Ilustrowali BOŻENA TRUCHANOWSKA I WIESŁAW MAJCHRZAK h Najpierw kilka słów o starej kamieniczce Jest w Warszawie piękna, stara ulica, zwana Krakow ski...
16 downloads
16 Views
4MB Size
Ilustrowali BOŻENA
TRUCHANOWSKA
I WIESŁAW
MAJCHRZAK
h
N a j p i e r w kilka słów o starej k a m i e n i c z c e
Jest w Warszawie piękna, stara ulica, zwana Krakow skim Przedmieściem. Przed wielu laty, bo w roku 1794, w jednej z wąskich, dwupiętrowych kamieniczek przy tej ulicy mieszkała ro dzina nosząca nazwisko Andrychiewiczów. Pan Andrychiewicz był jurystą — to znaczy w dzisiejszym języku: praw nikiem. Czasem przez wąskie okna kamieniczki można go było dojrzeć, kiedy siedząc za stołem zawalonym ogrom nymi księgami pisał coś białym gęsim piórem. Można też było dostrzec przez te okna, jak w dużych, ciemnawych po kojach krząta się pani Andrychiewieżowa, a razem z nią grubiutka, zawsze uśmiechnięta gosposia Kordula oraz jej pomocnica, zapędzona i roztrzepana Marcysia. Widać też było i dzieci. A było ich czworo. Jasnowłosa, piętnastoletnia Agnisia, która często siadywała przy oknie, pochylona nad krosienkami, i haftowała coś pilnie, sied mioletni Sylwek, który przez prawie cały dzień galopował na swoim drewnianym koniu, i wreszcie para bliźniąt, je denastoletnich czarnowłosych diabelców: Klimek i Kle. mentynka! Wtedy kiedy Klimek i Klementynka przeżywali swe dzieciństwo w murach starej kamieniczki, czasy były nie5
spokojne, trudne i pełne wydarzeń. Był to bowiem, jak już wspomniano, rok 1794. Działy się w owym roku rzeczy ważne i niezwykłe. W osłabionej drugim rozbiorem Polsce, której caryca Katarzyna zabrała część Litwy, Ukrainę, Po dole, a także część Wołynia, a król pruski — prawie całą Wielkopolskę z Gdańskiem i Toruniem, lud burzył się. Wszyscy pragnęli wolności kraju i tylko zbrojne powstanie, którego celem byłoby zrzucenie panowania obcych, mogło tę wolność przywrócić. W domu państwa Andrychiewiczów często i gorąco mó wiło się o tych sprawach, a wszystkie dzieci, nie wyłączając Sylwka, wiedziały, jaka jest sytuacja w kraju. Wiedziały też, że to Naczelnik Kościuszko przewodzi tym, którzy dążą
do oswobodzenia ojczyzny; że w dniu 24 marca ogłosił w Krakowie na Rynku akt Powstania i złożył przysięgę narodowi, iż walczyć będzie o jego wolność aż do ostatniego tchu. W tym samym dniu Naczelnik Kościuszko powołał pod broń mieszczan i chłopów, co wydarzyło się po raz pierwszy w historii Polski. Najwięcej wiadomości o owych wydarzeniach przynosił zawsze do kamieniczki na Krakowskim Przedmieściu wujek Dziarkowski. Wujek Hiacynt Dziarkowski, rodzony brat pani Andrychiewiczowej, który żył w największej przyjaźni z panem Kilińskim. Pan Kiliński, ten sam, który przed Insurekcją * robił najpiękniejsze buty w Warszawie i miał sklep przy Rynku, zawsze wszystko najlepiej wiedział. Dla tego więc wujek Dziarkowski miał od niego najświeższe nowiny. I o bitwie 4 kwietnia pod Racławicami, i o tym, że w tej bitwie tak bohatersko bili się chłopi uzbrojeni tylko w kosy. Ą najdzielniejsi między nimi byli: Bartosz Gło* Insurekcja — powstanie warszawskie w r. 1794. 7
wacki, którego Naczelnik Kościuszko od razu na polu bitwy mianował chorążym, i Stach Świstacki. Naczelnik wtedy, kiedy wręczał sztandar Bartoszowi, ucałował go i nazwał bratem; sam też przywdział sukmanę krakowską na znak, że w ludzie upatruje moc i zbawienie ojczyzny — tak opo wiadał wuj Dziarkowski. / Wkrótce potem, kiedy do Warszawy przyszła wiadomość o tej zwycięskiej racławickiej bitwie, to w sam Wielki Czwartek, o godzinie czwartej rano, ledwie świiać zaczęło, rozległo się w całym mieście wielkie bicie w dzwony i sły chać było strzelaninę. Klimek i Klementynka, obudzeni tymi odgłosami wojennymi, rzucili się zaraz dó okien, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ojca wtedy w domu nie było, tylko mama i Kordulcia. Odciągnęły ich co prędzej w głąb po koju i krzyczały na dwoje diabelców, że nie wolno stać przy oknie. Zwłaszcza Kordulcia. wykrzykiwała, że na ulicach jest wojna, a wojna to nie zabawa, i że kule na ulicy świ stają i mogą trafić w okno. No i naturalnie, wskutek takiej gadaniny, mama zaraz kazała wszystkim dzieciom z wyjątkiem Agnisi — to zna czy bliźniętom i Sylwkowi — przejść do tych pokoi, które były od podwórza. Może gdyby ojciec był w domu, to pozwoliłby trochę powyglądać — Klimek i Klementynka byli o tym jak najbardziej przekonani — ale z Kordulcia i z mamą jakiekolwiek pertraktacje były po prostu bezna dziejne. A tymczasem do kamieniczki Andrychiewiczów coraz ktoś wpadał z nowinami o tym, że wojsko i mieszczanie biją się z carskimi żołnierzami, że rosyjskie pułki wycofują się z miasta i że sam Igelstrom, ambasador carycy i dowód ca jej wojsk, po prostu uciekł z Warszawy, że pan Kiliński jest pułkownikiem i dowodzi powstaniem i że chyba naj8
waleczniej z całego polskiego wojska bije się pułk działyńczyków *. Tę ostatnią wiadomość przyniósł Kuba — ten, który u państwa Andrychiewiczów był do pomocy w gospo darstwie. Tylko że teraz zapisał się do Gwardii Narodo wej i był wobec tego okropnie ważny. Tatko, kiedy później, już prawie nocą wpadł do domu, bardzo chwalił dzielność Kuby. Dziwnie wtedy było w Warszawie, groźnie i wspaniale. Dni to były niezwykłego uniesienia, bohaterstwa i zbrata nia ludu warszawskiego. Tak więc zacny jurysta pan Andrychiewicz i jego rodzi na całym sercem przeżywali wydarzenia, które rozgrywały się zarówno w Warszawie, jak i w innych częściach ciągle szarpanego przez wrogów kraju. W szarej, wąskiej kamie niczce na Krakowskim Przedmieściu, w owe pamiętne i gorące dni, Agnisia przestała haftować na swych krosien kach róże i niezapominajki, a jej cienkie palce zręcznie i szybko skubały teraz szarpie dla żołnierzy, którzy mogli zostać ranieni w bitwie. Mały Sylwek dosiadając swego drewnianego konia wołał, że jest żołnierzem, a Klimek i Klementynka... To już jest cała długa historia, co robili Klimek i Kle mentynka wtedy, kiedy wojska moskiewskie opuściły już stolicę i miasto trwało w oczekiwaniu dalszych wydarzeń. * Działyńczycy — żołnierze z regimentu pieszego wojsk koron nych pod wodzą Ignacego Działyńskiego.
Czy dobrze jest mieć
siostrę-bliźniaczkę
Po czysto wyszorowanych, drewnianych schodach z rzeź bioną poręczą biegnie szybko długonogi i ciemnowłosy chło pak. Spieszy.się widać bardzo, ale jednocześnie rozgląda się ostrożnie, zupełnie jakby nie miał ochoty na spotkanie z kimkolwiek. Przystanął na chwilę, nasłuchując, a potem na palcach podszedł do dużych drzwi, ozdobionych okucia mi. Po krótkim wahaniu uchylił je i zajrzał do wnętrza mrocznej izby, w której zwykł był przesiadywać ojciec. Ale w pokoju nie było nikogo. Chłopiec z westchnieniem ulgi zamknął z powrotem drzwi i zawrócił do innych, które ciemniały na końcu wąskiego korytarzyka o łukowym sklepieniu. Za tymi również, jak się zdawało, panowała cisza. Ale chłopiec zmarszczywszy brwi nasłuchiwał przez chwilę, jakby nie dowierzając tej ciszy. Oczywiście że miał rację! Uśmiechnął się do siebie, gdyż po chwili do jego uszu dobiegło coś w rodzaju ćwierkania. Najostrożniej jak po trafił nacisnął wielką, żelazną klamkę. Ustąpiła zgodnie pod jego chudą, smagłą ręką. Teraz przez wąską szparę w drzwiach można było dojrzeć na tle okna trzy postacie pochylone nad jakąś robotą. To mama, Agnisia i Klemen tynka. 10
Mama jest szczupła i jasnowłosa. Agnisia ma też jasne jak zboże warkocze. Natomiast te czarne jak smoła włosy należą do Klementynki. Są zresztą tak samo czarne jak czupryna zaglądającego chłopca — nie darmo przecież są bliźniętami, podobnymi do siebie jak dwie krople wody. I nazywają się podobnie — Klemens i Klementyna. Trochę to może śmiesznie — ale i ładnie. Przynajmniej wszyscy w rodzinie tak uważają. Ale nie o to teraz chodzi. Teraz chodzi o to, że Klimek musi za wszelką cenę wymknąć się z domu. I to tak, żeby nikt a nikt go nie zauważył. Bardzo dobrze się składa, że właśnie Agnisia coś opowiada tym swoim cienkim głosi kiem, który brzmi jak ćwierkanie ptaszka, gdyż nikt w tej chwili nie będzie się interesował tym, co porabia Klimek. Naraz w głębi mieszkania rozległo się kukanie drewnia nej kukułki. Klimek przymknął szybko drzwi i policzył. — Czwarta — szepnął do siebie. I pomyślał,'że chyba zdąży w ciągu godziny pobiec na Leszno, do Antosia, i po wrócić, zanim w domu dostrzegą jego nieobecność. Zwłasz cza zanim spostrzeże to Klementynka. Boby mu przecież nie darowała, że latał po mieście, nic jej o tym nie mówiąc. Co prawda, mama uważała, że dziewczynka jedenastoletnia w żadnym wypadku nie może uganiać się po mieście tak jak chłopak, ale Klementynka była wręcz odmiennego zdania. Szybko i bezszelestnie zjechał po poręczy na dół i, mi nąwszy ciemną sień, znalazł się na ulicy. Dla wszelkiej pewności spojrzał jeszcze w tę stronę, skąd mógł nadejść ojciec, ale nie dostrzegając znajomej sylwetki, zaczął szyb ko przedzierać się przez tłum, zalewający Krakowskie Przedmieście. Przechodnie mijali się z trudnością na wą skim chodniku. Jadące środkiem ciężkie karoce, modne 11
lekkie kariolki i śmieszne dryndulki groziły najechaniem, a co najmniej obryzganiem piechurów błotem z kałuż, któ rych było pełno po niedawnym wiosennym deszczu. Co chwila też maszerowały ulicą niewielkie oddziały milicji municypalnej *, wojska i Gwardii Narodowej. O ile przy tym oddziały wojska maszerowały w pięknym szyku, to trzeba przyznać, że oddziały Gwardii mimo usiłowań gwar dzistów, człapały trochę niezgrabnie. Ale to nie było waż-, ne. Najważniejsze było to, że do Gwardii, która miała utrzy mywać porządek w mieście, należeli ci wszyscy, którzy chcieli jakoś służyć ojczyźnie. Umundurowania na razie nie mieli porządnego, a broń, pożal się, Boże — każdy dostał, co się trafiło albo co w domu znalazł — stare szabliska, pamię tające jeszcze chyba wyprawę wiedeńską, strzelby, kto wie, czy nie z wojen szwedzkich, albo po prostu tylko halabardy. Klimek zatrzymał się jeszcze raz i spojrzał w stronę do mu. Bał się, czy czasem mama albo która z dziewcząt nie wyjpzą przez okno. Taki pomysł mógł zresztą przyjść rów nież do głowy i Korduli. Ale na szczęście nie przyszedł •— w oknach, w których bielały falbaniaste firanki — nie było nikogo. Mógł więc spokojnie pogapić się na maszerujących. Naraz uwagg jego zwrócił jakiś działyńczyk, który konno galopował między pojazdami. Zachwycony Klimek podzi wiał barwny mundur oficera, który być może spieszył z ja kimś ważnym meldunkiem. Naraz uprzytomnił sobie, że on przecież też musi się spieszyć. Ruszył w stronę Marywilu **. * Municypalna — miejska. ** Marywil — wielka pięcioboczna budowla, przeznaczona na sklepy, pokoje zajezdne itp., wzniesiona przez Marię Kazimierę, żonę Jana Sobieskiego na terenach, gdzie obecnie znajduje się plac Teatralny i Teatr Wielki. 12
Po drodze, mijając kamienicę Morina *, ledwie że się oparł pokusie zajrzenia do cukierni braci Pedrinich. W porę jednak sobie przypomniał, że nie ma nawet już i dwóch groszy, bo wczoraj wydał je w tureckim sklepie na rachatłukum. Czyż zresztą godne było kogoś, kto ma poważny zamiar zostać w niedalekiej przyszłości oficerem i bohaterem, aby interesował się słodyczami? Wobec tego Klimek szybko minął cukiernię i pobiegł dalej. Na Bielańskiej zręcznie przepchnął się przez tłum, przy glądający się maszerującemu oddziałowi milicji municy palnej. Wyglądali trochę dziwnie, bo byli rozmaicie uzbro jeni, ale szli równo i dumnie. Klimek z uciechą poznał między nimi Florka, czeladnika od pana Wnęczyńskiego, cyrulika, który przychodził ojcu puszczać krew, gdy ten zimą chorował z przeziębienia. Teraz Florek wyglądał bar dzo groźnie — na głowie miał zdobytą widać w czasie kwietniowych walk wielką czapę carskiego oficera, a w ręku trzymał goły bagnet... Na Lesznie było już mało ludzi i spokojnie jak zwykle. W drukarni Krugerów też było cicho. Właśnie skończono robotę, a jakiś chłopak sprzątał ciemnawy sklep, gdzie stała maszyna drukarska. Antosia nie było. Był za to jego dzia dek, wysoki i tęgi, a mimo podeszłego wieku trzymający się prosto — Jan Antonius Kruger. Mówił kiepską pol szczyzną, co zawsze śmieszyło Klimka. Ale Antoś bronił dziadka: — Co chcesz! Przecież jeszcze trzydzieści lat temu sie dział w Amsterdamie, hodował tulipany i gadał po holendersku! * Kamienica Morina— w owych czasach bardzo często nazy wano kamienice od nazwiska właściciela. 13
Za to Antoś po holendersku nie umiał ani w ząb, zostało w nim tylko owo zamiłowanie do tulipanów. Hodował je zawzięcie i nawet kiedyś podarował Klimkowi jakieś nad zwyczajne, jak zapewniał, cebulki. W rezultacie nic z nich nie wyrosło. . Z dalszej rozmowy z mistrzem Janem Antoniusem Kli mek zdołał się dowiedzieć, że Antoś pewnie niedługo przyj dzie i że najlepiej będzie, jeśli Klimek trochę na niego po czeka. Ale jakże można było czekać, kiedy brzuchaty, ma lowany zegar porcelanowy wskazywał już trzydzieści pięć minut po czwartej. — No, a co słychać? Co słychać nowego? — dopytywał się tymczasem stary drukarz. — Co będzie z tej Insurekcji? — Ach! Różności powiadają! — Klimek ucieszył się, że może zaimponować najświeższymi wiadomościami. — Po dobno generał Jażeński * pojechał na Litwę. W sprawie tamtejszego powstania. I formuje się, jak ludzie mówią, na gwałt pułk pikinierów **. I cztery pułki konne... — Ale co w Warszawie, co w Warszawie? — dopytywał się chciwie mistrz Jan Antonius i dodał, kiwając żałośnie głową: — Sam widzisz, że w drukarni pustki. Moi uczniowie albo zaciągnęli się do wojska, albo do Gwardii. Sam muszę składać wszystkie druki, czasem syn mi pomoże, ale on też w ratuszu ciągle siedzi i prawie zupełnie w domu nie bywa. Więc i ja nie bardzo mam czas wychodzić. Antoś też ciągle biega po mieście nie wiadomo gdzie. * Generał Jażeński — nazwisko spotykane w pamiętnikach Kilińskiego, jeden z uczestników Insurekcji. ** Pułk pikinierów — oddziały wojskowe noszące nazwę od rodzaju używanej broni.
14
Widać było, że mistrz Jan Antonius jest trochę zagnie wany na wnuka za owo bieganie „nie wiadomo gdzie". Wobec tego Klimek, aby ocalić przyjaciela i poprawić hu mor starego drukarza, zaczął nieomal jednym tchem recy tować wszystkie nowiny, jakie zasłyszał — że moskiewskie pułki siedzą gdzieś tam, chyba nad Bugiem, że od drugiej strony miasta, podobno, jak słychać, nadciągnęli Prusacy i rozłożyli się obozem. — To dopiero — zmartwił się mistrz Jan Antonius — to dopiero! Co więc teraz będzie? Pewnie będą chcieli ude rzyć na Warszawę. Aj, biedne to miasto, biedne. — Ę, nie damy się — zapewnił Klimek — nie damy się. Mamy dobre wojsko i dobrych dowódców. Jest przecież pan Kiliński, który został pułkownikiem, i generał Mokronowski *, który jest komendantem miasta. To są bardzo dzielni. ludzie! I jeszcze w dodatku lada dzień z pomocą nadejdzie sam Naczelnik Kościuszko! Powiadają, że masze ruje w stronę Warszawy. Porcelanowy brzuchacz brzęknął bardzo miłym, delikat nym głosikiem. Była za piętnaście minut piąta. Klimek szurgnął nogami w pięknym ukłonie przed mistrzem Janem Antoniusem i wołając, że bardzo już późno, skoczył w stro nę drzwi. Wcale nie miał ochoty oglądać swego rodziciela, owego „znakomitego jurystę", jak o nim mówiono w mieś cie, kiedy popadnie w słuszny gniew. Pomknął więc naj szybciej jak się dało w stronę Krakowskiego. Masz ci los! Koło mennicy, nie wiadomo dlaczego, zebrał się tłum ludzi i ani rusz nie można było przedostać się przez ulicę. Zaczął wobec tego przepychać się gwałtownie, kiedy jakaś gruba paniusia krzyknęła na niego z oburzeniem: * Generał Mokronowski — jeden z dowódców Insurekcji. 16
— O! A czemu to się tak rozbija?! I nie daje ludziom spokojnie dowiedzieć się, co tam napisane! A każdy przecież jest ciekaw, a ten się pcha, jakby "był najważniejszy. — Jak to: napisane? — zadziwił się Klimek. — No jak to? Napisane jest, i już! — paniusia palcem wskazała na mur narożnej kamienicy. Rzeczywiście, bielał tam prostokąt naklejonego papieru. Klimek zaraz domyślił się, że to na pewno jakaś odezwa. Tym bardziej więc zaczął się przepychać. Gruba paniusia i paru starszych jegomościów podnieśli zaraz krzyk: — Patrzcie go! Od ziemi nie odrósł, a starszych potrąca! Jakie to wychowanie dzisiaj! I gotowi byli naumyślnie nie dopuścić Klimka do ode zwy, gdyby nie to, że taż sama grubaska zapytała naraz: — A może czytać umie? Co! I przeczytałby głośno, co tam wydrukowane? Tak, żeby wszyscy się dowiedzieli! Reszta publiczności przyjęła projekt życzliwie. Jakiś mieszczuch o czerwonym nosie zaczął zaraz opowiadać coś o stłuczonych okularach i skwapliwie pomógł Klimkowi przedostać się aż pod samo ogłoszenie. — Tylko aby głośno czytaj, bo i nie dosłyszę trochę — zastrzegał. Stosując się wobec tego do ogólnego życzenia, Klimek czytał donośnym głosem: Warszawa, w dniu 27 kwietnia 1794 roku. Wzywamy starców, młodzież, matki i dzieci, panów i sługi, klasztory i zgromadzenia, i to wszystko, cokolwiek od Opatrzności via siły i zdrowie, do stawienia się przy okopach miasta z ryd lami, łopatami, taczkami, koszami i tym wszystkim, co mo że być potrzebne... W ten sposób prezydent Warszawy, pan Zakrzewski, wzywał wszystkich do sypania szańców naokoło miasta. Z Klimek i Klementynka
17
•— Ma się rozumieć, że pójdziemy, kiedy tak trzeba — wojowniczo oświadczyły zgromadzone pod odezwą kobiety, a mężczyźni zaczęli wołać: — Do łopat! Wszyscy do łopat! Na okopy! Nie damy się! Ale Klimek nie czekał już na dalsze okrzyki mieszczu chów, tylko co prędzej biegł do domu. No, teraz to dopiero porządnie się spóźni! Pocieszał się tylko nadzieją, że jakoś mu to ujdzie wobec tego, że przyniesie nowinę o sypaniu okopów. Chyba że ojciec już wcześniej o tym będzie wie dział. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież ojciec ciągle siedzi na naradach z panem Kapostasem* albo z pa nem generałem Mokronowskim, albo z panem majstrem Kilińskim. Bowiem miasto w tych dniach pełne było niepo koju i oczekiwania. W domu jednak okazało się, że ojciec jeszcze nic a nic nie wiedział o tej odezwie. To znaczy, wiedział, że będzie wezwanie, ale nie wiedział, że już rozklejono na mieście. Wskutek tego Klimek mógł wszystko bardzo dokładnie i wyczerpująco opowiedzieć. Domowi byli bardzo przejęci nowiną, tylko Klementynka ukradkiem pogroziła mu swym małym łapskiem, zwiniętym w kułak. Miało to znaczyć, że ma do Klimka przeogromną pretensję, że nie zabrał jej z sobą na tę wyprawę. W odpowiedzi na to Klimek wzruszył lek ceważąco ramionami, aby dać poznać Klementynce, że tego rodzaju pomysł z jej strony był co najmniej nieroztropny. Akurat mama by jej pozwoliła uganiać się po ulicach! Chło pak to co innego! Tymczasem Agnisia i mały Sylwek zaczęli zaraz jedno przez drugie wołać, że oni też koniecznie pójdą do sypania, aż mama musiała ich uciszać. Naturalnie, że wszyscy pójdą, skoro jest wezwanie. * Pan Kapostas — znany bankier warszawski związany z ru chem rewolucyjnym, patriota i społecznik. 18
Wszyscy, oprócz Sylwka, który jest za mały na takie rzeczy. Ma przecież dopiero siedem lat. — Będziesz, synku, bandaże zwijał razem z babunią. Ban daże są bardzo potrzebne na wypadek walki — tłumaczyła mu mama. — Przecież ty chcesz być lekarzem, tak jak wu jek Dziarkowski, prawda? I to jest bardzo poważna praca, synku. Śylwek milczał. Był bliski płaczu i wcale nie wyglądał na zupełnie przekonanego, a mama dalej rozważała i nara dzała się z ojcem: — Tak myślę, mój Ignacy, czy i Klimek, i Klementynka też nie są zbyt mali na to, aby ich zabierać na te okopy? Przecież to ogromne zmęczenie. Narodu tam będzie chętne go do sypania dosyć i co tam robić z dzieciakami! Już prę dzej Agnisia... a w ogóle to chyba dotyczy tylko dorosłych. I trzeba umieć choćby trzymać rydel. — Jak to? — jęknęły z oburzeniem zgodnie i jednocześnie bliźnięta. — My jesteśmy za mali? My? Przecież jesteśmy prawie tacy sami jak Agnisia! My umiemy trzymać rydle, mamo! Podbiegli zaraz' do starszej siostry i stając przy niej na palcach starali się wykazać, jak bardzo są już wysocy i od powiednio dorośli do tego rodzaju przedsięwzięcia. Klimek zaś był szczególnie rozgoryczony. To przecież on pierwszy przyniósł do domu tę wiadomość, a teraz traktują go na rów ni z Sylwkiem. Nie, to okropne! Chciał jeszcze dodać, że osta tecznie co innego Klementynka, która jest dziewczynką, ale spojrzawszy na wojowniczą minę siostry, nie odważył się wy powiedzieć tego głośno. Stał więc teraz zaczerwieniony i pe łen goryczy. I wtedy najzupełniej niespodziewanie przyszedł mu z pomocą ojciec. Kochany ojciec! — A niech idą, Anusiu — powiedział do mamy — niech 19
idą! Chwila to jest przecież wielka i historyczna. Niech cho ciaż trochę przyczynią się do obrony Warszawy; a przy tym niech wiedzą, co to znaczy ciężka praca. A jak się zmęczą, to sobie siądą i odpoczną. Myślę, że będą dość rozsądni, aby jakimś niestosownym zachowaniem nie przeszkadzać innym. Nawet nie dopuszczam takiej myśli. — Jeśli tak uważasz, to niech idą — zgodziła się mama. — Agnisia też pójdzie. — I ja też pójdę! — wyrwała się Marcysia, siostrzenica i pomocnica Korduli. I zaraz się zaczerwieniła i zawstydziła okropnie. Ale Marcysia już taka była, że się zawsze wsty dziła. — Pewnie że pójdziesz, jeśli masz ochotę — przytaknęła mama. I dodała, że ona sama także się wybiera i że albo bę dzie kopać ziemię, albo może wozić piasek. Bo niczyich rąk do tej pracy nie będzie za dużo. — Oo! Jak widzę, to już wszyscy zaciągnęli się do służby wojskowej — zażartował ojciec — i nikogo w domu nie bę dzie. Bo przecież Kuba też już służy w straży. Jedna tylko Kordula zostanie na gospodarstwie! Ale ledwie zdążył to powiedzieć, zaraz, jak na zamówie nie, zjawiła się Kordula, która już zasłyszała nowinę, i oświa dczyła, że chyba nikt nie przypuszcza, że ona, Kordula, jest gorsza od innych. I że wobec tego ma zamiar jutro wyruszyć z łopatą, aby służyć ojczyźnie i bronić Warszawy. — Ale coś do zjedzenia przedtem dostaniemy? — upew nił się ojciec. — A jakże! Pewnie. Zaraz będzie wieczerza! Kluski z hreczanej mąki z mlekiem. Bo nic innego nie można dostać i drożyzna okropna się robi — podjęła ochoczo swój ulubiony temat Kordula. — E, potanieje wszystko później z powrotem — przerwał 20
pan Andrychiewicz i zacierając ręce, bo mimo że była to wiosna, ale wieczory jeszcze zdarzały się chłodne, przeszedł do swojej kancelarii. Klimek po cichu wsunął się za nim. Przystanął obok szafy z książkami i z aktami i czekał nie zau ważony. Powtarzał sobie w myśli słowa, które uważał za dość silne i przekonywające, aby ojciec uznał ich nieodpartą słuszność. Co prawda, kiedy przedtem tak sobie sam to wszy stko przepowiadał, wydawało mu się to zupełnie możliwe, ale teraz miał coraz mniej pewności, czy uda mu się uzyskać zgodę ojca. Stał więc spoglądając na niego z boku, aż wreszcie ru szył się nieostrożnie i zawadził o jakąś wystającą tekę z aktami. — Ach, to ty? — zdziwił się pan Andrychiewicz. — Ja, tak, to ja — wyjąkał Klimek. Bardzo jakoś trudno było mówić z człowiekiem dorosłym o sprawach, które były przecież takie proste. Dlaczego dorośli nie chcą zrozumieć, że można być bohaterem, kiedy ma się jedenaście lat! Jeśli się jest odważnym, to przecież wszystko jest możliwe. Zaczął więc mówić. — I w dodatku jestem bardzo silny i mógłbym już być w wojsku. Naprawdę — zakończył Klimek swoje przemówie nie. — Ależ nie przyjmują dzieci do wojska! — zawołał pan Andrychiewicz. — Chciałbym zobaczyć jakiegokolwiek ofi cera, który zgodziłby się ciebie przyjąć. Nawet na dobosza jesteś za mały. Do tego też trzeba mieć dużo siły. — Ale ja wcale nie chcę być doboszem! — zaprzeczył obu rzony Klimek. Zajęcie dobosza wydawało mu się zupełnie niepoważne. To byłoby dobre na przykład dla Klementynki. Tylko że 21
oczywiście o Klementynce i tak w tym wypadku nie może być mowy. Przecież dziewczęta nie służą w wojsku. A tu chodzi o niego, o Klimka. Ojciec tymczasem pokiwał ze smutkiem głową. — Nic na to nie da się poradzić, mój chłopcze. Ale są inne jeszcze sposoby służenia ojczyźnie. O tym musisz pa miętać, pomimo że mamy w tej chwili wojnę w kraju. Tak, to jest wojna. To nic, że w ostatnich dniach nie słychać strzelaniny, że oddziały moskiewskie wyszły z miasta. Ale tak naprawdę to właściwie jesteśmy otoczeni siłami nie przyjacielskimi, trzeba liczyć się z długotrwałym być może oblężeniem w najbliższym czasie... sam wiesz, że Prusacy też się na nas podobno niezgorzej szykują... — I dlatego będzie się sypać okopy! — No właśnie. Fortyfikujemy się i szykujemy do obrony, abyśmy w każdej chwili byli gotowi, jeśli nieprzyjaciel na nas uderzy. — Jeszcze i tak się może zdarzyć, że będę musiał wyje chać — mówił dalej ojciec. — Wtedy masz się opiekować mamą i siostrami, i Sylwkiem. Ja wiem, że na to jesteś za mały, ale co robić, takie dziwne czasy. A jakby w razie czego wtedy, kiedy mnie nie będzie, jakieś trudne sytuacje wynik ły, to idź wtedy do pana Kilińskiego po radę, znasz go prze cież. — Oczywiście. Jest jednym z przywódców powstania. Wszyscy go znają. — No właśnie. Albo idź do wujka Dziarkowskiego. Bę dziesz pamiętał? Klimek kiwnął głową. — I jeszcze raz ci powtarzam: zachowaj spokój. Męski spokój, rozumiesz? A teraz wędruj do mamy i bądź rozsą dny. 22
— Ale zgadzasz się, tatku, abym zaciągnął się do woj ska? — W głosie Klimka brzmiał cień nadziei. Pan Andrychiewicz roześmiał się serdecznie. — Tak cię koniecznie ciągnie do munduru? Ale przecież nie przyjmą cię, chłopcze. Nie przyjmują jedenastoletnich dzieci. — Ale czy zgadzasz się, ojcze, żebym spróbował? Właści wie mam już jedenaście lat i sześć miesięcy. — Oczywiście! Próbuj! Na to się zgadzam! Tylko mnie się zdaje, że najpierw każą ci jeszcze trochę podrosnąć. — To ojciec pozwala? — Przecież powiedziałem już raz, że pozwalam ci spró bować. Chcę, żebyś sam się przekonał, że to niemożliwe. Klimek nie słuchał już dalej. Podskoczył z radości, a po tem, jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca z ro ku 1794, pochylił się i cmoknął ojca w rękę. Kiedy wypadł do sieni, przystanął na chwilę w mroku, aby zebrać myśli. Zaraz, czy nie byłoby dobrze polecieć jeszcze raz na Lesz no, do Antosia? Umawiali się, że razem pójdą się zaciągnąć. Koniecznie do tego samego pułku, do działyńczyków. Bo to najsłyn niejszy pułk. Kiedy tak przemyśliwał nad sposobem powtórnej wy prawy na Leszno, dobiegł go gwar zmieszanych głosów ko biecych, potem wołanie matki: — Klimek! Klimek! Gdzież ty jesteś?! — Idę, już idę — mruknął. Miał jak najgorsze przeczu cie. Pewnie Kuba, który od lat służył w ich domu, a teraz wstąpił do milicji municypalnej, znów poszedł gdzieś pełnić służbę na mieście i trzeba będzie zamiast niego pomóc Korduli w noszeniu wody albo Marcysi przy sprzątaniu podwór23
ka. Bardzo tego nie lubił. Uważał, że jest to zajęcie zupełnie, ale to zupełnie nieinteresujące dla człowieka — to znaczy jedenastoletniego człowieka, który wybiera się w celach bo haterskich do biura werbunkowego. — Klimek! — tym razem wołała Agnisia. Niechętnie zszedł na dół.
T r o c h ę więcej o reszcie r o d z i n y
Ale okazało się, że wcale nie chodziło o jakieś posługi do mowe, tylko o obowiązki towarzyskie, bo przyszli goście: dwie córki państwa Borowskich. Starsza nazywała się Teklusia, była starsza od Agnisi i okropnie nudna. Ciągle rozpra wiała o strojach. Młodsza Rozalka już była możliwsza. Miała dwanaście lat i potrafiła mówić o wszystkim. Nawet o ko niach, bo bardzo lubiła konie. Agnisia tymczasem w saloniku zapraszała gości: — Siądźcie, siądźcie — i prowadziła panny do zielo nej, adamaszkowej kanapki na misternie rzeźbionych nóż kach. — Zaraz, zaraz — wołała Teklusia. Cmoknęła głośno Agnisię w policzek i podbiegła do owalnego lustra w porce lanowej ramce. — Zepsuł pan Ledoux* tę jupkę — oświadczyła surowo po chwili krytycznego przyglądania się sobie — a mówiłam, żeby zamiast haftu dać przy staniku blandynową** ko-, ronkę. * Ledoux (franc.) — czyt. Ledu. ** Blandyna — modna w owych czasach tkanina ażurowa. 25
I zaraz dodała: — Czy wybieracie się na sypanie okopów? Bo my też poje dziemy z mamą. Podobno już na jutro szykują się ogromne tłumy, a przecież inżynierowie prosili, żeby wszyscy nie na jeden dzień przyszli, bo pracy starczy na długi czas. Bo to inżynierowie wojskowi będą kierować tym sypaniem i wyty czą plany okopów. I podobno sam król także będzie sypał. Dla przykładu. — My też pójdziemy... — wtrąciła Agnisia, ale nic wię cej już nie zdołała powiedzieć, bo Teklunia dalej szczebiotliwie opowiadała, jak to ma zamiar przystroić się na tę uroczystość. Naprawdę to kopanie to zupełnie jak święto. I najlepsze towarzystwo tam się wybiera. Więc chyba Te klunia ubierze się w najnowszą suknię z niebieskiej dymki*, a do tego włoży niebieskie, safianowe trzewiczki ze sre brnymi klamerkami. I pończoszki białe, jedwabne, ażuro we. Klimek słuchając tego pogardliwie wzruszył rami onanii;. za plecami Tekluni pokazał sam koniuszek języka, potem spojrzał w stronę Klementynki. Klementynka mrugnęła po rozumiewawczo i na znak również lekceważącego stosunku do Tekluni zmarszczyła śmiesznie swój zadarty nos. — Te trzewiczki są szczególnie piękne — ćwierkała wy trwale Teklunia — robił je prawie że przed samą Insurekcją pan Kiliński. Teraz to on jest bardzo ważną osobą i nawet pułkownikiem i bardzo się pięknie ojczyźnie przysłużył, jak wszyscy mówią. Ale zawsze był pan Kiliński bardzo grzeczny i pełen adoracji dla małych nóżek warszawskich pań. Więc podczas brania miary też wystąpił z pięknym komplemen tem na cześć Teklusinej stopki. Tak powiedział: * Dymka — modna w owych czasach tkanina bawełniana. 26
„Tylko Dyanny rodzona córka może mieć nóżki jako farfurka*". W tym miejscu w saloniku rozległ się jakby stłumiony chichot, jakby jakiś zdławiony kaszel. Agnisia obejrzała się z wyraźnym niepokojem w tę stronę, skąd owe odgłosy do chodziły, i stwierdziła z niezadowoleniem, że Klimek i Kle mentynka duszą się wprost ze śmiechu. A to przecież nie wypadało w żadnym wypadku. Pewnie że Teklunia była śmieszna z tą swoją zarozumiałością i z tym, że tylko o fatałaszkach lubiła rozprawiać. Ale przecież była gościem! Ca łe szczęście, że w tej chwili weszła Kordula i przyniosła tacę z zastawą do kawy. Kawa była eleganckim i bardzo modnym napojem, chciaż drogim, i wszystkie panie i panienki przepa dały za nią. Zwłaszcza jeśli doprawiona była słodką śmietan ką. Wonny napój parował z kamionkowego dzbanka. I patrz cie! Kordula nie wiadomo skąd znalazła jeszcze trochę słod kich bułeczek z makiem! Teklunia spojrzała ze zdumieniem na zastawioną tymi przysmakami tacę. Łupane ** kawałki cukru podane były nie jak zawsze w srebrnej, rzeźbionej w figurki cukiernicy, tylko w porcelanowym koszyczku. A i taca też była inna — nie srebrna, tylko zwykła, cynowa. Agnisia dostrzegła szyb ko błysk zdumienia w niezapominajkowych oczach przyja ciółki i zaczęła spiesznie wyjaśniać, że teraz nie mają innych nakryć, bo przecież wszystkie srebrne nakrycia, a także i li chtarze, jakie były w domu, oddane zostały przez rodzinę Andrychiewiczów dla ogólnego dobra do mennicy. Do skarb ca narodowego. Z tego srebra wybije się pieniądze. * Farfurka — figurka porcelanowa. , ** Duże głowy cukru łupano na drobne kawałki.' 27
— A wyście nie oddali sreber? — spytała w tej chwili niezbyt grzecznie, lecz z zaciekawieniem, Klementynka. — Nie wiem, nic mi o tym nie wiadomo — wzruszyła ra mionami Teklunia — ja się sprawami gospodarskimi nie interesuję.' — Bo ty się niczym oprócz mody nie interesujesz! — ode zwała się młodsza z panien Borowskich. Ta, która miała na imię Rozalka. — A zresztą — dodała rezolutnie — to wcale nie są sprawy gospodarskie. Czy nie mam racji? — zwróciła się do Klementynki. — Oczywiście — przytaknęła z zapałem Klementynka, a Agnisia, najwidoczniej nie chcąc obrazić gościa, dodała z ła godnym wyrzutem: — Że też nie zauważyłaś tego wezwania, Tekluniu. Być może, inne wydarzenia wtedy bardziej cię interesowały... Gdyż nie wierzę, abyś tak obojętnie traktowała nasze sprawy narodowe... Ale Rozalka lekceważąco machnęła ręką na znak, że na nic nie zda się to uprzejme tłumaczenie Agnisi, i krzyknęła triumfalnie: — Ja wam powiem za to nowinę! Wiecie? Hiacyntek za ciągnął się do wojska. Ale co to było przy tym! Mama mdla ła, a mdlała co chwilę! Ale Hiacynt uparł się i poszedł. — Poszedł do wojska! — powtórzyli z zachwytem Klimek i Klementynka. Ta nowina dotycząca brata panien Boro wskich wydała im się godna uwagi i zaraz zaczęli pytać Rozalkę, jak to było. Teklunia też chciała mówić o Hiacyncie, ale tym razem Rozalka nie dała się wyprzedzić siostrze w odpowiedzi. Spra wy wojskowe uważała za swoją specjalność. :— Naturalnie, że Hiacusia przyjęli od razu. Ma przecież skończone ^siedemnaście lat. I od razu sprawił sobie mun28
dur. Granatowy z różowymi wyłogami. Do tego białe spod nie. No i oczywiście, że ma szablę i karabin, i torbę na na boje. A na torbie jest zapięcie z białym orłem. I już dostał za dobre sprawowanie podczas musztry pochwałę... „Dobry Boże — jęczał tymczasem w duszy Klimek — dla czego ja tu muszę się męczyć w domu z babami, kiedy inni..." Postanowił wynieść się z salonu niepostrzeżenie i za wszel ką cenę zobaczyć się z Antosiem. Odczekał więc do chwili, kiedy Teklunia zaczęła znów mizdrzyć się przed lustrem, i na palcach skierował się do drzwi. Skrzypnęły lekko, kiedy je otwierał, ale na szczęście nikt tego nie zauważył. W kory tarzu panował półmrok. Klimek skradał się na palcach, kiedy naraz w ciemności natknął się za załamaniem wąskiego ko rytarza na małą, przytuloną do ściany postać. Zląkł się tro chę, ale spytał grubym głosem: — Kto to? — Tss, cicho... to ja — zabrzmiał szept Klementynki. — Co ty tu robisz? — zgromił ją również szeptem Kli mek. — To samo, co i ty — mruknęła zuchwale Klementyn ka. — Pewnie chcesz gdzieś lecieć na miasto beze mnie, co? — Pewnie, że bez ciebie. Cóż, to zawsze muszę cię z sobą zabierać? — zbuntował się tym razem Klimek. — Wcale nie musisz, tylko myślałem, że pamiętasz o tym, że jesteśmy bliźniętami — szepnęła z pełnym godności wy rzutem Klementynka. — Tak, ale przecież nie możesz latać ze mną po mieście, tak jakbyś była chłopakiem. — Jakbyś chciał, tobym mogła — Klementynka była wy raźnie rozgoryczona. — A co by mama na to powiedziała? 29
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie rozległ się właśnie głos mamy: — Klementynko, gdzie jesteś? Chodź tu, córeczko! — A widzisz! — szepnął nie bez zadowolenia Klimek. I korzystając z okazji, szybko dał susa na ulicę. Tu zatrzymał się na chwilę — na Krakowskim było rojno i gwarno. Możną by pomyśleć, że ludzie w Warszawie w owych dniach po Insurekcji, kiedy ustały już walki uli czne i Igelstróm ze swym wojskiem wycofał się z miasta, nie siedzieli w swoich mieszkaniach, tylko ciągle przebywa li na ulicach, czekali nowin i naradzali się. Naraz drzwi domu znów się otwarły. Klimek przysunął się więc do ściany, gdyż obawiał się, że to może ojciec wychodzi. Ale to nie był ojciec. W otwartych drzwiach ukazał się słu żący Kuba. Jednocześnie dał się słyszeć głos mamy, która wo łała, żeby Kuba zaświecił przed domem jak największą la tarnię, gdyż takie jest zarządzenie Rady Narodowej — „aby ulice w te niespokojne dni były mocno oświetlone". Oczywiście, że oświetlone były przede wszystkim ulice śródmiejskie. Natomiast na ulicach dalszych, takich jak Elektoralna czy Leszno, przed nielicznymi i niskimi.dom kami migotały małe latarenki, które nie dawały zbyt wiele blasku. Były jednak wystarczające aby trafić do drukarni Krugerów. Antosia tym razem zastał w domu. — No i co, Antoś, co robimy? Idziemy się zapisać na ochotnika? — spytał niepewnie Klimek. Antoś, jak zawsze spokojny i rozważny, potrząsnął rudą czupryną. — Nie przyjmą nas, Klimuś, nie przyjmą. Na pewno powiedzą, żeśmy za mali. — Za mali, za mali — przedrzeźniał zły już na przyja ciela Klimek — ale szablą potrafimy, bracie, tak machnąć, jak niejeden z dużych. 30
— Pewnie! — przytaknął zgodnie Antoś i zmarszczył czoło. — Tylko że nie będą chcieli z nami gadać. — A skąd wiesz, że nie będą chcieli? Trzeba najpierw spróbować. Wyglądamy chyba na starszych, co? Mnie można dać tak na oko czternaście lat, co? — Kiedy ja już próbowałem — wyznał Antoś — i tak mnie przyjęli, że wolę drugi raz nie chodzić. Nie chcą uwie rzyć w te czternaście lat. Wyśmiali mnie, rozumiesz? — Nie, nie rozumiem! — zirytował się Klimek. — Nie rozumiem, co w tym śmiesznego. — E, bo nie byłeś w biurze werbunkowym. Kazali mi stanąć przy takim jednym chłopie, co mu prawie że do pasa sięgałem. I jak nie zaczną śmiać się na całe gardło! I jeszcze mi powiedzieli, że nianiek im brak do niańczenia takich żoł nierzy, jak ja. A najwięcej to się wyśmiewał taki jeden — nazywa się kapitan Górka. Ten to już najwięcej się naśmie wał. ; — To już my im pokażemy, czy mają się tak z czego zaśmiewać — srogo oświadczył Klimek, marszcząc czarne brwi. — Jak to? Jak to, Klimuś? — zadziwił się Antoś. — Nie wiem jeszcze dokładnie, ale pomyślę. Czekaj znaku ode mnie. Albo, jeszcze lepiej, wpadnij do mnie. Choćby ju tro. I Klimek zawrócił do domu.
Sypanie okopów
— Panienki kochane, najśliczniejsze, prędzej! Kordula stała na progu alkierzyka, przystrojona w swój najwspanialszy czepiec, misternie wyrurkowany, okryta dywtykowym* szalem. Jak zawsze po swojemu poganiała, żeby się pospieszyć. Agnisia była już właściwie gotowa. W różowej, biało nakrapianej sukience letniej stała pośrodku alkierzyka i zawiązywała pod brodą różowe szarfy słomkowe go kapelusza. Zaraz też furknęła nakrochmalonymi spódnicz kami i podskoczyła w stronę drzwi, aby ugłaskać nasrożońą Kordulę. — Idziemy, już idziemy! Proszę się nie gniewać, Kordulciu! Kordula, nieco ułagodzona, pociągnęła nosem, co byłe nieomylnym znakiem wzruszenia, i oświadczyła, że nigdy w życiu nie byłaby zdolna do gniewania się na swoje kwia tuszki. Kwiatuszkami były w tym wypadku Agnisia i Kle mentynka. Klimka i Sylwka zasadniczo Kordula do żadnych kwitnących roślin nie zaliczała. — No, Klementynko, pospieszże się — zabrzmiały teraz razem gruby głos Korduli i cienki Agnisi. — Pospiesz się! * Dywtyk — tkanina przetykana nitką jedwabną albo złotą. 32
— Już, już jestem gotowa, za jedną chwileczkę — za pewniała Klementynka. I rzeczywiście, z głębi alkierza ukazała się po małej chwili Klementynka. W najnowszej muślinowej sukience i w nowiuteńkich trzewiczkach z żółtej safianowej skórki. Stąpała ostrożnie nie tyle z obawy zniszczenia ich, ile że widać były nieco przyciasne. Agnisia zaniepokoiła się po macierzyńsku: jakże Kle mentynka będzie maszerować taki kawał drogi, aż na Czer niaków, w za ciasnych butach. Rozdeptać je trzeba było przedtem. — Nic się nie bój — uspokajała nieugięcie Klemen tynka — pasują.na mnie w sam raz. — I w ogóle co za sens brać najlepsze trzewiki i takie delikatne na podobną wyprawę — wtrąciła z kolei Kordu la. — I po co Klementynka włożyła najlepszą sukienkę, co? Czy to zabawa jaka, czy co? — gderała. — Przecież to wojna, kwiatuszku! Miasto się do oblężenia szykuje, a nie na festyn *. — Bo Teklunia mówiła, że też się ubierze w najładniej szą sukienkę! Kordula zaczęła więc zaraz stawiać Klementynce za przykład Agnisię, która ubrała się skromnie i odpowiednio, ale Klementynka nie dała się przekonać — twierdziła, że najwygodniej jej będzie właśnie w tej sukience i nowych trzewiczkach. — Niech już tak idzie — machnęła ręką mama, która weszła do pokoju. — A rydle wzięłyście? — A mama idzie? — spytała Klementynka. * Festyn — zabawa ludowa. 3
Klimek i Klementynka
33
Dziwne to się zdało, bo mimo że chwila była poważna i wróg groził miastu — przecież wszyscy byli weseli, jakby wybierali się nie do ciężkiej pracy przy fortyfikowaniu stolicy, tylko na jakiś radosny a uroczysty festyn ludowy. Może sprawiała to nadzieja odzyskania wolności dla tej ojczyzny, tak dotychczas ciemiężonej i szarpanej przez wro gów. A może do tego przyczyniała się również i owa ufność głęboka, iż w stosownym momencie przyjdzie Warszawie z pomocą ukochany przez wszystkich Naczelnik Tadeusz Kościuszko, o którym coraz to nowe wieści docierały do warszawiaków. Słyszeli przecież o jego przysiędze na kra kowskim Rynku i o wspaniałej, zwycięskiej bitwie pod Racławicami. Ach, chyba cała Warszawa wyruszyła w ten .pogodny kwietniowy dzień za miasto, aby przyczynić się do jego obrony przed nieprzyjacielem. Agnisia i Klementynka coraz to przykucały w eleganc kim dygnięciu na widok znajomych, Wszystkie panie były w jasnych sukniach, uzbrojone w połyskujące w słońcu rydle. Była wśród nich pani Gerychowa, znana w mieście ze swej dobroczynności, i pani de Tylli, żona lekacza, a obok szedł stary pan Chaluppa — Czech z pochodzenia, ten, co miał sklep z klejnotami przy ulicy Świętokrzyskiej. Była też jasnowłosa Kasia Tabanówna — bursztynowa królewna, jak ją nazywali, bo jej ojciec miał sklep z bursztynami. A obok ładnej piekarzówny, Elżbietki Cenderówny, i jej mamy szła stara Aga ta, ta, która na Rynku sprzedawała prawdziwe woskowe świece. Kogóż tam zresztą nie było? Chyba wszyscy ludzie z Warszawy. W dodatku, przy ulicy Książęcej, przyłączyła się do po chodu orkiestra gwardii municypalnej. Coraz też sprzed 36
którejś kamienicy albo dworku ruszała bryczuszka czy też powóz pełen pięknych pań, chętnych do sypania okopów. I właśnie kiedy Klementynka zaciskając zęby dzielnie dreptała w nowych i niewygodnych trzewiczkach, a Agnisia w pocie czoła pomagała Korduli dźwigać kosz z pro wiantami, minął je z turkotem błyszczący, zaprzężony w parę cisawych koni powozik, w którym powiewały błę kitne wstążki i pióra na kapelusiku Tekluni i fioletowe na kapeluszu pani pułkownikowej Borowskiej. Rozalka zaraz zaczęła radośnie pokrzykiwać na widok przyjaciółek, a Teklunia wołała na stangreta, żeby zatrzymał konie. — Byłyśmy u was, na Krakowskim, ale wasza mama powiedziała, żeście już wyszli. Jakże tak można, Agnisiu! — robiła wymówki Teklunia. Pani Borowska przytakiwała córce. — Jakże tak można, żeby wędrować na piechotę! Prze cież miejsca w powoziku jest dosyć! Zaczęło się więc certowanie i zapraszanie. Teklunia gro ziła, że zaraz się rozpłacze, jeśli jej przyjaciółki nie zasiądą w powoziku, a znów Agnisia, która za nic nie chciała zo stawić Korduli samej, proponowała, żeby do powozika wsiadła tylko Klementynka, którą cisnęły nowe trzewiki. Wreszcie dało się jakoś załatwić w ten sposób, że panny razem z mamą Borowską usadowiły się w powozie, a Kor dula zasiadła na koźle obok chudego stangreta. Co do Klim ka, to rad był, że siostry zaproszono do powozu, w którym dla niego już nie było miejsca, i może wobec tego samo dzielnie powędrować; zwłaszcza że dostrzegł Antosia razem z dziadkiem. Przyłączył się więc do nich. — Stary już jestem i niedużo mogę zrobić — mówił mistrz Jan Antonius do człapiącego obok „bursztynowego króla" pana Tabana — ale wiecie, nie mogę usiedzieć w do37
mu. Moja drukarnia dziś zamknięta, a ja wędruję sypać okopy. Wiele nie usypię — machnął ręką — bo stare serce nie bardzo już mi służy i mam zadyszkę, ale przynajmniej będę razem ze wszystkimi. Będzie mi się zdawało, że biorę udział w tym wszystkim, co się tu dzieje. „Bursztynowy król" kiwał głową i tylko coś mruczał o tym, że sytuacja nie jest najlepsza — bo Moskale prze cież grożą z jednej strony, a Prusacy z drugiej. — Ale Kościuszko też nadciąga z pomocą — rzekł mu na to w formie pociechy stary drukarz i westchnął ciężko, bo już się porządnie zmęczył wędrówką. — Ba, Kościuszko to nasza największa nadzieja — roz pogodził się pan Taban. Na Czerniakowie, gdy przybyli, roiło się już od ludzi. Na zwałach żółtego piachu pełno było kobiet w kolorowych sukniach. Pochylone, miarowym ruchem połyskujących w słońcu rydli rzucały grudy ziemi, sypiąc dosyć wysoki wał, za którym znajdował się głęboki rów. Strojne, młode dziewczęta ocierały czoła tym samym ruchem, co i stare, ubogie przekupki warszawskie, bogate mieszczki równały się z wszelką biedotą, żony bankierów stały w jednym sze regu z żonami piekarzy i woziwodów. Czcigodni starcy i mali chłopcy wspólnie wozili na taczkach piach i kamie nie. Obszarpane, zrudziałe szmaty biedaków mieszały się z pięknym suknem, na frakach zamożnych obywateli. Tu i ówdzie błysnął złotem lity pas przy narodowym stroju lub zamigotał w słońcu jakiś klejnot rodowy. Młody oficer z pułku Sierakowskiego * kierował pracą, wytyczając linię okopów. * Karol Sierakowski — pułkownik, dowódca korpusu inżynie rów. 38
Agnisia czuła nieznośny ból w zgiętych plecach, ale pra cowała wytrwale. Wstydziła się przyznać do zmęczenia, mimo że stojąca obok Kordula co jakiś czas spoglądała tkliwie na swój „kwiatuszek" i proponowała odpoczynek. Klementynka, ku wielkiemu przerażeniu i zgorszeniu Tekluni, zdjęła zaraz po przybyciu na miejsce swoje niewy godne trzewiczki i najspokojniej w świecie stała na bosaka, sypiąc ziemię z wielkim zapałem. Ona i Rozalka Borowska zdawały się wcale nie odczuwać zmęczenia. Za to Teklunia omdlewała z utrudzenia. Stała nieporadnie wśród miękkie go piachu, w którym zagłębiały się czerwone obcasiki jej pięknych trzewiczków, słońce przypiekało na różowo jej delikatną twarzyczkę, a w dodatku dymkowa, błękitna su kienka ubrudzona była wilgotną ziemią. Któż by się nato miast spodziewał, że jej mama potrafi tak dzielnie sypać okopy! Mocno trzymała łopatę i z rozmachem odrzucała pecyny ciężkiej, wilgotnej ziemi. Prezydent miasta, pan Zakrzewski, który przybył, zęby zobaczyć, jak idzie robota, również chwycił za łopatę — chcąc samemu też trudu trochę dołożyć i przekonać się, jak ciężka jest ta praca. W przerwie, kiedy część sypiących usunęła się, aby zro bić miejsce innej grupie kopaczy, pani Borowska, Kordula i dziewczynki przysiadły na skrawku zieleniejącej trawy, a Kordula obdzieliła je przydźwiganymi w koszu zapasa mi: bułkami i mięsem, a także słodkim plackiem. Tylko że ku swojemu wielkiemu zmartwieniu zapomniała zupełnie o zabraniu czegoś do picia. Ale kiedy tak biadała nad tym, że już widać jest „do niczego", bo pamięć traci, jakby na zawołanie nadjechał wóz pełen beczek. Woźnica wołał za chęcająco: — Świeże piwo marcowe, bardzo chłodne i zdrowe! 39
, Rzeczywiście, piwo było pyszne. O, jakże miło jest rozprostować plecy i dać odpocząć obolałym od łopaty rękom. A w pobliżu rzępoli dziarsko jakaś orkiestra, która ma dodać ochoty kopaczom. Oczy wiście jest to zupełnie niepotrzebne, przecież wszyscy przy szli tu z dobrej woli i wszyscy chcą się przyczynić do obrony ukochanego miasta przed nieprzyjacielem. — Piwo świeże! Marcowe! — wołał sprzedawca. W tejże chwili Kordula i Klementynka jednocześnie przypomniały sobie, że przecież Klimek na pewno jest głodny i że też napiłby się piwa. Rozejrzały się wokoło, ale Klimka nigdzie w pobliżu nie było widać. — On pewnie poszedł dalej, z Antosiem — wyjaśniła Klementynka przypominając sobie, że widziała ich razem na Nowym Świecie. — Aby tylko się nie zgubił! — zaniepokoiła się Kor dula. Ale Klementynka roześmiała się — Klimek' miałby się zgubić? Na pewno nic mu się nie stanie! — I zaraz za częła żałować, że nie jest razem z bratem. A co robił tymczasem Klimek? Gdy tylko przywędrowali z Antosiem i jego dziadkiem do linii okopów, zostawili staruszka w towarzystwie innych, równie czcigodnych majstrów cechowych, a sami szybko ulotnili się. Nie chodziło im wcale o to, aby wymigać się od sypania ziemi czy wożenia kamieni, ale postanowili, za nim wezmą się do roboty, obejrzeć najpierw dobrze same okopy. Był to pomysł Klimka. — Jak się tylko przyjrzymy, to zabierzemy się zaraz do łopat — przekonywał Antosia. - Powędrowali więc wzdłuż linii wytyczonej przez młodego •porucznika i nawet ofiarowali mu się z pomocą, propo40
nując, że będą nieśli za nim narzędzia do pomiarów. Ale porucznik nie miał ochoty skorzystać z pomocy i nawet trochę się z nich podśmiewał, dopytując się, czy aby nie przyszli pobawić się w piasku. — Wyzwałbym go na szable — szepnął Klimek do Anto sia — tylko nie wypada tu na okopach rozpoczynać awan tury! — E, alboby chciał ci stanąć — mruknął powątpiewa jąco Antoś. — Przecież nie będzie się z tobą bił na szable, bo jest dużo większy od ciebie. I dużo starszy. Może ma nawet trzydzieści lat. W istocie, porucznik wyglądał bardzo poważnie. Nie miał na pewno trzydziestu lat, ale może już dwadzieścia dwa. — No, to chodźmy kopać — niecierpliwił się Antoś. — Mój dziadek pewnie niedługo będzie chciał wracać do do mu, bo łatwo się męczy, a przecież sam nie pójdzie. Do piero ojciec by się na mnie gniewał, że się dziadkiem nie opiekuję. Dziadek choruje na serce, więc może mu się zro bić słabo. — Dobra — zgodził się Klimek, bo przypomniało mu się, że pewnie Kordula też będzie chciała niedługo wracać do domu. I naraz uprzytomnił sobie, że przecież rzucił swoją łopatę tam, gdzie została Kordula z dziewczętami. — Poczekaj, Antoś, pobiegnę po łopatę i zaraz wrócę — poprosił przyjaciela. — A przecież ja też nie mam, bo zostawiłem swoją przy dziadku — zmartwił się Antoś. — Ale wiesz co, wolałbym tu sypać, przy tym oficerze, bo to zawsze ciekawiej. — No to biegnij do dziadka, a ja do Korduli i tu się spotkamy — zaproponował Klimek. — Zobaczymy, który z nas więcej usypie. Tylko wracaj jak najprędzej! 41
— Pewnie, że zaraz wrócę! — wzruszył ramionami Antoś. — Tylko ty aby się nie grzeb! — Co się mam grzebać. Ale wiesz co? Głodny jestem! A Kordula zabrała kosz z jedzeniem. Wezmę dla nas oby dwóch. — To dobry pomysł — pochwalił Antoś. — Ja też je stem głodny jak najgłodniejszy pies. A teraz lecę do dziad ka. Żebym go tylko szybko odnalazł.
Spotkania bywają różne
Najgorsze było to, że stary mistrz- Antonius powędrował nie wiadomo gdzie i Antoś wcale nie mógł go znaleźć. Pytał znajomych, ale nikt nie umiał dokładnie powiedzieć. Byli tacy, którzy widzieli go, gdy popijał przy wozach zimne piwo marcowe w towarzystwie pana Chaluppy, a znów pan Chaluppa upewniał, że chociaż po piciu piwa rozstali się, to jednak mistrz Antonius do miasta jeszcze nie odje chał, tylko przebywa na Czerniakowie. Ba, łatwo było powiedzieć, że przebywa na Czerniako wie, ale jak go odnaleźć w takim tłumie ludzi? Antoś zgrzany i zmęczony przebiegał szybko wzdłuż znaczącej się żółtym wałem piasku linii okopów. Wreszcie odnalazł dziadka, gdy zgięty odrzucał piach ło patą. — Jestem tu niedaleko, z Klimkiem — zameldował się Antoś. Dziadek zgodnie kiwnął głową, przestał kopać i otarł spocone czoło dużą, czerwoną chustką. * — Tylko żebyś naprawdę sypał te okopy, a nie uganiał się nie wiadomo po co i za czym — dorzucił srogo. — A za jaką godzinę masz tu się przy mnie stawić, bo będziemy wra cać do domu. 43
Wobec tego Antoś zapewnił jak najsolenniej starego pana Antoniusa, że na pewno stawi się za godzinę, i ile sił w no gach pomknął w tę stronę, gdzie miał się spotkać z Klim kiem. Ale Klimka jeszcze na umówionym miejscu nie było. A może już nie było? Antoś stał przez chwilę, niezdecydo wany, co robić dalej. Przysiadł na pniu ściętego drzewa i czekał. Oficera również już nie było. A tymczasem Klimek po rozstaniu z Antosiem szybko pomknął do Korduli. Odnalazł ją szczęśliwie od razu i prze de wszystkim zażądał porcji prowiantu na dwie osoby. — Jak to na dwie osoby? — zdumiała się Kordula. — Dla mnie i dla Antosia — wyjaśnił Klimek. — Tylko ja się bardzo śpieszę. — Dokąd się śpieszysz? — zainteresowała się Klemen tynka. — Nie możesz tam ze mną iść. Umówiłem się z Anto siem i nie wypada, żebyś latała razem z chłopakami, praw da, Kordulciu? Kordulcia skinęła głową. Nie ulegało wątpliwości, że nie byłoby to stosowne dla panienki. — I w ogóle proszę nie czekać na mnie, bo ja sam wrócę do domu! — dorzucił Klimek, oddalając się spiesznie i uno sząc porządną porcję pieczywa z mięsem. To już się Klementynce zupełnie nie podobało. Nie wąt piła teraz ani przez chwilę, że Klimek z Antosiem zapla nowali coś bardzo ciekawego. A ona oczywiście została z tego wyłączona. I wszystko dlatego tylko, że jest dziew czynką. A Klimkowi, który jest jej bliźniakiem, wszystko wolno. Przecież mają akurat tyle samo lat — a taka róż nica w traktowaniu. Czy to sprawiedliwie? Zbuntowała się. 44
r Korzystając z tego, że Kordulcia, pochylona nad koszem, układała w nim resztę prowiantu, Klementynka przesko czyła błyskawicznie przez nasyp i przezornie przycupnęła za nim, aby się ukryć przed wszystkowidzącą opiekunką. Jednocześnie śledziła, w którą to strpnę pobiegnie jej ko chany braciszek, gdyż wcale a wcale nie zrezygnowała z udziału w jego zajęciach. Nie wątpiła, że będzie to coś ciekawego. Bo przecież Klimek, nie wiadomo w jaki sposób, zawsze potrafi znaleźć się tam, gdzie dzieją się najciekaw sze rzeczy. Odczekała jeszcze chwilkę, niziutko pochylona, aby ujść oczom Kordulci, i chyłkiem pobiegła za Klimkiem. Ponie waż była na bosaka, czuła dotkliwie drobne kamyki, które niemal raniły jej stopy. Ale czy warto było na to zważać! W pantoflach byłoby jeszcze gorzej, bo przecież były cia sne. Ponieważ w tej chwili na okopy przybyła widocznie jakaś znakomita osoba, gdyż wszyscy gapili się w tamtą stronę, skorzystała z okazji i przemknęła się do pobliskich zarośli. W tym bowiem kierunku poszedł Klimek. Widziała go, jak pędził teraz wzdłuż linii okopów, w kie runku Wisły. Nie, nie, wcale nie była gorsza od niego, jeśli chodziło o szybkość w bieganiu. Całe szczęście, że w tej stronie było o wiele mniej ludzi i nikt jakoś na nią nie zwrócił uwagi. Ale masz ci los! Klimek, jakby coś przeczu wając, obejrzał się niespodziewanie. Klementynka błyska wicznie przykucnęła w zaroślach. Mało brakowało, a byłby ją dostrzegł. Nie daj Boże! Zaraz zacząłby prawić jej mo rały — o tym, że takie latanie to nie dla dziewczyn. Do brze, dobrze, on wie swoje, a Klementynka swoje. I już. Zaraz, a co teraz robi Klimek? Aha,.jakiś młody oficer, który komenderuje sypaniem okopów, taki z pułku pana Sierakowskiego, skinął na Klimka, żeby się przybliżył. No, 45
oczywiście! Klimkowi w to graj! Biegnie jak szalony. Pew nie myśli, że zaraz zostanie jakim adiutantem albo co! A tymczasem młody oficer mówi coś do Klimka i daje mu do potrzymania rozłożony wielki arkusz papieru. Oficer pochyla się nad tym papierem, patrzy uważnie i coś zna czy dużym ołówkiem. Naraz nadjechał na siwym koniu jakiś żołnierz. Ojej, jaki młodziutki! Niewiele chyba starszy od Klimka. No, może trochę starszy, ale niewiele. To dopiero Klimkowi zazdrość, że to nie on jest tym żołnierzem i że to nie on jeździ konno. Więc ten młody żołnierz przykłada rękę do czapki i coś mówi do oficera. Widać coś ważnego i bardzo pilnego, bo oficer daje znak ręką i przyprowadzają mu bułanego konia, który stał przywiązany w pobliżu. Oficer składa szybko owe papierzyska, na które przed chwilą spo glądał, i wsuwa je za kurtkę, na piersi. Jeszcze coś mówi, wskakuje na konia, pochyla się na swym bułanku, aby po prawić coś przy strzemieniu, i odjeżdżają szybko. Klimek został sam i przez chwilę jakby z żalem spogląda za odjeżdżającymi. Pewnie! Chciałoby się z nimi tak poga lopować. I smutno mu chyba, bo opuścił głowę. A teraz schyla się i podnosi coś. Przecież to te papiery, które scho wał w zanadrze oficer. Widać wypadły mu, gdy poprawia jąc strzemię pochylił się na koniu. Klimek trzyma papiery wysoko nad głową i chce biec za oficerem. Ale i tak go nie dogoni. Więc stoi i patrzy na papiery, jakby się namyślał, co z nimi zrobić. A to gapa! Klementynka już wie, co by z tym zrobiła — na pewno należy szybko dostać się do mia sta i odnaleźć tego oficera albo oddać papiery jakiemuś wojskowemu. Tatko będzie wiedział komu. Albo może panu Kilińskiemu, bo też wojskowy i nawet pułkownik! A ten Klimek, Boże ty mój! Stoi i dalej się gapi. Więc 46
Klementynka postanawia wobec powagi sytuacji ujawnić się i posłużyć bratu dobrą radą. Zanim jednak zdołała wy plątać z krzaków swoją falbaniastą sukienkę, do której cze piły się jak na złość obrzydliwe rzepy, do Klimka podeszło jakichś dwóch jegomościów. Zaczęli coś mówić do niego i koniecznie -chcieli mu zabrać owe papiery. Ale Klimek najwidoczniej nie miał ochoty oddać im i szybko schował ręce za plecy. Obaj jegomoście, z których jeden, jak zauwa żyła Klementynka, był chudy, z długim, czerwonym no sem, a drugi mały i brzuchaty, z rudymi wąsami, zaczęli teraz coś gwałtownie tłumaczyć. Klimek jednak ciągle po trząsał przecząco głową i najwidoczniej wzbraniał się od dać papiery. Cóż to za jedni! I czemu czepiają się Klimka! Tymczasem zaczęło się robić późno i zapadał wiosenny zmierzch. W pobliżu nie było już nikogo, a ci, którzy jesz cze pracowali przy okopach, z oddali zupełnie nie widzieli tego, co działo się na dalekiej skarpie, w dodatku przesło niętej gęstymi zaroślami. Klementynka pomyślała z lękiem, że pewnie Kordulcia teraz jej szuka. Ale nie to było naj ważniejsze w tej chwili. Najważniejszy był Klimek. Klimek i te papiery, które trzymał w ręku, za plecami. Dwaj jegomoście najwidocz niej nacierali na niego, a Klimek czerwony, pewnie ze zło ści, cofał się przed nimi. Oni zaś zaczęli teraz najwyraźniej wygrażać mu i wymachiwać pięściami przed nosem. O, Kli mek tego nie lubił. Widać było, że jest coraz bardziej wściekły na tych dziwnych nieznajomych. Stawiał się im pewnie ostro, bo potrząsał głową, aż mu się czupryna naje żyła. Na pewno chodziło o coś ważnego. Inny na jego miej scu zabrałby się do ucieczki, ale Klimek! Klementynka wiedziała to doskonale — Klimek nie lubił tak łatwo ustę pować z placu. Więc widocznie po swojemu ostro im odpo47
— Bierz ode mnie papiery i zmykaj! — zdołał szepnąć do niej Klimek. — Ja sobie dam radę! Chwyciła więc złożony gruby papier. Tak, Klimek miał na pewno rację — najważniejsze było, aby zabrać pa piery. Widać musiały być ważne, jeśli ci dwaj tak o nie walczyli. Ba, trzymała je, owszem, ale zaraz ten chudzielec znów rzucił się, aby je wyrwać Klementynce. I cały swój atak na nią skierował. Chwycił ją za jeden z warkoczy i nie zamierzał puścić. — Puść, ty huncwocie! — ryczał tymczasem Klimek. Ale chudzielec ani myślał go posłuchać. Jedną ręką trzy mał długi, czarny warkocz Klementynki, a drugą usiłował wyrwać jej dokumenty. Nie było chwili do stracenia! Klimek odbił się od ziemi jak piłka i podstawił nogę gru basowi, który rozciągnął się jak długi w piasku, a potem podskoczył po raz drugi i runął na chudzielca. Jednym uderzeniem podbił mu łokieć, tak że chudy, kwicząc z bólu, puścił czarny warkocz. — Uciekajmy teraz! — szepnął Klimek. — Szybko! I porwał Klementynkę za rękę. Biegli przed siebie, prawie że na oślep! Nie wołali po mocy, bo byli tak zmęczeni tym pędem, że nie mogli wydobyć z gardła żadnego okrzyku. Klementynka nie pa miętała już o swoich bosych stopach, które raniła na nie równym gruncie. Aby tylko prędzej przed siebie i dalej od napastników. Zdawało im się, że nogi same ich niosą, że się unoszą nad ziemią. Nie, na pewno nigdy w życiu nie biegli tak szybko. Wreszcie zatrzymali się, gdyż nie starczało już im tchu, i z lękiem obejrzeli się za siebie. Napastnicy zostali daleko i stali teraz, wygrażając irn pięściami. — Już nas nie dogonią —• wyszeptał z trudem Klimek. 50
Klementynka ze zmęczenia nie mogła wymówić nawet jednego słowa. — Nie bój się, już nas nie dogonią — powtórzył Kli mek. I dysząc jeszcze ciężko, dodał: — Zuch jesteś! Jakbyś była chłopakiem! Klementynka z zadowoleniem kiwnęła głową. Tego ro dzaju pochwała była jednak dość obowiązująca i na przy szłość. Klimek zaś mówił dalej: — Musimy trochę odpocząć, żebyśmy mieli siłę wrócić do domu. Dopiero tam się Kordula i Agnisia o nas za martwiają. Pewnie im nic nie powiedziałaś... ale czekaj, skąd ty się tam wzięłaś? — Po-po-po-poszłam za tobą — wyjąkała z trudem Kle mentynka. — No i widzisz! Widzisz, na co się naraziłaś! Mało ci ten chudzielec wszystkich włosów nie powyrywał! • — Ale gdybym nie nadbiegła, byliby ci zabrali ten pa pier — zdołała wysapać Klementynka. I zaraz dodała: —: A co to właściwie jest za papier? — Rany boskie! — wrzasnął Klimek. — A gdzie to jest? — Przecież trzymam w ręku. I Klementynka wyciągnęła do Klimka niezbyt czystą rękę, w której trzymała zduszone i pogniecione arkusze papieru. — Całe szczęście, że są — odetchnął z ulgą Klimek. — A co to jest właściwie? — uznała za stosowne po informować się Klementynka. — Jak to? To jest okropnie ważna rzecz! To są plany fortyfikacji — dodał poufnym szeptem, pochylając się do ucha Klementynki. — Ale pogniotły się okropnie. 51
— Nic nie szkodzi! Dadzą się jakoś wygładzić. Naj ważniejsza, że są. Przysiadła na piasku i rozkładała papier, gdy naraz spostrzegli, że prawie połowa jest oddarta. Stało się to na pewno w czasie szarpaniny z grubasem i chudzielcem. — I co teraz zrobimy? Byli zrozpaczeni. — Ładnieśmy się spisali — jęknął Klimek. — Robiliśmy, cośmy mogli — pocieszała go Klemen tynka. — A przecież o włos, a byliby nam odebrali wszystko. A tak mamy chociaż połowę. — Ale jak my się pokażemy tam w wojsku z tą po łową. Będą się z nas śmieli. — Nie będą, nie będą. — Może z ciebie nie, bo jesteś dziewczyna, ale ze mnie na pewno. Ładny żołnierz, który pozwala sobie odebrać część planów. — A - t e n oficer był przecież wojskowy i też zgubił, aha!
*•
To był już taki trochę przekonywający argument. Osta tecznie, jeśli zdarzyło się oficerowi... — Ale ja muszę odzyskać tę resztę planów — powie dział Klimek przez- zaciśnięte zęby. — Jak to t y musisz odzyskać? To m y musimy odzyskać — sprostowała Klementynka. — Dobrze, co więc teraz zrobimy? — denerwował się Klimek. — Pójdziemy chyba przede wszystkim do domu. Co prawda wolałabym najpierw odszukać moje trzewiczki, bo nie bardzo mi się uśmiecha wędrować na bosaka. Poza tym mama... 52
Tak, zupełnie nie było pewne, czy mama będzie za chwycona utratą safianowych trzewików i podarciem mu ślinowej sukienki. I czy można było mamie wyznać, że strata wynikła w trakcie szlachetnych i bohaterskich zmagań z nieprzyjacielem. Za nic na świecie! Dopiero by teraz mama zabroniła im oddalać się od domu. Pla ny tatko oddałby pewnie jakiemuś wojskowemu. Trzeba więc odzyskać resztę planów! Oto zadanie bojowe dla Klimka i Klementynki. Nie ulegało bowiem teraz naj mniejszej wątpliwości, że obydwaj napastnicy — i chudzielec, i rudzielec — byli wrogami, którym zależało na zdobyciu planu okopów. Jakże więc wobec tak ważnej sprawy błaha się stała sprawa safianowych trzewicz ków. Trudno, należało zacisnąć zęby i przetrwać nieunik nioną awanturę domową. Mama pogniewa się trochę i wy baczy. A plany to sprawa wojskowa i wielkiej wagi! Więc właśnie — co z tymi planami?! Klimek uważał, że trzeba najpierw znaleźć tę drugą część i dopiero wtedy zgłosić się do dowództwa. Ale Klementynka była innego zdania — trzeba koniecznie dać znać, że plany są ocalone. Szkoda, że nie w całości, ale i to zawsze już coś znaczy. Poza tym ten młody oficer na pewno bardzo się martwi i być może zostałnawet ukarany i siedzi nieborak na odwachu o chlebie i wodzie, bo wszyscy myślą, że plany w ogóle zginęły. Plany więc należy odnieść w takim stanie, w jakim są, zapewniając oczywiście, że reszta zostanie odzyskana. — Tylko ja ci będę przy tym pomagać — zastrzegła się Klementynka. — Przy czym będziesz pomagać? — Jak to: przy czym? Przy poszukiwaniu i zdobywa niu drugiej części planów! 53
— Hm, rzeczywiście... trzeba by odnaleźć'— mruknął niewyraźnie Klimek. — Tylko ty mi nie opowiadaj tak byle co, ni to, ni owo — rozgniewała się na dobre Klementynka. — Uwa żam, że mam prawo tak samo jak ty brać udział w poszukiwaniu. — A co na to powie mama? A co tatko? — Już ty się o to nie martw! Klementynka chciała jeszcze powiedzieć, że gotowa jest dla tak ważnej sprawy narazić się nawet na jakąś po ważną karę, ale już nie zdążyła wygłosić tej szlachetnej myśli, gdyż ku swemu zdumieniu i radości zarazem do strzegła gramolącą się poprzez piaszczysty wał okopów czerwoną i zadyszaną Kordulcię w przekrzywionym czep cu. Za nią, również sapiąc potężnie, dreptał nie kto inny, tylko rodzony mamusiny brat, wujek Dziarkowski. — Kwiatuszek mój! Jest! Jest! — zakrzyknęła grom ko Kordulcia na widok pary obszarpańców, która w tej chwili bardzo mało przypominała Klementynkę i Klimka Andrychiewiczów. >— A właśnie! Jesteśmy — odpowiedziała wesoło Klementynka. — Czy nie znaleźliście przypadkiem moich trzewiczków?
Niełatwo jest być bohaterem
Zaprzężona w dwa dereszowate koniki bryczuszka wujka Dziarkowskiego posuwała się powoli w szeregu pojazdów, powracających do śródmieścia od strony Czerniak owa. Kordulcia tak była uszczęśliwiona z odnalezienia Kle mentynki, że nawet zapomniała burczeć na nią, tylko mar twiła się podartą sukienką. Trzewiczki, jak się okazało, miała z sobą, bo zabrała je od razu wtedy, kiedy zauwa żyła, że Klementynka zniknęła. — Pewnie jesteście bardzo głodni? — pytała co chwila. — Ja myślę — odpowiadał na to Klimek, co Kordulcię wprawiało w jak najlepszy humor. Bardzo lubiła, jeśli ktoś był głodny w rodzinie Andrychiewiczów, bo wtedy mogła nakarmić go najrozmaitszymi smakołykami swojej roboty. Teraz też, spoglądając tkliwie na „kwiatuszek" i na Klimka — zapewniała, że natychmiast, ale to natych miast po powrocie do domu zrobi dla nich masę placuszków z hreczanej mąki, co, jak wiadomo, jest najpyszniejszą po trawą na świecie. — Dobrze, niech będą placuszki hreczane — zgo dzili się wspaniałomyślnie, aby zrobić przyjemność Kordulci. 55
Gdzie tam im było w głowie jedzenie, kiedy przecież trzeba było pomyśleć o tym, co dalej będzie z oddartą częścią planów. — A może jesteście chorzy? — zaniepokoiła się znów po chwili Kordulcia. I spojrzała na pana Dziarkowskiego, który był nie tylko rodzonym wujem, ale i lekarzem całej rodziny. — Hm! — wuj Dziarkowski przyjrzał się im uważnie. Rzeczywiście, wyglądali niedobrze! Policzki zarumienione nad miarę, pulsa biją przyspieszonym rytmem! — Hm! Hm! Może by pijawki im przystawić? — zwró cił się do Korduli. — Jest to lek szczególnie wskazany, gdy ktoś ma gorączkę! -.— Ależ my nie mamy gorączki! — zakrzyknęły w tym wypadku jak najbardziej zgodnie bliźnięta. — Jesteśmy zdrowiuteńcy. — Ale zmęczeni jesteście ponad zwykłą miarę — upie rała się Kordulcia. I naraz przypomniała sobie: — A właś ciwie to nie rozumiem, dokąd to Klementynka biegała? Bo że Klimek podziewał się nie wiadomo gdzie, to już trudno! Chłopaczysko, i już! Chociaż też ciekawe, co się z nim działo. — Co się miało dziać — powiedział butnie Klimek — wojskowe sprawy miałem do załatwienia. — Wojskowe? — zadziwiła się Kordulcia. Klimek miał zamiar jeszcze powiedzieć coś, co by świadczyło o jego ważności i męstwie, ale opamiętał się zaraz, gdyż Klementynka kopnęła go dotkliwie w kostkę. Prawda, przecież to wszystko ma być w tajemnicy. A szkoda — dobrze byłoby opowiedzieć o całej przygo dzie. Ale właśnie Klementynka była temu bardzo prze ciwna. 56
— Zaczniesz gadać, opowiadać i nie puszczą już nas z domu na krok — tłumaczyła mu. — Że też musisz być taki chwalipięta! Lepiej już wszystko opowiemy w domu, jak uda się nam zdobyć szczęśliwie resztę pla nów. To wtedy dopiero chwała na nas spadnie, zoba czysz! — Ale najważniejsze jest teraz, aby to, cośmy wy-, darli tym wstręciuchom, oddać oficerowi — mruknął Klimek. Klementynka przytaknęła mu: r— Naturalnie, że trzeba go odszukać, tego oficera. Tylko jak i gdzie? — Już ja go jakoś znajdę! — Cicho, nie mów tak głośno, bo zaraz ktoś się do myśli, że mamy jakąś sprawę do załatwienia. W każdym razie mam nadzieję, że postąpisz uczciwie i zabierzesz mnie z sobą. — Coś ty? Do wojska? — Taaak? A jak się biłam z tymi wstręciuchami, to się już nie liczy? — Tsss! Pomówimy jeszcze o tym! — szepnął Klimek,chcąc ułagodzić siostrę. Wreszcie dotarli do domu. W progu czekała mama, ojca jeszcze nie było. — No i co? — powitała ich. — Mam nadzieję, że ufor tyfikowaliście miasto należycie. — Oho! Jeszcze jak! — odpowiedział za nich wujek Dziarkowski. — Chodź, Jacusiu, szybko na górę, podobno jakieś nowe wydarzenia zaszły — wołała tymczasem mama do wujka, który naprawdę miał na imię Hiacynt. — Ważne wydarzenia? 57
Klimek i Klementynka spojrzeli na siebie. A może to, o czym mówiła mama, miało coś wspólnego z ich przy godą? W każdym razie szczęśliwie się składa, że wszyscy w domu są tacy pochłonięci sprawami, które dzieją się w mieście, że nikt nie ma czasu zwracać na nich uwagi. — Biegnijcie szybko na górę umyć się i oporzą dzić — pogoniła ich Kordula. O, bo Kordula doskonale wiedziała, że gdyby tak mama przyjrzała się lepiej swoim pociechom, to wcale nie byłaby zachwycona ich wyglądem. Gdy po kilkunastu minutach zbiegli na dół, w jadal nym pokoju nie było jeszcze nikogo, jakkolwiek z kuchni dochodziły smakowite zapachy. Okazało się, że wszyscy są w bawialni, bo pan Andrychiewicz wrócił również z miasta i opowiada jakieś nowiny. — A może właśnie o tych papierach?! — Klimek i Klementynka powzięli jak najgorsze podejrzenia. Ale jak się okazało, chodziło o zupełnie inną sprawę. Tatko opowiadał właśnie, jak to rozeszła się po Warsza wie wiadomość, że król Stanisław August wyjechał z mia sta w niewiadomym kierunku. — Niektórzy po prostu mówili, że uciekł! — Rany boskie! — jęknęła Kordulcia, która była przy tej rozmowie. Okazało się jednak, że wcale nie uciekł, tylko był na Pradze i dla zachęcenia ludności i dania przykładu sam też sypał okopy. — Słyszałem — dodał wujek Dziarkowski — że ludzie urządzili mu owację: wołali „Niech żyje król!". — Tak, ale byli też tacy, którzy wołali: „Niech żyje, ale niech nie ucieka!" 58
— A myśmy też sypali okopy i nikt nie wiwatował na naszą cześć — mruknęła Klementynka. — Doprawdy? — zdumiał się ogromnie pan Andrychiewicz. — Nikt nic nie wołał? To nie do wiary! Wobec tego ja wznoszę okrzyk: ,,Niech żyje Klementynka!" Wszyscy zaczęli się śmiać i żartować z Klementynki, ale ponieważ Kordulcia wniosła już obiad, więc przeszli do jadalnego. Właśnie kończyli jeść doskonały żurek, kiedy na dole zadźwięczała kołatka. Kordula szybko zbiegła zobaczyć, kto zawitał do domu zacnych państwa Andrychiewiczów, i po chwili usłyszeli znajomy głos pana pułkownika Haumana. — Przechodziłem akurat przez Krakowskie Przed mieście i pomyślałem sobie, że do was wpadnę. Ale tylko na chwilę, bo mam się jeszcze zobaczyć z Kapostasem i tym zacnym Kilińskim. — Zjesz z nami, siadaj! — zapraszał ojciec. Pułkownik roześmiał się. — Nawet nie tak bardzo musisz mnie zapraszać. Głodny jestem jak wilk, a do siebie do domu nie mam czasu jechać. Będzie więc to wam policzone za zasługę, że nakarmicie głodnego żołnierza! Zasiadł przy stole i zajadając z ogromnym apetytem, bo, jak się przyznał, od samego rana nic nie miał czasu zjeść, opowiadał jednocześnie o tym, co się dzieje w mieście — jak to ochotników coraz więcej zgłasza się do szeregów, jak mieszczanie oddają srebra na cele zbroje nia wojska, jak w poniektórych domach panie szykują ban daże i szarpie na wszelki wypadek, gdyby miało przyjść do boju i rannych trzeba by opatrywać, jak to cała War szawa pełna jest ofiarności... 59
— Czają się na nas z jednej i z drugiej strony: Pru sacy siedzą w obozie i mogą uderzyć niespodziewanie, Moskwa z drugiej strony. Podobno — jak są doniesienia — przemieszczają swoje wojska. A w dodatku, wyimaginujcie sobie — dodał pułkow nik, ocierając wąsy — że porucznik, który dozorował sypania okopów na Czerniakowie, zgubił gdzieś plany tych okopów. Klnie się, że schował je dobrze, wszelako gdy przybył do kwatery, nie miał ich przy sobie i teraz nie wiadomo, co będzie. Może plany dostały się w ręce wroga! Klimek i Klementynka spojrzeli na siebie. Pułkownik Hauman mówił tymczasem dalej: — Biedaczysko, na odwach go posadzili, ale on klnie się na słowo oficerskie, że jeśli go puszczą wolno dzień lub dwa, to on te plany znajdzie. Może je zgubił, ale gdzie tam ich będzie szukać! Ale też źle byłoby, gdyby się nie odnalazły! Biedaczysko do więzienia by poszedł albo i jeszcze gorzej! No i źle, że plany zginęły. . — A jak się nazywa ten' oficer? — odezwał się cienki głosik Klementynki. Wszyscy zdumieni spojrzeli w jej stronę. Po pierw sze, nie przyjęte było, aby dziewczynki w tym wieku nie pytane odzywały się podczas rozmowy starszych, a po drugie, skądże takie zainteresowanie? Ale że Klementynka była ulubienicą ojca, więc jakoś to jej uszło, a że w do datku pułkownik Hauman zawsze był miły i serdeczny dla wszystkich, więc uśmiechnął się tylko i powiedział, że jest to porucznik Komorowski. — Siedzi na odwachu w koszarach Ujazdowskich — dodał. Pierwszą myślą Klimka było wymknąć się jak naj60
szybciej z domu, bodajże w tej chwili, i biec do tych koszar. Mógłby co prawda oddać ową połowę planów, którą miał przy sobie, pułkownikowi, ale doszedł do wniosku, że w ten sposób i tak nic nie dopomógłby po rucznikowi, a plany przepołowione są przecież i tak nie ważne. W każdym razie najlepiej byłoby zobaczyć się z porucznikiem. Jak najszybciej! Korzystając więc z zamieszania przy wstawaniu od stołu, wymknął się szybko do sieni i zbiegł na dół. Otworzył cięż kie drzwi, wiodące na ulicę, ale ku swemu ogromnemu zdu mieniu przekonał się, że jeden z napastników, którzy porwali plany, ten grubszy, stoi przed ich kamieniczką i wpatruje się w nią. „Nic innego, tylko chce nam zabrać i tę drugą część planów, aby mieć całość" — pomyślał sobie Klimek. — Ale niedoczekanie twoje! — mruknął dość głośno to ostatnie zdanie. I pomyślał, że ma do czynienia z wrogiem nieustępliwym i gotowym na wszystko. — Czyje niedoczekanie? — rozległ się za nim głos Kle mentynki. Odwrócił się gwałtownie i chwycił ją za rękę... — Co się stało? — Klementynka gotowa była już uchylić drzwi i wyjrzeć. — Ani mi się waż! — wrzasnął Klimek, przytrzy mując ją. — Ale co się stało? — powtórzyła jeszcze bardziej zdumiona. Klimek przysunął się do niej i wyszeptał do ucha: — Tam jest ten jeden! Rozumiesz?! Klementynka widocznie od razu zrozumiała, o co chodzi, gdyż spytała tylko szeptem: — Który? 52
— Ten niski, gruby, z wąsami. Nie wyglądaj, bo cię zobaczy. — Czego on tu może chcieć ten zbój? — Jak to? Nie domyślasz się? — Już wiem! Niedoczekanie jego, jak to sam powie działeś Klimuś! Ale popatrz, że nas tu odszukał! — To bardzo niedobrze, że on tu czyha, bo przecież trzeba jak najprędzej dotrzeć do porucznika — tłuma czył Klimek siostrze. — Ale jednocześnie jest to o tyle znów pocieszające, że nie uciekli z miasta, tylko tu tkwią, i że jeśliby się do tego zgrabnie zabrać, to można by im odebrać te plany. Oczywiście, nie jest to ani łatwe, ani proste. — Pewnie, że nie jest łatwe — przytaknęła Klemen tynka — ale może by powiedzieć o wszystkim pułkowni kowi Haumanowi, a on kazałby schwytać tego grubasa i wszystko by się skończyło. — Oj, nie — Klimek pokręcił głową — to nie było by dobrze. Wyobraźmy sobie, że pułkownik nawet by go zaraz aresztował. Ale jeśli on nie ma przy sobie tej połowy planu, tylko tamten drągal, to jak drągal się dowie, że złapali grubasa, to czmychnie z miasta razem z połową planu albo go zniszczy, po prostu dlatego, żeby się pozbyć. A wtedy co z porucznikiem Komorow skim? A tak, to moglibyśmy i plany odebrać, i poruczni kowi pomóc. — Może masz rację. — Nie może, tylko na pewno — powiedział z godno ścią Klimek. — A teraz, wobec tego, trzeba będzie ułożyć plan działania. •— Czy pozwolisz, abym układała z tobą? — Klemen63
tynka była w tej chwili pełna cichego uwielbienia dla bystrości i odwagi swego brata. — Owszem, tylko musisz być poważna, bo sprawa jest niezwykle trudna — zgodził się łaskawie Klimek. — Chodzi tu o sprawy nadzwyczajnej wagi. Chodźmy szyb ko do mojego pokoiku, tam spokojnie wszystko obmyśli my. — I z góry można będzie lepiej przez okno patrzeć, co ten rudzielec robi! — Boję się, że jeżeli będziemy wyglądać, to on za uważy, że go podpatrujemy. Chyba będzie lepiej obser wować go przez małe okienko na strychu. Bo stamtąd nas nie będzie widać. Gdy zamknęli za sobą drzwi pokoju, Klimek oświadczył, że chyba najlepiej będzie, jeśli on sam w jakikolwiek sposób wydostanie się z kamienicy i spróbuje dotrzeć do koszar w Ujazdowie *, gdzie przebywa porucznik Komo rowski. — Uważam, że koniecznie trzeba z nim się zobaczyć i dać mu znać, jak sprawa naprawdę wygląda. — Ale jednak może lepiej byłoby dać tę połowę puł kownikowi Haumanowi, a on by to wszystko powtórzył porucznikowi. Zanim my tam dotrzemy, może być za późno! Chyba nie mogę do niego mieć pretensji, jeśli to był wypadek. Przecież zgubienie to jest wypadek, no nie? — Klementynka spojrzała pytająco na brata. — Hm, nie wiem, czy w wojsku uznaje się takie wy padki! — oświadczył z niejaką wyższością Klimek. — Chyba nie, moja droga. Poza tym zapominasz, że im będzie w tym wypadku trudniej ścigać tych dwóch szpie* Ujazdów — wówczas wioska podwarszawska. 64
gów, gdyż jak już ci mówiłem, nie mają pojęcia, jak oni wyglądają. — A czy nie można by zrobić trochę tak, a trochę tak? — zaproponowała Klementynka. — Co to znaczy według ciebie: trochę tak, a trochę tak? — To znaczy, żeby oddać tę połowę porucznikowi i po wiedzieć, że będziemy sami szukali reszty. Właśnie dla tego, że znamy tych rabusiów. — I akurat co prędzej wszyscy pułkownicy i komen danci zgodzą się, żeby zamiast nich takie rzeczy robiło dwoje bliźniąt, Klimek i Klementynka! — Klimek zaśmiał się z goryczą. — Wobec tego co postanawiamy? — Bo ja wiem? Zresztą może masz i rację! Oddajmy po prostu połowę! — A widzisz? Na moje wyszło! — Klementynka pod skoczyła z uciechy. — Czekaj, czekaj. Oddamy, a szukać będziemy nieza leżnie od tego, że będzie szukało wojsko. To może na wet lepiej, bo prędzej się znajdzie. A w razie czego możemy wojsko prosić o pomoc. No co, nie mam racji? — Przecież ja to dawno już mówiłam! — skromnie, lecz z godnością zaznaczyła Klementynka. — Niech będzie, że mówiłaś. Teraz wobec tego trze ba będzie pogadać z pułkownikiem Haumanem, żeby się dowiedzieć dokładnie, gdzie szukać porucznika. I Klimek wybiegł z pokoju do sieni, po czym szybko zjechał po poręczy na parter. W ślad za nim wionęła ró żowa spódniczka obszyta falbankami, należąca do zsu wającej się po poręczy Klementynki. Ale, niestety, nie po5 Klimek i Klementynka
65
zostało im nic innego, jak tylko stwierdzić z żalem, że pułkownik Hauman właśnie przed paroma minutami opuścił ich dom. — Pobiegnę za nim! — zdecydował Klimek. — Po biegnę za nim albo, jeśli go nie dogonię, pobiegnę do koszar na Ujazdowie. — Przede wszystkim, zanim wyjdziesz, trzeba spraw dzić, czy tam nie czeka ten grubas — zauważyła Kle mentynka. Wyjrzeli więc bardzo ostrożnie przez szparę w uchylo nych drzwiach. — Nie ma — szepnął Klimek. — Lecę wobec tego! — Pomacał ręką, czy ma w zanadrzu złożony kilkakrotnie papier. Miał właśnie zamiar wybiec, kiedy na schodach ukazał się Kuba. Był uzbrojony, prawdopodobnie wybierał się na jakąś nocną służbę w tej swojej milicji. -— Wychodzisz, Kuba? — ucieszył się Klimek. — A w którą stronę idziesz? Bo widzę, że masz latarnię, a już zmrok zapada. Może mógłbym pójść kawałek z tobą w stronę Ujazdowa? Ale Kuba pokręcił przecząco głową. — Niemożliwe, paniczu. Ja idę na nocną służbę i nawet idę w stronę Ujazdowa, a jakże. Ale panicz teraz nie może wyjść, bo zaraz zaczną krążyć warty nocne. — Kiedy jeszcze pzecież nie noc! Ledwie zmierzch zapadł. — Ale teraz to już się za noc liczy, gdyż takie zarzą dzenie wydał pan burmistrz Zakrzewski, że od zapadnię cia zmroku aż do szóstej godziny rano nikt, kto nie ma specjalnego zezwolenia, nie może przebywać na mieście. A jeśli takiego, co się włóczy, straże złapią, to posadzą na odwach. ť>6
— A ty, Kubusiu, należysz przecież do takiej straży? — Nie do takiej, co łapie, tylko do takiej, co wartę trzyma. — Aha! — kiwnął głową Klimek smętnie. Kuba zaś wyszedł, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. — No i co my teraz zrobimy? — Klementynka aż ręce załamała wobec takich przeszkód. — Trzeba będzie wyjść z domu z samego rana, nie ma innej rady. Wymknę się o świcie, tylko ty się czasem nie wygadaj! — A jeśli oni będą czekać i rano przed domem, to też nie dasz rady się wymknąć. •— Oho, nie bój się! Nikt mi nic nie zrobi! — dziar sko oświadczył Klimek. — A gdyby tak ktoś o mnie rano w domu pytał, gdzie jestem, to najlepiej powiedz, że po szedłem do Antosia. Ale słuchaj, wiesz, co mi przyszło do głowy? Może by»jego wtajemniczyć w całą sprawę? On jest okropnie odważny i mógłby się przydać. — Hm, można to rozważyć. Kto wie, czyby nie było lepiej i jego wciągnąć do tego. Tylko słuchaj, ja już wiem, co ty knujesz. Ty weźmiesz sobie Antosia, a mnie tu zostawisz w domu, żebym nic a nic nie wiedziała, co się dzieje. A ja chcę koniecznie szukać razem z tobą tej drugiej połowy planów! — Jak możesz posądzać mnie o jakieś oszukaństwa! — Klimek był szczerze oburzony. — Jeśli już bierzesz udział w tej całej historii, to przecież szukamy razem. Chodzi mi tylko a to, że Antoś na pewno by nam się przydał, bo ostatecznie trzeba się liczyć z tym, że będziemy musieli dać radę takim dwóm drabom. Ja, co prawda, jestem silny i niczego się nie boję, ale to są właściwie dwaj zbóje. 67
.»
— Ja się też ich nie boję — bohatersko zawołała Klementynka — nic a nic się nie boję! I wiesz co? Może ja bym się teraz wymknęła z domu i pobiegła do koszar? Chyba mnie taka nocna straż nie zaczepi? Co? Ale Klementynka nie dowiedziała się, co Klimek myśli na ten temat, gdyż po prostu zaczął się śmiać tak okropnie, że nie pozostawało nic innego, jak tyl ko pójść na górę i zrezygnować z" dalszego ciągu roz mowy. — Ja jutro rano tam polecę — rzucił tylko za nią szep tem Klimek, gdy już wchodziła na schody.
C o Klimek znalazł w skrzyni
Słońce przełamało się przez szyby i padło na malowaną podłogę niewielkiej izby, na bieloną ścianę, oświetliło wiszące na niej w owalnych ramkach misternie wykona ne podobizny pani Anny i pana Ignacego Andrychiewiczów, potem rozjaskrawiło wyblakłe już nieco barwy starego, tureckiego dywanika i wreszcie położyło się ciepłą, miłą plamą na białej pościeli. Po chwili pościel poruszyła się w sposób gwałtowny. Wynurzyła się z niej czarna, bardzo potargana czupryna i śniade ręce, zaciśnięte w pięści, jakby do porządnej bójki, oraz solidnie podrapa na i może niezupełnie dokładnie domyta noga. Właściciel owej czupryny i kończyn przeciągnął się rozkosznie, leni wie, i nagle usiadł przecierając oczy. Jeśliby się opierać na kukaniu kukułki, która wysko czyła z drewnianego zegara — była już godzina siódma. O, jakże karygodne jest wysypianie się do tej pory! I w do datku czy wypada mieć takie śmieszne, dziecinne sny? Kli mek był teraz zły sam na siebie. Śniło mu się, że siedzi nad stawem w pobliżu ich letniego dworku w Wilanowie. Nachylił się nad wodą, bo zobaczył jakąś bardzo dużą i bar dzo dziwną rybę, i wpadł do stawu. A woda była w tym stawie rozkosznie chłodna. Klimek zaczął zwinnie płynąć 159
za uciekającą rybą, aż wreszcie udało mu się ją dogonić, i potem już płynął, siedząc na niej okrakiem. Nagle okazało się, że to już nie jest staw, tylko rwący strumień, a ryba to wcale nie ryba, tylko wspaniały wierzchowiec. Nad brze giem strumienia rosły śmieszne, wysokie i cienkie drzewa, a koń, odwracając łeb, zagadał do Klimka głosem Korduli, że te drzewa nazywają się pinie. Zaś na czubku jednej takiej pinii siedziała Klementynka, która rzuciła w niego jabłkiem. Wtedy obudził się. Właściwie wszystko to było dosyć zabawne, trzeba bę dzie opowiedzieć ten sen Klementynce. Może już wstała. O siódmej powinna już być na nogach. Zaraz, zar&z, prze cież to już siódma godzina? Rany boskie! Siódma! A on miał wyjść z domu o świcie! Wyskoczył z łóżka i słysząc za drzwiami jakieś kroki zawołał na Kubę. Ale to nie był Kuba, tylko Marcysia. Dudniąc bosymi piętami po schodach, przyniosła mu dzba nek zimnej wody do mycia, a zaraz potem miseczkę klu sek na mleku. — Nie będę jadł! — bronił się Klimek. — Bardzo się śpieszę i zaraz muszę wyjść. — Trzeba jeść! Nie wolno wychodzić rano bez śniada nia, bo jeszcze ranki są bardzo chłodne. Kuba mówił, że dziś to nawet przymrozek biały był na trawie... — To Kuba już wrócił z tej swojej nocnej służby? — A wrócił, wrócił, jest jeszcze nawet w kuchni. Tylko że zaraz musi się przespać i znów ma służbę. Teraz po dobno będzie stał na rogatce. — Dlaczego na rogatce? — zdziwił się Klimek, dławiąc się nieco kluskami łykanymi w pośpiechu. — A dlatego, że różni ludzie uciekają^z miasta. Powia dają, że to uciekają tacy, którzy przedtem na służbie byli 70
u Igelstróma albo na przykład majątku się nieuczciwie do robili i .boją się, że będzie się im to zabierać. Więc oni biorą ze sobą różne rzeczy... — Jakie znów: różne rzeczy? — Klimek był zniecier pliwiony. — No to, co mają kosztownego — klejnoty i srebra. Całe majątki. I podobno mają ich dlatego teraz rewido wać — tych, co wyjeżdżają, znaczy się. A są też tacy, mó wił Kuba, co są w ogóle podejrzani, że szpiedzy albo co in nego. — Aha! — Klimek kiwnął głową na znak, że pojmuje, i co prędzej postarał się wyprawić Marcysię z pokoju. Sprawdziwszy, czy drzwi są dobrze zamknięte, przyklę knął przed dużą dębową skrzynią z żelaznymi okuciami i podniósł jej wieko. Zaczął szybko czegoś szukać i po chwili wydobył z samego dna, zawinięty w kawałek kitajkowej materii, wielki i ciężki pistolet. Był co prawda zepsuty i nie było siły, która zmusiłaby go do wypale nia, niemniej jednak wyglądał groźnie. Mógł się jeszcze i taki przydać — jak zapewniał Antoś, który był wtajem niczony w ten sekret. Klimek zastanawiał się przez chwilę, co zrobić. Miał ogromną ochotę wziąć pistolet na tę wyprawę, ale jakże ukryć taką machinę? A jeśli kto zobaczy? To wtedy nawet nie patrząc, czy pistolet jest zepsuty, czy nie, i tak mu zabiorą. Wreszcie jakoś zdołał wpakować go w za nadrze, skąd jednak sterczał kompromitujące Nie ma innej rady, tylko trzeba będzie zabrać po cichu z kan celarii starą pelerynę ojca, której już nikt nie nosi. I na wet będzie najpraktyczniej, jeśli zaraz ją stamtąd zabierze. ..* Przeszedł więc cicho, na palcach, do kancelarii, w której 71
ná szczęście nikogo jeszcze nie byíó, i zdjął pelerynę z wie szaka. Kiedy potem przymierzył ją w swoim pokoiku, uznał, że wygląda w niej dorośle i tajemniczo. Tak, właści wie już był gotów do wyruszenia. Naraz przypomniał sobie, że miał zabrać z sobą tę po łowę planu. Gdyby odnalazł porucznika, toby mu ją do ręczył. Chyba porucznik się ucieszy. Zawsze połowa to więcej niż nic. Sięgnął więc do małej przegródki w skrzyni, gdzie wczoraj wieczorem, w obecności Klementynki, schował cenny dokument. Ale ku swojemu ogromnemu zdumieniu, zamiast na twardy, złożony w czworo papier, natrafił tam na malutką kartkę. Co to ma-znaczyć?! Na kartce jest napi sane niezbyt prosto stawianymi literami: „Nie gniewaj się, Klimusiu! Spałeś rano tak smacz nie, że nie miałam serca cię budzić. Więc postanowi łam sama dostać się do porucznika. I tak przecież szukać będziemy razem. Twoja kochająca siostra Kle mentynka". Klimek w pierwszej chwili sam nie wiedział, co po cząć. Zrozumiał tylko jedno, że Klementynka sama wyszła z domu. Ładna historia! Bóg wie, co mogło się jej przytrafić po drodze. A jeśli ci zbóje ją schwytali?! Aż włosy zjeżyły mu się na głowie i już nie myśląc o niczym więcej wybiegł z pokoju. Zbiegł szybko ze schodów minąwszy zdumioną Kordulcię, wypadł na ulicę. Przed domem zatrzymał się na chwilę i rozejrzał. Nie zauważył nikogo podejrzanego, a w każdym razie żadnego z owych dwóch rabusiów. Czyżby zrezygnowali z obser wacji ich kamieniczki i poszli w ślad za Klementynką? Tak należało przypuszczać! Zaczął więc biec szybko w stro72
i trochę chaotycznie o wczorajszej przygodzie i o dzisiejszej wyprawie Klementynki. — Ale co powiedzą wasi rodzice, kiedy zobaczą, że nie ma was w domu i nie wiadomo, dokąd poszliście? — zauważył bardzo zawsze rozsądny Antoś. Rzeczywiście! To Klimkowi nie przyszło do głowy. — Zwłaszcza że czasy teraz takie niespokojne. Mogą się bardzo martwić — tłumaczył dalej Antoś. — Tak, tak, to wszystko prawda. Ale co teraz zrobić? — To może ja pójdę na poszukiwanie Klementynki, a ty wróć do domu wyjaśnić wszystko — zaproponował Antoś. Ale Klimek nie miał na to najmniejszej ochoty. Po pierw sze, Antoś mógłby się ze wszystkim jakoś niezręcznie wy gadać byle komu w koszarach, narażając porucznika, a po drugie, nie znał przecież tych dwóch podejrzanych jegomościów i mógł łatwo wpaść w ich ręce, jeśli zorientują się, że Antoś ma coś wspólnego z całą sprawą. A poza tym, co tu dużo gadać — Klimek trochę bał się zetknąć z ojcem i z mamą. I po co ich denerwować? Przecież za dwie, trzy godziny będą obydwoje z powrotem w domu, a przynaj mniej Klementynka na pewno wróci, i wszystko będzie jak najlepiej. — Lepiej chyba będzie, jeśli ty, Antoś, pójdziesz do moich rodziców i powiesz, że wybraliśmy się z Kle mentynką do Ujazdowa obejrzeć obóz wojskowy. Tam są oddziały pana pułkownika Mokronowskiego i* pana puł kownika Haumana. W ten sposób nie będzie to dalekie od prawdy i będą spokojniejsi. A resztę już im sam wytłu maczę. — Niech i tak będzie, ale w takim razie czekajcie ná mnie przy koszarach — zgodził się Antoś, Cała ta historia 74
podobała mu się ogromnie i aż podskakiwał z ochoty wzię cia udziału w wyprawie. — No to dobrze, leć więc na Krakowskie. Antoś pomknął wobec tego chyżo w przeciwną stronę, a Klimek dalej spiesznie zmierzał w kierunku Ujazdowa. Po prawie godzinnym marszu stanął przed koszarami i od razu spytał wartownika, gdzie można znaleźć porucznika Komorowskiego. Żołnierz przyjrzał mu się trochę podejrzliwie. — A ty co od niego chcesz, co? — zapytał srogo. — Jestem jego bratem — zełgał Klimek uważając, że nie ma innej rady. I zapytał jeszcze: — Czy pan tu nie widział czasem takiej dziewczynki, bardzo do mnie podob nej? To moja siostra. Też tu miała przyjść rano. Wartownik zastanawiał się przez chwilę, drapiąc się w nos. Wreszcie po chwili namysłu mruknął: — Dziewczyny to tu żadnej nie widziałem. Owszem, zdaje mi się, że tu się kręcił już jakiś chłopak do ciebie podobny, bo też taki czarny. — Eee, chłopak to nie — machnął ręką Klimek — to przecież była dziewczyna. — Nie, dziewczyny żadnej tu nie było. — Dziękuję — mruknął Klimek — to ja już tylko chcę do brata się dostać. Jedzenie mam dla niego. Chleba tro chę. Żołnierz pokiwał głową — o chleb było trudno w tych dniach niepokoju — więc argument dostarczenia chleba ko muś na odwachu wydał mu się dość silny. — No, to idź, idź — zgodził się po chwili namysłu — tylko nie łaź po całych koszarach, bo jakby cię pułkownik spotkał, toby cię przegonił. A ja bym też się dostał na odwach za to, że cię puściłem. 75
— Aha — kiwnął głową sierżant — mów tak od razu! A przepustkę masz? — Nie mam — przyznał się Klimek — ale niosę chleb. To mówiąc pokazał zabraną z domu kromkę. — A, chleb, to co innego. Pewnie do ojca idziesz, co? Klimek mruknął dość niezrozumiale, że nie idzie do ojca, tylko do brata. To nie wiadomo dlaczego tak wzruszyło sierżanta, że oświadczył: — Zaraz ci pokażę drogę, synku. O, widzisz? To jest w tamtym budynku na lewo. Przed drzwiami stoi wartow nik. Jakby cię nie chciał puścić, to powiedz, że to sierżant Ciapała ci pozwolił wejść! Jak się okazało, nazwisko sierżanta Ciapały było jakimś magicznym zaklęciem, gdyż wartownik tylko kiwnął gło wą i nawet pomógł chłopcu otworzyć ciężkie, skrzypiące drzwi. Klimek wpadł do niewielkiej ciemnej izby, gdzie zastał porucznika Komorowskńego, bladego i zrozpaczonego naj widoczniej. — Panie poruczniku! — krzyknął Klimek. — Czego tu chcesz, chłopcze? — powiedział porucznik złamanym głosem, patrząc ze zdumieniem na Klimka. — Jak to? Pan mnie nie poznaje? — Może cię i kiedyś widziałem, ale nie wiem kiedy... Kto cię tu wpuścił i czego chcesz? Zaraz przyjdzie ktoś ze starszych oficerów i będę znów miał bigos. Zmykaj stąd. — Tssss! — Klimek przyłożył palec do ust. — Jestem pana bratem, panie poruczniku. Na imię mam Klimek. Tak na wszelki wypadek to mówię, żeby pan wiedział. — Jesteś moim bratem? — zdumiał się niepomiernie po rucznik. — Ja nie mam żadnego brata! Czego tu chcesz i co za jakieś historie mi tu opowiadasz?! 78
— Tssss! — syknął znów uspokajająco Klimek. — Niech pan słucha, powiedziałem wartownikowi, że jestem pana bratem. Bo musiałem pana zobaczyć w niezmiernie ważnej sprawie. — Ważnej sprawie? — porucznik Komorowski wzruszył ramionami i zaczął chodzić po pokoju. Klimek biegał razem z nim, chcąc jakoś wreszcie się do gadać. W końcu zapytał z rozpaczą: — Czy może Klementynka powiedziała panu wszystko o tej połowie mapy i oddała ją panu? Porucznik zatrz^ mał się gwałtownie. Otworzył szeroko oczy i usta i po chwili wyjąkał w najwyższym zdumieniu, chwytając Klimka za ramię. — Jajajajajaka Kleklementynka?! Cococo z mapą?! — No, moja siostra, Klementynka. Wyrwała się dziś ra no z domu i podejrzewam, że chciała tu przynieść panu ma pę. To znaczy połowę, bo tę drugą zabrał rudzielec, a ta była u nas... Porucznik Komorowski z jękiem osunął się na swoją żoł nierską pryczę. — Mapa! Plany! Plany fortyfikacji?! O Boże, co ty ple ciesz, chłopcze! Najpierw wmawiasz, że jesteś moim bra tem, teraz, że jesteś moją siostrą i że masz plany... O Boże! Ja chyba oszaleję! — Wcale nie mówię, że jestem siostrą — sprostował chłodno i z godnością Klimek. — A co do planów, to wszy stko święta prawda. — Ale co jest prawdą? Gadaj prędzej, bo nic nie rozu miem! — Dobrze, ale niech pan mi najpierw powie, czy tu była Klementynka? 79
— Jaka Klementynka?! — wrzasnął porucznik Komo rowski. — No, moja siostra! — Znów zaczynasz z tą siostrą? Chcesz, żebym zawołał żołnierza i kazał zabrać cię na odwach? Czy ty sobie ze mnie żartujesz? — Tu nie ma mowy o żadnych żartach, panie poruczni ku! Moja siostra jest bohaterką, a jeśli tu jej nie było, trzeba jej natychmiast szukać, bo nic innego, tylko ją po rwali ci sami zbóje, którzy ukradli pana plany! Chyba — za stanowił się — chyba, że jej tu nie puścili do pana albo nie mogła trafić. — Ciągle nic nie rozumiem — złościł się porucznik. — Mów wyraźnie i rozsądnie. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że chodzi o bardzo ważną rzecz? — Zdaję sobie, zdaję — Klimek też już był zirytowa ny. — Żebym sobie nie zdawał, tobym tu do pana o świcie nie przyleciał, a w dodatku kto wie, co się dzieje z moją siostrą.,. — O Boże! On znów z tą siostrą! — Nie żadne znów, proszę pana porucznika, tylko mu szę chyba wszystko opowiedzieć. Proszę posłuchać cierpli wie i spokojnie. I nie chcąc, aby porucznik znów miał okazję do przery wania mu, zaczął opowiadać wszystko po kolei. Jak to po rucznik zgubił plany, jak owi dwaj mocno podejrzani rabu sie chcieli je zabrać i jak została w rękach Klimka i Kle mentynki tylko tych planów połowa. — Gdzie ona jest? — jęknął boleśnie porucznik. — Kto? Klementynka? — Jaka znów Klementynka? — zdziwił się porucznik, 80
ale po chwili jakoś oprzytomniał, bo powiedział już łagod niejszym głosem: — No, oczywiście, że o tę twoją siostrzyczkę też jestem bardzo niespokojny, dzielna panienka, bardzo dzielna. Ale gdzie ta połowa planów? — Jak to: gdzie, przecież panu powiedziałem: razem z Klementynką! — Razem z Klementynką — powtórzył porucznik z roz paczą. — No właśnie! I dlatego najpierw trzeba znaleźć Kle mentynkę. Może zabłądziła tu w koszarach. — Wszystko możliwe — zgodził się porucznik. — Bę dziemy więc jej szukać. I zaraz przywołał wartownika. — Wołaj do mnie sierżanta Ciapałę! — Tak jest — zasalutował wartownik. Po chwili w izdebce zjawił się znany już Klimkowi sierżant Ciapała i wyprężył się służbiście. — Sierżancie Ciapała — porucznik Komorowski położył mu dłoń na ramieniu — proszę was o przysługę, zbadajcie, aby tylko szybko, czy tu do koszar nie trafiła jakaś dziew czynka, nazywa się... Jak się nazywa? — zwrócił się do Klimka. — Klementynka. — O, właśnie, Klementynka. Poszukajcie. Może tu gdzieś zabłądziła! — Wedle rozkazu! — zawołał teraz gromko a służbiście sierżant Ciapała. Niestety, poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Ciapała powrócił po jakimś .czasie i zameldował, że nie ma żadnej Klementynki, i już. — Co teraz zrobimy? — zdenerwował się porucznik. S Klimek i Klementynka
gi
— Jak to: co?! Musimy dalej szukać! — jęknął z roz paczą Klimek. — Ci zbóje mogli ją porwać albo uwięzić, albo nie wiem co. — Wszystko możliwe — przytaknął porucznik — trzeba rozpocząć poszukiwania. Pułkownik musi mnie teraz wy słuchać, zamelduję mu o wszystkim. Chyba mnie puści w takiej sytuacji! Bo oni gotowi są zdobyć i drugą poło wę — a wtedy będą znali cały plan obrony! A poza tym — dodał — to biedne dziecko w ich łapach! — Ale jak ich będziecie szukać, kiedy nie wiecie, jak wyglądają ci zbóje? To wiemy tylko my: Klementynka i ja. A poza tym ważna rzecz! Kuba mówił, że rogatki są po dobno zamknięte... — Jaki znów Kuba? — zdenerwował się porucznik. — Mniejsza o to, to jest nasz Kuba. Więc on mówił, że rogatki zamknięte i wszystkich się rewiduje. Trzeba by chyba wobec tego specjalnie zwracać uwagę na takich wy jeżdżających. — Może masz rację, chłopcze. Ale raczej chyba są w mie ście i mają ochotę zdobyć drugą połowę planów. Głowę za to dam!
Gdzie jest Klementynka
O godzinie wpół do szóstej rano z kamienicy na Krakow skim Przedmieściu wyszedł po cichu ciemnowłosy chłopak. Obejrzawszy się ostrożnie wokoło i nie dostrzegając nikogo zaczął szybkim krokiem iść w stronę kościoła Świętego Krzyża. Mimo wczesnej godziny na Krakowskim i na No wym Świecie było już trochę ludzi — wśród nich przeważ nie przekupki, niosące swoje kosze na Rynek, żołnierze Gwardii Narodowej, powracający z nocnej służby lub po dążający na ranną zmianę, i gospodynie, które udawały się po zakupy. Ciemnowłosy chłopiec śpieszył się widocznie, gdyż ani na chwilę nie zwalniał kroku. Jednak w pewnym momen cie obejrzał się. Za załamek muru przy kościele cofnął się gwałtownie ja kiś jegomość. „Czyżby to ten rudzielec?" — pomyślał chłopiec. Zatrzymał się, niepewny, co robić dalej, i aby zmylić ślad, wszedł do kościoła. — Wyjdę potem innymi drzwiami i ani mnie znajdzie. W kościele było pusto i ciemno. Chłopiec przycupnął za jednym z konfesjonałów, stojących w mrocznym kącie, i patrzał pilnie na wchodzących. 83
Jakoś po paru minutach do kościoła wtoczył się gruby rudzielec. „Rany boskie! Gotów tu mnie znaleźć" — przeraził się chłopiec i korzystając z tego, że rudzielec poszedł do innej nawy, błyskawicznie wpakował się do wnętrza pustego konfesjonału zamykając za sobą kratkę. „Teraz mnie szukaj — pomyślał. — Zaraz, trzeba się zupełnie przykurczyć do ziemi, bo rudzielec właśnie idzie w tę stronę. Może by spróbować zagadać do niego grubym głosem po łacinie, żeby nastraszyć zbója? Ale nie, tu trzeba działać rozważnie". Po chwili chłopiec odważył się wyjrzeć ostrożnie przez okienko konfesjonału — rudzielec zniknął. Widocznie wy szedł już z kościoła i teraz na pewno stoi na ulicy i roz gląda się. Wobec tego trzeba będzie odczekać jeszcze chwi lę. Może mu się znudzi i pójdzie sobie? A swoją drogą, ta kie ranne wstanie to też nie jest łatwe. Prawie całą noc się nie spało z obawy, żeby nie zaspać, więc teraz oczy kleją się i tak chętnie by się zasnęło. Chłopiec ziewnął smacznie, ale zaraz przywołał się do porządku: „Nie wolno teraz spać — za nic na świecie! A jednak sen jest rzeczą bardzo przyjemną. Tylko teraz spać nie wolno, i już!" Ale dlaczego nawa kościoła wydaje się tak dziwacznie długa? Nigdy tak nie wyglądała! A w dodatku do konfesjo nału zbliża się jakiś ksiądz. I to nie zwykły ksiądz, ale wi dać jakiś dostojnik, bo jest w czerwonej sukni, długiej do ziemi. Zmierza prosto w stronę konfesjonału. Co teraz bę dzie? Trzeba szybko wymknąć się stąd, aby nie zauważył, że tam ktoś siedział. Ho, ho! Dopiero by się zdziwił! Wo bec tego chłopak szybko otwiera drzwiczki i wychodzi. Usi łuje stać się takim cienkim i takim małym, żeby go wcale nie było widać. I pewnie udało mu się to najzupełniej, bo 84
jakoś nikt na niego nie zwrócił uwagi. To nawet było tro chę dziwne, bo ludzie patrzeli na niego i wcale go nie wi dzieli, tak jakby był przeźroczysty. „Śmieszna historia" — pomyślał ubawiony, ale naraz aż zdrętwiał. Za filarem stała jakaś gruba kobieta w zielonym czepcu i miała twarz taką samą jak rudzielec. I nawet była wąsata! Chłopiec zląkł się i szybko skręcił ku wyjściu, ale ku swemu ogromnemu zdumieniu za filarem po drugiej stronie zauważył taką samą wąsatą babę. Przestraszył się teraz na dobre i zaczął biec tak szybko, że właściwie unosił się nad ludźmi jak na skrzydłach. Ale kiedy spojrzał w dół, widział za filarami te wąsate babska. „Jak to dobrze, że umiem fruwać i mogę przed nimi uciec — pomyślał. — Muszę koniecznie pokazać w domu, jak to się robi. Nikt na pewno nie będzie chciał wierzyć, że fruwać jest tak łatwo. Należy po prostu silniei odbić się od ziemi, podskoczyć i człowiek unosi się w powietrze i jakby płynie. Aaach, jak to dobrze! Tylko trzeba uważać na te baby tam na dole". Wyfrunął już z kościoła i unosi się nad ulicą, nad No wym Światem, a te baby zadarły głowy i wyglądają prześmiesznie, zupełnie jak wielkie, wąsate, rude kocury. A może to są kocury? Ależ tak, jedna z nich wyciąga pazurzastą łapę i chce go dosięgnąć. — O, to ci się nie uda, babo wstrętna! — krzyczy chłopiec. A to babsko już go złapało i trzyma mocno w swych gru bych łapskach. — Precz! — krzyczy okropnie głośno, ale mimo że ma to być okrzyk niezmiernie głośny, z gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. To wszystko jest okropne! Więc chłopiec próbuje jeszcze raz krzyknąć: —• Precz! 85
Naraz ktoś mówi: — A może zemdlał, biedactwo, chudzina. Chyba to bę dzie cygańskie dziecko, taki czarny! Chłopiec chce więc dowiedzieć się teraz, kto zemdlał i kto. jest cygańskim dzieckiem, i otwiera oczy. Nad nim stoi po chylony jakiś stary człowiek i drobna, szaro ubrana babin ka. Otworzyli drzwi konfesjonału i patrzą ze zdumieniem. — Biedactwo, niebożątko — roztkliwia się szaro ubrana babinka — domu widać to dziecko nie ma, że w kościele do snu się układa. I nikt by go nie zauważył, gdyby nie to, że tak przez sen widać krzyczał, aż się przelękłam okropnie. A właśnie akurat przyklękłam przy konfesjonale, na księ dza proboszcza czekając. '— Jak się nazywasz, chłopcze? — spytał trochę surowo stary człowiek. — Klementynka — zabrzmiała wyszeptana odpowiedź. — Klementynka? — zdumieli się teraz ogromnie oby dwoje i spojrzeli na siebie. — Widać to jest takie cygańskie imię. dla chłopaków! — powiedziała triumfująco babulinka. — A widzi pan Kala santy, że miałam rację, że to mały Cyganek. A nawet i ład ny dosyć. Widać zgubił się. No co? powiedz, zgubiłeś się, co? — Zgubiłem się! — jęknęła Klementynka, pogrążona w najczarniejszej rozpaczy. Ładna historia! Zaspała w tym konfesjonale. Któraż to może. być godzina? Trzeba jak naj szybciej stąd się wydostać i biec do koszar. A jak tu teraz ta babinka zacznie się dopytywać co i jak, to dopiero prze ciągnie się cała historia nie wiadomo dokąd. A więc śmiało, naprzód! Świat należy do odważnych! I nie myśląc już ani chwili dłużej, Klementynka jednym zręcznym susem dała nura między babinkę a staruszka, kie86
rując się do wyjścia. Biegła jak zając, gdy tymczasem sta ruszka i dziadek piszczeli cienkimi głosami: — Złodziej! Ratunku! Cygan złodziej! Błyskawicznie zrozumiała, że sytuacja jej przedstawiała się w tym momencie fatalnie. Doprawdy, gorzej być nie mogło. Niewątpliwie, z tą swoją czarną, krzywo obciętą czupryną, w starym, obszarpanym ubraniu Klimka wyglą dała na.Cyganiaka. A Cyganiaki zawsze były podejrzewane o różne przestępstwa. Wybiegła na ulicę, oglądając się za siebie. Babinka stała na schodach i wołała piskliwie: „Złodziej!", przy czym wskazywała palcem w kierunku Klementynki. Na okrzyk babulinki porwał się jakiś okrągły mieszczuch z zamiarem puszczenia się w pogoń za młodocianym rabu siem. A za nim jakiś chłopak! — Jeśli mnie schwytają, odbiorą mi plan i w ogóle bę dzie po wszystkim! — Klementynkę ogarnęła rozpacz. Bieg ła coraz szybciej, szukając możliwości schronienia się przed pogonią. Tymczasem okrzyk: „Łapać złodzieja!" rozlegał się coraz bliżej i coraz głośniej. „Co robić, co robić?" — myślała w popłochu. Naraz, nie zwykle szczęśliwym trafem, od ścigających odciął ją powóz, zaprzężony w cztery konie, nadjeżdżający właśnie od strony pałacu Potockich *. Za powozem jechało jeszcze chyba ze sześciu hajduków na koniach. Wskutek tego cały ruch na ulicy został zatrzymany przez pojazd i konnych. Ścigający zostali z jednej strony, gdy tymczasem Klemen tynka szczęśliwie znalazła się już po drugiej stronie zata rasowanej drogi. Uf, przystanęła na moment, gdyż tak była * Pałac Potockich — gmach przy Krakowskim Przedmieściu należący w owych czasach do rodziny magnackiej tego nazwi ska. Obecnie mieści się tam Ministerstwo Kultury i Sztuki. 87
zadyszana, że prawie nie mogła schwytać tchu. Więc aby tylko chwilkę, chwileczkę odsapnąć i zaraz trzeba będzie gdzieś się skryć albo skręcić w bok i w ten sposób zmylić pogoń. Właśnie znajdowała się naprzeciw klasztoru księży Dominikanów Obserwantów. Tam, co prawda, jest niestety gładki mur i brama niechętnie otwierana, ale za to trochę dalej zaczynał się podjazd przed wspaniałym pałacem Suł kowskich * i tam na pewno uda się łatwiej jakoś ukryć, choćby między powozami czy w tłumie służby. Na jezdni tymczasem zrobiło się jeszcze większe zamie szanie, gdyż teraz nadjechały od strony placu Trzech Krzy ży dwie furmanki wojskowe i przemaszerował mały od dział Gwardii Narodowej. Klementynka poczuła się już zu pełnie bezpieczna i miała zamiar, minąwszy plac i pałac Sułkowskich, powędrować możliwie jak najszybciej w stro nę Ujazdowa. Zegar na wieży kościelnej wydzwonił wła śnie godzinę siódmą. — Już siódma! Jakże późno — zmartwiła się Klemen tynka. — A więc spałam w kościele prawie godzinę! Cóż za ogromna strata czasu! Kiedyż ja będę w U jazdo wie? — Rozglądała się rozpaczliwie, szukając jakiejś rady. Ale cóż można było na to poradzić? Naraz usłyszała, że jakiś zna jomy głos woła: — Klimek! Co ty tu robisz? Obejrzała się gwałtownie i ku swemu zdumieniu zoba czyła wujka Dziarkowskiego siedzącego w małej bryczuszce, która właśnie zatrzymała się tuż przy Klementynce, Wujek Dziarkowski miał w tej chwili minę niezmiernie zdumioną i jakąś dziwnie niepewną. * Pałac Sułkowskich — gmach przy ul. Nowy Świat nr 64 na leżący w czasach stanisławowskich do księcia Antoniego Suł kowskiego. 88
— Czy to ty, Klimuś? — spytał. Trzeba było działać błyskawicznie. — Tak, to ja! Dzień dobry, wujku — odpowiedziała Kle mentynka. — Skąd się tu wziąłeś i czemu tak dziwnie wyglądasz? W pierwszej chwili wydało mi się, że się pomyliłem. Że to tylko ktoś do ciebie bardzo podobny. Ale jak ty wyglądasz, chłopcze? Włosy potargane, ubranie wygniecione i podarte! Biłeś się z kim czy co? Klementynka mruknęła coś niewyraźnie, co miało za stąpić odpowiedź na te wszystkie pytania. — Schudłeś czy co? — dodał jeszcze wujek Dziarkowski, ciągle nie pogodzony z tym dziwnym wyglądem do mniemanego Klimka. Klementynka skinęła głową. Myśl jej pracowała szyb ko. Trzeba było jakoś wykorzystać tę okazję, że spotkała wuja Hiacynta. — Dokąd wujek jedzie? — spytała wobec tego. — Ja? Ano do pacjentki, do dworku państwa Urbań skich. Córka ich podobno chora, więc mnie prosili przez umyślnego. A ich dworek jest tuż przy Rogatce Mokotow skiej. — Tak? — ucieszyła się Klementynka. — To świetnie! Pojadę z wujem kawałeczek, dobrze? — A dokąd chcesz jechać? — zdziwił się wuj po raz już nie wiadomo który w ciągu tego krótkiego spotkania. — Ach, tak trochę bliżej Ujazdowa. — Chcesz się zaciągnąć do wojska? — zażartował wujek Dziarkowski. — Ale uprzedzam cię, że cię nie przyjmą. — Ach nie, na pewno nie! — zapewniła gwałtownie Kle mentynka. — Chcę rzeczywiście dostać się do koszar 90
ujazdowskich, bo tam jest teraz mój kolega. Przyjęli go na ochotnika. — No, ale chyba nie Antoś, bo on znów tak wiele od ciebie nie jest większy. — Nie, nie, to właśnie jego... stryjeczny brat. — Aha! No, to w takim razie siadaj. Podwiozę cię, co prawda nie do samego Ujazdowa, ale zawsze spory kawa łek w tamtą stronę. — Bardzo dziękuję! — ucieszyła się Klementynka, sado wiąc się koło wuja. — Ale swoją drogą, muszę powiedzieć, że bardzo ostat nio zmizerniałeś, chłopcze. I wiesz co? Nie mogę się nadzi wić, widać coś mi się na starość pomieszało. Zawsze zda wało mi się, że ten pieprzyk czarny pod okiem to ma Kle mentynka, a teraz widzę, że to ty masz pieprzyk. Pamięć mnie chyba zawodzi, nic innego. — Ach, wuju! — zawołała co prędzej Klementynka, chcąc odwrócić uwagę wuja od owego pieprzyka i swojej osoby. — Czy ta córka państwa Urbańskich jest bardzo chora? — Ano nie wiem, jeszcze nie wiem, bom jej nie wi dział — sapnął wuj Dziarkowski, wzruszony dobrym ser cem siostrzeńca. — Ale może chcesz tam ze mną zajrzeć? • — Niestety, nie mogę. Porucznik, to znaczy ten brat Antosia, bardzo na mnie czeka. — Jak to, od razu został porucznikiem? — Zdaje się, że tak. Jest okropnie zdolny do służby wojskowej — wyjaśniła skwapliwie Klementynka. — Aha — kiwnął głową wuj — to bardzo się chwali, że mamy taką dzielną młodzież. Zwłaszcza że nasz uko chany Naczelnik Kościuszko szczególnie zachęca obywateli do wytrwania w walce o wolność naszej Ojczyzny. I wiesz 91
co? Naczelnik przysłał pismo do tych, którym leży na sercu uratowanie naszej Ojczyzny. Oj, tak, tak. Ciężkie i po ważne chwile przeżywamy. Uważam jednak, że mogę ci to pismo przeczytać, gdyż wiem, że jesteś rozsądnym chłopcem i zrozumiesz wagę jego słów. To mówiąc, doktor Dziarkowski sięgnął do kieszeni sur duta i wydobył skrawek papieru, starannie złożony. — Odpisałem sobie to, co Naczelnik napisał, gdyż nie jest to tajemnicą, a raczej ma pouczyć nas i przygotować do dalszej walki. Teraz chwilowo cisza jest w Warszawie. Jak przed burzą, zanim na nowo walka się zacznie. Słuchaj więc uważnie. Przybliżywszy kartkę do oczu, gdyż miał słaby wzrok, zaczął odczytywać: ...wojna nasza ma swój szczególny charakter, który do brze pojąć należy: jej pomyślność zasadza się najwięcej na upowszechnieniu zapału i na uzbrojeniu generalnym wszy stkich ziemi naszej mieszkańców. Do tego wzbudzić po trzeba miłość do kraju w tych, którzy dotąd nie wiedzieli nawet, że Ojczyznę mają... Klementynka słuchała uważnie. Czuła się jakoś nie zmiernie zobowiązana tym, co odczytał wujek Dziarkowski, i zarazem jakoś związana ze sprawą miasta. Uważała, że to odnosi się również i do niej, i poczuła się bardzo dumna. Dotknęła ręką ukrytego w zanadrzu planu i korzystając z tego, że bryczuszka zatrzymała się na chwilę na zatło czonej jezdni niedaleko od rogatki mokotowskiej, oświad czyła: — Wujku, bliżej mi będzie, jeśli teraz stąd pójdę pie chotą. Ale proszę koniecznie zawiadomić mamę i ojca, że Klementynce nic się nie stało i że nic jej nie grozi. Żeby byli o nią zupełnie spokojni! — dodała jeszcze. 92
Wuj Dziarkowski aż usta otworzył ze zdumienia, bo nic z tego nie mógł zrozumieć. Chciał jeszcze zapytać o coś bliższego, o jakieś wyjaśnienie, ale Klimek biegł już spiesz nie w stronę Ujazdowa. — Że Klementynce nic nie grozi i mają być o nią spo kojni — powtórzył pan Dziarkowski. Co to ma znaczyć? Wczoraj wieczorem, kiedy był na Krakowskim, nie było mowy o jakimś wyjeździe Klementynki. W dalszym ciągu nic nie rozumiał, tylko patrzał w osłupieniu w tę stronę, gdzie uskoczył Klimek. Zaraz... zaraz... czy to był Klimek? Czy aby na pewno Klimek? — To była Klementynka! — zakrzyknął naraz pan Dziar kowski! — Rany boskie! I zaraz powiedział do stangreta: ^ — Najpierw szybko do dworku państwa Urbańskich, a potem co koń wyskoczy na Krakowskie, do kamienicy państwa Andrychiewiczów!
A l e jej ciągle nie ma!
Klimek był przerażony i zrozpaczony. Klementynki ni gdzie nie było. Włosy jeżyły mu się na głowie na myśl 0 tym, że mogła wpaść w łapy tych dwóch wstrętnych ra busiów. Nie wiadomo, co z nią mogli zrobić. Mogli na przy kład chcieć wymusić zeznanie, co się stało z-drugą częścią planu. Klementynka — tego był pewien — jest taka dziel na, że za nic nie zdradzi. A jeśli zrobią jej krzywdę? 1 w ogóle może już ją schwytali i biją? Albo ją może uwię zili? Nie płakał, bo mężczyzna nie może kompromitować się takimi rzeczami, .ale tak naprawdę, w głębi serca, to miał wielką ochotę zapłakać. Porucznik Komorowski zauważył jego przygnębienie. — Nie martw się, chłopcze! Będziemy szukać twojej siostry! — Ale gdzie jej szukać! — wybuchnął Klimek. Tak, porucznik Komorowski sam też nie bardzo wiedział gdzie. Wreszcie zaproponował: — Wiesz co? Zdaje mi się, że bardzo ważne byłoby to, co mówiłeś o pilnowaniu rogatek, żeby który z tych rabu siów nie wydostał się z Warszawy. — Może to i dobry pomysł — mruknął zrozpaczony brat' 94
Klementynki — ale oni i tak nie wyjdą z miasta, do póki nie zdobędą planów. Oczywiście, że można kazać, by uważano na rogatkach. Ale czy akurat muszą wydostawać się z miasta przez rogatki? Mogą wydobyć się i w inny sposób. — E, to nie takie łatwe, mój chłopcze. Miasto jest dobrze strzeżone. — Tak, tak, ale to wszystko nie to, panie poruczniku! Naraz rozmowę przerwał jakiś żołnierz. Zasalutował i oświadczył, że do wartowni zgłosił się jeszcze jeden chło pak, który mówi, że szuka tego chłopca, który przyszedł do porucznika Komorowskiego. — Antoś! — krzyknął Klimek i od razu pomyślał, że może przyjaciel przynosi mu jakąś wiadomość o Klemen tynce. Że na pewno Klementynka już jest w domu i być może, plany też tam są. Nie czekając więc na to, co powie porucznik, wybiegł pędem na podwórze. Przy budce wartownika stał Antek, który na jego widok zamachał gwałtownie czapką. Podbiegł więc do niego, a Antoś, zdyszany jeszcze widać od szybkiego biegu — wy jąkał, z trudnością chwytając oddech: — To ty, Klimek? — Ja, albo co? — To nie ty tam byłeś? — Ale gdzie miałem być? — No, tam, na rogu Oboźnej! — Na jakim rogu Oboźnej!? Co ty pleciesz? — O rety! Na rogu Oboźnej i Nowego Światu. — Nic nie rozumiem! Cały czas tu jestem, w koszarach. — No, to widać przywidziało mi się — odetchnął z ulgą Antoś. — Bo, wyobraź sobie, że tam właśnie widziałem, jak jakiś gruby dziad złapał za ramię jakiegoś chłopaka. A ten 95
chłopak tak był podobny do ciebie, jak kropla wody. Tylko że włosy miał dłuższe i rozczochrany był okropnie. Wyry wał się temu dziadowi jak szalony i kopał go, jak mógł. Ja myślałem, że to ty, i koniecznie chciałem lecieć z pomocą, ale zanim wygramoliłem się z furgonu, którym mnie trochę podwiózł znajomy piekarz, to tyle zobaczyłem, że ten chło pak jakoś się temu dziadowi wyrwał i pognał w dół, w stro nę Aleksandrii *. Ale potem pomyślałem sobie, że ponieważ nie jestem tak zupełnie pewny, czy to ty, czy nie ty, lepiej najpierw sprawdzę w koszarach! Ale mówię ci, on był podobniuteńki do ciebie jak kropla wody. Może tylko trochę mniejszy! — Rany boskie! — jęknął Klimek, chwytając się za gło wę. — A może to była Klementynka? Po niej można się wszystkiego spodziewać! — Ale przecież nie była w sukience! — Więc mów od razu, że to był chłopak, a nie Klemen tynka. I w ogóle co mi mącisz w głowie! Boże! Co się dzieje z Klementynką! W dodatku Ona jest taka okropnie odważ na, niczego się nie boi i przez to właśnie może wpaść w okropne tarapaty. — Słuchaj! — chwycił Antosia za rękę. — Na wszelki wypadek pobiegnijmy tam. Jak najszybciej! Biegiem! I ciągnąc za sobą przyjaciela, wypadł razem z nim z te renu koszar i zaczął biec w stronę placu Trzech Krzyży. Po drodze, zadyszany, gadał: — Słuchaj, Antoś, a może ci się pomyliło? Może to była dziewczyna, a nie chłopak? Przypomnij sobie! Antoś zirytował się: * Aleksandria — ulica dziś nie istniejąca, w okolicy Tamki i Oboźnej, zamykająca czworobok zwany Dynasami. 96
— Mówię ci, że chłopak! Ale z twarzy był podobny do ciebie! A i do Klementynki też. — A może to jednak była Klementynka?... Omijając z trudem przechodniów, zmęczeni i zasapani, wpadli na Nowy Šwiat i po chwili znaleźli się na rogu Oboźnej. Tu zatrzymali się. — Właśnie w tym miejscu widziałem ją, czyli tego chło paka — jęknął Antoś dysząc ciężko. Rozglądali się wokoło, ale oczywiście Klementynki ni gdzie nie spostrzegli. — Może by zapytać kogoś, czy jej nie widzieli? — wpadł na pomysł Antoś. W pobliżu stała jakaś kobieta sprzedająca jaja, których pełen kosz postawiła przed sobą. — Nie widzieliście tu czasem dziewczynki z czarnymi włosami, którą gonił taki gruby mieszczuch? — Dziewczynki nie widziałam, ale jeśli mówisz o tym Cyganiaku, którego złapał ten stateczny jegomość, to aż za nadto dobrze go widziałam, bo byliby obaj rozbili wszystkie jaja w tym koszu. A jakże! Gosposia była wyraźnie urażona i założywszy ręce na far tuchu dodała jeszcze, że już nawet miała chęć wołać kogoś ze straży miejskiej, żeby ich obydwu, i tego chłopaka, i tego starego grubasa, zabrali na ratusz za takie awantury na ulicy. Bo do czego to podobne, żeby porządnym .ludziom przeszkadzać w handlowaniu! — Szkoda, żeście nie zawołali straży! — krzyknął Kli mek. — Przynajmniej byłaby złapała tego łajdaka. — Niby tego Cyganiaka? > — Skądże, tego grubego mieszczucha! ' * — Mieszczucha? — zdumiała się gosposia. 7
Klimek i Klementynka
97
— Pewnie! Pewnie, że jego, tego wstrętnego pruskiego szpiega! —- wykrzyknął Klimek. Gosposia aż przysiadła. Potem przeżegnała się. — Rety! To był Prusak? — Jak tu przed wami stoję! — Rety! Rety! A ten Cyganiak to nie był złodziej? — Ona? Klementynka złodziejem? — wrzasnął uniesio ny szlachetnym oburzeniem Klimek. — Jaka znów ona? Jaka Klementynka? — babina już nic a nic nie rozumiała. — To znaczy on, ten chłopiec — uznał za stosowne wtrą cić się Antoś. Tymczasem gosposia, przyglądając się coraz baczniej Klimkowi, plasnęła w ręce i pisnęła: — Rety! Rety! Ale ten Cyganiak to chyba był do ciebie, chłopcze, podobny! Jak dwie krople wody! — Bo to moja siostra, to znaczy, to jest mój brat, bliź niak — plątał się Klimek. — I muszę go znaleźć jak naj prędzej. — Ano, jakbyście tak polecieli w dół do Wisły, to może byście na niego natrafili! Bo jak się temu grubemu wyrwał, to pognał w tamtą stronę. A ten stary za nim! I krzyczał: „Łapcie złodzieja!" Ale ja nie wiem, czy go dogonił, bo chłopak śmigał jak zając! — Klementynka zawsze świetnie biegała! — zaznaczył z dumą Klimek, ale że Antoś kopnął go w nogę, więc na tychmiast sprostował: — Tak, tak, ten mój brat to zuch nie byle jaki. Dziękuje my za wiadomość. Antoś! — zakomenderował. — Gnamy na dół! I co sił w nogach pobiegli w kierunku Powiśla. A nogi niosły ich lekko, bo biegli w dół. Po drodze roz98
glądali się uważnie, czy nie zauważą czegoś, co mogłoby wskazywać, gdzie znajduje się Klementynka. Bo już teraz nie mieli najmniejszej wątpliwości, że to była Klementynka w chłopczyńskim ubraniu. Ale jakoś nie natrafiali na żaden ślad. Wreszcie koło pałacu Dynasowskiego *, który wznosił się po prawej stronie skarpy, spotkali trochę większego od nich pachołka, ubranego w barwy Potockich **. Biegł pod górę, z dużym pudłem w ręku. Widać niósł jakąś przesyłkę. Zaczepili go więc. — Chłopaczek? Czarny, szczupły? A jakże, widziałem tę całą historię. Ale on uciekł szczęśliwie. Przyznam się, że nawet trochę mu do tego dopomogłem, bo ten z rudymi wąsami, ten, który go chciał złapać, to widać jakiś zły czło wiek. Więc nawet dla przyjemności zabiegłem grubemu drogę i trochę się z nim podrażniłem, żeby przez ten czas ten mały mógł uciekać. — Dawno ich tu widziałeś? — Klimek był ogromnie zde nerwowany. — Akurat biegłem w tamtą stronę, do Dynasowskiego pałacu, po przesyłkę. Trochę tam musiałem poczekać, więc chyba prawie godzina od tego czasu minęła. — Godzina! — jęknął z rozpaczą Klimek. — Godzina! Dokąd ona, biedactwo, pobiegła przez ten czas? — I zwra cając się do hajduka spytał jeszcze: — A w którą stronę ona, to znaczy on pobiegł potem? Nie widziałeś? — Jakże nie widziałem, kiedy stałem i patrzyłem, co bę* Pałac Dynasowski — budowę tego pałacu rozpoczął książę de Nassau, stąd spolszczona nazwa: „Dynasy". Cały rozległy te ren wokół pałacu przybrał z czasem tą nazwę. ** W dawnej Polsce służba na pańskich dworach nosiła ubra nia określonego koloru i kroju. 100
dzie dalej? Chłopak kluczył jak zając i najniespodziewaniej w świecie skręcił w lewo, w stronę Bednarskiej. A tak to chytrze i szybko zrobił, że grubas z rozpędu, lecąc za nim i nie spodziewając się tego skrętu, przewrócił się. Plasnął o ziemię jak żaba. — Zuch Klementynka! — zakrzyknął nieopatrznie Kli mek. Ta informacja dodała mu nieco otuchy. — Naprawdę, Klementynka jest jednak wspaniała! Dziękujemy ci i leci my dalej! Pobiegli więc teraz w stronę Bednarskiej przez pusty, za rosły ledwie zieleniejącą trawą plac. Nie spotkali po dro dze nikogo, dopiero gdy znów stromą ulicą zaczęli biec w dół, do Wisły, mijali ich przechodnie. Byli to przeważnie rybacy, piaskarze lub ci, którzy pływali na flis do Torunia albo nawet i do Gdańska. — Nie widzieliście uciekającego tędy czarnego chłopa ka? — pytali Antoś i Klimek. Ale oni potrząsali przecząco głową. Nie, nie widzieli. Nie było więc innej rady, tylko trzeba było biec na dół i szukać dalej. Na brzegu rzeki było pusto. W oddali widniały jakieś barki, ale wydawało się wątpliwe, aby Klementynka mogła tam się znajdować. Przysiedli więc, rozglądając się, i roz myślali, co robić dalej. Nagle Antoś krzyknął w przerażeniu: — Klimek, co to? Skaleczyłeś się? — Jak? Gdzie? — A czoło i policzek masz pomazane krwią! — Krwią? /•• Klimek dotknął jeszcze raz twarzy ręką. — O, znów pomazałeś sobie twarz. To widać rękę masz skaleczoną. 101
Klimek spojrzał na rękę, rzeczywiście było na niej tro chę krwi, ale nie było widać żadnej ranki. — Nie jestem jednak skaleczony — dziwił się Klimek. I dopiero po chwili zorientował się, że zafarbował sobie dłoń na czerwono, gdy przysiadł na trawie. — Tu musiała być rozlana krew! — jęknął ze zgrozą Antoś. Klimek zbladł. — Myślisz... myślisz — wyjąkał — że mogli na przykład zranić Klementynkę? — Wszystkiego można się spodziewać po takich lu dziach. Pochylili się teraz obydwaj, śledząc ślady krwi na tra wie. Było to zaledwie parę kropel. Ale nieco dalej, na ścież ce wiodącej w stronę Wisły, znaleźli białą szmatkę, zabru dzoną i wdeptaną prawie w piach. W tej szmatce Klimek rozpoznał ze zgrozą chusteczkę Klementynki. W rożku była nawet wyhaftowana przez Agnisię maleńka literka K. — Tu się musiało stać coś złego z. Klementynką — po wtarzał Klimek — tu musieli ją schwytać, a ona się bro niła! — Tak, ale gdzie ona jest teraz? — zastanawiał się Antoś. — Musimy pomyśleć... jeśli tu ją schwytali, to na pewno zanieśli ją gdzieś w pobliże. — W pobliżu nie ma przecież żadnego domu! — zauwa żył Antoś. — Domu rzeczywiście nie ma, są tylko barki na Wiśle. — Ale jest ich kilka. Słuchaj, tam dalej" widać jakiś młyn. Może do tego młyna, co? — Kto wie, czy nie tak było. Ta ścieżka prowadzi wła śnie w tamtą stronę! Czekaj, spróbujemy dostać się do mły102
na. A nuż tam mieszka ktoś, kto nam powie cokolwiek o Klementynce?... Był to stary młyn, który od dawna już nie mełł zboża i służył tylko za skład. Zamknięty był w tej chwili na cztery spusty i nie wyglądało na to, aby ktokolwiek mógł w nim przebywać. Chłopcy postanowili za wszelką cenę zbadać, czy przypadkiem ktoś tam nie mieszka. Wszystkie jednak drzwi były zamknięte i nikt nie odpowiadał na wołanie. Aż wreszcie najniespodziewaniej jakieś małe drzwi ustąpiły pod naciskiem i chłopcy weszli do pustego, zda się, wnętrza. Było tu prawie zupełnie ciemno. Nasłuchiwali przez chwilę, czy nie usłyszą jakiegoś ludz kiego głosu lub stąpania kroków, ale panowała tylko głucha cisza. — W każdym razie musimy szybko zwiedzić cały młyn, czy tu nie znajdzie się coś, co by nas naprowadziło na jakiś nowy ślad — zdecydował Klimek. — Szkoda, że nie mamy latarki. — Mam przy sobie cały stoczek * Antoś zaczął gwał townie szukać w kieszeniach. — O, jest! — Tak, ale od czego zapalisz? Masz krzesiwko?_ — Niestety, krzesiwka nie mam. Jednak w izbie na górze, gdzie wdrapali się po stromych schodach, znaleźli leżące na kominku krzesiwo, a także ża rzące się jeszcze na kominie wśród popiołu węgielki. — Jednak ktoś tu mieszka! Zdawało im się też w pewnej chwili, że jakieś drzwi skrzypnęły na dole. Ale ponieważ, mimo nasłuchiwania, nic więcej nie usłyszeli, doszli do wniosku, że to złudzenie. Po chwili jednak znów rozległ się dziwny trzask. Pochodził * Stoczek — świeca. 103
szafirowej! Pamiętam doskonale, bo była to czamarka, z której wyrosłem! Do haka, służącego do zamykania okna, przywiązana była dość gruba linka, spuszczająca się za oknem w dół. Klimek wyjrzał. Linka spadała prosto do wody. Czyżby Klemen tynka, jeśli tu była uwięziona, tędy uciekała? Wyglądało to dość nieprawdopodobnie. Podzielił się jednak swoimi przy puszczeniami z Antosiem. — Daj mi spojrzeć w dół — powiedział Antoś. — Musiałaby, skoczyć prosto do wody — szepnął Kli mek. — No właśnie! Przecież to wysoko i woda zimna. — Ale czy Klementynka umie pływać? — Umie — Klimek powiedział to z dumą. Ale zaraz do dał zaniepokojony: — Jakże płynąć w takiej wartkiej wodzie! — To niełatwa sprawa! Wiślany prąd znosi w bok. I do kąd mogłaby dopłynąć? — Antoś kręcił głową z niedowie rzaniem. — Może po prostu płynęła wzdłuż brzegu i wygramoliła się w pobliżu? — szepnął z nadzieją w głosie Klimek. — Masz rację! To zupełnie możliwe. — Ale Klimek znów jakoś nie mógł pogodzić się z tym. — Czy na pewno tak było? Jaki mamy na to dowód? — Co wobec tego teraz zrobimy? — Jak to: co? Musimy pobiec wzdłuż brzegu i pytać, czy kto nie widział Klementynki. Przecież musiała być mokrzuteńka, jeśli płynęła w ubraniu! — No, to biegnijmy! Ale jak najszybciej! Wyszli z małej izby i trzasnąwszy za sobą drzwiami skie rowali się przez wielką izbę, przypuszczalnie służącą daw niej za skład, w stronę wejścia, którym dostali się do mły106
na. Ale ku ich ogromnemu zdumieniu wejście to było teraz zamknięte. — Widać się zatrzasnęło! — krzyknął z rozpaczą Antoś. — Spróbujmy je otworzyć! Ale żadne wysiłki nic nie pomagały. — Trzeba by znaleźć jakiś kawałek drąga albo żelaza, toby się je podważyło! — wpadł na pomysł Klimek. — Po biegnij, Antoś, na górę. Tam jest ciemno, więc zapal sto czek, może znajdziemy coś takiego. A może w tamtej izbie jest siekiera? Moglibyśmy wyrąbać drzwi! Biegnij na górę! Ledwie jednak wymówił te słowa, rozległ się za nimi jakiś śmiech, gruby i wstrętny, i w półmroku dojrzeli wy soką sylwetkę. Skamienieli ze zdumienia, a Klimek, gdy wysoki mężczyzna powoli zbliżał się do nich, rozpoznał w nim owego drągala, z którym walczył o plan okopów. Krzyknął więc do Antosia: — To jest ten szpieg, który ukradł mapę! — Hoho! — zaśmiał się znów drągal, słysząc te słowa. — Ja jestem szpieg, a wy jesteście ptaszki złapane do klatki, z której nima wyjście — dodał łamaną polszczyzną.
W kwietniu woda jest zimna!
Tak, spotkana kobieta, ta, która sprzedawała jaja, po wiedziała prawdę. Klementynka, po rozstaniu z wujem Dziarkowskim, zatrzymała się na moment, aby rozejrzeć się w sytuacji. I wtedy, ku.swemu wielkiemu przerażeniu, poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Gdy odwróciła głowę, zo baczyła czerwoną, jakby napuchniętą, ozdobioną wiechcia mi rudych wąsów twarz. Ręka na jej ramieniu zacisnęła się jeszcze mocniej. — Mam cię, ty złodziejaszek! — wrzasnął teraz właści ciel czerwonej twarzy i rudych wąsów. — Mam cię! — powtórzył. — Gdzie masz to, co ukradłeś? — Nic nie ukradłam! — krzyknęła Klementynka i zręcz nie wyrwała się z grubego łapska. Nie tracąc ani chwili rzuciła się do ucieczki. Jak wynikało z dalszych opowiadań świadków, którzy śledzili pogoń, Klementynka dzielnie zmykała przed gru bym mieszczuchem. Najpierw Oboźną, potem koło Dynasów, aż do Bednarskiej. Tu bruk był szczególnie wyboisty, a ulica stromo spadała w stronę wybrzeża Wisły. Dalej kończyły się zabudowania i widoczna była pusta przestrzeń. 108
Klementynka skakała po kamieniach zręcznie, jakby ją unosił wiatr, gdy tymczasem jej prześladowca, sapiąc i dy sząc, a także nie żałując przekleństw, niezgrabnie biegł za nią. Ale mimo swej tuszy był silniejszy od Klementynki i pewnie dlatego jego rozcapierzone łapsko kilkakrotnie niemal dotykało jej ramienia. Uskakiwała i wymykała się zręcznie i w pewnej chwili postanowiła niespodziewanie uskoczyć w bok i zmienić kierunek ucieczki. I pewnie ten manewr udałby się jak najlepiej, gdyby nie to, że zawa dziwszy nogą o wystający z ziemi korzeń, zraniła się dotkli wie w stopę i upadła na ziemię. Zanim jednak Klementynka zdołała się podnieść, poczuła, że ma narzuconą na głowę jakąś szmatę i że mimo jej energicznego wierzgania nogami i drapania przeciwnika — tenże przeciwnik taszczy ją w niewiadomym kierunku. W żaden sposób nie mogła zorientować się, w którą stro nę ją wlecze. Było to puste miejsce i nikt nie zauważył wał ki i porwania. Próbowała krzyczeć: — Ratunku! Raaaaaatunku! Ale nikt chyba nie usłyszał głosu, zduszonego szmatą na ustach. Usiłowała więc wierzgać. Zyskała tyle, że w pewnej chwili grubas, widać zmęczony, położył ją na ziemi. Korzy stając z tego spróbowała wyrwać się i zedrzeć szmatę z głowy. Owszem, odsunęła ją trochę i znów mogła krzyczeć, ale w tejże samej chwili, nie wiadomo skąd, nadbiegł drugi rabuś! Ten długi! Teraz już nie było ratunku! Znowu okrę cili jej głowę szmatą i nieśli Klementynkę dalej. — Ale dokąd? Dokąd?! — zadawała sobie pytanie. I oczywiście nie potrafiła odpowiedzieć na nie — nieśli ją w nieznanym kie runku i nie wiadomo dokąd. Wreszcie zatrzymali się. Ten gruby zaszwargotał coś po niemiecku do chudego, 109
a tamten mruknął tylko: — Ja, ja *. — Potem Klementynka usłyszała jakby zgrzyt kluczy i skrzypnięcie drzwi i wresz cie poczuła, że rzucają ją na jakieś siano czy słomę. Teraz znów zaczęli szwargotać gwałtownie, jakby się sprzeczali, przy czym ten gruby szwargotał grubym głosem, a ten chu dy cienkim, niczym pianie koguta. Wreszcie jednak doszli widocznie do porozumienia, gdyż znów któryś z nich chwy cił Klementynkę niczym tobołek i zaniósł ją kilkanaście kroków dalej, widać .do jakiejś innej izby, gdyż znów skrzypnęły drzwi. Tam znowu rzucił ją na coś twardego i nierównego. Nie potrafiła domyślić się, co to mogło być. No i wreszcie zdecydowali się zdjąć jej tę szmatę z głowy. Musiała być blada, gdyż ten gruby chlusnął jej w twarz wodą z jakiegoś kubka, mówiąc przy tym: — Ty nie mdlej, ty chłopak głupi! — Nie mam wcale zamiaru zemdleć — powiedziała dum nie Klementynka, chociaż czuła, że serce bije jej bardzo mocno, a wargi drżą. — Czego chcecie ode mnie? — Plan? Plan, mapa! — wrzasnęli obydwaj zgodnie. — Gdzie jest plan! Ty go masz! — Nie rozumiem, czego chcecie ode mnie! — Ty nie rozumieć? — pisnął chudy, który też mówił źle po polsku. — Ty nie rozumieć! A kto zabrał połowę pla nu, co? — Nie wiem. Ja go nie mam. — To pewnie ma go ta dziewczyna, co! Ta, co mnie tak pogryzła i podrapała? Gadaj! — Oczywiście, że plan ma dziewczyna — powiedziała Klementynka, wcale tym razem nie mijając się z prawdą. — Właśnie jedyna rzecz, o której mogę was zapewnić, to to, że plan ma dziewczyna. * Ja (niem). — tak. 110
— To po co myśmy tu przydźwigali tego chłopaka? — spytał teraz grubas drągala. I jeszcze coś dodał po nie miecku. — Gut, gut * przytaknął drągal i krzyknął z kolei sro go do Klementynki, wymachując jej przed nosem wielkim i brudnym paluchem: — Poczekaj sobie tutaj! My teraz idziemy po ta dzie wucha. A ty, brat, tu poczekasz. My wiemy, jak wy się na zywać, du Spitzbub **! — Albo jeszcze lepiej ty napisać do niej list, żeby ona tu przyszła! No, napisz! Bo inaczej skórę będziemy tłuc pa sem, ty rozumieć. Klementynka kiwnęła głową. Równocześnie zastanawiała się: A jeśliby tak napisać list — przecież pisałaby do siebie samej. W ten sposób, jeśli Klimek jest w domu, będzie wie dział, że coś z nią jest niedobrego. I trzeba by tak napisać, żeby zrozumiał, o co chodzi. Tylko że jeśli zorientują się, że jej nie ma, tylko jest Klimek, to jego wciągną w zasadzkę. Co robić? Nie, to byłoby zbyt niebezpieczne, oczywiście, nie bezpieczne i lekkomyślne. Ale co robić? Co robić? Sytuacja była poważna, a dwaj zbóje zdolni do wszystkiego. Przy mknęła oczy, aby wrogowie nie dojrzeli w nich lęku. — Piszesz list? — spytał teraz gruby. Potrząsnęła głową. — A jak dostaniesz w skórę, to będziesz pisać? Znów zaprzeczyła ruchem głowy, myśląc jednocześnie, że przecież zupełnie nie wie, jak się wydostać z łap tych pruskich szpiegów. Wtem zobaczyła, że gruby schyla się po coś. To coś to była gruba lina, która leżała na podłodze * Gut (niem.) — dobrze. ** Du Spitzbub (niem.) — ty łobuzie.
111
izby. Grubas, chwyciwszy koniec liny, potrząsnął nią i spy tał: — Pisać czy w skóra? — W skóra nie w skóra, i tak nie powiem nic ani nie napiszę — mruknęła Klementynka. Ale zrobiło się jej, mi mo tej odważnej odpowiedzi, jakoś trochę słabo. Opano wała się jednak natychmiast. — ,,Nie dam się bić" — po myślała. Grubas poczerwieniał jeszcze więcej i zamierzył się do uderzenia, ale najniespodziewaniej ten długi chwycił go za rękę i zaczął mu coś widocznie tłumaczyć w tym ich nie mieckim szwargocie, gdyż tamten w końcu, aczkolwiek nie chętnie, odłożył linę. „Nie zrobił tego z litości, tylko pewnie boją się, że będę wrzeszczała i to mogłoby zwabić kogoś niepożądanego dla nich" — domyśliła się Klementynka. A oni tymczasem znów naradzali się szeptem, a potem wyszli, zamykając za sobą drzwi na skobel z drugiej strony. Przez chwilę słyszała jeszcze ich oddalające się kroki i trza śniecie jakichś drzwi. „Poszli sobie — odetchnęła Klementynka. — Bo ciągle myślą, że złapali Klimka. Poszli mnie szukać! To jednak nie był zły pomysł z tym przebraniem. Mam nadzieję, że Klimek nie będzie gapą i nie wpadnie w ich łapy, tylko wykorzysta ten czas, żeby przy pomocy porucznika Komorowskiego złapać zbójów. Wcale nie wątpię, że Klimuchna kochany zaraz po przebudzeniu też pogalopował do koszar. No, a ponieważ chyba dowiedział się od porucznika, że mnie tam nie było, na pewno pomknął na poszukiwanie mojej osoby. Mam również nadzieję, że mama i ojciec, uspokojeni przez wuja Dziarkowskiego, nie boją się o mnie nic a nic. A tymczasem ja muszę trochę o sobie pomyśleć, gdyż warto 112
byłoby stąd się wydostać. Całe szczęście, że te drabiska nie umocniły węzłów na moich rękach. Rozluźniło się to wszystko porządnie w czasie szamotania i tylko trochę cierpliwości, a można będzie oswobodzić się chociaż częścio wo. Jak to jednak dobrze mieć takie małe, dziewczyńskie łapy, które dadzą się zwinąć nieomal w trąbkę. Tak, tak, jeszcze troszeczkę i oto łapska są wolne. Rozwiązanie sznu ra na nogach nie jest trudne. Tak! Oj, jak człowiek zdręt wiał po takim skrępowaniu! A to zbóje! Ale dosyć, Klemen tynko, przeciągania się i odpoczywania. Do roboty, moja panno!" Przeciągnąwszy się jeszcze raz porządnie i roztarłszy przeguby rąk, Klementynka podniosła się z podłogi. Do piero teraz zauważyła, że obok leżał zwój dość grubych sznurów. — Gdzie ja jestem, do stu beczek? — powiedziała, aby tym dziarskim żołnierskim zaklęciem dodać sobie nieco otuchy. Rozglądając się po niewielkiej izbie o drewnianych, po ciemniałych ze starości ścianach, nie mogła nic wniosko wać. Podeszła do niedużego okna i stwierdziła, że dom stoi nad wodą. Pod oknem płynęła szara, wezbrana wskutek wiosennej powodzi rzeka, pluskając z cicha. — To ten stary młyn nad Wisłą — przypomniała sobie Klementynka. — I tu mnie przywlekli. To wcale nieweso ło wygląda. Rzuciła się do drzwi, ale zamknięte na skobel czy zasu wę z drugiej strony nie chciały ustąpić pod wątłym napo rem. „Tędy się nie wydostanę — pomyślała. — Ale którędy w takim razie?" Jeszcze raz podeszła do okna. 8
Klimek i Klementynka
113
„No tak, pod oknami wiślane fale. Skakać z okna?" To jednak było trochę za wysoko. Nie wiadomo, jakie jest dno w tym miejscu. Oczywiście, że kąpiel byłaby odpo wiednio chłodna i że człowiek wzdryga się myśląc o tym, mimo że co rok, w Wilanowie, pływała z zapałem i nie bała się wody nawet w najchłodniejsze dni. Wujek Dziarkowski, ku zmartwieniu mamy, bardzo popierał pływanie, mówiąc, że to daje dobrą kondycję. Tak się właśnie wyrażał. Tak, ale teraz było zupełnie co innego. „Dobrze, dobrze, nie czas teraz na przypominanie sobie, co mówił wujek Dziarkowski, tylko trzeba szybko działać". Naraz potknęła się o coś. Byłaby się przewróciła. „Ach, to znów te sznury na podłodze. Zaraz — błysnęła jej nagle myśl. — Sznury!" Spróbowała teraz otworzyć okienko. Ale widać było zabite gwoździami, gdyż nie dało się otworzyć! Nie było innej rady, tylko trzasnąć w szyby kawałkiem drewna, który leżał w kącie. „Zbóje chyba poszli sobie, więc nie usłyszą brzęku szkła. Zresztą, trzeba ryzykować. Nie ma innej rady". Szyba z cichym brzękiem rozbiła się, a jej odłamki wpad ły do rzeki. „Teraz trzeba ostrożnie usunąć resztki szkła i wyjrzeć, co tam naprawdę dzieje się na dole. No tak, na dole płynie rzeka. Całe szczęście, że młyn jest unierucho miony i że nie obraca się jego wielkie koło". Inaczej to, co zamierzała Klementynka, byłoby niewykonalne. A cóż to takiego zamierzała Klementynka? W każdym razie coś śmiałego i ryzykownego. Coś, do czego trzeba było dużo odwagi, a nawet, można powiedzieć, bohaterstwa. Tyl ko że wcale a wcale nie myślała teraz o tym, czy jest to bo haterstwo, czy nie, tylko bardzo starannie i z całych sił uwiązywała do sterczącego w ramie okiennej haka kawał grubego sznura, z tego właśnie zwoju, który leżał na pod-. 11.4
„Zniszczą się jak amen w pacierzu" — pomyślała z roz paczą. Ale teraz nie było już na to rady. Ześlizgiwała się tylko szybko coraz niżej, aż wreszcie bosymi stopami po czuła chłód wody. Już bez namysłu puściła linę i zanurzyw szy się zaczęła płynąć. Ubranie przeszkadzało jej i ciążyło, ale nie mogła go przecież zrzucić. To tylko ułatwiało spra wę, że płynęła z prądem w dół rzeki. Spojrzała teraz w lewo, na piaszczysty brzeg. Nie było tam nikogo. „Może by więc tam wylądować. Ale czy to będzie rozsądnie? Co prawda woda jest bardzo chłodna i ręce.i nogi drętwieją, ale nie można tak ryzykować, nie można. Trzeba koniecznie popłynąć jeszcze kawałek. Zwła szcza że ktoś teraz biegnie w stronę młyna. Trudno jest doj rzeć, kto to być może. Ale chyba to jest drągal. Ach, wobec tego trzeba oddalić się jak najszybciej! Ale czy długo moż na tak płynąć w zimnej wodzie?" Jeszcze jeden ruch rąk i nóg, i jeszcze jeden, i jeszcze. „Co to? Płynie łódka? Pewnie jacyś rybacy!" Rybak też coraz szybciej uderza wiosłami o wodę. Po chyla się, wypatrując z daleka, któż to o tej porze pływa w wiślanej wodzie. Po chwili dostrzega jakąś głowę wynu rzającą się z wody. — To dziecko płynie! — woła do jasnowłosego chłopaka, który znajduje się z nim razem w łodzi. — Chwytaj drugie wiosła! Teraz więc wiosłują we dwóch i oto po chwili są już przy Klementynce. Ten starszy odłożył wiosła i wciąga Klemen tynkę do łodzi. ' Brr, jak zimno! Klementynka szczęka zębami i, jak stwierdzają ci w łodzi, ma twarz zupełnie siną. Wobec tego starszy rybak ściąga z siebie ciepłą, sukienną kapotę i owija w nią wodną znajdę. 116
— Cieplej ci teraz, chłopcze? — dopytuje się. Klementynka kiwa głową na znak, że cieplej, ale wobec tego, że ciągle tak bardzo szczęka zębami, nie jest w stanie wymówić ani słowa. Tylko pod kapotą sprawdza, czy ma plan. Jest, mokry oczywiście, ale może nie zniszczył się tak bardzo, może, jeśli się wysuszy, będzie jeszcze czytelny. Najważniejsze jest chyba to, że nie dostał się w łapy tam tych obwiesiów. Tymczasem ci w łodzi wiosłują najszybciej jak mogą. Wreszcie przybijają do jednej z wielkich barek i krzyczą głośno: — Balbinka! Balbinka! Prędzej! Po chwili przez burtę przechyla się jakaś jasnowłosa dziewczynka. — A co tam? — spytała cienkim głosem. — Topielca mamy — odpowiedział chłopak w łodzi. — Dawaj drabinkę! Klementynka chciała sprostować, że nie jest żadnym to pielcem, ale nie miała na to siły. Dopiero teraz czuła ogrom ne zmęczenie. Po chwili starszy człowiek wdrapał się na pokład barki, trzymając mocno w ramionach wyłowionego z wody znajdę. Stojąca przy burcie dziewczynka zapytała: — Czy on jest zupełnie utopiony? — Chwała Bogu, jeszcze niezupełnie. Ale biegnij do ma my, żeby naszykowała pościel dla niego, trzeba będzie bie daka rozgrzać, bo taka wczesna kąpiel może źle się skończyć. Jednocześnie krzyknął w stronę swojego młodego pomoc nika: — Hej, a ty, Bartuś! A przycumuj tam łódkę, żeby jej woda nie porwała! — Dobrze, tato! — odkrzyknął jasnowłosy Bartuś. 117
Dziewczynka nazwana Balbinką wybiegła znów z wnę trza barki, która wyglądała właściwie jak pływający domek i zawołała: — Już posłanie się szykuje! A jakże!, I mleko mama grzeje! — Dobrze, dobrze, Balbisiu, dobrze, córeczko — pochwa lił człowiek, niosący Klementynkę. Przekraczając próg swego nawodnego domku, musiał się nieco pochylić, gdyż bárka była niska. — A cóżeś tam wyłowił? — spytała miłym głosem sto jąca w głębi kobieta. — Szczupaka wyłowiłem, matko, szczupaka! I postawił Klementynkę na drewnianej podłodze. Poczuła ją pod bosymi stopami i było to szczególnie przyjemne wra żenie. Już nie musiała płynąć w zimnej wodzie — była wreszcie na... nie, nie na lądzie, ale w każdym razie na tej wielkiej łodzi, która była domem całej rodziny. Naraz spostrzegła z przerażeniem, że woda ściekająca z jej mokrego ubrania zbiera się w ogromną kałużę, na czysto wymytej podłodze z białych desek, wyłożonej zielo nym tatarakiem. I przykro się jej zrobiło, że brudzi tę tak starannie wyszorowaną podłogę. I narobiła kłopotu tym dobrym ludziom. Bo na pewno są dobrzy, jeśli tak chętnie pospieszyli jej na ratunek i tak się przejęli jej losem. Podniosła oczy na swoich wybawców. Starszy człowiek miał też jasne włosy, tak jak jego dzieci, a twarz tak spa loną od wiatrów wiślanych, że była ciemna jak miedź. Jego żona zaś-miała miłą i prawie dziecinną twarz, okrągłą i bia łą, a jej rude jak marchewka włosy splecione były w grube warkocze i upięte wokoło głowy. — Biedactwo — powiedziała zbliżając się do Klemen tynki. — Jakże się stało, że wgadłeś do wody? Í18
— Daj że mu spokój z pytaniami, Justysiu — zgromił ją mąż — przecież widzisz, że z nóg leci. — Ja tylko tak, aby spytać. No co, chłopcze, najpierw musisz zrzucić z siebie te mokre szmaty, wytrzeć się do sucha i marsz do łóżka. Tu ci naszykowałam koszulę mojego Bartusia, trochę za duża, ale za to sucha i czysta, choć po łatana. Tylko z ubraniem może być bieda, bo też będzie na ciebie za duże. Ale potem coś wymyślimy. A tu masz ręcznik i zaraz musisz się wytrzeć porządnie. Ja wyjdę do kuchni, to ci mój mąż i Bartuś pomogą. Tylko pamiętajcie mocno go wycierać, żeby mu się całe ciało zaczerwieniło. To powiedziawszy zabierała się do wyjścia z pokoju. — Nie, proszę pani, nie — wrzasnęła przerażona Kle mentynka. — Ja nie chcę się rozbierać! — Jak to nie chcesz? — żona właściciela barki przysta nęła zdumiona. — Mnie zupełnie nie jest zimno! — wyjąkała Klemen tynka szczękając zębami.— Naprawdę! Właściwie jest na wet bardzo ciepło. Chciała jeszcze powiedzieć coś bardzo przekonywającego, ale zrobiło się jej ciemno przed oczami i byłaby upadła, gdyby stojący, obok mężczyzna nie pochwycił jej w porę. — Zanieś go do łóżka — zakomenderowała kobieta. — Proszę pani, proszę pani — wyszeptała Klementyn ka — ja muszę pani coś powiedzieć, ale tylko pani. — A cóż takiego, moje dziecko? — w głosie brzmiało zdumienie i ciekawość. — Ale ja to pani powiem do ucha. Wobec takiego oświadczenia małego, ociekającego wodą oberwańca dobra kobieta o rudych warkoczach pochyliła się posłusznie. '•— Proszę pani — wyszeptał tenże oberwaniec :—• prószę Í19
pani, ja jestem dziewczyna! Tylko niech pani nie powie o tym Prusakom! — Dziewczyna? — powtórzyła, otwierając szeroko nie bieskie oczy, żona właściciela barki. — Dziewczyna?! W do datku chora, coś mówi, nieprzytomnie widać! — I zaraz dodała szybko, zwracając się do męża i syna: — Wynoście się obaj stąd i niech Balbinka pomoże mi rozebrać to bie dactwo. Ściągały teraz szybko z Klementynki mokre ubranie, a Klementynka kurczowo trzymała w ręce zupełnie prze moczony kawałek papieru. — Co ty tam masz, moje dziecko? — rudowłosa kobieta zadziwiła się jeszcze raz. — To... to trzeba wysuszyć — szeptała Klementynka. — To jest bardzo ważne. To jest wojskowy dokument. I musi być przy mnie. Albo też trzeba oddać Klimkowi, albo po rucznikowi Komorowskiemu. — Dobrze, dobrze, nic się nie stanie temu, jak to tam nazywasz, dokumentowi czy jak... położymy to przy tobie. Dobra kobieta z barki nie wątpiła, że dziwna dziewczyn ka wyłowiona z Wisły znów zaczyna mówić w gorączce, po chyliła się nad nią-i szeptała troskliwie: . — A teraz wypij szybko, co jest w kubeczku. To mleko z miodem. Zaraz się rozgrzejesz. Potem powinnaś zasnąć, moje dziecko. A jak ci na imię? — Klementynka... — Klementynka — powtórzyła szeptem Balbisia — Kle mentynka to ładne imię, mamo, co? Prawda? — Bardzo ładne — przytaknęła matka. — A to jest barka, tu, gdzie jestem? — spytała sennie Klementynka. — Tak, tak, to barka. Nasza barka. A my nazywamy 120
świecie nie potrafiłaby ich podnieść. Więc usłyszała tylko jeszcze serdeczne użalanie się nad nią pani Krzakowej i za raz potem zasnęła. Spała mocno. Twarz jej zarumieniła się bardzo szybko i była tak gorąca, że flisacza rodzina patrzyła na nią z nie pokojem. W dodatku Klementynka zaczęła mówić i krzyczeć przez sen: — Plany! Nie oddam ich! Klimek! Uważaj, ten szwabisko do ciebie biegnie! Ratunku! Gdzie są plany? Trzeba za nieść porucznikowi! — Ciągle mówi o jakichś planach — szepnęła pani Krzakowa, a Balbinka wtrąciła, przejęta do głębi całym tym dziwnym wydarzeniem: — To jest Klementynka, tato. — Jakże Klementynka, kiedy to chłopak, co też ty mó wisz? — oburzył się pan Krzak. — Balbisia mówi prawdę — stanęła w obronie córki pani Krzakowa. — To jest dziewczynka. I pejvnie w go rączce prosiła, żeby nikomu nic nie mówić, że jest dziew czynką. A tu kazała przy sobie położyć jakiś mokry papier czy coś takiego. Pan Krzak ostrożnie ujął przemoczoną mapę. — Ejże, wiesz, matko? Że to naprawdę jakieś chyba pla ny i być może ważne. Ale skądże to dziecko w wodzie się z nimi znalazło? W dodatku w chłopackim ubraniu! — Może musiała uciekać — domyślał się Bartuś. — A i to możliwe. Ale że też nic o niej nie wiemy więcej Tyle, że imię powiedziała: Klementynka! — Coś mi się zdaje, że ona ciężko się po tej kąpieli po choruje — westchnęła pani Krzakowa. — Trzeba ją jakoś ratować. Ale nie wiem, co jej dać? Może jakich ziół? 122
— Zioła pomogą, a może i nie pomogą. Wiesz co, Justynko? A może by tak poprosić doktora, żeby przyszedł? To dobry człowiek. — Dobry, dobry — kiwnęła głową pani Krzakowa. —< Dobry jak rzadko. Pamiętasz, jak nasze dzieciaki leczył i ani grosza nie chciał wziąć? I jeszcze sam leki przynosił. Niech by Bartuś do niego poleciał. Gdzież to on mieszka? Na Mio dowej, zdaje się, co? — Na Miodowej, mamo — przytaknęła Balbisia, a Bar tuś już chwycił czapkę, gotów biec po lekarza. — No to biegnij, synku, bo się boję o to dziecko.
Wuj Dziarkowski znów się dziwi
Kiedy wuj Dziarkowski zjawił się na Krakowskim Przed mieściu, aby zawiadomić państwa Andrychiewiczów o tym, że „Klementynce nic się nie stało i nic jej nie grozi", w ma łej kamieniczce powstało od razu porządne zamieszanie. Przede wszystkim okazało się, że nikt, ale to nikt w domu nie wiedział, że Klementynka w ogóle wyszła. Mama my ślała, że siedzi na górze w swoim alkierzyku i szyje albo po maga Agnisi przy porządkach. Bo mimo że czas był właści wie wojenny, w domu przecież musiał być jakiś ład. Agnisia znów była pewna, że Klementynka pomaga mamie albo Kordulci przy kuchni, albo też, że poszła do sąsiedniej ka mienicy, gdzie mieszkała zaprzyjaźniona rodzina Weydenhoferów. Pan Weydenhofer był najlepszym kapelusznikiem w Warszawie i chociaż z Bawarii się wywodził, był gorącym patriotą polskim. Marcysia pobiegła więc zaraz sprawdzić, czy nie ma tam Klementynki. Ale nie było! Nie było, i już. — Żeby Klimek był w domu, to on by coś wiedział — zauważyła Agnisia. — No, ale przecież sama wiesz, że go nie ma tutaj, jeśli wuj spotkał go na Nowym Świecie. Prawda, Hiacyncie? — zwróciła się mama do wuja. 124
— Hm, właściwie nie jestem tak zupełnie pewien, czy to był Klimek. — Jak to nie jesteś pewien, czy to Klimek? — Oczy ma my stały się zupełnie okrągłe ze zdumienia. — Bo jak by ci to powiedzieć, moja droga... no, nie wiem, ale wcale nie mam tej pewności, że rozmawiałem z Klim kiem. Taki mi się wydał jakiś dziwny. Niby ten sam, a przecież nie ten sam... — Niby ten sam, a przecież nie ten sam?... — powtó rzyła mama z najwyższym zdumieniem. — Widzisz, do tej chwili trapi mnie niepewność co do tego, czy to był on. Czy aby na pewno on. Bo, proszę, po wiedz mi, czy to Klimek ma takie znamię, jak czarny pie przyk, na lewym policzku pod okiem, czy Klementynka i' Bo już mi się pomyliło. — Jakżeż — wykrzyknęła mama — przecież pieprzyk ma od samego urodzenia Klementynka! — Więc mówisz, że pieprzyk ma Klementynka — po wtórzył wuj Dziarkowski. Hm, sam już nie wiem, co mam o tym myśleć. Naprawdę nie wiem. Najpierw to byłem pewien, że rozmawiam z Klimkiem. Tylko potem ten pie przyk! A może się mylisz, moja droga! Może nie zauważy łaś, że Klimek też ma pieprzyk na lewym policzku. — Hiacyncie! — zawołała teraz mama z oburzeniem. — Ja bym nie wiedziała, czy moje rodzone dziecko ma pie przyk, czy nie ma? — No, to kto to był w takim razie? — zastanawiał się wuj Dziarkowski. — Bo mnie się zaczęło zdawać, że to nie Klimek. I zacząłem podejrzewać, że to Klementynka! — Wuju! Klementynka? W chłopczyńskim ubraniu? — krzyknęła Agnisia. . — Ależ Klementynka ma długie warkocze! 125
— Miała, miała, ale już nie ma — wtrącił naraz ponuro jakiś głos. Wszyscy obejrzeli się, W otwartych drzwiach pokoju stała Kordulcia, trzymając w ręce coś, co wyglądało na dwa czarne węże, ozdobione różowymi kokardkami. Agnisia pod biegła do Kordulci i przyjrzała się bliżej. — To warkocze Klementynki — jęknęła z przeraże niem. — Skąd się tu wzięły, co się stało? — Albo ja wiem, co się stało? — Kordulcia wzruszyła ramionami, a potem zaczęła szlochać żałośnie. — Albo ja wiem, co się stało z moim kwiatuszkiem drogim! Chciałam zabrać ze skrzyni ubranie Klimka do naprawienia, sięgam ręką i wyciągam toto! I zaniosła się głośnym płaczem. — Proszę, dajcie mi te warkocze — powiedziała mama słabym głosem. Pobladła tak bardzo, że aż wuj Dziarkowski zląkł się, czy aby nie zechce zemdleć. Ale tylko usiadła na fotelu i trzymając w ręce czarne, lśniące warkocze patrzyła na nie, a po policzkach płynęły jej łzy. — Ależ, Anusiu — zakrzyknął na ten widok wujek Dziarkowski — mogę cię w każdym razie zapewnić, że Kle mentynce nie stało się nic złego!* Widziałem ją na własne oczy, całą i zdrową! — Nic nie rozumiem — szepnęła pani Andrychiewicz — to czemu dopytywałeś się o ten jej pieprzyk! — No, bo powtarzam — widziałem dziś Klementynkę na własne oczy, ale dopiero teraz to zrozumiałem. Była w ubraniu Klimka i miała krótko obcięte włosy. W pierw szej chwili wydało mi się, że to Klimek. Ale potem zaczą łem coś podejrzewać. Rozumiesz? Niby to był Klimek, ale nie Klimek, bo jakiś jakby szczuplejszy i drobniejszy. A po tem zauważyłem pieprzyk i już coraz bardziej zacząłem po126
dejrzewać, że coś nie jest w porządku. Przyglądałem się jej, a ona widać zorientowała się, że nie wierzę w to, że ona jest Klimkiem... — O Boże — jęknęła pani Andrychiewicz — nic nie * rozumiem! Jak to? Zrozumiałeś, że Klementynka nie jest Klimkiem? No, to chyba jasne, że Klementynka nie jest Klimkiem? — Jasne, jasne, ale nie zawsze, moja droga — zniecier pliwił się doktor Dziarkowski. — A jeśliby tak przed tobą stanęło dwóch chłopaków jednakowiusieńkich, podobnych jak dwie krople wody, z tym tylko, że jeden z nich ma pieprzyk na lewym policzku, to co byś powiedziała? No, co byś powiedziała?! — Że, że pieprzyk ma Klementynka! — No właśnie! I- ja też tak sobie pomyślałem, tyle że za późno! — Za późno?!!! — jęknęła pani Andrychiewicz bliska omdlenia. • — To, że powiedziałem w tej chwili ,,za późno", nie znaczy nic złego — zdenerwował się doktor. — Kordulciu, szybko wody! Napij się, Anusiu, doprawdy nie denerwuj się i słuchaj spokojnie. — Ale ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem, Jacusiu. — Wobec tego opowiem ci po kolei, aby wszystko było jasne i zrozumiałe i abyś ty nie dopuszczała Bóg wie jakich myśli do głowy. Słuchaj więc. Jadę sobie rano przez Nowy Świat moją dryndulką do chorej panny Urbańskiej, a tu widzę, stoi Klimek na ulicy. Klimek nie Klimek, myślę so bie. Więc go wołam. On się odwrócił — i znów mi się zdaje, że to Klimek. Ale głos jakby cieńszy. Zaczynam rozmawiać, znów myślę: Klimek! Dopiero kiedy ten Klimek zeskoczył 127
z dryndulki i zawołał, żebym mamę i ojca uspokoił, że z Klementynką nic złego się nie stało, zacząłem podejrze wać coś niewyraźnego. Że to na przykład może być Kle mentynka, ale było za późno... — Za późno — znów jęknęła pani Andrychiewicz. — Dajże spokój — pan Dziarkowski machnął ręką. — Nic złego się nie stało. Po prostu, kiedy zeskoczyła z bry czki, za późno już było, żeby ją zapytać, co ma znaczyć to przebieranie się! — Ale była żywa i cała? — załkała Kordulcia. — Zupełnie żywa i zupełnie cała — zapewnił doktor. — I nie rozumiem, czemu tak biadolicie. Ma dziewczyna fan tazję i powinna była urodzić się chłopakiem. Nic jej nie będzie, wróci pewnie wkrótce, a włosy szybko odrosną. A gdzie jest Klimek? — Klimka też nie ma — odpowiedziały Kordulcia i Agnisia jednocześnie. — E, to jestem zupełnie spokojny, że wrócą razem lada chwila. Swoją drogą, należy im się pater noster * za takie zwariowane wyprawy. Nie czas teraz na figle, kiedy takie momenty w Warszawie przeżywamy; ale to jeszcze dzie ciaki i widać nie zdają sobie sprawy z powagi chwili. Je stem też najgłębiej przekonany, że wszystko to jest jakąś niewinną psotą. To są dobre i poczciwe dzieci, moja Anu siu. — Widzę, że ich bronisz — mama uśmiechnęła się le ciutko. Już była trochę spokojniejsza. Racja! Albo to raz Klimek i Klementynka wymyślali jakieś niezwykłe historie? Albo to raz Klementynka razem z Klimkiem wypuszczali się podczas lata na jakieś szalone wyprawy? Klementynka * Pater noster (łac.) — tu wymówka, nagana. 128
— A, wszystko już tam jest dobrze — machnął ręką doktor — właśnie muszę iść do domu i napisać receptę na miksturę. Pewnie też będę musiał jeszcze raz do nich po jechać, aby krew puścić. Bo ma jeszcze trochę gorączki. Pożegnawszy uspokojoną nieco panią Andrychiewiczową, pan Dziarkowski wyszedł z kamieniczki na Krakowskim i rozkoszując się pięknym wiosennym dniem, jechał wolno w stronę swego mieszkania przy ulicy Miodowej. Zaledwie jednak zostawiwszy dryndulkę przed domem wszedł na piętro i zasiadłszy przy biurku zabrał się do komponowania mikstury dla panny Urbańskiej, usłyszał, że jego gospo dyni, pani Kozikowa, prowadzi z kimś jakby ożywiony spór. Wstał więc i uchylając drzwi wyjrzał do sieni. — Co tu się dzieje? — spytał, trochę niezadowolony, że mu przerwano pracę. — A tu jakiś chłopiec do pana doktora się doprasza — pani Kozikowa często miewała złe humory i wtedy ze wszy stkiego była niezadowolona. Jasnowłosy i bardzo opalony chłopiec odwrócił się szyb ko w stronę doktora i podbiegł do niego. — Panie doktorze, ja jestem z Wisły, znaczy się z barki. Pan już nas kiedyś leczył i ratował, mnie i moją siostrę. — Aha, aha! Przypominam was sobie, naturalnie! — ucieszył się doktor Dziarkowski. — Ty chyba jesteś Bartuś, co? — Tak, tak, ja właśnie jestem Bartuś. Oj, jak to dobrze, że pan doktor mnie poznał. — No, a co się stało? Znów ktoś zachorował? Może ta twoja siostrzyczka, jak jej na imię? — Balbisia — podpowiedział Bartuś. — No, właśnie, Balbisia. Więc cóż? Balbisia chora?, 130
— Nie, to nie Balbisia. To zupełnie inna dziewczynka. Ona płynęła przez Wisłę i my z tatkiem wyciągnęliśmy ją z wody. Zdaje się, że jest bardzo chora. Ale najpierw my śleliśmy, że to jest chłopak... — Co? — krzyknął doktor Dziarkowski. — Czy nie wiecie, jak ona się nazywa? — Mówiła tylko, że ma na imię Klementynka. — Klementynka! — powtórzył doktor Dziarkowski. I, ku ogromnemu zdumieniu pani Kozikowej, porwawszy chłopca za ramię zbiegł razem z nim ze schodów, jakby sam miał dwanaście lat, a potem (pani Kozikowa widziała to wszystko, bo wyglądała oknem) wskoczyli obydwaj do dryndulki i pojechali co koń wyskoczy w stronę Wisły.
Koniec jednego zmartwienia, początek drugiego
Znajomy głos wołał: — Klementynko! Klementynko! Otworzyła więc z trudem oczy i dopiero po chwili zrozu miała, że widzi przy sobie wuja Dziarkowskiego. Ale jeszcze nie mogła zrozumieć, skąd wzięła się w tej dziwnej izbie z małymi okienkami i co tu za ludzie obcy i nieznani stoją przy posłaniu. — Gdzie ja jestem? — zapytała. — Na naszej barce, u Krzaków! — zawołała rudowłosa kobieta. — Prawda! U rodziny Krzaków, flisaków, którzy wożą na swojej barce zboże do Gdańska — przypomniała sobie pomału wszystko. Teraz już była spokojna i uśmiechnęła się. — No, jak tam, podobno chorujesz? — z udanym spo kojem spytał wujek Dziarkowski. — Co cię boli, opowiedz no, Klementynko. — Już teraz nic mnie nie boli i doskonale się czuję, tyl ko jeszcze jestem troszeczkę słaba — westchnęła Klemen tynka. — Wobec tego napoimy cię ziołami i gorącym miodem i będziesz zdrowa jak rydz, moja panno. 132
Wujek Dziarkowski uśmiechał się, ale mimo to ściągał chwilami brwi, co zawsze było u niego oznaką jakiejś troski. Niewątpliwie Klementynka wcale a wcale nie była tak zdrowa, jak to sobie wyobrażała. Miała dużą gorączkę, a wiadomo, że wszelkie choroby z gorączką nie są najłatwiej sze do wyleczenia. Całe tylko szczęście, że już odzyskała przytomność. Właściwie trzeba by ją przewieźć do domu, na Krakowskie, ale jeszcze nie w tej chwili. Natomiast należałoby dowiedzieć się niektórych rzeczy. Tylko jak za cząć, żeby nie zdenerwować chorej Klementynki? Jakie przejścia miało to dziecko, jeśli znalazło się o tej porze roku w Wiśle, a teraz jest chore!... Ale Klementynka sama zaczęła o tym wszystkim mówić. Przede wszystkim spytała, czy mama i ojciec bardzo się o nią martwią i czy wujek byłby tak dobry, aby ich zawia domić, że jej, Klementynce, nic nie grozi. Doktor Dziarkowski zapewnił ją więc, że w domu już całą sprawę załatwił. To znaczy, że tylko jeszcze nie wiedzą o tym, że Klementynka jest chora, ale to w tej chwili nie jest najpilniejsze, bo może do wieczora gorączka spadnie. — Ale powiedz mi, Klementynko, co miało znaczyć to przebranie i dlaczego pan Krzak wyłowił cię z Wisły?! Tyl ko opowiadaj spokojnie, żebyś się tym mówieniem nie zmę czyła. Zaczęło się więc szybkie i trochę bezładne opowiadanie Klementynki. O wszystkim od początku. Od sypania oko pów i walki z rabusiami. — A gdzie są te papiery? — zaniepokoiła się naraz, bo przypomniała sobie, że przecież plany były zupełnie, ale to zupełnie przemoczone. Całe jednak szczęście, że Bartuś i Balbinka potrafili je doskonale wysuszyć i nawet, jak się okazało, nic nie straciły na czytelności. 133
— Więc to są właśnie te plany — powiedziała Klemen tynka. — Trzeba je koniecznie zanieść porucznikowi Ko r morowskiemu, ale jak najszybciej. I trzeba mu jeszcze po wiedzieć — szeptała, bo już zmęczona była mówieniem — że w starym młynie mają swoją kryjówkę ci dwaj, którzy te plany chcieli zabrać i którzy mają ich drugą połowę. I to przed tymi rabusiami musiałam uciekać i skakać do Wisły. — Biedactwo, moje dzielne dziecko,! — Wujek Dziarkowski był bardzo wzruszony i jeszcze chciał powiedzieć coś na pochwałę dzielności Klementynki, ale ona zaczęła go prosić, aby jak najszybciej ktoś pojechał do koszar Ujaz dowskich i to wszystko powtórzył porucznikowi albo Klim kowi. — Wcale nie jestem pewien, czy znajdę Klimka w do mu — mruknął doktor — więc chyba najlepiej będzie, jeśli sam zawiadomię tego porucznika — zdecydował wujek. — Mam tu konia i dryndulkę i zaraz będę w Ujazdowie. A ty tu tymczasem posłusznie pij wszystko, co ci poda do picia pani Krzakowa. — A co się dzieje z Klimkiem? — zaniepokoiła się Kle mentynka. — Czy nie stało mu się co złego? — Co się miało stać? Zuch z niego, pewnie gdzieś tam biega po mieście z tym swoim Antosiem. — A ja •— odezwał się naraz pan Krzak — to może bym z panem doktorem" mógł pojechać. Bo gdyby tak na przy kład porucznika w koszarach nie było, a trzeba by tych ob wiesiów w młynie przyłapać, to bym chciał się do tego przy czynić. Sam bym teraz do młyna poszedł, ale boję się ich spłoszyć. — Tak, tak, niech pan pojedzie z wujem — poprosiła Klementynka — a ja, wujku, będę już bardzo, ale to bardzo grzecznie piła ziółka i mleko, i miód... 134
— Dobrze, moja ty bohaterko — uśmiechnął się doktor Dziarkowski. — A może byś tak chciała mamę zobaczyć, co? — Ale żeby się na mnie nie gniewała — westchnęła Klementynka — bo ja wiem, że trochę nabroiłam. — Ładne „trochę" — mruknął doktor. — No, ale zna jąc bezgraniczną dobroć twojej mamy, jestem pewien, że i tak najpierw rozpłacze się z radości, że cię widzi, a potem cię uściska i wszystko daruje. Wszystko. Oprócz obciętych warkoczy — dodał, podnosząc palec do góry. — I niech wujek dowie się, czy Klimek jest w domu. Ja się b niego bardzo boję. -— Nie martw się o Klimka. Wszystko będzie dobrze!
Jeszcze raz o
młynie
Bułane koniki, które ciągnęły dryndulkę doktora Dziarkowskiego, pokryte były pianą, gdy zatrzymały się przed koszarami na Ujazdowie. Ale, niestety, porucznika Komo-, rowskiego nie zastali. Podobno został wezwany do pułkow nika i należało przypuszczać, że grozi mu jakaś poważna kara. — Nie mogę więc zobaczyć się z porucznikiem? — dopy tywał się doktor. — Niemożliwe, obywatelu — powtórzył kapral w war towni. — Co robić? — naradzali się teraz doktor z panem Krza kiem. — Byle komu nie można tych planów, chociaż to tyl ko jest połowa, zostawić. Jedyny człowiek, który mógłby dostać je do ręki, to porucznik. Chyba że można byłoby zo baczyć się z pułkownikiem Haumanem. Ale i ten był nieobecny. — Zaraz — przypomniał sobie pan Krzak — a przecież Klementynka mówiła o starym młynie nad Wisłą. Jeżeli tu nie zastaliśmy tego porucznika, to może na własną rękę zajrzelibyśmy, panie doktorze, do starego młyna. Według tego, co mówiła Klementynka, na co tu mamy czekać? 136
— Hm, tak uważacie, panie Krzak — zastanowił się wuj Dziarkowski. — Nie chciałbym was narażać. Licho wie, co tam w tym młynie może się zdarzyć! — Ja się niczego nie boję. Damy sobie radę. Dwóch nas jest! A Klementynka sama była i nie dali jej rady. — No, to wobec tego jazda do starego młyna! Nie ma co tracić czasu! — zakrzyknął wujek i dryndulka potoczyła się z powrotem w kierunku Nowego Światu. — Skręcimy teraz do Oboźnej — zawołał doktor Dziar kowski. Przypomniał bowiem sobie, że przecież tu rozstała się z nim Klementynka, zanim, jak się potem dowiedział, trafiła do młyna. Jechali więc z góry, w stronę Wisły. Czerwonawe słońce złociło spokojne fale wiślane, a ponura sylwetka starego młyna rysowała się na wiosennym niebie. — Wygląda, jakby tam nikogo nie było — zauważył pan Krzak — ale nie zawadzi sprawdzić samemu. — Właśnie, właśnie — przytaknął wuj Dziarkowski. — Najlepiej będzie przekonać się o tym na własne oczy. Jakoż po niedługiej chwili bułanki zatrzymały się w po bliżu młyna. — Zajrzyjmy teraz do środka — wysapał wujek gramo ląc się z dryndulki. Pan Krzak w milczeniu skinął głową i przyłożył palec do ust. Niewątpliwie miał rację — nale żało zachowywać się bardzo cicho. Stąpali więc na palcach, szukając wejścia do młyna. Ale wszystkie drzwi były za mknięte. — Wygląda na to, że nikogo nie ma — mruknął doktor, jednak pan Krzak był najwidoczniej innego zdania, gdyż znów gwałtownie zamachał ręką, na znak, że pan Dziarkow ski ma być cicho, i dalej nasłuchiwał przy niedużych drzwiach. 137
— Na mój rozum tam się coś dzieje — wyszeptał fli sak. — Niech pan doktor posłucha. Rzeczywiście. Z głębi starej budowli dochodziły jakieś niewyraźne szmery. — A może to tylko jakieś okno tak się tłucze albo wiatr gdzieś porusza drzwiami? — zastanawiał się głośno doktor Dziarkowski. — Przecież wygląda na to, że nikogo nie ma! — Według mnie trzeba jeszcze lepiej przyjrzeć się temu młynowi — pokręcił głową Krzak. — Licho wie, co tam w środku siedzi. Chwilami żałuję, że nie mam z sobą swo jego wiosła, bo to zawsze człowiek pewniej się czuje z czymś takim w garści. Ale w razie czego i gołymi rękami da się radę zbójom. Doktor Dziarkowski już miał uspokoić flisaka, że chyba do takiej konieczności nie przyjdzie, gdy naraz usłyszeli dochodzący z głębi młyna odgłos strzału. Nie ulegało wątpli wości, że toczyła się tam jakaś walka. Ale kto tam był, kto strzelał i do kogo? — Musimy wyłamać drzwi! — krzyknął pan Krzak. — Tak, koniecznie! — denerwował się doktor, usiłując sforsować żelazny zamek, który jednak za nic na świecie nie chciał ustąpić. Tymczasem w środku młyna znów panowała cisza, nie zmącona teraz żadnym szmerem. — Może już go zabili? — jęknął wuj Dziarkowski. — Kogo, za przeproszeniem pana doktora? — pan Krzak przestał na chwilę szarpać się z drzwiami. — Jak to kogo? Na pewno tego, kto im chce odebrać plany. A to nie może być nikt inny jak tylko Klimek! Ra tujmy go! 138
— A tak, tak, od razu mi się zdawało, że tam musi ktoś być — zauważył pan Krzak, ocierając pot z czoła. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale najniespodziewaniej w świecie drugi, tym razem już bardzo głośny i wyraźny strzał znów rozległ się w głębi młyna. Nie było na co czekać! Pan Krzak energicznie podparł swym potężnym ramieniem ciężkie drewniane wierzeje i wywalił je z głośnym trzaskiem!
Z pieca n a łeb
Historia Klimka i Antosia, gdy znaleźli się w starym młynie, wyglądała dalej następująco: Drągal, w którym Klimek rozpoznał tego, który chciał ukraść plany, powiedział na ich widok: — Jeśli ja jestem szpieg, to wy jesteście ptaszki złapane do klatki, z której nima wyjście! Tak, to nie było spotkanie, które można by nazwać szcze gólnie miłym. Ale trudno! Trzeba jakoś wybrnąć z tej sy tuacji. Tylko jak? Co prawda drągal jest tylko jeden, a ich jest dwóch! Muszą więc sobie jakoś z nim poradzić. Ba, i nie tylko poradzić, ale także dowiedzieć się od niego, gdzie jest druga część planów!! Tymczasem drągal rechotał i gadał: — A co, ptaszki, a co? Smutno wam? Jeden już tu pta szek był, ale wyfrunął. Tylko że niezgrabnie, bo do wody, i utopił się pewnie! — Łotrze — krzyknął z rozpaczą Klimek — jeśli cokol wiek złego stało się Klementynce, zapłacisz za to! — He, he, he — mruczał drągal — co się tak złościsz! Zaraz cię uspokoję! — Ale przedtem zginiesz z mojej ręki — uważał teraz za stosowne odezwać się Antoś. 140
— Dopr^e, doprze, zobaczymy jeszcze! — drwił rabuś. I, zakasując rękawy, zbliżał się powoli do chłopców. A oni szybko porozumieli się wzrokiem — wiadomo było, że jeśli drabisko zaatakuje jednego z nich, to drugi musi natych miast zaatakować draba. Chodziło o to, aby działać szybko i inteligentnie. Tymczasem drągal zbliżał się do nich powoli. Spoglądał to na Klimka, to na Antosia, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, do którego z nich ma się najpierw zabrać. Stał nawet tak przez krótką chwilę niezdecydowany, wresz cie rzucił się na Antosia. Widać pomyślał sobie, że pewnie Antoś jest silniejszy i dlatego jego właśnie należy najpierw unieszkodliwić. Chwycił więc Antosia w swe potężne łapy i najwidoczniej miał zamiar związać go, gdyż jednocześnie, trzymając Antosia pod pachą, pochylił się, aby wziąć leżący na ziemi sznur. Na to tylko czekał Klimek. Błyskawicznie wskoczył, sam nie wiedział doprawdy, jak to mu się udało, na wysoki, murowany piec i wprost z tego pieca runął bez namysłu na łeb drągala. Było to tak nieoczekiwane, że drągal przewrócił się na ziemię, przyduszając sobą Antosia. Ale to trwało tylko krót ką chwilę. Już po sekundzie obaj chłopcy siedzieli mu na karku i okładali pięściami. Na nic nie przydało się wierz ganie długimi nogami w ciężkich buciorach. Trzymali go mocno. Wreszcie widząc, że to nie zabawa, drągal zaczął wrzeszczeć: — Haaaans! Haaans! — On woła tego drugiego! — zdenerwował się Klimek, ale nadrabiając miną oświadczył drągalowi: — Nie drzyj się! Zaraz tu i tak przyjdzie nasze wojsko i nic ci to nie pomoże. Drągal uspokoił się na chwilę i mruknął drwiąco: 141
— To dlaczego jeszcze dotychczas ono tu nie przyszło, to wasze wojsko! — Bo zajęte jest łapaniem twojego kamrata — powie dział srogo, zadyszany walką, Antoś — a poza tym nie rozprawiaj tu tak dużo, tylko lepiej gadaj od razu, gdzie masz drugą część planów, co? — Ich tu już dawno nima w Warszawa — powiedział na to triumfująco i bezczelnie drągal i najniespodziewaniej jednym susem stanął na nogi, przy czym natychmiast dwo ma błyskawicznymi ruchami swych wielkich rąk uderzył kolejno obu chłopców tak silnie, że teraz oni znaleźli.się na ziemi, ogłuszeni potężnymi ciosami. Antosiowi, który przy tym porządnie trzasnął łepetyną o podłogę, zrobiło się ciemno przed oczami. Klimkowi udało się trochę lepiej, gdyż zupełnie przypadkiem upadł na coś, co trochę osłabiło zetknięcie głowy z podłogą. Nie zwracał na to oczywiście uwagi, gdyż w tej chwili najważniejsze było przecież jak najszybsze poderwanie się na nogi i nowe natarcie na drągala. I właśnie przy tym poderwaniu się na nogi zauważył ten dziwaczny przedmiot na ziemi. Był to jakiś pakiet, za wiązany w czerwoną chustkę. Na nieszczęście jednak nie tylko Klimek zauważył ów pakiet, w tejże samej chwili dostrzegł go i drągal. Musiała mu się ta paczka w czasie walki wysunąć z zanadrza. Schylił się więc bardzo szybko, aby pochwycić zgubę, ale nie obliczył tego, że ubiegnie go leżący pozornie bez życia Antoś. Ba, ale przecież Antoś nie darmo był warszawskim dzieckiem! Już mu przeszło to zamroczenie po upad ku. Jedno oko było paskudnie zapuchnięte, patrząc więc drugim zorientował się w mig w sytuacji i w porę szarp nął drągala z tyłu za połę" Drągal, który stracił równo-. 142
wagę, runął na ziemię jak długi. Na to tylko czekał oczy wiście Klimek. W jednym błysku sekundy hopsnął dragalowi'na grzbiet i usiadł na nim jak na koniu, nie zważając na to, że rabuś wierzgał rozpaczliwie długimi nogami. — Hurra! — krzyknął Klimek. — Mamy go! Antoš, pomóż mi go przytrzymać! Jak myślisz? Co jest w pa kiecie? — Zaraz, zaraz — Antoś oparł się kolanami o plecy leżącego i drżącymi palcami rozwiązał supeł czerwonej chustki. — To chyba plany fortyfikacji! Tylko że podarte trochę! — Pewnie, że to są właśnie te nasze! Hurra! — krzyknął Klimek. — Zwyciężyliśmy! Dawaj sznura, szybko zwiążemy tego gagatka. To znaczy, ja będę siedział na nim, a ty wiąż go! — Łatwo ci powiedzieć: wiąż, kiedy wierzga! — To najpierw wiąz ręce! Antoś przyczaił się ze sznurem i cierpliwie czekał na stosowny moment. I wreszcie kiedy drągal, widać zmęczony walką, przez chwilę leżał nieruchomo, Antoś zarzucił mu pętlę na ręce. — Teraz ty będziesz unieruchomiony, ty łotrze! — Tak! A teraz nogi, bo przecież nie mogę tak na nim siedzieć do końca życia — jęknął Klimek. — Zwiążemy, zwiążemy mu i nogi — zapewnił go z otu chą Antoś — tylko jeszcze chwila cierpliwości, Klimuś, a wszystko będzie dobrze! Oczywiście, nie było to jednak łatwo wykonać. 143
— Donnerwetter! * — klął drągal. — Puszczajcie mnie, Spitzbuby! Brzmiało to bardzo obelżywie i Klimek uważał za sto sowne odciąć się drągalowi: — Nic ci nie pomogą te wrzaski! Otrzymasz zasłużoną karę! Drągal rzucał się jak ryba w sieci, ale ponieważ był na szczęście już dość mocno omotany sznurem, a Kli mek dalej siedział mu na karku, więc nic z tej szarpaniny nie wynikło. — Ha — ryczał jeniec — ja wam pokażę, jak się wiąże porządny człowiek! —; I znów powtórzył: — Spitzbub! .— Trzymaj go za ręce! — komenderował Antoś. — Trzymaj! Ba, łatwo było komenderować, ale wykonać o wiele trudniej. Szwabisko znów zaczął machać łapskami i nie sposób było dobrać się do niego. Antoś próbował unie ruchomić na nowo rękę jeńca, ale bez powodzenia. Sy tuacja zaczynała wyglądać groźnie. Drągal, mimo że le żał na podłodze, nabrał znów sił i strząsnął z siebie ataku jących go chłopców. Oni zaś, zajęci walką, nie zauważyli wcale, że w drzwiach, które lekko skrzypnęły, stanął grubas! „Teraz dadzą nam radę!" '— przemknęło przez myśl Klimkowi, gdy po chwili dostrzegł z przerażeniem nie spodziewanego gościa. — Antoś! — szepnął. — Patrz, jest i drugi! I naraz poczuł wyrzuty sumienia, że wciągnął przy jaciela w tę awanturę, która, jak teraz sobie zdawał * Donnerwetter (niem.) — przekleństwo. 144
sprawę — mogła skończyć się bardzo źle. Ostatecznie przeciwnikami byli dwaj silni, dorośli ludzie, na pewno bardzo chytrzy i nielitościwi. Ale cóż, nie było czasu teraz na rozważania. Teraz — trzeba było walczyć! Ba, tylko jak? Jak? A tak! Kiedy Antoś bohatersko zmagał się z drągalem, Kli mek jednym susem, zupełnie jakby frunął w powie trzu, skoczył na jakiś worek z ziarnem, a stamtąd po chwili wylądował na karku grubasa! Ha! to był widok! Grubas, nie spodziewając się napaści, runął na podłogę z dzikim wrzaskiem. Kwiczał niczym prosię, drągal za niechał więc walki z Antosiem i rzucił się na pomoc grubasowi. Ponieważ jednak było w tym pomieszczeniu dość ciemno, prawdopodobnie drągal wziął pochylającego się nad nim grubasa za któregoś z chłopców i z zapałem walnął go pięścią w rudy łeb! Grubas kwiknął powtórnie. — Herr Gott! * — wrzasnął drągal. — Herr Gott! — powtórzył za nim grubas. — Zabili mnie! Zabili na śmierć! Gramolił się na ziemi i siąkał nosem, gdy tymczasem drągal usiłował uwolnić nogi od sznurów, które mu zało żył Antoś. — Uciekajmy teraz! — szepnął Klimek do Antosia. — Mamy przecież plany! — Dobra! — przytaknął Antoś. Ale zanim skierowali się do wyjścia, Antoś chwyciw szy kilka leżących na stosie białych od mąki worków rzu cił je na rabusiów. Powstał ogromny, biały tuman, który przesłonił wszystko. * Herr Gott (niem.) — Panie Boże! 10 Klimek i Klementynka
145
— A to im dogodziłeś! — ucieszył się Klimek. — Nic przecież nie widzą w tej mące! — To jest dla nas zasłona do ucieczki — szepnął Antoś. — Korzystajmy z tego! Podczas gdy grubas i drągal klnąc i powtarzając swoje Donnerwetter gramolili się w białym, mącznym tumanie, chłopcy dotarli szczęśliwie do drzwi. Ale ku ich rozpaczy były one zamknięte. Widać grubas wchodząc do młyna nie omieszkał zabezpieczyć wyjścia. — Co teraz zrobimy? — spytał Klimek. — Będziemy wobec tego dalej walczyć — powiedział szeptem Antoś. — Tylko jak? — zmartwił się Klimek. Naraz przyszedł im do głowy wspaniały pomysł — po prostu wdrapać się na wysoko umieszczoną, poprzeczną belkę, gdzie na pewno trudno będzie się dostać drągalowi i grubasowi, tylko trzeba jeszcze przewrócić opartą o belkę drabinę. Nie było to takie proste, gdyż należało podpełznąć do drabiny wzdłuż niezbyt grubej belki stropu. Wykonania tego podjął się Klimek. Ułożył się na belce, na brzuchu, zupełnie płasko, kiedy naraz poczuł, że go coś uwiera na piersiach. Sięgnął ręką i dopiero teraz przypo mniał sobie zabrany z domu stary, zepsuty pistolet. Wy ciągnął go więc i wręczył Antosiowi. — Jak to? Mamy broń i martwimy się, co dalej? — krzyknął zdumiony Antoś. — Tsss — uspokoił go Klimek — on nie strzela — wyjaśnił szeptem. — Szkoda — westchnął Antoś. — Pewnie, że szkoda, ale nie ma innej rady. Na wszelki wypadek trzymaj to, może się przydać po prostu zamiast czegoś ciężkiego do walenia zbója. 146
I zaczął ostrożnie pełznąć w stronę drabiny, po której już na dole gramolił się drągal. Klimek posuwał się powoli i z trudem, gdy tymczasem drągal wspinał się coraz wyżej. Wreszcie w pewnej chwili Antoś, który nauczył się widzieć w mroku, spostrzegł, że Klimek dotarł do drabiny akurat wtedy, kiedy drągal pra wie już dosięgał ręką belki. „A co będzie, jeśli drągal chwyci teraz Klimka i zrzuci na ziemię?" — pomyślał Antoś i zadrżał z trwogi o przyjaciela. Niebezpieczeństwo grożące Klimkowi było w tej chwili bardzo wielkie. Tak! — Klimek nie może do sięgnąć drabiny, a drągal prawie że już dotyka Klimka wy ciągniętą ręką. W dodatku Klimek, leżąc na wąskiej belce, nie jest w stanie cofnąć się przed wrogiem. „O Boże! Co to będzie?" „Muszę go ratować za wszelką cenę! — postanowił Antoś. — Ale jak?" Przypomniało mu się, że trzyma w ręce pistolet, ale cóż przyjdzie ze starego, zepsutego pistoletu, który nie wystrzeli za nic w świecie?! Nie ma innej rady, trzeba tylko udawać, że może wystrze lić, a. poza tym trzeba również podpełznąć jak najszyb ciej do drągala i trzasnąć go choćby kolbą od pistoletu. Zawsze to już coś będzie. Wobec tego Antoś krzyknął głośno i bohatersko: :, — Ej, ty! Drągalu! Dosyć tych żartów! Uciekaj z tą drabiną albo będę strzelał! — I podniósłszy pistolet zmie rzył z niego do drągala. — Du Spitzbub, nie żartuj, bo dostaniesz w skóra — mruknął na to trochę niepewnie drągal. ^Ale w każdym razie zatrzymał się, niezdecydowany, co robić dalej. I to było już dobre w tej sytuacji, gdyż pozwalało Klimkowi cofnąć się dalej, a Antosiowi przysunąć bliżej. 147
— Kto to strzelił? — zapytał w najwyższym zdumie niu Klimek. — Zdaje się, że to ten pistolet! — wyjąkał nie mniej zdumiony Antoś, gdy tymczasem drągal, który spadł z drabiny wskutek przestrachu, krzyknął: — Zabił mnie! Du Spitzbub! — Zabiłeś go, naprawdę? — zdenerwował się na dobre Klimek. — Jakże mogłem go zabić, kiedy tak się wydziera! Przecież nieboszczyk nie może krzyczeć! — I to racja — uspokoił się Klimek. — Wiesz co? Mam nadzieję, że teraz nie przyjdzie im ochota włazić tu do nas. Ale swoją drogą — szepnął — ty jesteś szczęściarz! Mnie nigdy nie udało się z tego grata strzelić, a ty strzeliłeś. — Widać musiał być nabity! — No pewnie, że był nabity. Oczywiście, że go na bijałem, tylko że nigdy nie chciał strzelać i Kuba twierdził, że to jest szmelc. Ale musisz mi go zaraz pokazać! To mówiąc, Klimek najszybciej jak mógł przyczołgał się po belce do Antosia i niecierpliwie chwycił pi stolet. — I tak zwyczajnie nacisnąłeś spust? O, właśnie tak? Ale zanim zdołał otrzymać odpowiedź od przyjacie la, lekkomyślnie dotknął cyngla i rozległ się nowy, bardzo głośny wystrzał. Tak głośny, że Klimek o ma ło co sam nie spadł z belki, a drągal i grubas na dole wrzasnęli okropnie. — Jajajajajajakim sposobem to wystrzeliło drugi raz? — wyjąkał wreszcie, nie posiadając się ze zdu mienia Klimek. 150;
Zanim jeČInaíc otrzymał jakąkolwiek odpowiedź, rozległ się huk i trzask wyłamywanych wrót i do wnętrza starego młyna wtargnęły dwie męskie postacie. —- Znów szwaby! — wrzasnął Klimek. — To już po nas, ale będziemy się bronić, dopóki się da! Tymczasem nowi przybysze wrzeszczeli przeraźliwie, ale nie można było zrozumieć, o co im chodzi. — Musimy ich zaatakować pierwsi! — zakomendero wał Klimek. — Inaczej oni nas zaatakują i nie damy im potem rady. Tylko śmiało, do ataku! Hurrra! Wrzasnąwszy tak z całych sił dla dodania sobie odwagi, zeskoczył z belki na głowę jednego z nowo przybyłych. Ten, najwidoczniej nie przygotowany na to, krzyknął i prze wrócił się pod ciężarem Klimka. — Ja ci dam, ty rabusiu! Tu szpiegu! — mamrotał tymczasem Klimek, szamocząc się z nim. — Rany boskie! Toż to Klimek! —• rozległ się naraz zdumiony, aczkolwiek przyduszony głos. — Kto to? — Klimek spojrzał błędnie i w mroku zdołał rozróżnić, że domniemany szpieg jest nikim innym jak tylko wujkiem Dziarkowskim. — Wuju! — krzyknął radośnie. — Wuju! — To ty żyjesz? Klimuś? Żyjesz? — ucieszył się doktor Dziarkowski. — A ja myślałem, że cię zastrzelili! — To Antoś strzelał! —• wyjaśnił szybko Klimek. . Jednocześnie spostrzegł, że Antoś zmaga się z jakimś wyso kim mężczyzną, niewątpliwie trzecim rabusiem, gdy tym czasem drągal i grubas zamierzają zmykać przez wywaloną w drzwiach dziurę. '— Łapać ich! —. krzyknął. — Łapać! Oni chcą uciekać! Ale zanim w półmroku i w obłokach kurzu ktokol-: Í5Í
wiek • zdołał się zorientować, o co chodzi, rabusie wygra molili się na zewnątrz i rzucili do ucieczki. — Nie złapiemy ich chyba — skonstatował żałośnie Antoś. — Tylko ten jeden nam tu został, ale kto to w ogóle jest? — To jest pan Krzak! — wyjaśnił doktor Dziarkowski. — Więc to nie jest rabuś i szpieg — zmartwił się trochę Ahtoś — a ja tak na niego napadłem! — Skądże znowu! Pan Krzak jest najznakomitszym ze wszystkich flisów, którzy kiedykolwiek pływali po naszej Wiśle do Gdańska. — Flis? — zdumieli się chłopcy. — Flis. I w dodatku, mój Klimusiu, to jest ktoś, kto uratował życie Klementynce. — E tam, nie ma o czym mówić — mruknął skromnie pan Krzak. — Klementynka! — Klimek uprzytomnił sobie w tej chwili, że przecież nie ma pojęcia, co się dzieje z siostrą. — Co się stało z Klementynką? — Przecież ci mówię, Klimuś, że pan Krzak ją urato wał! Wyciągnął ją z wody! — Bo ona tu była i wyskoczyła przez okno — upewnił się Klimek, pełen uznania dla Klementynki. — Płynęła jak ten biedny psiaczyna, już zupełnie z sił opadła, ale zuch panienka — rzekł z uznaniem pan . Krzak. —. I jeszcze, biedactwo, jakiś mokry papier uratowała. — Plany! — wrzasnął podskakując Klimek. — Może i plany —- zgodził się flisak. — Hurra! Wszystko ocalone! Słyszysz, Antoś? — Co to znaczy, że wszystko ocalone? — wuj Dziar152
kowski ciągle jeszcze niezupełnie rozumiał. — Najważ niejsze, że Klementynka nie utopiła się. — Pewnie, że to najważniejsze, wuju. Ale plany też ważne. Bo to chodzi przecież o porucznika Komorow skiego i obronę Warszawy. — Aha, to tego porucznika, cośmy do niego jeździli do koszar, panie doktorze! — przypomniał pan Krzak. — Racja! Ale jego tam przecież nie było! — Może już go zabrali do więzienia — zawołał zroz paczony Klimek — i będzie cierpiał zupełnie niewinnie, bo przecież plany ocalały! — Trzeba je jak najszybciej dostarczyć, gdzie należy — doszedł do wniosku Antoś. — No to jedźmy — zgodził się z rezygnacją doktor Dziarkowski — i to jak najprędzej, bo muszę ci przy pomnieć, mój Klimusiu, że tam u was w domu mama nic a nic nie wie, co się z wami dzieje, i pewnie umie ra z niepokoju. — Oj, racja! — jęknął Klimek. — A widzisz? — No to jedźmy, wujku, jedźmy zaraz. — Pewnie, że jedźmy! — zgodził się pan Dziarkow ski. — Całe szczęście, że zostawiliśmy w pobliżu moją bryczuszkę z końmi! Jakież jednak było zdumienie doktora i pana Krzaka, kiedy nie znaleźli przed młynem ani koni, ani bryczuszki. •— Ktoś je ukradł! — zawołał zrozpaczony wuj Dziarkowski. — To na pewno ukradli je ci dwaj rabusie. Wsiedli do bryczuszki i umknęli! — domyślił się pan Krzak. — Na pewno tak się stało! I wystawili nas do wia153
tru — doktor był wściekły. — Moje ukochane koniki! Zabrali je! Jakże teraz będę jeździł do chorych?! Pan Krzak poskrobał się w głowę. — Pewnie, że stra ta ogromna, ale może jeszcze się odnajdą. Aby tylko jakoś do miasta teraz szybko się dostać. — No, inaczej nie da rady, jak na własnych nogach! — westchnął wujek. — A jak już nie można inaczej, to ruszaj my. — Tak, ale w którą stronę? — spytał Antoś. — Bo albo pójdziemy znów do koszar szukać porucznika, którego, jak pan Krzak mówi, już tam nie ma, albo chodźmy do Klementynki po drugą część planów. — Najpierw do Klementynki, najpierw do Klemen tynki — denerwował się Klimek. Chciał już jak najszyb ciej zobaczyć siostrę, a poza tym przecież trzeba było, za nim odnajdą porucznika — mieć już plany w całości. Tak, to były jakieś argumenty. Ruszyli więc brzegiem Wisły w stronę przystani, gdzie stała barka państwa Krza ków. Droga nie była najlepsza, nogi ślizgały się w glinie. Przy tym wszyscy byli już bardzo zmęczeni przygodami, k t ó r e ' w tak krótkim przeciągu czasu przeżyli, i człapali powoli. Naraz usłyszeli za sobą jakieś krzyki, a potem i tę tent koni. Przystanęli więc i odwrócili się, aby przypatrzyć się, co to może być, kiedy po chwili zorientowali się, że to -pędzi oddział jeźdźców. — Działyńczycy! — krzyknął po chwili Antoś. — Na pewno działyńczycy! Poznaję ich mundury! — A może to nasz porucznik? — powiedział Klimek ze słabą nadzieją w głosie, nie miał bowiem odwagi nawet marzyć o takim szczęśliwym zbiegu okoliczności. Okazało się w rezultacie, że był to rzeczywiście naj prawdziwszy oddział działyńczyków. 154
Klimek rzucił się ku nim. —. Czy panowie znają porucznika Komorowskiego? -i- A o co ci chodzi, chłopcze? — odezwał się po dejrzliwie prowadzący oddziałek sierżant. — Bo, bo., chodzi mi o to, żeby z nim się zobaczyć. — Jesteś jego krewnym? Bo trudno będzie teraz z nim się zobaczyć... W tym momencie uznał za stosowne zabrać głos wuj Dziarkowski. — Mości sierżancie — tu chodzi o sprawy ważne i nie byle jakie. Gwarantuję, że sprawa jest poważna, i proszę was o pomoc w tym przypadku. Moglibyśmy wyjaśnić całą tę historię, przez którą porucznik znalazł się na odwachu. Jeżeli możecie, poślijcie jakiegoś żołnierza do koszar, aby powiedział porucznikowi, że wszystko zna lezione! Niedługo zjawimy się w koszarach. Niech czeka cierpliwie. Teraz tylko jeszcze musimy przejść kawałek drogi, brzegiem Wisły, do tamtych barek... — Zaraz — zdecydował sierżant — już wiem, poje dziecie na bryczuszce, to będzie szybciej! — Na bryczuszce? Już nie mamy bryczuszki. Zabrali ją nam — wyjaśnił z troską doktor Dziarkowski. — Czy pan mówi o tej bryczuszce, która za nami się wlecze? — sierżant odwrócił się i wskazał za siebie. W istocie — w oddali widać było dryndulkę doktora, na której siedziało dwóch jegomościów. Z kozła powoził jeden z działyńczyków. — To przecież moja bryczuszka! — ucieszył się wujek Dziarkowski. — Moja własna, ukradziona przez zbójów! — A myśmy jadąc po drodze spotkali tych obwie siów. Wydali nam się szczególnie podejrzani, bo bardzo ostro poganiali koniki, a na nasz widok zaczęli poganiać 155
/
jeszcze bardziej. Więc tak, dla porządku, zatrzymaliśmy ich, a oni zamiast stanąć, jeszcze bardziej podcięli konie. Wtedy już nie miałem wątpliwości, że to podejrzane ptasz ki. Zaraz więc otoczyliśmy ich i związaliśmy. A jak zagro ziliśmy, że dostaną w skórę, to od razu wyśpiewali, że ukradli bryczkę i konie. Powiedzieli, że znaleźli je /przed młynem, nad Wisłą. Więc tak na wszelki wypadek przyje chaliśmy tu, bo sprawa wydawała się nam niezbyt czysta. I, jak się okazuje, miałem rację. — Bo oni mieli tu swoją kryjówkę, to szpiedzy! — wy jaśnił Klimek. — Szpiedzy, powiadasz? — zastanawiał się sierżant. — To oni ukradli plany porucznikowi Komorowskie mu — wyrwał się Antoś. Sierżant spojrzał na chłopców bacznie: — Aby nie kłamiecie? — Nie, nie kłamiemy — gorąco zaprzeczyli chłopcy. — A Klimek dodał: — Ja znam porucznika Komorowskiego. Przecież już to mówiłem. — To wobec tego zabieramy tych drabów do naszego dowódcy — zdecydował sierżant — a wy jedźcie, gdzie macie jechać,, jeśli to wasza bryczka, jak powiadacie. — Jedziemy! — ochoczo potwierdził wujek Dziarkowski i radośnie rzucił się do swojej bryczuszki. Bułanki po witały go radosnym rżeniem.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
— Już ci lepiej, panieneczko? — dopytywała się troskli wie pani Krzakowa, podając Klementynce jeszcze jeden kubeczek ciepłego mleka, przyprawionego wonnym mio dem. — Wypij to, córuchno, zaraz inaczej się poczujesz i siły ci wrócą. — Kiedy ja już naprawdę dobrze się czuję i nawet mogłabym już pójść do domu. — Ale przedtem musisz zaczekać na twojego wuja i na mojego tatkę — przypomniała rozsądnie Balbinka. — Aha, masz rację. Tylko tak się o nich niepokoję. I o Klimka też się martwię. — Ach, zobaczysz, wszystko będzie dobrze! Klementynka skinęła głową na znak, że może Balbinka ma rację. Jeszcze tak bardzo dużo mówić nie miała siły, więc przymknęła oczy i siedziała nasłuchując szumu wiśla nych fal. Naraz dobiegły ją przedziwne dźwięki. Ktoś grał na fu jarce. Ale tak pięknie i tak dziwnie, że Klementynka aż podniosła się na swoim posłaniu. — Co to? — spytała Balbinki, która siedziała przy ma łym, zasłoniętym firaneczką okienku i coś cerowała. — Pytasz o to granie? To Bartuś wiatr zaprasza. 157
— Jak to: Bartuś wiatr zaprasza? — zadziwiła się Kle mentynka. — No, zaprasza, bośmy już dawno powinni stąd ruszyć do Sandomierza, a tymczasem bez wiatru nie da rady. — Nic nie rozumiem. A cóż ma do tego Bartusiowe granie? Teraz Balbinka zniecierpliwiła się. — Nie wiesz? — Pewnie, że nie wiem, naprawdę! — Nie słyszałaś nigdy o tym, że flisacy, jeśli wiatr im nie sprzyja, proszą go, aby zechciał dmuchać? — Nigdy o tym nie słyszałam! Powiedz, jak to jest! — Więc to jest tak: jeśli płyniemy do Gdańska albo Torunia czy Płocka, to, jak wiesz chyba, płyniemy z prą dem. Wtedy niesie nas woda wiślana i w szybkim czasie do stajemy się na miejsce. Ale pływamy również na naszej barce i w drugą stronę — pod prąd. Wtedy woda już nas nie niesie i podnosimy żagiel; i pomaga nam wiatr, który barkę popycha. Czasem jednak tak się zdarza, że wiatru nie ma i barka stoi na wodzie, chociaż trzeba by było, aby ru szyła z miejsca. Tak jak na przykład teraz. Powinniśmy płynąć do Sandomierza, bo tam mamy zamówioną pszenicę, którą musimy zawieźć do Torunia. Ale jak dostać się do Sandomierza, jeśli wiatru nie ma? — Nie wiem — szepnęła Klementynka. — A właśnie! Widzisz! Wobec tego, ponieważ wia tru nie ma, trzeba go pięknie poprosić, żeby zechciał nam pomóc i podmuchać. I dlatego Bartuś tak mu przy grywa. — To znaczy komu przygrywa? — No, wiatrowi! — Wiatrowi? 158
Oczy Klementynki stały się zupełnie okrągłe ze zdzi wienia. — Pewnie, że wiatrowi — Balbinka skinęła poważnie głową. — Taki już jest stary obyczaj u flisaków, że przy grywają wiatrowi, żeby mu się przypodobać. Grają, jak kto potrafi. Mój tatuś i mój wujek to grają na skrzypkach. Ale Bartuś na skrzypcach nie potrafi, więc gra na fujarce. A wiatr czasem nawet woli fujarkę. Żebyś wiedziała. Jak mu się granie spodoba, to też zaczyna po swojemu świstać i grać. A jak śwista — to znaczy, że już wieje, i barkę po pycha. Rozumiesz? Klementynka kiwnęła głową. — Rozumiem. I bardzo mi się to podoba. Tylko jedno mnie martwi, że jak wiatr teraz przyłączy się do Bartusiowej muzyki i zacznie dąć, to wy stąd odpłynie cie i nie wiadomo kiedy się zobaczymy. A ja ciebie bardzo polubiłam, Balbinko. I twoją mamę, i Bartusia, i wszyst kich. I ledwo was poznałam, to już zaraz trzeba będzie się rozstać. — E, nie na tak znów długo — pocieszyła ją Bal binka. — Do Sandomierza będziemy płynąć może ze cztery dni, a wracać będziemy przy dobrej fali w trzy — to prawie za tydzień będziemy w Warszawie. Zatrzymamy się tu na jeden dzień, bo jedzenie musimy zabrać, i po płyniemy do Torunia i znów wrócimy. — To^ja będę zawsze, wybiegać nad Wisłę, żeby zoba czyć, czy już przypłynęłaś, Balbinko. — A ja będę stała na pokładzie i będę ciebie wypatry wała, dobrze, Klementynko? — Pewnie, że dobrze. Ale słuchaj, Bartuś przestał grać. Dlaczego? Czy myślisz, że wiatr już się zgodził dmuchać? 159
— To możliwe. Ale czekaj, słychać jakieś głosy! Nie, na pewno wiatr nie mówi takim głosem! — I słychać rżenie koni! Co to może być? Czyżby wrócił wuj Dziarkowski? — Zaraz zobaczę — Balbinka uchyliła firaneczki w oknie. — Na brzegu... Czekaj, jest i mój tatuś, i twój wujek, i jacyś chłopcy! — Hurra! — krzyknęła, słysząc to, Klementynka. — Hurra! To na pewno Klimek! Miała właśnie zamiar wyskoczyć z łóżka, ale w porę przypomniała sobie, że przecież jest tylko w pożyczonej koszulinie i nie wypada tak wyskakiwać na spotkanie gości. Usiadła więc z godnością, oczekując dalszego bie gu wypadków. Jakoż po krótkiej chwili wpadł do pokoju Klimek. Zatrzymał się chwilę, rozglądając się po nie znanej izbie, aż wreszcie dostrzegł Klementynkę i rzucił się do niej. — Klementynka! Moja kochana! Jak to dobrze, że się nie utopiłaś! — Pewnie, że dobrze — zgodziła się Klementynka. — I w dodatku jesteś taka okropnie dzielna! Uratowa łaś połowę planów! — Tak, ale gdzie jest druga połowa? — Tu! — Klimek uderzył się w piersi i wydobył z za nadrza wielką kartę papieru. — Nasze plany! — krzyknęła Klementynka. — Nie nasze, tylko porucznika Komorowskiego — spro stował Klimek. Chciał właśnie przekonać się, czy obie po łowy pasują do siebie, jak należy, kiedy rozległo się puka nie do drzwi. 160
— Proszę wejść! — zawołała Klementynka, zupełnie jakby była dorosłą osobą. Drzwi uchyliły się i ukazał się w nich doktor Dziarkowski. — Wujku — pisnęła radośnie Klementynka — już jesteś z powrotem?! — Ano właśnie, jestem — kiwnął głową wujek Hiacynt i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtem rozległ się okrzyk Klimka: — Hurra! Pasują, pasują! Są plany w całości! — To trzeba je jak najprędzej dostarczyć do koszar — zdecydował energicznie wujek. — Siadam wobec tego za raz do mojej bryczuszki i jadę. — Ja z wujkiem! — krzyknął Klimek. — I Antoś też z nami. — I ja! — pisnęła Klementynka. — O nie — zaprotestował doktor Dziarkowski — ty, moja panienko, zostaniesz jeszcze tutaj, poleżysz, a potem zabierzemy cię do domu. — Muszę zostać? — zachmurzyła się Klementynka. — Musisz... — powiedział doktor. — Nie możesz rozcho rować się i przyczynić zmartwienia mamie, która i tak nie pokoi się o ciebie. Myślę nawet, że po drodze do koszar wstąpimy na Krakowskie i uspokoimy ją. Czy wyobrażasz sobie, jak się martwi? Klementynka zwiesiła głowę. Tak, nie pomyślała o tym pochłonięta niezwykłą awan turą z planami. Biedna mama! — Nie martw się, Klementynko — pogłaskała ją po gło wie pani Krzakowa — wujek zaraz mamę zawiadomi i wszystko będzie dobrze. •— A ty nam przez ten czas wszystko opowiesz — zawo11 Klimek i Klementynka
161
łała Balbinka. Więc Klementynka zaczęła opowiadać całą historię od samego początku. — W każdym razie, uważam, spisaliście się tak pięknie, że niejeden dorosły tak by nie potrafił — powiedział na zakończenie jej opowieści pan Krzak.
Między Krakowskim a Powiślem
Chociaż był to już początek września, poranek był nie zwykle ciepły i pogodny. Mimo wczesnej godziny nikt już jednak nie spał i w wą skich oknach warszawskich kamieniczek ukazywały się twa rze pełne troski i niepokoju. Z oddali, od strony Szwedz kich Gór *, od Woli, słychać było jakby daleki odgłos burzy, chociaż niebo było błękitne i pogodne. Klementynka obudziła się gwałtownie i na razie nie mo gła pojąć, co się dzieje. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że te głuche pomruki to przecież odgłosy armat pru skich i polskich, że przecież pod samą Warszawą rozgrywa się bitwa, która już trwa od... Zaraz, zaraz. Zastanowiła się i zaczęła liczyć na palcach: „od dwudziestego czwartego, to znaczy dwudziestego czwartego sierpnia zaczęło się. Pru sacy wtedy w nocy uderzyli na szańce, otaczające Wolę, i'gwałtownym szturmem zdobyli spory odcinek szańców. A dziś jest chyba już szósty września..." Rozmyślania przerwał nowy głuchy odgłos strzału arma tniego. Klementynka wyskoczyła z łóżka i błyskawicznie się ubrała. Należało być gotowym na wszystko. Przecież * Szwedzkie Góry — dawna nazwa dzielnicy wolskiej. 16S
wczoraj tatko, kiedy na chwilę wpadł do domu, mówił, że może dojdzie do tego, że jeśli Prusaków nie uda się zatrzy mać, to wtargną oni do miasta i walki będą się toczyły na ulicach. Kordulcia zapytała wtedy, czy na Krakowskim też będą się bili, i zapowiedziała, że, po pierwsze, będzie bro niła kamienicy przed Prusakami aż do ostatniej kropli krwi, a po drugie, że na pewno przepędzi Prusaków na koniec świata. „Tak, tak, łatwo to mówić, ale sytuacja była poważna — jak to określił tatko. O, znów ciężkie dudnienie armat. Ale tym razem to nie od strony Woli, tylko chyba od strony Powązek. Chyba pod Bielanami, bo tam też Prusacy ata kują. Trzeba będzie zaraz naradzić się z Klimkiem, co na leży począć. Tylko czy z tym Klimkiem kto się teraz do gada? Biega ciągle po ulicach i wypatruje żołnierzy, któ rzy przybywają do miasta, przeważnie ranni po bitwie. Od nich to dowiaduje się, jak wygląda sytuacja na przedpolu Warszawy. A potem z ważną miną przynosi nowiny". Nie można naturalnie mieć mu tego za złe. Klementynka też wolałaby biegać razem z Klimkiem, ale mama, mimo całej historii z planami i uznania dla dzielności Klemen tynki, dalej jednak nie popiera jej wypraw na miasto. — Co panienka, to panienka — mówi w takich wypadkach i każe Klementynce pomagać Agnisi w szykowaniu ban daży i szarpi dla rannych. Ale Agnisia to zupełnie co inne go. Przede wszystkim zaręczyła się z porucznikiem Komo rowskim i ciągle martwi się o niego, a po drugie — zawsze jest taka cichutka i nieśmiała, i bardzo grzeczna, i lubi sie dzieć w domu. Rozmyślając o tych wszystkich sprawach, Klementynka dokończyła ubierania się i nie zwracając uwagi na to, że białe pończochy układają się w obwarzanki, wsunęła nogi 164
się dzielnie i rozsądnie. Otóż wygląda na to, że przyszła ciężka chwila na nasze miasto. Prusacy i Moskale nacie rają coraz mocniej... „A gdzie jest Klimek?" — chciała spytać Klementynka, • ale w tej chwili wpadł do pokoju Kuba. Zdyszany, spiesz nie opowiadał, że atak nieprzyjacielski zaostrza się i że prawie cała Gwardia Narodowa rusza na pomoc wojsku. — Nasze ciężkie armaty, te największe, teraz tam prze wieźli do obrony Bielan. Nie damy się — zapewniał Kuba, pełen otuchy. Pił polewkę piwną z serem, taką jak zawsze lubił, a którą mu przyniosła Kordulcia na polecenie mamy. — A co się dzieje z ojcem? — zapytała Agnisia z nie pokojem. — Nie wiesz, Kubo, gdzie jest ojciec? — Zdrowy i cały, panienko. Widziałem go, jak stał przy pułkowniku Haumanie. Cały był i zdrów — powtórzył Ku ba — tylko wyglądał na zmęczonego. Ale niech się panna Agnisia nie martwi — nie damy się! Naczelnik Kościuszko i z królem pruskim, i z carycą da sobie radę. — A gdzie jest Klimek? — odezwała się Klementynka. Mama i Agnisia spojrzały na siebie. — Rzeczywiście, gdzie jest Klimek? Jeszcze niedawno był i dopominał się u Kordulci o skwarki do kaszy. A potem jakoś zakręcił się i zniknął. Może jest na górze? — Tam go nie ma. Szukałam go w alkierzyku — przy znała się Klementynka. — Co ty mówisz, moje dziecko? — zaniepokoiła się ma ma. — Mam jak najgorsze przeczucie, że Klimek pobiegł na miasto albo i aż do okopów. A tak mnie i ojcu obiecy wał, że tam nie pójdzie, że będzie w domu siedział! — Może zaraz wróci — starała się pocieszyć mamę Agnisia. 166
— Jakże wróci, kiedy na pewno zaplątał się w jakąś awanturę. Tak jak wtedy z tymi planami. Ja nic nie mó wię, pięknie się wtedy obydwoje z Klementynką spisali, ale co ja się wtedy namartwiłam, to tylko jeden Pan Bóg wie — westchnęła mama. — Ale teraz już żadnych planów nie musimy zdoby wać — powiedziała Klementynka, aby mamę pocieszyć i uspokoić. Jednocześnie jednak rozmyślała, co by tu zro bić, aby w jakiś sposób dowiedzieć się, co się dzieje z Klim kiem. Tymczasem dudniące odgłosy dalekich strzałów znów za częły się powtarzać. Kuba chwycił czapkę i karabin i krzyk nąwszy coś na pożegnanie wybiegł na ulicę. Klementynka szybko zbiegła za nim i wyjrzała przez uchylone drzwi. Krakowskie Przedmieście wyglądało prawie jak obóz wojskowy. Pełno było żołnierzy i uzbrojonych mie szczan. Coraz to przedzierali się przez tłum konrti kurierzy, wiozący widać ważne i pilne wiadomości. Ale Klimka ni gdzie nie było widać. Miała ogromną ochotę wyjść na ulicę i wmieszać się w ten tłum, ale jeszcze chwilowo pamiętała o mamie. Patrzała więc tylko na ten ruch niezwykły o tak wczesnej porze i wypatrywała niespokojnie, czy nie do strzeże w tłumie czarnej czupryny. Naraz ktoś dotknął jej ręki. Odwróciła się gwałtownie i ku swojemu zdumieniu a zarazem radości zobaczyła Antosia. Był rozczochrany i miał zakurzoną twarz. W ręku trzymał jakąś ogromną szablę w aksamitnej pochwie. — Klimek jest? — spytał. — Nie, nie ma. Myślałam, że pobiegł do ciebie. — Był już u mnie, był — pokiwał głową Antoś — tylko że potem zgubiliśmy się. A to jest dla niego — dodał, wska zując na szablisko. 167
— Skąd to masz? — spytała rzeczowo Klementynka. — O, zdobyliśmy to zupełnie uczciwą drogą — uspokoił ją Antoś. — Jak również i mój miecz! — Miecz?! — Klementynka nie wierzyła uszom. — Jaki znów miecz? — Jak to: jaki? Prawdziwy, najprawdziwszy! Trochę jest ciężki, mimo że to dość mały i krótki mieczyk. Co prawda, takich dzisiaj nie używa się w boju, ale lepszy taki niż ża den. Pan Taban, wiesz, ten bursztynowy król, ma takiego znajomego staruszka, który zbierał różną broń. Nawet i taką starożytną. I jak się zaczęło oblężenie, to ten staruszek tak się wystraszył, że Prusacy mogą wejść do Warszawy, że postanowił wszystko, co miał z broni, rozdać między tych, co się będą bili o Warszawę. A my przecież z Klimkiem pierwsi będziemy się bili, no nie? Więc jak się o tym do wiedziałem wczoraj wieczorem, to zaraz z samego rana wywołałem Klimka z domu i poszliśmy do staruszka. Dużo już tam nie było, bo ludzie wzięli co lepsze. Został tylko jeszcze łuk tatarski, jakiś sztylet i ten miecz i szabla. Naj pierw myśleliśmy z Klimkiem o łuku. Ale cięciwa przy nim zerwana, więc na nic. — No dobrze, ale gdzie jest Klimek w takim razie? — Jak to: gdzie? Miał tylko na małą chwilę pobiec w stronę Woli, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, i zaraz wrócić do domu. Powinien już tu być. — To może zaczekasz na niego — zaproponowała Kle mentynka. — E, nie, wolałbym przelecieć się po mieście — wyznał Antoś — tylko zostawię ci tę szablę. Oddasz ją Klimkowi. Ale naturalnie musisz tak zrobić, aby wasza mama jej nie zauważyła. Bo może by się. niepotrzebnie zdenerwowała! Lepiej takich rzeczy unikać. Starsi ludzie zawsze sobie te 168
sprawy bardzo biorą do serca. A już zwłaszcza jak zobaczą jakąś broń. — Postaram się zanieść na górę w ten sposób, aby mama nie zauważyła — obiecała Klementynka. Wzięła szablę od Antosia. Szabla była dość ciężka, ale to bynajmniej nie zrażało Klementynki. Machnęła Antosiowi ręką na poże gnanie i zwinnie zaczęła się przemykać po schodach, aby uniknąć niepożądanego spotkania z kimkolwiek. Minęła właśnie sień, gdy naraz usłyszała na górze głos mamy. Wy dając polecenia Marcysi, mama schodziła na dół. Klemen tynka rozejrzała się rozpaczliwie. Głos mamy brzmiał co raz bliżej i było słychać szelest jej sukni na schodach. Nie pozostawało wobec tego nic innego, jak ukryć się we wgłę bieniu w murze, gdzie wisiały płaszcze. Mama schodziła powoli, rozmawiając ciągle z Marcysią i naradzając się, czy nie należałoby zemleć trochę ziarna na kaszę, na wypadek głodowych dni, które mogły nadejść podczas oblężenia. Do tej rozmowy wmieszał się jeszcze głos Kordulci, któ ra coś tam pokrzykiwała z kuchni i mama przystanęła na półpiętrze, żeby jej odpowiedzieć. „Ja się uduszę — pomyślała Klementynka — jeśli tak długo będę tu musiała siedzieć". Tymczasem mama zawołała: — Klementynko! Kordulciu, czy nie widziałaś Klemen tynki? No i jak tu się pokazać z tą szablą? To się dopiero nazy wa trudna sytuacja. Biedna mama, denerwuje się, ale znów n^e można za nic zostawić szabli. Klementynka usiłuje na wet postawić szablę w kąciku, ale szabla jest krzywa i prze wraca się. 169
odgłosie kroków, do schodów, kiedy naraz z kryjówki z płaszczami rozlega się kichnięcie niezwykle głośne i naj zupełniej niespodziewane. — Rany boskie! Strzelają! Zabiją nas! — wrzasnęła Kordulcia. — Prusacy! — Kto strzela i kogo ma zabić? — rozlega się naraz w sieni znajomy, kochany głos ojca. — Ignacy! — zabrzmiał z kolei radosny okrzyk ma my. — Ignacy! — Dobre nowiny, Anusiu — powiedział tatko wzruszo nym głosem — dobre nowiny! Prusacy odstępują od mia sta, wynoszą się w dół Bzury, a Fersen * też w odwrocie. Tym razem zwyciężyliśmy. — A to wszystko dzięki geniuszowi pana Naczelnika Ko ściuszki i waleczności naszych wojsk — mówi Klimek. — A może i dlatego, że Prusacy nie mieli planów naszych okopów? „Skąd on się teraz tu wziął? — zastanawia się słysząc głos brata Klementynka, gdy tymczasem mama wita rado śnie obu przybyłych. — Czyżby spotkali się z tatkiem tam, na Woli?" I wobec tak podniosłego nastroju decyduje się opuścić swoją kryjówkę. Trudno, teraz i Klimek nie będzie miał chyba pretensji, że nie ukryła szabli. Na co mu szabla, jeśli wróg jest w odwrocie. Masz ci los! Znów to zielsko! Nie da rady, strasznie kręci w nosie, trzeba kichnąć. — Wszelki Duch Pana Boga chwali — drze się Kordulcia, a Klimek jej wtóruje: — Tu się ukrył jakiś szpieg! I jako najodważniejszy bohater na świecie biegnie do kryjówki, aby wywlec stamtąd wroga. * Fersen — dowódca wojsk rosyjskich. 172
— Masz swoją szablę — mówi wobec tego Klementyn ka, wynurzając się spod stosu płaszczy i starych futer i ki chając jeszcze raz. — Ale teraz i tak ci jest chyba niepo trzebna. — Jak to: niepotrzebna? Skąd ją masz? — zaczerwienił się Klimek. — I żeby jakoś uratować sytuację, dodaje z godnością po łacinie: — Si vis pacem, para bellům *, moja droga. — Czuję, że to jakaś zdobyczna szabla — roześmiał się, słysząc to, tatko — ale niech tam będzie, synku. Jeśli chcesz, ucz się fechtunku. — A ja, tatku, też będę mogła się uczyć? — spytała z nadzieją w głosie Klementynka. — A po co ci to, córeczko? — zdziwił się pan Andrychiewicz. — Jest jeszcze tyle innych sposobów kochania Ojczyzny. Niekoniecznie trzeba to robić z bronią w ręku. Ja wiem, żeś ty, Klementynko, dzielna, niczym sama Bello na, która, jak zapewne wiesz, była rzymską boginią wojny, ale być może, że nasza Ojczyzna wreszcie wolność i spokój odzyska i wtenczas inaczej będziesz jej służyć. A tymcza sem cieszmy się z tego zwycięstwa i z tego, że Warszawa wolna! — Pewnie, że'j est z czego się pieszyć — odezwała się z kuchni Kordulcia — wobec tego proszę siadać do stołu. Żołnierze po bitwie podobno zawsze są bardzo głodni. — Racja, Kordulciu — roześmiał się pan Andrychiewicz. * Si vis pacem, para bellům (łac.) — jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny.
słaniając oczy dłonią patrzeli teraz uważnie na Wisłą, na której posuwały się powoli płaskie, szare barki, wypełnio ne piaskiem, zbożem czy węglem. — Czy myślisz, Klementynko, że na pewno dzisiaj przy płyną? — spytał chłopiec. — Mówiła mi Balbinka, że na pewno dzisiaj będą z po wrotem z tego Sandomierza. — A jak sądzisz, czy nie zgodziliby się na przykład ci państwo Krzakowie, żeby nas z sobą zabrać na taką wy prawę do Gdańska, co? — spytał w rozmarzeniu Klimek. —• I naturalnie, że i Antoś mógłby też z nami pojechać. — Przypuszczam, że chętnie by nas zabrali. Tylko nie jestem zupełnie pewna,' co na to powiedzieliby mama i ojciec. — Obawiam się, że mieliby jakieś zastrzeżenia — wes tchnął Klimek. — Nie rozumiem zupełnie, czemu tak się o nas obawiają. Ostatecznie przekonali się, że nawet w bar dzo ciężkich i poważnych sytuacjach potrafimy sobie dać radę. — Ale dorośli zawsze obawiają się o dzieci. I może na wet czasem mają rację. Ostatecznie trochę więcej wiedzą o wszystkim niż my. I dlatego tak się o nas boją. — Może masz rację. Ale spójrz, tam płynie jakaś bar ka. Czy to nie ta właśnie? — Zaraz, niech się przyjrzę. Ależ oczywiście, że to oni! Umówiłam się z Balbinka, że zawsze będzie wywieszała różową chusteczkę, abym mogła z daleka rozpoznać ich barkę. — A swoją drogą, to przyjemnie jest mieć przyjaciół, na których się czeka — stwierdził z zadowoleniem Klimek. — Pewnie, że przyjemnie — przytaknęła Klementynka. 176
*
A wieczorem, jeśliby ktoś zajrzał przez wąskie okna ka mieniczki, znów zobaczyłby zgromadzoną całą rodzinę pań stwa Andrychiewiczów. Oto pan Andrychiewicz opowiada o przebiegu ciężkich bojów, o doskonałości strategicznych planów Naczelnika Kościuszki, o ucieczce wroga. Pani Andrychiewiczowa cieszy się z powrotu męża, Agnisia myśli o poruczniku Komorowskim, Sylwek słucha opowiadania ojca, a Klimek i Klementynka... Klimek i Klementynka też siedzą zasłuchani. A może ma rzą' o nowej, pełnej niebezpieczeństw i bohaterstwa przy godzie? Bo któż to wié, jakie jeszcze będą dzieje mieszkań ców małej kamieniczki przy Krakowskim Przedmieściu?
SPIS
ROZDZIAŁÓW
Najpierw kilka słów o starej kamieniczce . . . . Czy dobrze jest mieć siostrę-bliźniaczkę Trochę więcej o reszcie rodziny Sypanie okopów Spotkania bywają różne ' Niełatwo jest być bohaterem Co Klimek znalazł w skrzyni . Gdzie jest Klementynka Ale jej ciągle nie ma! W kwietniu woda jest zimna! Wuj Dziarkowski znów się dziwi Koniec jednego zmartwienia, początek drugiego . . Jeszcze raz o młynie Z pieca na łeb Wszystko dobre, co się dobrze kończy Między Krakowskim a Powiślem Pozostała pamięć i przyjaźń
5 10 25 32 43 55 69 83 94 108 124 132 136 140 157 163 174
P R I N T E D IN P O L A N D I n s t y t u t W y d a w n i c z y ,,Nasza K s i ę g a r n i a " . W a r s z a w a 1972. W y d a n i e IV. N a k ł a d 100 000 + 277 egz. A r k . w y d . 8,5. A r k . d r u k . 11,25. P a p i e r d r u k . sat. k l . V. 70 g. 86 X 122/32. O d d a n o do s k ł a d a n i a w lipcu 1971 r. P o d p i s a n o do d r u k u w l i s t o p a d z i e 1971 r. D r u k u k o ń c z o n o w s t y c z n i u 1972 r . D r u k a r n i a W y d a w n i c z a , K r a k ó w , ul. W a d o w i c k a 8 Zam. nr 1386/K/71 M-18-1523
CEN£4l 17,