy, prawda? Ująwszy Jazz za rękę, Gabe podprowadził ją do kanapy. Usiadła skromnie, na brzegu. - Tak dobrze? - spytała. Zgrywa się, pomyślał Gabe. Odstawia pierwszą naiwną z teatru. - Owszem, na rozmowę w sprawie pracy. A to nie jest rozmowa w sprawie pracy. - Gabe podszedł do Jazz i skłonił ją do przyjęcia pozycji półleżącej. Doskonale. Tak trzymać. Za uchem masz takie miejsce, gdzie twoje włosy zaczynają falować. Myślałem o tym miejscu przez cały wieczór. Chcę cię tam pocałować. Masz łaskotki? - Tylko na podeszwach stóp. Kanapa była z grubej gąbki, z tych niskich i wąskich. Gabe uklęknął i nachylił się nad Jazz. Jedną rękę podsunął jej pod głowę, drugą odgarnął włosy, po czym zaczął ją całować - jakby ją kosztował - krótkimi pocałunkami, wędrującymi od ucha do nasady włosów na karku. Nie zapalili światła, widział więc Jazz niewyraźnie. Odwracała głowę, ułatwiając mu dostęp do tyłu; kontrast między aksamitną szyją a sprężystymi włosami zapowiadał tysiące dalszych miłych niespodzianek i działał na niego prawie tak samo podniecająco jak jej wargi. Jazz leżała w całkowitym milczeniu, skoncentrowana na jego ciepłych, wędrujących wargach; rozchyliła usta w zachwycie i przymknęła powieki, jakby słuchała muzyki i nie życzyła sobie, by rozpraszały ją bodźce wzrokowe. Wargi Gabe'a wędrowały teraz do góry: za uchem, przez czoło, ku powiece. Powiódł koniuszkiem języka po łuku, gdzie wyrastały rzęsy, miejscu tak delikatnym, że odważył się je ledwo muskać. Przesunął językiem po końcach rzęs i wtedy Jazz krzyknęła. Był to pierwszy dźwięk, jaki wydała od chwili, gdy usiadła na kanapie. - Lubisz to - zamruczał. Jazz wyrwała się z transu, objęła go rękoma za szyję i pociągnęła ku sobie. - Połóż się obok mnie - poprosiła. - Nie ma miejsca. - Na łóżku jest dużo miejsca - stwierdziła.
- Świetny pomysł. Szkoda, że sam na to nie wpadłem. - Gabe był pełen podziwu dla pomysłowości swojej gąski. - Wymyśliłeś tę głupią kanapę - powiedziała Jazz z lekką naganą. Wstała i ruszyła w stronę łóżka, zrzucając po drodze pantofle z nóg. Położyła się. - Moja wina. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Od drzwi prosto do łóżka. Gdzie ja miałem głowę? Stanął nad nią i zamyślił się. - Białe spodnie, biały sweter na białej kapie. Beznadzieja. Niby jak mam cię znaleźć? Z równym skutkiem mógłbym szukać białego królika w zaspie śnieżnej. - Niech różowy nos będzie ci drogowskazem - odparła Jazz, siadając i ściągając sweter przez głowę. Na widok jej piersi Gabe'a zatkało. Pod grubym swetrem nie sposób było domyślić się takich piersi - jeszcze dziewczęcych, a już ciężkich i obfitych; dojrzałych, sprężystych piersi z dużymi różowymi twardymi sutkami, sterczącymi do góry. Gabe położył się, a następnie posadził Jazz na sobie tak, by jej piersi znalazły się nad jego głową. Oparłszy .się na łokciach, przyglądała mu się z ogromnym zaciekawieniem. Zajęczał, objął swymi dużymi dłońmi jej piersi, zbliżył je do siebie i wziął do ust oba sutki jednocześnie. Przyssawszy się do tych gorących pąków, pieścił je energicznie wargami, językiem, policzkami, jak gdyby pragnął, by się otworzyły, rozkwitły w jego ustach. Przez wiele minut koncentrował się wyłącznie na sutkach. Ssał je niemiłosiernie, drażnił zębami, dostarczając Jazz tak cudownej przyjemności, że zagryzała wargi i sama poddawała mu piersi. Przyciskała się też do niego biodrami, nie bardzo świadoma, co robi, ocierała się i napierała coraz natarczywiej, z coraz większym naleganiem. Gabe zrozumiał, iż nadszedł czas oderwać się od jej piersi. Wziął Jazz za ramiona, odwrócił na plecy i z zuchwałością człowieka wyjętego spod prawa, zerwał z niej resztę ubrania, szalony, gotowy na wszystko. Jazz leżała urzeczona, nagle bardzo spokojna. Włosy okrywały jej ramiona, na twarzy malowało się pytanie. Gabe stanął obok łóżka i zaczął się rozbierać. Na widok jego opalonego ciała Jazz otworzyła szeroko oczy. Gabe, owszem, był chudy, ale miał umięśnione ręce, nogi i ramiona oraz szeroką klatkę piersiową. Najbardziej jednak zdumiał Jazz jego penis: silny, ciężki, władczy, niewiarygodnie długi i gruby, wyrastający ku górze z gęstwiny ciemnych włosów pomiędzy jego nogami.
Zaskoczona, zadziwiona, zahipnotyzowana, zaszokowana wstrzymała oddech. Rozwarłszy kolanami jej uda, Gabe uklęknął między nimi i całując raz po raz jej rozchylone, łapiące oddech usta, wydawał dźwięki, których nie rozumiała. Zarzuciła mu ręce na szyję i usiłowała nieporadnie, acz zdecydowanie, wciągnąć go na siebie, poczuć jak ją miażdży, całym ciałem dotknąć jego skóry. W końcu Gabe, owładnięty nieokiełznaną potrzebą, usiadł na piętach i pewną ręką sięgnął ku jej skłębionej, gęstej kępie włosów łonowych, by zagłębić w niej swój badawczy palec. Była gotowa, o tak, bardzo gotowa, bardziej niż gotowa na przyjęcie go. Ująwszy ręką ciężki penis, zaczął silnie i nieustępliwie wnikać w nią, głębiej, coraz głębiej. Nagle Jazz syknęła, ale on nie słuchał. - Aa, aa, aa! - wrzasnęła dzikim piskliwym głosem, lecz Gabe ogłuszony żądzą nie zwracał na to uwagi. Mógłby się zdobyć na nieludzki wysiłek i zatrzymać się, by poczekać na nią, ale wiedział, że tej nocy weźmie ją jeszcze wielokrotnie i na pewno w końcu zaspokoi. Teraz czekać nie mógł. Oddał się całkowicie imperatywnemu strumieniowi, który prąc do góry, rozsadzał mu penis, póki wreszcie nie eksplodował długimi spazmami ognia, które sprowadziły na jego wargi zwierzęcy okrzyk triumfu. Wciąż w Jazz, stoczył się na bok, obejmując ją silnie ramionami. Stopniowo wracała mu zdolność widzenia i słyszenia. Jazz, ciężko oddychając, głośno łkała. - O Boże, przepraszam - powiedział skruszony - ale nie mogłem się zatrzymać. Chryste, ostatni raz coś takiego mi się zdarzyło, gdy byłem szczeniakiem. Jazz łkała coraz rozpaczliwiej. - Jazz, Jazz, kochanie, nie płacz! To nie tragedia. Teraz znowu będę cię pieścił, tylko dla ciebie, bez końca i tylko dla ciebie. Nie płacz! Tulił ją, głaskał po włosach, całował mokrą twarz, lecz łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem. W końcu jego błagania jakby trochę do niej dotarły, szlochanie stopniowo ucichło, Jazz pociągnęła nosem. - Nie wiedziałam, że to będzie takie bolesne - poskarżyła się. - O cholera! Bolało cię! Cholera! Ale ze omie łajdak! Czy ty mi kiedykolwiek przebaczysz? - Oczywiście, że tak ... nie rób sobie wyrzutów ... podobno to zawsze boli ... za pierwszym razem. - Za ... co? - Za pierwszym razem. Zawirowało mu w głowie, jakby dostał się w obręb tornado i nagle wszystko
zaczęło do siebie pasować. Jej przerażone, zimne wargi, sztywna postawa na kanapie, niezgrabne usiłowania, by położyć go na sobie, nieśmiałość i zuchwalstwo jednocześnie. - Czemu mnie nie uprzedziłaś? - zapytał. Nie wiedział - cieszyć się, czy czuć się winnym. - Nie wiem - odparła szeptem, usiłując wcisnąć głowę w jego pierś, ale on jej na to nie pozwolił. - Dlaczego? Powiedz mi dlaczego? - Bałam się ... że nie zechcesz ... że zrobisz z tego aferę ... no zresztą wiesz. - Zrobiłbym aferę! Tak bardzo cię kocham, że nie skrzywdziłbym cię za nic w świecie. O moje słodkie maleństwo, zrobiłbym to delikatnie. A teraz jest za późno. Niech to diabli - denerwował się. - Nie rób sobie wyrzutów. Już nie boli - pocieszała go. - Tak, tak, myślisz, że ci uwierzę? Moja biedna słodka gąska. - Przestań się dręczyć, a za tą zrób coś pożytecznego - rzekła Jazz tonem, który podpowiedział Gabe'owi, że choć przegapił jeden pociąg, to następny już czeka na stacji. - Będę cię całował, całował, całował, żeby wynagrodzić ci tamto. To miałaś na myśli? - Coś w tym rodzaju. Tak ... absolutnie. Tylko to. Następny tydzień Jazz i Gabe spędzili razem, zapominając o Bożym świecie, nie pytając o przyszłość, nie wracając myślami do przeszłości. Istniała tylko nieskomplikowana teraźniejszość, doskonałe dni i takież noce, jak wszystkie ich przyszłe dni i noce; dni i noce, których szczegóły zlewały się w spójną doskonałą całość; dni i noce, które o ile w ogóle zdarzają się parom, to tylko raz, rzadko dwa razy. Jazz i Gabe mieli jak gdyby jedną, wspólną świadomość; budzili się jednocześnie, zasypiali w tej samej minucie, głodnieli razem, razem odczuwali pragnienie i przez cały czas odczuwali potrzebę wzajemnego dotykania się, choćby tylko trzymania się za ręce. Po tygodniu świat odmówił dalszego czekania na nich. Spóźniony już kilka dni Gabe musiał bezzwłocznie jechać do Nikaragui. Zerwanie umowy absolutnie nie wchodziło w rachubę. Dla obojga było oczywiste, że Jazz pojedzie z nim; nie widziała powodu, dla którego miałaby dalej chodzić do szkoły. Zresztą, nawet gdyby widziała, to by go zignorowała. Należało tylko powiadomić o ich planach Mike'a
Kilkullena. - Pojedziemy na ranczo i o wszystkim mu powiemy - zapowiedziała Jazz. Dzisiaj. - Nie można przez telefon? . - zaproponował Gabe z nadzieją w głosie. - Tchórz. - Dziwisz się? - Nie mogę wyjechać bez powiadomienia ojca i pożegnania się z nim - odparła Jazz. - Nie pogryzie nas. W każdym razie tak mi się wydaje. - Nie będzie zachwycony. - Gabe spojrzał na Jazz. Ożywiona szczęściem Jazz fruwała zamiast chodzić, płonęła, zamiast oddychać. Czy jakikolwiek ojciec przy zdrowych zmysłach chciałby oglądać córkę w takim stanie? - Myślę, że ucieszy się z mojego szczęścia. - No to jedźmy. - To może jednak jutro? - spytała, nagle niepewna reakcji ojca. - Dziś - odparł zdecydowanie Gabe. Jedno z nich musi zachowywać się odpowiedzialnie. - Ale najpierw weźmy prysznic. Ty pachniesz mną, ja pachnę tobą. I załóżmy świeże ubrania. A potem nie waż się mnie dotykać, póki nie wrócimy do domu. Nie afiszujmy się. Przecież jak co do czego przyszło, to Bejrut, Belfast, Strefa Gazy okazały się nie takie znowu niebezpieczne, przekonywał siebie w duchu Gabe, gdy podjeżdżali szeroką aleją wysadzaną figowcami do „Hacjendy Walencjów”. Nie taki diabeł straszny ... Zresztą, który konserwatywny· hodowca bydła z Okręgu Orange nie wpadłby w furię na wieść, że jego ukochana osiemnastoletnia córeczka wpadła na pomysł, żeby wyjechać w najbardziej zapalny zakątek świata z nieznajomym? Święty Boże, gotował się w sobie Mike Kilkullen, jak im nie wstyd? Zjawiają się tu prosto z łóżka, na twarzach mają wymalowane, co w nim przed chwilą robili, ciągną za sobą· ten zapach, jak chmurę prochu strzelniczego, nie wiedzą, co począć z rękoma i mówią mi, że wyjeżdżają? Czy im się wydaje, że nie rozpoznam tego wyrazu twarzy, tego zapachu, że nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłem? Jazz tak się zmieniła, że w ogóle nie przypominała siebie. Mike nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Nie odrywała wzroku od tego worka kości z dużym nosem, którego nazywała Gabe'em. To ma być imię? Po co mężczyźnie córka, skoro prędzej czy później odejdzie, w tym przypadku o wiele za prędko? Na domiar złego w roku 1979 nie było sposobu, żeby ją zatrzymać. Mike najchętniej zamknąłby Jazz
w wieży i podniósł most zwodzony. Albo wysłał do klasztoru. Albo zabrał w długą podróż dookoła świata. A najlepiej zrobiłby, gdyby zdjął ze ściany strzelbę i wyekspediował tego drania, tego złodzieja córek, tego skurwiela prosto do piekła. Każdy sąd na świecie by go uniewinnił. Chryste, co też te lata sześćdziesiąte narobiły? Całe zło na świecie wzięło się z lat sześćdziesiątych. Teraz każda osiemnastolatka uważa, że ma prawo decydować o sobie i swym losie i nawet, jeśli to jest twoja własna córka, musisz się z tym pogodzić, bo nie masz innego wyboru. - Nie potrzeba ci czegoś, Juanita Isabella? - spytał Mike Kilkullen tonem uprzejmym, a zarazem obojętnym. - Pieniędzy, biletu powrotnego i tym podobnych? - Nie martw się o nic, tatusiu. Mnie dużo nie trzeba. Zresztą Gabe wszystkiego dopilnuje. Na wszelki wypadek biorę czeki podróżne. - Nie wyjeżdżasz chyba bez aparatu fotograficznego? - spytał Mike. - Oczywiście, że nie. Gabe będzie mnie uczyć fotoreporterstwa. - To świetnie, moje dziecko. Świetnie. Masz kredytową kartę telefoniczną? Nie? Więc dzwoń na mój rachunek, ilekroć przyjdzie ci na to ochota i nie martw się o różnicę czasu. Chciałbym wiedzieć, jak wam leci. - Dopilnuję, żeby do pana dzwoniła, panie Kilkullen. - Dopilnuj tego, Gabe. Koniecznie dopilnuj. Bo inaczej pojadę tam, gdziekolwiek to będzie, odnajdę cię, przystawię ci pistolet do głowy i pociągnę za spust, albo zanurzę w tobie nóż i rozpłatam cię jak rybę. Nie rozumiem, co Jazz w tobie widzi. To już ten tłuścioch Billy Carter jest bez porównania przystojniejszy, a ajatollah Chomeini o niebo sympatyczniejszy. Nikt nie będzie po tobie płakał, ty złodzieju, ty draniu, ty brudny skurwysynu. - Och, tatusiu, musimy już wracać do Los Angeles - krzyknęła Jazz, spojrzawszy na zegarek. - N a drodze będzie tłok, a ja muszę jeszcze to i owo załatwić, no ,i spakować się, bo lecimy z samego rana. - Zawiadomiłaś szkołę, że rezygnujesz z nauki? - spytał obojętnie. - Zadzwoniłam do sekretariatu. Powiedzieli, że odeślą ci kaucję za przyszły rok. Nauczyli mnie już wszystkiego, co było do nauczenia, tatusiu, reszta to kosmetyka. Wiesz, niektórzy fotografowie mówią, że nie powinno się zostawać zbyt długo w szkole, bo można zatracić indywidualność. - No to dobrze, że rzuciłaś ją w porę. - Mnie się podoba to, co robi Jazz - wtrącił Gabe. - Opowiadała mi też o archiwum. Mamy jeszcze chwilkę czasu, Jazz?
- Chyba tak - odparła niepewnie. A co będzie, jeśli mu się nie spodoba? Może te zdjęcia wcale nie są takie dobre? - Zapodziałem gdzieś klucz - skłamał Mike Kilkullen. - Masz ze sobą swój, dziecinko? - Nie, zostawiłam w Los Angeles - odrzekła z ulgą. - Ale wiesz, Gabe, pokażę panu coś, co koniecznie powinien pan zobaczyć. Mike Kilkullen wyszedł pośpiesznie z pokoju, by wrócić z powiększonym i oprawionym zdjęciem Sylwii, które zawsze stało przy jego łóżku. Podał je Gabe'owi. - To jest jedna z pierwszych fotografii wykonanych przez moją córkę, Juanitę Isabellę Kilkullen. Na pierwszej rolce, pierwszym aparatem, który dostała ode mnie w prezencie. To naturalnie jest jej matka. Moja córka miała wtedy osiem lat. Zaledwie dziesięć lat temu. To było ostatnie lato w życiu mojej żony. Potem wyjechała do Europy. Z tą tylko różnicą, że wyjechała sama. Ale, oczywiście, pan zna tę historię. - Tatusiu! - O co ci chodzi? Pomyślałem, że Gabe powinien zobaczyć choć jedno twoje zdjęcie. Zanim też wyjedziesz. - Jesteś niesprawiedliwy! - krzyknęła Jazz. - Jak możesz mówić mi coś tak strasznego? - Bo to prawda. Wyjazd to wyjazd - stwierdził Mike Kilkullen, stojąc nieruchomo jak głaz. - Chyba pana rozumiem, panie Kilkullen. - Gabe podniósł się z miejsca. - Nie mam prawa mówić, że rozumiem, co pan czuje, ale wiem, że czułbym to samo, gdybym miał córkę. Będę dbał o Jazz. Przysięgam na swoje życie. Jazz będzie co tydzień dzwonić do pana. - Trzymam pana za słowo, Gabe. Zdaję sobie sprawę, że telefonowanie z Nikaragui nie jest sprawą prostą, zwłaszcza w czasie wojny domowej.
8 Gabe i Jazz byli tam, kiedy w lipcu 1979 roku Sandiniści zawiesili czerwono czarną flagę nad Pałacem Narodowym w Managui. Miesiąc później znaleźli się w grupie pierwszych dziennikarzy, którzy dotarli do Irlandii dzień po zabiciu przez irlandzkich nacjonalistów lorda Mountbattena z Burmy; nie minęły dwa tygodnie, jak polecieli do Afganistanu, gdzie premier Amin przejął władzę po prezydencie
Tarakim, zamordowanym podczas zamachu stanu. Później Jazz patrzyła na to swoje rekruckie lato jak na obóz kondycyjny, będący zarazem jej Waterloo. Dowiedziała się, że fotoreporterstwo nie jest jakąś wyższą formą sztuki fotograficznej, lecz zajęciem, wymagającym charakteru i kondycji fizycznej ponad jej możliwości; zajęciem dla oszołomów, którzy godzą się z wiecznym bólem nóg i potrafią znieść zaburzenia cyklu metabolicznego, wywołane ciągłym przemieszczaniem się odrzutowcami z jednego końca świata na drugi; zajęciem dla ludzi, którym obcy jest normalny, racjonalny, ludzki strach przed śmiercią. Na początku sądziła, że jej przygnębienie spowodowane było liczebnością nikaraguańskich tłumów, wiwatujących po obaleniu rządzącej przez czterdzieści sześć lat dynastii Somozy. Po zabójstwie Mountbattena miotającą nią burzę uczuć przypisywała okrucieństwu śmierci bohatera wojennego na pokładzie łodzi rybackiej w eksplozji, która również zabrała życie jego wnuka. Kiedy dotarli z Gabe'em do Afganistanu, Jazz uznała, że jej niepokoje związane są z faktem, że nie jest do końca pewna kto jest kim, co jest czym i dlaczego. Miesiąc później, w październiku, gdy wrócili do Stanów Zjednoczonych robić reportaż z zamieszek rasowych w bostońskich szkołach wyższych, a więc na temat, w którym Jazz miała lepsze rozeznanie, musiała przyznać się przed sobą, że to wszystko jest dla niej po prostu za trudne. Nie przypuszczała, że tak prędko nauczy się wyczuwać zagrożenie, czy to w Bostonie, czy w Managui. To tak, jak gdyby wyrosły jej czułki ostrzegające przed niebezpieczeństwem - nie tylko z tyłu głowy, ale również na podeszwach stóp, na łokciach i plecach. Wszędzie, w każdym rozemocjonowanym, często bardzo agresywnym tłumie, przez który Gabe przepychał się tak zdecydowanie, mógł przecież być ktoś z pistoletem lub bombą, komu przyszłoby do głowy obrać za cel właśnie mężczyznę i dziewczynę z aparatami fotograficznymi. Albo mógł rzucić bombę z całkiem innego powodu, a oni znaleźliby się akurat w zasięgu jej rażenia. Motłoch był zawsze niebezpieczny, a styl reporterstwa Gabe'a wymagał wmieszania się głęboko w tłum. Na razie Jazz udawało się ukrywać swój strach przed Gabe'em. Powiedziała sobie, że albo musi nauczyć się z tym żyć, albo wrócić do domu; słowem, wziąć się w garść, albo zrezygnować. Po namyśle postanowiła zostać, gdyż bardziej od ewentualnej bomby bała się
rozstania z Gabe'em. A jeśli miała zostać, to powinna być przez cały czas czymś zajęta, by nie myśleć; pozostanie oznaczało robienie tylu zdjęć i w takim tempie jak Gabe, na wet jeśli nie wiedziała, lub. wolała nie wiedzieć, po której stronie są. fotografowani przez nią ludzie i z jakiego powodu demonstrują. Fotografowanie oznaczało maksymalne skoncentrowanie się na robocie, by bez względu na okoliczności otrzymać możliwie najbardziej eksprysyjne zdjęcie. W fotografowaniu robiła postępy, w każdym razie w swym mniemaniu, zaś czułki na podeszwach jej stóp coraz rzadziej ostrzegały ją, że następny krok może okazać się fatalny. To pewnie dlatego, myślała, że mam strasznie brudne skarpety i jeszcze brudniejsze buty, a na pranie na razie się nie zanosi. Przetłuszczone włosy, przepocone ubrania, bąble na piętach - Gabe'owi było obojętne, jak wyglądała i jaki wydzielała zapach, zależało mu tylko na jej towarzystwie - pod warunkiem, że nie będzie wchodziła mu w drogę. Nie był przyzwyczajony do asystentki, początkowo więc Jazz musiała walczyć, żeby pozwolił jej coś dla siebie robić. W końcu dał za wygraną i zgodził się, by nosiła za nim zapasowe aparaty fotograficzne i obiektywy w wyściełanej gąbką torbie, ładowała filmy, a także zaopatrywała ich w jedzenie i picie, kiedy on tym zapomniał. Przy tym wszystkim Jazz udawało się robić własne zdjęcia. Oczywiście wywołanie ich i wykorzystanie nie wchodziło w rachubę, jako że nie posiadała akredytacji, ale wiedziała, że jej fotografie stopniowo zbliżają się do emocjonalnego centrum wydarzeń. W miarę jak jej oczy uczyły się coraz szybciej wyłapywać w zamieszaniu ulicznym najbardziej znaczące grupki osób, czułki na jej plecach przestawały wyczuwać niebezpieczeństwo - zarówno w Teheranie, gdzie studenci szyiccy podpalili flagę na dachu Ambasady Stanów Zjednoczonych, jak i w Lake Placid po zdobyciu przez amerykańską drużynę hokejową złotego medalu. W ostatnich dniach marca 1980 roku, gdy Gabe wdawał się w przesadnie bliską komitywę z Mount Sto Helens, Jazz, która od prawie roku pierwszy raz znalazła się na Zachodnim Wybrzeżu, uznała, że budzący się wulkan jest znacznie mniej ważny od wizyty w domu. Mike'a Kilkullena zaskoczyły zmiany, widoczne i niewidoczne, jakie się w niej dokonały. W chwili kiedy wbrew swej woli pozwolił jej jechać do wszystkich tych strasznych miejsc, gdzie toczyły się wojny, wybuchały zamieszki, dokonywano zamachów terrorystycznych, Jazz była tą samą dziewczynką, którą obserwował dzień po dniu przez osiemnaście lat: zamkniętą w sobie, tajemniczą, pogodną i tylko trochę
zmienioną przez pierwsze doświadczenia miłosne. Dziewiętnastoletnia Jazz była znacznie mniej dojrzała od swojej matki w tym samym wieku. Do czasu poznania Tony'ego Gabriela żyła pochłonięta dwiema pasjami: przywiązaniem do ojca i fotografowaniem. W pełni usatysfakcjonowana małymi przyjemnościami, które czerpała z życia na dość odosobnionym ranczu nieopodal małego miasteczka, nie pragnęła wejść w tak zwany wielki świat, ani nie marzyła o podróżach i wielkich miastach, jak inne dziewczęta w tym wieku. Przypuszczalnie potrzebowała poczucia bezpieczeństwa, jakie daje dom rodzinny. Czyż nie walczyła z nim, by pozostać na ranczu, kiedy chciał ją wysłać do szkoły z internatem? Czy nie przyjeżdżała na ranczo co weekend przez cały rok nauki w Graphics Central, odrzucając zaproszenia, które jej koleżanki na pewno przyjmowały? Mike Kilkullen od dłuższego czasu martwił się o córkę. Nie rozumiał dynamiki przeżyć ośmioletniego dziecka, któremu nagle umiera matka, ale wiedział, że istnieje zasadniczy związek między brutalnym ciosem, jaki spadł na Jazz a jej obojętnością wobec życia w świecie poza ranczem. Jazz nigdy, jak mu się zdawało, naprawdę nie nabrała pewności siebie, którą, jak sądził, tylko matka może wyrobić u dziecka. Od dnia przyjścia na świat do śmierci Sylwii Jazz, mimo częstych nieobecności matki, rozwijała się dzięki silnemu oparciu, jakie znajdowała w jego miłości, w pełnej oddania opiece Rosie oraz absolutnej gotowości uczuciowej Sylwii w czasie jej pobytów na ranczu. Zdawał sobie sprawę, że nie były to idealne warunki, ale wiele dzieci nie miało nawet tego. Przez wiele lat po śmierci Sylwii Jazz wydawała się zmrożona, jak gdyby bez jego zachęty nie była w stanie zrobić następnego kroku. W jej dorastaniu nie zdarzyła się ani minuta buntu, co było bardzo dziwne, zważywszy ile na ten temat czytał i słyszał. Podejrzewał, że nawet ta trawiąca ją pasja fotograficzna może mieć związek z utratą Sylwii, bo matka została jej tylko we wspomnieniach i na fotografiach. A wspomnienia bledną prędzej niż zdjęcia. Teraz, dziesięć miesięcy po tym, jak osiemnastoletnia Jazz tak nagle opuściła dom, odnosił wrażenie, że zamiast dziewczyny wróciła na ranczo kobieta. Ta kobieta miała bardziej zdecydowany chód niż Jazz; znacznie częściej i z większą pewnością siebie się odzywała; była w pełni świadoma - bez cynizmu - absurdalności świata. Była bardziej ożywiona niż Jazz, sto razy mniej skłonna zgodzić się z jego opinią na jakikolwiek temat, choć wcale nie upierała się, że to ona ma rację. Tak czy inaczej, bez względu na to, co które z nich o tym sądzi, zdawała się myśleć, wszystko się
jakoś ułoży - a raczej prawdopodobnie nie ułoży - oni zaś muszą pogodzić się z faktem, że nie mają na to żadnego wpływu. - Czy chociaż pozostałaś demokratką? - spytał ostro. - Oczywiście. Tylko gdzie miałabym zarejestrować się do głosowania? - Jazz skrzywiła się na myśl, że teraz, gdy jest w wieku odpowiednim do głosowania, nie mieszka nigdzie na tyle długo, by mieć stały adres. - Jak to gdzie? W ambasadzie amerykańskiej w kraju, w którym najczęściej przebywasz - odparł z oburzeniem Mike Kilkullen. Demokracie w Okręgu Orange trudno było się pogodzić ze stratą potencjalnego głosu. - W Paryżu ... - odparła Jazz w zamyśleniu. - Od czasu wielkich dni „Paris Matcha” stolicą fotoreporterstwa jest Paryż. Bynajmniej nie Nowy Jork, tatusiu. - No to zarejestruj się w Paryżu. Gdybyś wyjeżdżała, wydadzą ci odpowiednie upoważnienie do głosowania w innej ambasadzie. A może postanowiłaś być tylko widzem w teatrze· wydarzeń, traktując świat jako wspaniały plener fotograficzny? - Chcesz wiedzieć, czy mi jeszcze zależy, kto wygra? Nie tylko w naszych wyborach, ale w ogóle? Oczywiście, że mi zależy, ale nie mogę o tym za dużo myśleć, bo przeszkadzałabym Gabe' owi w jego robocie. - Co to jest? Obóz kondycyjny? - O zaostrzonym reżimie. Ale bardzo fajny. - Jazz uśmiechnęła się do niego zupełnie nowym uśmiechem, którego - jako ojciec - nie myślał odwzajemnić. - Czemu, do diabła, obcięłaś włosy? - spytał zirytowany, zamiast spytać, czemu uśmiecha się jak zaspokojona samica. Ze wszystkich fizycznych zmian w Jazz najbardziej denerwowały go jej włosy, które przystrzygła bardzo krótko z tyłu i po bokach, zostawiając tylko grzywkę jak u pudla. Wcześniej jej włosy kojarzyły mu się z pięknie posmużonym złotem futrem sobola, teraz upodabniały ją do chłopaka na posyłki. - Wszy - odparła Jazz. - Jazz! - Uspokój się! Nie złapałam ich jeszcze, ale nieraz przez tydzień nie miałam się gdzie umyć, więc ... sam rozumiesz. Zresztą długie włosy mi przeszkadzały. Mnie ta fryzura się podoba, tobie nie? - Wolałbym tę poprzednią - powiedział delikatnie. Wolałbym, żebyś nie spotkała Gabe'a, żebyś nie chodziła dumnie jak paw, wolałbym, żebyś nie poruszała się jakbyś nosiła kolczugę, wolałbym, żebyś nie miała zdeterminowanego spojrzenia
osoby urodzonej w kibutzu, wolałbym, żebyś nie straciła swej dziecięcej wrażliwości wokół ust i brody, wolałbym, żeby twoja twarz nie zmieniła się w twarz kobiety, wolałbym, żebyś dalej czuła się szczęśliwie tylko na ranczu, wołałbym, żebyś nadal była moją małą córeczką, a ja całym twoim światem. Wolałbym, żebyś nie poznała tego nicponia i nie dorosła do spania z mężczyzną. - Wiesz co, tatusiu? Skoro jestem na tyle dorosła, żeby głosować, to mogę pić we wszystkich barach Kalifornii. Jedziemy do miasta. Postawię ci jednego głębszego w barze „Pod Jaskółkami”. - Naprawdę? - Naprawdę. - No to jedziemy. Jeśli Jazz musiała koniecznie dorosnąć, to czemu nie stało się to w domu, pod jego okiem? W środku kwietnia Jazz i Gabe znaleźli się znowu w Paryżu, mając przed sobą tydzień wolnego przed wyjazdem do Rzymu, by następnie towarzyszyć papieżowi Janowi ...Pawłowi II w jego afrykańskiej podróży. - Przed wyjazdem musimy iść do ambasady i wpisać się na listę głosujących poinformowała Jazz Gabe'a. Jedli właśnie kanapki z szynką w cafe, obliczając ile sposobów wymyślili Francuzi, którzy mieli takiego samego bzika na punkcie ubierania się jak ich kobiety, na wiązanie szalika wokół szyi. - Co znaczy „musimy”? Nigdy nie głosuję, dziecinko. Kto by tam zawracał sobie tym głowę? - Nie mów tak. Mój ojciec byłby bardzo niezadowolony, gdyby to słyszał. Jazz z dezaprobatą zatrzepotała rzęsami pod skłębioną grzywką. - No to pójdę, oczywiście, że pójdę - zgodził się pośpiesznie Gabe. - Tylko powiedz mi, na którą partię głosuje twój ojciec. - Czy sądzisz, że ambasadzie nie będzie przeszkadzało, że mieszkamy w hotelu? Czy to się liczy jako adres? - Pojęcia nie mam. Wiesz co? Wynajmiemy mieszkanie. - Gabel Przecież do tej pory nie uznawałeś niczego poza hotelami. - Bo nie miałem takiej dziewczyny. - Odgarnął jej z czoła grzywkę i przyjrzał się uważnie rozpromienionej, ożywionej twarzy, pąkowi ust, przepysznej pełnej dolnej wardze flirtującej z diablo delikatną górną wargą, burzy włosów w kolorze
płatków kukurydzianych, oczom błyszczącym niczym drogocenne kamienie. Nigdy nie wiem, co ona naprawdę myśli, uświadomił sobie z zachwytem i świeżym zaciekawieniem. - Taka dzidzia zasługuje na stały adres zamieszkania. Taka dzidzia musi mieć gdzie powiesić· kapelusz. Wiesz, teraz kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że powinnaś mieć kapelusz. Zawsze przejeżdżamy przez Paryż - moglibyśmy zostawiać tu nasze ubrania, gdybyśmy oczywiście je mieli. Nie wyrzuciłaś jeszcze „Tribune”? Przejrzyjmy ogłoszenia. Co my tu mamy? Mieszkanie w ósmym arrondissement, odpada, za blisko Diora; mieszkanie w szesnastym - straszliwie nudne; trzynaste, nie, nie przepadam za takimi dzielnicami; tu jest coś na Wyspie Świętego Ludwika. Quai de Bourbon. Zupełnie nie po drodze, strasznie daleko, ale dobry widok. Zadzwonię do właścicielki kamienicy. - To w Paryżu są właścicielki kamienic? - Ciągle zapominam, jakaś ty jeszcze młoda - rzekł Gabe szukając w kieszeni żetonu telefonicznego. - Jaka niedoświadczona, jaka niewinna. - Jaka dziewicza? - spytała Jazz. - Narzekasz? Czujesz się ostatnio zanadto dziewicza? - Wręcz przeciwnie. - Dobrze. Taka mi bądź. Gabe zniknął w głębi cafe, by zadzwonić, skąd wrócił z wiadomością, że po południu jadą obejrzeć mieszkanie. Wynajęli je - małe mieszkanko na drugim piętrze bez windy - głównie dla widoku na obsadzoną drzewami Sekwanę. A i umeblowanie okazało się dość znośne. - Jeśli zbierzemy ze stołów te wszystkie bibeloty i schowamy je w szafie, kupimy trochę roślin, zrezygnujemy z zasłon w salonie, za to kupimy nowe do sypialni, zdobędziemy porządną patelnię i przelecimy ściany białą farbą, to - Gabe! będzie tu fantastycznie! Jazz rozradowana biegała z pokoju do pokoju; nagle obudził się w niej instynkt posiadania własnego gniazda, którego nigdy dotąd nie miała. - Możemy oczywiście kupić rośliny, ale kto będzie je podlewał podczas naszej nieobecności? - Pogadam z konsjerżką. - T o czemu tu jeszcze stoimy? - spytał. - N a Ile de la Ci te jest rynek roślin. Potem kupimy całą resztę i każemy dostarczyć konsjerżce. - A nie moglibyśmy zacząć od ścian? - spytała Jazz błagalnym tonem. - Malując wałkiem uporamy się z
tym raz dwa. - Dobrze kombinujesz. Gdzie jest najbliższy sklep z farbami? - Skąd mam wiedzieć? - Jak czegoś nie wiesz, znajdź cafe, zamów kawę i zapytaj kelnera. W ten sposób załatwiam wszystkie sprawy w Paryżu. - A gdzie jest najbliższe cafe? - spytała Jazz, udając uroczą, słodką idiotkę. - Tam gdzie zawsze. Za rogiem. Za każdym rogiem. Chodź, głuptasku, jesteś teraz gospodynią. Szkoda czasu na gapienie się przez okno. Ten widok będzie tu jeszcze, gdy wrócisz. Przed wyjazdem do Rzymu i Afryki Jazz i Gabe zdążyli urządzić mieszkanie po swojemu i odkryć coś, o czym właścicielka nieruchomości nie powiedziała. Mianowicie przepływające tamtędy w regularnych odstępach czasu statki wycieczkowe bateaux mouches w nocy omiatały łagodnym snopem światła ich dom, jako że zabudowania na brzegu Sekwany w sercu Paryża są równie cenionymi budynkami historycznymi, co te nad Canale Grande w Wenecji. Kiedy statki znajdowały się jeszcze daleko, światło ledwo sięgało drzew na bulwarze, ale w miarę jak się przybliżały, stopniowo robiło się coraz jaśniejsze, a wówczas wierzchołki drzew widziane z ich okien wyglądały jak dekoracje w operze. W pewnej chwili światło wlewało się do ich pokoju, im zaś wydawało się, że to wścibski księżyc przesunął się po niebie i zagląda im do łóżka. Po chwili światło zaczynało się powoli oddalać, by wkrótce zostać zastąpione przez światło innego statku; na wielu z nich grała muzyka do tańca. Kochali się co noc w tych zaczarowanych światłach bateaux mouches wiedząc; że są duszą nieśmiertelnego widowiska Paryża. Czasem, podczas tych godzin, Jazz myślała przelotnie o turystach siedzących flegmatycznie na tych statkach, posłusznie przyglądających się wypracowanej kamiennej fasadzie ich starożytnego budynku, słuchających przewodnika recytującego fakty i daty, ale nie mających' zielonego pojęcia o budzącym rozkosz pulsie życia po drugiej stronie muru, o życiu łóżka, na którym ona i Gabe, upojeni miłością, miłością, która miała trwać do końca świata, leżeli przytuleni, zbyt szczęśliwi, by spać. Przez następne sześć miesięcy, krążąc między Gdańskiem a Paragwajem, Algierem a El Salvatorem, Gabe przyjmował wyłącznie takie zamówienia, które uwzględniały przystanek w Paryżu. W lutym 1981 roku odrzucił propozycję obsługi fotograficznej procesu pani Jean Harris w Nowym Jorku, by w tym czasie zrobić
fotoreportaż o nowym arcybiskupie Paryża, nawróconym z judaizmu Jean - Marie Lustigerze; w kwietniu, zamiast polecieć za ocean i fotografować start pierwszego wahadłowca z Przylądka Canaveral, pojechali do Rzymu, bo to niedaleko domu, gdzie byli świadkami pojmania przywódcy Czerwonych Brygad, Mario Morettiego; w maju, kiedy w San Salwatorze aresztowano sześciu żołnierzy pod zarzutem dokonania morderstwa na pracownikach amerykańskiego kościoła, Gabe wolał poczekać na wybór (następnego dnia) François Mitterranda, pierwszego socjalistycznego prezydenta Francji. Lato 1981 roku zastało Gabe'a jak nigdy rozleniwionego. Spędzał z Jazz wakacje w pożyczonym przez przyjaciół wiejskim domku na wzgórzach za Sto Tropez i naprawdę było mu obojętne, że przez ten czas stuknięty świat może zwariować do reszty, a jego przy tym nie będzie. Jesienią, oddychając lawendowym powietrzem Prowansji, Gabe obiecywał sobie, że rychło weźmie się do pracy, ale pierwszy raz w życiu odsuwał od siebie plany podróży. Podróże oznaczały przerwy w ich paryskim życiu. Nagle myśl o wrzuceniu sprzętu do podręcznego worka i wyjeździe na nie wiadomo jak długo z ich małego, pomalowanego na biało, wypełnionego roślinami mieszkania na starej wyspie w centrum Paryża wydała mu się mało pociągająca. Za to zdarzało się, że z trzydniowym wyprzedzeniem myślał o kurczaku z rusztu w gwarnej, zatłoczonej Brasserie Alsacienne na końcu Ile Sto Luis. On, któremu zawsze było obojętne co i kiedy je. Upodobawszy sobie cafe na Rue St. Luisen Ile, udawał się do niej codziennie wczesnym ranem na śniadanie i lekturę „Tribune”. Potem kupował dwa rogaliki dla Jazz, która jeszcze smacznie spała, i wracał, by obudzić ją filiżanką herbaty i kilkuminutowymi pocałunkami. Teraz, kiedy mieli mieszkanie i spędzali tyle czasu w Paryżu, Jazz urządziła sobie ciemnię w małym pomieszczeniu bez okien. Zaczęła portretować dzieci licznej kolonii dyplomatów w Paryżu. Zamówienia zbierała poprzez znajomą, będącą sekretarką lubianej przez wszystkich Jean Bakker, Kanadyjki z pochodzenia, obecnie żony ambasadora Holandii we Francji. Ceny Jazz, były rozsądne, zdjęcia zaś cudowne, gdyż pokazywały dzieci w ruchu, nie zaś w tradycyjnej wymuszonej pozie. Dzieci w ruchu, nieświadome aparatu fotograficznego, są trudne do utrwalenia na kliszy, lecz jest to najlepszy sposób pokazywania ich takimi, jakimi znają ich rodzice. Jazz bardzo przydało się doświadczenie zdobyte podczas przepychania się za Gabe'em przez tłum; potrafiła fotografować szybciej i dokładniej
niż jakikolwiek specjalista od czystej portretowej fotografii. I co może ważniejsze, obserwując Gabe'a z bliska, nauczyła się jak trzeba pracować, żeby obiekt nie czuł jej obecności. Wszyscy wielcy fotoreporterzy pracując stają się w jakiś magiczny sposób niewidzialni, dzięki czemu przyłapują fotografowanych w najbardziej naturalnych pozach, które ludzie przybierają sądząc, że nikt ich nie obserwuje. Jazz zabierała swe młodociane modele do parków i ogrodów zoologicznych, gdzie biegało mnóstwo innych dzieci lub na targ pod gołym niebem, gdzie sprzedawano ptaki i króliki i pozwalała im się swobodnie bawić. Fotografowała je, gdy zmęczone przystawały na chwilę. Te niepozowane portrety okazywały się bardzo interesujące. Robiła zdjęcia czarno - białe, sama wywoływała film, sama kadrowała i powiększała najlepsze fotografie, bez względu na ich liczbę. Potem wręczała je w komplecie rodzicom, zamiast polecić im, by wybrali jedno czy dwa, jak postępowali inni fotografowie. Jeśli rodzice życzyli sobie dodatkowe odbitki, doliczała im za papier i czas spędzony w ciemni. Jej „firma” nabierała rozgłosu drogą pantoflową. Nie przeszkadzała jej w wyjazdach z Gabe'em, bo nie wymagała siedzenia na miejscu przez określony czas. Teraz kelnerzy w licznych restauracjach na Ile St. Louis znali ich imiona, podobnie jak jowialny bandyta, właściciel jedynego na wyspie sklepu z towarami żelaznymi, oraz kobiety prowadzące delikatesy, w których Gabe i Jazz zaopatrywali się w jedzenie przed weekendami. Ta wyspa była jak wioska; jej mieszkańcy rzadko udawali się - po którymś z licznych mostków - do miasta, za to wszyscy się tu znali, jak we wszystkich wioskach na świecie. Właściciel kiosku z gazetami z góry wiedział; które czasopisma dla nich odłożyć; mieli tu także pralnię chemiczną, zwykłą publiczną pralnię i drogerię. Gabe zaczął umawiać się ze znajomymi na kolacje, licząc na to, że oboje z Jazz będą w tym czasie w Paryżu; kiedy otwierał szafę, wcale się nie dziwił, że znajduje w niej czyste ubrania; niekiedy przychodziło mu do głowy, że przydałoby się skrócić włosy; raz na jakiś czas kupował kwiaty u ulicznych kwiaciarek. Bywało nawet, że po przyjściu do domu pamiętał o wstawieniu ich do wody. W niedzielne popołudnia chodzili do kina na Bulwarze St. Germain na amerykańskie filmy w wersji oryginalnej i bez napisów, potem zaś spacerowali ulicami w kierunku Rue des Canettes, gdzie mieli do wyboru sześć pizzerii, jedną lepszą od drugiej, i staroświeckie francuskie bistro, ich ulubione, Chez Alexandre. Gdy redaktorzy zorientowali się, że Tony'ego Gabriela prawie zawsze można
zastać w Paryżu, zaczęli go zasypywać zamówieniami na reportaże z lokalnych wydarzeń, takich jak otwarcie pierwszej bardzo szybkiej linii kolejowej we Francji, czyli TGV. Polacy z „Solidarności” prowadzili niebezpieczną kampanię przeciw Sowietom, wojska rosyjskie gromadziły się przy granicach Polski, tymczasem Mitterrand odbywał pierwszą podróż pociągiem TGV z Paryża do Lyonu, a z nim Gabe i Jazz w tłumie innych fotoreporterów. W październiku 1981 roku egipski przywódca Anwar el - Sadat został zamordowany w zamachu podczas pokazu samolotowego. Zginęło wówczas dziesięć innych osób, a czterdzieści odniosło rany. Na wieść o tym Gabe w pierwszej chwili poczuł ulgę, że go tam nie było; wśród zabitych lub rannych mogłaby przecież znaleźć się Jazz. Drugą jego myślą był jednak żal straconych fotografii. W listopadzie, kiedy dni stały się krótkie, a ich mieszkanie - przez kontrast z zimną, mokrą pogodą na zewnątrz - wydawało mu się jeszcze milsze niż do tej pory, Gabe obliczył, że jest z Jazz prawie dwa i pół roku. W styczniu 1982 roku przypadały jej dwudzieste pierwsze urodziny i Mike Kilkullen od dawna zapowiadał wielkie przyjęcie na ranczu z tej okazji. - To kiedy musimy lecieć do Los Angeles? - spytał gderliwie Gabe, myśląc z niechęcią o tej podróży. W jego głosie słychać było ton zrezygnowania. - Ja muszę, ty nie - odparła Jazz łagodnie. - Nie musisz brać w tym udziału, jeśli masz coś ciekawszego do roboty. - Chciałabyś świętować swe dwudzieste pierwsze urodziny beze mnie? - Nie chciałabym, ale praca to praca. Nie chcę cię krępować - odparła Jazz wspaniałomyślnie. - A jeśli nie mam nic przeciwko temu, żebyś mnie krępowała? Jeśli nie chcę, żebyś obchodziła swe urodziny beze mnie? - Już sam pomysł obudził w nim gwałtowną zazdrość. - N o to jedź ze mną ... - odparła Jazz machinalnie znad stykówek. Nie zauważyła, w którym kierunku zmierza ich rozmowa. - Pobierzmy się. - Co? - Wreszcie udało mu się ściągnąć na siebie jej uwagę. - Pobierzmy się - powtórzył Gabe. - Ale ... rozmawialiśmy przecież o moich urodzinach. Małżeństwo? - Jazz znieruchomiała, wypuszczając z rąk śliskie płachty stykówek. Nauczyła się nie
myśleć o małżeństwie z Gabe'em. Od pierwszej spędzonej z nim nocy pragnęła go poślubić, ale od początku rozumiała, że małżeństwo nie wchodzi w rachubę· Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie odważyłaby się podciąć słynnych skrzydeł Tony'ego Gabriela. Gabe nie był kandydatem na męża. Fotoreporterzy, jako grupa, nigdy nie dorastali do małżeństwa. Przez jakiś czas byli z kobietą, a potem odchodzili, nie oglądając się za siebie. Odkryła to dawno temu, przyjęła do wiadomości i nie bacząc na nic pozostała z nim. Teraz poczuła, że drżą jej palce. - Gabe, ty naprawdę nie chcesz się ożenić, nawet jeśli ci się wydaje, że chcesz - powiedziała ostrożnie. - To nie w twoim stylu. - Do diabła z moim stylem. I nie mów mi, co czuję. Nie chcesz wyjść za mąż? - Nie ... Nie jestem ... Dobrze mi z tym, co mam. O stopniowym, powolnym i dość nietypowym procesie udomowienia Tony'ego Gabriela świadczyły małe zmiany w jego sposobie życia, z których żadnej nie zainicjowała Jazz. Jazz tak się już przyzwyczaiła do życia chwilą bieżącą, że przeraził ją jej przyśpieszony puls oraz cudowne perspektywy, które nieoczekiwanie się przed nią otworzyły. Instynktownie czuła, że nie powinna chcieć od Gabe'a nic poza kontynuacją tego co mieli. - A mnie nie - upierał się Gabe. - Hmmm. - Nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, pokręciła głową zmieszana i zdziwiona. Ten niesłychany skok, gotowość Gabe'a do rozmów o małżeństwie - nie, to było dla niej za dużo. Ale nigdy do tej pory nie widziała na jego twarzy wyrazu takiego zdecydowania i takiej powagi. - Jak do cholery mam rozumieć to chrząkanie? - spytał Gabe. - Po prostu myślę. Co chcesz ode mnie usłyszeć? - spytała płaczliwie. - Że to wszystko jest takie niespodziewane? No właśnie, to wszystko jest takie niespodziewane. - Więc? Myśl! - Nie wyszłabym za nikogo innego - powiedziała Jazz powoli, wybierając z pola minowego możliwych odpowiedzi najbezpieczniejszą, nie zdradzającą pragnienia, do którego nie należało się przyznawać, by nie odciąć sobie drogi powrotnej. Chciała tego za bardzo. Nie powinna mu pokazywać jak bardzo. - Kapitalne. - Gabe był wściekły. - Ale ... jaki z ciebie byłby mąż? - wydusiła z siebie. - Mój Boże! Żyjemy razem przeszło dwa lata. Jeśli jeszcze nie wiesz ... - Był
oburzony. - Żyć razem to nie to samo, co być małżeństwem. Małżeństwo ... to duchota. Małżeństwo to składanie rozmaitych obietnic, to kompromisy, na których jedna strona wychodzi zawsze gorzej niż druga ... małżeństwo nie jest wcale takie ... wspaniałe ... - głos Jazz załamał się, bo pomyślała o rodzicach. - Słuchaj, nie myśl o swojej matce. To nie będzie tak. Będziesz mi zawsze towarzyszyć. Nigdy nie zdarzy się tak, że ja wyjadę, a ty zostaniesz i będziesz czekać. - To ryzykowne przedsięwzięcie, bardzo ryzykowne - mruknęła Jazz do siebie i spuściła oczy, żeby nie widział jej wahania, a także zdumienia tą szczególną obietnicą. Fotoreporterzy przypominali rekiny, które zawsze się poruszały, nawet podczas snu. Żyli w takim tempie, że okładka „Time'a” z tego tygodnia za kilka dni stawała się mglistym wspomnieniem. Skupiła się na opanowaniu drżenia palców. Może jeśli je splotę, pomyślała, to Gabe nie zobaczy ,jak się denerwuję. Gabe przyglądał się idealnemu kształtowi ciemnozłotej głowy schylonej w zamyśleniu i odczuwał nieprzepartą potrzebę, by raz na zawsze zdobyć Jazz. Nie mógł znieść, że jest taka odległa, taka nieosiągalna, pogrążona we wspomnieniach, w których on nie występował. Poderwał się nagle - chudy, zmięty, ciemny, twardy, zdeterminowany bardziej niż kiedykolwiek w życiu - i zgniótł Jazz w objęciach, zmuszając ją, żeby znów na niego spojrzała. - Nie możesz nie wyjść za mnie. Dobrze o tym wiesz! - Tak ... chyba wiem - przyznała Jazz, czując że jej ostrożne, chętne, zdyscyplinowane i płonące miłością serce ogarnia nagle cudowna pewność. - Tylko nie myślałam ... - Koniec z tym. Myślenie ci nie służy - mruknął Gabe, nachylając się ku jej wargom. - Nie mówmy o tym, po prostu zróbmy to. - Po prostu zróbmy? - wyszeptała pomiędzy pocałunkami, próbując - w tym momencie zwycięstwa - odsunąć go, żeby skonfrontować wspaniałą rzeczywistość z poprzednimi zastrzeżeniami. - Ślubu nie można po prostu zrobić ... ślub trzeba zaplanować ... muszę zadzwonić do ojca. Muszę kupić suknię, musimy znaleźć kogoś, kto da nam ślub, jakieś miejsce, gdzie odbędzie się wesele ... och, to takie skomplikowane - zakończyła przewrotnie. Chciała, żeby znowu zaczął ją przekonywać. Był to jej winny. - Uprościmy sprawę. Pobierzemy się, a zaraz potem wydamy wielkie przyjęcie ... wynajmiemy salę w Chez Alexandre ... tam dopiero wszystkim powiemy.
- W jego głosie dźwięczał triumf. - Taki ślub - niespodzianka? - Właśnie. Tylko my i ktoś, kto go nam udzieli. Tylko ty i ja. Jazz, Jazz, nie potrzebujemy nikogo oprócz siebie. - Ale mój ojciec ... - l twój ojciec. - Tak - powiedziała Jazz. - Tak, tak! Mimo uproszczeń Gabe'a zawarcie przez nich ślubu wymagało kilkutygodniowych zabiegów. Francuzi, nadgorliwi biurokraci, robią wszystko, by uniemożliwić ludziom pobranie się pod wpływem impulsu, a Amerykanom przebywającym w Paryżu utrudniają to maksymalnie. Ponieważ Jazz była pół luteranką, pół - nie - praktykującą - katoliczką, Gabe zaś ateistą, żaden ksiądz nie chciał udzielić im ślubu. W końcu znaleźli duszpasterza przy Kościele Amerykańskim w Paryżu, który po otrzymaniu przyzwolenia parafii zgodził się dokonać ceremonii w swym gabinecie. Obiecał też sprowadzić żonę na drugiego świadka; pierwszym miał być Mike Kilkullen, który zapowiedział, że przyleci do Paryża kilka dni wcześniej. Ustalono, że ślub odbędzie się w drugim tygodniu grudnia, zanim znajomi zdążą rozjechać się na świąteczne wakacje. W przeddzień ślubu - niespodzianki, kiedy Jazz czuwała nad przygotowaniami w restauracji Chez Alexandre, Gabe udał się do Klubu Prasowego uspokoić nerwy, gdyż wyjątkowo silnie przeżywał rolę pana młodego. Albo te nerwy albo ślimak był nieświeży, myślał, uwięziony w kabinie toalety. Dwukrotnie już próbował z niej wyjść i dwa razy wracał w pośpiechu. - Widziałem przy barze Gabe'a - usłyszał znajomy głos. - Ja też, Herb, ale zniknął, zanim się zdążyłem odwrócić - odparł inny głos. Głosy te należały do kolegów fotoreporterów, z którymi Gabe był bardzo zaprzyjaźniony, ale dziś nie czuł się na siłach, by z nimi rozmawiać. - Pewnie popędził do domu, do Jazz. Na jego miejscu zrobiłbym to samo. - Idziesz jutro na to gwiazdkowe przyjęcie, Herb? - Myślisz, że przepuściłbym taką okazję? - Ani ja. Coś takiego, Gabe i Jazz wydają przyjęcie. To do Gabe'a zupełnie niepodobne. Gdyby mi to ktoś powiedział, nie uwierzyłbym. - Rodzinna sielanka, Herb. - A tak naprawdę, co mu się stało, Jim? Co sądzisz o tym jako profesjonalista?
- Cóż, wcześnie się wypalił, za wcześnie, albo wykończyła go ta miłość. Co wolisz. Końcowy rezultat jest taki sam. - Jim, świetnie się znam na . miłości, w końcu sam byłem wielokrotnie zakochany, i wiem, że miłość nie zabija w mężczyźnie osobowości. Gabe miał kiedyś dwa Pulitzery, a teraz? Już prawie od roku nie zdarzyło mi się zachwycić czyimś wspaniałym strzałem, a potem stwierdzić, że to jego robota. - Taa, kiedy przypominam sobie, co on przysyłał: Kambodża rok siedemdziesiąty piąty, uciekinierzy z Wietnamu rok siedemdziesiąty siódmy ... - Sprawa Patty Hearst ... - Psiakrew, Herb, a pamiętasz jego reportaż z oddania komunistom Sajgonu w siedemdziesiątym piątym? Ewakuowanie helikopterem ostatnich marynarzy z dachu ambasady? - Tak, albo masakra zorganizowana przez Czarny Wrzesień na olimpiadzie w siedemdziesiątym drugim? Pamiętasz? Gabe o mało co tam nie zginął... - A te zdjęcia z Biafry? Dostał za nie pierwszą nagrodę Pulitzera, Ken State był drugi. - To już historia, Herb. Założę się, że niedługo Gabe będzie robił reportaże z balu maskowego u baronowej Rothschild. Zakopał się w Paryżu, u boku dziewczyny swych marzeń, a jak już raz się w to wpadnie ... - Miłość potrafi powalić najsilniejszego, zresztą może on się po prostu wypalił, przecież trochę się już napracował, wcześniej czy później każdy z nas musi odejść - stwierdził Jim. - Nie każdy odchodzi. Taki Capa na przykład. Lądował na plaży z desantem w Normandii i pracowałby do dziś, gdyby nie wlazł na minę w Tajlandii, biedaczyna. - Capa to inne pokolenie - stwierdził Jim. - Takich już nie ma. - W każdym razie Gabe wykręca się od roboty, nie zaprzeczysz chyba, że ... Głos Herba zagłuszyło skrzypnięcie otwieranych i zamykanych drzwi. Zazdrośni skurwiele, pomyślał Gabe, zazdrośni, zazdrośni, zazdrośni, nie można mieć nawet prywatnego życia, żeby nie wzbudzić ich trującej zazdrości. We wszystkim co mówili, brzmiała nadzieja, że już po nim. Świętoszkowaci skurwiele, kutasy, chuje. Oni nie komentowali, nie przewidywali, lecz modlili się ze swej całej opętanej zazdrością duszy, żeby ubył na świecie jeden fotoreporter, przy którego fotografiach ich zdjęcia były zaledwie amatorskimi fotkami, żeby ubył facet, którego nawet najbardziej nieudana fotografia była lepsza od ich poronionych płodów.
Gabe opuścił czym prędzej Klub Prasowy. Szedł po Paryżu jak niewidomy. Przechodził przez jezdnię na czerwonych światłach, nie zważał na wściekłe trąbienie samochodów, nie widział szarego miasta odświętnie przybranego, nie uśmiechał się do rumianych dzieci, leniwych gołębi, ślicznych dziewcząt, nie kupował kwiatów, nie wstępował na kawę, nie przystawał na moście. Opętany nowym strachem zapomniał o lękach mężczyzny, mającego stanąć na ślubnym kobiercu. W dzień ślubu Jazz obudziła się późno. Poprzedniego wieczora ojciec uparł się, że zabierze ich na kolację do Taillevent, gdzie siedzieli do późna jedząc i pijąc, do czego nie byli przyzwyczajeni, jako że zwykle przegryzali tylko coś pośpiesznie w piwiarni. To było bardzo miłe, pomyślała Jazz przeciągając się i ziewając. Niechętnie myślała o opuszczeniu ciepłego łoża, a jednocześnie nie mogła się już doczekać, żeby rozpocząć swój radosny dzień. Paryż w grudniu jest zimny niczym Finlandia i dwa razy wilgotniejszy, więc Jazz włożyła ciepły szlafrok, skarpety i bambosze i udała się do kuchni zrobić sobie herbatę. Gabe zapomniał o rogalikach, zauważyła z żalem. Przypuszczalnie zapomniał również o własnym śniadaniu - poprzedniego wieczora był dziwnie rozkojarzony. Rozgrzana herbatą, umyła zęby i twarz, po czym zasiadła przed toaletką w sypialni. Wisząca nad Sekwaną gęsta szara mgła powodowała, że w pokoju panował półmrok. Spojrzawszy w lustro Jazz dostrzegła opartą o nie kopertę. Zaintrygowana rozerwała ją, z koperty wypadły dwie kartki zapisane ręką Gabe'a. Na pierwszej stronie nie było nagłówka, ani daty. Przez całą noc myślałem o tym, żeby Cię obudzić i porozmawiać. ale nie zdobyłem się na odwagę. Uświadomiłem sobie. że nie możemy się pobrać. Tak bardzo Cię kocham, że przestałem robić rzeczy wartościowe. Nie podejmuję ryzyka, bo boję się o Ciebie. Unikam podróży, żebyśmy mogli być razem. Przyjmuję łatwe zlecenia zamiast trudnych. Przez ostatni rok nie zrobiłem nic, z czego byłbym dumny. Od chwili, kiedy Cię poznałem, czułem się nieprawdopodobnie szczęśliwy. Mam 31 lat i jestem fotoreporterem. Nic innego nie chciałbym robić. Jeśli się pobierzemy, nie osiągnę już niczego w zawodzie. Wycofuję się, póki jeszcze panuję nad sytuacją. Wycofuję się, póki jesteśmy szczęśliwi. Wycofuję się, żeby Cię nie oskarżać. Wina w stu procentach jest moja. Zasługujesz na kogoś lepszego ode mnie. Gdybyśmy się pobrali, zrozumiałabyś, co się ze mną stało. Ponieważ strasznie
Cię kocham. Gabe Jazz machinalnie odwróciła kartki. I to wszystko? Zajrzała do koperty, przeczytała jeszcze raz list. Wstała, podeszła do szafy w przedpokoju. Ubrania Gabe'a wisiały, ale zniknęła jego ciepła kurtka i para sztruksowych spodni. Zajrzawszy do komody stwierdziła, że brakuje jego ciepłego swetra. Darowała sobie sprawdzanie aparatów fotograficznych. Chodziła w kółko po sypialni, cofając się i potykając, jak gdyby ten mały pokój był lasem, a ona zagubionym w nim dzieckiem. W końcu upadła na łóżko i naciągnęła narzutę na twarz. Czuła, że coś się stało z jej mózgiem. Myślała w kółko, że to niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Jak mogło być inaczej? Opuścił ją, opuścił ją w dzień ich ślubu twierdząc, że strasznie ją kocha. Czy to ma sens? Czy to w ogóle ma jakiś sens? Odchodził, póki był szczęśliwy. Odkąd się poznali, czuł się niewiarygodnie szczęśliwy. I dlatego ją opuścił. Kochał ją tak bardzo, że musiał od niej uciec. Czy to miało sens? Powinnam się rozpłakać, pomyślała. Ludzie płaczą. Oczy miała suche, choć czuła, jakby krwawiły. Serce waliło jej chorobliwie, dłonie i stopy były zimne jak lód. Gdy rozległ się dzwonek, wyskoczyła z łóżka jak strzała i rzuciła się pędem do drzwi. Gabe jednak jej nie opuścił, od początku wiedziała, że nie zrobiłby tego, nie mógłby. Szarpnęła za klamkę. W drzwiach ·stał Mike Kilkullen, obładowany sprawunkami, kilogramami pasztetu od Fauchona przeznaczonego na przyjęcie weselne. - Tatusiu! - krzyknęła. Wciągnęła go do środka, pobiegła do sypialni, wróciła z listem w wyciągniętej dłoni. - Przeczytaj! Mike pośpiesznie przeleciał list oczyma. Przyciągnął do siebie Jazz, przytulił ją mocno. Jazz trzęsła się, jak gdyby miała rozlecieć się na kawałki. Nie płakała, ale z jej krtani wyrywały się nieludzkie krzyki, skowyt. Będzie dość czasu później, myślał Mike, by powiedzieć jej, że Gabe co do jednego miał absolutną rację, a mianowicie, że zasługiwała na kogoś lepszego niż on.
9 Jazz nie zapamiętała wyjazdu z Paryża. Wszystko wokół niej ginęło w szarej wilgotnej mgle. Jedyną niezamazaną postacią był ojciec, którego trzymała się kurczowo, fizycznie niezdolna do rozstania się z nim choćby na chwilę. Czuła się jak
zwierzątko, przejechane przez samochód i wyrzucone na krawężnik, gdzie do rana miało wykrwawić się na śmierć. Mike Kilkullen spakował zmianę jej ubrania i znalezione w ciemni negatywy, zarzucił na ramię torbę z aparatem fotograficznym i zabrał Jazz do hotelu. Przez całą noc przy niej czuwał, a następnego dnia odlecieli do Kalifornii. Dopiero po latach dowiedziała się, że tamtego popołudnia zadzwonił do Chez Alexandre i poprosił właściciela, by nie odwoływał przyjęcia, lecz po prostu poinformował gości, że gospodarze musieli niespodziewanie wyjechać służbowo na Środkowy Wschód. W fanaberyjnym świecie fotoreporterów, świecie, w którym liczba rozwodów fotografów pracujących dla „National Geographic” wynosi w przybliżeniu sto procent, jeśli ktoś nawet zauważył zniknięcie Jazz i Gabe'a z Paryża, to nie wyszło to poza małe koło niezbyt dociekliwych mężczyzn o krótkiej pamięci, mężczyzn, którzy zapominali o swych przyjaciołach i kochankach przy każdym nowym kontrakcie, mężczyzn, dla których trwały związek był tak samo nie do pomyślenia, jak to, że do końca życia mieliby nie zrobić już żadnego zdjęcia. Jazz bardzo długo pozostała na ranczu. Co dzień pakowała kanapki, żeby nie wracać do domu przed zmierzchem, siodłała konia i włóczyła 'się po pastwiskach, między olbrzymimi cichymi stadami krów skubiących trawę i karmiących cielęta, lub jechała nad ocean, gdzie albo zbierała muszle, albo cwałowała wzdłuż plaży, a słońce, deszcz i monotonne falowanie oceanu powoli zaczęły proces naprawy, który nie mógłby się dokonać w żadnym mieście na ziemi. W końcu stycznia Jazz wiedziała już, że nie zostanie na ranczu na zawsze. Wzięła z niego tyle, ile potrzebowała, ale czuła, że nastał czas, by zacząć niezależne życie. Na ranczu nie widziała miejsca, gdzie mogła się do czegoś przydać, a na dłuższą metę nie potrafiła żyć bez pracy. Chciała zarabiać pieniądze, czego nigdy do tej pory nie robiła, jeśli nie liczyć fotografowania dzieci w Paryżu. Wybrała najlepsze prace spośród fotografii wykonanych w czasie roku nauki w Graphics Central i podczas podróży z Gabe'em, uzupełniła je najbardziej udanymi portretami dzieci. Pożyczonym od ojca samochodem udała się do biura pośrednictwa pracy przy Graphics Central, gdzie konsultantką była jej dawna znajoma, Cathy Prim. - Żartujesz, czy co? - spytała Cathy obejrzawszy w skupieniu zawartość teczki Jazz. - Nie. Dlaczego tak uważasz? - Słuchaj, kochana, robisz rzeczy zachwycające, ale co ty mi tu pokazujesz?
Zdjęcia potraw, dalej ... wprost niewiarygodne fotografie reportażowe, które nie wiadomo dlaczego nie zostały opublikowane ... oraz niemożliwie piękne portrety dzieci. Jazz, ty nie masz jasno sprecyzowanej dziedziny, a to jest wiek specjalizacji. Zajmuję się przydzielaniem pracy początkującym fotografom. Nikt nie poszukuje takiej asystentki, „człowiek renesansu” - Boże ty mój, papież w Afryce! - która strzela wszystko, co zobaczy. Te prace, skądinąd fantastyczne, same się przekreślają. - To co mam zrobić, Cathy? - Jeśli naprawdę chcesz pracę, jaką mogę ci załatwić, choć nie sądzę, że to dla ciebie najodpowiedniejsze, to zrób wybór samych „stołów” ... dziewięćdziesiąt procent propozycji dotyczy fotografowania jedzenia ... wystarczyłyby twoje szkolne prace, które są doskonałe. Szkoda, że rzuciłaś naukę. - A portrety? - Musiałabyś znaleźć sobie agenta, ale na portrety dzieci nie ma teraz prawdziwego zapotrzebowania. Rodzice sami fotografują dzieci aparatami, które obsłuży każdy dureń. Próbowałaś zainteresować swymi pracami jakiegoś agenta? Jak będziesz czekać, to zestarzejesz się i osiwiejesz, a wtedy i agent nic nie pomoże. - „Stoły” - rzekła Jazz w zamyśleniu. - Jeśli mam być szczera, Cathy, ja nie ... nie przepadam za „stołami”. - Ale w tym jesteś dobra. Cóż mogę ci jeszcze poradzić? Zapisz się do agencji fotograficznej i szukaj pracy w fotoreporterstwie. To szerokie pole do działania, a ty jesteś wprost urodzoną fotoreporterką. - Nie, to nie dla mnie. Zresztą skończyłam z tym. Włączyłam te fotografie, bo chciałam pokazać, że potrafię strzelać szybko. - Naprawdę skończyłaś? Marnujesz talent, Jazz. - Skończyłam. - A swoją drogą, jak ci się udało dotrzeć do tych wszystkich miejsc? - Cathy płonęła z ciekawości. - Pierwszy raz ktoś przynosi mi takie zdjęcia do konsultacji. - Znalazłam się tam ·przypadkowo - odparła pośpiesznie Jazz. - Słuchaj, skoro mi radzisz „stoły”, niech będą „stoły”. Masz coś na początek? - W tej chwili mam tylko jedną ofertę ... właśnie została zgłoszona. Fotograf jedzenia potrzebuje „dziewczyny do wszystkiego”. Mam mnóstwo chętnych, niestety samych chłopców. To prawdziwa okazja, Jazz. Na twoim miejscu wzięłabym tę robotę i na nic się nie oglądała. - Czy zmywanie naczyń wchodzi w grę?
- Niewykluczone. A także polerowanie sztućców i zamiatanie podłogi. Określenie „do wszystkiego” nie obejmuje tylko ratowania życia .. - A gotowanie? - spytała Jazz ostrożnie. Od biedy mogła zamiatać, ale nie gotować. - Oszalałaś chyba! Gotują zawodowi stylizatorzy jedzenia, którzy znają się na ekonomii, jednocześnie są wielkimi smakoszami i posiedli sztukę prezentacji jedzenia. Nawet nie pozwolą ci się zbliżyć do niego. - Świetnie. Ile tam płacą? - Mało. „Dziewczyna do wszystkiego” zawsze zarabia nędzne grosze. - Gdzie mam się zgłosić? - Atelier Mela Botvinicka. Róg Olympic i La Brea. - Co o nim wiesz, Cathy? - Wspaniały gość. Skończył Graphics Central jakieś dziewięć lat temu, jako jeden z naszych prymusów. Doskonały w swym fachu. Dwie z jego „dziewczyn do wszystkiego” otworzyły własne studia. - I fotografują jedzenie? - A cóż by innego? Fotografia jedzenia to wielki biznes. Słuchaj, Jazz, przestań szukać dziury w całym. Ludzie zabijają się za taką robotą, a ty kręcisz nosem. Możesz zadzwonić do nich z mojego telefonu, a potem ja do nich zadzwonię i powiem o tobie jakieś ciepłe słowo. - Cathy, jesteś aniołem. - Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ci się udało zrobić te niewiarygodne zdjęcia z całego świata. - Mówiłam ci, że to przypadek. Idąc przez studio Mela Botvinicka do biura kierowniczki na rozmowę w sprawie pracy, Jazz miała wrażenie, że znalazła się ni to w klasztorze, ni to w laboratorium naukowym, w którym milczący ludzie w wielkim skupieniu uczestniczyli w jakimś tajemniczym obrzędzie czy akcie tworzenia. Była to olbrzymia, wysoko sklepiona sala bez okien, oświetlona kilkoma silnymi reflektorami umieszczonymi nad wielkim drewnianym' stołem, wokół którego na kuchennych stołkach siedziały trzy kobiety i pochylały się nad jakąś robotą. Nad jaką, Jazz nie widziała. Nie czuła zapachu jedzenia, nie widziała nigdzie olbrzymiej, nowocześnie wyposażonej kuchni, nie dostrzegała też żadnych sprzętów związanych z fotografowaniem z wyjątkiem jednego aparatu umieszczonego na statywie. Atmosfera studia z punktu zrobiła na Jazz wrażenie miejsca bezpiecznego i
pogodnego. W środku gwarnego Los Angeles wydawała się istną oazą spokoju. Nagle Jazz bardzo zapragnęła dostać tę dziwną pracę. Biuro szefowej Jilly Hexter znajdowało się na poddaszu, bezpośrednio nad studiem. Powoli przekartkowała przerobioną „na kolanie” teczkę prac Jazz, na którą składały się teraz wyłącznie nudne ćwiczenia z oświetlania obiektów, wykonane na pierwszym roku w Graphics Central. - Czym się pani zajmowała po odejściu ze szkoły? - spytała składając teczkę i kiwając aprobująco głową. - Tak się zdarzyło, że kilka lat jeździłam po Europie. - Zazdroszczę. A co pani tam robiła? - Wstyd się przyznać, ale głównie jadłam. Jak już raz zaczęłam, nie mogłam przestać. Mam fioła na punkcie jedzenia. - Tak jak my wszyscy tutaj. Mel mówi, że fotografowanie jedzenia jest takim samym powołaniem jak sztuka. - W zupełności się z tym zgadzam - przytaknęła Jazz gorliwie. - Czy pani gotuje? - Wiem, jak się otwiera puszki, w tym także sardynki, potrafię zrobić sobie kanapkę, gdy skręca mnie z głodu, ale jeśli chodzi o poważne gotowanie, to uważam, że amator powinien trzymać się od tego z daleka. Za to bardzo lubię sprzątać kuchnię. - Człowiek czuje ogromną satysfakcję, kiedy kuchnia znowu błyszczy, prawda? - rzekła Jilly tonem zwierzenia. - Och, tak - przyznała Jazz. - A najprzyjemniejsza w tym wszystkim jest świadomość, że ten stan nie trwa wiecznie. - Kiedy pani może zacząć? - spytała Jiny. - Choćby zaraz. - Doskonale. Zejdźmy na dół, to dokonam prezentacji. Jazz podążyła posłusznie za Jiny. Chwilę później poznała kobiety siedzące przy drewnianym stole: główną stylizatorkę jedzenia Sharon oraz jej dwie asystentki Mony i Barbarę. Z piętrzącej się przed każdą z nich góry liści mięty brały po jednym, oglądały go badawczo, a stwierdziwszy, że liść ma skazę, choćby najdrobniejszą, odrzucały go pogardliwie. Powtarzały tę czynność setki razy, póki nie trafiły na liść o idealnym kształcie, wielkości, strukturze i barwie. Obok ich stóp czekały na swoją kolej skrzynki z rozmaitymi owocami. - Przygotowujemy miskę owoców do fotografii na okładkę - poinformowała
Sharon. - Potrzebuję liści „zastępców”, których Mel użyje do skomponowania obrazu oraz liści „gwiazdorów”, które wystąpią na zdjęciu. - Spojrzała na trzy kupki. Myślę, że już wystarczy - powiedziała do asystentek. - Włóżmy je do lodówki i zabierzmy się do truskawek. - Z ust asystentek wydobył się ni to jęk cierpienia, ni to westchnienie ulgi. - Truskawki to istne piekło - wyjaśniła Sharon Jazz, uśmiechając się z dumą jak ktoś, kto pokazując swe cudowne dziecko, jednocześnie narzeka, że nauczyło się chodzić wcześniej niż rówieśnicy. - Znalezienie idealnej truskawki graniczy z niemożliwością, a jeśli się nawet uda, to albo listki nie są zbyt piękne, albo łodyżka jest złamana. Gdybyśmy szykowały filiżankę różnych owoców, to po to, wy wybrać jedną filiżankę „zastępczynię”, jedną „gwiazdę” i trzy rezerwowe, musiałybyśmy kupić po skrzynce każdego rodzaju owoców. Z miseczką jest dziesięć razy więcej roboty. Chwała Bogu, że nie przygotowujemy surowych grzybów. Nie istnieje coś takiego jak idealny grzyb. No ale najgorsze ze wszystkiego jest znalezienie przyzwoitej kromki paczkowanego chleba. Raz musiałam przelecieć pięćset bochenków, zanim trafiłam jedną przystojną kromkę. - O la la - mruknęła Jazz. - A potem to jeszcze gotować. - Ach, nie, gotowanie to pestka. Białej gorączki dostaje się tylko od tego przebierania - stwierdziła uszczęśliwiona Sharon .. - To może wyrzucę te niepotrzebne liście mięty? - spytała Jazz wskazując na stosy liści leżące na podłodze studia między koszykami owoców. - Świetny pomysł. Ale najpierw podaj nam truskawki, dobrze? Ustawiwszy ostrożnie kilkadziesiąt koszyczków truskawek przed trzema stylizatorkami Jazz spytała: - Gdzie jest właściwie pan Botvinick? - O, tam. - Sharon wskazała ledwie widoczną postać w szarym ubraniu, siedzącą nieruchomo w pozycji kwiatu lotosu na podłodze przed statywem. Jazz uświadomiła sobie, że widziała go kątem oka, kiedy przed godziną wchodziła do studia. - Co on robi? - spytała szeptem. - Rodzi pomysł. - W takich ciemnościach? - Musi wymyślić oryginalny, jedyny w swoim rodzaju sposób sfotografowania miseczki owoców. - Oryginalny, jedyny w swoim rodzaju?
- Właśnie. To ma być miseczka owoców stworzona przez Boga na początku świata. Niewykluczone, że będzie tak siedział przez cały dzień. - Biedaczek - rzekła Jazz ze współczuciem. - I dlatego jest geniuszem - powiedziała Sharon tonem pełnym czci. Czerwona burza gradowa wadliwych truskawek potoczyła się na podłogę. - Reszta to czysta technika, z czego dziewięćdziesiąt pięć procent to oświetlenie. Mięta potrzebuje innego oświetlenia niż truskawki, truskawki innego niż winogrona, winogrona innego niż kiwi, innego światła wymaga miseczka, innego stół, i tak dalej. Ale to od koncepcji zależy, czy zdjęcie będzie sukcesem czy porażką. - Miseczka owoców z piekła rodem - mruknęła Jazz pod nosem. - Robiliśmy taką w zeszłym roku - poinformowała ją uprzejmie Sharon. - Na zaduszki. W ciągu kilku miesięcy spędzonych w studiu Botvinicka Jazz dała się poznać jako osoba wprost niezastąpiona. Przez pierwsze tygodnie nie pozwalano jej robić niczego poza podnoszeniem z podłogi i ustawianiem na stole rozmaitych pojemników, ale kiedy pokazała, że nie jest ani niezdarą, ani partaczem, stopniowo zaczęła otrzymywać coraz więcej zadań. Rozwijała bele materiałów, które rzucone na stół udawały obrusy, wszelako samym układaniem materiału zajmowała się wściekle elegancka, piękna Japonka Tinka; odbierała z rąk wchodzącej do studia Sharon ciężką metalową walizeczkę, w której szufladkach i przegródkach mieściły się komplety noży, nożyczek, pipetek, rozpylaczy, bambusowych rurek, nie wspominając o kleistym wosku, a kiedy zdobyła jej pełne zaufanie, dostąpiła zaszczytu . podawania tych przyrządów - niczym instrumentariuszka na sali operacyjnej. Gdy Jazz udowodniła Sharon, że potrafi oczyścić ośmiopalnik ową kuchenkę” Wolf', kuchenkę mikrofalową oraz dwukomorowy zlewozmywak, stały się one jej wyłącznym terytorium. Niemal codziennie posyłano ją do sklepu po papierowe ręczniki, gąbki, płyn do mycia szyb oraz plastykowe worki, które zużywano w wielkich ilościach. Raz pozwolono jej włożyć kostki lodu do woreczków, które umieszczano pod sałatkami, by zachowały świeży wygląd w świetle. Do Jazz należało wstawianie do wody bukietów, które przynosiła Tinka na wypadek gdyby do fotografii potrzebny był jeden czy dwa świeże kwiaty. Czasami Tinka pozwalała Jazz nosić paczki z pokazów handlowych, ze zwykłych sklepów czy sklepów z antykami, w których kupowała lub
wypożyczała talerze, srebrne sztućce oraz salaterki, mające za zadanie stworzenie odpowiedniego nastroju na fotografii. Niebawem Jazz wraz z dwiema dochodzącymi asystentkami Tinki zaczęła budować dekoracje potrzebne jako tło - od tropikalnej plaży do toskańskiej wiejskiej kuchni. Na Jazz spoczywała odpowiedzialność za uzupełnianie zapasu niesłychanie ważnych patyczków z wacikami, które Sharon zanurzała w mieszance chemikaliów i wtykała w jedzenie - symulowały wydobywanie się pary. Gdy nauczyła się wczołgiwać pod stół, by między zdjęciami wychylać się i za pomocą rurki wpompowywać pianę do szklanek z piwem, zdradzono jej sekret składu mikstury (złożonej z Angostura Bitters, Kitchen Bouquet i proszku do szorowania) służącej do malowania drobiu, który wystarczało potem przy brązowić nad palnikiem, żeby robił wrażenie upieczonego. - Gdybym wsadziła kurczaka do piecyka, to po półgodzinie skurczyłby się i wysechł - tłumaczyła jej Sharon. - No tak, ale potem kobiety dziwią się, czemu ich kurczaki nie wyglądają tak jak twoje - rzekła Jazz. - Zdjęcia jedzenia są jak fotografie modelek w magazynach mody, czy pokojów w pismach na temat dekorowania wnętrz. Przecież w rzeczywistości nikt tak nie wygląda, ani nie mieszka, prawda? Pokazują ci ku czemu należy zmierzać. - Być może - zgodziła się Jazz myśląc, że zdjęcia jedzenia mają się do rzeczywistości tak jak fotografie gwiazd filmowych do ich twarzy, kiedy budzą się ze snu. Ta dziedzina fotografii z fotoreporterstwem miała niewiele wspólnego. I chwała Bogu. Korpulentny, podobny do Buddy, Mel Botvinick, przy bliższym poznaniu okazał się delikatnym, nieśmiałym, sympatycznym mężczyzną, dla którego jedyną namiętnością w życiu była jego praca. Nikomu nie pozwalał zbliżać się do stołu, na którym ustawiał i oświetlał jedzenie do fotografii. Pracował najpierw z jedzeniem zastępczym, a dopiero gdy zrobił wystarczającą liczbę zdjęć dużym polaroidem ustawionym na statywie i poczuł się zadowolony ze swego pomysłu, przystępował do robienia właściwych, kolorowych fotografii. Dość prędko Mel pozwolił Jazz fotografować polaroidem, a kiedy udowodniła, że potrafi wywiązać się z zadania, powierzył jej hasselblada i zgodził się, by fotografowała niektóre szczegóły, jak żółtko w filiżance, ubijaczkę do piany, worek z ryżem, plasterek cebuli.
- Mel, dlaczego nie pozwolisz, żebym sama oświetlała te przedmioty? spytała Jazz. - Wiem, że potrafisz, ale nie mogę. - Dlaczego nie możesz? Przecież to zajmie najwyżej dwa centymetry kwadratowe na stronie - upierała się Jazz. - Klient płaci za moje oświetlenie - odparł uprzejmie ale stanowczo. Pracując nad oświetleniem Mel był tak samo nieobecny, jak wtedy kiedy projektował fotografię. Jazz obserwowała go bacznie. Zrozumiała, że ucząc się od niego, nadrabia z nawiązką stracony drugi rok studiów w Graphics Central. Podpatrywała, w jaki sposób ożywia blask kryształowego kieliszka z winem, patynę na skórce purpurowego winogrona. Ciężki błysk wypolerowanego srebrnego widelca; jak pogłębia kontrast między ugotowaną krewetką a majonezem, w której była częściowo zanurzona, i to nie w kolejnych zdjęciach, lecz w jednym, zawierającym jeszcze tuzin innych elementów. Często, zostawszy w studiu wieczorem, by je zamknąć, oświetlała fotografowane przez siebie wcześniej przedmioty, sprawdzając czy nie zrobi tego lepiej niż Mel, nigdy jednak nie udało jej się sprawić, by plasterek cebuli wyglądał bardziej cebulowato. Tylko Mel wiedział, jak należy oświetlić jedzenie, żeby wyglądało prawdziwiej niż w rzeczywistości. Z jego fotografii jedzenie po prostu wyskakiwało jak żywe, zdawało się mówić „Zjedz mnie, bo w przeciwnym razie ja zjem ciebie”. W oświetlaniu małych kompozycji jestem niemal - niemal! - tak dobra jak Mel Botvinick, ale nigdy go nie przeskoczę, uznała w końcu Jazz. Wobec tego zaczęła szukać lepszej kompozycji. Na stole zostawało zawsze do następnego dnia (i pokrywało się kurzem) jedzenie zastępcze. Jazz bez końca przestawiała tace, talerze, dekoracje i kwiaty. Czasem, widząc w wizjerze odwrócony do góry nogami wynik swych wysiłków, uważała, że udało się jej uzyskać kompozycję o większej sile wyrazu od wymyślonej przez Mela. Wtedy prędko utrwalała ją na kliszy własnym aparatem, a potem godzinami starała się przywrócić studio do pierwotnego stanu. Porównując potem swoje zdjęcia z fotografiami Mela, znowu musiała przyznać, że jeszcze mu nie dorównuje. Mel zawsze najpierw długo myślał, ale jak przychodziło do wykonania ostatecznej fotografii, rzucał się szczupakiem na nowe, niezgłębione wody. Po prostu doznawał nagle olśnienia, co jej się nigdy - w każdym
razie przy fotografowaniu jedzenia - nie zdarzało. Mogła więc tylko uczyć się od niego. Wynajęła jednopokojowe umeblowane mieszkanie w pobliżu niemodnie usytuowanego studia. Wracała do domu o ósmej lub dziewiątej wieczorem, zmachana, słaniająca się na nogach z powodu przedreptanych kilometrów, w studiu i za sprawunkami, wdzięczna życiu, że może przygotować sobie lekki posiłek, wziąć gorącą kąpiel i iść do łóżka. W studiu jadali duży obiad i podwieczorek, sprowadzane z różnych restauracji. Żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy wziąć do ust jedzenia, z którym pracowali, mimo że wyglądało nader apetycznie. Chirurg też nie zechciałby się kochać z kobietą, myślała Jazz, której powiększył biust, zmniejszył pośladki i naciągnął skórę na kolanach. Pierwsze sześć miesięcy 1982 roku spędzone w studiu Mela Botvinicka podziałały na Jazz jak środek uspokajający. Wykonanie jednej fotografii jedzenia wymaga nieraz dwóch, a nawet trzech długich dni starannych przygotowań i współpracownicy nawet najlepszego mistrza w tym fachu muszą się wykazać nieskończoną zgoła cierpliwością. Panująca w studiu pogodna atmosfera nie miała w sobie nic z lenistwa ani rozprężenia. W powietrzu wprost czuło się determinację, żeby skończyć jedną robótkę i natychmiast zabrać się do następnej. Przez cały czas wisiały nad nimi terminy ustalone przez agencje reklamowe lub redaktorów pism ilustrowanych, którzy nie dopuszczali do siebie myśli, że w wyznaczonym dniu mogliby nie otrzymać zamówionych fotografii. Pierwszy raz w życiu Jazz pracowała w zespole - sprawnym, zgranym zespole - w którym nikt nie dominował. Nieśmiały, skromny Mel Botvinick potrafił skłonić swój mały zastęp do całkowitej lojalności. Ilekroć jakiś ważny szczegół okazał się wadliwy i wymagał ponownego przygotowania, co się zdarzało właściwie za każdym razem, Mel zachowywał iście stoicki spokój, nie pozwalając, by w atmosferę studia wkradła się panika. Kiedy coś się nie udało, nikogo nie winiono, nikt nie starał się też wypaść lepiej niż inni. Jeśli coś wyprowadziłoby ich z równowagi to inwazja karaluchów. Studio Botvinicka było miejscem w najwyższym stopniu bezpiecznym, mikroświatem, do którego nie miały wstępu zamieszki, wojny, przemoc zewnętrznego świata. Gdy któregoś dnia Sharon oznajmiła, że odtąd nie będzie jeść niczego, co ma rzęsy, Jazz pomyślała, że to
największe polityczne stwierdzenie, jakie zdarzyło się jej słyszeć, odkąd została „dziewczyną do wszystkiego” . Może nie była to wymarzona praca na całe życie, ale w tamtej chwili bardzo jej odpowiadała. Dzięki niej Jazz znowu rozkwitła, obrosła skórą nowych doświadczeń. Szukając z Tinką oryginalnych koszyków do chleba, podpatrując w jaki sposób Mel zabiera się do oświetlenia ryby w galarecie lub co za cudo Sharon robi ze zwykłego karczocha, Jazz była w stanie zapomnieć, niekiedy nawet na kilka minut, o swym straszliwie zranionym sercu. - Nie mogę znaleźć karty urodzinowej Mela - poskarżyła się Jill pewnego czerwcowego dnia w 1982 roku, grzebiąc w zapchanych po brzegi szufladach. - Czemu miałabyś znaleźć ją tutaj? Przecież to są negatywy prac z zeszłego roku. Chcesz, żebym skoczyła do sklepu z kartami? - Nic nie rozumiesz, Jazz. Co roku Mel na swoje urodziny wysyła fotografię jedzenia do klientów, do redaktorów artystycznych, których uważa za swych potencjalnych klientów, do pośredników handlu fotografiami - słowem do wszystkich, którzy są związani z wydawaniem czasopism i reklamami. Oni nawet nie mają pojęcia, że to są jego urodziny. Wiesz, jaki Mel jest nieśmiały. Ale wysyłanie tych zdjęć sprawia mu przyjemność, a Phoebe mówi, że ten chwyt przysparza mu zamówień. - Jedno zdjęcie? - Tak. Powiększone i odbite na ciężkim, błyszczącym papierze. Najdroższym na świecie. Pod spodem podpis Mela. Mnóstwo ludzi oprawia je w ramkę. To stało się już tradycją. - Pomóc ci szukać? - Dzięki, ale to nic nie da. Pokazałam mu już pięćdziesiąt świetnych zdjęć. Wszystkie odrzucił. Nie mówią niczego nowego, tak się wyraził. Przelecę teraz zeszłoroczne prace. Wysyła te urodzinowe karty, odkąd otworzył studio. - Z całym szacunkiem, Jill, czemu nie spróbujecie czegoś innego? - Jazz! - Pomyśl o tym. O czymś co uosabiałoby ... nawet miseczkę Gala - O - rety? - Gala - O - rety? Mel nienawidzi Gala - O - rety. Jak myślisz, ile nowych sposobów musiał wymyślić na sfotografowanie Gala - O - rety? - Rozumiem, nie życzymy sobie Gala - O - rety. Chodzi mi to, żeby zrobić zdjęcia wszystkich ludzi, którzy tu pracują, by pokazać, jaki jest ich wkład w
poszczególną fotografię z informacją, że są to współpracownicy Mela Botvinicka. Można by to wydać jako ... folder ... właśnie, folder z fotografią jedzenia na ostatniej stronie. Nikt nie docenia wysiłków, jakich wymaga fotografowanie jedzenia. - Zrobienie czegoś takiego kosztowałoby majątek - oponowała Jilly. - Nie, jeśli zdjęcia będą za darmo i zrezygnuje się z takiego drogiego papieru. - Zdjęcia za darmo? Kto niby miałby je zrobić? - Ja. - Ty? - Oczywiście. Mam doświadczenie w robieniu fotoreportaży. Dla mnie byłaby to zabawa, a film ty byś kupiła. - Oj, sama nie wiem ... - Weźmy ciebie, Jilly. Sfotografowałabym cię jak rozmawiasz przez telefon z Phoebe, lub jak biegasz w tę i z powrotem po schodach, lub jak omawiasz z Sharon następne zamówienie, lub jak tłumaczysz Tince, na czym polega koncepcja Mela, lub jak zamawiasz obiad, lub jak regulujesz rachunki, lub jak gawędzisz z klientem, lub jak grzebiesz w negatywach, albo w trakcie jednej z setek codziennych czynności, związanych z prowadzeniem studia. - Setek, powiadasz? - Jesteś jak maszyna w ciągłym ruchu. Studio przestałoby funkcjonować, gdybyś wzięła jeden dzień wolnego. - Nie myślałam o tym w ten sposób - rzekła zaskoczona Jilly. Gdy fotoreporter chce skłonić kogoś, by pozwolił się sfotografować, opowiada mu, jakim go widzi. - Bo uważasz to za normalne. Ja tu na wszystko patrzę jeszcze świeżym okiem. Na przykład, w tym oświetleniu widzę twoje wspaniałe kości policzkowe i twoje fascynujące uszy. Wiesz o tym, że masz doskonałe uszy? - No ... mówiono mi, że są ładne - Jilly zarumieniła się. - Co tam ładne. Doskonałe. Prawie nikt nie ma doskonałych uszu. Gdybym cię fotografowała ze słuchawką telefoniczną, to tylko pod warunkiem, że trzymałabyś ją w drugiej ręce. - Czy zespół musiałby dużo pozować, Jazz? Ja już czuję się zażenowana. - Jilly, tak to urządzę, że nie będziecie o niczym wiedzieć. Będę robiła tylko nieoficjalne zdjęcia przy pracy. Kiedy musisz wysłać tę kartę urodzinową? - Za miesiąc.
- Nie ma kłopotu. Pokaż mi jeszcze raz swoje ucho, Jilly. O tak! To ucho wszechczasów. Jeśli powiesz mi, żebym zaraz zaczęła, to za dziesięć dni dostaniesz stykówki, a wtedy sama osądzisz, czy to dobry pomysł. Zawsze możesz wrócić do tradycyjnej formy. - Pozwól, że najpierw spytam Mela. - Powiedz mu, że zespół pracujących razem ludzi emanuje jakąś niezwykłą siłą. W następnym tygodniu Jazz w rzadkich wolnych chwilach dziwiła się, co też jej przyszło do głowy, żeby na tak długo pozbawić się aparatu. Robiąc pierwsze próbne zdjęcia Sharon lukrującej ciasto odniosła wrażenie, jakby jakaś część jej ciała, do tej pory zdrętwiała, zaczęła znowu funkcjonować i to żywiej niż przedtem. Zatrzymując w kadrze jej obraz, doznała takiego samego wzruszenia, jak wtedy gdy mając osiem lat fotografowała matkę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, ile się naprawdę nauczyła. Wszystkie umiejętności niezbędne fotoreporterowi - sztukę stawania się niewidzialną, prędkość i dokładność, a także umiejętność wyboru najwłaściwszego momentu - miała opanowane do perfekcji. Fotografując dzieci Jazz pojęła znaczenie ruchu, nauczyła się śledzić wyraz twarzy, wychwytywać elementy zabawy w działaniu, wyczuwać zmiany nastroju, podpatrywać zamyślenie. Dzięki temu, że jej zrozumienie oświetlenia zwiększyło się tysiąckrotnie, potrafiła wykorzystać światło w studiu bez uciekania się do lampy błyskowej, która rozpraszałaby ludzi, co było w najwyższym stopniu niepożądane, gdyż wszyscy akurat ślęczeli nad przygotowaniami zdjęcia na dwie strony, tak zwaną rozkładówką, pokazującego bufet na przyjęcie po meczu piłki nożnej. Wykonywała pilnie swe zadania z zawieszonym na szyi Nikonem F - 2, i, ilekroć udawało się jej wykraść wolną chwilę, strzelała, przesuwając się bezgłośnie w tył, w przód, w tę lub tamtą stronę; wścibskie uskrzydlone stworzenie w dżinsach i roboczej koszuli. Niezmordowana, podniecona odkrywała ujęcia, których istnienia nawet nie podejrzewała, przy czym patrzyła na współpracowniczki w jakiś zupełnie nowy sposób, świadoma miłości, jaką do nich czuła; miłości, która dojrzała w niej przez sześć miesięcy pracy w wielce kształcącej, serdecznej atmosferze studia. Patrząc w wizjer Jazz odkryła, że każda z trzech stylizatorek jedzenia jest piękna w inny, specjalny sposób. Tinka, stylizatorka rekwizytów i jej dwie równie
eleganckie asystentki chodziły tanecznym krokiem z biodrami wyrzuconymi do przodu jak zawodowe modelki; Jilly nie tylko robiła to, co robiła, ale ponadto była energiczną przedstawicielką świata biznesu w tym ich małym brzęczącym twórczym ulu. Mel Botvinick przystał na pomysł Jazz pod warunkiem, że on portretowany nie będzie. Ale rąk nie zabronił mi fotografować, myślała Jazz, ani niełatwego do rozpoznania cienia jedynego mężczyzny w świecie kobiet. Napstrykawszy przez tydzień worek czarno - białych filmów (jedynym kolorowym zdjęciem w urodzinowym folderze Mela miała być fotografia jedzenia) Jazz udała się jak zwykle w weekend na ranczo i od piątku wieczorem do poniedziałku rano wywoływała filmy, tak podekscytowana, że zupełnie nie odczuwała potrzeby snu. Zafrasowana Susie zanosiła jej do ciemni tacę z jedzeniem, Mike Kilkullen od czasu do czasu wsadzał głowę, by sprawdzić, czy na pewno wszystko z nią w porządku, ale Jazz machała im uspokajająco ręką, a wyraz jej twarzy mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. O świcie w poniedziałek opuściła ranczo, udając się prosto do studia. Wspięła się po schodach do biura na poddaszu, gdzie Mel i Jilly roztrząsali właśnie jakieś problemy finansowe. Jazz położyła na biurku plik stykówek. - Zrobione - oświadczyła maksymalnie obojętnym tonem. - No cóż, trzeba to obejrzeć - sapnął Mel Botvinick, niechętnie sięgając po szkło powiększające. Jilly rozejrzała się nerwowo po pokoju, ale nie widząc dokąd mogłaby uciec, z ociąganiem wzięła do ręki drugą lupę. Zabrali się do oglądania stykówek w dyplomatycznym milczeniu. Wcześniej się umówili, że jeśli zdjęcia okażą się do niczego, nie skorzystają z nich, choć na pewno sprawią tym wielką przykrość Jazz. Żałowali, że tak pochopnie przystali na jej propozycję. Kiedy opadł z nich pierwszy entuzjazm, pomyśleli, że nawet najlepsza pod słońcem „dziewczyna do wszystkiego” wcale nie musi być dobrym fotografem. Jilly i Mel długo i wnikliwie badali każdą stykówkę, podejrzliwi, czujni, zdecydowani trzymać się swych surowych zasad i nie wyrażać przedwczesnych sądów. Nie wymieniali ze sobą uwag, ni spojrzeń, nie obdarzali Jazz aprobującym uśmiechem, lecz narastająca prędkość, z jaką przesuwali lupy od obrazka do obrazka i wymieniali się arkuszami stykówek, zdradzała ich coraz większe podniecenie. Patrząc na ich ręce, nie twarze, Jazz zaczęła znowu oddychać. Stała oparta o ścianę, z założonymi rękoma i nogami skrzyżowanymi w kostkach, zachowując taką
samą obojętność jak oni, kiedy więc w końcu spojrzeli na nią zdziwieni, nie zauważyli wielkiej fali triumfu, jaka się przez nią przetoczyła. - Ty ... ty ... - wysapał Mel Botvinick i umilkł, kręcąc głową z przerażenia i zdziwienia jednocześnie. - Żeby tak nic nikomu nie powiedzieć. - Słowa, które wydobyły się z ust Jilly, zabrzmiały jak oskarżenie. - Skąd tu się wzięłaś? - wykrzyknął Botvinick, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. - Żeby tak ... ja nie wiedziałam ... mogłaś mi powiedzieć - wyjąkała Jilly z takim zaskoczeniem, jak gdyby Jazz podniosła ją, przerzuciła sobie nad głową, po czym wyznała, że jest Miszą Barysznikowem w przebraniu. - Mówiłam ci, że mam pewne doświadczenie w robieniu fotoreportaży. - Jazz starała się zachować spokój, ale na ich twarzach malował się taki zachwyt, że nie zdołała zapanować nad łzami. - Pewne doświadczenie! - oburzył się Botvinick. - Gdyby nie to, że widziałem na własne oczy, jak to robiłaś, przysiągłbym, że te zdjęcia zostały zrobione przez jednego z najlepszych fotografów na świecie. - Dziękuję ci, Me!' To miał być komplement, prawda? - uśmiechnęła się Jazz, ocierając łzy z policzków. - Co? Aha. Przecież sama wiesz. - Słysząc swe słowa Mel zrobił się czerwony jak burak. - Ale tu nigdzie nie ma ciebie, Jazz - zauważyła Jilly. - Ja ją sfotografuję - oświadczył Botvinick. - Od miesięcy świerzbi mnie, żeby sprawdzić, co zrobi światło z jej włosami. Przypominają ciut przypaloną na brzegach grzankę, po której spływa roztopione masło. A jej oczy? Do czego by je porównać? Do ozdób choinkowych? Żółtych diamentów pod wodą? Hiszpańskich monet? Jazz zostawcie mnie. Oczywiście w kolorze. Jazz musi być koniecznie w kolorze. - Mel, a jak wybierzemy najlepsze zdjęcia? - spytała Jilly. - Jest ich tak wiele, że nie wiedziałabym od czego zacząć. - Przez eliminację - rozstrzygnął bez wahania Botvinick. - Załóżmy, że strona ma dwadzieścia pięć na trzydzieści ... żeby zdjęcia były czytelne, nie może być ich więcej niż dziewięć na stronie z miejscem na nazwisko osoby i informację, czym się zajmuje ... czyli trzy strony na stylizatorki jedzenia, trzy strony na Tinkę i jej asystentki, jedna strona dla ciebie, Jilly ... na końcu fotografia jedzenia, a po drugiej
stronie Jazz i informacja, że ona jest autorką niniejszej książeczki, a ja autorem fotografii jedzenia ... czyli osiem stron plus okładka, na której damy fotografię ... może trochę złośliwie ... czegoś, czego nikt nie rozpozna ... - jego głos dziwnie ucichł. - Taki prywatny żarcik - powiedział w końcu. - Może tę? - spytała Jazz, wskazując na swoje ulubione zdjęcie stołu z potrawami na bankiet po meczu piłki nożnej. Ręce Mela poprawiały widelec, cień jego sylwetki kładł się na całej fotografii. - Prawdę mówiąc ... tak. Czemu się trochę nie zabawić? W końcu to moje urodziny. - Albo tę? - Jazz wskazała inne zdjęcie Mela, widzianego z tyłu, gdy siedzi na podłodze i medytuje. - O, nie, nie - zaprotestował pośpiesznie. - Ktoś mógłby mnie rozpoznać. - Mel - odezwała się Jilly urzędowym tonem. - Taka dziesięciostronicowa książeczka, nawet na tanim papierze, będzie kosztować majątek. - O czym ty mówisz? Zrobimy to na papierze takim jak zawsze. Zbrodnią byłoby użyć gorszego papieru. Zbrodnią! Takie fotografie! Zalicz to do wydatków na reprezentację. W odpowiedzi Jilly mruknęła coś niewyraźnie. Przyjrzała się jeszcze raz swym zdjęciom. To prawda, co mówiła Jazz o moich uszach, pomyślała. Są doskonałe. Trzy tygodnie później setki redaktorów artystycznych i pośredników w handlu fotografiami w całych Stanach Zjednoczonych i Europie oglądało z zapartym tchem fenomenalną urodzinową książeczkę Mela Botvinicka. Wszyscy od razu zgadli, że jest pomyślana jako pozycja do kolekcji. Najwyżej raz na dwa, trzy lata ich steranym oczom zdarzało się widywać prace fotografa, o którym mogli powiedzieć, że nie ulega niczyim wpływom. Prace Jazz, nowe i świeże, charakteryzowały się silnym osobistym punktem widzenia, dzięki któremu czyjś statyczny portret zdawał się rozmawiać. Ta nieznana kobieta - fotograf, mistrzyni pod względem technicznym, która wskoczyła na środek sceny jako w pełni dojrzała artystka, była równie młoda co piękna, jeśli sądzić po małym wyśmienitym kolorowym portreciku wykonanym przez Mela Botvinicka. 'Rozdzwoniły się telefony na biurkach agentów fotografów: - Kim, do diabła, jest ta Jazz Kilkullen? - wołano. Ale tylko jedna agentka, Phoebe Milbank, znała odpowiedź na to pytanie. Podpisała z nią kontrakt jeszcze przez rozesłaniem książeczek. Phoebe Milbank reprezentowała na rynku fotograficznym Mela Botvinicka i
fotografa samochodów, Pete'a di Constanza. Podpisawszy kontrakt z Melem i Petem, umyślnie odprawiała z kwitkiem innych klientów, którzy drzwiami i oknami walili do niej ze swymi najlepszymi pracami. Phoebe uznała, że najlepiej zrobi, jeśli na razie cały swój czas poświęci tym dwóm wspaniałym fotografom, którzy razem zarabiali ponad milion dolarów rocznie. Nie wierzyła w szybki zarobek, za to bardzo sobie ceniła regularne dochody. Teraz, gdy ustaliła na rynku wysokie 'stawki Mela i Pete'a i pomnożyła liczbę ludzi zabiegających o ich prace, mogła spokojnie się zastanowić nad wyborem trzeciego i prawdopodobnie ostatniego już klienta. Jilly zatelefonowała do Phoebe, by skonsultować z nią listę osób, które miały otrzymać książeczkę. Chytra i zawsze bardzo czujna, kiedy chodziło o jej klientów, Phoebe wyłapała w głosie Jilly nutę, która obudziła w niej ciekawość. Postanowiła wpaść do studia Botvinicka i rzucić okiem na książeczkę przed jej rozesłaniem. Wstrząśnięta tym co zobaczyła, nie traciła czasu na zbędne pytania o to, kim jest ta Jazz Kilkullen. Zakręciła się wokół sprawy niczym trąba powietrzna. ,Pod koniec dnia, z błogosławieństwem Mela i dzięki jego mocnemu poparciu, wymogła na Jazz podpisanie kontraktu. Phoebe, której kręciło się w głowie od tej niezwykłej u niej impulsywności, namówiła swą nową klientkę; by dla uczczenia przyszłej współpracy następnego dnia zjadła z nią obiad. Jazz, pracując jako „dziewczyna do wszystkiego”, póki Jilly nie znajdzie kogoś na jej miejsce, zgodziła się pod warunkiem, że pójdą do małej chińskiej restauracji za rogiem, żeby mogła prędko wrócić do pracy. - Jesteś bardzo opanowana jak na kogoś, kto będzie straszliwie bogaty i sławny - sondowała Phoebe, patrząc na Jazz z chciwą ciekawością kobiety, która przed chwilą poślubiła mężczyznę przysłanego przez biuro matrymonialne. - Ponieważ mamy ze sobą blisko współpracować - powiedziała Jazz bez uśmiechu - chcę, żebyś wiedziała o mnie coś, czego inni nie wiedzą. Sława mi nie imponuje. Moją matką była Sylwia Norberg. - O mój Boże, Jazz. Bardzo cię przepraszam! - W porządku, Phoebe. - Nikt mi w studiu nie powiedział ... - Bo nie wiedzą. To stara historia i bardzo smutna. Nie lubię jej opowiadać. - Że też się nie domyśliłam. Masz jej oczy, wygląd ... jesteś taka podobna ... - Wiem - ucięła Jazz, bo Phoebe zaczęła się podniecać. - Jestem bardzo
przywiązana do ojca - wtrąciła szybko. - Większość weekendów spędzam na naszym ranczu pod San Juan Capistrano - ta ziemia jest dla mnie bardzo ważna, ważniejsza niż możesz zrozumieć. Nie chcę prowadzić życia, w którym nie będzie czasu dla ojca i rancza. Więc gdyby zdarzyła się jakaś praca, z powodu której musiałabym wyjechać z Kalifornii na dłużej, to ją odrzuć. - Ot tak? - Phoebe strzeliła palcami. - Szybciej. - A co ze mną w tym kontekście? Moja klientka nie chce być ani bogata ani sławna! Mogę wyjść na tym niezbyt korzystnie. - Wycofaj się, ja to zrozumiem. Nasza umowa nie nabrała jeszcze mocy prawnej. - Mowy nie ma. Powiedziałam „mogę wyjść”, nie „wyjdę”· Jakoś sobie poradzimy. Zostaw to mnie. Czy jest jeszcze coś, co powinnam wiedzieć? - Wiesz już, że sława i pieniądze nie są moim celem. To co cię jeszcze interesuje? - Mężczyźni. - Nie przywiązuję do nich znaczenia. Jestem poślubiona mojej pracy. - Tak, oczywiście. - Phoebe potrząsnęła swymi włosami w kolorze skórki bananowej. Każda jej wystająca kość wyrażała niedowierzanie. - Zobaczysz. - Jazz roześmiała się. Co za nieprawdo podobna istota. Zjawia się nie wiadomo skąd, rzuca się na nią jak jastrząb i oświadcza, że załatwi jej wielką karierę, a przecież nic o niej nie wie. Gdyby nie to, że Phoebe była agentką Mela przez dwa lata, Jazz nigdy nie dałaby się wciągnąć w układy z kimś, kto ma takie wysokie mniemanie o sobie. - Słuchaj, Jazz, kiedy Jilly znajdzie kogoś na twoje miejsce? - Dziś ktoś miał się zgłosić na rozmowę. Z pewnością nie będzie z tym kłopotów. To cudowna praca. - Świetnie, bo mam dla ciebie pierwsze zamówienie. - Co? - Wczoraj jadłam kolację z redaktorem fotograficznym „Esquire”. Pokazałam mu książeczkę. Powiedział, że wiesz, jak wydobyć z kobiety jej wewnętrzną zmysłowość. Nawet z takiej, której nikt nie uważa za seksbombę. Większość kobiet nie widzi u innych kobiet seksapilu. To wymaga talentu. Mnie na przykład nigdy by do głowy nie przyszło, że Sharon i Jilly są takie seksowne - Sharon lukrująca tort jest
strasznie zmysłowa, a' JiIly przy telefonie ma minę jakby wydobytą przez rentgen. Ten gość z „Esquire” chciałby, żebyś sfotografowała dwie panie ... powiedzmy... w średnim wieku. To zdjęcie na okładkę. Chodziłoby o to, żeby wydobyć ich ukrytą, powściąganą, głęboką, silnie prywatną i prywatnie silną zmysłowość, której ludzie normalnie nie widzą, a która ujawnia się w ich działaniach. Tylko takie ujęcia interesują „Esquire” . Słowem, mają to być seksowne babsztyle w średnim wieku. - Co to za jedne? - spytała Jazz. Wiedziała, że skoro Phoebe tyle gada, to na pewno chodzi o Lindę Evans i Joan Collins. I rzeczywiście. - Margaret Thatcher i Nancy Reagan - odparła Phoebe, obserwując spod oka minę Jazz. - A co z Matką Teresą? - spytała Jazz chłodno. Phoebe spojrzała na nią z uznaniem i zachichotała nieco zgrzytliwie. Jazz prędko się uczyła. - Matkę Teresę będziesz fotografować na bożonarodzeniową okładkę „Vogue'a”. Powiedzieli mi dziś przez telefon, że Matka Teresa uosabia tegoroczną elegancję. A ponieważ modę na Tince uchwyciłaś równie sensacyjnie co osobowość portretowanych, chcą cię też do mody. - W jaki sposób udało się im już obejrzeć książeczkę? - Conde Nast ma biuro w Los Angeles. - Phoebe z zadowoleniem chrupała pasztecik z jajkiem. - I czego jeszcze dokonałaś dziś rano? - Wszystko we właściwym czasie - odparła Phoebe. Szesnastostronicowy album dla wydawnictwa „GQ”, pokazujący dwadzieścia pięć lat kobiet Warrena Beatty nie został jeszcze potwierdzony. Nigdy nie mówiła klientom o kontraktach przed ich podpisaniem, bo gdyby coś się nie udało, mieliby do niej pretensje. Phoebe nie spała całą noc, gorączkowo planując najbliższą przyszłość Jazz. W przyszłym roku Jazz powinna skoncentrować się na pracy redakcyjnej. W ten sposób szybko zyska sławę. Potem przyjdą lukratywne kontrakty reklamowe, ale te mogą poczekać do następnego roku, kiedy Jazz będzie miała już ustaloną pozycję najbardziej wziętego fotografa ważnych osobistości. Dziś wieczorem, kiedy spotka się w barze z Jannem Wennerem, zakończy transakcję w sprawie okładki „Rolling Stone'a”. - Jesteś republikanką, prawda? - spytała. - Pochodzisz z Okręgu Orange. - Czemu pytasz? - Jazz uniosła brew. Co kogo obchodzą jej przekonania polityczne?
- Jest coś, co mogłabyś załatwić w czasie weekendu, nie zawalając wizyty u ojca. - To znaczy? - Z San Juan Capistrano masz parę minut samochodem do San Clemente, prawda? Otóż „Rolling Stone” chciałby zamieścić portret Nixona z okazji dziesiątej rocznicy afery Watergate.
10 Po fieście we wrześniu 1990 roku na Jazz zwaliło się mnóstwo roboty. Przez miesiąc fotografowała codziennie od świtu do nocy. Na ranczu zdołała złożyć tylko dwie niezadowalająco krótkie wizyty, które zaczynały się od sobotniego obiadu, kończyły zaś w niedzielę późnym popołudniem, kiedy to musiała pędzić z powrotem do Los Angeles. Casey Nelson w żadną z tych sobót się nie pokazał. Mike Kilkullen powiedział, że Casey wstaje przed świtem i prowadzi swe interesy za pomocą faxa zainstalowanego w pokoju. Kolację zazwyczaj jadali razem, ale kiedy Casey wiedział, że Mike spodziewa się Jazz, taktownie usuwał się z domu, żeby nie krępować ich swą obecnością. Zmęczona miastem do imentu Jazz czuła się jak wystrzępiony gałgan. Czas, który zwykle spędzała na ranczu, jeżdżąc konno, spacerując i żeglując, słowem odnawiając kontakt z przyrodą, był jej nieodzowny do zrównoważenia szalonego tempa jej pracy, gonitwy za bezlitośnie przesuwającymi się wskazówkami zegara, wielkiego 'skupienia, z jakim podchodziła do każdego nowego zamówienia, nie chcąc popaść w rutynę. Gdy poskarżyła się Sisowi, że ma za dużo pracy, zwalił winę na Phoebe. Następną wolną chwilę udało się Jazz wygospodarować dopiero w ostatni czwartek października o zmierzchu. Zwróciła się wówczas ze skargą wprost do swej agentki. - Za mało jeździsz na ranczo? No wiesz, Jazz, jak ty coś wymyślisz - rzekła Phoebe otwierając szeroko oczy ze zdumienia. - To mnie ręka odpada od telefonowania, żeby zdobyć dla ciebie najprzedniejsze zamówienia i taka spotyka mnie nagroda? Oczywiście, że jesteś zapracowana. Za to przecież mi płacisz. Mel i Pete są bardzo zadowoleni, choć tyrają równie ciężko. A tak przy okazji, ile to już lat spędzasz weekendy z tatusiem? - Nie liczyłam - żachnęła się Jazz.
- Ale ja liczyłam. Osiem lat. Niektórzy powiedzieliby ... no ... że to trochę ... och ... niezwykłe. Jesteś już dużą dziewczynką, Jazz. - Co chcesz przez to powiedzieć, Phoebe? - Że się trochę o ciebie martwię, Jazz. Kiedy się poznałyśmy, byłaś bardzo młoda, ale teraz masz dwadzieścia dziewięć lat. Dlaczego nie starasz się związać z jakimś mężczyzną? Czy to z powodu twojego przywiązania do ... rancza? - Czy ja dobrze słyszę, Phoebe? - obruszyła się Jazz. - Próbujesz mieszać się do mojego prywatnego życia? Ty? - Co w tym dziwnego? Znam cię tak samo jak inne kobiety, a może nawet lepiej. Współpracujemy tak długo, że twoje szczęście leży mi na sercu. - Nie wierzę, że chodzi ci o moje szczęście. - Bo nie chcesz. - Wiesz co? Odpieprz się - powiedziała Jazz zimnym głosem. - A przed przyjęciem zamówienia masz je ze mną skonsultować. Żądam tego, nie proszę. Gdyby Jazz tak prędko nie trzasnęła drzwiami, zobaczyłaby jak Phoebe mściwie zagryza wargi. No no no, pomyślała Phoebe. Ta dziewczyna, odkąd zagroziła, że wypisze się ze studia, jeśli ona zostanie agentką Gabe'a, robiła się coraz bardziej niezależna. Ale przyjdzie taki dzień, bo na pewno przyjdzie, że zamarzy się jej jakieś zamówienie, a wtedy, jeśli agentka go jej nie załatwi zrozumie, kto tu naprawdę rządzi. To się zawsze może zdarzyć, powiedziała sobie wesoło Phoebe. Zwłaszcza jeśli się człowiek na tym odpowiednio skoncentruje. Jazz pobiegła na górę, odesłała do domu Sisa, Melissę i Toby'ego Roe'a, własnoręcznie zamknęła studio i po chwili siedziała w swym aucie jadącym na północ w kierunku Trancas, drogą za Malibu. Dopiero wtedy opanowała się na tyle, że postanowiła wrócić do domu. Nagle poczuła, że dobrze zrobiłaby jej osławiona filiżanka herbaty, lub coś podobnie działającego. Na przykład martini, gdyby wiedziała, jak się je przyrządza. Zwykle jadała śniadanie w studiu, nie była więc pewna, czy znajdzie w kuchni jakąś saszetkę z herbatą. A może ubrać się w ten pikowany szlafrok, który już od pięciu lat zamierza wyrzucić i obdzwonić znajomych? Była zanadto wściekła na Phoebe, żeby tak jeździć w kółko. Nie powinna siedzieć za kierownicą, kiedy myśli wyłącznie o tym, żeby złapać tę chudą wiedźmę za jej tyczkowatą szyję i zrobić coś, o czym się
głośno nie mówi - skończyć z nią raz na zawsze. Zawróciła Ognistego Ptaka i zaczęła jechać w kierunku swego mieszkania w Santa Monica. Zjechała z szosy 405. Tu ruch był niewielki. Chcąc jak najprędzej znaleźć się w domu, wrzuciła trójkę, na co auto natychmiast zareagowało. Mój wspaniały staruszek nieźle się jeszcze trzyma, pomyślała. Nie dla mnie countachy Pete'a. Co z tego, że jakiś samochód rozwija 300 kilometrów na godzinę, skoro i tak nie wolno jeździć szybciej niż dziewięćdziesiątką? Gdyby zadała takie pytanie Pete'owi, popatrzyłby na nią z politowaniem. Na takie pytania się nie odpowiada. To poniżej godności. Dźwięk syreny i błyskanie światełka, które dostrzegła w lusterku wstecznym, sprowadziły ją natychmiast na ziemię. Wdepnęła ostro hamulec, ale rzut oka na prędkościomierz wystarczył, żeby zrozumieć, iż jest zgubiona. Na liczniku miała powyżej sześćdziesiątki, a przecież minęło dobrych kilka sekund. Zjechała na bok, opuściła szybę i przeżegnała się w duchu. - Hej, ale maszyna! - powiedział policjant z zachwytem. - O, dziękuję panu - odparła z iskierką nadziei. - Poproszę prawo jazdy - rzekł policjant przyjaźnie. Jazz posłusznie spełniła polecenie. Iskierka nadziei zgasła. Wprawdzie policjant zachowywał się przyjaźnie, ale nie było sensu się do niego wdzięczyć. Wiedziała o tym aż za dobrze. Odszedł do radiowozu, by przetelefonować do bazy jej numer. Wracając wypisywał mandat. - Z jaką szybkością jechałam? - spytała potulnie, raczej z ciekawości. - Osiemdziesiąt. - No to dziesięć poniżej górnej granicy - zdobyła się na odwagę, żeby zaprotestować. - Poniżej, nie powyżej. - To jest teren zabudowany, proszę pani. Na terenie zabudowanym obowiązuje ograniczenie szybkości do czterdziestu kilometrów na godzinę. - Czterdziestu? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nikt nie jeździ z taką prędkością! A gdyby się taki znalazł, pan pierwszy zatrzymałby go za tamowanie ruchu! - Czyli że wszyscy łamią przepisy. - O, Boże. Dlaczego pan akurat na mnie się uwziął? - Nie było to pytanie, lecz jęk rozpaczy. - W zeszłym roku dwa razy naruszyła pani przepisy. Jeśli pójdzie pani do
Szkoły Ruchu Drogowego, puścimy dzisiejszą sprawę w niepamięć. Inaczej podskoczy pani składka ubezpieczeniowa. Jeszcze jedno przekroczenie i zabierzemy pani prawo jazdy. - Szkoła Ruchu Drogowego! Błagam, wszystko, tylko nie Szkoła Ruchu Drogowego. - Wybór należy do pani. A tak przy okazji: nie zamierza pani sprzedać tego samochodu? Nie? Tak też myślałem. Życzę miłego wieczora. - Wręczył jej mandat i wrócił do swego samochodu. Pewnie się znowu przyczai i jak spragniona krwi pijawka będzie czekał na kolejnego nieszczęśnika, żeby przed końcem służby wyrobić swą normę mandatów, pomyślała ponuro Jazz. Jazz wynajmowała małe mieszkanie w olbrzymiej, luksusowej, drogiej kamienicy „The Penthouse” w Santa Monica. Zdecydowała się na nie z kilku powodów. Nie był to prawdziwy dom i w przeciwieństwie do prawdziwego mogła je opuścić, nie martwiąc się o nic. Ktoś inny zajmował się dachem, trawnikiem i rurami. Mogła wyjechać na weekend albo na dwa tygodnie, mieszkanie na nią czekało. „The Penthouse” dysponował własną służbą i portierem, który parkował samochody. Zapewniał lokatorom bezpieczeństwo - recepcja na dole anonsowała gości, w windach przez dwadzieścia cztery godziny czuwali windziarze - oraz widok na ocean. Poza widokiem na ocean Jazz mało ceniła sobie to mieszkanie. Traktowała je jak wygodny pokój w hotelu. Prawdziwym jej domem było ranczo, no i oczywiście studio. Większość wieczorów spędzała na randkach, przyjęciach, w restauracjach. Mieszkanie służyło jej jako sypialnia i garderoba - po pracy wpadała się przebrać, wypadała i wracała dopiero na noc. Tego wieczora złapała się na tym, że myśli, czy nie powinna jakoś go ozdobić, ocieplić. Na pewno zasługuje na trochę uwagi, myślała, roztkliwiając się nad mieszkaniem i nad sobą. Wisiała nad nią ta cholerna Szkoła Ruchu Drogowego. Ale lepiej nie drażnić towarzystwa ubezpieczeniowego. Zrobiła sobie filiżankę gorącej herbaty, wlała do niej wódki, odczekała, aż ostygnie, po czym wypiła duszkiem. Niewykluczone, że właśnie odkryła martini. Szkoła Ruchu Drogowego. Wspaniałe zakończenie wspaniałego dnia. Nasłuchała się o niej koszmarnych historii. Wystarczyło wspomnieć o Szkole Ruchu Drogowego w czasie seansu fotograficznego, a najwynioślejszy gwiazdor zmieniał się w pokornego posłańca z pizzerii. Szkoła Ruchu Drogowego była jak leczenie kanałowe zęba.
Każdy mieszkaniec Kalifornii prędzej czy później musiał przez to przejść. Postanowiła zatelefonować do ojca. Dwa razy chodził do Szkoły Ruchu Drogowego. Pocieszy ją. Powie, jak należało nagadać temu gliniarzowi. Właściwie szkoda, że mu nie nawrzucała. Wypisał mandat, nic więcej nie mógł jej zrobić. Czy obraza moralna policjanta podlega karze? Pewnie podlega. Nakręciła numer hacjendy i czekała. Nikt nie podnosił słuchawki. Po dwunastym dzwonku zrezygnowała. Gdzie się podział ojciec? Żeby tak nikogo nie było w domu - ani ojca, ani Susie, ani nawet tego Caseya Nelsona? Chętnie przyjęłaby od niego wyrazy współczucia, że tak wpadła w pułapkę. Gdyby tam był, na pewno by odebrał, chyba że leżał w łóżku i leczył bąble od siedzenia w siodle. Nikt cię w tym przytulisku nie przytuli, westchnęła. Zadzwoniła do Red Appleton wyciągnąwszy od informacji w Newport Beach jej numer. Odpowiedział automat. Odwiesiła pośpiesznie, nie zostawiając żadnej wiadomości. Red nie było w domu i ojca nie było w domu. To znaczy, że są gdzieś razem, jedzą kolację, żartują, zwierzają się sobie. Na pewno dobrze się bawią, pomyślała Jazz. Nie miała do nich o to pretensji, ale czy nie powinni być w domu, kiedy ich potrzebowała? Przecież nie zdarza się to znowu tak często. Postawiła aparat telefoniczny na łóżku i przyjrzała się mu, jak gdyby widziała go pierwszy raz w życiu. Do oczu napłynęły jej łzy, otarła je niecierpliwym ruchem ręki. Nie, to już przesada. Szkoła Ruchu Drogowego trwa zaledwie osiem godzin. Nie jest to majówka, zgoda, ale w dzisiejszych czasach majówka nie jest też prawdziwą majówką. I kto jeszcze lubi majówki? Dlaczego więc perspektywa tej szkoły sprawiła, że poczuła się tak strasznie ... opuszczona? Jak gdyby straciła najlepszego przyjaciela? Nie mogła zadzwonić do Mela, bo na pewno był zajęty Sharon. Pete z kolei umarłby ze śmiechu usłyszawszy, że złapali ją, jak jechała dziesięć kilometrów poniżej dozwolonej prędkości. Nie mogła zadzwonić do żadnej przyjaciółki, ponieważ ... właściwie mogła, tylko że pora była nie najodpowiedniejsza. Jeśli nie poleciały na randki, to przygotowywały kolację dla tego czy innego mężczyzny. To niesłychane, że kiedy chce ci się porozmawiać z kimś przez telefon, to akurat nikogo nie ma w domu, a kiedy dzwonią do ciebie, to zawsze nie w porę. Chyba powinnam napisać do kogoś, pomyślała Jazz smutno, rzucając obojętne spojrzenie na ocean, który w dzień był fascynujący, ale nocą ciemny i nieprzyjazny. Czy nie lepiej byłoby mieć mieszkanie z widokiem na światła miasta, a
nie na tę czarną otchłań? List mogłaby włożyć do butelki i wrzucić do oceanu, jak ta dziewczynka, co to podobno wysłała w ten sposób karteczkę ze słowami: „Ten, kto to znajdzie, niech wie, że go kocham.” Owinąwszy się szlafrokiem Jazz podreptała boso do kuchni zrobić sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty, a także rozejrzeć się za jakimś krakersem. Nie miała nastroju na duże jedzenie. Nagle zadzwonił domofon. Aż podskoczyła z wrażenia. Zadzwonił jeszcze raz, nagląco. Podniosła słuchawkę. - Panno Kilkullen - usłyszała głos recepcjonisty - ma pani gościa. - Dzięki Bogu - odparła. - Kto to jest? - Jakiś pan o nazwisku Gabriel. Czy mam mu powiedzieć, żeby wszedł na górę? Jazz odsunęła od siebie słuchawkę domofonu i spojrzała na nią jak na węża. - Panno Kilkullen? Co mam powiedzieć panu Gabrielowi? - dopytywał się niecierpliwie recepcjonista. - Chwileczkę· - Była tak zaskoczona, że przez dobrą chwilę nie potrafiła przypomnieć sobie, jaki to toki dlaczego stoi w kuchni boso. Przeżyła wszystko od początku: rozdzierający ból z powodu ślubu, który się nie odbył, miesiące dochodzenia do równowagi psychicznej w studiu Mela Botvinicka, niesłychaną fotografię Richarda Nixona relaksującego się na zalanej słońcem plaży w San Clemente, pamiętną fotografię leniwie uśmiechniętej Diany Sawyer - takiej jej nikt przedtem nie widział - fotografię, która uczyniła Jazz sławną na całym świecie, ponieważ opublikowały ją pisma prawie na całym świecie. Odniosła wrażenie, że to wszystko działo się teraz. Spojrzała na kalendarz ścienny: 1990. Wróciło jej poczucie rzeczywistości, opanowała się, uspokoiła. Już wie, kim jest. Nie może się zachowywać tak, jakby bała się tego niedorozwiniętego emocjonalnie faceta, którego kochała, bo była młoda i głupia. Jeśli go spławi, Gabe pomyśli, że .nie miała odwagi spojrzeć mu w twarz. - Joe, powiedz mu, żeby wszedł na górę za siedem minut - poinstruowała recepcjonistę i odwiesiła słuchawkę. Pięć minut wystarczyło Jazz na skomponowanie idealnego kostiumu odpowiedniego do powitania po dziewięcioletniej ciszy pierwszego mężczyzny, którego kochała, jedynego mężczyzny, któremu ufała całym swym jestestwem, mężczyzny, który uciekł od niej spod ołtarza. Cóż, każda dziewczyna ma prawo do popełnienia jednego gigantycznego błędu w życiu, powiedziała do siebie ubierając
się. Skoncentrowała się na ciuchach, by uciszyć nerwy, będące niczym więcej niż irracjonalną formą tremy scenicznej pozostałej z innego życia, należącej do innej dziewczyny - niewinnej, naiwnej osóbki, pamiętanej jak przez mgłę. Gabe mógł się przytrafić tylko takiej niemocie. Wciągnęła purpurowo - złotą koszulkę Lakersów, którą zawsze wkładała na ich mecze - sława i potęga tej wspaniałej drużyny, której kapitanem był „Magic” Johnson, najcenniejszy i najbardziej charyzmatyczny koszykarz, obroni ją przed Gabe'em, jak naszyjnik z czosnku chroni śpiącego od wampira. Porzucając ją Gabe wyświadczył jej ogromną przysługę. Gdyby, uchowaj Boże, doszło do tego szalonego małżeństwa, dalej żyłaby w jego cieniu, nie mając własnego zawodu. A tego by nie zniosła, teraz już o tym wiedziała. Jazz z przykrością stwierdziła, że nie czuje się już tak zraniona jak do tej pory. Jak przez wiele lat. Wskoczyła w znoszone czarne, nabijane ćwiekami, skórzane dżinsy do jazdy na motocyklu. Na ich widok każdy członek Aniołów Piekła trzymałby się w przyzwoitej odległości. Do tego czarne wysokie sneakersy, dodatkowa warstwa tuszu na rzęsy, rozczochranie włosów szczotką, smuga błyszczyka na wargi i gotowe. Popatrzyła krytycznie na swe odbicie w lustrze. Mówiło: trzymaj się ode mnie z daleka, skurwielu. Gdybym miała pozować do zdjęcia, to brakuje mi jeszcze jakiegoś rekwizytu, pomyślała i choć wiedziała, że to głupie, pobiegła do lodówki, wyjęła z niej jabłko, ugryzła spory kawałek, wyjęła go ostrożnie z buzi i wyrzuciła do śmieci. Uchyliła drzwi wejściowe. Włączyła telewizor, usiadła na dywaniku ze skrzyżowanymi nogami, oparła się o stertę poduszek. Ulubiona poza, jabłko w dłoni. Zadzwonił dzwonek przy drzwiach. - Otwarte! - krzyknęła, ugryzła kawałeczek jabłka i zaczęła go energicznie przeżuwać. Nie odrywała wzroku od telewizora, usiłując nie zwracać uwagi na walące serce. To odruch bezwarunkowy, pomyślała, jak u przysłowiowej kury z odciętym łbem. - A więc tak - powiedział Gabe, przystając w drzwiach do pokoju. - O cześć, Gabe. Wchodź śmiało. Muszę zobaczyć ten odcinek do końca. To chwila - rzekła nie przerywając żucia i nie odrywając wzroku od ekranu. Gestem ręki wskazała kanapę za sobą. Gabe usiadł i czekał w milczeniu. Po trzech minutach odcinek serialu się skończył, Jazz pilotem wyłączyła telewizor. Spojrzała na Gabe'a. Nic się nie zmienił, skonstatowała, poza tym, że oczy ma jeszcze bardziej zmęczone, a usta bardziej sardoniczne. Taki sobie zwykły facet.
- Przepraszam cię, ale „Trzydzieści - coś - tam” jest jedynym serialem, do którego żywię niemal religijny stosunek - powiedziała. - A ty? - Co ja? - Mniejsza o to. Może jabłko? - Nie, dzięki. - Umilkł. Jazz w skupieniu zajadała jabłko. - Czyli że tak powiedział w końcu. - Zupełnie jak Mary Tyler Moore. Zauważyłeś, że ona zawsze zaczyna zdanie od „A więc tak” i uśmiecha się nerwowo, jakby nie wiedziała, co dalej powiedzieć? Identycznie zachowuje się Blair Brown. - Co to ma być? Kwiz ż telewizyjnych głupot? - Zapomniałam, że ty od dawna nie miałeś okazji oglądać amerykańskiej telewizji. - Czyżbyś była kibicem Lakersów? - Kto ma dość Lakersów, ten ma dość życia - powiedziała sentencjonalnie z figlarnym błyskiem w oczach. - Ciebie pewnie sport nudzi. Ani to wojna, ani zamieszki. Nikt nie rzuca bomb. Podłoga nie ścieka krwią. Ale,· jak ktoś kiedyś napisał, kiedy obstawia cię Cooper, to przypomina to najbardziej namiętny pocałunek. Powinieneś zobaczyć Lakersów jak trenują. Wolałabym nie wejść im w drogę, nawet gdybym była taka duża jak Michael Jordan lub Charles Barkley. - Barkley? - Z Filadelfii - wyjaśniła cierpliwie. - Zachowujesz się, jakbyś spadł z księżyca. Jak ci leci? - Świetnie. A tobie? - Doskonale. Mam huk roboty. Jak my wszyscy, prawda? - Jazz! - Słucham cię - wymamrotała, jedząc jabłko. - Przestań. Przyszedłem, żeby porozmawiać, a nie błaznować. Jego słowa zawisły w powietrzu bez odpowiedzi. Jazz z niewzruszonym spokojem przeżuwała jabłko. Wreszcie przekręciła się na dywaniku, wsadziła parę poduszek za plecy, objęła ramionami kolana i spojrzała na Gabe'a siedzącego na kanapie. Odrzuciła do tyłu burzę włosów, których pasma miały odcienie od sosu korzennego po szylkret. Jej twarz była szczera i świeża niczym kwiat. - Och, oczywiście, Gabe - zaczęła leniwie. - Mów, co masz do powiedzenia. Nie będę ci przerywać. - Spojrzała na niego dobrodusznie, a pomyślała, że jeśli
trudno mu to powiedzieć jej w oczy, zawsze może napisać do niej jeszcze jeden śliczny list. - Niedawno jadłem z Phoebe kolację. Dowiedziałem się, że nie życzysz sobie mnie w „Atelier” i nie zgadzasz się, żeby Phoebe została moją agentką. Powiedziałem jej, że trochę mi kibicowałaś, nic więcej .. - Dziwię się, że nie wydusiła z ciebie, jak to naprawdę było. Phoebe należy do nader dociekliwych osób. - Była zdziwiona faktem, że się znamy. Stąd wywnioskowałem, że nic nikomu nie powiedziałaś. - Chyba nie przypuszczasz, że ten epizod należy do moich - jakby to powiedzieć - ulubionych wspomnień. Mam wrażenie, że to zdarzyło się komuś innemu, nie mnie. Tylko mój ojciec wie, jakiego rodzaju istotą ludzką - nie, skreślić słowo „ludzką” - jakiego rodzaju istotą jesteś. - O, stajesz się złośliwa - Gabe pochylił się do przodu. - Wiesz, możemy o tym pogadać na świeżym powietrzu. - Mylisz się. Nie jestem złośliwa. Użyłam najbardziej łagodnego określenia, jakie przyszło mi do głowy. Istota. Wszak istniejesz. W Los Angeles jest dość miejsca dla nas dwojga, ale nie na moim terytorium. Ugryzła jabłko. Żuła je w ciszy, która znowu zapanowała. - Masz ochotę obejrzeć program Teda Koppela „Nightline”? - spytała wreszcie przyjaznym tonem. - Pomaga złapać wątek, zwłaszcza po długiej nieobecności. To i „Washington Week in Review”. Nie trzeba marnować czasu na czytanie gazet. - Nie oglądam „Nightline”. Nie zależy mi na złapaniu wątku. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje na świecie. Za dużo się napatrzyłem. - Założę się, że poza tym jednym razem w Paryżu nigdy już nie głosowałeś - w głosie Jazz zabrzmiała lekka pogarda. - Odpieprz się. Nie przyszedłem tu na przesłuchanie. - Nie przypominam sobie, żebym cię zapraszała. Nastawiłam się na oglądanie telewizji. Gabe wstał z kanapy i usiadł obok niej na podłodze. Jazz odsunęła się. - Jazz, jeśli chodzi o biuro, to bez problemu coś sobie znajdę, ale Phoebe jest mi bardzo potrzebna. Znam ją od lat, ufam jej sądom i nie rozumiem, dlaczego miałbym ci przeszkadzać.
- Wszelkie kontakty pomiędzy nami są wykluczone - stwierdziła Jazz chłodno. - A ta twoja kumpelka, powiernica, wszystkowiedząca Phoebe, byłaby właśnie takim kontaktem. Ona jest jak pirat komputerowy, który potrafi się wszędzie wśliznąć i narobić zamieszania. Trudno byłoby nam zachować dystans, gdyby Phoebe zaangażowała się w twoje sprawy. - Jezu, Jazz, ty wciąż na mnie lecisz! Na dźwięk słabego, ale niewątpliwego źle ukrywanego triumfu Jazz zerwała się gwałtownie z podłogi. Stanęła nad nim, kipiąc wściekłością, którą dusiła w sobie od momentu, kiedy przekroczył próg. - Lecę na ciebie? Ja cię nienawidzę, Gabe. Nienawidzę cię za to, co mi zrobiłeś, kiedy byłam dwudziestoletnią smarkulą, za młodą, żeby wiedzieć, że nie należy wierzyć ani jednemu twemu słowu. Postąpiłeś ze mną wyjątkowo okrutnie. Trzeba być nie wiem jakim draniem, żeby najpierw namówić dziewczynę na małżeństwo, mimo że ona wcale się do tego nie pali, a następnie zniknąć w ostatniej chwili, zostawiając zasrany list z zasranym zmyślonym wyjaśnieniem. Zabrakło ci tej odrobiny odwagi, żeby powiedzieć mi to w oczy? Odwróciła się od niego i podeszła do okna, trzęsąc się od nadmiaru adrenaliny. Gabe wstał i poszedł za nią. Kiedy usłyszała za sobą jego kroki, odwróciła do niego wściekle wykrzywioną twarz. - Opuszczając Paryż wybrałeś taki sposób, żeby zranić mnie najbardziej. Podporządkowałam ci swoje życie. Bóg mi świadkiem, . że nie ja wymyśliłam to małżeństwo, lecz ty. Nigdy nie usiłowałam cię zniewolić, sam się zniewoliłeś, a potem próbowałeś zwalić na mnie winę. To co zrobiłeś, w efekcie stało się moją winą! To tani chwyt, Gabe, tandetny, straszliwie niesprawiedliwy. Budzisz we mnie obrzydzenie. - W sobie również. Dobry Boże, Jazz, to samo mówiłem sobie tysiące razy, noc po nocy. Mówiłem sobie rzeczy dziesięć razy gorsze. Każde słowo zawarte w tym liście było zimną, twardą prawdą, ale to oczywiście mnie nie usprawiedliwia. Nic nie usprawiedliwia mojego tchórzostwa. Ale ty ciągle na mnie lecisz, Jazz, cokolwiek byś myślała o moim charakterze. - Ty jesteś chory! - krzyknęła. - Naprawdę! Wiem, jakim nikczemnym tchórzem jesteś, jaki potrafisz być okrutny, ale nie wiedziałam, że jesteś aż takim egomaniakiem. Czy ty naprawdę sądzisz, że się z ciebie nie wyleczyłam? - Gdybym był tylko złym wspomnieniem, nie unikałabyś tak starannie
kontaktów ze mną. Gdybyś naprawdę mnie zapomniała, Jazz, nie przyjmowałabyś pozycji obronnej. - Jeszcze trochę a sam uwierzysz w te brednie - naigrawała się z niego. Słyszę, jak usiłujesz się przekonać. Ty już się przekonałeś. - Nie wyleczyłaś się ze mnie. - Na szczupłej ciemnej twarzy Gabe'a malowała się natarczywość i pewność tego, co mówił. - Nie wiem, kiedy ostatnio marnowałam czas na myślenie o tobie powiedziała pogardliwie. - Udowodnij to - prowokował ją Gabe. - Nie muszę ci niczego udowadniać! - To udowodnij. sobie. W przeciwnym razie już nigdy nie będziesz sobie ufała. - Ufam sobie wystarczająco - powiedziała Jazz chłodno. Była znowu opanowana. - Wyjdź, Gabe, opuść mój dom. Wydaje mi się, że śmierdzi, kiedy tu jesteś. Gabe złapał Jazz szorstko, przyciągnął do siebie i pocałował z niepohamowaną namiętnością, którą poczuł, gdy tylko wszedł do tego pokoju i ujrzał Jazz jeszcze piękniejszą niż kiedyś. Jazz z całej siły uderzyła go pięścią w twarz. - Miałem rację! - krzyknął. - Nie uderzyłabyś mnie, gdybym był ci obojętny! Unieruchomił jej ręce, przyciskając je do ciała i zaczął całować. Po pewnym czasie przerwał, rozluźnił uścisk. Wyraźnie dawał jej szansę na odwet. Jazz nie rwała się już do bicia, ale też nie zmieniła kamiennego wyrazu twarzy. - Zawzięta suka - powiedział. Ponownie przyciągnął do siebie jej niechętne ciało, nachylił się do jej zimnych warg i zaczął pracować nad nimi licząc, że Jazz nagrodzi jego starania. W końcu poczuł, że jej usta zaczynają reagować. Najpierw nieznacznie zadrżały, potem delikatnie zatrzepotały, lekko nacisnęły, rozgrzały się pragnieniem, które póty rosło, póki nie stało się pocałunkiem odwzajemniającym pocałunek. Stali przy oknie wychodzącym na ocean, spleceni ramionami, całując się w milczeniu, nieobowiązująco i żadne z nich nie chciało zakłócić jakimś dźwiękiem czy słowem magii tej cudownej chwili, w której przeszłość spotkała się z teraźniejszością, oni zaś odczuwali tylko radość tamtych dni, nie pamiętając o bolesnym zakończeniu. Lecz kiedy Gabe przytulił się do Jazz w taki sposób, że nie mogła już nie zauważać jego podniecenia, odepchnęła go od siebie. Stała naprzeciw
niego - wysoka, dumna i prowokująca. - Nic z tych rzeczy - powiedziała silnym, czystym głosem. - Udowodniłeś swą tezę, Gabe. Fizycznie nie jesteś mi obojętny. Coś we mnie zostało, jakiś strzęp przeszłości, który ... przetrwał, mimo że tak ohydnie ze mną postąpiłeś. Potrząsnęła głową w zamyśleniu. - Jednak to za mało, żebym pozwoliła ci się kochać, Gabe. Och, przyznaję, mam na to ochotę, nie myśl, że zapomniałam, jak światła bateaux mouches oświetlały nasze okno, a my leżeliśmy w łóżku, niewidzialni, wsłuchani w muzykę niosącą się po rzece. Czując cię w sobie uważałam się za najszczęśliwszą kobietę na świecie. Położyła mu ręce na ramionach. - Mówią, że stara miłość nie rdzewieje powiedziała cicho. Jej oczy tak rozświetliły się wspomnieniami, że spuścił wzrok. Nie miałam lepszego kochanka od ciebie, Gabe i to nie dlatego, że byłeś pierwszy ... po prostu mogłam porównać ... - Zadarła głowę i uśmiechnęła się smutno do swych myśli, które, zrozumiał to nagle, nie miały z nim żadnego związku. - Kłopot polega na tym, że nie mogę ci ufać. A ja nie mam zwyczaju kochać się z mężczyzną, któremu nie ufam. - Nie możesz uwierzyć, że zmieniłem się przez te dziewięć lat? - wykrzyknął zbolałym głosem. - Że musiałem się zmienić? Że już możesz mi ufać? Jazz roześmiała się, słysząc jego słowa. - Ufać? Tobie? Zaufanie w ogóle nie wchodzi w grę. Nawet ty musisz o tym wiedzieć. Ale nie będę się dłużej upierać przy - tym, żeby Phoebe nie była twoją agentką. Możesz też wynająć to biuro. Udowodniłeś mi coś, co nie było twoją intencją. Nie masz już nade mną władzy, biedaku. Poklepała go po policzku. Kiedy chciał coś powiedzieć, uniosła ostrzegawczo palec. - Nie mów tego! Znienawidzę cię, jeśli powiesz, że gdybym była przekonana, że nie masz nade mną władzy, to pozwoliłabym ci się kochać. Nie, Gabe, nie możesz używać tego szkolnego argumentu przez całą noc. Byłoby to niegodne nawet Węgra. Dostałeś to, po co tu przyszedłeś. A nawet trochę więcej. Powinno. ci wystarczyć. Gabe popatrzył na Jazz w milczeniu. Chryste, ale się urządził. Na cacy i z kretesem. A myślał, że się z niej wyleczył. Prawie wyleczył. Chyba nie miał dobrze w głowie. Już samo przyjście do niej i podanie ręki tej niezrównanej dziewczynie było cholernym ryzykiem. Podjął je i oto konsekwencje. Wpadł na dobre, wpadł po uszy, to jasne jak słońce. Poza nią nikt nigdy się nie liczył. - Chyba przegapiłaś Teda Koppela - wykrztusił.
- Może jeszcze nie. - Jazz obdarzyła go przyjaznym, bezosobowym uśmiechem. - Chcesz popatrzeć na Jaya Leno? - Nie, na mnie już czas. Dzięki, Jazz, i do zobaczenia - powiedział i zniknął. Spóźnię się na kurs, powtarzała sobie nerwowo Jazz. Nie dość, że tracić swój cenny czas na jakąś kretyńską Szkołę Ruchu , Drogowego, to jeszcze w pobliżu budynku, w którym mieściła się owa szkoła, nie było żadnego parkingu. Spóźnię się na kurs. Czuła, że ze zdenerwowania poci się na - szyi i czole. SPOŹNIĘ SIĘ. NA. KURS. Te trzy słowa brzmiały dla niej jakoś szczególnie złowieszczo. Po otrzymaniu mandatu Jazz niechętnie zaczęła badać możliwości zapisania się na kurs. Najwyraźniej nie ona jedna łamała przepisy drogowe, bo w mieście istniały setki takich szkół, organizowanych przez kogo się dało, jak kluby Anonimowych Alkoholików w Beverly Hills. Niektóre reklamowały się jako kursy dla osób samotnych, inne obiecywały pizzę na obiad, jeszcze inne kusiły klientów czarodziejskimi sztuczkami i filmami Disneya, a większość zapowiadała, że uczy bawiąc. Jedyna szkoła, która znajdowała się w miarę niedaleko od jej mieszkania, nazywała się „U Komediantów”. Zgrzytając zębami, że musi zmarnować sobotę, Jazz telefonicznie zapisała się do „Komediantów”. Kiedy przyjechała, sądząc, że zdążyła na czas, okazało się, że parking za budynkiem szkoły w soboty jest zamknięty, a na pobliskich ulicach wszystkie parkometry były już zajęte. - Podlizusy - prychnęła pogardliwie czując, że ogarnięta paniką zaczyna pocić się pod pachami. W końcu trzy przecznice od szkoły, wklinowała się w jedyne wolne miejsce i popędziła co sił w nogach do mało pociągającego piętrowego budynku przy Pico Boulevard. Na korytarzu i na schodach nie było żywej duszy. Gdy wpadła do sali, w której odbywał się kurs, powitały ją odgłosy cmokania i brawa. - Spóźniła się pani dwie minuty - powiedział instruktor, zamykając za nią drzwi na klucz. - Jeszcze sekunda, a byłoby za późno. - Dzięki - wysapała Jazz, rozglądając się za miejscem. Tylko jedno krzesło było puste - przy pierwszym stoliku w środkowym rzędzie, tuż pod nosem instruktora. Jak pamiętała za szkoły, nikt nie lubił tego miejsca. Przesunęła się chyłkiem i usiadła obok niedbale ubranego mężczyzny z ogromnymi czarnymi wąsami niby kierownica roweru. Na głowie miał wyświechtaną czapkę z daszkiem, na nosie ciemne okulary.
Wąziutkie krzesło okazało się nawet twardsze i węższe, niż się spodziewała. Patrzyła prosto przed siebie, pofalowane smużaste włosy zgarnęła do przodu, żeby stworzyć sobie prywatną przestrzeń. Żałowała, że tak się pośpieszyła z tą szkołą. Miała na to dwa miesiące, a teraz akurat, od tygodnia, od dnia, w którym odwiedził ją Gabe, czuła się wyjątkowo podle. Nie miała za grosz energii. W studiu udawało się jej funkcjonować w miarę normalnie, ale przyłapała Toby'ego i Melissę na wymienianiu zaniepokojonych spojrzeń. Odwoływała randki, żeby pójść wcześniej do łóżka, potem źle spała, miała męczące sny, których treści rano nie pamiętała. Wstając była bardziej zmęczona i obolała, niż kiedy kładła się do łóżka. Z trudem się poruszała. Patrząc na nią można by pomyśleć, że spotkanie z Gabem miało o wiele brutalniejszy przebieg niż w rzeczywistości. Czuła się stara, wyprana ze wszelkich złudzeń na temat życia, cyniczna do szpiku kości. Czytając gazetę lub oglądając telewizję dziwiła się, po co jeszcze w ogóle wstaje z łóżka. Życie wydawało jej się ... beznadziejnie beznadziejne. Jeśli była to depresja - ale niby czemu depresja - to jak się z niej wydobyć? Nie wiedziała, co jest przyczyną jej stanu, ale na pewno nie był to Gabe. Wreszcie pozbyła się tego upiora. Zobaczyła go, pocałowała i stwierdziła, że wyleczyła się z niego. Cisnęła mu w twarz oskarżenia, które dusiła w sobie przez osiem lat, a on przyznał jej rację· Był tym kim był, fragmentem jej przeszłości, o wiele bardziej pozytywnym niż negatywnym, mimo dramatycznego zakończenia. Bo obiektywnie rzecz biorąc, myślała Jazz, muszę przyznać, że strasznie dużo mu zawdzięczam. Od kogo nauczyłabym się „strzelania z biodra” we wszystkich okolicznościach i manipulowania obiektem, jeśli nie od fotoreportera? Powinnam być mu wdzięczna. Była mu wdzięczna. Spędzone z nim lata stanowiły bezcenne doświadczenie. Oczywiście, za tę naukę musiała zapłacić. Kobieta - realistka nie oczekiwałaby, że będzie inaczej. Jedno było pewne, mianowicie, że nie mogła cofnąć czasu i przeżyć życia od nowa, natomiast musiała jakoś przeżyć Szkołę Ruchu Drogowego w dusznej, zatłoczonej po brzegi sali. Zerknęła przez wąski prześwit w zasłonie z włosów, które tak ściągnęła do przodu, że niemal spotkały się na nosie. Jej odrażający sąsiad był wysokim mężczyzną z długimi rękoma, które częściowo zajmowały miejsce dla niej przeznaczone, ale siedzieli tak ciasno stłoczeni, że choćby nawet chciał, niewiele mógł na to poradzić. Dzięki Bogu, że wypadło jej miejsce z brzegu, jakkolwiek krzesła przesunąć nie mogła, bo było
przyśrubowane do podłogi. Jazz skrzywiła usta w bezcelowej odrazie, ale wolała nie patrzeć na sąsiada po prawej stronie. Lepiej, żeby nie było między nimi kontaktu wzrokowego, jak w kolejce podziemnej w Nowym Jorku. To jedyny sposób na 'zachowanie fizycznego dystansu w stosunku do kogoś, na czyje sąsiedztwo będzie skazana przez najbliższe osiem godzin. Facet był trzy razy za duży do tych krzeseł. Nagle Jazz stwierdziła, że styka się z nim ciałem od ramienia po kolano. Zaczęła żałować, że zamiast dżinsów i koszuli roboczej z czasów, kiedy pracowała jako „dziewczyna do wszystkiego” nie włożyła czegoś z kolcami, by go zniechęcić do budzącego w niej odrazę kontaktu fizycznego. Mężczyzna, który zamknął za nią drzwi na klucz, wszedł na podium. - Nazywam się Muffet - powiedział - jestem komisarzem policji w Los Angeles. Szkolenie potrwa bite osiem godzin. Każda próba skierowania przez was uwagi na coś innego przed upływem czterystu osiemdziesięciu minut spotka się z moją bardzo nieprzychylną reakcją. Proszę nie pytać mnie czy można wyjść wcześniej; zostanie to potraktowane jako Próba przekupstwa. - Jazz pomyślała, że instruktor - blady, antypatyczny facet w średnim wieku - wygląda jak strażnik więzienny. Gdzie się podziali reklamowani Komedianci? Dlaczego w tej sali jest tylu okropnych jakichś mężczyzn i tylko jedna poza nią kobieta? - Ten kurs odbywa się pod auspicjami Departamentu Pojazdów Mechanicznych - ciągnął Muffet. - Jeśli spóźnicie się po obiedzie, zastaniecie drzwi zamknięte i będziecie musieli powtórzyć kurs. Przewiduje się jedną piętnastominutową przerwę przed południem i jedną po południu, na włożenie monety do parkometru. Przerwy te nie wliczają się - powtarzam, nie wliczają się - do czterystu osiemdziesięciu minut szkolenia. Zaraz po przerwie drzwi zostaną ponownie zamknięte na klucz. Niech to pokręci! Mam pełno jednodolarówek w portfelu, ale żadnych drobnych. Czy siedząc w Szkole Ruchu Drogowego można jednocześnie zarobić mandat? Och, bez wątpienia. - Instruktor, który miał prowadzić dzisiejszy kurs, zaziębił się. W ostatniej chwili poproszono mnie o zastępstwo. Muszę uprzedzić, że nie przepadam za żartami. Z ust uwięzionych w sali osób wydobył się głośny protest. Muffet czekał spokojnie. Kiedy głosy ucichły, powiedział: - Można jeszcze wyjść. Ale nie radzę, chyba że ktoś woli odbyć kurs w jakąś inną sobotę i nie szkoda mu zmarnowanego
czasu na wstanie, przyjazd tutaj i zdobywanie miejsca. Uczę takich samych przepisów jak „Komedianci” . Jazz usłyszała, że kilka osób wstało z hałasem i wyszło. Ona jednak została. Przez to piekło nie pojechała na ranczo, nie mówiąc o tym ile trudu kosztowało ją znalezienie miejsca do parkowania. Musiałaby chyba upaść na głowę, żeby dobrowolnie przejść przez to jeszcze raz. Muffet z niewzruszonym spokojem poczekał na wyjście ostatniego dezertera, po czym zaczął mówić. - W przypadku naruszenia przepisów drogowych proces sądowy nie ma wielkiego sensu. Jeśli dostaniecie mandat, jesteście winni, póki nie udowodnicie swojej niewinności. Nie walczcie z mandatem, chyba że godzina waszego czasu jest mniej warta niż dwadzieścia dolarów. To moja pierwsza rada. Obdarzył słuchaczy upiornym uśmiechem. A co z prawami obywatelskimi, pomyślała Jazz? - Okey - kontynuował Muffet. - Kto z was wie, co to jest egzekwowanie selektywne? Nikt? Tak też myślałem. Tego nikt nie wie, poza recydywistami, a ci ze zrozumiałych względów wolą milczeć. Otóż egzekwowanie selektywne to prawo policjanta do ukarania jednej wybranej osoby za wykroczenie, którego dopuszczają się praktycznie wszyscy. Wszyscy na przykład jadą po autostradzie z prędkością 100 km na godzinę, ale tylko wy zostajecie za to zatrzymani. Uważacie, że to niesprawiedliwe. Nie, to nie jest niesprawiedliwe. Egzekwowanie selektywne stosujemy dlatego, że istnieje tylko jedna szansa na tysiąc dwieście, że właśnie wy zostaniecie złapani. Inaczej mówiąc, wręczając wam mandat mamy pewność, że wcześniej przekroczyliście dozwoloną prędkość tysiąc dwieście razy. A więc bez względu na okoliczności jesteście winni i nie stawiajcie się. To moja druga rada. Muffet podciągnął spodnie. Jego autorytet był ugruntowany. - Ilu z was jest ludźmi samotnymi? Podnieście ręce - rozkazał. Rozległ się szurgot podnoszonych rąk. - Ilu jest żonatych? - Ponownie usłyszała podnoszenie rąk. - Ilu jeszcze tego nie wie? Jazz zacisnęła pięści. Nie zgłosiła się do żadnej z wymienionych kategorii. Co go obchodzi jej stan cywilny? I co to ma wspólnego z otrzymaniem przez nią tego cholernie niesprawiedliwego mandatu? - Teraz spytam was o nazwisko, zawód i w jakich okolicznościach zostaliście ukarani mandatem.
Mnie tu nie ma, pomyślała Jazz, to mi się chyba śni. Z tyłu ludzie odpowiadali posłusznie na jego pytania. Ich przestępstwa były, z nielicznymi wyjątkami, o wiele poważniejsze od jej wykroczenia. Korzyść z siedzenia w pierwszym rzędzie polegała na tym, że kiedy doszło do niej, mogła odpowiadać cicho. Jej sąsiad wymamrotał pod nosem, że nazywa się Leslie Duff, jest robotnikiem budowlanym i został zatrzymany za zlekceważenie znaku ·stop. - Dlaczego zlekceważył pan ten znak? - dopytywał się Muffet. - Nie zlekceważyłem - oburzył się Duff. - Zwolniłem, rozejrzałem się, a ponieważ nikt nie szedł i nie jechał żaden samochód, przejechałem. Sądziłem, że to wystarczy. - Znak stop wymaga zatrzymania się na trzy sekundy - rzekł Muffet karcącym tonem. - My te trzy sekundy nazywamy decyzją na osiem godzin. Nie byłoby tu pana, gdyby się pan zatrzymał. Duff pogrążył się w posępnym milczeniu. Ale z niego kołek, pomyślała Jazz. Ja bym sobie na takie uwagi nie pozwoliła. Policji w Los Angeles, wiadomo, bardzo zależy na utrzymaniu nie najlepszej reputacji, ale ten kurs odbywa się chyba gdzieś poza wodami terytorialnymi Stanów Zjednoczonych. - Pani - Muffet wskazał palcem na Jazz. - Czy pani wie, jakie dwie rzeczy można legalnie wyrzucić z samochodu? - Nie, proszę pana. - Wodę i pióra żywego drobiu. - Tak, proszę pana. Muffet zamilkł. Najwyraźniej chodził mu po głowie jakiś dowcip. - Żebym nie złapał pani na wożeniu poduszki - pogroził Jazz. Ku swemu obrzydzeniu Jazz nerwowo zachichotała. Muffet zaczął wymyślać kursantom, że nie przestrzegają praw pieszych i oczy Jazz zaczęły się kleić sennie. Była przerażona perspektywą dalszych siedmiu i pół godziny tego przymusowego uwięzienia w zatłoczonej, budzącej klaustrofobię sali. Lufciki były szczelnie zamknięte, krzesło z minuty na minutę robiło się twardsze, Duff zaś zajmował coraz więcej z przysługującej jej przestrzeni, chociaż nie zauważyła, żeby się przesuwał. Gdyby tak mogła się wznieść na wyższy astralny poziom, usunąć się stąd, doświadczyć wyjścia ze swego ciała. Coś takiego nigdy nie zdarzyłoby się Shirley MacLaine. Naraz Duff położył jakiś świstek na jej kolanach. Zaskoczona spojrzała w dół i przeczytała: - Cześć, piękna.
Z wrażenia o mało nie krzyknęła. Ten dziwak próbował ją poderwać. Przez cały ten makabryczny, pokutny dzień miała znosić jego dokuczliwe sąsiedztwo bez nadziei na ucieczkę. Wyjęła z torebki notes i ołówek i napisała: „Jeśli nie przestaniesz, powiem Muffetowi.” Podała mu ją, kiedy Muffet nie patrzył. Duff przez chwilę bazgrał coś zapamiętale. Potem podał. jej ukradkiem inny świstek. „Myślałem, że cię zainteresuje, że ci przebaczyłem. „ Ten też jest kopnięty, stwierdziła w myśli. Jakiś maniak seksualny i pomyleniec, do tego taki wielki. Może rzucić się na mnie i zrobić mi jakąś krzywdę. Czy Muffet zdąży mnie obronić? „Dzięki”, odpisała. Może to go ułagodzi. „Zjesz ze mną obiad?”, spytał w kolejnym liściku. Już miała wstać, odsunąć się na bezpieczną odległość, a potem powiedzieć Muffetowi, co się dzieje, kiedy przyszło jej do głowy, że ta kreatura może się jej przydać. „Dziękuję, ale nie mogę. Na obiad idę z mężem. Czy rozmieni mi pan dolara?” „Chętnie”, brzmiała odpowiedź. „To bardzo uprzejmie”, odpisała Jazz i aż do przerwy miała spokój. Gdy Muffet ogłosił przerwę, kursanci chyżo poderwali się z miejsc. Jazz wyciągnęła w kierunku Duffa banknoty jednodolarowe, ale on po prostu wsypał jej w dłoń kilka ćwierćdolarówek, odwrócił się i zaczął schodzić po schodach. Jazz pobiegła do swego samochodu, włożyła do parkometra trzy ćwierćdolarówki i biegiem puściła się z powrotem. Na ulicy nie było żywej duszy. Jeszcze dwie przecznice dzieliły ją od szkoły, gdy nagle tuż przed nią zmaterializował się Duff, jeszcze większy niż kiedy siedział. - Śpieszę się - rzuciła, nie zatrzymując się. Dogonił ją i złapał ją za ramię. - Mogłabyś być milsza - powiedział. - Nie zawsze bywasz taka sztywna. Jak będę dla niego słodka, to może uda się wrócić bezpiecznie do „Komediantów”, myślała gorączkowo. A tam Muffet się nim zajmie. Muffet na pewno ma pistolet i tylko czeka, żeby go użyć. - Spóźnimy się, jeśli będziemy teraz rozmawiać - wysapała. - Byłaś o wiele milsza przy poprzednim naszym spotkaniu - upierał się Duff, wciąż ściskając jej rękę. - Zacznę krzyczeć. - Jazz była dziko przerażona. - Jeszcze żadna kobieta tak do mnie nie mówiła.
W jego głosie było coś bardzo znajomego. Akcent jakby nie całkiem amerykański ... Te słowa zabrzmiały jak odległy, ale wyraźnie zapamiętany dzwon. Jazz pierwszy raz spojrzała na Duffa. Nie miał teraz ciemnych okularów. Bez wąsów ... bez tej brudnej czapki z daszkiem ... nie wyglądałby tak strasznie ... nie, nawet byłby niczego ... byłby ... - Sam Butler! - wykrzyknęła tonem oskarżenia. - Co ty, do cholery, wyprawiasz? Po co ci te kretyńskie wąsy? - Naprawdę mnie nie poznałaś? Myślałem, że z twoim okiem ... Czyż nie jesteś osobą, która widzi wszystko? Uznałem, że po prostu się na mnie boczysz. - Australijski aktor uśmiechnął się do niej swym uśmiechem „dwadzieścia milionów dolarów za trzy filmy” i Jazz pomyślała, że gdyby przedtem na chwilę na niego spojrzała, rozpoznałaby go natychmiast, z wąsami czy bez. - Śmiertelnie mnie wystraszyłeś - zganiła go. - Kto to jest Leslie Dum. - Ja. Sam Butler to mój pseudonim filmowy. - A ja myślałam, że jesteś gwałcicielem. - Była wściekła, że dała się tak wystraszyć. - To już przerabialiśmy. Czy każdego mężczyznę podejrzewasz, że chce cię zgwałcić, czy to we mnie jest coś szczególnego? - W tobie. - Jazz przygryzła wargę, żeby się nie uśmiechnąć, bo przypomniała sobie, jak nastraszyła go falą przypływu po tamtym trzęsieniu ziemi przed kilkoma tygodniami. - W twoim zachowaniu. - Naprawdę idziesz z mężem na obiad? - Nie - odparła Jazz. - Skłamałam, żebyś przestał pisać te listy. - Czyli że obiad jest aktualny? - Muszę coś zjeść, więc ... niech będzie. Co to znaczyło, że mi wybaczasz? - Wybaczam ci, że byłaś tak cholernie seksowna, kiedy mnie fotografowałaś. Byłaś seksowna, nie zaprzeczysz. Nie mogłem się opanować. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że jakiś fotograf rozebrał mnie do zdjęć. - Ach, to. Tak. No może trochę nieczysto grałam. Aktorzy są w tych sprawach prostolinijni. Ale jak by to się skończyło, gdyby nie trzęsienie ziemi? Przecież leżałeś na mnie! Nagi! - Puściłbym cię - zapewnił ją Sam Butler. - Pomyliłem się· I przepraszam. Zupełnie nie miałem racji. Jazz patrzyła na niego w milczeniu, próbując go ocenić. Z jakichś powodów
mu wierzyła. Facet taki jak Sam Butler nie potrzebował narzucać się kobietom. Tylu aktorów było kameleonami, przyjmując wygląd stosownie do granej roli, lecz Sam Butler mógł wyglądać tylko jak Sam Butler. Choćby chciał, nie zdołałby zamaskować męskości swych rysów, silnej, kwadratowej szczęki, prostego nosa, grubych, niemal lnianych blond włosów, rezolutnych niebieskich (ale to jak!) oczu, szerokich, stanowczych ust. Sam Butler doprowadziłby tłum wiktoriańskich panien do masowego omdlenia. Ale czy to jego wina, że tak wyglądał? Rysy Sama Butlera mówiły o nim rzeczy, które niekoniecznie musiały być prawdą, lecz których żadne rzemiosło aktorskie nie było w mocy zatrzeć czy zmienić. Mógł być obsadzany tylko jako romantyczny bohater. Dla udowodnienia, że jest dobrym aktorem, zawsze będzie musiał chować się pod makijażem. Jak młody Olivier. Zbyt pochopnie zaliczyła go do kategorii facetów, którzy nie rozumieją, gdy się im mówi „nie”. Zlekceważyła jego szczere, stęsknione za domem serce, które otworzył przed nią, kiedy mówił o rodzinie pozostawionej w Australii. Czasami udziela mi się cynizm Hollywood, pomyślała Jazz, a to wcale niedobrze. Butler spojrzał na zegarek. - Lecimy. Spóźnimy się na kurs. Przybyli bez tchu, po schodach Sam musiał ciągnąć Jazz za rękę, bo już nie miała siły biec - w chwili, gdy Muffet zamykał drzwi na klucz. Kuląc się jak owce zajęli swe miejsca. - Miewałem już takie sytuacje - powiedział Muffet ostro. - Dlatego uprzedzam, że nie pozwalam na flirtowanie na moim kursie. Zabraniam używania wulgarnych słów, żucia tytoniu, plucia, wydawania nieprzyzwoitych odgłosów. - Wskazał na Jazz i Sama. - Nie toleruję lizania się. Jeśli zależało wam na poznaniu kogoś, należało pójść do jednej z tych szkół dla osób samotnych. - Jesteśmy kuzynami - zapewnił go Sam. - W pierwszej linii - dodała Jazz pośpiesznie. - Nasze matki są siostrami - upiększał Sam. - Tak naprawdę to bliźniaczkami - dorzuciła Jazz. Zamknij się, idiotko. Syjamskimi siostrami? Poczuła, że wzbiera w niej histeria. Zaraz wybuchnie niepohamowanym śmiechem. Coś takiego nie zdarzyło się jej od czasów szkolnych. Śmiech, paranoiczny śmiech, który nachodzi człowieka w najbardziej nieodpowiednich do tego miejscach, śmiech, który karmi się sam sobą.
Msze, uroczystości szkolne, śluby, pogrzeby - o Boże! Poczuła, że Sam szczypie ją w przedramię i może zdołałaby zapanować nad fatalnym śmiechem, gdyby nie spojrzała w bok i nie zobaczyła, że on też trzęsie się od tłumionej wesołości, którą chciał ukryć, starając się schować dolną część twarzy w kołnierz. Niestety, miał ogromne trudności z wepchnięciem swych długich nieporęcznych wąsów. Ten absurdalny obrazek wytrącił Jazz z chwilowej równowagi. Zgarbiła się, wbiła wzrok w podłogę i łkała w parkosyzmach śmiechu. - Co się tam dzieje? - zdenerwował się Muffet. - To ... szkoła ... komediantów .... proszę pana - wydusił Sam Butler. - Moja kuzynka jest ... bardzo ... podatna ... na żarty. - No dobrze - rzekł Muffet niechętnie. - Ale żeby mi się to więcej nie powtórzyło. Jazz udało się nad sobą zapanować, dopiero gdy uświadomiła sobie, że jeśli się natychmiast nie uspokoi, to posiusia się w majtki. Spoważniała i do przerwy obiadowej tylko o tym myślała. Siedziała z przymkniętymi oczyma, modląc się, żeby nie ulec napadom chichotów, które od czasu do czasu wstrząsały Samem, czego domyślała się po drżeniu jego ciała. W końcu przyszła upragniona przerwa na obiad. Jazz i Sam odważyli się wreszcie spojrzeć na siebie. - Co nas tak rozśmieszyło? - spytała Jazz ze śmiertelną powagą. - Nie mam pojęcia - odparł Sam. - To nie było aż tak śmieszne. - W ogóle nie było śmieszne. Co śmiesznego jest w bliźniętach? - spytał poważnie Sam. Na słowo „bliźnięta” wybuchnęli oboje dzikim śmiechem. Potykając się i łapiąc pośpiesznie powietrze wybiegli z sali, kierując się ku toaletom na parterze. - Przed obiadem muszę wrzucić kilka ćwierćdolarówek do parkometru powiedziała Jazz, kiedy spotkali się znowu na ulicy. - Pójdę z tobą - zaproponował Sam. - A gdzie twój samochód? - Tam. - Sam wskazał czarną limuzynę - kabriolet, która jechała za nimi. - W studiu nie chcieli mnie puścić bez kierowcy. Bali się, że po drodze do Szkoły Przepisów Drogowych zafasuję następny mandat. - Ach, żeby mną się tak opiekowano - powiedziała z zazdrością Jazz. - Ledwo
znalazłam miejsce do zaparkowania. Czy to był ich pomysł, żeby cię wysłać w przebraniu? - Nie, mój. Tylko w ten sposób mogę mieć trochę spokoju. Od czasu mojego ostatniego filmu ... - przerwał zakłopotany. - Ach, rozumiem. W Hollywood nie możesz się opędzić od wielbicieli i wielbicielek. Tutaj nikt nie będzie się za tobą oglądał. My, tubylcy, szczycimy się tym. - To znaczy, chciałem powiedzieć ... - mamrotał, patrząc w bok. - Mój Boże, to oczywiste, że kobiety na twój widok odchodzą od zmysłów. Świetnie to rozumiem. Gdyby na kursie było więcej kobiet ... Wiesz, kobiety przez pokolenia nie widziały nikogo takiego jak ty. - Ja tego nienawidzę - powiedział po prostu. - Chodź, zjemy coś. Zasłużyliśmy sobie po czterech godzinach słuchania Muffeta. - Gestem ręki zaprosił Jazz do limuzyny. - Dokąd możemy pojechać? Za pół godziny musimy być z powrotem, a tutaj nie ma niczego poza Pollo Loco i McDonaldem. - Przewidziałem to. - Sam Butler otworzył duży wiklinowy koszyk, stojący na podłodze limuzyny. Oczom Jazz ukazało się mnóstwo plastykowych pojemniczków i płaskich paczuszek owiniętych folią albuminową. - Powiedziałem, żeby kupili wszystkiego po troszeczku w delikatesach „Nate'a i Ala”, którzy słyną z dobrego żarcia. Na początek zaś mamy mnóstwo australijskiego białego wina. - Odkleił sztuczne wąsy, zdjął czapkę z daszkiem i ciemne okulary. Potrząsnął głową z ulgą. - Poproszę o wino - rzekła Jazz przeciągając się i moszcząc wygodnie na poduszkach. - Wino, mocne wino, mnóstwo wina. Spodziewałeś się kogoś, czy zamówiłeś to wszystko dla siebie? - Dla siebie. Tak mnie mierziła myśl o tym kursie, że postanowiłem się upić. Muffetowi pewnie by się to nie spodobało, co? - Nie wymawiaj jego nazwiska - rzekła Jazz błagalnym tonem. - Mamy tylko pół godziny, nie psujmy jej. Czuję pastrami ... o, Samie Butler, jak na prostego wiejskiego chłopaka z Perth, prędko się uczysz. Koszyk zawierał: dwie butelki wina, pastrami, wołowinę w puszce, bajgielki, chleb żytni, musztardę, pikle, majonez, wędzonego łososia, topiony ser, plasterki indyka, krwistą polędwicę, a nawet pudełko siekanej wątróbki kurzej, którą
postanowili potraktować jako deser zamiast zamówionego przez studio tuczącego sernika. Tym bardziej że zjedli już po trzy kanapki i wypili całe wino. Jeszcze nigdy w życiu żadne z nich nie potrzebowało tak jedzenia ' i picia. Jedli łakomie, pośpiesznie, w milczeniu, jeśli nie liczyć jęków zachwytu przy każdej nowej kompozycji kanapki, a kiedy poczuli się nasyceni, opuścili szybę w limuzynie, by przed powrotem na kurs zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. - Ja tam nie wracam - oznajmił nagle Sam Butler. - Dokąd? A tak w ogóle to gdzie jesteśmy? - spytała Jazz, dziwnie zdezorientowana. - Na kurs. Nie wrócę do tej sali. Nie zniósłbym już tego. W Australii nie mamy takich kretyńskich Szkół Ruchu Drogowego. Nie jestem obywatelem amerykańskim. Co mi mogą zrobić? Nie wywalą mnie z powodu mandatu. Zresztą nawet gdybym wrócił do Perth, to w Australii żaden sąd mnie za to nie skaże. - Ale jeśli teraz nie pójdziesz, przepadnie ci, co już odsiedziałeś. Będziesz musiał zacząć od początku - zaprotestowała sennie Jazz. - Mniejsza z tym, nie wracam. I tak niewiele mnie to kosztowało. - Kosztowało? Co? - Ty. Żeby spotkać ciebie, zgodziłbym się na dwa tygodnie takiego kursu. Trzy. Cztery. Dla ciebie mógłbym chodzić przez cały zasrany rok do Szkoły Ruchu Drogowego, łepku. - Trzeba było zadzwonić, jeśli ci tak zależało - Jazz zareagowała chichotem na jego teatralne zachowanie. - Bałem się, że odwiesisz słuchawkę. Odwiesiłabyś? - Prawdopodobnie. Kto to jest łepek? - Przyjaciel ... kolega. - A, jak miło, jak bardzo miło - powiedziała sentymentalnie. - Taaak miło ... ale chyba muszę już wrócić ... prawda? ... wrócić do tej szkoły czy jak jej tam? Możesz powiedzieć kierowcy? - Kierowca, jedziemy z powrotem do szkoły - powiedział Sam. - Stoimy przed nią od przeszło piętnastu minut - odparł kierowca. - NIEMOŻLIWE! - wrzasnęła Jazz. Spojrzała na zegarek. Rzuciła się biegiem na górę, Sam za nią. Drzwi były zamknięte. Zaczęli łomotać, ale jedyną odpowiedzią był sadystyczny okrzyk Muffeta: - Ostrzegałem! - A niech to szlag! - Jazz prawie się rozpłakała.
- To wszystko moja wina. - Niestety tak! - Wynagrodzę ci to. - Jak?! Powiedz mi, jak możesz mi wynagrodzić cztery zmarnowane godziny Szkoły Ruchu Drogowego! - Nie mogę. Przyznaję - mruknął Sam zawstydzony. - Nawet gdybym się starał do końca życia. Jazz spojrzała na niego. Na jego twarzy malowała się prawdziwa rozpacz. W oczach miał żal, każda kość wyrażała jego szczere strapienie. - Rozchmurz się - powiedziała. - Przebaczam ci. Nie jest to największa krzywda, jaka spotkała mnie ze strony mężczyzny. - Chciałbym dostać w ręce tego drania. - Czy myśmy się trochę wstawili, Sam? - Australijskim winem? Niemożliwe. Na mnie w każdym razie ono nie działa. Mam mocną głowę. Ale to w sumie niezły pomysł. Utopmy nasze smutki w alkoholu. - Po południu? - Masz rację. Jest trochę za wcześnie. Chodźmy więc do cyrku. Wiesz, w tym namiocie na plaży ... od kiedy tu przyjechali, marzę o tym, żeby ich zobaczyć zjadaczy ognia, połykaczy mieczy, żonglerów. Co ty na to? - Jestem zbyt senna. Muszę się trochę zdrzemnąć. - Biedny łepek, nie przyzwyczajony do australijskiego willa - powiedział. Odwiozę cię do domu. - A co z moim samochodem? Nie mogę prowadzić w takim stanie. Jestem nieco ścięta i śnięta. - Załatwię, że ktoś się nim zajmie. Tylko daj mi kluczyki. Sam pomógł powłóczącej nogami Jazz wsiąść do samochodu. Po czterech godzinach w Szkole Ruchu Drogowego, dużym obiedzie, winie i wszelkich innych emocjach, jakich doznała tego ranka, z miejsca zapadła w sen. Obudziła się w obcym łóżku pod obcą narzutą. Po ciemnościach panujących za oknem, domyśliła się, że jest noc. Leżała nieruchomo przekonana, że jeśli się dobrze zastanowi, to na pewno przypomni sobie, jak się tam znalazła. W pokoju była mała lampa, a za nią okno z zarysem drzew po drugiej stronie. Odnosiła wrażenie, że znalazła się w Jukonie, jakieś sto lat temu. Czuła zapach płonącego drewna, słyszała ciche kroki mężczyzny w pokoju obok. Zamknęła oczy i spróbowała wolnych
skojarzeń. Jukon, kominek, narzuta, drzewa, nic. Przejechała dłońmi po ciele. Dżinsy, koszula robocza, dziewczyna do wszystkiego, Mel Botvinick, Pete de Constanza, „Atelier”, samochody, Szkoła Ruchu Drogowego. Bingo! Odrzuciwszy narzutę pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak wypoczęta. Przeszła przez mroczny, wyłożony boazerią pokój i trafiła na łazienkę. Umyła porządnie twarz zimną wodą, zrobiła użytek z nowej szczoteczki do zębów, którą znalazła na półeczce. Spojrzała do lustra. Mimowolnie się uśmiechnęła. W swoich krytycznych i notorycznie taksujących oczach wyglądała najwyżej na osiemnaście lat. Może sprawił to głęboki sen, może to, że nie pomalowała się rano, a może włosy w anarchicznym nieładzie, fakt, że zobaczyła w lustrze dziewczynę, jaką była w okresie żmudnych ćwiczeń na pierwszym roku w Graphics Central. Taki spokój w oczach i zaróżowione policzki miała przed spotkaniem Gabe'a. Nie tylko przypominała tamtą dziewczynę, ale również się nią czuła. Wróciwszy do sypialni, stwierdziła, że nie wie, gdzie są jej sneakersy. W skarpetach podeszła do drzwi i uchyliła je bezgłośnie. Przez szparę dojrzała duży pusty pokój, oświetlony tylko płomieniami w kominku. Przez drzwi z drugiej strony tamtego pokoju wszedł Sam Butler z naręczem szczap. Patrzyła, jak podsyca ogień, starając się nie czynić przy tym hałasu. Potem zasiadł przed kominkiem i wyraźnie na coś czekał. Ze sposobu, w jaki siedział, z poważnego wyrazu twarzy, wywnioskowała, że jest gotów czekać całą noc. Czuwał, podczas kiedy ona przespała całe popołudnie w tym jego górskim domku, czy gdzie tam się znajdowali. - Dobry wieczór, Sam - powiedziała spokojnie. Sam Butler zerwał się na równe nogi. Najwyraźniej błądził gdzieś myślami, a jej nieoczekiwane odezwanie się wyrwało go z marzeń. - Jazz! - Jego twarz rozpromieniła się. - Martwiłem się już ciebie. Tak straciłaś przytomność, że nie sposób było cię obudzić. - Rzadko mi się zdarza wypić butelkę wina przed obiadem. A jeszcze rzadziej zostać porwaną. - Nie wiem, gdzie mieszkasz. Gdybym wiedział, zawiózłbym cię do domu. - Czemu nie sprawdziłeś w prawie jazdy? - Nie chciałem szperać ci w torebce - wyjaśnił poważnie. - To jakoś niegrzecznie. - Jakiś ty ... delikatny. Mieszkasz tu?
- Tak. Znalazłem ten domek kilka miesięcy temu. - A gdzie jesteśmy? - Dość daleko. Hollywood Hills. Ten domek został zbudowany jakieś osiemdziesiąt lat temu. Po ogrodzie za domem spaceruje jeleń. - Która godzina? Sam Butler spojrzał na zegarek. - Dochodzi pół do ósmej, sobota ... na pewno masz jakieś spotkanie ... przypuszczalnie jesteś już spóźniona. Odwiozę cię do domu. Jazz przycupnęła przed kominkiem. - Nie mam dziś randki, ale głowę dam, że ty się z kimś umówiłeś. Wezwij mi taksówkę. - Zamierzałem spędzić dzisiejszy wieczór samotnie. Miałem pracowity tydzień. - Zdecydowanym ruchem splótł przed sobą dłonie. Oto mężczyzna, który nie ma nic do roboty, poza siedzeniem przed kominkiem i leniwym wpatrywaniem się w ogień. - Zejdę ci z oczu - zaproponowała Jazz. - Nie, nie o to mi chodziło. Mógłbym ... zrobić ci coś do picia. - Mógłbyś - przytaknęła Jazz w zamyśleniu. - Mógłbym usmażyć ci befsztyk. - Mógłbyś - zgodziła się Jazz. - Nie mogę zaproponować ci telewizji. Telewizor się zepsuł. - Świetnie. - Jazz była nad wyraz zgodna. - Obejdziemy się bez telewizji. - Ale mógłbym włączyć jakąś muzykę. - Fajnie. Bardzo lubię muzykę. - Nic więcej nie mogę ci zaproponować. - Nic ci nie przychodzi do głowy? - Nie, nie o tej godzinie. Na to, żeby gdzieś pójść, nie jesteśmy odpowiednio ubrani. - Nie masz żadnych innych pomysłów? Ani jednego? - Żadnych ... nic nie przychodzi mi do głowy - rzekł z figlarnym błyskiem w oczach. - Na to mi, niestety, wygląda - powiedziała Jazz kręcąc głową ze współczuciem. Przysunęła się do niego, obróciła tyłem i oparłszy plecy o jego kolana, położyła głowę na jego splecionych dłoniach. Spojrzała do góry, nastawiając usta.
- A co powiesz o pocałunku, łepku? - Wyciągnęła do góry ręce i przyciągnęła do siebie jego głowę. - Myślę, że tak ludzie się zabawiali przed wynalezieniem telewizji. - O, Jazz - rzekł Sam, opierając się jej rękom. - Mam na to wielką ochotę. - To na co czekasz? - Pragnę zacząć z tobą wszystko od nowa. Nie chciałbym się rzucić na ciebie jak zbzikowany dzikus, jak za pierwszym razem, nie chcę też zachowywać się jak cholerny kretyn, któremu się wydaje, że jest wielkim gwiazdorem. - I to cię powstrzymuje od pocałowania mnie? - Tak. - Za dużo myślisz - stwierdziła Jazz i uniosła się na tyle, że zdołała złożyć na jego ustach pośpieszny pocałunek. - Teraz ja jestem oficjalnym agresorem. Możesz zrobić następny krok, a wina i tak spadnie na mnie. Odsunął ją na długość wyciągniętych ramion i uważnie studiował jej twarz oświetloną ogniem na kominku. - Ten pocałunek się nie liczy - stwierdził wreszcie. - To zaledwie muśnięcie wargami. Tam, skąd pochodzę, w ten sposób całuje się braci. Jazz usiadła mu na kolanach, otoczyła go ramionami i złożyła na jego wargach długi, ciepły pocałunek, który trudno byłoby uznać za siostrzany. - Przepraszam cię, ale to nie wystarczy - rzekł zdyszany. - W ten sposób całuje się kuzyna. - Sam się prosisz - przestrzegła go groźnym szeptem. A więc był graczem. I do tego niezłym. Świetnie, bo ona też, jeśli gra warta była świeczki. Pchnąwszy Sama na dywanik, pochyliła się nad nim. Leżał w milczeniu, patrząc na nią pytająco, jak gdyby oceniał jej zdolności. Jazz zaskoczyła nagle myśl, pod wpływem której na chwilę znieruchomiała, że jeszcze nigdy nie była tak świadoma kształtu swych ust. Zwykle pocałunki przyjmowała, nie dawała. Patrząc na Sama, który tak cierpliwie czekał na dotyk jej ust, zobaczyła siebie jego oczyma, ujrzała narodziny swej zmysłowości, wielką namiętność, obietnicę ciepła. Poczuła, jak rozchylają się jej wargi w odpowiedzi na trzymane w cuglach pożądanie, które czytała w jego oczach. Podała mu swe usta jak prezent, delikatnie, czule, z równomiernie wzrastającym naciskiem. Gdy nie mogła się już doczekać, by poznać jego język, wsunęła sprężysty koniuszek swego języka między jego wargi i zatrzymała się, czekając na spodziewany rewanż jego języka. Kiedy jednak nic
takiego się nie stało, wdarła się do jego ust, poszukała go i uwięziła między swymi zębami, by następnie oddać się długim badaniom jego cudownie wrażliwej powierzchni. Sam oddawał jej teraz pocałunki, oddawał je żarliwie, ale wciąż nie wychodził poza ustalone przez nią granice. Miała do wyboru - całować go dalej lub przestać, co byłoby najgłupszym pomysłem, mi jaki wpadła od dawna. Mogła też robić wszystko co chciała z tym wielkim pięknym przebiegłym stworzeniem, które twierdziło, że strasznie pragnie zacząć z nią wszystko od nowa. Tylko że najpierw musiała mu pokazać, co chce z nim robić, w przeciwnym razie on do końca świata będzie się hamować. Jeszcze przyjdzie mu do głowy spełnić swą pogróżkę. A może obietnicę? W każdym razie była to sprawa narodowej dumy. Jazz leniwie rozpięła Samowi koszulę aż do pasa i z drażniącą powściągliwością zaczęła pocałunkami torować sobie drogę do jego ciepłego, przyjemnie pachnącego i smakującego ciała na szyi i piersiach. Od czasu do czasu udawała, że się rozmyśliła, sprawdzała reakcję Sama, po czym kontynuowała swój spacer, lecz jakby niechętnie. Gdy doszła do jego sutków, z denerwującym brakiem pośpiechu umieściła swe wargi na jednym z tych małych guziczków, ginących w plątaninie jasnych włosów, drugi zaś objęła delikatnie trzema palcami lewej dłoni i zaczęła masować. Oba sutki natychmiast zesztywniały, a Sam wydał z siebie głośny jęk, który sprawił, że jeszcze silniej przywarła do sutka i smagała go językiem, cofając się, ponownie atakując, jednocześnie zaś nie przestawała masować drugiego zwilżonymi śliną palcami. Długie ciało Sama naprężyło się, każdy mięsień się napiął, lecz ich właściciel starał się zachować swój wyrachowany spokój i nie pozwolił sobie już na drugi okrzyk. Nie mógł jednak zapanować nad sercem, które biło jak szalone. Z trudem też łapał powietrze. Jazz poczuła, że jej własne ciało dygocze pod wpływem tego nowego dla niej doświadczenia, polegającego na zamianie ról. Uświadomiwszy sobie ponownie, że on' czeka, co ona jeszcze z nim zrobi, poczuła, jak sama nabrzmiewa i wilgotnieje. Przystąpiła do działania tym bardziej zdecydowanie, a ciekawość zaczęła wyprzedzać jej poczynania. Zaczęła się zastanawiać, czy Sam jest już na nią gotowy, czy trudno mu powściągać namiętność, czy jest mu nieprzyjemnie, że musi tak leżeć sztywno, czy to jest gra, którą wymyślił, czy ktoś go jej nauczył. Podniosła pytająco głowę, lecz jego powieki były zaciśnięte. - Czy to ... za dużo? - wymruczała.
- Boże, nie .... nie ... - odparł wesołym, rozedrganym błagalnym głosem. Jedno dobre, że nie nosi paska, pomyślała, rozsuwając mu suwak w dżinsach i wtem znieruchomiała. Nie nosił niczego poza dżinsami. Z gęstwiny blond włosów wystawał członek tak gruby i długi, że Jazz poczuła, iż nie jest w stanie iść dalej. - Ja ... nie mogę ... ty musisz - powiedziała zdjęta grozą, rozpinając drżącymi palcami guziki swej roboczej koszuli, by uwolnić piersi. - Nie ... ty musisz ... chcę mieć pewność, że mnie pragniesz. - Głos Sama był zduszony, ale ton nieugięty. - Oj, pragnę cię, naprawdę - wymamrotała Jazz i wstała. Nie odrywając na moment oczu od niego, wyzwoliła się z dżinsów i majtek. Wygrałeś już tę grę, jakiekolwiek są jej zasady, ale ponieważ dalej się przy niej upierasz, to dam ci ja popalić, myślała z ckliwą mściwością, obniżając się nad nim, aż kolanami dotknęła dywanika. Rozwarła szeroko uda tuż nad jego głową, tak że cipka znalazła się wprost nad jego ustami, ale na tyle wysoko, żeby leżąc nie dostał do niej językiem. Pochyliwszy się, włosami dotknęła jego członka. Zaczęła kręcić głową we wszystkie strony, smagając jego naprężony, drżący organ milionem małych batów. Jej biodra kołysały się w miękkim unisono z jej głową i jeszcze raz miała uczucie, że wie dokładnie, co on widzi nad sobą w świetle ognia. Usłyszała jęk Sama, ale nie zaprzestała swych drażniących rytmów, ani nie zbliżyła się bardziej do jego ciała. Ze świadomością, że on widzi wilgotnienie jej rozchylonych dolnych warg, kontynuowała swe bezwstydne powolne ruchy. Wiedziała, że Sam widzi nad sobą całe jej ciało: pełne, wiszące półkule piersi, obrzmiałe kółka sutków, naprężoną misę brzucha, białość i miękkość wewnętrznej strony ud. Kołysała się zapamiętale, opuszczając głowę tak, by jej wargi niemal muskały czubek jego penisa i by Sam czując ciepło jej oddechu modlił się o dotknięcie jej języka. Żaden facet nie może opierać się temu w nieskończoność, pomyślała. Nie myliła się. Oto Sam wyciągnął rękę i popchnął ją delikatnie na dywanik, odwrócił na wznak i przytrzymał, ściągając jednocześnie dżinsy. Otworzywszy Jazz ręką, wszedł w nią jednym zdecydowanym pchnięciem, nie napotykając najmniejszego oporu, co świadczyło o tym, jak była na niego gotowa. Zatrzymał się i znieruchomiał, choć potrzeba na jego twarzy była tak samo czytelna jak na jej. Ciągle się nie poruszał, chociaż tkwił w niej tak głęboko, jak to tylko możliwe. Z namiętnością płonącą w oczach ostatni raz spytał:
- Jesteś pewna? - Zwyciężyłeś, draniu! Zwyciężyłeś! Tak, jestem pewna! Odzyskawszy swobodę działania, począł zanurzać się w nią z premedytacją i ze znajomością rzeczy, dając Jazz niemal natychmiast długi, rozdzierający orgazm, a kiedy była w połowie tego wspaniałego, oszalałego wyzwolenia, wwiercił się w jej ciało, tym razem bez przystanków, i przyłączył się do jej spazmów pierwszymi silnymi nieustępliwymi spazmami swego mistrzowskiego orgazmu.
11 Waleria Kilkullen Malvern i jej siostra, Fernanda Kilkullen, chwilowo Fernanda Nicolini, żywiły dla siebie chroniczną dezaprobatę, a równocześnie, jak to często bywa z siostrami, nie potrafiły się obejść jedna bez drugiej. Choć miały mnóstwo znajomych, nikogo na świecie nie darzyły równym zaufaniem. Przeżyły razem tyle, że miały podobny - czasem dość osobliwy - punkt widzenia na pewne podstawowe sprawy. To, że się nie bardzo lubiły, było . kwestią drugorzędną. Obracały się w tych samych kręgach towarzyskich, podróżowały z tymi samymi grupami ludzi, mimo że życie Walerii było jednym konserwatywnym małżeństwem, a życie Fernandy ciągłymi wstrząsami i ucieczkami. Wiedziały o sobie wszystko, gdyż niemal codziennie, przed przebraniem się na wieczór, zdawały sobie telefonicznie relację z minionego popołudnia. Rozmawiały ze sobą między innymi kilka miesięcy po powrocie z fiesty, kiedy za oknami ich rzęsiście oświetlonych apartamentów zapadał nowojorski zmierzch, ekscytując obietnicą mroźnej zimy. - Czy matka dodzwoniła się dzisiaj do ciebie? - spytała Fernanda. - Tak, ale akurat nie było mnie w domu - odparła Waleria. - Miałaś szczęście. Ja niestety byłam. Brak mi wyczucia, kiedy należy wyjść z domu .. - Coś się stało, czy tylko chciała się upewnić, że wszystko jest gotowe na jej przyjazd? - spytała Waleria. - Jak to się dzieje, że zawsze mnie udaje się dowiedzieć o dacie jej przyjazdu? - zachichotała Fernanda. - A jak to się dzieje, że zawsze mnie przypada zaszczyt jej goszczenia? - Och, Wal, przecież wiesz, że teraz, kiedy mam kłopoty z Nickiem, nie mogę nikogo do siebie zaprosić. Zwłaszcza matki. - Musisz jednak przyznać, Fern, że to
strasznie niesprawiedliwe. Zawsze się od tego wykręcasz. Ale pewnego dnia, gdy wyczerpią ci się w końcu mężowie, zmuszę cię, żebyś wzięła ją do siebie. - Żebyś wiedziała, ile mam kłopotów z tymi facetami - poskarżyła się Fern. - Daj spokój, Fern, mnie to nie bierze. Poza tym myślę, że robisz to naumyślnie. - Och, Wal, kochanie, będę jej posyłać tony kawioru, kwiaty i szampana, będę ją zabierać na obiady i kolacje, tylko nie każ mi wziąć jej do domu, kiedy Nick się tak zachowuje. - Niech szlag trafi domy towarowe - syknęła Waleria. - I te ich przeklęte wyprzedaże - zawtórowała jej Fernanda. - Cztery razy do roku to stanowczo za często. Siostry zamikły. Oznaczało to, że pogodziły się z myślą, iż po prostu nie ma sposobu, by powstrzymać matkę od zwalania się im na głowę trzy, cztery razy do roku. Lydia Stack Kilkullen od trzydziestu lat mieszkała na stałe w hiszpańskiej miejscowości wypoczynkowej Marbella. Po rozwodzie i natychmiastowym powtórnym ożenku Mike'a Kilkullena z Sylwią Norberg, długo się namyślała, gdzie urządzić sobie przyszły dom. W rozważaniach tych nie uwzględniała córek, ponieważ już wcześniej zaplanowała dla nich szkołę z internatem w Stanach Zjednoczonych. Londyn, choć odpadłby problem językowy, nie wchodził w rachubę. Zanadto upodobało go sobie filadelfijskie towarzystwo. Londyn z Filadelfią wiązały historyczne przyjaźnie, bliskie powiązania rodzinne. Londyn był tym zagranicznym miastem, w którym filadelfijczycy czuli się najbardziej zadomowieni. Boleśnie upokorzona Liddy pragnęła uciec jak najdalej od swego rodzinnego miasta i jego plotkujących mieszkańców. Rzym, najnobliwsze z miast, wyeliminowała z innego powodu. Był to okres „La Dolce Vita”. Rzym został okrzyknięty „Hollywoodem nad Tybrem”, stolicą międzynarodowej kinematografii. Nie zamierzała znaleźć się w jednym mieście z nową żoną swego męża, traktowaną tam niewątpliwie jak królowa. Dwie panie Kilkullen? O, nie, wielkie dzięki. Z Paryżem wiązały się jeszcze inne kłopoty. Z tego co słyszała . o Paryżu od swej matki i ciotek wiedziała, że kluczem do tego miasta jest język i bez dobrej
znajomości francuskiego nie będzie w Paryżu szczęśliwa. Liddy mówiła szkolną francuszczyzną i pewnie posiadłaby ten język, gdyby się trochę przyłożyła. Kłopot jednak polegał na tym, że paryżanie, ci, z którymi miała nadzieję się stykać, paryżanie z klasy wyższej, nie rozwodzili się. Religia połączona z tradycją zmuszała nawet najnieszczęśliwsze małżeństwa do trwania po wsze czasy. Liddy nie miała żadnej gwarancji, że będąc nieznaną rozwiedzioną Amerykanką, zdoła się „przyjąć” w Paryżu. Przypuszczalnie po pewnym czasie ktoś by się z nią zaprzyjaźnił, lecz nie uśmiechało jej się startować z pozycji człowieka upośledzonego. W końcu postanowiła, że zamiast do jakiegoś kosmopolitycznego centrum przeniesie się do Marbelli. Był rok 1961. Austriacki książę Alfonso Hohenlohe wpadł właśnie na pomysł, by z nieznanej wioski rybackiej na Costa Del Sol w Andaluzji uczynić międzynarodowy kurort. Na rozwój Marbelli i okolic wyasygnowano trzysta milionów dolarów. Marbellę od niepamiętnych czasów zamieszkiwała jedynie garstka rybaków. Liddy pomyślała, że jeśli znajdzie się wśród jej pierwszych rezydentów, zapewni sobie ustabilizowaną pozycję wśród gości, jak również równe prawa ,z europejską arystokracją, głównie austriacką, która zaangażowała się w ucywilizowanie tego hiszpańskiego miasteczka. Nie bez znaczenia był również fakt, że w kurortach z natury rzeczy nie istnieje podział na rozwiedzionych i nierozwiedzionych. Kłopotów językowych nie obawiała się, wiedząc, że dla większości ludzi, przybyłych do Marbelli za księciem Hohenlohe, angielski będzie drugim lub trzecim językiem. Najbardziej zaś podnosiła ją na duchu myśl, że przepływający przez Marbellę strumieniem goście będą mieli dość bieżących plotek, by zaprzątać sobie głowę czymś tak nudnym jak historia porzuconej żony, która pochodząc z filadelfijskiej arystokracji żyła przez kilka lat na peryferiach Okręgu Orange. Nikt z tych ludzi nie słyszał o Kilkullenach, a także, choć to może dziwne, o Stacksach. Idealne warunki, żeby rozpocząć życie na nowo. Liddy znalazła biały dom, zbudowany bez jednolitego planu i dość zaniedbany, ale za to z widokiem na morze. Kupiła go dosłownie w ostatnim momencie, bo zaraz potem ceny poszły w górę i rosły jeszcze przez dziesiątki lat. Dom stał w niewielkiej odległości od Marbella Club, do którego natychmiast wstąpiła przewidując, że stanie się on magnesem przyciągającym wesołe towarzystwo. W życiu małżeńskim najbardziej brakowało jej towarzystwa, co uzmysłowiła
sobie dopiero w Filadelfii. W porównaniu z głuchą ciszą odciętego od świata rancza stłumione odgłosy klubu kobiecego brzmiały dla niej jak zabawa karnawałowa. Gdyby nie Deems i Nora White oraz ludzie, których przez nich poznała, nie miałaby do kogo otworzyć ust. Z całej tej grupy, tylko Deems naprawdę coś dla niej znaczył. Nie było dnia, żeby za nim nie tęskniła. Ale przecież nie mogła pozostać w związku z Mike'em Kilkullenem z powodu przyjaźni z żonatym mężczyzną, z którym widywała się tylko w obecności innych. Jak się wkrótce okazało, Marbella została stworzona wyłącznie na potrzeby życia towarzyskiego. Za księciem Alfonso przybywały do niej coraz liczniejsze zastępy europejskiej arystokracji oraz gromady międzynarodowych sybarytów pięknych, sławnych, nadzianych włóczęgów, którym do szczęścia potrzebne było tylko słońce, seks, alkohol, taniec i odrobina strawy, pod warunkiem, że nie serwowano jej o pół do jedenastej w nocy, bo wtedy oficjalnie rozpoczynała się rozlazła, pełna możliwości noc w Marbelli. W całym zachodnim świecie istnieje sporo kobiet takich jak Liddy Kilkullen, które poddawszy wnikliwej analizie swe nieudane życie, zważywszy wszystkie za i przeciw, decydują się na rolę swojego rodzaju hostessy. Trzeźwo myślące, rozsądne panny, wdowy i rozwódki, zamiast czekać na królewicza z bajki, decydują się wstąpić w szeregi sławnych hostess. Nie jest to bynajmniej łatwe metier, w każdym razie nie dla kobiety leniwej, nieudolnej, bez powiązań i żelaznych nerwów. W zależności od posiadanych środków te mądre kobiety wydają przyjęcia skromne koktajle albo wielkie kolacje - z rygorystyczną regularnością. Niektóre hostessy stać nawet na organizowanie weekendów na wsi. Wierzą, że jeśli uda im się zwabić do swych domów elegancki świat, to kiedyś doczekają się rewanżów. I nie mylą się. Jeśli potrafią cierpliwie czekać i dowiodą, że zawsze można liczyć na ich przyjęcia, wkrótce zostaną zaproszone tu i tam, a po pewnym czasie otworzą się dla nich wszystkie drzwi. Liddy nie zamierzała zapuścić korzeni w Marbelli, lecz tylko odzyskać pozycję kobiety światowej, którą straciła, wychodząc za Mike'a Kilkullena. W swym nowym domu zajęła najgorszą sypialnię i łazienkę. Większość pieniędzy Mike'a, przeznaczonych na rozpoczęcie nowego życia wydała na remont willi, wybudowanie basenu i urządzenie trzech olbrzymich apartamentów gościnnych, przy czym mieszkania te zostały tak dobrze pomyślane, żeby nawet najbardziej
zblazowani goście czuli się dopieszczeni. Każdy apartament miał piękną dużą sypialnię, a w niej dobre oświetlenie do czytania, głębokie fotele, wygodne łóżka oraz toaletkę z wygodnym niskim stolikiem i wielkim potrójnym lustrem. Francuskie drzwi prowadziły na prywatny balkon z widokiem na ocean. Na stolikach nocnych stały karafki ze schłodzoną wodą, szczelne metalowe pojemniki ze świeżo upieczonymi kruchymi ciasteczkami, nowe opakowania francuskich woskowych zatyczek do uszu Boules Quies, które niejedno małżeństwo uratowały przed rozpadem plus pudełka chusteczek higienicznych i bombonierki importowanych czekoladek. Salony były równie przestrzenne i wygodne jak sypialnie, gdyż Liddy wiedziała, że podczas wakacji żadna para nie lubi spędzać wolnego czasu w jednym pokoju, przeszkadzając sobie nawzajem w drzemce lub czytaniu. Zaprojektowane przez Liddy łazienki cechowała wygoda i luksus. Ręczniki były najgrubsze w Europie, hydraulika działała szybko i niezawodnie, bidety i toalety znajdowały się w osobnych kabinach. W czasie przynajmniej dwutygodniowych wizyt goście mieli do dyspozycji dziesiątki obszytych gąbką wieszaków w szafach, nie mówiąc o haftowanej hiszpańskiej pościeli, która była bardziej wyszukana niż najbardziej luksusowa pościel w Stanach Zjednoczonych. Codziennie wkładano świeże kwiaty do glinianych wazonów, co tydzień wymieniano pisma ilustrowane z całego świata. Hiszpański kucharz doskonale znał się na międzynarodowej kuchni. Z okazji przybycia nowych gości Liddy wydawała przyjęcie, zapraszając na nie najbardziej frapujących rezydentów Marbelli, do których należał klan Bismarcka, książę Alfred Auersperg wraz z księżną, baron Guy de Rothschild z żoną, baronessa i baron Hubert von Pantz. Liddy bardzo uważała, kogo zaprasza. Musiała zachować daleko idącą ostrożność, żeby przypadkiem nie zarazić Marbelli filadelfijskimi plotkami. Jako pierwsi złożyli jej wizytę Deems i Nora White. Wystarczyło, że Liddy i Deems na siebie spojrzeli, a znów zapłonęli swym dziwnym obsesyjnym uczuciem, Nora zaś, zafascynowana Marbellą, dalej niczego nie zauważała, mimo że Liddy nie miała teraz partnera. Liddy zaprosiła też długo nie widzianych przyjaciół z Foxcroftu oraz osiadłych w Europie starych przyjaciół jej rodziny. Zaproszenia te chętnie przyjmowano, bowiem jeżdżenie do Marbelli stało się niezwykle modne. Nawiązawszy znajomości z mieszkającymi w Marbella Club arystokratami, zarówno
angielskimi, jak i europejskimi, Liddy zaczęła dodawać ich do listy gości swych domowych przyjęć. Po zaledwie kilku latach rozsądnie prowadzonej ,;polityki towarzyskiej” życia przyjęcia Liddy Kilkullen stały się instytucją komentowaną w prasie. A w Filadelfii wybaczono jej niefortunny rozwód, o czym świadczyły odnajdujące ją na tym sympatycznym wygnaniu listy od starych przyjaciół, przymawiających się o zaproszenie. Liddy zazwyczaj zapełniała gośćmi wszystkie trzy apartamenty jednocześnie, wychodząc z założenia, że dopiero sześć osób stwarza prawdziwie wakacyjny nastrój. Wstawała wiele godzin przed swymi gośćmi, żeby omówić menu z kucharzem, wydać polecenia pracowitym jak mrówki pokojówkom, kupić najlepsze produkty na miejscowych bazarach, ułożyć kwiaty w wazonach, telefonicznie sprawdzić umówione spotkania, upewnić się, czy aktualne są zaproszenia na tenis, obiad, koktajl, na czyjś jacht zakotwiczony w Porto Banus. Oczywiście zawsze zostawał w odwodzie błogosławiony Marbella Club, w którym wszyscy i tak kończyli prędzej czy później, lecz rachunki stamtąd miały tę nieprzyjemną właściwość, że się sumowały, a Liddy wbrew pozorom bardzo ostrożnie wydawała pieniądze. Ponieważ do Marbelli ludzie przyjeżdżali z nastawieniem na zabawę, zadaniem hostessy było organizowanie im rozrywek. Liddy wkładała w to tyle energii i uwagi, jak gdyby prowadziła hotelik w Szwajcarii. Żadnemu z jej gości ani by do głowy przyszło, że przyjmuje ich tak hojnie w tym pięknie wyremontowanym i umeblowanym domu, dysponując jedynie alimentami Mike'a i marnymi dziesięcioma tysiącami dolarów, które odziedziczyła w spadku. W rewanżu zapraszano Liddy do ekskluzywnych domów w całej Europie, Anglii i na Wschodnim Wybrzeżu. W roli gościa zachowywała się równie profesjonalnie co w roli gospodyni. Chociaż była nadal piękna, nie stwarzała zagrożenia dla innych kobiet, seksualne intrygi interesowały ją co najwyżej w formie plotki, szybko złapała tyle hiszpańskiego, francuskiego i włoskiego, ile trzeba do prowadzenia zdawkowej konwersacji z byle nudziarzem w każdym cywilizowanym kraju. Na Liddy można było liczyć, gdy chodziło o grę w tenisa, brydża, czy błyskotliwą rozmowę przy kolacji. Lecz Lydia Henry Stack Kilkullen, mimo sukcesu, jakim niewątpliwie było wyrobienie sobie pozycji towarzyskiej wśród międzynarodowej socjety, nie zapomniała tamtego okresu po rozwodzie, kiedy tylko dzięki sprytowi, szczęściu i
ciężkiej pracy zdołała stanąć na nogi. Należy mi się jeszcze coś od życia, mówiła sobie w chwilach refleksji. Co z tego, że dobrze się jej teraz powodziło, jaka to różnica, ile zaproszeń wystosowała, a ile otrzymała, skoro nic nie było w stanie wynagrodzić jej lat małżeństwa straconych, zmarnowanych, pozbawionych radości. A przecież była taka młoda i piękna. Gdyby nie małżeństwo z Mike'em, nie musiałaby o nikogo dbać, to o nią by dbano. Lata mijały, a ona ciągle prowadziła księgi rachunkowe, martwiła się wzrastającymi kosztami utrzymania w Hiszpanii, która na początku była śmiesznie tania. Wciąż musiała się przymilać, jak nie we własnym domu, to w domu innych, bo była samotną kobietą, a samotne kobiety przez całe życie muszą się przymilać. Gdy ziemie wokół „Rancza Kilkullena” okazały się w rękach budowniczych czystym złotem, Liddy zaczęła gorzko żałować, że nie wyrwała Mike'owi w porę tego, co się jej słusznie należało. Teraz było już za późno. Nie mogąc wziąć odwetu na Mike'u, Liddy poczęła mścić się na innych, wykorzystując swój spryt, znajomych i wiedzę na temat wewnętrznego funkcjonowania jej świata. Jeśli kobieta, której nie lubiła, popełniła głupstwo i Liddy się tym dowiedziała, wiadomość ta trafiała bezbłędnie do męża owej kobiety, choć nikt nigdy nie odkrył, jaką drogą. Kiedy jakaś nowa hostessa bez środków i wpływów próbowała ustawić się w Marbelli, stwierdzała niechybnie, że jest bojkotowana, jakkolwiek do głowy by jej nie przyszło, że to za sprawą Liddy. Gdy żonaty mężczyzna gustował w mężczyznach, nic nie pomagało, że utrzymywał rzecz w sekrecie - jeśli służyło to jej celom, Liddy demaskowała go przed żoną, oczywiście w taki sposób, żeby nikt nie potrafił wskazać na źródło informacji. Wiedziała, kto bierze narkotyki, kto za dużo pije, kto oszukuje przy kartach, kto żałuje, że się ożenił dla pieniędzy, czyje upodobania seksualne są niesmaczne lub zgoła przestępcze, kto jest zadłużony, na ile i u kogo. Była jak studnia, w której wszyscy mieszkańcy wsi zanurzają dzbany nie podejrzewając, że mogą się rozchorować od wody, którą piją. Z upływem lat Liddy stawała się coraz bardziej czarująca, tajemnicza, mściwa, trująca. Tylko jednej istocie ludzkiej, poza córkami, nic nie zagrażało ze strony Liddy: Deemsowi White'owi. On i Nora odwiedzali Marbellę przynajmniej dwa razy w sezonie. Gdy Nora nałogowo polubiła swą, jak się jej zdawało, wyjątkową pozycję w tamtejszym towarzystwie, nie protestowała przeciw częstym pobytom w Marbelli, zwłaszcza że koszt ich wynosił tyle co bilety na samolot.
Nora White i Henry White, ojciec Deemsa, zgodnie doszli do wniosku, że przed Deemsem otwierają się wielkie perspektywy kariery politycznej. Henry White został przywódcą Partii Republikańskiej w Okręgu Orange, a Nora chętnie udzielała wsparcia wszystkim, których jej teść obdarzał względami. Deems nie sprzeciwiał się ich nowym ambicjom względem niego. Jego wdzięk predestynował go do kariery politycznej, która też wydawała mu się znacznie bardziej zabawna niż procesowanie się. W latach sześćdziesiątych wspinał się po szczeblach kariery prawniczej. Jako metę Nora wyznaczyła mu biuro stanowe, nie potrafiła bowiem wyobrazić sobie, że miałaby mieszkać w Sacramento. Ale Kongres to co innego, pomyślała, gdy teść wspomniał o takiej możliwości. Gdyby Deems został wybrany do Kongresu, White'owie część roku spędzaliby w Waszyngtonie, resztę zaś w San Clernente, w obu miejscach odgrywając ważną rolę, dzięki dobrze zainwestowanym i nieustannie rosnącym pieniądzom Nory. Wyjazdy do Marbelli sprawiły, że zaczęła przywiązywać większą wagę do wyglądu i strojów. Rychło zmieniła się w elegancką kobietę, w której wszyscy od razu domyślali się osoby bogatej. Ponieważ miała dobre usposobienie i była uprzejma, mówiono o niej z sympatią. Ludzie chętnie rozprawiają o swych bogatych znajomych, gdyż w ten sposób sami czują się bogatsi. Liczący niewiele ponad czterdziestkę Deems White bez trudu został wybrany do Kongresu. Było to do przewidzenia, bo przemawiając ujmował sprawy jasno i sensownie; pochodził z rodziny republikańskiej, która od pokoleń żyła w republikańskiej południowej Kalifornii; oczarował wyborców tak samo jak wszystkich innych ludzi. Jeśli czemuś się dziwiono, to tylko temu, że nie startował wcześniej. Norę bardzo uszczęśliwił sukces męża. Była jednak pewna, że to dopiero początek jego zaszczytnej kariery. Wejście Deemsa do rządu Liddy obserwowała z Marbelli. Teraz łączyło ich o wiele więcej niż kiedyś. Już podczas pierwszej wizyty White'ów, zaraz po remoncie willi, znaleźli dla siebie błogosławione odosobnienie, którego nie byli w stanie zorganizować sobie w Kalifornii. Szczęśliwie dla nich Nora nie mogła przyzwyczaić się do hiszpańskich wieczorów kończących się o trzeciej nad ranem i codziennie po obiedzie, który spożywali nad basenem lub w klubie, zapadała w głęboką drzemkę. Budziła się dopiero na czas szykowania się do koktajlu. W przeciwieństwie do niej Deems i Liddy nie pili wina do obiadu, nie potrzebowali też tyle snu. Gdy życie w Marbelli zamierało, Deems przychodził do sypialni Liddy.
Żaluzje były już spuszczone, łóżko gotowe do sjesty - pikowana kapa zdjęta przez służącą, haftowane prześcieradła zmienione na świeże. Poza kremowymi plamami światła na terakotowej podłodze w rogach tego klasztornego pokoju panowała chłodna ciemność przesycona wonią lilii i jaśminów. Liddy nosiła teraz krótkie włosy, obcięte jak u chłopca. Na sjestę przebierała się w jeden ze swych luksusowych, skromnie skrojonych z atłasu i koronek szlafroków, które sprowadzała z Madrytu. Usłyszawszy pojedyncze stuknięcie, wpuszczała Deemsa do środka, a następnie zamykała drzwi na klucz. Bez słowa, bez zbędnych wyjaśnień wślizgiwali się do łóżka; Deems nie miał na sobie nic poza przyjętym tu „mundurkiem gościa”, czyli spodenkami kąpielowymi. Przytuliwszy się do siebie - twarz Liddy w zagłębieniu szyi Deemsa, jego twarz dotykająca gładzi jej krótkich włosów - leżeli w cudownym zespoleniu, intymnie połączeni skórą, oddechem, westchnieniem. W domu, w San Clernente, Deems White kilka razy w tygodniu urywał się z biura pod jakimś nie budzącym wątpliwości pretekstem, wsiadał do samochodu i pędził do San Diego. Tam w otchłani ciemnych, plugawych barów wyławiał pośpiesznie młodego, nieznajomego marynarza z bazy morskiej, który za pieniądze zgadzał się pójść za nim do taniego hotelu, gdzie Deems potajemnie i zapamiętale go penetrował, czerpiąc z tego bolesną przyjemność. Zostawał z marynarzem tak długo, na ile pozwalała mu odwaga, używając go często i wytrwale. W czasie owych częstych wizyt do pobliskiego portu Deems zaspokajał skrywane przez całe życie, niedopuszczalne pragnienie. Teraz, kiedy od kilku dni nie nachylał się nad młodym i chętnym mężczyzną, kiedy był gościem Liddy i leżał w jej łóżku bezpiecznie ukryty przed światem, kiedy poznał muskularną twardość pośladków Liddy i siłę jej nóg, splatając się z nią w niewinnym uścisku, niekiedy stwierdzał ze zdziwieniem, że jego penis napręża się i napełnia. Czekał chwilę, a nabrawszy pewności, że to erekcja, która się nie cofnie, z dziką niecierpliwością ściągał kąpielówki. Zrozumiawszy, że Deems jest nagi, Liddy skromnie odwracała głowę. W milczeniu, lekkim dotykiem, Deems dawał jej do zrozumienia, żeby odwróciła się do niego plecami, po czym zadzierał do góry jej szlafrok. Odsłonięta do pasa Liddy elegancko i z gracją unosiła niewysoko długą, gładką nogę, dając znać, że jest gotowa na przyjęcie jego penisa. Z zamkniętymi oczyma i lekko przyśpieszonym oddechem, zamierała w bezruchu, który miał mu powiedzieć, że nie oczekuje od
niego nic poza tym cichym, powolnym, słodkim wtargnięciem. Czasami Deems pozostawał w niej bez ruchu przez dłuższy czas, obejmując ją od tyłu. Opierała się o niego z westchnieniem przyjemności, lecz nigdy nie kołysała pośladkami w sposób sugerujący, że chciałaby czegoś więcej. Czasami zasypiali w tej pozycji, a gdy się budzili, przepełnieni byli tajemniczą radością. Innym razem, kiedy Liddy leżała w swej niewymagającej pozie, Deems sięgał rękoma w dół, podciągał jej szlafrok i jakby w roztargnieniu zaczynał gładzić ją między nogami; robił to tak długo i z taką delikatnością, że Liddy niemal wbrew swej woli doznawała bezgłośnego, subtelnego, lecz głębokiego orgazmu, którego Mike'owi Kilkullenowi nigdy nie udało się u niej wywołać. Po upływie kilku dni wizyty, przytulony do jej jędrnych pośladków, tkwiący w niej tak głęboko, jak pozwalała mu wniknąć jej wilgotna miękkość, Deems zamykał oczy i zaczynał wyobrażać sobie, że ona jest młodym marynarzem, bardzo młodym i chętnym marynarzem, w którym zanurzył się łatwiej niż zwykle. Wtedy ożywał i poczynał wbijać się w nią z niecierpliwym wigorem, .nieznanym zupełnie jego żonie. Kiedy w końcu spuszczał się, na wargach Liddy zakwitał uśmiech ogromnego zadowolenia. Sama jednak nie domagała się podobnej satysfakcji. Nigdy nie rozmawiali o tym, co robili w godzinach przeznaczonych na sjestę, tak samo jak nie rozchylali warg podczas pocałunków. Słowa by tylko zepsuły precyzyjny przebieg ich spotkań, rozproszyłyby cudowną tajemniczość. Zawsze nadzwyczajnie się rozumieli. Upajali się myślą, że odtąd już we wszystkie popołudnia wakacji w Marbelli, rok po roku, będą dotykać się w sposób, który ich oboje całkowicie satysfakcjonuje. Będzie to trwało tak długo, jak długo Nora będzie sypiać popołudniu, a oni znajdą pokój, w którym będą mogli się spokojnie zamknąć. Ubrania zawsze stanowiły problem dla Liddy Kilkullen. Bogate Europejki i Amerykanki, z którymi się teraz przyjaźniła, wydawały na stroje mnóstwo pieniędzy i rzadko pokazywały się drugi raz w tej samej sukience. Nawet jeśli w dzień paradowały w kostiumach kąpielowych i strojach tenisowych, to wieczorem występowały w pełnej gali. W końcu Liddy Kilkullen odkryła, że jedynym sposobem, by choć w przybliżeniu ubierać się tak dobrze jak bogate przyjaciółki, są wielkie wyprzedaże w nowojorskich domach towarowych. Skoro europejska hau te couture pozostawała dla niej niedostępna, musiała się zadowolić najlepszymi amerykańskimi gotowymi ubraniami. W Nowym Jorku mieszkały jej zamężne córki, dzięki czemu nie musiała
wydawać pieniędzy na hotel. Naturalnie, ważniejsze było to, że mogła zobaczyć dziewczęta i porozmawiać z nimi osobiście a nie przez telefon, choć niekiedy bardzo ją irytowały. Małżeństwa Fernandy Liddy uważała za wstyd i hańbę· Z drugiej strony czy to jej wina, że jest tak atrakcyjna i mężczyźni nie chcą zostawić jej w spokoju? Waleria była sztywna i dogmatyczna. Nie pokazywała po sobie, że małżeństwo nie spełniło jej oczekiwań. To cecha godna najwyższej pochwały. W każdym razie zatrzymywanie się u córek w Nowym Jorku Liddy uważała za święty obowiązek. Musiała przecież sprawdzić, jak się sprawy mają, a potem wygarnąć im to, o czym dzieci zazwyczaj nie lubią słuchać. Kto, jeśli nie matka, utrze dzieciom nosa i powie im kilka słów do słuchu? Dla ich własnego dobra. One świetnie to rozumiały i na pewno brały sobie do serca jej rady i przestrogi. Sprzedawczynie, jedna u Saksa, druga u Bergdorfa, miały doskonałe rozeznanie co do potrzeb pani Kilkullen oraz rozkładu jej przyjazdów. Podbechtane jej zaufaniem - opowiadała im bowiem, gdzie bywa, kogo widuje, jakich toalet wymagają te okazje i, co najważniejsze, ile pieniędzy może wydać - odkładały dla niej garderobę, ledwo przeprowadzono remanent i dokonano sezonowej przeceny. Często, gdy przychodziła suknia zbyt stylizowana dla przeciętnej kobiety, a pochopnie zakupiona przez entuzjastycznego kupca, myślały o Liddy i cieszyły się, że suknię trudno będzie sprzedać. Odczuwały prawdziwą przykrość, jeśli została kupiona - przed przeceną - przez jakąś bystrą kobietę. Nie wytrzymując nerwowo, zaczęły chować takie rzeczy „pod ladę”. W nagrodę dostawały potem od Liddy list pisany z Europy na papeterii jakiegoś arystokratycznego domu, w którym dzieliła się z nimi ploteczkami i donosiła o furorze, jaką zrobiła swymi nowymi kreacjami. Znały jej rozmiar, który pozostał idealną ósemką przez ostatnie trzydzieści lat i wiedziały, że nie kupi sukni, która wymaga drogiej biżuterii. Wiedziały też, że pani Kilkullen nie życzy sobie odsłaniać wewnętrznej strony rąk i łokci, że jej szczupła talia, wspaniałe ramiona i małe piersi są wciąż bardzo reprezentacyjne, nogi zaś zgrabne jak zawsze, że nie potrzebuje wkładać stanika pod wieczorową suknię, że może sobie pozwolić na odsłonięcie gładkich i dobrze umięśnionych pleców. Liddy przez całe życie przestrzegała diety i dzień w dzień przepływała dwieście metrów w swym basenie. Praca z panią Kilkullen to prawdziwa przyjemność, myślała każda z nich z zadowoleniem, nie podejrzewając istnienia drugiej. Z niecierpliwością oczekiwały kolejnej wielkiej wyprzedaży, żeby znowu móc się przysłużyć.
- Było nie było, jest naszą matką - westchnęła po dłuższym milczeniu Fern do trzymanej leniwie słuchawki telefonicznej. - Powinny istnieć jakieś statutowe ograniczenia praw matek. To że się kogoś urodziło nie jest wielkim osiągnięciem. Nawet tobie udało się dokonać tego trzy razy bez większego zamieszania. - Wal, a ta Red Appleton, ta zdzira, z którą ojciec się spotyka ... słyszałaś coś nowego na jej temat? - ciągnęła Fernanda, ignorując słowa Wal. - Rozmawiałam dziś rano ze znajomą z Newport Beach. Otóż wpadła na nich wczoraj wieczorem w jakiejś chińskiej knajpce. „Pięć Stóp”, czy coś w tym rodzaju. Wyglądali na, jak się wyraziła, „rozkrochmalonych” - odparła zirytowana Wal. - Wcale mi się to nie podoba. Od fiesty ciągle o nich słyszymy. - Ona jest o połowę od niego młodsza - oszacowała Waleria - a do tego piękna. - Nie ma wątpliwości, że ojciec oszalał na jej punkcie - dokończyła Fernanda tonem dezaprobaty. - Ciekawe, jaki jest w łóżku? - No wiesz, to obrzydliwe obruszyła się Waleria. Fernie tylko jedno chodziło po głowie. - Tak, tak, oczywiście, droga Walerio. Ale, przyznaj się, nie chciałabyś wiedzieć? Chociaż właściwie ... ciebie to nie interesuje. W tych twoich długich szykownych kościach nie ma ani krzty ciekawości. No dobrze, jutro do ciebie zadzwonię. Waleria zaczęła się przebierać na kolejną zwyczajną kolację z Billym, zwyczajnym Billym, przystojnym Billym, niezbyt bystrym Billym Malvernem, który wyjątkowo w łóżku się sprawdził, co przed laty Fernandzie udało się z niej wyciągnąć. Dzięki Bogu, że nie musiała znosić takiego indywiduum jak ten okropny Nicolini. Oby Fernandzie udało się go szybko pozbyć. Już ona sama, bez swego najnowszego męża, robiła wystarczająco dużo zamętu. Następnego dnia Waleria, wzmocniwszy swój ulubiony wygląd osoby nieprzeniknionej lekko przyciemnionymi okularami w grubej szylkretowej oprawie, przechadzała się po domu przewidzianym na pokaz Towarzystwa Dobroczynnego „Madison Avenue”: Od czasu do czasu rzucała okiem na spis pokojów i dekoratorów sprawdzając co komu przypadło w udziale. Przydzielanie pokojów odbywało się na zasadzie loterii, inaczej skończyłoby się to krwawymi zamieszkami. Jednego roku Waleria wylosowała pokoik służącej na poddaszu, innego salę
balową, kiedy indziej zaś coś bardzo trudnego, mianowicie kuchnię. W tym roku trafił się jej pokój dziecinny, z czego się bardzo ucieszyła, ponieważ nie był ani tak mały jak pokoik służącej, ani tak techniczny jak kuchnia i nie taki duży jak sala balowa, której umeblowanie okazało się istnym koszmarem. Sypialnię - dziecinną wszyscy na pewno chętnie obejrzą, bo dzieci budzą w ludziach sentymentalne uczucia. Skoro opryskliwy, acz potencjalnie użyteczny kuzyn Casey Nelson okazał tak mało entuzjazmu dla jej pomysłu urządzenia pokoju dla chłopca w stylu westernowym, Waleria poszła w innym kierunku - zaprojektuje pokój dla dwóch dziesięcioletnich sióstr bliźniaczek. Dziesięć lat to wiek, w którym powinno się dzieci zamrażać, by uniknąć kłopotów okresu dojrzewania. Oglądając jej pokój ludzie nie będą zadawać sobie pytania, co się w nim dzieje, kiedy rodzice spędzają weekend na wsi. To raz, a dwa, że uniknie w ten sposób powielenia banalnego pokoju małego dziecka. Waleria, w swych przydatnych okularach, snuła się po domu pokazowym, w którym na razie panował chaos. Niekiedy udawała, że jako osoba krótkowzroczna (faktycznie cieszyła się doskonałym wzrokiem) musi przyjrzeć się czemuś z bliska, a naprawdę chodziło jej o to, by posłuchać, co mówią ludzie. Nie, nie podsłuchiwała, po prostu zbierała informacje. W okularach oraz w bladobeżowej bluzce i spódnicy, nie ożywionej eleganckim paskiem czy interesującą biżuterią stawała się zgoła niewidoczna. Doświadczenie nauczyło ją, że najłatwiej ocenia się konkurencję w ciągu pierwszej godziny, kiedy mało kto ma się na baczności. Wszyscy dekoratorzy znajdowali się w swych gołych i często niezbyt obiecujących pokojach i narzekali na usytuowanie, metraż, liczbę okien, wysokość sufitu i tym podobne. Waleria ledwo rzuciła okiem na swój pokój na pierwszym piętrze. Asystentce zwanej Babeczką, poleciła zrobienie pomiarów, a sama postanowiła sprawdzić, co zamierzają jej sąsiedzi i. konkurenci. Można uniknąć wielu błędów, jeśli się posłucha, co mówią „w maglu”. Moda w świecie wnętrz zmieniała się czasem z dnia na dzień. Waleria Malvern doskonale wiedziała, że nie jest oryginalna. Jeśli czasami marzyły się jej autentyczne pomysły, to było to życzenie równie abstrakcyjne, co pragnienie jakiegoś mężczyzny by być Kevinem Costnerem - bez tej jego goryczy i iskierki bezsensownej nadziei. Pocieszał ją fakt, że od czasu kiedy młoda Amerykanka Elsie de Wolfe
wykreowała zawód dekoratora, czyli osoby, która żyje z urządzania domów innym ludziom, oryginalnych talentów zdarzyło się naprawdę niewiele. Do tamtego dnia urządzanie wnętrz należało do stolarzy, architektów i rozmaitej maści amatorek, z których pierwszą, a zarazem najzdolniejszą okazała się Madame de Pompadour. Póki klientki nie życzyły sobie nowoczesności i nowatorstwa, Waleria była w pełni kompetentna. Na szczęście rzadko zdarzały się kobiety złaknione nowoczesności, a jeszcze rzadziej - nowatorstwa. - Mówię ci, John, że perkal odpada. Odpada! Zgoda, w angielskich domach widuje się spłowiały zakurzony perkal, ale te domy mają po kilkadziesiąt lat. U twojej prababki jest do przyjęcia, a w Nowym Jorku ludzie się z perkalu śmieją. Jak to Rebecca West powiedziała? „Perkal wciąż śpiewa na tę samą starą wulgarną nutę”. Nie jest nowobogacki, choćby nie wiem ile kosztował. Po prostu odpada i już. Waleria przysunęła się bliżej do dwóch mężczyzn, stojących przy oknie wykuszowym. Po drugiej stronie budowano właśnie nowy budynek, który zasłaniał cały widok. - Mniejsza o to, co powiedziała Rebecca West, Nicky, ten pokój aż się prosi o wzorek. A to oznacza perkal, który mimo wszystko nie jest tak nudny jak taile de Jouy. Na litość boską, Nick, ludzie używali go przez trzysta lat. To chyba o czymś świadczy. Perkal jest ponadczasowy. - Nuda na nudzie nudą pogania. Takie jest moje odczucie, John. Mam go po dziurki w nosie. Mówię ci, zróbmy pokój ogrodowy. Ogrodowe meble, a na ścianach kratka altankowa. Przed oknami postawimy drzewa, po prostu normalne drzewa. Nie szkodzi, że umrą bez światła. Nie wykitują, zanim wystawa się skończy. Już widzę, jak to będzie współgrało z modą na ekologię. Nie czytałeś tego cytatu z Marka Hamptona? Ach, mówię ci, pyszny. „Ludzie, którzy nie czują się zdolni do życia w sposób naturalny, powinni przynajmniej starać się żyć w naturalnych wnętrzach.” - Co to niby znaczy? Daj mi odpocząć, Nicky. Sto lat temu Cecil Beaton zrobił ostatni pokój ogrodowy. Drzewa i wszelkie rośliny są już niemodne. Ta moda doszła do punktu, z którego się nie wraca. Jak również wielkie zmasowane bukiety róż, wszystkie te wiktoriańskie nakrochmalone białe lny na stołach, łóżkach, poduszkach i czego chyba nie muszę ci mówić, cały ten upiorny styl westernowy. Waleria poszła dalej. Ilekroć dekoratorzy zaczynali spierać się o styl westernowy, zachowywali się irracjonalnie i niegrzecznie, ponieważ wielu z nich „popełniło” rozmaite letnie domki z wnętrzami zainspirowanymi przez Nowy Meksyk
na pięć minut przed zmierzchem tej chwilowej mody. W ciągu następnej godziny Waleria zebrała jeszcze parę wzajemnie sprzecznych informacji. Jedno jest pewne, pomyślała, przesuwając okulary na czubek głowy i wkładając kolczyki, które przedtem schowała do torebki, a mianowicie, że nie wiadomo, co jest modne. W tej sprawie panuje kompletne zamieszanie. Nowojorczycy przywiązują niesłychaną wagę do urządzenia wnętrz, bo na ulicy stykają się wyłącznie z dehumanizacją i degradacją środowiska. Nawet zrobienie kilku kroków z budynku, w którym mieszkają, do limuzyny zmusza ich do patrzenia na rzeczy, których widzieć nie chcą. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych prywatnej przestrzeni, którą posiadają na własność lub wynajmują, są ich jedyną ucieczką od rozsypującego się świata zewnętrznego. Ich nerwowe, obsesyjne usiłowania, by zamienić mieszkania w oazy wygody i spokoju udzieliły się wynajmowanym przez nich dekoratorom. Kiedyś dekoratorzy byli cichymi tyranami, dyktatorami udającymi dobroczyńców, a klient był im wdzięczny za sam uśmiech. Teraz się to zmieniło. Po pierwsze, klienci stali się strasznie bogaci i wymagający. Po drugie, dzięki „HG”, „Architectural Digest” i „World of Interiors” są poinformowani, jak mieszkają inni bogacze. Członkowie bractwa dekoratorów już sami nie wiedzą, co wymyślić, podobnie jak rezydenci The Hamptons. Niczego się nie nauczę od mych kolegów, pomyślała Waleria, pierwszy raz przyglądając się dokładnie przyznanej jej przestrzeni. Kiedyś pokój ten na pewno był jadalnią, o czym świadczyły podwójne drzwi na przeciwległych ścianach w głębi, które zgodnie z wymaganiami przepisów pożarowych musiały być otwarte. Szczęśliwie pokój miał odpowiednią wielkość i kształt do tego, co sobie umyśliła. - Trzeba pomyśleć o tych drzwiach, Babeczko - rzekła Waleria do swej młodej asystentki, której szkolne przezwisko Bułeczka stało się tak powszechne, że na przyjęciu w Le Club oficjalnie je zmieniła. - Poza tym ten pokój wydaje się w porządku. - Zmieni pani zdanie, gdy pani usłyszy, .co się szykuje obok - powiedziała Babeczka. Na jej nieszczególnie pięknej twarzy malowało się przerażenie. - Powiedz, co wiesz? - spytała Waleria. Prawdziwe piekło tych wystaw to sąsiedzi. Między przylegającymi pokojami powinno istnieć coś w rodzaju harmonii wizualnej, bo w przeciwnym razie cały efekt diabli brali. - Przyznali go lady Georginie Rosemont, ona zaś nosi się z zamiarem
urządzenia w nim pokoju mężczyzny ... mężczyzny, który ma bzika na punkcie kolejek elektrycznych. Szyny mają być na siedmiu poziomach, a ponieważ najwyższy punkt wypadnie z tyłu, przez nasze otwarte podwójne drzwi będzie widać szyny kolejki wznoszące się do wysokości dwóch metrów czterdziestu centymetrów. - Nie może tego zrobić - obruszyła się Waleria. - Strażacy jej nie pozwolą. - Już to z nimi załatwiła. Wydali jej zezwolenie, gdy obiecała, że za szynami zostawi metr wolnego miejsca. Te pociągi będą bez przerwy jeździć. Najlepsze elektryczne kolejki plus miniaturowy świat. To wprowadzi straszne zamieszanie, prawda? - W samej rzeczy, Babeczko. - Waleria rozejrzała się za jakimś parapetem, żeby usiąść. Nogi miała jak z waty. Lady Georgina Rosemont była nową i niekwestionowaną zwyciężczynią w kategorii żon w nowojorskim towarzystwie. Zdobyła ten tytuł w pierwszym roku po przybyciu do tego miasta. Nie, nie zdobyła, ów tytuł został jej przyznany, myślała Waleria czując, że osłabienie przerodziło się w mdłości. Georgina Rosemont liczyła sobie zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, urodą prześcigała Blaine Trump, bogactwem Carolyne Roehm Kravis, częściej niż Gayfryd Steinberg wydawała przyjęcia. Mimo to oszczędzono jej zwyczajowych docinków w prasie, która z tygodnia na tydzień stawała się coraz bardziej niewybredna w swych opiniach. Zawistni dziennikarze szczerzyli zęby, warczeli i opluwali panie z nowymi pieniędzmi. Obecny, bardzo czcigodny mąż lady Georginy, Jimmy Rosemont, który przed śniadaniem kupował przedsiębiorstwa, po to by przed kolacją je sprzedać, w prezencie gwiazdkowym podarował żonie firmę dekoratorską. Prowadziła ją z armią utalentowanych asystentów przechwyconych od najlepszych firm w mieście za podwójną pensję. Jakby tego. nie dość lady Georgina była (najbardziej niezasłużenie) córką księcia z drzewem genealogicznym wywodzącym się od Wilhehna Zdobywcy, co dopełniało kielich goryczy, bo która z pań ubiegających się o pozycję na szczycie drabiny nowojorskiej socjety potrafiła wymienić nazwiska panieńskie swych babek? Waleria zastanawiała się gorączkowo, w jaki sposób zagłuszyć hałas kolejek elektrycznych, ale z góry wiedziała, że nie ma na to metody, chyba żeby zamiast pokoju bliźniaczek zrobić pokój pięcioraczków. Ale jak utrzymać przy życiu piątkę identycznych niemowlaków, stłoczonych w kołysce na środku pokoju. Nie, to też na
nic, bo do domu pokazowego nie wolno wprowadzać zwierząt i zakaz ten prawdopodobnie odnosi się również do niemowląt, założywszy oczywiście, że dałoby się gdzieś je zdobyć. - Proszę pani? - zaniepokoiła się Babeczka. - Czy pani się dobrze czuje? - Nie. Kto by się dobrze czuł na moim miejscu? - Znalazłyśmy się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, prawda proszę pani? - Proszę cię, Babeczko, daj mi pomyśleć - rzekła Waleria, patrząc jednocześnie, jak pani Rosemont prowadzi ożywioną konferencję z trojgiem asystentów w sąsiednim pokoju. To, że jej pokój - bawialnia mężczyzny będzie przebojem wystawy w opinii publiczności, jak również prasy, było fait accompli. Media uwielbiały lady Georginę. Ze swymi nieograniczonymi funduszami i pomocą asystentów na pewno nie będzie miała kłopotów ze zrealizowaniem tego niewątpliwie oryginalnego pomysłu. Spróbujmy spojrzeć na to od jaśniejszej strony, pomyślała Waleria. Gdyby panią Rosemont przekonać, żeby zrezygnowała z kolejek elektrycznych, to zachcianki dorosłego mężczyzny i zachcianki bliźniaczek - infantylne w obu przypadkach - mogłyby jakoś się dopełniać, będąc równocześnie bardzo różnymi zachciankami. Waleria wstała i wkroczyła energicznie do sąsiedniego pokoju. - Lady Georgina, nazywam się Waleria Malvern - przedstawiła się z uśmiechem wyciągając rękę. - Miło mi, pani Malvern. Jak rozumiem, jesteśmy sąsiadkami. - Właśnie. I jak wszyscy sąsiedzi mamy pewien malutki problem. Ufam, że potrafimy go rozwiązać. - Ja też. Waleria przyjrzała się badawczo Georginie Rosemont i teraz dopiero naprawdę się zmartwiła. Oto kobieta, której nic nie groziło. Wszystkie żony z towarzystwa w Nowym Jorku były wysokie, ale żeby wyglądać na jeszcze wyższe, nosiły pantofle na bardzo wysokich obcasach. Mniejsza z tym, że przerastały swych mężów nawet na bosaka. Wszystkie żony z towarzystwa w Nowym Jorku słaniały się z głodu, żeby zachować szczupłą figurę. Wszystkie żony z towarzystwa w Nowym Jorku na dzień wkładały drogie, po mistrzowsku uszyte, specjalnie dla nich zaprojektowane kostiumy. Codziennie składał im wizytę fryzjer, jako że zawsze mógł się gdzieś zdarzyć jakiś fotograf. Georgina Rosemont, choć należała do kobiet drobnych, nosiła wygodne,
wypolerowane półbuty na niskich obcasach. Lekko zaokrąglona, od różowej uśmiechniętej twarzy po zgrabne łydki robiła wrażenie szczęśliwej, dobrze odżywionej kobiety. Miała na sobie dobrze skrojoną spódnicę tweedową, nie za długą i nie za krótką, szary kaszmirowy sweter i żadnej biżuterii poza perłami w uszach. Jej kasztanowe włosy, z przedziałkiem z boku, spadały na ramiona w sposób, który nie był dziełem fryzjera, lecz wynikiem dobrego wyszczotkowania. Gdyby nie brać pod uwagę jej zachwycającej urody, to można by ją wziąć za rozsądną mieszkankę ... Filadelfii. Niech diabli wezmą Brytyjczyków! Zawsze muszą być górą. - Lady Georgina ... - Och, proszę, wystarczy Georgina. A ja będę do pani mówić Walerio, dobrze? To znacznie upraszcza. - Georgino, te kolejki elektryczne '„ - Słyszałaś już? Muszę przyznać, że jestem dumna z tego pomysłu. Przyszedł mi do głowy w środku nocy, jak objawienie. Podobno dorośli mężczyźni marzą o kolejce elektrycznej. Wiem to od mojego męża Jimmy'ego, który pochodzi z biednej rodziny i nigdy nie miał kolejki elektrycznej. - Pomysł jest świetny, zgadzam się - przyznała Waleria pośpiesznie - ale obawiam się, że ... no ... powiem wprost ... widok i dźwięk twoich kolejek zabije cały efekt mojego pokoju. - Och, Walerio, na pewno nie! Jak zrozumiałam, mamy zrobić coś, co zmieści się w przyznanej nam przestrzeni i niech publiczność się tym bawi. Jestem przekonana, że to, co ty wymyśliłaś, będzie wyglądało doskonale na tle moich malutkich pociągów. - Planuję pokój dla dziesięcioletnich bliźniaczek chodzących do szkoły baletowej - odparła Waleria, uśmiechając się z maksymalną pewnością, na jaką potrafiła się zdobyć stojąc przed córką księcia. - No widzisz, miałam rację! Twoje bliźniaczki marzą, żeby zostać primabalerinami, a mój mężczyzna marzył kiedyś, żeby zostać inżynierem. To świetnie do siebie pasuje. Nasze dwa pokoje pokażą dziecko, które tkwi tak w mężczyźnie jak w kobiecie. Nie, Walerio, nie widzę tu żadnego problemu. - Chodzi o hałas ... - Pomyśl o jakiejś muzyce. Właśnie, czemu w twoim pokoju nie miałyby się rozlegać dźwięki, dajmy na to, Jeziora Łabędziego? Odwróci uwagę od hałasu kolejek. To śmieszne, żebym ja ci doradzała. Ty masz mnóstwo genialnych pomysłów. Wiem, że znajdziesz idealne rozwiązanie. Na mnie już czas. Będę tu jutro
o tej samej porze. Zobaczymy się? Tak? Wspaniale. No to do jutra. Waleria Malvern patrzyła w ślad za oddalającą się postacią lady Georginy Rosemont. Zawsze ta Anglia, pomyślała kwaśno. Chwała Bogu, że na każdego z jej przodków, który odmówił podpisania Deklaracji Niezależności, przypadało przynajmniej dwóch, którzy brali udział w Rewolucji. Bitwa się jeszcze nie skończyła. Ba, jeszcze się nawet nie rozpoczęła. Waleria już dawno się przekonała, że Fernie bywa niekiedy przydatna. Niewykluczone, że Fernie znajdzie jakąś radę na jej kłopoty w domu pokazowym. Córka Fernie, Heidi, przeszła ostry atak baletomanii, który trwał prawie cztery lata, zanim ostatecznie z niego wyrosła. Trzeba się poradzić Fern. Może wpadnie na coś, co przebiłoby asa Georginy. Czasami ta roztrzepana Fern wyskakiwała z oryginalnym pomysłem, który ona, Waleria, jakoś przeoczyła. Zatelefonowała do siostry i poprosiła ją, żeby następnego dnia wpadła do domu pokazowego. - Masz coś z tego zrobić? - spytała Fernanda z obrzydzeniem, rozglądając się po pokoju, w którym ze ścian zwisały strzępy tapet, a pod oknami straszyły brzydkie, odrapane kaloryfery. - Nie koncentruj się na tym, co nie jest istotne, kochanie. Zawsze zaczynamy od takiego bałaganu. Doskonale to widzę ... Stary Wiedeń, dwa drogie pozłacane łóżeczka z baldachimem, udrapowane zwojami tiulu, takiego samego jak spódniczki baletnic, masy tiulu w oknach, papier nutowy rozrzucony po poliniowanej i polakierowanej podłodze wokół cudownego starego klawikordu ... wiesz, pianina są znowu szalenie modne, nawet jeśli nikt w domu nie gra ... klawikord będzie nawet lepszy ... na ścianach wieńce zasuszonych kwiatów w ramkach ... romantycznie, dziewczęco, bajkowo. Niestety, ta Angielka, która powinna siedzieć w tej swojej Anglii i tam wygrywać konkursy, zepsuje mi wszystko jakimiś cholernymi kolejkami elektrycznymi. Mój delikatny pokój zniknie w tle. - A gdybyś zamówiła takie ogromne kraty, postawiła je przed tymi podwójnymi drzwiami i zawiesiła na nich ubrania dziewczynek. Załóżmy, że nie mają szafy - sugerowała Fernanda. - Zawieś na tych kratach szkolne ubrania, sukienki i te wszystkie rzeczy służące do baletu, no wiesz, baletki, getry, kostiumy ... tak od niechcenia. - Myślałam już o tym. Dobry pomysł, ale nie najlepszy. - To może zrób pokój, o którym opowiadałaś Caseyowi Nelsonowi. Dodaj tylko mechanicznego nieujeżdżonego konia, jak z filmu z Debrą Winger i Johnem
Travoltą ... pamiętasz ... o takim barze w Teksasie? - Pomysł świetny - odparła Waleria - gdyby nie to, że potrzebowałabym dwóch takich koni, po jednym przed każdymi drzwiami i od razu byłoby wiadomo, o co chodzi. Zresztą bez jeźdźców nieujeżdżone konie nie mają sensu. Nie, nie. To głośne i denerwujące, a wcale by nie pomogło. - Czy to nie lady Georgina? - spytała Fernanda, wskazując głową kobietę, która właśnie weszła do sąsiedniego pokoju. - Tak. A to chyba jej mąż. - Ten słynny Rosemont? - spytała Fernanda, myśląc o czymś intensywnie. - Słynny? Czy z powodu spekulacji na giełdzie i podkupywania udziałowców? Rekin giełdowy. Rzeczywiście, mówią o nim, że jest bardzo sprytny. Trudno go złapać za rękę. - Zadziwiasz mnie, Wal. Ten facet jest słynny ze swych romansów. Nawet ty powinnaś o tym słyszeć. Podobno stoi mu godzinami ... zupełnie jakby był spadkobiercą Aly'ego Khana ... to jest jakoś związane z ćwiczeniami siły woli. Wiesz, religie Wschodu, mistycyzm ... - Kochanie, mogłabyś poświęcić chwilę uwagi mojej sprawie? - Nie, Fernanda jest naprawdę niemożliwa, myślała Waleria, zawsze tylko jedno ma w głowie. - Dokąd idziesz, Fernie? - krzyknęła przerażona, gdy jej siostra odrzuciła prowokacyjnym ruchem do tyłu swe długie włosy, a następnie ruszyła w stronę sąsiedniego pokoju, stukając obcasami ciemnozielonych kowbojskich butów z jaszczurki o gołą podłogę i kołysząc ciałem uwięzionym w zamszowym żakiecie koloru burgunda oraz obcisłych, obszytych suto srebrem spodniach. Fernanda nie odpowiedziała. - Cześć - rzuciła podchodząc do Rosemontów. - Jestem Fernanda, młodsza siostra Walerii Malvern. Wal, biedactwo, pochodzi z Filadelfii i dlatego nie potrafi upominać się o swoje sprawy. Chodzi o te kolejki. Przyszłam tu, bo myślę, że pani nie zrobiłaby czegoś, co nie jest uczciwe wobec innych, prawda? Nawet nieumyślnie. Fernanda wodziła wzrokiem od lady Georginy do Jimmy'ego Rosemonta. Na jej ożywionej twarzy malowała się łobuzerska pewność siebie. Stanowiła zniewalającą mieszankę dziewczęcości, kokieterii, życiowej mądrości i szelmostwa. Podoba mi się pani pomysł, lady Georgina, uważam go za bardzo zabawny, ale prawdą jest również to, że monstrualny układ dudniących kolejek elektrycznych obok czyjegoś pokoju, nie myślę tu akurat o mojej biednej siostrze, może być uznany za ...
złośliwość z pani strony. To zrobi taki hałas, jakby na ulicy odbywał się karnawał. Te wszystkie huki, stuki, gwizdy, odgłosy zatrzymywania się, ruszania. To byłby genialny pomysł na prywatne przyjęcie, lady Georgina, ale tutaj, obawiam się, spowoduje wiele skarg od innych dekoratorów. Przecież te pociągi będzie słychać we wszystkich pokojach na tym piętrze. - O Boże - powiedziała Georgina Rosemont oblewając się rumieńcem. - Nie pomyślałam ... może ma pani rację. Sama już nie wiem... - Ja myślę pani jest Fernandą Kilkullen, prawda? ... że pani ma rację - rzekł Jimmy Rosemont. - Od początku się bałem, czy nie porywasz się na coś zbyt ambitnego, maleńka, ale nie chciałem psuć ci zabawy. - Cóż, wobec tego obejdę się bez kolejek - stwierdziła Georgina, patrząc smutno na Fernandę. - I po co człowiek doznaje w nocy objawienia? - Och, pani jest bardzo kochana! - wykrzyknęła Fernanda. - Wiedziałam, że pani to zrozumie. - Pani ojcem jest Mike Kilkullen, prawda? - spytał Jimmy Rosemont. - Zgadza się. A skąd pan wie? - Zeszłego lata żeglowaliśmy jachtem wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego. Naszą uwagę zwróciła góra, Portola Peak. Zainteresował mnie ten przepiękny widok. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że góra znajduje się na terenie ogromnego rancza, będącego do dziś w prywatnych rękach niejakiego Mike'a Kilkullena. Czy pani się tam wychowała? - Owszem. - To musiało być cudowne - zauważyła Georgina Rosemont. - O tak - odparła automatycznie, dokonując pośpiesznego przeglądu Jimmy Rosemonta. Jego reputacja uwodziciela absolutnie nie tłumaczyła się jego wyglądem zewnętrznym. Miał ze czterdzieści pięć lat, może więcej, był niewysoki i trochę za pulchny, czego nie tuszował doskonale skrojony garnitur. A jednak ... jednak mógł się podobać. Zwłaszcza komuś, kto gustował w diabolicznych facetach. Miał diabolicznie uniesione brwi nad diabolicznie żywymi czarnymi oczyma i diabolicznie lubieżne usta na lisiej, sprytnej, czujnej twarzy. Widząc go psy rzucały mu się do gardła, kobiety zaś kładły się i rozwierały nogi. Podeszła do nich Waleria. - Wal, lady Georgina ostatecznie zrezygnowała z kolejek elektrycznych poinformowała ją Fernanda. - A to jest pan Rosemont. Widział ranczo z oceanu i wie,
kim jest ojciec. - Czy nie powinnam przeprosić za moją siostrę? - spytała Waleria, by pokryć ulgę, którą sprawiły jej słowa Fernandy. - Co ona państwu naopowiadała? - Nic strasznego - odparła Georgina Rosemont. - Mam nadzieję, że nie martwiłaś się zanadto moim szalonym pomysłem z kolejkami. - Jakby to ... troszeczkę. Ale, proszę cię, nie wracajmy już do tego. Czy jest ci bardzo smutno? - Nie, oczywiście, że nie. Opowiedz memu mężowi o swoim projekcie ... wiesz, Jimmy, to śliczny pomysł. - Słuchajcie panie, zjedzmy razem obiad - zaproponował Jimmy Rosemont. Umieram z głodu, a poza tym te rozmowy o dekoracjach mnie nudzą. Pogadajcie sobie o tym same, a ja porozmawiam z Fernandą o życiu na ranczu. Przepuściwszy przodem Walerię i żonę, zastąpił drogę Fernandzie. - Z tego co wiem, to twój ojciec ma około dwudziestu czterech tysięcy hektarów - powiedział, gdy Waleria i lady Georgina znikały w drzwiach. - Coś koło tego. - To interesujące. - Owszem - zgodziła się. Sięgając do łokcia Fernandy Jimmy Rosemont spodem dłoni musnął jej pupę. Dotknięcie to nie mogło być całkiem mimowolne, ale też trzeba by się bardzo uprzeć, żeby uznać je za celowe. Fernanda przechyliła się ku niemu ciut więcej niż trzeba i zajrzała w te jego niesamowite oczy. Na jej odętych wargach zakwitł kusicielski uśmiech. - Mówiłeś, że umierasz z głodu - zamruczała, uwalniając rękę. - Chodźmy do pań. - Czy mogę zaprosić cię któregoś dnia na obiad? Chciałbym, żebyś mi opowiedziała o swym życiu na ranczu. - Doskonały pomysł - zgodziła się i pośpieszyła za siostrą, stukając obcasami na gołej podłodze w rytm dzikiej radości.
12 Jazz rozparła się wygodnie w swym ulubionym wytartym skórzanym fotelu, któremu przez siedemdziesiąt pięć lat udało się jakoś uniknąć tapicera, i objęła wzrokiem troje ludzi zgromadzonych przy wspaniałym kominku w salonie, gdzie po raz pierwszy tej kalifornijskiej zimy rozpalono ogień.
Ojciec wyglądał o piętnaście lat młodziej niż podczas fiesty, zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Może to za sprawą nowej tweedowej marynarki o subtelnym odcieniu ciemnej szarości, przy której jego grube, ostrzyżone krócej niż zwykle włosy wydawały się nie siwe lecz blond. A może ucieszyła go zapowiedź obfitych opadów tej zimy (właśnie lało jak z cebra), które zapobiegną jego odwiecznym kłopotom z wodą; a może powodowało to światło kominka, w którym zawsze się wygląda korzystniej; a może ulżyło mu, że jego córka wróciła bezpiecznie z Kraju Kwitnącej Wiśni; może mimo wszystko dobrze mu zrobiło, że scedował część obowiązków na Caseya Nelsona, czyniąc go szefem stada. Nie, to nie ma nic wspólnego z migoczącym pomarańczowym światłem, stwierdziła w końcu. Ojciec wygląda nie tylko młodziej, ale jakoś tak inaczej. Hm, co to znaczy? Nie widziała go kilka tygodni. Przed czterema dniami wróciła z podróży do Japonii, gdzie wykonywała trzy osobne zamówienia na portrety i reportaże dla „Connoisseura”, „Vogue'a” i „Sports Illustrated”. Te trzy zamówienia otrzymała jednocześnie nazajutrz po historii ze Szkołą Przepisów Drogowych. Odkąd Japonia ustanowiła swą ekonomiczną obecność w Stanach Zjednoczonych, zainteresowanie nią rosło z dnia na dzień. „Vogue” zamówił u Jazz fotografię trzech najpiękniejszych Japonek w ich domach; „Connoisseur” zażyczył sobie portretów wybitnych przedstawicieli japońskiej literatury i sztuki, „Sports Illustrated” zaś potrzebował zdjęć japońskich mistrzów baseballu, golfa oraz pływania - w akcji. Jazz zabrała z sobą do Japonii dwójkę swych asystentów, Sis Levy został na miejscu, żeby koordynować wszystko z „Atelier”. Była to fascynująca, ale też bardzo męcząca podróż; po powrocie Jazz przez kilka wieczorów nie wychodziła ze swego domu w Santa Monica, usiłując przestawić się na lokalny czas. W czasie pobytu Jazz w Japonii Sam Butler telefonował do niej codziennie, a po powrocie zabrał ją z lotniska do domu. Przez fantastyczną godzinę ich namiętnego powitania Jazz myślała, że Sam wynalazł metodę szybkiego leczenia z choroby „odrzutowcowej”, lecz następnego dnia czuła się znowu kompletnie wykończona. Widząc świat jak przez mgłę ledwie zdołała zrobić dwa reklamowe zdjęcia nowego sklepu Barneya w Beverly Hills, po czym wróciła do mieszkania, żeby się zdrzemnąć przed kolacją. Obudziła się o trzeciej nad ranem i nie mogła zasnąć do czasu, kiedy musiała wstać do pracy. Wczoraj, w piątek, zwolniła się ze studia i późnym popołudniem wylądowała na ranczu, gdzie natychmiast po kolacji zjedzonej z ojcem
poszła spać. Obudziła się dziś w południe - nareszcie wypoczęta. Wcześniej tego wieczora zjawiła się Red Appleton oraz Casey Nelson i we czwórkę udali się na kolację do El Adobe w San Juan Capistrano, ulubionej restauracji Mike'a, niewątpliwie najlepszej .w miasteczku, mieszczącej się w charakterystycznym budynku z czerwonej cegły, wybudowanym w 1778 roku. Po całym ·popołudniu galopowania przez pastwiska Jazz umierała z głodu, więc nie brała udziału w rozmowie, tylko skupiła się na meksykańskim jedzeniu myśląc, że w deszczowy wieczór nic nie dorówna El Adobe. Właścicielem El Adobe był Richard O'Neill III, traktując to jako hobby. Jego historyczna posiadłość „Mission Viejo” w przybliżeniu miała wielkość „Rancza Kilkullena”. Kiedyś O'Neillowie i ich krewni Baumgartnerowie posiadali całą (ponad dziewięćdziesiąt tysięcy hektarów) „Santa Margarita y las Flores”, lecz na początku II wojny światowej marynarka wojenna zabrała im ponad połowę tej ziemi i przekształciła ją w Camp Pendieton. Mimo wcześniejszych obietnic nigdy nie oddano im ani hektara. Richard O'Neill, tak jak Mike Kilkullen, pochodził ze starej rodziny, wrośniętej korzeniami w tę ziemię, skoligaconej z arystokracją z okresu nadań gruntów przez Koronę Hiszpańską. Część terenów zagospodarowali, budując na nich domy i sklepy, spory obszar zachowali jednak w stanie dziewiczym, na którym również hodowali bydło. Patrząc na Red Appleton w świetle ognia w kominku, Jazz pomyślała, że ona także się zmieniła od czasu fiesty. Chociaż ojciec i Red spędzali razem mnóstwo czasu, jakoś Red, podobnie jak Casey, nie pojawiała się na ranczu, gdy Jazz tam przyjeżdżała. Red zdążyła zapuścić trochę włosy i zamiast krótkiej chłopięcej fryzury nosiła teraz jasne niesforne loczki. A poza tym Red przytyła, zauważyła ze zdumieniem Jazz. Niesamowita historia. Pracując jako modelka, Red, zgodnie z wymogami tego metier, miała zawsze niedowagę - jakieś siedem do dziesięciu kilogramów w stosunku do tego, co podają tablice w encyklopediach zdrowia. Kiedy została redaktorką pisma poświęconego modzie (wtedy też poznała ją Jazz) Red fanatycznie podtrzymywała sylwetkę modelki. Ogłupiona przez lata surowej dyscypliny była święcie przekonana, że jeśli pozwoli sobie na jeden przyzwoity obiad lub, nie daj Boże, kolację, obudzi się następnego dnia z ciałem jak balon, nadającym się wyłącznie na paradę z okazji Święta Dziękczynienia. W czasie fiesty Jazz zauważyła, że Red jest jeszcze bardziej wiotka niż kiedyś. Przemknęło jej wówczas przez głowę, że Red w swym
zwariowanym małżeństwie nie miała czasu na jedzenie. Ale dziś wieczorem w El Adobe, zamiast przesuwać widelcem jedzenie po talerzu, jadła jak inni i choć miała na sobie szerokie czarne spodnie i luźno skrojoną czarną jedwabną bluzkę z szerokimi rękawami - strój tuszujący nieco kształty, bystre oko Jazz od razu dojrzało, że Red wyrosły piersi (jak jakiejś czternastolatce), co tylko dodało jej urody. Również u dołu, tam gdzie niegdyś sterczały kości, apetycznie się zaokrągliła. Czyżby Red odpuściła sobie wreszcie - po przeszło dwudziestu latach - to głupie umartwianie się, zastanawiała się Jazz. Na pewno bardzo jej ulżyło, że pozbyła się męża. A może to wpływ dostatniego życia na Lido Island, tej położonej w niewielkiej odległości od Newport Beach wyspie bogaczy, gdzie domy kosztowały od czterech do pięciu milionów dolarów i miały własne przystanie jachtowe. Obok jachtów kołysały się częściej od nich używane łodzie motorowe, tak zwane koktajlówki - ozdobione kolorowymi lampionami i zaopatrzone przypuszczalnie w ostatnie już w Kalifornii „skakery” do koktajli. Red się zmieniła, lecz ta zmiana nie ograniczała się tylko do tego, że urosły jej włosy i piersi. Zadowolenie ... czy raczej spokój ... zastąpił napięcie, malujące się zawsze na twarzy starej kochanej kumpelki, drogiej Red, która wycisnęła z niej kiedyś siódme poty. Red się zmieniła i ojciec się zmienił. Nie ma co tego ukrywać, powiedziała sobie Jazz. Nie ma co ukrywać, że oboje się zmienili. Po co tłumaczyć coś, co jest oczywiste? Tamtego wieczora, kiedy wlepiono jej mandat i gdy ni stąd ni zowąd zjawił się Gabe i wymógł na niej przyjęcie go do studia, tamtego ogólnie dziwnego wieczora, kiedy policja z Los Angeles zrobiła jej wodę z mózgu, a ona biedna nie mogła się do nikogo dodzwonić i wypłakać, nie miała im przecież za złe, że wybrali się razem na kolację. Ale co innego wiedzieć, że się regularnie spotykają - spotykają, nie romansują, bo na to byli zdecydowanie za starzy - a co innego widzieć ich razem. Widzieć ich razem, to nie to samo co widzieć, jak gestykulują dotykając wzajemnie o wiele za często! - swych pleców, rąk, dłoni lub kolan. Ludzie normalnie tak się nie zachowują, chyba że są aktorami w teatrze żydowskim. Jeszcze inną rzeczą jest widzieć wymieniane ukradkiem spojrzenia i uśmiechy, lub, co nawet gorsze, nie uśmiechy, lecz nieco za długie milczące spojrzenia, albo wyłowić z głosu ojca ton, kiedy zwraca się do Red, którego ona, jego własna córka, nigdy w życiu nie słyszała.
Co innego widzieć jak Red spogląda ukradkiem na Mike'a Kilkullena, kiedy jest odwrócony, a co innego widzieć jak ojciec wodzi wzrokiem za Red, sądząc, że nikt na niego nie patrzy. Co tu się, do cholery, szykuje, zdenerwowała się Jazz. Zerwała się z fotela i zaczęła chodzić po pokoju. Czy oni, na miłość boską, nie mogą się trochę hamować, jeśli nie ze względu na mnie, to przynajmniej na Caseya? Wstydu nie mają, czy co? Co do, jasnej anielki, sprawia, że ludzie w podeszłym wieku nagle tracą poczucie ludzkiej przyzwoitości i zaczynają zachowywać się jak małolaty? Czy nie zdają sobie sprawy z tego, jacy są śmieszni? Nic dziwnego, że przez ostatnich kilka miesięcy Red nigdy nie było na ranczu, kiedy ona przyjeżdżała - jeśli nie potrafią się na tyle opanować, żeby trzymać ręce z dala od siebie, to prawdopodobnie wstydzili się pokazywać jej razem. Boże wszechmogący, można by pomyśleć, że tych dwoje wynalazło seks, czy jak nazwać to, co się robi w ich wieku. Spodziewała się po ojcu więcej godności, więcej klasy po Red, trochę dojrzałości, minimum dojrzałości po obydwojgu. Na rany Chrystusa, toż on ma sześćdziesiąt pięć lat, a ona czterdzieści jeden. Czy ludzie nigdy nie dorośleją? Casey dołożył polano do kominka, choć nikt go o to nie prosił. Rządzi się jak u siebie w domu, pomyślała Jazz. On też się zmienił. Nosił teraz najbardziej „rozbite” buty, jakie kiedykolwiek widziała, spraną flanelową koszulę, która kiedyś podobno była w kratkę i czyste, ale za to bardzo starożytne dżinsy. I co najdziwniejsze, dobrze w tym wyglądał. Wyglądał jak rasowy szef stada. Wygląd harmonizował z jego ruchami. Poruszał się z tą samą naturalną gracją, z jaką wtedy z nią tańczył. Niech on sobie będzie chłopakiem z miasta, sprytnym inwestorem, pomyślała Jazz, ale konie i bydło są wyraźnie jego powołaniem. Tych troje to najbardziej ociężała banda, z jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się spędzać czas, pomyślała Jazz. Mając już dość chodzenia przystanęła przed kominkiem. Podświetlone z tyłu, jasne, kędzierzawe włosy utworzyły wokół jej głowy aureolę, złote oczy strzelały zielonymi iskierkami. Obdarowała ich wystudiowanym uśmiechem. - Czy nie byłoby cudownie - rzekła - gdyby na świecie istniało szesnaście różnych typów mężczyzn i kobiet, zamiast koszmarnie nudnych dwóch, na które jesteśmy skazani? Ty Casey, dajmy na to, urodziłbyś się jako Typ Numer Dziewięć. Idziesz, powiedzmy, na przyjęcie koktajlowe i wdajesz się w rozmowę z dziewczyną· Zaczynacie od podania swych numerów. Ona mówi, że niestety jest Typem Numer
Pięć lub Czternaście - zupełnie nie dla ciebie - ale jej przyjaciółka, która stoi tam dalej, jest Ósemką, Siódemką, Dziesiątką, Jedenastką lub nawet - trzeba trafu! Dziewiątką jak ty. Masz więc cały zakres typów do wyboru - Ód Siódemki do Jedenastki - pięć różnych typów dziewcząt o różnych, zabawnych przyzwyczajeniach ... upodobaniach ... ukrytych zaletach .. : i wadach zbliżonych jednak na tyle, że przy. dobrej woli i drobnych poprawkach dałoby się z każdym z nich dogadać. Może, Dziewiątko, gdybyś miał szczególnie szerokie horyzonty i był atletycznej budowy jak Casey, potrafiłbyś nawiązać pełne fantazji związki seksualne ze wszystkimi typami po kolei od Szóstki do Dwunastki. W każdym razie mógłbyś spróbować. Nie rozumiem, dlaczego Wszechmogący stworzył rodzaj ludzki w tak małym wyborze. O ile lepiej udała mu się kuchnia chińska. - Hm - mruknęła Red. - Aha - potwierdził Casey. - Jak mawiała Tallulah Bankhead: miałam już mężczyzn, miałam kobiety, ale to wciąż nie to. Doszłaś widać' do tego samego wniosku. - Wiesz, Jazz - rzekł Mike Kilkullen - według mnie dwoje to akurat tyle ile trzeba. Wszechmogący nie mógł wymyślić tego lepiej. Może nawet próbował, ale zrezygnował i słusznie zrobił. Chodź, Red, zabiorę cię do domu. Wyglądasz mi na zmęczoną. - Dobranoc, Red, dobranoc, tato. Zobaczymy się rano - pożegnała ich Jazz. - Nie licz na to, złotko. Postaram się wrócić ... hm, na obiad chyba mi się nie uda .... ale na pewno będę z powrotem przed twoim wyjazdem do Los Angeles. - Świetnie. Zobaczymy się, jak wrócisz. Red i Mike ucałowali Jazz, pomachali do Caseya i opuścili dom w bezceremonialnym pośpiechu. W salonie zapadła martwa cisza. - Dziewiątka, co? - przerwał ją Casey. - Dlaczego akurat Dziewiątka? - O, zamknij się, Casey! - Ty też byłabyś Dziewiątką? - Przestań odwracać kota ogonem! - O co ci chodzi? - Wiesz doskonale, o co mi chodzi. - Dziwne, ale wiem. - A jednak nie wiesz. Nie masz o niczym zielonego pojęcia, Caseyu Nelson. Casey przeszedł do pokoju muzycznego, usiadł przy pianinie, będącym
niegdyś wielką dumą i radością praprababki Jazz, i leniwie zagrał kilka eleganckich akordów, które rozwinęły się w melodię „Smoke Gets in Your Eyes”. Zanucił chropawym barytonem: Gdy pytali skąd wiem Że to miłość prawdziwa Odpowiedziałem że miłość To w środku takie coś Czemu nie zaprzeczy ktoś ... - Słyszałeś, co powiedziałam? - krzyknęła Jazz, wpadając jak furia do pokoju muzycznego. - Masz się zamknąć, a nie przedrzeźniać Bobby'ego Shorta. - Wysyłam ci wiadomość - odparł spokojnie Casey, nie przerywając gry. Nie mogę tego zrobić za pośrednictwem Western Union, bo już nie istnieje, ani za pomocą faxu, bo go nie masz, chyba że w „Atelier”. - Casey - zaczęła Jazz niepewnie, siadając obok niego na ławce przy pianinie. - Jesteś tu już kilka miesięcy ... Ojciec widuje się z Red. Powiedz mi, co się dzieje. - Właśnie to zrobiłem. - Przestał grać i odwrócił się do niej twarzą. - Miłość? Red i mój ojciec? Niemożliwe. - A jednak. - Skąd możesz wiedzieć? Od kiedy to jesteś takim eskpertem? Odbiło im i tyle. Zobacz, jak się zachowują - są tacy ... ostentacyjni! Mało brakuje, żeby rozwiesili na słupach ogłoszenie: Uwaga, uwaga, ludzie! Znalazły się nasze hormony! Och, rzygać mi się chce. - Słuchaj, Jazz - zaczął delikatnie Casey - wyobraźmy sobie, że to ty jesteś zakochana. A tak przy okazji - jesteś zakochana? - Oczywiście, że nie jestem - odparła Jazz z oburzeniem. Tego, co było między nią a Samem Butlerem, nikt nie nazwałby miłością. Za żadne skarby nie pozwoliłaby sobie na zakochanie się w obiekcie westchnień milionów kobiet. To dobre dla cywilów. - Wyobraźmy sobie, że jesteś szaleńczo zakochana w ... no, w kimkolwiek ... dla uproszczenia przyjmijmy, że zakochałaś się we mnie, jako że jestem jedynym w okolicy mężczyzną zdolnym do służby wojskowej. Twoje głupie serduszko uwierzyło, że jestem najprzystojniejszy na świecie, błyskotliwie inteligentny, niewiarygodnie wrażliwy, niewypowiedzianie seksowny, Fred Astaire na parkiecie i ...
- Z tym się zgadzam. Tańczysz rzeczywiście świetnie - przyznała niechętnie. - Spróbuj ekstrapolować, Jazz. Dla ciebie jestem najprzystojniejszy, najinteligentniejszy, najseksowniejszy i tak dalej. Miłość jest ślepa. A ty jako osoba zakochana nie potrafisz ukryć swych uczuć. - No dobrze. Lepiej powiedz od razu, do czego zmierzają twoje wywody? - spytała podejrzliwie. Przypuszczała, że Casey się do niej zaleca w swój szczególny sposób. - Czy czując do mnie to, co tu wymieniłem, kochałabyś mniej swego ojca? - Oczywiście, że nie - odparła cicho. :... Czy ty sugerujesz - będę się trzymać twego niezgrabnego sposobu wyrażania się, twego zwyczajowo niezgrabnego sposobu wyrażania się - czy sugerujesz, że myślę, że ojciec kocha mnie mniej, ponieważ zwariował na punkcie Red? Nie zrozumiałeś mnie. Chodzi mi o to, że on zachowuje się jak szczeniak. Mój ojciec, Mike Kilkullen, nigdy, jak go znam, nie afiszowałby się tym, że zostaje na noc u kobiety. - Czy byłaś kiedyś szaleńczo zakochana? - Może ... może, kiedy byłam młoda, wiele lat temu. Mój Boże, kto nie był? wyjąkała. - Ale co to ma wspólnego z tą sprawą? - Czy zachowywałaś się jak zakochana w obecności ojca? Czy on to widział? - Myślę, że tak. - Jazz nagle przypomniała sobie, jak ojciec w białej gorączce pokazywał Gabe'owi zdjęcie, które zrobiła matce będąc ośmioletnią dziewczynką. Przyjechali wtedy poinformować go, że wyjeżdżają razem do Nikaragui. - I co, czy kochałaś ojca mniej niż przedtem? Jedna miłość nie anuluje innej, prawda? - Nie .... zupełnie ... - rzekła Jazz w zamyśleniu smutnym głosem. - Nic nie byłoby w stanie tego zrobić. - Skończyłem, wysoki sądzie. Nagle Jazz wybuchnęła głośnym płaczem i zaczęła walić pięściami w obudowę pianina. Casey osłupiał. Nie rozumiejąc co mogło wywołać u niej taką reakcję, objął Jazz ramieniem, ona zaś przytuliła się do jego piersi. Nie przestawała szlochać, więc gładził ją po głowie jak małą dziewczynkę. Oto trzymał w ramionach kobietę, która z niewiadomego powodu przeobraziła się w kłębek dziecięcej rozpaczy. Poklepując ją uspokajająco, bąkał słowa pocieszenia. W końcu burza rozpaczy zaczęła słabnąć, przechodzić w pojedyncze łkania, pociągania nosem. Casey nie miał odwagi pytać o nic. Dość już narozrabiał. - To było straszne świństwo ... straszne, straszne - wyjąkała.
- Tak jakby tata nie istniał ... musiało mu wystarczyć, że czasami dzwoniłam i mówiłam, że żyję ... przez ponad dwa lata! Sama nie wierzę, że potrafiłam być taka podła ... och, Casey, on mi tego nigdy nie zrobi, prawda? - Jazz, dziecinko, myśl logicznie. Twój ojciec nie jest niewinną osiemnastoletnią dziewczynką, przeżywającą pierwszą miłość do .... - Skąd wiesz, ile miałam lat? Skąd wiesz, że przeżywałam pierwszą miłość? Skąd wiesz, że byłam niewinna? - Yyy ... ja ... to jest ... o, cholera! Jazz skoczyła na równe nogi, wzięła się pod boki i spojrzała oskarżycielsko na Caseya. - Czy wy dwaj zamiast paść kozy musicie siedzieć i omawiać szczegóły starej historii, która mi się przydarzyła wieki temu? Której ty zresztą nie masz prawa znać, bo to nie twój zasrany interes, o czym on powinien dobrze wiedzieć! Niech to' wszyscy diabli! Teraz się naprawdę wkurzyłam! - O rany. - Casey zamknął oczy i zaczął tłuc się pięścią po głowie. - O rany. Niczego nie rozumiesz. To ... wypłynęło pewnego wieczora ... wiesz, kiedy ludzie się zaprzyjaźnią, zaczynają opowiadać o sobie i rodzinie ... czasem powiedzą coś, czego nie powinni, tak przy okazji, przypadkiem. Jazz, to się zdarzyło tylko raz, naprawdę, potem już nigdy nie rozmawialiśmy o tobie i Gabe'em, przysięgam. - Gabe'em. A więc nawet znasz jego imię! - wrzasnęła. - Czy to jakieś święte imię? Opanuj się, Jazz, proszę. Błagam cię, wysłuchaj mnie. Pewnego wieczora, kiedy Mike mówił o twojej mamie, opowiedział mi, jak go pocieszałaś, jak dotrzymywałaś mu towarzystwa, jak nie dopuściłaś, żeby zwariował po jej śmierci, chociaż sama byłaś małą dziewczynką ... i wtedy wspomniał coś o tym facecie ... o tym, jak pojawił się w twoim życiu i jak prędko wydoroślałaś. Mike powiedział, że przez parę lat umierał ze strachu o ciebie, bo jeździłaś w różne niebezpieczne miejsca, ale nie mógł nic zrobić, nie mógł cię powstrzymać, tak jak nie mógł powstrzymać twojej matki. - Tata mówił o mamie? - Jazz nie posiadała się ze zdumienia. - Przy mnie nigdy nie wspomina o mamie ... my nigdy ... nie moglibyśmy ... - Cóż ... mówił. - Nie pojmuję. Jak mógł mówić o niej tobie, komuś kogo ledwo zna? W mojej obecności od tylu lat nie wymienił jej imienia ... - głos Jazz załamał się.
- Dużo nie mówi i nie często, czasem jednak wspomina, że coś tak a tak robiła lub mówiła. Osobiście sądzę, że ma to związek z Red, nie ze mną. Teraz, kiedy twój ojciec jest w stanie znowu kochać, jest też w stanie mówić o twojej matce. - Dwadzieścia jeden lat - powiedziała Jazz drżącym głosem. - Dwadzieścia jeden lat przeżył bez kobiety. Tylko z córką. - Tak. Ale jakże interesującą. - Jestem wstrętną egoistką! - Nie . - Zazdrościłam im, ojcu i Red. Jakie to podłe! Myślałam o nich takie brzydkie, niesprawiedliwe rzeczy. Zachowywałam się jak pies ogrodnika. - Nie. - Dlaczego nie? - Bo nie. - Mówisz jak dziecko. Co to znaczy „bo nie”? Casey zbliżył się do Jazz i wziął ją na ręce. Podszedł do sofy, usiadł, a Jazz posadził sobie na kolanach. Teraz objął ją tak mocno, żeby nie mogła mu się wywinąć, ani nawet pisnąć i zaczął całować jej mokrą od płaczu twarz i usta. Przestał dopiero wtedy, kiedy uznał, że wytłumaczył jej, co dla niego znaczy „bo nie”. - Uuu - szepnęła Jazz. . - Masz tylko jedną wadę - powiedział i całował ją przez kolejne pięć minut. - Jaką? - spytała Jazz, kiedy mogła znowu oddychać. - Za dużo mówisz. Przyjrzała się mu uważnie. Tamtej pamiętnej nocy pomyślała nim, że wygląda jak młody lew. Nie zmieniła zdania, ale z bliska mogła dowiedzieć się o nim o wiele więcej. Na przykład to, że miał zuchowate usta zdolne do najbardziej płomiennych pocałunków, pocałunków silnego mężczyzny, co wcześniej nie przyszłoby jej do głowy. Jego piegowata biała skóra była o wiele bardziej ... intrygująca ... niż skóra bez piegów. Chciałoby się ... ją pogłaskać? Może. Zobaczyć, dokąd sięgają te piegi? Niewykluczone. Ale najbardziej miała ochotę dotknąć bruzd na jego czole. Takim bruzdom u mężczyzny trudno się oprzeć, podobnie jak dołkom na policzkach lub rozszczepionej brodzie - można je pieścić na tysiące sposobów. Oczywiście, daleko mu było do Sama. Z drugiej strony, czy ktokolwiek mógł się równać z Samem? A jak by tak dotknąć tych bruzd? Co to szkodzi? - Jazz?
- Hm? - W środę będę w Los Angeles w interesach. Moglibyśmy zjeść razem obiad? - Masz na myśli randkę? - spytała Jazz udając naiwną, jak zawsze w takich sytuacjach. - Najprawdziwszą. - Nie byłoby to trochę dziwne? - kontynuowała tym samym tonem. Mieszkasz tutaj, jesteś szefem stada, należysz do rodziny ... zobaczymy się pewnie znowu w czasie weekendu ... a poza tym w środę jest mecz koszykówki. Randka? Czy to nie sztuczne? - Nie chcę czekać do następnego weekendu, żeby cię zobaczyć - odparł Casey. Teraz on udawał głupiego. Potarł palcem jej brew „pod włos” i Jazz zadrżała z rozkoszy. Objęła go rękoma za szyję i pocałowała, nie skąpiąc mu swych czarodziejskich sztuczek. Casey Nelson wstał gwałtownie, przytrzymując ją za łokieć, żeby nie upadła. - Idziesz dokądś? - spytała figlarnie. - Idę wziąć zimny prysznic. - Dlaczego? - Żeby cię nie uwieść pod dachem twego ojca, kiedy go nie ma w domu. - Skąd, do diabła, przyszło ci do głowy, że mógłbyś mnie uwieść? - spytała niby wesoło i niebezpiecznie słodko. Tak jakby można było mnie uwieść pod jakimkolwiek dachem na świecie, pomyślała. Nic z tego, mój mały. Spróbuj, to się przekonasz. - Dobranoc, Jazz. Śpij dobrze. *** - Twoim zdaniem, Gabe sypia z Phoebe, czy nie? - spytał Mela Pete di Constanza, gdy spotkali się przed wejściem do „Atelier”. - Musiałby być bardzo zdesperowany .... - Lub nieźle napalony ... - zgodził się Pete. - Lub wspaniałomyślny - zasugerował Mel. - Lub ambitny ... tak, ambitny - rzekł Pete, jakby coś podejrzewał. - A może on po prostu gustuje w takich kościstych damach. - Mel pokręcił głową z niedowierzaniem. - Mnie nie odrzucą - od Phoebe jej chudość, mógłbym z tym żyć, bo jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to Phoebe wygląda wcale nieźle. Tylko to jej
zachowanie - tłumaczył Pete di Constanza. - No wyobraź sobie, że robisz to z Phoebe ... a ona ci mówi, gdzie masz włożyć i że nie tak, a tak, i ile masz na to czasu, i o ile potrąci ci pensję, jeśli nie zrobisz tego, jak ona chce no wiesz. - Trudno mi myśleć o tym tak detalicznie Boże, Pete, ty chyba jesteś zboczony ... przyjrzyjmy się jednak faktom. Phoebe poświęca mu dwa ... może trzy razy więcej uwagi niż nam, czy dajmy na to Jazz, a to my zbijamy szmal, nie on. Gabe jak na razie nie złapał wiatru w żagle ... po prostu za długo go tu nie było. - Nagle się okazuje, że ona nie ma czasu zatelefonować gdzieś w mojej sprawie ... za to bez przerwy wisi na telefonie w sprawach Gabe'a. - Przestała zajmować się zamówieniami dla mnie, bo była zajęta przygotowaniem startu dla Gabe'a. Mało brakowałoby, a przeszłoby mi koło nosa zamówienie od „Zupy Campbella” w zeszłym tygodniu - poskarżył się Mel. - Trzy razy w tygodniu jedzą razem obiad. I to gdzie? Przy Market Street. Założę się, że ona płaci. - Czyli że na pewno z nią sypia - podsumował Mel. Obiady to przesądziły. - Za taką cenę? - kręcił głową Pete. - Cenę to my płacimy, Pete. A Gabe? Gabe czerpie zwierzęcą satysfakcję, tak bym to nazwał. - Fotografowie jedzenia! - wzruszył ramionami Pete. - Wydaje się wam, że jesteście królami filozofów komercyjnej fotografii na świecie. - Pytałeś mnie o moje zdanie? No to nie musisz mnie obrażać. - Przepraszam cię, stary. Znowu wyszedł ze mnie macho. Wieczny problem. To dlatego, że pracuję z ciężkim metalem. - Pete poklepał Mela po ramieniu i rozeszli się jak dwaj starzy przyjaciele. - Gabe - zaczęła Phoebe i zamilkła, bo skupiła się na rozpinaniu stanika - czy robiłeś kiedykolwiek reportaż z oblewania nowego domu? - Daj spokój, Phoebe. Prosiłem, żebyś była moim agentką, nie rajfurką. No jazda, rozbieraj się. Z twoim doświadczeniem powinnaś wiedzieć, że nie jest to odpowiednia chwila do rozmów interesach. - Już się rozbieram, misiaczku, słowo honoru, ale jednak pozwól, że ci powiem, o co chodzi. To ma być bardzo specjalna impreza, na którą wpuszczą tylko jednego fotografa. - U kogo jest to oblewanie? - spytał Gabe bez zainteresowania. - Na razie nie mogę tego zdradzić, kochasiu, ale zaręczam ci, że to będzie nie
lada sensacja. - Sensacja? Oblewanie mieszkania? Ja nawet ślubów nie obsługuję. Krojenie tortu, dziewczynki sypiące kwiatki, rzucanie bukietu. Oszczędź mi tego, dziecko. To nie mój styl. I nie mów do mnie „kochasiu”. - Ciekawe skąd tyle wiesz o ślubach? - spytała Phoebe podejrzliwie. - Pojechałem kiedyś do Monako zagrać w ruletkę i trafiłem na pierwsze podejście Księżniczki Karoliny. Straszne. Nigdy więcej. Załatw mi dobry pogrzeb, to się ucieszę, ostrzegam cię jednak, że jeśli nie przestaniesz wrabiać mnie w przyjęcia, to stracę zainteresowanie inną małą sprawą, dla której tu jesteśmy. - Ostatnie słowo, Gabe. Forsa. - Forsa? - Za żadne przyjęcie nie dostałbyś takiego szmalu. Twoje zdjęcia znalazłyby się wszędzie - od „People” do pierwszej strony „New York Timesa”. Prawa autorskie zastrzeżone. - No dobrze, niech będzie. A teraz kładź się wreszcie. Phoebe spełniła jego polecenie bez dalszego ociągania się. Pierwsze pół dnia nie poszło na marne, drugie też się dobrze zapowiadało. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Bez pracy nie ma kołaczy. Od ziarnka do ziarnka a zbierze się miarka. Gabe w łóżku był tak dobry, jak o nim mówiono. Nie, lepszy. Dużo lepszy. Zasiadłszy do bankietu w La Cote Basque Lydia Kilkullen i jej dwie córki menu przerzuciły pobieżnie i bez najmniejszego zainteresowania. Bez względu na to, jak potrafiły się poróżnić przy każdym spotkaniu, co do jednego zawsze były zgodne: obiad to posiłek niegodny uwagi. Ludzie jadali obiad, żeby dostarczyć ciału energii. No i żeby poplotkować. Nikt przy zdrowych zmysłach nie jadał obiadu dla przyjemności. Fernanda, której tym razem przypadało płacenie, dla elegancji spytała matkę i siostrę, na co miałyby ochotę. Szybko podjęły decyzję· - Zamawiamy wszystkie to samo - poinformowała starszego kelnera. - Na zakąskę szparagi na zimno bez majonezu, a potem filet z soli, bez ości, bez tłuszczu, dużo cytryny. - Podać białe wino, madame? - spytał starszy kelner. - Nie, dużą butelkę wody „Evian” . - Służę, madame. - Już dawno pozbył się złudzeń. I tak dobrze, że zamówiły butelkowaną wodę. Niektórzy klienci, turyści najczęściej, pili „kranówkę”. - To wielka przyjemność móc was znowu zobaczyć - powiedziała Liddy. -
Obie świetnie wyglądacie. - Ale nie tak jak ty - rzekła Fernanda szczerze. Ach, gdyby w przyszłości; która napawała ją przerażeniem i odrazą, mogła wyglądać równie szykownie jak Liddy. - Dziękuję ci, Fernando, ale dziwię się, że nie wyrwałam sobie wszystkich włosów po tym, co przeszłam dziś rano. - Spotkał cię jakiś zawód u Bergdorfa? - spytała Waleria współczująco. - No cóż, mieli trochę dobrych rzeczy, ale nie wyobrażasz sobie, ile kosztowały. Nie rozumiem, co się dzieje. Nawet na wyprzedaży, przy cenach zniżonych niemal do połowy, nie było prawie niczego, na co mogłabym sobie pozwolić - ani jednej prostej sukienki na dzień poniżej siedmiuset dolarów, ani jednej przyzwoitej długiej sukni na wieczór poniżej tysiąca dwustu dolarów. - Jutro panna Kelly Saks na pewno będzie miała dla ciebie lepsze propozycje pocieszyła ją pośpiesznie Waleria. - Wszyscy mówią, że Bel'Rdorf strasznie podrożał. - Miejmy nadzieję - odparła Liddy, starając się nie pokazywać po sobie, jak bardzo jest przygnębiona. Po śmierci jednej z jej niezamężnych praciotek stałe dochody Liddy wzrosły z trzydziestu pięciu tysięcy dolarów do niecałych sześćdziesięciu. Jej rodzice wciąż' żyli, ciesząc się jak najlepszym zdrowiem, i czuwali na tym, co jeszcze pozostało z majątku rodziny Stack. Ale nawet gdyby umarli, niedużo by dostała, bo rodzina Liddy zawsze bardziej szczyciła się swą historią niż pieniędzmi. Tymczasem dolar spadał na łeb, natomiast ceny w Europie ostro rosły. Liddy nie była już w stanie żyć w Marbelli na takim poziomie, jak przed trzydziestu laty, kiedy tam zamieszkała. Przez ostatnie dziesięć lat zmieniła pokrowce, kupiła kilka nowych ręczników i to wszystko. Nie miała pieniędzy na przeprowadzenie tak potrzebnego gruntownego remontu basenu i łazienek gości. Zredukowała nawet liczbę służby do jednej pokojówki, jednego ogrodnika i jednej kucharki. Coraz więcej czasu zabierały jej czynności należące przedtem do służących. Zmniejszyła liczbę wydawanych przyjęć. Była to oszczędność, do której uciekała się w ostateczności, bo gdzie wylądowałaby bez swych przyjęć? Rzeczywiście, kim by się stała? Rzecz nie do wiary, ale Lydia Henry Stack Kilkullen czuła się jak właścicielka małego interesu, który powoli stacza się ku bankructwu. Najgorsze, że Marbella przestała być już kartą przetargową. Jej upadek zaczął się tego strasznego dnia, kiedy to książę Alfonso sprzedał niemal cały swój udział w
Marbella Club fantastycznie bogatemu saudyjskiemu Arabowi Al - Midaniemu, który ku powszechnemu niezadowoleniu stałych mieszkańców Marbelli postanowił ją przebudować. W rezultacie oszpecił miasteczko wysokimi blokami mieszkalnymi i ośrodkami handlowymi. Prawie wszyscy znajomi Liddy porzucili swe domy na wybrzeżu, przenosząc się w głąb lądu, na wzgórza za drogą do Kadyksu, do rezydencji niczym nie ustępujących tym na Beverly Rills. Marbella jako taka nadal cieszyła się popularnością, ale nie wśród ludzi bogatych. A nowi goście budzili w Liddy pogardę. Byli nimi głównie gwiazdy rocka i specjaliści od gry w trik - traka. Liddy wzdychała do cudownych lat sześćdziesiątych. Wprawdzie znajomi nadal przychodzili na jej przyjęcia, ale wiedziała, że już wkrótce nadejdzie dzień, kiedy zaproszenie do jej willi przestanie być atrakcją. Jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, to dzień ten już przyszedł. Przyjaciele przyjeżdżali do niej na wakacje wyłącznie z przyzwyczajenia. Ciekawe, co mówili do siebie w nocy, w pokojach gościnnych? Pewnie komentowali jej gorszą sytuację, której nie była w stanie ukryć. Co liczyło się dla nich więcej - jej skrupulatna gościnność czy to, że Marbella Club straszliwie podupadł? I co komu z tego, że arcyksiężna von Habsburg, Bismarckowie i Rothschildowie przyjeżdżali wciąż do Marbelli, skoro tylko narzekali, że wszystko tak się pogorszyło. - Liczę na pannę Kelly - powiedziała Liddy niemal beztrosko. - Zacznę się martwić dopiero wtedy, gdy okaże się, że Saks też mnie zawiódł. Powiedz mi, Fernando, co u ciebie nowego? A ściślej, co z twoim mężem? - W porządku - odparła Fernanda z udawanym spokojem. Czy matka musiała się tak śpieszyć? Nie mogła trochę poczekać z tym niezbyt przyjemnym tematem? - A ja słyszałam, że nie wszystko jest w porządku. - Nie, w porządku, mamo. Wal, opowiedz mamie o wystawie i tę historię z kolejkami elektrycznymi. - Waleria opowiedziała mi to wczoraj przy kolacji - rzekła Liddy. - Bardzo słusznie postąpiłaś, Fernando. Lady Georgina robi wrażenie bardzo sympatycznej osoby. A jej mąż wydaje się całkiem sensowny, choć mówią o nim nie najlepiej. - On pierwszy stwierdził, że te kolejki nie są dobrym pomysłem - zauważyła Waleria. - Wiecie co, pójdźmy po obiedzie na wystawę. Ci Rosemontowie okazali się bardzo czarujący. - Skoro już o nich mówimy - zaczęła Fernanda zadowolona, że chwilowo
zapomniano o jej mężu - to któregoś dnia spotkałam Jimmy'ego Rosemonta na Madison Avenue. Zaprosił mnie do baru. - Tak? - Waleria nie posiadała się z ciekawości. - Do baru? - Ciekawe, dlaczego dopiero teraz dowiadywała się o tym spotkaniu? Poza tym ani Fernanda nie miała zwyczaju pić po południu, ani ktoś tak zajęty robieniem miliardów jak Jimmy Rosemont nie włóczył się bezczynnie po ulicach Manhattanu, szukając z kim by tu wpaść do baru. Ale nawet Fernanda nie mogłaby ... o; chyba jednak mogłaby ... pomyślała Waleria widząc niepewną minę siostry. Mój Boże, czy ona nie zna miary? Czy nie przyszło jej do głowy, że kombinowanie z mężem Georginy to upiorny pomysł? Gdyby się to wydało - bo czy mogło się nie wydać? - to całe miasto weźmie ją na języki. Jej przeklęta siostra była rozpalona do czerwoności przez okrągły rok. I to akurat teraz, kiedy zaprzyjaźniły się z Georginą. - Kiedy to było Fernie? - sondowała niby od niechcenia. - O, w zeszłym tygodniu, dokładnie nie pamiętam. Powiedział mi coś, co chciałam z wami przedyskutować, korzystając z obecności mamy. Mianowicie, on chce, żebym przedstawiła go ojcu. - A to dlaczego? - spytała Waleria, zapominając na chwilę swojej złości na Fernandę za jej nadpobudliwość seksualną. - Mówił po co? - dopytywała się Liddy. - Tak, ma pewną propozycję dla ojca i pomyślał, że byłoby nieźle, gdyby został mu przedstawiony przez kogoś z rodziny lub przez wspólnego znajomego. - Co mu odpowiedziałaś? - indagowała Waleria. - Odpowiedziałam ... odpowiedziałam, że ojciec nie jest przystępnym człowiekiem, gdy idzie o interesy, ale oczywiście zrobię co w mojej mocy. Chciałam dowiedzieć się, co wy o tym myślicie. Nie odważyła się im przyznać, ze przyrzekła już Jimmy'emu Rosemontowi przedstawić go ojcu. Ich obiad, w małym luksusowym mieszkanku, służącym mu do takich właśnie potajemnych spotkań, pod względem erotycznym okazał się wielkim rozczarowaniem, ale, o dziwo, nie czuła do niego o to żalu. Jeszcze żaden mężczyzna nie obsypał jej takimi inteligentnymi komplementami odnośnie urody jej ciała. A co najważniejsze, od dawna żaden mężczyzna nie sprawił, że czuła się tak młodo. Wiele by się dało powiedzieć na korzyść starszych panów. To przecież nie jego wina, że od samego początku nie potrafił ukryć swego
podniecenia. Ani to, że ona spostrzegła, w jakim jest stanie - kto by nie spostrzegł? ani to, że przestała go pożądać, gdy uświadomiła sobie, że nawet jeśli jego wytrzymałość jest tak fantastyczna, jak mówiono, to przecież Jimmy nie różni się od innych mężczyzn. Naprawdę zależy mu tylko, żeby jej włożyć i uzyskać własną satysfakcję i nie ukryje tego, choćby nie wiadomo jak długo prowadził grę wstępną. Fernanda szybko zorientowała się, że jeśli nie uda orgazmu, to on będzie ją trzymał w łóżku przez całe popołudnie, próbując różnych sposobów, żeby go z niej wydusić. Dostał więc nagrodę za upór. Jej też się należała nagroda za artyzm, z jakim to odegrała. On, ten legendarny kutas, nabrał się, tak samo jak wszyscy faceci przed nim. Mimo że zmroziła ją jego nadmierna ochoczość, odstawiła to elegancko, gdy tylko zrozumiała, że gość nie da za wygraną. Rozstali się w przyjaźni. On był zachwycony jej występem, ona zaś była mile połechtana jego przebiegłymi i inteligentnymi komplementami. Powiedziała mu, że bardzo polubiła Georginę, więc nie miałaby sumienia się z nim spotykać. Dobrze to rozegrałam, pomyślała. Mam z głowy następne takie doświadczenie, a jednocześnie jego męska ambicja nie została zraniona. Jeśli chce porozmawiać z jej ojcem, czemu nie? Ale przecież nie z tego powodu zaprosił ją na obiad. - Czy on może chce kupić ziemię? - spytała Waleria. - Nie, Walerio, krowę - odparła Liddy jadowicie. - Oczywiście, że chce kupić ziemię. Od dwudziestu pięciu lat nagabują waszego ojca o sprzedaż ziemi, ale odpowiedź zawsze jest taka sama. On jej nie sprzeda. - Nie byłabym taka pewna - zaczęła Fernanda powoli, jak gdyby głośno myślała - czy nie zmieni decyzji, gdy ożeni się z Red Appleton. Może zechce pozbyć się rancza, żeby mieć więcej czasu na uciechy życiowe? W końcu ta cała Red jest straszliwie nadziana, o czym wszyscy wiedzą. Chyba jej nie zmusi do zmiany stylu życia i zakopania się na ranczu, a jednocześnie jakby to wyglądało, gdyby on żył za jej pieniądze. Liddy zakrztusiła się wodą mineralną „Evian” . - Ożeni się? - syknęła, złapawszy oddech. - Mówisz o tym tak lekko? Co wy dwie przede mną ukrywacie? Jak daleko sprawy zaszły? - Fernie fantazjuje, mamo - odparła pośpiesznie Waleria. - Widują ich razem i to wszystko. - Od wielu miesięcy, Wal, a do tego podejrzanie często - obruszyła się Fernanda. Nie lubiła, gdy traktowano ją jak dziecko. - Jakież wy obie jesteście
niemądre - rzekła Liddy ze złością. - Jeśli istnieje choćby cień szansy, że wasz ojciec może się ponownie ożenić, zastanówcie się co to dla was oznacza. Ta cała Red ma tylko czterdzieści jeden lat. Na miłość boską, przecież ona może urodzić dziecko, a nawet dwoje? Gdyby zdarzył się im syn, to wasz ojciec zapisałby mu całe ranczo. Taka jest tradycja w rodzinie Kilkullenów, odkąd otrzepali buty z gnoju i zaczęli udawać angielskich arystokratów. - Nie sądzisz chyba, że ojciec pominąłby nas w testamencie? - spytała Waleria z niedowierzaniem. - Czemu nie? - Liddy czuła, że traci cierpliwość do swych naiwnych córek. To bardzo do niego podobne. Gdyby miał syna, to wam i waszym dzieciom zapisałby jakieś nic nie warte pamiątki, a ranczo w całości zostawiłby synowi. On słusznie uważa, że obie macie dość pieniędzy, a poza tym zapłacił za wasze drogie wykształcenie, co zresztą mnie zawdzięczacie. Waleria i Fernanda milczały zaskoczone. Kiedy wcześniej plotkowały o Red i ojcu, nie zastanawiały się nad logicznymi konsekwencjami tej afery. Przyzwyczaiły się myśleć o sobie jako o dziedziczkach „Rancza Kilkullenów” i ani im do głowy przyszło, że ich miejsce może zająć inny spadkobierca, który się dopiero urodzi. W nowoczesnym świecie takie rzeczy się nie zdarzały. Ale przecież znały Mike'a Kilkullena i wiedziały, że on nie żyje w nowoczesnym świecie. - Oczywiście żadna z was nie pomyślała, jak by temu zapobiec - zauważyła zjadliwie Liddy. - A co my możemy zrobić, mamo? Pojechać do Kalifornii i przerwać ten romans? - wybąkała Waleria. - Powinnyście pomyśleć o spędzeniu Bożego Narodzenia na ranczu. Razem ze wszystkimi dziećmi. Fernando, twój Jeremiasz ma dziewiętnaście lat, Mateusz siedemnaście. Twoja Heidi i trzy córeczki Walerii to bardzo miłe dziewczynki. Wasz ojciec, zajęty sześciorgiem wnucząt, w tym dwoma młodymi mężczyznami, zapomni o tej jędzy, a poza tym może w końcu zrozumie, że ma już spadkobierców. - Moje dzieci wybierają się na narty - jęknęła Fernanda. - Moje dziewczynki są już zaproszone na kilka zabaw w czasie ferii, matko zaprotestowała Waleria. - Bzdura! To się nie liczy. Muszą spędzić ferie na ranczu. W dobrych humorach. Żadnego marudzenia - ucięła Liddy.
- Co innego, matko, kiedy ty wysyłałaś nas przy każdej okazji na ranczo - my to rozumiałyśmy - a co innego posyłanie tam naszych dzieci. One się tam nie urodziły, nie wiedzą, co było między tobą a ojcem, my je inaczej wychowujemy niż ty nas. Jak im to wytłumaczymy? - spytała Waleria. - Nie wiem i mało mnie to obchodzi. Ale musicie to zrobić! Jeśli wasz ojciec ponownie się ożeni, przyjdzie wam dzielić majątek z jego żoną, nawet jeśli nie będzie miała dzieci. Do tego dochodzi Jazz, Jazz, która praktycznie mieszka na ranczu! Testament to testament. A jeśli ojciec nic wam nie zostawi? A jeśli Jazz i jego nowa żona dostaną ranczo, a wy dostaniecie gotówkę z jego konta tak jak ja? Mówimy o miliardach dolarów! Czy wy naprawdę jesteście takie tępe, że nie rozumiecie tego? Waleria i Fernanda wymieniły przerażone spojrzenia. Odkąd sięgały pamięcią matka zamęczała je opowieściami, jak to poświęciła swe małżeństwo, żeby umożliwić im otrzymanie dobrego wykształcenia w dobrej szkole z internatem na Wschodzie, dzięki czemu miały okazję zaprzyjaźnić się z miłymi panienkami z dobrych domów. Dzięki matce nie wyrosły na dwie wiejskie myszy z Okręgu Orange. Rozumiało się samo przez się, że kiedy zostaną spadkobierczyniami, odpalą Liddy jakąś zgrabną sumkę za to wszystko, co dla nich zrobiła. Nigdy nie kwestionowały tych przyszłych układów, ale dopiero teraz zrozumiały, że niepokój matki dotyczy nie tylko ich przyszłości, ale przede wszystkim własnej. Jeszcze nigdy dotąd nie słyszały takiego niepokoju w głosie Liddy Kilkullen, który również im się udzielił. Siedziały pogrążone w głębokim milczeniu ze wzrokiem utkwionym w obrus, kelner tymczasem zbierał talerze z nie dojedzoną rybą. Fernanda i Waleria myślały gorączkowo, w jaki sposób zmienić plany dzieci na Boże Narodzenie i skłonić je do wyjazdu na ranczo. Myśli Liddy wybiegały znacznie w przyszłość. Deems White już drugą kadencję sprawował urząd gubernatora Kalifornii. W wolnych chwilach przyjeżdżał z Norą do Marbelli - choćby na tydzień. Liddy i Deemsa wciąż łączyło cudowne pokrewieństwo dusz. Nieregularność ich spotkań sprawiała, że stały się jeszcze ważniejsze. Liddy nie zmieniła surowej, chłopięcej fryzury, którą Deems tak lubił. Jej ciało, fanatycznie gimnastykowane zachowało jędrność i muskularność. Liddy za wszelką cenę starała się pozostać kobietą, którą Deems poznał przed laty w San Clemente i do której zapałał niezwykłym uczuciem. Będąc osobą publiczną, Deems White nie miał odwagi dogadzać swym homoseksualnym zachciankom. Jedynie w zaciemnionym i wypełnionym ciężkim
zapachem kwiatów pokoju Liddy pozwalał sobie - w wyobraźni - być znowu beztroskim młodym mężczyzną· Przychodził do jej pokoju każdego popołudnia i nie opuszczał go, póki oboje nie poczuli zaspokojenia. Liddy nigdy się nie dowiedziała, kim naprawdę jest dla Deemsa. Norę White pozycja Pierwszej Damy Kalifornii strasznie zmanierowała. Liddy jednak nigdy jej nie wytykała, bo Nora była lojalną przyjaciółką. White'owie utrzymywali dom w San Clemente, w którym spędzali mniej więcej tyle samo czasu, co w Sakramento i Nora, która jako żona polityka zrobiła się bardzo bywała, znała wszystkie plotki z kalifornijskich wyższych sfer. Kto jak kto, ale właśnie Nora powinna mieć najlepsze dojście do ludzi, którzy wiedzą wszystko o Red Appleton. Być może jest coś takiego, co dałoby się użyć przeciw niej. Liddy postanowiła zadzwonić do Nory bezpośrednio po powrocie do domu. Że też nie przyszło jej to wcześniej do głowy. Kelner przez chwilę rozważał, czy podejść i zaproponować paniom kawę - bo deseru na pewno nie zamówią - ale się rozmyślił. Może później, nie teraz, gdy siedzą w milczeniu, jak gdyby się pokłóciły. Niby są różne, myślał leniwie, bo jedna jest śliczną długowłosą blondynką, druga, ta która ściągnęła włosy do tyłu, ma wielki nos i zbyt małą brodę, trzecia zaś, najstarsza, patrzy surowo i chyba się nigdy nie uśmiecha, a jednak jest w nich jakieś podobieństwo. Może coś w wyrazie twarzy?
13 - Proszę nie lecieć zbyt nisko - Jimmy Rosemont poinstruował pilota małego helikoptera, wynajętego w „John Wayne Airport”. - Ta maszyna robi straszliwie dużo hałasu. - W ręce trzymał rozkładaną mapę firmy „Thomas Guide”, na której poprzedniego wieczora, siedząc w swym apartamencie z widokiem na „Laguna Niguel” w hotelu Ritz - Carlton, zaznaczył Okręgi Los Angeles, Orange i San Diego. Ta niewielka mapa obejmowała całkiem spory obszar i tylko z grubsza naniesiono na nią kontury terenów, nad którymi przelatywali, ale spełniała swe zadanie. Przelecieli już nad częściowo ucywilizowanymi terenami, będącymi niegdyś własnością Irvinów, obecnie zaś należącymi do Donalda Brena. Ten Bren mi się podoba, myślał Jimmy Rosemont, trzydzieści dwa lata temu miał guzik, dziś wart jest miliardy. Publikujący co roku zdjęcia najbogatszych ludzi w Ameryce „Forbes” w rubryce poświęconej multimiliarderom zamieścił kolorową fotkę, na której Donald Bren, w farmerskiej bawełnianej koszuli i wypłowiałych
dżinsach, stał w pełnym słońcu na tle drzew pomarańczy i uśmiechał się niewyraźnym uśmiechem zwycięzcy. Jakże przypominał owego mistrza narciarskiego i marynarza, którym był, zanim w 1958 roku pożyczył sto tysięcy dolarów na budowę pierwszego domu. W roku 1977, kiedy cieszył się sławą niezwykle wziętego przedsiębiorcy budowlanego, wraz z czterema partnerami kupił ranczo Irvina za śmieszne trzysta trzydzieści siedem milionów dolarów. W roku 1983 roku między nim a partnerami doszło do nieporozumień. Odkupił wówczas ich udziały za pięćset osiemnaście milionów dolarów. Śmieszne siedem lat temu, myślał Jimmy Rosemont z rozmarzeniem w swych szelmowskich oczach, Bren kupił jedną szóstą Okręgu Orange za tak niewiarygodnie niską cenę. Jacyż krótkowzroczni okazali się jego partnerzy. Ze tez żadnemu z tych czterech twardogłowych bogaczy, z którymi Bren do spółki finansował zakup, nie przyszło na myśl, że odsprzedając mu tę ziemię robią zupełnie kretyński interes. Co z tego, że nie mogli się z nim dogadać? Za forsę, którą stracili, naprawdę warto było położyć uszy po sobie. Ale z tej całej bandy jeden Bren pochodził z Zachodu i pewnie tylko on zdawał sobie sprawę z potencjalnych możliwości ziemi, którą nabywał. Al Taubman z Bloomfield Hills w stanie Michigan, jeden z byłych partnerów Brena, zarobił sto pięćdziesiąt milionów dolarów sprzedając mu swoją część rancza Irvina. Po co mu te śmierdzące sto pięćdziesiąt milionów? Stracił ziemię, której wartość do tej pory wzrosła dziesięciokrotnie, a przez następne kilka lat wzrośnie dwudziestokrotnie. Jimmy Rosemont prychnął z pogardą, ale zaraz zapomniał o swym kumplu, miliarderze Alu Taubmanie, bo nadlatywali właśnie nad „Ranczo Kilkullena” . Nachylił się. Malutki helikopter nie tylko miał okna za wszystkich stron, ale również przezroczystą podłogę, żeby ten kto w nim leciał, mógł wszystko dobrze zobaczyć. - Najpierw polecimy nad wodą - polecił pilotowi i helikopter zboczył ku morzu, tam zakręcił i skierował się wzdłuż linii brzegowej. Pogoda tego dnia była typowa dla kalifornijskiej zimy. Na widok dziewiczych, zalanych słońcem plaż Jimmy Rosemont wstrzymał oddech. Wnętrze jaskini Ali Baby ze skrzyniami pełnymi bogactw Orientu nie zrobiłoby na nim takiego wrażenia jak ta trzydziestokilkukilometrowa pusta plaża. Mieszkańcy południowej Francji już dawno pożegnali swych letników, a teraz zapewne myślą, jak przeżyć dżdżystą, z roku na rok coraz bardziej kapryśną zimę; Prowansja też opustoszała - jeśli nie brać pod uwagę zamieszkujących ją farmerów -
przed nastaniem zimnych i wietrznych miesięcy; Florydzie grożą huragany i wilgoć. Tymczasem tutaj panuje piękna słoneczna pogoda. O, proszę, jaka wspaniała zatoka. W poprzek będzie miała ze dwa i pół kilometra. Zatoka, podobnie jak reszta plaży, świeciła pustką, jeśli nie liczyć umieszczonej w miejscu najbardziej osłoniętym od wiatru małej budki, która przypuszczalnie służyła Kilkullenom jako hangar dla łódek. W obie strony ciągnęła się szeroka, postrzępiona na brzegu, omywana przez fale, łacha szaro brązowego piasku. Tu i ówdzie przeciwstawiały się morzu skały, które przy wysokiej fali, zamieniały się w białe stające dęba konie. A cypel, niby palec wycelowany na zachód, to niewątpliwie „Cypel Walencjów”. - Zawróćmy i przelećmy nad plażą - zażądał. - I niech się pan trzyma wysoko. - Wznieśli się nad szeroką i nieskalaną plażą, zamkniętą od tyłu wysokimi skałami, za którymi płaski, pozbawiony drzew obszar o szerokości jakichś czterech kilometrów porastało coś, czego nie potrafił zidentyfikować. Dziesięć minut później Rosemont polecił pilotowi skierować się w głąb lądu. Przelecieli nad intensywnie zielonymi polami, posianymi rozmaitymi zbożami i nakrapianymi z rzadka wiejskimi domami zamieszkanymi przez ludzi, którzy tę ziemię uprawiali. Znaleźli się teraz nad sercem rancza, skąd widać było wznoszące się i opadające pastwiska, głębokie, ocienione wąwozy, stada bydła i czasami człowieka na koniu. Pastwiska zajmowały setki, setki hektarów. Wąskie wiejskie drogi, młyny, płoty i wielkie zbiorniki na wodę były jedynymi znakami charakterystycznymi na tych majestatycznych wyżynach. - Czy życzy pan sobie, żebym obleciał Porto la Peak? - spytał pilot. - Nie trzeba, stąd też ją widzę - odparł Rosemont. Z całego rancza w kształcie wachlarza góra akurat najmniej go interesowała. Powyżej linii drzew była skalista i stroma. Co można zrobić z czymś takim? Kiedy jednak helikopter wzniósł się wyżej, Rosemont pomyślał, że gdyby obciąć wierzchołek, to widok z niższych, a nawet środkowych części góry jest tak wspaniały, że nakłady na infrastrukturę zwróciłyby się z nawiązką. Góra jest równie cenna jak plaża, zawyrokował. Pod pewnymi względami nawet cenniejsza. - Wracamy na lotnisko - polecił pilotowi. Infrastruktura, myślał, kto do diabła wymyślił to kretyńskie określenie? Tak groźnie brzmi. Tymczasem infrastruktura to coś o wiele prostszego od budowy ludzkiej dłoni. Drogi, doprowadzenie wody, kanalizacja, linie telefoniczne, gaz,
elektryczność i to tyle. Każdy właściciel domu rządził kawałkiem infrastruktury, choć nigdy o tym w ten sposób nie myślał. Jeśli człowiek miał własną wizję i nie przerażały go słowa, jeśli urodził się jako Jimmy Rosemont lub Donald Bren, to z infrastrukturą musiał być za pan brat, bo bez tego zdołałby najwyżej zbudować domek na drzewie. Jimmy Rosemont wysiadł z helikoptera i ruszył ku czekającej na niego limuzynie, by udać się na spotkanie z Mike'em Kilkullenem. Trochę za wcześnie, skonstatował popatrzywszy na zegarek. Zdąży jeszcze wypić filiżankę kawy, zanim spotka się z mężczyzną, którego własność dopiero co obejrzał z lotu ptaka. Ta ziemia jest cenniejsza niż sądził, cenniejsza niż podejrzewali jego partnerzy. A ci partnerzy to konsorcjum najbogatszych bankierów ze wspólnoty chińskiej w Hongkongu, najsprytniejsi faceci, z jakimi kiedykolwiek robił interesy. Kiedy limuzyna podjechała pod hacjendę, z frontowych drzwi wyszedł Mike Kilkullen. Zawsze witał gości, choćby najbardziej niepożądanych, w głównym wejściu „Hacjendy Walencjów”, ale ponieważ jego córki, Fernanda i Waleria, telefonowały do niego w ubiegłym tygodniu i mocno podkreślały, że Rosemontowie są ich przyjaciółmi, chciał być wyjątkowo uprzejmy. Normalnie nie zgodziłby się na tego typu spotkanie w środku dnia, kiedy na ranczu było mnóstwo pracy. Witając się obaj mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Żadnego nie zachwyciło to, co zobaczył. Mike Kilkullen był w szarych flanelowych spodniach, rozpiętej pod szyją niebieskiej oksfordzkiej koszuli i szarej tweedowej marynarce. Facet, który przez całe życie nie zajmował się niczym innym poza hodowaniem steków z kopytami, a wygląda jak właściciel zamku, pomyślał Rosemont. Jest zbyt dumny, zbyt wysoki i za dobrze ubrany jak na kogoś, kto nigdy nie podróżował i wiódł przyziemny żywot farmera, pozbawiony emocji, jakie daje człowiekowi poczucie, że wiele od niego zależy. Rosemont czuł się też zaskoczony wspaniałym dojazdem do hacjendy, aleją gigantycznych drzew, pozwalającą domyślać się istnienia starych wspaniałych ogrodów wokół hacjendy, no i oczywiście samą hacjendą. Mike'owi Kilkullenowi nie podobali się bogaci faceci, którzy nie prowadzili swych samochodów. Nie podobali mu się faceci, noszący w dzień ciemne trzyczęściowe garnitury w prążki. Nie podobali mu się faceci o rozbieganych oczach i uśmiechu, który sprawdzali każdego ranka przed lustrem, bojąc się, czy przez noc go nie zapomnieli. Zasadniczo nie miał nic przeciw grubym i chudym mężczyznom, ale nie lubił tych pulchnych facetów, którzy sądzili, że dobrze skrojony garnitur ukryje
ich brzuch. A już szczególnie nie lubił facetów, którzy umawiali się z nim „w interesach” przez członków rodziny, spotkanie zaś wyznaczali na taką godzinę, że miał do wyboru albo zaprosić ich na obiad, albo wyjść na niegościnnego gbura. - Ogromnie się cieszę, że mogę pana poznać, panie Kilkullen. To bardzo uprzejmie z pana strony, że wygospodarował pan dla mnie trochę czasu. - Drobiazg, panie Rosemont. Proszę, niech pan wejdzie. Akurat zdążymy wypić po kieliszku, zanim podadzą obiad. Mike szybko poprowadził Jimmy'ego Rosemonta przez długi salon ku wyjściu na szeroką werandę, której belki pokryte były kwitnącym zimą jaśminem. Usiedli w wygodnych starych fotelach. Na stole stał rząd butelek, kieliszki i kubełek z kostkami lodu. - Czym mogę panu służyć? - spytał Mike. Rosemont zazwyczaj nie pił alkoholu w porze obiadu, ale wstydził się poprosić o wodę mineralną, mimo że stało tam kilka butelek perrier, uważając, że ma do czynienia z facetem, który z pewnością nie wylewa za kołnierz. - Poproszę szkocką, bez lodu. Mike nalał dla niego glenfiddicha, sobie przyrządził perrier z lodem i połówką limony. Wznieśli szklanki w milczącym toaście. Oczy Rosemonta biegały po patio. Nie zbliżył się helikopterem nad hacjendę w obawie, że ktoś mógłby go zobaczyć, lecz widok z werandy - na ogromną fontannę otoczoną doniczkami z purpurowym powojem, różowym geranium, olbrzymimi niebieskimi i białymi bratkami, wysadzane cyprysami ścieżki, odchodzące w różnych kierunkach, co sugerowało istnienie licznych ukrytych ogrodów - przeszedł jego oczekiwania. - Piękne miejsce, panie Kilkullen. - To moja duma i radość. - Nie ma to jak ogród, prawda? Moja żona jest Angielką. Potrafi całymi dniami grzebać się w ziemi wokół naszego wiejskiego domku. Georgina słyszała o pańskim rozarium. - Dziękuję· Dużo z tym zachodu, ale warto. Na jaki temat chciał pan ze mną rozmawiać, panie Rosemont? - spytał Mike, by uciąć tę kretyńską ogrodniczą gadkę. - Na temat pana przyszłości, panie Kilkullen. - Czyżby sprzedawał pan polisy ubezpieczeniowe na życie? - Niezupełnie. Zresztą pan tak inteligentnie pokierował swym życiem, że nie
potrzebuje pan żadnego ubezpieczenia. - Jak to? - Wszyscy ludzie wokół pana, w górę i w dół wybrzeża, ludzie, których rodziny osiedliły się tutaj pod koniec osiemnastego stulecia i na początku dziewiętnastego, sprzedawali ziemię bogacąc się, pan natomiast żył sobie wygodnie, nie rozstając się nawet' z jednym hektarem. - „Żył sobie wygodnie”. Czy hodowanie bydła to pana zdaniem wygodne życie? - Z tego co wiem o hodowli, to jest to interes, na którym się nie traci, o ile człowiek ma własną ziemię i nie zapożycza się bez sensu. Pan, powiedzmy, posiada cztery tysiące sztuk bydła - coś koło tego, prawda, panie Kilkullen? - z tego dziewięćdziesiąt procent co roku ma młode. To daje trzy tysiące sześćset cieląt. Jeśli rok jest dobry, cielaki osiągną wagę dwustu dwudziestu pięciu kilogramów, a wówczas sprzeda je pan po pięćset dolarów za sztukę. Ponieważ wyhodowanie jednego cielaka kosztuje pana czterysta pięćdziesiąt dolarów, ma pan na czysto pięćdziesiąt dolarów od sztuki, czyli dwieście tysięcy dolarów rocznie. - Jeśli rok jest dobry - powtórzył cicho Mike, wściekły, że ów nieznajomy posiada tak dokładne dane, których przypuszczalnie nie mógł zdobyć bez pomocy eksperta. Rosemont wsadzał mu łapę do kieszeni i liczył jego pieniądze. - Nawet jeśli jest zły, ma pan stały dochód z dzierżaw, z kwiatów, truskawek, cytrusów. Mądrze pan robi, nie hodując koni. Na koniach tyle się nie zarabia. - Teraz, kiedy wytłumaczył .mi pan, na czym polegają moje interesy, może zechciałby pan powiedzieć, czym pan się zajmuje? - Jestem człowiekiem, który pomaga innym maksymalizować ich aktywa. Oczywiście robię to dla pieniędzy, ale dzięki mnie ludzie stają się bogaczami, panie Kilkullen. Niewiarygodnymi bogaczami, całkowicie niezależnymi od kolei życia z wyjątkiem śmierci, rzecz jasna. Podatki nie stanowią problemu, jeśli jest się wystarczająco bogatym. W czasie gdy tu siedzimy, mógłby się pan stać jednym z najbogatszych ludzi na świecie, ponieważ był pan na tyle inteligentny, że nie sprzedał pan jej zbyt pochopnie. - Niektórzy nie nazywają mnie inteligentnym, lecz upartym - zauważył Mike leniwie. - Nie dziwię się. Ale na pewno jest pan również rozsądny. Niech pan się rozejrzy po sąsiadach, starych przyjaciołach, rodzinach, wśród których przeżył pan życie. Weźmy na przykład Segerstromów. Hodowali fasolkę limańską do końca II
wojny światowej. Obecnie ich majątek wynosi dobrze ponad pół miliarda dolarów w nieruchomościach i ośrodkach handlowych. Czy zdarzyło się panu odwiedzić South Coast Plaza, panie Kilkullen? - Owszem, zdarzyło mi się. Henry zaprosił mnie na otwarcie wystawy rzeźb ogrodowych Noguchiego. Najbardziej przypadła mi do gustu skalna kompozycja, której Noguchi nadał tytuł Duch Fasolki Limańskiej. Długo oczekiwany hołd dla niedocenianego warzywa, nieprawdaż, panie Rosemont? - Wspaniały, doskonały. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, co Segerstromowie dokonali dla Okręgu Orange. Dzięki nim powstało Centrum Wystaw Artystycznych, na które dali teren i sześć milionów w gotówce. Centrum zyskało światowy rozgłos, a to oznacza nieśmiertelność nazwiska Segerstroma. Uprawianiem fasolki limańskiej tak by się nie zasłużyli. - Nie przeczę. - Weźmy inny przykład - Irvinów. Zanim sprzedali swą ziemię, stworzyli wspaniały uniwersytet w miejscu, gdzie przedtem niczego nie było. Dziś, jak panu wiadomo, uczelnia ta przyciąga najlepszych profesorów z całego świata. Już nie wspominam o wspaniałej drużynie piłki nożnej. Nie będąc właścicielami ziemskimi, Irvinowie zyskali sobie nieśmiertelną sławę. - Czy pan chce uczynić mnie bogatym, czy nieśmiertelnym? - spytał Mike otwierając następną butelkę perrier. - Bogatym. Bardzo bogatym. Nieśmiertelność jest czymś, do czego dąży wielu bogatych ludzi, kiedy mają tyle pieniędzy, ile są w stanie wydać i tyle, ile chcą zostawić spadkobiercom. Nieśmiertelność to sprawa wyboru. - Jimmy Rosemont wzruszył wymownie ramionami. - Jestem tu po to - kontynuował - by uświadomić panu, że ma pan w zasięgu ręki nieograniczone możliwości. Mógłby pan zrealizować każde życiowe marzenie. Mógłby pan zostać wielkim kolekcjonerem, opłynąć świat własnym jachtem, założyć instytucję charytatywną, mógłby pan robić to samo co Bren i stać się największym sponsorem Partii Republikańskiej w Kalifornii, mógłby pan kupić koncesję drużyny piłki nożnej ... krótko mówiąc, cały świat stoi przed panem otworem, panie Kilkullen ... - ... pod warunkiem, że sprzedam ranczo. - Otóż to. - A dlaczego miałbym to zrobić właśnie teraz? - spytał spokojnie Mike.
- Ponieważ nie jest pan wieczny, panie Kilkullen. Sam jestem w takim wieku, że mogę to panu powiedzieć. Za dwadzieścia pięć lat stuknie panu dziewięćdziesiątka, o ile będzie pan jeszcze żył - czego serdecznie panu życzę - i co będzie pan miał z tego życia? To zależy od tego, czy życie pańskie do końca będzie się składać z tych samych, powtarzanych dzień w dzień czynności, czy będzie wypełnione wspomnieniami tego wszystkiego, co ma pan przed sobą w tej chwili, kiedy cieszy się pan .doskonałym zdrowiem i jest pan u progu swych najlepszych lat? - Mówi pan logicznie, panie Rosemont. Mówi pan niesłychanie przekonująco i nie obawia się pan dotknąć spraw, o których zwykle nikt nie mówi. Jeszcze żadna z osób, które chciały kupić ranczo, nie mówiła mi o śmierci. O podatkach, owszem, ale nie o śmierci. Niech mi pan powie, pytam z czystej ciekawości, gdzie miałbym mieszkać, gdybym zdecydował się sprzedać ranczo? Jak pan słusznie zauważył, mam sześćdziesiąt pięć lat i jestem silnie przywiązany do swego rodzinnego domu. Nie ma na. świecie innego miejsca, gdzie chciałbym mieszkać - i umrzeć, skoro już o tym mowa. - Z tym nie byłoby problemu. Wystarczy, żeby pan określił granice swej prywatnej posiadłości i wyłączymy ją z transakcji. Mógłby pan mieszkać tu, nie widząc zachodzących wokół zmian. Otoczony swymi ogrodami i drzewami żyłby pan w całkowitej izolacji. - Słyszałbym chyba jakieś hałasy? Prace budowlane i tak dalej? - Naturalnie, hałasu nie da się uniknąć. Ale gdyby pan zatrzymał sobie, powiedzmy, czterdzieści hektarów, to wtedy nie dochodziłyby do pana żadne hałasy. - A co z moją hodowlą? - Cóż, nie byłby już pan ranczerem w Południowej Kalifornii, ale mógłby pan kupić inne ranczo. Ogłoszeń o ranczach na sprzedaż nie brakuje. Z pana doświadczeniem postawi pan na nogi każde gospodarstwo. - W Montanie, Teksasie i tym podobnych miejscach? - Właśnie! - Tam nie ma morza, ani gór. - To prawda, ale widoki są przecudowne. - Jak na reklamach papierosów Marlboro? - Ładniejsze, bardziej zielone, bezkresne, nie tak jak tutaj. - Dlaczego więc pan nie kupi któregoś z tamtych rancz? - Moglibyśmy o tym porozmawiać, panie Kilkullen, gdyby nie to, że obaj
jesteśmy bardzo zajęci i nie mamy czasu do stracenia. Jestem zainteresowany pańskim ranczem, ponieważ przedstawia ono dla mnie możliwości, jakich nie mają tamte, położone w głębi lądu. Chciałbym przekształcić pańską ziemię w tereny mieszkalne. - Rzędy identycznych domków, Rosemont, bez ogródków. Nieważne, że dzieci nie będą miały się gdzie bawić. Najważniejsze, to wykorzystać ziemię do maksimum, prawda? - Głos Mike'e był wciąż leniwy. - Nic z tych rzeczy - zaprzeczył pośpiesznie Jimmy Rosemont. - Mnie interesują wyłącznie eleganckie zabudowania. Wybudowanie drogiego domu kosztuje tylko o dziesięć procent więcej od średnio drogiego, zysk zaś jest nieporównywalny. - Zdaję sobie z tego sprawę. Tyle samo musi pan wydać na infrastrukturę, dochód natomiast czerpie pan z ozdóbek. Marmurowe łazienki, granitowe blaty w kuchni, dwupiętrowe halle wejściowe, wysmakowane pokoje dzienne, okrągłe wanny dla tatusia i mamusi i cały ten tandetny lukier. - Nie wiedziałem, że ma pan takie rozeznanie w tych sprawach, panie Kilkullen. - To dzięki mojemu szefowi stada. - Tak więc widzi pan, że nie opłaciłoby mi się budować tanich i średniotanich domów. Na „Ranczu Kilkullenów” staną rezydencje na najwyższym poziomie w Okręgu Orange ... jeśli mi je pan sprzeda. - Nie sprzedam, Rosemont. Ani panu, ani nikomu innemu. Ani małego kawałka, ani dużego. To ranczo jest jedynym miejscem między Los Angeles a San Diego, które pozostało nie zmienione od dnia stworzenia. Wszystko poza tym jest nowe i gówniane. - Mike Kilkullen poderwał się z miejsca. - Marzę tylko o jednym, Rosemont, żeby do końca życia, obojętnie jak długo będzie ono trwało, jeździć konno po mym ranczu, hodować krowy, wypasać stado, galopować po plaży w czasie zachodu słońca, naprawiać płoty, modlić się o deszcz, żeglować łódką po mojej własnej zatoczce, leczyć samemu krowy a wieczorem zasiąść przed kominkiem w moim rodzinnym domu ze świadomością, że wokół mnie leży ziemia, którą mój pradziadek kupił od mojego prapradziadka, a ja zachowałem dla swych dzieci. - Przykro mi to słyszeć - rzekł Jimmy Rosemont. Teraz i on wstał. - Nie· będę zajmował panu więcej czasu, panie Kilkullen. Proszę się nie gniewać, ale nie zostanę
na obiedzie. Chcę zdążyć do Nowego Jorku na kolację. - Rozumiem, Rosemont, i nie gniewam się. Odprowadzę pana do samochodu. Jeśli zobaczy pan Fernandę i Walerię, proszę przekazać im moje pozdrowienia. - Nie omieszkam. - A, jeszcze jedno. Czy to pan latał helikopterem dziś rano nad moim ranczem? - Helikopterem .... owszem, to byłem ja. - Tak myślałem. Cóż, życzę panu bezpiecznej podróży do domu, Rosemont. Mam nadzieję, że podobały się panu widoki. Casey Nelson uparł się, że zabierze ją na kolację do Spago, choć Jazz ostrzegała go, że niełatwo tam zdobyć dobry stolik. Jedynie stali klienci i to głównie związani z show - businessem mogli liczyć na przyzwoity stolik w tej słynnej, nadającej ton restauracji, która stawała się coraz bardziej popularna, jak każdy nowy lokal w Los Angeles, gdzie otwierano restauracje, po czym je zamykano, żeby zrobić miejsce dla następnych. Spago, pierwszy lokal Wolfganga Pucka, „karta przetargowa” Kalifornii cieszył się wielkim uznaniem wśród ludzi z wyższych sfer. Do Spago chodziło się, żeby zamanifestować swą pozycję towarzyską. Nie było to odpowiednie miejsce dla świeżo upieczonego szefa stada, nawet jeśli jego ojciec był właścicielem całej gromady holowników w Nowym Jorku. Jazz przez chwilę kusiło, by zatelefonować do Bernarda, maitre d'hotel, lub ładniutkiej brunetki o imieniu Jannis, która mu pomagała i powiedzieć, że będzie gościem Caseya. To zapewniłoby im dobry stolik. Ale się rozmyśliła. Nie będzie ułatwiać życia Caseyowi, któremu woda sodowa uderzyła do głowy. Będzie się miał z pyszna, jak zamiast posadzić ich po lewej stronie baru, zaprowadzą do oddalonego ciemnego kąta po prawej, albo co gorsza do jednej z tych bocznych sal, do której ona normalnie nigdy by nie weszła, chyba że na prywatne przyjęcie. Facet, który zrzucił ją z kolan, zasłużył sobie na takie upokorzenie. Widać jestem ładna, a nawet bardzo ładna, myślała dalej, skoro Sam Butler się za mną ugania, a Casey Nelson koniecznie chce się mną pochwalić w Spago. Nic tak dobrze nie robi dziewczynie jak dwóch narzeczonych. Albo trzech. Co by tu włożyć, żeby podkreślić wspaniały nastrój, a jednocześnie nie wystroić się, jak na wręczanie Oscarów? Ponieważ Casey nie wystąpi w kostiumie szefa stada, bo to dobre do El Adobe, ale nie do Spago, przypuszczalnie będzie w
tym samym ciemnym garniturze, w którym zniszczył jej suknię od Madame Gres i hiszpański szal. Jest to niewątpliwie problem. Zanadto wystrojony partner do najznamienitszej restauracji w mieście, w której normą była niewymuszona elegancja. Zacznijmy więc, powiedziała sobie Jazz, od czarnych rajstop, czarnych wełnianych spodni i czarnych aksamitnych pantofli na płaskim obcasie. W spodniach nie wygląda się tak oficjalnie jak w spódnicy. A teraz zajrzymy do szafy, przewrócimy w niej wszystko do góry nogami, przymierzymy to i owo, pomedytujemy aż wpadniemy w trans i znajdziemy odpowiednią górę. Jak się siedzi za stołem, to tak naprawdę ważna jest tylko góra. Palce Jazz przesunęły dziesiątki ramiączek, na których wisiała zadziwiająca liczba niewłaściwych bluzek i żakietów. Przeszukała stosy swetrów, złożonych na półkach, sweter po swetrze. Wszystkie do niczego. Pomyśleć tylko, że kiedyś świetnie pasowały do Spago. Nic nie znalazła. Nic, w co by mogła się ubrać! Normalka. Przez cały rok dużo pracowała i nie miała czasu biegać po sklepach. W tej sytuacji pozostaje tylko jedno, zawyrokowała wyskakując ze spodni i pantofli, trzeba się zdać na firmę Chanel. Kiedy nie masz w co się ubrać, zostaje ci kostium Chanel, stary, nowy, czy staro - nowy, to bez znaczenia. Kostium Chanel na każdą porę roku i na każdą sytuację. To nic, że wyklucza ekstrawagancję, tuszuje indywidualny styl kobiety, nie odzwierciedla stanu jej duszy. Wszystkie panie - od głównej redaktorki „Vogue” po bogate Japonki - mają w szafie klasyczny kostium Chanel. Kuzynki Caseya, jeśli on w ogóle ma jakieś kuzynki, przypuszczalnie noszą Chanel od świtu do zmierzchu, pomyślała niechętnie Jazz, wkładając czerwono czarny kostium z nowej kolekcji gotowych ubrań. Z szuflad z dodatkami wyłowiła pięć lub sześć chanelowskich naszyjników z pereł różnej długości, parę kolczyków i czarną satynową kamelię, która kosztowała ją dwieście pięćdziesiąt dolarów. Zawiesiwszy to wszystko na sobie spojrzała do lustra i ... w błyskawicznym tempie ściągnęła z siebie kostium. Wyglądał jak zbroja - nie niedbale, swobodnie, w stylu Spago. Nadawał się na obiad z podwładnymi. W sam raz dla Phoebe. Do przyjścia Caseya zostało dziesięć minut. W dziesięć minut potrafię ubrać przynajmniej pięć modelek, pocieszała się. Najważniejsze to nie stracić głowy. Jeśli zawiodła cię Chanel, spróbuj z bawełnianą koszulką od Hanesa. Przez głowę wciągnęła chłopięcą białą bawełnianą koszulkę, wskoczyła w purpurowe spodnie z
zamszu, na wierzch zarzuciła lamowany perłami chanelowski żakiet w kolorze złamanej bieli. Żakiet ten Lagerfeld pokazał w poprzednim roku na trzydziestu różnych modelkach równocześnie, ubranych we wszystko od kostiumów kąpielowych po suknie wieczorowe - wkładając go, człowiek na pewno nie popełnia błędu. Rzeczywiście świetny, skonstatowała patrząc w lustro, poza tym że w Spago będą go miały na sobie przynajmniej jeszcze dwie kobiety i że przypominam w nim Murphy Brown w jej szczególnie pechowym dniu. Naga, jeśli nie liczyć rajstop, w szaleńczym natchnieniu wyciągnęła rękę po minispódniczkę z ciemnozielonych cekinów. Włożyła atłasową koszulę w tym samym kolorze, ściągnęła z półki stary, od dwóch lat przeznaczony na wydanie, ciemnozielony welwetowy blezer, w uszach zawiesiła ogromne szklane kolczyki od Saint Laurenta, które trzy lata temu kosztowały ją tysiąc dolców i były absolutnie tyle warte. Doskonale! Stary żakiet, czyli nonszalancja; atłasowa bluzka, czyli kpina; spódnica z cekinów czyli ekstrawagancja oraz celowo niedopasowane ostentacyjne kolczyki. Na dźwięk dzwonka rzuciła się do drzwi, za którymi stał Casey Nelson w sztruksowych spodniach, w marynarce od Armaniego i cienkim wełnianym brązowym golfie. Hm, ciekawe, skąd wiedział, że tak właśnie należy się ubrać do Spago? - Wyglądasz jak ... choinka ... śliczna bożonarodzeniowa choinka - przywitał ją. Z zachwytem obrócił ją dokoła. - Czuję się nieco świątecznie - rzekła Jazz lekko. Jak mogła zapomnieć, że do Bożego Narodzenia pozostał niecały miesiąc? Zwykle się pilnowała, żeby nie ubierać się jesiennie jesienią, zimowo zimą i tak dalej. Wystroiła się jak na gwiazdkowy bal kostiumowy w przedszkolu. Ale trudno, nie będzie się przecież przebierać. - Idziemy? - spytał Casey. - Chodźmy - zgodziła się pośpiesznie. Lepiej, żeby nie wchodził do środka. Nie zamknęła drzwi od sypialni, która w tej chwili przedstawiała istne pobojowisko. Jechali do Spago w milczeniu, które często określa się jako „przyjazne”. Denerwowało to Jazz. Nie byli starymi kumplami, serdecznymi przyjaciółmi, ani tym bardziej kochankami. Co więc skłaniało go do takiego zachowania? Byli kuzynami w trzeciej linii, którzy zamienili parę typowych dla kuzynów w trzeciej linii, nic nie znaczących słów i pocałunków. Co on sobie myśli? Powinien ją zabawiać. Zostawili samochód na pełnym uzbrojonych strażników parkingu powyżej
Spago i zaczęli schodzić ku wejściu do restauracji. Na szczycie stromych schodów jak zwykle tłoczyli się fotoreporterzy polujący na gwiazdy filmowe. - Hej, Jazz, a gdzie Sam? - zawołał jeden z nich. - Sam dziś tu przyjdzie? - spytał drugi. - Jazz, czyżbyś zdradzała Sama? - dopytywał się trzeci. - Nie zwracaj na nich uwagi - Jazz pouczyła Caseya. - Zmyślają to wszystko, żeby mi dokuczyć. Zawodowa zazdrość. W środku przy barze panował normalny tłok. Bernard podszedł pośpiesznie, żeby pocałować Jazz w policzek. - Świetnie dziś wyglądasz - stwierdził. - Boże Narodzenie za pasem, co? - Twój stolik już czeka - powiedział obejmując Caseya ramieniem. Powiądł ich do frontowej sali i dalej na lewo, ku odkrytej kuchni. Na prawo od kuchennej lady stał najlepszy stół w całej restauracji, przeznaczony dla grup sześcio -, ośmioosobowych, a obok niego - drugi świetny stół, przy którym mieściły się cztery, czasem pięć osób. Dziś ustawiono tam, dokładnie w niszy okiennej, mniejszy, dwuosobowy stolik, coś w rodzaju „stolika dla zakochanych”, budzącego zawsze największe zainteresowanie. To właśnie do niego prowadził ich Bernard. Wszyscy się za nimi oglądali, co w Spago należało do dobrego tonu, a nawet obowiązku. - Widzę, że jesteś tu stałym bywalcem - zauważyła Jazz, kiedy usiedli. - Jadam tu, ilekroć jestem w Los Angeles. Chciałem zainwestować w Spago, kiedy Wolf je otwierał, ale on nie potrzebował moich pieniędzy. Mam za to kawałek tego nowego browaru. Wolf wie, że chętnie zainwestuję w każde jego przedsięwzięcie. Ten facet jest geniuszem. Aha, to wszystko tłumaczy, pomyślała Jazz. Casey jest inwestorem. To normalne, że inwestorzy dostają dobre stoliki, po to zresztą inwestują. Casey się tu wkupił. Niby żadne przestępstwo, ale też nie całkiem legalna droga do otrzymania stolika w restauracji. Zjawił się Rene, przystojny kelner w fartuchu. W ręce trzymał półmisek. Wolf zobaczył, jak pan wchodził, panie Nelson. Przysyła panu pańską ulubioną żydowską pizzę· O, dobry wieczór, panno Kilkullen. Już pani wróciła? Jazz pokiwała głową. Coś takiego, ulubiona żydowska pizza Caseya. A co z jej ulubioną żydowską pizzą? To ona zawsze zamawiała pizzę z najprzedniejszym wędzonym łososiem na cienkiej warstwie czegoś, co smakowało jak serek kremowy, tylko że dziesięć razy lepiej.
- Jazz, co byś powiedziała na zimną kminkówkę do tej pizzy? - spytał Casey. - Popieram. - Na razie nie zawracajmy sobie głowy menu. Kto wie, na co będziemy mieli ochotę po zjedzeniu tej pizzy? - Rzeczywiście, nikt tego nie wie. Tata mówił, że opowiesz mi tym facecie, co chciał kupić ranczo. Słuchała w skupieniu opowiadania Caseya. - Kiedy ten drań wreszcie odjechał - konkludował - Mike wypił podwójnego burbona, żeby zabić smak perrier w ustach i przez całe popołudnie jeździł jeepem po ranczu sprawdzając, czy Rosemont nie podkopuje się gdzieś pod ogrodzeniem. Mogło mu na przykład przyjść do głowy, że na tych terenach jest ropa naftowa. - No nie! - Naprawdę· Przez tego Rosemonta Mike wpadł w paranoję. Podobno w jego oczach było coś nieziemskiego, a do tego ten helikopter, którym latał nad ranczem w tę i z powrotem. Mike powiedział, że wie już, co czuł Faust, kiedy spotkał Diabła. Jedyna różnica to ta, że Mike nie zaprzedał mu się. - To wcale nie jest łatwo upierać się przy stylu życia, który poza naszą ziemią i ranczem Dicka O'Neilla należy do przeszłości - rzekła Jazz powoli. - Ale tata nigdy się nie zmieni, a dożyje setki, jak jego dziadek. Niektórym wydaje się pewnie ... egoistą, bo żyje sam na ziemi, na której zmieściłyby się tysiące ludzi, ale tata wie, że jeśli wypuści ranczo z rąk, to przepadnie ono raz na zawsze i poza starymi fotografiami nie pozostanie żadne świadectwo tego, jak kiedyś ludzie żyli w Kalifornii. On czuje, że na nim spoczywa obowiązek zachowania czegoś z przeszłości i wie, że jest ostatnim, który sprzeciwia się, żeby to zniknęło. Wstrzymuje ten tak zwany postęp. Ja go rozumiem. - Ja też - przyznał Casey żarliwie. - O, Shirlee - ucieszyła się Jazz. Pomachała zapraszająco do swej serdecznej przyjaciółki, pięknej wdowy po Henrym Fondzie. Shirlee porzuciła swe towarzystwo i podeszła do nich. - Jazz! - zawołała swym cudownie piszczącym głosem, który brzmiał, jakby chorowała na przewlekłe, seksowne zapalenie krtani. - Dwa wieczory z rzędu przy „stoliku dla zakochanych”? Co się dzieje? A Sam o tym wie? - Shirlee, to jest Casey Nelson, mój kuzyn. - Cześć, kuzynie. - Oczy Shirlee były pełne niedowierzania.
- Jaki to stopień pokrewieństwa? - Trzeci, pani Fonda - odparł Casey. - To chyba się nie liczy, jak pani sądzi? - Na pewno nie ... liczy się tylko pierwszy. Muszę wracać do moich. Pa, kochani. Nie martwcie się, nie popełniacie kazirodztwa. - Lubię ją - roześmiał się Casey. - Wszyscy ją lubią - odparła Jazz zirytowana. Co się stało? Zazwyczaj Shirlee była niesłychanie dyskretna. Na szczęście Casey, zajęty gapieniem się na jej słynne nogi, nie zwrócił uwagi na wzmiankę o Samie. - Przyjedziesz do domu na weekend, Jazz? - Może w następny i oczywiście na Boże Narodzenie. Szykuje mi się mnóstwo roboty ... przez kilka następnym miesięcy nie będę w stanie przyjeżdżać do domu tak często jak bym chciała. - Jak to? - Nowy klient, duże zamówienie. Rusza kampania reklamowa „Dietetycznej Pepsi”. Potrzebują plakatów, które będą przyciągały uwagę nie gorzej niż te, które robi Annie Leibovitz dla American Express. Zwrócili się z tym do mnie. - Naturalnie. - Naturalnie - potwierdziła Jazz z uśmiechem. Ona i Annie były kumpelkami, wartymi siebie rywalkami od tak dawna, że czuły się jak bliźniaczki. - Czym zaatakujecie? - spytał Casey. - Pomysł jest prosty. Znane twarze plus puszki „Dietetycznej Pepsi”. Oczywiście, rozkładówki. - To już gdzieś było. - Nie tak. Zastosujemy pewien podstęp. Najpierw będziesz musiał odszukać puszkę. Ta zaś będzie praktycznie niewidoczna, trudna do znalezienia, jak brakujący element układanki. Wiesz, jak to jest - czujesz, że gdzieś go widziałeś, ale nie pamiętasz gdzie. Nie masz żadnych wskazówek, tylko ta pierońska ukryta puszka albo nawet pół puszki - której trzeba będzie się dobrze naszukać - z tego zrobi się prawdziwa gra. Takiemu zdjęciu ludzie będą się długo i uważnie przyglądać ... czytelnik nie przerzuci go obojętnie. Zamierzam sfotografować wszystkie te sławne osoby, kiedy są zmięte, podchmielone, spocone, w intymnej sytuacji - Michael Jackson w studiu nagraniowym przy dwudziestym piątym podejściu; Don Johnson i Melanie Griffith w łóżku, strużka Pepsi Coli spływa między jej piersi i ginie pod koszulą nocną, wygląda to, jakby Johnson właśnie wywrócił puszkę; Madonna przyłapana w garderobie, częściowo ubrana, częściowo umalowana; Arsenio Hall u
krawca, w samej tylko koszuli usiłuje zdecydować się na któryś spośród dziesięciu nowych garniturów - o, coś w tym rodzaju. - A jak skłonisz tych ludzi do pozowania w tych sytuacjach? - Pepsi daje im dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które wpłacą na wybrany przez siebie cel charytatywny. - Zrobiłbym to samo taniej. - Taa, Pepsi jest hojne. Ale to i tak mała część kwoty, przeznaczonej na kampanię. Mówiąc to Jazz zobaczyła, jak do Caseya podchodzi z tyłu wysoka ruda kobieta i robiąc do niej porozumiewawczą minę kładzie palec na ustach. Kobieta kogoś jej przypominała, ale kogo? Zakryła dłońmi oczy Caseyowi i spytała grubym głosem: - Zgadnij, kto to? Casey znieruchomiał, po chwili dotknął rąk na swej twarzy. Zbadał ich kształt, kształt palców, a nawet obrączki ślubnej. - Fauve Avigdor, co tu robisz? - spytał Casey, zrywając się z miejsca. Objął ją serdecznie. - Jak to zgadłeś, do cholery? - zdziwiła się ruda. - Po twoich rękach - odparł Casey. - Nikt na całym świecie nie ma podobnych. Fauve Avigdor? - zdziwiła się w myśli Jazz. Toż Fau've Avigdor mieszka w Provansji. Dziwne, że jej nie poznałam. Oj, niedobrze ze mną. - Fauve, to jest moja kuzynka, Jazz Kilkullen. Jazz, to jest twoja kuzynka, Fauve Avigdor. - Moja co? - wykrzyknęła Jazz. Fauve uśmiechnęła się. Nie robiła wrażenia zdziwionej. - A gdzie Eryk? - dopytywał się Casey. - Przy barze. Czeka na nasz stolik. - Rene, proszę przynieść krzesło dla pani - zwrócił się Casey do kelnera. - Casey, czy tobie zupełnie odbiło? - spytała Jazz, kiedy Fauve usiadła. - Wy Kalifornijczycy nie znacie historii swych rodzin. Gdybyś była córką mojego ojca, wiedziałabyś, że sześćdziesiąt lat temu jeden z synów jego pradziadka, Perry Kilkullen, miał nieślubną córkę i że to dziecko, to matka Fauve. Biedny Perry zmarł, zanim mógł się ożenić z babką Fauve, Maggie Lune!. Tak więc wszyscy troje jesteśmy ze sobą spokrewnieni, choć może nie całkiem oficjalnie. W naszych żyłach
płynie odważna, krzepka, pełna wigoru krew Kilkullenów . - W Caseyu na pewno - rzekła śmiejąc się Fauve. - Musimy się kiedyś spotkać, Jazz, i pogadać sobie o nim za jego plecami, jaki to jest krzepki i pełen wigoru. Teraz muszę odszukać Eryka. - Co was tu sprowadziło? - spytał Casey. - Eryc projektuje osiedle domów w San Diego. Gdzie można cię znaleźć, Casey? Casey nabazgrał numer telefonu na kawałku papieru i podał go Fauve, która następnie spokojnie oddaliła się w kierunku baru. - Mój Boże, córka Mistrala jest moją kuzynką, a ja o tym nie wiedziałam Jazz nie posiadała się ze zdumienia. - Nie poznałam jej, bo wygląda starzej niż na zdjęciach, które zresztą po śmierci Mistrala przestały się ukazywać. To już chyba z piętnaście lat .. , byłam wtedy jeszcze w liceum. - Coś koło tego. Należę do kolekcjonerów obrazów Fauve. Któregoś dnia pokażę ci je. Są znakomite. - Kolekcjonujesz obrazy, inwestujesz w restauracje, na ranczu w sypialni masz fax, żeby komunikować się ze swym brokerem w Nowym Jorku, kupujesz walizki u Vuittona ... jaki z ciebie szef stada, Caseyu Nelson? - Cholernie dobry, według twego ojca. - Czy nie traktujesz tego jak zabawę, Caseyu? Przecież zarządzanie ranczem nie jest lekkim kawałkiem chleba, a ty na brak forsy nie narzekasz. - Czy dlatego, że mam pieniądze, powinienem zabronić sobie robić to, co lubię? - To nie jest odpowiedź. - Jazz, jestem hodowcą bydła. Od lat. Co mam zrobić, żeby ci to udowodnić? Nie możesz uwierzyć, że mam takie same powody jak twój ojciec, żeby to kochać? - Nie, ponieważ on urodził się na tym ranczu, na naszym rodzinnym ranczu, a to jest ogromna różnica - upierała się Jazz. - Zakochałem się w pracy na ranczu, będąc jeszcze szczeniakiem, którego przeznaczano do zarządzania flotą holowników. A gdyby tak Mike, urodziwszy się na ranczu, wolał zostać marynarzem? Czy to by go dyskwalifikowało? - Zdawałoby się, że mówisz do rzeczy, a jednak ci nie wierzę. - Ty mi nigdy nie wierzysz - stwierdził Casey ze smutkiem. Czemu? - Skąd ten pomysł?
- Tak jakoś. Ty w ogóle nie wierzysz mężczyznom, prawda? - Nie, nie wierzę - odparła powoli. - Gabe. To przez niego. - Nie zaczynaj, Casey! - Przepraszam. Cofam, co powiedziałem. Zamówmy jedzenie. Zagłębili się w menu. Kiedy zamówili, podeszła do nich Barbara Lazaroff, żona Wolfganga Pucka, architektka i projektantka restauracji. Barbara przywodziła na myśl egzotyczne dzieło sztuki. Miała błyszczące oczy, długie czarne włosy, przybrane fantastyczną starą biżuterią, zaś jej stroje były collagem, złożonym z pracowicie zdobionych części garderoby, jakich nie nosiło się nigdzie na świecie kombinacją, która mogła zrodzić się tylko w jej głowie. - Jazz, co znaczy ten żakiet? - spytała. - Jakaś demonstracja polityczna? Skoro zielony, to chyba chodzi o ... środowisko. Tak czy inaczej do twarzy ci w zielonym. Coś mi mówi, że czas piec świąteczne ciasta, bo potem się nie zdąży. O, słuchaj, podobno wczoraj obiecałaś kelnerce, że poprosisz Sama o autograf. Mam nadzieję, że ci się nie narzucała. Ona wie, że nie wolno jej tutaj tego robić, a jednak nie potrafiła się opanować. Mało brakowało, a zrobiłabym to samo. Tylko że Wolf by tego nie pochwalił. - W porządku, Barbaro. - Jak przyjdziesz jutro z Samem, będę ją trzymać z dala od waszego stolika. Jeszcze się na niego rzuci, nie daj Boże. - W porządku, Barbaro. - No fajnie, dzieciaki. Pa, Casey. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. W tym samym miejscu, o tej samej godzinie. Pamiętaj, że ty również dostaniesz ode mnie ciasto na Boże Narodzenie. - kto to jest Sam? - spytał Casey. - Bez przerwy słyszę to imię. - Jeden aktor. Sam Butler. - Sam Butler, jeden aktor? Czy Sam Butler, ten aktor? - Ten - odparła Jazz. - Jadłaś z nim kolację przy tym stoliku wczoraj. I będziesz jadła z nim kolację przy tym stoliku jutro? - Tak się złożyło. - Żałuję, że spytałem. Obiecywałem sobie, że nie spytam, ale to imię powtarzało się tak często, że nie wytrzymałem.
- On jest tylko przyjacielem - wyjaśniła Jazz pośpiesznie. - Tak, rozumiem. Dziewczyna, która ogólnie nie ufa mężczyznom, na pewno nie zaufa jednemu aktorowi. - Boże, ale z ciebie kretyn. - Jazz była cholernie zadowolona z jego reakcji. - W dniu naszego poznania nazwałaś mnie osłem dardanelskim. Co jest gorszą obelgą w twych ustach - kretyn czy osioł dardanelski? - To zależy od tonu jakim to mówię. Ale nie rozdzielaj włosa na czworo, jesteś jednym i drugim - odparła Jazz uśmiechając się szeroko. - Jesteś nadzwyczaj uprzejma - odparł Casey. Do końca kolacji wymieniali już same tego typu uwagi. Trudno byłoby to nazwać miłą pogawędką. - Kiedy wychodzili ze Spago, Jazz znalazła się nagle w objęciach ślicznej blondynki w zaawansowanej ciąży. Wyglądała przynajmniej na dziesiąty miesiąc. Pogadały chwilę w tłoku przy barze, po czym się rozstały. - Ta na pewno nie jest naszą kuzynką - Jazz poinformowała Caseya. - Dlatego cię nie przedstawiłam. - Ale co za uroda! Czy to jakaś twoja stara przyjaciółka? - Tak, Daisy Shannon. Niebawem urodzi drugą parę bliźniaków. - Niesłychane, księżniczka Daisy? Dobrze, że Pat lubi bliźnięta. - Znasz Shannona? - Czasami robimy wspólnie interesy. - Świat jest mały. - Prawda? Do mieszkania Jazz jechali w naładowanym milczeniu, niezręcznym milczeniu, niesympatycznym milczeniu. Z początku Jazz chciała je przerwać, ale nie wiedziała jak, a potem już nie chciała. To ona włożyła tyle wysiłku w to, żeby się przebrać za choinkę dla podkreślenia świątecznej pory roku, a Casey Nelson zamiast to docenić wolał być zazdrosny o Sama Butlera. Wyszło, jak gdyby należała do Sama. Casey odprowadził ją do drzwi. Włożyła klucz do zamka, otworzyła drzwi i już miała powiedzieć mu zwyczajowe „dziękuję ci za miły wieczór”, kiedy on położył na jej ramieniu swą władczą dłoń, przyciągnął ją do siebie i kategorycznym gestem zbliżył swe wariackie wargi do jej ust. Całował ją, póki Jazz, zdyszana, nie zdołała się uwolnić i wpuścić między nich trochę powietrza. - Czy mogę wejść? - spytał Casey z naleganiem w głosie. - To nie jest dobry pomysł.
- Dlaczego nie? Miło byłoby porozmawiać bez tych wszystkich ludzi, których bez przerwy spotyka się w Spago. Ani przez chwilę nie byliśmy sami. Przysięgam, że już nigdy nie zaproszę cię do Spago. Jazz spojrzała na niego. Propozycja była okropnie kusząca. Te bruzdy na czole, te piegi, te wargi ... ale wczoraj miała , randkę z Samem i jutro będzie miała następną i ... i ... nie, to nie był dobry pomysł. - Casey, chętnie pozwoliłabym ci się uwieść pod dachem, który nie jest dachem mego ojca, tylko że ja nie należę do dziewcząt tego rodzaju - odrzekła i smutno powiodła palcem po jego wargach. - Co? Już dawno nie słyszałem takiego tekstu. - Zatkało cię, co? - ucieszyła się Jazz. - Dobranoc, Casey. Śpij dobrze. Dziękuję ci za miły wieczór. Zamknęła za sobą drzwi, dusząc się ze śmiechu. Nie należę do, dziewcząt tego rodzaju, nie należałam i nie będę należała. Nie angażuję się w dwóch mężczyzn naraz. Czy jednak mogła przysiąc z ręką na sercu, szczerze i uczciwie, na sto procent, że nie zrobiłaby tej strasznej, okropnej, niewyobrażalnej rzeczy, którą o mało co by zrobiła, gdyby nie przypomniała sobie, jaki bałagan zostawiła w sypialni?
14 Pan i pani Williamowie Malvern junior siedzieli przy stole w kuchni swego mieszkania przy Piątej Alei, pijąc drugą kolejkę martini. Przygotowany na kolację przez gosposię, która tego dnia miała wychodne, kurczak z ryżem dochodził powoli w piekarniku, ponieważ żadne z nich nie opanowało jeszcze sztuki posługiwania się kuchenką mikrofalową. Waleria nawet w kuchni - obwiązana fartuchem i w wygodnych pantoflach na nogach - potrafiła zachować swój wystudiowany surowy wygląd, tyle tylko że w domu nie zawracała sobie głowy noszeniem niepotrzebnych okularów. - Nie myślałem, Walerio, że to powiem, ale cieszę się, że w końcu jesteśmy toutes jes deux - rzekł Billy Malvern przeciągając ostatnie trzy słowa w błędnym mniemaniu, że w ten sposób nadaje im francuski akcent. Waleria nawet nie raczyła zwrócić ku niemu swego zbyt spiczastego nosa. Jeśli chcesz dać mi do zrozumienia, że cieszysz się z nieobecności mojej matki dziś wieczorem, nie musisz zadawać sobie aż tyle trudu. Odczuwam taką samą ulgę, jeśli
nie większą. Tobie i tak jest łatwiej. Było nie było, to moja matka, nie twoja. - Nie lubię być złośliwy, Wal, ale powiem ci, że wystawiasz mnie na ciężką próbę. - Słuchaj, dobrze wiem, że siedzi tu dłużej niż zwykle. Ale co mam zrobić, wyrzucić ją na ulicę? Gdyby Fernie udało się spławić Nicka, to matka mogłaby przenieść się do niej. Tak czy inaczej, wyjeżdża definitywnie w przyszłym tygodniu. - Ta twoja siostra nie jest głupia. Założę się, że tuż przed następną wizytą Liddy Fern poprztyka się z kolejnym nieprzytomnie młodym mężem i znowu my będziemy musieli wziąć matkę do siebie. - Och, zamknij się i pij martini, Billy. Biadolisz jak stara baba. - Waleria uniosła swą niedorozwiniętą brodę i spojrzała na męża. - Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Wiesz, jestem dość zadowolona, że jutro idziemy na to przyjęcie u Rosemontów. To prawdopodobnie będzie impreza roku. - Byłbym bardziej zadowolony, gdyby Rosemont zlecił mi jakiś interesik. Mógłby to zrobić, skoro ty i Fern tak się zaprzyjaźniłyście z Georginą. - Jimmy Rosemont sam prowadzi swoje interesy - zauważyła sucho Waleria, a w myśli dodała: Ładnie by wyglądał, gdyby korzystał z rad takich brokerów jak ty. Swoją drogą, ciekawe, co się stało z Fern i Georginą. Dwa razy w tygodniu jadały razem obiad, chichocząc przy tym jak nastolatki. Najwyraźniej Georgina nie domyślała się, że Fern romansuje z jej mężem. Czyżby była aż tak głupia? A może po prostu pewna swego? W każdym razie od czasu poznania się w domu wystawowym Rosemontowie byli dla nich więcej niż uprzejmi, a na mniejsze przyjęcia zapraszali je nawet z Liddy, mimo że ze spotkania z ojcem niewiele wynikło, co zresztą było do przewidzenia. - Ciekawe, ile ich to będzie kosztować? - zastanawiał się Billy, zaglądając nerwowo do szklanki. - Sto pięćdziesiąt osób na domowym przyjęciu połączonym z tańcami. Jak sądzisz, Wal? - Hm, styl Georginy nie należy do pretensjonalnych. Wiesz, kilka lat temu potrafiłabym zgadnąć, ,ale teraz kucharze, kwiaciarze i dekoratorzy stali się tak niewiarygodnie chciwi, że to może wynieść dowolną kwotę. Ale mimo wszystko, jeśli ma się dość miejsca i człowieka stać, to lepiej przyjęcia robić w domu. - A ich stać. - A ich stać.
Malvernowie pogrążyli się w milczeniu. We wczesnym okresie małżeństwa, przed dwudziestu jeden laty, kiedy roczny dochód Billy' ego wynosił pół miliona dolarów, co czyniło ich niezaprzeczalnie bogatymi, uwielbiali rozmawiać o pieniądzach innych ludzi. Och, nie .przepuściliby żadnej okazji, żeby pogratulować sobie, a protekcjonalnie użalić się nad mniej szczęśliwymi znajomymi, którzy musieli je zarabiać i jeszcze płacić podatki, w przeciwieństwie do Billy'ego, którego pieniądze były w wolnych od podatków obligacjach miejskich. Potrafili całymi godzinami oceniać wartość netto swych znajomych i zastanawiać się, kto otrzyma coś w spadku, kto zarządza depozytem, którego nie może ruszyć, kto żyje ponad stan, a komu się udaje mieścić w swych dochodach. Waleria, rzecz jasna, wiedziała, że plotkując w ten sposób, dopuszczają się obrzydliwego grzechu towarzyskiego, ale nie, protestowała, ponieważ Billy, którego pieniądze były w miarę nowe, nie domyślał się nawet, że robią coś nieprzyzwoitego. Uważał te ich słowne orgietki za pouczające i fascynujące. Dla Walerii zatrącały one perwersją. Nie potrafiła się im oprzeć, choć godziły w filadelfijskie wartości. Z drugiej strony, filadelfijką była tylko częściowo. Przypuszczalnie nie robiłaby tego, gdyby nie zaszczepiony jej przez matkę głód pieniędzy i poczucie, że została obdarta z tego, co się jej słusznie należało. Miała więc nie cieszyć się z poczucia bezpieczeństwa, jakie dawał jej majątek Billy'ego? Teraz jednak Malvernowie mogli tylko krążyć wokół tego tematu. Niepowodzenia Billye'ego w interesach połączone z drastycznie zmniejszonymi dochodami wskutek sprzedaży dużej części posiadanych obligacji oraz fakt, że to Waleria coraz bardziej łożyła na ich życie, spowodowały zachwianie równowagi w ich małżeństwie. Zadzieranie nosa Malvernów skończyło się dziesięć lat temu. Obecna socjeta Manhattanu tak szastała forsą, że nawet mieszkańcy Beverly Hills wyglądali przy nich jak ludzie na dorobku. „Stare” pieniądze, zorientowawszy się, że nie mają szans konkurować z „nowymi”, wycofały się skromnie. Ich właściciele albo pogodzili się z faktem i wdzięcznie zeszli ze sceny towarzyskiej, albo, jak Waleria, włączyli się do parady i udawali, że wiwatują na cześć nowo przybyłych monarchów, tłumacząc sobie, że tak trzeba, gdyż nowojorskie instytucje kulturalne i charytatywne potrzebują ich pieniędzy. Cóż, tak już jest, że pieniądze otwierają wszystkie drzwi. Waleria wstała, by zajrzeć do naczynia z kurczakiem. To podgrzewanie
ciągnęło się w nieskończoność, ale nie odważyła się nastawić piecyka na więcej niż sto siedemdziesiąt stopni Celsjusza, bo ryż mógłby zanadto wyschnąć. Potrawa wciąż nie była dość gorąca. Nalawszy obojgu po szklaneczce martini, Waleria usiadła przy stole kuchennym. Najlepiej byłoby zostawić garnek i usiąść w salonie, jak wszyscy cywilizowani ludzie, ale skończyłoby się to spaleniem obiadu. Na pójście do restauracji czuli się zbyt zmęczeni, a do tego, żeby zamówić coś do domu, ona nigdy by się nie zniżyła. - Jak ci idzie z nową klientką? - spytał Billy licząc, że uda mu się poprawić nastrój żony. - Nie wiem jeszcze, czy się zdecyduję na tę Sally Evans - odparła Waleria. - A mówiłaś, że skłonna jest wydać każdą sumę ... coś się zmieniło? - Widzisz, Sally Evans jest trzecią żoną ... jak gdyby druga nie była wystarczająco nieudana ... i ma zaledwie dwadzieścia sześć lat, a pan Evans sześćdziesiąt dwa ... pracowała dla niego, w jakim charakterze tego nie zdradza. Na jej obronę muszę powiedzieć, że jest dosyć spójna choć nieco wulgarna, ale niepotrzebnie się łudzi, że mając cudowne mieszkanie i nosząc odpowiednie ciuchy zostanie przyjęta z otwartymi ramionami do - jak ona to nazywa - uroczego grona, ponieważ jej mąż jest właścicielem dużej sieci sklepów spożywczych „Midwestern”. Marzenie ściętej głowy. Biedaczka nie wie, że dla kobiet, które chce poznać, sto milionów brzmi jak oszczędności całego życia kierownika drogerii. Nie wie też, dodała w myśli Waleria, że media właśnie wypowiedziały wojnę nowobogackiemu stylowi życia kół towarzyskich, do których Sali y Evans aspirowała. Mniej więcej w okresie zbiegającym się z przyjęciem urodzinowym Malcolma Forbesa prasa przypuściła ostry atak na demonstracyjne obnoszenie się ze swym bogactwem nowych miliarderów i zrobili to ci sami dziennikarze, którzy zaledwie kilka miesięcy wcześniej strasznie się do nich wdzięczyli. Głosy środków przekazu nowego dziesięciolecia, mogąc wreszcie dać upust tłumionej zawiści, nazwały lata osiemdziesiąte „dekadą chciwości i pretensjonalności”. Chcąc powstrzymać dalszą inwazję podobnych do nich, żony parweniuszy podniosły niedawno opuszczone mosty zwodzone. Miały nadzieję, że wystarczy przestrzegać manier, nieco mniej zadzierać nosa, zrobić niekiedy „dobry uczynek” i pokornie znosić okładanie pięściami przez prasę, by zostać „establishmentem”. To może trochę potrwać - taki okres przewartościowania, w którym
wydawanie pieniędzy zostanie przykryte płaszczykiem społecznego sumienia jakkolwiek warstwy uprzywilejowane dobrze wiedzą, że bez nich media nie są w stanie istnieć. Przez chwilę czytelnicy odczuwali boleśnie stratę, gdy bogaci i sławni dostali należne im lanie, lecz wkrótce przekonali się, że fala tego, co aktualnie uważano za cnotę dziennikarską, wcale nie zmiotła ich ulubionych reporterów. Biorąc pod uwagę bezwładność ludzkiej natury i krótkotrwałość rewolucji, można oczekiwać, że lata dziewięćdziesiąte będą obfitować w rozmaite ekscesy. - A swoją drogą, w jaki sposób trafiła do ciebie? - Nie wiem - odparła krótko Waleria. Nie mogła powiedzieć Billy'emu, że jej potencjalna nowa klientka próbowała wynająć innych, bardziej znanych dekoratorów, tylko że ci wymówili się nadmiarem pracy, nie mogła też mu się przyznać, że jej pokój w domu pokazowym nie wzbudził sensacji, bo przed rodziną udawała, że było inaczej. Włożyła w ten projekt tyle czasu i wysiłku, by zdobyć rozgłos i klientów, tymczasem prasa pominęła go całkowitym milczeniem, zwiedzający zaś przechodzili obok niego obojętnie, szukając czegoś spektakularnego, zrobionego z gestem, przyprawiającego o dreszcz swą oryginalnością. To wszystko dawał im pokój Georginy. Waleria zrozumiała, jaki błąd popełniła w rozumowaniu. Jej pokój bliźniaczek był przesadnie kapryśny, zbyt pastelowy, zanadto „dobrze ułożony”; zerkając na tiul i suszone kwiatki kobiety dochodziły do wniosku, że taki pokój potrafiłyby same urządzić. - I co, pomożesz jej wznieść się na wyższy poziom? - sondował dalej Billy. - Jeszcze się nie zdecydowałam - odrzekła, wypijając od razu połowę martini. Wolałabym, pomyślała, żeby zainteresowanie Billy'ego moją pracą nie sprowadzało się do zadawania głupich pytań. Kiedyś - całkiem niedawno, zaledwie pięć lat temu - spławiłaby taką Sally Evans, ale wraz z eksplozją nowojorskich bogaczy czasy się zmieniły. Teraz uganiano się jedynie za dekoratorami „z nazwiskiem”, jak ten młody Peter Moscino, co to niedawno przechwalał się w Women's Wear Daily, że nie pracuje dla ludzi, którzy mają pięćdziesiąt milionów dolarów, lecz dla tych, którzy wypisują czeki na pięćdziesiąt milionów dolarów. To że prawdopodobnie mówi prawdę, nie czyniło jego oświadczenia mniej odrażającym, jak również nie zmieniało faktu, że jej renoma dekoratora domów socjety nie robiła już na ludziach wielkiego wrażenia. Ludzie, nawet jeśli obawiają
się prasy, chcą dekoratorów, projektujących wnętrza z przesadnym przepychem, a ona nie potrafiła być przesadna, tak samo jak oryginalna. W tej chwili, jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, nie miała w kolejce innych potencjalnych klientów poza Sally Evans, która rozmowę z nią zaczęła od słów: Potrzebne jest mi tło i to natychmiast. Ma być cholernie szykowne i wyglądać, jak bym to ja je zaprojektowała a nie dekorator. Mój mąż powiedział, że możemy sprowadzić z Europy, co tylko przyjdzie nam do głowy. Chcę mieć trzy pałacowe kominki i boazerię we wszystkich niemal pokojach. Czy zniesie klientkę, która przez cały czas będzie patrzyła jej na ręce i gadała i która charakteryzuje się najgorszą u klientów cechą, mianowicie niezdecydowaniem? Bogiem a prawdą, lepiej gdy klient ma koszmarnie zły smak, niż gdy jest niezdecydowany. Gdy klient ma zły smak, człowiek przynajmniej wie, na czym stoi, a co zrobić z taką Sally Evans, która wręczyła jej stos kartek wyrwanych z pism ilustrowanych mówiąc, że te wnętrza się jej spodobały i chce je skopiować. A to, że prezentowały całkowicie różne style, zupełnie jej nie przeszkadzało. Czy wystarczy mi cierpliwości, zapytywała siebie Waleria, żeby wychować czyjąś dwudziestosześcioletnią trzecią żonę, nauczyć ją czegoś - założywszy, że to w ogóle możliwe - czy za te pieniądze nie warto się tak męczyć? Z drugiej jednak strony, jaki miała wybór? Dochód Billy'ego i jego zarobki nie wystarczały na pokrycie wydatków związanych ze stylem ich życia, a obecnie wszystko - od główki sałaty po buty jej córek - bez przerwy drożało. Że też przyszło jej do głowy, że mogłaby odrzucić Sally Evans? Powinna raczej przyznać, choć trudno jej to przychodziło, że ta Sally Evans to naprawdę szczęśliwy traf. - Co to za dziwny zapach? - spytał Billy leniwie, skończywszy trzecie martini i nalewając sobie następne. - Ryż się pali - warknęła Waleria. Jeśli zależy mu na tym zakichanym obiedzie, to czemu sam się nie zainteresuje tym cholernym garnkiem? Żadna siła na ziemi nie zmusi jej, żeby jeszcze raz zajrzała do piecyka. Nalała sobie martini i wyszła. Ta kuchnia, mąż i garnek z wysuszonym ryżem działały jej na nerwy. W swej gotowalni zerwała fartuch, strąciła pantofle i położyła się na szezlongu. Opatuliła nogi miękką mohairową narzutą i sącząc martini przez minutę o niczym nie myślała.
Po chwili miała przed oczyma znajomy obrazek. Obrazek, który zawsze działał na nią uspokajająco. Zobaczyła jednopiętrowy kamienny wiejski domek na przedmieściach Chestnut Hill, przy drodze do Kalifornii. Domek ten należał do Marthy i Wheelwrighta Stack, rodziców jej dalekiej krewnej i najlepszej koleżanki szkolnej Mimsie Stack. Waleria chodziła z Mimsie do jednej klasy w Foxcroft, a ponieważ matka Walerii była gdzieś daleko, w Hiszpanii, państwo Stack traktowali ją jak drugą córkę. Urządzili jej debiut towarzyski w „The Assembly” w tym samym roku co Mimsie. Waleria bardzo ich kochała. Rokrocznie spędzała u nich każdą minutę zimowych i letnich wakacji, jeśli tylko udało się jej wykręcić od wyjazdu na ranczo lub do Marbelli. Nawet teraz oboje z Billym jeździli tam cztery razy do roku na weekend, choć Billy mówił, że starzy państwo Stack go nudzą· Waleria utrzymywała kontakty z rówieśnicami ze szkoły i od czasu do czasu udawała się do Filadelfii na jakiś szczególnie ważny proszony obiad. Matka nas oszukała, myślała Waleria. Gdyby Liddy z powodu swej urażonej dumy nie wyjechała do Marbelli, wychowałaby swe córki w mieście, które Waleria kochała. Gdyby matka zdołała jakoś przeczekać okres porozwodowego zamieszania, to jej córki nie musiałyby jeździć w tę i z powrotem, nie mając prawdziwego domu. Ona, Waleria, byłaby filadelfijką, której zdarzyło się przeżyć pierwsze dwanaście lat życia w Kalifornii. Dorastałaby w bezpiecznej, rodzinnej atmosferze, do czego' miała przecież prawo i poślubiłaby kogoś, kto z urodzenia należał do starej Filadelfii, tak jak ona. Spotkała jednak Billa, kiedy studiowała w Nowojorskiej Szkole Dekoracji Wnętrz i Filadelfia stała się dla niej czymś w rodzaju utraconego raju, miastem, do którego od czasu do czasu wracała, choć prawdziwie nigdy do niego nie należała. Ach, jak ona kochała dom Stacków! Niewielki, liczył raptem czternaście pokojów, ale za to jakich! Miał małe, milutkie okienka z małymi milutkimi szybkami, obramowane milutkimi białymi żaluzjami. Kamienny mur wyglądał jak pocętkowany, dach tworzyły ułożone w nakładkę wypłowiałe brązowe łupki. Taką nieskażoną prostotę nadgryzionych zębem czasu fasad Waleria ceniła najbardziej. Dom otoczony był półtora hektarowym trawnikiem, na którym ,osły stare drzewa oraz przyzwoitym angielskim ogrodem. Podjazd okalały płaczące wiśnie, dziedziniec wybrukowany był cegłami. Z każdego centymetra kwadratowego domu Stacków emanowała godność i spokój; w jakiś tajemniczy sposób wszystkie pokoje miały idealnie dobraną wielkość
do spełnianej funkcji. Waleria nie znała wspanialszego schronienia. W Chestnut Hill czuła się zawsze bezpieczniej niż w jakimkolwiek innym domu choćby nie wiadomo jak masywnym. Zbudowano go na początku dziewiętnastego stulecia na wzór bezpretensjonalnego angielskiego wiejskiego dworku i umeblowano wygodnymi, solidnymi, dobrze zachowanymi lecz bliżej nieokreślonymi amerykańskimi antykami - państwo Stack nie posiadali rzadkich zbiorów, pięknych obrazów, ani wyjątkowych okazów czegokolwiek. Na starość państwo Stack stali się bardzo zapobiegliwi - na modłę filadelfijską - co niektórzy ludzie uważali za skąpstwo. Martha Stack nie wyrzucała sznurka, ani papieru, a kucharce poleciła spłukiwać i ponownie używać folię aluminiową i plastykowe torebki. Nie wyrzucała reklamówek, póki się nie podarły. Kleenexy przedzierała na pół wzdłuż pionowego zagięcia twierdząc, że są za duże i przez to się marnują; opakowania prezentów gwiazdkowych zachowywała na następne Boże Narodzenie i nie potrafiła rozstać się z mydłem, póki się doszczętnie nie pokruszyło. Martha Stack nie należała do ogrodników, którzy starali się zasadzić wszystkie jednoroczne rośliny razem, żeby mieć dużo kwiatów naraz. Wolała dawkować tę przyjemność i czekać, aż rozsądnie oddalone od siebie sadzonki same osiągną przewidzianą wielkość. Raz w przypływie szczególnej szczerości wyznała Walerii, że najchętniej hodowałaby sadzonki z nasion, bo to oszczędniej niż kupować je u ogrodnika, ale wiosna w Pensylwanii nie trwa długo, więc boi się ryzykować. Oszczędniej, myślała Waleria z rozmarzeniem, jakie to miłe słowo, kojące i mądre. Próbowała popularyzować je z uśmiechem i dobrą wolą przy okazji spotkań towarzyskich, lecz w jej plasterku Nowego Jorku oszczędność budziła podejrzenie, że skrywa się pod nią biedę, a nie inteligentnie gospodaruje posiadanymi zasobami. Kiedy Martha i Wheelwright Stack wydawali przyjęcie, pani Stack na stół w jadalni stawiała nowe świece, ale usuwane z lichtarzy końcówki skrzętnie chowała, by wypalić je w rodzinnym gronie. Dopiero gdy zachodziła obawa, że lichtarz zajmie się ogniem, decydowała się wyrzucić pół centymetra „dobrej jeszcze” stearyny. Gośćmi Marthy Stack była zwykle rodzina i starzy znajomi; państwo Stack nie zapraszali nowych ludzi, gdyż nie mieli okazji ich poznać. Posiadali letni dom w prześlicznym nadmorskim miasteczku Maine, w Camden; zatrudniali „na cały etat” kucharkę - gosposię, która u nich mieszkała; niczego nie odmawiali swym dwojgu dzieciom i siedmiorgu wnuczętom. Byli ostoją filadelfijskiego życia kulturalnego, niesłychanie lubianymi ludźmi. Uważali siebie za
nieprzyzwoicie bogatych, chociaż żyli z dochodów nie większych od tego, co miał Billy. Co sprawia, że życie państwa Stack wydaje mi się takie pociągające, zapytywała siebie Waleria. Czy to, że nie obfituje w niespodzianki, nie stawia wyzwania, że jest spokojne, uporządkowane i przyjemne; że nie mają zbyt wygórowanych wymagań i nie chcą niczego, na co ich nie stać? Czy to jest skromność, czy ... mądrość? Dopiła martini i westchnęła. Jakkolwiek to nazwać, odpowiadało to jej głębokim potrzebom. Jakkolwiek to nazwać, nie znajdzie się tego w Nowym Jorku. Waleria postanowiła wrócić do Billy'ego. Mimo wszystko nie zasłużył na jedzenie w samotności. Przechodząc obok toaletki, przystanęła na moment, żeby popatrzeć na wazonik. Stała w nim ostatnia żółta chryzantema z wiązanki, którą ktoś jej przysłał przed dwoma tygodniami. Odebrawszy bukiet z rąk posłańca Waleria natychmiast go zdemontowała, przycięła łodyżki, włożyła kwiaty do osobnych wazoników, które rozstawiła po całym mieszkaniu. Ta chryzantema ma w sobie życia na dobre trzy czy cztery dni, pomyślała, i podniesiona na duchu udała się do kuchni, żeby nakarmić swego nieporadnego męża. Jazz zauważyła, że tym razem na comiesięcznym spotkaniu w biurze Phoebe Pete di Constanza nie uśmiechał się, nie nadużywał imienia Pana Boga na daremno, a nawet nie skomentował nieświeżych pączków i lurowatej kawy, zaserwowanych im przez gospodynię. Było to do niego tak niepodobne, że w poniedziałek po skończonych zdjęciach postanowiła sprawdzić, co mu dolega. Podwójne garażowe drzwi do jego studia okazały się otwarte. Zajrzawszy do środka stwierdziła, że chociaż nie świecą się olbrzymie reflektory pod sufitem, Pete jest w studiu. Leżał na podłodze oparty na łokciu i wpatrywał się nieruchomo w jeden punkt. W pozycji tej spędzał zwykle długie godziny, czekając na natchnienie. Tym razem jednak w przepastnym studiu nie czekało ani jedno auto, nie widać też było żadnego z czterech umięśnionych asystentów Pete'a. Nawet jego menedżer poszedł już sobie do domu. - Krucho z robotą, co? - zagadnęła Jazz podchodząc. Nic nie ryzykowała, bo wiedziała, że Pete ma zamówienia na rok naprzód, czasem nawet na dwa lata - od klientów, którzy nie uznają innych fotografów. - Jeszcze jak. - Spojrzał na nią, usiłując się uśmiechnąć, co skończyło się żałosną próbą. Miał na sobie swą ulubioną kurtkę puchową do wspinaczki górskiej, mimo że akurat przyszła charakterystyczna dla trzeciej dekady grudnia fala ciepła, a
od wschodu wiał gorący pustynny wiatr. Pete poklepał podłogę obok siebie, zapraszając Jazz, żeby usiadła. - Powiedz mi, Jazz, co sądzisz o wetach? - Wetach ... znaczy weteranach, tak? - Nie, skarbie, wetach od psów i kotów? - Jakoś nie łapię. - Jazz usiadła i przyjrzała mu się uważnie. Palce zaciskał kurczowo na swej kurtce, brodę chował w postawionym kołnierzu. - Chciałbyś wiedzieć, czy lubię ich bardziej niż dentystów, a mniej na przykład niż chirurgów? - Nie sądzisz, że są niewiarygodnie seksowni? - Już wiem! Zadręczasz się tą kampanią reklamową BMW - stwierdziła Jazz. Przez ostatnie dwa lata BMW robiło zdjęcia samochodów w plenerze - w klubach polo lub na przystaniach jachtowych - zdjęcia, na których roiło się od elegancko ubranych ludzi sfotografowanych techniką puentylistyczną, przy czym samo auto było celowo pomniejszone, pokazane jako rzecz, która gloryfikuje styl życia otaczającego je tłumu. Pete wraz z trzema czy czterema innymi wielkimi fotografami samochodów, czuł odrazę do takiego podejścia, ponieważ odwracało ono uwagę od czystości formy tych wspaniałych maszyn, a ona właśnie dostarczała najwznioślejszych przeżyć estetycznych. - Czyżby zaczęli pokazywać BMW ze szlochającą rodzinką w środku, śpieszącą do weterynarza z chorym kotkiem? - spytała współczująco, bo wiedziała, że Pete podchodzi do tych spraw niesłychanie serio. - Nie, nie. Chodzi o Marcię. Rzuciła mnie dla jakiegoś weterynarza. A osiemnaście miesięcy temu identyczna rzecz spotkała mnie ze strony Samanthy. Nie rozumiem, Jazz. Na punkcie tych bab miałem kompletnego świra, niewiele brakowało, a zacząłbym się zastanawiać, czy którejś z nich się nie oświadczyć, a tu nagle słyszę: „Nigdy cię nie zapomnę, kochany, ale wychodzę za mąż za takiego wspaniałego faceta, że aż sama nie mogę w to uwierzyć. Przykro mi, że cię zostawiam, zawsze jednak mówiłeś, że pragniesz mego dobra. Czy więc byłbyś tak kochany i pomógł mi zataskać walizki do auta?” l tyle je widziałem. Potraktowały mnie, jak gdybym w ogóle nie istniał. W obu przypadkach odeszły do weterynarza. Co to ma być? Jakaś zapowiednia? - Och, Pete, to smutne. Lubiłam Marcię. - Co mogę zrobić poza okazaniem mu współczucia, pomyślała. Gdybym była mężczyzną, . upiłabym się z nim ... to, zdaje
się, robili faceci w analogicznych sytuacjach? - A jak ja ją lubiłem! Wiesz, czego mi trzeba? Kobiecej rady. Nie chciałbym, żeby mi się to powtórzyło. Masz jakieś pomysły? - Weterynarze - powiedziała Jazz w zamyśleniu. - Czy Marcia i Samantha mają jakieś zwierzęta? - Przypuszczam ... oczywiście, że tak, ale ja się nimi nie interesowałem. Wiesz, jestem głównie motocyklistą. Marcia ma takiego cholernie małego psiaka, co to można go schować do torebki i przemycić do samolotu ... zawsze kiedy go niespodziewanie wyciągała, dostawałem wysypki z wściekłości ... Samantha natomiast trzyma konia w Equestrian Center w Burbank ... trzy razy w tygodniu go trenuje i bierze lekcje tresury ... o, wielka mi tresura, chodzi o to, żeby koń chodził do tyłu na zadnich nogach. - Pete prychnął pogardliwie. - Głowę dam, że nie widziałeś nigdy występów National Velvet? - Nie, skąd, ja miałem trudne dzieciństwo. Zresztą National Velvet nigdy nie przyjeżdżał do Fort Lee w stanie New Jersey. Z całą pewnością nie mieliśmy też koni. - Czy milusińskim Samanthy i Marci zdarzało się chorować? - Czy zdarzało się im chorować? Toż one chorowały na okrągło. Ale jaja ... może dobrze, że tak się stało - stwierdził ze smutkiem. - Właśnie, spójrz na to z tej strony, Pete. Kobieta z chorym zwierzęciem to tak jak kobieta z chorym dzieckiem. Denerwuje się. Ty jej oczywiście nie pomożesz, bo jak. Wtedy na scenę wchodzi weterynarz, ciepły, opiekuńczy mężczyzna, który wie, co należy zrobić. Doradza, pociesza, przywraca kobiecie poczucie bezpieczeństwa. Przynosi ulgę jej dziecku. A ty, duży chłopcze, gdzie jesteś, jeśli nie jesteś w studiu? Siedzisz obok fantastycznego kompletu kół na szczycie góry i czekasz na pierwsze trzy minuty po wschodzie słońca, które zapewnią ci odpowiednie światło na twym zdjęciu. Albo leżysz na drodze, a kierowca wyczynowy jeździ wokół ciebie, żebyś mógł sfotografować tylne koła, które sypią ci żwirem w twarz. Do kogo więc zwracały się Marcia i Samantha będąc w potrzebie? Do weterynarzy. - Wiedziały dobrze, gdzie mnie szukać - obruszył się Pete. - Tylko co ja mogłem zrobić? - Słuchaj, Pete - ciągnęła Jazz. - Kto pośpieszy na pomoc samotnej kobiecie z chorym zwierzęciem o każdej porze dnia i nocy? Weterynarz. Kogo otacza naładowana seksem aura doktora i kto staje się obiektem pragnień erotycznych kobiety uświadomionych jej przez psychoanalityka? Z jakim lekarzem kobieta nie boi
się zbliżyć seksualnie? Z weterynarzem. Mój Boże, Pete, oni mogą zakosić więcej dziewcząt niż lekarze każdej innej specjalności! - A więc od początku byłem bez szans. - Na twarzy Pete'a pojawiły się pierwsze oznaki poprawy humoru. - Tobie potrzebna jest dziewczyna, która nie hoduje żadnego zwierzaka. - Dziewczyna, która obieca, że nigdy nie będzie miała żadnych zwierząt przytaknął Pete. - Jak ty. - W przybliżeniu - zgodziła się Jazz, uświadamiając sobie jednocześnie, że to z powodu licznych podróży zawodowych hodowała jedynie złotą rybkę. - Czemu właściwie nie zafundowaliśmy sobie wspaniałego, szalonego, gorącego romansu, zaraz jak się poznaliśmy? - spytał Pete. - Oferowałem ci moje serce i ciało, lecz ty nie okazywałaś zainteresowania. Był ktoś inny? - Nie - ucięła krótko Jazz. - Nam po prostu było pisane, żebyśmy zostali przyjaciółmi, nie kochankami. - Bzdura. Mogliśmy stworzyć cudowną parę· Zresztą po co ten czas przeszły. Moje zaproszenie jest wciąż aktualne, kochanie. To musiał być Gabe .. - Co ci przyszło do głowy? - obruszyła się Jazz. - Daj spokój, przecież każdy to widzi. W jego wzroku, gdy na ciebie patrzy, jest złość, gorycz, tęsknota i głód. Czego jeszcze trzeba? A pamiętasz, jak się rzuciłaś na Phoebe, kiedy powiedziała, że zamierza go przyjąć do nas? Obaj z Melem od razu się domyśliliśmy, w czym rzecz. - Dwóch starych plotkarzy, którym się wydaje, że wszystko wiedzą! zdenerwowała się Jazz. - Jak stare baby, które podglądają sąsiadów. Faceci to okropni plotkarze! Naprawdę nie macie nic lepszego do roboty? - Trzeba wymieniać informacje - stwierdził Pete chłodno. - Musimy wiedzieć, co robią kobiety naszego życia, żeby nie zgotowały nam jakiejś niespodzianki. Z wielkim szacunkiem traktujemy wasz talent do niszczenia nam życia. - Tak, a o weterynarzach nic nie wiedziałeś. - Chwyt poniżej pasa, ale daruję ci tym razem. Jak ci leci z Samem? Dobrze poinformowane źródła donoszą o wielkiej namiętności. Jazz westchnęła z rozdrażnieniem, ale nie potrafiła się gniewać na Pete'a. Byli kumplami od tak dawna. - Sam to przyzwoity gość - odparła. - Lubię go.
- Ale? - Nie ma żadnego „ale”. - Dosłyszałem w twym głosie „ale” - upierał się Pete. - Pete, musisz zrozumieć jedną rzecz. Sam żyje w innym świecie niż ty, Mel, czy którykolwiek z moich znajomych. - Co ty powiesz? A kupił ferrari, które mu doradziłem. Inny świat? - Świat piękna, Pete - tłumaczyła mu cierpliwie Jazz. - Uroda Sama powoduje, że ludzie nie są w stanie traktować go normalnie. On mi o tym mówi, bo wie, że jako kobieta potrafię te sprawy zrozumieć. Mężczyźnie trudniej byłoby to wytłumaczyć, zresztą i tak żaden facet by mu nie współczuł. - Czekaj, czekaj - przerwał jej Pete. - Ja go traktuję normalnie. Oczywiście, sam też jestem nadzwyczajny. - Ale rozmawiałeś z nim wyłącznie o samochodach? - A o czymże innym? - Mógłbyś zechcieć poznać go bliżej, ale nie zechciałeś, prawda? - Zrobię to przy następnym spotkaniu. - Nie zrobisz. Jest zbyt piękny na to, żeby jakikolwiek mężczyzna zechciał go poznać bliżej. To nieświadoma, a może świadoma zazdrość. - Jazz westchnęła. - Sam mówi, że jego rozmowy z mężczyznami są zdawkowe, w najlepszym razie powierzchowne, ponieważ mężczyznom sprawia trudność patrzenie na niego - dosłownie, patrzenie na jego twarz, patrzenie mu w oczy ... jak innym facetom ... boją się, żeby nie wyszło, że się gapią. Nie rozmawiają z nim o dziewczynach, bo z góry zakładają, że każdą by im odbił. Uważają też, że skoro jest piękny, musi być głupi, nie poruszają więc poważnych tematów.:. rozmawiają z nim wyłącznie o sporcie, autach i pogodzie. Jedyny facet, który rozmawia z nim w miarę poważnie, to jego agent. Ale wyłącznie o forsie. To straszny los być pięknym. - Cholernie - zgodził się Pete uprzejmie. - I jest coraz gorzej. Sam mówi, że nie prosił się o to, żeby być pięknym, że ta uroda jest jak przekleństwo, ale co on może zrobić? . Musi się pogodzić z tym, że nikt poza jego rodziną nie wie, jaki jest naprawdę· To tak, jakby się było jakimś wybrykiem natury. Ludzie wybałuszają na niego oczy, jak na cielę z dwiema głowami. On onieśmiela ludzi, wiesz, zbyt dużo piękna ludzi przeraża, skaczą wokół niego skonfundowani, jak gdyby nie był człowiekiem z krwi i kości. Czy on jednak może coś zrobić czy powiedzieć, żeby upewnić ich, że owszem, jest z krwi i kości,
nie przyznając jednocześnie, że wie, dlaczego oni zachowują się w ten sposób? Podwójny nelson. Boże, jak mi go żal. - Dużo o tym rozmawiacie? - spytał Pete. - Naturalnie ... jego to bardzo męczy, a teraz, gdy tyle o nim piszą, robi się coraz gorzej i końca nie widać. - Ale ty go rozumiesz, prawda? Czy to nie wystarczy? - Sam mówi, że nawet ja nie potrafię się wczuć w jego sytuację. Jego zdaniem, mam szczęście, że jestem bardzo ładna, ale w takiej normalnej ludzkiej skali. Dopiero gdybym była naprawdę piękna, jak Michelle Pfeiffer, to może odczułabym na własnej skórze, co on przeżywa, aczkolwiek piękna kobieta jest kulturowo bardziej do przyjęcia niż piękny mężczyzna. - Powiedział ci, że nie jesteś naprawdę piękna? Brzydsza niż Michelle Pfeiffer? - Pete, doceniam komplement, ale spójrzmy prawdzie w oczy. - Słuchaj, mała, gdybym miał tu wrócić w innym wcieleniu, chętnie przyjąłbym postać Michelle Pfeiffer, ale dla mnie ty jesteś od niej piękniejsza, bo cię kocham. Przy czym nawet z sobą nie sypiamy. Uważam, że dla faceta, który cieszy się twymi względami, powinnaś być znacznie od niej piękniejsza. - Sam jest realistą. On jest uczciwy i nie mam do niego żalu, że mówi mi to wszystko tak otwarcie. - Tak. Coś mi się zdaje, że robi to często. - Wcale nie - obruszyła się Jazz. - Nie tylko o tym rozmawiamy. - A o czym jeszcze? - spytał Pete obojętnie. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie opowie to wszystko Melowi. - O jego pracy. O scenariuszach, które odrzuca. Zastanawiamy się, jaką strategię powinien przyjąć. To bardzo ważne, kiedy jesteś taki piękny, a nie chcesz występować tylko w rolach amantów. Sam musi podjąć kilka bardzo ważnych decyzji. Zastanawia się, czy nie lepiej byłoby przyjąć jakiejś charakterystycznej, nawet drugoplanowej roli w poważnym filmie o przesłaniu politycznym, reżyserowanym przez znanego reżysera europejskiego - jak Costa - Gavras. Uniknąłby zaszufladkowania. Nie dostanie Oscara, póki nie zaczną widzieć w nim najpierw aktora, a dopiero potem urodę. - Dobrze kombinuje. - Tak, ale czy ktoś go doceni? Weź Paula Newmana. Ludzie przede wszystkim
zachwycają się jego niebieskimi oczyma, mimo że daleko im do błękitu oczu Sama. Krytycy w stosunku do Sama używają określenia „boleśnie piękny”, a co to niby znaczy? - Przyprowadzisz go na ślub Mela? - spytał Pete z nadzieją. „Boleśnie piękny”. Chętnie zobaczyłby to na własne oczy. - Wiesz, nie byłoby to elegancko w stosunku do pana młodego. - Raczej tak - zgodził się Pete. Spojrzał na Jazz siedzącą obok niego. Podciągnęła swe gołe nogi tak, że brodę trzymała na kolanach, a rękoma obejmowała łydki. Była w białych szortach, marynarskiej bluzce i czerwonych tenisówkach. Włosy miała ściągnięte do tyłu i związane w węzeł, z profilu wyglądała na poważną i smutną. Teraz to ona jest boleśnie piękna, pomyślał czując dotkliwy tępy ból, że nigdy przyzwoicie do niej nie zastartował. Gdyby nie to, że poznał ją, gdy jeszcze zbierała się po innym facecie, dziś wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Może nie dorastał do niej, prawdopodobnie nie był dla niej wystarczająco dobry, ale wielka szkoda, że nie miała szansy się o tym przekonać, zanim stali się „po prostu przyjaciółmi”. Przy pierwszej okazji spuszczę Gabe'a ze schodów, obiecał sobie 'w duchu. Albo go przejadę. Muszę się tylko zastanowić, co będzie skuteczniejsze. I co zada mu więcej bólu przed śmiercią. Jazz siedziała na ławce - przy wejściu do Magnina, obok pagórka z płaczącymi fikusami o uroczystych liściach, które w padającym ukośnie świetle chłodnego grudniowego przedpołudnia wydawały się zielone jak na wiosnę - i obserwowała strumień kupujących wlewający się na South Coast Plaza wejściem po przeciwnej stronie. Dwa dni wcześniej w Los Angeles zjawił się Mike Kilkullen i zaprosił ją na kolację· Takie postępowanie nie było w jego stylu, tym bardziej że wybierała się do domu na weekend, o czym wiedział. Zawiózł ją do Le Chardonnay na Melrose Avenue, jednej z najlepszych i najsympatyczniejszych francuskich restauracji w mieście, zamówił butelkę szczególnie dobrego wina i przez pół godziny rozmawiał z nią o głupstwach, Nie o tym chce ze mną mówić, ale nie ma sensu go popędzać, myślała Jazz, obserwując go ubawionymi, podejrzliwymi i kochającymi oczyma. Kiedy Mike Kilkullen zebrał się wreszcie na odwagę i oznajmił córce, że zamierza poślubić Red Appleton, Jazz aż podskoczyła z uciechy. Od wielu tygodni podejrzewała, że coś takiego wisi w powietrzu, nie potrafiła jednak przewidzieć, jak
zareaguje na oficjalną wiadomość. Teraz czuła ogromną radość i jeszcze coś ... ulgę, że spada z niej ogromna odpowiedzialność' za ojca; odpowiedzialność, którą wzięła na siebie podświadomie. W latach, które nastąpiły po śmierci matki, Jazz rozpaczliwie za nią tęskniła, lecz w miarę jak rosła, jej uczucia traciły na intensywności, aż w końcu przyzwyczaiła się i pogodziła ze stratą. Co zaś do Mike'a Kilkullena, to wydawało się, że nigdy nie otrząsnął się po śmierci Sylwii. Jazz doskonale wiedziała, że będąc tylko córką nie wyleczy go z melancholii, bólu i przygnębienia. Ale teraz, w końcu, zjawiła się Red i obudziła w nim niemal chłopięcą miłość do siebie, droga Red, taka wypoczęta i rozpromieniona, Red z tym swym słodkim teksaskim cedzeniem słów przez zęby i ciętymi dowcipami, Red, która nie ukrywała, że go uwielbia; Red, tajemnicza, lecz w gruncie rzeczy ciepła kobieta, która wypełni jego życie nieoczekiwaną, spontaniczną radością i nie dopuści, żeby został zdziwaczałym samotnikiem, na co się już zanosiło. Dzięki Red Mike Kilkullen nie będzie się czuł osamotniony. Będzie teraz szczęśliwy nie tylko ze swą córką, a mimo to ich wyjątkowa przyjaźń wcale na tym nie ucierpi. Jazz od razu z restauracji zatelefonowała do Red, żeby powiedzieć jej, jak się cieszy. Nagle uświadomiły sobie, że do tej pory nie miały okazji spotkać się ze sobą bez mężczyzn, wobec czego umówiły się, że w piątek wybiorą się wspólnie na zakupy gwiazdkowe. Red się chyba spóźnia, pomyślała Jazz i spojrzała na zegarek. Nie, to tylko ona, nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie ujrzy przyszłą pannę młodą. Ogarniając wzrokiem klomby, na których kwitły świeżo posadzone lwie paszcze, wdychając pachnące powietrze i słuchając gwaru tłumu, Jazz cieszyła się jak dziecko, gdy w szkole nagle ogłoszą wolny dzień. Dzięki Bogu już wczoraj mogła zamknąć studio. W poniedziałek wyjeżdżała do Nowego Jorku na konferencję z ludźmi od Pepsi. To Phoebe nalegała, żeby Jazz udała się do Nowego Jorku, mimo że na początku stycznia ekipa z agencji reklamowej Pepsi wybierała się do Kalifornii na rekonesans. Zdaniem Phoebe sprawą zasadniczej wagi było, żeby Jazz pogadała z pewnymi ludźmi od Pepsi na ich własnym boisku. - Musisz wiedzieć wcześniej, kto naciska guziki, a kto pociąga za sznurki, żebyś w razie jakichś kłopotów wiedziała do kogo się zwrócić - instruowała ją Phoebe, z takim zaangażowaniem, że Jazz nie oponowała.
Mojej agentce odbiło, pomyślała, ale zgodziła się, ponieważ płaciła jej za to, żeby trzymała rękę na pulsie. Nie bez znaczenia był również fakt, że Phoebe za tę komercyjną robotę wynegocjowała największe w dotychczasowej karierze Jazz wynagrodzenie. Jakkolwiek kampania zapowiadała się na bardzo widowiskową i kosztowną, Jazz nie przewidywała trudności od strony artystycznej. Zrobiła trochę próbnych zdjęć, podstawiając swych asystentów za sławne osoby, stosując nową, pozornie spontaniczną technikę „niedbałego podglądania”, którą agencja i klient z punktu zaakceptowali ze względu na jej innowacyjną świeżość. Skoro jednak Phoebe tak obstawała przy tym wyjeździe, niech będzie, spędzi trzy dni w Nowym Jorku. - Jazz! - z zamyślenia wyrwał ją czyjś podekscytowany głos. Poderwała się i pobiegła na spotkanie, Red która właśnie przekazywała samochód dozorcy parkingu. Dorosła córka mężczyzny przywitała się z kobietą, która zamierzała go poślubić. Obie były nieco zakłopotane sytuacją, ale to co wyczytały na swych twarzach, upewniło je, że ich nowy związek będzie umocnieniem starej łatwej przyjaźni. - Jazz, nie masz pojęcia, co przeżywałam, póki nie zadzwoniłaś! Siedziałam w domu i obgryzałam paznokcie, wyobrażając sobie, w jaki sposób przyjmiesz wiadomość. Wiesz, miałam różne straszne wizje żywcem z Tennessee Williamsa. - Szkoda, że nie widziałaś taty, jak się skradał, żeby mi to powiedzieć. - Jazz roześmiała się przypomniawszy sobie swego zakłopotanego ojca, który ni stąd ni zowąd przyjął suchy, wiktoriański ton. - Mało brakowało, a poprosiłby mnie o twoją rękę. Wszystko brał pod uwagę, ale nie to, że będę zachwycona. Dlaczego? - Niektóre córki są zazdrosne o ojców. Mike chciał ci o tym powiedzieć bez świadków. Tylko on i ty. - Tylko on i ja. Wiesz, to trwało trochę za długo. A nawet o wiele za długo. Och, Red, kochana Red, jak dobrze mieć cię w rodzinie! Kilkullenowie bardzo cię potrzebują. Słuchaj, nie możemy tu stać w nieskończoność, bo zaczynają się o nas potykać. Chodźmy. Skierowały się ku szerokiemu, obsadzonemu drzewami wejściu do przepastnego kompleksu handlowego, zamkniętej przestrzeni (za dużej wszakże na „mall”) wyznaczonej sześcioma olbrzymimi domami towarowymi, a wypełnionej trzema poziomami słynnych na cały świat butików; wersja Okręgu Orange wszystkich ulic Golden Triangle na Beverly Hills.
Przystanęły przed sklepem „Alfred Dunhill of London”, zauroczone piękną skórzaną kurtką na wystawie. Red zrobiła ruch, jakby chciała wejść do środka. - Zatrzymaj się, Red! - zawołała Jazz stanowczym tonem. - Przypominam ci, że przez telefon umówiłyśmy się, że, dziś załatwiamy prezenty gwiazdkowe. Jeśli zaczniemy wchodzić do sklepów na chybił trafił, to zrobi się bałagan. Chyba sporządziłaś listę osób, dla których chcesz coś kupić, z przybliżoną kwotą, jaką jesteś skłonna wydać na poszczególne osoby. - Oczywiście. Boże miłosierny, inaczej nie wyszłabym z domu. Zakładam, że ty również masz taką listę, kwiatuszku. - Spojrzała na Jazz wyniośle. - Naturalnie. - Pokaż - domagała się Red. - Wiesz, chyba nie zabrałam z sobą ... taka byłam podenerwowana ... jakoś przeoczyłam. A tak naprawdę, Red, to zapomniałam ją zrobić. - Ja też. - Wiedziałam! A już się bałam, że jesteś zorganizowana jak Phoebe. - Kto to jest Phoebe? - Nie słyszałaś o Phoebe! Cudownie! Dzięki ci, Panie! Zachowam sobie jednak tę frajdę na przyszły raz ... bo żebyś uwierzyła, co przeżywam, musiałabym najpierw wprowadzić cię w szczegóły, a to zajęłoby przynajmniej godzinę. Tymczasem mamy na głowie Boże Narodzenie. Zostało już tylko dziesięć dni. - Tak naprawdę to nie jest mi potrzebna żadna lista - powiedziała Red. Prezenty dla rodziców, braci i ich dzieci w Teksasie zamówiłam dawno temu w domu wysyłkowym. Dziś chcę kupić prezent Mike'owi i jakiś drobiazg dla Caseya. - Czy dasz wiarę, że muszę kupić prezenty dla pięciu mężczyzn? - spytała Jazz. - Dla moich partnerów, Mela i Pete'a, dla Sama, mojego ja wiem, chyba chłopaka, bo jak go nazwać, dla Caseya, mojego nie wiadomo kogo, w każdym razie jest kuzynem, więc powinnam dać mu jakiś upominek, no i dla taty. - A ta Phoebe? Dostanie jakiś prezent? - Chyba kanarka. Pod kolor jej włosów. Albo wsadzę go jej w gębę, jako drobne ostrzeżenie. Psiakrew! Zapomniałam o Walerii i Fernandzie i ich licznym potomstwie! Tata mi mówił - tylko ja jak zwykle nie słuchałam - że przyjadą na Boże Narodzenie, na cały· tydzień. A to oznacza - niech mnie pokręci! - dziesięć dodatkowych prezentów. - Czemu mi o nich przypomniałaś? - jęknęła Red. - Skoro bałam się twojej
reakcji, to wyobraź sobie, jak się trzęsę przed twoimi siostrami. Przyjeżdżają w najgorszym momencie. Nie widziałam ich od tamtej fiesty ... wiem, że będą mnie nienawidzić, choć Mike twierdzi, że nie mam racji. Ale nawet im jeszcze nie powiedział, tylko tobie i Caseyowi. - Ciekawe, na co czeka? Mam nadzieję, że nie zamierza powiedzieć im w Wigilię. Red, przysięgnij, że nie kroi się nic takiego. - Obawiam się, że niestety takie właśnie są jego zamierzenia. Zachowuje się bardzo tajemniczo i śpiewa pod nosem. Kolędy. Jak słyszę te kolędy, to serce mi staje z przerażenia. Wiesz, myszko, jaki uparty jest twój ojciec. Nigdy nie kochałam innego mężczyzny, w każdym razie nie tak jak Mike'a, ale nawet ty przyznasz, że on ma pewną drobną wadę, która polega na tym, że lubi robić wszystko po swojemu. Nie potrafię wyciągnąć z niego, co zamierza, choć imałam się różnych sposobów. On tego nie widział, ale podczas fiesty, kiedy tańczyliśmy, te dwie jędze siedziały tam i patrzyły na mnie, jak dwie niedobre siostry Kopciuszka. Co będzie, gdy się dowiedzą? - Red, pamiętasz, kiedy pierwszy raz pracowałyśmy razem? Ty byłaś wówczas redaktorką, ja fotografką i zabrałyśmy trzy modelki na Virgin Islands, żeby robić modę wakacyjną. Pamiętasz? Przeszedł huragan, wysiadło światło i woda, makijażystka i fryzjer zerwali swój długi romans, a modelki przechodziły zatrucie pokarmowe. - Trudno to zapomnieć. - Więc tym razem nie będzie aż tak źle - rzekła Jazz z diabolicznym uśmiechem. - Miła jesteś, Jazz. Wielkie dzięki! - Chyba lepiej, że cię ostrzegam ... huragan też przeżyłyśmy. I zrobiłyśmy zdjęcia. Osobiście nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć miny moich sióstr, ale ty raczej patrz w inną stronę. Jedno ci powiem, one nigdy nie odważą się robić ci wstrętów przy tacie. A ja daję ci słowo honoru, że nie zostawię cię z nimi sam na sam. Wiesz co, kupię ci cały zestaw bluz Lakersów oraz purpurową atłasową marynarkę. Będziemy je razem nosić. Stworzymy Bandę Dwóch. - Dzięki ... ale nie byłoby to w porządku wobec Mike'a. Wiesz, jak wielką wagę przywiązuje do rodziny. - Przywiązuje, choć rodzina na to rue zasługuje. Nie martw się, nie pokazują się często ... najwyżej dwa razy do roku i to na krótko, z obowiązku. A gdybyś tak
postarała się o dziecko, czego ci serdecznie życzę, to przez jakiś czas w ogóle bojkotowałyby ranczo. - Coś ty powiedziała? - Słyszałaś. - Chcesz, żebym miała dziecko? - nie dowierzała Red. - Jeszcze jak. Nie masz dzieci. Nie chciałabyś dzidziusia? - zdziwiła się Jazz. W końcu Red miała czterdzieści jeden lat i - jeśli wierzyć audycji telewizyjnej „trzydzieści coś tam”, będącej źródłem wiedzy socjologicznej Jazz - przypuszczalnie myślała tylko o tym, żeby się natychmiast rozmnożyć. - Wiesz ... nie jestem pewna. Chcę być z Mike'em, zawsze, przez cały czas. Jeśli gdzieś wyjdzie, czy wyjedzie, będę czekała, bardziej lub mniej cierpliwie, na jego powrót. Tego jestem teraz pewna. Co zaś do dziecka ... czy Mike chciałby, żeby dziecko mnie mu zabierało? Czy ja chciałabym dzielić czas między dziecko a Mike'a? - Red wyglądała na zagubioną· Czy powinna chcieć dziecka? A jeśli tak, to czy nie powinna urodzić go jak najszybciej? - Nie martw się ... w tej audycji telewizyjnej, z której czerpię wszystkie mądrości, mówili, że masz trzy, cztery lata na powzięcie decyzji. Myślę, że możemy spokojnie wejść do Dunhilla. Ponieważ praktycznie nie musisz nic kupować, doradzisz mi. Weszły do sklepu i zaczęły wodzić w kółko zwężonymi oczyma omiatając wszystko jak radar - po takim spojrzeniu doświadczeni sprzedawcy poznawali wytrawne klientki i nie podchodzili do nich zbyt szybko. Subiekt od Dunhilla świetnie wiedział, że kobiety takie jak te dwie nie życzą sobie, by im przeszkadzano, póki nie znajdą czegoś, co się im spodoba. Wtedy, owszem, zechcą być natychmiast obsłużone. Jedna taka potrafi napsuć krwi człowiekowi, a dwie: to prawdziwe przekleństwo, bo obie muszą poczuć się przekonane. Te właśnie takie są, poznawał to po ich nader krytycznych spojrzeniach, uważają, że nie należy szafować dobrym zdaniem. Co więcej, ze sposobu, w jaki się nosiły - wygodne, powiewne, niedbałe, na granicy rozmamłania spodnie, kamizelki i marynarki bez najmniejszych wątpliwości od Armaniego - można się było spodziewać, że nie zadowolą się byle czym. - Jazz ... co o tym myślisz? - Red wzięła do rąk kaszmirowy kardigan. - Nigdy go nie włoży. Nie będzie miał czasu. - Tak mi się wydawało. A ten? - Uniosła niebieski kaszmirowy pulower
zrobiony na grubych drutach. - Ten tak - potwierdziła Jazz. - W czym mogę paniom pomóc? - przyskoczył do nich subiekt, widząc, że przyszła jego kolej. - Ma pan czterdziesty drugi numer z tych swetrów? - Oczywiście, proszę pani. - Świetnie. Wezmę go. Jazz, co myślisz o tych kaszmirowych szalikach w szkocką kratę? - spytała Red. - Tata nie jest specjalnie szalikowy. - Ale jakie piękne! Bardzo mi się podobają! - Doskonale cię rozumiem. Męskie ciuchy są dużo ładniejsze niż damskie. Kupiłabym taki Pete'owi, ale dla niego jest za elegancki. Pete ubiera się, jak gdyby za chwilę wybierał się na wspinaczkę wysokogórską, nawet gdy idzie potańczyć. Zwłaszcza gdy idzie potańczyć. Spójrz, gdybym dała ci ten, a ty mnie ten, to chociaż siebie miałybyśmy z głowy. Czy może takie podejście do sprawy wydaje ci się za mało sentymentalne? - Trafiłaś w dziesiątkę! - Red była zachwycona, że znalazła drugą kobietę, która rozumiała, że należy dawać w prezencie wyłącznie to, co samemu chciałoby się dostać. Wręczyła dwa piękne długie szale subiektowi, który zaczynał zmieniać zdanie tych dwóch klientkach. - Jazz, spójrz jaki piękny miodowy kolor ma ta drewniana skrzynka. - Red zwróciła się do subiekta. - Co to jest? - Zestaw gier, proszę pani. Żetony, karty, kości, wszystko co potrzeba, żeby zagrać w dowolną grę. Sama skrzynka jest z drewna oliwkowego. - Nie sądzisz, że byłoby wspaniale mieć coś takiego na zimowe wieczory? spytała Red. Jazz przytaknęła entuzjastycznie, wyobrażając sobie Red i Mike'a grających w karty przed kominkiem. - Będziemy zapraszać ludzi na pokera. Przydałoby się, żeby w hacjendzie znów zaczęli bywać ludzie. - Podała skrzynkę sprzedawcy, żeby dołożył ją do tamtych rzeczy. - Czy mogę pokazać pani skórzane kurtki, madam? Spojrzały na niego rozbawione. Żadnej z nich nie przyszłoby do głowy kupić Mike'owi skórzaną kurtkę. Po pierwsze dlatego, że on już miał skórzaną kurtkę, nadgryzioną zębem czasu skórzaną marynarkę, którą nosił chyba od urodzenia. Gdyby jednak uznał, że potrzebuje nowej kurtki, co było mało prawdopodobne, z pewnością sam by ją sobie kupił. Kto mógł wiedzieć, co taki człowiek, który
praktycznie nie schodzi z konia, wymaga od skórzanej ·kurtki? Był to zakup absolutnie osobisty. - Ty kupiłaś mnie prezent i tacie dwa prezenty. Jeśli o mnie idzie, to nie posunęłam się ani o krok naprzód - stwierdziła Jazz płaczliwie. '. .” . - Kup Caseyowi taki szalik - zaproponowała Red. - On świetnie się ubiera. - Odpada. Widziałaś cenę? - Widziałam. Dwieście dziewięćdziesiąt pięć dolarów - odparła Red. - Nie mogę wydać na niego tyle forsy - Jazz pokręciła głową. - Mógłby to źle zrozumieć, a mnie bardzo zależy, żeby między Caseyem a mną była jasna sytuacja. - Wydawanie pieniędzy na kogoś, z kim się nie jest nawet zaręczoną - rzekła Red w zamyśleniu to bardzo delikatny problem. Wydasz za dużo, to wyjdzie, że się narzucasz, wydasz za • mało, to pomyśli, że jest ci obojętny. Albo że jesteś skąpa. Cieszę się, że Mike pozwolił mi kupić mu, co zechcę ... gdybyśmy nie byli . jeszcze zaręczeni, ośmieliłabym się dać mu co najwyżej książkę· No może dwie. Duże drogie albumy. Wędrowały pośpiesznie wewnętrznymi ulicami South Coast Plaza. Góry beżowego marmuru w trzech różnych odcieniach pokrywały ściany; więcej marmuru w odcieniach od jasnego do średnio szarego leżało pod stopami. Lasy wolnorosnących palm daktylowych, piętnastometrowych gigantów, sięgały od najniższego poziomu placu do świetlików w połaci dachowej na najwyższym przechodząc od sklepu do sklepu Jazz i Red odnosiły wrażenie, że w tajemniczy sposób znalazły się na Hawajach. Z okazji Bożego Narodzenia wszędzie stały okrągłe ozdobne drzewkal skonstruowane z pozłacanych gałązek, pokryte drobniutkimi, jasnymi światełkami, a Salon Kosztowności, gdzie pod sklepieniem ze szkła witrażowego schodziły się marmurowe ścieżki, otaczały połyskujące fikusy. U Vuittona Red wybrała majestatycznie proste wieczne pióro z osiemnasto karatowego złota, zaprojektowane przez Gae Aulenti, włoską architektkę, autorkę projektu Musee d'Orsay w Paryżu. Jazz przyznała, że pióro świetnie nadaje się dla jej ojca, ale ona sama znalazła tam jedynie miękką pojemną torbę podróżną ze skóry wołowej, za to bez inicjałów. Gdyby dała ją Caseyowi, to niewykluczone, że przestałby używać tych twardych kanciastych walizek z inicjałami. Niestety, okazała się bardzo droga. To może kupię ją tacie, pomyślała Jazz. Mike nie miał żadnej przyzwoitej torby podróżnej.
- Dokąd wybieracie się w podróż poślubną? - O, Jazz, nie mam pojęcia. Mnie wszystko jedno, bo wszędzie już i tak byłam co najmniej pięć razy. Chciałabym zacząć ... - na jej pięknej twarzy malowała się nieśmiałość - ... lekcje konnej jazdy. Dorastałam w sercu Houston, lecz nigdy nie siedziałam na koniu. Chętnie nauczyłabym się żeglować, żeby móc żeglować z Mike'em, marzę, żeby zająć się kwiatami w ogrodach - to jedyna rzecz na ranczu, na której trochę się znam. Teksańczycy na ogół potrafią odróżnić zielsko od kwiatu. Podróż poślubna nie pociąga mnie. Mam to już za sobą. Jestem okropna, prawda? Nie powiedziałam jeszcze Mike'owi. O tylu rzeczach jeszcze nie rozmawialiśmy, bo trudno było o nich rozmawiać, skoro nie wiedzieliśmy, że się pobierzemy. Jak sądzisz, co on na to powie? - Podskoczy z radości - rzekła Jazz i odłożyła torbę na półkę· A więc ojciec nie będzie musiał jechać na znienawidzone wakacje. Jeśli potrzebowała jeszcze jednego dowodu na to, że Red była idealną kobietą dla jej ojca, to już go miała. - Czemu tak długo odwlekaliście decyzję? - spytała. - Mike chyba myślał, że jest dla mnie za stary. Między nami jest dwadzieścia sześć hit różnicy. - A nie dwadzieścia cztery? - No dobrze. Dwadzieścia cztery. Kłopot ze starymi przyjaciółmi polega na tym, że znają twój wiek co do minuty. Jedno co powiem, kwiatuszku, wiek jest względny, a poza tym nie ma znaczenia. Szczególnie w przypadku Mike'a. - Nawet nie wiem, kiedy się pobieracie - stwierdziła Jazz zdziwiona. Rozmawialiście już o tym? - Myśleliśmy, żeby wziąć ślub zaraz po Bożym Narodzeniu, ale już po wyjeździe twych sióstr i ich dzieci. Nie planujemy wielkiej pompy, tylko my, ty, Casey i oczywiście sędzia. - Casey? - Mike chce, żeby Casey był jego drużbą, ja naturalnie pragnę, żebyś ty była moją druhną i to wszystko. Potem pojedziemy do „Jaskółek”, żeby to opić i do El Adobe na kolację: Skromnie. Jazz zmarszczyła brwi. Co to za ślub, bez wesela, kłopotów, zamieszania? - Ja tak właśnie chcę - powiedziała Red, czytając w jej myślach. - Brałam już typowy ślub i wiem, jakie to piekło. Wesele wyzwala w ludziach najniższe instynkty. W kłótniach na temat koloru obrusu i smaku tortu wychodzą
wszystkie długo' skrywane rodzinne resentymenty. W kwestii ubrania dochodzi do wojny gangów, jak w Ojcu Chrzestnym, tylko że tu walczą kobiety. - Kiedy będę fotografować na weselu Mela, wspomnę twe słowa. Freudowski podtekst ceremonii ślubnej. - O, Jazz, przestań. - Żartowałam. Będę wiedziała, czego unikać, to wszystko. Fotografowanie wesela Mela to dla mnie czysta przyjemność. Bardzo ich wszystkich kocham. Chodź, Red, wciąż niczego nie kupiłam. Ruchomymi schodami zjechały jeden poziom na dół, gdzie znajdował się” Tiffany”, ale tak błyszczał i połyskiwał, że nawet nie weszły. Naprzeciwko „Tiffany'ego” dostrzegły ciemnozielone wejście do sklepu urządzonego w stylu starego angielskiego zajazdu. Był to sklep dla mężczyzn „Rosenthal Truitt”. Jazz uważnie przyjrzała się wystawie. - To jest to! - wykrzyknęła na widok pary szelek z plecionej skóry. Wewnątrz kupiła szelki dla Pete'a, pasek z takiej samej skóry, na wypadek gdyby przyszło mu do głowy przestawić się na pasek oraz trzy grube flanelowe koszule. Rzuciła się na mosiężno - drewniane prawidła do butów i kupiła cztery pary dla Sama. - Odpowiednia kwota, prezent mało osobisty, a przy tym praktyczny oznajmiła. - Czy słyszałaś kiedy, żeby facet kupił sobie prawidła? Albo kobieta? - To kup je również Caseyowi - zaproponowała Red. - Oni się me znają. - Nie, jakoś ... nie pasują do Caseya. O, to pasuje do Caseya - stwierdziła biorąc do ręki delikatną zamszową ciemnobrązową kamizelkę z rogowymi guzikami. Tył miała z jedwabiu drukowanego w bażanty na tle jesiennego ciemnozielonego i czerwonego listowia. Red westchnęła z zachwytu dla jej elegancji, stonowanej z przodu, przeładowanej ozdobami z tyłu. - Będzie świetnie w niej wyglądał. Ale spójrz na cenę, Jazz, trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów. To za dużo, prawda? - Tak, wiem, Red, ale będzie miał, biedaczek, coś specjalnego na wasz ślub, a poza tym nie domyśli się, ile ta kamizelka kosztowała, bo od razu zerwę metkę, a ty mi obiecasz, że nigdy ale to nigdy mu nie powiesz. Poza tym nie potrafię przejść obojętnie obok takiego ciucha, nie mówiąc o tym, że jestem już zmęczona i robię to bardziej dla siebie niż dla niego. Bolą mnie nogi. O, popatrz, jeszcze to mu dam. Jazz sięgnęła po książeczkę pod tytułem Szafa dżentelmena, albo, eleganckie ubranie otwiera wszystkie drzwi. - ta książka nadaje temu wymiar żartu. Żadnego prezentu nie
weźmie poważnie, jeśli dodam tę książkę. - Rozumiem - odparła Red - ale niezupełnie. - Zostaje mi tylko tata i Mel - perorowała Jazz. - Najgorsze już prawie poza mną. Chodź, pójdziemy do Georga Jensena. Nawet światowa Red była zaszokowana ceną duńskich kutych ręcznie sreber. - Wychodzimy - powiedziała do Jazz. - Nie podoba ci się to srebro? - Ceny! - wykrzyknęła Red. - Kupię dla Mela ten komplet do herbaty i kawy. - Zwariowałaś? - To prezent ślubny dla Mela i Sharon, nie tylko gwiazdkowy. Mel dał mi pierwszą pracę, czego mu nigdy nie zapomnę· Nie patrz na metkę. - Nie miałam zamiaru. - Ale podoba ci się, prawda? Chyba spodoba się Melowi i Sharon. - Bez wątpienia jest to najpiękniejszy komplet srebrny, jaki kiedykolwiek widziałam, poza tym drugim, który prawdopodobnie kosztuje dwa razy więcej powiedziała Red słabym głosem. - Red, kochanie, wyglądasz na zmęczoną. Usiądź sobie tam, a ja tymczasem dam sprzedawcy kartę kredytową. Będziesz moim sumieniem, kiedy cię o to poproszę. - Jazz pośpiesznie zapłaciła za dwa serwisy - ten dla Mela i drugi, jeszcze wspanialszy, dla ojca i Red. Oni też się pobierali. Co tam, stać ją na to. - To kończy moją listę - oznajmiła Jazz, kiedy wyszły od Jensena. - Dla taty kupię coś w Nowym Jorku. - A co z twoimi siostrzenicami, siostrzeńcami, siostrami i ich mężami? - Prezenty dla dzieciaków kupię w Beverly Hills, to będą miały więcej frajdy z zamienianiem, co i tak zawsze robią, w dodatku będą miały powód, żeby zniknąć na cały dzień z domu. Dla Fernandy i Walerii wymyśliłam przed chwilą coś ... specjalnego. - Co? - Prenumeratę Leara dla każdej z nich. - Czy to jest to pismo, które ma podtytuł „Dla kobiety, która nie urodziła się wczoraj”? - Dokładnie. - Gdybym nie była tak szczęśliwa, jak jestem, kwiatuszku, zrobiłabym im coś podobnego.
15 Po dwóch pracowicie spędzonych dniach w Nowym Jorku Jazz uznała, że wystarczy już tego bratania się z grubymi rybami od pepsi. Postanowiła skrócić wizytę o jeden dzień i wrócić do Los Angeles porannym samolotem, odzyskując trzy godziny dzięki różnicy czasu między Wschodem a Zachodem. Z lotniska wzięła taksówkę, tak więc w studio znalazła się przed południem w piątek poprzedzający świąteczny weekend. Piątek w zasadzie był normalnym dniem pracy, ale Jazz wiedziała, że w „Atelier”, podobnie jak we wszystkich instytucjach w całej Ameryce, panuje już świąteczny nastrój i praca nikomu nie w głowie. Ponieważ na naradzie u Phoebe zapadła decyzja, żeby w tym roku nie robić zabawy świątecznej, Jazz postanowiła puścić swych asystentów wcześniej do domu. Ucałuje ich i pojedzie na cztery dni na ranczo. Powrót do miasta zaplanowała na środę· Boże Narodzenie przypadało dopiero we wtorek i w środę ludzie będą jeszcze dochodzić do siebie po świętach, myśląc już o weekendzie noworocznym. Być może, dumała Jazz, dwutygodniowy okres. świąteczny na przełomie roku dziewięćdziesiątego i dziewięćdziesiątego pierwszego przyczyni się do ostatecznego upadku Zachodu, a wtedy koniec z pięciodniowym tygodniem pracy. W drzwiach „Atelier” zderzyła się z Gabe'em obwieszonym futerałami z aparatami fotograficznymi i składanymi reflektorami. - Dokąd pędzisz z tą aparaturą? - zdziwiła się Jazz uprzejmie. - Nie czas odzipnąć? - Reportaż - odparł przystając na chwilę. - Reportaż? Przecież święta za pasem - spytała nie tyle z ciekawości, co z chęci wydania się uprzejmą o tej porze roku. - Reportaże robi się w świątek, piątek i niedzielę· W każdym razie reportaże tego rodzaju. To parapetówa. - Ty fotografujesz przyjęcia? - spytała Jazz z niedowierzaniem. Ciekawe, co go skłaniało, żeby ją okłamywać? Jedyne przyjęcie, jakie zgodziłby się fotografować, to bankiet z okazji spotkania przywódców na szczycie. - Fotografuję. Słuchaj, muszę lecieć, bo się spóźnię. - W porządku, Gabe. W każdym razie szczęśliwych świąt, no i baw się dobrze. - Wyraz sceptycyzmu na twarzy Jazz ustąpił miejsca .zdziwieniu, które usiłowała
pokryć przesadnie radosnym uśmiechem. Sądząc po jego pokornym zachowaniu, rzeczywiście został zmuszony do fotografowania przyjęcia. Przypuszczalnie miała wziąć w nim udział jakaś gwiazda i w grę wchodziła ogromna forsa, ale wszystko jedno - Gabe pędzący w Boże Narodzenie, by robić coś tak mało ambitnego, tak nieprzeciętnie przeciętnego, to dowód na to, jak obniżył loty od czasu swego powrotu. Nie mógł pozwolić sobie na odrzucenie tej propozycji, mimo że odkąd Phoebe została jego agentką, otrzymywał coraz więcej dobrych, żeby nie powiedzieć bardzo dobrych, zamówień. Uwadze Gabe'a nie uszła jej 'mina tuszowana fałszywym uśmiechem. Zrozumiał, że Jazz się nad nim użala i dla ratowania twarzy zaczął sypać szczegółami, których obiecał nie rozgłaszać. - Wiesz, Jazz, za prawo do tego reportażu każda agencja fotograficzna na świecie gotowa byłaby zabić. Dziś wieczorem „Magic” Johmon urządza oblewanie swego nowego domu połączone z przyjęciem świątecznym. Nie chciał, żeby środki przekazu za wcześnie się zwiedziały, więc utrzymywał sprawę w ścisłej tajemnicy. Zaprosił chłopaków, którzy zwykle grają w tym jego meczu charytatywnym na Fundusz Szkolny Dla Murzynów - innymi słowy najlepszych koszykarzy plus oczywiście, „Lakersów”. Z żonami i dzieciakami. Przylatują na jego koszt. Nikt nie wie kto jeszcze się zjawi, tak więc będzie to „przyjęcie z niespodzianką” ... spęd najlepszych. Naturalnie chce mieć to wszystko obfotografowane. Zaklepałem się na tę robotę. - Bujasz, Gabe, aż ci się z nosa kurzy. - Jazz usiłowała zachować zuchwały ton, ale w jej podświadomości zaczęło się budzić niewiarygodne podejrzenie. - Nie chcesz, to nie wierz. W każdym razie muszę już pędzić. Nie wolno mi przyprowadzić z sobą asystenta, choć on życzy sobie zdjęć minuta - po - minucie. Miny chłopaków, kiedy wejdą i zobaczą resztę gości, przepiękne żony, gdy witają się ze sobą, zaimprowizowana gra na boisku za domem, zawody we wkładaniu piłki do kosza, pojedynek „Magica” i Michaela Jordana ... no, wiesz, takie tam tradycyjne wygłupy plus dodatkowe atrakcje, jak Jack Nicholson i Arsenio Hall przebrani za identycznych Świętych Mikołajów, Jerry West i Jerry Buss w roli ich pomagierów, a dziewczyny „Lakersów” w kostiumach reniferów. Słowem, koszmarna bożonarodzeniowa parapetówa. Może przeżyję. - Powiadasz „koszmarna bożonarodzeniowa parapetówa”? - spytała Jazz niepewnie.
- Chyba nie sądzisz, że mnie to bierze? To kwestia tantiem i pieniędzy - w sumie dużych pieniędzy. Dostanę za to ... w każdym razie nie ma fotografa, który by pogardził taką forsą. Wesołych Świąt, Jazz. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Gabe odwrócił się na pięcie i popędził w stronę parkingu. Jazz stała jak rażona piorunem i gapiła się na puste biurko recepcjonistki. Oczyma wyobraźni widziała to wspaniałe, pełne niespodzianek przyjęcie; nowy dom przepełniony epickimi bohaterami, wspaniałymi koszykarzami, uczestnikami specjalnych mistrzostw, w których brali udział wyłącznie najlepsi; rzadka to gratka widzieć ich razem z żonami i dziećmi. Myśl o zaprzepaszczonej okazji wykonania wspaniałych zdjęć przepłynęła przez serce i wylądowała w żołądku, gdzie w końcu Jazz odczuła cały jej sens - to tak jakby czyjaś wielka pięść wymierzyła jej cios w brzuch. Otępiała od uczucia zdrady pomieszanego z uczuciem strasznego rozczarowania podeszła powoli do wyściełanej ławki i usiadła ciężko. Czuła się jak .trzyletnie dziecko, które oberwało po buzi. Uczucie to rosło i rosło, aż musiała nacisnąć obiema rękami z całej siły na żołądek, by zrównoważyć pustkę, którą odczuwała bardziej realnie niż jakikolwiek ból w całym swym życiu. Siedząc na ławce szukała jakiegoś logicznego wytłumaczenia, za wszelką cenę starając się zachować jak osoba dorosła i nie traktować tego, co się stało, w kategoriach osobistej porażki. „Magica” fotografowała chyba z dziesięć razy. Ale „Magic” nie jest moją własnością, powtarzała sobie, „Lakersi” nie są moją własnością. No to co, że przez cały tydzień fotografowałam ich do specjalnego numeru „Sports Illustrated” w 1988 roku, kiedy to zdobyli po kolei wszystkie mistrzostwa? Nie, nie mam prawa oczekiwać specjalnego traktowania tylko dlatego, że znam osobiście wszystkich członków drużyny, że przez ostatnie dwa lata przeżywałam dramaty i zmiany w zespole „Lakersów” . To że jestem ich najzagorzalszą kibicką w Los Angeles, że uważam każdego z nich za członka rodziny, nie gwarantuje mi pozycji nadwornego fotografa „Magica”. Gabe idealnie wywiąże się z zadania i po zdjęciach nikt nie pozna, że miał do tego lekceważący stosunek. Ona nie posiada monopolu na fotografowanie „Lakersów”. Nie potrzebuje forsy, ani tantiem. To zrozumiałe, że „Magic” wybrał Gabe'a, wspaniałego, wielokrotnie nagradzanego fotoreportera. O ile oczywiście to on go wybrał. A Gabe miał pełne prawo przyjąć tę robotę, kiedy mu ją zaproponowano. Tak ... pełne prawo. Kiedy mu ją zaproponowano. Właśnie, kiedy mu ją zaproponowano? Nic nie
słyszała na ten temat. Zwykle; gdy któreś z nich dostawało jakąś robotę, to wszyscy o tym trąbili na cały głos - tak się u nich szanowało prawo jednostki do prywatnego życia. A właściwie gdzie się wszyscy podziali? Wprawdzie w recepcji nie było nawet śladu Sandy, to przecież „Atelier” nie mogło być jeszcze zamknięte. Jazz pociągnęła nosem. Poczuła zapach jedzenia i usłyszała głosy na górze. Czyli że byli tam jacyś ludzie ... mnóstwo ludzi w studiu Mela na drugim piętrze. Tak się zamyśliła, że nic do niej nie dochodziło. Zerwała się z ławki i pobiegła na górę, mijając po drodze swe opustoszałe studio. W studiu Mela, gdzie stała choinka ubrana podczas nieobecności Jazz, panował okropny ścisk. Jazz musiała łokciami torować sobie drogę przez świętującą hordę. Zebrali się tu wszyscy asystenci, spora liczba klientów z agencji reklamowych, a także - o dziwo! - komplet jej ulubionych modelek. Po hałasie można było poznać, że przyjęcie dopiero się zaczyna. Ludzie cisnęli się do baru po serwowane przez Sharon oraz stylizatorki jedzenia gorące bułeczki - podłużne z parówką i okrągłe z serem. Transparent nad ich głowami głosił: ZAPRASZAMY NA PRAWDZIWE BRZYDKIE JEDZENIE - Jazz, to wspaniale, że wróciłaś na przyjęcie gwiazdkowe, którego mieliśmy nie wydawać w tym roku. Hej, jest naprawdę cudownie! - Pete objął ją i pocałował w oba policzki. - Pierwszy złamał się Mel. Jak to się stało, że już wróciłaś? Nikt się ciebie nie spodziewał. - Pete, czy słyszałeś coś o tym oblewaniu domu u „Magica”? - „Magie” wydaje przyjęcie? Kto ci to mówił? - E, to jakieś głupie plotki. Gdzie jest Phoebe? - Tam w kącie. Dorwała jakiegoś faceta z agencji i obgaduje z nim interes. Niby nie znosi Bożego Narodzenia, bo to strata czasu i pieniędzy, ale nie przepuści darmowego żarcia. Chodź, piękna kobieto, zatańczymy coś strasznie nieprzyzwoitego. - Później, Pete - Jazz uśmiechnęła się z wysiłkiem; Spojrzawszy we wskazanym przez niego kierunku, dostrzegła Phoebe stojącą za mężczyzną w szarym garniturze. Ręka Phoebe zawisła w geście perswazji nad ramieniem mężczyzny, jej twarz miała ten niebezpieczny wyraz, który Phoebe przybierała rozmawiając z klientami - coś między sierotą w potrzebie a nachalną dziwką. Jazz rzuciła się szczupakiem między świętujących. Oddając pozdrowienia, pruła twardo do przodu,
póki nie dotarła do rogu studia. - Przepraszam - powiedziała do mężczyzny w szarym garniturze. - Bardzo pana przepraszam, ale muszę zamienić słówko z naszą drogą Phoebe. - Proszę bardzo - odparł i ruszył w kierunku baru. - Jazz ... miałaś być w Nowym Jorku. - Zaaferowana twarz Phoebe przybrała wyraz zaniepokojenia. - Czy coś się nie udało? - Jak na całkowicie niepotrzebny wyjazd - zaczęła Jazz, popychając Phoebe do kąta i opierając się obiema rękoma o ściany, żeby odciąć jej ucieczkę - wszystko poszło znakomicie. Ale idąc tu wpadłam na Gabe'a. Opowiedział mi o tym przyjęciu u „Magica” . - Ach, tak? Zabawny pomysł, prawda? - Sensacyjny. - Słuchaj, Jazz, tam jest ktoś, na kogo poluję. Pogadamy później. - Phoebe schyliła się gwałtownie, by pod ręką Jazz wymknąć się z uwięzienia, lecz Jazz okazała się szybsza. Pchnęła ją z powrotem pod ścianę. - Phoebe, jak Gabe dostał tę robotę? - Zadzwonił jakiś facet z biura „Lakersów” i w imieniu „Magica” spytał, czy dysponujemy fotografem, który mógłby obsłużyć przyjęcie. Ponieważ ciebie nie było, namówiłam na to Gabe'a. - Ktoś do ciebie zadzwonił? Wczoraj czy przedwczoraj? - Wczoraj. Ni stąd ni zowąd. Przyjęcie z niespodzianką, sama rozumiesz. - I tak po prostu spytał, czy dysponujesz fotografem? - Zgadza się. Wiesz, jak to w życiu bywa. Wszystko zostawia się na ostatnią chwilę. Gdyby uprzedzili ... wiem, że miałabyś ochotę na coś takiego, ale ciebie nie było, a ja musiałam odpowiedzieć im od razu. - Mogłaś zatelefonować do Nowego Jorku. Wróciłabym natychmiast, albo poleciałabym bezpośrednio do Detroit - odparła spokojnie Jazz. - Nie pomyślałam .” zadzwonili dość późno jak na czas nowojorski. Przepraszam cię, Jazz, może powinnam była pomyśleć o tobie, ale wiedziałam, że jesteś zajęta, a pod ręką zaś miałam Gabe'a, który akurat nic nie robił. - Każde twoje słowo to kłamstwo. - Jazz, rozumiem, że się zdenerwowałaś, ale to nie powód, żebyś mnie obrażała! - Zamknij jadaczkę, Phoebe. Co ty mi tu wciskasz? Że „Magie” zabiera się do
urządzania przyjęcia w ostatniej chwili? Jakbyś nie rozumiała, że zebranie graczy z drużyn rozsianych po całym kraju wymaga czasu. - Znasz mnie, Jazz, staram się nie zawracać sobie głowy nieważnymi szczegółami, myślę tylko o tym, co w danym zamówieniu jest istotne. - Phoebe potrząsnęła energicznie rozdwojonymi końcami włosów. - Nawet jeśli „Magic” planował przyjęcie z wyprzedzeniem, to fotograf nie był mu potrzebny wcześniej niż wczoraj. Na mój gust, ktoś zostawił go na lodzie. - Bzdura, Phoebe. Takie rzeczy się nie zdarzają· Prędzej uwierzyłabym, że „Magie” miał dodatkowego fotografa w rezerwie. Albo dwóch. Nic nie wymaga tak dokładnego zaplanowania jak przyjęcie z niespodzianką, jakiekolwiek przyjęcie z niespodzianką, a co dopiero takie. - Och, Jazz, stanowczo przesadzasz. - „Magie” spytał najpierw o mnie, prawda, Phoebe? - Jazz, czy dlatego, że jesteś zagorzałą kibicką ... - Tak czy nie? Żeby to sprawdzić, wystarczy mi sięgnąć po słuchawkę. - A jeśli nawet spytał? Zadowolona jesteś? Przysięgam przed Bogiem, Jazz, że mam cię dość. Dostałaś właśnie największy komercyjny kontrakt w życiu, zarobisz więcej pieniędzy niż ktokolwiek do tej pory na drukowanych reklamach, a zazdrościsz koledze tego jednego małego zamówienia, bo zachciało ci się być na tym przyjęciu. Kto tu jest samolubny? - Jak dawno rzuciłaś mu tę kość? - Nie rzucałam żadnej kości. Podjęłam decyzję po dokładnym przemyśleniu, co dla ciebie okaże się korzystniejsze, dzięki czemu, pozwól, że ci przypomnę, od początku odnoszę sukcesy jako twoja agentka. - Podjęłaś decyzję po dokładnym przemyśleniu, co będzie dla mnie korzystniejsze? Nie, Phoebe, wmówiłaś mi, że powinnam jechać do Nowego Jorku. Usunęłaś mnie stąd, żebym nie dowiedziała się przed czasem o tym przyjęciu. Dałaś Gabe'owi .robotę, którą „Magie” przeznaczył dla mnie i za którą ja oddałabym wszystko na świecie. - Jak zwykle dramatyzujesz, Jazz. Robisz z tego wielkie halo, bo wciąż widzisz duchy, sztuczne duchy, między sobą a Gabe'em. - Phoebe odrzuciła głowę do tyłu i spojrzała Jazz prosto w oczy, wyraźnie ją prowokując. - Coś ty powiedziała? - Między sobą a Gabe'em. Czy sądzisz, że ja o niczym nie wiem?
O to ta cała dziecinna awantura, prawda? Nie chodzi o robotę, ani o przyjęcie, tylko o Gabe'a i o ciebie i o to, co między wami kiedyś było. Biedna Jazz, nie wiedziałam, że wciąż ci na nim zależy. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Phoebe uśmiechała się porozumiewawczo, ugodowo, jakby radziła Jazz, żeby już dała spokój całej sprawie. Zamiast tego Jazz chwyciła Phoebe za jej sterczący obojczyk i ścisnęła. - Tu wcale nie chodzi o Gabe'a - powiedziała spokojnym tonem - lecz o zaufanie. Koniec z nami, Phoebe. Nie jesteś już moją agentką. W przyszłym tygodniu przyślę ludzi po rzeczy. Wesołych świąt. Po czym delikatnie zdjęła rękę z obojczyka Phoebe i wymaszerowała ze studia Mela wiedząc, że już nigdy nie przekroczy progu „Atelier” . - Dołożyć ci gulaszu, Casey? - spytała Susie Dominguez. - Nie, dziękuję - odparł patrząc na Jazz siedzącą naprzeciw niego przy kuchennym stole. Mike spędzał z Red ostatnią noc w jej domu, który został wystawiony na sprzedaż. Jazz zjawiła się przed godziną, akurat na kolację, ale była tak przejęta niegodziwością, jaka ją spotkała, że nawet nie skosztowała wspaniałego gulaszu z jagnięcia. Bez przerwy mówiła o tym, jak podstępnie została pozbawiona szansy fotografowania bożonarodzeniowego przyjęcia w nowym domu „Magica” Johnsona. - Jeśli chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę - rzekła Sue, przedarłszy się w końcu przez monolog Jazz - to ci powiem, że niesłusznie zwalasz całą winę na Phoebe. Jesteś zbyt wyrozumiała dla tego gada. - Gabe'a? - Wiesz dobrze, że nie wymówiłam jego imienia, odkąd ... - Susie zerknęła na Caseya - ... od czasu tego nieporozumienia między wami. Na mój gust, to niemożliwe, że nie wiedział, ile „Lakersi” dla ciebie znaczą. - Mówiłam ci już, Susie, że jego nie interesuje koszykówka. - Ile czasu minęło od jego powrotu do Los Angeles? - Nie liczyłam - odparła Jazz z uporem. - Kilka miesięcy? - indagowała Susie. - Może. - I pracując z tobą w jednej firmie przez kilka miesięcy, z ludźmi, którzy cię dobrze znają, nie zorientował się, że masz fizia na punkcie tej drużyny? Nie mówiłaś o „Lakersach” w jego obecności? Przecież ty modlisz się do tego „Magica” od
dziesięciu lat. Ja, co nie interesuję się koszykówką, czuję, jakby oni wszyscy, cała drużyna, wyrośli w moim domu, do tego stopnia, że po odejściu Kareema udzieliła mi się twoja depresja. Wiem, jak należy wymawiać Vlade Divaki że A.C. Green znowu obciął włosy i jakie cuda z grawitacją wyprawia Orlando Woolrich i o bicepsowo tricepsowym królu NBA. Moją ulubioną grą jest piłka nożna. Musiałabym jednak być całkiem głucha, żeby nie wiedzieć o twojej sympatii do „Lakersów”. Casey? Czy Jazz mówiła ci coś o „Lakersach”? - Robi to nieustannie. Chcesz wiedzieć, ile potrójnych kontr mają na swym koncie „Magic” z Worthym w tym sezonie? - Nie, dziękuję, na pewno mnóstwo. Powiedzmy więc, że ktoś zwraca się do ciebie, żebyś był oficjalnym fotografem na przyjęciu u „Magica” - czy nie przemknęłaby ci przez głowę myśl, że tę robotę powinna dostać Jazz? - Susie, daj spokój Caseyowi. On nie musi zajmować stanowiska w tej sprawie. Nie będziemy głosować. - Nie tylko, że przemknęłaby mi przez głowę taka myśl, ale nie miałbym co do tego najmniej szych wątpliwości - odparł Casey. - Ale Gabe dowiedział się o tej robocie dopiero w ostatniej chwili - oponowała Jazz. - To intryga Phoebe. - A skąd wiedziała, że ten gad będzie akurat na miejscu i do dyspozycji? spytała Susie. - Przecież mógł wyjechać z miasta. Święta za pasem. Musiałaby odmówić „Lakersom”, stawiając ich w trudnej sytuacji. Straciłaby swój procent. Wyobrażasz sobie? Ona wolałaby poderżnąć sobie gardło. Nie, Jazz, kiedy „Magic” poprosił o ciebie, ona zaproponowała tego gada. Sprawa była dogadana dawno temu. - Dobry Boże, Susie, powinnaś pisać kryminały, jak Agatha Christie obruszyła się Jazz. - Albo wiesz co? Zostań agentką. - Tydzień jeszcze dobrze się nie zaczął, a już słyszę obelgi. - Przepraszam cię, Susie. Zmieńmy temat. Pociesza mnie tylko to, że Bill Laimbeer też nie został zaproszony. No ale już koniec z tym. Przepraszam, że was nudziłam. Obejrzę sobie zdjęcia w gazetach. - Nie dopuszczasz do siebie myśli, że on jest winny. Czy ty zawsze będziesz trzymać jego stronę? - Do cholery, Susie, odczep się wreszcie! - Jazz zerwała się od stołu, odwróciła na pięcie i wybiegła z kuchni. - Chyba przesoliłam - rzekła Susie do Caseya po chwili milczenia. Pogorszyłam sytuację. Ale ten gad, między nami mówiąc, ten gad to kawał
skurwysyna! - Kike mi o nim opowiadał - odparł Casey. - No to rozumiesz, czemu tak reaguję. Nie rozumiem, jak po tym co jej zrobił, ona może z nim rozmawiać? - Susie, czy ty się zanadto nie przejmujesz? Ich romans, czy jak to nazwać, miał miejsce ponad dziesięć lat temu. Czy nie wolno im było, jak innym ludziom, zakochać się, a potem odkochać? - Jasne, że tak. To samo powiedziałam panu Kilkullenowi, jak Jazz z nim wyjechała. Powiedziałam, że wszystkie dzieciaki robią rodzicom takie numery, musi pan się pogodzić. Ale kiedy pan Kilkullen poleciał do Paryża na ich ślub i wrócił szybciej, niż . wyjechał, z tym biedactwem, które wyglądało, jakby miało umrzeć - bo ten gad porzucił ją w wigilię ślubu! - powiedziałam: „O, nie! Koniec z nami! Nie pozwolę, żeby krzywdzono moje dziecko!” To nie było to, że ktoś się odkochał, Casey, to było zwykłe draństwo. - Mike nie mówił, że zamierzali się pobrać - rzekł Casey powoli. - Zamierzali. Nie masz pojęcia, ile to trwało, zanim Jazz wyleczyła się z tego łobuza. - Nie wiadomo, czy się wyleczyła. - Nie wiadomo. Co za rodzina! A może by tak kawałek placka z wiśniami, jak mawiał agent Cooper. Kiedy Casey wszedł do salonu, Jazz siedziała przed kominkiem zatopiona w myślach. Po wyrazie jej twarzy poznał, że nie usłuchała własnej rady i nie skończyła z tamtą sprawą. Jej twarz była blada ze zmęczenia - najwyraźniej od wyjścia ze studia Mela nie przyszło jej do głowy otworzyć puderniczki - w oczach miała łzy. Tak samo musiała wyglądać, będąc małą dziewczynką, kiedy ktoś jej dokuczył, a ona starała się nie rozpłakać. Casey pomyślał, że wie o niej więcej, niż mu opowiedziano. Najmniej opowiedziała mu o sobie sama Jazz. Czy ona zawsze była tak dumna, nieufna, nieprzystępna, zatopiona we wspomnieniach? Uśmiechnij się Jazz. - Chcesz, żebym ci coś zaśpiewał? - zaproponował. - Znam słowa i melodie wszystkich piosenek Rodgersa, Harta, a także Harolda Arlena, Gershwinów. Potrafię zaśpiewać okropnie wszystko to, co Ella Fitzgerald śpiewa bosko. - To bardzo miło z twojej strony. - Jazz podniosła głowę i spojrzała na niego, jakby dopiero teraz zauważyła jego obecność. - Oto Casey Nelson, człowiek wielce utalentowany, elegant, szef stada, a czasami trubadur.
- Widzę, że nie jesteś w nastroju do muzyki. Hm, może ułożymy razem pasjansa? Albo osiodłamy konie i udamy się na przejażdżkę w świetle księżyca? Albo zagramy w butelkę? - Nic z tego. - Moglibyśmy pojechać do baru „Pod Jaskółkami” i posłuchać świńskich dowcipów. Muy atrnos Jerico. Moglibyśmy pooglądać telewizję - pozwoliłbym ci wybierać kanały. Moglibyśmy też wziąć gorącą kąpiel z pianą. W mojej wannie mieszczą się dwie osoby. - Nic z tego. - Moglibyśmy ubrać choinkę. - Już ubrana. Kto to zrobił? - Red, Mike, Susie ... ja zakładałem lampki. - Ale się dałeś wrobić - zadrwiła Jazz. Casey ucieszył się. Kpinę od uśmiechu dzielił tylko jeden stopień. - Zobaczyli, że idę, to ... - przyznał Casey. - W przyszłym roku zorganizuję nowe lampki. - W przyszłym roku nie będzie cię tutaj. - Masz rację. - Co ty, zapomniałeś? - Tak, myślałem o czym innym. - Jak to się stało, że nie pojechałeś do domu na święta? - spytała Jazz. - Za daleko - odparł Casey. - Ale to przecież cztery dni. Czyżby tata nie dał ci trochę wolnego? - Nie prosiłem. Uznałem, że powinienem zostać na ranczu. Szef stada musi być zawsze na stanowisku. Jak ginekolog. Wiesz co, Jazz, pomyszkujmy w archiwum. Chciałbym jeszcze raz zobaczyć twoje fotografie. - No nareszcie właściwa propozycja - odparła Jazz. Zdecydowała. się trochę rozerwać. Wygramoliła się z przepastnego fotela, w którym siedziała skulona, kiedy Casey starał się ją pocieszyć. - Poczeszę się, przemyję twarz i przyjdę tam do ciebie. Tata mówił, że dał ci klucz. Kilka minut później zasiedli na ławce za długim drewnianym stołem i otworzyli teczkę z fotografiami wykonanymi przez piętnastoletnią Jazz, w 1976 roku. - Ta piątka to synowie Fernandy i córki Walerii - wyjaśniła Jazz. - Heidi, córeczki Fernandy, nie było jeszcze na świecie. Tamtego lata spędzali
na ranczu kilka tygodni. Chodziłam za nimi z aparatem fotograficznym dosłownie od rana do wieczora. Fotografowanie dzieci, póki nie są jeszcze siebie świadome, to ogromna frajda. Poznasz je w niedzielę, kiedy zjedzie cała rodzina. Nie przypominają siebie z tych zdjęć. - Widziałem Je wszystkie z wyjątkiem Heidi na fieście, ale tamtej nocy byłem nieco zagubiony. - Tamtej nocy zachowywałeś się jak kompletny osioł! - Jazz uśmiechnęła się w końcu. Casey delikatnie przesunął teczkę na bok. Uwiodę tę dziewczynę o niewyparzonej buzi, pomyślał sobie, smutną, wspaniałą, upartą, antyczną dziewczynę i wszystko mi jedno czy pod tym dachem czy pod kopułą Kaplicy Sykstyńskiej. Zaczął delikatnie się ku niej posuwać. - W każdym razie - ciągnęła Jazz - Sam zobaczy je po raz pierwszy. Nie chciałabym, żeby dziewczynki zanadto się na niego gapiły, ale to nieuniknione. Fernanda, oczywiście, będzie robić z siebie idiotkę. :. - Sam? - Casey znieruchomiał. - Żal mi go było, że na święta będzie daleko od swej ukochanej Australii, więc zaprosiłam go na Wigilię i Pierwsze Święto. - To ładnie z twojej strony. - Sądziłam, że przyzwoitość tego wymaga - odparła Jazz. Była bardzo zadowolona z siebie. W każdym razie Caseyowi tak się wydawało. Zamknął teczkę i podszedł do półki. Marudził z odstawieniem teczki na miejsce, zaskoczony wrażeniem, jakie wywołały w nim słowa Jazz. Zaczął na chybił trafił zaglądać do różnych teczek bojąc się, że jeśli się teraz odwróci, to Jazz zobaczy zazdrość na jego twarzy, a on do zazdrości nie miał żadnego prawa. - No, Casey, obejrzyjmy jeszcze jakieś zdjęcia, powiedzmy rok tysiąc dziewięćset dziesiąty, to przed pierwszą wojną światową - popędzała go Jazz wspominając, jak niegdyś zamykali się tu z ojcem po kolacji i przenosili się w przeszłość, w świat fotografii Hugha Kilkullena. - Chwileczkę ... rok tysiąc dziewięćset dziesiąty ... to powinna być górna półka - odparł Casey, czując ulgę, że znalazło się wyjście z kłopotliwej sytuacji. Przeszukał całą półkę, a gdy wreszcie trafił na' teczkę z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku i wyciągnął ją, zauważył inną, która zaklinowała się między ścianą a półką. Nie była zielona, jak wszystkie pozostałe, lecz brązowa i przez to prawie niewidoczna na tle drewnianej ściany. Nie zauważyłby jej, gdyby z powodu zazdrości o Sama nie
zwlekał z odejściem od półki. - Spójrz, Jazz, zaginiona owca. - Położył teczkę na stole. - Widziałaś ją już kiedyś? Jakaś inna. - Nie! Nigdy! To dziwne, bo różni się nawet wielkością. Czekaj, Casey ... tu jest coś napisane ... „Amilia Moncada y Rivera” ... to przecież moja prababka! Tak brzmiało jej panieńskie nazwisko. Widocznie miała tę teczkę, zanim wyszła za Hugha Kilkullena. Spójrz, data. Tysiąc osiemset osiemdziesiąty trzeci. Hugh Kilkullen urodził się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym, czyli że ona była wtedy jeszcze młodą kobietą. Pomóż mi otworzyć, na miłość boską - rzekła podniecona, usiłując rozsupłać tasiemkę, która kruszyła się pod palcami. Tasiemka poddała się w końcu i Jazz niecierpliwie otworzyła teczkę. Miała ona cztery przegródki. Jazz zauważyła, że tylko w dwóch pierwszych są zdjęcia, a w pozostałych jakieś kartki, przeważnie bardzo kolorowe. - Niektóre rzeczy się nie zmieniają - westchnęła z rozmarzeniem, bo od razu rozpoznała, co to za obrazki. Amilia zachowała swe „walentynki”. Zobacz, jakie śliczne. Czy zdarzyło ci się widzieć takie „walentynki”? - Koniuszkami palców podnosiła każdą wypracowaną, koronkową, wytłaczaną kartkę, podziwiała jej staroświecki wzór, po czym zaglądała do środka, żeby odczytać imię nadawcy. - Amilia uchodziła w rodzinie za wielką kokietkę. Och, spójrz, Casey, paczka listów. Może to listy miłosne? Mam nadzieję, że od Hugha Kilkullena, ale nie dałabym za to głowy. Nie rozwiążę ich teraz, bo zniszczyłabym tę śliczną wstążeczkę. To trzeba zrobić spokojnie. A co to? - Wyjęła dwie pożółkłe kartki. - Coś po hiszpańsku. Jaki trudny charakter pisma. Odczytanie tego zajmie mi dzień. Przetłumaczyć chyba mi się nie uda, mimo że miałam hiszpański w szkole, a vaqueros uczyli mnie wiejskiej gwary. Adresowane do Amilii od ... och, Casey ... podpisane: Juanita Isabella - to moja praprababka! Była z domu Walencja, Michael Kilkullen poślubił ją, kiedy kupił od nich ranczo. Jak myślisz, dlaczego Amilia zachowała list od teściowej? - Może teściowa radziła jej jak uszczęśliwić Kilkullena. Na podstawie swego doświadczenia. Jazz spojrzała na niego z politowaniem. - Typowa głupia męska uwaga. Skrupulatnie schowała na miejsce „walentynki” i listy. Wyjęła teraz fotografie i rozłożyła je na stole. W ciszy zaczęli oglądać ponad stuletnie zdjęcia. - Dobrze, że je podpisała - zauważyła w końcu Jazz. - Ale ogromna rodzina! - stwierdził Casey. - Zdjęcia za to straszne. Mój Boże, ci ludzie . wyglądają, jakby ich najpierw stracono na krześle elektrycznym, a potem wypchano trocinami. Oświetlenie jest tak
fatalne, że trudno dojrzeć ich twarze. To prawie wszyscy członkowie jej rodziny. A tutaj jest Hugh Kilkullen. Na swych autoportretach nie wygląda tak młodo. Amilili musiała zrobić to zdjęcie, zanim się pobrali. Dziarski chłopak, jeśli można coś. twierdzić na podstawie tej fotografii. - Podobny do twego ojca, gdyby twój ojciec miał ciemne włosy i wąsy zauważył Casey. - Prawda? Fotografie wykonane przez Hugha Kilkullena pokazują, jak bardzo wyprzedzał on swe czasy. W porównaniu z tymi to bardzo. Ale wcale nie szkodzi, że nie są zbyt udane. To wielka frajda mieć takie zdjęcia. Spójrz, tu są rodzice Amilii, czyli moi hiszpańscy prapradziadkowie. Irlandzkie geny okazały się silniejsze. - Jazz westchnęła. - Szkoda, że nie odkryłam jakiejś utalentowanej prababki. - Wtedy mogłabyś powiedzieć, że odziedziczyłaś talent po kobiecie. - Właśnie. Wstawmy teczkę na miejsce. Przy pierwszej okazji pokażę ją tacie. Zamknęła teczkę, nie ważąc się zawiązywać tasiemki. Casey wstawił ją na półkę obok większych, zielonych teczek z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. - Jestem okropnie skonana, Casey - powiedziała Jazz. - Wstałam według czasu nowojorskiego, jakieś dziesięć lat temu. Idę do łóżka. - Następnym razem na poszukiwanie skarbów wybiorę się z dziewczynką, która nie chodzi spać o ósmej wieczorem - utyskiwał Casey gasząc światło i zamykając na klucz drzwi archiwum. Ile punktów dają za to, że człowiek jest porządnym facetem, spytał siebie. Odchodząc do sypialni Jazz zmęczonym gestem życzyła mu dobranoc. Dwieście? Nie, ośle dardanelski, minus dwieście. Wprawdzie w archiwum Jazz czuła falę kompletnego wyczerpania, to kiedy się wykąpała i przygotowała do snu, stwierdziła ze zdziwieniem, że jest dopiero dziewiąta. Nie wiedziała, co zrobić - poczekać do rozsądnej godziny i w ten sposób wrócić do czasu kalifornijskiego, czy poddać się i iść wcześniej spać. W zamyśleniu zaczęła rozpakowywać prezent gwiazdkowy, który Pete wsunął do jej przepastnej torby podczas pogawędki w studiu Mela. Jej oczom ukazała się czarna satynowa piżama i takiż szlafrok męskiego kroju z lamówką z białej satyny. Twarz Jazz rozpogodziła się. W języku bielizny zestaw ten był niedwuznaczną, ale i nienamolną propozycją. Poczciwy stary Pete, wciąż nie rezygnuje. Włożyła piżamę, która
przyległa do jej ciała tak rozkosznie, że Jazz nie zwlekała już z pójściem do łóżka. Trzy godziny później obudziła się nagle - wyspana i trzeźwa. Zrozumiała, że niełatwo będzie znów zasnąć, nawet w tym łóżku, w którym spała jak nigdzie na świecie. Na budziku była północ, w Nowym Jorku trzecia nad ranem, a powszechnie wiadomo, że nie ma nic gorszego niż obudzić się o trzeciej nad ranem, godzinie złych myśli, dziwacznych pomysłów, które w dzień nie mają racji bytu. Wszelako Jazz, leżąc w łóżku z szeroko otwartymi oczyma, nie czuła przygnębienia, lecz jakieś tajemnicze i głębokie szczęście, jak gdyby przed chwilą śniła o czymś bardzo miłym. O czym - nie pamiętała. Sięgnęła po poduszki, które zdążyła zepchnąć z łóżka na chwilę przed zapadnięciem w sen, wetknęła je sobie za plecy i usiadła, żeby zebrać myśli. Takie wielkie szczęście po zupełnie koszmarnym dniu - to wymaga zastanowienia się. Zaczęła znowu analizować cały ten bałagan z Gabe'em, Phoebe i wyślizganiem jej z fotografowania przyjęcia. Susie miała rację mówiąc, że ona nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy. Gabe świetnie wiedział co robi. Pierwsze słowa, które powiedziała, kiedy przyszedł do jej mieszkania, dotyczyły „Lakersów”. Miała na sobie bluzę z nazwą drużyny. Tych dwoje nigdy się nie zmieni. Co można z takimi zrobić? Wzruszyć ramionami, albo rozprawić się z nimi raz na zawsze. Jak z pluskwami. Wybrała to drugie. To była czysta decyzja, spontaniczna. Nareszcie miała ich naprawdę z głowy. Nie czuła się już zraniona. Oczywiście wciąż pragnęła zobaczyć przyjęcie „Magica”, ale to marzenie zostało zesłane do krainy niespełnionych marzeń, do których należało między innymi zdobycie w sezonie dobrych biletów do Forum. Marzeń? Czyżby marzyła o czymś we śnie? Słowo to poruszyło jakiś dzwoneczek w pamięci, ale za słabo, żeby przywołać wspomnienie, choć uczucie nieoczekiwanego szczęścia dalej rozpierało jej serce. Myśli Jazz skierowały się ku Samowi Butlerowi. Może czuła się taka szczęśliwa, ponieważ Sam przyjeżdżał na ranczo w poniedziałek? Pierwszy raz. Kiedy ostatnio się z nim widziała, przeżywał istne katusze. Wyrzucał sobie, że tak po głupiemu przystał na propozycję wytwórni Guber - Peters, by zagrać komediową rolę mężczyzny - modela, który woli zostać bogatym handlarzem nieruchomości. - Ten film złamie mi karierę - wypłakiwał się przed Jazz. - Sam nie wiem, jak tym cholernikom udało się mnie przekonać, że dobrze mi zrobi, jeśli zagram przeciw typowemu myśleniu o mężczyznach - modelach. Dałem się wpędzić w potrzask.
Kiedy ten gość powiedział mi, że aktorzy odsłaniają swoje prawdziwe „ja” nie podczas rozmowy wstępnej, kiedy potrafią je ukryć, ale dokonując takiego a nie innego wyboru ról. Zadałem sobie pytanie, czy Redford zgodziłby się zagrać modela. Nie zgodziłby się. Inna rzecz, że żaden pedałowaty producent nie odważyłby się mu tego zaproponować. Na myśl o Samie i jego dylematach Jazz uśmiechnęła się. Nie, oczywiście, że jego problemy były równie prawdziwe jak każdego przeciętnie wyglądającego faceta i zawsze starała się coś mu doradzić, tak jak doradziła Melowi i Pete' owi. Rzecz w tym, że on te swoje kłopoty tak .... dramatyzował, przez co wydawały się przesadzone. Biedny Sam. Taki już jest, pomyślała z sympatią, duży, normalny Australijczyk uwięziony w bardzo pięknym ciele. Dla niego byłoby lepie';' gdyby urodził się w starożytnej Grecji. Nie, nie mogła mu tego powiedzieć, bo miał dość ograniczone poczucie humoru. Myślenie o Samie przyprawiło ją o mdłości. Ten nie mający precedensu zjazd rodzinny nie zapowiadał sielankowych czułości i dodanie Sama, nieznanego elementu, mogło okazać się miłym akcentem, ale równie dobrze katastrofą. Żałowała teraz, że wiedziona impulsem zaprosiła go słysząc, jak płacze, że nie może jechać na święta do domu, gdzie byłby nareszcie traktowany zwyczajnie. Ciekawe, jak tata się do niego odniesie? Ee, nie ma się czym przejmować. Tata poza Red nikogo nie widzi. Lepiej martwić się czymś bardziej realnym, na przykład tym, czy Sam i Casey nie rzucą się na siebie z pięściami? Casey! Jazz aż podskoczyła, bo przypomniał się jej kawałek snu. Siedziała z Caseyem przy pianinie, on śpiewał „Jest taki mały hotelik”, skończył właśnie drugą linijkę, tę o dobrych życzeniach, a potem ... potem Casey zaśpiewał: „Chciałbym, żebyśmy byli tam razem.” Opierała policzek na jego ramieniu. Jazz zacisnęła powieki, ale żaden dodatkowy obrazek nie przychodził jej do głowy. Natomiast uczucie szczęścia wzmogło się i wyostrzyło, jakby patrzyła przez emocjonalny wizjer. Casey. Wieczorem prawie go nie dostrzegała. W czasie kolacji grał rolę oburzonej widowni, potem - uprzejmy, pocieszający, cierpliwy - skłonny był spełnić każdą jej zachciankę, by rozproszyć jej zły humor ... co by się stało, gdyby nie jego obecność? Czy obudziłaby się o północy z pełną świadomością faktu, że tak naprawdę to Sam Butler jest ciut za bardzo ... jakby to powiedzieć ... przejęty sobą, Gabe to
beznadziejny Węgier, Phoebe zły żart? Casey potrafił nadać rzeczom perspektywę, nie słowami, lecz swą obecnością. Uczciwość. Otóż to. Casey jest na wskroś uczciwy, zawyrokowała Jazz. Niewiele się zastanawiając wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Przed drzwiami się zawahała, ale wytłumaczyła sobie, że teraz nie zaśnie za żadne skarby. Pójdzie do kuchni i zagrzeje sobie trochę mleka. To klasyczny środek na bezsenność. Hm, za dużo roboty. Wobec tego zapali światło i będzie czytała, aż zaśnie. Nie, tego już próbowała. O rany, jak tu zimno. Cała południowa Kalifornia przeżywała klasyczny atak przykrej zimowej pogody, do której tubylcy nigdy nie byli przygotowani. Pójdę do salonu i zobaczę, czy w kominku jeszcze się żarzy. Jeśli tak, to dorzucę drew i rozpalę duży ogień, pomyślała, uświadamiając sobie jednocześnie, że nuci „Mały hotelik”. Słyszała jak Me! i Pete rozmawiali kiedyś, że wystarczy zauważyć, jaka melodia ciśnie się człowiekowi na usta, a będzie wiadomo, o czym się podświadomie myśli. Mel nazwał to „terapią melodiową”, a Pete wyjątkowo się z nim zgodził. Jeśli ich teoria była prawdziwa, to tylko śpiewający i grający na pianinie Casey mógł ją teraz uśpić. To brzmiało całkiem rozsądnie. Tak, w tej teorii na pewno coś było. Wystarczy kilka wersów ballad barowych Caseya, żeby zaczęła ziewać. Kłopot polegał tylko na tym, że pokój Caseya znajdował się w skrzydle przeznaczonym dla gości i żeby go sprowadzić, musiała . wyjść na werandę, pójść do jego pokoju, obudzić go, wyjaśnić sytuację, zaprosić do pokoju muzycznego. Potem niech śpiewa. Po kolacji mówił, że zrobi wszystko, by poprawić jej humor. Wprawdzie humor się jej poprawił, poprawił nadzwyczajnie, ale co szkodzi powiedzieć mu, że się pogorszył i że chętnie posłuchałaby, jak on odstawia Ellę? Nic nie szkodzi. Poza tym, że go obudzi i trochę mu nabuja. A może inaczej? Pójdzie do Caseya i powie mu, że czuje się o wiele lepiej, a on się tak z tego ucieszy, że z przyjemnością dla niej pośpiewa. Na ile go zna, to chłopak nie śpi, tylko zamartwia się o nią, jak o chorą krowę. Jak to ładnie z mojej strony, myślała, idąc boso po werandzie, wdychając nostalgiczny zapach zimowej odmiany jaśminu, w powietrzu panuje taka niezdrowa przenikliwa wilgoć, wieje porywisty wiatr, a ja, nie bacząc na niebezpieczeństwo przeziębienia się, idę specjalnie, by uspokoić Caseya. Anioł miłosierdzia, ubrany w bardzo gustowną czarną satynę. Oczywiście, gdyby miała na sobie koronkowy
szlafrok, musiałaby przebrać się w coś mniej przezroczystego, w tym mogła iść nawet na tańce. Pod drzwiami Caseya nie było światła. A więc nie przejął się aż tak, żeby nie móc spać, pomyślała Jazz drżąc z zimna. Zastukała do drzwi kilka razy, ale nie słyszała, żeby się poruszył. Zawołała jego imię, nie było odpowiedzi. Wiatr przewiewał na wylot jej satynowe szaty, marzły jej stopy na zimnej kamiennej posadzce. Zapalenie płuc pewne jak w banku. Pchnęła ciężkie drewniane drzwi, które ustąpiły ze skrzypnięciem, weszła prędko do środka, zamknęła za sobą drzwi. Pomna pierwszego bolesnego spotkania z bagażem Caseya, nie ruszała się 'z miejsca, póki nie przyzwyczaiła się do ciemności. W patio zawsze paliły się latarnie, rzucając dość dużo światła, więc po chwili Jazz widziała już wystarczająco dobrze. Podeszła do głęboko uśpionego Caseya. Stojąc nad nim, zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób go obudzić. Pociągnąć za duży palec u nogi. To najdelikatniejszy sposób, bo duży palec u nogi znajduje się daleko od serca i pociągnięty zań człowiek nie wpada w przerażenie. Niestety, stopy Caseya owinięte były kocem. Pogłaskać po wierzchu dłoni. Ale ta bliżej Jazz też znajdowała się pod kocem, druga zaś odrzucona była tak daleko, że chcąc do niej dosięgnąć, Jazz miałaby się pochylić nad Caseyem i kto wie, czy by na niego nie upadła. Usiadła na podłodze, żeby przemyśleć sytuację. Oczy miała na poziomie materaca, zaczęła więc przyglądać się śpiącemu Caseyowio Widoczna była tylko twarz, reszta ginęła pod kocami podciągniętymi pod samą szyję. Wygląda jak mały chłopiec, pomyślała, piegowaty mały chłopiec. Jego poorane bruzdami czoło wygładziło się, co w dzień się prawie nie zdarzało, zniknął goszczący zawsze na jego twarzy wyraz zaabsorbowania. Chyba się nawet uśmiechał. Może miał ten sam sen co ona? Oczy Jazz, obsesyjnie zgoła badające szczegóły ludzkiej twarzy, przesuwały się powoli od policzka Caseya do linii włosów, od nosa do powiek, od uszu do warg pozbawionych koloru w przyćmionym świetle. Jego rude włosy, kręcące się gdzieniegdzie, mogłyby być ciemniejsze, ale poza tym każdy szczegół z osobna podobał się jej, bardzo się podobał, nie wyłączając zbyt szerokiego u podstawy nosa. Wszystkie elementy były solidne, doskonale dopasowane do pozostałych. Miał grube rysy, ale ta „grubość” nie oznaczała braku wrażliwości, lecz siłę. Mimo wszystko z zamkniętymi oczyma nie wygląda najlepiej, stwierdziła
Jazz. Brakowało jej iskierek, które rzucały jego źrenice o interesującym brązowym odcieniu dojrzałych migdałów, brakowało jej również miny upartego lwiątka, którą przybierał, gdy mówił. Tak, lepszy obudzony Casey niż śpiący Casey, czy jednak ktoś widział tak mocno śpiącego mężczyznę? Zirytowana pochyliła się i pocałowała Caseya w jego nieznacznie uśmiechnięte wargi. Nie zareagował. Pocałowała go znowu, tym razem przyzwoicie. Każdy prawdziwy, gorącokrwisty mężczyzna obudziłby się od takiego pocałunku, Casey natomiast spał dalej i tylko próbował uciec od jej ust. To się stawało denerwujące. A jakby tak zagwizdać mu przeraźliwie w ucho, pomyślała. Mogłoby podziałać. Ale znając wrodzoną niezdarność Caseya, to dostałaby w gębę, zanim zdążyłaby się uchylić. Pomyślawszy jeszcze chwilę, palcem wskazującym i kciukiem ścisnęła mu nozdrza, by nie mógł oddychać nosem, wargami przywarła do jego warg, by nie mógł oddychać ustami. Wciąż śpiąc próbował się wykręcić, ale z nosem unieruchomionym przez jej palce nie bardzo mu się to udawało. W końcu zaczął się dusić i otworzył powieki. Jazz odskoczyła gwałtownie. - To tylko ja - powiedziała. - Co? Kto? - Był strasznie zaskoczony. - To ja, Jazz. - Co tu robisz? - Ja ... chciałam ci coś powiedzieć. - Po co ja tu właściwie przyszłam, zastanawiała się gorączkowo. Wiedziała, że musiał być jakiś konkretny powód, dla którego znalazła się w jego pokoju, ale budzenie Caseya zajęło jej tyle czasu, że zgubiła wątek. - Chciałaś mi coś powiedzieć? - Tak ... chodziło o sen. Słuchaj, zmarzłam na kość. Czy mogę wejść do twojego łóżka? - Co?! - Chciałabym się trochę ogrzać. Wpuść mnie. Jeśli mnie nie wpuścisz, złapię jakąś chorobę. - Nie ma mowy. - Dlaczego? - Bo jestem nagi.
- To nic. Ja jestem ubrana, a poza tym zamknę oczy. Nie bądź taki świętoszek. - Jazz wskoczyła pod koc. - O, lepiej. Jak tu miło i ciepło. - Jezu, Jazz! - O co chodzi? - Co ty masz na sobie? Śliskie i zimne jak lód. - Prezent gwiazdkowy od Pete'a. Coś bardzo ładnego. Piżama i szlafrok z czarnej satyny. - Pete daje ci w prezencie czarną satynową bieliznę? Myślałem, że Pete to twój partner. - Dobrze myślałeś, a poza tym to nie jest bielizna, tylko piżama. W każdym razie Pete jest słodki ... od dawna się we mnie podkochuje ... tak tam, to niegroźny wariatuńcio ... możesz się trochę posunąć? Leżę na samej krawędzi. Casey przesunął się bardziej do środka, Jazz natychmiast przeturlała się za nim i znowu leżała przylegając do niego. Był bardzo ciepły, bardzo nagi i bardzo nieprzystępny. - Jazz, do czego ty zmierzasz? - spytał - srogo. - Coś taki podejrzliwy? Miałam opowiedzieć ci jeden sen, ale już go zapomniałam. Wiesz, jak to jest ze snami. - Gdybym ja zjawił się w twoim pokoju w środku nocy i wtargnął do twego łóżka, to co byś pomyślała? - A to całkiem co innego. - Pod jakim względem? - dopytywał się Casey. - No ... ty prawdopodobnie miałbyś ... coś ... na myśli - Jazz zadrżała. Nic nie rozumie, skoro tak do tego podchodzi i nie stara się dowiedzieć, co naprawdę ją do niego przywiodło. Lepiej by zrobił, gdyby się przymknął i zachowywał się bardziej ... gościnnie. Objęta Caseya za szyję. ,Mógłbyś mnie przynajmniej pocałować mruknęła. - Wspaniale, po prostu wspaniale. - Złapał ją za ręce i trzymał je tak, żeby go nie dotykały. - „Przynajmniej”. Co ty sobie myślisz, że jestem jakąś zabawką? Przez cały wieczór wygłaszasz tyrady na temat mężczyzny, którego niegdyś zamierzałaś poślubić, na święta zaprosiłaś swego ostatniego kochanka, słynnego gwiazdora Sama Butlera, a do mnie przychodzisz, niby żeby się trochę popieścić, a w gruncie rzeczy po to, by pokazać, jak słodko wyglądasz w piżamie, którą podarował ci Pete, niegroźny wariatuńcio. - Och, jakiś ty głupi! - Jazz usiadła na 'łóżku. - To najbardziej
niesprawiedliwe, niezasłużone oskarżenie, jakie kiedykolwiek słyszałam. - Czyżby? Mówisz, że ja „miałbym coś na myśli”, ty zaś chcesz się tylko pocałować. Jeśli nie zamierzasz się ze mną kochać, to co właściwie robisz w moim łóżku? Kochać się - prawdziwie, poważnie, na zawsze. Ale ty nie chcesz, prawda? - Jakiej spodziewasz się odpowiedzi? - Niech go diabli, pomyślała, przecież nie powiem mu, że właśnie tego chcę, niech go pokręci, prędzej dam się pokrajać, niż mu to powiem. I nigdy, ale to nigdy, nawet za miliard lat, nie dowie się, co mi się śniło. Czy ten kretyn w ogóle coś wie o kobietach? - Nie znam takiej drugiej jędzy jak ty. Zachciało ci się kolejnego skalpu do kolekcji. Nic z tego. Mnie zostaw w spokoju. Wracaj do swego zabójczo przystojnego Sama, słodkiego Pete'a i niezapomnianego Gabe'a. - O, zamknij się wreszcie! - krzyknęła Jazz wyskakując z łóżka jak oparzona. Faszystowska świnia! - Co sądzisz o określeniu „cierpka uprzejmość”? - spytała Mike'a szeptem Red, kiedy w sobotni wieczór wyprzedzili Jazz i Caseya w drzwiach restauracji w Laguna Beach. - Odpowiedniejsze byłoby chyba „pogardliwa wyniosłość”. - To nie jest to, że oni z sobą nie rozmawiają - rzekła Red, zerkając na Jazz i Caseya kątem oka. - Gdyby nie rozmawiali - mruknął Mike - uznałbym to za postęp. Komu potrzebne jest młode pokolenie? Był szczerze ubawiony zachowaniem Caseya i Jazz. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jego niezrównana córka była tak słodko zgodna, monotonnie uprzejma i nudna do szpiku kości. Co zaś do Caseya, to zachowywał się sztywno niczym świeżo upieczony dyplomata składający wizytę zwariowanemu na punkcie protokołu władcy obcego kraju. Wykorzystując moment, kiedy Mike odsuwał dla niej krzesło, Red nachyliła się ku niemu i podsumowała sytuację: - Jedno z dwojga, albo zrobili to i nie udało się, albo on chciał, a ona nie. - To chyba jedyne wytłumaczenie - zgodził się Mike. - Szkoda, że nie zostali w domu, żeby spróbować jeszcze raz. Pierwszy raz zwykle bywa nieudany ... są jeszcze tacy młodzi. Na ten wieczór zarezerwował stolik w „L' Ambroise”, bardzo drogiej, eleganckiej francuskiej restauracji przeznaczonej dla bywalców Laguna Beach.
Normalnie zjedliby obiad w hacjendzie, lecz Mike stwierdził, że trzeba dać Susie odetchnąć przed następnym dniem, kiedy to miała przybyć reszta rodziny w sile dziesięciu osób. Wprawdzie wynajęli na cały tydzień dwie pomocnice do kuchni i dwie kelnerki, ale wiadomo było, że Susie, jak to Susie, uprze się robić wszystko sama. W sobotę przed świętami nie powinno się wychodzić z domu, pomyślał Mike Kilkullen. Z ogromnym trudem znaleźli miejsce na zatłoczonym parkingu mallu, gdzie większość sklepów otwarta była do późnego wieczora. W końcu jednak dotarli do restauracji, gdzie nie dość, że zatrudniano pianistę znającego wszystkie wielkie standardy, to jeszcze serwowano doskonałe jedzenie w atmosferze wykluczającej obecność małych rozhukanych dzieci. - Dobrze byłoby to uczcić, kochanie - powiedziała Red. - Proponuję kawior i mnóstwo wódki. Co ty na to? - Świetny pomysł. - Ścisnął dłoń Red, zgadując jej intencje. Skoro sądziła, że jedzenie i alkohol rozładują napięcie między Jazz i Caseyem, to cóż może być skuteczniejsze niż kawior i wódka. - Co dobrze byłoby uczcić, tato? - spytała Jazz, gdy Mike skończył zamawiać. - Po prostu życie, córeczko. Zdrowie, miłość, przyjaźń, czyli to co w życiu najważniejsze. Ależ musi być wściekła na Caseya, pomyślał, skoro zadała sobie tyle trudu, żeby się tak wyrafinowanie ubrać. Jazz miała na sobie krótką sukienkę, która w innych miejscu uchodziłaby raczej za halkę, bo jak inaczej nazwać ponętną mgiełkę czy raczej pajęczynę brązowej koronki na przezroczystym szyfonie, utrzymywaną tuż nad piersiami za pomocą cieniutkich ramiączek. Do tego fryzura w stylu lat czterdziestych, a la Veronica Lake (jak jej się to udało?), to znaczy fale sczesane na jedną stronę twarzy. Siadając wybrała takie miejsce,· żeby być zwrócona do ,Caseya nie tylko gołymi plecami, zimnym ramieniem, ale również ślepym okiem. Kelner przyniósł kryształowe kieliszki i napełnił je z karafki, która pojawiła się na stole zatopiona w lodzie. Mike Kilkullen przez chwilę przysłuchiwał się znanej melodii z roku 1936, po czym uniósł kieliszek. - „Młoda jest noc, a tyś taka piękna” - powiedział do Red i wypił wódkę jednym haustem. - Zaśpiewaj mi to - poprosiła. - Och, nie ... strasznie fałszuję.
Red podniosła kieliszek i rzekła przeciągle: - „Czy mogę zamówić sobie u ciebie następny romans?” Z tego samego roku. - Wychyliła kieliszek i poprosiła o więcej. - Ja też chcę się bawić z wami - rzekła Jazz, unosząc kieliszek. - „Wspaniale jest spędzać wieczór ... „, nie, nie, dajcie mi jeszcze jedną szansę ... „Moje serce należy do tatusia”, a także do Red. - Kelner skrupulatnie napełnił jej opróżniony kieliszek. - Moja kolej - rzekł Casey. - „Chcę wszystko albo nic”. Pod stołem Red uszczypnęła Mike'a porozumiewawczo. W tych sprawach nigdy się nie myliła i oto mieli potwierdzenie. Teraz przypadała kolej na Mike'a i wszyscy patrzyli na niego wyczekująco. - „Twoja uroda i wdzięk” - rzucił patrząc na piękną twarz Red, niesłychanie z siebie zadowolony. Autorzy piosenek, tych dawnych, wyraźnie trzymali jego stronę. - „Kiedy łódź moich marzeń przypłynie do mnie” - przepiła do niego Red. - „Moja miłość mnie grzeje” - rzuciła Jazz posyłając w powietrzu całusa Mike'owi. - „Głupcy się pchają.” - Propozycja Caseya została wygwizdana przez Red i Mike'a, Jazz zareagowała milczeniem. - Mogę spróbować jeszcze raz? Dobrze ... dla Red ... „W każdym jest coś miłego, w tobie miłe jest wszystko”. - Zaraz, zaraz, co to takiego? - Red roześmiała się z niedowierzaniem. - Piosenka z roku dwudziestego siódmego - odparł Casey, popisując się swą ezoteryczną wiedzą. Mike Kilkullen uniósł ponownie kieliszek. - „Wróciły szczęśliwe dni” - to dla nas wszystkich. Pijąc wódkę ujrzał siebie, jak siodła konia o świcie - rok po roku, przez czterdzieści pięć lat - i cwałuje w towarzystwie vaqueros na wyżej położone pastwiska; ujrzał Sylwię z Jazz na kolanach huśtającą się w fotelu na biegunach i śpiewającą córeczce szwedzką kołysankę. Nie zawsze było to szczęśliwe życie, ani łatwe, lecz nie zamieniłby się z żadnym mężczyzną na ziemi. Kelner kolejny raz obszedł stolik. Teraz Jazz pierwsza uniosła kieliszek. „Chcę poślubić kwartet męski” - oznajmiła uśmiechając się od ucha do ucha. - „Ta dama to ulicznica” - przebił Casey. - Przyhamujcie trochę, wy dwoje - zaprotestowała Red. - Zbaczamy z toru. Z
większym szacunkiem, proszę· No dobrze. - Przywróciwszy porządek wśród młodzieży, zwróciła się ku Mike'owi. Podniosła kieliszek. - „Bardziej niż myślisz”. - „z piosenką w sercu”. - Uśmiechnął się do niej. Stuknął kieliszkiem o jej kieliszek, zanim wlał wódkę do gardła. - „Miałam szalony sen” - wzniosła toast Jazz z enigmatycznym gestem. - Niedozwolone, bez sensu - odezwała się Red, samozwańczy sędzia. - Musi mieć sens? - Oczywiście, że musi. Na tym polega gra. - Dobra. „Cytryna w ogrodzie miłości”. Nie? Dlaczego nie? To z dziewięćset szóstego, naprawdę. O, Red, jesteś zbyt surowa. „Życie jest salaterką wiśni”, to ci odpowiada? - O tak - zgodziła się Red. - „Nie dla wszystkich herbata w Chinach” - wyskoczył Casey i wypił duszkiem wódkę. - Casey, ty też wypadasz z roli. Masz jeszcze jedną szansę - rzekła Red z trudem hamując śmiech. - „Prosiłem, ale nie chciała tego zrobić”. - Teraz z kolei zmyślasz - rzekł Mike oskarżycielskim tonem. - Napisane w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim, w tym samym roku, co nieśmiertelna piosenka „Nie mówię, że tak, nie mówię, że nie” - z Little Miss Bluebeard z muzyką Gershwina. To musiał być wyjątkowy rok, jeśli idzie o niezdecydowanie kobiet. Pytaj mnie, o co chcesz, na tym polu jestem prawdziwym ekspertem. Krowy przy tym to pestka. - Masz talent do zaskakiwania ludzi - Red przepiła do Caseya, choć nie istniała taka piosenka. - Kończymy z tym - zarządziła Jazz. Wypiwszy wódkę, odstawiła kieliszek cokolwiek zbyt energicznie. - Mam ochotę na kawior - dodała. Zwracała się do Red i ojca. Caseya nie zaszczyciła nawet kiwnięciem głowy. - Wszyscy mamy ochotę na kawior - rzekł Mike. Wysuszyli karafkę tak prędko, że teraz kelnerzy serwowali im już tylko kawior z dużej niebieskiej puszki umieszczonej w srebrnej misce z kruszonym lodem uważając, by nie zgnieść ani jednego z kruchych szarych jajeczek. Nie miałam racji sądząc, że alkohol złagodzi zachowanie Jazz i Caseya, myślała Red. Wygląda na to, że efekt jest dokładnie przeciwny. Za chwilę zaczną do
siebie strzelać, zapominając o modlitwie. No cóż, dorośli zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby pomóc dzieciom. Prawdę mówiąc, bardzo dobrze się bawię obserwując jak młode pokolenie odgrywa inny wariant tego samego klasycznego dramatu, myślał Mike Kilkullen, obejmując stół uszczęśliwionym, zadumanym spojrzeniem. Niby dlaczego ich droga miałaby być mniej wyboista? Hardość dodawała wdzięku jego kapryśnej córce, a Caseyowi nie zaszkodzi, jak go dziewczyna trochę usadzi. Dojdą do porozumienia, albo nie dojdą, wszystko mu jedno, póki ma przy sobie Red, ukochaną Red, najdroższą Red, która zawsze pozostanie dorosłą, kochającą kobietą, bez względu na to, jak te dzieciaki będą kopać, piszczeć i odkrywać na nowo świat. Mike Kilkullen roześmiał się w duchu ze swych filozoficznych rozważań. To tak jakby się znalazł w środku ciepłego złotego kręgu światła, jak gdyby przystanął w noc pełni księżyca na wzniesieniu, skąd mógł patrzeć na ciągnące się daleko w każdą stronę swoje imperium, od niebieskich, ukochanych dalekich plaż do szczytu Portola Peak, wiedząc, że ranczo Kilkullenów rozciąga się jeszcze za górą. Często tak robił, lecz kiedyś te wspaniałe momenty nie zapadały w nim na długo. Teraz, od wielu miesięcy, uczucie to stale mu towarzyszyło. Wiele lat zajęło mi osiągnięcie takiego stanu, pomyślał, ale teraz, kiedy już do tego doszedłem, wiem, że nie ma wspanialszego miejsca. Reszta posiłku upłynęła im w miłym nastroju, jako że Casey i Jazz, w stanie tymczasowego zawieszenia broni, poddali się świątecznej atmosferze. - Dokąd teraz? - Red spytała Mike'a, gdy szykowali się do wyjścia. - Do domu, kochanie. W mieście jest za dużo ludzi - odparł Mike. Kiedy doszli do parkingu, Mike powiedział, że po cenny samochód, białą limuzynę - Mercedesa SE rocznik 1966, będący prezentem jeszcze od Sylwii, pójdą obaj z Caseyem. Jazz i Red miały zaczekać na chodniku przy wyjeździe. Panowało tam straszne zamieszanie; ludzie przytaskiwali ogromne ilości pakunków i upychali je do bagażników. Dojście do cennego samochodu, zaparkowanego na przeciwległym końcu parkingu, było rzeczywiście utrudnione. Red i Jazz stały ramię w ramię, otulone szczelnie futrami, zatopione we własnych myślach. Nagle Jazz usłyszała, że ojciec krzyczy coś zagniewany. Następnie rozległ się wrzask Caseya przerwany strzałami z pistoletu. Obie kobiety, przeczuwając to samo, rzuciły się między ludzi z pakunkami. Gdy dopadły miejsca, gdzie stał samochód, wokół zebrał się już gęsty tłum,
przez który musiały przeciskać się, walcząc łokciami, pazurami, z każdą chwilą coraz bardziej oszalałe ze zdenerwowania. Tłum ciekawskich powstrzymywany był przez mężczyzn, broniących dostępu do ciał. Jazz i Red wrzasnęły coś, czego później nie potrafiły odtworzyć, i zostały natychmiast przepuszczone. Na ciele Mike'a leżał Casey z rękoma wyrzuconymi do góry, jak gdyby starał się zasłonić głowę Mike'a; z jego własnej głowy broczyła krew, zalewając mu twarz. Mike Kilkullen leżał na wznak, krótkie siwe włosy tonęły w kałuży jego krwi, oczy miał otwarte. Ujrzawszy jego puste spojrzenie Jazz wcześniej od Red domyśliła się prawdy. Położyła palec na jego szyi, pod kołnierzykiem, tam gdzie jako mała dziewczynka noszona przez niego na rękach nauczyła się wyczuwać jego puls. Miejsce było ciepłe, ale ani śladu tętna. Słyszała jak Red prosi, żeby ktoś wezwał karetkę, słyszała ludzi wołających „Policja, policja!”. Ona jedna wiedziała, że opadło ramię semafora i ojciec nie żyje. Zajęła się teraz Caseyem. Żył, oddychał, ale był nieprzytomny. Nie wiedziała, jak zdjąć go z ciała ojca, jak sprawdzić, gdzie jest ranny. Mogła tylko trzymać go za bezwładną rękę i czekać na pomoc, która w końcu musiała przybyć. Nawet w sobotni wieczór przed świętami Bożego Narodzenia.
16 - Dziś po południu pan White odczyta w San Clemente testament - oznajmiła Jazz. Siedziały z Red na pustym placu zabaw na Lido Island i patrzyły na wodę. Waleria i Fernanda nie zamierzają zostać ani minuty dłużej niż to konieczne. Kiedy Ojciec Józef powiedział im, że nie odprawi pogrzebu w Boże Narodzenie, nie mogły zaprotestować, ale wszyscy widzieli ich miny. Wyraźnie nie było im to na rękę. Upierały się, żeby pan White odczytał testament dziś rano. Pan White stwierdził jednak, że będzie gotów dopiero na popołudnie i że on ustala tu prawo. Przypuszczalnie chodziło mu o to, że ma sto dwa lata, czy coś koło tego. Już kiedy go poznałam, a byłam wtedy dzieckiem, wydawał mi się bardzo wiekowy. Cała ta banda planuje 'wrócić do .Nowego Jorku jutro z samego rana i to jest jedyna pomyślna wiadomość. Jazz słuchała swego trajkotania, nie mogąc się nadziwić, że potrafi być tak prozaiczna w chwili, w której miałaby ochotę utopić się we własnych łzach. Wcieliła się w rolę pocieszycielki, chociaż przecież to jej stała się straszna krzywda, to ona
straciła ojca, którego miłość chroniła ją od dnia urodzin. Red jednak znacznie gorzej od niej radziła sobie w tej chwili z życiem. Bezradność Red była jedyną rzeczą, która powstrzymywała Jazz od ześliźnięcia się w otchłań smutku. Odpowiedzialność za Red nie pozwalała jej rozpamiętywać niepojętego okrucieństwa śmierci ojca, powstrzymywała ją od rzucenia się na łóżko i oddania się strasznemu, rozdzierającemu piersi płaczowi. Dzięki Red Jazz zdołała przeżyć trzy ostatnie dni pełne gorzkich pretensji do świata. Patrzyły na zakotwiczone żaglówki i jachty, rejestrując tylko szary cień tego iskrzącego się w słońcu świątecznego obrazka. Był dwudziesty siódmy grudnia. Poprzedniego dnia Mike Kilkullen spoczął w grobie rodzinnym na cmentarzu przy kościele katolickim w San Juan Capistrano. W pogrzebie uczestniczyły jego córki i wnuki, vaqueros z żonami i dziećmi, mieszkańcy miasteczka. Z różnych zakątków kraju zjechali przywódcy partii Demokratów. Do San Juan ściągnęli też ranczerzy z całego Zachodu, którzy zaprzyjaźnili się z Mike'em Kilkullenem podczas aukcji w Pałacu Krów. Przyjechali znajomi Jazz z „Atelier”, wszyscy z wyjątkiem Phoebe, która nagle zaniemogła na grypę. Po pogrzebie żałobnicy udali się do hacjendy, by złożyć rodzinie kondolencje. Jazz wciąż miała przed oczyma ów nieskończony strumień ludzi powtarzających te same słowa niedowierzania i smutku . Dwie bardzo bliskie Mike'owi Kilkullenowi osoby nie wzięły udziału w pogrzebie. Jedną z nich był Casey Nelson, który wciąż przebywał w szpitalu i dopiero zaczynał dochodzić do siebie po dużej utracie krwi wskutek przejścia pocisku przez jego płuco. Casey został trafiony, kiedy próbował osłonić Mike'a. Zaskoczyli uzbrojonych złodziei akurat w chwili, gdy tamci usiłowali skraść dwudziestoczteroletniego mercedesa na części zapasowe bardzo poszukiwane przez właścicieli warsztatów naprawczych. Drugim nieobecnym żałobnikiem była Red Appleton. Urywanym głosem wytłumaczyła Jazz, że nie zniosłaby widoku zakopywania w ziemi mężczyzny, którego tak kochała. Pragnęła zapamiętać go wesołym i szczęśliwym, jakim był zaledwie kilka minut przed śmiercią. Jazz nie nalegała, bo pomyślała o chłodnym przyjęciu; z jakim niewątpliwie Red spotkałaby się ze strony Walerii i Fernandy. Od dnia, w którym zabito Mike'a, Jazz sypiała w domu Red na Lido. Podobnie jak ona nie potrafiła zostać sam na sam z otępiającym smutkiem, poza tym wiedziała, że Red jej potrzebuje, by przetrwać przez te pierwsze dni. Spakowała neseser i
kursowała ruchem wahadłowym po autostradzie między San Juan Capistrano a Newport Beach. - Stary pan White - powtórzyła, choć Red nie okazała zainteresowania informacją o czytaniu testamentu - to ten bankier na emeryturze, ojciec gubernatora. Tata załatwiał swe sprawy finansowe w banku pana White'a w San Clemente i u niego też zdeponował jedyny egzemplarz testamentu. Chyba nie ufał zanadto prawnikom. - Wiem, że się starasz mi pomóc, Jazz - rzekła Red. - Ale nie mów, jeśli nie masz na to ochoty. - Daj spokój, Red. Kto tu komu pomaga? Nie wytrzymałabym w hacjendzie z sześciorgiem nastolatków, którzy prawie nie znali taty. Owszem, starają się zachować powagę, ale w głębi serca buntują się, że zepsuto im Boże Narodzenie. Biedna Susie, wie, że nie wolno się jej załamać, póki nie odjadą ... dzięki temu jakoś się jeszcze trzyma. - Susie '„ Susie miała dawać mi lekcje gotowania - rzekła Red niepewnie, jakby usiłowała przypomnieć sobie coś, co zdarzyło się sto lat temu i nie jej, lecz komuś innemu. - Masz u niej większe względy niż ja. To znaczy, że naprawdę cię zaaprobowała. - Planowaliśmy ... przyjęcia ... nie zdążyłam dać Mike'owi prezentów gwiazdkowych ... - Red, Red! Daj mi te rzeczy. Odniosę je do sklepu. Nie powinnaś na nie patrzeć. - Dobrze - zgodziła się Red bez entuzjazmu. - Są w szafie w hallu. Wiesz, Jazz, otworzyliśmy tę srebrną zastawę. Jak tylko przynieśli paczkę, od razu domyśliłam się, co jest w środku. Postanowiłam pokazać Mike'owi, nie czekając na Boże Narodzenie. Był taki ... dumny z ciebie ... - Red wybuchnęła' głośnym łkaniem i nic nie pomagało, że biła się pięściami po udach, usiłując zapanować nad sobą. Jazz mocno ją objęła. W takich momentach żadne słowa nie pomagały, ale może łatwiej człowiekowi było, jeśli ktoś go trzymał. - Wszystko odniosę do sklepu, nic się nie martw, kochanie, wszystko odniosę - powtarzała machinalnie jak do dziecka. W końcu Red wyprostowała się i otarła łzy. - Boże, jakaś ty dzielna. A ze mnie straszna egoistka - zganiła siebie, kiedy odzyskała zdolność mówienia.
- Mnie jest łatwiej, bo mam na głowie tyle spraw. Ty natomiast skazana jesteś na myślenie. No właśnie, czas na mnie. Nie mogę pozwolić panu White'owi na siebie czekać. - Nie wiedziałam, że jeszcze odczytuje się testamenty - stwierdziła Red, starając się okazać trochę zainteresowania sprawami Jazz. - Mnie też to zdziwiło. Sądziłam, że przysyłają egzekutora, czy coś w tym rodzaju. Ale pan White należy do starej szkoły. Wrócę niedługo, tylko odwiedzę Caseya. Dziś musisz zjeść przyzwoity obiad. Nie pozwolę ci wstać od stołu, zanim skończysz. Chodź, odprowadź mnie do domu. Poszły powoli ku domowi. Jazz dziwiła się sobie - jakby z oddali - jak to jest, że udaje się jej stawiać kroki w stanie, w którym jedynym jej pragnieniem było umrzeć. Pan Henry White mimo swego wieku wciąż utrzymywał biuro w San Clemente, przy tej samej ulicy, przy której znajdował się prowadzony przez niego przez tyle lat bank. Rankiem oddawał się lekturze pięciu gazet, po obiedzie przez kilka godzin zajmował się swymi inwestycjami oraz podtrzymywał telefonicznie kontakty polityczne. Zajęcia te pozwoliły mu dożyć w dobrym zdrowiu i humorze późnego wieku, ukoronowaniem którego był powtórny wybór jego syna na gubernatora Kalifornii. Zaprosiwszy Jazz, Walerię i Fernandę do zajęcia miejsc, sam usiadł za biurkiem, twarzą do nich. Ponieważ rozmawiał z każdą z nich osobno po pogrzebie, nie tracił teraz czasu na formalne kondolencje. - Drogie panie, nie spodziewałem się, że ta chwila nastąpi, nie zamierzałem bowiem przeżyć waszego ojca. Skoro jednak do tego doszło, to zanim odczytam testament, chciałbym powiedzieć, że nie aprobuję go. Jestem przeciwny testamentom pisanym odręcznie. Nazywam je „testamentami domowej roboty” i choć są legalne, nie mam do nich zaufania. Waleria zagryzała wargi i machała stopą· Irytował ją taki napuszony sposób mówienia. Fernanda obracała dłońmi splecionymi na podołku i zdmuchiwała opadające na oczy włosy. Jazz siedziała nieruchomo jak kamień. - Wielokrotnie mówiłem waszemu ojcu - ciągnął pan White - że sporządzenie testamentu powinien powierzyć prawnikowi i zdeponować go w jego biurze, lecz on nie chciał o tym słyszeć. W swoim czasie swój odręczny testament powierzył mi jego ojciec, nie widział więc powodu, by on miał postąpić inaczej. Jestem innego zdania,
ale niech tam. Fernanda spojrzała na Walerię i wzniosła oczy do nieba, dając do zrozumienia, że z trudem to wytrzymuje. Pan White zignorował jej minę i kontynuował z właściwą sobie powolnością: - Ten testament, mimo moich zastrzeżeń, jest, zapewniam was, absolutnie legalny, mimo że pisany ręcznie. Mam w tych sprawach duże doświadczenie. Ha! Został napisany w mojej obecności trzy lata temu, piętnastego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku. Choć prawo tego nie wymaga, poprosiłem na świadków moją sekretarkę i obecnego dyrektora banku. Z tego co wiem, nie istnieje inny testament. Zsunął w dół okulary i powiódł wzrokiem po siostrach. Widząc źle ukrywaną niecierpliwość na twarzach Walerii i Fernandy, zamilkł na chwilę. Po czym kontynuował, mówiąc cicho i wyraźnie, jak ktoś, kto bez względu na okoliczności pragnie być naprawdę dobrze zrozumiany. . - A więc tak, drogie panie, mamy tu kilka zapisów gotówkowych, przede wszystkim dla Susie Dominguez, która gotowała wam przez wiele lat, a także dla vaqueros, którzy pracowali u waszego ojca przez większość swego życia. Testator okazał się dla nich bardzo wspaniałomyślny, co jednak nie powinno nikogo dziwić, zważywszy długość ich służby u rodziny Kilkullenów. Wszelako żaden z tych zapisów nie jest znaczący w kontekście całości majątku i dlatego odczytam je paniom później. - Jak się domyślam, panie interesują dyspozycje odnośnie reszty majątku, czyli depozytu pieniężnego w San Clemente Bank oraz dwudziestu sześciu tysięcy hektarów ziemi znanej pod nazwą „Ranczo Kilkullena” . Henry White przyjrzał się badawczo kobietom spod zmarszczonych powiek. Tylko Jazz odwzajemniła mu się przyjaznym spojrzeniem. Wiedziała, że jej ojciec uważał Henry'ego White'a za człowieka najbardziej godnego zaufania, widywała go, bywając z ojcem w banku i mimo jego powściągliwego zachowania wyczuwała, że jest naprawdę zasmucony śmiercią Mike'a Kilkullena. W końcu zaczął odczytywać trzymany w ręce dokument. - „Nie mając męskiego spadkobiercy, ja, Michael Hugh Kilkullen, pieniądze zgromadzone na moim koncie w San Clemente Bank przeznaczam na 'utrzymanie naszego domu rodzinnego, „Hacjendy Walencjów”. O sposobie wykorzystania tych pieniędzy decydować będzie moja córka Juanita Isabella Kilkullen.
- „Hacjendę Walencjów”, traktowaną jako zabytek historyczny Kalifornii, wszystko, co się w niej znajduje, cały obszar na przestrzeni od drogi do hacjendy, wszystkie ogrody, stajnie, przybudówki oraz archiwum fotografii wykonanych przez mojego dziadka, Hugha Kilkullena, zostawiam wyłącznie i bezwarunkowo mojej córce Juanicie Isabelli Kilkullen. „Hacjenda Walencjów” zawsze była dla niej domem, a wiem, że żadna z pozostałych moich córek za takowy hacjendy nie uważa. - To niegodziwe z jego strony! - nie wytrzymała Waleria. - Na jakiej podstawie pozbawił mnie domu w Kalifornii? Albo Fernandę? Jak mógł postąpić tak niesprawiedliwie? - Walerio, bądź uprzejma zachować swe komentarze na później - upomniał ją pan White. - To haniebne i ja się nie ... - Cicho bądź, Wal. Chcę wysłuchać testamentu ojca do końca - rzekła Fernanda, stukając ją w kolano. - Kontynuuję - oznajmił pan White, patrząc z dezaprobatą na trzymany dokument. - „Nie mając męskiego spadkobiercy, pozostawiam całą ziemię znaną pod nazwą „Ranczo Kilkullena”, podzieloną na trzy równe części, moim trzem córkom, Juanicie Isabelli Kilkullen, Fernandzie Kilkullen oraz Walerii Kilkullen. Tuszę, że moje córki są w stanie zrobić właściwy użytek ze spadku. Starszy pan odłożył dokument na biurko. Siostry czekały na podsumowanie. Pan White w milczeniu powiódł po nich wzrokiem. - To już koniec - oznajmił. - Jak to koniec? - nie wierzyła Waleria. - Tak po prostu? - Tak po prostu. Poza zapisami gotówkowymi, o których wspomniałem na początku, wysłuchały panie całego testamentu waszego ojca Mike'a Kilkullena. Pisząc go, powiedział mi, że potraktował was tak sprawiedliwie, jak potrafił, a reszta zależy od was. Ha! Mam nadzieję, że staniecie panie na wysokości zadania. Teraz odczytam wam indywidualne zapisy dla pracowników. Waleria zerwała się gwałtownie, wyraz triumfu powoli wypierał z jej twarzy wściekłość, w którą wpadła na wiadomość, że jedynie Jazz dziedziczy hacjendę. Zechce pan przysłać nam to na piśmie, panie White - powiedziała władczym tonem, gdy w końcu do niej doszło, że otrzymała w spadku trzecią część rancza. - Czas nas nagli, a przecież nie jest konieczne, żebyśmy w tej chwili zapoznawały się ze
szczegółami tych drobnych zapisów, prawda? - Teraz wstała również Fernanda i obie bezceremonialnie ruszyły ku drzwiom biura. - Jedną chwileczkę, moje panie - rzekł ostro pan White. - Proszę wrócić na miejsce. Nie skończyłem jeszcze. Waleria odwróciła się. - Czy jest takie prawo, które mówi, ze musimy wysłuchać tych zapisów? - To nie ma nic wspólnego z zapisami dla służby. Została jeszcze pewna informacja, którą powinienem paniom teraz przekazać, żebyście mogły zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazłyście. W przypadku testamentu takiego jak ten, to znaczy sporządzonego bez podania nazwisk egzekutorów, znowu wbrew moim radom, należy jak najszybciej powołać tymczasowego administratora. - Dlaczego? - spytała Fernanda. - „Ranczo Kilkullena” nie może nagle przestać pracować, musi być ktoś, kto zajmie się finansami. Na ranczu pracuje kilkadziesiąt osób, trzeba im wypłacać pensje. Trzeba co tydzień lub co miesiąc regulować rachunki, są dzierżawcy, którzy płacą dzierżawę. Ktoś musi zdecydować, co będzie z krowami, z których wiele jest cielnych, trzeba też coś postanowić odnośnie stada byków. Nie zapominajcie, panie, że przez wiele lat byłem bankierem waszego ojca. Mam jeszcze dobrą pamięć. - Kto ... kto powołuje tymczasowego administratora? - Jazz była oszołomiona. Cztery tysiące sztuk bydła, tysiąc cieląt w drodze, setki byków - nie zdawała sobie sprawy, że prowadzenie rancza jest aż tak skomplikowane. - Sąd Najwyższy Okręgu Orange. Spodziewam się, że powołaliby kogoś z banku, z oddziału kredytów. Kogoś, kto ma doświadczenie w tych sprawach, na przykład Wellsa Fargo. - Jakąś obcą osobę z banku ... ? - spytała Jazz. - Tak. Chyba że któraś z was wniesie petycję do sądu o mianowanie jej administratorem, a pozostałe wyrażą na to zgodę. Jazz zerknęła na Fernandę i Walerię. Widać było, że obie mają, podobnie jak ona, negatywny stosunek do tej sugestii. Wszystkie trzy pokręciły głowami. - Myślę, że podjęłyście mądrą decyzję. To trudne zajęcie. Oczywiście tymczasowy administrator nie jest upoważniony do sprzedaży nieruchomości. Ale musicie wszystkie trzy wyrazić zgodę. To sprawa kilku dni. Henry White usiadł z powrotem w fotelu. - Jesteście wolne.
- Jazz, mamy nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy jeszcze jedną noc spędziły w zabytku historycznym - powiedziała Waleria zjadliwie. Spakujemy siebie i dzieci, i rano wyjedziemy, prawda, Fernando? Będziesz miała nas z głowy. - Na miłość boską, Walerio, możecie zostać tak długo, jak chcecie. Jesteście mile widziane! Doskonale o tym wiecie! - krzyknęła Jazz. - Gdzieżbym śmiała. Zresztą znacznie wygodniej będzie nam u Ritza w Laguna Niguel, póki nie wyjaśni się z tym administratorem. Jazz cieszyła się, że nie rozumie krótkich zdań, które wymieniały między sobą zduszonymi podnieconymi głosami, zbiegając po schodach. Siedziała nieruchomo, upokorzona zachowaniem sióstr wiedząc, że stary pan White jest zbyt bystry, by nie zauważyć ich natychmiastowej poprawy humorów, z trudem opanowywanej żarłocznej chciwości, która malowała się na ich twarzach, jeszcze przed chwilą konwencjonalnie smutnych. - Widzę, droga Jazz, że nie śpieszy ci się tak jak twoim siostrom. To dobrze. Jest kilka rzeczy, o których chciałem powiedzieć, zanim wyszły, parę uwag tak zwanego doświadczonego człowieka, ale pomyślałem, że zatrzymanie ich byłoby niewskazane, ba nawet niemożliwe. - Chętnie wysłucham uwag doświadczonego człowieka - rzekła Jazz smutno. Fernanda i Waleria nawet nie podziękowały Henry'emu White'owi za jego uprzejmość. - Mam nadzieję, że ty i twoje siostry jesteście świadome odpowiedzialności, jaką dziedziczycie wraz z tym spadkiem - rzekł pan White. - Przykro mi; że musiały już pójść. Pamiętam je jako małe dziewczynki. Dobrze znałem ich matkę. Mój syn, gubernator i jego żona są z nią do dziś bardzo zaprzyjaźnieni. Mogłyby chociaż to wziąć pod uwagę. - Na pewno nie chciały, żeby to tak wyszło - broniła sióstr Jazz. - Waleria zdenerwowała się sprawą hacjendy. - No powiedzmy. Jedna trzecia „Rancza Kilkullena” to iście królewski spadek. Odniosłem wrażenie, że śpieszyły się, by móc jak najszybciej rozgłosić wiadomość rzekł patrząc w oczy Jazz. - Albo spakować się - przyznała z rozgoryczeniem. Waleria na pewno zrobi z tego taką sprawę, jak gdyby z dzieckiem na ręku została wyrzucona na śnieg. - Tylko dzięki mojemu ciągłemu, upartemu naleganiu ten testament został w
ogóle sporządzony. Twój ojciec uważał, że jest wieczny. Jak wielu mężczyzn, również prawników, którym nie ufał, Mike Kilkullen nie zamierzał nigdy umrzeć. Nie chciał zastanawiać się, w jaki sposób zadysponować ranczem, ponieważ nie dopuszczał do siebie myśli, że przyjdzie taki dzień, kiedy go zabraknie. Napisał wreszcie ten testament, ale - jak to mówią - na odczepnego. Zakłada w nim, że ty i twoje siostry będziecie działać razem i dojdziecie do porozumienia w sprawie przyszłości rancza. - Nie mamy wielkiej praktyki w dochodzeniu do porozumienia - powiedziała Jazz. - Pewnie pan to zauważył. - Przewidziałem taką ewentualność. - Przez chwilę studiował ją wnikliwie. Byłem bankierem twojego ojca w okresie jego pierwszego małżeństwa, rozwodu i poślubienia twojej matki. Wiem, że twoje siostry wychowywały się na Wschodnim Wybrzeżu, że tam ułożyły sobie życie i że ich zainteresowanie ranczem sprowadza się do tego, żeby je jak najprędzej sprzedać. - Ale ... - Jazz chciała coś powiedzieć, trudno jej jednak było zebrać myśli. Po ostatnich tragicznych przejściach nie potrafiła już jasno myśleć. Miała kłopoty ze znalezieniem odpowiednich słów. - Tak? - spytał pan White cierpliwie, poprawiwszy się na fotelu. - Chodzi o to, że ... pan to tak powiedział ... jakby ranczo było już sprzedane ... o tak. - Jazz strzeliła palcami. - Ojciec starał się za wszelką cenę do tego nie dopuścić i nagle ... rach ciach i nie ma rancza. Sprzedane! To takie bezduszne, takie rutynowe, jak gdyby jego życie miało pójść na marne, jak gdyby teraz kiedy go ... nie ma ... wszyscy mogli robić z ranczem, co zechcą. Jeszcze nie do końca uświadomiła sobie, że ojciec nie żyje, jeszcze nie miała czasu go opłakać, a już ten stary mądry człowiek zakładał, że ranczo jej ojca, trzysta pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych, ziemia, która przedtem przez siedem pokoleń była własnością Kilkullenów i Walencjów, przejdzie w ręce obcych. Gdyby Mike Kilkullen to słyszał! Nic dziwnego, że nie palił się do sporządzenia testamentu, nic dziwnego, że nie mógł znieść myśli, że przyjdzie taki czas, kiedy nie będzie już w stanie chronić swej własności. - Czy zamiast kogoś obcego nie można by mianować tymczasowym administratorem Caseya Nelsona, który jest szefem stada? - spytała Jazz. - Czy nie byłby to logiczny wybór? - Nie wiem, Jazz. O tym sąd zadecyduje. Twoje siostry muszą wyrazić zgodę.
Nie wiemy, czy on sam zechciałby się tego podjąć. . Tak czy inaczej to stanowisko tymczasowe. Faktycznie chodzi o to, żeby sąd znalazł „Administratora - egzekutora testamentu”, jak to się technicznie nazywa, który byłby władny negocjować sprzedaż i podział majątku. Sąd na pewno postara się zrobić to jak najszybciej. Zajmie mu to od sześciu tygodni do dwóch miesięcy. - Och, czemu tata nie zapisał całego rancza stanowi z przeznaczeniem na park narodowy? Czemu, do diabła, tego nie zrobił? - wykrzyknęła Jazz. Henry White wybałuszył na nią oczy. Przez chwilę rozważał jej słowa. - To z pewnością rozwiązałoby mnóstwo problemów. Ha! Wydziedziczyłby jednak swoje dzieci. Ludzie tak na ogół nie postępują. Chyba że mają ważne powody. - Szkoda, że ich nie miał! Henry White pozwolił sobie na uśmiech. - Jazz, moja droga, pozwól, że ci coś poradzę .. - Słucham. - Znajdź adwokata, Jazz. Dobrego adwokata. - Jestem tak oszołomiona, Casey, że wciąż nie mogę objąć tego rozumem powiedziała Jazz. - Usiłuję, ale bez skutku. Zrozumiałam słowa, których używał pan White, nie mogę się jednak zmusić, by je zaakceptować. Wydaje mi się, że zostałam porwana przez jakiegoś wielkoluda, który uniósł mnie nad głowę, a potem wywijał mną młynka i potrząsał, jakbym była szmacianą lalką, póki nie straciłam doszczętnie orientacji. Zataczam się jak pijana. Jazz osunęła się na krzesło obok szpitalnego łóżka Caseya. Robiła wrażenie smutnej figurki, której pozłacane powierzchnie zmatowiały; oczy, przedtem migocące złotem topazy, przybrały barwę dymu, skóra nabrała niespotykanej bladości, zaś okalające twarz włosy straciły sprężystość i połysk, ze złotobrązowych zrobiły się szaro brązowe, jak skorupa żółwia. A do tego strój: szare flanelowe spodnie oraz wiekowy szary golf, którego nigdy u niej nie widział. - To były najgorsze dni w twoim życiu - powiedział cicho. - Potrzebujesz czasu, żeby to wszystko w sobie ułożyć. - Casey, ja dziś poczułam się .... jakbym jeszcze raz straciła tatę· Kiedy uświadomiłam sobie, że sprzedaż rancza to tylko kwestia czasu ... och, Casey, nie liczyłam się z taką ewentualnością· Tak jak tata nie potrafię myśleć o przyszłości. Po śmierci mamy wmówiłam sobie, że tata jest nieśmiertelny. Nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że mogłabym zostać sierotą samotną jak palec. - W słowach Jazz nie
było rozczulania się nad sobą. - Kiedy dorosłam, byłam wciąż przekonana, że mój ojciec jest nieśmiertelny. I wszystko co robił, umacniało mnie w tym ... przekonaniu. Jemu się też tak wydawało. - Pokręciła głową, jak gdyby chciała otrząsnąć się z męczącego snu. - Zostawił testament komuś tak staremu jak pan White. Wyobrażasz to sobie? - spytała. - Sporządził ten testament jakby wbrew sobie. - Mówiła bardziej do siebie niż do Caseya. - Mike prawdopodobnie w głębi duszy czuł, że pan White dopilnuje, by w razie czego testament trafił w odpowiednie ręce. Ten twój pan White robi na mnie wrażenie bardzo praktycznego człowieka. - Owszem, jest praktyczny. Kazał mi znaleźć adwokata. Po co mi adwokat? - Jesteś spadkobierczynią, a każdej spadkobierczyni potrzebny jest adwokat. - Do czego? - Jazz chyba naumyślnie zadawała takie dziecinne pytania. Casey pomyślał, że Jazz nie chce dopuścić do siebie myśli, że potrzebuje adwokata, bo tym samym musiałaby przyznać, że Mike nie żyje. Ale przecież powinna być rozsądna. - Mówię poważnie, Jazz. Założę się, że Waleria i Fernanda, jak tylko dopadły telefonu, przede wszystkim zadzwoniły do prawników. - Jakiego rodzaju? - Słuchaj, Jazz, wiem, że nie chcesz o tym myśleć, ale przed chwilą odziedziczyłaś jedną trzecią dwudziestu sześciu tysięcy hektarów najbardziej cenionego dziewiczego obszaru między Los Angeles a San Diego. Twoje siostry otrzymały pozostałe dwie części. Czy nie słyszałaś o czymś, co się nazywa „ochroną interesów”? Istnieją prawnicy, którzy specjalizują się w prawie spadkowym i nieruchomościowym. Tak czy inaczej nie będziesz mogła obejść się ,bez prawników. Do końca życia. - Casey! - Chryste! Przepraszam. Powinienem chyba bardziej liczyć się ze słowami. Nie możesz jednak być pierwszą naiwną. Pamiętaj, Jazz, że kiedy nie bawię się w kowboja, jestem twardogłowym biznesmenem. - I bezlitosnym? - Owszem, czasami bezlitosnym, ale tylko gdy jestem do tego zmuszony. - Ciągle nie rozumiem, w jaki sposób przekonałeś szpital, żeby pozwolili ci wstawić fax do pokoju - rzekła Jazz zmieniając temat. Miała już dość rozmowy o prawnikach.
- Jak tylko odzyskałem mowę, powiedziałem im, że bez faxu nigdy nie wyzdrowieję. Zatrudniłem sekretarkę, która przychodzi tu o szóstej rano. W porze obiadowej, kiedy giełda w Nowym Jorku kończy działalność, zamykam interes. Mój doktor nie był tym początkowo zachwycony, ale teraz mówi, że wypuści mnie stąd za jakieś dwa, trzy dni. Dziś rano obszedłem to piętro sześć razy ... i czułem się znakomicie. - Casey, nie wiem jak to powiedzieć ... - Więc nie mów. - Wykonał gest jak policjant zatrzymujący samochód, ale Jazz jakby tego nie widziała. - Ratowałeś tatę z narażeniem życia. Doktor powiedział mi, że mało brakowało, a kula zamiast przez płuco przeszłaby przez serce. Powiedzieć ci „dziękuję” to za mało. Nie istnieje odpowiednie słowo, ale przecież nie mogę <;i nie podziękować, nawet jeśli w tej sytuacji brzmi to kretyńsko. - Działałem na zasadzie odruchu, bez zastanowienia. To żaden powód do chwały i, Jazz, nie chcę podziękowań. Jedyne co czuję, to ogromny, głęboki ... niewysłowiony żal, że nie udało mi się go uratować. - Ty... go kochałeś. - Jej głos, cichy jak szept, był odpowiedzią na niewypowiedziane pytanie zawarte w jej słowach. - Nawet nie wiedziałem jak bardzo. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Nigdy nie miałem tak bliskiego przyjaciela. Zdarzało się, że przegadywaliśmy noc ... przypominał mi się wtedy college i mój najlepszy kumpel, który jednak nie mógł podzielić się ze mną swym sześćdziesięciopięcioletnim doświadczeniem. Będzie mi go bardzo brakować, Jazz. Jazz położyła dłoń na ramieniu Caseya. Trwali tak przez kilka minut oddając się żalowi. Wreszcie wstała, przerywając smutne wspomnienia. Gdyby teraz zaczęła płakać, już by nigdy nie przestała. - Casey, pan White powiedział, że póki nie znajdzie się stały administrator, sąd wyznaczy kogoś do tymczasowego kierowania ranczem. Czy ty zgodziłbyś się zamienić funkcję szefa stada - na tymczasowego administratora rancza? Wiem, że to praca przy biurku, bardzo żmudna, ale nie chciałabym nikogo obcego. - Oczywiście. Zrobię wszystko, żeby pomóc. Jak to załatwić? - Wystąpię do sądu z prośbą, żeby wyznaczono ciebie. - Dobrze, wystąp. I koniecznie znajdź prawnika, Jazz. - Znajdę, nie musisz mi tego powtarzać.
Ktoś zapukał. Gdy drzwi się z impetem otworzyły, Jazz podniosła głowę, spodziewając się ujrzeć pielęgniarkę, która wzorem wszystkich pielęgniarek upomni ją, żeby nie męczyła pacjenta. Ale zamiast pielęgniarki w drzwiach stał przystojny pan w średnim wieku w dobrze skrojonym nowojorskim garniturze. Skłonił się jej, jakby była kimś znajomym i podszedł do łóżka Caseya. - Jazz, to jest mój ojciec, Gregory Nelson - przedstawił go Casey. Jazz zerwała się z krzesła i wyciągnęła do niego dłoń. Gregory Nelson ścisnął dłoń Jazz obiema rękoma. - Tak mi przykro, Jazz powiedział i przyciągnął ją do piersi. A więc tak wyglądać będzie lwiątko, gdy dorośnie, pomyślała Jazz, zbita z tropu jego bezceremonialnością. Gregory Nelson, od trzech lat wdowiec, był nieco niższy od Caseya, miał trochę inne rysy, ale ten sam wyraz szczerego zainteresowania. Promieniowała od niego elementarna dobroć i Jazz, której wrażliwość została wyostrzona przez jej smutek, poczuła się nagle otoczona opieką silnego sprzymierzeńca. Musiała się hamować, żeby nie rozpłakać się ze wzruszenia wywołanego ciepłym powitaniem tego obcego człowieka. - Kiedy pan przyjechał? - spytała uciekając się do banalności, by odzyskać równowagę. - Jak tylko otrzymałem wiadomość - odparł ojciec Caseya. - Musiałem sprawdzić, czy Casey słucha lekarzy. Zastałem go w zupełnie dobrym stanie, kto wie, czy nie w lepszym niż przedtem. - Cały mój tata - stwierdził Casey z dumą. - Nie przepuści okazji, żeby mi dokuczyć. - Czemu niby miałbym traktować cię lepiej niż ty mnie? - spytał go ojciec. - To daje mi nowe spojrzenie - rzekła Jazz. - Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Pożegnała się i poszła, żałując, że nie może zostać dłużej i porozmawiać z Gregorym Nelsonem, ale wiedziała, że musi ustalić sprawę rancza z Walerią i Fernandą. Ze szpitala Jazz udała się na ranczo. Przejechawszy aleją sędziwych figowców, zatrzymała auto przed hacjendą. Zanim weszła do środka, zatrzymała się na chwilę niezdecydowana. Podniosła dłoń do oczu i złączywszy palec wskazujący z kciukiem patrzyła zamyślona przed siebie, jak gdyby przymierzała się do fotografowania otoczenia hacjendy. Powtarzała sobie, że hacjenda należy teraz do niej, ale myśl ta nie wywoływała w niej żadnej reakcji. Obrazowi natomiast brakowało trójwymiarowości; odnosiła wrażenie, że patrzy na makiety fasad i
tekturowe drzewa i kwiaty. Przeszukując wzrokiem tak dobrze znane jej, lecz nagle pozbawione znaczenia, otoczenie, ślubowała sobie w duchu, że dopilnuje, by zawsze wyglądało jak tego dnia, jak za życia ojca, jak za życia jego przodków. Kiedy w końcu weszła do środka i usłyszała trzask płonących szczap na kominku w salonie, serce zabiło jej gwałtownie i o mało nie krzyknęła. Mimo że w powietrzu czaił się zapach fajki Mike'a Kilkullena, wiedziała, że nie mógł zapalić tego ognia i próżno czekać, żeby wstał z fotela i wyszedł ją pocałować, słysząc jej kroki w hallu. Ruszyła do salonu, starając się odepchnąć od siebie - na razie, póki nie doprowadzi do końca swej misji - drogi jej obraz wysokiego, siwego wodza o ciepłym, pełnym miłości uśmiechu. W ulubionym fotelu Mike'a Kilkullena leżała wygodnie Fernanda z nogami w botkach ze skóry jaszczurki ufarbowanej na fioletowo na otomanie. W ręku trzymała szklankę. Waleria zajmowała brązowy skórzany fotel, który Jazz uważała za swój. Długie szczupłe nogi skrzyżowała pod sobą; pantofle na płaskim obcasie leżały na podłodze obok fotela, na szerokim oparciu dla łokcia trzymała szklankę. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, Jazz - rzekła chłodno Waleria. - Pomyślałam sobie, że nie poskąpisz nam kilku szczap na ogień i paru kropel whisky. - Czujcie się swobodnie - odparła Jazz z równym chłodem, decydując się na inny fotel i przygotowując sobie coś do picia. Postanowiła, że nie da się sprowokować. - Wiesz, Jazz, obojętnie ile pieniędzy zostawił ci ojciec na utrzymanie tej plebanii, wiele tu i tak nie zdziałasz. Będziesz miała szczęście, jeśli w ogóle uda ci się zaprowadzić tu jakiś styl, niechby nawet południowo - zachodni. Na twoim miejscu zaczęłabym jednak od sprawdzenia, czy gdzieś dach nie przecieka. Nie lekceważ tej rady. - Nie zamierzam tu nic zmieniać, Walerio. - Musisz. Od śmierci twojej matki nikt tu nic nie remontował. Spójrz tylko na ten fotel - skóra popękała w kilku miejscach. - Mnie się to podoba. - Wiesz, daleko mi do ... - Waleria wzruszyła ramionami. - Co zrobisz z tym ogromnym domem? - spytała Fernanda. - Zamieszkasz tu? - Nie podjęłam jeszcze żadnych decyzji. O tym, że dziedziczę ten dom, dowiedziałam się w tej samej chwili co wy.
- Ojciec liczył, że zamieszkasz w tym białym słoniu, to jasne - rzekła Waleria. - Uważał, że to twój dom. - To jest mój dom, Walerio. Słuchaj, przyjechałam, bo chcę porozmawiać z wami o tymczasowym administratorze. - Myślałam, że ta sprawa należy do sądu - stwierdziła Fernanda. - Owszem, należy - odparła Jazz. - Ale mam lepszy pomysł. Tak się szczęśliwie składa, że Casey Nelson zgodziłby się zająć administrowaniem rancza. Przed chwilą się z nim widziałam. Za kilka dni wyjdzie ze szpitala. Wie więcej o prowadzeniu rancza niż jakikolwiek człowiek z banku. Czy wyrazicie zgodę, żeby on się tym zajął? - Chyba bierzesz nas za idiotki, Jazz - oburzyła się Waleria. - Casey Nelson, też coś! - On nie jest tylko szefem stada, Walerio - tłumaczyła Jazz cierpliwie. - Ten facet jest kimś więcej niż zwykłym ranczerem, jest poważnym, uzdolnionym biznesmenem. Należy do głównych udziałowców w wielu dużych inwestycjach. Zrobiłby nam grzeczność. - Grzeczność? Komu? - Nam trzem, Walerio. Casey utrzymałby ranczo w doskonałej kondycji do chwili przejęcia go przez stałego administratora. - Widzę w tym pokoju trzy kobiety - wycedziła Waleria - ale tylko jedna z nich szlaja się z Caseyem Nelsonem. - Coś ty powiedziała?! - Według mnie, fakt ten daje ci niesprawiedliwą przewagę. Nieprawdaż, Fernie? Czy nie dość tych niesprawiedliwości jak na jeden dzień, Jazz? Wyrolowałaś nas z domu i rodzinnych oszczędności. Jeśli jeszcze myślisz, że uda ci się namówić nas, żebyśmy zgodziły się na to, by twój kochanek został tymczasowym administratorem, to się grubo mylisz. - A czym to, twoim zdaniem, grozi? - zdenerwowała się Jazz. - Co on? Sfałszuje rachunki? Ukradnie krowy? Wyniesie z domu srebro? - Tak, i sto innych takich rzeczy. Mówiąc między nami, obrobi ten dom do czysta. - Widziałyśmy, jak się do niego wdzięczyłaś w czasie fiesty rzekła Fernanda pociągając delikatnie nosem. - Naprawdę, uważasz nas za głupie. - To nie jest dokładnie tak. Walerię uważam za niewiarygodnie głupią, ciebie zaś za niewiarygodnie zazdrosną. Nie powinnyście się już spakować?
Jazz spacerowała w tę i z powrotem po salonie Red, relacjonując jej wydarzenia minionego dnia. - I wtedy - powiedziała, wciąż nie posiadając się z oburzenia - ta pozbawiona brody kretynka Waleria oskarżyła mnie o to, że się szlajam z Caseyem! - Tak powiedziała? - Nie wiedziałam nawet, że Waleria zna takie słowa. Czy możesz wyobrazić sobie coś równie głupiego? - Szokujące. Ciekawe jak się dowiedziała? - Ty też? Jezu! - Chcesz powiedzieć ... - Nigdy! Dlaczego nikt mi nie wierzy? - Rany, Jazz, co cię powstrzymuje? Lydia Henry Stack Kilkullen nie czuła się zaskoczona w najmniejszym stopniu, kiedy Jimmy Rosemont zaprosił ją na obiad. Testament Mike'a Kilkullena został odczytany poprzedniego dnia, a wiedząc o zainteresowaniu Rosemonta ranczem, Liddy od razu się domyśliła, że będzie chciał wyciągnąć z niej możliwie najwięcej szczegółów. Ubawię się obserwując, jak delikatnie zapuszcza wędkę, żeby wyłowić jakieś strzępy informacji, myślała ubierając się. To nie lada gratka zobaczyć jak ktoś tak bogaty staje na głowie, żeby stać się jeszcze bogatszym. Gdyby wszyscy ludzie, którzy mogli świetnie żyć ze zgoła astronomicznych procentów od tego, co już posiadali, przestali nagle uganiać się za pieniędzmi, świat zostałby pozbawiony zabawnego widowiska, stwierdziła, patrząc na swą nowojorską garderobę z miną kata taksującego szyję skazańca. Nic z tego nie zatrzyma, gdy dostanie od córek spodziewane duże pieniądze. To nawet niezłe rzeczy, ale przypominałyby jej dni, kiedy zmuszona była nosić suknie kupione na wyprzedaży. Liddy przesunęła mnóstwo ramiączek, zanim trafiła na właściwy strój, czyli kostium zaprojektowany przez Billa Blassa. Składał się on z granatowej spódnicy i bluzki oraz czerwonego żakietu, a wszystko uszyte było z surowością, która udawała się już tylko nielicznym projektantom. Kostium od Billa Blassa przywodził na myśl bogate kobiety robiące wiosenne zakupy w sklepach przy Piątej Alei, a do tego był tak klasyczny, że nikt by się nie domyślił, że przyszedł na świat przed dwoma laty, nie zaś wiosną 1991. Rosemont zaproponował spotkanie w hotelu Stanhope przy Piątej Alei. Liddy
zgodziła się. Z jednej strony restauracja przy dobrze prowadzonym hotelu należała do drogich i eleganckich, z drugiej zaś jej usytuowanie poza centrum, naprzeciwko Metropolitan Museum, gwarantowało, że nie zwali się tam na obiad cały ten rozplotkowany modny świat, który spotykał się jakieś dwadzieścia przecznic na południe. Jeśli komuś zależało na dyskrecji w tym niedyskretnym mieście, nie było lepszego miejsca od hotelu Stanhope. Przybyła do restauracji z przepisowym piętnastominutowym opóźnieniem wiedząc, że Rosemont zjawi się tam punktualnie. Nieczęsto człowiek mógł sobie pozwolić na jakąś małą przyjemność, dziś jednak Liddy uważała, że wszystko jest dla niej dostępne. Wczorajszy telefon od Walerii i Fernandy wynagrodził jej z nawiązką życiowe niepowodzenia. Czuła, że zwycięstwo odmłodziło ją o dwadzieścia lat, więc przywitała się z Jimmym Rosemontem, nie przepraszając za spóźnienie. Już nigdy nie będzie zachowywać się jak petentka. Po komplementach, po zamówieniu jedzenia Liddy spodziewała się pogawędki o niczym, a dopiero potem przesłuchania. Ludzie nader rzadko przystępowali do rzeczy, póki na stole stały talerze z głównym daniem. - Z przykrością przyjęliśmy z Georginą wiadomość, że pani córki straciły ojca - powiedział. - To miło z pana strony - odparła Liddy. Sama lepiej by tego nie ujęła, ani jednego zbędnego słowa. - Przejdźmy teraz do interesów. - Do interesów? - Liddy, nie znamy się tak dobrze, jak powinniśmy. Musimy to koniecznie nadrobić. Ale póki co pamiętajmy, że czas to pieniądz. - Naprawdę? - spytała możliwie najobojętniej. Nie doceniła tego mężczyzny. - „Ranczo Kilkullena” zostanie sprzedane, o czym oboje dobrze wiemy. Pytanie tylko komu. Reprezentuję grupę, która gotowa jest zapłacić Walerii i Fernandzie najwyższą możliwą cenę. Posiadłością tą będą zainteresowane też inne grupy. Ludzie zaczną składać oferty, sprawa będzie się przedłużała. To może trwać w nieskończoność. Chcemy złożyć ofertę, która by nam zapewniła prawo pierwokupu. - Nie marnujesz słów - zauważyła sucho. - Gdybym miał przed sobą kogoś mniej inteligentnego, może bym musiał. - Jimmy nie ja odziedziczyłam ranczo, ale moje córki. Ściśle mówiąc, dwie trzecie rancza. - Wiem, Liddy. Fernanda dzwoniła wczoraj do Georginy.
- Rozumiem - rzekła marszcząc brwi. - Wiem, że twoje córki bardzo się z tobą liczą. Gdyby nie ty, nie byłyby dziś spadkobierczyniami. - To prawda - potwierdziła Liddy ułagodzona. - Czy mogę mówić wprost? - Czy aby nie za późno na to pytanie? - Uśmiechnęła się. Jakże nie doceniła tego mężczyzny. - Nie owijając niczego w bawełnę? - Proszę bardzo. - Jeśli wpłyniesz na swe córki, by sprzedały ranczo moim partnerom, to oni okażą ci swą wdzięczność. - Nie mógłbyś wyrazić się jaśniej? - Roześmiała się, a on jej zawtórował. - Otrzymasz, nazwijmy to, „znaleźne”, jak tylko transakcja dojdzie do skutku. - Ile wynosi „znaleźne”? - Pół procenta ceny sprzedaży. - A tak z grubsza, ile by to wyniosło? - spytała Liddy. - Z grubsza, jakieś piętnaście milionów dolarów. Może więcej. - Hmm, interesujące. Powiedz mi, Jimmy, dużo wiesz o Okręgu Orange? - Wystarczająco dużo, Liddy. - Wybacz, ale wątpię. Od trzydziestu lat śledzę, tydzień po tygodniu, wzrost cen ziemi w Okręgu Orange. Jestem naprawdę dobrze zorientowana w sprawach handlu nieruchomościami. Potrafię przewidzieć kłopoty, z którymi borykać się będą twoi przyszli kupcy. Najpierw będą musieli przekonać stałego administratora wyznaczonego przez sąd, że są odpowiednimi kupcami. Potem będą musieli stawić czoło trudnościom, które spotkają ich ze strony rozmaitych agencji, tak stanowych, jak i lokalnych. - Moi ludzie są świadomi, że niełatwo będzie zabudować tę ziemię. Ale to ludzie cierpliwi. - Można im to ułatwić. Ale nie za pół procenta. - Tak? - Mam w tym świecie jednego wspaniałego przyjaciela. Wiernego przyjaciela od ponad trzydziestu pięciu lat. Przyjaciela, który zrobi wszystko, o co go poproszę. - Tak? - Jest nim gubernator Kalifornii. Deems White. On potrafi wywrzeć wpływ na
stałego administratora. Potrafi spowodować, że trudności czynione przez stanowe i lokalne agencje ... znikną. - Nie wiedziałem - powiedział Jimmy Rosemont z szacunkiem. - Oczywiście, to zmienia ten procent. Powiedzmy, że go podwaja, co? - Sądziłabym raczej, że potraja - odparła Liddy. - To brzmi rozsądnie. - A więc zrozumieliśmy się. Ze szczegółami możemy poczekać na właściwy moment. - Oby nadszedł jak najszybciej. - Zgadzam się. Jimmy Rosemont uniósł kieliszek. Nie docenił tej kobiety. Z drugiej jednak strony, ona źle oceniła swoją wartość. Gdyby za doprowadzenie tej transakcji do skutku zażądała stu milionów dolarów, zgodziłby się z pocałowaniem ręki. To będzie największa transakcja w jego życiu. Czymże jest sto milionów dolarów wobec trzystu pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych najcenniejszej ziemi w Stanach Zjednoczonych?
17 - Czy liczycie na jakąś współpracę z Sowietami podczas kręcenia zdjęć w Kijowie? - spytała Jazz Sama Butlera w rozmowie telefonicznej. - Skąd wiesz, że będziemy kręcić w Kijowie? - spytał Sam. - Grasz ukraińskiego przywódcę politycznego, tak? Z tego, co wiem, stolicą Ukrainy jest Kijów. A Ukraina należy do Sowietów. - A co mnie to obchodzi? Wyborem plenerów zajmuje się Milos. Zresztą wszystkie te miejsca są do siebie podobne. Ważne tylko, żeby było ponure. Wiesz, Jazz, jestem cholernie przejęty. - To zrozumiałe. O takiej roli przecież marzyłeś. Ciągle jednak nie wiem, jak ci się udało wywinąć z tamtego kontraktu. - Po prostu przekonałem Gubera i Petersa, że nie da się zmusić aktora, żeby grał wbrew sobie. Uwierzyli, gdy zgoliłem włosy. - Nie mów! - Jazz stłumiła chichot. - Chcesz się założyć? - Znaleźli już kogoś na twoje miejsce? - Wolałbym, żebyś nie zadała tego pytania. Owszem, znaleźli.
- W głosie Sama pobrzmiewała uraza. - Kogo? - dopytywała się Jazz. - Daniela Day - Lewisa - odparł Sam z niesmakiem. - Wyobraź sobie, że on przyjął tę rolę męskiego modela. Po tym jak otrzymał Oscara za „Moją lewą stopę”. - Dla niego to po prostu pewna odmiana. Nie denerwuj się, Sam. Fakt, że Milos Forman zaproponował ci rolę, potraktuj jako uznanie dla twego talentu. - Tak, łepku, masz rację, nie patrzyłem na to z tej strony - rzekł, mile podłechtany jej słowami. - Czy włosy zaczęły ci już odrastać? - spytała z udawanym zaniepokojeniem. - Jak szalone i w dodatku gęstsze. - Czy kiedy byłeś kompletnie łysy, ludzie traktowali cię inaczej? Czy okazywali ci serdeczność, czuli się mniej onieśmieleni? - Nie. Uważali mnie za dziwaka. Zrozum, Jazz, jestem skazany na swą twarz. By móc grać twarzą, trzeba mieć twarz nijaką. Że też akurat trafiło to na mnie. Pocieszam się jednak, że bywają gorsze nieszczęścia. - Wierzę, że zdjęcia dobrze wam pójdą - rzekła Jazz, nie mogąc odeprzeć od siebie myśli, że Daniel Day - Lewis z całą pewnością nie ma twarzy nijakiej, a mimo to potrafi być w każdej roli inny. - Okropnie tęsknię za tobą, łepku. - Ja też za tobą tęsknię. - Zobaczę cię po powrocie? - Oczywiście, Sam. Baw się dobrze. Odłożywszy słuchawkę Jazz pomyślała, że jeśli się jeszcze kiedyś spotkają to tylko jak przyjaciele. Nie mające solidnych podstaw oczarowanie ostatnio ulotniło się; rozłąka wcale ich do siebie nie zbliżyła, lecz odwrotnie, okazała się skutecznym lekarstwem na to, co nie było wcale miłością. Teraz, kiedy Milos Forman porywał Sama na długie miesiące do Kijowa czy w jakieś inne odpowiednio ponure miejsce, mogła zapomnieć o nim z czystym sumieniem. Zerknęła na budzik stojący na stoliku nocnym w jej sypialni. Co ten telefon tak się dziś rozdzwonił? W tych warunkach trudno przygotować się na niechciane spotkanie z siostrami. Najpierw dzwonili ludzie od „Diet Pepsi”. Kiedy Jazz stwierdziła, że nie jest jeszcze w stanie wrócić do pracy, zatelefonowała do swych nowych znajomych i z żalem odwołała współpracę. Dziś, w środku stycznia 1991 roku, zadzwonili, by
oświadczyć, że są skłonni na nią poczekać, choćby to miało trwać miesiąc, a nawet dwa. Kampanię przygotowano pod kątem Jazz. Uważali ją za niezastąpioną, jak jakąś wielką aktorkę, która w każdej roli potrafi zadziwić. Jazz, fotografując sławnych ludzi, za każdym razem robiła to inaczej, każde podejście było tak innowacyjne, że żaden inny fotograf nie potrafiłby go podrobić. Jeszcze rozmyślała o rozmowie z ludźmi od „Diet Pepsi”, kiedy zatelefonowała Red, która doszła już jakoś do siebie po śmierci Mike'a Kilkullena. Umówiły się na kolację. Minęło już sporo czasu, odkąd Casey wyszedł ze szpitala i nabierał. wagi pod czujnym okiem Susie. W przyszłym tygodniu zamierzał podjąć obowiązki szefa stada w pełnym zakresie, a na razie, póki jeszcze do końca nie wydobrzał, objeżdżał ranczo jeepem. Ze spokojem wysłuchał nieco złagodzonej relacji Jazz, dlaczego jej siostry nie życzą sobie, by został specjalnym administratorem. Władze na to stanowisko wyznaczyły Joe Wintera z Wells Fargo, sensownego i sympatycznego faceta. Bardzo się ucieszył, że Casey będzie pełnił funkcję szefa stada do czasu sprzedania „słynnego stada” Kilkullena za odpowiednio wysoką cenę. Waleria i Fernanda na dobre zadomowiły się w hotelu Ritz - Carlton w niezbyt odległej Laguna Niguel. Ciągle krążyły po okolicy, jak gdyby się bały, że odziedziczona przez nie ziemia zniknie, jeśli przestaną jej pilnować. Czego one chcą dziś ode mnie, zastanawiała się Jazz, czując obok smutku, który jej nie opuszczał, zaniepokojenie. Nie potrafiła myśleć o niczym poza śmiercią ojca, na co nakładał się jeszcze lęk powodowany nieuniknioną sprzedażą ziemi i narastająca, bolesna tęsknota za życiem na ranczu, które właśnie dobiegało końca. Jedynym sensownym posunięciem byłby powrót do Los Angeles i do pracy w „Atelier”, ale na to' nie potrafiła się zdobyć. Nie chciała, nie była w stanie, emocjonalnie i fizycznie, oddalić się choćby na jeden dzień od rancza, dopóki było tym czym niegdyś - spokojnym, majestatycznie pięknym miejscem, gdzie czas się zatrzymał; okrągłe mesas nie zmieniły się od dni, kiedy to Indianie Gabrielino przyjaźnie witali przybywających z południa pierwszych hiszpańskich żołnierzy, wysłanych przez Królewski Garnizon w San Diego w roku 1769 z misją zbadania ziem, które w przyszłości miały otrzymać nazwę Kalifornii. Co rano Jazz siodłała Limonadę i na grzbiecie swej żwawej' dereszowatej klaczy galopowała po ranczu, żegnając się z nim. Tu i ówdzie trafiała na ślady jeepa, wiatrak lub zbiornik na wodę, zdradzające obecność nowoczesnego człowieka, lecz
wspiąwszy się na wzgórze za hacjendą miała przed sobą nie tknięty ludzką ręką, ogromny, przepiękny, opadający ku oceanowi teren. Jazz przynaglała klacz do zejścia w wąwóz, gdzie świat roku 1991 przestawał dla niej istnieć. Tu ześlizgiwała się z siodła, układała się wygodnie na łożu zeschłych liści i godzinami śledziła ruch słońca po niebie myśląc, że może to już ostatni raz jest w tej pachnącej, bzyczącej kryjówce. Wiedziała, że powinna się modlić o deszcz wraz z Caseyem i Joe, lecz te suche dni, które nastąpiły po ulewnych deszczach na początku roku, opóźniały jej powrót do rzeczywistości. Ilekroć zatęskniła za towarzystwem, wsiadała na Limonadę i objeżdżała pastwiska, gdzie vaqueros czuwali nad bydłem. Zima jest najbardziej ożywionym sezonem na wypasie. Byki, które spędzają dziesięć bezczynnych miesięcy w czysto „męskim” towarzystwie w zagrodzie, w pierwszych dniach grudnia zostają wpuszczone między krowy - jeden byk na dwadzieścia krów. Pierwszego lutego „wycofuje się” je i odsyła do „byczej kwatery”. Na razie, wypełniwszy zadanie, dokazywały na swobodzie. Każda krowa opiekowała się urodzonym poprzedniej jesieni cielęciem, a jakieś dziewięćdziesiąt procent z nich miało znowu ocielić się jesienią. Cykl ten kończył się w przypadku, gdy krowa nie zacieliła się przez dwa zimowe miesiące. Uznawano ją wówczas za jałową i odstawiano na targ. Już podczas pierwszej rozmowy Casey i Joe Winter wspólnie doszli do wniosku, że najlepiej będzie sprzedać stado na aukcji późną wiosną, kiedy cielęta przestaną ssać matki i uniezależnią się. Pogrubiałe krowy zostaną poddane badaniom, czy rzeczywiście są zacielone. Gdyby sprzedali krowy wraz z potomstwem - tym już narodzonym i jeszcze nie narodzonym - nie uzyskaliby zadowalającej ceny. Jazz uzmysłowiła sobie, że finansowe aspekty prowadzenia rancza są jej zupełnie obce, ponieważ Mike nigdy nie mówił o pieniądzach. Będzie oczywiście tęskniła za widokiem bydła, ale najbardziej czuła się związana z samą ziemią. Każdy trzystuletni dąb, każda pokryta kwieciem gałązka szałwi, świergot słyszany rankiem, sowa pohukująca w nocy przyprawiała ją o skurcz serca, bo przypominała jej ukochanego ojca. Przeogromny Ritz - Carlton w Laguna Niguel, między zatokami Emerald Bay i Three Arch Bay, usytuowany jest na szczególnie wysokim urwisku czterdzieści pięć metrów nad brzegiem oceanu. Mówiono o nim, że reprezentuje styl śródziemnomorski, ale Jazz jakoś nie mogła dopatrzeć się niczego
śródziemnomorskiego w przepastnych marmurowych westy bułach oraz gigantycznych salonach udekorowanych. francuskimi i angielskimi antykami. Gdzie spojrzeć przepych kłuł w oczy, wszystko było przynajmniej dziesięć razy większe niż potrzeba. Jazz gotując się z wściekłości przemierzała wyłożony drogim dywanem długi korytarz w poszukiwaniu windy, która by ją zawiozła do apartamentu Walerii. Jeśli ktoś już musiał zbudować ten opasły hotel nad brzegiem oceanu, to czemu nie pomyślał o czymś, co choć trochę kojarzyłoby się z Kalifornią, zamiast o powiększonym odpowiedniku paryskiego Crillona? Zresztą gdyby postawić go na miejscu Crillona na Placu Zgody w Paryżu, najbardziej imponującym placu we Francji, to też raziłby swą wielkością. W windzie Jazz uświadomiła sobie, że tak naprawdę irytuje ją nie hotel, który oprócz tego, że jest pretensjonalny, nic nie zawinił, lecz fakt, że czeka ją spotkanie z Walerią i Fernandą. Po ostatniej rozmowie telefonicznej tego ranka wzięła się w garść i postanowiła odbyć to niemiłe spotkanie w możliwie najkrótszym czasie. Spojrzała w lustro. Bez makijażu, z włosami sterczącymi na wszystkie strony, niczym puszysty ogon lisa rozwiany przez wiatr, towarzyszący jej nieustannie w konnych przejażdżkach, w znoszonych dżinsach, spłowiałej niebieskiej batystowej koszuli i ulubionym swetrze z czasów szkolnych, które stały się ostatnio jej mundurem, wyglądała jak sierota, wiejska, ogorzała w słońcu, zaniedbana damska wersja Hucleberry Finna. Prawie wszystkie jej ciuchy zostały w Santa Monica, ale Jazz nie dawała za wygraną. Wreszcie trafiła na spodnium od Saint Laurenta, który miała na sobie w dniu powrotu z Nowego Jorku i ostatecznej rozprawy z Phoebe w „Atelier”. Wtedy, a było to zaledwie przed trzema tygodniami, przyjechała prosto na ranczo. Przez ten czas ani razu nie odwiedziła swego mieszkania. Spodnium składał się ze spodni i smokingu w wersji „na dzień” i był bardziej surowy, bardziej srogi, bardziej rozkazujący od wszystkiego, w co ubierają się mężczyźni poza mundurem wojskowym, klasyczny projekt, powtarzany przez Saint Laurenta co roku w dziesiątkach wersji, jego podpis, podobnie jak klasyczny kostium był podpisem Coco Chanel. Smokingi, uszyte z czarnego materiału od satyny do gryzącej wełny, zaspokajają potrzebę kobiety posiadania przynajmniej jednego stroju, który spełniałby funkcję pancerza okrywającego i ochraniającego ją w przypadku wewnętrznych niepokojów. Jazz niechętnie wyjęła z szafy ów doskonale skrojony symbol władzy. Nie
podobało się jej, że ubiera się myśląc, jakie wrażenie zrobi na Walerii i Fernandzie, wiedziała jednak, że z nimi tak właśnie trzeba. Wyszczotkowała włosy. Za pomocą pianki zmusiła je, by leżały gładko na głowie, ciemnozłote kosmyki skręciła w gładki, ścisły koczek, który umocowała czarną aksamitką. Teraz, włożywszy włochaty szlafrok, zaczęła pracować nad swą twarzą. Na skórę o odcieniu brzoskwini nałożyła jasny podkład, następnie wtarła weń jasny puder, żeby otrzymać bladą matową maskę, na której można było namalować, co się chciało. Przyciemniła do granic proste kreski brwi, na złote rzęsy nałożyła tyle tuszu, że też stały się czarne; wargi pomalowała czerwoną szminką, którą kiedyś kupiła, ale do tej pory nie używała, uważając ją za zbyt ciemną· Kiedy skończyła, jej twarz miała o dziesięć lat więcej niż ta, którą widziała w lustrze pół godziny wcześniej i była sto razy sroższa. Włożywszy Saint Laurenta i wypolerowane na glanc czarne botki na niskim obcasie, poddała się ponownym oględzinom. Ta elegancka kobieta - wykidajło o szerokich ramionach nigdy nie słyszała o Huckleberrym Finnie, pomyślała, wpinając w uszy ciężkie złote kolczyki i wsuwając rękę w dwie proste złote bransoletki zamiast mosiężnych kastetów, które chętnie by włożyła, gdyby je miała. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze hotelu, gdzie mieściła się większość drogich apartamentów. Zza małego biurka wyszła kobieta i przedstawiła się Jazz jako konsjerżka. Jazz podała nazwisko Walerii. Konsjerżka bez wahania poprowadziła ją do podwójnych drzwi, które, gdyby nie były takie nowe, nie raziłyby nawet vi Petit Trianon. Dotknięcie dzwonka spowodowało, że drzwi się rozsunęły ukazując największy salon w apartamencie hotelowym, jaki Jazz zdarzyło się kiedykolwiek widzieć. Naprzeciw wejścia znajdowały się cztery zaokrąglone u góry okna z panoramą nieba i morza w oddali, lecz wzrok Jazz przyciągnęła grupa osób, siedzących wokół stołu na środku pokoju: Waleria, Fernanda oraz dwóch nieznajomych mężczyzn. Jazz zmarszczyła z niezadowoleniem brwi, mężczyźni wstali. Waleria nie uprzedziła jej, że ktoś jeszcze będzie. Jazz pomyślała, że słusznie zrobiła, zadając sobie tyle trudu, by nie dać poznać po sobie rozpaczy i bezbronności. Stała tak w progu, umyślnie nie ruszając się z miejsca, wiedząc, że jeśli ona nie podejdzie do nich, to oni będą zmuszeni podejść do niej. Po chwili Waleria wstała, podprowadziła mężczyzn do Jazz, by dokonać ceremonii przedstawienia ich.
- Cześć, Jazz - zagadnęła przyjaźnie. - Świetnie wyglądasz. - Dziękuję - odparła Jazz chłodno. Ku jej zaskoczeniu Waleria pochyliła się i pocałowała ją w policzek. Zapomniała o ich ostatnim spotkaniu? - To jest Jimmy Rosemont - powiedziała Waleria - to sir John Maddox. Moja siostra Jazz Kilkullen. . - Dzień dobry - rzekła Jazz witając się z mężczyznami szybkim podaniem dłoni. - Wejdź dalej, Jazz - powiedziała Waleria i wziąwszy ją pod rękę powiodła do stołu, gdzie siedziała Fernanda uśmiechając się zapraszająco. Jak się na nią patrzy, pomyślała Jazz, nie można się oprzeć wrażeniu, że dobra wróżka była zbyt szczodra. - Nie, dziękuję - odrzuciła propozycję wypicia kawy i przywitała się z Fernandą takim samym oszczędnym gestem. Usiadła na jedynym krześle, które nie było głębokie i miękkie - skromnie, prosto, nie dotykając plecami oparcia, jak dama z czasów wiktoriańskich na dziesięciominutowej kurtuazyjnej wizycie. Mahoniowy wózek załadowany tacami z kanapkami, małymi ciasteczkami oraz dzbankami z herbatą i kawą stał obok krzesła Fernandy. - Zjadłabyś coś, Jazz? Te ekierki są nieprawdo podobnie smaczne - zachęcała słodko Fernanda. - Nie, dziękuję. - Czy to przez ten smoking Fernandzie wydaje się, że zmieniłam płeć, zastanawiała się Jazz. Ta jej uwodzicielska mina zarezerwowana jest dla wszystkiego, co nosi spodnie, ale nigdy dla kobiet. - A jak się ma ranczo? - spytała Waleria. - Dokładnie tak samo jak w dniu, kiedy pan Rosempnt przeprowadzał inspekcję z helikoptera - odcięła się Jazz. - A więc pani wie o tym? - Jimmy Rosemont właściwie nie był zdziwiony, co najwyżej lekko ubawiony. Jego diaboliczny, jowialny, zbyt wypielęgnowany wygląd nie spodobał się Jazz, tak samo jak przedtem Mike'owi Kilkullenowi. Co zaś do sir Johna Maddoxa, to jego powierzchowność charakteryzowała się naturalnością właściwą jedynie Anglikom. Był to pan pod siedemdziesiątkę, którego przerzedzone siwe włosy były odrobinę za długie, co znaczyło, że chodził do fryzjera, kiedy mu się przypomniało; dwurzędowy, szary, dość oficjalny garnitur był nieskazitelny, choć jednocześnie tak leciwy, że z pewnością nabył już praw członka rodziny. Przystojna głowa sir Johna o dumnym wydatnym czole mówiła aż nadto wyraźnie, że jest on przyzwyczajony do stawiania na swoim.
- Jeśli chce się dobrze obejrzeć ranczo, to najlepiej zrobić to z powietrza dodał Jimmy Rosemont niespeszony. - Próbowała pani? Interesujące doświadczenie. Widzi się rzeczy, o których inaczej nie miałoby się zielonego pojęcia. Amatorzy lisiej chytrości u ludzi niewątpliwie uznają głos Jimmy'ego Rosemonta i jego maniery za czarujące, pomyślała Jazz. Ona do nich nie należała. Nie zadała sobie trudu, by mu odpowiedzieć, lecz czekała w milczeniu - broda uniesiona, noga założona na nogę, ręce skrzyżowane na piersiach, spojrzenie obojętne. Mowa jej ciała była przez nią dobrze przemyślana. Oni stanowili większość, ale ona wyglądała, jakby dokonywała przeglądu swych wojsk. W końcu któreś z nich będzie zmuszone wytłumaczyć, co jest celem tego spotkania. - Jazz - zaczęła Waleria - jak pewnie wiesz, rozmowa Jimmy' ego z ojcem dotyczyła rancza, którym Jimmy jest bardzo zainteresowany. Jimmy i jego żona, Lady Georgina, są serdecznymi przyjaciółmi Fernandy i moimi, więc jak tylko pan White wytłumaczył nam, że ranczo trzeba sprzedać, natychmiast pomyślałyśmy o Jimmym. - To akurat świetnie rozumiem, Walerio. Nie rozumiem natomiast, co jest przyczyną takiego pośpiechu. Z tego, co mówił pan White, rancza nie można sprzedać, dopóki sąd nie wyznaczy stałego administratora, a to czasami trwa kilka miesięcy. Od śmierci ojca upłynęło zaledwie kilka tygodni. - Jest tak, jak pani mówi, panno Kilkullen. - Sir John Maddox włączył się gładko do rozmowy, prąc do przodu swym wypukłym czołem. Pauzą, którą następnie zrobił oraz spojrzeniem zdołał jednocześnie złożyć milczący hołd Mike'owi Kilkullenowi, wyrazić współczucie Jazz z powodu utraty ojca, podkreślić, jak nagląca jest ich sprawa. - Jednakowoż - kontynuował - byłoby to z wielką korzyścią, gdyby panie bezzwłocznie doszły między sobą do porozumienia w sprawie przyszłej sprzedaży rancza. - Byłoby? Ciekawe, na czym to polega, że Anglicy budzą zaufanie, zapytywała siebie Jazz. Ten dystyngowany pan miał w sobie coś z arystokratycznej dobroduszności dwóch świetnych aktorów, sir Johna Gielguda i sir Ralpha Richardsona. - Widzi pani, panno Kilkullen, póki ranczem zarządza administrator tymczasowy, panie mają prawo decydować o przeznaczeniu rancza. - Sir John nachylił się ku Jazz; zwracając się wyłącznie do niej.
- Panie jako siostry mogą wystąpić do sądu z prośbą o odwołanie administratora tymczasowego, a następnie sprzedać ranczo kupcowi przez siebie wybranemu, komuś absolutnie zaufanemu. Gdy sąd wyznaczy już administratora stałego, nie będziecie panie mogły się go pozbyć, jeśli nie wytoczycie mu uzasadnionego procesu, a to będzie bardzo trudne i praktycznie niemożliwe. Innymi słowy, bez względu na to, co postanowi stały administrator w sprawie sprzedaży rancza i jak długo będzie sprawę przeciągał, będziecie panie całkowicie w jego rękach, zdane na jego łaskę. - Czy pan jest prawnikiem, sir John? - spytała Jazz. - Adwokatem, owszem, ale nie występuję już w sądzie. - Obdarzył - ją czarującym, skromnym uśmiechem. - Sir John przez wiele lat pełnił funkcję gubernatora Hongkongu z ramienia Korony - wyjaśnił Jimmy Rosemont. - Przewodził Radzie Wykonawczej Hongkongu, był również Przewodniczącym Rady Ustawodawczej Hongkongu. Odkąd zrzekł się tych obowiązków, stał się międzynarodowej sławy ekspertem do spraw wykorzystania i zagospodarowania terenów. - Czy to tłumaczy pana obecność tutaj, sir John? Przybył pan, żeby doradzać nam w sprawie zagospodarowania rancza? - spytała Jazz. Aktor zabił Lincolna, przypomniała sobie. - Tak, panno Kilkullen, choć nie jest to moim głównym zadaniem. Jestem tu jako reprezentant grupy ludzi, z którymi się znam od piętnastu lat. Tworzą oni konsorcjum właścicieli największych banków w Hongkongu. - To znaczy, że działa pana na zlecenie grupy chińskich bankierów z Hongkongu, czy tak? - Dokładnie, panno Kilkullen. - I właśnie ci pańscy .... klienci .... chcą kupić ranczo, mam rację? - Owszem, panno Kilkullen. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że są tym kupnem bardziej zainteresowani niż wszyscy bankierzy na świecie. Widzi pani, moi znajomi bankierzy muszą wywieźć stamtąd swoje pieniądze, zanim Hongkong wróci do komunistycznych Chin. Wprawdzie umowa dzierżawna, na mocy której Hongkongiem zarządza Wielka Brytania, wygasa dopiero w czerwcu za sześć lat, ale moi znajomi obawiają się, że komuniści nie zechcą czekać do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Czując, że czas ich nagli, są skłonni zapłacić więcej, niż wynosi wartość rynkowa tej ziemi.
- Przepraszam, sir John, ale ja tu czegoś nie rozumiem - rzekła Jazz. Zaledwie kilka miesięcy, temu ranczo usiłował kupić pan Rosemont. Teraz panowie występujecie razem, choć pan mówi, że reprezentuje bankierów z Hongkongu. O co tu naprawdę chodzi? - Och, daj spokój, Jazz - nie wytrzymała Waleria. - Rozszczepiasz włos na czworo. Jimmy od samego początku był doradcą Chińczyków. Sir John jest ich drugim zaufanym doradcą. Jimmy nie powiedział ojcu o dżentelmenach z Hongkongu, ponieważ rozmowa skończyła się, zanim zdążył do tego dojść. Wiesz, że jeśli ojca coś nie interesowało, ucinał dyskusję. Od razu wiadomo było, że z Jazz nie pójdzie tak łatwo, pomyślała Waleria. Ostrzegała ich, ale poza matką nikt nie chciał uwierzyć, że taka absolutnie niepowtarzalna okazja może być stopowana przez jedną głupią dziewczynę. Ilekroć matka telefonowała do nich, by porozmawiać o sytuacji, przypominała, że Jazz przez całe lata wgryzała się w serce ojca i ostrzegała, żeby jej nie lekceważyły, bo Jazz na pewno będzie robiła trudności. Nie zostałyby uwzględnione przez ojca w testamencie, gdyby nie to, że ich dalekowzroczna matka pilnowała je, by jeździły na ranczo. Jeśli teraz twierdziła, że powinny zdać się na Jimmy'ego i sprzedać ranczo Chińczykom, to niewątpliwie miała rację tak samo, jak przez całe trzydzieści lat. Waleria uniosła brodę, prezentując Jazz swój słynny profil, jak gwarancję jej praw mediatorki między nią a Jimmym. Fernie nie mogła się tu na nic przydać. - Pani Malvern ma rację - potwierdził sir John. - Bankierzy, pragnący przerzucić pieniądze z jednego kraju do innego, zmuszeni są do zasięgania porad u różnych specjalistów. Z tego co wiem, Jimmy współpracuje z nimi równie długo jak ja. Obaj współpracujemy ze znajomymi z Hongkongu, starając się znaleźć rozwiązanie ich problemu, które zarazem będzie korzystne dla pani i sióstr. - John - Jimmy Rosemont przerwał mu pośpiesznie widząc na twarzy Jazz brak aprobaty dla słów Anglika - zanim przejdziemy do szczegółów, pozwól, że opowiem pannie Kilkullen w kilku słowach, w jaki sposób ranczo zostanie zagospodarowane. To pomoże pannie Kilkullen wyrobić sobie sąd o kupcach. - Oczywiście, Jimmy. - Widzi pani, panno Kilkullen, wasze ranczo nie jest byle jaką nieruchomością i bynajmniej nie zostanie potraktowane jak zwykły kawałek ziemi. Istnieje koncepcja, żeby przekształcić je w najbardziej spektakularny kompleks rezydencji i hoteli. Nazwa pozostanie, „Ranczo Kilkullena” , albo ranczo „Kilkullen” , to już jak tam
panie wolą. Projekt, projekt jest po prostu wspaniały. - Nie może być - odparła, a w duchu zadała sobie pytanie, jak długo jeszcze będzie znosić siarkowy zapach jadu żmii? I zaraz sobie na nie odpowiedziała: Tak długo, aż dowiem się, co ten sprzedawczyk knuje. Żeby to od niego wyciągnąć, muszę działać dyplomatycznie, a nawet udawać entuzjazm dla jego poczynań. - Proszę o cierpliwość, panno Kilkullen. Wiemy, że duża część Okręgu Orange zabudowana jest stojącymi obok siebie jednakowymi domami, które wyglądają jak wagony kolejowe. Nie przeczę, że są to miłe domki, ale nie godne „Rancza Kilkullena „. Myślimy czymś dokładnie przeciwnym. - Rozumiem. - Wyraźnie powiedział „my”. Siostrzyczki nie traciły widać czasu. W czasie kiedy ona błąkała się melancholijnie po ranczu przygotowując się do rozstania, one sprowadziły do Kalifornii tych dwóch bezinteresownych ekspertów, by poinformowali ją, co będzie dla niej najkorzystniejsze. - A teraz proszę łaskawie wyobrazić sobie taki obraz: czysty luksus, nieskazitelna jedność, klejnot, coś w rodzaju Monte Carlo, z tą jednak różnicą, że nasze Monte Carlo będzie tysiąc razy przestrzenniejsze i wdzięczniejsze niż tamto na Lazurowym Wybrzeżu, które na mój gust jest zdecydowanie przeładowane. Moją wizją jest wspólnota złożona z domów, z których żaden nie będzie kosztował mniej niż dziesięć milionów dolarów - a większość będzie warta o wiele więcej - i każdy będzie otoczony dużym terenem, co zapewni ich mieszkańcom dyskrecję. - Powiada pan, czysty luksus? - spytała Jazz z zainteresowaniem. Nie kupiłaby od tego faceta dwóch biletów na mecz Lakersów, nawet gdyby opiewały na rząd A w środkowym sektorze. - Większy niż pani potrafi sobie wyobrazić. A także, co nawet ważniejsze, bezpieczeństwo, by mieszkańcy mogli się czuć w pełni swobodnie. Tutaj znowu powołam się na Monte Carlo, gdyż zamierzamy zastosować system ochrony podobny do tego - lecz znacznie ulepszony - dzięki któremu tak miło spędza się tam czas. Zatrudnimy bardzo liczną obstawę, dyskretną, ale niezawodną. Kobiety w Monte Carlo bez strachu noszą swe kosztowności - potrafią paradować w nich po głównej ulicy, ponieważ wiedzą, że nic im nie grozi. Gdzie dziś na świecie może pani chodzić po ulicy w biżuterii, panno Kilkullen? - Nie mam pojęcia, panie Rosemont - odparła Jazz. Ale pan mi na pewno powie, dokończyła w myśli. - Otóż nigdzie, absolutnie nigdzie. Ani w Beverly Hills, ani w Bel Air, a już
bez wątpienia w żadnym z tych kosmopolitycznych miast. „Ranczo Kilkullena” będzie lepiej strzeżone niż klejnoty koronne w Anglii. Nikt nie przekroczy żadnej bramy bez sprawdzenia przez kilku uzbrojonych strażników i bez ustnego zezwolenia osoby zapraszającej. To będzie najbardziej strzeżone osiedle, takie Shangri - la, doskonałe schronienie przed wciąż wzrastającymi niebezpieczeństwami nowoczesnego życia. - A kto właściwie będzie ... tam ... mieszkał? - spytała Jazz. - Ach, to najważniejsze! Superbogacze z całego świata. Po prostu. Zjadą tu tacy ludzie ze wszystkich krajów i wcale nie ze względu na bezpieczeństwo, lecz dlatego, że jest to takie świetne miejsce. Zimą panuje tu najlepsza pogoda na świecie. Mamy tu bardzo szeroką zatokę, która pomieści dziesiątki jachtów oceanicznych i setki mniejszych łodzi. Miejsca jest mnóstwo, można więc wybudować lotnisko, żeby mieszkańcy mieli gdzie lądować swymi odrzutowcami. Osada będzie zaopatrzona w małe samoloty i helikoptery, by każdy kto zechce mógł bez przeszkód dostać się do Costa Mesa, San Diego lub Los Angeles, żeby zrobić zakupy, pójść do teatru lub restauracji, albo złapać samolot w przypadku braku własnego. Transport, panno Kilkullen - szybki, łatwy transport - jest czymś, co bogaci muszą mieć, bo inaczej do czego im pieniądze? - To pytanie często sama sobie zadaję. Czy ci ludzie muszą mieć dzieci tak samo jak transport? Jimmy Rosemont roześmiał się. - Pomyśleliśmy o tym. Będą tu także szkoły, od przedszkola do szkoły średniej, zespół prywatnych szkół porównywalny z najlepszym na świecie. Dla dzieci stałych mieszkańców, rzecz jasna. - Czy stali mieszkańcy nie muszą mieć przypadkiem służby? - Oczywiście, że muszą. Służba jest tak samo ważna jak transport. Przewiduje się, że służba będzie mieszkała w specjalnych pokojach w rezydencjach, jeśli ktoś tak sobie zażyczy, albo w specjalnej wiosce dla służby, którą wybudujemy w odpowiedniej odległości. Oczywiście, pochodzenie służących będzie dokładnie sprawdzane przez ochronę. Należy wykluczyć wszelkie ryzyko. - Codzienne badania moczu? - Pani sobie oczywiście żartuje, ale powiem pani, że to nie jest wcale zły pomysł. - Dziękuję panu. - Nasza wizja osady planowanej na „Ranczu Kilkullena” jest bardzo prosta i
sprowadza się do zasady „wszystko co najlepsze”! - Jimmy Rosemont zerwał się z miejsca i zaczął w podnieceniu przemierzać pokój w tę i z powrotem. - Oczywiście będzie kilka pierwszorzędnych pól golfowych, utworzonych przez przodujących projektantów, droga do jazdy konnej i wszelkie udogodnienia dla amatorów tego sportu, znowu wszystko zgodnie z zasadami najwyższej sztuki; ten sam przepych i styl dotyczyć będzie klubu tenisowego, klubu wiejskiego, klubu plażowego. Klub Sportowy w Monte Carlo nie będzie się do nich nawet umywał. W klubach tych będą odbywać się przyjęcia galowe i kolacje, które przyciągną gości z każdej stolicy, z każdego kurortu na świecie. - Gości? To znaczy przyjaciół właścicieli domów? Rodziny? Ubogich krewnych? - Nawet ubogich krewnych - przytaknął Jimmy Rosemont, unosząc siwiejące brwi. - Mówiąc o gościach, miałem jednak na myśli cudzoziemców, za sprawą których „Ranczo Kilkullena” stanie się słynnym kurortem wakacyjnym. To mają być bardzo specjalni, bardzo grymaśni, bardzo zepsuci goście, którzy uznają tylko największy komfort. Niech no tylko odkryją, co im tu oferujemy, to nie zechcą stąd wyjechać. - Największy komfort? - Jazz wyławiała z potoku jego słów najmocniej akcentowane słowa. - Hotele, panno Kilkullen, sieć komfortowych hoteli, które wybudujemy wzdłuż brzegu oceanu. Przy tych hotelach każdy inny hotel będzie wyglądał na ostatnią kategorię, zapewniam panią. Śmietance towarzyskiej nie będzie tu niczego brakować oprócz kasyna, ale zawsze będą mogli polecieć odrzutowcem do Las Vegas i wrócić w dowolnej chwili, tak że nikt nie będzie odczuwał braku domu gry na miejscu. - Wszystko przewidziane. - Tak. Możemy uczciwie powiedzieć, że pomyśleliśmy o wszystkim. Hotele, nawet największe z nich, będą tak zaprojektowane i wkomponowane w linię brzegową, żeby jak najwięcej miejsca zostało na plażę. Bloki zbudujemy tylko na Portola Peak - będą wyrastać u stóp wzgórza i wznosić się tak, żeby jeden drugiemu nie zasłaniał widoku. Naszym celem jest zminimalizowanie zużycia przestrzeni poprzez wyeliminowanie na przykład pastwisk, które są tylko marnowaniem miejsca i zabudowanie terenów przedtem nie wykorzystywanych, jak Portola Peak. - Proszę powiedzieć mi więcej o blokach - poprosiła Jazz. Bloki!
Słowo znienawidzone przez Mike'a Kilkullena. - Będą liczyć przynajmniej dwanaście pokojów. Będą kosztować mniej więcej tyle co rezydencje, za to tańsza będzie ich eksploatacja. Ta sprawa nie jest do końca ustalona, ale według mojej ogólnej oceny wybudujemy jakieś dwadzieścia cztery bloki z basenami pływackimi, klubami sportowymi i innymi podobnymi udogodmemarru. - To nie będzie tanie. - W głosie Jazz zabrzmiała nutka pokusy. - Faktycznie, panno Kilkullen - włączył się sir John Maddox .. - Co do tego nie ma wątpliwości. Właśnie z powodu wysokich kosztów inwestycyjnych korzystny będzie udział kapitału moich chińskich przyjaciół. Widzi pani, Chińczycy mają wrodzoną cierpliwość. Nie spodziewają się, że ich inwestycje dadzą natychmiastowy efekt. Chętnie poczekają. Mając pewność, że są właścicielami ziemi, cierpliwie będą czekać na zwrot swych inwestycji. Co więcej, mogą od ręki wypisać czek na zakup tej ziemi, nie czekając na kredyt bankowy, bo sami są bankiem. Moi przyjaciele chcą wywieźć z Hongkongu nie tylko swoje pieniądze. Także ogromne fortuny swych klientów, którzy nie mniej niż oni martwią się o swoją przyszłość. Jeśli podejmie' pani decyzję, o ile ją pani podejmie, nie będzie pani musiała czekać na pieniądze. - Interesujące - przyznała Jazz. - Bardzo interesujące. - I co o tym myślisz, Jazz? - spytała Fernanda. - Czy to nie fantastyczne? Sama się zapaliłam, żeby mieć tu dom, choć Kalifornia nigdy mnie nie pociągała. - Oczywiście, Jazz, zdajesz sobie sprawę, że hacjenda będzie stała, jak stoi. Nikt jej nie ruszy, prawda, Jimmy? - Waleria pilnowała, żeby Jimmy nie pominął żadnej sprawy. Nie podobało się jej to, że Jazz przez cały czas nie zmieniła swej napoleońskiej pozy. Musiała przyznać, że Jazz jej zaimponowała, zmuszając Jimmy'ego, by skakał koło niej jak piesek. Jeszcze nigdy nikomu nie opowiadał tak szczegółowo o swych planach. Sposób, w jaki wyrażał się o wydawaniu ogromnych sum, przypomniał jej niektórych ludzi z Nowego Jorku, za którymi bynajmniej nie przepadała. Czy muszę być zawsze taką świętą filadelfijką, zganiła siebie. - Absolutnie, Wal - odpowiedział jej Jimmy Rosemont. - Dom panny Kilkullen nie będzie widoczny z żadnego budynku, a bloki będą za daleko, żeby jej przeszkadzać. Między nami mówiąc, z ogromną radością zostawimy szeroki pas ziemi, żeby pani nie krępować. Gdyby pani nie mogła mieszkać w hacjendzie, na
przykład z powodu pani pracy, to chętnie podejmiemy się przekształcenia „Hacjendy Walencjów” i otaczających ją ogrodów w skansen na pamiątkę starych dobrych czasów. - Hmm. - Jazz postawiła nogę na podłodze. - O rany, Jazz, nie sądzisz, że to życiowa szansa? - spytała Fernanda. - Nie powiedziałabym, Fernando. Nie. Ale może dlatego, że trudno mi w tej chwili cokolwiek myśleć. Mam ochotę zwymiotować na ten kosztowny dywan. Ruszyła do wyjścia. Przy drzwiach jeszcze się odwróciła: - Przed następnym naszym spotkaniem porozumiem się z prawnikiem. Dwa dni później Jazz znalazła się w biurze firmy prawniczej „Johnson, O'Hara, Klein, Bancroft i Johnson” w Arco Building w centrum Los Angeles, w sercu dzielnicy poważnego biznesu. Przyszła po poradę prawną do Stephena Johnsona, poleconego jej przez Gregory'ego Nelsona. - Jest jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym prawnikiem od spraw spadkowych w kraju - zapewnił ją pan Nelson, kiedy zadzwoniła do niego w panice. Ci faceci tworzą coś w rodzaju bractwa. Współpracują ze sobą, będąc nawet w różnych miastach. Gdybym miał jakąś sprawę, zwróciłbym się do Steve'a Johnsona. Steve powie ci o wiele więcej, niż chciałabyś wiedzieć. - Wydaje się, że działają absolutnie legalnie - stwierdził Steve Johnson w zamyśleniu, wysłuchawszy uważnie relacji Jazz ze spotkania w hotelu. - Znam sir Johna, to przyzwoity człowiek, o szerokich znajomościach, uczciwy. Co zaś do Chińczyków, to byłaby to ich jedyna większa amerykańska transakcja, ale nie ma powodów wątpić, że mają pieniądze. Przez wiele lat byli aktywni w Kanadzie wykupili tam tyle ziemi, że prawdę mówiąc nie są już mile widziani w Vancouverze. - Jak sądzisz, dlaczego czuję się popychana do tej sprzedaży? - Bo tak jest. Na dobrą sprawę powinno się poczekać na wyznaczenie przez sąd stałego administratora. Jego zadanie to uzyskać najlepszą cenę. W tym celu należy zrobić pomiary gruntów, oszacować ich wartość, wynająć brokerów, wystawić nieruchomość na licytację. Jeśli uda im się namówić ciebie na dokonanie transakcji teraz, nie będą musieli czekać aż do licytacji. - A ich miłość do Chińczyków? - Rosemont i Maddox otrzymają spore wynagrodzenie za doprowadzenie do transakcji. Jestem pewien, że Rosemont zainwestuje w nią również własne pieniądze. - Och.
- Słuchaj, Jazz, ty nie musisz się na tym znać, ale ja tak. Przede wszystkim jeśli dojdzie do wyznaczenia stałego administratora, to tamci będą musieli się bać Japończyków. Nie wątpię, że Japończycy zechcą kupić to ranczo. Potrafią wyprodukować wszystko oprócz ziemi. Do nich dojdzie ogromne amerykańskie konsorcjum, duże pieniądze ze Szwajcarii, duże, bardzo duże pieniądze z Niemiec, dosłownie dziesiątki konkurentów ... ale właśnie Chińczycy prawdopodobnie wygrają przetarg, zapłacą o wiele wyższą cenę od rynkowej, by dostać tę ziemię. Mają ogromną motywację, tak jak mówił sir John. - Czemu więc tak mnie popychają? - Czas. Chodzi o czas. Nie bez powodu prawnicy mawiają, że czas to pieniądz. Zanim administrator przekona się, że cena jest odpowiednia, miną lata. Już sama dyskusja na temat wyboru brokerów może trwać wiecznie. A każdy miniony rok, to strata pieniędzy dla wszystkich. - Możesz wytłumaczyć mi to na przykładzie? - spytała Jazz zduszonym głosem. - Oczywiście. Załóżmy, że twój udział dochodzi do około miliarda dolarów. Po zapłaceniu podatków zostaje ci pół miliarda. - W porządku. Pół miliarda dolarów powtórzyła Jazz beznamiętnie. - Okey. Kupujesz za swoje pieniądze obligacje - wolne od podatków, bezpieczne obligacje miejskie, z których masz - tu podaję specjalnie zaniżoną wartość - sześć procent rocznie. W ten sposób z samych tylko obligacji masz dochód rzędu trzydziestu milionów dolarów rocznie i możesz go wydać co do centa. Jeśli sprzedaż rancza będzie się przeciągać, rocznie tracisz taką właśnie sumę. - Tracę trzydzieści milionów dolarów rocznie, których nie zarobiłam powtórzyła Jazz bezbarwnym głosem. Nawet jej brwi się nie uniosły. - Dokładnie. - Mój Boże. - No właśnie. Takich pieniędzy nie sposób wydać, chyba że zaczniesz kolekcjonować sztukę, w którym to przypadku, zakładając, że masz dobry gust, może udałoby ci się wyjść na zero. Zwykle jednak reinwestuje się część pieniędzy i wówczas dochody są jeszcze wyższe. - Pieniądz rodzi pieniądz. - Tak to jest. - Teraz już rozumiem, dlaczego wszyscy mi mówili, że potrzebuję prawnika.
- Greg Nelson powiedział, że nie masz nikogo. Mówiąc szczerze, trudno mi było w to uwierzyć. - Po rozmowie z tobą mnie też trudno w to uwierzyć. Słuchaj, Steve, co by się stało, gdyby mi na przykład nie zależało na wydawaniu trzydziestu milionów dolarów rocznie? Gdybym ich nie potrzebowała, ba, nie chciała? Gdybym naprawdę wolała zapracować na swoje utrzymanie? Nie, nie patrz tak na mnie. Powiedziałam „na przykład”. Co by się stało, gdybym okazała się podobna do ojca i nie chciała sprzedać rancza? - Cóż, mogłabyś zastosować taktykę uników. Mogłabyś się obwarować. Drzeć wezwania sądowe. Stały administrator musiałby wysłuchiwać wszystkich twoich „nie”, a ty wydawałabyś miliony - powtarzam miliony - dolarów na adwokatów. Mogłabyś zatrudnić całe zastępy facetów takich jak ja, którzy pracowaliby dla ciebie w pocie czoła od świtu do nocy, a ty w końcu i tak musiałabyś. Sąd zmusiłby cię do sprzedania rancza dla dobra twoich sióstr. - W porządku. Niech będzie. Pozwól, że ci zadam jeszcze jedno głupie pytanie. Załóżmy, że jestem rozsądna i nie opóźniam sprzedaży, nie chcę jednak zrobić z rancza państwa w państwie, raju dla najbogatszych ludzi świata, uzbrojonej fortecy pękającej od policji, czegoś w rodzaju maksymalnie bezpiecznego więzienia, w którym brakuje jedynie okrętów wojennych na przystani i karabinów maszynowych rozstawionych na dachach. Co by się stało, gdybym miała własny pomysł co do przyszłego losu tej ziemi? - Ten, kto kupi tę ziemię, zrobi z nią, co zechce. Twoje pomysły nie mają tu nic do rzeczy. Jeśli postanowią zrobić z tego gigantyczny parking, albo kino dla zmotoryzowanych, prawo tego nie zmieni. Ziemię kupi ten, kto da najwięcej, stanie. się ona jego własnością. Nie wolno mu wybudować burdelu ani kasyna, ale poza tym ograniczeń nie ma. - Czy mówisz mi, że powinnam zgodzić się z Walerią i Fernandą i sprzedać ziemię Chińczykom? - Myślę, że tym to się i tak skończy. Twoje siostry są właścicielkami dwóch trzecich tej ziemi, ty jednej trzeciej. Prędzej czy później będziesz zmuszona dojść z nimi do porozumienia, bez względu na twoje uprzedzenia, a one, jak rozumiem, palą się do tej transakcji. Niedobrą stroną medalu jest to, że nie masz kupca, który przebiłby tych od Monte Carlo. - A co jest dobrą?
- Że będziesz bogata, czy ci się to podoba, czy nie. - Jeśli .nie? - upierała się Jazz, mimo że ten niski, sympatyczny Steve Johnson o okrągłej twarzy nie potrafił ukryć ironicznego uśmiechu. - Możesz je rozdawać w takim tempie, w jakim będą wpływać. Z doświadczenia wiem, że nie zdarza się to często. Pieniądze ... powiedzmy tylko, że większość ludzi przyzwyczaja się do nich szybciej, niż przewidywali. Podążając w kierunku Wenecji po Harbor Freeway i Santa Monica Freeway Jazz umyślnie starała się nie myśleć o odbytej przed chwilą rozmowie ze Stevem Johnsonem. Jechała nieznaną sobie drogą szybkiego ruchu, która wiła się chytrze od jednego krańca miasta do drugiego i była dość skomplikowana, ale znowu nie na tyle, żeby skutecznie zająć jej uwagę. Po głowie tłukła się jej myśl, że zostanie zmuszona do sprzedania rancza, stając się coraz bardziej nie do zniesienia, przesłaniając wszystko co poza tym powiedział jej Steve Johnson. zaczęła żałować, że nie zadbała o naprawę radia w samochodzie, bo mogłaby włączyć porady psychoanalityka i dowiedzieć się, z jakimi problemami borykają się inni ludzie. Wjechawszy na parking, odetchnęła z ulgą. Idąc ulicą w kierunku „Atelier”, poczuła, że gnębiące ją myśli nieco uciszają się, ukojone dziwną atmosferą tego cygańskiego, jakby z innej epoki, świata. Tu przynajmniej nic nie przewracało się do góry nogami w mgnieniu oka; Wenecja przetrwała wszelkie rujnacje, pożary, dewastacje, przez ostatnie osiemdziesiąt pięć lat nieustannie odradzając się i przebudowując, równocześnie nie tracąc nic ze swego uroku wakacyjnego kurortu. Minęły wprawdzie czasy przejażdżek na wielbłądzie za dziesiątaka i diabelskiego młyna, przetrwał jednak ich duch, malujący się na twarzach ludzi śpieszących w przeciwnym niż ona kierunku. Nie chcąc, żeby ktoś ją zobaczył przez podwójne szklane drzwi, obeszła „Atelier” od tyłu i udała się prosto do studia Pete'a. Nie była w nastroju na pogawędki z recepcjonistką Sandy, ani z innymi pracownikami studia poza Melem i Pete'em, z którymi była umówiona na obiad. Po śmierci Mike'a Kilkullena Jazz dała Sisowi Levy, Toby'emu i Melissie płatny urlop do odwołania sądząc, że któregoś dnia wróci do fotografowania. Zapuściwszy żurawia do studia Pete'a zobaczyła, że obaj z Melem nakrywają do stołu. Obiad pochodził z Purple Tostada Grande, tak jak prosiła. Quesadilla, burrito i guacamole! Poczuła ssanie w żołądku. Nic dziwnego, od śniadania upłynęło kilka godzin.
- Czy możemy najpierw zjeść, a dopiero potem porozmawiać? - zawołała od drzwi. Mel i Pete odstawili na stół kartonowe pudełka i rzucili się na jej powitanie. - W samą porę! - wykrzyknął Pete miażdżąc jej żebra i unosząc ją w powietrzu. - Gdybyś się dziś nie zjawiła, pojechalibyśmy po ciebie - zapewnił ją gorąco Mel, całując w policzek. - Później opowiecie mi, jak bardzo za mną tęskniliście - rzekła Jazz poruszona serdecznym przywitaniem - najpierw nakarmcie mnie! Ślinka napłynęła jej do ust, kiedy patrzyła, jak rozkładają na stole talerze i serwetki. Wreszcie z namaszczeniem otworzyli parujące pudełka. Jazz była tak nastawiona na meksykańskie jedzenie, że dopiero po upływie pół minuty zdała sobie sprawę z tego, iż to, na co patrzy, nie kojarzy się jej z żadną miejscowością za południową granicą. - Smażony ryż? - wyjąkała z niedowierzaniem. - Kurczak z cytryną ... wołowina na słodko - kwaśno? To chińskie! O, nie, wszystko tylko nie to! - Nic innego nie mogliśmy zdobyć w ostatniej chwili - tłumaczył się Mel. - Wiedziałem, że Phoebe to wredna jędza - wybuchnął Pete - ale żeby zrobić nam coś takiego, to już przechodzi wszelkie pojęcie! - Ale przecież lubisz chińskie potrawy, co Jazz? - niepokoił się Mel. - Normalnie lubię, Me!' Ale nie dziś. Nie pytaj dlaczego. Obiecaliście mi jedzenie z Tostady. Co się stało? Spojrzeli na nią z niedowierzaniem. - Nie widziałaś? - spytał Pete. - Naprawdę nic nie zauważyłaś? - wtórował mu Mel. - Podeszłam od tyłu ... co się stało? - Tym razem przebrała miarę! W czasie weekendu, kiedy nas tu nie było, zburzyła Tostadę! - wyjaśnił Pete, machając rękoma z oburzenia. - Nie ma Tostady. Została zrównana z ziemią. Buldożerami - dorzucił ze smutkiem Mel. - Przecież kupując ją, mówiła nam ... - rzekła Jazz z niedowierzaniem. Wiedziała, że nie potrafimy obejść się bez Tostady. - To właśnie jej powiedziałem - gorączkował się Pete - ale ona przypomniała mi, że niczego nam nie obiecywała, natomiast proponowała, żebyśmy się do niej przyłączyli, z czego żadne z nas nie skorzystało. Tak było. Umieściła nasze
odpowiedzi w protokole zebrania. - A co ma zamiar zrobić z miejscem po Tostadzie? - zastanawiała się Jazz. - Spytałem ją o to - odparł Mel - a ona mi na to, że jeszcze dokładnie nie wie. W każdym razie myśli o restauracji i żebym się nie martwił, bo zawsze znajdzie się dla mnie jakiś stolik, o ile zamówię go przed czwartą po południu. Miała szczęście, że należę do ludzi opanowanych. Mało brakowało, a bym ją pobił. - Strasznie mi podpadła, jak wyrolowała Jazz z przyjęcia u „Magica” - rzekł Pete - zresztą nigdy jej specjalnie nie kochałem, ale ta historia z Tostadą ... posunęła się stanowczo za daleko. - Pete, nie pozwolimy, żeby uszło jej to na sucho - powiedział Me!' Olimpijski spokój wyraźnie go opuścił. Nastroszyły się nawet krótkie włosy na jego ogolonej głowie. - Nie, Mel, nie pozwolimy. Wywalimy Phoebe, damy jej kopa w tyłek oświadczył Pete tonem usatysfakcjonowanego, gotowego do działania człowieka. Kobieta, która jest pozbawioną serca wstrętną egoistką, nie nadaje się na moją agentkę. - Zgadzam się z tobą całkowicie - potwierdził Mel z powagą· Podali sobie ręce nad pudełkiem ze śnieżnym groszkiem i grzybami. - Rozmawiając z nią, zaznacz, że mówisz w imieniu nas obu. - Ja mam z nią rozmawiać? Dlaczego ja? - zdziwił się Pete. - Obaj ją wyrzucamy. - Ja nie wytrzymuję konfrontacji - wyjaśnił Mel zadowolony. - Wszyscy o tym wiedzą. - To jeszcze nie znaczy, że masz całą odpowiedzialność zrzucać na mnie oburzył się Pete. - Przecież możesz to zrobić w imieniu nas obu. - Nie, nie mogę. Phoebe ... wiesz, jaka on jest ... jeśli nie będziesz mnie wspierał, zrobi mi wodę z mózgu. - Słuchajcie, chłopcy - przerwała Jazz. - Czy jesteście obaj absolutnie pewni, że chcecie zmienić agentkę? Ani cienia wątpliwości? l to nie z mojego powodu, lecz ze swojego? - Absolutnie - odrzekli chórem. - Macie kogoś na miejsce Phoebe? Spojrzeli na siebie zaskoczeni.
- Tak daleko jeszcze nie doszliśmy, Jazz - przyznał Pete. - Możesz nam kogoś doradzić? - Ja sama nie mam jeszcze nikogo - odparła Jazz. - Ale w razie czego zatelefonuję do Trish Burlingham. Jest bardzo bystra, pracowita, ale przede wszystkim bardzo, bardzo sympatyczna. Natomiast jeśli chodzi o agenta z większym biurem, to najlepszy byłby Daniel Roebuck z Onyksu. - Zaraz do niego zadzwonimy. Co ty na to, Mel? - Dobrze, ale najpierw zwolnij Phoebe - nie ustępował Mel. - Poczekaj, Mel - uspokoiła go Jazz. - Najpierw musimy podjąć decyzję, co zrobić z „Atelier”. Ze studiem, nie z firmą. Czy chcemy mieć je dalej do spółki z Phoebe, czy lepiej odkupić od niej jej udział? - Pewnie się nie zgodzi - zauważył Pete - ale dałbym wiele, żeby się jej pozbyć. - Ja też - poparł go Mel - Wykupiłbym ją bez wahania. - Przecież możemy ją zmusić - powiedziała Jazz słodko. - Kupując „Atelier” ustaliliśmy, że jeśli trójka partnerów jednogłośnie postanowi wykupić czwartego, to ma prawo do tego, oczywiście po przyzwoitej cenie rynkowej, ustalonej przez trzech niezależnych rzeczoznawców. - Mówisz jak prawnik - zauważył Pete z uznaniem. - Wprawdzie terminuję u członków tej profesji, ale do togi jeszcze mi daleko rzuciła lekko. - Czyli sprawa jasna - rzekł Mel z ulgą. - Pete jej mówi, że jest już tylko historią, ja go trzymam w tym czasie za rękę, a potem szukamy rzeczoznawców. Czy możemy już jeść? - Nie - zaprotestowała Jazz. - Nie wolno jeść, póki nie dokończyło się roboty. - Zlituj się, Jazz. Nie potrafię z nią rozmawiać, kiedy burczy mi w brzuchu jęczał Pete. - Takich rzeczy nie załatwia się na głodniaka. - Słuchajcie, przystojniaki, wiem, że świetnie poradzicie sobie z Phoebe powiedziała Jazz - lecz jeśli chcecie, to ja z przyjemnością wezmę na siebie rolę waszej rzeczniczki. Jej urok na mnie nie działa. - Czy nie byłoby to wygodnictwem z naszej strony? - Pete promieniował radością. - Chętnie potrzymam cię za rękę - zaoferował się Mel. - Za mną, dzieci - zarządziła Jazz i we trójkę udali się do biura Phoebe, która
akurat pałaszowała swój ulubiony obiad: sucharek z cheddarem z soi. - O, Jazz! Co cię tu sprowadza? - spytała Phoebe udając zdziwienie. Wiedziała, że Jazz wróci do niej na kolanach, jak tylko zapomni o sprawie „Magica”. Postanowiła sobie, że będzie wyrozumiała, ale stanowcza. Od teraz Jazz będzie musiała ograniczyć robotę redakcyjną i przynajmniej dwie trzecie swego czasu poświęcać na fotografowanie reklam. To głupota tracić czas na portrety, z których wyjdzie co najwyżej album za siedemdziesiąt pięć dolarów do położenia na stoliku w salonie, kiedy' można zarabiać dwadzieścia pięć dolarów dziennie plus dodatek za komercję. Przez grymasy Jazz ona traciła swą prowizję. - Przyszłam w interesach, nie dla przyjemności. Reprezentuję Mela i Pete'a rzekła Jazz stając nad biurkiem Phoebe i patrząc na nią z góry. - Zostałam przez nich upoważniona do wypowiedzenia ci posady ich agentki. Od zaraz. Poza tym chcemy skorzystać z naszego prawa do wykupienia twojego udziału w „Atelier”. To, co zrobiłaś z Purple Tostada Grande dowiodło, że nasze interesy są ci obojętne. My wybierzemy trzech. niezależnych rzeczoznawców i ty również wybierz trzech. To o trzech więcej, niż Wymaga kontrakt, ale nie chcemy się z 'tobą chandryczyć. Kiedy przyślą swoje wyceny, uśrednimy je i w ten sposób otrzymamy sprawiedliwą cenę za twoje ćwierć budynku. Jeśli nie masz kontrpropozycji, to zaczniemy działać od razu. Czas to pieniądz. Twoje pomieszczenia są nam bardzo potrzebne. Spojrzenie Jazz było łagodne, głos neutralny, zachowanie powściągliwe i rzeczowe. - Moje pomieszczenia! - Phoebe zerwała się na równe nogi, aż podskoczyły rozszczepione końce jej włosów. - Moje pomieszczenia? - Na nową Tostadę. - Z tymi słowy Jazz odwróciła się na pięcie i wyszła, a za nią reszta delegacji. - Nieźle poszło - stwierdziła Jazz, kiedy znaleźli się z powrotem w studiu Pete'a, gdzie mężczyźni zasypali ją komplementami. - Jezu, Jazz! Co się z tobą stało? - wykrzyknął Pete. - Zaczynam się ciebie bać. No dobra. Nasze problemy są już rozwiązane i żarcie nie zdążyło wystygnąć! - Nic takiego, milasku, po prostu miałam ostatnio do czynienia z pewnymi cwaniakami ... nauczyłam się paru chwytów. Słuchajcie, a Gabe? Co zrobimy z jego pomieszczeniami? - Nie martw się, on nieprędko wróci. Wyjechał do Rosji na jakąś dużą robotę. Dokąd to mówił, że jedzie, Mel?
- Dokładnie nikt tego nie wie. Kiedy wybiegał stąd z kieszeniami wypchanymi rolkami filmów mruczał coś o jakiejś wielkiej kapitalistycznej inwestycji na Ukrainie, coś, że będzie tam siedział do usranego końca, może nawet do lata. Czekaj! Przypomniałem, sobie. Wyjechał do Kijowa, tak, tak, kotlety po kijowsku. - Czy aby nie ... z Milosem Formanem? „' - spytała Jazz zaczynając trząść się od śmiechu na myśl o tym, jak Sam i Gabe dzielą się żeńską obsadą filmu i miejscowymi pięknościami przez całą długą rosyjską zimę. - Tak! Tak właśnie powiedział, teraz to sobie dobrze przypominam ... hej, czemu pytasz, skoro wiesz? - Bo ... nie byłam ... pewna. - Opanuj się, Jazz, bo udławisz się ryżem. - Jak udała się podróż do wielkiego miasta? - spytał Casey następnego dnia, gdy Jazz niespodziewanie zjawiła się po obiedzie w domu. - Była pouczająca. Spodobał mi się Steve Johnson. - Tata się tego spodziewał. A jakie przynosisz wieści - dobre, złe czy nijakie? - Wszystkich po trochu. Mam do wyboru: albo zostać głównym udziałowcem niesłychanie intratnego przedsięwzięcia i napchać sobie kieszeń, albo procesować się przez następne dwadzieścia lat i napchać kieszeń Amerykańskiego Stowarzyszenia Prawników. Jeszcze się nie zdecydowałam, co bardziej mi odpowiada. - Coś mi mówi, że nie masz ochoty teraz o tym rozmawiać. - Chciałabym zasnąć i obudzić się, jak już będzie po wszystkim. - A może byśmy się przejechali? - Kto ci powiedział, że możesz już dosiadać konia? - spytała Jazz podejrzliwie. - Lekarz. Oglądał mnie dziś rano i powiedział, że jestem jak nowy. - Po czym to poznał? - Przestań się mądrzyć, Jazz i zdejmij te miastowe ciuchy. Chcę się przejechać, póki jest widno. Kiedy dojechali do krawędzi niecki na górnym pastwisku, gdzie co roku odbywała się fiesta, Casey najpierw zwolnił, a następnie ściągnął cugle i rozejrzał się. - Pamiętasz? - spytał Jazz. - Fiestę? Oczywiście. - Nie, nie samą fiestę. To miejsce. - Dlaczego miałabym pamiętać akurat to miejsce?
- Tutaj się poznaliśmy. To tutaj właśnie celowo i złośliwie wywaliłem na ciebie talerz tłustego chili, a ty nazwałaś mnie „osłem dardanelskim”, co mimo wszystko podobało mi się bardziej niż „faszystowska świnia”. - Nie bądź sentymentalny, Casey. - A może ja chcę - upierał się Casey. - Nigdy nie zapomnę tamtej nocy. - Ani ja - powiedziała Jazz poważniejąc. - Nikt wtedy nie wiedział, że to ostatnia fiesta. Cieszę się, że nie potrafię przewidywać przyszłości. - A ja bym chciał znać przyszłość - powiedział Casey zapalczywie. W jego głosie słychać było silne, poskramiane uczucie. Poruszył nogami i koń zaczął się powoli wspinać po zboczu niecki. Jazz pojechała za nim, obserwując go z niepokojem, bo pomimo jego zapewnień, że lekarz pozwolił mu jeździć konno, wcale nie była pewna, czy naprawdę już wyzdrowiał. Wprawdzie trzymał się w siodle prosto, ale chyba nie powinien zbyt długo siedzieć na koniu. - Jedź za mną - krzyknęła wyprzedzając go na szerokim łagodnym plateau i skierowała się ku wąwozowi, którym można było zjechać łagodnie na dół, nie ryzykując pośliźnięcia się konia. - Tędy - powiedziała, wskazując mu łatwą do przeoczenia, naturalną ścieżkę. Jadąc pierwsza, pozwoliła Limonadzie samej wybierać drogę w głębokim żlebie, gdzie rosły majestatyczne dęby i jawory, których korony tworzyły szarozielony, prześwietlony słońcem parasol. - Odsapnijmy chwilę - zaproponowała Jazz i zeskoczyła na ziemię, gdzie od tysięcy lat opadające z jaworów liście utworzyły miękką podściółkę. Usiedli opierając się plecami o pień drzewa. - A teraz - zażądała, zwracając się ku niemu - chcę żebyś mi wytłumaczył ostatnią uwagę. Dlaczego chciałbyś znać przyszłość? Po co? Czy nie lepiej jest nie wiedzieć? Casey patrzył na nią w milczeniu, jakby na przekór sobie samemu usiłował nauczyć się jej na pamięć. Promienie słoneczne prześwietlały jej włosy, tak że widział je osobno, niektóre były brązowozłote, inne czerwonozłote, jeszcze inne beżowozłote. Nie potrafił jednoznacznie określić koloru włosów Jazz, nawet w myślach. Jego wzrok przesunął się po prostych brwiach, uniesionych z zaciekawienia, po szczerym, niezależnym, zuchwałym nosie, po precyzyjnej linii górnej wargi, tak innej od uchylonej pełnej dolnej wargi. Niby wiedział, że ludzka skóra nie może być złota, ale skóra Jazz taka właśnie była, i oczy również. Krótko mówiąc, Jazz była złotym bożkiem z przeszłości specjalnie przysłanym na ziemię, żeby go dręczyć, karać za
niepopełnione zbrodnie, doprowadzać do szaleństwa - jego, który zawsze był taki trzeźwy i tak z tego dumny. Los ją mu zesłał, by dać mu nauczkę, wyleczyć z zarozumiałości, odwrócić szczęście od Irlandczyka, dać mu do zrozumienia, że to nie jego miejsce, że powinien bardziej szanować przeszłość, szczęśliwe dni, zanim poznał Juanitę Isabellę Kilkullen. - Nie patrz tak na mnie - zdenerwowała się Jazz. - I odpowiedz na moje pytanie. - Gdybym znał przyszłość, nie napisałbym do twojego ojca i nie poprosiłbym go o pracę - powiedział powoli. - Aż tak źle ci było? - Jazz była zaskoczona i dotknięta jego słowami. Robiłeś wrażenie zadowolonego ... wydawało się, że lubiłeś tę pracę. Nabrałeś mnie. - O to właśnie mi - chodzi! Doskonały przykład! Ilekroć coś do ciebie mówię, okazuje się, że mówię to nie tak, używam niewłaściwych słów. Ty wszystko rozumiesz na opak. Ilekroć coś robię, robię to nie tak, jeśli chcę cię pocałować, to źle, jeśli chcę cię uwieść, to źle, jeśli nie próbuję cię uwieść, to też źle, wystarczy, żebym stanął blisko ciebie, od razu niszczę szal twojej prababki! To nie ma sensu. - A więc to z mojego powodu żałujesz, że tu przyjechałeś? - No i znowu! Jak zwykle przekręcasz moje słowa. Słuchasz, ale nie słyszysz. A może słyszysz, ale nie rozumiesz. Nie mówię, że to twoja wina, Jazz, mówię, że chciałbym ... zwrócić twoją uwagę. Wiem, że mi nie uwierzysz, ale nigdy nie miałem takich problemów. Z nikim, z żadnym mężczyzną, kobietą, czy transwestytą. Jest coś takiego w tobie - nie, cofam to! - to jest we mnie, nie wiem, jak to nazwać, że przy tobie robię się straszliwie niezdarny, wykonuję niewłaściwe ruchy, wysyłam niewłaściwe sygnały .... - Czekaj, zaczniemy od początku. Chcesz przyciągnąć moją uwagę, tak? - Tak - odparł Casey smutno. - Chcesz robić właściwe ruchy? - Tak, po raz drugi. - Chcesz wysyłać właściwe sygnały? - Przyznaję się do winy. - Dlaczego? - Och, nie bądź taka tępa - burknął zwieszając swą rudą głowę rozczarowany i zakłopotany jej bezlitosnym dochodzeniem, przez co wychodził na jeszcze większego idiotę.
- Znowu mówisz nie to co trzeba - ostrzegła go łagodnie. Starała się nie dać poznać po sobie, jaką przyjemność sprawia jej widzieć go w takim żałosnym stanie. - Wiem. Ja ... do cholery, Jazz, jestem taki nieśmiały! To przez ciebie jestem taki nieśmiały , to wszystko twoja wina, że ty jesteś taka ... tak czy inaczej jesteś ... no, trudno, kocham cię, w porządku? Zwariowałem na twoim punkcie, zakochałem się do szaleństwa, w porządku? Pragnę być z tobą do końca życia, nie chcę, żebyś odeszła, nie chcę, żebyś patrzyła na innych mężczyzn ... wiem, że nie mogę mieć ciebie, ale stało się, kocham cię i potrzebuję, choć wiem, że to beznadziejne. A teraz zostaw mnie, idź sobie, znajdź inną ofiarę. - W porządku - szepnęła. - W porządku? To wszystko, co mi powiesz? Nie zasłużyłem sobie nawet na szyderstwo? - Ja też cię kocham, w porządku? - Jej głos drżał, bo Jazz walczyła zarówno ze śmiechem jak i ze łzami. Oczywiście, była uparta, wykrętna, płocha, prowokacyjna, ale nie tylko dlatego, że nie chciała ułatwiać mu życia. Nie chciała upaść mu do stóp, nie chciała go spłoszyć. A poza tym, czy to nie mężczyźni robią pierwszy krok, czy przestały już obowiązywać prawa ludzkiej natury? Kiedy wypowiadała te kilka nieskomplikowanych słów, Casey patrzył na jej ręce i zobaczył, że otwierają się ku niemu, jak gdyby przyjmowały coś lub dawały, to zresztą było bez znaczenia. Nagle uświadomił sobie, że Jazz wcale się z niego nie naigrawa i spojrzał w jej przestraszone, szeroko otwarte oczy, w których wielka alchemia zmieniła kpiny w jasną, otwartą deklarację, którą nawet on rozumiał. Świat przekoziołkował, zegar czasu stanął i zaczął iść od nowa. - I wyjdziesz za mnie? - spytał pośpiesznie, jak gdyby bał się, że Jazz zmieni zdanie. - I wyjdę za ciebie - zapewniła go, a on ją objął, wcale nie niezgrabnie, lecz triumfalnie, i przyciągnął do siebie tak, że jej uniesiona twarz znalazła się tuż pod jego brodą. - Musimy zaopatrzyć się w słownik. A na razie lepiej nie mówmy, tylko pocałuj mnie, kochanie. To jedyna rzecz, która nam dobrze wychodzi.
18 Jazz niechętnie obudziła się z głębokiego snu. Nie wiedziała co to za dzień, która godzina, ani nawet, gdzie jest. Na pewno wiedziała tylko jedno - że w końcu pada deszcz, bo to właśnie ulewa waląca o dach i okna wyrwała ją ze słodkiego
niebytu, do którego na próżno usiłowała znowu wrócić, póki nie uświadomiła sobie, że leży obok Caseya Nelsona i w dodatku w jego łóżku. Kiedy już zarejestrowała ciepły, miarowy oddech, trwałą i ciągłą obecność Caseya, wróciła jej pamięć, zamknęła więc oczy, żeby lepiej smakować pełnię swego szczęścia. Czyste i silne było to szczęście, wolne od dwuznaczności, od alikwotów, od pytań. Nie tylko wydawało się prawdziwe, ono było prawdziwe, jak element przyrody, który istniał od zawsze czekając, żeby się na niego natknęła. Cóż, długo im zajęło dojście do porozumienia, myślała, tyle miesięcy, zamiast kilku godzin, lub zgoła minut, ale byli zbyt cywilizowani, otumanieni grami, jakie ludzie ze sobą prowadzą, zdezorientowani maskami, które noszą, zarażeni ich podejrzliwością i dlatego nie potrafili spojrzeć na siebie i wiedzieć - a wiedzieliby od samego początku - i przyznać się przed sobą nawzajem, że wiedzą. W swojej grupie wiekowej przypuszczalnie była jedyną kobietą na świecie, zgadzającą się poślubić mężczyznę, który ją tylko pocałował, ale wczoraj nadrobili braki, można powiedzieć, z nawiązką. Casey był ... przebiegła myśli w poszukiwaniu właściwego słowa i w końcu na nie trafiła, czując dreszcz ... wirtuozem. Przy nim żałowała, że znała innych mężczyzn, z drugiej strony gdyby ich nie znała, to skąd wiedziałaby, że Casey jest wirtuozem, usprawiedliwiała się przed sobą, wciągając koc na głowę, żeby poczuć zapach jego ciała. Czy to źle, że mężczyzna tak ładnie pachnie? W rozmaitych miejscach? Doprawdy powinna go obudzić, dla jego własnego dobra, ponieważ śpiąc marnował swój zapach, zamiast się z nią pieścić. Nie mogąc się zdecydować, obudzić Caseya, czy pozwolić mu jeszcze pospać, spojrzała na budzik i odkryła, że jest prawie południe. Albo północ. Nie, o północy jeszcze nie spali, a niemożliwe, żeby przespali dwadzieścia cztery godziny. Więc to musi być południe, tyle że bardzo ciemne i mokre. Na szczęście była niedziela i Susie miała wolne, w przeciwnym razie, przetrząsając hacjendę w poszukiwaniu głodnych ludzi, nakryłaby ich razem w łóżku. Ależ byłaby oburzona! Jazz cicho zachichotała na myśl o Susie, która miała się za taką doświadczoną, a wierzyła w ich niewinność. Na głowę Jazz spadła kropla wody. Wychyliła twarz spod kocy i spojrzała oburzona na sufit. Teraz spadło więcej kropel, zamieniły się w strużkę, a następnie kiedy Jazz zaczęła targać Caseya za ramię - w miniaturowy wodospad. - Co ... kochana moja, kochana ... - mamrotał. - Dach przecieka! - Cholera '„ przesunę ... łóżko ...
- Obudź się, paniczyku! - Jazz, obiecałaś, że już nie będziesz mnie przezywać chodź do mnie ... - Casey, kochanie, posłuchaj mnie! Od tygodni nie padało, to jest stary dach, pewnie przecieka też w innych miejscach, musimy sprawdzić w całym domu ... - Naprawdę musimy? - Nie mamy wyboru. - Przejdźmy do innego łóżka, a to niech sobie zatonie. O, mój Boże, fax! Fax zatonie! - Senność Caseya zniknęła bez śladu. - Casey! - Już dobrze, dobrze, ale będziesz musiała mi to wynagrodzić. - Cała przyjemność po mojej stronie - stwierdziła. W czasie gdy Jazz szukała ubrania, Casey wyłączył fax z gniazdka i przeniósł go do salonu na stół. Wybiegli na werandę i zaczęli po kolei sprawdzać liczne pokoje. Nigdzie indziej nie ciekło, ale Jazz to nie uspokoiło. Miała dziwne wrażenie, że pokój Caseya nie może być jedynym, do którego dostaje się deszcz . - Archiwum - przypomniała sobie. - Jakże mogłam zapomnieć? Gdzie klucz? Kiedy otworzyli drzwi do archiwum, usłyszeli charakterystyczny odgłos kapiącej wody. Jak mogli do tego dopuścić? Jazz w poczuciu winy wstrzymała oddech, Casey zapalił światło. W archiwum znajdowały się rzeczy nie do odtworzenia, należało zacząć od archiwum. Kiedy zobaczyli, w którym miejscu kapie, Jazz odetchnęła z ulga. Na szczęście dach przeciekał nie nad regałami, tylko przy przeciwległej ścianie, na nierównej podłodze utworzyła się już na wet kałuża. - Dzięki Bogu, są bezpieczne - ucieszyła się Jazz. - Ten przeciek się poszerzy, a ponadto mogą powstać nowe - ostrzegł Casey. Lepiej przenieśmy teczki ze zdjęciami w jakieś bezpieczne miejsce, gdzie będziemy mieć je na oku, nie zamarzając jednocześnie. - Przenieśmy? We dwójkę? Przecież są ich setki! - Jesteśmy silni - uśmiechnął się do niej. - Kiedyś byłam - mruknęła Jazz zrezygnowana - ale odkąd zaczęliśmy dokazywać ... - Zdążymy jeszcze trochę podokazywać, zanim dach się zawali. - Właź na drabinę i podawaj mi teczki - rzekła Jazz. - Jak skończymy, zrobię obiad. A potem zobaczymy. Dwie godziny później, zmęczeni, ale pełni satysfakcji z wykonanej pracy,
Casey i Jazz skończyli przenoszenie teczek ze starymi zdjęciami do salonu, gdzie układali je na podłodze w kolejności zdejmowania z półek. Mniejszą brązową teczkę, należącą do prababki, Jazz położyła na biurku w swoim pokoju. Przypomniawszy sobie stare, zdobione falbankami „walentynki”, Jazz pomyślała, że Amilia na pewno nie pogniewałaby się o ponowne puszczenie ich w obieg. A do dnia świętego Walentego pozostał już tylko miesiąc. Był późny niedzielny wieczór. Uczcili już z Caseyem swoje bohaterstwo przy kominku - jedzeniem, miłością i winem - nie zapominając opróżnić od czasu do czasu kubełków w pokoju Caseya i w archiwum. Dzień okazał się bardzo męczący i Casey znowu spał, tym razem w jej łóżku. Jazz patrzyła na niego zaintrygowana. Z czego to się bierze, że mężczyzna potrafi zasnąć natychmiast po zakończeniu pieszczot - tak jak Casey, który tego deszczowego, niespokojnego dnia zapadał w sen raz po raz kobieta natomiast przewraca się z boku na bok, wsłuchuje się w ucichający deszcz, czuje znużenie niby dziecko po atrakcjach Bożego Narodzenia, marzy o tym, żeby również zasnąć, a równocześnie nie może przestać myśleć o cudownej rzeczy, która jej się zdarzyła? Nie, mowy nie ma, nie zaśnie tej nocy. Może by jakaś nudna książka? Rozejrzawszy się po pokoju, zobaczyła mnóstwo książek, z których jednak żadnej nie kupiła w nadziei, że jest nudna. Gorącą kąpiel już wzięła, próbowała liczyć od stu wstecz, wyobrażała sobie, że w wieżowcu jeździ windą zatrzymującą się po kolei na wszystkich piętrach, próbowała też wyobrazić sobie, że siedzi na diabelskich młynie, powoli kręcącym się do tyłu, ale żadna z tych popularnych sztuczek nie podziałała. Wysunęła się z łóżka, wzięła z biurka teczkę Amilii, wróciła pod kołdrę. Przypomniała sobie bowiem list od swej praprababki i pomyślała, że spróbuje odczytać i przetłumaczyć go na angielski. List napisany był ręcznie, więc być może podziała na nią usypiająco. Jej mózg tak się zmęczy, że przestanie pracować, ona zaś padnie wreszcie nieprzytomna, czego domagały się wszystkie jej zmysły. Niecałą godzinę później oczy zaczęły się jej kleić i notatki stały się mało czytelne. List rozpoczynało ciepłe lecz pełne konwenansów formalne powitanie przyszłej panny młodej Amilii Moncada y Rivera przez jej przyszłą świekrę Juanitę Isabellę Warencję Kilkullen. Najwyraźniej obie panie były kuzynkami w drugiej linii, czego Jazz przedtem nie wiedziała. Jazz, czując postępujące zmęczenie umysłu, tłumaczyła coraz bardziej niedokładnie, a przedostatni akapit okazał się tak trudny do przełażenia, że po zapisaniu go i odczytaniu, co nabazgrała, dała sobie spokój z
ciągiem dalszym. Teraz, kiedy już niedługo masz ... coś tam, coś tam ... swoją rodzinę i zostać żoną Kilkullena, powinnaś dowiedzieć się o ... coś tam ... umowie (?), jaki moja rodzina Walencja zawarła w miejscu (?) ze świętobliwymi ... coś tam ... Ojcami przed wielu (?). Czuję ... coś tam, coś tam ... że będziesz równie dumna jak ja (?), kiedy dowiesz się, że rodzina Kilkullen ... coś tam, coś tam, nie po hiszpańsku ... jest jak Bóg (?)jak ... coś tam ... rodzina Walencja. Oni (?) zgodzili się szanować umowę, kiedy mój ..coś tam mąż ... coś tam „ranczo mojego ojca i respektują ją równie coś tam ... jak rodzina Walencja. - Coś tam, coś tam, znak zapytania, coś tam, coś tam, znak zapytania mruczała do siebie Jazz, gasząc światło i odsuwając na bok żółty blok z wetkniętym w środek listem. Zasnęła, nim blok spadł z łóżka na podłogę. Znajoma sprzedawczyni Liddy Kilkullen od Bergdorfa była taktownym stworzeniem, ale nie na tyle, by stłumić zdziwienie, widząc jak klientka, która nigdy nie kupowała niczego przed przeceną, podeszła pewnym krokiem do nowej letniej kolekcji strojów wakacyjnych, dostarczonej właśnie do sklepu i poprosiła o przyniesienie jej do przymierzalni. Mało tego, sprzedawczyni powiedziała Liddy, ostrzegła ją, (tak, tak!) że to są nowe suknie i jeszcze długo nie zostaną przecenione. Liddy oczywiście była miła dla tej głupiej gąski. Dziewczyna popełniła gafę, ale ona to zmilczała, udała, że niczego nie zauważyła, napomknęła coś o odpływającym rychło statku i kupowała, kupowała, kupowała. Nie zadawała sobie trudu, żeby spojrzeć na metki. Jeśli w czymś było jej do twarzy, kupowała; stroje na rano, popołudnie, wieczór. Nigdy dotąd nie kupiłam naraz tylu sztuk garderoby, myślała wyciągnięta na szezlongu w pokoju gościnnym u Fernandy, popijając herbatę. Letnie kolekcje strojów wakacyjnych były zawsze nieco bardziej eksperymentalne niż zwykła moda na lato, a właśnie takich strojów potrzebowała lecąc do Kalifornii, by dopilnować swych córek. Właściwie, przyznawała Liddy, właściwie to nie potrzebowałam tych nowych strojów tak od razu. Zimą w Kalifornii nie panowała pogoda całkiem nadmorska, co najwyżej zbliżona do nadmorskiej, pogoda, która wymagała kostiumu i bluzki, a wieczorem ciepłego płaszcza. Liddy świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że wykorzystała tę podróż jako pretekst, żeby uczynić coś szalonego. Szaleństwem bowiem było kupowanie ciuchów za pełną cenę, kiedy akurat odbywała się wyprzedaż poświąteczna, ale mniejsza o to.
Tylko tak mogła uczcić swoje bogactwo, a musiała coś zrobić, żeby nie pęknąć. Gdyby jadała czekoladki, pożarłaby ich tyle, że dostałaby ataku wątroby, gdyby piła alkohol, byłaby teraz w sztok pijana, gdyby lubiła jeść, to ważyłaby o dziesięć kilogramów więcej niż w chwili dobijania targu z Jimmym Rosemontem. Ale dyscyplina, jaką narzucała sobie przez całe życie, już dawno zabiła w niej ochotę na jedzenie, alkohol i słodycze, biżuterii natomiast postanowiła nie kupować, dopóki nie skompletuje nowej garderoby. Niektóre kobiety dobierają ubrania do biżuterii, inne kupują biżuterię jako dodatek do strojów, a ja nie należę do żadnej z tych grup, skonstatowała ciesząc się z przyjemnego odkrycia. Należała do nielicznych kobiet, dla których stroje i biżuteria, choćby najelegantsze, stanowiły tylko tło, na którym ona była jedynym obiektem uwagi. Oto czym są prawdziwe pieniądze. Dają człowiekowi poczucie własnej wartości bez uciekania się do kombinowania, w jaki sposób wydać tę odrobinę posiadanych pieniędzy. Zawsze fascynowali ją bogaci znajomi, ciągle zastanawiała się, co czuje człowiek rzeczywiście i prawdziwie bogaty, choć wiedziała, że nie można sobie wyobrazić czy zrozumieć czegoś tak kształtującego świadomość, jeśli nie posiądzie się tego samemu, jeśli samemu się nad tym nie będzie panować, w sposób niezależny od nikogo na świecie. Zastanawiała się, jak podziałają pieniądze na Fernandę i Walerię. Zmienią je, to pewne, lecz w jaki sposób. Trudno to dziś przewidzieć. Może źle na nie podziałają, uczynią je lekkomyślnymi. To byłoby niedobrze. Dlatego właśnie postanowiła jechać do Kalifornii. Telefon tu nie wystarczał, teraz, kiedy jej córki stały się w końcu spadkobierczyniami fortuny, o czym marzyła dla nich od dawna, bardziej niż kiedykolwiek potrzebowały jej rady. Od trzydziestu lat czekała na tę chwilę, a życie jest pełne zasadzek. Tak, mówiła sobie Liddy, w jednej sprawie na pewno mogę być autorytetem w kwestii stylu życia bardzo bogatych ludzi. Któż może być tu bardziej obiektywny, jeśli nie osoba, która nie została zmuszona do tego, by - czemu nie użyć najostrzejszego określenia, kiedy nie może już ono jej zranić - czepiać się cudzej klamki. Owszem, była kimś, kto płacił za swoje miejsce w świecie bogatych, płacił dzień w dzień, czuwając skrupulatnie nad swymi wydatkami, lecz intruzem nie była, nie zasłużyła sobie na to miano. Ale tak jak legendarnemu angielskiemu krawcowi nie wolno było nagabywać
bogatego człowieka, żeby zapłacił mu zaległy rachunek, tak ona nigdy już nie będzie musiała czuwać nad swymi wydatkami. Koniec z pisaniem czarujących karteczek z podziękowaniem za gościnę, koniec z wysyłaniem kwiatów nazajutrz po przyjęciu, koniec z zastanawianiem się, czy jest komuś winna zaproszenie - od tej chwili inni będą się czuli jej dłużnikami. Bardzo bogata kobieta żyje beztrosko jak znana piękność, gwiazda filmowa, czy wielka artystka, sprawiając innym przyjemność tylko wtedy, kiedy jej samej sprawia to przyjemność. Nagle z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że nie wróci już do Marbelli. Choć nie zastanawiała się jeszcze nad tym, wiedziała, gdzie powinna teraz zamieszkać: w San Clernente. Jakie to śmieszne, cudownie śmieszne, że teraz, kiedy mogła osiąść w dowolnym miejscu na świecie, okrążyła go i wróciła do tego małego miasta w Kalifornii. Ale póki Deems White był gubernatorem tego stanu, póki on i Nora utrzymywali drugi dom w San Clernente, póty ona będzie blisko niego. Kiedy wreszcie przestanę się oszukiwać, zapytywała siebie Liddy, uśmiechając się jak dziewczynka. Odstawiła filiżankę· Przymierzając dziś w sklepie nowe stroje, jedno tylko miała na względzie - żeby spodobały się Deemsowi. Wymyślając powody, żeby jechać do Kalifornii, zasłaniała się córkami, ale przecież nie o nie chodziło, lecz o Deemsa. One świetnie poradziłyby sobie bez niej. To jej ukochany jej potrzebował, a ona nareszcie mogła bez przeszkód do niego pojechać. Ciekawe, kto jest głównym agentem handlu nieruchomościami w San Clernente, zastanawiała się. Kto dysponuje tam najwspanialszymi posiadłościami? - Myślałam, że nigdy już mi się nie uda oderwać cię od Walerii - powiedziała lady Georgina Rosemont do Fernandy. - Sądziłam, że ją lubisz - odparła Fernanda. Wracały do Ritza, po dokonaniu przez Georginę spustoszenia w sklepie z antykami Gepa Durenburgera w San Juan Capistrano. Wykupiła praktycznie wszystkie najlepsze przedmioty i meble. - Lubię - przytaknęła Georgina - ale kiedy ona jest z nami nie bawimy się tak dobrze jak wtedy, kiedy jesteśmy same. Czuję się od niej sto lat młodsza, a ty? Dzięki Bogu nasza droga staruszka nie życzy sobie podczas urlopu zajmować się sprawami zawodowymi. Poczekaj tylko, jaką minę zrobią moi niezastąpieni asystenci na widok skrzyni, którą Durenburger wyśle do Nowego Jorku - może wreszcie zaczną okazywać mi trochę szacunku. - Ależ, Georgie, oni cię uwielbiają - zaprotestowała Fernanda.
Popatrzyła na maleńką Angielkę o kasztanowych włosach, która za każdym razem od nowa ją zdumiewała. Georgina z niezmienną obojętnością obnosiła swą niepospolitą urodę jakby nie była jej całkiem świadoma, a jej stosunek do siebie cechowało stałe lekkie zdziwienie. - Nie lubię się oszukiwać, Fernie. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie jestem dekoratorką z krwi i kości .. , po prostu Jimmy'emu zależy, żebym miała jakąś rozrywkę. Kiedy dekoratorstwo przestanie mnie bawić, rzucę je i znajdę sobie jakieś inne zajęcie. Może otworzę małą kwiaciarnię. Bardzo lubię układać bukiety. - Czemu nie herbaciarnię? - Doskonały pomysł! Będę opiekać bułeczki i nakładać naleśniki, a ty możesz królować przy imbryku. Chciałabyś? Wiesz co, zróbmy coś razem. Mówię poważnie, Fernie. Dobrze by się nam razem pracowało. Musisz się czymś zająć, to głupie tak siedzieć i liczyć pieniądze. - Nigdy nic nie robiłam. Czemu miałabym zacząć akurat teraz, kiedy zanosi się na to, że będę obrzydliwie bogata? - Bo to dobrze wygląda, jak człowiek podejmuje jakiś wysiłek, zabiera się energicznie do pracy, pokazuje na co go stać i takie tam głupstwa ... chyba nie chcesz skończyć jako członkini tych strasznych komitetów charytatywnych, prawda? Ciągle tylko sprzedawać bilety na bale, kupować bilety na bale, a nawet chodzić na bale. Ot, na co ci przyjdzie. A tak miałybyśmy zawsze świetną wymówkę: „Przepraszamy, ale chyba nie możemy wziąć udziału w tej imprezie, bo musimy piec bułeczki, a poza tym nie zdążyłyśmy jeszcze pozmywać.” - Zdawało mi się, że lubisz te wszystkie obiady i bale ... sama wydajesz takie wspaniałe przyjęcia. - Fernanda przekazała samochód lokajowi, by go zaparkował, a same skierowały się do windy. Rosemontowie zajmowali apartament na tym samym piętrze, co Fernanda i Waleria. - Robię to głównie dla Jimmy'ego. Nie mam nic przeciwko temu, czy raczej nie miałam w zeszłym roku, póki była w tym jakaś świeżość i nowość. Teraz zaczynam czuć przesyt - to takie nudne, bezużyteczne i męczące. Wolałabym wysłać pieniądze i nie brać w tym udziału. Wejdź, skarbie, zamówię herbatę. Zaraz się przekonamy, czy podają ją tu tak dobrze, jak my będziemy to robić w naszej małej herbaciarni. - Gdzie Jimmy? - Wyjechał na cały dzień do San Francisco. Wróci dobrze po kolacji. Interesy,
interesy ... znasz go. Piły herbatę i jadły tartinki we względnym milczeniu. Georgina zdawała się ważyć w myślach szalony pomysł założenia herbaciarni, a Fernandzie wystarczyło na nią patrzeć i podziwiać jej urodę. Georgina miała dwadzieścia dziewięć lat, o dziesięć mniej od niej, uzmysłowiła sobie Fernanda ze zdziwieniem, a mimo to tak się dobrze rozumiały, że wprost trudno było w to uwierzyć. Jedno z dwóch - albo Georgina była nad wiek poważna, albo ona, Fernanda była infantylna. Zresztą, może jedno i drugie. W czasie kiedy pokojówka sprzątała po herbacie, Georgina przeszła do swej sypialni. - Wejdź tu, Fernie. Chcę się na chwilę wyciągnąć. Przesadziłam chyba z tymi zakupami. - Pójdę do siebie. Spróbuj się zdrzemnąć. - Nie, naprawdę, nie jestem senna. Bolą mnie nogi, to wszystko. Słuchaj, nie chcę, żeby Waleria dowiedziała się, że już wróciłaś. Zupełnie jak dziecko, pomyślała Fernanda. Ale sama też miała ochotę ukryć się przed Walerią. Małe dziewczynki chowające się przed guwernantką. Odkąd Georgina dołączyła do swego męża, co stało się kilka dni po rozmowie Jimmy'ego Rosemonta i sir Johna z Jazz, obie dążyły do tego, żeby spędzać możliwie jak najwięcej czasu razem, podobnie jak w Nowym Jorku, gdzie często razem jadały obiad. Cóż kiedy Waleria nie odstępowała ich na krok. Fernanda wiedziała, że sprzedaż rancza odbędzie się zgodnie z tym, co wymyślą tęgie głowy do interesów i była zadowolona, że Jimmy i sir John wzięli to na siebie. Wyjazd z Nowego Jorku wprawił ją w dobry nastrój, a obecność Georginy sprawiała, że czuła się jak na wakacjach. Pomyślała, że wcale nie ma ochoty powiadomić Walerii o ich powrocie z wyprawy po antyki. Nie, zupełnie nie ma na to ochoty. Nagle uświadomiła sobie, że nie chce ... dzielić się Georginą. Kiedy były same, cieszyła się, że ma ją wyłącznie dla siebie. Czar pryskał, kiedy przyłączała się do nich Waleria, rozsądna, zorganizowana, odpowiedzialna Waleria. W ostatnich dniach robiła to często. Pewnie na tym właśnie polega przyjaźń dziewcząt, myślała Fernanda. W szkole nie miała przyjaciółki, takiej, z którą szepcze się o innych dziewczynkach, której powierza się tajemnice, o którą jest się zazdrosną jak o chłopca. Nie szukała przyjaciółki, bo była zanadto zajęta sobą, poza tym nie było tam dziewcząt podobnych do niej, albo może były, tylko tak jak ona wolały samotność. Weszła za Georginą do jej wyszukanej sypialni. Georgina wyjaśniła, że ona i
mąż śpią osobno, ponieważ on często w nocy albo nad ranem wydzwania do swych partnerów rozsianych po całym świecie. - Chodź, usiądź tu, skarbie - rzekła Georgina, poklepując łóżko. - Muszę położyć wyżej nogi. - Nie wyglądasz na zmęczoną. - Bo nie jestem zmęczona. Wygodnie mi tutaj. Poleciłam służącej, żeby nie odsłaniała okien. Lubię, kiedy w sypialni panuje półmrok. Takie dziś słońce ... po wczorajszym deszczu to za duży kontrast. Dobrze, że chociaż w Nowym Jorku jest szaro zimą. - Tęsknisz za Londynem? - Trochę. W każdym razie tęskniłam, póki ciebie nie poznałam. Jesteś taka zabawna, Fernie, skończona szelma, wystrojona flirciara bez serca, dzikie dziecko przebrane za przepiękną oszustkę· Przypominasz mi kogoś, kogo uwielbiałam ... wyglądem ci oczywiście nie dorównywała, za to była bardziej figlarna. - Kto to taki? - spytała Fernanda. Ton tęsknoty w głosie Georginy spowodował, że poczuła ostre ukłucie zazdrości. - Dziewczyna z internatu ... Claire. Była ode mnie starsza ... miała chyba piętnaście lat, a ja dwanaście ... ale mimo różnicy wieku bardzo się ze sobą zaprzyjaźniłyśmy. Nigdy nie zapomnę Claire. - Widujesz ją jeszcze? - Wątpię, czy bym ją poznała. Słyszałam, że stała się prowincjonalną gospodynią, idealnie nudną matką czworga idealnie nudnych dzieci ... obiecaj mi, Fernie, że się nie zmienisz. - Nie mogłabym, nawet gdybym chciała. Nie potrafię być idealna pod żadnym względem. - W szkole Claire była inna. Mieszkałyśmy w tym samym internacie. Ona robiła na mnie niesamowite wrażenie ... podczas prób' chóru tak się na nią gapiłam, że zapominałam o śpiewaniu. Przy posiłkach nie odrywałam od niej wzroku, ciągle ją podglądałam, nigdy potem nie byłam w nikim tak ślepo zakochana. - Zakochana? - Oczywiście, Fernie, zakochana. Czystą, pierwszą miłością, najboleśniejszą, taką, jakiej się nie zapomina. - A potem ona zdała maturę i już nigdy się nie zobaczyłyście, czy tak? - Och, nie ... to byłoby zbyt okrutne. Nie, pewnego wieczora, kiedy leżałam
już w łóżku, ona przyszła do mojego pokoju - małe dziewczynki musiały wcześnie kłaść się spać, od dużych tego nie wymagano - tak więc przyszła, zamknęła drzwi, usiadła na łóżku tak, jak ty teraz siedzisz, po czym nachyliła się i pocałowała mnie w czoło. - Powiedziała coś? - Tak. Zauważyła, że wodzę za nią wzrokiem i chciałaby wiedzieć dlaczego. Oczywiście, świetnie wiedziała, żartowała sobie ze mnie. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, wtedy ona mnie pocałowała w usta ... pierwszy raz ktokolwiek pocałował mnie w usta ... och, całowała i całowała mnie bez końca ... a wiedziała, co robi. - Głos Georginy był cichy, powolny, jak wtedy, gdy człowiek wspomina daleką przeszłość. - Miała najsłodsze wargi, Fernie i kiedy już odważyłam się odwzajemniać jej pocałunki, co nie nastąpiło tak od razu, ona ściągnęła zemnie nocną koszulę i zaczęła całować moje piersi ... dopiero zaczynały mi rosnąć i były bardzo wrażliwe, co rano po przebudzeniu dotykałam ich, żeby sprawdzić, czy urosły mi przez noc ... tak więc całowała moje piersi i bawiła się nimi, aż poczułam, że jakby mi puchną, a wtedy ona wsunęła się pod koc obok mnie i włożyła mi rękę między nogi, a potem zaczęła mnie dotykać ... tak delikatnie, tak cudownie, Fernie, nikt nigdy tak mnie nie dotykał oprócz ... tak, oprócz mnie samej, ciągle to robiłam ale nie wiedziałam, że to taka różnica, kiedy robi ci to ktoś inny to było ... och, to tak trudno wytłumaczyć, ale nic nigdy nie wydawało mi się ... tak strasznie ważne ... to było tak, jak gdybym do tej pory nie rozumiała, po co żyję, dopóki Claire nie włożyła mi ręki między nogi, póki .... ona nie przestała, Fernie, nawet kiedy zaczęłam ... no, wiesz, nie muszę ci tłumaczyć. Nie miałam pojęcia, jak się jej zrewanżować, wobec czego ona mi pokazała, co mam zrobić, żeby poczuła się szczęśliwa. To był mój pierwszy raz. Potem Claire często przychodziła do mojego pokoju, a ja nauczyłam się ... ja nauczyłam się tylu różnych rzeczy ... byłam zdolną uczennicą, Fernie. - Georgina roześmiała się głośno. - Jej najzdolniejszą uczennicą. - Co się stało, kiedy Claire skończyła szkołę? - Fernanda z trudem poznała swój głos. Wydawało się, że dochodzi z daleka. - Najpierw nie wiedziałam, co robić. Myślałam o niej przez cały czas, oczywiście, robiłam to sobie sama ... tak bardzo tego potrzebowałam ... miałam trzynaście lat - o niczym innym nie myślałam, nie potrafiłam skupić się na nauce - i wtedy zauważyłam dziewczynę w mojej klasie, która wodziła za mną wzrokiem tak
samo jak ja za Claire - pewnej nocy poszłam do jej pokoju ... - I co? - zachrypiała Fernanda. - I pieściłam ją tak samo, jak Claire pieściła mnie. Od tego czasu zawsze była jakaś dziewczyna, mimo że żadna nie mogła zająć miejsca Claire, żadna nie fascynowała mnie tak absolutnie, żadnej tak nie pragnęłam, do żadnej nie czułam takiej namiętności ... póki ciebie nie spotkałam. - Niski głos Georginy zadrżał, ale nie zmieniła pozycji, ani nie wykonała żadnego gestu w kierunku Fernandy. - Ja nie ... nie miałam pojęcia ... nigdy bym - jąkała się Fernanda, nie mając odwagi spojrzeć na przyjaciółkę. W jej głowie panował ogromny zamęt; odczuwała szok połączony z podnieceniem, którego nie chciała, ale któremu jednocześnie nie potrafiła się oprzeć. Siedząc na krześle w tym mrocznym pokoju, słuchając rozmarzonego, pięknego głosu Georginy, wyobrażając sobie scenę miłosną między dwiema dziewczynami, straszliwie się podnieciła. Czy to możliwe? Nie pociągały jej kobiety ... naturalnie, taka myśl przemknęła jej kiedyś przez głowę, zresztą niejeden raz, ale tłumaczyła to zwykłą ciekawością. Wszyscy mają takie pomysły, co jednak nic nie znaczy. - Wiem, że „nie miałaś pojęcia”, moja ty gąsko. Jak myślisz, czemu opowiedziałam ci o Claire? Chyba nie sądzisz, że opowiedziałabym tę historię komu innemu? Fernie, ty nigdy nie trafiłaś na właściwego mężczyznę, prawda? Ludzie uważają, że bawisz się mężczyznami, zmieniasz ich jak rękawiczki, a prawda jest taka, że oni nie potrafią cię zaspokoić. Mam rację? - Ja ... tak ... ale myślę, że to ... ze mną .... jest coś nie w porządku. - To niemożliwe. O, moja słodka, nie obwiniaj się. Widzisz, ja wiem, że cię trochę przestraszyłam opowiadając, co czuję do dziewcząt, wiem, że jesteś zdenerwowana, spięta, pamiętasz, jak ci mówiono, że to jest złe. Co ci jednak szkodzi spróbować ... ze mną? Jako eksperyment ... tylko raz? Jeśli ci się nie spodoba, to obiecuję, że nie będziemy do tego nigdy wracać. Zapomnimy o wszystkim i dalej będziemy najlepszymi przyjaciółkami, ponieważ bardzo lubię twoje towarzystwo. Pozwól, żebym ci tylko pokazała. Nie musisz nic robić, po prostu sobie leż. Jeśli każesz mi przestać, usłucham cię. Dam, ci lekcję dla początkujących, jak kiedyś w internacie. Jakże bym mogła się nie zgodzić, pomyślała Fernanda, jakże miałabym wstać i wyjść z tego pokoju, skoro mam trudności z samym oddychaniem. - Zamknij drzwi - zdołała wydusić. Zastanawiała się,· czy położyć się na
łóżku, lecz była zanadto zamroczona, żeby podnieść się z krzesła. Nie wiem, co mam robić, pomyślała w panice, ale wtedy Georgina wróciła od drzwi, stanęła za krzesłem i zaczęła odgarniać jej włosy z czoła w tak delikatny sposób, że Fernanda poczuła stopniowe rozluźnianie się mięśni ramion. - Tak, tak, tak lepiej. Och, od tak dawna pragnęłam dotknąć twoich włosów szepnęła Georgina i przytuliła głowę Fernandy do łona. - Patrząc na ciebie, zastanawiałam się, jakie są w dotyku. Takie miękkie i pachnące, miększe, niż myślałam. Przejdź na łóżko, kochanie, o tak, połóż się i pozwól mi na siebie patrzyć. Podłożyła jej rękę pod głowę i pocałowała w czoło. Fernanda zadrżała, pamiętając jak Claire rozpoczęła swą lekcję. Opadła na poduszkę, zamknęła oczy i pozwoliła swym wargom przyjmować pocałunki Georginy. Te wyśmienite usta, myślała, te cudownie wykrojone usta, których nigdy nie dotknęła szminka, te ciepłe usta, ten mały, spiczasty język, wciskający się nieśmiało między jej wargi, nie jak nieudolny język mężczyzny, który często był zbyt duży lub zbyt nachalny. Uświadomiła sobie, że Georgina przestała ją całować, bo rozbierała się. Kiedy Fernanda zaczęła rozpinać bluzkę, poczuła dłonie Georginy. - Nie, pozwól, że ja to zrobię. Chcę być twoją niewolnicą. - Co?! - Twoją niewolnicą, kochanie. Chcę ci służyć, spełniać każde twoje życzenie, nie musimy się śpieszyć, do nas należy całe życie. Im dłużej to będziemy robić, tym lepiej ci będzie. Lubię, kiedy to długo trwa. Lubię, kiedy mi się mówi, co mam robić. - Czy Claire tak właśnie do ciebie mówiła? - spytała półprzytomna Fernanda. - Nie, tego odkrycia dokonałam dużo później ... czy mogę być twoją niewolnicą? - Tak, ... o, tak ... - Czy mogę rozpiąć ci bluzkę? - Tak. Georgina zaczęła odpinać guzik po guziku. Jej ruch był coraz bardziej przyśpieszony, a mimo to, kiedy arogancko piękne piersi Fernandy wychynęły z jedwabnego więzienia, Georgina nie dotknęła ich, póki nie otrzymała zezwolenia Fernandy. Dopiero wtedy zaczęła je pieścić opuszkami palców, doskonale zorientowanymi, jaki nacisk daje największą rozkosz, doświadczonymi, giętkimi palcami, wiedzącymi dokładnie którędy kreślić linię słodkiej obietnicy na piersiach Fernandy bliżej, jeszcze bliżej sutków, ale ich nie dotykać, by Fernanda poczuła jak napięły się
boleśnie w oczekiwaniu na dotyk, który jednak nie nastąpił i nie nastąpiłby, gdyby go nie zażądała. Leżała naprężona pod wpływem tej wyszukanej tortury, wyginając w łuk plecy i szyję, chętnie czekając, aż Georgina poprosi o pozwolenie. Georgina, jej niewolnica. Ale mimo że czuła na piersiach ciepły oddech nachylonej nad nią Georginy, nie usłyszała żadnej prośby i dopiero po chwili zrozumiała, że niewolnica prosi tylko o pewne rzeczy, natomiast innych intymności Fernanda musi się domagać sama. Pośliniła palec i rozkazującym gestem musnęła nim sutek. Natychmiast opuściły się na sutek otwarte usta Georginy i zacisnęły się na nim, ssąc go biegle, zarazem nieśmiało, z wielkim staraniem, żeby nie zadać jej bólu, co czynili zwykle mężczyźni w swym szaleństwie. - Mamy dużo, dużo czasu ... im dłużej, tym lepiej ... - mruczała Georgina. Fernanda westchnęła w ekstazie. Mężczyznom nigdy się nie chciało ssać sutków wystarczająco długo, ani tak jak robiła to Georgina - ssać dla samego ssania; mężczyźni ssali po to, by pozwoliła im wejść w siebie. Przewróciła się na bok - piersi opadły do przodu, nabrzmiały - i oddała się cała opuchniętym wargom Georginy, jej giętkiemu językowi, delikatnie gryzącym zębom, nie myśląc o niewolnicy, ale wyłącznie o sobie i swej przyjemności, na co mogła sobie pozwolić, jako że obok niej zamiast niecierpliwego mężczyzny była piękna, uwielbiająca ją niewolnica. Dużo czasu upłynęło - luksusowego, skoncentrowanego, wypełnionego· westchnieniami, nie limitowanego - zanim Fernanda uczyniła ruch w kierunku zapięcia spodni, na co Georgina posłusznie odpięła guzik, rozsunęła suwak i ściągnęła z niej spodnie. Fernanda miała na sobie figi, które perwersyjnie zostawiła, by poddać próbie siłę woli Georginy. Sama nie dotknęła nagiego ciała Georginy, ale patrzyła na nie z podziwem spod półprzymkniętych powiek. Nie spotkała kobiety, o której by pomyślała, że ma zgrabniejsze od niej ciało, natomiast Georgina, choć była od niej drobniejsza, miała większe, jędrniejsze piersi, bardziej zaokrągloną, pulchniejszą pupę, szersze, pełniejsze biodra, a za to była węższa w talii. Nic dziwnego, że w ubraniu wydawała się zbyt okrągła. Naga wyglądała jak bogini. Teraz Georgina, która nie otrzymała pozwolenia na zdjęcie majtek z Fernandy, otrzymała polecenie palcem, żeby dotknęła wargami zakrytego jedwabiem krocza Fernandy. Fernanda wiedziała, że jedwab jest przesiąknięty na wylot i chciała, żeby Georgina poczuła tę wilgoć wargami, żeby pomacała ją językiem poprzez materiał, chciała bowiem mieć przedsmak tego, czego tak pragnęła, ale tylko
przedsmak, przez materiał, nie na gołe ciało. Jeszcze nie. Georgina złożyła wargi na wskazanym miejscu - Fernanda poczuła jej pokorne wargi przez materiał, widziała posłusznie schyloną głowę. - Użyj języka, niewolnico - rozkazała ochrypłym szeptem. Leżała na plecach i usiłowała zachować zimną krew, czując jak mały język Georginy oblizuje materiał na jej wargach sromowych, ale po chwili już jej to nie wystarczało. Szybkim ruchem ściągnęła majtki, rozrzuciła nogi, oddychając płytko. Palcami otworzyła się i przytrzymała, żeby Georgina mogła mieć pełny dostęp do jej łechtaczki. - Jeszcze - zażądała Fernanda - jeszcze i nie waż mi się przestać ... włóż go jak możesz najdalej. - Poczuła jak mały język naciska na nią ze zdumiewającą siłą, wchodzi w nią i krąży ze znawstwem wokół tych kilku centymetrów ciała tak wrażliwych na dotyk, po czym wycofuje się, Georgina zaś ssąc ją wnętrzem warg, palcami obejmuje i jakby wskazuje językowi łechtaczkę, wirującym teraz po nabrzmiewającym miąższu. Jeszcze, jeszcze, z jękami wciąż narastającego głodu, Georgina powtarzała te dwie czynności, z których pierwsza polegała na dokonywaniu inwazji jak najdalej sięgających w głąb, druga zaś na wycofywaniu się i ponownym ssaniu, a po każdym takim zabiegu Fernanda czuła, jak rośnie, jak jej łechtaczka zmienia się w pęczniejący koniuszek małego, twardego penisa. Zatraciła się zupełnie w narastającej namiętności. Mogła sobie na to pozwolić, bo nie bała się, że jakiś mężczyzna wbije się w nią brutalnie. Georgina wiedziała, jak trzeba z nią postępować, gdyż sama miała kobiece ciało, kobiecy umysł i rozumiała potrzeby drugiej kobiety. Powoli, z oddalenia, poczuła narastający orgazm, ale nie dała nic po sobie poznać, ponieważ wiedziała z całą pewnością, że jej niewolnica bez zezwolenia nie zaprzestanie pieszczot, że jej niewolnica pragnie, by akt ten trwał możliwie najdłużej, że jej niewolnica niczego od niej nie oczekuje, że jej niewolnica może to robić po wieczne czasy. Nie ma pośpiechu, nie ma pośpiechu, myślała Fernanda, tonąc w namiętności, której nigdy przedtem nie odczuwała, jak to cudownie, że nie ma pośpiechu. Z wolna pociągnięcia i liźnięcia warg Georginy, wnikanie jej języka stało się tak podniecające, że Fernanda nie była już w stanie powstrzymać się od wydawania z siebie dźwięków, jakich nigdy nie wydawała będąc z mężczyzną, dźwięków, które jednak nie zwalniały Georginy od jej rytmicznego plądrowania. Nic nie mogło spowodować, by zaprzestała, nic nie mogło spowodować, by zabrała z Fernandy swój
wspaniały język i zastąpiła go twardym, zdeterminowanym penisem, niechcianym, niepotrzebnym penisem. Fernanda wygięła się jeszcze bardziej, objęła rękoma gładką głowę Georginy i gwałtownym, szalonym gestem umieściła swój nabrzmiały przekrwiony, otwarty guzek w żarłocznie posłusznych ustach Georginy, bowiem orgazm, który zaczął się gdzieś daleko, zbliżał się i zbliżał, aż wreszcie ogarnął ją całą, i nie mogła już go powstrzymywać, lecz musiała mu się poddać, czując wreszcie jak jakaś siła, której nie była w stanie się przeciwstawić, chwyta ją w swój uścisk i każe jej krzyczeć z rozkoszy. - Wszystko ... wszystko się zmieniło - powiedziała Fernanda, kiedy wreszcie mogła mówić. - Kocham cię, Fernie. - Tyle lat ..och, Georgie ... przeżyć tyle lat nie wiedząc jak to może być byłaś taka .... nie umiem wyrazić ... - Nic nie mów, tylko się do mnie przytul, poleżymy sobie chwilę, moja ty śliczna. - Objęła Fernandę i zaczęła ją kołysać. Trzymała ją mocno, bez ukrytych intencji, a jednak Fernanda, która przed chwilą przeżyła pierwszy prawdziwy orgazm w życiu, uwolniona teraz od swego ciała i jego niezaspokojonych potrzeb, nagle uświadomiła sobie ostry zapach nagiego ciała Georginy. Obudziła się w niej ciekawość, zaś podziw, z jakim patrzyła przedtem na dojrzałą nagość Georginy, przekształcił się w coś innego. Soczysta, obfita młoda krągłość Georginy, jej biała skóra ze zmysłowymi różowymi cieniami, jasnobrązowe sutki galopujące na wielkich, luksusowo ciężkich piersiach, rozkoszne jasnorude kędziorki, skrywające jej zaokrąglony wzgórek, to wszystko pozostawało nieodkryte, nieposmakowane, dręcząco nieznane, niewiarygodnie kuszące. Fernanda odruchowo zaczęła pieścić Georginę, w której oczach czytała sprawiające jej radość posłuszeństwo, Georginę, która miała różową, otwartą i wesołą twarz, Georginę, którą kochała. Fernanda poczuła, jak wybucha w niej ogień nieznanej gwałtownej żądzy, nowego, obcego pożądania, którego nie wywołał w niej nigdy żaden mężczyzna, i bez słowa, nie pytając o pozwolenie, podciągnęła się na łóżku, przygwoździła ramiona Georginy do materaca, usiadła okrakiem na tym wspaniałym ciele, które leżało teraz rozciągnięte pod nią, tym ciągle - tajemniczym ciele, które należało teraz do niej. Poczuła, że znowu nabrzmiewa. - Nie musisz .... - szepnęła Georgina. - Mnie chodziło tylko o to, żeby ciebie uszczęśliwić.
- Bądź cicho i nie ruszaj się. Zamierzam cię zerżnąć. - Powiedz mi, Susie, słyszałaś coś o mojej prababce Amilii? - spytała Jazz, siedząc przy stole w kuchni i podziwiając, jak ta drobna kobieta potrafi wszystko szybko robić. - Jak mogłabym słyszeć, Jazz? Zaczęłam tu pracować dopiero w sześćdziesiątym pierwszym roku. Nie będziemy się znów spierać o mój wiek, prawda? - Susie spojrzała na Jazz spod przymkniętych powiek. Coś przydarzyło się jej dziewczynce, to pewne, a cóż mogło się przydarzyć w deszczową niedzielę, jeśli nie to, czego spodziewała się od dawna? Jazz nie straciła od tego urody. Najwyższy czas. Mike Kilkullen też by się ucieszył, że Casey i Jazz zakochali się w sobie, choć jeszcze nie ostrząsnęli się po jego stracie. - W domu mówicie po hiszpańsku, prawda, Susie? - spytała Jazz. - To zależy. Moi chłopcy mówią w obu językach, mój mąż woli używać hiszpańskiego, moja matka zna tylko hiszpański, natomiast moje wnuki poza przekleństwami nie znają ani słowa po hiszpańsku. - Potrafisz czytać po hiszpańsku? - Juanita Isabella, potrafisz czytać po angielsku? - obruszyła się Susie. - A czego, twoim zdaniem, uczyłam się przez cztery lata w liceum? - Usiądź, na miłość boską i spójrz na to. - Jazz podsunęła jej żółty notatnik i list. - Odrabiałaś pracę domową? - Niezupełnie. - Bo tak wyglądały twoje zeszyty. Co za bałagan! Ale nie taki jak w pokoju Caseya i w archiwum. Ściągnęłam już robotników. Muszą naprawić ten dach, zanim znowu zacznie padać. - Pomóż mi, proszę, Susie. Znalazłam list od mojej praprababki do prababki Amilii. Nie potrafię przetłumaczyć tego akapitu - brzmi jakoś bez sensu. - Jazz pokazała Susie fragment listu, który usiłowała przetłumaczyć poprzedniej nocy. Susie włożyła okulary i zaczęła biedzić się nad wypracowanymi barokowymi literami napisanymi wypełzłym już brązowym atramentem. - Złapałam sens - powiedziała w końcu. - Chcesz to słowo po słowie? - Sens. - No więc tak. Jeśli dobrze zrozumiałam, to kiedy rodzina nazwisku Walencja sprzedała ranczo rodzinie Kilkullen, to na ranczu ciążyło jakieś zobowiązanie, które
jeden z członków rodziny Walencjów złożył przed wielu laty wobec miejscowego zakonu franciszkanów, prawdopodobnie tych od Misji, póki jeszcze tu byli. W każdym razie rodzina Kilkullenów, nie będąc gorszymi katolikami od Walencjów, przyrzekła przestrzegać tego zobowiązania. Innymi słowy, Amilia jest zapewniana, że wchodzi do dobrej katolickiej rodziny, z czego powinna być dumna. - O co to chodzi? Nigdy nie słyszałam o żadnym zobowiązaniu - denerwowała się Jazz. - Może nie nazywano tego zobowiązaniem. Może to miało coś wspólnego z historią Misji, którą opowiadała mi moja matka. Znała ją od swej babki, która prawdopodobnie usłyszała ją od swej matki i tak dalej. Nazywają to „ślubowaniem na górze”. - Nigdy mi nic takiego nie opowiadałaś. - Kiedy byłaś mała, bajki opowiadała ci twoja matka ... a potem zajmowała się tobą Rosie i ojciec - nie przesiadywałaś w kuchni zawracając mi głowę, zresztą wtedy miałam naprawdę dużo roboty, gotowałam dla tylu osób. - To opowiedz mi ją teraz! - Och, to śliczna opowieść, o tym jak budowano Misję w San Juan Capistrano. Dziewięć lat trwała budowa Wielkiego Kamiennego Kościoła. Skończono ją dopiero w tysiąc osiemset szóstym roku. W całej Kalifornii nie było takiej wysokiej dzwonnicy. Prawdziwa ciekawostka. Rok po roku mężczyźni, kobiety i starsze dzieci pomagali przy budowie tego kościoła. Jedni nosili kamienie w rękach, inni zwozili je wózkami, piaskowce· i wapniowce przywożono z bardzo daleka, znoszono nawet kamienie z Portola Peak. Kiedy Wielki Kamienny Kościół został wreszcie skończony, zaczęli przybywać doń ludzie ze wszystkich rancz w Kalifornii, żołnierze, dostojnicy, setki nawróconych Indian, wszyscy w odświętnych ubraniach, wszyscy dumni i szczęśliwi. Potem odbyła się fiesta, która na długo zapadła ludziom w pamięć. Bawiono się przez wiele dni. Ludzie modlili się, paradowali, tańczyli, śpiewali. Aby podziękować Bogu za ukończenie Wielkiego Kamiennego Kościoła, stary Teodosio Walencja z grupą franciszkanów wspiął się na Portola Peak - nazywaną wtedy Górą Księżycową - i jak głosi legenda Teodosio znalazł na szczycie święte miejsce, gdzie złożył uroczystą przysięgę wobec świętych ojców: - Ślubował, że ręka ludzka nie zmieni nic na tej ziemi tak· daleko, jak okiem sięgnąć z Góry Księżycowej. - To było to „ślubowanie na górze”? - Tak, legenda zawsze kończyła się słowami „tak daleko, jak okiem sięgnąć z
Góry Księżycowej” . Ale wiesz, jak to jest z tymi starymi historiami. Podobno w San Juan był stary kościół misyjny - Misja Viejo, starszy od Misji, ale nikomu nie udało odnaleźć jego śladów i na Porto la Peak nie ma też pewnie żadnego świętego miejsca ani kaplicy. - Ale ta legenda przetrwała prawie dwieście lat! - Dobrym historiom udaje się przetrwać nawet dłużej - mogłabym ci opowiedzieć mnóstwo takich cudownych zdarzeń. Zaczęłabym od przejścia przez Morze Czerwone. - Susie, jesteś cyniczna. - Jestem realistką, koteczku. Praca dla Kilkullenów zabiła we mnie skłonności do romantyzmu.
19 Kiedy Jazz się wreszcie przemogła i zdała Caseyowi relację ze swej przygnębiającej rozmowy ze Steve'em Johnsonem, jego wrodzona żyłka do interesów kazała mu przyznać słuszność werdyktowi prawnika od spraw spadkowych: Jazz może opóźnić zagospodarowanie tych ziem, ale nie jest w stanie temu zapobiec. Opowiedziała mu też legendę Susie o ślubowaniu złożonym na górze i streściła dziwny, niejasny list Amilii o pakcie. - Czy nie wydaje ci się, że tu chodzi o coś ważnego? - spytała z nadzieją w głosie. - Zgadzam się, kochanie, że pomysł wybudowania na ranczu Monte Carlo jest okropny - odparł Casey - ale walczyć z nim możemy wyłącznie za pomocą twardych faktów. Musimy znaleźć . kogoś, kto potrafi połączyć list z legendą. Duchy są naszą ostatnią deską ratunku. Kto, prócz Susie, jest składnicą miejscowych legend? - Może ... może pan White, ten, który odczytał nam testament, choć jest ze sto lat za młody. W każdym razie jego rodzina od niepamiętnych czasów robiła interesy z moją. - Umówmy się z nim na rozmowę. Nie jest wprawdzie starym znachorem indiańskim, ale poza nim nie mamy nikogo. Kiedy wspinali się po schodach do biura Henry'ego White'a w San Clemente, Jazz przystanęła niezdecydowanie. - Może to nie jest czepianie się ostatniej deski ratunku, lecz zwykłe marnowanie cudzego czasu?
- Nonsens - odparł Casey i popchnął ją do góry. - Czy ten pan często ma okazję oglądać taką śliczną dziewczynę? Henry White przyjął ich ze zwykłą dla siebie łaskawością i był z pewnością mniej zaskoczony dowiedziawszy się, że Casey jest „narzeczonym” Jazz, niż ona sama słysząc własne słowa, których użyła pierwszy raz w życiu. Z drugiej strony, jak miała przedstawić Caseya komuś tak dostojnemu? Emerytowany bankier obejrzał list, wysłuchał legendy Susie, poprawił się w fotelu i pokręcił głową w zadumie. - Trafiłaś na interesującą romantyczną zagadkę, moja droga Jazz. Nie znam tej historii. A list? List zaś może oznaczać bardzo dużo albo zgoła nic. - Wiem, ale ... Teodosio Walencja otrzymał tę ziemię tytułem. nadania przez Koronę Hiszpańską w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym ósmym ... - Moja droga, powoływanie się na nadania Korony Hiszpańskiej, to strata czasu. Oryginalnych takich aktów było raptem - dwadzieścia czy trzydzieści historycy spierają się o tę liczbę - o ile jednak wiem, żadne dokumenty nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Może gdzieś na dnie jakiegoś kufra ... na ogół jednak uważa się, że wszystkie gdzieś zaginęły, czy też zostały zniszczone. Nie słyszałem, żeby ktoś widział choć jeden z nich. Zwoje znad Morza Martwego owiane są mniejszą tajemnicą. - A jednak ten pakt musi coś znaczyć - upierała się Jazz - w przeciwnym razie Juanita Isabella nie napisałaby listu do Amilii, który ta uznała za tak ważny, że schowała go do teczki z cennymi pamiątkami, listami miłosnymi i fotografiami męża. - Gdyby ten pakt z franciszkanami był naprawdę ważny, to niewątpliwie zostałby gdzieś odnotowany, a nie tylko w prywatnym, sentymentalnym liściku czyjejś żony - rzekł Henry White. - Musiałby istnieć, moja droga, legalny dokument, zarejestrowany w jakimś urzędzie. - Jakiego rodzaju dokument? - spytał Casey. - Hal Doskonałe pytanie. Wsadził pan kij w sam środek grzęzawiska kalifornijskiej historii, żałosnej historii, pełnej niesprawiedliwości i niegodziwości. Prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Ha! Pan nie jest tutejszy, prawda, panie Nelson? - Jestem nowojorczykiem, sir. - Tak, to zresztą bez różnicy. Ten brak zainteresowania historią nie jest cechą samej tylko Kalifornii, lecz całych Stanów Zjednoczonych. - Obdarzył ich uśmiechem
kogoś, kto całe lata czekał, żeby przyszła do niego taka para głupców i pytała go o sprawy, które on zna, a oni nie. Jazz nie mogła się doczekać, żeby zaczął mówić. - Proszę pana - zaczęła przymilnie - nie zechciałby pan wprowadzić nas trochę w tę historię? - Ha! Wprowadzić trochę! Trochę się nie da, trzeba zacząć od początku, czyli od roku tysiąc siedemset sześćdziesiątego dziewiątego, kiedy to wicekról Hiszpanii mianował San Diego twierdzą królewską. Wysłał wówczas ekspedycję, złożoną z sześćdziesięciu trzech mężczyzn i dwóch księży, dowodzoną przez Don Gaspiua de Portola, na poszukiwanie Zatoki Monterey. Udali się drogą wzdłuż wybrzeża, chrzcząc po drodze wszystkie dzieci, jakie im weszły w ręce. W efekcie franciszkanin Fra Junipero Serra założył dwadzieścia jeden misji na północ od San Diego. Na ogół brały one w posiadanie tamtejsze ziemie, ale dokonano też kilku indywidualnych nadań, przede wszystkim starym zasłużonym rycerzom. Jazz spojrzała porozumiewawczo na Caseya. Jego może w szkole tego nie uczono, ale ją owszem. Sagę Junipera Serry znał byle turysta, chyba że jego podróże ograniczały się do Disneylandu. - Teraz dochodzimy do tej trudnej części. Ha! W roku tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym Hiszpania utraciła Kalifornię na rzecz Meksyku. Tubylcy, Californios, będący mieszanką Hiszpanów i Meksykanów, zaczęli domagać się sekularyzacji ziem należących do misji i stopniowo odebrali franciszkanom całą ziemię. Między rokiem tysiąc osiemset trzydziestym trzecim a czterdziestym większość posiadłości po prostu rozdrapano. Nikt się z nikim nie liczył, wierzcie mi. Jeśli ktoś był już przedtem właścicielem ziemi jak Walencja, to musiał prosić, by łaskawie pozwolono mu udowodnić swe prawa, a w tym celu musiał stawić się przed sądem meksykańskiego gubernatora, przedstawić mu swą łaskawą prośbę, wykazać, że posiada co najmniej dwa tysiące sztuk bydła oraz dom, przekonać, by zezwolił zachować ziemię. Wierzcie lub nie, ale ta procedura trwała średnio trzydzieści lat. Trzydzieści lat przesłuchań, zeznań świadków, a jaki był wynik? Haniebny! Większość starych właścicieli straciła ziemię i pieniądze, setki nowych, wielu z powiązaniami politycznymi, przejęły ziemię na podstawie nowych nadań, meksykańskich tym razem. - Ale rodzina Walencjów utrzymała swoją ziemię! - krzyknęła Jazz. - W przeciwnym wypadku· nie mogliby jej sprzedać Kilkullenowi. - Masz rację, moja droga. Widać należeli do nielicznej grupy szczęśliwych i wytrwałych. Ich akta, expediente, zawierały podanie do gubernatora, szkic
topograficzny nazywany diseno oraz kopię, tak zwany borrador. Expediente były przechowywane w Archiwum Prowincji. Jak przystało ważnym dokumentom. - A gdzie teraz mogą się znajdować? - spytał Casey. - Trudno mi sobie wyobrazić, młody człowieku. Nie mam pojęcia - odparł dobrotliwie. - Zresztą wkrótce okazało się, że wcale nie jest dobrze mieć expediente. Ledwo rodzina Walencjów zdążyła się ucieszyć, że ma wszystkie potrzebne papiery, a tu powstały Stany Zjednoczone i wypowiedziały wojnę Meksykowi, co miało miejsce w roku tysiąc osiemset czterdziestym szóstym. Taka tam wojna - Californios zajęli z powrotem cały stan w styczniu tysiąc osiemset czterdziestego siódmego, tuż przed Gorączką Złota, która miała miejsce w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym. Bardzo zła koordynacja czasowa. Albo bardzo dobra, zależy skąd się pochodzi. Ha! - Skoro Californios ponownie zajęli cały stan, to jak rodzinie Walencjów udało się utrzymać ziemię? - pytał wciąż Casey. Pan White z takim samym upodobaniem odpowiadał na ich naiwne pytania, z jakim opisywał okropności procedury utrzymania ziemi. - Musieli znowu stanąć przed sądem dla rozstrzygnięcia, czy spełniają warunki określone w Akcie Kongresmena Gwina z roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego. O tym, czy ktoś miał prawo do ziemi, rozstrzygała specjalna trzyosobowa komisja. W ciągu dwóch lat należało zgłosić wszystkie nadania - wierzcie lub nie, ale było ich około ośmiuset i dotyczyły obszaru liczącego łącznie prawie pięć milionów hektarów. Spowodowało to straszne zamieszanie, moja droga Jazz. Mogę sobie to świetnie wyobrazić. Henry White przerwał i siedział potrząsając głową, jak gdyby odczuwał wielką radość z tego, że udało mu się nie żyć w tamtych czasach. - Jeśli jednak pan pozwoli, rodzina Walencjów sprzedała swą ziemię Kilkullenowi w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku - upierał się Casey. Musieli więc mieć ważny akt własności. - Tego nie kwestionuję. Z całą pewnością pierwszy Kilkullen nie wyjąłby z kieszeni pieniędzy, gdy by nie zobaczył aktu własności ... był na to zbyt sprytny. Aby uzyskać zatwierdzenie swej własności przez rząd Stanów Zjednoczonych, Walencja musiał napisać kolejne podanie o uwzględnienie nadania meksykańskiego, sporządzić kolejne, bardziej szczegółowe disefio, które wraz z innymi załącznikami przedstawił Głównemu Geometrze. Po uzyskaniu jego zgody, cała dokumentacja uzyskiwała formę kolejnej expediente. Kopiowano ją, jedna kopia zostawała u Głównego
Geometry. - Przeczuwam, że nie zachwyci mnie to, co teraz usłyszę, ale gdzie powinna się znajdować ta druga expediente? - spytała Jazz usiłując odczytać odpowiedź z wyrazu jego twarzy. - Nie chciałbym ci robić przykrości, moja droga, ale większość tego rodzaju dokumentów rejestrowano w Głównym Biurze Własności Ziemskich ... niestety ... w San Francisco. - Przed trzęsieniem ziemi - rzekła Jazz głosem, w którym się mieszała pewność z niedowierzaniem. - Przed trzęsieniem ziemi i co gorsza, przed pożarem. Obawiam się, że strawił je pożar. - Ale to jest jak bieg na przełaj śladem rozrzuconych przez zawodników papierów bez papierów! - wybuchnęła Jazz. - To nie w porządku! - Pewnie dlatego nie uczą w szkołach historii Kalifornii - rzekł Casey obejmując jej dłonie. - Jest zbyt przygnębiająca. - Oczywiście, kiedy ziemia zmieniła właściciela - dodał pan White jakby po zastanowieniu - tytuł własności, prawo do rancza, powinien być zdeponowany w Biurze Naczelnego Sędziego Okręgu w Santa Ana. - Co?! - Nie wspomniałem o tym wcześniej, bo zakładałem, że wiecie. Tak, na pewno, akt nabycia Rancza Montana de la Luna przez Michaela Kilkullena musiał trafić do naczelnego sędziego okręgu, by nie można było go potem podważyć, słowem, by nabrał mocy prawnej. Ha! Wszystkie wcześniejsze dokumenty nie mają znaczenia ... absolutnie żadnego znaczenia. Trzeba było od tego zacząć, wściekała się w duchu Jazz. Po co mówił o rzeczach bez znaczenia, zamiast od razu wysłać nas do Santa Ana? Ale Henry White nie skończył jeszcze i Casey musiał przytrzymać Jazz za ramię, by nie zerwała się i nie pobiegła do samochodu. - Z drugiej zaś strony - rozważał głośno Henry White, zdjąwszy okulary i patrząc w sufit - tytuły własności, mapy ... nie zawsze wystarczają dla rozwiązania takiej historycznej łamigłówki. Dlatego mamy historyków, bibliotekarzy, kustoszów, nie samych prawników od nieruchomości. Ha! Moglibyście odwiedzić Bibliotekę Bancroft, która znajduje się, jak pewnie wiecie, w Berkeley, lub Archiwum Towarzystwa Historycznego w San Diego, ewentualnie Dział Rękopisów w Muzeum
Huntington w Pasadenie, również Towarzystwo Historyczne Okręgu Orange, nie mówiąc o Towarzystwie Historycznym w San Juan Capistrano ... nie wiadomo, jakich odkryć jeszcze dokonacie. Oni zbierają różne okruchy .... stare dokumenty ... okruchy ... - Bardzo panu dziękujemy - rzekł Casey. - Pomógł nam pan nadzwyczajnie. Oboje z Jazz jesteśmy panu nieopisanie wdzięczni. - Do usług, panie Nelson, do usług. Zapoznawanie młodych ludzi z historią to dla mnie wielka przyjemność. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak przyjemnie spędziłem poranek. - O, tutaj jesteście, a ja was wszędzie szukam - rzekła Waleria z irytacją, kiedy wreszcie odkryła Fernandę i Georginę, spokojnie jedzące obiad przy jednym z dwu basenów hotelowych. - Mogłaś zostawić dla mnie wiadomość, Fernie. Umieram z głodu, a nie chciałam jeść sama. - Przepraszam cię, Wal. Wydawało mi się, że miałaś jechać z Jimmym do Los Angeles. - Owszem, miałam, ale się okazało, że obaj z Johnem są umówieni na spotkanie w jakiejś innej sprawie. Nienawidzę, kiedy wszyscy gdzieś sobie idą, nic mi nie mówiąc! Ta sprawa nie zasługiwała aż na takie oburzenie, ale Waleria była wciąż podenerwowana wcześniejszą rozmową z mężem. Po prostu do świadomości Billy'ego nie dotarło jeszcze, że została spadkobierczynią. Traktował ją tak jak zawsze, jak starą poczciwą Walerię, długoletnią małżonkę, która przypadkiem zarobiła trochę pieniędzy. William Malvern Junior miał do niej same pretensje. Kucharka zapowiedziała, że odejdzie, służąca już odeszła, lodówka nie działa jak należy, przez co w pojemniczkach na lód zamiast lodu jest woda, każda z trzech córek ma jakieś problemy, a wszystkie domagają się, żeby on je rozwiązywał, on tymczasem jest chory i zmęczony samotnym chodzeniem na przyjęcia. Ona stanowczo za długo bawi w Kalifornii. Słowem same brednie. Nie zauważył, że ona nie jest już tą samą osobą, co przed śmiercią ojca. Przenieś się do hotelu, chciała wrzasnąć, stołuj w klubie, a dziewczynkom powiedz, żeby się nie wygłupiały, i, na miłość boską, przestań zrzędzić! Na szczęście ugryzła się w język. Jakoś udało jej się go uspokoić i to nawet nie uciekając się do obietnicy, że jeszcze tego samego dnia wróci do Nowego Jorku, jak żądał. W jej głowie kiełkował pewien plan, ale na razie nie była jeszcze w stanie
wprowadzić go w czyn, a póki nie była w stanie wprowadzić go w czyn, nie była również w stanie stawić oporu swemu mężowi, bowiem niemal dwadzieścia dwa lata małżeństwa nauczyły ją doceniać wartość posiadania u boku atrakcyjnego, sympatycznego mężczyzny. Że był denerwujący, to inna sprawa. Jej plan zakładał spalenie mostów, spalenie wszystkich przeklętych przez Boga mostów, które łączyły obrzydliwy, brudny, zatłoczony Manhattan z resztą Stanów Zjednoczonych, spalenie do cna i jeśli Billy nie zdecyduje się przejść z nią na drugą stronę, to trudno. Nie była jednak pewna, czy jest już gotowa; nie wiedziała nawet, czy ma odwagę uczynić ów krok, który przypuszczalnie skończy się rozpadem małżeństwa i wszystkiego, co do tej pory uważała za ważne. Ach, bardzo ją kusiło, ta pokusa była niemal atawistyczna, żeby rzucić to wszystko i wycofać się - bo tak to zostanie przyjęte - do Filadelfii, do życia wypełnionego innymi przyjemnościami, spokojniejszego i nie wymagającego listów uwierzytelniających, do życia, w którym nie można było kupić sobie pozycji towarzyskiej. Ale czy mogła to uczynić, ona, która wyrobiła sobie pozycję w najbardziej wymagającym mieście? Czy ona, Waleria Malvern, uchodząca za trwały filar nowojorskiego establishmentu, polubi pozycję małomiasteczkowej damy? Czy po tylu latach przebywania w rozgrzanym do białości centrum mody i przepychu, w amerykańskim odpowiedniku Wersalu w szczytowych latach panowania Ludwika XVI - życie na bocznym torze nie będzie smakowało jak wygnanie? A jeśli darzy Filadelfię miłością romantyczną tylko dlatego, że nigdy tam nie mieszkała i nie zna realiów jej życia codziennego? Mieszkać na stałe, to nie to samo co składać wizyty od czasu do czasu. Może życie w Nowym Jorku bardziej wchodziło w krew, niż sądziła i Filadelfia znuży ją, jak życie w wiejskim zamku nużyło wygnanych z Wersalu francuskich arystokratów, usychających za nim z tęsknoty. Jak człowiek raz wyjedzie z Nowego Jorku, prędko go zapomną. W innych miastach Stanów Zjednoczonych też są kobiety bogate jak ona - ale w Nowym Jorku nikt o nich nie słyszał, nikt ich nie fotografował, nikt o nich nie pisał. Ich krótki i nieważny z punktu widzenia Nowego Jorku lot trzmiela odbywał się, kiedy „Town and Country” poświęcało numer ich miastu. Jeśli kobiety te odwiedzały Nowy Jork, to ich wizyta przechodziła prawie niezauważenie, w sprawach rozrywki musiały zdać się na swych nowojorskich znajomych, a po wyjeździe zostawały natychmiast wymazane ze świadomości Nowego Jorku.
Waleria usiadła przy stole z Georginą i Fernandą, zamówiła sałatkę z krewetek i zaczęła jeść nie próbując nawet włączyć się do ich rozmowy, która, jak się wydawało, dotyczyła zalet rozmaitych dżemów i galaretek. Waleria zastanawiała się nad wadami i zaletami swej nowej pozycji w mieście, gdzie przez ostatnie dziesięć lat usilnie starała się, by wydawać się taką bogatą, za jaką ludzie ją uważali. Wkrótce posiądzie niewyczerpane zasoby. Jej pochodzenie jest nie gorsze niż pochodzenie innych kobiet w tym mieście ... lepsze, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Jej styl nigdy nie był kwestionowany. Pieniądze, rodzina, styl. Miała wszystko co trzeba, żeby zostać królową Nowego Jorku, nie ruszając nawet małym palcem. Ale, Chryste, jaka to konkurencja! Tylu ludzi stłoczonych w ciągle fotografowanej paczce, konkurujących ze sobą w ubieraniu się, dawaniu pieniędzy na cele charytatywne, kupowaniu sztuki, zabawianiu się, spędzaniu wakacji - czy ona rzeczywiście chciała być królową tych ludzi? Bill Malvern byłby oczywiście zachwycony. Jemu to by bardzo odpowiadało. Czy Billy zgodziłby się przeprowadzić? Czy potrafiłby zapuścić korzenie w innym mieście? - Czemu milczysz, Walerio? Nie podoba ci się nasza herbaciarnia? - spytała Georgina. - Jaka znowu herbaciarnia? - Ta, którą zamierzamy z Fernandą otworzyć - rzekła Georgina kręcąc głową z niedowierzaniem. - Odkąd usiadłaś, o niczym innym nie mówimy. - Przepraszam, nie przysłuchiwałam się. Muszę zatelefonować - Waleria wstała pośpiesznie. Z wielkim trudem znosiła głupich ludzi, jak ta Georgina z jej głupim dekoratorstwem, albo Fernie z jej głupimi mężami. Nie, to było nie do zniesienia. Oczekiwać od niej, że będzie wysłuchiwać jakichś bajdurzeń o cukierni? Na razie - powiedziała, nie ukrywając wściekłości. - Czy ja coś powiedziałam? - spytała Fernandę Georgina. - Jeśli tak, to przypomnij mi, żebym to powtórzyła. - Wal ma czasami takie wyskoki. Rano rozmawiała przez telefon z mężem i od tego czasu jest strasznie nieprzyjemna. - Mężowie ... - powiedziała Georgina w zamyśleniu. - Czemu wyszłaś za Jimmy'ego?
- Fernie, kurczaczku, co za pytanie! - No ... pomyślałam, że znając tak wcześnie swój stosunek do mężczyzn ... po co w ogóle zawracałaś sobie nimi głowę? - Chcesz powiedzieć, że skoro nie potrzebowałam mężczyzny w sensie seksualnym, nie potrzebowałam go wcale, czy tak? Fernie, straszny z ciebie dzieciuch! Zacznijmy od tego, że Jimmy jest miły, a ponieważ dużo wygodniej jest wyjść za mąż, niż nie wyjść, nie był 'to zły wybór. Pieniądze są straszliwie ważne ... mój papa nie należy do bogatych lordów, wręcz przeciwnie, a dzieci do ustawienia nie brakowało. Tak więc moi rodzice byli bardzo zadowoleni, kiedy zgodziłam się wyjść za Jimmy'ego. Ludzie nie zrozumieliby, gdybym go odrzuciła. A co gorsza, mogliby zacząć się zastanawiać dlaczego i nabrać jakichś podejrzeń. Mąż to najbardziej przekonujący kamuflaż. A poza tym, kto wie, może zechcę mieć dziecko, jak każda inna kobieta? Na myśl o dzieciach Georgina uśmiechnęła się delikatnie. Pewnego dnia, czemu by nie? Żyła w najlepszym ze wszystkich światów. - A poza tym - ciągnęła - zawsze istnieje problem towarzystwa. Tłumy mężczyzn ubiegały się o to, by zaprosić mnie na obiad, zabrać na przyjęcie i tak dalej, ale naturalnie po pewnym czasie każdy z nich uważał, że zasługuje na coś więcej niż cmoknięcie w policzek na dobranoc. Wtedy musiałam go rzucić. Stało się to w końcu bardzo nieznośne. Uważano mnie za kobietę bez serca, a przecież tak nie jest, prawda? - No a Jimmy? Czy on zadowala się cmoknięciem w policzek na dobranoc? spytała Fernanda, płonąc z ciekawości. Musiała znać odpowiedź, za wszelką cenę. Spojrzenie Georginy powędrowało na obrus, jej twarz stężała, wprawdzie na krótką chwilę, ale wyraźnie, czyniąc ją dużo starszą, niż w istocie była. Zagryzła wargi i nie od razu odpowiedziała, jak by się zastanawiała, czy nie zbyć Fern jakimś zwykłym dowcipem pod swoim adresem. Wreszcie potrząsnęła głową, jak ktoś, kto zdecydował się powiedzieć prawdę. Zaczęła mówić z opuszczonymi powiekami. - Kiedy powiedziałam przed chwilą, że Jimmy jest miły, miałam na myśli, że jest dla mnie nieskończenie dobry. Co zaś do łóżka ... cóż, to jest cena, jaką muszę płacić. Boże, jak ja tego nienawidzę! Nie powinnam chyba narzekać, w końcu każdy mężczyzna tego oczekuje, lecz Jimmy ... nie wyobrażasz sobie, jak to jest. Nie, on mnie nie traktuje źle, kochanie, nie pomyśl przypadkiem, że jest brutalny, co to to nie, ale jest taki ... nienasycony. Tak ohydnie, obrzydliwie nienasycony, taki chciwy,
niezmordowany. Nie wiem, Fetnie, może oni wszyscy są tacy, nigdy nie spałam z innym mężczyzną, więc nie mogę porównać, ale jemu nigdy nie jest dosyć. Czy sądzisz, że to normalne? - spytała niepewnym głosem, odważywszy się spojrzeć Fernandzie w oczy. - Normalne? Nic nie jest normalne - odparła gwałtownie Fernanda. - Nie tam gdzie w grę wchodzą mężczyźni. Jesteś mężatką niecałe dwa lata; on z pewnością wcześniej czy później zrobi się mniej wymagający, tyle ci mogę obiecać. - Fernanda pomyślała o popołudniu spędzonym z Jimmym Rosemontem, ach, czemuż go wtedy nie zabiła, dziś zrobiłaby to z wielką radością. - O to się właśnie modlę! Inna rzecz, że straszny z niego oszust, czym powszechnie wiadomo. Nawet podczas naszego miesiąca miodowego miał inne kobiety, i Bogu dzięki. Im więcej kobiet uwodzi, tym mniej mnie napastuje. A kiedy jest zajęty dobijaniem jakiegoś targu, jak przez ostatnie kilka tygodni, zostawia mnie w spokoju. Oczywiście, kiedy go ostatecznie dobije, zechce świętować. - Georginą wstrząsnął dreszcz. - A wiesz, Fernie, co jest w tym najdziwniejsze? On mnie ma za kobietę oziębłą, ale nie robi mu to najmniejszej różnicy. A przecież powinno, prawda? Jak mężczyzna może narzucać się kobiecie, która go nie chce? Ale widać może, co więcej, jemu to się chyba nawet podoba. Jeśli on nie może doprowadzić mnie do - no wiesz - to znaczy, że ktoś inny tym bardziej. Traktuje moją oziębłość jak niewidoczny pas cnoty. Taka żona to majątek. Och, nie rozmawiajmy o nim więcej, obiecaj mi, dobrze kochanie? Z nami on nie ma nic wspólnego ... on jest jak konieczne zło. W kusicielskim uśmiechu Georginy, kiedy ta patrzyła jej w oczy, Fernanda czytała wspomnienia, uwielbienie dla niej i akceptację jej praw do wszystkich emocji Georginy, wszystkich impulsów. - Boże! Kiedy mówisz to „no wiesz” jak pruderyjna stara panna, ja prawie ... no wiesz - rzekła Fernanda zniżając głos. - Och, kochanie, weźmy rachunek i wracajmy do pokoju - powiedziała Georgina. - Jestem o ciebie tak potwornie zazdrosna, że nie mogę wytrzymać. - Zazdrosna! Chyba nie myślisz, że pozwolę się dotknąć jeszcze jakiemuś mężczyźnie. Jak tylko wrócę do Nowego Jorku, wystąpię rozwód, bez względu na koszty. - Nie o mężczyzn jestem zazdrosna. Teraz, kiedy jesteś ... świadoma ... kiedy znasz dokładnie swoje potrzeby ... wszędzie będziesz spotykać kobiety, o których nie
miałaś pojęcia, że wolą kobiety. Będą ciągnęły cię do łóżka. Im będziesz starsza, tym więcej ich będzie się koło ciebie kręciło. Dla kobiet takich jak my życie zaczyna się po czterdziestce. - Szaleństwo! To zupełnie odwrotnie niż w prawdziwym życiu! - wykrzyknęła Fernanda. - Poczekaj, to się przekonasz, Fernie kochana. Mnóstwo kobiet szuka sylwetek matek, a kto zaczyna wyglądać jak matka przed czterdziestką? Niech ci do głowy nie przyjdzie przytyć - staniesz się jeszcze ponętniejsza. - Dlaczego? - spytała Fernanda zafascynowana. - Wyglądałabyś bardziej kobieco. Kobiety, które wolą kobiety, zachwyca kobiece ciało, a ty wciąż jesteś zbyt szczupła, zbyt zuchwała, zbyt prostolinijna jak na gusty niektórych. - Dobry Boże, ale to dziwne - rzekła Fernanda, niemal obojętnie. Nigdy w życiu nie usłyszała tylu miłych rzeczy jednocześnie, ale z pewnością nie zamierzała ich wykorzystać. Jeszcze przez wiele lat. - Barbra byłaby zachwycona - rzekła Jazz do Caseya. - Jaka Barbra? - Streisand. Fotografowałam ją dla „Vogue” w jej domu w Malibu. Zabezpieczenia przed włamaniem w niczym nie ustępowały tym tutaj. - Powiodła ręką wokół. Znajdowali się w sali recepcyjnej Działu Rękopisów Muzeum Huntington. Nie musi mnie zabawiać, myślał Casey, spoglądając na jej piękną twarz, w której jedynie smutne oczy zdradzały głęboką rozpacz. Kiedy przygnali do Biura Naczelnego Sędziego Okręgu w Santa Ana i zlokalizowali w końcu akt sprzedaży Rancza Montana de la Luna, własności Don Antonia Pabla Walencji, Michaelowi Kilkullenowi, w podnieceniu pochylili się nad jednostronicowym legalnym opisem ziemi, sporządzonym w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym i opatrzonym podpisami nabywcy i sprzedającego. Niestety, nie było w nim ani jednego słowa na temat paktu. - Myślę, że to zamyka tę sprawę, kochanie - powiedział Casey. - - To niemożliwe! - krzyknęła Jazz. - Nie wierzę! Casey polecił tymczasowemu szefowi stada, wytrawnemu vaquero, który zajął jego miejsce po wypadku, żeby miał na wszystko baczenie, a sam udał się z Jazz na cały dzień do San Diego, by w tamtejszym Towarzystwie Historycznym szukać
„okruchów” pana White'a. Następnego dnia przewrócili do góry nogami Towarzystwo Historyczne w San Juan, z równie małym skutkiem, kolejny bezowocny, denerwujący dzień spędzili kichając od kurzu w Towarzystwie Historycznym Okręgu Orange. Wtedy Jazz powiedziała, że poszukiwania powinni byli zacząć od Bankroft Library w Berkeley, rozumując następująco: w czasie pożaru San Francisco ktoś przytomny na pewno uratował archiwum Biura Własności Ziemskich. Polecieli więc o świcie do San Francisco, po to by wrócić późnym wieczorem nie tylko z pustymi rękoma, ale także z pustym żołądkiem, gdyż będąc w mekce dobrego jedzenia nie mieli czasu, by wpaść do Chez Panisse. Ilość „okruchów” kalifornijskiej historii, które zobaczyli, wprawiła Caseya w zdumienie, żaden nie nawiązywał jednak do tych konkretnych dwudziestu sześciu tysięcy hektarów między górą a oceanem, którym potem nadano nazwę „Rancza Kilkullena” . Muzeum Huntington w Pasadenie, w dzielnicy San Marino (znane większości ludzi z posiadania „Niebieskiego Chłopca”) było już ostatnim miejscem wymienionym przez pana White'a. Oczywiście, mogli całymi tygodniami szperać w dokumentach będących w posiadaniu rozmaitych małych towarzystw historycznych we wszystkich starych miasteczkach, ale kustosze widząc ich rozczarowane miny mówili z naciskiem, że coś naprawdę interesującego znajduje się jedynie w większych, lepiej znanych zbiorach. Wprawdzie żaden z nich nie użył sformułowania „szukanie igły w stogu siana”, ale mieli wypisane to na twarzach, myślał Casey. Ilekroć zaczynali z Jazz tłumaczyć, że szukają paktu, to już samo to słowo wywoływało skojarzenia nie z tej ziemi, jak gdyby chodziło o pakt z diabłem. Ludzie, do których się zwracali, prawdopodobnie brali ich za wariatów. Nie to, żeby nie chcieli im pomóc, zachowywali się bardzo profesjonalnie, lecz ani trochę nie dziwiło ich, że nie znajdują owego paktu z franciszkanami. Nazajutrz po ich smutnym powrocie z San Francisco, Jazz zatelefonowała do Muzeum Huntington i umówiła się na wizytę z Williamem P. Frankiem, zastępcą kustosza Działu Zachodnich Rękopisów. Dziś, po dwukrotnym zrewidowaniu przez umundurowanych strażników na rozległym podjeździe, prowadzącym przez cudownie zaprojektowane ogrody i zieleńce, stanowiące niegdyś park Rezydencji Huntington, zaparkowali samochód, wypatrzyli nowoczesny budynek mieszczący bibliotekę. Wspiąwszy się po schodach,
przeszli przez zdumiewającą liczbę drzwi i znaleźli się we wspaniale urządzonej sali, w której poza nimi nie było nikogo. Casey wiele by dał, żeby Jazz nigdy nie znalazła listu swej prababki, żeby go nie przetłumaczyła, żeby Jimmy Rosemont miał w ręku pewne zwycięstwo, wtedy bowiem Jazz pomyślałaby o ich przyszłości, zamiast obsesyjnie szukać sposobu na niesprzedanie rancza. Od dnia, kiedy zgodziła się wyjść za niego za mąż, nie rozmawiali, zdaje się, o niczym poza listem, legendą, paktem. Jazz była całkowicie opętana myślą, żeby uchronić ranczo od łap bankierów z Bongkongu, którzy chcą je przerobić na Monte Carlo. Wszystkie inne - sprawy uległy odroczeniu. Miłość, dopiero co wyznana, małżeństwo, ledwo wspomniane, zeszły na dalszy plan - żeby nie powiedzieć bardzo daleki - wobec tajemniczego ślubowania na górze. Czy Jazz przypadkiem nie chodziło o to, żeby nie pozwolić sobie na odczuwanie szczęścia i stąd te poszukiwania paktu, myślał Casey. Czy przypadkiem nie uważała, absolutnie podświadomie, że zaraz po tragicznej śmierci ojca ona nie ma prawa do szczęścia? Głęboko zaniepokojony Casey wiedział, że im szybciej te fantastyczne pomysły wywietrzeją jej z głowy, im szybciej sprawdzą wszystkie możliwości, tym lepiej, gdyż Jazz wróci wówczas do rzeczywistości, i do niego. - Kochanie - rzekł Casey - kiedy pan Frank spyta, czego szukamy, nie mówmy „paktu”, tylko „prywatnej umowy dotyczącej ziemi”. To głupio zwracać się do obcego o pomoc w odnalezieniu paktu sprzed dwustu lat. - Mnie to nie razi - upierała się Jazz. - Czy nie moglibyśmy pójść na kompromis i zrobić to raz po mojemu. Ten jeden raz. - Kompromis - mruknęła Jazz. - Red mnie ostrzegała. Małżeństwo to ciągłe kompromisy. - Ostrzegała cię? Przecież kiedy jej powiedzieliśmy, była bardzo zachwycona ... - Rzeczywiście była zachwycona, ale potem, kiedy zostałyśmy same, zaczęła mi tłumaczyć, że muszę nauczyć się kompromisów. Nie znoszę tego słowa! Kompromis, beznadziejna nuda. Akurat gdy zdarza się człowiekowi coś cudownego, pięknego, wszyscy zaraz wyjeżdżają z kompromisami, nawet Susie zaczęła mi wkładać do głowy, żebym nastawiła się, że czasami trzeba będzie spuścić z tonu, no ale ona zawsze trzyma twoją stronę. Czemu Susie nie
spytała, kiedy ślub, dlaczego Red nie zainteresowała się, jaką sukienkę zamierzam włożyć, czemu' nikt nie zemdlał na wieść o naszym ślubie? Z całego towarzystwa tylko Pete potrafił się znaleźć, pomyślała Jazz. Zaczął wykrzykiwać, że Jazz nie może wyjść za mąż, póki nie da mu szansy, by wybił jej to małżeństwo z głowy - ale tego wolała nie powtarzać Caseyowi. - Zrobimy tak: ja pójdę na kompromis - rzekł Casey. - Sądziłam, że to wymaga udziału dwóch stron. - Tylko jednej, jeśli on potrafi czytać w jej myślach, wyróżnia się wielką inteligencją i jest facetem z klasą. - Stoi taki przede mną. - Jazz roześmiała się i na chwilę oboje zapomnieli, gdzie są i po co. Podskoczyli, gdy do pokoju wszedł Bill Frank. Kustosz był młody, wysoki, miał ciemnoblond włosy i sympatyczny wyraz twarzy. Jazz nabrała jednak przekonania - po nieudanej wizycie w San Francisco - że wszyscy kustosze mają sympatyczny wyraz twarzy i im mniej zamierzają ci pokazać, tym są milsi. Pozwoliła mówić Caseyowi, żeby wprawiać się w chodzeniu na kompromis. - Prywatna umowa dotycząca ziemi między franciszkanami a kimś o nazwisku Walencja? Hmm. Po tysiąc osiemset trzydziestym trzecim franciszkanie niewiele mieli już do powiedzenia, ale kto wie? Tylko gdzie tego szukać? No dobrze, proszę zaczekać - powiedział Billy Frank i wprowadził ich do większego pokoju, w którym stał długi stół i kilka krzeseł. Wyłowiwszy z kieszeni klucz otworzył drzwi archiwum rękopisów, po czym zniknął wśród swych trofeów. Jazz popatrzyła z zazdrością na znajdujących się w pokoju szczęśliwych badaczy, pochylonych pilnie nad starymi manuskryptami. Minęła, jak się zdawało, wieczność, zanim Bill Frank wrócił taszcząc brązową tekturową kwadratową teczkę o boku przynajmniej sześćdziesięciu centymetrów. Położył ją na stole, usiadł naprzeciw Jazz i Caseya. - Przepraszam, że kazałem na siebie tak długo czekać, ale . musiałem najpierw to i owo wyeliminować. Nie znalazłem niczego obiecującego z wyjątkiem tej teczki, ale to też jeszcze daleko nie to o co chodzi - rzekł rozwiązując tasiemki. - Mamy tutaj kilka śladów dokumentacji rozmaitych dzierżaw ziemi, sporządzonej przez Komisję do Spraw Gruntów po zawarciu Układu w Hidalgo w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku, który zakończył wojnę między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi. Sądzę, że te dokumenty nie obejmują okresu franciszkanów, ale co nam szkodzi
zobaczyć. Sam jestem bardzo ciekaw. W teczce było siedem dokumentów w różowych okładkach, przewiązanych wstążeczką. Przypominały współczesne skoroszyty. - To są kopie siedmiu expediente, zniszczonych w Głównym Biurze Własności Ziemskich podczas pamiętnego trzęsienia ziemi w San Francisco - oznajmił kustosz. - Innymi słowy, to są potwierdzenia przez Stany Zjednoczone nadań ziemi uczynionych przez Meksyk, które z kolei mogły być, choć raczej rzadko się to zdarzało, potwierdzeniami nadań ziemi uczynionymi przez Hiszpanię. Żywa historia. - Byliśmy już w San Francisco - rzekła Jazz. - Nic nie znaleźliśmy. - Dokumenty mają dziwną własność zapodziewania się i znajdowania się w innym miejscu, na ogół tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa. - Bill Frank rozwiązał ostrożnie jeden z różowych skoroszytów i zaczął odwracać cienkie arkusze, spięte razem, szeleszczące, kruche, pożółkłe ze starości - wodząc po nich wzrokiem. Diseno był osobnym dokumentem, orientacyjną mapą na złożonym arkuszu, z kompasem narysowanym na górze, naniesionymi nazwami niektórych miejscowości, dokładnie zaznaczoną rzeką. Bill Frank pokazał im czyjeś podanie i kolejne strony zawierające zeznania po hiszpańsku rozmaitych świadków, że ziemia jest własnością takiego a takiego z nadania meksykańskiego. Pokręcił głową. - To bardziej na północy. Przejrzał kolejnych kilka skoroszytów. Piąta broszura wyglądała tak samo jak cztery poprzednie, lecz kiedy Jazz i' Casey ujrzeli na rozłożonej mapie wachlarzowaty kształt posiadłości z falującą linią oznaczającą ocean, wykrzyknęli oboje: - Stop! - Popatrzcie! Tu jest napisane: Diseno dei Rancho Montana de la Luna! Mamy je nareszcie! - krzyknęła Jazz na cały pokój. Wystraszeni badacze podnieśli głowy, wobec czego Bill Frank prędko zgarnął z powrotem zawartość dużej teczki, złożył ją i ruszył z tym wszystkim do swego gabinetu. Tam wyjął expediente, którego szukali z takim uporem, rozłożył je i zaczął tłumaczyć archaiczną hiszpańszczyznę na współczesną angielszczyznę. - Tutaj, na pierwszej stronie, mamy podanie z tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku. Pisze je Don Antonio Pablo Walencja, obywatel urodzony w Kalifornii, do Komisji Stanów Zjednoczonych do spraw Gruntów. Prosi komisję, by uznała jego prawa do ziemi nadanej mu przez Meksyk w roku tysiąc osiemset trzydziestym dziewiątym. Informuje komisję, że jest jedynym legalnym synem Don
Bernarda Walencji. Don Bernardo, jego ojciec, był również jedynakiem. Jego ojciec pierwszy Walencja w Kalifornii - nazywał się Teodosio Maria Walencja i to właśnie Teodosio otrzymał tę ziemię od Hiszpanii w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym ósmym - najwyraźniej z racji swego wieku przeszedł na emeryturę po służbie w twierdzy w San Diego i otrzymał tę ziemię od gubernatora Hiszpanii Pedro Fagesa za wierną służbę Koronie Hiszpańskiej. Bill Frank spojrzał na Jazz. - Jak na tamte czasy, to dziedziczenie odbywało się w sposób niezwykle prosty - panowie Walencja zadowalali się jednym synem, prawda? To tłumaczy, dlaczego nie musieli dzielić ziemi. Zobaczmy, co tam dalej. Otóż Teodosio, były żołnierz, żył na ranczu do swej śmierci w roku tysiąc osiemset szesnastym. Miał wtedy siedemdziesiąt trzy lata. Wybudował duży dom z cegły suszonej na słońcu, sprowadził bydło, około dwu tysięcy pięciuset sztuk oraz dwa stada koni, jak również inne zwierzęta domowe - które są tu wyszczególnione do ostatniego muła. Zasadził winnice i sady, ogrodziwszy je porządnie drewnianym płotem. Don Antonio twierdzi, że jego ojciec, Don Bernardo, ulepszył dom, ponadto dobudował inne budynki - szkołę, piwnicę na wino, garbarnię, i tak dalej. Hm, to bardzo interesujące. Don Bernardo, jak się zdaje, miał duże osiągnięcia. Zatrudniał dużą liczbę pracowników, włączając nauczyciela, winiarza, wykwalifikowanych stolarzy, ogrodników ... o, ta lista jest długa - duże przedsiębiorstwo - jednocześnie dbał o stado i o uprawę ziemi ... Resztę Bill Frank przeczytał już dla siebie, szybko. - Ta petycja jest bardziej szczegółowa i wypracowana niż większość z nich - powiedział odkładając podanie jakkolwiek wszystkie są podobne, z tą może różnicą, że ta powołuje się na oryginalne nadanie ziemi przez Hiszpanię. - Och, niech pan czyta! - rzekła błagalnym - tonem Jazz, pełna oczekiwań. Bill Frank odłożył na bok mapę. Przekartkował pośpiesznie broszurę do końca. - Tutaj są już tylko normalne zeznania szacownych obywateli tego regionu, potwierdzających fakt, że rodzina Walencjów od niepamiętnych czasów zajmowała Rancho Montana de la Luna. Jazz opuściła głowę, czując się straszliwie oszukana. Wzrok się jej zamazał i nie chcąc poplamić łzami mapy, odsunęła ją dalej od siebie. - Rzucę jeszcze raz okiem na tę mapę, jeśli pani pozwoli - powiedział Bill Frank. - Tu na dole jest jakiś dziwny napis. Być może jest to szczegółowy opis granic, „Granice Posiadłości”, jak to nazywamy, ale wydaje mi się jakiś dłuższy niż zwykle.
Przez kilka minut analizował starą mapę. - Hm. No tak ... jeszcze z czymś takim się nie spotkałem. Posłuchajcie: „ W imię Trójcy Świętej, Ojca, Syna i Ducha Świętego, trzech oddzielnych osób i jednego prawdziwego Boga, amen: Ja, Bernardo Walencja, zaświadczam wszystkim, którzy to przeczytają, że zdrowy na umyśle, pragnę powtórzyć i odnowie Święte Ślubowanie złożone słownie przez mojego ukochanego ojca Teodosia Marię Walencję z okazji oddania do użytku i poświęcenia Misji w San Juan Capistrano, Misji nad Misjami. Piętnastego dnia miesiąca września, roku pańskiego tysiąc osiemset szóstego, ojciec mój, w trzydziestym szóstym roku żywota, odbył pielgrzymkę na szczyt Góry Księżycowej i tam, w obecności sześciu Świętobliwych Ojców Zakonu Świętego Franciszka, którzy podjęli wraz z Nim tę pielgrzymkę, złożył solenną przysięgę, że po wsze czasy niezmieniona będzie przez człowieka cała ziemia widoczna od Trzech Skał Strażniczek na Górze Księżycowej. Ziemia ta rozciąga się jak okiem sięgnąć od skraju do skraju, od Piasków Oceanu po zachodniej stronie do gór po wschodniej stronie, od Żółwiej Skały w kierunku północnym po Skałę Dwugłową w kierunku południowym. Ja, Bernardo Walencja powtarzam i odnawiam ten uroczysty ślub złożony przez ojca mojego Teodosia Marię Walencję Ojcom Zakonu Świętego Franciszka w obecności świadków Ramona Martineza i Leonandra Serrano oraz niżej podpisanych dwóch Świętobliwych Ojców, Brata Jose Lopeza i Brata Juana Orozco. Bill Frank uniósł głowę. Uśmiechał się od ucha do ucha. - Mamy tu podpis Bernarda Walencji i datę: dnia dziewiątego miesiąca stycznia roku pańskiego tysiąc osiemset dwudziestego. W tym czasie rządzili tu jeszcze franciszkanie. Jeśli nie nazwać tego prywatną umową o ziemię, to nie wiem jak. Całkowite expediente, którego mapa ta jest częścią, zostało przyjęte i zaaprobowane przez Komisję Gwina, zaś kopia ostatecznego nadania tej ziemi Don, Antonio Walencji, synowi Don Bernarda, znajduje się na ostatniej stronie, podpisana i opatrzona pieczęcią zarówno przez urzędnika Głównego Biura do spraw Gruntów, jak również przez Prezydenta Stanów Zjednoczonych Miliarda Fillmore'a w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim. - Ślubowanie na górze - szepnęła przejęta Jazz. - Myślę, że najodpowiedniejszą nazwą jest pakt - rzekł cicho Casey. - „Trzy skały” - dyszała Jazz - „trzy skały”, czy nie uważasz, że Bernardo mógłby się wysilić na większą dokładność? - Usiadła nagle na ogromnym głazie,
ociekająca potem, niepewna, czy zdoła z niego wstać. - Widać wówczas takie określenie było wystarczające - odparł Casey, z trudem łapiąc oddech. - W każdym razie to mają być „skały strażniczki”, nie byle jakie trzy skały. - Och, Casey, „skały to skały, drzewa to drzewa, nakręćcie to w Griffith Park” - który z producentów filmowych to powiedział? - Spielberg lub Lucas, nie wiem. Jazz za wszelką cenę starała się nie poddać zwątpieniu, stopniowo wypierającemu radosną pewność, którą odczuła w Huntington, że oto znaleźli ostatni fragment obrazka. Bill Frank powiedział, że tak naprawdę to „przedostatni”, gdyż pozostawało im jeszcze znaleźć Trzy Skały Strażniczki. W przeciwnym razie nigdy się nie dowiedzą, jaką część rancza obejmował pakt. Portola Peak okazała się trudną górą. Już rozumiem, pomyślała Jazz, używając mokrej apaszki jako ręcznika, czemu ta rodzinna góra nie była miejscem pikników, czemu o zachodzie słońca nikt nie wchodził na nią z dzbankiem wina lub butelką martini, żeby podziwiać. widok. A z hacjendy wydawało się, że wejść na nią, to nic trudnego. Jazz i Casey wyjechali konno rankiem, kiedy powietrze było jeszcze chłodne. W ostatniej chwili Jazz pod wpływem jakiegoś impulsu pobiegła do archiwum, skąd wróciła z dwiema solidnymi laskami z kolekcji Hugha Kilkullena, stojącymi w stojaku na parasole przy drzwiach. Susie zaopatrzyła ich w kanapki i manierkę z wodą, Jazz przytroczyła sobie do pasa torebkę z aparatem fotograficznym. Naprawdę przydałby im się - z czego później zdała sobie sprawę, ale zachowała to dla siebie czołg wojskowy lub przynajmniej dwie maczety. Minęły już dobre dwie godziny; odkąd szli piechotą, przywiązawszy uprzednio konie do jakiegoś drzewka. Od najwyżej położonych pastwisk zaczynały się stromizny, porośnięte podstępnymi ostrożniami, ostropestami i ostrokrzewami, które dla koni były zanadto splątane i niebezpieczne. Ale dla człowieka, myślała Jazz ocierając pot z czoła, nic nie jest zanadto niebezpieczne. Człowiek spuszcza się, pod ziemię i całymi miesiącami przebywa w mokrych, ciemnych, obrzydliwych grotach, wisząc wśród stalaktytów i stalagmitów; człowiek nurkuje, bryka i flirtuje z parzącą meduzą i żarłoczną ośmiornicą; człowiek dociera na Biegun Północny lub Biegun Południowy i rozmawia ze zwierzętami, człowiek leci na Księżyc, tańczy jak niedźwiedź, wywija koziołki i zatyka flagę. Można więc oczekiwać, że tych dwoje ludzi w dżinsowych spodniach i kurtkach
przedrze się przez te chaszcze torując sobie drogę trzymanymi oburącz laskami. Kiedy zaczynali wspinaczkę, wydawało się oczywiste, którędy należy iść, bowiem szczyt góry był taki wąski, że istniała tylko jedna droga. W miarę jak się wspinali, szczyt robił się coraz szerszy, aż w końcu ich oczom ukazał się widok dzikich wyschniętych, pachnących szałwią, krwiożerczych krzewów, rozciągających się we wszystkich kierunkach, które podstępnie maskowały brutalną stromiznę skalistej powierzchni, po której się wspinali. - Gdybyś był zakonnikiem, którędy byś poszedł? - spytała Jazz Caseya. - Gdybym był zakonnikiem, miałbym na sobie sutannę i sandały i nie byłoby tu mnie, żeby nie wiem co, damo mego serca. - To ładnie, że potrafisz zachować pogodę ducha w takiej sytuacji - zauważyła Jazz. - Och, jestem optymistą. Te Skały Strażniczki muszą być gdzieś tutaj. Cieszę się, że mamy na 'nogach buty do konnej jazdy. - Grzechotniki? - zaniepokoiła się Jazz. Górskie lwy proszę bardzo, ale nie grzechotniki. - Grzechotniki i tarantule. Skóry nie przegryzą. Także kojoty, przepiórki i pewne nieprzyjemne kaktusy. - Patrzę, czy nie widać tu jakiegoś śladu, dróżki wydeptanej stopami pielgrzymów - rzekła Jazz w zamyśleniu. - Można by pomyśleć, że jesteśmy pierwszymi ludźmi zdobywającymi Portola Peak. - Wiadomo na pewno, że Teodosio i sześciu zakonników zdobyli go w tysiąc osiemset szóstym roku, ale poza nimi? Nie nazwałbym tego spacerkiem po parku. - Ależ, Casey, musiały być też inne pielgrzymki. Poza tym pamiętam, że gdy byłam dzieckiem ojciec opowiadał mi, że jego dziadek, stary Hugh, wspiął się na Porto la Peak ... no tak, ale to pewnie było ze sto lat temu. Masz rację, żadnych śladów być nie może. - A jednak ... - Casey postukał laską w coś leżącego na ziemi. - Spójrz ... oto dowód, że to miejsce bywa odwiedzane przez współczesnych. - Nie może być - powiedziała Jazz powoli patrząc na leżącą w piachu puszkę po „Diet Pepsi”. - Nie może być. - Ja tego nie przyniosłem. - Więc kto ... ?
- Może ktoś, kto zboczył z oznakowanego szlaku. Było nie było jesteśmy otoczeni parkami narodowymi. Wierz mi, ten kto ją tu porzucił, schodził na dół, nie piął się w górę jak my. - Muszę to sfotografować. Larry Bush padnie ze zdziwienia. - Co to za jeden? - Znajomy, rzecznik prasowy „Pepsi” - Jazz schyliła się, zmiotła piach z puszki i wykonała kilka fotografii - puszka na pierwszym planie, w tle majestatyczny widok na ranczo i ocean głęboko cofnięty. - To zrobi na nim wielkie wrażenie. Prawdopodobnie puszki latają również po orbicie ziemi. W jakiej epoce żyjemy? W epoce śmieci! - Skoro masz siłę fotografować, to możesz szukać dalej skał. Do góry marsz! Z Caseyem na przodzie, jak przedtem, kontynuowali męczące przedzieranie się przez dżunglę, przystając co jakiś czas, by się rozejrzeć. Skał było tam do licha i trochę, ale niczym szczególnym się nie wyróżniały. Ilekroć się zatrzymali, Jazz spoglądała za siebie, w kierunku hacjendy, która malała i malała, aż w końcu całkiem zniknęła w kokonie drzew i ogrodów. Teraz widok był w ogóle odcięty przez baniasty garb kamienny porośnięty plątaniną ostropestów. Gdy Jazz usłyszała, że Casey coś nuci, uświadomiła sobie, że ona także słyszy w głowie melodię. Podłożywszy pod nią tekst, skrzywiła się. „Co tam słychać w Glocca Mora?” brzmiały słowa, od których nie mogła się już uwolnić. Glocca Mora, wioska w Brigadoon, pojawiała się raz na sto lat, po czym znikała w irlandzkich mgłach. A może to Brigadoon było wioską w Finian's Rainbow i znikało w szkockich mgłach? Wszystko jedno. Kto by tego dochodził w taki upał? Ale Skały Strażniczki nie były wioską i Bernardo Walencja własnoręcznie dopisał o nich uwagę na mapie. Bernardo Walencja był dziadkiem Juanity Isabelli Walencja Kilkullen, czyli dla mnie co najmniej praprapradziadkiem, myślała Jazz niezbyt bystro, a jeśli nie wierzyć praprapradziadkowi, to komu wierzyć? Zresztą Miliard Fillmore złożył na mapie swój podpis. Z niewiadomego powodu fakt ten obudził w Jazz nową nadzieję· Jakkolwiek Millard Fillmore może się komuś kojarzyć z karczmą - „Millard, dolej” - to mimo wszystko to imię i nazwisko brzmi bardzo prezydencko, uznała. - Casey, co ty nucisz? - Melodię przewodnią z filmu The Afriean Queen. Nie mogę się od niej uwolnić.
- Może byśmy coś zjedli? - Jesteś głodna? - Powinniśmy coś zjeść. - Okey, zatrzymamy się, ale tylko na chwilę. Musimy znaleźć skały i wrócić przed zachodem. Za cztery godziny będzie ciemno. - A jeśli nie znajdziemy do tego czasu? - To wrócimy tu jutro. Tak długo będziemy szukać, aż znajdziemy. - Mój przewodnik, moje natchnienie. Co ja robiłam, zanim cię poznałam? spytała Jazz przysiadając na skale. Powietrze było tu chłodniejsze, mimo że słońce znajdowało się wysoko. Zdjęła kurtkę, mokrą bawełnianą bluzkę wyciągnęła ze spodni, a przesiąkniętą wilgocią chustkę rozłożyła na kamieniu. Pozwoliła by wiatr osuszył jej twarz, szyję i włosy. - Często zastanawiam się, co robiłaś, zanim mnie poznałaś. Założę się, że nie był to stracony czas - odparł Casey. - Nie był stracony, na pewno nie był stracony - stwierdziła Jazz podając mu kanapkę. - Ale nie był też spełniony. Jakże to możliwe być tak zakochaną, zastanawiała się patrząc na Caseya leżącego na innej skale. Jakże to możliwe być tak zakochaną w kimś, kogo się tak bardzo lubi? Gabe - była nim przepełniona, namiętnie zakochana, gotowa podporządkować mu swoje życie, ale czy go lubiła? Nie, tego słowa nie zastosowałaby do Gabe'a. Sam - lubiła Sama ... kto by go nie lubił ... lecz czy można kochać takiego egocentryka? A inni? Nie, z nikim innym nie była tak blisko. Nawet gdyby nie mieli znaleźć tych skał, to wdrapywanie się na tę cholerną górę z Caseyem sprawiało jej ogromną przyjemność. To nic, że panował dokuczliwy upał, a przedzieranie się przez kolczaste zarośla nie należało do jej ulubionych zajęć, skoro byli razem, ona kochała go i ufała mu. Znalazła mężczyznę swego życia. Jednego jedynego. Jazz i Casey wysączyli trochę wody z manierki, zostawiając resztę na potem, i odświeżeni podjęli wspinaczkę. Zarośla nieco się przerzedziły i teraz łatwiej było je obchodzić, niż przedzierać się przez środek. Zwiększyła się za to liczba wielkich głazów, częściej więc niż przedtem potykali się i ślizgali. Jazz podpierała się trzymaną w prawej ręce niezastąpioną laską Hugha Kilkullena, ale dla bezpieczeństwa lewą ręką złapała lewą rękę Caseya, mimo że zmuszało to ich do zwolnienia tempa. Niewiele widziała, bo pot zalewał jej oczy. Powinniśmy byli wziąć
z sobą linę i związać się jak himalaiści, myślała. Mielibyśmy wtedy wolne ręce. Buty do konnej jazdy obcierały jej stopy. Żeby o tym nie myśleć, zaczęła wyobrażać sobie, że jest silną, niezniszczalną Angielką w pewnym wieku, mającą na nogach to, co zawsze nazywano parą „solidnych butów”; Angielką, nie pocącą się w żadnych okolicznościach, krzepką, maszerującą bez wysiłku, kobietą na pieszej wędrówce w Lake District w Anglii - kijek w ręku, a wokół, w pofałdowanym pejzażu, szerokie tajemnicze jeziora, obfita roślinność, drzewa pełne wdzięku, kępki wiosennych kwiatów wyrastających to tu, to tam wzdłuż łagodnego, dobrze oznakowanego szlaku, którym (z całą pewnością) ludzie wędrowali już za czasów druidów. A może druidzi byli w Walii? W każdym razie byli to kapłani, wróżbici, czarodzieje, pomyślała Jazz walcząc z zawrotem głowy. Straciła równowagę i upadła. Casey rzucił się jej na pomoc i o mało sam się nie pośliznął. - Coś ci się stało, Jazz? - zapytał zaniepokojony. - Nie - odparła, siadając na ziemi - nie sądzę. Szłam nie patrząc pod nogi i naraz ... - zadowolona, że może chwilę posiedzieć rozejrzała się wokół siebie, szukając przedmiotu, o który się potknęła. Cokolwiek to było, znajdowało się pod stertą kamieni, nad którymi Casey dawał właśnie kroka. Jazz rzuciła się na nie. - Pomóż mi - powiedziała w nagłym podnieceniu. Szybko je usunęli. Pod spodem leżał krzyż zrobiony z dwóch gałęzi związanych rzemieniem, nakrapianych białą farbą. - Ten krzyż musiał upaść. Przedtem był tu zatknięty, potem upadł i został przykryty przez kamienie zsuwające się z góry w czasie zimowych burz - rzekła Jazz zdławionym głosem. - Ale co on tu robił? - Nie wiem. - Jazz popatrzyła na krzyż wielce zaintrygowana. - Legenda mówi, że na górze był grób świętego, lecz w tym opisie na mapie nie ma ani słowa o żadnym krzyżu. - Casey usiadł obok niej i zaczął oglądać ze wszystkich stron prymitywny krzyż, jak gdyby od niego właśnie spodziewał się jakiejś odpowiedzi. - Rozejrzyj się dookoła - rzekła Jazz, zataczając koło prawą ręką. - Czy ta skała nie przypomina ci żółwia? - Może ... jeśliby patrzeć z dołu. Idąc nie zauważyłem, że to żółw. - A tam? - Machnęła drugą ręką. - Dwugłowa Skała. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- A gdzie są trzy Skały Strażniczki? - spytała płaczliwie, patrząc za siebie na szczególnie strome zbocze, które pokrywały już tylko drobne kamienie. Z dołu nie widać było, co jest na szczycie. - Wstawaj. Musimy podejść wyżej! Z walącymi sercami wspinali się po stromym zboczu, trawersując je poziomo jak na nartach, aż wreszcie dotarli na szczyt, gdzie ujrzeli małe piaszczyste plateau. Na środku, za daleko od brzegu, żeby można zobaczyć je z dołu, sterczały pionowo trzy wąskie skały, nie przekraczające dwóch i pół metra wysokości - trzy skały, które rzeczywiście przywodziły na myśl strażniczki panoramy, rozciągającej się poniżej plateau. - Och! - wykrzyknęła Jazz, uzmysławiając sobie, że tyleż wierzyła w ich istnienie, co wątpiła. Na pustym plateau panowała przejmująca zgoła cisza, a jednocześnie Jazz wydało się, że usłyszała grzmot, potem coś w rodzaju furkotu skrzydeł i poczuła pod nogami drżenie, pochodzące jakby z wnętrza góry. Przylgnęła do Caseya, by upewnić się, że nie jest sama - wobec trzech skał, które czuwają nad tą ziemią przez miliony lat. Przez jakiś czas stali bez słowa, przytuleni do siebie, kłaniając się Skałom Strażniczkom, które oddawały im ukłon. Dopiero gdy poczuli, że zostali przyjęci, odważyli się odwrócić plecami do skał i, stojąc na brzegu plateau, rozejrzeć wokół. Z tego miejsca obserwacyjnego Żółwia Skała miała dokładnie kształt żółwia, a Skała Dwugłowa - wyraźne dwa wierzchołki. - Po Piaski Oceanu - powiedziała Jazz, patrząc w kierunku zachodnim. Daleko, daleko, na horyzoncie, morze i niebo jednoczyły się w namiętności do błękitu. Bliżej widać było wyraźnie zatokę i Cypel Walencjów, jak również dziewiczą plażę - granicę rancza, która tworzyła czystą przerwę między zabudowaniami nadmorskimi po obu jej końcach. Jazz odwróciła się i popatrzyła za Skały Strażniczki - na dość odległy, mieniący się w słońcu okruchami miki, łysy wierzchołek Portola Peak, liczący około tysiąca sześciuset metrów wysokości. Za nim majaczyły w oddali pokryte śnieżnymi czapami wierzchołki łańcucha Santa Ana. - Spójrz na północ - widok obejmuje połowę Okręgu Orange - może Bernardo trochę jednak przesadził. Jak sądzisz? - spytał Casey. - Ależ, Casey, on mówił tylko o swojej ziemi. Popatrz na południe, za Żółwią Skałą rozciąga się długi, płaski żleb, za którym następuje ostry spadek terenu i dalej
nic już nie widać. Z tego miejsca, gdzie stoimy, widać dobre dwie trzecie całego rancza. Och, Casey, Casey, nie wolno, żeby ktoś to zmienił - na pewno nie człowiek! Jazz i Casey stali jak urzeczeni, trzymając się za ręce, wsłuchani w wiatr, szepczący o ślubowaniu złożonym na górze, która nigdy nie będzie własnością żadnego człowieka, nawet tego, który składał na niej owe ślubowanie, bowiem góry istnieją po to, by przypominać człowiekowi o jego nikłości. Przed nimi leżała Kalifornia, zwrócone ku zachodowi małżeństwo ziemi z wodą, które nie mogłoby istnieć w żadnym innym miejscu na ziemi. Przypomniawszy sobie o aparacie fotograficznym Jazz zaczęła robić zdjęcia, obracając się i fotografując wszystko, co leżało na okręgu, w środku którego stała. Potem ustawiła się tuż za Strażniczkami i zaczęła fotografować w taki sposób, żeby na pierwszym planie były trzy charakterystyczne skały, w tle zaś „widziany” przez nie widok. Następnie sfotografowała z góry krzyż, który odkopali i który wskazał im drogę do Gór Strażniczek. - Musimy już schodzić, Jazz. Robi się późno - powiedział Casey. - W porządku. I tak skończył mi się film. Tak sobie myślę ... zrobisz coś dla mnie? - Wszystko, co zechcesz - rzekł ochoczo Casey. - Och, kochanie, wiedziałam, że się zgodzisz! - Jazz rzuciła mu się w objęcia. - Znieś mnie na dół!
20 - Wszystko mnie boli - stwierdziła Jazz radośnie. Leżała w wannie parującej wody, ze świeżo umytymi włosami ściągniętymi w wilgotny pęczek na czubku głowy. - Bolą mnie cebulki włosów i paznokcie u nóg, kolana odmawiają posłuszeństwa, nie mogę unieść rąk i być może nie dożyję do rana. - Jane Goodall to ty nie jesteś - przyznał Casey. Zdążył już wziąć długi prysznic, a teraz dotrzymywał jej towarzystwa, siedząc na krawędzi wanny, owinięty puszystym płaszczem kąpielowym. - Tak czy inaczej, weszłaś i zeszłaś. - Ale nie dzięki tobie. Powiedziałeś, że zrobisz dla mnie wszystko i zaraz się z tego wycofałeś. Schodzenie było gorsze od wchodzenia .. - Chętnie umyję ci plecy - zaofiarował się. - Nie myśl, że tak łatwo wkradniesz się znowu w moje łaski. - Popatrzyła na niego czułym wzrokiem, który mówił co innego niż usta. - Mogę prosić o kropelkę?
Jazz wyciągnęła w jego stronę kieliszek .. Zmęczeni, ale zarazem bardzo szczęśliwi opijali znalezienie Skał' Strażniczek. Byli sami w całym domu, bo natychmiast po powrocie ze swej wyprawy zwolnili Susie do domu. Na górę wspinali się w upale, kiedy zeszli do koni, godzinę po zmroku, panował przejmujący chłód galopowali do domu w mroźnym wietrze. Casey okazał się na tyle trzeźwy, że zanim ' poszli zmywać z siebie zmęczenie, napalił w kominku w salonie. Żadne z nich nie odczuwało głodu, choć przez cały dzień nie jedli niczego poza kanapkami. Syci chwały nie mieli ochoty na coś tak przyziemnego jak jedzenie, ale wódka, zmrożona w zamrażalniku pasowała do tego triumfalnego momentu. - Kiedy wreszcie wyjdziesz z wanny? Siedzisz w niej już z pół godziny. - Jak odzyskam siły, nie wcześniej, nie później - odparła wyniośle Jazz. - Wyjąć cię z wanny? - Ha, jak powiedziałby pan White. Ha. A z góry to nie chciałeś mnie znieść. Domyślam się, co tobą kieruje, Caseyu Nelson. Odwróć się i podaj mi tamten ręcznik. - Potrzymam ci. - Dama nie pokazuje się mężczyźnie bez ubrania. Odwróć się i podaj mi wreszcie ten ręcznik. - Ale przecież mamy się pobrać - zaprotestował Casey. - Czemu nie mogę sobie popatrzeć na ciebie? - Aha, zamknij oczy, bo mógłbyś podejrzeć mnie w lustrze. Chcę pozostać dla ciebie tajemnicą. Postanowiłam, że odtąd kochać się będziemy tylko po ciemku. - Nawet bez świecy? - Nawet bez zapałki. Casey nachylił się nad wanną i wyciągnął z niej Jazz, piszczącą i chichoczącą. Udało mu się przycisnąć ją do siebie, mimo że wyrywała mu się energicznie. - Wiesz, ja potrafię cię unieść - powiedział - tylko uważałem, że nieść cię w dół to żadna sztuka. żeby ci to wynagrodzić, będę cię nosił przez całą noc. - Puść mnie! Wziął duży ręcznik i posadziwszy ją sobie na kolanach jedną ręką zaczął starannie ją wycierać, drugą zaś skutecznie zwalczał wysiłki Jazz, żeby się uwolnić. Kiedy już była sucha, zawinął ją w drugi kosmaty szlafrok i zaniósł do ciepłego salonu, położył ją przed kominkiem, sam wyciągnął się obok i objął ją silnie.
- Nigdzie nie pójdziesz - zapowiedział jej. - Wcale nie zamierzam. Napijemy się jeszcze? - Jasne. Zgłodniałaś może? - Nie, jestem zanadto przejęta. Och, Casey, to bardzo trudne kochać takiego faceta jak ty. Przy tobie czuję się nic nie warta. I dla takiego zera ty jesteś taki dobry. Opiekujesz się mną, jeżeli zachowuję się paskudnie, udajesz, że nie widzisz, wiesz, czego chcę, zanim sama zdążę to sobie uświadomić. Czy zdołam poprawić się na tyle, żeby zasługiwać na takiego wspaniałego mężczyznę? - Nie przyjdzie ci to łatwo - Casey uśmiechnął się szeroko. - Zwłaszcza że przypominasz mi bardzo ... - Kogo? - Nie osobę ... airedale'a ... - Psa? - Oczywiście - potwierdziła, popijając wódkę. - Takiego kochanego, jak ty. Airedale nie znał co to strach, miał bardzo długie łapy, gęste futro w kolorze twego palta, dobre usposobienie, był lojalny, bystry, wierny, zabawny, silny. No i ten jego pysk. Miał słodki mały pyszczek i opadające wąsy, natomiast uszy stały mu pięknie do góry. Stuprocentowy terier, ogar, ale przede wszystkim pies, prawdziwy pies, pies przyjaciel dziecka. - O rany, nie miałem takiego psa. - Ani ja. Dlatego czuję, że nie zasługuję na ciebie. Nie jestem przyzwyczajona do posiadania takiego dobrego psa. - Małżeństwo to nie to samo co posiadanie psa. - Co ty powiesz? Czym jest więc małżeństwo? - Właściwie sam nie wiem. Może ty masz rację, bo na przykład moje pierwsze małżeństwo było jak posiadanie złego psa, drugie - posiadanie rzadkiego ptaka, trzecie ... trzecie przypominało posiadanie konia wyścigowego. - Byłeś już żonaty'! - Trzykrotnie. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie pytałaś. - Kłamiesz! - Może ... a może nie. - Zresztą wszystko mi jedno: Wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był
poligamistą. - - Nie wystraszyłem cię? - Ani trochę. - Jazz - powiedział z naciskiem - kiedy ... - Casey - przerwała mu, rozpinając koczek i uwalniając mokre włosy - nie mam ręcznika. Czy mogę wytrzeć włosy w twój szlafrok? - Proszę cię bardzo - odparł. Jazz znowu mu przerwała, tak jak zawsze, ilekroć chciał uściślić ich małżeńskie plany. Widocznie szczególna intonacja jego głosu uprzedzała ją o intencji przeprowadzenia z nią poważnej rozmowy, bowiem ani razu, ani razu odkąd zgodziła się wyjść za niego za mąż, nie udało mu się porozmawiać z nią o przyszłości. Zgodziwszy się go poślubić, skazała go na wieczną zabawę w męża. Wylewna, a jednocześnie wykrętna; powiedziała mu, że poślubiłaby go nawet, gdyby miał trzy żony, a nie chciała zdradzić, kiedy do tego dojdzie - w tym tygodniu, w tym roku, czy w tym dziesięcioleciu? Co ją powstrzymywało - śmierć Mike'a, czy po prostu strach przed zrobieniem ostatecznego kroku, czyli ustaleniem daty? Ta najlepsza ze wszystkich kobiet na świecie (kobieta, czy może dziecko?) zdołała utrzymać się w stanie panieńskim przez trzydzieści lat. Płochliwa, to pewne. Jemu też się wymykała z rąk - jak rzadka tropikalna ryba w wielkim akwarium. W efekcie do tej pory ich przyszłość była wielką niewiadomą. Oboje wiedzieli - musiała przecież to wiedzieć - że nie mogą żyć w hacjendzie w nieskończoność. TÓ „kiedy” tak ją spłoszyło, podsumował swe rozważania Casey. Trzeba spróbować inaczej, zaatakować znienacka. Czekał, aż Jazz wysuszy włosy dołem jego szlafroka, mimo że ledwo wytrzymywał łaskotanie, z czego Jazz świetnie zdawała sobie sprawę. Kiedy skończyła, przytrzymał ją za brodę i zaatakował: - Pytanie. Ślub. Kiedy? - Och, kochanie, nie teraz! Nie mam na to głowy! Tyle muszę przemyśleć. Nie mogę się koncentrować na przyszłości dwóch osób, kiedy myślę o tysiącach, tysiącach ludzi - odparła ze śmiechem, który niczego nie obiecywał. - O ilu tysiącach? Dokładnie. - Casey odwrócił się od niej, ale ona to zignorowała. - l dlaczego? - Widzisz - zaczęła Jazz, opierając się o niego sennie - dużo myślałam ... nie masz nawet pojęcia, ile myślałam, odkąd zaczęliśmy poszukiwania Skał Strażniczek.
Ułożyłam dwa plany: plan A - co zrobić, jeśli ich nie znajdziemy i plan B - co zrobić: gdy byśmy je znaleźli. - Jak brzmiał plan A? - Wbrew swej woli Casey dał się w to znowu wciągnąć, bowiem nie potrafił się oprzeć magii jej głosu. - Nie brzmiał, bo taka ewentualność była dla mnie nie do pomyślenia. Wiesz, jak to jest. Gdy coś jest zbyt straszne, zabraniasz sobie o tym myśleć. A to właśnie było zbyt straszne. Wobec czego skoncentrowałam się na planie B. Najpierw zadałam sobie pytanie, jak zachowałby się mój ojciec, gdyby żył? Jazz usiadła i spojrzała w ogień. - Ojciec miał rację tylko w połowie. Chciał utrzymać tę ziemię w nienaruszonym stanie, zachować ją dla jednej rodziny, a to w obecnych czasach nie jest możliwe. W jego czasach ... było inaczej, ale czasy się zmieniły. Rodzina Kilkullenów nie ma prawa zatrzymać dla siebie prawie dwudziestu sześciu tysięcy hektarów, chyba że byłoby to gdzieś na odludziu, gdzie i tak nikt nie chciałby mieszkać. Ale w Kalifornii to nie jest fair. Tylu ludzi marzy o zamieszkaniu w Kalifornii. Powinniśmy się z nimi podzielić ... ale we właściwy sposób. - Nigdy bym nie pomyślał, że usłyszę to od ciebie. - Mnie samej trudno to było sobie wyobrazić. Teraz jednak ... uważam, że można by zagospodarować część tej ziemi, która leży na południe od Skały Dwugłowej ... z tych dziesięciu tysięcy hektarów można. by wziąć, powiedzmy, trzy lub cztery tysiące hektarów i wybudować na nich nowe miasto dla sześćdziesięciu, siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców. Miasto to dalej byłoby otoczone ze wszystkich stron otwartą przestrzenią. - Moja dziewczynka kochana, moja urbanistka. - Nie trzeba być urbanistą, wystarczy czytać gazety. Liczą się natomiast nowe pomysły, na przykład pomysł, jak odbudować to, co niszczy cywilizacja. - To znaczy co? - Casey był ciekaw spojrzenia Jazz na sprawę, która go od dawna nurtowała. - Wspólnotę. - Jak odbudujesz wspólnotę? Zakładając nawet, że twoje miasto na siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców nie jest równoznaczne z masywnym platynowym parkingiem dla rolls - royce'ów, o którym marzy Waleria i Fernanda. - Parking odpada, bo mapa wykluczyła całą plażę i przystań. Słuchaj, Casey, powiem ci, jak odbudować wspólnotę. Wystarczy przywrócić miastu główne ulice, rezygnując ze sklepu - molocha przy wjeździe na autostradę.
Jednym pociągnięciem przywracasz wspólnotę! W każdej dzielnicy będziesz miał główną ulicę, prawdziwą, staroświecką, jak Bóg przykazał - główną ulicę z saturatorami, kinami, piekarniami, sklepami spożywczymi, z prawdziwymi żywymi rzeźnikami, ze sklepami żelaznymi, alejkami do gry w „bowls”, halami do nauki tańca, z barami, gdzie można zjeść na jednej nodze hamburgera, z pralniami chemicznymi, delikatesami, fryzjerami męskimi, gabinetami kosmetycznymi, księgarniami, drogeriami, basenami i mnóstwem, mnóstwem kafejek, kafejek z ogródkami, wszelkiego rodzaju sklepików i innych miejsc, gdzie można wpaść na chwilę, poplotkować, i żeby wszędzie były stojaki na rowery, bo właśnie rowerami ludzie przyjeżdżaliby tam z innych dzielnic, ewentualnie konno, lub przychodziliby na piechotę. - Z jakich innych dzielnic? - spytał Casey. Porwana swą wizją Jazz opuściła ciepłe miejsce przy kominku, to ciepłe miejsce, gdzie była tak blisko niego i wielkimi krokami przemierzała pokój. Casey uznał, że jedynym sposobem zachowania z nią kontaktu, jest zadawanie pytań. - Ludzie nie zechcą mieszkać przy ulicach z domami, których nie można odróżnić; muszą więc być dzielnice, tak jak kiedyś, jak w niektórych miastach Nowej Anglii, nawet jak San Juan Capistrano, dzielnice, gdzie niektórzy mają domy, inni tylko mieszkania, a jeszcze inni kawalerki, gdzie jedni płacą czynsz, inni są właścicielami domów, gdzie jedni są młodzi, inni starzy, a jeszcze inni w średnim wieku, gdzie są dzieci małe i duże ... wiesz, Casey, domy z gankami i werandami, wykuszami, podwórkami i patiami, ogródkami z tyłu i poddaszami - tak, czuję, że poddasza są w jakiś sposób bardzo ważne - i wszystkie te domy powinny stać blisko siebie, żeby ludzie mieli sąsiadów, żeby siadywali na gankach i pozdrawiali się wzajemnie, żeby wszystko było na ludzką skalę, czy skalę przechodnia, i żeby dało się urządzić piknik, zagrać w szachy, wynająć konia, i żeby były boiska do baseballu, i place zabaw dla małych dzieci, i masa koszy do koszykówki! - A rancza, bydło? - Nie rozumiesz, Casey? Dalej będziemy mieć ranczo i trochę mniej krów, bo chodzi o to, żeby ranczo i miasto koegzystowały, tak by mieszkańcy miasta, wyglądając przez okno, mogli widzieć pasące się bydło. Mieszkańcy będą jeździć wszędzie konno, również po głównej ulicy, ale zdecydowanie odwiedziemy ich od pomysłu posiadania własnych rancz. - Jak zamierzasz kierować tym miastem?
- W ratuszu na rynku - czy mówiłam już o rynku? - będzie obradował zarząd złożony z przedstawicieli mieszkańców. - To pytanie Jazz wyraźnie zbyła. - Będzie też biblioteka publiczna, a w weekendy potańcówki, na których przygrywać będzie prawdziwa orkiestra - chodzi o to, żeby wszyscy się ze sobą znali - będą szemrzące fontanny i, jak już powiedziałam, mnóstwo kafejek, galerie sztuki, arkady z kolumnami, żeby spacerować w cieniu. Wszyscy będą mogli pójść, pojechać na rowerze lub konno na plażę, żeby sobie popływać, pożeglować na desce, albo po prostu posiedzieć i posłuchać morza o zachodzie słońca ... nigdy jednak nie będą mogli tego zmienić. - Przewidujesz szkoły? - Naturalnie - odparła Jazz - naturalnie, będą szkoły, kościoły, synagogi i lekki, czysty przemysł oraz biznes, żeby ludzie mogli pracować w pobliżu miejsca zamieszkania. Urbaniści myślą podobnie. Często o tym czytałam, ale mało mnie to obchodziło, dopóki Phoebe nie zburzyła „Purple Tostada Grande” ... - Przerwała, spojrzała przez okno. Na wspomnienie Phoebe potrząsnęła głową. - Chodź tutaj i usiądź. Jak to było? - Zniszczyła ważną część sąsiedztwa „Atelier”. Z dnia na dzień, ot tak! Wenecja jest prawdziwą dzielnicą, jedną z ostatnich, Phoebe zaś zniszczyła coś, co tworzyło jej atmosferę, coś, do czego wszyscy przywykliśmy, tak jak kiedyś ludzie byli przyzwyczajeni do istnienia głównych ulic. Kiedy więc zobaczyłam, że mamy szansę zbudowania nowego miasta, od razu pomyślałam, że musi ono mieć dzielnice i główne ulice ... dalej wszystko jest już proste, trzeba tylko pamiętać, jak to było dwadzieścia pięć lat temu ... dwadzieścia pięć lat temu ... mniej więcej wtedy Ameryka zaczęła się zmieniać ... Casey pomyślał, że Jazz mówi jak w transie. Nie rozwiązała jeszcze żadnego ze strasznych problemów, jakie wiązały się z budową takiego miasta, ani od strony finansowej, ani od żadnej innej, nie zastanowiła się też, kto miałby mianować ją głównym planistą utopijnego miasta, zważywszy że idea ta nie porwie jej sióstr. - Jazz, czy ty wiesz co to jest infrastruktura? - spytał. - Z grubsza - odparła, zatopiona w swej wizji. Dowie się, pomyślał Casey. Ani się kto obejrzy, a zostanie specjalistką od infrastruktury. Ona się może nieco wstawiła i głośno marzy, ale to o czym mówi, nie jest niemożliwe. I ma sens. Jeszcze jaki! Tysiąc razy lepiej niż Jazz znał się na zagospodarowywaniu terenów, wiedział też, że jej pomysły to śpiew przyszłości.
Och, to nowe miasto zupełnie ją opętało, pochłonęło tak, że zapomniała o swym zawodzie, o fotografowaniu; była tak przejęta, że on był jej potrzebny wyłącznie jako słuchacz; nie zastanawiała się, czy on zaangażuje się w to wraz z nią; czy jest tym w ogóle zainteresowany. Tak samo mało obchodziły ją jego nie istniejące trzy eks żony jak i rola w tym nowo narodzonym projekcie, zupełnie jakby stanowisko szefa stada miało być szczytem jego ambicji. Tak, Jazz będzie utrzymywała, że nie ma czasu na małżeństwo, a nawet na rozmowę o małżeństwie, wkrótce jej życie wypełnią jacyś planiści, architekci, budowniczy i wtedy co? Czy jest to chwila, żeby wspomnieć o swych uczuciach? Czy jest to moment, żeby sprowadzić ją na ziemię, teraz, kiedy była w stanie ekstazy? Nie, nie mógł tego uczynić. Co nim kierowało? Bezinteresowność miłości, czy strach przed tym, co ona powie? Możliwe, że czuł, iż jej odpowiedź byłaby straszna, wolał więc zablokować ją, tak samo jak Jazz wołała nie myśleć o planie A. Teraz potrzebne mu tylko, myślał Casey z goryczą, silne kontrargumenty. To się im nie spodoba, rozkoszowała się Jazz, rozkładając stos papierów i fotografii na gołym blacie biurka w gabinecie ojca. Zupełnie im się to nie spodoba, ale cóż mogą zrobić? Sprawa jest oficjalna, można rzec „państwowa”. Żadne tam ludowe bajanie, mruczała do siebie. Poza zdjęciami puszki po pepsi niczego nie brakowało. Jazz spodziewała się wizyty Jimmy'ego Rosemonta i sir Johna Maddoxa. Wezwała ich - wezwała, żadne inne słowo nie oddawało sposobu, w jaki poinformowała ich, że ma pewną sprawę do omówienia z nimi - gdy tylko skompletowała dokumentację, sześć dni po odnalezieniu Skał Strażniczek. Najpierw pomyślała, że zacznie od zaproponowania herbaty, a dowód istnienia paktu przedstawi im później, ale odrzuciła ten pomysł. Żadnej herbaty, żadnej kawy, najwyżej szklanka wody, o ile ktoś o nią poprosi. To miało być spotkanie w interesach, a na spotkaniach w interesach nie ma miejsca na gościnność. Nie zamierzała nadawać mu poloru fałszywej kobiecej życzliwości. Ubrała się też odpowiednio, możliwie najbardziej po męsku, jak ranczer, jak właściciel nieruchomości. Włożyła proste, ciemnobrązowe skórzane spodnie, wpuszczone we wspaniałe wysokie buty z jaszczurki i uszytą po męsku koszulę z ciężkiej białej bawełny z krawatem z czarnej skóry. Na głowie miała stary kowbojski kapelusz, który w formie żartu dostała od zaprzyjaźnionego vaquero na osiemnaste urodziny. Na głowie Jazz kapelusz ten wyglądał buńczucznie - kapelusz zamiast
chorągwi wojennej. Proste części garderoby Jazz zestawione razem nadawały jej wojowniczy wygląd tak niedwuznacznie jak toreadorowi troje de luces. Dziś Jazz bynajmniej nie stąpała z gracją modelki; wysokie buty skłaniały ją do stawiania krótkich, autorytatywnych kroków. Niedbały , lekki, rozkołysany chód kogoś, kto balansuje na linie, nie pasowałby również do głęboko nasadzonego surowego kapelusza. Z włosami splecionymi w opadający na plecy, niewidoczny z przodu warkocz wyglądała po prostu na chłopca. Zastanawiała się, czy nie zaprosić na tę rozmowę Caseya, ale uznała, że byłoby to nie na miejscu. Nie łączyły go z tą ziemią żadne formalne związki. Nie zaprosiła też swych sióstr. Rozpraszałyby uwagę, a Jimmy Rosemont i sir John działali z ich upoważnienia. Stała teraz za biurkiem ojca i niecierpliwie stukała obcasem. Jeszcze dwie minuty, a będą spóźnieni. Rozległ się warkot samochodu. Usłyszała, jak Susie otwiera frontowe drzwi, usłyszała kroki dwóch mężczyzn zbliżających się do gabinetu. Nareszcie! Jazz pozostała na swoim miejscu za biurkiem. Nie uśmiechnęła się, gdy weszli i zbliżyli się, by podać jej rękę. - Proszę usiąść, panowie - rozkazała. Sama zasiadła w fotelu ojca. Odsunęła go do tyłu, by położyć na biurku skrzyżowane w kostkach nogi w wysokich butach. Rozejrzała się po pokoju, na którego ścianach wisiały wykonane na przestrzeni ostatnich stu lat fotografie, pokwitowania ze sprzedaży nagrodzonych byków, listy od kolejnych przywódców partii demokratów. Poczuła się otoczona obecnością Mike'a Kilkullena. - Przy naszym pierwszym spotkaniu - powiedziała wodząc spokojnie wzrokiem od jednego do drugiego - panowie przedstawili mi plan zagospodarowania „Rancza Kilkullena” czy - jak nazywano je we wcześniejszym okresie historii Kalifornii - Rancza „Montana de la Luna”. Czy pan wie, od czego pochodzi ta nazwa, panie Rosemont? - Nie wiem, panno Kilkullen. - Montana de la Luna to Góra Księżyca. Ludzie, którzy żyli na tej ziemi od niepamiętnych czasów, widzieli, że księżyc wschodzi dokładnie za górą, którą my nazywamy Portola Peak i prawdopodobnie sądzili, biedni ignoranci, że góra ta rodzi księżyc. Ale panowie jesteście inteligentni i nowocześni. Nie zawracacie sobie głowy starożytnymi wierzeniami. Kiedy patrzycie na górę, myślicie, że może ona urodzić ...
bloki. - Wzruszające, panno Kilkullen. Czasy się jednak zmieniają - rzekł Jimmy Rosemont - a razem z nimi góry. - Nie tak bardzo jak pan myśli. Mnie pomysł panów mierził ... - Zauważyliśmy - rzekł sucho sir John. - ... i dalej mierzi. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mogę zrobić, by nie dopuścić do jego realizacji. Chcąc sprawdzić na ile legalny jest odręczny testament mojego ojca, podjęłam pewne badania i odkryłam coś naprawdę interesującego. Otóż ojciec bezprawnie zapisał nam tę ziemię. - Nie może być. - Na twarzy Jimmy'ego Rosemonta pojawił się protekcjonalny, kpiący uśmieszek. - Ziemię - kontynuowała niewzruszenie Jazz - do której posiadania sam nie miał jasnego tytułu, ziemię, na której ciąży pakt, zabraniający oddania jej komukolwiek bez powiadomienia treści owego paktu. - Co to za głupstwa? - zapytał jowialnie sir John. - Żadne głupstwa, sir John. - Jazz wstała. - Mam kilka rzeczy, które chciałabym panom pokazać. Najpierw list od mojej praprababki, Juanity Isabelli Valencji Kilkullen do jej przyszłej synowej. Powoli Jazz odczytała tłumaczenie listu, sporządzone przez profesora iberystyki z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, potwierdzone przez notariusza. Szybko, lecz precyzyjnie przeprowadziła ich krok po kroku przez historię nadań ziemi w Kalifornii, wyjaśniła znaczenie powiększonej biało - czarnej reprodukcji dokumentu, który oboje z Caseyem znaleźli w Huntington Library, przetłumaczyła ślubowanie Bernarda Walencji opatrzone podpisami czterech świadków. Ten dokument również został potwierdzony notarialnie. Pokazała im pieczęć prezydencką, która ostatecznie dała prawo Walencji do tej ziemi oraz akt kupna sprzedaży podpisany przez Antonia Walencję i Michaela Kilkullena. Rozłożyła przed nimi powiększone do formatu 30 na 36 fotografie ukazujące Skały Strażniczki. Na końcu, posługując się nowoczesną mapą topograficzną rancza, pokazała im zaznaczony na czerwono kontur obszaru, który zgodnie z paktem, przestrzeganym przez Kilkullenów równie uczciwie co przez Walencjów musi pozostać „niezmieniony ręką człowieka”. Stojąc za biurkiem, skończyła swój wywód. Bardzo się starała nie mieć miny pewnej siebie. Jimmy Rosemont i sir John Maddox wymienili spojrzenie, którego
znaczenia nie potrafiła rozszyfrować. Pierwszy przerwał ciszę sir John. - To jest rzeczywiście fascynujące, panno Kilkullen. Wykonała pani ładny kawał detektywistycznej roboty. Gratuluję. - Jego głos był aksamitny, jak zawsze. - Bardzo zgrabnie to pani przeprowadziła - potwierdził Jimmy Rosemont. Chętnie zlecę pani coś w tym rodzaju od czasu do czasu. - Niesłychanie interesująca historia - dodał sir John - a do tego taka wdzięczna, romantyczna, pokrzepiająca i, można rzec, głęboko pobożna. Jestem wdzięczny, że pani nam ją opowiedziała. - Sir John, czy pan naprawdę nie rozumie, co ona oznacza? - Jazz była przygotowana na wszystko z wyjątkiem komplementów. Wiedziała, że ci faceci nie lubią przegrywać. Czemu się nie zdenerwowali? Żmija strachu podpełzła do jej serca. - Mogłaby oznaczać, droga panno Kilkullen, mogłaby oznaczać, gdyby nie to. - Sir John Maddox wychylił się do przodu i ze sterty papierów wyciągnął jeden. - Ten tytuł własności . zarejestrowany w Okręgowym Biurze Posiadłości Ziemskich w Santa Ana jest jedynym decydującym w sensie prawnym przedmiotem na tym biurku. - O czym pan mówi? - spytała Jazz podniesionym głosem. - Na miłość boską, decydujący jest akt nadania gruntów wydany przez Meksykanów, to jest klucz! Jest on potwierdzeniem, że od roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego do czasu sprzedania go Kilkullenom ranczo należało do Walencjów. Niech pan nie próbuje mi wmówić, że ten akt nie jest decydujący! - Właśnie to pani mówimy - wtrącił się Jimmy Rosemont, jego cała dobrze utrzymana twarz, od szczęki po linię włosów, była obojętnie uprzejma. - Ten świstek papieru nie ma prawnej ważności, bo nigdy nie został zarejestrowany w Santa Ana. Gdyby został zarejestrowany, to byłoby co innego. Fakt jest taki, że nie został. - Oszaleliście! To niemożliwe! To przecież sprawa czysto techniczna, ja się nie ... - Panno Kilkullen, rozumiemy pani zdenerwowanie i współczujemy pani. - Sir John pochylił się dla podkreślenia swych słów. - Z powodu czysto werbalnej umowy, która może została zawarta między tymi dwoma panami, dawno nieżyjącymi, Antonio Walencją i Michaelem Kilkullenem, dla uszanowania życzenia dawno nieżyjącego Teodosio Marii Walencji i opisana w liście jednej kobiety do drugiej, przy czym obie też dawno nie żyją - nie może dziś powstrzymać sprzedaży tej ziemi. Nawet pieczęć Millarda Fillmore'a tego nie może. - Sir John ma rację - przytaknął Jimmy Rosemont niemal leniwie. - Pani ojciec
miał absolutne prawo do zapisania tej ziemi pani i siostrom. Nie zabrania tego żaden dokument w Biurze Własności Ziemskich, a tylko z takim musielibyśmy się liczyć. - To niemożliwe. - Podczas gdy z nimi walczyła, żmija strachu zamieniła się w węża, który zacisnął się wokół jej serca. Poczuła, jak robi się jej zimno, bo zaczęła pojmować słaby punkt posiadanych dokumentów. - Nie oczekujemy, że pani uwierzy nam na słowo - przerwał Jimmy Rosemont, teraz już bardzo zniecierpliwiony. - Tracimy czas tłumacząc pani coś, co najlepiej wytłumaczą pani jej prawnicy. Proszę ich spytać, czy mamy rację. - Spytam, panie Rosemont, niech pana głowa o to nie boli! Jedną rzecz już mi powiedzieli, mianowicie, że gdyby się okazało, że pakt nie ma mocy prawnej, w co nie wierzę, istnieją dziesiątki sposobów na opóźnianie sprzedaży tej ziemi. - Tu ma pani rację - rzekł sir John. - Oceniam, że z tymi mądrymi prawnikami uda się pani przeciągać tę sprawę przez dwadzieścia, trzydzieści lat. Ale w końcu pani przegra. Zmarnuje pani życie na beznadziejną walkę. Z czego pani im zapłaci za taką długą walkę? - To mój kłopot! - Jazz zbyła jego pytanie, czując jednocześnie, że za chwilę ze strachu pęknie. - To rzeczywiście będzie kłopot, panno Kilkullen, nawet dla bardzo bogatej kobiety. Z kolei moi przyjaciele z Hongkongu dysponują niewyczerpalnymi źródłami, mogą się prawować do końca świata i nie poddadzą się, bo nie mają· wyboru, co tłumaczyłem pani przy pierwszym spotkaniu, lecz pani życie ... nie chciałbym widzieć, jak taka czarująca młoda dama marnuje swe życie. - Oddam w zastaw hipoteczny moją część rancza w poczet kosztów - rzekła Jazz wyzywająco. - Jest sporo warta. - Wobec tego pani nie tylko przegra tę wojnę - rzekł Jimmy Rosemont pogardliwie - ale również straci pani swój spadek. - Niech panu się nie wydaje, że tylko ze mną będzie miał pan do czynienia! krzyknęła Jazz dziko. - W Kalifornii istnieje mnóstwo dobrze zorganizowanych grup, które będą was zwalczać; ludzie od środowiska, od ochrony przyrody ... - Poradzimy sobie z nimi - odparł sir John pewnie wiedząc, że Liddy Kilkullen trzyma w zanadrzu gubernatora. Jak mądrze ze strony Jimmy'ego, że się z nią dogadał. - A jeżeli będzie trzeba, to coś im damy. Kilkaset hektarów tu, kilkaset tam. Zdziwi się pani, jak ci ... „przyjaciele drzew”, zdaje się, że tak ich nazywacie ... chętnie słuchają głosu rozsądku.
Zwłaszcza gdy nie mogą liczyć na pomoc ze strony rządu stanu, który to fakt jeszcze pod inną administracją, uczynił z silnej Komisji Wybrzeża bezzębnego potwora, skończył w myśli sir John. - John, musimy wracać, bo spodziewam się telefonu. - Wstali. Jedno spojrzenie na twarz Jazz wykrzywioną krnąbrną determinacją wystarczyło, by uznali obaj, że lepiej nie próbować podawać jej ręki. Odwrócili się i skierowali do frontowych drzwi. Oszołomiona Jazz opadła z powrotem na fotel. Czuła, jakby jej ktoś kroił nożem jej serce. Miała wrażenie, że się rozpada, że jakaś siła odrywa wszystkie jej organy, wyciska z niej soki życiowe, a ona nie potrafi nad tym zapanować. Pod wpływem desperackiego pomysłu zerwała się z fotela i pobiegła do frontowych drzwi. - Sir John! Co sobie pomyślą Chińczycy, kiedy dowiedzą się pakcie? Wiem, że są niesłychanie przesądni. Pogwałcenie świętej przysięgi przynosi pecha. - Moje uznanie - rzekł Jimmy Rosemont tonem, w którym był śmiech i szyderstwo. - Ma pani rację, panno Kilkullen - zgodził się sir John kurtuazyjnie. - Ale strata pieniędzy to też pech. Zgodzą się zaryzykować, powiem nawet więcej, zaryzykują z radością. Co zaś do przesądów ... wobec półtora miliarda komunistów pchających się do drzwi zapomina się o jakichkolwiek przesądach.
21 - Powtarzam ci po raz dziesiąty, Fernie - rzekła Waleria, gdy jechały do Hacjendy Walencjów - że nie wiem, po co jedziemy. Ale skoro Jazz powiedziała, że to ważne, nie mogłyśmy odmówić. Jimmy twierdzi, że ona tak czy inaczej będzie musiała sprzedać, jakkolwiek może robić trudności i przeciągać sprawę w nieskończoność. - Może masz rację - zgodziła się Fernanda gderliwym tonem - ale wobec tego czemu nie kazałaś jej przyjechać do hotelu? Planowałyśmy z Georginą, że wybierzemy się dziś po zakupy do Beverly Hills. - Czy wy poza zakupami coś jeszcze robicie? - A co innego można tu robić? - mruknęła Fernanda. Dzięki Ci, Boże, za stworzenie zakupów. Komu przyszłoby do głowy, że dwie
kobiety, które mówią, że wybierają się po zakupy, zamiast do sklepów jadą do hotelu, gdzie w zarezerwowanym wcześniej pokoju spędzają popołudnie? Nikogo też nie dziwiło, że wracały bez pakunków. Była teraz taka bogata, że mogła tygodniami jeździć po sklepach i nie trafić na nic godnego siebie. Jakie to zabawne kręcić na wszystko nosem. Niech tylko Jimmy załatwi nareszcie sprawę sprzedaży rancza po swojej myśli i wrócą do Nowego Jorku. Tam obie z Georginą będą spędzały razem tyle czasu, ile dusza zapragnie. Kupią sobie garsonierę w nowoczesnym budynku z windą, ale bez windziarza, gdzieś w połowie drogi między swymi domami i będą się swobodnie spotykać, nie przejmując się służbą, mężami, telefonami. Na myśl o tym, jak świetnie się dobrały, Fernandą wstrząsnął dreszcz. - Czyżbyś się przeziębiła? - spytała Waleria. - To pewnie te pyłki w powietrzu. - Hm. - Waleria ani przytaknęła, ani zaprzeczyła, w ogóle nie usłyszała odpowiedzi siostry. Czuła się wewnątrz taka spokojna, jak gdyby przeszła jej jakaś chroniczna, nieważna, za to dokuczliwa fizyczna dolegliwość. Ich wymuszony (i nudny, co tu kryć) pobyt w południowej Kalifornii był powolnym napinaniem, a w końcu i zerwaniem, wystrzępionego sznura. Życie w Nowym Jorku, myślała, widziane z dystansu, przypominało jazdę na olbrzymiej karuzeli - pomalowanej jaskrawo, krzykliwie, z paradnymi końmi nadnaturalnej wielkości, dumnie powiewającymi mieniącymi się grzywami z wielokolorowych piór oraz udrapowanymi metrami świecących tkanin. Karuzela kręciła się w takim tempie, że ona nie rozróżniała patrzących; jej świat ograniczony był do innych jeźdźców, podnoszących się i opadających na kijach, które utrzymywały ich konie, śmiejących się i machających do siebie wzajemnie w dzikim rozbawieniu. A potem karuzela stanęła i Waleria wysiadła. Poczuła się zaskoczona ulgą, jakiej doznała. Choć wciąż słyszała piski jeźdźców przebijające przez tanią, upajającą muzykę katarynki, codziennie karuzela oddalała się, metaliczna muzyka cichła, jeźdźcy stawali się gromadą obcych ludzi. Waleria wiedziała, że wystarczy, by kiwnęła małym palcem, a karuzela się dla niej znowu zatrzyma. Mogła wsiąść, kiedy zechce. Ale czy zechce? Czy to warto? Mając ogromne pieniądze, nie tylko możesz kupić wszystko, ale również stać cię na to, by nie zawracać sobie głowy innymi, nie dbać, co myślą. Zresztą tak ci zazdroszczą, że nie mają czasu cię oceniać. Niewykluczone, że to właśnie było
największym luksusem. - Czy matka telefonowała dziś do ciebie? - spytała Fernanda. - Tylko się przywitać. Wybierała się z agentką od nieruchomości obejrzeć jakiś dom i spodziewała się, że nie wróci zbyt prędko. Dzięki Bogu, zatrzymała się u White'ów w San Clemente, a nie w hotelu, bo bym ją udusiła. - Ktoś by pomyślał, że jesteśmy dziećmi - powiedziała nadąsana Fernanda. Matka w kółko powtarza, żebyśmy doprowadziły do sprzedaży rancza, zanim wyznaczą stałego administratora. Czy ona nie wie, że nam też na tym zależy? Pamiętam to jej ciągłe marudzenie, żebym trzymała się prosto, kiedy byłam dzieckiem. „Postawa, Fernando, postawa”, zrzędziła, jeśli przyłapała mnie, że się garbię przy czytaniu. - O ojcu nic nie wspomniała? - spytała Waleria. - Ani słowem. Nie znosiła go, ale przecież został zamordowany. Bandyci, którzy to zrobili, czekają na rozprawę. Naprawdę, mogłaby coś powiedzieć. - Strasznie zawzięta. Zawsze była zawzięta - poprawiła się Waleria. - To pokazuje, jak bardzo go nienawidziła. Zastanawiałam się, jak by to było, gdyby po rozwodzie podtrzymywali chociaż minimalny kontakt ... to znaczy, jak by to było dla nas. - Myślę, że on na swój apodyktyczny, gburowaty sposób nas kochał - rzekła Fernanda powoli. - Musiał nas kochać. Jak mógłby nie kochać swych córek? Tyle że czułybyśmy się przy nim ... swobodniej ... mniej skrępowanie. Szkoda, że nie próbowałyśmy się do niego zbliżyć, będąc równocześnie lojalne wobec matki. - Nawet kiedy go nie lubiłam - rzekła Waleria - przyznawałam, że jest w nim ... siła. Wiedziało się, że on tam jest i zawsze będzie. Matka wmawiała nam, że ojciec jest nieuprzejmy, niedostępny ... robiła wszystko, żeśmy się go bały. - To z jej strony nie było w porządku. - W głosie Fernandy zabrzmiała nuta zdziwienia. - Tylko jej tego nie powiedz - ostrzegła ją sucho Waleria. - Po co miałabym mówić? I tak jest już za późno. - Właśnie - zgodziła się Waleria. Od śmierci ojca pierwszy raz nim rozmawiały. Najpierw ta wiadomość, potem zamieszanie z pogrzebem, odczytanie testamentu, przybycie Rosemontów i sir Johna - zbyt rzadko były same, żeby mogło dojść między nimi do jakiejkolwiek rozmowy. Nie miały nawet czasu na opłakiwanie go. Nie opłakiwać własnego ojca? Jak dobrze było znowu porozmawiać z Fernie.
Walerii bardzo tego brakowało. Fernie jest stuknięta, ale nikt nie powie, że jest głupia. Skręciwszy w aleję prowadzącą do hacjendy, Waleria powoli przejechała wspaniałym szpalerem gigantycznych drzew. Kiedy zatrzymała auto przy wejściu, Jazz wybiegła siostrom na spotkanie, by nie czuły się. niezręcznie wchodząc do domu rodzinnego, który obecnie należał tylko do niej. Zaproponowała im różne rzeczy do zjedzenia i wypicia. - Nie, dziękuję, dopiero co jadłyśmy obiad - odparła Waleria. - O czym chciałaś z nami porozmawiać? - spytała szorstko. - Właściwie chcę wam coś pokazać i opowiedzieć. - A to co znowu? - spytała podejrzliwie Fernanda. Wciąż nie mogła wybaczyć Jazz, że najpierw sprzątnęła jej sprzed nosa Caseya Nelsona, a potem hacjendę. Nie leciała co prawda ani na niego, ani na dom, ale nie znosiła, żeby jej coś zabierano. - Oto moja propozycja - oznajmiła Jazz. - Przejedźcie się ze mną konno i wysłuchajcie, co mam wam do powiedzenia. Jeżeli potem stwierdzicie, że nie zrobiło to na was wrażenia, podpiszę, co chcecie i rozejdziemy się. Stroje do konnej jazdy znajdziecie w swych sypialniach. - Konna jazda? Jazz, co się za tym kryje? - spytała ostro Waleria. Kiedy Jazz przyjmowała pozę zucha, należało mieć się na baczności, a właśnie teraz tak się zachowywała, mimo że jej oczy zdradzały zmęczenie. - Nic poza tym, co powiedziałam. Przejażdżka konna, mały pokaz i opowieść. Słuchaj, to ja muszę przejść na waszą stronę. Nie mam wyboru, o czym świetnie wiecie. Zróbcie mi raz przysługę, nic więcej was nie proszę. Waleria zaczęła szybko myśleć. Jimmy Rosemont zapewnił ją, że z ich rozmowy z Jazz przed kilkoma dniami nic ważnego nie wynikło, „typowy fałszywy alarm”, jak się wyraził. Być może da się coś uzyskać dogadzając Jazz w tym jej typowym wariackim pomyśle. Jakkolwiek by było, jechały na jednym wózku. A poza tym nie od rzeczy będzie się trochę rozruszać. Jazda konna w Central Parku nie należała ostatnio do bezpiecznych, od wielu lat zresztą. - No dobrze, Jazz. Chodź się przebrać, Fernie. W czasie kiedy wkładały dżinsy i wysokie buty, Jazz spacerowała nerwowo wokół fontanny na środku patio. Turkusowego błękitu nieba nie zaburzał bielą ani jeden obłoczek, choć ostatnio ostro padało; kropelki deszczu podrygiwały jeszcze tu i tam na żywo czerwonym geranium Yale, rozszczepiając promienie słoneczne niczym
miniaturowe pryzmaty; powietrze było świeże, ożywcze; ostatnie róże, których nie miała serca obciąć, rozrzucały wokół różowe i białe płatki, zaś pnie starych drzew w alejkach cyprysowych czerniły się od wilgoci. Miniony tydzień nie należał do radosnych. Steve Johnson wraz ze swym batalionem jurystów od nieruchomości przestudiował wszystkie dokumenty i doszedł do takiego samego wniosku jak Rosemont i Maddox. Pakt nie miał mocy prawnej, choćby nie wiadomo jak się przy tym upierać .. Wrogie rozstrzygnięcia jej własnych prawników spowodowały, że Jazz zamknęła się w sobie. O ile przedtem omal nie wzleciała w powietrze z radości, o tyle teraz miała ochotę schować się pod ziemię ze wstydu, że była tak głupio pewna swej wygranej. Z jednej strony obrót wydarzeń wprawił ją w złość, z drugiej zaś napełnił smutkiem. Nie potrafiła dać sobie rady ze swymi poplątanymi uczuciami. Nie chciała rozmawiać o nich nawet z Caseyem. Przez te wszystkie .nie kończące się, smutne deszczowe dni snuła się cicho po hacjendzie jak smętny więzień, podczas gdy Casey i Joe Winter byli zaabsorbowani bieżącymi sprawami rancza w gabinecie, który teraz zajmowali wspólnie. Jazz czuła się głęboko wyobcowana. Wiadomość o przegranej Casey przyjął z takim spokojem, jakby jej oczekiwał. Po prostu przeszedł nad nią do porządku dziennego. Naturalnie, jego to mało obchodzi, myślała, tylko tyle o ile. Towarzyszył jej w poszukiwaniach wyłącznie dla dodania jej otuchy. Zresztą czemu miałby przeżywać sprzedaż rancza? W jego życiu był to jedynie epizod. Nie traktował hacjendy jako swego domu, Mike Kilkullen nie był jego . ojcem, korzenie Caseya nie tkwiły w tej ukochanej ziemi. Dlaczego mu tak zaufała? Między nimi wyrósł niewidoczny, wysoki, gruby mur, mur nie wyrażonych uczuć, nie postawionych pytań, nie wyjawionych smutków, nie wypowiedzianych zapewnień. Małżeństwo z Caseyem Nelsonem wydawało się Jazz równie nieprawdopodobne, jak owej nocy, kiedy go poznała. Nie miała jednak dość energii, żeby się teraz tym zajmować, ani nawet o tym myśleć. Ilekroć Casey próbował się do niej zbliżyć, traktowała go ozięble, okazując mu swoją gorzką, niewypowiedzianą niechęć, a raczej obojętność, byłoby bowiem niesprawiedliwie traktować go na równi z wrogami. Wszelako jego miłość - czy zapewnienia o miłości - wydawały się Jazz już wspomnieniem. Przestało padać poprzedniego dnia w południe. Ociepliło się i powiało, wobec czego Jazz postanowiła popływać żaglówką, licząc na kojący rytm morza. Ilekroć
jednak wiatr kierował ją w stronę lądu, ku majestatycznej Porto la Peak, serce Jazz ściskało się na myśl, że Skały Strażniczki zostaną zniwelowane buldożerem, a samej górze grozi okaleczenie w celu wybudowania na jej zboczu dwóch tuzinów bloków ze świetnymi widokami. Wróciła opalona, potargana i zdecydowana, żeby jeszcze raz - ostatni porozmawiać bez świadków z Fernandą i Walerią. Nie 'skłoni ich do zmiany decyzji, to pewne, ale w przyszłości będzie wspominała Porto la Peak wiedząc, że dla jej uratowania uczyniła wszystko co było w jej mocy. Jeszcze zanim przyjechały, Jazz poprosiła jednego z vaqueros, żeby osiodłał trzy konie na wypadek, gdyby siostry zgodziły się na konną przejażdżkę. Teraz szły spokojnym krokiem ku stajniom, w dżinsach i wiatrówkach, w starych butach do konnej jazdy, których nie zabrały wraz z innymi swymi rzeczami, wyprowadzając się z hacjendy po pogrzebie. - Dokąd jedziemy? - spytała Fernanda. - Za nieckę i do góry. - Wnoszę - rzekła Waleria, wsiadając na swego gniadego konia - że chcesz nam pokazać pejzaż. - Mniej więcej. Jedźcie za mną. - Ruszyła truchtem, Waleria i Fernanda za nią. Kiedy pokonały stromy brzeg niecki, Jazz ponagliła Limonadę - truskawkowa klacz puściła się gładkim galopem. Jedyne podobieństwo między nami, pomyślała Jazz pochylona nad łbem klaczy, to to, że jeździmy konno jak vaqueros. Celem Jazz był samotny jawor na wzniesieniu oddalonym jakieś piętnaście kilometrów na południe, z którego - taka była topografia tej ziemi - rozciągał się szczególnie rozległy widok, dający pojęcie o wielkości rancza. Stąd Portola Peak widać było w całej okazałości. Stary jawor rósł mniej więcej w środku tego kawałka ziemi o kształcie wachlarza, po którym Jazz mogła jechać konno cały dzień i nie dojechać do granicy. Kiedy tak cwałowały przez wysokie, pokryte świeżą trawą wzgórza, objeżdżając stada krów i machając do pilnujących je vaqueros, Jazz od czasu do czasu oglądała się na siostry. Za nią jechała Waleria, Fernanda zamykała pochód. Świetnie trzymały się w siodłach. Z rozwianymi przez wiatr włosami były zupełnie inne niż w domu. Szkoda, że nigdy razem nie jeździłyśmy, pomyślała Jazz ze smutkiem. - No dobrze, Jazz, co teraz? - spytała Waleria, gdy znalazły się pod samotnym
jaworem. Rozciągające się na wszystkie strony z tego miejsca ziemie rancza były jeszcze łyse, nowa trawa zaczynała dopiero porastać mesas, mające odcień przydymionej miedzi, albo lwiej grzywy. Powyżej, na tle purpurowych wyżyn Portola Peak zawisły, zdawało się - nieruchomo, pasemka obłoków. W oddali fale oceanu rozbijały się bezgłośnie o Cypel Walencjów. W ciszy bezmiernych, spokojnych niebiesko - złotych przestrzeni świat wydawał się bardzo bardzo odległy. Jazz rozwinęła koc i rozłożyła go na wilgotnej trawie. - Usiądźmy sobie wygodnie, co? - Coraz ciekawiej - mruknęła Fernanda, zwalając się na koc. - Tylko nie każ nam brać głębokiego, oczyszczającego oddechu, Jazz, nie po to tu przyjechałyśmy - rzekła Waleria, siadając dystyngowanie. - Przyjechałyśmy tutaj, ponieważ stąd można zobaczyć, bez wspinania się do Skał Strażniczek, które ziemie pakt obejmuje, a których nie - oznajmiła Jazz tonem urzędniczej szczerości osoby, która nie ma nic do stracenia. - Pakt? - powtórzyła pytająco Waleria. - Jakie skały? - spytała automatycznie Fernanda. - Mój Boże, wy o niczym nie wiecie! Nie powiedzieli wam! Ale dranie. Aż trudno mi uwierzyć, że ukryli to przed wami! - Jazz, czy powiedziałaś coś Sir Johnowi i Jimmy'emu, czego nam nie powtórzyli? - Głos Walerii był surowy. - Żebyś wiedziała! Wprawdzie pakt nie ma mocy prawnej, ale nie wolno im było ukryć go przed wami! Przecież to was tak samo dotyczy, ta ziemia to również wasza scheda! - Czekaj, czekaj! - krzyknęła Fernanda. - Może chodzi o to, czym wspominała mi Georgina? Jimmy jej mówił, że odkryłaś jakąś dziwną historię, „ludowe bajanie” jak się wyraził. Nic ważnego, ale lepiej tego nie rozdmuchiwać, żeby owa historyjka nie nabrała większej wagi, niż zasługuje. - Kawał drania! Zarozumiały, nieuczciwy łajdak! Nic wam nie powiedział! Trzęsąc się ze złości Jazz podeszła do siodła, do którego wcześniej przytroczyła plik papierów, na wypadek gdyby Waleria i Fernanda okazały jednak chęć obejrzenia posiadanych przez nią dokumentów. Drżącymi z wściekłości rękoma rozłożyła na kocu kopię diseiio, a wokół zaczęła układać inne papiery i fotografie. - Jezu Chryste, on nawet nie powiedział wam o liście od naszej praprababki! „Ludowe bajanie”, niech mnie diabli porwą!
Słysząc o praprababce, Waleria nastawiła ciekawie uszu. Skoro Jazz powiedziała, że nie posiada niczego, co miałoby moc prawną, nie było się czego obawiać. - Zacznij od początku, Jazz. Skończ już z rozkładaniem tych papierów i powiedz nam o co chodzi - zażądała. - Jeśli obiecacie mi nie przerywać. - Ni stąd ni zowąd Jazz zobaczyła ślad nadziei na szarym ekranie jej mózgu. Ojciec opowiedział jej historię Walencjów stopniowo, podczas wspólnych posiedzeń w archiwum, ale jej siostry przypuszczalnie nie słyszały je j wcale, albo bardzo pobieżnie. Mike Kilkullen nie był zwolennikiem otaczania glorią historii starych rodzin, nawet swej własnej. Przystąpiła do relacjonowania swych poszukiwań, od listu poprzez odkrycie mapy w zbiorach manuskryptów Biblioteki Huntington, przetłumaczenie przysięgi złożonej przez Bernardo Walencję, w której powtórzył obietnicę złożoną franciszkanom przez Teodosio Walencję w roku tysiąc osiemset ósmym. - Michael Kilkullen - powiedziała pokazując im linię na mapie - nasz prapradziadek honorował tę obietnicę, jego syn również, czego dowodem jest ten list. Nie bez przyczyny to ranczo nigdy nie zostało sprzedane, nie bez przyczyny przekazywano je z ojca na syna w nienaruszonym stanie. Tata mi mówił, że jeszcze kiedy był małym chłopcem, dziadek wymógł na nim obietnicę, że nie sprzeda ani kawałka tej ziemi. - Pamiętam, mnie też to opowiadał ... ale przecież to staroświeckie - upierała się Waleria. - Och, Wal, nie bądź taka dosłowna, to jest rodzinna historia - zaprotestowała Fernanda. - Obie mi przerywacie - skarciła je Jazz i podjęła swą opowieść. Powiedziała im o poszukiwaniu Skał Strażniczek i o tym, jak przedstawiła to wszystko Rosemontowi i sir Johnowi, dowiadując się od nich, że w świetle obowiązującego prawa jej dowody są bezwartościowe. - Po co nas tu ciągnęłaś, Jazz, skoro myślałaś, że przekazano nam twoje odkrycia? - spytała jak zwykle ostrożna Waleria. - W jakim celu? Żebyśmy miały uczucie, że robimy coś złego, bo zrywamy więzy z przeszłością? Mój Boże, przecież ta przysięga została złożona dwieście lat temu - Bernarda Walencję nic to nie 'kosztowało - wiesz równie dobrze jak ja, że dziś nikt by czegoś takiego nie zrobił, czasy są inne.
- Nie miałam najmniejszego zamiaru wywoływać w was uczucia winy, Wal. Chciałam tylko, żebyście coś poczuły, a wiedziałam, że poczujecie to tylko tutaj, w środku rancza, nie w apartamencie hotelowym. Walerio! Fernando! - rzekła Jazz z naciskiem. - Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że sprzedanie tej ziemi pociągnie za sobą nieodwracalne skutki? Jedna z najwspanialszych posiadłości ziemskich na tej planecie zniknie raz na zawsze pod milionami metrów kwadratowych betonu, kamienia i marmuru. Pomyśl o ludziach, którzy kupują cenne przedmioty: antyki, obrazy starych mistrzów, starą porcelanę chińską, kobierce z Aubusson. Obwieszają nimi swe nowe domy, żeby pokazać innym, jacy są bogaci. Kupują zamki, wyspy, winnice. Ale by kupić nasze ranczo każdy z bogaczy wymienianych na liście w „Forbes” musiałby wydać całą posiadaną fortunę i jeszcze się zapożyczyć. Rozejrzyjcie się wokół siebie! Ta ziemia jest naszym dziedzictwem i kiedy je sprzedamy, stracimy je na zawsze. Jeżeli jednak nie sprzedamy, będziemy niewyobrażalnie bogate. - I co nam z tego? - mruknęła Waleria. - Jazz, ta ziemia warta jest zbyt dużo forsy, żeby ją trzymać. Nie stać nas na to - rzekła płaczliwie Fernanda. Robiła jednak wrażenie prawie przekonanej. - Czekajcie! Źle mnie zrozumiałyście. Nie twierdzę, że powinnyśmy ją zatrzymać dla siebie do ostatniego hektara. Co do tego nie ma kwestii. Ale proszę was, żebyście rozważyły alternatywny projekt. Wskazała ręką na południe, za obszar chroniony Dwugłową Skałą, gdzie rozciągał się wielki płaskowyż. - Tam, w pobliżu oceanu, lecz nie nad samym brzegiem, mogłybyśmy we trzy zbudować zupełnie nowe miasto, taką miejską wioskę na kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. W tym miejscu otoczonym ze wszystkich stron dziewiczymi terenami mogłoby żyć, powiedzmy, osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W przyszłości miałybyśmy z tego ogromny dochód, bowiem wartość naszego miasta rosłaby z roku na rok, a poza tym byłybyśmy z niego dumne, podczas gdy trudno być dumnym z tego, co planuje Jimmy Rosemont i co przedstawił mi wtedy w Ritzu. - A co złego jest w jego planie, jeśli mogę spytać? - spytała defensywnie Waleria. - Och, Walerio, Walerio, może nie znam cię tak dobrze jak Fernanda, ale jednego jestem absolutnie pewna - żadna siła nie zmusiłaby cię do przebywania w takim miejscu! - Projekt rzeczywiście nie jest w moim guście. - Waleria pokręciła głową z
niesmakiem. - Ale co to ma do jego komercjalnej wartości? - Nie wątpię, że domy i mieszkania w blokach świetnie by się sprzedawały. Taki wysoki pod względem technicznym poziom bezpieczeństwa spodobałby się każdemu pośrednikowi handlu bronią, każdemu sprzedawcy tego rodzaju zabawek tym którzy jeszcze nie trafili do więzienia - każdemu kto pierze brudne pieniądze, każdemu magnatowi naftowemu - zrobiłaby się z tego enklawa zestrachanych bogaczy z całego świata, przytulonych do siebie, prześcigających się w imponowaniu bogactwem. Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, że ojciec zgodziłby się na zrobienie czegoś tak obrzydliwego ze swego ukochanego rancza? Nie zaprzeczysz, Walerio, że ten projekt to właściwie plan wybudowania cytadeli dla ochrony ludzi, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego, poza najbardziej pretensjonalnym i ostentacyjnym stylem życia? To nie ty, Walerio. - Nigdy nie twierdziłam, że chciałabym tam zamieszkać - obruszyła się Waleria i zagryzła wargi. - To, co ja lubię, nie ma tu nic do rzeczy. - Tak? Przecież to miasto - potwór Rosemonta ma nosić nasze nazwisko. „Ranczo Kilkullena”. I nawet gdyby zmienił tę nazwę, to myślisz, że dałoby się ukryć, że oto siostry Kilkullen sprzedały rodzinną ziemię pochodzącą jeszcze z nadań hiszpańskich, kawał amerykańskiej historii, sięgającej osiem pokoleń wstecz - bankierom z Hongkongu? Ta sprawa rozniesie się po całym świecie. Dziennikarze to roztrąbią - ze złośliwymi komentarzami, możesz być pewna - będzie się to za nami wlokło przez całe życie i za naszymi dziećmi także. Ta afera okropnie im dokuczy. Co zaś do nas, to dla prasy będziemy kaczkami znoszącymi złote jaja, trzy współczesne, Barbary Huttons czy Christiny Onassis. Trzy siostrzyczki, które dostały za swą ziemię po miliardzie dolarów każda. Media będą informowały o każdym naszym kroku. To właśnie jest powodem, że starzy bogacze w tym kraju - w każdym cywilizowanym kraju - trzymają się z dala od oczu ludzi. Spotykasz gdzieś takie nazwiska jak Mellon, Goelet, Betsy Whitney, Brown z Providence, Biddle, czy Mather, czy Pennock? - O, cholera - rzekła Waleria czując, że Jazz ma rację. - Jazz, jesteś potworem! - zawyła Fernanda. - Och, wiem, Fern, takiej forsie trudno ... bardzo trudno się oprzeć. Taka forsa cholernie kusi. Praktycznie nie sposób się od niej odwrócić. A raczej od myśli o jej posiadaniu. Ale rzeczywistość z nas zakpi. Ojciec nas tak kochał, że na pewno by do tego nie dopuścił ... a jednak miłość do nas nie powstrzymała go od napisania tego
okropnego testamentu. - Sądziłam, że ... więcej ... oznacza coś absolutnie wspaniałego! - zawyła znowu Fernanda. - Na przykład? - O niech cię, Jazz, nie siedziałam planując jak tę forsę wydać. Po prostu uważam, że to strasznie pasjonujące i fascynujące być w końcu prawdziwą spadkobierczynią, a ty próbujesz mnie tego pozbawić. - Nie, nie! Wcale nie próbuję cię tego pozbawić! Jesteśmy spadkobierczyniami ... jesteśmy jedynymi paniami Kilkullen. Nic nie może tego zmienić, Fernie. Ojciec ufał, że będziemy wiedziały, co zrobić ze spadkiem. Wierzył w nas - choć z pewnością nie ułatwił nam roli. Jazz patrzyła to na Walerię, to na Fernandę, zmuszając je do wzrokowego kontaktu, żeby słuchając jej słów, uwierzyły jej. - Kiedy myślę, jak mu zawsze zależało na waszych wizytach na ranczo, kiedy myślę, jak tęsknił za wami, gdy dorastałyście z dala od mego i jaki był smutny za każdym razem, gdy wyjeżdżałyście, serce mi pęka. Otwarcie zmuszał was tylko, żebyście przyjeżdżały na fiestę. Był zbyt dumny, by uzewnętrzniać uczucia. Ten sam upór powodował, że odmawiał sprzedania choćby kawałeczka tej ziemi. Dzięki trudnemu charakterowi ojca - niekiedy bywał naprawdę trudny - odziedziczyłyśmy piękny kawałek Kalifornii ... który uzyskał niewiarygodną wartość, głównie dzięki swemu położeniu. Ważne jest ... bardzo ważne ... jak go wykorzystamy, co z nim zrobimy. - Wygłaszasz kazanie, Jazz - zauważyła Waleria, powstrzymując się od westchnienia - a ja nie lubię kazań. - Nie potrafię inaczej, Wal. Muszę to powiedzieć, bo to moja ostatnia szansa. Posłuchajcie jeszcze przez chwilę. Powiedziałam na początku, że jeśli nie zdołam was wzruszyć, podpiszę wszystko, co zechcecie. Posłuchacie? - Nie mamy wyboru. - Możemy ulec zachłanności i egoizmowi i potraktować naszą schedę po przodkach bez szacunku, nie bacząc na to, czego życzyłby sobie nasz ojciec. Możemy sprzedać temu, kto da najwięcej - ciągnęła Jazz. - Za kilka miesięcy zaczną tu pracować spychacze, a my staniemy się trzema absurdalnie bogatymi kobietami. Będziemy miały tyle pieniędzy, że nie zdołamy ich wydać przez całe życie. Te pieniądze będą nami rządziły. Będziemy właścicielkami kupy forsy rodzącej coraz
więcej forsy, która wkrótce osiągnie poziom niewspółmierny do ludzkich potrzeb i pragnień. To jedno wyjście. Jazz wstała i rozwarłszy szeroko ręce, omiotła nimi po kolei niebo, ocean, górę i pokrywające się świeżą zielenią mesas, jak gdyby chciała zaprezentować je siostrom w ich wiosennej urodzie. - Możemy też ogłosić światu, że nasza scheda nie jest na sprzedaż! krzyknęła. - Jesteśmy przeciwne maksymalnemu wyeksploatowaniu tej ziemi. Bez tego też nam wystarczy pieniędzy. Nie musimy nikomu sprzedać naszego rancza, możemy natomiast wykorzystać siłę, jaką ono nam daje, by ochronić ziemię, która chroniła naszą rodzinę od siedmiu pokoleń. Możemy wykorzystać ją mądrze i dobrze. Nie widzicie tego? Nie czujecie? - Słuchaj, Jazz - rzekła niechętnie Waleria - nie przeczę, że w tym, co mówisz, jest trochę sensu, ale nie wiemy nic konkretnego o tym, o czym wcześniej wspomniałaś, czyli o tych jakichś nowych miastach czy miejskich wioskach. Nie jesteś urbanistką, my też nie, żadna z nas się na tym nie zna. Jest idealistką, marzycielką, która ładnie mówi. - Walerio, Fernando, wstańcie i powiedzcie, czy widzicie tamten ogromny głaz? - Jazz wskazała wyraźnie widoczną, leżącą jakieś dziesięć kilometrów na południe ogromną skałę, którą zostawił tu lodowiec, człowiek zaś nie zdołał usunąć, skałę, która znajdowała się o wiele bliżej oceanu niż jawor, pod którym się zatrzymały. Wstały, powiodły wzrokiem za jej ręką, przytaknęły. - Otóż od tej skały - rzekła Jazz - ciągną się płaskowyże, których me widzimy, a które są ogromne i porośnięte drzewami. Schodzą ku oceanowi, tworząc szerokie, łagodne zbocze, liczące, jak mi mówiono, cztery tysiące hektarów. To tam właśnie mogłoby stanąć to nowe miasto, od tej dużej skały w dół i w każdą stronę z wyjątkiem północy. - Ależ, Jazz, to straszne pustkowie! - wykrzyknęła Fernanda. - Kto by tam trafił? - To tylko tak się wydaje, Fernie. Drugi koniec tego zbocza przytyka niemal do autostrady Pacific Coast Highway. Równocześnie jest osłonięty od niej grubym pasem dębów i krzewów. Całe lata jeździłam konno po ranczu, a tam dotarłam raptem kilkanaście razy. Nawet gdyby to zabudować, wciąż miałybyśmy dwadzieścia tysięcy hektarów rancza.
- Jaki dochód miałybyśmy z takiego miasta? - spytała praktycznie zawsze trzeźwa Waleria. - Na początku nic. Ale docelowo wiele milionów rocznie. Im więcej domów, tym więcej komercyjnych budynków, nasz dochód będzie wzrastał z roku na rok. Ludzie, którzy tam będą mieszkać, nie będą musieli spędzać codziennie kilku godzin na autostradzie, w miasteczku będzie dość pracy. - Dla mnie to brzmi tak jakoś ... zwyczajnie, jeśli mam być szczera - rzekła Fernanda. Była wyraźnie rozczarowana. - Mówiłaś o miejskiej wiosce, a teraz wychodzisz z czymś bardzo typowym dla Okręgu Orange; przedmieścia i biura. - Nie da się zaprzeczyć, że jesteśmy w Okręgu Orange - odparła Jazz. - Ale czy typowe ... nie, Fern, to wcale nie będzie typowe. - Pod jakim względem nie będzie typowe? - wyrwało się Walerii. - Cieszę się, że zadałaś to pytanie. Zresztą i tak bym wam powiedziała. - Jazz wybuchnęła triumfalnym śmiechem. Trudniej było sprowokować do zadania pytania Walerię niż Woody Allena do wybuchu gromkiego śmiechu, skoro jednak udało się jej otworzyć te drzwi ... Jazz mówiła szybko i treściwie. Były to krótkie pociągnięcia ołówkiem zdolnego rysownika, z położeniem akcentu na to, co istotne, wybór najważniejszych szczegółów. Gdy skończyła opowiadać siostrom swe pomysły, zapanowała cisza. Zdawało się, że słychać szum ich mózgów. Przed oczyma sióstr przesuwały się obrazy, które im przedstawiła. Odczuwały zadziwiające podniecenie. Nie wymieniały nawet spojrzeń. W końcu odezwała się Waleria. - Jedno ci powiem, Jazz, ja bym widziała to nieco inaczej. Na przykład, powinno się zaplanować sklepy z upominkami, skoro ma tam mieszkać tylu ludzi sklepy z upominkami byłyby istną żyłą złota, zwłaszcza że prędzej czy później zaczną się tam rodzić dzieci. Potrzebujesz też kilka dobrych sklepów z serami, sklepy dla smakoszy i, na miłość boską, jakieś przyzwoite kwiaciarnie. Wiesz, ludzie lubią świętować, mieć jakieś rozrywki. Czy nie przyszło ci też do głowy, że nie wszyscy chodzą w tenisówkach? Jeśli nie będzie uczciwego zakładu szewskiego, to ludzie będą chodzić ze zdartymi obcasami klapiącymi zelówkami. - Och, Walerio, masz absolutną rację! - Jazz objęła ją i silnie przytuliła. - Bez ciebie nie damy sobie rady! - Nie wspomniałaś też ani o jednej herbaciarni, ciągle tylko kafejki i bary kawowe - obraziła się Fernanda. Jazz była sprytna, lecz z pewnością to i owo
przeoczyła. - Czasami człowiekowi nic nie zastąpi filiżanki dobrej herbaty. Obstaję też przy małej przystani dla ludzi, którzy lubią uciec trochę od stałego lądu. Gwiżdżę na to, że twoim zdaniem nie wolno nam ruszyć plaży ... nie możemy zbudować domów z widokiem na ocean i spodziewać się, że ludziom wystarczy sam widok, choćby nawet najpiękniejszy. - Nie, Fernie, oczywiście, że nie możemy się tego spodziewać. - Jazz ucałowała obie siostry, przyciskając je do siebie i podskakując z radości. Zaczęły się wszystkie śmiać i śmiały się długo, a potem razem trochę popłakały, częściowo z podniecenia, częściowo dlatego, że po raz pierwszy w życiu poczuły się siostrami. - Która z nas zawiadomi matkę? - spytała Fernanda w drodze powrotnej. - Ty, oczywiście - odparła Waleria ze śmiechem. - I tak macie ciągle jakieś nieporozumienia. Jedno więcej nie zrobi wam wielkiej różnicy. - Jeszcze czego! Ty jesteś starsza. Powinnaś wziąć na siebie odpowiedzialność. - Więc zróbmy to razem. Albo może napiszmy do niej liścik i wyjedźmy gdzieś na miesiąc - rzekła Waleria. W głowie szumiało jej od przeżyć, których jeszcze nie zaczęła analizować. - Lepiej na rok. - Do diabła! Ja się matki nie boję. Jato zrobię - oznajmiła Waleria. - Ja też się nie boję. Biorę to na siebie. - Fernanda buntowniczo zdmuchnęła włosy z oczu. - Dobra. Zobaczę jak ci pójdzie. - Ach, ty jędzo. Podpuściłaś mnie. - Fernanda wychyliła się i pocałowała Walerię w policzek. - Jak ty to robisz, że zawsze mnie nabierzesz? - Pozwól, że pozostanie to moją słodką tajemnicą. Ale mówiąc poważnie, Fernie, będziemy musiały dać jej trochę pieniędzy. Liczyła, że coś dostanie, gdy odziedziczymy ranczo i my o tym wiedziałyśmy. - Tak, ale przecież jeszcze długo nie będziemy miały żadnych wpływów zaprotestowała Fernanda. - Wiem, ale musimy dać jej coś już teraz. Jakąś małą sumkę. - Bardzo małą. Upominek. Zresztą ona kocha tę swoją Marbellę, od dawna tam mieszka, to nie jest tak, że nagle strasznie potrzebuje pieniędzy. Coś jej odbiło z tym przeniesieniem się do San Clemente. - Masz rację - zgodziła się Waleria. Oczywiście, to oznacza, że dalej będzie przyjeżdżać po zakupy do Nowego Jorku.
Będzie zmuszona zatrzymywać się u ciebie. - Co to znaczy „zmuszona”? - Bo mnie tam nie będzie. Wynoszę się do Filadelfii. - Walerio! To marzenie o utopii, kaprys, który cię nachodzi, ilekroć masz dość Nowego Jorku. Nie wyniesiesz się do Filadelfii! - A właśnie, że tak. Zrobię to, Fernie, z największą frajdą. Naprawdę chcę się przenieść do Filadelfii, zwłaszcza że przestałam się już bać, że ... stracę twarz w Nowym Jorku - to chyba najlepsze określenie, choć brzmi idiotycznie. Ten strach odszedł wraz z miliardami z Hongkongu. Ja go sobie wmawiałam. To rodzaj choroby zakaźnej, której zarazki są w nowojorskim powietrzu. Albo w wodzie, nie wiem. - Wiesz kto powiedział „Jeśli miałbym wybierać, wybrałbym Filadelfię”, prawda? - Nie wiem. Ale zgadzam się z nim całkowicie. - W. C. Fields. Tak jest napisane na jego nagrobku - zachichotała Fernanda. - Fernie, ten biedny człowiek prawdopodobnie nie miał tam ani rodziny ani żadnych przyjaciół - odparła Waleria z pogodnym uśmiechem, który zmienił ją w piękną kobietę. - A niech to! Będzie mi cię brakowało. Co ja bez ciebie pocznę? - Będziemy do siebie telefonować, tak często jak do tej pory, możesz mnie odwiedzać i ja mogę ciebie odwiedzać ... to tylko półtorej godziny, prawda? - To dwa różne światy. - Właśnie dlatego się wyprowadzam. Odpocznę sobie w Filadelfii. Tak tam przytulnie. Jak tylko sprzedam mieszkanie w Nowym Jorku, wezmę tę forsę i znajdę sobie wspaniały dom - wiem już jak ma wyglądać - rozpuszczę włosy i odwiedzę wszystkich starych przyjaciół, a dopiero potem zacznę się urządzać. A może nie będę się jakoś specjalnie urządzać, tylko zmienię pokrowce. To będzie bardziej w stylu Filadelfii. Rozkosz! - Nie zapomniałaś przypadkiem o Billym? - On będzie musiał się z tym pogodzić. Wystarczająco długo akceptowałam jego świat. Może się przecież przestawić. Jeśli nie zechce, to będę żyła bez niego i też dam sobie radę. Co komu po mężu, który upiera się, by mieszkać w tym wrogim, trującym mieście? - Jasne! - Między Bogiem a prawdą, Billy telefonuje do mnie dwa razy dziennie. To
biedne stworzenie nie potrafi sobie dać rady beze mnie, o czym świetnie wie. Nie sądzę, by stwarzał jakieś problemy, kiedy się przekona, że nie żartuję. Czuję się bardzo pewna siebie, Fernie. Czy to nie dziwne? Fakt, że kiedyś będziemy bardzo bogate, choć dzieli nas od tego jeszcze długa droga, sprawia, że już dziś czujemy się bogate. Bogate i silne. - Wszystko jest umowne - rzekła Fernanda w zamyśleniu. Słuchając Walerii, uświadomiła sobie, że nie istnieje nic takiego na świecie, czego by jeszcze pragnęła. Przedtem rozpaczliwie marzyła o tym, żeby być bardzo bogata, gdyż obawiała się, że zestarzeje się nie zaznawszy nieuchwytnej satysfakcji. Tak głupio wierzyła, że to jakiś młody mężczyzna dostarczy jej tej satysfakcji. Też pomysł. Georgina. Jej Georgina ... Jakże chętnie zwierzyłaby się Wal, ale wiedziała, że nie może. Jeszcze nie, jeszcze długo nie, prawdopodobnie, nigdy. - Wiesz, wobec tego ja zawiadomię Jimmy'ego i sir Johna - zaproponowała ni stąd ni zowąd. - O, nie, moja droga! Nie chciałabym tego stracić! Powiemy im razem. Nie mogę się doczekać, kiedy wygarnę Jimmy'emu jego kłamstwa i oszustwa. Ciekawa jestem, jaką działkę mu obiecali, że tak mu zależało na doprowadzeniu do tej transakcji? Najgorsze, że prawie mu się udało. Kiedy pomyślę o tym jego projekcie Fernie, tobie mogę się przyznać, że od początku miałam zastrzeżenia do tej Jego wersji Monte Carlo, ale pozwoliłam sobie ją wmówić. Byłyśmy takie łatwowierne - to nie do wybaczenia. - Nie do wybaczenia jemu czy nam? - I jemu i nam - odparła Waleria z głębi serca. - Hm. - Po twarzy Fernandy przemknął złośliwy koci uśmieszek. Jakże nie znosiła Jimmy'ego Rosemonta! Nie mogła się doczekać chwili, kiedy mu powie, że wszystkie trzy postanowiły nie sprzedawać rancza i że wystąpią do sądu z podaniem, by zwolniono tymczasowego administratora. Georgina parę razy dawała jej do zrozumienia, że jej zdaniem plan Jimmy'ego jest, delikatnie mówiąc, ... wulgarny. Ucieszy się, że go odrzuciły. Wiadomość ta powinna też osłabić libido Jimmy'ego na kilka miesięcy. - Wal, czy uznałabyś to za głupie, gdybym ci powiedziała, że ... och, nieważne. - Że co? No powiedz, skoro zaczęłaś. - Zmieniłam swój stosunek do Jazz. Ja ... ja ją lubię. Nawet bardzo.
- Ja też. Bo jak nie lubić kogoś, kto potrafi cię namówić, żebyś wypięła się na miliard dolarów i jeszcze się z tego cieszyła - rzekła Waleria tonem, w którym mieszała się zgryźliwość z podziwem. - No, nie cały miliard - pocieszyła ją Fernanda. - Nie wzięłaś pod uwagę podatków. - Co sobie żałować? Chcę mieć satysfakcję z tego, że miałam dość smaku i rozsądku, by odrzucić miliard dolarów. Miliard dolarów, ani centa mniej. - Waleria Kilkullen Malvern, Nasza Dama Równowagi Ekologicznej, Ochrony Tradycyjnych Wartości i Powolnego Wzrostu; Niebieska Krew Konserwatyzmu, Nowa Bohaterka Wykorzystania Terenów Ziemskich. - Brawo, Fernie. Trafiłaś w dziesiątkę. A co do Jazz ... to właściwie nie znałam jej aż do dziś. Jestem dumna, że mam taką siostrę i cieszę się, że będziemy razem budować tę miejską wioskę ... ty i ja zachowywałyśmy się jak dzieci traktując ją ciągle jak wroga, rywalkę - to też dzięki mamie. Nie jest ci głupio, że tak jej dokuczałyśmy? Byłyśmy wstrętne. Pamiętasz, jak nazywałyśmy ją „sierotką”? ... Dwie małe wiedźmy. - Tak mówisz, bo teraz same jesteśmy sierotkami - zauważyła smutno Fernanda. - Myślisz? - Czy nie powinnyśmy powiedzieć jej ... dać jej do zrozumienia, co czujemy? Przeprosić ją, czy coś w tym rodzaju? - Nie zauważyłaś, Fernie, że Jazz już się tego domyśliła? - Tak, masz rację, ale mimo wszystko ... któregoś dnia jej to powiem. Wybiorę odpowiedni moment. Och, Wal, czy to nie cudowna wiadomość, że Jazz wychodzi za Caseya? Powiesz pewnie, że domyślałaś się od samego początku. A wiesz, co to dla nas znaczy? Że ledwo wrócimy do domu, będziemy musiały znowu lecieć taki szmat drogi. Na ślub. - Przestań zrzędzić, Fernie. Będzie dobrze. Mam jakąś dziwną słabość do ślubów. A poza tym jesteśmy jej jedyną rodziną.
22 Jak tylko samochód Walerii opuścił hacjendę, Jazz poszła odszukać Caseya. Od Joe Wintera dowiedziała się, że w czasie kiedy ona jeździła konno z siostrami, Casey wyjechał w interesach do Los Angeles i nie wróci wcześniej niż po kolacji. - Nie wiesz, gdzie mogłabym go złapać? - spytała Jazz błagalnym tonem
czując, że pęknie, jeśli natychmiast nie podzieli się z Caseyem wspaniałymi wiadomościami. - Pojęcia nie mam. Nie mówił, dokąd się wybiera. Srodze zawiedziona, a nie chcąc nic mówić Joe, zanim porozmawia z Caseyem, Jazz wróciła do hacjendy i zatelefonowała do Red, którą ostatnio bardzo zaniedbywała, jak zresztą wszystkich znajomych, i namówiła ją na wczesną kolację w Newport Beach. Tam opowiedziała jej całą historię z takim uniesieniem, że Red nie pozostawało nic innego jak siedzieć, jeść i słuchać, przytakując i wstrzymując oddech, wstrzymując oddech i przytakując. Były już przy deserze, kiedy Jazz skończyła. - A czym ty się zajmowałaś, Red? - spytała wreszcie. - Kto? Niby ja? - Musiałaś przecież coś robić, korzystając z okazji, że cię zaniedbuję. - Czytałam książki, które zawsze chciałam przeczytać, rozmyślałam o sprawach bardziej lub mniej wzniosłych, chodziłam na długie spacery, gimnastykowałam się zapamiętale, słuchałam muzyki, przesadzałam bratki, robiłam marynaty ... - Nie wierzę. - Poza marynatami wszystko jest szczerą prawdą. Przyzwyczajam się do nieobecności Mike'a. Zdaje się, że nie mam innego wyboru. Życie musi się toczyć dalej. Dobrze się czuję, Jazz, może nie wspaniale, ale już nie tak bardzo źle. Z tygodnia na tydzień jest mi łatwiej. Czasami wychodzę ze znajomymi na kolację, czasami ja kogoś zaproszę ... W tym tygodniu, na przykład, byłam na obiedzie z Gregorym. - Jakim znowu Gregorym? - Co się z tobą dzieje, Jazz? Z Gregorym Nelsonem, twym przyszłym teściem. - To ojciec Caseya był tutaj w tym tygodniu? - Na miłość boską, gdzieś ty była, Jazz? - Och ... nie wiem. Byłam jakby na wyprawie. Wiesz, czuję się jak jeden z tych średniowiecznych książąt, który wyjechał na poszukiwanie świętego Graala, a kiedy w końcu wrócił sto lat później, okazało się, że nie ma już nikogo, kto by go znał, pamiętał, wiedział, po co on wyjechał. - Ciebie nie było zaledwie miesiąc, czy coś koło tego. I wierz mi, nikt cię
nie zapomniał - przekomarzała się z nią Red. - Ale nie miałam pojęcia, że ojciec Caseya tu był! - Przyleciał na jeden dzień w interesach i przypadkiem do mnie zadzwonił. - Ciekawe skąd znał twój numer? - Myślę, że Casey mu podał. Jazz, to był zwykły obiad. Zresztą coś czy raczej ktoś nas łączy, mianowicie ty i Casey. - Obiad. Zastanawiam się, czemu „obiad” brzmi bardziej znacząco niż kolacja. - Tylko nie zaczynaj - rzekła ostrzegawczo Red. - Cofam wszystko. Jeszcze za wcześnie na takie żarty. - O wiele za wcześnie - przyznała poważnie Red. - Nie wiem co mnie naszło. - Przyjmuję twe przeprosiny. - Dokąd cię zabrał? O czym rozmawialiście? Czy on jest rzeczywiście taki miły, jak się wydaje? Zobaczysz się z nim jeszcze? - Jazz! . - Pytam z ciekawości. Nie znam go. Tylko raz go widziałam. Tak czy inaczej, Red, czemu nie miałabyś nawiązać nowej przyjaźni? Życie musi iść naprzód. Sama tak powiedziałaś. - Słuchaj, wracaj do domu, zanim cię uszczypnę. - Dobrze, dobrze! Zaraz znikam. Jazz wróciła do hacjendy o dziewiątej wieczorem. Pognała natychmiast do kuchni, gdzie zastała tylko jedno światło i liścik od Susie, w którym kucharka przed pójściem do domu napisała, że zostawia w piekarniku garnek chili - na wszelki wypadek, bo zdaje się, że nikt w tym domu nie jest zainteresowany jedzeniem. Natomiast od Caseya nie było żadnej wiadomości. W licznych pokojach przepastnego domu panowała głucha cisza, żadnych kwiatów, żadnego ognia na kominku w salonie, gdzie w mroku czaiły się masywne hiszpańskie meble. Jazz otworzyła drzwi na werandę, lecz nawet ta noc ze swymi tajemniczymi dźwiękami, wzdychaniem liści, katedrą nieba usianego gwiazdami, wydała się jej obca - nie tyle wroga, co nie mająca z nią żadnego związku. Jazz usiadła na kuchennym krześle, by przemyśleć konstelację faktów, które nagle wydały się jej złowróżbne. Więc tak: ojciec Caseya przebywał w pobliżu, w Kalifornii, a Casey nie wspomniał o tym ani słowem. W minionym tygodniu Casey kilka razy wyjeżdżał na cały dzień do Los Angeles w interesach, co jakoś umknęło jej
uwadze. Dziś zniknął, nie mówiąc jej o niczym, ba, nawet się nie pożegnał. Kilka ostatnich nocy spędził w pokoju gościnnym. Ile? Nie potrafiła się doliczyć. Niezbyt ją to obchodziło. Casey. Towarzyszył jej jak cień w poszukiwaniach mapy i Skał Strażniczek. A ona w nagrodę go podeptała. Całą bezsilną wściekłość z powodu werdyktu prawników skierowała na Caseya. Traktowała go, jak gdyby podświadomie obarczała go winą za swoje niepowodzenia, z których zresztą mu się nie zwierzała. Dzieliła z nim wyłącznie triumfy. A przecież zwycięstwa człowiek świętuje z każdym, nawet z obcym, a właśnie niepowodzeniami dzieli się z tymi, którzy go kochają, z czego Casey na pewno zdawał sobie sprawę. Czemu wyeliminowała Caseya ze swego życia wtedy, kiedy potrzebowała go najbardziej ze wszystkich? Jazz siedziała w mrocznej kuchni, łykając łzy i usiłując zrozumieć samą siebie. Powoli, z wahaniem, niechętnie, z niedowierzaniem i bólem uświadomiła sobie, że choć była dorosła, ciągle bała się zaufać nawet komuś takiemu jak Casey. On jej nigdy - w każdym razie do tej pory - nie zawiódł. A jeśli była w błędzie? A jeśli ją porzucił? Jak inni. Czy nie lepiej odsunąć się od niego, zanim do tego dojdzie? Czy jednak, zapytywała siebie Jazz, potrafię żyć, nie ufając nikomu? Teraz, kiedy nie mam już ojca? Czy nie lepiej zaryzykować - nawet jeśli mogę przegrać - niż iść przez życie polegając tylko na sobie? Czy pozwolić, żeby przykre doświadczenia z przeszłości kładły się cieniem również na przyszłości? Wstała. Przez głowę przemknęło jej mnóstwo pytań, z których część zostało bez odpowiedzi, ale stwierdziła, że na razie wystarczy tej psychoanalizy. W tej chwili ważna była odpowiedź tylko na jedno zasadnicze pytanie: gdzie jest fax Caseya? Godzinę później Casey wrócił wreszcie do domu. Prosto od drzwi skierował swe kroki do jasno oświetlonej kuchni, gdzie zastał Jazz mieszającą łyżką w garnku. - Co ty wyprawiasz? - spytał zaskoczony. - Podgrzewam chili. Pomyślałam, że możesz mieć na nie ochotę· - Kolację jadłem kilka godzin temu - odparł automatycznie. - Nie zjadłbyś trochę przed pójściem do łóżka? Bo ja tak. Jazz odwróciła się. Wyglądała upojnie, oszałamiająco, czarująco i romantycznie w długiej plisowanej białej sukni. Dziesiątki metrów szyfonu zawirowało wokół niej - jedno ramię gołe i błyszczące, na drugim szeroki pas
lekkiego jak powietrze materiału uniósł się niby skrzydło anioła. - Co to jest, do diabła ... ? Pytanie Caseya spowodowało, że złote oczy Jazz otworzyły się szeroko. Potrząsnęła z wyrzutem brązową skarbnicą swych włosów, które zafalowały od cebulek po swe wypolerowane końce. - To moja suknia od Madame Gres, nie poznajesz? Ta, którą tak zniszczyłeś. W doskonałym stanie. Musiałam wysłać ją do Paryża, ponieważ właśnie tam mieszkają jedyne cztery osoby na świecie, które potrafią czyścić takie suknie. Kosztowało to kilka miesięcy delikatnych zabiegów, które może nie umywają się do konserwacji Mony Lizy, ale zawsze. - Czemu włożyłaś ją do gotowania? Nie wiem, choć czuję, że powinienem wiedzieć, prawda? - Zgadnij. Nie? No trudno, powiem ci. Kiedy oblejesz ją znowu chili, a oblejesz na pewno, to uśmiechnę się czarująco, jak na damę przystało, i powiem: „Ach, to nic takiego, kochanie, nie przejmuj się, to nie jest nawet nowa suknia.” Odwróciwszy się do garnka, kontynuowała mieszanie. Casey jednym susem przebył dzielącą ich odległość i złapał ją za ramiona. - Odłóż ... natychmiast ... tę ... łyżkę - rozkazał przez zaciśnięte zęby - zrób to bardzo ostrożnie. Gdy Jazz wykonała posłusznie jego polecenie, odwrócił ją do siebie i nie zwalniając uchwytu, sam idąc tyłem, odprowadził ją na bezpieczną odległość od garnka. - Teraz. mi powiedz, o co chodzi? - spytał łagodnie. No tak, nie wytrzymała tych wszystkich stresów, myślał gorączkowo, dlaczego zostawiłem ją samą, dlaczego wcześniej niczego nie zauważyłem? - Doszłam do wniosku, że powinniśmy zacząć wszystko od początku odparła Jazz na pozór rozsądnie, ale jej oczy zdradzały zdenerwowanie. - A że akurat jest chili i ta bezcenna suknia, której prawie nigdy nie wkładam, więc sobie pomyślałam: „Pokażę Caseyowi, że nie jestem taka zła, za jaką mnie bierze.” Nie słowa się liczą, lecz czyny. Jak Casey wyleje na mnie chili, a może nawet rzuci we mnie talerzem, żeby przyciągnąć moją uwagę, tak jak przy pierwszym spotkaniu, ja będę ponad ... nie patrz na mnie, jakbym zwariowała, czuję się zupełnie dobrze. - Nie rzuciłem w ciebie talerzem! - Dobrze, wierzę ci. Albo wierzę, że ty wierzysz, że nie rzuciłeś we mnie
talerzem, co na jedno wychodzi. Powiedzmy sobie, że istnieją dwie wersje tego epizodu, obie prawdziwe. - Boże, ja zwariuję przez tę kobietę - rzekł Casey wznosząc oczy do sufitu. - Ależ, kochanie, ja muszę coś zrobić, żebyś uwierzył, że jestem lepsza upierała się Jazz. - Nie chcę lepszej. Lepsza to inna, a ja chcę starą, nieznośną, nieulepszoną wersję. - To znaczy, że chcesz mnie? Jesteś pewny? Moje zachowanie nie skłoniło cię do zmiany zdania? Och, Casey, wiem, że byłam okropna dla ciebie, zimna, niesprawiedliwa, obojętna - przestraszyłam się, że odszedłeś. Gdybym nie znalazła włączonego do kontaktu faxu, pomyślałabym, że miałeś dość tej huśtawki nastrojów. - Wszystkie poprzednie obawy słychać było w jej głosie. Casel' pokręcił głową z niedowierzaniem. Ona rzeczywiście ma hyzia. Żeby tylko nie było to zaraźliwe. Jedna wariatka w rodzinie wystarczy. - Jazz, cofnij się pamięcią do naszych zaręczyn - powiedział powoli jak do małego dziecka. - To nie było dawno, prawda? Odpowiedz: „Nie, Casey, to nie było dawno.” - Nie, Casey, to nie było dawno - powtórzyła Jazz, czując tak wszechogarniającą ulgę, że głos jej zadrżał. - Grzeczna dziewczynka. A teraz tak. Czy nie powiedziałem ci, że chcę żyć z tobą do końca życia? Czy nie powiedziałem, że nie chcę cię stracić? Jeśli sądzisz, że twoje roztargnienie, błądzenie gdzieś myślami może osłabić moją miłość do ciebie, to jesteś w błędzie. To się nigdy nie zdarzy. - To się nigdy nie zdarzy. - Jazz objęła go mocno za szyję, nie zważając na metry uplisowanego szyfonu, którego nikt w Kalifornii nie potrafił prasować. Mogłaby tak wisieć na nim wiele godzin, opierając się o niego całym swym ciężarem. Czuła się taka bezpieczna. - To już znacznie lepiej - rzekł Casey. - T o już znacznie lepiej. - Przestań już powtarzać. - A jeśli nie przestanę? - rzekła zachwycona, że znalazła nowy sposób na dokuczanie mu. - Ani się waż - ostrzegł ją poważnie. - Ty tu jesteś panem - zapewniła go pośpiesznie i rzuciła się w stronę garnka.
Kocha mnie, pomyślała, wyłączając palnik. Czuła jednak, że Casey przejrzał ją na wylot. - Muszę napalić w kominku, a ty pójdziesz ze mną - rzekł Casey - i pokażesz mi, jak się rozpina tę skomplikowaną suknię. - Zaprowadził ją do salonu, posadził na krześle, sam zaś pochylił się nad kominkiem. - Najpierw mi powiedz, gdzie byłeś przez cały dzień - zażądała Jazz. - D rany, przez ciebie zapomniałbym o najważniejszym! Jedyny sposób, żebyś nie musiała sprzedawać rancza tym ludziom z Hongkongu to wykupienie twoich sióstr. Przez cały tydzień pracowałem nad tym. Ojciec przyleciał z Nowego Jorku, skontaktowaliśmy się z naszymi tutejszymi bankierami i tymi na Wschodzie. To jest wykonalne. - Wykupić moje siostry - powtórzyła Jazz niemrawo. - Tak, i wybudować to nowe miasto. Jedną część rancza wykupi tata, ja i nasz partner w interesach, na drugą banki są gotowe pożyczyć pieniądze, trzecia jest twoja tak czy inaczej. - Ale twój ojciec zajmuje się holownikami - rzekła Jazz, starając się strawić zaskakującą wiadomość stopniowo. - Holowniki to mała część tego, czym się zajmuje. Chętnie zmieni przedmiot swych zainteresowań. Podoba mu się taka długoczasowa inwestycja, a poza tym czuje się samotnie w Nowym Jorku i myśli o przeniesieniu się do Kalifornii. - Casey przesunął duże polano, żeby nie zadusiło ognia. - A co z tobą, Casey? Chciałeś mieć własne duże ranczo - Jazz nie mogła ochłonąć z wrażenia. - W porównaniu z prawdziwymi ranczami, to jest raczej małe. - To prawda, chciałem, ale teraz, mając za sobą doświadczenia szefa stada, wiem, że nie potrafię być ranczerem całą gębą. Kiedy siedzę w siodle, brak mi faxa. - Casey odwrócił się i uśmiechnął się zadowolony. W kominku wesoło strzelały płomienie. - Jest jeszcze jedna rzecz ... coś ważnego. Kocham tę ziemię, ten konkretny kawałek. Ma to związek z miłością do ciebie, z uczuciami, jakie żywiłem do twojego ojca, z naszymi rozmowami o historii tej ziemi i z tym, jak usiłowaliśmy ją uratować. Nie potrafię zamienić jej na inną. - Ale, kochanie, Casey, ja ... - Pamiętasz, Jazz, tę noc, kiedy marzyłaś głośno o nowym mieście? To było po odkryciu Skał Strażniczek. Twój pomysł diabelnie przemówił mi do wyobraźni!
Inwestowałem w różne duże interesy, ale dopiero w tę budowę mam ochotę zaangażować się osobiście. Słuchaj, Jazz, nie myśl, że robię to tylko dla ciebie. Żaden biznesmen nie wsadzi takiej forsy - i tyle własnego czasu - w projekt bez wiary w jego przyszłość. - I wy obaj z ojcem macie taką forsę, żeby wykupić trzecią część rancza? - Tak ... z małą pomocą jednego gościa, który ma ochotę w to wejść. - Nie wiedziałam ... to znaczy nie powiedziałeś mi .:. tacy jesteście bogaci? - Mniej więcej. Dobrze nam idzie. - A gdybyś nie musiał nikogo wykupić? Gdybyś po prostu miał budować nowe miasto bez kupowania ziemi? - Najlepiej byłoby móc zainwestować wprost ... nie trzeba byłoby pożyczać ... ale po co torturujesz się takimi pytaniami? - Dobrze ... - oczy Jazz się śmiały. - Dobrze ... - ”Dobrze”? Mówisz to takim tonem, jakbyś była kurą wielkości słonia, która ma zaraz znieść diamentowe jajo ... - Przyjrzał się podejrzliwie jej twarzy, na której malował się triumf. - Odbyłam dziś pogawędkę z Wal i Fernie. Nie sprzedadzą rancza. One też chcą budować nowe miasto. - Powtórz! - Dobrze mnie zrozumiałeś. - Ale jak tego dokonałaś, na Boga, jak? - To dość skomplikowane. Wytłumaczyłam im dokładnie, o co chodzi. „ Słuchajcie, dziewczyny”, powiedziałam, „szykuje się wspaniała zabawa.” - Czarownica. - Niech ci będzie - zgodziła się Jazz wielce z siebie zadowolona. - Ale co im powiedziałaś, kiedy spytały o finansowych partnerów, o doprowadzenie wody pięćdziesiąt kilometrów od ujęcia w Yorba Linda, o stosunek przestrzeni biurowej do liczby wolnostojących budynków przemysłowych, o korytarz transportu wewnętrznego ... - Szczegóły - rzekła beztrosko Jazz i machnęła lekceważąco ręką. - Rozmawiałyśmy o koncepcji, nie o szczegółach. - Żadna z was nie ma bladego pojęcia o budowaniu miasta! - Oczywiście - przyznała Jazz majestatycznie. - To że wymyśliłam to miasto w większym czy mniejszych stopniu, nie znaczy wcale, że mam zaraz ugrząźć w
kanalizacji. Od infrastruktury - tak to się nazywa - są mężczyźni. Jesteście w tym dobrzy. Kobiety, gdyby zechciały się tym zajmować, byłyby nie gorsze, ale my mamy co innego do roboty. Prawdę mówiąc, dałam Wal i Fernie do zrozumienia, że infrastrukturę weźmiesz na siebie. - Tak im powiedziałaś? - Musiałam je zapewnić, że będziemy w bezpiecznych rękach. - Chwileczkę, Jazz. Powiedziałaś im, zanim zrezygnowałem z dużego rancza? - Wyraziłam tylko swe pobożne życzenie - powiedziała płaczliwie, acz z szacunkiem. Orany, pomyślała, jak ten Casey czepia się słów. Trzeba bardzo uważać co się mówi. - Mocno na wyrost. - Już nie! - krzyknęła oburzona. - A potem zamierzałaś wyperswadować mi kupienie rancza i namówić na zostanie tutaj - rzekł w zamyśleniu, ignorując jej słowa. - Próbowałabym - w końcu ja tutaj głównie pracuję, nie w Montanie czy Teksasie - ale jeśli ciągle marzysz o kupnie wielkiego rancza, to oczywiście pojadę z tobą. Najpierw popłaczę, powściekam się, ale przecież samego cię nie puszczę. Zresztą wszędzie mogę pracować jako fotograf. Od czego są samoloty. - Hm. - Casey rozważał wszystko, co wie o Jazz, tej lojalnej, figlarnej, skomplikowanej, zdecydowanej, ziemskiej i nieziemskiej, zapalczywej, niewiarygodnie pewnej siebie, a zarazem niewiarygodnie niepewnej istocie, którą usidlił, kiedy stracił już na to nadzieję. - Nie wierzysz, że pojechałabym z tobą nawet na koniec świata? - Rzecz w tym, że wierzę. - Jak Marlena Dietrich - mruknęła Jazz sennie, rozpinając rządek maciupeńkich ukrytych haftek, do których palce Caseya były za duże. - Dietrich? - spytał przypatrując się jej uważnie. - W „Maroku”, kiedy zostawia tuzin mężczyzn, którzy adorują ją mimo jej okropnego charakteru i zakochuje się w Garym Cooperze. On odchodzi z Legią Cudzoziemską, wobec czego ona zrzuca pantofle na wysokich obcasach i idzie za nim boso przez gorące piaski ... znasz to. - Za każdym razem, kiedy to oglądałem, miałem łzy w oczach - rzekł Casey. Ale nie opowiadaj nikomu. Jazz westchnęła ze szczęścia.
- To cudowne. Jesteś taki sam mazgaj jak ja. Powieki już się jej prawie zamykały, kiedy Casey nagle wyszedł z pokoju bez wyjaśnień. Zdziwiona czekała w sukni, która ciągle się jej trzymała upięta mnóstwem małych, trudnych do odkrycia sztuczek. Wkrótce wrócił z górą koców. Rzucił je na podłogę przed kominkiem. - Rozbierz się teraz szybko - rozkazał. - Kiedy już będziesz całkiem naga, zawiń się w koc i czekaj na mnie cierpliwie, nie ruszając się, nie narzekając, nic nie mówiąc. - Tak jest. - Przypomniałem sobie to chili. Okazuje się, że jestem głodny. Idę do kuchni, żeby nałożyć sobie kopiasty talerz, który tu przyniosę i jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, to zniszczeniu ulegnie najwyżej stary koc. Czy wyrażam się jasno? - Tak jest. Czy ja też mogłabym dostać trochę chili? - spytała patetycznie. Nie, nie wyszłabym za mąż za nieromantycznego mężczyznę, pomyślała. Zastanawiała się, czy powinna przypomnieć mu, żeby sprawdził, czy chili jeszcze nie ostygło, ale zrezygnowała. Przecież zabronił jej się odzywać. A ona miała dziwne uczucie, że mówił poważnie.