Czerwony testament
tom 2
Ksawery de Montepin
Część pierwsza Doktor Thompson
I.
– Dalej! – zawołał Jolivet – dale...
1 downloads
16 Views
1MB Size
Czerwony testament
tom 2
Ksawery de Montepin
Część pierwsza Doktor Thompson
I.
– Dalej! – zawołał Jolivet – dalej! Popchnąć razem! Flisacy z wysiłkiem wciągnęli na statek kotwicę wraz z topielcem. – To jakiś stary człowiek – zauważył Fouine – chyba od niedawna był w wodzie… Patrzcie no! W kieszeni kamizelki ma zegarek ze złotym łańcuszkiem. – Rzeczywiście – powiedział Jolivet. – Niczego nie ruszajcie… złóżmy ciało na brzegu. Trzej ludzie położyli trupa na drodze, prowadzącej do przystani. W tej chwili przechodzili nieopodal strażnicy bezpieczeństwa publicznego. Fouine przyłożył dłonie do ust i zawołał: – Hej, panowie! Podejdźcie tutaj! Strażnicy przystanęli i spojrzeli ku brzegowi. Mężczyzna stojący obok nich zapytał: – Co się tam stało? Był to Rajmund Fromental, który przypadkiem znalazł się w tym miejscu podczas porannej przechadzki. Fouine odpowiedział, podnosząc do góry głowę: – Panowie! Wyciągnęliśmy topielca! – Topielca? – powtórzył Rajmund. Wraz ze strażnikami skierował się ku pochyłości, prowadzącej do brzegu. Wioślarze zabrali się z powrotem do roboty. Fromental i agenci zbliżyli się do trupa, którego bladą twarz oświetlały pierwsze promienie słońca. Spostrzegłszy Rajmunda, Fouine nie mógł powstrzymać zdziwienia i przyglądał mu się z ciekawością. Fizjonomia tego człowieka nie jest mi obca, zastanawiał się Fromental, gdzieś już go widziałem…
Pochylił się nad trupem i przyglądał się jego twarzy. Nagle wyprostował się i krzyknął: – Tak, to on! – Zna pan tego człowieka? – zapytał jeden ze strażników. – Znałem go… – Będziemy więc mogli spisać protokół. – To należy do mnie… Wy tylko podpiszecie… – Pan spisze protokół? Jakim prawem? – Prawem, jakie daje mi ten dokument – odrzekł Fromental, wyjmując niewielką legitymację. – Zostałem wydelegowany do poszukiwania i aresztowania tego człowieka. Strażnicy ukłonili się z uszanowaniem. Gdzieś już widziałem tego mężczyznę, mruknął Fouine, tylko gdzie? Nie mogę sobie przypomnieć… – Kiedy wydobyto tego człowieka? – zapytał Rajmund. Właściciel statku opowiedział, co się wydarzyło i podał Fromentalowi kawałek papieru, na którym napisał ołówkiem parę słów. – Nie mogę już dłużej zostać z panami – rzekł. – Oto moje nazwisko i nazwiska moich ludzi, a także mój adres… Musimy już odpływać. Ten chłopiec – tu wskazał ręką na Fouine’a – był z nami i może dokładnie udzielić szczegółowych informacji. – Dobrze, niech pan odpływa. Właściciel statku pożegnał się, sam stanął za sterem i odpłynął w górę Sekwany. – Niech któryś z was pójdzie do kostnicy po nosze i przyprowadźcie kilku ludzi – odezwał się Rajmund do strażników. – Trzeba bezzwłocznie zabrać stąd ciało. Pospieszcie się. Fromental wpatrywał się w twarz topielca i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że są to zwłoki Antoniego Fauvela, antykwariusza z ulicy Guenegaud… Zadanie wykonane… Pomógł mi przypadek…, pomyślał. Fouine bezskutecznie usiłował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy widział Rajmunda. – A więc, mój chłopcze – odezwał się ten ostatni – podnosząc kotwicę, zauważyliście ciało? – Tak jest, proszę pana. – Masz w tej chwili coś do roboty? – Nie, proszę pana, nie mam nic… Jestem wolny jak ptak… – To pójdziesz ze mną do kostnicy, gdzie spiszę protokół.
– Jak pan sobie życzy. – Zresztą, bądź spokojny, otrzymasz nagrodę, którą odstąpili ci marynarze… – E, tam… wcale nie zależy mi na tych piętnastu frankach… Mam dobre rzemiosło, z którego żyję… W tej chwili strażnik, wysłany do kostnicy, powrócił z dwoma ludźmi niosącymi nosze. Złożono na nich zwłoki i ruszono w stronę mostu Archeveche. Fouine pozbierał swoje wędkarskie akcesoria i pospieszył za orszakiem. Po przybyciu do kostnicy, zaniesiono zwłoki do specjalnego pomieszczenia. Dozorca nie pozwolił rozbierać trupa, bez obecności urzędnika sądowego. Rajmund przystąpił do spisywania protokołu, na mocy przesłuchania świadka – Juliusza Boulenois, zwanego Fouine. Zapytał go, gdzie mieszka. Juliusz Boulenois podrapał się za uchem i odpowiedział z uśmiechem: – Po trosze wszędzie i nigdzie… Jestem kosmopolitą, proszę pana… Ale najczęściej można mnie znaleźć w restauracji na wyspie Saint-Maur. Zdziwiony tą odpowiedzią Fromental, spojrzał na zeznającego i znowu zapytał: – Czym się zajmujesz? – Łowię ryby dla prywatnych odbiorców i dla restauratorów. – Pamiętaj, że to poważne zeznanie i żebyś sobie nie żartował… – ofuknął go Rajmund. – Ja wcale nie mam ochoty do żartów, szanowny panie – odpowiedział Boulenois. – Odpowiadaj więc jak należy. – Mówię najszczerszą prawdę. Byłem stolarzem… zajęcie to nie podobało mi się i zostałem rybakiem. Mam do tego powołanie. Zarabiam z łatwością tyle, ile potrzeba mi do życia. Może pan zapytać restauratora z wyspy, mojego najlepszego klienta, to panu powie… – Masz rodzinę? – Naturalnie, że mam. Oto adres mojego poczciwego ojca Anastazego Boulenois: ulica des Recoltes nr 17. Rajmund skończył protokół, po czym zwolnił strażników i młodego rybaka, a sam wrócił do domu. W myślach błogosławił przypadek, który poprowadził go dziś nad ranem do przystani i pozwolił odnaleźć tam
martwego, poszukiwanego nędznika. Zadanie zakończone, myślał Rajmund, teraz więc minister sprawiedliwości uwzględni wreszcie moją prośbę i obdarzy mnie wolnością… Może też zgodzą się na urlop, którego tak potrzebuję… Było jeszcze bardzo wcześnie. Paweł był w swoim pokoju. Wizyta u amerykańskiego doktora wyznaczona była dopiero na godzinę pierwszą po południu. Rajmund miał dosyć czasu na załatwienie spraw w prefekturze i spotkanie się z naczelnikiem, nie chcąc jednak niepokoić Pawła tak wczesnym swoim wyjściem, napisał kilka słów na kartce, tłumaczących jego chwilową nieobecność i położył kartkę w przedpokoju, na stoliku. Spojrzał na zegarek, była godzina ósma. Wziął kapelusz i wyszedł. Naczelnik, człowiek energiczny i pracowity, urzędował już w swoim gabinecie. Wprowadzony od razu do jego gabinetu Rajmund, został przyjęty dość chłodno, po wczorajszej wizycie. – Przybywa pan po nowe rozkazy? – zapytał zwierzchnik. – Panie naczelniku, przynoszę dobrą i złą wiadomość… – Mianowicie? – Znalazłem antykwariusza z ulicy Guenegaud… – Antoniego Fauvela? – Tak, Antoniego Fauvela. – Czy dał się pojmać bez żadnego oporu? – Niestety, nie mógł się bronić. – Jak to? – Fauvel nie żyje. – Nie żyje? – powtórzył naczelnik. – Utopił się, lub został utopiony. Oto raport, wyjaśniający w jaki sposób został wyciągnięty dziś rano z rzeki, w mojej obecności. Mówiąc to, Rajmund podał naczelnikowi raport, który ten natychmiast przeczytał i zaraz potem zapytał: – Przypuszczasz, że sam się utopił? – Nie mogę na to odpowiedzieć. – Czy na ciele nie ma żadnych śladów, pozwalających przypuszczać, że mogło to być morderstwo? – Obejrzałem trupa dokładnie. – A więc samobójstwo? – Nie jestem tego pewny, ale jest to prawdopodobne. Dowiedział się,
że jest podejrzany, że była u niego w mieszkaniu rewizja, wolał więc skończyć ze sobą, niż narażać się na sąd i pozbawienie praw i mienia… – Zapewne, mogło tak być, ale mógł to być też napad rabunkowy… Rajmund potrząsnął przecząco głową. – Raczej nie. Kradzież nie była przyczyną zabójstwa… Znaleziono przy nim złoty zegarek i portfel z pieniędzmi… – Jest pan pewien, że topielec to księgarz Fauvel? – Najzupełniej. Byłem u niego, jak pan wie, dzień przed rewizją. Zapamiętałem go dobrze. Poznałem go od razu, z pewnością się nie pomyliłem. – Nie ma w pańskim raporcie żadnej wzmianki, czy znaleziono przy nim jakieś papiery… – Bo ich nie znaleziono. Zresztą, jeżeli ma pan jakiekolwiek wątpliwości, łatwo to sprawdzić. – W jaki sposób? – Konfrontując wspólników ze zwłokami… Można też wezwać do kostnicy siostrę Fauvela, wdowę Labarre i jego siostrzeńca z seminarium św. Sulpicjusza. – Tak, to będzie konieczne. Teraz poprzestaniemy na obejrzeniu zwłok przez jednego z lekarzy prefektury. Proszę na mnie poczekać. W pół godziny później, naczelnik, Fromental i lekarz, wchodzili z dozorcą do kostnicy. Zbliżyli się do ciała topielca. Doktor przyglądał się jego twarzy. – Twierdzicie panowie, że ten człowiek został wyciągnięty z Sekwany? – zapytał. – Tak jest, panie doktorze – odpowiedział Rajmund – wyciągnięto go na brzeg w mojej obecności. – Ale na pewno utonięcie nie było przyczyną śmierci, mogę o tym stanowczo zapewnić. Wnioskuję to z jego twarzy… – Jak to? Więc człowiek ten nie utonął? – wykrzyknął naczelnik. – Nie! Stanowczo nie! Nieżywego już wrzucono do Sekwany. – Ale nie widać na ciele żadnych śladów obrażeń, żadnych śladów walki…
II.
Pomocnicy doktora rozebrali trupa. Ciało Fauvela było matowej bladości albo raczej wyglądało, jak ulepione z wosku. Kończyny nie były sztywne. Na całym ciele nie było żadnej rany, ani żadnego śladu walki. Doktor zmarszczył czoło i zamyślił się. Po dokładnych oględzinach zwłok, odezwał się: – To coś niebywałego doprawdy! Tętnice zachowały giętkość, jak za życia. Ciało przebywało przynajmniej ze trzy dni w wodzie, a nie ma na nim najmniejszego opuchnięcia, ani zepsucia, wygląda tak, jakby nieboszczyk dopiero co umarł. Nigdzie nie widać ciemnofioletowych plam, które pojawiają się normalnie w pewnych miejscach po zgonie… Skóra jest zupełnie przezroczysta… Bardzo dziwna rzecz… Trzeba będzie zbadać dokładnie jego mózg. – Niech pan robi, co chce, doktorze, ale proszę powiedzieć, co pan przypuszcza? – Nie mogę nic odpowiedzieć, bo nie rozumiem, z jakim przypadkiem mam do czynienia. Pierwszy raz spotykam się z tak szczególnym zjawiskiem… Tylko sekcja zwłok może rozwiązać tę zagadkę… Doktor wydał natychmiast polecenie asystującemu felczerowi i wkrótce skalpel zagłębił się w piersiach rozciągniętego na stole sekcyjnym trupa. Zdziwienie doktora przeszło wszelkie granice. Przekonał się bowiem, że w ciele nie było zupełnie krwi, ani jedna żyłka nie różniła się bladością od matowej białości ciała. Doktora ogarnęło przerażenie. Serce było puste, bez krwi, wątroba także. Tętnice i żyły, zbadane dokładnie przez lupę, okazały się tak samo puste, jak serce. – Co to znaczy? – wykrzyknął doktor. – To jakaś straszna tajemnica!
Zbadano wnętrzności. – Ten człowiek zakończył życie tuż po podniesieniu się od stołu, trawienie w żołądku ledwo co rozpoczęte… Sprawdzimy jeszcze mózg… Odwrócono trupa i za pomocą małej piłki, przepiłowano część czaszki. W mózgu, tak jak i wszędzie, nie było zupełnie krwi. – Coś niewytłumaczalnego! Coś niepojętego! Gubię się, doprawdy! – krzyknął doktor. Nagle zadrżał gwałtownie. Z tyłu szyi zauważył niewielkie zadraśnięcie, na dwa, trzy centymetry długości, jeszcze bielsze od skóry. Przyłożył palce do tego miejsca i lekko nacisnął. Brzegi rany, zadanej skalpelem przez Jakuba Lagarde, uchyliły się i wypłynęła z nich jakaś ciecz. – Aha! – wykrzyknął doktor – oto jest rozwiązanie całej zagadki! Proszę spojrzeć! I dwoma palcami uchylił lekko skórę, pokazując otwór. – Ależ to rana! – zawołał naczelnik – czy to znaczy, że mógł się przypadkowo zranić? – O, nie! Został ugodzony bardzo wprawną ręką, a potem… wytoczono z niego całą krew, jak ze zwierzęcia… Nieszczęśnik miał do czynienia z kimś doskonale zaznajomionym z anatomią, z kimś bardzo zręcznym w chirurgicznych operacjach! – Jest pan tego pewny, doktorze? – Najzupełniej! I jestem tym przerażony… sam lepiej nie znalazłbym tętnicy… Kto mógł popełnić tak straszną zbrodnię? – I w jakim celu? – mruknął ponuro naczelnik. – Tylko wspólnik, obawiający się denuncjacji mógł mieć interes w zamordowaniu Fauvela – zauważył Rajmund. – I wspólnik ten musiał ukończyć szkołę medyczną, bo włada skalpelem, jak profesor chirurgii… To, moi panowie, bardzo tajemnicza sprawa… Nie spotkałem się dotąd z podobnym przypadkiem… Czy jesteście pewni tożsamości tego człowieka? – Całkowicie – odezwał się Rajmund. W tej chwili dano znać, że przywieziono złodziei książek, po których posłano do więzienia. Naczelnik kazał ich natychmiast wprowadzić. Wszyscy trzej rozpoznali w martwym człowieku antykwariusza Fauvela. Wdowa Labarre i jej syn również to potwierdzili. Nie było wątpliwości, zamordowanym był Antoni Fauvel. Pani Labarre, bardzo przygnębiona morderstwem jej brata, zapytała,
czy może oddać mu ostatnią posługę. Odpowiedziano jej, że pochowanie zwłok nie może się odbyć bez pozwolenia prokuratora, na które trzeba jeszcze poczekać. Zostanie zawiadomiona, kiedy pozwolenie nadejdzie. Pani Labarre i jej syn odeszli. Doktor zajął się pisaniem raportu z przeprowadzonej sekcji zwłok. Naczelnik bezpieczeństwa publicznego opuścił kostnicę i udał się do prokuratury. Rajmund wyszedł razem z nim. Idąc obok swojego zwierzchnika, zastanawiał się, czy nie poprosić go jeszcze raz o urlop. Co prawda wczorajsze niepowodzenie nie zachęcało go do ponowienia prośby, ale dziś sytuacja się nieco zmieniła, wyszła na światło dzienne cała prawda o Fauvelu, a Rajmund wywiązał się z powierzonego zadania pomimo że poszukiwany okazał się martwy. Może więc dzisiaj naczelnik okaże się dla niego łaskawszy? – Panie naczelniku – odezwał się po chwili milczenia – czy mogę wierzyć, że dziś będę szczęśliwszy, niż wczoraj? – Szczęśliwszy? – powtórzył naczelnik – pod jakim względem? – Chodzi o moją wczorajszą prośbę… – A… co do urlopu… Więc tak bardzo panu na nim zależy? – Bardzo, panie naczelniku. I jeżeli go otrzymam, będę panu naprawdę niezmiernie wdzięczny… – No więc dobrze, ale nie dam panu tyle, ile pan chciał, daję panu urlop na piętnaście dni, z drobnym jednak zastrzeżeniem… pozostawiam sobie prawo wezwania pana, jeżeli zajdzie nagła konieczność. To wszystko, co mogę dla pana zrobić. Rajmund ukłonił się z szacunkiem. – Zrobił pan dla mnie w tej chwili bardzo dużo i proszę mi wierzyć, że potrafię to docenić… Rajmund szczęśliwy wrócił do domu, naczelnik poszedł do sądu. W pałacu przy ulicy Miromesnil wszyscy od rana byli, jak w gorączce. Był to dzień otwarcia gabinetu konsultacyjnego doktora Thompsona, a dzięki skutecznym artykułom, reklamującym w paryskich dziennikach umiejętności amerykańskiego specjalisty, można było spodziewać się tłumów pacjentów. Trzeba dodać, że znani przedstawiciele świata nauki oraz profesorowie medycznego fakultetu, którym Thompson składał wizyty,
uznali jego niebywałą inteligencję i szeroką wiedzę medyczną za niepodważalny fakt. Byli spokojni, że nie odbierze im ich pacjentów, bo jako specjalista, leczący anemię zgromadzi u siebie wyłącznie tych pacjentów, którzy cierpieć będą właśnie na tę chorobę. Jakub Lagarde opracował recepturę lekarstwa, które poddał ocenie akademii medycznej i uzyskując pozytywną opinię, otrzymał jednocześnie zgodę na wyłączność sporządzania tego preparatu. Było to po jego myśli, gdyż nie zamierzał zdradzać swojego sekretu aptekarzom, zachował więc monopol na sporządzanie leku, ale zobowiązał się dostarczać go w potrzebnych ilościach szpitalom. Nikt nie znał składu tego leku, oprócz komisji akademii medycznej i samego doktora Thompsona. Nikt również nie znał jeszcze skutków jego działania, ale mimo to krążyły o tym środku pogłoski, że to prawdziwe panaceum, lek prawie cudowny. Około południa, w salonie przylegającym do gabinetu czekało już ponad dwadzieścia osób. Duży salon, umeblowany z widocznym przepychem, ozdobiony obrazami i rzeźbami, poprzedzony był przedpokojem, w którym trzynastoletni chłopiec w ubraniu pazia, siedział przy niskim biureczku i wręczał wchodzącym kolejno pacjentom ich numery porządkowe. W głębi salonu znajdowały się drzwi, zasłonięte ciężkimi portierami, prowadzące do gabinetu doktora. Gabinet urządzony był bardzo elegancko, przy ścianach znajdowała się biblioteka, inkrustowana brązem. Między oknami stało duże, stylowe biurko. W rogu pokoju szerokie drzwi prowadziły do podręcznej, domowej apteki, gdzie stały półki, a na nich flakony, butelki, puszki i inne pojemniki, oznaczone etykietami. Na środku stał stół, cały zastawiony maleńkimi, jednakowej wielkości pudełeczkami, owiniętymi w drukowane w czterech językach instrukcje. Przy stole tym siedziała Marta, pochylona nad wielką księgą rejestracyjną, oprawioną w zieloną skórę, z posrebrzanymi narożnikami. Młoda dziewczyna ubrana była w krepową, czarną suknię. Podniesione wysoko blond włosy ozdabiały jej zgrabną główkę, niczym złota korona, a spadające figlarnie na czoło złote loczki, czyniły jej twarz jeszcze piękniejszą. Jakub nie mógł się na nią napatrzeć… Wśród tłumu ludzi, oczekujących w salonie na przyjęcie przez doktora, znajdowały się matki z dziećmi o wychudzonych, bladych twarzyczkach, z podkrążonymi oczami. Na pierwszy rzut oka widać było, że cierpią na anemię.
W jednym z rogów salonu, pełniącym rolę poczekalni, siedział Rajmund Fromental ze swoim synem. Naprzeciw nich – jakaś kobieta mówiła coś po cichu do siedzącego obok niej młodzieńca, o bladej, mizernej twarzy, w ubraniu duchownego. Była to pani Labarre, która idąc za radą nieboszczyka swojego brata – Antoniego Fauvela, przyprowadziła syna na konsultację do specjalisty. Pani Labarre, jak wiemy, nie bardzo kochała syna, zależało jej tylko na tym, aby dożył do pełnoletności i doczekał końca procesu Jerome’a Villarda. To było dla wdowy najważniejsze, aby przejąć w swoje ręce spadek, przeznaczony dla jej syna.
III.
Zegar, umieszczony na marmurowym kominku, wybił godzinę pierwszą. W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i na progu pojawił się doktor Thompson. Wszyscy wstali, aby się mu ukłonić. Odpowiedział lekkim skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem, przeszedł wzdłuż salonu, otworzył drzwi do przedpokoju i powiedział po cichu kilka słów do pazia, rozdającego numery porządkowe. Ubrany był co najmniej odświętnie. Na szyi miał biały krawat, na ramionach dopasowaną, czarną marynarkę i aksamitną kamizelkę. Wyglądał elegancko w świetnie skrojonym ubraniu, a powagi dodawała mu jeszcze niewielka, przycięta na amerykański sposób broda. Przeszedł znowu przez salon i skierował się do gabinetu. Rajmund zastąpił mu drogę, a Jakub poznał, że to ten sam człowiek, z którym przed kilkoma dniami rozmawiał w restauracji na wyspie. – A, to pan – odezwał się, podając Rajmundowi rękę, którą ten serdecznie uścisnął – dziękuję panu za pamięć i zaufanie, jakim mnie pan obdarzył. Nie zapomniałem naszej rozmowy… Który pan ma numer? – Pierwszy… – odrzekł z uśmiechem Rajmund – byliśmy tu już przed dwunastą. – Cieszę się, że będzie pan moim pierwszym pacjentem. To ten młodzieniec jest pańskim synem? – dodał, wskazując na Pawła. – Tak, panie doktorze – odpowiedział Fromental. – Poznaję, choć krótko go wtedy widziałem… Paweł ukłonił się uprzejmie. – Proszę panów do gabinetu – powiedział następnie Thompson, uchylając ciężką portierę i przepuszczając przed sobą ojca i syna. – Proszę, niech panowie usiądą tu bliżej mnie… Musimy ze sobą
porozmawiać. Zacznę od tego, że od czasu, gdy widziałem pana ostatnio, bardzo się pan zmienił i to niestety na niekorzyść. – Dziwi mnie bardzo, to co pan powiedział, doktorze – szepnął Paweł – że już mnie pan wcześniej widział… bo ja sobie wcale nie przypominam, żebyśmy się już gdzieś wcześniej spotkali… – Nie zauważył mnie pan… ale ja widziałem pana z daleka… a podczas pana chwilowej nieobecności, powiedziałem nawet pańskiemu ojcu, co jest panu potrzebne dla wzmocnienia organizmu i aby zwalczyć anemię. Bo pan wyraźnie na nią cierpi, drogi panie… – To dziś modna choroba, panie doktorze, nawet elegancka – odrzekł Paweł, śmiejąc się. – Pomimo całej jej elegancji, zamierzam zadać jej cios, po którym się już nie podniesie. Muszę zbadać pańską krew, pozwoli pan zatem, że pobiorę kropelkę… – Czy mam się rozebrać? – Nie ma potrzeby. Proszę mi tylko podać rękę. – Którą? – Którąkolwiek. Paweł podał lewą rękę. Thompson ścisnął mu mocno jeden palec, a następnie ukłuł jego czubek złotą szpileczką. Natychmiast ukazała się kropla krwi. Jakub zebrał ją na kawałek szkła i położył pod mikroskopem. W sąsiednim pokoju, pełniącym rolę domowej apteki, siedziała przy stole Marta. Słyszała, jak doktor Thompson rozmawiał z kimś w gabinecie za ścianą, ale nie zwracała na to większej uwagi. Wizyty rozpoczęte – pomyślała sobie i dalej czytała pożyczony od Angeli romans. Nagle zadrżała. Jakiś znajomy głos, ale nie doktora Thompsona, dotarł do jej uszu i chwycił za serce. Zaczęła się uważniej przysłuchiwać. Głos umilkł, a teraz mówił doktor, Marta słyszała dokładnie każde słowo. Kiedy doktor skończył, znowu dało się słyszeć ten drugi głos… Nerwowe drżenie poruszyło całym ciałem sieroty. Teraz miała pewność, wiedziała czyj to głos. Bez trudu rozpoznała głos rybaka znad brzegów Marny, należący do młodego człowieka, o którym od tamtego spotkania nie przestawała myśleć… Przyszedł do doktora na konsultację… A więc jest chory i wymaga leczenia… – pomyślała.
Serce Marty zabiło gwałtownie, tym razem z obawy i żalu. – Gdybym go mogła zobaczyć… – szepnęła. Wstała z krzesełka, zbliżyła się po cichu do drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza. Niewiele mogła zobaczyć, bo w tym momencie doktor poprosił Rajmunda i Pawła do mikroskopu. Thompson mówił do Pawła: – Spójrz, młodzieńcze i powiedz, co widzisz? Młody człowiek zbliżył oko do mikroskopu i uważnie wpatrywał się w kawałek szkła. – No i co widzisz? – zapytał doktor. – Szeroka kropla wody, a w środku niej czerwona plamka – odpowiedział Paweł. – Stanowiąca zaledwie dwunastą część dużej kropli, prawda? – Prawda… – A więc, ta czerwona maleńka plamka krwi, otoczona jest bezbarwnym płynem, który też powinien być krwią. Teraz już wiem, jaką ilość tej krwi zawierają twoje żyły i tętnice… Usiądź przy mnie, porozmawiajmy… Marta obserwowała nadal gabinet przez dziurkę od klucza. Dotąd widziała tylko przesuwające się postacie, teraz, kiedy wszyscy usiedli, mogła zobaczyć ich twarze. Paweł znajdował się dokładnie na wprost niej. Marta zadrżała ze wzruszenia, widząc blade policzki i usta młodzieńca. Tak, to on, szepnęła, ale jaki zmieniony… Musi być poważnie chory… – Musiałeś dużo ostatnio pracować, mój chłopcze, czyż nie tak? – zapytał doktor. – Bardzo dużo… Lubię się uczyć… – Czy nie czułeś ostatnio przyspieszonego bicia serca? – Tak, to mi się dość często zdarza… – A jak ze snem? Czy dobrze sypiasz w nocy? – Niestety, bardzo źle sypiam… – To typowe objawy anemii… Oddech masz nierówny, niespokojny, puls przyspieszony. Nadmiar pracy powodował jeszcze pogłębienie się anemii… Ale nie martw się. Podejmuję się wyleczenia ciebie i to całkowicie. Musisz tylko ściśle przestrzegać moich zaleceń. – Będę je skrupulatnie wypełniał, panie doktorze, obiecuję… – Nie chodzi mi o twoje posłuszeństwo… muszę zdobyć twoje zaufanie. – Zapewniam pana, panie doktorze, że mam do pana całkowite
zaufanie… – Czy możesz tego dowieść? – W jaki sposób? – Odpowiadając szczerze na moje pytania. – Jestem gotów… – Zobaczymy… Otóż zdziwiła mnie bardzo zmiana w twojej powierzchowności i to w tak krótkim czasie, w ciągu jednego zaledwie tygodnia… Jestem pewien, że ta gwałtowna utrata sił, widoczna na twojej twarzy, nie jest wcale skutkiem anemii… Rajmund spojrzał ze zdziwieniem na doktora. Marta, wzruszona wstrzymywała oddech, aby dokładniej słyszeć. – Moje drogie dziecko – ciągnął doktor Thompson – lekarz jest twoim najlepszym przyjacielem, któremu powierza się wszystkie swoje tajemnice tak, jak spowiednikowi. Nie wolno przed nim nic ukrywać, bo chodzi zarówno o uzdrowienie ciała jak i duszy… Widzę, że ukrywasz coś przede mną i przed swoim ojcem. Powiedz nam otwarcie, proszę, co jest tym zmartwieniem… – Pan doktor się myli… – mruknął niechętnie Paweł – zapewniam pana, że nic mi nie jest… Jakub Lagarde wstrząsnął głową. – Nie przekonasz mnie, moje dziecko… zbyt dobrze znam się na ludziach, potrafię czytać z ich serc i duszy jak z otwartej księgi. Obok choroby fizycznej, którą rozpoznałem i jestem w stanie uleczyć, jest w tobie jakieś cierpienie, pewien rodzaj choroby duszy, której nie mogę wyleczyć, nie znając przyczyny. To cierpienie cię zabija. – Błagam pana, panie doktorze, proszę mnie o to nie pytać… Rajmund zawołał: – Kochany synu! Cóż za zły duch namawia cię do tego milczenia? Czy nie rozumiesz, że chodzi nam o ratowanie twojego zdrowia, twojego życia? Ja też od razu się domyśliłem, że gnębi cię jakieś poważne zmartwienie… Paweł chwycił się rękami za głowę. – To moja tajemnica… moja tajemnica… – zawołał przerażony. Jakub Lagarde uśmiechnął się. – Czy sądzisz, że tak trudno odgadnąć, co może być tym zmartwieniem w twoim wieku? – zapytał. – Tylko jedną tajemnicę możesz ukrywać w swoim sercu… to jakaś miłość… – Czy to prawda, Pawle? Jesteś zakochany? – wykrzyknął Rajmund. Słysząc to, Marta straciła oddech, chwyciła się za serce, próbując
powstrzymać jego gwałtowne bicie. Czy Paweł odpowie? Czy powie, że ją kocha? Czy wymieni jej imię?, pomyślała, bliska omdlenia.
IV.
Młody człowiek odezwał się niespodziewanie: – A więc, tak! Ojcze, panie doktorze – nie mylicie się! Tak, kocham… i to kocham z całej duszy! – wykrzyknął gorączkowo. – I to ta miłość cię zabija? – zapytał Rajmund. – Nie wiem, czy mnie zabija… ale wyczerpuje mnie… pożera… – Czy ta, którą kochasz, nie jest ciebie godna? – zapytał Lagarde. – Nie jest mnie godna? Co za bluźnierstwo, panie doktorze! Jest równie czysta, jak piękna! Jestem tego pewien, tak samo jak tego, że kocham ją całym sercem… – Dlaczego więc tak cierpisz? Czy na drodze do waszego szczęścia stoi jakaś przeszkoda? – Największa, jaką można sobie wyobrazić! Moja ukochana jest dla mnie stracona… Nie wiem, gdzie ją odnaleźć! Gdybym miał pewność, że ją zobaczę, że nigdy się z nią nie rozłączę, nie cierpiałbym, tylko cierpliwie czekał… – Jak to możliwe, nie wiesz, gdzie ją odnaleźć? Przecież chyba ją znasz? – Nie znam… nie wiem nawet, jak się nazywa… nic o niej nie wiem… Ujrzałem ją pewnego dnia i zakochałem się, olśniony jej urodą… Przemówiłem do niej, a ona odpowiedziała mi, powiedziała kilka słów… i od tamtej pory oddałem jej całą moją duszę… kocham ją na całe życie… potem zobaczyłem ją jeszcze raz, ale z daleka… jakiś człowiek całował ją w czoło… ten pocałunek sprawia mi męczarnie, to tak, jakby ktoś przykładał mi rozżarzone żelazo do serca… odtąd już jej nie widziałem… wyjechała… i nie wiem, czy wróci… – Może ta młoda kobieta jest mężatką? – zapytał Jakub Lagarde. – Nie wiem… i to też doprowadza mnie do rozpaczy… może ją kiedyś odnajdę, tylko po to, żeby jeszcze bardziej cierpieć, jeżeli nie jest
wolna… – Teraz znasz, ojcze, moją tajemnicę, i zna pan przyczynę mojego cierpienia, doktorze… Widzicie sami, że nie ma dla mnie lekarstwa… – Powiedziałeś, że wyjechała? – zapytał Rajmund. – Tak, ojcze. – Nie starałeś się dowiedzieć, dokąd? – Próbowałem, ale bezskutecznie. Zresztą, czy wolno mi szukać tej, która nie dała mi nawet prawa do tego, aby ją kochać… – Poszukamy jej razem, mój synu, znajdziemy ją… i będziesz szczęśliwy… Rajmund powiedział te słowa, aby pocieszyć syna i złagodzić jego cierpienie, ale naprawdę sam w to nie wierzył. – Odwagi, moje dziecko! Miłość nie powinna nas zabijać – rzekł, biorąc Pawła za rękę. – Udało mi się namówić naszego pacjenta, aby wyjawił nam przyczynę swoich dolegliwości – odezwał się doktor Thompson – to już dużo… Teraz podzielmy się zadaniem. Ja będę leczył ciało, a pan zajmie się leczeniem duszy… Co do ciebie, drogi chłopcze, pomyśl trochę o sobie i o swoim ojcu… Zapiszę ci pewne lekarstwo, ale przyrzeknij mi, że zastosujesz się dokładnie do moich zaleceń. – Przyrzekam, panie doktorze – odrzekł Paweł. Jakub wziął kartkę papieru i zaczął pisać. W sąsiednim pokoju Marta słuchała wyznania Pawła z rozdzierającą radością. Paweł cierpiał więc przez nią… i dla niej… A ona była tak blisko niego, wystarczyło otworzyć dzielące ich drzwi, ukazać się w nich i powiedzieć: – Oto jestem! Możesz mieć nadzieję… jestem wolna… i kocham cię! Niestety, nie mogła tego zrobić. Jej wrodzona nieśmiałość i obowiązek nakazywały jej milczenie. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Wizyta dobiegała końca. Paweł bez wątpienia przyjdzie tu, aby zapłacić za wizytę i poda jej karteczkę zapisaną przez doktora, do wypisania recepty, z numerem i nazwiskiem pacjenta. A więc zobaczy go! Nadzieja zagościła w jej sercu. Usłyszała głos doktora, konsultacja zakończyła się. Marta pobiegła zająć swoje miejsce. – Oto moje zalecenia – powiedział Jakub, podając Pawłowi złożoną kartkę papieru, a biorąc z biurka małe pudełko, dodał – tu są pigułki, które będziesz regularnie zażywał. Za osiem dni przyjdź do mnie, ale z wesołą
twarzą i spokojnym sercem. A pan ze swojej strony, niech robi, co do pana należy… – zwrócił się do Rajmunda. – Może pan być spokojny, doktorze – odrzekł Fromental, a po chwili zapytał: – Pozwoli pan, doktorze, że zapytam, ile należy się za konsultację? – Pański syn, drogi panie – odrzekł Thompson z uśmiechem – jest dziś moim pierwszym pacjentem. Myślę, że przyniesie mi szczęście… Nie mówmy o honorarium. Uważam panów za przyjaciół, nie za zwykłych klientów. Czekam na panów za osiem dni, do widzenia! Doktor podał rękę Rajmundowi i Pawłowi i odprowadził ich do drzwi. – Wyjdźcie panowie tędy – rzekł – dzisiaj nie trzeba wypisywać recepty. Uścisnęli sobie ręce i ojciec z synem wyszli. Marta od kilku chwili siedziała na swoim miejscu i nie mogła już słyszeć, o czym mówiono w gabinecie, usłyszała jednak odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Domyśliła się, że nie będą już wchodzili do jej pokoju, zbladła i poczuła, jak serce boleśnie się jej ścisnęło. Zapomniałem zapytać o nazwisko mojego pierwszego pacjenta, pomyślał Lagarde, ale mniejsza o to… Za osiem dni zobaczymy się ponownie. Poruszył sprężynę dzwonka elektrycznego, po chwili ukazał się chłopiec, przydzielający pacjentom numery. – Czy zauważyłeś tych panów, którzy przed chwilą wychodzili? – zapytał go doktor. – Zauważyłem, proszę pana… – Poznałbyś ich? – Poznałbym, panie doktorze. – No więc, jeżeli któryś z nich przyjdzie tu jeszcze kiedyś, to nie będziesz mu dawał numeru, tylko wprowadzisz go od razu do mojego gabinetu. – Zrozumiałem, panie doktorze. Numer drugi. Weszła jakaś dama. Pascal Saunier, lub raczej Pascal Rambert – sekretarz doktora Thompsona, od wczoraj śledził tapicera Amadeusza Duvernay’a, jednego ze spadkobierców hrabiego de Thonnerieux i jego kochankę Wirginię.
Wiedział, że trzeba było działać szybko, nie tracąc więc czasu, udało mu się ustalić adres młodego człowieka i pilnował domu, w którym mieszkał. Poprzedniego dnia wieczorem, widział jak Amadeusz po wyjściu z pracy usiadł z jednym ze swoich kolegów w pobliskiej winiarni, przy szklaneczce wina i wszedł tam za nimi. Usiadł przy stoliku i zamówił kieliszek madery. Amadeusz rozmawiał ze swoim towarzyszem, nie zwracając uwagi na pozostałych klientów. – Późno dziś wyszedłeś… – odezwał się jego towarzysz. – No tak, pracowałem dzisiaj w Saint Denis i właśnie stamtąd wracam… – Jutro też tam będziesz? – Nie, jutro czwartek, obiecałem Wirginii, że zabiorę ją na wieś… Ona za nią przepada… – Dokąd się wybieracie? – To zależy od Wirginii. Jeszcze się nie zdecydowaliśmy, czy jechać do Sevres, czy do Bougival, czy może do Nogent-sur-Marne lub do Cosbeil… Myślę, że jak wrócę, to Wirginia już się zdecyduje… – Śliczna ta twoja Wirginia. – Wierzę ci, mój stary! – Nadal szyje dla sklepów? – Tak. Nie może nadążyć, tyle ma zamówień. A pracowita jest i bardzo zręczna… Pascal nie stracił ani słowa z rozmowy. – Czy już się przeprowadziliście? – Nie, mieszkamy cały czas w tym samym miejscu, na rogu ulicy Julien Lacroix. Wirginii bardzo podoba się to mieszkanko. – Kiedy zamierzacie się pobrać? – Musimy poczekać do mojej pełnoletności. Pamiętasz, że obiecałeś być na naszym weselu? – Nie obawiaj się, na pewno będę! – No, płacę i uciekam. – Dokąd ci się tak śpieszy? – Idziemy na koncert do Alhambry, na przedmieściu du Temple. Przyjdź też, jak chcesz. Do zobaczenia, stary! – Do zobaczenia. Pascal zapłacił za wino, przeszedł ulicą Bilbuelle na przedmieście du Temple, obok ulicy Chateau d’Eau, wszedł do jednej z restauracji, gdzie kazał sobie podać obiad.
Po obiedzie udał się do kawiarni Alhambra na koncert. Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux poszukał sobie wolnego stolika i usiadł tak, aby widzieć wchodzących do kawiarni gości. Zamówił szklankę wina i popijając słuchał występów miejscowych śpiewaków. Nagle uśmiechnął się i oczy mu rozbłysły. Spostrzegł Amadeusza Duvernay, trzymającego pod rękę Wirginię, którą znał tylko z opisu Jakuba. Młody człowiek szukał wzrokiem wolnego stolika. – Widzisz – odezwała się Wirginia z nadąsaną miną – przyszliśmy za późno. Od strony orkiestry wszystkie miejsca są już pozajmowane. – Spróbujmy tutaj się gdzieś usadowić… – Tu będzie za daleko… – Ale za to nie będzie tak duszno… O, spójrz! Tam przy stoliku siedzi tylko jedna osoba… Chodźmy! Amadeusz wskazał stolik, przy którym siedział Pascal Saunier. Na widok zbliżającej się pary, wspólnik Jakuba Lagarde’a uśmiechnął się i przesunął na bok, aby pozostawić wolne miejsca.
V.
– Przepraszam pana – odezwała się Wirginia do Pascala – czy nie będziemy panu przeszkadzać? – Ależ skąd, proszę pani – odpowiedział uprzejmie eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux – bardzo proszę, siadajcie państwo… – Dziękujemy panu… Amadeusz usiadł naprzeciw Wirginii i zapytał: – Co zamówimy? – Piwo. – Podaj nam chłopcze dwa kufelki piwa – rzekł tapicer do kelnera. Pascal obrzucił Wirginię badawczym spojrzeniem. Była to, jak nam wiadomo, śliczna, młoda dziewczyna, jednak jej uroda wcale nie interesowała Sauniera. Cała jego uwaga skupiona była na cieniutkim łańcuszku, błyszczącym na jej szyi. Kelner podał zamówiony napój, jednocześnie na scenie opuszczono kurtynę. Skończyła się pierwsza część koncertu. – Za twoje zdrowie! – zawołała Wirginia, trącając w kufel Amadeusza, a ten zapytał: – No i co, zdecydowałaś się na tę wycieczkę na wieś? – Naturalnie! Uprzedziłam już nawet w sklepie, że jutro mnie nie będzie… – W takim razie, musimy wyjechać wcześnie rano… – Tak, pierwszym pociągiem… – Ale musimy zdecydować, dokąd pojedziemy? – No właśnie… – Masz jakiś pomysł? – Chciałabym znaleźć jakieś odosobnione miejsce, gdzie jest dużo drzew i wody… coś w rodzaju bezludnej wyspy… – Ale z restauracją…
– No tak, restauracja by się przydała… – Jedźmy więc do Bougival. – O, nie! – Dlaczego nie? – Tam jest za mało cienia… – Do Buttes-Chaumont? – Mówisz poważnie, czy żartujesz? – Corbeil? – Tam nie ma drzew… – Do Bondy? – Tam nie ma wody… – No to wybieraj sama… – A co byś powiedział na Lasek Chantilly? – Nie mam nic przeciwko temu… – Więc jedziemy tam! – Czy jest tam woda i restauracja? – Wszystko tam jest. – Skąd wiesz? – Jedna z moich koleżanek z pracowni spędziła tam ostatnio tydzień i opowiadała, jak tam jest ślicznie. – Pani koleżanka powiedziała szczerą prawdę – wtrącił się do rozmowy Pascal – Las Chantilly jest rzeczywiście piękny… – Zna pan tę miejscowość? – zapytał tapicer. – Bardzo dobrze, przemierzyłem ją wzdłuż i wszerz. Są tam piękne, ogromne stawy, otoczone starymi drzewami. Restauracji właściwie nie ma, ale są domki leśniczych, w których dostaniecie państwo rybę smażoną, omlet, czy królika, a do tego szklaneczkę lekkiego wina i to wszystko bardzo tanio. Nie znajdziecie państwo przyjemniejszego miejsca na spacery, na pewno nie będziecie żałowali tego wyboru. – A czy to daleko stąd? – Godzina jazdy pociągiem. – Którym? – Północnym. – A gdzie trzeba wysiąść? – Na stacji d’Orry-la-Ville, w samym środku lasu… jeżeli się państwo zdecydujecie – ciągnął Pascal – i pojedziecie pierwszym pociągiem, pokażę wam drogę do jezior… – To pan też tam jedzie? – Jadę do Orry, zapłacić pewnemu koloniście za siano, które zakupił
mój pan. Jestem zarządcą w pewnym zamożnym domu. Obecnie mojego pana nie ma w Paryżu, mam więc trochę wolnego czasu. Mogę więc państwu służyć za przewodnika… – Propozycja nie do odrzucenia – rzekł Amadeusz – będzie nam bardzo miło, jeśli zechce pan wyświadczyć nam tę przysługę. Prawda, Wirginio? – Ależ naturalnie… Będziemy panu bardzo wdzięczni za tę uprzejmość… – W takim razie – dorzucił Pascal – podejmuję się zamówić dla państwa bażanta u jednego z leśniczych. – Bażanta? O tej porze? Przecież minął czas polowania na bażanty. – Ale nie dla leśniczego… Za kurtyną rozległ się dzwonek i orkiestra rozpoczęła uwerturę. – Będą śpiewać – odezwała się Wirginia. – Czy napijecie się państwo ze mną piwa? – zapytał Pascal. – Z przyjemnością – odrzekł Amadeusz. Kelner przyniósł trzy kufle. Trącono się nimi, a że właśnie podniesiono kurtynę, goście skupili całą swoją uwagę na scenie i na drugiej części koncertu. Pascal w tym czasie układał sobie w głowie plan na jutrzejszy dzień. Po zakończonym koncercie, Saunier zapytał: – Pani lubi teatr? – O, tak, bardzo – odpowiedziała Wirginia. – Teraz jednak proponowałbym powrót do domu, aby odpocząć przed jutrzejszą wycieczką. – A więc, zobaczymy się z panem jutro? – zapytał Amadeusz. – Tak, trzy kwadranse przed szóstą będę na państwa czekał na dworcu północnym. – Będziemy punktualnie. Przy wyjściu z kawiarni uścisnęli sobie ręce. Wirginia z Amadeuszem poszli w kierunku Belleville, a Pascal wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Puebla. Tutaj, w swoim mieszkaniu napisał krótki list do Jakuba, który zamierzał wrzucić do skrzynki pocztowej nazajutrz rano i położył się spać. Obudził się wcześnie, ubrał się i poszedł pieszo na dworzec północny, po drodze wrzucił list do jednej ze skrzynek. O wpół do szóstej był na stacji. Wkrótce zauważył zajeżdżający powóz z Wirginią i Amadeuszem. Pascal podał im rękę na powitanie.
– O, jak miło pana widzieć – zawołała uradowana Wirginia – właśnie przed chwilą zastanawialiśmy się, czy dotrzyma pan słowa… – Ja zawsze dotrzymuję danego słowa, proszę pani… – Zapowiada się wspaniała wycieczka – powiedział Amadeusz – mam przeczucie, że świetnie się zabawimy. Kupmy bilety. – Ja kupię – odezwał się Pascal. – Dobrze, proszę kupić też dla nas, potem się rozliczymy… – Nie martwcie się państwo takim drobiazgiem… Mówiąc to, Pascal Saunier udał się do kasy biletowej. – Wyjątkowo miły ten chłopak – mruknął młody tapicer. – Zarządca w dużym domu, to niezła pozycja – wtrąciła Wirginia – Musi nieźle zarabiać… – Z pewnością. Pascal wrócił z biletami. – Na nas czas, moi państwo! – zawołał. – Chodźmy, prędzej! – Jakie pan kupił bilety? – Drugiej klasy… Tak elegancka dama nie może podróżować trzecią klasą… Wszyscy zajęli miejsca w pustym przedziale. Rozległ się świst, pociąg ruszył. Po niecałej godzinie, pociąg przystanął, a konduktor ogłosił: – Orry-la-Ville-Coye! – Jesteśmy na miejscu – odezwał się Pascal. Dwaj mężczyźni i młoda kobieta wysiedli z wagonu. Mała stacyjka, na której wysiedli, znajdowała się w samym środku lasu Chantilly, w równej odległości od dwóch wiosek, ukrytych w zieleni drzew, mało uczęszczanych przez paryskich spacerowiczów, Orry-la-VilleCoye. Ze stacyjki prowadziły w las dwie drogi, dochodzące do wiosek. – Przepięknie! – wykrzyknął tapicer, gdy znalazł się już w środku lasu – ale tylko dla oka… bo raczej nie ma tu gdzie się napić szklaneczki wina i przegryźć choć kawałkiem chleba! – Z kawałkiem sera… – dodała Wirginia. – Tu rzeczywiście nic nie ma – powiedział Pascal – ale w Orry-laVille znajdziemy porządną karczmę i każemy sobie zrobić jajecznicę ze słoninką… a zanim się jajecznica usmaży, pójdę załatwić szybko swój interes, potem będę już wolny… – Niech tak będzie… Wirginia poprosiła Pascala, aby dowiedział się, o której odchodzi
ostatni pociąg. Pascal poszedł i po chwili wrócił z tą wiadomością. – Ostatni pociąg w stronę Paryża – rzekł – odchodzi o dziewiątej wieczorem. – To za wcześnie – mruknęła młoda kobieta – nie będziemy mieli czasu przyjrzeć się wschodzącemu księżycowi… – Nie martwcie się państwo o powrót – powiedział Pascal – mam pewien pomysł. – Jaki pomysł? – Powiem państwu później… – Bardzo pan lubi intrygować… – Cierpliwości… Poszli drogą prowadzącą do Orry. Wirginia odurzona świeżym powietrzem i balsamiczną wonią lasu, zrywała polne kwiaty i układała z nich bukiet. Amadeusz i Pascal, ożywieni jej wesołością, śpiewali jedną z piosenek, usłyszaną na wczorajszym koncercie. W Orry wstąpili do skromnej karczmy, nad którą widniał szyld: „Witamy myśliwych!” Jakiś barczysty mężczyzna zamiatał izbę, w której ustawionych było kilka stolików. Amadeusz zamówił jajecznicę ze słoniną i butelkę białego wina. – Poprosimy trzy nakrycia! – odezwała się Wirginia. – Butelkę i szklanki proszę podać od razu – dorzucił tapicer. Widać, że lubi sobie wypić – pomyślał Pascal. Dobrze wiedzieć… Karczmarz przyniósł butelkę i szklanki, a gdy jego żona zabierała się do przygotowania jajecznicy, czternastoletnia córka gospodarzy nakrywała do stołu.
VI.
Amadeusz napełnił szklanki lekkim, białym winem. – Zaraz załatwię swoją sprawę i niebawem wrócę – rzekł Pascal, pijąc zdrowie Wirginii. Wyszedł z karczmy i rzeczywiście niedługo potem wrócił. Podano jajecznicę. Podróżni wypili do niej trzy butelki wina i po tym suto zakrapianym posiłku ruszyli w drogę, w kierunku stawów. Wirginia i Amadeusz byli w świetnych humorach. Pascal znakomicie udawał, że podziela ich radość. Dzień był pogodny, lekki wietrzyk chłodził gorące promienie słońca i pozwalał odbywać wędrówkę bez wszelkiego zmęczenia. Weszli do lasu i szeroką drogą dotarli do jednego z ogromnych stawów, ocienionych wysokimi drzewami. Na horyzoncie rysowała się dostojna sylwetka pałacyku de la Reine Blanche i wielki wiadukt kolei północnej, wzniesiony na arkadach na wysokości sześćdziesięciu metrów. – Ach! – wykrzyknęła zachwycona Wirginia – tutaj jest jeszcze piękniej, niż w Temple! Amadeusz, mniej wrażliwy na piękno otaczającego ich krajobrazu, mruknął tymczasem: – Dziwna rzecz, jak te piękne widoki wzmagają pragnienie. Pascal zaczął się śmiać. – Jeżeli teraz już chce ci się tak pić, to co będzie wieczorem? – zauważyła Wirginia. – Co będzie, to będzie! – odrzekł wesoło młody tapicer – nic nie poradzę, że chce mi się pić… Już od miesiąca nic nie miałem w ustach… Przecież po to przyjechaliśmy, żeby się trochę zabawić, prawda, proszę pana? Ale… dlaczego mamy ciągle się do siebie zwracać per pan? Jak
panu na imię? – Mam na imię… Izydor – odpowiedział Pascal. – A więc, mój drogi Izydorze, muszę ci powiedzieć, że kiedy pracuję, to pracuję, a kiedy się bawię, to bawię się do upadłego! Mam rację czy nie mam racji? – Masz zupełną rację! – Słyszysz, Wirginio? Izydor mówi, że mam rację! Niech żyje Izydor! Przynajmniej jeden człowiek, który mnie rozumie! Chodźmy zobaczyć ten pałac… – Myślę, że dobrze byłoby najpierw zamówić sobie śniadanie u leśniczego. – Dzielny z ciebie chłopak, Izydorze! Ruszaj więc naprzód, a my idziemy za tobą! Pascal poszedł pierwszy, Amadeusz podążył za nim, trzymając pod rękę Wirginię. Po niedługim czasie dotarli do maleńkiej wioski de Comele. Żona leśniczego przyjęła spacerowiczów z uśmiechem, pytając, czego by sobie życzyli. – Chcielibyśmy zjeść śniadanie, droga pani – rzekł wspólnik Lagarde’a. – Byłem już kiedyś u pani i bardzo miło wspominam pani gościnność. Przyprowadziłem dzisiaj moich przyjaciół. Co może nam pani zaoferować? – Mam świeże karpie. – Doskonale! – Mogę też państwu podać potrawkę z królika. – Wspaniale. – I mogę podać pieczoną kurę. Pascal roześmiał się głośno. – Może być i kura, ale prawdę mówiąc wolelibyśmy bażanta. – To się dobrze składa, bo właśnie wczoraj mój mąż znalazł jednego schwytanego w sidła, zastawione przez kłusowników. Upiekę go państwu na rożnie i przygotuję do niego dobrą sałatę… – Brawo! A na deser poziomki, jeśli pani ma… ser śmietankowy i kawa… – Nie zapomnij o mnie, drogi Izydorze – szepnął porozumiewawczo tapicer do ucha Pascala. – Bądź spokojny – odpowiedział ten ostatni – napijemy się burgunda. I zwracając się ponownie do żony leśniczego, rzekł: – Będzie pani łaskawa nakryć nam tutaj pod tymi dużymi drzewami.
Będziemy punktualnie na dwunastą. – Wszystko będzie dla państwa gotowe. Obaj mężczyźni i Wirginia poszli zwiedzać ruiny zamku de la Reine Blanche i o wyznaczonej godzinie wrócili na posiłek. Śniadanie było wyśmienite. Butelki burgunda opróżniano jedną po drugiej. Amadeusz nie wiedział już, co mówi, podobnie Wirginia, która zaczynała bełkotać coś pod nosem, oboje byli bardzo weseli… O czwartej podano kawę, przyprawioną koniakiem. – Poczciwy Izydorze – bełkotał Amadeusz – jesteś nadzwyczaj sympatycznym towarzyszem… i muszę przyznać, że urządziłeś nam wspaniałą wycieczkę… – O, tak, to prawda… – potwierdziła Wirginia. – To jeszcze nie koniec atrakcji… – powiedział Pascal z uśmiechem. – Nadeszła chwila wyjawienia wam mojego planu. – Mów, przyjacielu… to musi być coś znakomitego, ten twój plan… – Otóż myślę, że zamiast czekać tu aż do nocy, idźmy lasem do stacji, tam poczekajmy na pociąg i wracajmy do Paryża, tam weźmiemy powóz i dokończymy tak miło rozpoczęty wieczór w willi mojego pana, którego jestem jedynym dozorcą. Przyjmę was rakami, smażoną rybą i kilkoma butelkami szampana. – Szampan i raki! Ależ to moje marzenie! – krzyknęła Wirginia. – A gdzie to jest? – zapytał tapicer. – Nad brzegiem Marny. – Znam wybrzeże Marny… Zgadzam się… A gdzie będziemy spali? – W domu mojego pana łóżek nie brakuje… Tam się prześpicie, a rano wypoczęci wrócicie do Paryża. – Niech żyje Izydor! – wykrzyknęła Wirginia – Amadeuszu, zapłać rachunek. – To należy do mnie – zawołał Pascal. – Nie, nie… – odparł Amadeusz – ja płacę za śniadanie, ty stawiasz kolację z szampanem… – Niech tak będzie. Po zapłaceniu rachunku udali się w drogę powrotną. Amadeusz zataczał się i ledwo się trzymał na nogach. Wirginia potykała się o każdy kamień. Oboje śmiali się i śpiewali wesoło. Gdy po godzinie dotarli do stacji, oboje upadli na ławkę. Pascal, który cały czas udawał tylko, że pije, był zupełnie trzeźwy. Podbiegł do naczelnika stacji i zapytał:
– Czy mogę wysłać depeszę do Paryża? – Bardzo proszę. Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux wziął do ręki kawałek papieru i napisał na nim: „Garnier, Cafe de la Saint Lazare. O ósmej wieczorem czekać z powozem na północnej stacji. Pascal”. Podał depeszę naczelnikowi, a ten natychmiast ją wysłał. Było wpół do szóstej. Jakub, uprzedzony listem wysłanym mu rano, musi od szóstej czekać w kawiarni na stacji Saint Lazare, myślał Pascal, a że pociąg przybędzie na stację dopiero o ósmej dwadzieścia, Jakub będzie miał zatem czas, aby wszystko przygotować… Dał się słyszeć głos lokomotywy. Pascal kupił bilety pierwszej klasy. Poszedł po Wirginię i Amadeusza i wsiedli do wagonu. Pociąg opuścił stację Orry-la-Ville. Powróćmy do doktora Thompsona i jego gabinetu przy ulicy Miromesnil. Konsultacje rozpoczęte o godzinie pierwszej miały się zakończyć o czwartej, jak donosiły anonse w gazetach. Do godziny trzeciej doktor zdążył przyjąć dwudziestu pacjentów. Przepisane recepty zostały zarejestrowane w księdze rejestracyjnej, prowadzonej przez Martę. Wezwano numer 21. Wdowa Labarre i jej syn wstali z miejsc i zostali wprowadzeni do gabinetu Thompsona. Doktor wydał polecenie, aby uprzedzić sporą jeszcze liczbę oczekujących, że dzisiaj już nie zdąży ich przyjąć i że przyjmie ich jutro. Jakub z zainteresowaniem przyglądał się ostatnim dzisiejszym pacjentom. – Proszę usiąść – rzekł do wdowy, wskazując na krzesło, a następnie dodał: – Chodzi zapewne o poradę dla tego młodego człowieka. – Tak, panie doktorze. Dla mojego syna. Thompson zrobił zdziwioną minę. – Syna? – powtórzył – trudno uwierzyć! Wygląda pani raczej na jego starszą siostrę, niż na matkę. Pani Labarre zarumieniła się, słysząc komplement. Jakub mówił dalej: – Ile lat ma pani syn?
– Dziewiętnaście… Ale jak pan widzi jest bardzo słabej i wątłej budowy… I bardzo źle wygląda… Doktor Thompson przyglądał się uważnie młodzieńcowi. Duże, piękne oczy seminarzysty posępnie błyszczały na tle bladej, anemicznej twarzy, nadając jej wyraz niezadowolenia. – Od jak dawna jest pan w seminarium? – zapytał Jakub. – Od trzech lat – odpowiedział lakonicznie młody człowiek. – Od śmierci ojca, mojego ukochanego męża – dorzuciła wdowa. – Mój mąż był sławnym adwokatem, myślał o prawdziwej karierze dla syna, ale cóż, kiedy prawdziwe powołanie ciągnęło chłopca do seminarium. Nie chciałam się sprzeciwiać jego życzeniu. Jakub już od momentu wejścia do gabinetu wdowy z synem domyślał się, kim są jego ostatni pacjenci, teraz chciał się przekonać czy jego domysły są słuszne, zapytał więc: – Czy pani nie jest przypadkiem wdową po adwokacie Labarre? – Tak, panie doktorze… czy pan znał mojego męża? – Nie, ale dużo o nim … i o pani słyszałem. – Od kogo? – Od pani doktora, pana S., któremu złożyłem niedawno wizytę w dowód mojego uznania dla jego ogromnych zasług. Doktor S., dowiedziawszy się, że specjalizuję się w leczeniu anemii, uprzedził mnie, że namówi panią do przyprowadzenia do mnie syna, seminarzysty… – Właśnie tak zrobił i to za jego namową jesteśmy tutaj… – Gdyby się pani dzisiaj nie zjawiła, miałbym i tak zapewne honor widzieć panią niebawem, bo właśnie napisałem list, w którym – za pośrednictwem doktora S. – proszę panią o zaszczycenie swoją obecnością spotkania, mającego odbyć się u mnie za kilka dni… – Jestem panu bardzo wdzięczna za tę uprzejmość, ale niestety nie będę mogła skorzystać z pańskiego zaproszenia. – Dlaczego? – Jak pan widzi jestem w żałobie. – A więc niedawno znowu doznała pani bolesnej straty kogoś bliskiego? – zapytał niby zaciekawiony doktor, choć doskonale znał odpowiedź na swoje pytanie. – O tak, straciłam brata… był księgarzem, nazywał się Antoni Fauvel… – Antoni Fauvel? – powtórzył Jakub z doskonale udawanym zdziwieniem. – Słyszał pan doktor o nim?
– Ależ dobrze go znałem! Jeżeli to ten sam, mieszkał na ulicy Guenegaud… – Tak, tam właśnie mieszkał… – Kupiłem u pana Fauvela książki do mojej biblioteki… Doprawdy, trudno mi uwierzyć… Widzieliśmy się ostatni raz jakieś osiem dni temu! Nie wyglądał na chorego… Czy to była jakaś nagła choroba? – Nie, panie doktorze, mój biedny brat został zamordowany. – Zamordowany? – wykrzyknął Jakub z oburzeniem. – Tak, nie ma wątpliwości. Dowiodła tego sekcja zwłok.
VII.
– Strasznie mi przykro, ceniłem bardzo pana Fauvela – odezwał się Thompson ze smutkiem. – Czy schwytano mordercę? – Nie – odrzekła pani Labarre. – A czy domyślają się przynajmniej, kto mógł go zamordować? – Niestety nie. – Jaka mogła być przyczyna tej zbrodni? Wdowa po adwokacie już zamierzała odpowiedzieć, ale syn ją uprzedził. – Antoni Fauvel – rzekł – został zamordowany przez jednego ze swoich wspólników. – Moje dziecko – przerwała żywo wdowa Labarre – czy zastanowiłeś się, co ty mówisz? To bardzo nieładnie źle mówić o swoim wuju. Stanowczo ci tego zabraniam! – Mamo, mówię prawdę, wie mama o tym tak dobrze, jak ja – odparł seminarzysta. – Wie o tym cały Paryż. Niepotrzebnie wuj prowadził swoje ciemne interesy. Rewizja policji potwierdziła to, niestety. Tak się to musiało skończyć, handlował kradzionymi książkami, aż w końcu jeden z jego klientów zamordował go, w obawie, żeby go wuj nie wydał. Mama nosi po swoim bracie żałobę i tego nie mogę mamie zabronić, ale co do mnie, nie mam ani żałoby na sobie ani nie noszę jej w sercu… Ci, co błądzą w życiu po złych drogach, nie budzą we mnie żadnej litości ani pobłażania! Błagam tylko gorąco Boga w moich modlitwach, aby raczył przebaczyć jego duszy, więcej zrobić dla niego nie mogę… – Synu, nakazuję ci, abyś zamilkł! Obrażasz mnie ciężko i ubliżasz świętej pamięci swojego biednego wuja! Jakub z zaciekawieniem przyglądał się młodemu seminarzyście, którego stanowczość i jasność poglądów były w rażącej sprzeczności z jego wątłą fizjonomią.
Pomiędzy matką a synem nie było żadnej więzi ani wspólności w zapatrywaniach, widać to było na pierwszy rzut oka. – Mój drogi młodzieńcze – odezwał się doktor do seminarzysty – pozwól mi nie podzielać twojego zdania. W tragicznej śmierci twojego wuja, widzę jakąś tajemnicę, dlatego niebezpiecznie jest się tak lekkomyślnie o tym wyrażać. Policja nie jest nieomylna. Możesz się o tym niedługo przekonać, a wtedy będziesz żałował swojego pospiesznego, surowego osądzenia nieboszczyka. Co do pani żałoby sądzę, że nie powinna mi pani odbierać nadziei zobaczenia pani w moim domu… Proszę o tym pomyśleć… Spotkania, o których wspomniałem będą się odbywały w niewielkim, zaufanym gronie, rozmowa w gronie przyjaznych osób, przy spokojnej muzyce, może pani tylko pomóc… Tymczasem, proszę o pozwolenie zbadania pani syna… – Bardzo proszę – odpowiedziała pani Labarre. – Czy mógłbym pierwszy zadać panu pytanie, doktorze? – odezwał się seminarzysta – chciałbym usłyszeć pana zdanie na temat mojej choroby… – Cierpi pan na anemię… To choroba bardzo trudna do leczenia – odparł Thompson. – Prawdopodobnie za dużo pan pracuje i to pana niszczy… ma pan niewiele krwi, więc nadmierny wysiłek bardzo pana osłabia… – Tak, mam mało krwi, wiem o tym… Ale pracuję tyle samo, co inni moi koledzy… Poza tym, myślę, że jestem zdolniejszy od innych, więc dobre wyniki w nauce zawdzięczam raczej wrodzonym talentom, a nie nadmiernej pracowitości… – Prowadzi pan siedzący tryb życia? – Tak, przesiaduję całymi godzinami, czytając… – I zapewne niewłaściwie się pan odżywia? Młody człowiek potrząsnął głową. – Niech pan szuka innej przyczyny, doktorze – jedzenie jest bardzo dobre, pożywne i urozmaicone, całkiem zdrowe… – A czy rano długo musi pan pozostawać na czczo? – Może i tak, ale gdybym chciał, to łatwo mógłbym się z tego wykręcić i złamać przepisy, podjadając, gdy jestem głodny… – Co ty pleciesz, moje dziecko? – zawołała pani Labarre, zgorszona gadulstwem swojego syna. – Gdyby tak usłyszeli cię twoi profesorowie, ładnie byś wyglądał! – Ale nie usłyszą, droga mamo – odciął się seminarzysta – bo nie z nimi mam teraz do czynienia, tylko, jak mi się wydaje z lekarzem, który
jak twierdzisz jest w stanie pomóc mojemu zdrowiu… Prawdziwy lekarz, aby wyleczyć dolegliwości fizyczne musi najpierw uleczyć psychikę pacjenta… Musi dokładnie poznać jego myśli, jego duszę… Doktor jest jak spowiednik… I ja się właśnie teraz spowiadam. Jakub Lagarde przygryzł wargi, aby się nie roześmiać. Tak jest, pomyślał sobie. Pascal miał rację. Ten chłopak nie wstąpił do seminarium z własnej woli. Matka go do tego zmusiła! Potem odezwał się: – Jaka zatem według ciebie, młodzieńcze, jest przyczyna twojej słabości? Syn adwokata bez namysłu odpowiedział: – Nuda, szanowny panie doktorze, nieznośna nuda, która zewsząd mnie otacza i która mnie zabija! Pani Labarre zirytowana krzyknęła: – Rene! Ja chyba śnię… co ty wygadujesz! Co się z tobą dzieje, moje dziecko? – Nic się ze mną nie dzieje, mamo. Jestem szczery i to wszystko. Do tej chwili nie miałem sposobności komukolwiek powiedzieć, o czym naprawdę myślę. Ty mnie nigdy nie chciałaś słuchać! I teraz też nie zwracam się do ciebie. Mówię do pana doktora. Wiem, że chodzi ci o moje zdrowie… zależy ci na moim życiu, prawda? – Czy mi zależy? – odpowiedziała z hipokryzją pani Labarre, głosem drżącym ze wzruszenia. – Czy mam kogoś innego na tym świecie, kogo tak kochałabym jak ciebie? Czyż nie jesteś moim jedynym, ukochanym dzieckiem? Kocham cię ponad wszystko, mój synu, bardziej niż siebie samą, tak jak matka kocha syna. Mam nadzieję, że nie wątpiłeś w to nigdy? Na ustach Rene Labarre pojawił się tylko ironiczny uśmiech, nie odezwał się wcale. Jakub przerwał milczenie: – A więc, szanowny panie, przypuszcza pan, że to monotonne życie jest przyczyną pańskiej choroby? – Tak sądzę. – Czy stan duchowny panu nie służy? – Nie mam do niego najmniejszego powołania. Pani Labarre zbladła i utkwiła wzrok w suficie. – Czy sądzisz – odezwała się po chwili – że przyprowadziłam cię tutaj po to, żeby słuchać twoich niedorzecznych bredni? – Czy mam kłamać przed doktorem, kochana mamo?
– Czyżby stan duchowny nie wydawał się panu dość poważny, dość święty? – zapytał Thompson. – Jest to stan godny najwyższego szacunku, wiemy o tym i pan i ja i wszyscy, ale ja nie jestem tego stanu godzien. Kapłanem Chrystusowym można być tylko z najszczerszego przekonania, nigdy z innego powodu. Moje usposobienie gna mnie gdzie indziej. Dostałem się do seminarium tylko z posłuszeństwa… Moja matka jest jeszcze młodą i ładną kobietą. Moja obecność przy niej, czyniła ją starszą niż na to wygląda… Tak jej się przynajmniej wydawało… Dorosły syn u jej boku przeszkadzał jej próżności… – Dość tego! Zamilcz! – krzyknęła przez zęby pani Labarre. – Dlaczego mam być cicho? – odparł chłodno Rene. – Mówię szczerą prawdę, może mi pan wierzyć, doktorze. Usunięcie mnie z domu, rozwiązało matce jej problem. Była przekonana, że gdy zostanę już księdzem, zrzeknę się wszystkich dóbr i majątku na jej korzyść. Co prawda, w tej chwili sprawa odziedziczenia przez mnie majątku jest nieco wątpliwa, chyba, że uda się odnaleźć testament hrabiego de Thonnerieux. Mając szesnaście lat, musiałem się zgodzić na zamknięcie mnie w klasztorze. Matka wybrała dla mnie zaszczytną karierę, nie ma co do tego wątpliwości, bo cóż może być wznioślejszego nad wznoszeniem duszy ku Bogu, nad podtrzymywaniem na duchu strapionych, pocieszaniem biednych i krzewieniem słowa Bożego? Ale posłannictwo to można spełniać tylko z najwyższym przekonaniem. Zbrodnią jest kierować się na kapłana, nie mając ku temu powołania, nikczemną obłudą jest wskazywanie innym drogi, którą samemu się nie kroczy! Ohydą jest wygłaszać szlachetne zasady, a nie przyświecać odpowiednim przykładem w życiu! To nie dla mnie… Aby odżyć, potrzebowałbym czystego powietrza, wolności, normalnego życia, ruchu, potrzebowałbym poświęcić się uczciwej pracy. Nie byłem w stanie wyrzec się wszystkiego, ponieważ nie chcę się wszystkiego wyrzekać. Nie mogłem przysięgać dochowania czystości, bo nie mogę krzywoprzysięgać! Rene umilkł. Pani Labarre podniosła się z fotela. Twarz młodzieńca rozjaśniła się, oczy płonęły mu jak ognie. – Spodziewam się, że nareszcie skończyłeś! – odezwała się ze złością wdowa Labarre – zapominasz zupełnie, że winien jesteś mi szacunek, jako matce! – Niech mnie Bóg strzeże! – odparł młody człowiek z powagą.
– Moja dusza buntuje się przeciwko długiemu ukrywaniu się, może zanadto się uniosłem, ale powiedziałem tylko szczerą prawdę… Nie straciłem dla ciebie szacunku, droga matko… Powinnaś być zadowolona, że miałaś wreszcie okazję poznać swojego syna, poznać moje myśli i dowiedzieć się, co jest przyczyną mojego złego samopoczucia… Jestem pewien, że doktor Thompson potrafiłby mnie wyleczyć, jednak pomimo swojej całej szerokiej wiedzy, nic nie zdoła uczynić, dopóki nie usunie się przyczyny choroby! Nie obawiaj się, mamo, jeżeli otrzymam majątek, możesz być pewna, że ci go oddam… Nie dbam o pieniądze… Skończyłem, panie doktorze. Czy wystarczą panu moje wyznania? – Najzupełniej, moje dziecko – odpowiedział Jakub. – Co więc pan myśli o tym, co powiedziałem? – Że absolutnie nie nadaje się pan do stanu duchownego. Mam nadzieję, że pańska matka zrozumie to również i pozostawi panu wolność wyboru drogi zawodowej, gdyż zamknięcie pana za murami klasztoru zrujnuje pańskie zdrowie zupełnie, a zdrowie to przecież najcenniejszy skarb! Zajmę się panem… Wyleczę pana… – Co zaś do pani – wyciągnął przyjaźnie rękę do pani Labarre – jest pani za dobrą matką, aby nie usłyszała pani głosu swojego jedynego dziecka. Nie wolno go pani narażać na dalsze męki. Proszę mu pozwolić urządzić swoje życie według własnej woli. Posiada wystarczająco dużo energii i odwagi, aby zdobyć odpowiednie stanowisko. Ponadto, jeśli pozwolicie mi państwo, chciałbym zostać doradcą pana Rene… – Przyjmuję to oświadczenie z wielką radością! – zawołał seminarzysta. Jakub uścisnął rękę wdowy. – Panie doktorze – rzekła – gdyby Rene powiedział mi szczerze o tym, co usłyszeliśmy tu dzisiaj, nigdy nie narzucałabym mu swojej woli, niech mi pan wierzy… Jestem trochę zdziwiona, gdyż byłam przekonana o powołaniu mojego syna… Niestety, widocznie się myliłam… Nie mówmy już o tym. Niech moje drogie dziecko robi to, co uzna za stosowne, niech sam decyduje o swojej przyszłości, z pomocą Bożą… Niech tylko pamięta, że nasze środki są ograniczone… – Mam dużą wiedzę, mamo, a to więcej warte, niż pieniądze. Uczyłem się prawa, byłem pilnym uczniem, zostanę więc adwokatem jak ojciec… – Wiem, że nie zabraknie panu odwagi – dorzucił Thompson – a ja ze swojej strony przyrzekam panu pomóc.
VIII.
Po krótkim milczeniu doktor zaczął znowu: – A teraz, pozwoli szanowna pani, że ponowię moje zaproszenie, będę zaszczycony, jeśli pani wraz z synem pojawią u mnie na spotkaniu, o którym wspomniałem wcześniej… – Nie odmawiaj, mamo, proszę – rzekł Rene. – Ale moja żałoba… – szepnęła pani Labarre. – W żałobie byłoby niestosownie znaleźć się na balu, ale nie na rodzinnym wieczorku – powiedział doktor. – Więc przyjmuję zaproszenie, ale tylko ze względu na syna – odpowiedziała wdowa, rzucając zalotne spojrzenie w stronę doktora. – Dziękuję, mamo! – Teraz, gdy mam już pani zgodę, pozwoli pani, że powrócimy do badania – oświadczył Lagarde. – Czy kaszlesz czasami? – zapytał seminarzystę. – Rzadko. – Muszę cię osłuchać. Rene zdjął sutannę. Jego ramiona były chude, piersi zapadnięte. Jakub nie dziwił się temu. Nie chodziło mu wcale o zbadanie chłopca, chciał się tylko przekonać, czy ma na szyi zawieszony medalion hrabiego de Thonnerieux. I ujrzał go na piersiach młodzieńca, w lnianym woreczku, zawieszonym na czarnym, jedwabnym sznurku. Zbadał młodego człowieka, po czym powiedział: – Możesz się ubrać, drogie dziecko… Musisz się poddać ścisłej kuracji, jesteś bardzo chory, ale wyleczę cię, pod warunkiem, że będziesz dokładnie przestrzegał moich zaleceń. Potrzebujesz co najmniej sześciu miesięcy odpoczynku, wyłączając wszelkie umysłowe zajęcia. Najlepiej, gdybyś opuścił seminarium… – Poproszę najpierw o zwolnienie na kilka dni – odpowiedział Rene
Labarre – a w tym czasie mama uda się do przełożonego i wyjaśni wszystko, żebym nie musiał już tam wracać… Powie, że nie czuję powołania, więc nie mogę zostać księdzem… Jakub napisał receptę i podał ją wdowie. – Proszę przejść tędy – powiedział, wstając – w pokoju obok dostaniecie państwo przepisane lekarstwo. Zresztą pójdziemy tam razem. Mówiąc to, otworzył drzwi od pokoju, w którym znajdowała się Marta i wprowadził matkę i syna. Sierota siedziała przy biurku, z piórem w ręku. Ukłoniła się pani Labarre i seminarzyście, którzy olśnieni jej urodą, przystanęli na moment w progu. Wdowa obrzuciła Martę zazdrosnym spojrzeniem i uśmiechnęła się znacząco, patrząc na Jakuba i myśląc sobie: Widząc taką młodą, śliczną dziewczynę w domu zamożnego i też jeszcze całkiem młodego mężczyzny, wiadomo, co można o tym sądzić… Jakub uśmiechnął się również i powiedział: – Pragnę przedstawić pani moją kuzynkę, którą kocham jak własną córkę. Marta skłoniła się powtórnie, a pani Labarre raczyła uśmiechnąć się do zaprezentowanej młodej damy. Rene pożerał ją oczami i poczuł nagle jakiś nieznany dotąd ogień w żyłach. Jakub zauważył od razu, jakie wrażenie zrobiła sierota na seminarzyście. – Kochana Marto – rzekł – bądź tak dobra, zanotuj nazwisko pana Rene Labarre i wpisz do księgi jego receptę. Pani Labarre podała dziewczynie receptę i zapytała: – Ile jestem panu winna, panie doktorze? – Policzymy się później, droga pani, po zakończeniu leczenia – odpowiedział Jakub Lagarde. – Pani syn nie jest dla mnie zwykłym pacjentem, chcę, żeby miał u mnie otwarty rachunek… – Dobrze, panie doktorze. Marta zrobiła kopię recepty. – Służę panu, oto lekarstwo i sposób dawkowania – powiedziała do Rene, wręczając mu wraz z przepisem małą buteleczkę z lekarstwem. Seminarzysta, mając wzrok utkwiony nieruchomo w dziewczynie, machinalnie wyciągnął rękę. Sierota zarumieniła się mocno, a podając młodzieńcowi butelkę, dotknęła bezwiednie jego palców.
Rene poczuł w całym ciele dziwne drżenie, nogi się pod nim zachwiały, a cała krew uderzyła mu do głowy. – Do zobaczenia wkrótce, droga pani – odezwał się Jakub, ściskając serdecznie dłoń pani Labarre. – Moje zaproszenie znajdzie pani u siebie… – Do widzenia, panie doktorze – wyszeptała słodkim głosem wdowa. I ująwszy syna pod rękę wyszła, odprowadzona przez Jakuba. O, ten chłopak daleko zajdzie… jeżeli będzie żyć, naturalnie, pomyślał Thompson, spoglądając na wdowę i młodego seminarzystę, schodzących po schodach pałacu. Wrócił do Marty. Było po godzinie czwartej. – No, na dzisiaj praca skończona, moja droga. Złóż książki i jedź z Angelą na przejażdżkę do lasu. – Dobrze, panie doktorze. – Każ sprowadzić wygodny powóz, niech was zawiezie w okolice jeziora i pospacerujcie tam trochę. To konieczne dla twojego zdrowia. Nie wiem, czy zdążę zjeść z wami dzisiaj obiad. Mam kilka ważnych spraw do załatwienia… Nie czekajcie na mnie… Przysłowie powiada, że każdy początek jest trudny… Ale my tego nie możemy powiedzieć po naszym pierwszym dniu przyjmowania pacjentów, prawda? – Zebrałam dwadzieścia pięć luidorów… – Gdyby dzisiejszy dochód przyjąć za zasadę, znaczyłoby to, że w ciągu roku uda ci się zebrać osiemdziesiąt dwa tysiące pięćset franków… Nie byłoby powodu do narzekań… – Czy mam otworzyć linię kredytową panu Rene Labarre? – Bądź tak dobra, moje dziecko… Do zobaczenia! Jakub ucałował Martę w czoło, potem udał się do swojego apartamentu, przebrał się i wyszedł. Dziesięć minut później był na dworcu Saint Lazare, wszedł do kawiarni, znajdującej się pod arkadami i zwracając się do gospodyni, siedzącej za bufetem zapytał czy nie przyszedł do niego telegram na nazwisko Garnier. – Nie – odpowiedziała kobieta – ja nie znam pana Garnier. – To ja nim jestem – odrzekł Jakub – jeden z moich przyjaciół miał tutaj nadesłać telegram, proszą w nim zapewne, abym udał się pierwszym, najbliższym pociągiem do Wersalu… Byłbym więc bardzo wdzięczny, gdyby raczyła pani przyjąć tę depeszę… Zaczekam tutaj, a tymczasem poproszę kieliszek absyntu. – Bardzo proszę. Jakub usadowił się w rogu kawiarni, popijał absynt i czytał gazetę.
O wpół do szóstej kazał sobie podać obiad i butelkę Ponte-Canet. O wpół do siódmej, zjawił się woźny z biura telegraficznego i położył na bufecie depeszę. Gospodyni przeczytała adres i przez jednego z kelnerów doręczyła ją Jakubowi. Znamy treść depeszy. – O ósmej… A więc czas już na mnie. Wstał, zapłacił i wyszedł z kawiarni. W chwili, gdy na wieży dworca kolei północnej wybiła godzina ósma, dwuosobowy pojazd, powożony przez brodatego woźnicę, przybył na stację i zatrzymał się przy peronie. O ósmej dwadzieścia rozległ się świst lokomotywy. Pociąg z Chantilly wjeżdżał do Paryża. Amadeusz i Wirginia przespali całą podróż. Pascal przez chwilę myślał, żeby skorzystać z okazji i zdjąć z szyi Wirginii medalion, jednak powstrzymał się i postanowił trzymać się wcześniej ułożonego planu. Po przybyciu do Paryża, Pascal zmuszony był mocno potrząsnąć śpiącymi, aby ich obudzić. Uwieszeni z obu stron jego ramion wyszli na peron. Zapadał zmrok. Brodaty woźnica, którym był Jakub Lagarde, czuwał przy wyjściu z peronów. Spostrzegł troje podróżnych i dał znak Pascalowi, który podszedł do niego i zapytał: – Jesteś wolny? Możesz nas odwieźć? – Nie, proszę pana – odpowiedział Jakub – mam tylko dwa miejsca w powozie. – Ja mogę usiąść na koźle – odezwał się Amadeusz, który jakby na chwilę oprzytomniał. – Nie, nie… – odpowiedział żywo Pascal – wy oboje usiądźcie w powozie, ja siądę na koźle, bo muszę wskazywać drogę… – Niech ci będzie, poczciwy Izydorku – wybełkotał tapicer – ale pamiętaj, żeby przed odjazdem ugasić pragnienie. Pali mnie w środku, jakbym tam miał żywy ogień… – Tak jest – dorzuciła Wirginia – koniecznie trzeba się czymś orzeźwić… – Na przykład lampką zielonego perroqueta – odezwał się Amadeusz. – Niech będzie perroquet, ale pospieszmy się… – odrzekł Pascal – Jedziemy! Po drodze wstąpimy do jakiejś karczmy. I po cichu rzekł
jeszcze: – To im dobrze zrobi… Nie będziemy mieli z nimi żadnego problemu… Weszli do knajpki handlarza winem, który sprzedawał też absynt, a który Amadeusz nazywał brukowym językiem „zielonym perroquetem”. – To właściwe miejsce! – zawołał, śmiejąc się Pascal – znajdziemy tu co trzeba i nabierzemy jeszcze większego apetytu na nasze raki… – Nasze raki! – powtórzyła Wirginia – ale gdzie są nasze raki? – W piwnicy mojego pana, obok karpi i węgorzy, z których każemy sobie przyrządzić wyśmienitą potrawkę, którą potem popijemy doskonałym szampanem, tak jak obiecałem… Wirginia zerwała się na równe nogi. – W drogę! W drogę! – zawołała – Na raki i szampana! Amadeusz i Wirginia zajęli miejsca w powozie i zaraz zasnęli. Pascal usiadł obok woźnicy, który podciął konia i wyciągniętym kłusem ruszył w kierunku Vincennes. ***
Wychodząc z gabinetu doktora Thompsona, Rajmund Fromental, pomimo pewnej ulgi, czuł się jednak zaniepokojony odkrytą tajemnicą swojego syna i obiecał mu odnaleźć przedmiot jego gwałtownej miłości. Nie wiedział jeszcze jak może spełnić tę obietnicę… Pomyślał, że musi jeszcze raz porozmawiać o tym z Pawłem i wypytać go o wszystkie szczegóły. Poczekam z tym do jutra – pomyślał poczciwy ojciec. – Ojcze, czy wrócimy zaraz do Creteil? – zapytał Paweł. – Sądzę, kochany chłopcze, że powinniśmy skorzystać z okazji i złożyć uszanowanie pani hrabinie de Chatelux. Co o tym myślisz? – Twoje zdanie, jest zawsze i moim zdaniem, drogi ojcze. – Zobaczysz się z Fabianem, to cię chyba ucieszy? – Bez wątpienia – odpowiedział obojętnie Paweł. Rajmund wynajął powóz i kazał się zawieźć do hrabiny de Chatelux, na ulicę de Tournon. Gdy przybyli na miejsce, hrabina rozmawiała właśnie z Fabianem. Młody człowiek wybiegł przywitać gości. Pani de Chatelux, przywitała ich jak zwykle serdecznie. Zauważyła
zmianę w zachowaniu Pawła, ale nie powiedziała na ten temat ani słowa, postanawiając porozmawiać o tym później z Rajmundem. – Drogi Pawle – odezwał się Fabian – cieszę się podwójnie z twojej wizyty, po pierwsze – ze sposobności uściśnięcia ci ręki, a po drugie – aby ci oznajmić, że wkrótce odwiedzę cię znowu w Creteil. – Będzie mi bardzo miło – odrzekł Paweł bez entuzjazmu – mam nadzieję, że tym razem zabawisz u mnie dłużej… – O, nie… to nie będzie możliwe, moje dziecko – wtrąciła pani de Chatelux – nie mogę pozwolić Fabianowi, aby wyjeżdżał na dłużej niż dzień lub dwa… Martwię się, gdy nie ma go w domu. Obawiam się, żeby nie przytrafiło mu się jakieś nieszczęście… Wiem, że to chorobliwy strach z mojej strony, ale nie potrafię go przezwyciężyć… Paweł uścisnął rękę przyjaciela. – Kiedy przyjedziesz? – zapytał. – W sobotę. – To znaczy pojutrze. Przyjedź z samego rana, abyśmy mieli czas pójść na ryby. Fabian zwrócił się do matki proszącym tonem: – A gdybym tak, mamo, pojechał w piątek wieczorem? – Dobrze, niech tak będzie. No, idźcie porozmawiać sobie trochę… – Właśnie miałem taki zamiar, chodź Pawle… – powiedział Fabian. I wyszli z salonu. Hrabina została sama z Fromentalem. – Kochany Rajmundzie – powiedziała – bardzo czekałam na twój przyjazd. Miałam nawet napisać do ciebie list… – Czy pani hrabina ma dla mnie jakąś wiadomość? – Zaraz dowiesz się o wszystkim… Ale najpierw chcę zapytać o twojego syna. Zauważyłam w nim jakąś niepokojącą zmianę, chłopiec niknie w oczach… – Ja też to zauważyłem, pani hrabino i też mnie to martwi… – Co może być przyczyną tej zmiany? – Przede wszystkim anemia… – Anemia jest chorobą nieuleczalną. – Zapewne… Na nieszczęście do tego przyplątało się jeszcze coś gorszego… – Ale to chyba jeszcze nic straconego? – Mam nadzieję… Tylko lekarstwo na tę jego dolegliwość będzie bardzo trudno znaleźć… – Nie rozumiem…
– Paweł spotkał przypadkowo na swej drodze pewną kobietę, w której zakochał się na zabój… – Zakochał? Na zabój? – Tak jest, pani hrabino! Pani de Chatelux uśmiechnęła się sympatycznie. – Dlaczego więc mówisz, drogi Rajmundzie, że trudno będzie znaleźć lekarstwo? – Bo tak jest, droga hrabino. – Dlaczego? Paweł jest bardzo przystojnym chłopcem. Ta, której śliczne oczy go ujrzały, na pewno go uleczy. Rajmund pokręcił głową. – Pani hrabina nie wie wszystkiego… – Więc mi wytłumacz. Fromental opowiedział pani de Chatelux wszystko, co usłyszał od Pawła. – A zatem – rzekła hrabina po pewnym namyśle – nie wie zupełnie, kim jest ta pani, czy ta panna? – Nic nie wie, pani hrabino. – Ale jak mu się wydaje? – Nic mu się nie wydaje. Nic o niej nie wie. – Pytałeś go dokładnie o wszystko? – Jeszcze nie, ale mam zamiar to zrobić. Gdybym znał więcej szczegółów, mógłbym zacząć jej szukać… – A ja jestem pewna, że nie będziesz szukał na próżno, a stanowisko, które masz w prefekturze, na pewno ci pomoże w poszukiwaniach. – Myślę, że wystarczyłoby ją odnaleźć. Reszta jest w rękach Pawła. Paweł ma wrażliwy umysł i duszę, ale jeśli zakochał się w tej kobiecie, a ona nie jest wolna, co wtedy? To może zdruzgotać jego serce albo nawet go zabić. Drżę na samą myśl o tym… – Po co się martwić na zapas? Dlaczego myśleć, że nie jest wolna? – Być może… Ale kto wie, do jakiej warstwy społecznej należy ta kobieta? A może to osoba z wyższych sfer? Czy wówczas mój syn mógłby marzyć o jej ręce? Przecież nie posiada żadnego majątku, a jedynym dziedzictwem jest smutna przeszłość jego ojca… – Drogi Rajmundzie – powiedziała pani de Chatelux – niech pan nie rozpacza. Wszystkie pana przypuszczenia nie mają żadnej podstawy. A co do pana – wierzę, że już niedługo wszystko się zmieni i że wkrótce będziesz niezależnym człowiekiem. O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać. Widziałam się z bardzo wpływowymi osobami, które
przyrzekły mi wstawić się za tobą u ministra sprawiedliwości, mam także nadzieję, że twoją prośbę poprze sekretarz przyboczny ministra, cieszący się wyjątkowymi względami swojego zwierzchnika, w sobotę mam otrzymać od niego wiadomość, która mam nadzieję, będzie pomyślna. – O, pani hrabino! Jest pani tak szlachetną osobą – zawołał Rajmund ze łzami w oczach. – Wiesz dobrze, mój drogi przyjacielu jak bardzo chciałabym ci pomóc w otrzymaniu wolności, na którą tak zasługujesz. Jesteś bardzo doceniany przez swoich zwierzchników, prawda? – Sądzę, że tak, a ostatnio moje zasługi są chyba jeszcze większe… Miałem sposobność dostarczyć nowych dowodów mojej sumienności i skuteczności. Na osobiste polecenie prefekta, przydzielono mnie do prowadzenia wyjątkowo trudnej sprawy, którą udało mi się pomyślnie zakończyć. – To doskonale, ponieważ mam nadzieję uzyskać również wstawiennictwo prefekta. On i sekretarz ministra zrobią wszystko, co trzeba. – Czy naprawdę mogę na to liczyć, pani hrabino? – zawołał Rajmund, wyciągając do pani de Chatelux ręce – moje położenie, od dawna trudne, staje się jeszcze gorsze, gdy Paweł pozostaje w pobliżu, zmuszony jestem wtedy uciekać się do kłamstw, aby chronić moją tajemnicę. Hańba, która się za mną ciągnie, jest prawdziwym nieszczęściem. Czy wyobraża sobie pani, że Paweł dowiaduje się o mojej przeszłości, czy potrafiłby wtedy nadal okazywać mi szacunek? Musiałby się wstydzić własnego ojca, a to dla mnie byłoby męczarnią nie do zniesienia… Czy jest pani w stanie pojąć, co znaczy obawa narażenia się na przekleństwo przez własne dziecko? – Nie przesadzaj, drogi przyjacielu – powiedziała pani de Chatelux. – Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby Paweł przypadkiem się dowiedział o tym, co przed nim musisz ukrywać, byłoby to dla niego strasznym ciosem. Ale postępując rozważnie, unikniesz tego niebezpieczeństwa. Czekaj więc z nadzieją i wiarą rezultatu mojej przyszłej wyprawy w twojej sprawie. Jesteś na urlopie… Spędź ten czas z synem, staraj się pocieszyć jego biedne serce i przyjdź do mnie w poniedziałek. Spodziewam się, że będę ci mogła przekazać pomyślną wiadomość. Łzy spływały po policzkach Rajmunda. Hrabina wyciągnęła do niego ręce, które on ujął w swoje dłonie i okrył pocałunkami. – Mój drogi Rajmundzie – powiedziała pani de Chatelux po chwili
milczenia – ty, który znasz cały Paryż, potrafisz mi zapewne udzielić pewnej informacji. – O co chodzi, pani hrabino? – O tego lekarza, cudzoziemca, który robi wokół siebie tyle hałasu, niejakiego doktora Thompsona. Czy nie znasz go przypadkiem? – Znam, pani hrabino. To uczony Amerykanin, który przybył do Paryża i pragnie tu zamieszkać. Byłem u niego z Pawłem na konsultacji… i zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie… – Więc twoim zdaniem, to nie żaden szarlatan? – Z pewnością nie. To znakomity lekarz i specjalista… i bardzo sympatyczny człowiek, a jednocześnie bardzo otwarty. – A zatem źle zrozumiałam list, który od niego otrzymałam. – Jak to? Otrzymała pani list od doktora Thompsona? – zapytał zdziwiony Rajmund. – Właśnie! Otrzymałam zaproszenie na wieczór muzyczny, jaki urządza pan Thompson w swoim pałacu przy ulicy Miromesnil. Podejrzewałam, ze to chęć uzupełnienia szumnych reklam, jakie ukazały się ostatnio w gazetach na jego temat. Pomyślałam, że zabiega o znane nazwiska i rozesłał zaproszenia, aby zjednać sobie ich względy. – Doktor Thompson nie ma powodu, aby uciekać się do takich sposobów, zapewniam panią hrabinę. Dziś po raz pierwszy przyjmował u siebie pacjentów. Przyszło tyle osób, że połowa została odprawiona na jutro. Doktor Thompson ma już w tej chwili zapewnioną bogatą klientelę. – Tym lepiej dla niego. Dzięki Bogu ani ja ani Fabian nie potrzebujemy jego porad. I poczekamy trochę z przyjęciem zaproszenia… To zaproszenie jest co prawda bardzo oryginalne, ale dowodzi, że pan Thompson nie ma najmniejszego pojęcia o przyjętych zwyczajach towarzyskich. – Doktor jest cudzoziemcem, droga hrabino, to go powinno usprawiedliwiać, jak sądzę. – Jedno ci powiem, drogi Rajmundzie – dorzuciła pani de Chatelux – bardzo nie lubię wszelkich sławnych znakomitości, które nagle wyrastają niby spod ziemi. Według mnie, jest tu więcej reklamy, niż istotnych zdolności… – Myślę, że zmieniłaby pani zdanie, gdyby pani poznała doktora Thompsona. Jest to człowiek o bardzo przyzwoitej fizjonomii, a przy tym bardzo skromny. Jestem pewny, że będę mu zawdzięczał wyleczenie mojego syna. Przyrzekł mi to uroczyście, dając przy tym dowód swojej
bezinteresowności, gdyż stanowczo odmówił przyjęcia honorarium. – Cieszę się niezmiernie, że poświęca swoją wiedzę dla ludzkości, nie szukając w tym zysku dla siebie i wierzę jak pan, że potrafi uzdrowić Pawła, bo pragnę tego z całego serca… W tej chwili obaj młodzieńcy wrócili do salonu. – Ustaliliśmy z Pawłem, droga mamo – odezwał się Fabian – że wyjadę w piątek wieczorem do Port Creteil, a w sobotę rano wybierzemy się na ryby… Mamy jeszcze coś do powiedzenia… – Co takiego? – A więc postanowiliśmy, że pan Fromental zostanie dziś u nas na obiedzie. – Wspaniały pomysł! – Przykro mi, pani hrabino, ale nie mogę się zgodzić – odezwał się Rajmund – musimy jeszcze dziś wrócić do Port Creteil, mamy przed sobą długą drogę… – Może pan zanocować w Paryżu – rzekł Fabian. – Magdalena będzie się niepokoić. – Wyślemy jej depeszę. Panie Fromental, proszę się zgodzić… Pawle, wstaw się za mną… – Ojcze – odezwał się Paweł z uśmiechem – czy chcesz zasmucić mojego przyjaciela? – No dobrze, skoro tak nalegacie, to niech tak będzie – odpowiedział Fromental synowi. – Brawo! Dziękuję, ojcze. Fabian i Paweł wysłali natychmiast depeszę do Magdaleny. O wpół do siódmej wszyscy zasiedli do stołu. O jedenastej Rajmund z synem wrócili do mieszkania na ulicę św. Ludwika. Odźwierna zatrzymała ich w progu i wręczyła lokatorowi list, przyniesiony po południu.
IX.
Rajmund spojrzał na adres. Charakter pisma był mu nieznany. Zawahał się przed otworzeniem listu. Gdy znalazł się w swoim pokoju, rozerwał kopertę, wyciągnął kartkę papieru, było to zaproszenie. Rajmund przeczytał: „Pan doktor Thompson prosi łaskawie pana Fromentala i jego syna o zaszczycenie swoją obecnością wieczorku muzycznego, który odbędzie się w poniedziałek 16 b.m., w pałacu przy ulicy Miromesnil”. Rajmund ponownie przeczytał na głos otrzymane zaproszenie. – Bardzo uprzejmie ze strony pana doktora Thompsona, prawda ojcze? – Bez wątpienia, drogie dziecko. Powiedz mi, czy masz ochotę tam się wybrać? – Nie, ojcze, wiesz, że nie lubię tego typu zgromadzeń… Czułbym się skrępowany w towarzystwie gości doktora Thompsona. – Zastanów się. Byłaby to dla ciebie miła rozrywka, nie masz ochoty rozerwać się trochę? – Powiedziałem już, że nie. Wolę zostać w domu. Fromental zamyślił się. – O czym myślisz, drogi ojcze? – Myślę o jednej rzeczy, zupełnie dla mnie niezrozumiałej, o tym, jakim sposobem mogliśmy otrzymać to zaproszenie? – Ponieważ – odpowiedział Paweł, śmiejąc się – ponieważ przysłał je doktor. – To mnie właśnie zadziwia… Skąd mógł się dowiedzieć o naszym nazwisku i o naszym adresie? – Bo mu na pewno powiedziałeś. – Właśnie, że nie powiedziałem. – Może cię pamięć zawodzi, drogi ojcze… W przeciwnym razie,
rzeczywiście byłoby to niezrozumiałe… Nie jesteśmy bynajmniej ludźmi powszechnie znanymi, o których wiedzą wszyscy w Paryżu. – A może… może podałem mu nasz adres, kiedy spotkałem go w restauracji na wyspie… Tak, pewnie tak było… Oczywiście, przecież gdy nas zobaczył u siebie w gabinecie, nie pytał o nazwisko ani o adres, ponieważ już wiedział, kim jestem… – W każdym razie, to zupełnie bez znaczenia – powiedział Paweł. – Dobranoc, ojcze. – Dobranoc, drogie dziecko. Jutro wyjedziemy wcześnie rano, jeśli nie zaśpisz naturalnie… Paweł uścisnął serdecznie ojca i poszedł do swojego pokoju. W chwili, gdy ojciec i syn kładli się na spoczynek, w Petit-Castel dokonywały się nowe, okrutne zbrodnie. Amadeusz Duvernay i jego kochanka Wirginia zostali zamęczeni w jadalni willi w taki sam sposób, w jaki został zamordowany Antoni Fauvel. Doktor Thompson wytoczył z nich całą krew, nacinając tętnice szyjne nieszczęśników za pomocą skalpela. Jakub oderwał woreczek, zawieszony na szyi Wirginii, wydobył z niego medalion i badał uważnie lśniący, złoty przedmiot. Na medalionie wygrawerowane były jeden pod drugim trzy wyrazy: „De Noir Partir”. – Jeden już mamy! – powiedział Lagarde z wyrazem zadowolenia, chowając krwawą zdobycz do portfela – zdobędziemy wszystkie w ten sam sposób! Ciała ubrano i wyniesiono do ogrodu. Ślady podwójnego morderstwa zostały dokładnie zatarte. – Co zrobimy z trupami? – zapytał Pascal. – Podjedź powozem… – odpowiedział Jakub. Pascal udał się do wozowni, w której stał zaprzężony powóz. Wziął konia za uzdę i poprowadził do miejsca, gdzie czekał na niego doktor Thompson. – Otwieraj drzwi – powiedział ten ostatni – A teraz posadźmy tę czułą parę na siedzeniu tak, jakby sobie zasnęli. Zwłoki Wirginii umieszczono z prawej strony, jej śliczną głowę oparto o bok pojazdu. Amadeusza ulokowano w ten sam sposób z lewej strony. Jakub polecił Pascalowi, aby poszukał w stajni powrozu, który
następnie schował pod siedzenie i odjechali. Lagarde usiadł na koźle, Saunier obok niego. – Ile potrzeba czasu, aby dostać się do Lasku Bulońskiego, nie przez Paryż naturalnie? – zapytał Jakub. – Dwie godziny. – No to jedź! O której godzinie robi się widno? – Około czwartej. – Dobrze… teraz jest wpół do dwunastej, jadąc dobrym kłusem, będziemy na miejscu przed drugą. Pascal wziął do ręki bat i lejce. Zaciął konia, powóz minął wkrótce ulicę Gravelle, Vincennes, przejechał Saint Maure i Revolte. – Dalej! – zawołał Jakub, gdy znaleźli się u jednego z wejść do Lasku Bulońskiego. Pascal puścił konia galopem i przejechał jak błyskawica obok straży rogatkowej, nie myślącej nawet ścigać powozu, który zniknął jak widmo. – Znajdź jakieś odpowiednie miejsce w gęstwinie i zatrzymaj się – odezwał się Jakub, gdy wjechali w głąb lasu. Po dziesięciu minutach stanęli pod wielkimi drzewami, przy końcu alei. Zsiedli z kozła. Pascal wydobył z powozu sznur, zawiązał pętle, wypatrzył stary, rozłożysty dąb, wdrapał się na niego i przymocował sznur do gałęzi. Wrócił do Jakuba i obaj zbrodniarze wynieśli z powozu ciało Amadeusza, niosąc je pod dąb, na którym Pascal zawiesił sznur. Po chwili ciało zawisło na gałęzi drzewa, nad trawą, stratowaną przed dwóch złoczyńców. Powóz znowu ruszył z miejsca, tym razem skierowany przez Pascala w drugim kierunku Lasku Bulońskiego. Gdy znaleźli się na wąskiej dróżce, obok opuszczonego cmentarza, Jakub dotknął ręki swojego pomocnika. – Zatrzymaj – rzekł. Wspólnicy zsiedli z kozła, otworzyli drzwi powozu i wynieśli ciało Wirginii w ciemną gęstwinę… Jeszcze przed świtem powóz zajechał na dziedziniec pałacu przy ulicy Miromesnil. Doktor Thompson schował starannie medalion Amadeusza, razem z pierwszym, znalezionym w kuferku hrabiego Filipa de Thonnerieux. ***
Fouine nawet nie przeczuwał, że wymówiono jego nazwisko zaledwie o pięćdziesiąt kroków od niego, gdzie spał smacznie w gęstwinie Lasku Bulońskiego. Dzień wcześniej widzieliśmy go rano na statku, kiedy pomagał wyciągnąć z wody kotwicę i gdy pomagał odczepiać z niej ciało Antoniego Fauvela. Rozstaliśmy się z nim, gdy opuszczał nabrzeże i miał zamiar udać się na ryby nad dolnym biegiem Sekwany. Zabrał swoje wszystkie wędkarskie przybory i wsiadł do tramwaju wodnego przy placu de l’Etoile. Udał się do Pont de Surennes, a stamtąd dalej. Przez cały dzień szczęście mu nie dopisywało. Złowił zaledwie dwa funty ryb, które sprzedał od razu oberżyście. – Dosyć z Sekwaną! – powiedział do siebie, gdy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy – Wolę moją starą Marnę! Moje Joinville, Creteil i kochaną oberżę na wyspie! Wracam tam! Tu nie znam nikogo… Patrzą na mnie jak na włóczęgę… a to mi się wcale nie podoba. Wracam do Creteil. Zarzucił wędki i siatki na plecy i skierował się w kierunku drogi do Paryża, prowadzącej przez Lasek Buloński. Po gorącym dniu, noc też była ciepła. Zmęczony drogą, Fouine znalazł miejsce na odpoczynek, położył się na miękkim trawniku pod drzewami i postanowił, że prześpi się kilka godzin, odkładając do jutra dalszą podróż do Creteil. Wsunął się w zarośla i po chwili już chrapał, nie słysząc ani turkotu powozu, który zatrzymał się nieopodal ani rozmowy pomiędzy dwoma zbrodniarzami. O czwartej zrobiło się widno, słońce złociło wierzchołki drzew, a ptaki zaczynały swoje poranne trele. Fouine obudził się. – Oho! – zawołał, siadając na trawie – słoneczko już wstało i ptaszki świergocą, a ja sobie śpię w najlepsze… Czas wstać i ruszyć w drogę. Wsiądę do pociągu, jadącego z Ceinture do Berey, a stamtąd dostanę się do Charenton i dalej kanałem aż do Saint-Maur. Młody rybak pozbierał siatki i wędki, zarzucił je na plecy i wyszedł na drogę. Wtem zbladł i krzyknął przerażony, ujrzał bowiem leżące twarzą do ziemi ciało młodej kobiety. – Do diabła! – mruknął – ale ze mnie tchórz… cóż takiego
strasznego zobaczyłem, żeby się tak bać! Przyszła sobie panna uciąć w lesie drzemkę… panna czy pani, wszystko jedno, w każdym razie sen ma dość twardy… Podszedł bliżej i zawołał: – Hej, panienko! Obudź się! Jeżeli idziesz w moją stronę, to pójdziemy razem… Widząc, że kobieta się nie rusza, nachylił się i wziął ją za rękę. Ręka była zimna.
X.
Fouine wyprostował się i przerażony powiedział: – Nie żyje… Ale mam szczęście… Wczoraj topielec, a dzisiaj rano zwłoki kobiety… Może zamordowanej… A ja spałem tak blisko trupa… Na trawie, niczym złodziej, włóczęga! Mogę być podejrzany! Ja Juliusz Boulenois! Cóż powiem na swoją obronę? Trzeba stąd uciekać. To niebezpieczne miejsce. Młody człowiek zaczął biec jak szalony przez las. Nie znając dobrze drogi, biegł zdyszany na oślep. Nagle stanął jak wryty, nogi zaczęły mu drżeć, w gardle zrobiło się sucho, a serce waliło jak młot. Tuż przed nim, na grubej gałęzi dębu wisiał człowiek, z okręconym wokół szyi sznurem. – Wisielec! – wybełkotał Boulenois – Wisielec! Znowu trup! Upadł na kolana i nie mógł pozbierać myśli. – To okropne! To straszne! – bełkotał Fouine jak w obłędzie – To przerażające! Topielec! Martwa kobieta! Wisielec! Gdzie się nie obrócę, wszędzie trafiam na czyjeś zwłoki! Czyżby to miała być dla mnie jakaś przepowiednia? Co może mnie spotkać? Po jakimś czasie Fouine uspokoił się nieco i zawstydzony swoim tchórzostwem, pomyślał: Nie mogę tak tu przecież klęczeć i drżeć ze strachu… W końcu to tylko nieboszczyk, a może jeszcze niezupełnie? Trzeba go natychmiast odwiązać. Spojrzał na twarz wisielca, jego oczy skierowane były prosto na Fouine’a. – Na miłość boską! – wyszeptał – ja znam tego chłopca! Przecież to Amadeusz Duvernay, tapicer… narzeczony Wirginii, spadkobierca, tak jak ja, hrabiego de Thonnerieux. O Boże! Jak pomyślę, że ta nieżywa kobieta to może być…
Nie dokończył, gdyż nagle usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił się i ujrzał strażnika leśnego. – Proszę pana! – zawołał – tu jest powieszony człowiek! Strażnik zawrócił w stronę wołającego. – Powieszony? – powtórzył. – Tak, proszę pana, przechodziłem tędy i go zauważyłem… Nie tracąc czasu, strażnik przeciął sznur. Ciało spadło na ziemię. – Czy on już nie żyje? – zapytał Fouine. – Nie żyje – odpowiedział strażnik – trzeba zawiadomić komisarza policji. Obok przechodzili robotnicy, utrzymujący w porządku leśne alejki. Strażnik zawołał ich. Mężczyźni podbiegli i otoczyli trupa. – Prędzej! Niech jeden z was biegnie szybko do Neuilly i sprowadzi komisarza. Fouine zastanawiał się, czy powiedzieć o martwej kobiecie, którą znalazł. Myślał też nad tym, czy powiedzieć, że znał powieszonego. Podwójne zeznanie wiązałoby się z dwukrotną wizytą w sądzie, a tego nie chciał. Postanowił więc milczeć. Wkrótce zjawił się komisarz, który spisał protokół i kazał zanieść ciało do kostnicy miejskiej. Już miał odejść, gdy nadbiegł strażnik z innej części lasu, wzywając komisarza do obejrzenia ciała znalezionej przed chwilą kobiety. Policjant udał się we wskazane miejsce, podobnie jak przed chwilą spisał drugi protokół, stwierdził, że oba ciała nie miały przy sobie żadnych dokumentów, więc nie można było ich zidentyfikować. Stwierdził też, że nie była to zbrodnia w celu rabunkowym, ponieważ nieboszczka miała na sobie kosztowności, a w kieszeni pełną portmonetkę. Sprowadzono nosze z Neuilly i oba ciała zaniesiono do kostnicy. Fouine stał nadal pod drzewem, na którym znalazł wiszącego Amadeusza. Oparty o drzewo, z oczami utkwionymi w gałąź, na której jeszcze przed chwilą wisiał nieszczęsny tapicer, myślał: A może lepiej bym zrobił przyznając się, że go znałem… Przynajmniej powiadomiono by matkę i ojca… Tak, ale musiałbym wtedy siedzieć w Paryżu… Wypytywano by mnie o wszystko… gdzie mieszkam… co robię… a ja tego nie lubię… Żal mi Amadeusza, dobry był z niego chłopak… Ale dlaczego się powiesił? Czyżby mu życie zbrzydło? Ale jak on mógł sam wejść tak wysoko? Zaraz, coś tam widzę na gałęzi… Kawałek sznurka… Buja się niewinnie tam wysoko, jakby nie miał nic na sumieniu… Mówią,
że sznurek wisielca przynosi szczęście. Czytałem gdzieś o tym… A jeśli to prawda? Mój przyjaciel Amadeusz, będzie się mógł pochwalić na tamtym świecie, że zostawił mi po sobie dobrą pamiątkę! Młodzieniec wdrapał się zręcznie na drzewo, odwiązał sznurek, wsunął go do kieszeni i zeskoczył na trawnik. Zebrał swoje wędkarskie przybory i właśnie chciał odejść, ale nagle zatrzymał się i pomyślał: Zaraz… Ale gdzie się podział medalion, który Amadeusz powinien mieć na szyi jak ja? Przecież komisarz przeszukał jego ubranie i niczego nie znalazł… Ale jestem głupi! No tak, pamiętam jak dzisiaj… Amadeusz opowiadał mi w restauracji na wyspie… Dał medalion Wirginii, ona nosiła go na szyi, bo sam bał się, że go zgubi. Biedna Wirginia, zapłacze się na śmierć, gdy dowie się o tym nieszczęściu… Tak rozmyślając, młody człowiek skierował się w stronę wyjścia. W alejce prowadzącej do bramy, spotkał ludzi, idących obok strażników, niosących zwłoki w asyście stróżów bezpieczeństwa. Posępny orszak, zmierzający do miejskiej kostnicy, zatrzymał się, aby chwilę odpocząć. Fouine podszedł bliżej. W tym momencie pojawił się jakiś starszy rangą policjant i zapytał jednego ze strażników: – Doniesiono mi, że znaleziono dwa ciała w lasku, czy to prawda? – Prawda, panie brygadierze, zwłoki leżą tam, na noszach… – Dwóch mężczyzn? – Nie. Mężczyzna i kobieta. – Zamordowani? – Mężczyzna powieszony. A co do kobiety, trudno powiedzieć, na ciele nie ma żadnej rany… – Młoda? – Około dwudziestu lat. – Ładna? – Bardzo… Niech pan sam zobaczy… Fouine zbliżył się równocześnie z brygadierem, spojrzał na odsłonięte zwłoki kobiety… To Wirginia!, rzekł do siebie, przeczuwałem to! – Ma pan rację, śliczna dziewczyna… – odezwał się brygadier – Czy coś wiemy o znalezionych? – Nic. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. W kieszeni mężczyzny był portfel z dwunastoma frankami, u kobiety złote kolczyki, srebrna bransoletka i portmonetka, zawierająca trzydzieści franków. – Żadnego innego śladu?
– Żadnego. Fouine przysłuchiwał się rozmowie. Jak to możliwe? – pomyślał. Co się stało z medalionem, który zawsze nosiła na szyi? Chciałbym to wiedzieć… Ale cóż, stało się, zginęli oboje w tym samym lesie… On powieszony… On, który miał być kiedyś bogaty! A ona? Martwa, bez śladu rany? Dziwne… Ale dlaczego zginęła? Strasznie to dziwne… Orszak ponownie ruszył w drogę. Juliusz Boulenois, zamyślony usiadł na ławce. Zbliżała się godzina ósma. Dzień był piękny. Parkowe alejki zaczęły się powoli zapełniać spacerowiczami. Młody rybak ciągle rozmyślał o tajemniczej śmierci swojego przyjaciela Amadeusza i Wirginii. To wszystko do niczego nie prowadzi, powiedział do siebie, sznurek od wisielca nie pomoże mi w niczym. A tak liczyłem dzisiaj na dobry połów… Jeżeli mój dzień tak szczęśliwie się zakończy jak się zaczął, to wieczorem ujrzę połowę mieszkańców Paryża powieszonych, albo umarłych bez przyczyny, ale nie ujrzę ani karpia ani nawet ogonka leszcza. Dość tych rozmyślań. Czas na mnie.
XI.
Fouine wstał z ławki i zamierzał udać się w drogę, gdy zauważył nagle przejeżdżający wolno powóz, w którym siedziały dwie kobiety. A cóż to?, pomyślał, wytrzeszczając oczy. Przecież ja znam te damy! Ta dojrzalsza, to ta sama, która w Petit-Castel nie chciała kupić ode mnie ryb, a ta druga – młodsza, to ta prześliczna panienka, co niby wyjechała do Ameryki, a w której zakochał się pan Paweł! A to mnie oszukała starsza damulka! Biedny pan Paweł, myśli, że już wszystko stracone. Gdybym mu powiedział, że ona jest tu, w Paryżu… Ale by się ucieszył! Żal mi serdecznie tego chłopca, bo to straszne cierpieć z miłości… Muszę się dowiedzieć, gdzie ona mieszka… Młody rybak udał się za powozem, który wyjechał właśnie z głębi lasu i zmierzał w kierunku bramy. Jasne jak dzień, ciągnął dalej Fouine, że gdy wyjadą na ulicę, to ich pieszo nie dogonię… Trzeba zafundować sobie dorożkę. Pan Paweł na pewno zwróci mi ten wydatek… Powóz wyjechał za bramę i konie ruszyły kłusem ku ulicy Grande Armie. Fouine dobiegł do stacji dorożek, wskoczył do jednej z nich i krzyknął do woźnicy: – Jedź pan za tym powozem, co widzi pan przed nami… – Rozumiem! – odrzekł furman i zaciął konie. Już po chwili dopędzili powóz, w którym Angela i Marta odbywały codzienna przejażdżkę. W chwili, gdy znajdowali się w pobliżu Łuku Triumfalnego, z Pól Elizejskich wychodził oddział wojska z orkiestrą wojskową na czele. Powozy zmuszone były zatrzymać się obok stacji tramwajów konnych, w oczekiwaniu, aż wojsko przejdzie. Nagle pierwszy tramwaj ruszył z miejsca. Konie, przestraszone
hałasem wspięły się, wyrwały lejce z rąk woźnicy i puściły się galopem wlokąc za sobą pojazd. Dwóch strażników bezpieczeństwa rzuciło się, chcąc powstrzymać zaprzęg. Konie jak oszalałe pędziły naprzód. Tłum ludzi uniemożliwiał przesunięcie się powozu, w którym siedziały Angela i Marta, tymczasem dyszel rozpędzonego tramwaju zbliżał się z niebezpieczną szybkością, grożąc przebiciem powozu i zranieniem kobiet. Marta z Angelą spostrzegły niebezpieczeństwo. – Jedź prędzej! Uciekajmy! – wołały do woźnicy. Ten jednak nie mógł ruszyć z miejsca, mając przed sobą żywy mur ze stłoczonych ludzi. Dał się słyszeć głuchy trzask, a po nim przerażone krzyki obu kobiet. Dyszel tramwaju przebił pudło powozu. Konie natrafiły na opór i udało się je opanować. Angela zbladła jak śmierć, a Marta zemdlała. W tym samym momencie, jakiś młodzieniec wyszedł pospiesznie z tłumu i zbliżył się do powozu, aby udzielić pomocy wylęknionym kobietom. Wskoczył na stopień. – Czy pani towarzyszka zemdlała? – rzekł do Angeli – Czy ma pani coś, żeby ją ocucić? – Niestety, nie mam… – Na szczęście mam ze sobą flakon kropli trzeźwiących – odparł nieznajomy. Woźnica wezwał brygadiera straży bezpieczeństwa, który spisał protokół szkody, wyrządzonej przez konny tramwaj. W chwili, gdy pudło powozu zostało przebite, rybak przyglądał się rozgrywającej się scenie. Niech mnie piorun strzeli, jeśli się mylę!, mruknął. Ten dzisiejszy dzień, to jakiś dziwny dzień spotkań! Przecież nie oślepłem… ten młody mężczyzna na stopniach powozu to nie kto inny, jak Fabian de Chatelux! Czyżby znał tę panienkę? A może chce uprzedzić pana Pawła? Juliusz Boulenois miał rację. To był Fabian de Chatelux, który przechadzał się po Lasku Bulońskim i zatrzymał się na chwilę, aby posłuchać muzyki wojskowej. Co mi też przyszło do głowy!, ciągnął dalej Fouine, przecież, gdyby ją znał, to i Paweł znał by ją także. Przypadkiem się tu znalazł… A jednak bardzo mu miło podtykać jej pod nosek swoje sole cucące… Co prawda, to prawda… Diabelnie ładna ta panienka… Nie ma co się dziwić, że pan
Paweł zakochał się od pierwszego wejrzenia… Fabian, rzeczywiście zapatrzył się w cudowną twarz Marty, której matowa bladość dodawała jeszcze uroku. Dziewczyna odetchnęła ciężko, a młodzieniec śledził jej każdy ruch i oddech, ujął jej drobną dłoń i szukał na niej pulsu. – Omdlenie trwa zbyt długo – odezwał się nagle do Angeli – czy możemy zawieźć panienkę do najbliższej apteki? – Dobrze, jeżeli uważa pan, że to konieczne – odpowiedziała – ale wolałabym wrócić jak najprędzej do pałacu, doktor Thompson najszybciej ją uleczy… Słysząc nazwisko doktora, Fabian zapytał: – Czyżby ta młoda osoba była krewną doktora, którego nazwisko pani wymieniła? – Tak, jest jego kuzynką… – Czy to ten doktor Thompson, specjalista z Ameryki, który mieszka przy ulicy Miromesnil? – Ten sam, proszę pana. Czy pan zna doktora? – Tylko ze słyszenia. Ale moja matka i ja dostaliśmy zaproszenie na wieczór muzyczny, mający się odbyć u doktora w przyszły poniedziałek. – Czy wolno mi zapytać o pana nazwisko? – Hrabia Fabian de Chatelux, do pani usług… Angela ukłoniła się. Fabian, zajęty Martą, której piękne oczy zaczęły się właśnie otwierać, nie zauważył dreszczy, które przeszyły eks-modystkę. – Dochodzi do siebie – powiedział. Młoda dziewczyna poruszyła się. Strażnik bezpieczeństwa podał Fabianowi szklankę wody. – Raczy pani podać mi chusteczkę – rzekł, zwracając się do Angeli i umoczywszy batyst w wodzie, zwilżył nią skronie Marty. Dziewczyna odzyskała przytomność, otworzyła oczy i powiodła wokół zdziwionym spojrzeniem. – Nic ci się nie stało, kochana? – troskliwie zapytała Angela. Marta nie odpowiedziała. – Bardzo się przestraszyła – powiedział Fabian. Marta skierowała wzrok na pana de Chatelux i powoli zaczęła jej wracać pamięć. – Przelękłam się… Bardzo się przelękłam… – wyszeptała – Słysząc łamiący się powóz, myślałam, że już po nas… – Na szczęście uniknęła pani niebezpieczeństwa. Czy nic się pani nie
stało? – Nie, nic… Przestraszyłam się tylko… Sierota doszła do siebie, odzyskała przytomność, jej oczy nabrały znów blasku, a na twarzy pojawiły się rumieńce. Fabian wpatrywał się w nią zauroczony. Nigdy nie widział dotąd tak pięknej istoty. Po spisaniu przez brygadiera protokołu, Angela zapytała: – Czy możemy wrócić tym powozem? Woźnica odpowiedział: – Tak, proszę pani, uszkodzony jest tylko z boku… Możemy śmiało jechać. – Więc jedźmy! – a zwracając się do Fabiana, Angela dodała: – Doktor Thompson będzie panu bardzo wdzięczny za pomoc jakiej pan był łaskawy nam udzielić. Mam nadzieję, że wkrótce ujrzymy pana… – Spodziewam się mieć ten zaszczyt – odrzekł młody człowiek, obejmując Martę płomiennym wzrokiem. – Pozwolę sobie dowiedzieć się o pani zdrowie. A teraz, czy mogłaby mnie pani przedstawić? – zwrócił się do Angeli. – Pan hrabia de Chatelux – powiedziała Angela, wskazując na Fabiana – to jemu zawdzięczamy, że ocknęłaś się z omdlenia. – Dziękuję panu – rzekła Marta, ze ślicznym uśmiechem – ja również spodziewam się pana wkrótce zobaczyć… – Na pewno skorzystam z zaproszenia pana doktora Thompsona i przybędę na poniedziałkowy wieczór. I myślę, że po wypadku pozostanie pani jedynie wspomnienie, choć to właśnie temu wypadkowi zawdzięczam szczęście poznania pani… Marta zarumieniła się i spuściła oczy. Fabian ukłonił się kobietom i powóz ruszył. Rozmarzony młodzieniec długo jeszcze patrzył za oddalającymi się. Co za przecudna twarz! – myślał. Jakby Madonna Rafaela zstąpiła z ram obrazu… A jej kryształowy głos… Cudowna istota… Fouine nie słyszał rozmowy Fabiana z Angelą, ale gdy zobaczył oddalający się powóz, krzyknął do woźnicy: – Ruszamy! Za nimi, szybko! Dorożkarz podążył w niedalekiej odległości za powozem, który po chwili zatrzymał się przed bramą pałacu przy ulicy Miromesnil. Otworzono bramę i powóz wjechał na dziedziniec. Fouine zapłacił woźnicy, zarzucił na ramię swoje wędkarskie przybory i stanął na wprost bramy domu doktora.
Kilka minut później, ujrzał wyjeżdżający pusty powóz, który zatrzymał się nieopodal przed winiarnią. Woźnica zsiadł z kozła i wszedł do środka. Fouine podążył za nim.
XII.
Muszę się koniecznie dowiedzieć, kim jest ta śliczna panienka, pomyślał młody rybak. Furmani lubią gadać… trzeba pociągnąć go za język. Woźnica kazał sobie podać pół butelki białego wina. Fouine zamówił to samo. Usiadł obok furmana i wskazując na stojący na ulicy powóz z rozbitym pudłem, rzekł: – Do licha! Szkaradna dziura! No cóż bracie, wiatr może teraz hulać po twojej landarze… Furman, nabijając fajkę, odpowiedział: – Dziura jak dziura, drogo to będzie kosztowała towarzystwo tramwajowe… – A, to tramwaj tak was urządził? Musieliście mu wejść w drogę… – Wcale nie! Wracałem z Lasku Bulońskiego, dokąd wożę codziennie kuzynkę i wychowankę doktora Thompsona… – Dwie damulki wiozłeś? – przerwał Fouine – kuzynka, to na pewno ta starsza, a wychowanka to ta młodziutka? – Tak… Otóż dojeżdżałem do placu de l’Etoile, nieopodal stacji tramwajowej… – i dalej woźnica opowiedział całe zdarzenie. – No, to będą musieli zapłacić wysokie odszkodowanie – powiedział rybak, gdy woźnica skończył – twoje zdrowie, zuchu! Trącił się z furmanem szklanką, po czym zabrał swoje wędki i siatki, zapłacił za wino i wyszedł. – A więc to wychowanka doktora Thompsona… i mieszka przy ulicy Miromesnil. Wiem, gdzie jej szukać. Pan Paweł chyba oszaleje z radości, kiedy się dowie, gdzie mieszka jego panienka. A teraz marsz do Creteil! Poszedł na stację Saint Lazare, wsiadł do wagonu i zaczął rozmyślać o wszystkim, co mu się dzisiaj przydarzyło.
*** Wiemy już, że dwa trupy, odnalezione w Lasku Bulońskim zostały przeniesione do miejskiej kostnicy i że prefektura policji przeprowadziła wstępne śledztwo. Nadzorca kostnicy, który przyjmował oba ciała, umieścił je w pomieszczeniu, gdzie znajdowały się już zwłoki Antoniego Fauvela. Uderzyła go szczególna bladość obu twarzy i zauważył, że były one identyczne z bladością twarzy Fauvela. To zdumiewające! – pomyślał, po oględzinach zwłok. Można by przypuszczać, że tych dwoje skończyło życie w ten sam sposób, co ten jegomość. Założył okulary, zbliżył się do zwłok Amadeusza Duvernay’a i spojrzał na szyję, w to samo miejsce, w którym badający lekarz odnalazł nacięcie u Fauvela. Prawie cały skamieniał. Widoczne, blade bez krwi nacięcie otworzyło się po zdjęciu postronka z szyi wisielca. Cały drżący zbliżył się z kolei do ciała Wirginii. Na jej szyi zauważył takie samo przecięcie skóry. Pobiegł natychmiast do prefektury policji. Naczelnik otrzymał właśnie od komisarza policji w Neuilly raport o znalezionych ciałach. – A, to pan, panie nadzorco, przychodzi pan pewnie po zezwolenie na pochowanie ciała Fauvela? – Nie, panie naczelniku, to z czym przychodzę to coś strasznego i bardzo ważnego! Przywieziono dziś do kostnicy dwa kolejne ciała… – Wiem, właśnie czytam raport w tej sprawie. Mowa w nim o jakimś powieszonym mężczyźnie i o młodej kobiecie, bez śladów zbrodni. – Panie naczelniku! I ten mężczyzna i ta kobieta zostali zamordowani jedną i tą samą ręką złoczyńcy! – Więc popełnione zostały zbrodnie? – Podwójne! A raczej potrójne! Bo ta sama ręka zadała cios Fauvelowi. Naczelnik podniósł się wzruszony. – Fauvel – rzekł – miał na szyi przecięcie, przez które odsączono z niego całą krew… – I te dwa trupy mają na szyjach takie samo nacięcie! Dlatego właśnie przyszedłem do pana. – W takim razie mamy wyraźnie do czynienia z bandą morderców.
Naczelnik napisał szybko list do jednego z doktorów, należących do prefektury, wziął płaszcz i kapelusz i odezwał się do nadzorcy: – Idę z panem, a po drodze wstąpimy do Pałacu Sprawiedliwości. Wszedł dyżurny urzędnik W kilku słowach powiadomiono go o tym, co zaszło. – Niech pan idzie z nami – odezwał się nadzorca – jako świadek. Wezwany doktor przybył do kostnicy prawie jednocześnie z naczelnikiem, nadzorcą i urzędnikiem prefektury. – Czy stało się coś ważnego? – zapytał doktor. – Zaraz pan zobaczy, doktorze. Chodźmy. Nadzorca poprowadził ich do pomieszczenia, gdzie leżały zwłoki. – Oto są dwa trupy, proszę panów – odezwał się, wskazując na ciało Amadeusza Duvernay’a i Wirginii – Proszę je dokładnie obejrzeć, doktorze… Był to ten sam doktor, który badał zwłoki Antoniego Fauvela. Zbliżył się do nieboszczyków. Uderzyła go od razu woskowa bladość ich twarzy. Naczelnik bezpieczeństwa publicznego oglądał tymczasem szyję Amadeusza i zobaczył na niej otwartą jeszcze ranę. – Nie ma żadnej wątpliwości – powiedział głośno – ten człowiek został zamordowany w ten sam sposób, co Fauvel. Niech pan spojrzy, doktorze – powiedział, wskazując ranę na szyi Amadeusza. – Ma pan rację, to musiała być ta sama ręka, która ugodziła Fauvela. Czy ta młoda kobieta ma również taką samą szramę? – Tak, doktorze. Zbliżyli się do biednej Wirginii i spostrzegli na jej szyi śmiertelne cięcie. – Proszę znieść trupy – rozkazał doktor. Pracownicy kostnicy wykonali polecenie. – Moi panowie! – wykrzyknął doktor – nie chciałbym być teraz na miejscu prefekta policji! Oto bowiem mamy do czynienia z działającą w Paryżu bandą łotrów, zabijających z dokładnością i wprawą, zdradzającą znakomite zdolności chirurgiczne! W trzy dni zamordowano trzy osoby w ten sam sposób! To okropne, przerażające! To może wywołać potworną panikę w mieście. Czy ustalono już tożsamość tych dwojga? – Jeszcze nie, doktorze. Nie znaleziono przy nich żadnych dokumentów. – Czy kradzież mogła być przyczyną zbrodni? – Chyba nie, bo nie skradziono kobiecie ani klejnotów ani pieniędzy. – Mężczyznę znaleziono powieszonego?
– Tak – odrzekł nadzorca – oto sznurek, do którego był przywiązany. – Po co wieszano trupa? – zauważył doktor – to dla mnie niepojęte… Człowiek, który dokonał tych morderstw, musiał wiedzieć aż za dobrze, że nikogo na to nie nabierze… Naczelnik wziął sznur z rąk nadzorcy i zaczął mu się przyglądać. – Został wzięty ze stajni – rzekł – widoczne są na nim ślady zębów końskich. – Panowie – odezwał się znowu doktor – moim zadaniem jest stwierdzić, że ta młoda kobieta i ten młody mężczyzna zostali zamordowani w ten sam sposób, co Antoni Fauvel. I że tych trzech zabójstw dokonała ta sama ręka. Reszta należy do was. Musicie szukać morderców. Powiadam morderców, bo z pewnością jest ich kilku. Jeden człowiek nie byłby w stanie zrobić tego wszystkiego sam. Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem. Na nogach i rękach nie ma żadnych śladów, żadnych zadraśnięć, ani sińców. A przecież trzeba im było związać nogi i ręce, żeby wytoczyć z nich krew. – Nie mam pojęcia, jaka mogła być przyczyna zbrodni, skoro nie okradziono ofiar – odezwał się naczelnik – nie wiem jak się do tej sprawy zabrać. Nie żyjemy w czasach, w których uczeni potrzebowaliby ludzkiej krwi do swoich tygielków, aby się zamieniła w złoto. Dzisiaj zabija się tylko dla interesu, dla osiągnięcia jakichś konkretnych korzyści… Cóż to mogła być za korzyść? Co za interes? Jest tu z pewnością jakaś tajemnica, ale jak ją odgadnąć… Trzeba to wyjaśnić jak najprędzej, ale nie można dopuścić do tego, żeby Paryż się o tych zbrodniach dowiedział. Wywołałoby to ogromną panikę. Niech gazety doniosą, że w Lasku Bulońskim znaleziono jakiegoś wisielca i dziewczynę, która mogła umrzeć na udar mózgu… To nikogo nie zdziwi ani nie zaniepokoi. A my swoją drogą będziemy energicznie działać, aby to wyjaśnić. Wydano polecenie przeniesienia ciał Amadeusza i Wirginii do specjalnego pomieszczenia, gdzie zostały zamknięte. Naczelnik zabrał sznur, na którym powieszono Amadeusza, skromne klejnoty Wirginii i obie portmonetki, jeszcze raz przeszukał ubrania zamordowanych. Doktor spisał protokół z oględzin zwłok, po czym naczelnik wraz z urzędnikiem udali się do prefekta policji.
XIII.
– Popełniono dwie zbrodnie – zaczął naczelnik bezpieczeństwa – obydwie jak przypuszczam, ściśle związane ze zbrodnią popełnioną przed kilkoma dniami na antykwariuszu Fauvelu, zajmującym się sprzedażą kradzionych z bibliotek narodowych książek. – Więc Fauvela nie zamordował któryś z jego wspólników? – zapytał prefekt. – Początkowo tak myśleliśmy, ale te dwie osoby zostały zamordowane w identyczny sposób, co Fauvel, więc wszystkie morderstwa muszą mieć ze sobą coś wspólnego. Naczelnik opowiedział prefektowi wszystko, co wiedział. – Ma pan rację – odezwał się prefekt. – W tej sytuacji, każdy może czuć się zagrożony, dopóki nie znamy motywu zabójcy, lub zabójców. Czego mogą chcieć? Czego szukają? Opinia publiczna nie może się o tym dowiedzieć, wywołałoby to ogólną panikę, a policja byłaby posądzona o niedołęstwo, skoro nie potrafi zapobiec zbrodniom ani pochwycić morderców. – Dlatego też, panie prefekcie, należałoby porozumieć się z sądem i otrzymać od prokuratora zakaz publikowania tych informacji w gazetach. To nam bardzo pomoże, unikniemy niepotrzebnych komentarzy i będziemy mogli spokojnie pracować. Mam też nadzieję, że uda nam się złapać zbrodniarzy, a wtedy podamy to do publicznej wiadomości. – Dobrze – powiedział prefekt – porozumiem się z sądem, ale mimo to działajcie szybko, bo podobnych sensacji nie da się długo utrzymać w tajemnicy. – Będziemy działać energicznie. Oddam tę sprawę jednemu z moich pomocników, zasługujących na całkowite zaufanie, to Rajmund Fromental, o którym panu wspominałem. – Rajmund Fromental? Czy to nie ten, który został skazany i któremu
darowano połowę kary, pod warunkiem, że będzie nam służył? – Tak, to właśnie on. Jego syn nie zna przeszłości ojca i niczego nie podejrzewa, nie wie też, czym ojciec teraz się zajmuje. Fromental oddałby życie, aby ukryć swoją smutną przeszłość przed ukochanym dzieckiem. Pragnąłby też usunąć się już z działalności na rzecz policji. Jestem gotów poprzeć jego prośbę, bo uważam go za uczciwego i bardzo solidnego człowieka. Zresztą oddał nam już do tej pory niezmiernie ważne przysługi. Przydzielę mu jeszcze to zadanie, a po nim przychylimy się do jego prośby. – Dobrze, zgadzam się z panem. Po zakończonej sprawie, proszę mi jeszcze o nim przypomnieć. ***
Doktor Thompson wzruszył się bardzo, gdy Angela opowiedziała mu o pechowej przejażdżce i niebezpieczeństwie, na jakie była narażona Marta. Jakub podał swej pupilce jakiś środek uspokajający i zalecił, aby wypoczęła, gdyż była bardzo osłabiona po omdleniu. Dziewczyna chętnie posłuchała rady doktora i udała się do swojego pokoju. Pascal, Angela i Jakub usiedli w salonie i rozpoczęli pogawędkę. – Nie dowiedziałaś się czegoś szczególnego podczas przejażdżki po Lasku Bulońskim? – zapytał Jakub przyjaciółkę Pascala. – W lasku nie… ale powiem wam za to pewną bardzo interesującą nowinę. Nie domyślacie się nawet kogo spotkałyśmy! Hrabiego Fabiana de Chatelux! Zobaczył Martę i jak łatwo się domyślić, naiwny młodzieniec szaleje już z miłości! – Jak to? Co się stało? – Nic nadzwyczajnego. Tym uprzejmym kawalerem, który podał Marcie flakonik soli cucących, był nie kto inny, jak właśnie syn hrabiny de Chatelux! Pragnęliście przedstawić go waszej wychowance w przyszły poniedziałek, no to prezentacja już została dokonana. – I sądzisz, że młody hrabia naprawdę się zakochał? – zapytał Jakub Lagarde. – Jestem o tym święcie przekonana. Możecie mi wierzyć, znam się na tym. Nie ma obawy, na pewno przyjdzie na poniedziałkowe spotkanie.
– To bardzo dobrze. Chyba wypada mi pojechać do niego i podziękować za uprzejmą pomoc. Chciałbym zobaczyć tego młodego człowieka i poznać jego matkę. Przypadek pozwala mi odwiedzić hrabinę w jej pałacu, dlatego skorzystam z okazji. Poza tym, może uda mi się jakoś namówić młodego panicza, aby odwiedził nas w Petit-Castel… – Czy myślisz, że uroki Marty nie wystarczą? – zapytał Pascal. – Marta jest na pewno niezawodną przynętą, ale nie zaszkodzi mieć w zanadrzu coś jeszcze… Ten przypadek przysłużył mi się bardziej, niż myślisz… – Jak to? – Hrabina de Chatelux otrzymała mój list z zaproszeniem, ale nie zna mnie. Nie mam więc pewności, że przyjmie zaproszenie… Pani de Chatelux jest wielką damą i przestrzega starannie wszelkich konwenansów, dlatego może nie zareagować na zaproszenie od nieznajomego. – Syn powiedział, że przyjdzie… – Syn jest niepełnoletnim jeszcze młodzieńcem. Może mieć najlepsze zamiary, ale matka może mu zabronić przyjść. I co wtedy? Przecież nie przeciwstawi się jej woli, cóż by jej powiedział, że pragnie pójść, bo się zakochał w pupilce doktora Thompsona? – Myślisz, że to dobry pomysł, żebyś się tam pokazywał? Jakub wzruszył ramionami. – A dlaczego nie? Fabian de Chatelux pomógł mojej wychowance. Jestem mu winien podziękowanie. Postąpię, jak dobrze wychowany, światowy człowiek. Nic bardziej naturalnego. A przy okazji nakłonię hrabinę, aby przyjęła moje zaproszenie. – Zatem rób, jak uważasz. – Na tym bynajmniej nie kończy się mój plan… – ciągnął dalej Thompson. – Co jeszcze zamierzasz? – Nie lubię zdradzać moich zamiarów, dopóki nie mam pewności, że są bliskie spełnienia. Wkrótce się przekonacie. Czy są jakieś wiadomości o Fromentalach? – Nie. Dowiadywałem się, ale ani ojca ani syna nie ma w Paryżu. – Wysłałem im zaproszenie, ciekawe, czy przyjdą… jeżeli nie, to trzeba się będzie nimi zająć poważnie. Trzeba ich znaleźć. – Znajdziemy ich – rzekł Pascal. Służący przyszedł oznajmić, że jest gotowe śniadanie. – Zejdziemy za chwilę – odpowiedział Jakub i dodał, gdy lokaj się
oddalił: – Jeszcze słówko, co do Marty, droga Angelo. Dużo z nią rozmawiasz, myślisz, że ci ufa? – Zapewne tak… – Czy nie mówiła ci o czymś, co ją martwi, nie zwierzała się z czegoś? – Nie, a dlaczego o to pytasz? – Chciałbym wiedzieć, dlaczego jest ostatnio jakaś smutna i to od czasu opuszczenia Petit-Castel. Musiałaś zauważyć w niej tę zmianę… – Rzeczywiście, jest ostatnio trochę ponura, milcząca, ale myślę, że to cały czas ta sama przyczyna, ból po utracie matki. Poza tym, Marta z niczego mi się nie zwierza. – A ja myślę, że nasza panienka ma jakąś tajemnicę, którą przed nami ukrywa – zauważył Jakub. – Wydaje ci się. – Nie. Na pewno tak jest. I ty i Pascal jesteście doprawdy mało spostrzegawczy, skoro tak widoczna jej zmiana nie zwróciła waszej uwagi. – A ty co sądzisz? – Sam nie wiem… gubię się w domysłach… – Myślisz, że mogła odgadnąć nasze zamiary? – Nie, to stanowczo nie. To niemożliwe. Myślę, że dręczy ją jakieś cierpienie. Coś jej dolega, ale nie wiem, co… Muszę się tego dowiedzieć. – A cóż cię to tak obchodzi? – odezwał się Pascal – Marta jest tylko narzędziem w naszych rękach i niczym więcej. Kiedy odda nam już przysługi, których od niej oczekujemy i przestanie nam być potrzebna, nie będziesz musiał, jak mi się wydaje, dalej się o nią troszczyć. Skąd więc teraz u ciebie taka troska o jej rzekome cierpienie? Jakub zadrżał, słysząc te słowa. – Nie wiadomo, co przyszłość nam przyniesie… – mruknął. – Ho! Ho! – wykrzyknął eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux – zdradziłeś się mimo woli, mój kochany! – Doprawdy? – A więc i ty nie zdołałeś się oprzeć urokowi panny Grand Champ. Nasza sierota wzbudziła w tobie uczucie, które jeszcze niedawno uważałbyś za szaleństwo! Krótko mówiąc, zakochałeś się na zabój, tak czy nie? Doktor Thompson spojrzał na Pascala i z uśmiechem odpowiedział: – Może tak, a może nie… Nikt nie może za siebie ręczyć! No, chodźmy na śniadanie… Wszyscy troje zeszli do jadalni.
Podczas posiłku, Jakub był zamyślony i ponury. – Wychodzisz? – zapytał Pascala, wstając od stołu. – Nie, zaczekam tu na ciebie, aby się dowiedzieć o rezultacie twojej wizyty u pani de Chatelux. – Każ więc zaprzęgać. Zobaczę się z Martą, a potem zaraz pojadę. Jakub z Angelą udali się do pokoju sieroty. Marta drzemała, ale na odgłos otwierających się drzwi, otworzyła oczy. Angela weszła pierwsza. – Moja kochana – odezwała się do Marty – doktor chciałby cię zobaczyć… – Poproś go, zobaczę się z nim z przyjemnością, czuję się już znacznie lepiej… W tym momencie, Jakub wszedł do pokoju. Skronie mu pulsowały, a serce biło jak szalone. Po raz pierwszy widział Martę leżącą. Wzruszony, zbliżył się do jej łóżka, wziął rękę młodej dziewczyny, badając jej puls, jednocześnie wpatrując się w jej zmęczoną twarz. – Nie mam gorączki – odezwała się Marta – przestraszyłam się tylko… już czuję się lepiej… – Moje dziecko – odrzekł Jakub – na twojej ślicznej twarzy widzę oznaki prawdziwej choroby i to nie z powodu dzisiejszego wypadku. Obserwuję cię od kilku dni, ty widocznie cierpisz, zaczynam się o ciebie martwić. To się zaczęło zaraz po naszym przyjeździe z Petit-Castel. Marta zarumieniła się. Jakub to zauważył. – Czy masz jakieś zmartwienie? – zapytał serdecznie – dlaczego ukrywasz je przede mną? Może mógłbym ci jakoś pomóc? – Ale mnie naprawdę nic nie jest – odpowiedziała młoda dziewczyna z zakłopotaniem – i niczego nie ukrywam przed panem doktorem… – Mogłabyś przysiąc? Marta znowu się zaczerwieniła. – Dlaczego żąda pan ode mnie przysięgi, gdy zapewniam pana, że nic mi nie jest. Czy nie wierzy pan moim słowom? Jakub nie nalegał więcej. – Musisz odpocząć – rzekł – postaraj się zasnąć. Wieczorem zajrzę jeszcze do ciebie. Do zobaczenia. – Do widzenia, panie doktorze. Thompson uścisnął rękę sieroty, spojrzał na nią gorącym spojrzeniem, po czym oboje z Angelą wyszli. – Co mu się stało? – zastanawiała się Marta – nigdy go takim nie
widziałam. Miał jakieś dziwne spojrzenie. Jakby miał łzy w oczach… Pewnie widząc mnie leżącą, przypomniał sobie swoją chorą córkę… Biedny doktor, jaki on dobry i troskliwy… Spostrzegł, że cierpię… Nie mogłam przed nim ukryć mojego smutku, ale na pewno muszę ukryć moją miłość. Ach, to prawdziwa choroba, która mnie dręczy… Na tę chorobę jest tylko jedno lekarstwo, zobaczyć Pawła. Czy go jednak zobaczę? Młoda dziewczyna położyła głowę na poduszce i przymknęła oczy. Wielkie łzy spływały po jej bladych policzkach. ***
Fabian de Chatelux myślał wciąż o Marcie. Nadzwyczajna uroda dziewczyny zawróciła mu zupełnie w głowie. Czuł w sercu jakieś dziwne, nieznane dotąd uczucie… Przez jakiś czas stał w miejscu jak oczarowany, w końcu otrząsnął się z zadumy i kontynuował przerwany spacer. Szedł wolno, a jego myśli były ciągle przy młodej dziewczynie, kuzynce doktora Thompsona, od którego matka otrzymała zaproszenie na poniedziałkowy wieczór, na który nie miała zamiaru się udać. Życie jest pełne niespodziewanych i dziwnych przypadków – myślał Fabian. Jeszcze wczoraj byłem tego samego zdania, co mama. „Nie znamy tego doktora, nic o nim nie wiemy, może to jakiś szarlatan… Nie pojedziemy… ” – tak myślałem wczoraj, a dzisiaj… cudowny przypadek postawił mnie na drodze prześlicznej, młodej dziewczyny i jestem gotów przekonać matkę, aby przyjęła zaproszenie doktora. Muszę zobaczyć kuzynkę doktora, zresztą obiecałem, że przyjadę. Tak rozmyślając, Fabian wrócił do pałacu przy ulicy de Tournon. Zamknął się w swoim pokoju i obmyślał plan, jak przekonać hrabinę do zmiany decyzji. Zadzwoniono na śniadanie. Fabian zszedł na dół, z uśmiechem na twarzy, ucałował matkę i usiadł przy stole. – Wychodziłeś rano, drogie dziecko? – zapytała hrabina, widząc wesoły jego uśmiech i błyszczące oczy. – Wychodziłem, mamo. Byłem w Lasku Bulońskim. – Tak daleko? Spacer jest bardzo zdrowy, ale nie należy się zanadto męczyć. Pamiętaj o sobie. Dzisiaj wyjeżdżasz do Creteil. Obawiam się
o twoje zdrowie. – Proszę, żeby się mama nie martwiła. Przyrzekam, że będę się oszczędzał. – Staraj się rozweselić trochę Pawła, bo uważam, że od pewnego czasu stał się jakiś smutny i posępny. Czy i ty to zauważyłeś? – Tak, zauważyłem i sprawia mi to przykrość. – Czy Paweł ma jakiś powód do smutku? – Nie sądzę, Rajmund Fromental jest najlepszym z ojców. Kocha syna tak bardzo jak ty mnie, droga mamo… Myślę, że smutek Pawła jest raczej pozorny, niż rzeczywisty i pewnie ma związek z jego nie najlepszym stanem zdrowia… – Może masz rację… może to nadmierna nauka i wysiłek psychiczny tak go osłabiły… Postaraj się go trochę rozerwać. Siedzi tam sam w Creteil, na pewno się nudzi… – Czy myślałaś, droga mamo – zapytał nagle Fabian – o zaproszeniu, które nam przysłał doktor Thompson? Czy podjęłaś decyzję? Pytam dlatego, bo jeżeli wybierzemy się na ten wieczorek, to muszę wcześniej wrócić z Creteil. Pani de Chatelux poruszyła się zdziwiona. – Zapomniałeś już o naszej wczorajszej rozmowie? Uzgodniliśmy wspólnie, że nie znając pana Thompsona, nie mamy powodu, aby przyjmować od niego zaproszenie. Zupełnie innego zdania byłeś wczoraj. – Rzeczywiście, ale wczoraj uległem trochę twojemu zdaniu, droga mamo. Nie masz mu przecież nic do zarzucenia, jedynie to, że nadużywa trochę reklamy, ale to słaby zarzut wobec człowieka tak uczonego i w dodatku Amerykanina. Wiadomo przecież, że oryginalność – to główna cecha tej narodowości… Obywatele Stanów Zjednoczonych zapalają się do reklamy, zarazili już tą gorączką nawet Paryż i wielu Francuzów nie ustępuje w tym Jankesom. Owszem, pan Thompson zapełnił wszystkie dzienniki swoją reklamą i swoim nazwiskiem, ale czy mógł zrobić inaczej, aby dać się od razu poznać w kraju, do którego przybył po raz pierwszy? Gdyby nie był sławny, nie robiłby wokół siebie tyle hałasu… – Ale skąd w tobie nagle tyle zapału, drogie dziecko? – wykrzyknęła pani de Chatelux, coraz bardziej zdziwiona – dlaczego z takim ożywieniem ujmujesz się za człowiekiem, o którym jeszcze wczoraj wyrażałeś się pogardliwie, posądzając go o szarlatanerię? – Wczoraj się myliłem i byłem niesprawiedliwy. Fabian poczuł, że się rumieni. Hrabina spostrzegła to i rzekła:
– Moje kochane dziecko, zdaje się, że coś przede mną ukrywasz. Młody człowiek chciał się zgrabnie wykręcić, ale zabrakło na to czasu. Do jadalni wszedł jeden ze służących, niosąc na srebrnej tacy karteczkę. – Co to? – zapytała pani de Chatelux. – Jakiś pan, proszę pani hrabiny, pragnie się widzieć z panią i panem wicehrabią. Oto jego wizytówka. Hrabina wzięła kartkę i przeczytała ze zdziwieniem: – „Doktor Thompson”. I zwracając się do Fabiana, zapytała: – Co znaczy ta niezapowiedziana i niezrozumiała dla mnie zupełnie wizyta? – Nie wiem – odrzekł młody człowiek – czysty przypadek zrządził, że dziś rano, pod Laskiem Bulońskim, oddałem przysługę pewnym damom, kuzynkom doktora… Ich powóz o mało nie został przewrócony i połamany… Jedna z dam zemdlała, a ja na szczęście miałem ze sobą flakonik z salmiakiem… Doktor przyszedł zapewne, aby nam podziękować. – Teraz zaczynam rozumieć – odezwała się pani de Chatelux z uśmiechem – a jedna z tych dam była zapewne młoda i piękna, prawda? Fabian schylił głowę. – Dlatego z takim zapałem broniłeś doktora Thompsona… mogłeś mi od razu powiedzieć prawdę… Germain, proszę wprowadzić gościa do małego saloniku, zaraz tam przyjdziemy. Służący wyszedł. – Oj, Fabianie – rzekła hrabina, całując syna – ratujesz piękne damy, jak prawdziwy paryski dżentelmen i nawet się tym nie pochwalisz! A to dopiero prawdziwy przypadek… Te piękne damy są akurat kuzynkami doktora Thompsona. Zawsze, gdy przypadek rządzi losem, wychodzi to na dobre! Chodźmy przyjąć doktora! Już mam o nim trochę lepsze zdanie… Mówiąc to, pani de Chatelux w towarzystwie syna, udała się do saloniku, do którego służący wprowadził Jakuba Lagarde. Stał on na środku pokoju i okiem znawcy przyglądał się starym obrazom, rozwieszonym na ścianach. Widząc wchodzącą hrabinę z synem, ukłonił się nisko. – Niech mi pani wybaczy – rzekł – moją śmiałość, że bez zapowiedzi przyszedłem złożyć państwu wizytę. Wiem, że to niestosowne, ale tłumaczą mnie okoliczności. Mam wobec pani syna dług wdzięczności
i nie mogłem z tym czekać do jutra. – Syn wspominał mi, że miał szczęście oddać drobną przysługę pańskim kuzynkom – odpowiedziała hrabina, wskazując krzesło gościowi. – Niezmierną przysługę, droga pani, za którą jestem nieskończenie wdzięczny. Jakub usiadł. Fabian skłonił się, zarumieniony. – Te dwie damy, to były zapewne pani Thompson i jej córka? – zapytała hrabina. – Nie, pani, jestem wdowcem i nie mam już córki. Starsza dama jest moją kuzynką, a z drugą nie wiąże mnie żadne pokrewieństwo. Przygarnąłem ją do siebie, w chwili, gdy dotknęło ją niezmierne nieszczęście, straciła matkę i została sierotą… Kocham ją bardzo, kocham ją jak własną córkę, którą straciłem, a do której jest bardzo podobna… Uczyniłem z Marty przybraną córkę i chwilami wyobrażam sobie, że jestem jej ojcem. – Pan Bóg wynagrodzi panu to, że przygarnął pan sierotę. – Już mnie hojnie wynagrodził, bo jest ona radością i ozdobą mojego domu. – Ile ma lat? – Dziewiętnaście. – Jest w moim wieku – szepnął Fabian. – Spodziewam się – ciągnął dalej doktor Thompson – że pani hrabina pozwoli mi przedstawić sobie moją wychowankę. Ośmieliłem się przesłać pani hrabinie zaproszenie, zapewne zdziwiło to panią i pomyślała pani sobie, skąd ta śmiałość? Zaraz się wytłumaczę… Doktor Richard, jedna ze sław naukowych, który ma szczęście należeć do grona pani przyjaciół, sławiąc pani dobroć i łaskawość, obiecał mnie zarekomendować i wstawić się za mną… Może to nie usprawiedliwi mojej śmiałości, ale przynajmniej ją złagodzi. – Rzeczywiście, znam dobrze doktora Richarda i bardzo go cenię – odrzekła pani de Chatelux. – To, co pan powiedział, nie tylko pana tłumaczy, ale w zupełności usprawiedliwia.
XIV.
Doktor Thompson zjednał sobie panią de Chatelux naturalnością, dobrymi manierami i dystynkcją. – Otworzył pan już swój gabinet w Paryżu, doktorze? – zapytała hrabina. – Tak, proszę pani, wczoraj – odrzekł Jakub. – Wiem, że wziął pan pod swoją opiekę syna osoby, z którą dobrze się znamy… Czy był pan zadowolony z wczorajszych konsultacji? – Bardziej niż zadowolony… Nie spodziewałem się tylu pacjentów. Przekonałem się, co może zdziałać odpowiednia reklama. Inaczej nie mógłbym stać się sławnym w tak krótkim czasie, w tym olbrzymim mieście, królestwie mody, w mieście, w którym przed ośmioma dniami byłem jeszcze zupełnie obcy. – Gratuluję panu z całego serca. – Pozwolę sobie dodać, że przyjmuję pacjentów nie w celu wzbogacenia się, jestem aż nadto zamożny, ale dla przyniesienia im ulgi. – To bardzo szlachetne z pana strony. – Pani hrabino, skoro mam szczęście być łaskawie przez panią przyjętym, mam nadzieję, że nie odmówi mi pani i zaszczyci mnie swoją obecnością na wieczorku muzycznym w przyszły poniedziałek… – Od dawna już nigdzie nie byłam… – rzekła hrabina. – To nie żadna zabawa, ale spotkanie w kameralnym gronie, na którym będą między innymi doktor Richard, nasz wspólny przyjaciel oraz kilka znakomitości literackich i artystycznych. Prawdziwym celem tych spotkań, które będą dość częste, jest to, że pragnąłbym, aby znane osobistości Paryża miały możność poznania mnie, jako właściciela domu, a nie tylko jako lekarza. Niech mi pani hrabina wierzy, że odmawiając mojej prośbie, bardzo by mnie pani zmartwiła… – A więc, doktorze, chociaż od śmierci mojego męża żyję
w zupełnym odosobnieniu, zrobię dla pana wyjątek… Mój syn i ja będziemy na poniedziałkowym spotkaniu. Fabian nie posiadał się z radości. – Panie doktorze – rzekł – jak czują się obie panie? Czy doszły już do siebie? Czy wypadek nie pociągnął za sobą żadnych złych skutków? – Oprócz lekkiego zdenerwowania nic na szczęście nie było mojej pupilce. Czuje się już znacznie lepiej. – To dobrze – szepnął Fabian. Jakub Lagarde podniósł się z fotela. – Przyszedłem, aby podziękować panu Fabianowi de Chatelux. Dziękuję również pani hrabinie, że zgodziła się pani przyjąć moje zaproszenie. Zamieniono jeszcze kilka słów, po czym doktor pożegnał się i wyszedł z salonu, odprowadzony przez Fabiana. No – myślał Lagarde, wsiadając do powozu – chyba dobrze odegrałem swoją rolę… Fabian szybko pobiegł do matki. – No i jak ocenia mama naszego gościa? – zapytał zaciekawiony. – Zbyteczne pytanie, drogie dziecko – odrzekła z uśmiechem hrabina. – Zanim poznałam doktora, czułam do niego jakąś instynktowną niechęć… Dzisiaj zyskał moją sympatię… Wybaczam mu nawet nadużywanie reklamy… To bardzo miły, pod każdym względem człowiek. Fabian triumfował, jakby pochwały wygłaszane na temat doktora, dotyczyły jego samego. – Teraz – powiedział, przytulając czule matkę – teraz będę się zbierał do wyjazdu do Creteil. Paweł już tam na mnie czeka… ***
Rajmund Fromental wstał wcześnie rano, aby przed wyjazdem z Paryża uporządkować trochę swoje notatki. Paweł, po nieprzespanej nocy, również zerwał się z łóżka o świcie. Ubrał się szybko i poszedł do ojca. – Już wstałeś? – wykrzyknął Fromental zdziwiony. – Jak widzisz, drogi ojcze… – Źle spałeś? – Tak, miałem chyba gorączkę.
– Niedługo jedziemy, może przedtem zjesz coś? – Nie, nigdy rano nie mam apetytu, zjem coś już w Port Creteil. Zrobimy niespodziankę Magdalenie, przygotuje nam porządne śniadanie. – Przygotuj się zatem do drogi. Paweł poszedł do swojego pokoju, wziął kapelusz, rękawiczki i worek podróżny. W tym czasie Rajmund porządkował swoje papiery, następnie napisał parę słów na kartce papieru. Paweł wrócił do pokoju ojca i obaj zeszli na dół. Rajmund wstąpił do dozorcy i zawiadomił go, że wyjeżdża na kilka dni z Paryża i jedzie z synem do Port Creteil, ale będzie przyjeżdżał do miasta. Zostawia też adres, pod którym w razie konieczności będzie go można zastać. – Dobrze, panie Fromental – odpowiedział dozorca – schowam ten adres i przekażę w razie potrzeby, gdyby ktoś o pana pytał. – Więc ojciec pojedzie ze mną? – odezwał się Paweł – i zostanie ze mną kilka dni? – Tak, drogie dziecko. – To wspaniale! – Jak długo zostanę, tego nie mogę ci powiedzieć, ale sądzę, że osiem dni, a może dziesięć… – A ta podróż, którą miałeś odbyć, ojcze? – Napisałem prośbę do ministra i przełożył mi podróż na później. Muszę sobie najpierw wszystko przygotować, żeby nie jechać na próżno. – Zapewne musi ojciec sprawdzić jeszcze wiele bibliotek departamentowych? Po raz pierwszy Paweł badał ojca w ten sposób. Rajmund rozumiał, że nie może okazać najmniejszego zdenerwowania ani wahania, udzielając odpowiedzi na pytania syna, aby nie wzbudzić w nim cienia wątpliwości ani podejrzenia. – Tak jest, moje dziecko. Czeka mnie objazd inspekcyjny. – W jaką stronę się udasz? – Na południe. – A dokładnie, do których departamentów? – Pojadę do Dorm-Gerd, Bouches du Rhone, aż do Marsylii. A dlaczego o to pytasz? – Bo chciałbym towarzyszyć ojcu w tej podróży. – Pragniesz mi towarzyszyć? – wykrzyknął Fromental. – Tak, bardzo bym chciał. Od dawna chciałem poznać południe.
Doktor Thompson zabronił mi pracować przez jakiś czas, byłbym więc szczęśliwy, gdybym ten czas próżnowania mógł spożytkować na miłą wycieczkę. Czy mógłbyś mnie zabrać ze sobą, ojcze? Rajmund znalazł się w trudnym położeniu. Nie wiedział, jak się wykręcić synowi… – Wiesz, drogie dziecko – rzekł – jak bardzo chciałbym zadośćuczynić wszystkim twoim pragnieniom. Ale to, co uważasz za rozrywkę, w rzeczywistości byłoby dla ciebie nudą i męczarnią. Tego rodzaju podróże są przykre i męczące, żadnego wypoczynku, żadnej stabilności, ciągle na walizkach, spanie w oberżach… – Zapewniam cię ojcze, że bardzo by mi się to podobało… Dla mnie wszystko byłoby nowością… – Więc pomówimy jeszcze o tym. – Kiedy ojciec ma wyjechać? – Nie wiem jeszcze dokładnie… ale powiedz mi, co znaczy ta gwałtowna chęć wyjazdu, jaka cię opanowała? – To znaczy, drogi ojcze, że chciałbym znaleźć jakiś sposób na zapomnienie. I wielka łza potoczyła się po policzku Pawła. Rajmundowi ścisnęło się serce. Pomimo tego, ucieszył się, że nadarzyła się okazja, aby porozmawiać z synem o jego miłości. Dotarli do stacji. Trudno było prowadzić dalszą rozmowę wśród tłumu podróżnych. Fromental kupił bilety i wsiedli do pociągu. Magdalena nie spodziewała się tak szybkiego powrotu pana i jego syna. Była zdziwiona ale i uradowana. Uściskała serdecznie Pawła. – No i co – zapytała – był panicz u tego sławnego doktora? – Byłem, Magdaleno. – I co powiedział? – Zapewnił, że mnie wyleczy, że niedługo odzyskam zdrowie. – Patrzcie państwo! To jakiś dzielny człowiek! A teraz chciałabym wiedzieć, czy jesteście panowie głodni? – Nie bardzo, ale przekąsimy coś przed śniadaniem… – Mam kawałek wczorajszej pieczeni. – Na razie wystarczy… Przygotuj więc pieczeń i trochę wina… A ja pójdę się przebrać w coś wygodniejszego… – powiedział Paweł i poszedł do swojego pokoju. – Tak jakby trochę weselszy, nasz pan Pawełek – odezwała się Magdalena do Fromentala – czy może mi się wydaje?
– Niestety! – odrzekł ojciec – to złudna wesołość, moja droga Magdaleno. To zwodniczy uśmiech… – Na miłość boską! Co też pan powiada? – Najszczerszą prawdę, moja droga! Paweł nie tylko cierpi fizycznie, ma też chorą duszę! – Dusza chora… serce chore… – powtórzyła stara służąca – nic nie rozumiem. Co to znaczy? – To znaczy, że Paweł jest zakochany, moja droga… Poczciwa Magdalena wzniosła ręce do góry. – A to dopiero! – krzyknęła – i ja stara, a głupia nie domyśliłam się tego! Kiedy on się tak zakochał, ten mój gołąbeczek jedyny? – Spotkał jakąś młodą dziewczynę nie wiem jeszcze kiedy i gdzie… I ona zniknęła, zabierając serce Pawła. Teraz rozumiesz? – Rozumiem, że trzeba koniecznie odnaleźć tę młodą dziewczynę, co tak Pawełkowi zawróciła w głowie i trzeba mu ją dać, jeśli jest tylko jego godna. – Odnaleźć? – powtórzył Rajmund – obiecałem mu, że ją odnajdę, ale teraz żałuję mojej obietnicy… – Dlaczego? – Paweł jest moim synem, synem skazańca. Niech więc odnajdę tę dziewczynę i przekonam się, czy jest godna syna skazańca… – To wcale nieprawda, co pan teraz powiedział – odrzekła Magdalena. – Co do zbrodni, to nie pan ją popełnił, ale ci, co pana skazali! Ale nawet, gdyby był pan kryminalistą, to cóż winien jest syn, jakim prawem miałby odpowiadać za winy ojca? – Prawem, którym rządzi się społeczeństwo. Mój wyrok, który mnie pozbawił honoru, jest także niezatartą plamą na życiu Pawła. – A któż wie o tym wyroku? Można go na zawsze trzymać w sekrecie. Prefektura powinna panu w tym pomóc. Dosyć się pan im wysłużył… Teraz oni powinni coś dla pana zrobić!
XV.
– Och! – odrzekł Rajmund – ta prefektura właśnie najbardziej mnie przeraża. Zmuszony jestem codziennie się tam pokazywać, drżę ciągle, aby nie spotkać się tam z kimś, kto mnie rozpozna, a potem wskaże palcem w obecności mojego syna i powie: „Widzisz tego człowieka? To policyjny agent!” – Przecież pani de Chatelux obiecała panu pomóc… – Tak, obiecała… i ufam jej bardzo… Hrabina ma dziś właśnie złożyć wizytę sekretarzowi ministra i porozmawiać z nim w mojej sprawie. Jutro dowiem się, jaki był wynik tej rozmowy. – No więc, po co się pan martwi? I to w chwili, gdy na pewno zwolnią pana od wszystkiego? Niech pan ma w Bogu nadzieję i zajmie się odszukaniem tej osoby, którą jedynak pana tak pokochał… Gdzie on ją poznał? – Muszę go wypytać, bo tego nie wiem… – On nie umie kłamać, powie panu całą prawdę. Czy pan zostanie z nami na jakiś czas? – Dostałem kilka dni urlopu. – Więc niech pan z niego skorzysta i zrobi coś dla Pawła. W tej chwili wrócił młody Fromental. – A cóż to, moja Magdaleno? Nie poznaję cię! Nie nakryłaś jeszcze do stołu? – zawołał Paweł. – Nie gniewaj się na mnie, paniczu, to starszy pan temu winien… Pytał mnie, więc musiałam mu odpowiadać… Ale zaraz wszystko będzie gotowe. – Pomogę ci, Magdaleno. Zejdź do piwnicy, a ja tymczasem nakryję do stołu. – Dobrze, podzielimy się pracą – powiedział, śmiejąc się Rajmund. Podczas, gdy Magdalena poszła po wino, ojciec i syn rozłożyli na
stole serwetę i postawili talerze. Stara służąca wróciła z butelką wina i kawałkiem wołowej pieczeni, a do tego podała chleb, owoce i ser. – Ale, byłbym zapomniał – odezwał się nagle Paweł i wyjął z kieszeni małe pudełko – muszę zażyć przepisane przez doktora Thompsona lekarstwo. Wziął dwie srebrzyste pigułki i połknął, popijając winem. – Magdaleno – odezwał się Rajmund – trzeba będzie o tym pamiętać! Paweł ma zaleconą bardzo skrupulatną kurację. Pokażę ci sposób dawkowania, który doktor napisał. – Tu jest, proszę – dodał Paweł, podając służącej kartkę papieru. Po skończonym posiłku, Paweł wstał pierwszy od stołu. – Wiesz, Magdaleno, że Fabian de Chatelux przyjedzie do nas na obiad? Wiesz także, że on ma niezły apetyt! Przygotuj więc coś dobrego. Uprzedzam cię też, że będzie u nas nocował. – Niech panicz będzie spokojny, na pewno będziecie zadowoleni. O której będziecie jedli śniadanie? – O dwunastej, a obiad o szóstej. – Wiesz, co mógłbyś zrobić? Pójść złowić ładną rybę do usmażenia na wieczór. – Świetna myśl! Czy ojciec zechce pójść ze mną? – Ależ naturalnie. Chodźmy! Paweł wziął wędkarskie przybory i razem z ojcem udali się do czółna. Wsiedli i popłynęli aż do mostu, gdzie Paweł wysiadł, żeby zaopatrzyć się w przynętę, następnie popłynęli Marną, aż do ulubionego miejsca Pawła. Tutaj po raz pierwszy zobaczył pod wierzbami Martę. Gdy zbliżał się do brzegu, cała ta scena stanęła mu przed oczami i poczuł w sercu nagły ból. Chociaż wiedział, że Petit-Castel świeci pustkami, nie mógł jednak oderwać od niego oczu, marząc, że pod cieniem wielkich drzew, na białym piasku alei, pomiędzy zielonymi trawnikami, ujrzy nagle przesuwający się cień ukochanej. Na próżno. Piękne widmo nie ukazało się. Wokoło panowała cisza… Paweł przygotował wędki. Jedną dał ojcu i obaj czekali, aż się coś złapie. Wtem Rajmund ujrzał z daleka zbliżającego się ku nim agenta Verniera, poprosił więc Pawła, aby podpłynął do brzegu. Vernier przybywał do Rajmunda z polecenia naczelnika, który
wzywał go do natychmiastowego stawienia się w prefekturze. Rajmund i Paweł przerwali wędkowanie. Dopłynęli do brzegu. Młody człowiek przywiązał łódkę i poszedł za ojcem w stronę domu. Dziwna rzecz! – myślał Rajmund. Musi być jakaś nagła i ważna sprawa, że aż tutaj po mnie przysłali. Doszli do ogródka, w którym Magdalena zrywała jarzyny na obiad. – Już z powrotem? – zwołała – i bez ryb? A ja tak liczyłam na nie… Uprzedzam was, moi panowie, że śniadanie jeszcze nie gotowe. – Ja nie będę jadł śniadania, moja poczciwa Magdaleno – rzekł Rajmund. – A to dlaczego? – Wyjeżdżam. – Wyjeżdża pan? – powtórzyła stara służąca, wznosząc ręce do góry, ale o nic więcej go nie zapytała. Wierna służąca znała dobrze położenie swojego pana. Zrozumiała, o co chodzi i wymienili tylko z Rajmundem smutne spojrzenia. Ten ostatni wziął kapelusz, płaszcz i był gotowy do wyjazdu. – Ojcze – odezwał się Paweł – nie wiem dlaczego, ale ten twój nagły wyjazd bardzo mnie niepokoi… Chcę być koniecznie przy tobie. Zabierz mnie, proszę ze sobą… Fromental zadrżał. – Drogie dziecko – odpowiedział – jesteś w takim stanie psychicznym, że każdą rzecz wyolbrzymiasz. Bądź rozsądny i nie martw się bez powodu. Spodziewam się wrócić przed wieczorem. Skąd ta obawa? Przecież moje wyjazdy nie są niczym nadzwyczajnym, powtarzają się regularnie od kilku lat, a wynikają z moich obowiązków wobec ministerstwa. Uspokój się i pamiętaj, że Fabian de Chatelux przyjeżdża do ciebie w gościnę. Musisz być tutaj, aby go przyjąć. Zostań tu z Magdaleną. Albo przyślę ci dziś wieczorem telegram, albo wrócę. Widzisz przecież, że jestem spokojny. Bądź taki i ty. No, uściskaj mnie, chłopcze!
XVI.
Paweł objął ojca mocno. – A teraz – odezwał się Rajmund do syna – zjedz śniadanie i idź złowić jakąś piękną rybę. Fabian będzie na obiedzie wieczorem, więc trzeba go dobrze przyjąć. Do szybkiego zobaczenia, drogie dziecko! Fromental pocałował syna w czoło, uścisnął rękę Magdaleny i wyszedł, przepełniony jakimiś złymi przeczuciami. Zawołał na przewoźnika, aby go przewiózł na drugi brzeg Marny i podążył do Verniera, który czekał na niego niecierpliwie. Co się stało w prefekturze, że naczelnik tak nagle zmienił zdanie i wzywał Fromentala pomimo, że dopiero co wczoraj udzielił mu urlopu? Rajmund stawiał sobie to pytanie i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Zaraz wytłumaczymy to naszym czytelnikom. Wychodząc z gabinetu prefekta policji, z decyzją o chwilowym zatrzymaniu w tajemnicy wiadomości o znalezieniu w Lasku Bulońskim dwóch ciał, naczelnik bezpieczeństwa udał się do miejskiej kostnicy, gdzie odbył poufną rozmowę z nadzorcą. Zaraz po jego wyjściu, ciała Amadeusza i Wirginii przeniesiono do sali wystawowej. Były tam zaledwie dziesięć minut, gdy jakiś młodzieniec, zaciekawiony wszedł do sali, przeznaczonej dla publiczności, wykrzyknął z przerażenia i zdziwienia. Kilka obecnych osób otoczyło go z ciekawością. – Czy zna pan któregoś z tych nieszczęsnych? – zapytał ktoś ze zgromadzonych. – Znam! – odpowiedział młodzieniec wzruszonym głosem. – Znam oboje! Całkiem niedawno byłem w restauracji z tym oto młodym człowiekiem, moim kolegą… A ta dziewczyna to jego kochanka, mieli się
pobrać… – W takim razie musi pan złożyć zeznanie – odezwał się jeden ze słuchaczy. – Tak pan sądzi? – Ależ koniecznie! Ci nieszczęśnicy zostali tutaj dlatego złożeni, bo nie znaleziono przy nich żadnego dowodu i nie można było zidentyfikować zwłok. Odda pan wielką przysługę i policji, i rodzinie zmarłych. – To prawda – odrzekł młody człowiek, niezupełnie znany naszym czytelnikom, bowiem widzieliśmy go tylko za stolikiem w restauracji, razem z Amadeuszem Duvernay. Młodzieniec poszedł do nadzorcy kostnicy. Zapukał do drzwi. Wyjrzał jeden z urzędników i zapytał: – Czego pan sobie życzy? – Chciałem złożyć zeznanie. – Czy rozpoznał pan któreś z wystawionych zwłok? – Tak, rozpoznałem oba trupy. – Proszę wejść – rzekł urzędnik, otwierając drzwi, a zwracając się do nadzorcy dodał: – Ten pan rozpoznał dwoje ludzi wystawionych przed chwilą w sali. – To prawda? Poznał pan? – zapytał nadzorca. – Poznałem, proszę pana, młodego mężczyznę i tę młodą dziewczynę, leżących obok siebie. – W takim razie proszę za mną. Spiszę pańskie zeznania. Sekretarz wprowadził mężczyznę, znającego Duvernay’a do pokoju i zadzwonił. Wszedł woźny. Napisał kilka słów na kartce, włożył w kopertę i powiedział do woźnego: – Biegnij do prefektury i oddaj ten list naczelnikowi bezpieczeństwa publicznego. To bardzo pilne! List był następującej treści: „Panie naczelniku bezpieczeństwa publicznego! W tej chwili rozpoznano obydwa ciała, znalezione dziś rano w Lasku Bulońskim. Zgodnie z pana poleceniem, zatrzymałem osobę, która może dostarczyć panu niezbędnych wyjaśnień. Pozostaję z szacunkiem, sekretarz kostnicy miejskiej”. Urzędnik wyszedł, a sekretarz wziął duży arkusz papieru i położył go
przed sobą. Następnie umoczył pióro w kałamarzu i zapytał: – Pańskie nazwisko? – Jakub Oceter Bertrand. – Wiek? – Dwadzieścia jeden lat. – Miejsce zamieszkania? – Ulica des Partants numer dwadzieścia trzy, Belleville. – Czym się pan zajmuje? – Jestem tapicerem. – Czy zna pan obie wystawione osoby? – Tak, proszę pana. – Jak się nazywa młodzieniec? – Amadeusz Duvernay, miał dziewiętnaście lat, z zawodu robotnik tapicerski, mieszkał z młodą dziewczyną, tą wystawioną na płycie obok niego, przy ulicy Julien Lacroix nr 19 w Belleville. Dziewczyna miała na imię Wirginia, była jego kochanką, mieli się pobrać. – Nie zna pan jej nazwiska? – Nie, proszę pana. – Czy wiadomo panu, gdzie mieszkają rodziny zmarłych? – Tego nie wiem… Może ktoś na ulicy Julien Lacroix będzie wiedział… Przepraszam – dodał Bertrand – niech mi pan raczy powiedzieć, czy ten nieszczęsny Duvernay i jego biedna Wirginia byli ofiarami jakiegoś wypadku? – Nie – odrzekł sekretarz – tego młodego mężczyznę znaleziono dziś rano w Lasku Bulońskim powieszonego, a dziewczynę leżącą martwą na ziemi, niedaleko od miejsca, gdzie wisiał ten chłopak. – Powieszony? – wykrzyknął Bertrand z przerażeniem – Duvernay się powiesił? Ale z jakiego powodu? – Na to pytanie nie umiem panu odpowiedzieć, może pan wie, czy miał jakieś zmartwienie? W tej chwili do kancelarii weszły trzy osoby. Sekretarz wstał i ukłonił się pierwszemu z przybyłych, którym był naczelnik bezpieczeństwa publicznego, a towarzyszyło mu dwóch agentów. – Czy to ten pan, który rozpoznał wystawione zwłoki? – zapytał naczelnik sekretarza. – Tak. Czekając na pana naczelnika, zacząłem już spisywać protokół. Czy życzy pan sobie, żebym go przeczytał? – Tak, proszę czytać – rzekł naczelnik – a z dalszymi pytaniami zaczekamy do przybycia pewnej osoby, po którą posłałem. Poproszę więc
pana Bertranda, aby zaczekał razem z nami. – Nie jadłem jeszcze śniadania – odpowiedział młody człowiek – jestem strasznie głodny… – Niech mnie Bóg broni, abym miał narażać pana na głodowe męki – odrzekł z uśmiechem naczelnik. – Jeden z tych panów będzie panu towarzyszył do najbliższej restauracji, zje pan śniadanie i wrócicie tu panowie razem. – Przepraszam, ale jeśli nie stawię się dziś w warsztacie, będę miał stracony dzień… – Zapłacę panu za ten dzień. Bertrand wyszedł, w towarzystwie jednego z agentów. – A teraz, proszę już zabrać zwłoki z sali wystawowej. Poślę kogoś pod adres Duvernay’a, może dowie się tam o adres jego rodziny. Proszę zapisać mi na kartce nazwisko zmarłego i numer domu przy ulicy Julien Lacroix. Sekretarz wykonał polecenie i naczelnik podał kartkę z adresem drugiemu agentowi, który natychmiast wyszedł. Naczelnik, pozostając sam z sekretarzem, odezwał się do niego: – Wie pan, co postanowiliśmy… Nie będzie żadnej wzmianki o zabójstwie Duvernay’a i Wirginii, aż do nowego rozporządzenia. Proszę więc wydać polecenie osobom zatrudnionym w kostnicy, aby jak najlepiej ukryli zwłoki. – Zrobię oczywiście jak pan każe, panie naczelniku, ale rodziny zmarłych na pewno będą się domagały wydania ciał, w celu pochowania ich. Mają do tego prawo… – Owszem. Ale musimy jakoś pokonać tę trudność. Powie pan rodzicom zmarłych, że z powodu pewnych administracyjnych formalności, ciała będą złożone do trumien już w kostnicy i wtedy dopiero przeniesione do mieszkań, z których mają się odbyć pogrzeby. Nie należy wzbudzić w nich najmniejszego podejrzenia. – Zrozumiałem, panie naczelniku. – Liczę na pana. Wracam do prefektury… Oczekuję agenta, którego darzę szczególnym zaufaniem i życzyłbym sobie, aby był obecny zarówno przy identyfikacji obu ciał przez ich rodziny, jak i przy badaniu zwłok. Proszę, aby do mojego powrotu wszystko pozostało tak jak jest. Kiedy Bertrand wróci ze śniadania, niech poczeka. Poprosi go pan, żeby był cierpliwy… – Może pan być spokojny, panie naczelniku…
***
Powróćmy teraz do Rajmunda i Verniera. Zjedli pospiesznie śniadanie, po czym wsiedli do pociągu. Po godzinie, wchodzili do gabinetu naczelnika bezpieczeństwa publicznego. – Czekałem na ciebie! – odezwał się naczelnik do Rajmunda. – Nie było cię w domu? – Nie, panie naczelniku, korzystając z udzielonego mi przez pana urlopu, pojechałem z Pawłem do Port Creteil. Tam właśnie zastał mnie Vernier. – Dziękuję, że stawiłeś się niezwłocznie na moje wezwanie. – Spełniłem tylko mój obowiązek. – To prawda… Przykro mi, drogi Rajmundzie… Zaledwie przedwczoraj dałem ci urlop, a dzisiaj już muszę go cofnąć. – Spodziewałem się tego… Przeczuwałem… – szepnął przygnębiony Fromental – przyzwyczaiłem się już do zawodów… Dlatego teraz zawiedziona nadzieja nie jest dla mnie niespodzianką, przysięgam panu. – Wiele bym dał, żeby ci zaoszczędzić tego zawodu, drogi Rajmundzie… – Ale było to niemożliwe… – Tak… Stało się coś bardzo ważnego. Przypominasz sobie, że po oględzinach zwłok Fauvela, znalezionego w Sekwanie, wszyscy zgodnie przyjęliśmy wersję, że zamordowali go złodzieje książek, obawiający się jego denuncjacji. – Bez wątpienia… – A jednak myliliśmy się… – Tak pan sądzi? – Jestem tego pewien. A dowodu dostarczyły nam dwa trupy, pozbawione życia w ten sam sposób, co Fauvel. Zamordowane tą samą ręką. – Coś podobnego! – wykrzyknął zdziwiony Rajmund. – Zaraz sam się o tym przekonasz. Przeczytaj przede wszystkim raport komisarza policji z Neuilly. Naczelnik bezpieczeństwa publicznego położył przed Rajmundem raport, a ten przeczytał go z uwagą. – Z raportu wynika – odezwał się Fromental – że chodzi tu
o samobójstwo i naturalną śmierć… Mężczyzna się powiesił, a kobieta przypuszczalnie zmarła w wyniku udaru mózgu. – Owszem, tak wynika z raportu komisarza. A teraz rzuć okiem na raport doktora z miejskiej kostnicy. Rajmund przeczytał drugi raport. – To niemożliwe! – wykrzyknął. – Zrozumiałeś, prawda? I rozumiesz także, że prefektura policji byłaby pozbawiona honoru, gdybyśmy nie położyli kresu tym okropnym zbrodniom, zagrażającym całemu Paryżowi! Jeżeli nie schwytamy tych łotrów, a raczej tych potworów w ludzkiej skórze, podam się do dymisji! Spodziewam się, że rozumiesz powagę tej sytuacji… – Tak, panie naczelniku, rozumiem – odrzekł Fromental – i chcę panu powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt, że wybrał pan właśnie mnie do wytropienia tych nędzników. Jestem gotowy na pana rozkazy.
XVII.
Naczelnik uścisnął rękę Rajmunda i powiedział: – Obydwa ciała zostały rozpoznane. Będziemy jeszcze przesłuchiwać tego młodego człowieka, który je poznał, a także rodziny ofiar. Chcę, abyś był obecny przy tych przesłuchaniach. Pamiętaj, że cała sprawa musi być utrzymana w ścisłej tajemnicy, dlatego musisz działać sam. – Jeżeli tak trzeba, to będę prowadził śledztwo sam. – Więc chodźmy… Rajmund i naczelnik wsiedli do powozu i pojechali do kostnicy. – Czy są już rodziny zmarłych? – zapytał naczelnik sekretarza. – Tak, panie naczelniku. – Nie widzieli jeszcze ciał? – Nie, ale musiałem im odpowiedzieć na niektóre pytania. – Czego się chcieli dowiedzieć? – Przede wszystkim, po co zostali wezwani. – I co im pan odpowiedział? – Że chodzi o zidentyfikowanie zwłok, ale mówiłem o samobójstwie i o śmierci naturalnej. – Dobrze pan zrobił. Chodźmy do sali, proszę wprowadzić Bertranda i członków dwóch rodzin. – Dobrze, panie naczelniku. – I proszę zapoznać pana Fromentala z protokołem, który pan spisał. Sekretarz podał Rajmundowi kartkę papieru. – Duvernay! – wykrzyknął nagle Fromental – Amadeusz Duvernay! Ależ ja znam to nazwisko. To dziewiętnastoletni chłopiec, jeden z tych dzieci, urodzonych dziesiątego marca tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku, a które wpisane były do skradzionego testamentu hrabiego de Thonnerieux!
– No proszę! – odezwał się naczelnik – może to jest punkt zaczepienia… Ciekawe byłoby, gdyby wczorajsza zbrodnia naprowadziła nas na trop złodzieja testamentu! Przeczytałeś do końca? – Tak, panie naczelniku. – To dobrze. Chodźmy. Ciała Wirginii i Amadeusza ubrano w odzież, w której ich znaleziono poprzedniego dnia. Na szyjach ofiary miały zawiązane chusteczki, zasłaniające przecięte tętnice. Otworzono drzwi i wprowadzono do środka dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Byli to rodzice Duvernay’a i jego kochanki. Ojciec zbliżył się powoli do ciała swojego syna i ujął jego zlodowaciałą rękę, wielkie łzy popłynęły mu z oczu. Obie kobiety głośno płakały. Ta scena rodzicielskiej rozpaczy trwała kilka minut. Naczelnik, szanując niezmierną rozpacz, sam miał łzy w oczach. Po chwili jednak, zmuszony do wypełnienia swojego obowiązku, zabrał głos. – Drodzy państwo – zapytał – czy poznajecie swoje dzieci? Pytanie naczelnika wywołało na nowo łkanie i rozpacz obu kobiet. Tylko ojciec Amadeusza odezwał się przyciszonym głosem: – Tak, proszę pana. To jest mój syn. – A ta młoda kobieta? – To dziewczyna, którą kochał… i z którą chciał się ożenić… Mówiłem, że są za młodzi… Że lepiej poczekać… Może lepiej by było, gdybym się zgodził od razu na ich małżeństwo… Może by jeszcze żyli… – To pani córka? – zwrócił się naczelnik do matki Wirginii, która odpowiedziała mu załamującym się głosem: – Tak, proszę pana, to moja córka. To moje ukochane dziecko… Już nigdy nie usłyszę jej głosu… Nie żyje! Ona nie żyje… – Rozumiem pani ból. Ale proszę uzbroić się w odwagę… Nic już nie poradzimy… – W odwagę, powiada pan? Ona była jeszcze taka młoda! Biedna Wirginia! Czy pan sądzi, że matka kiedykolwiek oswoi się z tą straszną myślą, że ona nie żyje? – Czy pani córka mieszkała z Amadeuszem Duvernay? – Tak, proszę pana… Ale nie mam sobie nic do wyrzucenia, chociaż robiłam wszystko, żeby temu przeszkodzić… Ale cóż, kiedy jest się młodym i zakochanym, nie słucha się żadnych rad… Oni się naprawdę kochali, mieli się pobrać, gdy Amadeusz dojdzie do pełnoletności… – Czy często ich pani widywała?
– Czasami chodziłam do nich… Matka to matka… Ale pan Duvernay ostatnio pogniewał się na syna i nie chciał go widywać… – Czy to prawda? – zapytał naczelnik ojca Amadeusza. – Prawda… Nie pochwalałem tego małżeństwa. A mój syn łatwo się unosił… Nie lubił, jak dawałem mu rady… Chciałem tylko jego dobra, ale on tego nie rozumiał, opuścił nasz dom, aby zamieszkać z Wirginią… – Czy syn opuścił dom tylko dlatego, że nie zgadzaliście się na to małżeństwo? – Tak, proszę pana, gdyby nie to, na pewno dalej by z nami mieszkał. Nie miałem mu nic do zarzucenia, był pracowity… Tak samo Wirginia… Podobno uskładali sobie nawet trochę pieniędzy. – Rzeczywiście, znaleziono przy pańskim synu pewną kwotę… przy pannie Wirginii także… – Tak, oni oboje byli bardzo pracowici i oszczędni – odezwała się matka nieboszczki – nie wydawali wszystkiego, co zarobili, chociaż Amadeusz często mi powtarzał, że nie ma potrzeby robić oszczędności, ponieważ miał odziedziczyć spadek… – Spadek! – powtórzył naczelnik bezpieczeństwa, spoglądając znacząco na Fromentala. – Tak, proszę pana – odpowiedział ojciec Duvernay’a. – A po kim spodziewał się tego spadku? – To cała historia, proszę pana. Amadeusz przyszedł na świat tego samego dnia, co córka pewnego zamożnego człowieka, hrabiego de Thonnerieux. Otóż pan de Thonnerieux miał wypłacić mojemu synowi znaczną sumę, tak samo, jak innym dzieciom urodzonym tego samego dnia, co jego córka. Musi mieć na szyi zaszyty w sukno na sznureczku złoty medalion, na którym wyryte są jakieś daty i słowa. Medalion ten dał nam hrabia dwanaście lat temu i Amadeusz nosił go zawsze przy sobie. To musiał być zapewne znak, po którym miał być rozpoznany… Naczelnik spojrzał znowu na Rajmunda, przypominając sobie treść protokołu komisarza z Neuilly i odezwał się: – Nie znaleziono żadnego medalionu na szyi państwa syna… tak przynamniej jest napisane w protokole. – Wierzę, że medalion mógł być na szyi Wirginii – dodała matka dziewczyny – Amadeusz znając swoją gwałtowność i skłonność do bójek, obawiał się go zgubić i dlatego powierzył go Wirginii. – Na szyi pani córki również go nie było – odrzekł Rajmund. – To bardzo dziwne… Bo moja biedna córka nigdy się z nim nie rozstawała, może wczoraj go zdjęła?
– Przekonamy się o tym przeszukując mieszkanie Amadeusza, w którym mieszkał z pani córką. – Czy mogę wiedzieć, jak zmarł mój syn? – zapytał ojciec Duvernay’a. – Powiedziano mi tutaj, że się powiesił. Czy to prawda? – Niestety tak. Znaleziono go w Lasku Bulońskim. – Ale dlaczego popełnił samobójstwo? – Na to pytanie jeszcze nie mogę panu odpowiedzieć… – Może Wirginia pierwsza umarła? – ciągnął stary Duvernay – Widząc ją bez życia, zrozpaczony postanowił skończyć ze sobą… – Mogło tak być – odezwał się naczelnik, ale zaraz dodał: – Mówiła pani, że czasem odwiedzała pani młodych, czy ostatnio przed wypadkiem widziała się pani z nimi? – Przed trzema dniami, proszę pana, jedliśmy razem obiad. – I nie wydali się pani zakłopotani, zmartwieni czymś? – Nie, wcale… Byli weseli jak zawsze… – Czy nie wie pani co robili wczoraj, albo jakie mieli zamiary? – Nic nie wiem, proszę pana. Nie mówili nic o tym. Młody Bertrand zbliżył się. – Może ja będę mógł pomóc… – Pan? – zapytał naczelnik. – Czy pan coś wie? – Przedwczoraj wieczorem, około godziny siódmej, spotkałem mojego nieszczęsnego kolegę. Wracał z Saint Denis, dokąd go wysłał majster do jakiejś roboty… Wypiliśmy razem szklaneczkę wina… Amadeusz był jak zwykle rozmowny i wesoły… Ale nie został ze mną długo, bo czekała na niego Wirginia, mieli iść razem na koncert do Alhambry i mówił mi też, że jutro, to znaczy wczoraj, będzie miał dzień wolny, bo w ostatnie dwa dni wykonał robotę za trzy dni. Miał w ten wolny dzień, wczoraj, zabrać Wirginię na wieś, ona uwielbiała prowincję, biedna Wirginia… Mieli wyjechać rano i spędzić tam cały dzień. – Dokąd mieli się udać? – Zastanawiali się, ale jak mi się zdaje, mieli zamiar chyba pojechać w okolice Corbeil. – Czy Amadeusz Duvernay miał zaufanych przyjaciół? – Nie znam nikogo takiego. Najczęściej wychodził tylko z Wirginią… – Jak to? Nie miał żadnych kolegów? – Tylko w pracowni… Mówili sobie tylko dzień dobry i do widzenia, to wszystko… – Czy przyjmował kogoś u siebie?
– Nie wiem, ja byłem u niego tylko raz… – Ja wiem, że nie przyjmował u siebie nikogo – przerwała matka nieboszczki – Amadeusz był najszczęśliwszy ze swoją przyszłą żoną. Nieraz słyszałam, jak mówił: „ Nie lubię, żeby nam ktoś przeszkadzał”. – Czy wie pan coś na temat jego kontaktów z niejakim Fauvelem? – Nie, proszę pana. Przy mnie nigdy nie wypowiedział tego nazwiska. – Ale po co te wszystkie pytania? – mruknął ojciec Amadeusza. – Czy myślicie panowie, że ktoś mógłby być przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało te biedne dzieci? – Niestety, dokładne oględziny zwłok pana syna, dowiodły, że pana syn został zamordowany – odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego – dlatego zadajemy te wszystkie pytania, aby jak najszybciej poznać przyczynę zabójstwa. – Czy nie będziemy więc mogli zabrać ze sobą zwłok naszych dzieci? – zapytał Duvernay. – Dostaniecie państwo pozwolenie, które przedłożycie w merostwie, gdzie mieszkali, dla spisania aktów zgonu – odrzekł naczelnik. – Wyznaczycie datę i godzinę pogrzebu i przyjdziecie nas o tym powiadomić. Ciała zostaną złożone do trumien tutaj i zostaną przewiezione do domów o wyznaczonej przez merostwo godzinie. Będziecie im towarzyszyć. Słowa te zostały przyjęte nowym wybuchem płaczu. – Czy nie znaleziono przy zmarłych kluczy do ich mieszkania? – zapytał Fromental sekretarza kostnicy. – W protokole jest tylko wzmianka o portmonetkach i klejnotach nieboszczki. Rajmund pochylił się nad uchem sekretarza i po cichu zapytał: – Co pan zrobił ze sznurem, zdjętym z szyi Duvernay’a? – Jest w szufladzie mojego biurka. – Proszę, żeby mi go pan dał. Nastąpiła rozdzierająca chwila pożegnania. Poproszono matkę Wirginii i starego Duvernay’a o podpisanie protokołów, po czym ze spuszczonymi głowami i rozdzierającym bólem w sercu, rodzice zmarłych opuścili kancelarię kostnicy. Dawny towarzysz Amadeusza, równie smutny, wyszedł za nimi. – I cóż, Rajmundzie – zapytał naczelnik – co myślisz o tym wszystkim? – Myślę, panie naczelniku, że jesteśmy w ślepym zaułku i że trudno
nam będzie się z niego wydostać…
XVIII.
Po chwilowym milczeniu, Rajmund szepnął, jakby sam do siebie: – Podwójne morderstwo… jaki mógł być powód? – Złoty medalion hrabiego de Thonnerieux, który skradziono… wyjaśniłby tę zbrodnię – odrzekł naczelnik. – Medalion jest złoty, to prawda, ale w takim razie dlaczego morderca zostawił przy ofiarach pieniądze i klejnoty. To dowodzi, że nie był to rabunkowy motyw. – To dowodzi również, że medalion miał dla zabójcy szczególne znaczenie. – Ale dlaczego? Dlaczego medalion? – Pamiętasz, co powiedziałeś w chwili zatrzymania Jerome’a Villarda, kamerdynera hrabiego de Thonnerieux? Ten medalion i pozostałe rozdane przez pana de Thonnerieux, noszą tajemnicze znaki, których znaczenie trudno odgadnąć. Kto wie, czy testament hrabiego nie zawiera klucza, czy skradziony testament nie wyjawił istnienia wielkiego majątku, który można odnaleźć jedynie zbierając razem wszystkie medaliony? Kto wie wreszcie, czy morderca lub mordercy, nie szukają dlatego wszystkich medalionów i aby je zdobyć, mordują kolejno ich właścicieli? – To wielce prawdopodobne! Nerwowy dreszcz przebiegł po plecach Rajmunda. Ręce mu drżały. – W takim razie wszystkie dzieci ujęte w testamencie przez hrabiego byłyby zagrożone? – Z pewnością. – Jak pan wie, mój syn również do nich należy! – Wiem i myślę, że również jest zagrożony. – Nie, to niemożliwe… – Przeciwnie, to bardzo możliwe!
– Nie chce mi się w to wierzyć. Owszem, zawsze myślałem, że Jerome Villard jest ofiarą strasznej pomyłki. Ale wiem, że jest to bardzo uczciwy człowiek. On nie mógł ukraść testamentu swojego pana! Więc nie może mieć wspólników, ponieważ jest niewinny. Czy to nie jest logiczne? – Tak, jeżeli założymy, że twoje przypuszczenia… – Trzeba przypuszczać! Przez chwilę sądziłem podobnie jak pan, panie naczelniku, że medaliony mogły być motywem zbrodni i że mordercy zabijali, żeby je zdobyć. Ale w śledztwie kryminalnym, jak pan wie, drobne szczegóły zawsze przybierają na pierwszy rzut oka największą wagę. Co wiemy do tej pory… Pierwszą ofiarą był Antoni Fauvel. Otóż Fauvel nie posiadał medalionu i nie miał żadnego kontaktu z hrabią de Thonnerieux. Był to prosty człowiek, handlujący kradzionymi książkami i najprawdopodobniej został ugodzony ręką jednego ze swoich wspólników w obawie, żeby ten go nie wydał. Bo wiadomo, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć ci, co przechowują kradzioną zdobycz, wydają złodziei. Dwa dni później, młody chłopak i młoda dziewczyna zostają zamordowani w ten sam sposób, co Fauvel. Medalion był tylko jeden, a zabici zostają oboje. Wyjechali na wycieczkę i zostają znalezieni martwi w Lasku Bulońskim, on powieszony na gałęzi, ona na trawie z twarzą zwrócona do ziemi… Jedna rzecz wydaje mi się niewątpliwa, Amadeusz nie żył już od kilku godzin, zanim go mordercy powiesili… tak samo było z Wirginią, zanim położono ją na trawie… Obojgu przecięto tętnice szyjne, ale wokół nich nie było ani jednej kropli krwi, na trawie widoczne były tylko ślady kół powozowych, a na piasku ślady kopyt niecierpliwiącego się konia, którego zmuszono do długiego stania w miejscu. A więc zbrodnie nie były popełnione w Lasku Bulońskim. Amadeusz i Wirginia zostali wciągnięci w jakąś zasadzkę, zamordowano ich, a trupy przewieziono w miejsce, gdzie zostali znalezieni. Tak samo musiano wrzucić do wody Fauvela, w kilka godzin po upuszczeniu mu krwi. Czy postępując w ten sposób z handlarzem książek i wieszając Duvernay’a na gałęzi, mordercy zamierzali wprowadzić w błąd policję? – Z pewnością nie. – Ktoś, kto zabija w tak wyrafinowany sposób, używając skalpela chirurgicznego, nie może być tak naiwny. Wie doskonale, że nie uwierzę w to, że Fauvel się utopił, a Duvernay sam pozbawił się życia… To muszą być geniusze zbrodni, z diabelską arogancją postanowili sobie zakpić z policji, stawiając ją wobec strasznej, trudnej do odgadnięcia zagadki. Czują się bezkarni! Niech mi pan wierzy, panie naczelniku, że ta potrójna
zbrodnia, Fauvela, Wirginii i Amadeusza, nie ma nic wspólnego ani z testamentem hrabiego, ani z Jeromem Villard’em ani z medalionami. – Załóżmy, że masz rację. Jaka jest wobec tego przyczyna zbrodni? – Gdybyśmy to wiedzieli, nie pozostawałoby nam nic do wyjaśnienia… – A ten sposób zabijania, który nazwałeś przed chwilą chirurgicznym, nic ci nie mówi? – Przeciwnie… Aby zabić w ten sposób, trzeba przedtem ofiarę albo uśpić, albo mocno skrępować, ale ponieważ doktor w protokole orzekł, że na zwłokach nie było żadnych śladów przemocy, czy próby walki, ani też żadnych śladów po sznurach, które miałyby krępować kończyny, pozostaje zatem uśpienie… Ale nie usypia się ludzi tak po prostu, potrzebne są do tego specjalne przyrządy, aby narkoza była zupełna… – Takie przyrządy posiadają tylko uczeni, lekarze. Czy jakiś uczony profesor mógłby być mordercą? – Może jakaś zemsta? – Zemsta dotycząca jednocześnie Fauvela, Duvernay’a i Wirginii? Pierwszy nawet nie znał tych dwoje pozostałych. To nieprawdopodobne. Powtarzam panu, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek… – Właśnie dlatego powierzam ci tę sprawę! Mój drogi Rajmundzie, ani chwili odpoczynku! Trzeba zrobić wszystko i to jak najprędzej, aby Paryż mógł spać spokojnie! – Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ale liczę tu na pańską pomoc. Sprawa jest naprawdę trudna i mamy do czynienia z prawdziwymi szatanami zbrodni! – Chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną rzecz. Czy Amadeusz i Wirginia mieli przy sobie medalion, w chwili, gdy wpadli w zasadzkę? – Czy nadal przypuszcza pan, że zamordowano ich, aby ukraść medalion? – Nie przypuszczam, ale kiedy chodzi o wyjaśnienie zbrodni, wszystko może być przypuszczalne… – Może dowiemy się tego podczas przeszukania ich mieszkania… – Zrobimy to jeszcze dzisiaj. Natychmiast. – Jestem do pańskich rozkazów. Proszę tylko o chwilkę czasu, abym mógł wysłać depeszę do Port Creteil. – Idź, pospiesz się. Będę czekał na ciebie w gabinecie. Rajmund wyszedł. – Boże, zlituj się nade mną! – szepnął biedny ojciec, wychodząc z gabinetu naczelnika – muszę rozstać się z moim synem właśnie teraz,
gdy zamierzałem spędzić z nim kilka dni… Och, ta moja przeszłość… Biedne moje dziecko, aby się tylko nie dowiedziało, jak cierpię… Biuro telegraficzne znajdowało się niedaleko prefektury. Wszedł, napisał depeszę następującej treści: „Jestem zmuszony natychmiast wyjechać. Odwagi! Pamiętaj o sobie. Kocham cię i myślę o twoim szczęściu. Twój ojciec, Rajmund”. Wysłał telegram i wrócił do prefektury. ***
Paweł był pochłonięty swoimi myślami. Myślał o Marcie, o raptownym wyjeździe ojca. Coś tajemniczego otaczało widocznie ten wyjazd i młodzieniec nie mógł przestać o tym myśleć… Dotąd wierzył we wszystko, co mówił mu ojciec o swojej pracy. Teraz zaczął się zastanawiać, jakim sposobem obowiązki inspektora bibliotek publicznych, pozostawiały mu tak niewiele wolnego czasu, czyniąc go niemalże niewolnikiem swoich obowiązków. Przez cały okres nauki, Paweł umieszczony był w kolegium w Paryżu i wychodził stamtąd bardzo rzadko. W domu ojca spędzał tylko kilka tygodni w czasie wakacji, a Rajmund zawsze starał się w tym czasie mieć urlop, pozwalający przebywać mu wtedy z synem. Zresztą nie było trudne znaleźć preteksty koniecznych nieobecności. Dziecko, zajęte nauką, nie zauważało nawet tych częstych wyjazdów ojca, który skracał je jak tylko mógł. Paweł myślał tylko o nauce. Był bardzo ambitny i praca była całym jego życiem. Teraz jednak, gdy miał dużo wolnego czasu, bo lekarz zabronił mu pracować umysłowo, ze względu na słabe zdrowie, miał czas, aby nad wszystkim się zastanawiać i wszystkiemu się dziwić. – Ojciec tak często podróżuje – zwrócił się do Magdaleny – i często musi tak niespodziewanie wyjeżdżać jak teraz… – O, tak… Za często! – odrzekła z westchnieniem stara służąca. – Mój biedny, kochany pan ciągle ma te objazdy po prowincji, to tu, to tam, i nigdy nie jest panem swojego czasu… – To bardzo dziwne! – Ależ wcale nie dziwne… Tak samo jest z wszystkimi urzędnikami… – Rząd mógłby mu udzielić przynajmniej kilku tygodni urlopu! Nie
można przecież tak cały okrągły rok ciężko pracować… – Tak, przydałoby się panu trochę odpoczynku… Ale on, jak widzisz, nie może mieć ani dwóch dni wolnych! – Ale przecież otrzymał kilka dni urlopu, sam nam to powiedział. – No i może wróci wieczorem… – Czy naprawdę tak myślisz, Magdaleno? – Chyba, że go wyślą, nie wiem dokąd… skontrolować te… no, jakże się one nazywają? Już wiem, biblioteki… Wierna służąca nie traciła głowy. Rozumiała doskonale, że trzeba szybko uporać się z tym zdziwieniem Pawła i zniweczyć rodzące się w nim podejrzenie. Młody człowiek mówił dalej: – Więc tak od pierwszego stycznia aż do Sylwestra zwiedza biblioteki? – Ależ naturalnie! Widocznie tyle ich jest… – Miałem ochotę towarzyszyć ojcu tym razem… – Rozumiem to, mój paniczu… – Dlaczego więc się nie zgodził? – Bo myślał zapewne, że byłoby to dla ciebie zbyt wyczerpujące. Na tym przerwano rozmowę. Magdalena podała śniadanie, po którym młodzieniec opuścił dom i skierował się nad Marnę, zabierając ze sobą wędki i przynętę.
XIX.
W kilka minut później, Paweł siedział w swojej łódce, a ryby brały tak dobrze, że miał nadzieję, iż z obiadem dla Fabiana nie będzie żadnego problemu. Nagle spławik zniknął pod wodą. Młody człowiek pociągnął za wędkę. Najwidoczniej chwycił tak silną rybę, że wędka zgięła się zupełnie. Ryba musiała być duża, trzeba było więc dobrze manewrować, żeby nie wypuścić zdobyczy. Paweł myślał teraz tylko o tym, żeby wyłowić tego niewidzialnego nieprzyjaciela, gdy wtem niedaleko za sobą usłyszał jakiś głos: – Powoli, powoli, panie Pawle! Niech pan ciągnie powolutku… i niech pan unosi wędkę ostrożnie, aby podnieść tę bestię… Syn Rajmunda, nie zwracając wcale uwagi na to, kto do niego mówi ani nie poznając dobrze znanego mu głosu, machinalnie wykonywał to, co ten mu doradzał. Ryba uległa. Już jej złocona łuska błyskała tuż pod wodą. Przychodzący z pomocą, jednym ruchem wyciągnął rybę nad powierzchnię wody. Wędka pękła, ale karp był złowiony. Ważył co najmniej sześć funtów. Paweł dopiero teraz spojrzał na tego, który przybył w samą porę. – Juliusz Boulenois! – wykrzyknął. – Inaczej zwany Fouine. Tak jest, panie Pawle – odrzekł chłopak – cieszę się, że mogłem panu pomóc wyciągnąć tę bestię. Ale jeszcze bardziej się cieszę, że będę mógł panu powiedzieć coś, co uraduje pana serce! – Uraduje moje serce? – powtórzył zdziwiony Paweł. – Na pewno, drogi panie! – odrzekł Fouine. – Cóż to takiego? – Zaraz, zaraz, najpierw niech mi pan pozwoli zabezpieczyć tego
karpia. Fouine włożył rybę do siatki i podał rękę synowi Fromentala. – Jak się pan miewa, panie Pawle? – zapytał. – Dobrze, mój przyjacielu… – Czy pana serce, tak cierpiące jeszcze niedawno, wyzdrowiało już zupełnie? – Nie, nie… – westchnął Paweł. – A więc tym lepiej! – wykrzyknął Fouine. – Daję słowo, że przynoszę panu lekarstwo więcej warte niż wszystkie medykamenty najsłynniejszych doktorów razem wzięte! Paweł nie domyślał się, co młody rybak miał mu do powiedzenia i czekał na to z niecierpliwością. Boulenois usadowił się wygodnie w łódce. – Dziś mija pięć dni od czasu, gdy widzieliśmy się ostatnim razem, prawda, panie Pawle? – Tak jest, pięć dni… – Pamięta pan, o czym wtedy rozmawialiśmy? – Pamiętam dokładnie… – Nie będę dłużej pana trzymał w niepewności, ale zapytam wprost: co by pan dał, panie Pawle, żeby się dowiedzieć, co stało się z młodą osobą, którą pan spotkał i która mieszkała w Petit-Castel? – Co ja bym dał? – wykrzyknął Paweł – oddałbym swoje życie! Fouine zaczął się śmiać. – Nie będzie to pana tak drogo kosztowało… Wystarczy bilet kolejowy z Saint-Maur do Paryża. Twarz Pawła nagle się ożywiła. Oczy zabłysły. – Wiesz, gdzie jest Marta? Widziałeś ją? – zapytał drżącym ze wzruszenia głosem. – Tak. Ale niech się pan uspokoi… bo znalazłem ją i już teraz nie stracimy jej z oczu… – Odnalazłeś ją? W jaki sposób? – To cała historia… Długo by ją opowiadać… – Dalej, mów! Czego się dowiedziałeś? – Panna Marta jest, jakby to powiedzieć, wychowanką, przybranym dzieckiem właściciela pałacu przy ulicy Miromesnil, sławnego amerykańskiego doktora, który zamieszkał w Paryżu. – Amerykańskiego doktora, mieszkającego przy ulicy Miromesnil? – powtórzył Paweł – jak on się nazywa? – Thompson.
Słysząc to nazwisko, młody człowiek zerwał się, jakby rażony piorunem. – Mówisz, że Marta jest jego przybraną córką? – Powtarzam tylko to, czego się dowiedziałem i co nie jest żadną tajemnicą dla nikogo, kto mieszka w tej dzielnicy. Paweł załamał ręce. – Marta w Paryżu! – wykrzyknął – Marta jest wychowanką doktora, który tak się mną interesował… Rzeczywiście, przypominam sobie… To właśnie ten człowiek, którego widziałem wtedy z daleka w parku PetitCastel, gdy całował Martę w czoło… Tak, to był on! Będę ją więc mógł zobaczyć, będę się mógł dowiedzieć, czy mnie kocha… – Co do tego, to już wyłącznie pańska rzecz, panie Pawle. Mam nadzieję, że wywiązałem się dobrze i jest pan ze mnie zadowolony… – O, mój drogi Fouine! Przywróciłeś mi zdrowie i szczęście! Nie potrafię powiedzieć, jak się cieszę! Jak ja ci się odwdzięczę? – Winien mi pan jest za dwie godziny jazdy, za którą zapłaciłem gotówką, nie chcąc stracić z oczu powozu, którym jechała panna Marta i to, co dałem stangretowi na piwo, czyli razem sześć franków i pięćdziesiąt centymów. – Dam ci sto franków, mój bracie! – To byłoby piękne! Tylko niech pan nie myśli, że chcę na panu zarobić! Nigdy w życiu! Dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! Wydałem w pańskiej sprawie sześć franków i pięćdziesiąt centymów, więc odda mi pan taką sumkę i będziemy kwita! – Niech tak będzie, już ci zwracam. – rzekł Paweł, wyjmując portfel. Otworzył go, aby wyjąć z niego złotą pięciofrankówkę i parę sztuk drobnych monet. Ręce mu drżały, gdy nagle z portfela wysunęła się jakaś fotografia i upadła na dno łódki. Fouine schylił się, aby ją podnieść. – Można zobaczyć? – zapytał. – Naturalnie. Boulenois spojrzał i zdziwiony zawołał: – Piękna fotografia. Ale dlaczego pan Paweł nosi przy sobie zdjęcie tego faceta? – Znasz go? – Ma się rozumieć, że znam… To policyjny agent… Paweł nie mógł powstrzymać głośnego śmiechu. – Gdyby ta osoba z fotografii usłyszała, co powiedziałeś, drogi Fouine, to wierz mi, nie uszłoby ci to na sucho! – rzekł.
– Więc i pan zna tę osobę? – Czy nosiłbym w portfelu fotografię kogoś, kogo nie znam? – Za pozwoleniem, któż to jest? – To mój rodzony ojciec… Boulenois przygryzł wargi. – Chyba źle się przyglądnąłeś – ciągnął Paweł. – Tak, ma pan rację – mruczał zakłopotany Fouine, przyglądając się uważniej portretowi – Podobny i to bardzo do kogoś, kogo znam, ale jednak… – Znasz więc policyjnego agenta, który jest podobny do mojego ojca? – zapytał Paweł z uśmiechem. – Znam, znam… To znaczy znam, nie znając… Znalazłem się przypadkiem w miejscu, gdzie wyciągano topielca i tam był ten agent… Jest trochę podobny, ale to jednak nie ten sam człowiek… Mówiąc to, Fouine myślał sobie: Nie mogę go przecież martwić, ale to jest on, to ten sam, co spisywał protokół… A niech to… A więc jego ojciec jest policyjnym agentem. – Masz swój dług, przyjacielu – odezwał się Paweł, podając Boulenois sześć franków i pięćdziesiąt centymów – i jeszcze raz ci dziękuję za dobrą nowinę. – No to dzisiaj wypiję butelczynę za pańskie zdrowie… Mówiąc to, Fouine uścisnął rękę Pawła, wskoczył do łodzi i odpłynął…
XX.
Paweł, po tym, co usłyszał od Fouine’a, rozmyślał: – A więc Marta jest wychowanką doktora Thompsona. To dopiero szczęście… Boże drogi! Jakie to czasem w życiu zdarzają się cudowne przypadki… Wczoraj, kiedy byłem z ojcem u doktora, musiała tam być, a ja drżałem z obawy, że już jej nigdy nie zobaczę… O, gdybym to wczoraj wiedział… Ale przecież niedługo znowu będę w pałacu przy Miromesnil i wtedy na pewno ją zobaczę… i będę mógł jej powiedzieć, że ją kocham… i będę ją błagał, aby odwzajemniła moje uczucie! Co za głupstwo zrobiłem, gdy odmówiłem przyjęcia zaproszenia na wieczorek do doktora Thompsona! Dzisiaj wszystko się zmieniło. Pójdę na pewno… i ojciec musi tam pójść ze mną. Chcę, żeby poznał Martę i pokochał ją tak jak ja ją kocham. Zapewne wróci dziś wieczorem, obiecał mi… Jakże się zdziwi, gdy mu powiem, że ją odnalazłem! Ten, który interesuje się moim zdrowiem, na pewno nie odmówi mi ręki swojej pupilki, kiedy się dowie, że nie mogę bez niej żyć. Syn Rajmunda miał naprawdę minę zadowolonego człowieka. Gdy tak rozmyślał, dał się słyszeć dobrze znany mu głos. Magdalena stała po drugiej stronie rzeki i wołała do panicza. – Już płynę! – odpowiedział Paweł, chwytając w ręce wiosła. – Czy przyjechał już Fabian? – zapytał, przypływając do brzegu. – Nie, jeszcze nie. Ale przyniesiono telegram. – Od kogo? – Od ojca. Był zaadresowany do mnie, więc go otworzyłam. Paweł zmarszczył brwi. – Więc ojciec nie wróci dzisiaj? – Nie, musi natychmiast pilnie wyjechać. – Akurat teraz, gdy jestem taki szczęśliwy! Wziął depeszę i zaczął czytać.
– Smuci mnie ta kolejna podróż ojca, ale cóż… tak widocznie musi być… Niedługo przyjedzie Fabian, nie chcę, żeby zastał nas z ponurymi twarzami… Magdalena spojrzała zdziwiona na Pawła. – Czy coś się stało, drogi chłopcze? Gdy wychodziłeś z domu po wyjeździe ojca, byłeś przygnębiony i smutny, a teraz jesteś taki wesoły? – Bo właśnie dowiedziałem się o czymś wspaniałym! – Tutaj? – Ano tutaj… – Widziałeś się z kimś? – A widziałem… – Czy będzie można się dowiedzieć, co to za nowina? – Oczywiście, ale nie teraz. W każdym razie, zapewniam cię, droga Magdaleno, że jestem bardzo szczęśliwy! A na obiad złowiłem wspaniałą rybę, ogromnego karpia, jakiego na pewno w życiu nie widziałaś! Służąca z uśmiechem pomyślała: – Z kim on się tu widział, do licha? I czego mógł się dowiedzieć? W tej chwili odezwał się jakiś wesoły głos: – Jak się masz, rybaku? Paweł odwrócił się pospiesznie. Do brzegu zbliżał się Fabian. – Jak się masz, rybaku? – zawołał ponownie, śmiejąc się, a po chwili obaj przyjaciele witali się serdecznie. ***
Jakub Lagarde, albo raczej doktor Thompson, wyszedł z pałacu de Chatelux i wsiadł do powozu. – Ulica Cherche-Midi numer pięćdziesiąty drugi! – rzekł do stangreta. Krótki dystans z ulicy de Tournon do ulicy Cherche-Midi został szybko pokonany. Nieruchomość oznaczona numerem 52 – był to duży, pięciopiętrowy dom, mający na każdym piętrze po dwa mieszkania. Jakub wysiadł z powozu, przeszedł przez bramę i skierował się ku mieszkaniu dozorcy. Zastał tam tylko siedmio- lub ośmioletnią dziewczynkę, bawiącą się lalką.
– Czego pan sobie życzy – zapytało doktora dziecko, przyjmując minę dorosłej kobiety. – Czy mieszka tu pani Labarre? – Tak. Na drugim piętrze, drzwi na wprost schodów. – Dziękuję ci, dziewczynko. Jakub wszedł na schody. Po wejściu na drugie piętro, zadzwonił do drzwi. Otworzyła służąca. – Czy tutaj mieszka pani Labarre? – zapytał ponownie. – Tak, proszę pana, pani jest w domu, ale zaraz wychodzi. – Proszę jej podać moją wizytówkę, chciałbym się z nią koniecznie zobaczyć. – Proszę, niech pan wejdzie. Służąca wprowadziła gościa do przedpokoju, wzięła wizytówkę i udała się do swojej pani. Po chwili wróciła. – Pani czeka na pana – rzekła, otwierając drzwi do salonu. Pani Labarre podeszła do Jakuba. – To pan, drogi doktorze! – wykrzyknęła, podając mu rękę. – Czemu zawdzięczam pańską wizytę? – A czy chęć zobaczenia pani nie jest wystarczającym powodem? – Bardzo pan uprzejmy… – odparła pani Labarre. Wdowa, wdzięcząc się do doktora, poprowadziła go do kanapy i posadziła obok siebie. – A teraz poważnie… chęć zobaczenia mnie na pewno nie jest jedynym powodem pana wizyty. – Rzeczywiście… – Słucham… – Chciałem porozmawiać o pani synu. Ale najpierw, pozwoli pani, że coś wyznam… – Wyzna pan? – powtórzyła kokieteryjnie wdowa z wielkim zdziwieniem. – Wczoraj spotkaliśmy się po raz pierwszy, ale cóż zrobić, gdy od tej pierwszej chwili poczułem wielką sympatię do pani i pani syna… – To świetnie się składa, bo my, drogi doktorze, również polubiliśmy pana od razu – przerwała pani Labarre. – Z tego właśnie powodu, postanowiłem porozmawiać z panią o pani dziecku, jeżeli naturalnie pozwoli mi pani… – Czy pozwolę panu, drogi doktorze? Chyba pan w to nie wątpi! Chciałabym jednak przedtem wytłumaczyć się panu…
– Wytłumaczyć? A z czegóż to, łaskawa pani? – Wczoraj, gdy spotkaliśmy się u pana, mój syn, czego się nie spodziewałam, przedstawił mnie w nienajlepszym świetle, przez co mógł mi zjednać niekorzystną u pana opinię… – Ależ, proszę pani! – przerwał Jakub Lagarde. – Proszę pozwolić mi skończyć, doktorze. Mój syn ocenił mnie bardzo surowo i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wyrobił pan sobie o mnie opinię złej matki… – Niech mnie Bóg broni, kochana pani! Nic podobnego nawet mi nie przyszło do głowy! – Naprawdę? – Przysięgam, kochanej pani! Zresztą zaraz dam tego dowód. Wczoraj byłem w stanie osądzić położenie, w jakim się pani znajduje, osądzić pani syna i zaniepokoiłem się, a nawet przestraszyłem… – Przestraszył się pan? A więc osądził pan mojego syna surowo? – Tak, proszę pani. Zauważyłem, że jest bardzo egzaltowany i ma bardzo gwałtowną naturę. – Niestety! – Jest to młodzieniec – ciągnął Jakub – w którym drzemią jakieś dzikie namiętności, ale przyjdzie czas, że wybuchną one z niepohamowaną gwałtownością… Gdy to nastąpi, nic nie będzie go w stanie powstrzymać, a lawa wydobywająca się z tego wulkanu zniszczy wszystko, co spotka po drodze… – Pan mnie przeraża, doktorze… – Mówię to, co myślę… – Rene jest więc silniejszego zdrowia, niż pan przypuszczał? – Nie, jest chory… nawet bardzo chory… a jego choroba, podsycana gwałtowną namiętnością, może go zabrać z tego świata równie gwałtownie… A domyślam się, że zależy pani na jego zdrowiu… – Mój syn ma odziedziczyć majątek, który pozwoliłby mi nareszcie wyjść z nędznego położenia, w jakim się znajduję. Dla zapewnienia mu szczęścia i sobie godnej egzystencji, dzięki tej fortunie, podjęłam decyzję o umieszczeniu go w seminarium. – Ależ ten majątek jest już albo stracony, albo co najmniej bardzo zagrożony, wobec faktu, że skradziono testament hrabiego de Thonnerieux. – Tak, ale wszystko jest w życiu możliwe, więc i to co zaginęło, może się jeszcze odnaleźć… – To prawda.
– Ważne jest, żeby Rene żył! – Będzie żył, bo go wyleczę, ale uzdrawiając go, przywrócę mu siłę i energię, których mu dzisiaj brakuje… A z tą nową energią na pewno przyjdzie mu ochota do wszelkich zabaw i rozkoszy, jakie niesie z sobą życie… Pani syn będzie trwonił pieniądze dla uroków życia, które pozna, więc z pewnością zagarnie swój majątek, o którym pani tak marzy… – Przecież jestem prawną opiekunką mojego dziecka. – Do chwili, gdy stanie się pełnoletni. Wtedy to on będzie spadkobiercą i on będzie rozporządzał swoim spadkiem. O ile oczywiście testament się odnajdzie. – Nie będzie śmiał odmówić mi mojej części. – Wierzy w to pani? Ośmieli się na wszystko, bo wcale pani nie kocha… Jest egoistą, a pani też nie usiłowała zdobyć jego przywiązania… Jego całym dążeniem jest dojście do pełnoletności, a pani od dzieciństwa trzymała go w ciężkim jarzmie. – Wyłącznie dla jego dobra. – Zgadzam się z tym – rzekł z uśmiechem Jakub – ale czy on w to wierzy? – Cóż mam więc zrobić? – Trzymać się mojej rady, której chcę pani udzielić. – Proszę mówić… – Przypuśćmy, że testament hrabiego de Thonnerieux się odnajdzie. I że pani syn otrzyma swój spadek. Pani lubi wygodne i luksusowe życie, trzeba się więc mieć na baczności, aby nie spędzić dalszego życia w biedzie… – Jakim sposobem? – Rene, jeśli zostanie bogaty, nie podzieli się z panią ani najmniejszą częścią swojego majątku, o tym jestem przekonany. Wszystko zagarnąłby dla siebie. Jedyny sposób uniknięcia tego, to pójść z nim na układ. – Układ? Jaki układ? – Zanim pani na to odpowiem, pozwolę sobie zadać jedno pytanie. Czy po wyjściu ode mnie nie przeprowadziła pani z synem żadnej rozmowy? – Przeciwnie, i to bardzo burzliwą. Wygarnęłam Rene jego zachowanie u pana… – Cóż wynikło z tych wymówek? – Nieszczęśliwy chłopiec… uniósł się gwałtownie i oświadczył mi, że ma już dosyć tej mojej opieki i życia w seminarium, że chce zerwać ciężki łańcuch i postanawia przez rok podróżować, a następnie chce
wrócić do Paryża i uczyć się, bo zamierza zostać adwokatem. – Co mu pani odpowiedziała? – Że nie byłabym w stanie zadowolić jego kaprysów, bo nie pozwala mi na to mój skromny majątek… – I co on na to? – Zażądał ode mnie części majątku swojego ojca.
Część druga Rajmund Fromental
I.
– Naprawdę zażądał tego od pani? – zapytał Jakub Lagarde. – I co mu pani odpowiedziała? – Oświadczyłam, że jest niepełnoletni i że nie wolno mi tego uczynić. – Doskonale! Ile mu przypada ze spadku po ojcu? – Dwadzieścia pięć tysięcy franków. – Z których pani nie ma już od dawna ani grosza… – Tak źle nie jest… Ale jak Rene dojdzie do pełnoletności, będę musiała mu tę część oddać… – I co do tego, musimy się właśnie ze sobą naradzić. – Jak to? – Zaraz pani wyjaśnię… Powracam do ugody, o której wspomniałem przed chwilą. Pani syna trawi pragnienie korzystania z życia, trawi go gorączka wolności… Poddamy go kuracji homeopatycznej. Similia similibus curentur. Nadużywanie wolności, rozkoszy, przyjemności, bardzo szybko go uspokoi… Proszę, aby pani oddała mu te dwadzieścia pięć tysięcy franków… – Oddać mu? Ależ to niemożliwe! – Dlaczego? – Skąd je wezmę? – Z mojej kasy, droga pani. Żadnych uwag! Pani wie, że jestem jej przyjacielem. Zresztą, to tylko pożyczka. Odda mu więc pani, to co mu się należy, ale pod warunkiem, że zezna i to w akcie urzędowym, że pozostawi pani dożywotnie użytkowanie spadku hrabiego de Thonnerieux. Kiedy stanie się pełnoletni? – Dziesiątego marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku. – A więc akt, który ja sam jutro przygotuję, będzie nosił datę dziesiątego marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku, aby
nikt nie mógł mu czegokolwiek zarzucić. – Rozumiem… ale czy on zechce podpisać ten akt? – Nawet się nie zawaha, bo niech pani pomyśli, czy odzyskanie wolności i zyskanie stosu banknotów nie są warte marnego podpisu? W dodatku sam spadek jest jeszcze rzeczą bardzo niepewną… – A jeżeli spadek przepadnie, albo Rene umrze przedwcześnie, skąd wezmę dwadzieścia pięć tysięcy franków, aby je panu zwrócić? – Niech się pani tym nie martwi. Jestem człowiekiem bardzo zamożnym, a pani przyjaźń jest dla mnie droższa niż wszystkie pieniądze tego świata. Mam nadzieję, że pani również uzna mnie wkrótce za swojego przyjaciela i ze pani sympatia do mnie, będzie się mogła wkrótce zmienić w trwalsze i serdeczniejsze uczucie… Pani Labarre miała już w sobie wiele sympatii dla doktora, można śmiało powiedzieć, że była w nim nawet zakochana… Słodkie słówka, wykwintne maniery i obejście pełne galanterii przystojnego Amerykanina, młodszego od niej na pewno o dziesięć lat, a przy tym posiadacza ogromnej fortuny, zawróciły jej do tego stopnia w głowie, że pewna była małżeństwa. Tego właśnie życzył sobie Jakub Lagarde. Czuł swoją wyższość nad tą próżną kobietą i wiedział, że kiedy będzie potrzebował uczynić z niej swoją bezwiedną wspólniczkę, przyjdzie mu to z łatwością. Pani Labarre spuściła oczy i westchnęła głęboko. Jednocześnie ściskała spazmatycznie dłoń Jakuba. – Gdzie jest teraz Rene? – zapytał Thompson po chwili milczenia. – Poszedł do krawca, chce jak najszybciej zrzucić z siebie sutannę, chce zamówić sobie cywilne ubranie, i wieczorowe, na pańskie spotkanie… – Na wieczorek u mnie? – zapytał Jakub – Nie trzeba, żeby przychodził. – Dlaczego? – zapytała ze zdziwieniem pani Labarre. – Z bardzo ważnego powodu… Przypomina pani sobie zapewne młodą panienkę, moją kuzynkę, której uroda zwróciła również pani uwagę? – Trudno byłoby ją zapomnieć… – Więc i Rene nie zapomniał o niej z pewnością. – Czy sądzi pan, że mógł się w niej zakochać? – Jestem tego całkowicie pewny. Wrażenie, jakie wyczytałem na twarzy pani syna, gdy zobaczył Martę, było piorunujące. Może jeszcze się nie zakochał, ale drugie spotkanie mogłoby zamienić tę admirację
w gwałtowną miłość. A tej miłości nie mógłbym pochwalać. Gdyby Rene poprosił mnie o rękę Marty, musiałbym odmówić. Mam inne zamiary co do mojej wychowanki. Uważam wobec tego za właściwe zapobiec rodzącemu się uczuciu. Czy pani mnie rozumie? – Rozumiem, drogi doktorze, ale jak temu zapobiec, jak przeszkodzić w udaniu się na wieczorek, na który został przecież przez pana zaproszony? – Znajdziemy na to jakiś sposób… – To będzie trudne… – Mniej niż się może wydawać… Wystarczy, żeby wyjechał z Paryża… – Jak? Pod jakim pretekstem? – Zaraz go znajdziemy. Jakie jest pani rodzinne miasto? – Tours. – Czy ma tam pani jakichś znajomych? – Mam. Za życia męża spędzałam tam co roku kilka tygodni. – Zna tam pani jakiegoś notariusza? – Znam, pana Landrol, poczciwego człowieka, starego przyjaciela mojej rodziny… – W takim razie mamy już pretekst. Nie ma pani, jak się domyślam, w ręku tego urzędnika żadnego kapitału? – Ani jednego sous… – Dam pani jeszcze dzisiaj dwadzieścia pięć tysięcy franków, które wyśle pani do pana Landrol z listem takiej treści: „Mój stary przyjacielu! Ważne powody, nad którymi nie chcę się rozwodzić, ale których łatwo się możesz domyślić, gdyż chodzi o miłość, której nie pochwalam, zmuszają mnie do rozstania się na jakiś czas z moim synem. Życzę sobie, aby Rene opuścił Paryż i podróżował. Zjawi się on u pana dwa dni po moim liście, a wtedy raczy pan oddać mu za pokwitowaniem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, które niniejszym załączam.” – Czy myśli pan, że to dobry sposób, aby mój syn zapomniał o rodzącym się uczuciu? – Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Marta jest zapewne pierwszą kobietą, która zawróciła mu w głowie. Kiedy poczuje się wolny i będzie miał pełne kieszenie, łatwe miłostki, w jakie się na pewno będzie wdawał, zatrą szybko wspomnienie pierwszej, platonicznej miłości… Jakub otworzył portfel, wydobył z niego dwadzieścia pięć tysięcy franków i kładąc je na stole przed panią Labarre, rzekł:
– Niech pani zaraz napisze list do pana Landrol. – Ach, drogi doktorze, jaki ja wielki dług wdzięczności zaciągam u pana – wyszeptała słodkim głosem wdowa. – Ten dług jest dla mnie prawdziwym szczęściem. W tej chwili rozległ się w przedpokoju dźwięk dzwonka. – To Rene! – rzekła wdowa, chowając pospiesznie banknoty do biurka. Młody człowiek wszedł do pokoju. Był jeszcze w sutannie. Gdy zobaczył doktora, twarz mu pojaśniała. – To pan, szanowny doktorze! – zawołał, wyciągając rękę do Thompsona. – Co pana do nas sprowadza? – Przyszedłem do ciebie, drogie dziecko – odpowiedział Jakub. – Do mnie? – powtórzył zdziwiony seminarzysta. – Tak. Wiesz, że bardzo się tobą zainteresowałem… – Wiem, że okazał mi pan swoją życzliwość, za którą jestem panu niezmiernie wdzięczny. – I to jest życzliwość, wypływająca ze szczerego serca… Pani Labarre mówiła mi, że masz zamiar pójść w ślady twojego ojca i zostać adwokatem… – To prawda. Mam nadzieję, że pochwali pan ten zamiar… – Owszem pochwalam, ale czy zdajesz sobie sprawę, że wymaga to nowych studiów, nowej, wyczerpującej pracy? – Praca i nauka nigdy mnie nie przerażały. – Jestem o tym całkowicie przekonany, tylko, że w tej chwili ja zabraniam ci stanowczo jakiejkolwiek pracy. Nie masz niestety dobrego zdrowia. Zanim zaczniesz studiować prawo, musimy wyleczyć twoją anemię, abyś nabrał sił… A tego tak szybko nie da się osiągnąć. Teraz potrzebne ci są przede wszystkim odpoczynek, zmiana klimatu, dobre odżywianie. – A zatem, co pan proponuje? – Pomyślałem, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś trochę zmienił otoczenie, miejsce, gdybyś wybrał się w jakąś miłą podróż… – Dobrze powiedziane, panie doktorze, ale widzę, że pan patrzy na ten świat przez różowe okulary… Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dokądś sobie wyjechać, ale podróże, które jak i inne przyjemności, nie są tanie, a mama jest w nienajlepszej sytuacji i nie mogłaby mi ich sfinansować. Nie mogłaby nawet mi dać należnej mi części spadku po ojcu… – Jesteś w błędzie, chłopcze… Przed chwilą rozmawiałem o tym
z twoją matką i udało mi się ją przekonać, że twoje zdrowie jest najważniejsze. Zdołałem ją też nakłonić do prawdziwej ofiary dla ratowania twojego zdrowia. – I na czym ta ofiara miałaby polegać? – zawołał zdumiony Rene. – Pani Labarre oddaje od jutra do twojej dyspozycji sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków. – Co? Dwadzieścia pięć tysięcy franków? – powtórzył młody człowiek, z błyszczącymi oczyma. – Tak jest, ale pod warunkiem, że część tych pieniędzy spożytkujesz na wzmocnienie swoich sił za pomocą podróży i że w tym czasie będziesz się ściśle stosował do wszystkich moich zaleceń. – I bez żadnych innych zastrzeżeń? – zapytał Rene podejrzliwie. – Owszem, pod jeszcze jednym warunkiem, który tak samo jak i pierwszy ma na celu wyłącznie twoje dobro… – Jaki to warunek? – W dniu dziesiątego marca tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku staniesz się pełnoletni, prawda? – To fakt. – Napiszesz pod tą datą krótkie oświadczenie, w którym zobowiążesz się, że w razie, gdy odnajdzie się testament hrabiego de Thonnerieux i staniesz się spadkobiercą jego części, pozostawisz swojej matce możliwość dożywotniego korzystania z dochodów od kapitału spadkowego. Po śmierci pani Labarre odzyskujesz naturalnie swoje prawa… Rene uśmiechnął się. – Czyli, że moja mama chce za cenę dwudziestu pięciu tysięcy franków nabyć spadek, opiewający na sumę może pięciuset lub sześciuset tysięcy franków? – To jest błędne rozumowanie, moje dziecko – zauważył Lagarde. – Mianowicie? – Dlatego, że twoja matka nie chce wcale nic od ciebie kupić. Spadek, o którym mówisz, bez względu na jego wartość, jest co najmniej wątpliwy. Testament hrabiego de Thonnerieux został jak ci wiadomo skradziony i według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie ujrzy już światła dziennego. Po drugie, nie chodzi o zrzeczenie się przez ciebie praw do spadku, a tylko o przyznanie matce dożywotniego korzystania z niego… – Zgoda. Ale w zamian za to dożywotnie korzystanie, ja przecież nic nie dostaję…
– Dostajesz dwadzieścia pięć tysięcy franków, mój drogi! – To moja bezsporna własność, która mi się prawnie należy. – Nieprawda. W tej chwili nie masz prawa się o to upominać. Gdy Rene opuścił głowę i milczał, Jakub odezwał się trochę nerwowym głosem: – Zresztą, moje drogie dziecko, wolno ci przyjąć tę propozycję albo ją odrzucić. Pani Labarre, twoja matka, chce się dla ciebie poświęcić, a ja całkowicie ją w tym popieram. Jeżeli jesteś innego zdania, uznajemy tę rozmowę za niebyłą. Moja wizyta była bezużyteczna i na tym koniec. Młody człowiek podniósł głowę. – Zgadzam się na te warunki – powiedział. – Co mi rzeczywiście po fortunie, której nigdy mogę nie dostać… Żebym miał tylko zdrowie, to najważniejsze, reszta mnie nie obchodzi. Będę się uczył, zostanę adwokatem i z czasem sam własną pracą dorobię się majątku. To więcej warte, niż niepewny spadek. Dajcie mi arkusz papieru, napiszę to zobowiązanie… – Mądre postanowienie! – powiedział Lagarde – szczerze ci gratuluję. – Kiedy dostanę te dwadzieścia pięć tysięcy? – zapytał Rene. – Choćby i jutro, jeśli sobie tego życzysz… – odpowiedziała pani Labarre – dam ci upoważnienie do mojego notariusza w Tours, który ma pieniądze w depozycie i od razu ci je wypłaci. – Więc będę musiał pojechać do Tours? – Oczywiście. W Paryżu ich nie mam. Ale w czym ci to przeszkadza? Będzie to pierwszy przystanek w twojej podróży… – Dobrze. W takim razie jutro tam pojadę. Niech mama siada i pisze upoważnienie, tylko trzeba posłać służącą po papier stemplowany, bo chyba nie mamy go w domu… Pani Labarre podniosła się z fotela. – Zaraz poślę Julię – powiedziała i wyszła.
II.
– Doktorze – rzekł Rene do Jakuba – muszę panu coś powiedzieć na osobności. – A nie możesz powiedzieć teraz? – zapytał zdziwiony Thompson. – Tutaj nie mogę… – Dlaczego? – Nie mogę w tej chwili wytłumaczyć… – Zatem jestem do twojej dyspozycji, kiedy tylko chcesz. – Wieczorem o dziewiątej będę w kościele św. Sulpicjusza. Możemy się tam spotkać? – Dobrze. – Dziękuję, panie doktorze. Pani Labarre wróciła do salonu. – A więc wszystko uzgodnione, mamo – odezwał się Rene – Jutro wyjeżdżam z Paryża. Krawiec zobowiązał się dostarczyć mi rano ubranie cywilne. Proszę, żeby mama napisała ten list do notariusza… – List będzie na czas, możesz być spokojny. Julia stawiła się z arkuszem papieru stemplowanego w ręku. Przyniosła też atrament i pióro, po czym młody seminarzysta, pod dyktando Jakuba, napisał zobowiązanie, że przyznaje swojej matce prawo dożywotniego korzystania z majątku, jaki został mu zapisany w testamencie przez hrabiego de Thonnerieux. Napisał datę 10 marca 1881 roku i podpisał się swoim imieniem i nazwiskiem. Złożył kartkę papieru i wręczył pani Labarre. – Proszę mamo, oto dokument, o który prosiłaś – rzekł z pewną goryczą w głosie – Daj Boże, abym dożył dnia, w którym testament zostanie odnaleziony. – Będziesz żył długie lata w zdrowiu, mój synu – odpowiedziała pani Labarre – i bądź pewien, że jeśli majątek hrabiego trafi kiedyś szczęśliwie
w twoje ręce, nic z niego nie uronię… Potem dodała jeszcze: – Musisz zrobić koniecznie jakieś zakupy dla siebie na drogę, weź proszę tysiąc franków… – Dziękuję, mamo… Zaraz pójdę kupić, co trzeba. Niech mama nie czeka na mnie z obiadem. Wstąpię do seminarium, pożegnać się z moimi nauczycielami i kolegami. – Dobrze, moje dziecko. – Przykro mi, panie doktorze – dorzucił Rene, zwracając się do Thompsona – że nie będę mógł znaleźć się na wieczorku u pana… Ale skoro tak postanowiliśmy, to widocznie tak musi być. Obiecuję, że będę się stosował do pańskich zaleceń, zależy mi bardzo na odzyskaniu zdrowia i sił. Chcę żyć i być zdrowym! – I będziesz! Zapewniam cię – odpowiedział Jakub Lagarde. – Lekarstwa dużo pomogą, ale najbardziej liczę na wypoczynek, ruch i rozrywki, które pozwolą ci odzyskać radość życia. Zobaczysz, że po kilkumiesięcznej podróży wrócisz w pełni witalnych sił i całkiem zdrowy! Pisz do mnie często, zawsze ci odpiszę… – Dziękuję, doktorze… Wiem, że mogę na pana liczyć. I bezwzględnie panu ufam! – Do widzenia, mamo… I Rene wyszedł, rzucając doktorowi ostatnie spojrzenie, wyraźnie znaczące: – Do wieczora! Niech pan nie zapomni! Kiedy drzwi za młodzieńcem się zamknęły, pani Labarre szepnęła: – On ma naprawdę serce z kamienia, co za egoistyczna natura… – Nie, to po prostu chory umysł. Widziała pani, że niewiele mieliśmy pracy, aby nakłonić go do tego, co chcieliśmy. – To pana zasługa, panie doktorze. Ale jedna rzecz mnie bardzo dziwi… – Cóż takiego? – Że Rene opuszcza Paryż bez żadnego żalu… Nie wspomniał nawet o pańskiej kuzynce. Może jednak pan się pomylił sądząc, że się zakochał? – Może i tak… Nikt przecież nie jest nieomylny… Jakub podniósł się z fotela. – Pan mnie już opuszcza? – zapytała wdowa Labarre. – Niestety. Mam jeszcze parę wizyt domowych, a pani będzie miała czas, żeby napisać list do notariusza. List i pieniądze muszą być dzisiaj wysłane, niech pani pamięta…
– Tak, wiem… Kiedy znów pana zobaczę? – Kiedy tylko pani sobie życzy… – Chciałabym ciągle pana widzieć… – Czy zgodziłaby się pani spędzić ze mną jeden dzień na wsi? – Oczywiście, chyba pan w to nie wątpi! – Dziękuję, sprawia mi pani wielką radość. – Kiedy więc moglibyśmy wyjechać? – Jutro sobota, dzień przyjęć pacjentów, ale zaraz potem będę wolny. Jak pani sądzi, o której godzinie wyjedzie Rene? – Myślę, że pociągiem pospiesznym, o ósmej. – Czy odprowadzi go pani na stację? – Sądzę, że tak… – A więc, zaraz po jego odjeździe, proszę wziąć powóz i przyjechać na stację Bastille. Będę tam na panią czekał i razem pojedziemy do mojego domku na wsi. Niech pani nie je obiadu, zjemy wspólnie kolację na miejscu. Rano, jak się pani dobrze wyśpi, będzie pani mogła podziwiać wschód słońca i piękną naturę. – To będzie dla mnie prawdziwa rozkosz! Cudowna myśl przyszła panu do głowy! Kiedy wrócimy? – W niedzielę wieczorem. W poniedziałek rano muszę być koniecznie w Paryżu. Jakub ujął dłoń wdowy i pocałował ją z szacunkiem. Co za wspaniały człowiek, myślała pani Labarre, gdy znalazła się już sama, musiałam mu przypaść do gustu… może zechce się ze mną ożenić? Potem usiadła przy biurku i zaczęła pisać list do notariusza w Tours, a przerywając często pisanie, myślała: Nareszcie pozbywam się Rene! Jeśli nawet nie wyjdę za doktora, to i tak będę jeszcze bogata! Żeby tylko testament hrabiego się odnalazł… Jakub Lagarde wracał w tym czasie do pałacu przy ulicy Miromesnil, zadowolony z rezultatu wizyty, ale zaintrygowany wyznaczonym przez Rene spotkaniem. Czego on może ode mnie chcieć? Czy nie trzeba będzie zmienić niektórych szczegółów naszego planu? – myślał Jakub. Pascal, który niecierpliwie oczekiwał wspólnika, zaraz, gdy ten się pojawił, zapytał go: – No i co? – Wszystko doskonale! – odpowiedział Lagarde – jutro rano powiem ci dokładnie jak się rzeczy mają… Prawdopodobnie jutro wieczorem znowu będziemy mieli robotę… A jak się miewa Marta?
– Znacznie lepiej… – Czy wyszła już ze swojego pokoju? – Jeszcze nie. – Pójdę ją zobaczyć. I udał się do apartamentu sieroty. Marta czytała, leżąc na kanapie. Thompson lekko zapukał do drzwi. Dziewczyna podniosła głowę, odłożyła książkę i zawołała: – Proszę. Jakub otworzył drzwi wszedł do pokoju. Marta uśmiechnęła się do niego. – Powiedziano mi, że czujesz się już lepiej, drogie dziecko – rzekł Jakub, zbliżając się do sieroty. – Tak, jestem już prawie zdrowa, ale przeżycie było ciężkie… – odpowiedziała Marta. Podała rękę doktorowi, a on mocno ją uścisnął. Usiadł przy swojej wychowance i przyglądał się jej z uwielbieniem. Po chwili wyszeptał drżącym głosem: – Na przyszłość, kochana Marto, będziesz wychodziła tylko ze mną. Pragnę nieustannie być przy tobie i nad tobą czuwać. – Dziękuję ci, kochany doktorze – odpowiedziała sierota z uśmiechem. – Jaki pan jest dla mnie dobry… – Ale przykro mi, że nie zasługuję na twoje zaufanie – odrzekł z goryczą Jakub. – Ależ to nieprawda, mam do pana nieograniczone zaufanie! – Nie, moje dziecko… – Przysięgam! – Nie przysięgaj… Gdy opuściłaś Petit-Castel zauważyłem już wtedy, że coś boleśnie cię dotknęło. Dzisiaj mam już pewność, że coś przede mną ukrywasz. Często bywasz zamyślona i smutna. Bardzo mnie to niepokoi. A więc, moje drogie dziecko, jeśli masz do mnie zaufanie jak powiadasz, odpowiedz mi szczerze. – Doktorze – szepnęła młoda dziewczyna z widocznym zakłopotaniem – nie pytaj o przyczynę melancholii, którą zauważyłeś i która cię niepokoi… Nie mogłabym ci tego wytłumaczyć… Nawiedzają mnie czasami jakieś czarne myśli, sama nie wiem, dlaczego… – Może brakuje ci tu czegoś do szczęścia? – Czego by mi mogło brakować wśród przyjaciół i tak serdecznych mi osób? Nie, niczego mi nie brakuje!
– Dusza ma często sekretne pragnienia – drogie dziecko – jeśli się nie spełniają, dusza cierpi. Dlaczego ukrywasz przede mną swoje cierpienie? Wiesz jak obchodzi mnie wszystko, co ciebie dotyczy. Wiesz jak bardzo cię kocham… – O, tak, kochany doktorze – odrzekła Marta z zapałem – wierzę w twoją bezinteresowną dobroć, tyle razy dałeś mi jej dowód. – Nie wątpię w to, że wierzysz, ale nie domyślasz się nawet, jak bardzo jesteś mi droga! Marto kochana! Od czasu, gdy przypadek, a raczej Opatrzność zetknęła nas ze sobą, czy nigdy nie pytałaś siebie samej jak mogłaby wyglądać przy moim boku twoja przyszłość? – Widziałam przyjazną rękę, wyciągniętą do mnie w chwili nieszczęścia, jakie mnie spotkało, rękę, która mnie ocaliła. Ujęłam ją i dziękując Bogu, powierzyłam panu swoją przyszłość… – Ale czy w tej przyszłości niczego nie przewidywałaś, niczego nie przypuszczałaś? – Nie, doktorze… – Marto! – odezwał się po chwili Jakub – nie mogę już dłużej tłumić w sobie głosu mego serca… Kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, Bóg mi świadkiem, nie myślałem o niczym innym, tylko, żeby ci pomóc. Żaden egoizm nie mieszał się do przywiązania, jakie we mnie wzbudzałaś… Żyliśmy tak obok siebie, aż niechcący moje przywiązanie do ciebie zmieniło się w coś więcej… Jesteś młodą i nadzwyczaj piękną kobietą, twoja obecność w domu jeszcze całkiem młodego wdowca, może dać ludziom powód do podejrzeń, uchybiających twojej reputacji i honorowi, a one muszą pozostać bez skazy… Trzeba więc zapobiec wszelkim złośliwym spekulacjom, a na to jest tylko jeden sposób. Marto! Ja cię kocham, ale już nie tylko ojcowską miłością! Ja żyję w tej chwili tylko dla ciebie! Ubóstwiam cię jak coś najdroższego na świecie! Ukochana Marto! Czy chcesz zostać moją żoną?
III.
Sierota zadrżała od stóp do głów. Uczucie przerażenia owładnęło nią, gdy słuchała ostatnich słów Jakuba. Więc on ją kochał, on, którego uważała za najlepszego przyjaciela i prawie za ojca… Ta miłość zapowiadała niespodziewane niebezpieczeństwa. Ale jak zdoła ich uniknąć? – Doktorze – odezwała się drżącym głosem – czuję dla ciebie prawdziwe przywiązanie i nieskończoną wdzięczność… Ty jeden mi pomogłeś, ty mnie ocaliłeś, ty dodałeś mi odwagi i sił do dalszego życia, w chwili gdy zwątpiłam w jego sens. Wierzę w pana, jak w bóstwo, ale nie spodziewałam się usłyszeć od pana tego, co właśnie usłyszałam… Dlatego jestem tym zaskoczona, a nawet przerażona… – Wyznałem ci szczerze moją miłość! Czy to cię przeraża? – wykrzyknął gwałtownie Jakub. – Nie możesz obawiać się mojej miłości! – Błagam cię, doktorze… mój opiekunie, mój przyjacielu, nie mów tak do mnie… – mówiła przerażona dziewczyna, cała drżąca, ze złożonymi rękami. – Myślisz, że cię okłamuję? – Nie! Myślę, że sam nie wiesz, co to za uczucie, że sam możesz się co do tego mylić… – Przeciwnie, zastanawiałem się nad tym bardzo długo, zanim otworzyłem się przed tobą i wyznałem, co naprawdę do ciebie czuję… Rozważałem wszystkie za i przeciw… Pytałem sam siebie, czy to, co mnie uczyniło szczęśliwym, uczyni szczęśliwą i ciebie i odpowiedziałem sobie, że tak… Chcę cię uczynić bogatą i szanowaną… Chcę, żebyś otrzymała ode mnie majątek i poważanie, chcę wreszcie dać ci tyle samo szczęścia i radości, ile musiałaś wycierpieć zła i cierpień w swojej bolesnej przeszłości… Czuję dla ciebie wielki szacunek, ale moja miłość dorównuje mu, jest gwałtowna i niepokonana, pożera mnie i pali! Żyć bez
ciebie, to lepiej umrzeć, a ja chcę żyć… chcę żyć, aby być kochanym przez ciebie i aby uczynić cię szczęśliwą! Marta podniosła się. Namiętny wyraz twarzy Jakuba i jego drżący głos coraz bardziej ją przerażały. – Jesteś moim dobroczyńcą i jedynym przyjacielem – powiedziała – Moje serce przepełnione jest wdzięcznością za wszystko, co dla mnie uczyniłeś doktorze, ale nie mogę przyjąć pozycji, jaką mi proponujesz. Nie czuję się godną dostąpienia tego zaszczytu. – Niegodna jesteś zostać moją żoną? – wykrzyknął Jakub. – Dlaczego? – Dlatego, że jako biedna dziewczyna, nie zasługuję na to, abyś ofiarował mi swoją wolność i oddawał swój majątek. Powtarzam to raz jeszcze doktorze, padłeś ofiarą pomyłki własnego umysłu… Odnalazłeś we mnie obraz ukochanej córki, którą utraciłeś i to cię zaślepiło… Proszę cię, błagam, zastanów się, doktorze… – Ależ ja jestem pewny, kocham cię prawdziwie, kocham cię do szaleństwa! – wykrzyknął Jakub, ściskając ręce Marty. – Przy tobie serce o mało nie wyskoczy mi z piersi! To nie krew płynie w moich żyłach, to ogień! – Doktorze, błagam cię! Nie mów tak do mnie… Ja się boję… – Boisz się? Ofiaruję ci moją miłość, miłość, jaką mężczyzna ofiaruje ukochanej kobiecie. Jeżeli nie chcesz lub nie możesz jej przyjąć, może to znaczyć tylko jedno, że twoje serce nie jest wolne… Słysząc to, Marta zadrżała. Znalazła się w okropnym położeniu. Przyznać się, że kocha Pawła Fromentala w chwili, kiedy doktor wyznał jej swoją miłość, byłoby niebezpieczne, mogłoby ściągnąć na nią jego gniew, a może i nienawiść do tego, którego pokochała, mógłby porzucić ją i odwrócić się zupełnie od niej, pozostawiając ją w nędzy, z jakiej kiedyś ją wyciągnął… – Na pamięć córki, którą tak kochałeś doktorze, a której jestem podobno żywym obrazem, nie mów do mnie w ten sposób… – szeptała Marta – robisz mi wielką przykrość, sprawiasz mi wielkie cierpienie… Jakub Lagarde odpowiedział porywczo: – Marto! Ty mnie oszukujesz! Ja to czuję, jestem tego pewny! Teraz rozumiem przyczynę twojego smutku… Kochasz kogoś, kto oddziela cię ode mnie, ale nie możesz się na to rozłączenie zdecydować, prawda? – Doktorze! Przestań mnie wypytywać, błagam! I nie patrz na mnie w ten sposób!
– Zaprzeczysz, że kogoś kochasz? – Nie, nie kocham nikogo! Moje serce jest wolne i chce takim pozostać! – Przysięgnij na pamięć swojej matki! – Znieważasz mnie, doktorze, nie wierząc moim słowom – odpowiedziała z godnością – myliłam się, wierząc w twój szacunek dla mnie, ale dobrze, że to teraz widzę… Nie, nie przysięgnę! Jakub zawstydził się swojej gwałtowności. – Wcale nie wątpię w twoje słowa, wybacz mi, moja kochana Marto! Ale cóż, jestem wariat! Jestem zazdrosny, musisz mi wybaczyć… – Wybaczam ci doktorze, z całego serca – odrzekła sierota – bo zrobiłeś to bezwiednie, choć sprawiłeś mi tymi słowami wielką przykrość… Ty, zawsze taki dla mnie dobry, ty, do którego tak się przywiązałam… I zaczęła głośno płakać. Widząc jej konwulsyjne łkania, Jakub poczuł wyrzuty sumienia. – Marto, kochane dziecko – odezwał się łagodnym głosem – wierzę ci, wierzę, zbłądziłem… – Nie znam tajemnic przyszłości rzekła dziewczyna – ale na litość boską, doktorze, nie zmuszaj mnie, abym przeklęła dzień, w którym cię poznałam. Widziałam w tobie ojca, łudziłam się… dlaczego odbierasz mi to złudzenie? Doktor zagryzł wargi, całkowicie już nad sobą zapanował i dodał spokojnym głosem: – Chodź, drogie dziecko, czas już, aby posilić się trochę… – Masz rację, doktorze, przebiorę się tylko i zaraz zejdę do jadalni. Jakub wyszedł. Czoło miał zachmurzone, brwi ściągnięte. – Jeszcze mnie będzie kochać! – mówił do siebie z dziką pasją – musi mnie pokochać! Pierwszy raz w życiu tak zostałem złapany za serce, pierwszy i ostatni! Chcę, żeby Marta została moją żoną! Opiera się, ale to nic. Musi być mi posłuszna. Wiem, że coś przede mną ukrywa… Jak każda młoda dziewczyna, pewnie rozpoczęła jakiś romans. Ale zapomni o nim i basta! Jakub poszedł do Pascala. Marta, gdy doktor tylko wyszedł z jej pokoju, padła na kolana i złożyła ręce. – Boże mój, Boże mój – szeptała zrozpaczona – czy po tym wszystkim, co wycierpiałam, czekają mnie nowe katusze? Człowiek, w którym widziałam ojca, zakochał się we mnie? Ta miłość może stać się
dla mnie przekleństwem, bo nie mogę jej odwzajemnić! Bo moje serce nie należy już do mnie… Po tej krótkiej modlitwie, przebrała się i zeszła na dół. Po obiedzie, Jakub wyszedł z domu, aby stawić się na wyznaczone przez seminarzystę spotkanie. Przed ósmą przybył na plac św. Sulpicjusza i wszedł do starego kościoła. Spotkał tam Rene Labarre’a, który wyznał mu gorącą miłość do Marty i zażądał przed wyjazdem spotkania z nią. Thompson, igrając z młodzieńcem jak kot z myszką, zezwolił na to, zaznaczając jednak, że jego matka nie może się o tym dowiedzieć. Oświadczył mu, że może się spotkać z dziewczyną nazajutrz rano, nad brzegiem Marny, na terytorium Creteil, dokąd zawiezie go jego powóz. Uszczęśliwiony młodzieniec przystał na wszystko i poprosił Thompsona, aby poinformował go o biegu sprawy, dotyczącej kradzieży w pałacu de Thonnerieux i procesu Jerome’a Villarda. Doktor ostrzegł go, aby nie zgubił medalionu, na co Rene odrzekł, że nosi go zawsze przy sobie, na szyi i nigdy się z nim nie rozstaje. Pożegnali się i wyszli z kościoła. Thompson zacierał ręce. Za dwa dni będziemy mieli o jeden medalion więcej, szeptał. ***
Powróćmy do Rajmunda Fromentala. Po wysłaniu depeszy do syna, donoszącej o jego nagłym, niespodziewanym wyjeździe, poszedł do naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego i stawił się w jego gabinecie, w prefekturze policji. Tutaj, zastanawiali się obaj nad protokołem, stwierdzającym śmierć Wirginii i Duvernay’a. Stwierdzili, że koniecznie trzeba przeprowadzić rewizję w ich mieszkaniu. – Chciałbym przedtem zobaczyć sznurek, na którym był powieszony Duvernay – odezwał się Rajmund. – Proszę, oto on. Rajmund wziął sznurek do ręki i zaczął mu się przyglądać. – To sznur stajenny – powiedział – tu są ślady żelaznego kółka od żłobu…
– Mnie się też tak wydawało, ale czy to dla nas istotna informacja? – Być może w odpowiednim momencie będzie miała jakieś znaczenie… – Tak pan sądzi? – Tak myślę. Prosiłbym pana naczelnika, aby mi powierzył ten sznurek. – Weź, ale pamiętaj, nie buduj zamków na lodzie… Wszystkie sznury do przywiązywania są zupełnie jednakowe. – To się jeszcze okaże… Zobaczymy najpierw, co znajdziemy w mieszkaniu Duvernay’a. Jego towarzysz, z którym pił w przeddzień swojej śmierci, wspominał coś o wycieczce, jaka miała się odbyć nazajutrz… Ten sznur nie wygląda na to, aby pochodził z jakiejś wykwintnej stajni… może na wsi trafimy na jakiś ślad… – Bardziej tego pragnę aniżeli mam nadzieję – odrzekł naczelnik, wstając z krzesła. Obaj urzędnicy wyszli, aby udać się na ulicę Julien la Croix w Belleville i dokonać rewizji w mieszkaniu Amadeusza. Było już późno, gdy Fromental wrócił do mieszkania, zajęty okrutną sprawą, którą mu powierzono do wyjaśnienia, smutniejszy niż zwykle, wobec faktu, że znowu długo nie zobaczy syna. Przez całą noc zastanawiał się, kombinował, układał różne wersje wydarzeń, następnie je odrzucał i wymyślał nowe. Nazajutrz, od samego rana rozpoczął tropienie złoczyńców. Musiał się dowiedzieć, do jakiej miejscowości udali się na spacer młody tapicer ze swoją narzeczoną. To mogło bardzo pomóc w śledztwie. W pałacu przy ulicy Miromesnil, Jakub wrócił ze spotkania z młodym Labarre i udał się do swoich apartamentów, aby odpocząć. Następnego dnia rano, wezwał do gabinetu swojego sekretarza. – Co ci jest, przyjacielu? – zapytał, wchodząc Pascal – wydajesz się bardzo ponury… Czy coś poszło nie po twojej myśli? – Czytałeś poranne dzienniki? – Czytałem. – O śmierci Amadeusza Duvernay i pięknej Wirginii… znowu nie ma żadnej wzmianki… – Prawda. Ani słówka. – To milczenie mnie niepokoi. – Dlaczego? – Bo musi coś oznaczać…
IV.
– Że coś jest na rzeczy, to nie ulega wątpliwości – odparł Pascal – ale że to coś jest nietrudne do odgadnięcia, to także prawda. – Co to jest według ciebie? – zapytał Jakub. – Policja nie znalazła mordercy Antoniego Fauvela, a przeczuwając, że nie odnajdzie także mordercy dwojga młodych, obawia się, aby dzienniki nie szydziły z jej niedołęstwa… Mowa jest srebrem, a milczenie złotem… I tej zasady trzyma się służba bezpieczeństwa publicznego… Nie masz się więc o co martwić. Jesteśmy bezpieczni. – Trzeba by tylko jednego lepiej poinformowanego dziennikarza, aby coś roztrąbił i podłożył pod nogi policji ogień. – Cóż nas to obchodzi? Przedsięwzięliśmy wszystkie środki ostrożności, działamy zręcznie, więc nie ma mowy o jakiejś kompromitacji… Nie ma nikogo na świecie, kto byłby zdolny odnaleźć przyczynę tych trzech, następujących jedno po drugim morderstw. Nie ma nikogo, kto by mógł podejrzewać, że to my mamy interes w likwidowaniu spadkobierców hrabiego de Thonnerieux. Zatem nie ma żadnych obaw i zdążajmy dalej śmiało do wytyczonego celu! – Dziękuję, uspokoiłeś mnie. Idźmy więc dalej do naszego celu, którego jesteśmy coraz bliżej… A jutro będziemy jeszcze bliżej… – Jutro? – Tak. – Jak to? – Dziś w nocy zdobędziemy medalion Rene Labarre’a. – Nie rozumiem. Jakub w kilku słowach opowiedział swojemu wspólnikowi o wczorajszym spotkaniu z seminarzystą. – A więc – powiedział Pascal – ten poczciwy chłopak, będzie czekał dziś wieczorem na stacji…
– Tak. – Do diabła! Widziałem go tylko raz, ale może go poznam… O której godzinie trzeba pojechać? – Około dziesiątej. Nie możesz go przywieźć do Petit-Castel przed jedenastą. Trzeba działać niezwykle ostrożnie, pani Labarre też tam będzie. – Jego matka? – wykrzyknął zdziwiony Pascal. – A tak. – To niedorzeczność! – Przeciwnie, to szczyt zręczności! To prawdziwie mistrzowska gra! Podbiłem całkowicie serce wdowy, która widzi we mnie swojego przyszłego męża. Zaprosiłem ją na kolację do willi, w której przenocuje i spędzi następny dzień, nad brzegiem Marny… Pojmujesz, że obecność tej szanownej damy w moim domu i w moim towarzystwie, będzie dla mnie najlepszym alibi. Jeżeli przypadkiem wydarzy się coś złego jej synowi, czy jego matka będzie mnie mogła o cokolwiek posądzać? – Najmniejszy szelest może zwrócić jej uwagę… – Nie będzie żadnego szelestu, wiesz o tym, tak dobrze jak ja. – Wiem, że jesteś nadzwyczaj zręczny, ale twoja śmiałość czasami mnie przeraża… Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia? – Chyba tylko to, że Angela musi przybyć do Petit-Castel przed nami, tak jak wówczas przed wizytą Fauvela. I musi przygotować wykwintną kolację. Sam jej jeszcze zresztą o tym powiem. Nadeszła godzina konsultacji doktora Thompsona i w salonie zebrał się tłum pacjentów. O wpół do siódmej Thompson oświadczył, że zakończył przyjmowanie pacjentów, a osoby, których nie zdążył dziś przyjąć, miały przyjść pojutrze. Marta wydawała się spokojniejsza, uśmiechała się do doktora, jakby zapomniała o wczorajszej rozmowie. Jakub pomyślał: Próbuje mnie oszukać, zapewniając, że jej serce jest wolne. Kogo ona kocha? Muszę to wiedzieć! I będę wiedział! Już mi go żal… Nie będzie stał długo na mojej drodze… Jakub rozpędzał czarne myśli, uspokoił się trochę, po czym uprzedził sierotę, że musi wyjechać i że nie będzie go na obiedzie. Wróci dopiero jutro po południu. – Nie zapomnij, kochana Marto – dodał – że w poniedziałek odbędzie się mój pierwszy wieczór muzyczny i że będziesz wraz ze mną pełniła honory domu i witała zaproszonych gości…
– Wywiążę się z tego jak najlepiej, w każdym razie postaram się – odpowiedziała zakłopotana dziewczyna. – Jest jednak coś, co mnie trochę martwi… – Cóż takiego, drogie dziecko? – Jak się ubrać? Jestem jeszcze w żałobie po matce… – Nie żądam wcale, abyś zrzuciła żałobę, zresztą to nie jest bal. Włóż więc czarną suknię, tylko trochę bogatszą… Pamiętaj, że będziesz grała rolę pani domu, rolę, która wkrótce zamieni się w rzeczywistość… Marta zadrżała i zarumieniła się. – Mówiłeś, doktorze, że mnie kochasz, zrób więc to dla mnie i przez rok, do końca mojej żałoby nie wspominaj już więcej o tym… – A potem, czy mnie pokochasz? – Przyszłość jest w rękach Boga… – Dobrze, chociaż ten rok będzie dla mnie wiekiem… Jakub wyszedł. Marta zastanawiała się nad wypowiedzianymi przed chwilą słowami. Muszę za jakąkolwiek cenę zyskać na czasie – myślała. Będę się zasłaniała moją żałobą i smutkiem… będę żądała jeszcze roku czasu… Kto wie, co się może wydarzyć? Może przypadkiem spotkam Pawła? Thompson zamienił jeszcze parę słów z Pascalem, po czym wyszedł z pałacu, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na stację kolejową Vincennes. Przybył trochę wcześnie, więc wszedł do kawiarni i tam czekał na panią Labarre. Rene po załatwieniu potrzebnych sprawunków, przyszedł na obiad do matki. Nie miał już na sobie sutanny seminarzysty, tylko elegancki granatowy garnitur, doskonale podkreślający jego zgrabną, choć nieco szczupłą sylwetkę. O wpół do ósmej służąca pani Labarre poszła przywołać fiakra. Stróż pomógł jej znieść walizę i torbę podróżną, po czym matka i syn udali się powozem na Dworzec Orleański. Pociąg, którym miał odjechać Rene odchodził o ósmej czterdzieści pięć, kasy były jeszcze zamknięte. Młody człowiek ujął matkę pod rękę i przechadzali się po dworcu, rozmawiając ze sobą półgłosem. Pani Labarre, miała jak wiemy bardzo umiarkowane uczucia dla swojego syna, ale dzisiaj pierwszy raz w życiu obudziły się w niej uczucia macierzyńskie. Wyjazd Rene, chociaż wcześniej cieszyła się z niego, teraz trochę ją zasmucał. Odzywała się do jedynaka z niezwykłą serdecznością.
Młodzieniec przyzwyczajony dotąd do obojętnego traktowania go przez matkę, dziwił się tej nagłej czułości i nie potrafił jej sobie wytłumaczyć. – Wydajesz się być zmartwiona i smutna, droga mamo – powiedział – nie przypuszczam, że to z powodu mojego wyjazdu. – Mylisz się, moje dziecko – odrzekła wdowa, ściskając czule rękę syna – twój wyjazd bardzo mnie obchodzi. – Ale dlaczego? Przecież życzyłaś sobie tego wyjazdu… Zresztą nie wyjeżdżam przecież na zawsze… – Zapewne… Nie wiem, to jakaś chwilowa słabość, pewnie bez żadnego powodu… Chociaż… mam jakieś dziwne przeczucie, że ta rozłąka będzie dla nas obojga wielkim nieszczęściem… – To tylko złe przeczucie, mamo – powiedział Rene – nie trzeba przywiązywać do tego wielkiej wagi. W tej chwili nadjechał pociąg. – No, żegnam cię, drogie dziecko, albo raczej do widzenia – odezwała się pani Labarre, drżącym głosem. – Będę szczęśliwa, mogąc cię uściskać po powrocie. Pamiętaj, że jesteś od tej chwili wolny i niezależny. Bądź dorosłym mężczyzną! Pamiętaj o swoim zdrowiu i wracaj cały i zdrowy! Matka i syn uściskali się serdecznie i młody człowiek wszedł do sali podróżnych drugiej klasy.
V.
Wdowa Labarre jeszcze chwilę śledziła oczyma oddalającego się syna. Kiedy zniknął, otarła zwilżone oczy, wyszła z sali dla podróżnych i wsiadła do powozu. – Dokąd jedziemy? – zapytał stangret. – Na stację Vincennes. Powóz ruszył i wjechał na most Austerlitz. Rene jak powiedzieliśmy, wszedł do sali dla oczekujących pasażerów, pokręcił się chwilę, następnie wyszedł i rozejrzał się, czy nie ma już matki. Nie było jej. Pobiegł szybko do kasy. – Mam prośbę – odezwał się do kasjera – kupiłem na dzisiaj bilet drugiej klasy do Tours, niestety muszę jeszcze dziś zostać w Paryżu, pojadę dopiero jutro… Chciałbym oddać ten bilet, czy mógłby mi pan zwrócić za niego pieniądze? – Niestety, przepisy nie pozwalają na to – odrzekł urzędnik – jedyne, co mogę panu doradzić, to niech pan poczeka, aż podejdzie do kasy ktoś jadący do Tours, to odkupi bilet od pana. W tej chwili jakiś pasażer stanął przy okienku. – Poproszę bilet do Tours, druga klasa. – Widzi pan, od razu trafiła się okazja… – rzekł urzędnik do Rene. Były kleryk sprzedał podróżnemu swój bilet i szybkim krokiem skierował się do kawiarni, gdzie miał czekać na posłańca od doktora Thompsona. Kazał sobie podać wodę sodową, gdyż strasznie paliło go w gardle, potem wyjął z kieszeni portfel i zaczął porządkować niektóre dokumenty, wizytówki, bilety, i inne papiery. Wyjął kilka z nich i włożył do bocznej kieszeni surduta. Czas bardzo mu się dłużył. Wziął do ręki jakąś wieczorną gazetę i zaczął ja przeglądać. Wybiła dziesiąta. Wreszcie, w progu kawiarni ukazał się jakiś
człowiek, wyglądający na stangreta, który dał znak ręką w kierunku Rene. Był to Pascal Saunier. Młodzieniec zbliżył się do niego i zapytał: – Czy przysyła pana doktor Thompson? – Tak, proszę pana, jak pan się nazywa? – Rene Labarre. Zaraz pójdę z panem, tylko zapłacę… Po chwili obaj mężczyźni wyszli z kawiarni i udali się do czekającego przed nią powozu. Pascal Saunier zaciął konia i puścił go galopem. *** Pani Labarre wysiadła przed stacją Vincennes, odprawiła stangreta i weszła do sali podróżnych, szukając wzrokiem doktora Thompsona. Zapomniała już zupełnie o swoim synu. Myślała tylko o rozkosznym wieczorze i dniu, jaki miała spędzić na wsi, w towarzystwie ujmującego człowieka, w którym widziała swojego przyszłego męża. Jakub pojawił się na stacji, podszedł do wdowy. – Jak to, więc droga pani już jest? – powiedział, ściskając rękę wdowy – Przepraszam, że kazałem pani na siebie czekać. – Ależ nic się nie stało, drogi doktorze… Jest pan punktualny, to ja przyjechałam trochę wcześniej… – Spodziewam się, że nie jadła pani obiadu… – Nie, chciałam zachować dobry apetyt na obiecaną kolację… – Jestem pani za to bardzo wdzięczny. – Jedziemy? – Natychmiast. Jakub poszedł kupić bilety. W chwilę później oboje jechali pociągiem do Port Creteil. Po niedługiej podróży byli na miejscu, ze stacji pieszo udali się do Petit-Castel. Thompson otworzył furtkę i weszli na podwórze. W tej chwili otworzyły się drzwi willi i ukazała się w nich Angela, ze świecznikiem w ręku. Na widok eleganckiej kobiety, nie wyglądającej bynajmniej na służącą, pani Labarre, trochę zdziwiona i zmieszana, zasłoniła twarz woalką. Jakub domyślił się powodu zdziwienia, które pojawiło się na twarzy wdowy Labarre i pospieszył z wyjaśnieniem: – Pozwól, droga pani, przedstawić sobie moja kuzynkę Angelę, najsympatyczniejszą i najbardziej przywiązaną z wszystkich kuzynek na świecie. Mówiłem jej dużo o pani i o sympatii, jaka nas łączy, jestem
przekonany, że polubi panią równie mocno jak ja… – Bardzo mi miło – odezwała się życzliwie pani Labarre, podając rękę Angeli. Jakub zapytał: – Droga kuzynko, czy kolacja już gotowa? – Tak, kuzynie, mogę ją podać w każdej chwili. – No to chodźmy, bo umieram wprost z głodu! Ale przedtem, bądź tak dobra, Angelo i zaprowadź panią do pokoju, w którym spędzi dzisiejszą noc. Eks-modystka zaprowadziła wdowę do pokoju Marty. Jakub udał się do oświetlonego salonu, w którym czekał już nakryty stół, bo właśnie tutaj, nie w jadalni, miała się odbyć kolacja. Upewniwszy się, że okna i okiennice są szczelnie pozamykane, podszedł do konsolki, na której ustawione były butelki z likierami. Wziął jedną z nich, napełnioną złotawym płynem, odkorkował ją, odlał małą szklaneczkę, a do pierwszej dolał kryształowego płynu z flakonika wyjętego z kieszeni. Zakorkował z powrotem butelkę i postawił na swoim miejscu. Angela i pani Labarre weszły do salonu i wszyscy usiedli do stołu. Na kolację podano: pieczeń wołową na zimno, drób w galarecie z majonezem, potrawkę z truflami, raki i wątróbki. Obok stołu chłodziły się butelki z szampanem. Kolacja, będąca prologiem zbrodni, była nadzwyczaj ożywiona. Angela opowiadała przeróżne anegdoty z czasów swojej młodości, pani Labarre śmiała się głośno, popijając kolejno ciepłe Chateau-Larousse i mrożonego szampana. Powoli szumiało jej w głowie. Angela podała kawę i likiery. Jakub napełnił mały kieliszek złotawym płynem i podał go pani Labarre. – Proszę spróbować tego, droga pani… Wdowa wypiła likier do ostatniej kropelki, gdy nagle oczy jej się przymknęły, głowa zaczęła się chwiać, wreszcie przechyliła się na jedną stronę i nie poruszyła się już więcej. – Usnęła! – odezwał się Jakub. – Czy nie byłoby lepiej przenieść ją do pokoju i położyć do łóżka? – odezwała się Angela. – Nie trzeba. Mam pewien plan co do niej… Tutaj zamknęła oczy i tutaj musi je otworzyć. Thompson z Angelą wyszli z salonu, zamknęli za sobą drzwi i udali
się do jadalni. – Co mam robić? – zapytała Angela. – Przygotuj aparat, pospiesz się. Po chwili aparat był przygotowany, napełniony odpowiednią ilością keroseliny i połączony rurką z żelazną tubą, przechodzącą przez ścianę do jadalni. Zaledwie ukończono te przygotowania, dał się słyszeć turkot kół nadjeżdżającego powozu. – Jest Pascal! – zawołał Jakub – Idź, otwórz mu bramę. Kuzynka Thompsona skierowała się do ogrodzenia, otworzyła bramę, a gdy powóz wjechał na podwórze, ponownie ją zamknęła. Pascal zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki młodzieńcowi, który zapytał: – Przyjechaliśmy już? – Tak, proszę pana. W tej chwili podeszła do nich Angela. – Witam pana – rzekła – pan doktor Thompson oczekuje pana z niecierpliwością. Proszę za mną… Angela wprowadziła Rene do jadalni, gdzie przy stole siedział Jakub i czytał gazety. Na widok gościa podniósł się i z uśmiechem podał mu rękę. – Ach! Jak strasznie dłużył się ten czas, drogi doktorze – powiedział syn pani Labarre – czy uwierzy mi pan, że siedząc tam w kawiarni i czekając, myślałem przez chwilę, że pan o mnie zapomniał… – Niepotrzebnie się obawiałeś, bo ja nie przestałem o tobie myśleć… – Proszę mi najpierw powiedzieć, doktorze, jak miewa się panna Marta? – Jest już zupełnie zdrowa… i czeka na ciebie… – Mówił jej pan o mnie? – Musiałem… aby ją przygotować do twojego wyznania… – Czy przynajmniej przypomniała mnie sobie? – Pamięta cię doskonale!
VI.
– Zauważyła mnie! – powtórzył młody człowiek z nieukrywaną radością, a nieco ciszej dodał: – I nie bardzo jej się podobałem? – Przeciwnie – odrzekł Jakub z uśmiechem. – Nie mogę w to wprost uwierzyć. Nie spodziewałem się takiego szczęścia… Wydaje mi się, że to sen… I zobaczę dziś jeszcze pannę Martę? I będę z nią mógł porozmawiać? – Za parę minut… Pójdę ją uprzedzić o twoim przyjeździe. Poczekaj tu chwilę. Jakub Lagarde zostawił Rene Labarre’a w tak radosnym upojeniu, że nie był on w stanie ani zebrać myśli ani też dziwić się czemukolwiek. Wychodząc, Thompson zamknął po cichu zasuwę u drzwi, oddzielających jadalnię od salonu, w którym zasypiała pani Labarre. Poszedł do Pascala, który już bez liberii, czekał na niego. – I co? – zapytał eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. – Wszystko odbyło się zgodnie z planem, wdowa śpi jak zabita. – A gdyby się obudziła? – Niemożliwe. Będzie spała do rana. – No więc bierzemy się do dzieła! Jakub wyjął zegarek i z oczami utkwionymi w jego wskazówki, naciskał prawą ręką kauczukową bańkę. Aparat natychmiast zaczął działać, wypełniając rozpyloną keroseliną powietrze w sąsiednim pokoju, w którym znajdował się Rene. Młodzieniec siedział z oczami utkwionymi w drzwi, przez które, jak sądził, miała wejść Marta z doktorem. Nagle poczuł jakiś przyjemny zapach. Skąd ten odurzający zapach? – pomyślał, ale nie zamierzał dochodzić tego wcale. Wciągnął chciwie nieznaną, rozkoszną woń. Nagle poczuł, że powieki mu ciążą i wydało mu się, że podłoga usuwa mu się
spod stóp. Na próżno usiłował się podnieść. Próbował coś powiedzieć, ale język odmówił mu posłuszeństwa i z ust wydobył się tylko niewyraźny bełkot. Ręce opadły martwo na kolana, oddech stał się nierówny, przyspieszony… i zasnął. Zasnął tak jak przed nim zasnęli w tym samym miejscu jego wuj – Antoni Fauvel, a potem Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia. Tak samo jak tamci, Rene Labarre zapadł w śmiertelny sen. Po raz czwarty dokonano tej samej, okrutnej zbrodni… Pół godziny później, pamiątkowy medalion hrabiego de Thonnerieux znalazł się w rękach zbrodniarzy, którzy zabrali też portfel byłego seminarzysty, zawierający jego osobiste dokumenty. O północy włożyli bezkrwiste ciało zamordowanego do powozu. Pojechali drogą Gravelle, minęli most Charenton, wjechali na drogę, prowadzącą do Choisy-le-Roi i przystanęli w pobliżu linii kolejowej z Paryża do Orleanu. Pascal zeskoczył z kozła, zbliżył się do szyn, rozejrzał na prawo i lewo. Wszędzie było pusto i panowała głucha cisza. Czarne, burzowe chmury przewalały się po niebie, zasłaniając księżyc. Pascal zbliżył się do Jakuba i rzekł: – Nie ma obawy. Czas nam sprzyja, wokół ciemno jak w grobowcu… Pospieszmy się! Otworzyły się drzwiczki powozu, Pascal przy pomocy wspólnika zarzucił sobie na plecy ciało ofiary i zszedł z nim na szyny. Stanął przy ogrodzeniu, podrzucił trupa na ramiona jak worek mąki i przerzucił na drugą stronę. Potem przeskoczył przez płot, chwycił zwłoki za ręce, pociągnął parę metrów i położył w poprzek szyn. I zaraz wrócił do doktora. – Gotowe! – powiedział – odjeżdżajmy! – Jeszcze chwilę – odrzekł Jakub, nadstawiając uszu – Posłuchaj… – Co takiego? – Nadjeżdża pociąg… – Z której strony? – Od strony Choisy-le-Roi… Na których szynach położyłeś nieboszczyka? – Na tych, po których właśnie jedzie pociąg. Jedzie! Rzeczywiście, wśród ciemności ukazały się dwie latarnie, umieszczone na przedzie lokomotywy, niczym dwa ślepia apokaliptycznej bestii. – Uciekajmy, szybko! – krzyknął Jakub.
Pascal chwycił za lejce. Nie było chwili do stracenia, koń zdradzał już oznaki zaniepokojenia. Saunier zdołał go powstrzymać. Pociąg nadjeżdżał z całą szybkością i łoskotem, który w tej nocnej ciszy wydawał się dwa razy głośniejszy. Przeleciał jak błyskawica, pozostawiając na szynach, zmiażdżone ciało zamordowanego Rene Labarre’a. O trzeciej nad ranem, Jakub i jego wspólnik byli już z powrotem w Petit-Castel. Pascal zajął się wyprzęganiem konia i odprowadzaniem go do stajni, Jakub powrócił do salonu. Angela drzemała na kanapie. Pani Labarre, z łokciami opartymi na stole i głową przechyloną na lewą stronę, pozostawała ciągle jeszcze w letargicznym śnie. Świece w kandelabrach dopalały się, oświetlając bladym płomieniem resztki jedzenia i puste kieliszki… Jakub usiadł naprzeciwko matki, której syna zamordował przed kilkoma godzinami. Zaczęło świtać, narkotyk przestał działać i pani Labarre otworzyła oczy. Nic nie pamiętała. Rzuciła wokoło zdziwione spojrzenie, jakby nie poznając miejsca, gdzie się znajduje. Zauważyła doktora, drzemiącego na kanapie, z głową opuszczoną na piersi i to przywróciło jej równowagę. W tej chwili Jakub lekko się poruszył. Podniósł głowę, otworzył oczy, odgrywając z właściwym sobie talentem komedię człowieka, budzącego się właśnie ze snu. Spojrzeli na siebie i oboje uśmiechnęli się. – Ach! Mój przyjacielu – odezwała się wdowa z pewnym zakłopotaniem – ale ten pański szampan był zdradziecki! Jedno mnie tylko pociesza, że i pan, tak silny mężczyzna, nie oparł się jego działaniu! Thompson uśmiechnął się, a potem przez chwilę przekomarzali się i żartowali. Potem doktor zaproponował wdowie poranny spacer po parku, co zostało przyjęte z ogromną radością. Był piękny, słoneczny poranek. Słońce wschodzące na czystym jak lazur niebie, ozłacało swoimi promieniami zielone liście gęstych drzew, rzucając złociste smugi na spokojną taflę Marny. Szybko minął ten dzień, przynajmniej dla pani Labarre. Z głębokim westchnieniem odjeżdżała po obiedzie z powrotem do Paryża. O szóstej wieczorem była już w swoim mieszkaniu przy ulicy Cherche-Midi. Jakub, Angela i Pascal opuścili również Petit-Castel. W pałacu przy ulicy Miromesnil, Marta spędziła dzień w samotności, ale nie nudziła się. Rozmyślała i snuła przewidywania nad złowrogimi
konsekwencjami miłości doktora do niej. ***
Rajmundowi sobotni dzień minął na dalszym śledztwie, dotyczącym śmierci Amadeusza i Wirginii, ale nie natrafił na żaden nowy ślad ani nie udało mu się dowiedzieć, dokąd wybrali się na wycieczkę feralnego dnia. Na tych samych czynnościach minęła niedziela, również bez żadnych rezultatów. Wrócił zniechęcony do domu. Po śniadaniu ubrał się i poszedł na ulicę de Tournon, do pałacu de Chatelux. Jak pamiętamy, poprzedniego dnia hrabina miała złożyć wizytę w sprawie Rajmunda sekretarzowi ministra. Fromental pragnął dowiedzieć się jak najszybciej rezultatu tej rozmowy. Kazał zaanonsować się pani de Chatelux i został natychmiast przyjęty. Wchodząc do salonu był bardzo zaniepokojony. Chodziło o przyszłość jego i syna. Jakim ciosem byłaby wiadomość, że jego prośba została odrzucona. Hrabina przyjęła go z uśmiechem na ustach. To wydało mu się dobrą wróżbą i poczuł pewną ulgę. – Czekałam na ciebie, mój przyjacielu – odezwała się matka Fabiana – ciesz się, bo mam dla ciebie dobrą nowinę… Byłam wczoraj, tak jak ci obiecałam, u sekretarza ministra, który ma wielki wpływ na jego ekscelencję. Opowiedziałam mu w najdrobniejszych szczegółach o tobie, twojej przeszłości i obecnym położeniu. Moja przemowa miała nadzwyczajny skutek. Jestem z siebie dumna, bo wywołałam łzy w oczach sekretarza ministra. A to nie lada zasługa. Krótko mówiąc, wziął sobie twoją sprawę głęboko do serca i nie tylko obiecał przedstawić prośbę jego ekscelencji, ale poprosić również o wsparcie prefekta policji, który najlepiej może zaświadczyć, jakie dla nich oddałeś zasługi. Czy jesteś zadowolony? Rajmundowi łzy popłynęły z oczu. – Och, pani! – zawołał drżącym ze wzruszenia głosem. – Uczyniłaś mnie takim szczęśliwym! A więc mogę mieć nadzieję, że będę wolny! Że będę mógł poświęcić resztę życia mojemu synowi, nie obawiając się, że odkryje moją tajemnicę i że nie będzie musiał wstydzić się swojego ojca! – Wszystko będziesz mógł uczynić, drogi Rajmundzie… Bądź więc
spokojny i nie trać nadziei. I możesz zawsze na mnie liczyć. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc! – Pozwoli pani hrabina, że zapytam, kiedy znowu ma się pani spotkać z sekretarzem ministra? – Uprzedził mnie, że złoży mi wizytę we wtorek wieczorem, aby zabrać pańską prośbę. Trzeba więc napisać ją jak najprędzej, proszę mi ją przynieść we wtorek rano. Tymczasem, postaram się jeszcze o poparcie kilku wpływowych osób. – Będę u pani we wtorek rano, droga hrabino. – Czekam na pana, mój przyjacielu. A teraz porozmawiajmy o naszych synach. Czy widział pan Fabiana w Creteil? – Nie, pani… – Jak to? – Zostałem nagle wezwany przez prefekta i musiałem w piątek wyjechać. – A kiedy tam wrócisz? – Niestety, nie wiem. – Co Paweł pomyślał o tym nagłym wyjeździe? – Powiedziałem, że muszę wyjechać służbowo i nie wiem, kiedy wrócę… – A czy podjąłeś już jakieś starania, aby odnaleźć tę młodą dziewczynę, w której Paweł się zakochał? – Podjąłem, ale zmuszony byłem je przerwać. Zajmę się tym jak tylko będę mógł, mam nadzieję, że z dobrym skutkiem. – Młodość ma swoje prawa… Ale może w międzyczasie Paweł o niej zapomni? – Chciałbym, ale wątpię… Biedne dziecko, naprawdę jest zakochane i boję się, aby ta miłość nie stała się dla niego źródłem zmartwień i zawodów… – Zawsze widzisz wszystko w czarnych barwach, drogi Rajmundzie! Pani de Chatelux uspokoiła trochę strapionego ojca i Fromental wyszedł od niej w końcu przepełniony nadzieją. Po powrocie do domu, bezzwłocznie zabrał się do pracy. Chodziło o zredagowanie prośby do ministra, którą nazajutrz miał zanieść hrabinie. Po godzinie prośba była napisana. Rajmund, upadając ze znużenia, położył się spać.
VII.
Następnego dnia, po przyjemnie spędzonej niedzieli w Petit-Castel, w towarzystwie doktora Thompsona, pani Labarre wstała w bardzo dobrym humorze. O jedenastej, gdy przeszła z jadalni do przedpokoju, dał się słyszeć dzwonek. Po chwili weszła służąca, aby oznajmić, że ktoś chce się widzieć z jej panią. – Jak wygląda? – Bardzo porządnie… Można by go wziąć za jakiegoś urzędnika. Przyjechał z Choisy-le-Roi, aby się z panią zobaczyć… – Z Choisy-le-Roi? Nie znam tam nikogo… Poproś tego pana do salonu. Zaraz tam przyjdę. W salonie czekał mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, ubrany w czarny tużurek i biały krawat. Ukłonił się i zapytał: – Mam do przekazania wiadomość pani Labarre, wdowie po szanownym adwokacie, czy mam zaszczyt rozmawiać z panią? – Tak, proszę pana. Niech pan siada – odezwała się pani Labarre, wskazując gościowi krzesło – czekam, aby był mi pan łaskaw wytłumaczyć cel pańskiej wizyty… – Zaraz to zrobię, proszę pani, ale najpierw muszę zadać pani kilka pytań… – Ma mi pan zadawać pytania? – wykrzyknęła zdziwiona wdowa Labarre. – Tak jest. Ale proszę się nie obawiać. Pytania nie będą niedyskretne… – Proszę, niech pan więc pyta. – Czy ma pani syna? – Tak – odpowiedziała pani Labarre, tknięta pewną obawą. – Czy jest teraz w Paryżu?
– Nie, proszę pana. – Zapewne jest w podróży? – Tak, proszę pana… – A dokąd pojechał? – Do Tours. – Jest pani tego pewna? – Ależ naturalnie! Sama odprowadzałam go wczoraj na pociąg. – Czy pani syn ma około osiemnastu, dziewiętnastu lat? – Ma dziewiętnaście lat. Ale po co te wszystkie pytania? – Niestety, proszę pani! – rzekł mężczyzna z zakłopotaniem – odpowiedzi, które od pani otrzymałem, czynią wątpliwość niemożliwą… – Wątpliwość? – powtórzyła pani Labarre coraz bardziej zaniepokojona – Nie rozumiem pana. Jeszcze raz pana pytam, co miały znaczyć te pytania? Czy mój syn nie popełnił jakiegoś głupstwa? – Nie, proszę pani. Pani dziecko stało się ofiarą. – Ofiarą? Miał przy sobie trochę pieniędzy, czyżby go okradziono? – Nie, pani. – Więc cóż mu się przytrafiło? – Widzi pani, jestem tak zakłopotany i wzruszony… Musiała być jakaś ważna przyczyna… – Ważna przyczyna? – wykrzyknęła pani Labarre, która spodziewała się już jakiegoś nieszczęścia. – Na Boga! Niech mi pan wreszcie powie, co się stało? Czy Rene jest ranny? Nieznajomy opuścił głowę. – Niech mi pan odpowie! – zawołała wdowa – pańskie milczenie jest przerażające! Gotowa jestem pomyśleć, że moje dziecko nie żyje! – Przysłano mnie do pani z bardzo bolesną misją, tak bolesną, że słowa zamierają mi na ustach… – Mów pan, na miłość boską! Czy mój syn nie żyje? – Tak, pani… nie żyje… Wiemy, że wdowa po adwokacie chłodno traktowała swojego jedynaka. Musimy jednak oddać jej sprawiedliwość i przyznać, że ta niespodziewana, piorunująca wiadomość, wywarła na niej okropne wrażenie. Kobieta zbladła, zachwiała się i załamała ręce. – Nie żyje! Rene nie żyje! – wołała rozpaczliwie płacząc. – Nie, to niemożliwe! Nie wierzę panu! W sobotę był przecież jeszcze taki wesoły, taki szczęśliwy! Nie umiera się tak nagle w jego wieku… – Niestety, szanowna pani, powiedziałem smutną, ale najszczerszą prawdę.
Strumień łez popłynął z oczu pani Labarre. Gdy tylko była w stanie przemówić, odezwała się: – Gdzie on umarł? I jak? – Pracownicy kolei znaleźli go wczoraj rano na drodze, na szynach przy Choisy-le-Roi, prawie zmiażdżonego. – O, moje dziecko! Moje biedne, ukochane dziecko! – wołała matka ze wzrastającą boleścią. Nagle podniosła głowę i zapytała: – Skąd ma pan pewność, że to mój syn? – Niestety, o pomyłce nie może być mowy. W kieszeni płaszcza znaleźliśmy wizytówki. Na nich przeczytaliśmy jego nazwisko, pani nazwisko, adres… – Gdzie on teraz jest? Gdzie jest teraz moje biedne dziecko? – Kiedy dowiedzieliśmy się, kim jest nieboszczyk, naszym obowiązkiem było przywiezienie go tutaj. – Jak to? Co pan mówi? On tutaj jest? Mój biedny syn jest tutaj? – Ciało pani syna jest w powozie, na dole, czekam na pani polecenie, aby je przenieść tutaj. – Ja sama pójdę po mojego syna! – zawołała wdowa prawie w obłędzie. Służąca, słysząc podjeżdżający pod okna powóz i rozmowy obcych mężczyzn, wyjrzała przez okno, potem zeszła na dół z ciekawości i zobaczyła zwłoki młodego pana Labarre’a. Przerażona wbiegła na górę i weszła do salonu. – O, pani! Moja biedna pani! – wołała – co za nieszczęście! Co za straszne nieszczęście! Co my teraz zrobimy? – Przede wszystkim – odezwał się nieznajomy mężczyzna – trzeba przygotować łóżko w pokoju tego nieszczęsnego młodzieńca… Proszę to zrobić… Służąca wyszła wypełnić polecenie. Nieznajomy, który był nadzorcą stacji Choisy-le-Roi, zszedł na dół i kazał przenieść ciało Rene na górę do mieszkania. Pani Labarre czekała w progu. Ujrzawszy ciało syna, dostała ataku nerwowego i gdyby nie pomoc nadzorcy stacji, byłaby zemdlała. Podtrzymywana przez niego, poszła chwiejącym się krokiem za ludźmi, niosącymi jej syna. Położono go na łóżku i okryto czarnym płótnem. Wdowa podeszła do łóżka i chciała zdjąć narzutę.
– O, pani! – zawołał mężczyzna – zwiastun nieszczęścia – to zbyt okropny widok… Przez litość dla samej siebie, proszę sobie tego oszczędzić. – Nie, nie! Ja muszę go zobaczyć po raz ostatni! – krzyknęła wdowa Labarre. I mówiąc to, odsłoniła płótno. Natychmiast cofnęła się przerażona, zasłaniając sobie oczy obiema rękami. Widok był makabryczny. Poszarpane ubranie, zmiażdżone ciało i pogruchotane kości. Tylko głowa pozostała nienaruszona, ale trzymała się ledwie na kilku strzępkach… Służąca upadła na kolana i zaczęła się modlić. Pani Labarre osunęła się na krzesło. – To straszne! Straszne! – powtarzała głucho – nie przeżyję tego ciosu! Następnie zwróciła się do służącej: – Julio, zejdź do dozorcy i powiedz mu, żeby pobiegł do pałacu doktora Thompsona na ulicę Miromesnil… Niech zaczeka tam na niego, jeśli będzie trzeba… Niech mu wszystko opowie i niech go zaraz tu przyprowadzi! Czuję, że umieram… Tylko doktor może mnie ocalić. Służąca szybko wyszła. Zaledwie znalazła się na schodach, pani Labarre straciła przytomność. ***
Tego samego dnia wieczorem, miał się odbyć u doktora Thompsona wieczorek muzyczny, na którym miały się pojawić osobistości z wyższych sfer, za pomocą których doktor miał zamiar nawiązać w Paryżu odpowiednie stosunki. Miały być one pewnego rodzaju tarczą ochronną dla jego nietykalności. Jak do tej pory, nikomu nie przyszłoby do głowy posądzenie go o czyny zbrodnicze. Prefektura policji, interesująca się zawsze zagranicznymi przybyszami, otaczała szacunkiem sławnego, amerykańskiego specjalistę. Miał już przyjaciół wśród lekarzy, posiadał ogromny majątek, uchodził za wielce uczonego i chętnie przyjmowano go w każdym liczącym się towarzystwie.
Czy człowiek, posiadający pałac nabyty za gotówkę, zapraszający do siebie śmietankę Paryża, mógł być posądzony o zbrodnię, albo o udział w zbrodni? Nigdy!
VIII.
Angela i Marta skrzętnie doglądały przygotowań. Jakub i Pascal zamknięci w gabinecie doktora Thompsona, siedzieli przy biurku naprzeciw siebie, z oczami wlepionymi w trzy medaliony, ułożone jeden przy drugim. Pierwszy z nich znaleźli w szkatułce hrabiego de Thonnerieux, drugi na szyi Wirginii, trzeci na zwłokach Rene Labarre’a. Nędznicy przyglądali się im uważnie. – Nie ulega wątpliwości – powiedział Jakub – że każdy wyraz wygrawerowany na każdym z medalionów, jest cząstką całości, która wskaże nam miejsce, gdzie ukryte są miliony… Jest to wyraźnie zaznaczone w testamencie. Niczego jednak nie wymyślimy i nie odgadniemy klucza do tajemnicy, nie mając wszystkich medalionów… Musimy zdobyć trzy pozostałe! Widzę, że słuchasz mnie jednym uchem… O czym tak myślisz? – Zastanawiam się – rzekł wspólnik Lagarde’a – co mogą znaczyć te wyrazy na medalionach, które już mamy. 2 3 4 Des Granges de Septième dalle noire (siódma) (płyta) (czarna) Comptant à partir
(licząc) (od) (począwszy) I przeczytał: – „Des Granges de septième dalle noire comptant à partir… ” Jakub wzruszył ramionami. – Za nic nie da się rozszyfrować tego logogryfu! – powiedział – Pieniądze są ukryte pod czarną płytą, ale gdzie? Czy ta płyta jest siódmą z kolei z dwudziestu siedmiu? Czy z trzydziestu siedmiu? Nic nie wskóramy dopóki nie będziemy mieć wszystkich medalionów! – Będziemy je mieli – odrzekł ponuro Pascal – ale spieszmy się na Boga… boję się… – Boisz się? Czego? – Nie wiem… Nie potrafię powiedzieć… Ale opanowała mnie jakaś instynktowna trwoga… – Trwoga bezsensowna! Ile razy mam ci powtarzać, że obmyśliliśmy wszystko tak dokładnie, że sprawa musi się udać! I miliony muszą być nasze! Kiedy tak rozmawiali, usłyszeli nagle pukanie do drzwi. Pascal pobladł, Thompson nie tracąc zimnej krwi, otworzył drzwi, w których stał służący. – Panie doktorze, przybył jakiś człowiek i pilnie domaga się widzenia z panem. – Wprowadź go do saloniku, zaraz tam przyjdę. Jakub zastał tam posłańca – dozorcę domu, w którym mieszkała wdowa Labarre i który opowiedział mu o całym zdarzeniu, prosząc, aby doktor natychmiast udał się do pani Labarre. Thompson kazał posłańcowi wracać i oświadczył, że zaraz przybędzie. Wrócił pospiesznie do Pascala, który słyszał przez uchylone drzwi całą rozmowę i ze strachem powiedział: – Diabli mieszają się w naszą sprawę! Skąd mogli wiedzieć, że to syn pani Labarre? Przecież usunęliśmy wszystko z jego płaszcza! A więc słusznie się obawiałem… – Spokojnie – rzekł Jakub – ja mam alibi, wiesz przecież, że w tym czasie, gdy zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek, pani Labarre była w moim towarzystwie. Zaraz się zresztą do niej udam, żeby wszelkie podejrzenia zdusić w zarodku.
I zbiegł szybko ze schodów, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do wdowy Labarre. ***
Pani Labarre, ocknąwszy się z omdlenia, na nowo odzyskała świadomość swojego nieszczęścia. Strumień łez popłynął z jej oczu. – Co z doktorem Thompsonem? – zapytała, przykładając chustkę do oczu. – Jeszcze nie przyjechał, proszę pani – odrzekła służąca – ale na pewno niebawem się zjawi. – Biedny Rene – szeptała pani Labarre, a zwracając się do zwiastuna okropnej nowiny, rzekła: – Ach, panie, kto by przypuszczał, gdy się żegnałam z moim synem w sobotę wieczorem, że widzę go po raz ostatni… I znowu wybuchła płaczem. – Niech się pani uspokoi – odrzekł nadzorca stacji – rozpacz nie pomoże już pani biednemu dziecku, a poza tym musi pani przyjąć… – Doktora Thompsona? – powiedziała machinalnie wdowa. – Nie, proszę pani… urzędników sądowych. – Urzędników sądowych? – powtórzyła ze zdziwieniem pani Labarre. – Tak, pani… Jestem naczelnikiem stacji Choisy-le-Roi i zgodnie z zastrzeżeniem, dokonanym w protokole przez doktora z Choisy, wezwanego w celu stwierdzenia zgonu pani syna, musiałem zawiadomić o tym, co się stało prokuratora i naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, prosząc, aby przybyli do pani mieszkania… – Ale po co? – zapytała zaniepokojona pani Labarre – po co tutaj policja?
IX.
Nadzorca stacji odpowiedział: – Wspomniałem już pani, że pewne szczegóły, zamieszczone w protokole doktora z Choisy, wywołały potrzebę przeprowadzenia śledztwa. – Śledztwa? – powtórzyła wdowa – Cóż więc przypuszczają? Nadzorca miał właśnie odpowiedzieć, gdy zadzwoniono do drzwi. Julia pobiegła otworzyć i zaraz wróciła do salonu. – Proszę pani – szepnęła – przybyli jacyś panowie, życzą sobie z panią rozmawiać, czy mam ich wprowadzić? Na znak potwierdzenia swojej pani, służąca wprowadziła cztery osoby. Pani Labarre podniosła się i chwiejącym się krokiem podeszła do nieznajomych. Byli to: prokurator ze swoim sekretarzem, naczelnik bezpieczeństwa i lekarz sądowy. Dwóch agentów w cywilu zostało w pokoju obok. – Panowie! Co się tu dzieje? – wykrzyknęła wdowa z rozpaczą. – Przed chwilą przyniesiono mi zwłoki syna, teraz wy przychodzicie do mnie? Co się stało? Czy moje dziecko zostało zamordowane? – Pani – odezwał się prokurator – szczegóły zapisane w protokole doktora z Choisy-le-Roi, jeżeli nie dowodzą stanowczo, to przynamniej pozwalają się domyślać, że pani syn został istotnie zamordowany. Naszym obowiązkiem jest, aby sprawdzić, czy te przypuszczenia oparte są na prawdzie. Musimy niestety obejrzeć ciało pani syna… Pani Labarre zbladła śmiertelnie. – Zbrodnia? – powtórzyła – zbrodnia? Zamordowano mojego syna? – Zaraz, proszę pani… Doktor, który z nami przybył, zaraz rozwiąże tę kwestię. Proszę, aby pani uzbroiła się w odwagę, każ pani zaprowadzić nas do pokoju, w którym leży ciało pani syna. – Ja sama panów zaprowadzę.
– Ależ, proszę pani, podobny widok… – Ja pójdę z panami, muszę wiedzieć, czy mój biedny Rene padł ofiarą zbrodni… Zresztą, będziecie musieli panowie zadawać mi różne pytania… Chcę być obecna przy oględzinach i odpowiadać na wszystkie pytania… Wdowa po adwokacie, będąca cały czas w szoku, teraz opanowała się i poszła prosto do drzwi, prowadzących do pokoju syna. Wtem ktoś zadzwonił do drzwi. Wszyscy się zatrzymali. Julia poszła otworzyć i do środka wszedł Jakub – doktor Thompson. – Pani Labarre rzuciła się ku niemu z krzykiem: – Och, doktorze! Mój syn… moje biedne dziecko… Widząc tyle osób i rozpoznając urzędników po ich fizjonomii, Jakub doznał prawie przerażenia. Tak szybko jednak zapanował nad tym, że nikt tego nie zauważył. – Przysłała pani po mnie, więc zjawiłem się jak najszybciej mogłem… Co się tutaj dzieje? – zapytał, z doskonale udawaną obawą. – Mój syn, Rene, nie żyje! Został zamordowany! – szeptała wdowa, łkając. – Zamordowany? – powtórzył Thompson – Jak to możliwe? Lekarz sądowy zbliżył się do Thompsona. – Czy pan jest lekarzem? – zapytał. – Tak, jestem Thompson… – Ten sławny, amerykański specjalista? – Lekarz domowy pani Labarre. – A więc, drogi doktorze, nasz kolega z Choisy-le-Roi, obecny przy znalezieniu zwłok, zauważył, że prawdopodobna jest zbrodnia, co czyni koniecznym wykonanie sekcji. Zaraz zabiorę się do tego i liczę na pana pomoc… – Oczywiście. Doktor sądowy zwrócił się do urzędników: – Panowie – rzekł – przedstawiam doktora Thompsona, jednego z wybitnych lekarzy, który wypowiedział wojnę anemii i wychodzi z niej jak dotąd zwycięsko. Doktorze – pan prokurator i pan naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego. Trzej mężczyźni ukłonili się sobie. Oczy Jakuba zabłysły żywo, a na jego ustach pojawił się dziwny uśmiech. – Mój szanowny kolega – powiedział – na pewno dałby sobie świetnie radę bez mojej pomocy, ale skoro tu jestem, może jednak nie będę bezużyteczny. I pomyślał: Widocznie szatan mnie wspiera! Nic lepszego
nie mogło mi się przytrafić… Będę figurował w papierach naczelnika bezpieczeństwa i prokuratora! Dobry interes! Wdowa po adwokacie znowu wybuchła płaczem. Thompson pochylił się nad nią i wziął ją za rękę. – Odwagi, łaskawa pani – szeptał jej do ucha, ale na tyle głośno, aby obecni go słyszeli – jeżeli popełniono zbrodnię, obecni tu przedstawiciele prawa i sprawiedliwości na pewno odnajdą winnych i pomszczą pani biedne dziecko! Gdzie złożono ciało Rene? Niezdolna wymówić ani słowa, pani Labarre wskazała ręką drzwi. Jakub otworzył je i wszyscy obecni weszli do pokoju nieboszczyka. Naczelnik odsłonił firanki, gdyż w pokoju było ciemno, następnie pewną ręką zdjął czarne płótno, okrywające szczątki ciała. Z piersi wszystkich obecnych wyrwał się okrzyk zgrozy. – To okropne! – zawołał Jakub wielce wzruszony. – Biedny Rene! Biedne dziecko! Pani Labarre zakryła twarz ręką. Posadzono ją na fotelu. Naczelnik i prokurator stanęli w nogach łóżka. Lekarz sądowy i doktor Thompson pochylili się nad ciałem. – O! – wykrzyknął nagle doktor sądowy z wyrazem nieopisanego zdumienia i trwogi. – Co takiego? – zapytał prokurator. – To nie do wiary! To nieszczęsne dziecko zostało zamordowane… i to tą samą ręką, która ugodziła Antoniego Fauvela, Wirginię i Duvernay’a! Wszyscy spojrzeli po sobie z osłupieniem. Doktor Thompson, opanowując drżenie, zapytał: – Czy te morderstwa były na tle rabunkowym? – Nie – odrzekł prokurator – przy zamordowanych znaleziono wartościowe przedmioty i pieniądze. – A więc – rzekł doktor Thompson – zabójcy nie są złodziejami, ale jakimiś szaleńcami, mordującymi bez skrupułów. – To byłoby potworne! – wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa. – Ale to jest prawdopodobne – powiedział Jakub Lagarde – Jeszcze jedno pytanie… Czy na ofiarach znaleziono jakieś ślady gwałtu? – Żadnych – odrzekł lekarz sądowy. – Więc to o jeden dowód więcej… Zauważ, drogi kolego, że aby dokonać przecięcia tętnicy szyjnej u osoby, która nie jest skrępowana, konieczne jest aby była uśpiona. Gdyby zabijano tych ludzi w celu rabunkowym, nie trzeba by ich było nacinać… Wystarczyłaby narkoza,
która sprowadza śmierć w krótkim czasie… – To prawda – odezwał się znowu lekarz sądowy – przychylam się do twojej wersji, kolego, że mamy do czynienia z szaleńcem, żądnym krwi swoich ofiar, dokonującym makabrycznych doświadczeń naukowych… – Szaleńca – ciągnął Jakub – szukającego sposobu przedłużania życia za pomocą krwi wprowadzanej do organizmu, czym dzisiaj bardzo gorliwie zajmują się w Niemczech… Niech mi pan wierzy, że winowajcy trzeba szukać wśród uczonych. Chętnie oddaję się do pana dyspozycji, drogi kolego. – Ja również prosiłbym pana o współpracę – wtrącił naczelnik bezpieczeństwa publicznego. – Może pan na mnie liczyć – odrzekł Jakub. – O, moje biedne dziecko – szeptała zrozpaczona pani Labarre. – Czy mamy się wstrzymać parę dni z pochowaniem zwłok? – zapytał Lagarde prokuratora. – Nie ma potrzeby. Dam panu od razu stosowne upoważnienie. Napisano odpowiedni akt i wręczono Thompsonowi. Następnie urzędnicy opuścili mieszkanie wdowy Labarre. Wiedza i pewność siebie doktora Thompsona wywarły na lekarzu sądowym duże wrażenie. Snute przez niego przypuszczenia trafiły wszystkim do przekonania. Zaczęli wierzyć, że mordercą musiał być jakiś naukowiec, doprowadzony swoimi badaniami do obłędu, popychającego go do popełniania makabrycznych zbrodni. Natychmiast po powrocie do prefektury, naczelnik posłał po Rajmunda Fromentala. Nie zastano go w domu. Przysłany po niego agent napisał do niego parę słów, które Rajmund odczytał dopiero po powrocie do domu około pierwszej po południu. Niezwłocznie stawił się u swojego zwierzchnika. Ten powiadomił go o ostatniej zbrodni, popełnionej w taki sam sposób, jak trzy poprzednie. Naczelnik opowiedział Rajmundowi również o podejrzeniach, sformułowanych przez doktora Thompsona. Fromental, słysząc nazwisko człowieka, w którym pokładał wielkie nadzieje w kwestii uleczenia swego syna, podzielał także jego przypuszczenie, że mordercą musi być szalony maniak, żądny krwi. Postanowił rozpocząć swoje poszukiwania od śledztwa na stacji Orleańskiej, z której wyjeżdżał Rene Labarre i w Choisy-le-Roi, gdzie znaleziono jego ciało na szynach. Wrócił do domu, aby uporządkować i zebrać potrzebne notatki i o siódmej poszedł na obiad.
***
Powróćmy do Port Creteil, które opuściliśmy, gdy Fabian de Chatelux spotkał Pawła, łowiącego ryby w łódce, przy brzegu Petit-Castel. Dwaj młodzieńcy wrócili zaraz do domu, a Paweł wytłumaczył przed przyjacielem nieobecność swojego ojca. Fabian zauważył zmianę w fizjonomii i wyglądzie Pawła. Przyjaciel wydawał mu się zamyślony, smutny i roztargniony, ale nie próbował dojść przyczyny. Obaj młodzi mężczyźni trzymali w tajemnicy swoją miłość, ani jeden ani drugi nie domyślali się nawet, że ich serca biły dla tej samej kobiety. Piątkowy wieczór upłynął im na rozmowach i spacerach po ogrodzie, a następny dzień zamierzali spędzić, zwiedzając okolicę. – Jutro niedziela – odezwał się Paweł – jak ją spędzimy? – Proponuję wybrać się na ryby – rzekł Fabian. – Może poszedłby z nami ten twój nauczyciel – Fouine? Mając go przy sobie, na pewno nie wrócimy z niczym… – Dobrze… Znajdziemy go zapewne przy czółnach. Pójdziemy go zaprosić. To dzielny chłopak, choć trochę dziwny… Dwaj przyjaciele udali się do miejsca, gdzie były przywiązane łódki przy brzegu. Paweł Fromental nie mylił się. Pierwszym, kogo spostrzegł, był Fouine. Rybak-filozof zarzucał właśnie wędkę. Fabian zawołał na niego. Boulenois jednym susem wyskoczył z łódki. – Dzień dobry, panie de Chatelux! Dzień dobry, panie Fromental! – Witaj, przyjacielu! Przyszliśmy cię zapytać, czy nie wybrałbyś się z nami na ryby? – Z największą przyjemnością, drodzy panowie! O której wyruszamy? – Skoro świt… – Gdzie się spotkamy? – U mnie – odezwał się Fromental. – Będę punktualnie. A będzie pan miał przynętę, panie Pawle? – Będę miał wszystko, co potrzeba… – A więc do jutra! A teraz składam manatki i idę zjeść jakąś skórkę chleba… Ryby dzisiaj wcale nie biorą… I rozeszli się. Idąc ku restauracji na wyspie, Fouine myślał sobie: Jak to możliwe,
do pioruna, aby ojciec pana Pawła, przyjaciel pana de Chatelux, mógł być policyjnym szpiegiem… Nie mogę w to uwierzyć… Nazajutrz, od samego rana wszyscy byli na nogach. Do łódki Pawła wniesiono prowianty i narzędzia wędkarskie, wśród których znajdowało się z pół tuzina szalów, czyli okrągłych siatek z metalowymi kółkami, używanych do łowienia raków, których w Marnie nie brakowało. Paweł zamierzał nałowić raków na wieczorną kolację. Fouine znalazł miejsce, które według niego mogło być obiecujące. Uwiązano łódkę i rozpoczęto połów. Miejsce rzeczywiście okazało się dobre i połów był obfity. O trzeciej wrócili do domu. Wyprawa na ryby aż w okolice mostu Creteil, nie pozwoliła się nawet Pawłowi domyślać, iż w Petit-Castel cały dzień bawili goście. Fouine został zaproszony przez dwóch młodzieńców na kolację i opuścił ich dopiero o dziesiątej wieczorem. Paweł i Fabian chcąc swojemu „nauczycielowi” wypłacić skromne honorarium, wcisnęli mu do rąk każdy po dziesięć franków. W poniedziałek Fabian de Chatelux miał być u doktora Thompsona na wieczorku muzycznym, wcześnie więc pożegnał Pawła. Stara Magdalena była szczęśliwa, widząc ostatnio uśmiech na twarzy swojego ulubieńca, napisała nawet o tym do jego ojca. Donosiła w liście o pozytywnej zmianie, jaka zaszła u jego syna. Fromental ucieszył się bardzo i był wdzięczny za tę wiadomość wiernej służącej. Ta dobra nowina, w połączeniu z tym, co usłyszał od hrabiny de Chatelux, oświecała teraz promykiem słońca horyzont jego ponurego dotąd życia.
X.
Przypominamy sobie, że Rajmund Fromental otrzymał dla siebie i syna zaproszenie na wieczór do doktora Thompsona i że zdziwiło go bardzo jak to zaproszenie trafiło do niego, skoro doktor nie znał ani jego nazwiska ani adresu. Pamiętamy również, że na pytanie ojca, czy ma zamiar skorzystać z zaproszenia, Paweł odpowiedział przecząco. Jednak od tego czasu, zdanie młodego człowieka zmieniło się za sprawą prześlicznej mieszkanki Petit-Castel, Czarodziejki znad Marny, w której nasz młodzieniec się zakochał i o której dowiedział się, że jest wychowanką doktora Thompsona. Chciał więc koniecznie cofnąć odmowę. Nagły wyjazd ojca stanął temu życzeniu na przeszkodzie. Paweł za wszelką cenę pragnął znaleźć się na wieczorze u doktora, widzieć Martę, rozmawiać z nią, powiedzieć, że ją kocha i wyznać tę miłość przed doktorem, którego uważał za przyjaciela swojego ojca. Na nieszczęście, na drodze do urzeczywistnienia tego marzenia stawała niejedna przeszkoda. Trzeba było wymknąć się w nocy, bez wiedzy Magdaleny, która w swojej troskliwości tłumaczyłaby młodzieńcowi, że lepiej siedzieć w domu, niż włóczyć się w nocy po Paryżu. Chociaż postanowił nie słuchać tych rad, Paweł nie zamierzał martwić wiernej służącej. Trzeba tylko było zaopatrzyć się w zaproszenie, które ojciec zostawił na stole w sypialni. Problemem było także to, że Paweł nie posiadał w Creteil żadnych wizytowych ubrań, jedynie lekkie, dzienne garnitury, nie miał się więc w co ubrać… Mimo tych trudności, nie zrażał się wcale i powtarzał sobie w myślach: Pójdę! Muszę iść! Nie mogę opuścić takiej okazji! Zaraz po obiedzie, pod pretekstem wielkiego zmęczenia sobotnią,
długą przechadzką i nie mniej męczącym niedzielnym połowem, udał się do swojego pokoju. O ósmej Magdalena spała już kamiennym snem. Paweł czuwał. Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Słyszał jak wybiła dziewiąta, potem dziesiąta. Wstał z łóżka, zapalił świecę, wyjął z szuflady pęk kluczy, włożył je do kieszeni i po cichu, na palcach podszedł do okna, które ostrożnie otworzył. Okno wychodziło na ogród. Dookoła domu ciągnęły się gęste trawniki. Paweł włożył kilka zapałek do kieszeni od kamizelki, zgasił świecę i wrócił do okna. Chwycił się oburącz futryny okna, zawiesił się i odepchnąwszy się lekko nogami od muru, skoczył na murawę. Pierwsza przeszkoda została pokonana. Idąc jak najciszej, aby nie zbudzić Magdaleny, Paweł skierował się do furtki ogrodowej, otworzył ją jednym z kluczy, zamknął ją za sobą i zaczął biec nad brzeg rzeki. Tu się zatrzymał. Nie mogę przepłynąć Marny o tej godzinie, w takiej ciemności – pomyślał. Muszę pojechać pociągiem… I pobiegł… Przybył na stację, kiedy właśnie nadchodził pociąg z Varennes. Kwadrans przed jedenastą wysiadł z wagonu przy placu Bastylii. Natychmiast wskoczył do dorożki. – Dokąd jedziemy? – spytał woźnica. – Ulica des Deus Ponts na wyspie św. Ludwika. Jedź prędko, dostaniesz dobry napiwek… Stangret strzelił z bicza, powóz ruszył. ***
Po obiedzie Rajmund Fromental wrócił do domu. Oprócz kilku raportów i sprawozdań, przygotowywanych dla urzędu, musiał jeszcze napisać prośbę do ministra, którą hrabina de Chatelux kazała sobie przynieść we wtorek rano, aby doręczyć ją sekretarzowi jego ekscelencji. Rozłożył na biurku arkusz papieru, wziął pióro i zaczął pisać: „Rajmund Klaudiusz Fromental, skazany przez sąd kryminalny departamentu Sekwany, 25 marca 1864 roku, za zabójstwo i kradzież, na 20 lat ciężkiego więzienia, następnie ułaskawiony warunkowo 15 sierpnia 1869 roku i przydzielony do służby bezpieczeństwa publicznego 1 września tegoż roku.
Prośba Do jego Ekscelencji Pana Ministra Sprawiedliwości Panie ministrze! Skazany piętnaście lat temu na dwadzieścia lat ciężkiego więzienia, zostałem zamknięty w więzieniu de Clairvaux, gdzie swoim zachowaniem nie zasłużyłem nigdy na choćby najdrobniejszą naganę. Za wykrycie spisku, zorganizowanego przez pewnych nędzników, za ocalenie z narażeniem własnego życia trzech stróżów więziennych, za przytrzymanie własną ręką dwóch głównych złoczyńców, zostałem warunkowo ułaskawiony. Przypuszczając, że potrafię oddać administracji państwowej ważne zasługi, polecono mi wstąpić do brygady stróżów bezpieczeństwa publicznego na piętnaście lat, tj. na czas, który mi pozostał do zupełnego odsiedzenia kary. Otrzymałem zatem bardzo względną wolność. Pomimo odrazy, jaką sprawiały mi narzucone obowiązki, przyjąłem tę wolność, dlatego, że pozwalała mi zająć się moim dzieckiem, które obce osoby z dobrego serca przygarnęły do siebie i wychowywały, gdy byłem w więzieniu, ukrywając przed nim przez litość smutny los jego ojca. Przez całe dziesięć lat pełniłem swój urząd sumiennie, nie szczędząc żadnych trudów, nie dbając nawet o własne życie, jeśli było to konieczne. Dzisiaj syn mój dorósł. Jest mężczyzną. Kocha mnie i szanuje. Przypuszczam, że zawsze dochowałby mi wierności i przywiązania, ale cóż by się stało z poważaniem i szacunkiem, gdyby dowiedział się, że go okłamywałem? A niestety, pomimo moich wszelkich ostrożności, wystarczyć może jedno słowo, aby cała prawda wyszła na jaw… Racz się pan ulitować nad najpokorniejszym swoim sługą i najwierniejszym ze swoich poddanych! Nie ośmieliłbym się o to prosić, gdyby chodziło tylko o mnie. Dźwigałbym dalej swój krzyż bez szemrania… Skazaniec odpokutowałby cierpliwie swoją winę. Nie śmiałbym prosić o łaskę, której zapewne nie jestem godzien. Ale jestem ojcem i chodzi mi tylko o mojego jedynego syna. Jest to młodzieniec bardzo wrażliwy i delikatny. Muszę go otoczyć staranną,
troskliwą opieką, muszę czuwać przy nim dzień i noc, aby wydrzeć go ze szpon śmierci… Błagam pana o życie dla tego chłopca! Wszak przez piętnaście lat pokutowałem za moją fatalną przeszłość. Czyż swoim wiernym wypełnianiem obowiązków nie zasłużyłem na litość, na przebaczenie? Nie do pańskiej jednak sprawiedliwości się odwołuję, ale do pańskiej dobroci! Nie do pańskiej sprawiedliwości się zwracam, ale do ojcowskiego serca! Racz mi pan wspaniałomyślnie darować te pięć lat, które mi jeszcze pozostały… Błagam o tę łaskę nie dla siebie, ale dla mojego ukochanego syna! To młodzieniec u progu swojego życia… szlachetny… uczciwy… ma prawo do życia… do szczęścia… Oczekuję z ufnością pańskiej łaskawej decyzji i proszę, racz pan, panie ministrze, przyjąć zapewnienie najwyższego szacunku, z jakim mam honor pozostawać najniższym i najpokorniejszym sługą Waszej Ekscelencji. Rajmund Fromental Ulica St. Louis en l’Ile.” Skończywszy tę prośbę, Rajmund przeczytał wszystko, co napisał i zamyślił się nad swoim losem… W tej chwili Paweł wysiadał na rogu ulicy St. Louis en l’Ile i Deux Ponts. Zapłacił stangretowi i doszedł pieszo do mieszkania ojca. Przechodząc przez podwórze, machinalnie podniósł głowę i spojrzał w okna mieszkania, które zajmował z ojcem i które spodziewał się zastać w zupełnej ciemności. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył światło w sypialni ojca. Co to znaczy? – pomyślał. Światło w pokoju ojca? Przecież jego nie ma… Może to złodziej? Nagle okropna myśl przyszła mu do głowy. Przypomniał sobie, co powiedział Fouine, gdy zobaczył fotografię Rajmunda Fromentala. Uwaga rybaka-filozofa: „To panie Pawle policyjny agent…” rysowała się w jego pamięci ognistymi zgłoskami. Pawłowi zimny pot wystąpił na skronie. – Boże mój! – szepnął zdławionym głosem – a jeżeli to prawda…
jeżeli Fouine się nie mylił? Paweł przypomniał sobie częste podróże ojca, usprawiedliwiane jakimiś nieprawdopodobnymi przyczynami. – Dlaczego ojciec jest tutaj, zamiast być w Port Creteil? Dlaczego nie przyjechał mnie odwiedzić? Coś przede mną ukrywa… Muszę poznać prawdę! Wszedł wolno na schody, po cichu otworzył drzwi do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi i zbliżył się do okna, położonego na wprost sypialni Rajmunda. Uniósł rolety i z twarzą wlepioną w szybę zaczął się przyglądać.
XI.
Co on robi? – myślał zaniepokojony Paweł. Kiedy właśnie zadawał sobie to pytanie, zadzwoniono na dole do drzwi. Młodzieniec nadstawił ucha. Słyszał jak brama się otworzyła, a następnie zamknęła. Spostrzegł cień człowieka, kierującego się ku schodom. Ciężkie kroki zatrzymały się w korytarzu pierwszego piętra. – To ktoś do ojca – szepnął Paweł i znowu wlepił oczy w oświetlone okna. Nagle światło zniknęło, w chwilę potem drzwi od mieszkania otworzyły się i zamknęły. Nie myliłem się – mruknął Paweł. – Kogo on przyjmuje o tej porze? Upłynęło kilka minut. Znowu usłyszał otwierające się drzwi i odgłos kroków na schodach. Ukazali się dwaj ludzie, wychodzący z domu. Paweł poznał jednego z nich i był przekonany, że się nie myli. To był jego ojciec. Rajmund i nocny gość zniknęli w bramie, furtka zaraz się za nimi zamknęła. – Boże! Boże mój! – jęknął Paweł, przejęty jakąś straszną obawą. – Co to wszystko znaczy? O czym ja się dowiem? Rozgorączkowany, z szumem w uszach i przyspieszonym biciem serca, zapalił małą lampkę, wyszedł ze swojego pokoju, wybrał z pęku kluczy jeden do mieszkania ojca, otworzył drzwi i wszedł do środka. Z pewnością nie myślał w tej chwili o wieczorze u doktora Thompsona, na który przybył do Paryża. Zapomniał nawet o Marcie. Myślał tylko o tajemnicy, wobec której postawił go tu przypadek, tajemnicy, którą postanowił zbadać. Najpierw udał się do gabinetu ojca i położył rękę na klamce, ale nagle się zawahał. – Co ja chcę zrobić? – zapytał sam siebie – czy mam prawo wchodzić do tego pokoju po kryjomu jak złodziej?
Stał przez chwilę nieruchomo, z pochyloną głową. – Nie, nie zatrzymam się, nie mogę! – odezwał się nagle z dzikim wyrazem twarzy – czy mój ojciec jest policyjnym szpiegiem? Muszę to wiedzieć! Ujął bez wahania za klamkę, drzwi się uchyliły. Paweł rzucił okiem dookoła i jego oczy zatrzymały się na dużym biurku, zarzuconym papierami, przed którymi siedział niedawno Rajmund, zajęty pisaniem. Na tym biurku leżała prośba, zaadresowana do ministra sprawiedliwości. Młody człowiek postawił lampkę i machinalnie spojrzał na papier, na którego marginesie wypisane były większymi literami słowa, które już znamy: „Rajmund Klaudiusz Fromental, skazany przez sąd kryminalny departamentu Sekwany, 25 marca 1864 roku, za zabójstwo i kradzież, na 20 lat ciężkiego więzienia, następnie ułaskawiony warunkowo 15 sierpnia 1869 roku i przydzielony do służby bezpieczeństwa publicznego 1 września tegoż roku…” Paweł pożerał treść pisma, po czym jęknął głucho i upadł na fotel ojca. Siedział przez chwilę, jakby zemdlony, z oczami wlepionymi w litery, wreszcie drżącymi ustami wymówił wolno wyrazy: – Tak, więc to wszystko jest prawdą… Rzeczywistość przeszła moje najczarniejsze przypuszczenia… Mój ojciec był skazany… a dzisiaj należy do policji… Tę prawdę czytam wypisaną jego własną ręką… O, mój Boże… Człowiek, którego tak szanowałem, jest zabójcą i złodziejem! To okropne! Co zawiera jeszcze ten list? I do kogo jest adresowany? Pochylił się nad kartką papieru i czytał dalej. Czytał z chciwością i ściskaniem serca. Ten krzyk zrozpaczonego ojca, ta skarga doprowadzonego do ostateczności męczennika, poruszyła go do głębi. Paweł tak pogrążył się w czytaniu, że nie słyszał jak otworzyły się drzwi, nie słyszał kroków w przedpokoju i nie zauważył, że jakiś człowiek stanął w progu, a ujrzawszy go, krzyknął głucho i musiał oprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Tym człowiekiem był Rajmund Fromental. Blady z przestrachu ojciec, drżący ze wstydu i milczący z przerażenia, patrzył na Pawła, usiłując wyczytać z jego twarzy, co dzieje się w jego duszy. – I to dla mnie! To dla mnie żąda życia! – wykrzyknął młodzieniec z rozdzierającą boleścią – jego przeszłość okrywa mnie hańbą! Lepiej by
mnie zabił! Głośne łkanie wyrwało się z gardła Fromentala. Nieszczęsny rzucił się na kolana i wyciągając błagalnie ręce do syna, mówił zdławionym głosem: – Wybacz mi, synu! Paweł zerwał się na równe nogi i cofnął o parę kroków, jak przed nieprzewidzianym niebezpieczeństwem. – Litości! – wykrzyknął Rajmund. – Ojcze! Powiedz, że jestem igraszką przerażającego złudzenia! Powiedz, że źle przeczytałem… że nazwisko, wypisane na tej kartce jako nazwisko zbrodniarza, złodzieja i szpiega, nie jest twoim nazwiskiem… Rajmund stanął na nogi z podniesioną głową, zmarszczonym czołem i błyskawicą w oczach i pewnym głosem odpowiedział: – Dobrze przeczytałeś… to jest moje nazwisko… – Twoje nazwisko? – Tak, moje i twoje zarazem… – A opisane fakty? – Są prawdziwe. – To zabij mnie ojcze! Zabij mnie przez litość. Nie chcę już żyć! – Najpierw mnie wysłuchaj, mój synu! – odrzekł Fromental – albo mnie potępisz albo rozgrzeszysz, zgodnie ze swoim sumieniem, ale dopiero wtedy powiesz czy chcesz żyć czy umierać! Słuchaj mnie, mój synu i wierz moim słowom, bo ja nie potrafię kłamać. – Szesnaście lat temu mieszkałem w Bois-Colombes, gdzie zarządzałem jednym z majątków hrabiego de Chatelux… Usłyszawszy nazwisko Chatelux, Paweł podniósł głowę i spojrzał na ojca. – Nie posiadałem żadnej fortuny – ciągnął dalej Fromental. – Moje położenie było tak skromne jak i wymagania, ale czułem się szczęśliwy i dziękowałem Bogu za dobrodziejstwa, bo dał mi największe szczęście, towarzyszkę życia, równie piękną jak dobrą i cnotliwą… twoją matkę. Kochaliśmy się bardzo. Wkrótce niebo zesłało nam syna, przyszedłeś na świat. Niestety, szczęście nie mogło trwać długo… Nieszczęście spadło na nas tak niespodzianie, jak w letni dzień zrywa się huragan i wszystko niweczy… W sąsiedztwie majątku hrabiego de Chatelux, stała elegancka willa, własność młodego paryżanina, wielkiego bogacza, należącego do tak zwanych wówczas „Libertynów”, pasożytów społecznych, prowadzących rozwiązłe życie i nie cofających się przed niczym dla zaspokojenia swoich namiętności i kaprysów. Młodzieniec przyjeżdżał tu
zawsze latem na kilka tygodni, przywożąc ze sobą godną siebie kompanię. Pewnego dnia zobaczył twoją matkę, spodobała mu się, a sądząc, że zrobi zaszczyt żonie skromnego urzędnika, złożył jej uchybiającą jej godności propozycję, którą odrzuciła z pogardą. To jednak go wcale nie zniechęciło. Tacy jak on bywają uparci. Jej opór jeszcze bardziej go podniecał. Od tej chwili moja żona, biedna Maria, spotykała go coraz częściej na swojej drodze… Rajmund zatrzymał się, coś ścisnęło go w gardle, głowa pochyliła się pod natłokiem czarnych myśli…
XII.
– Mów, ojcze… mów… – szeptał Paweł, ledwie zrozumiałym głosem. Rajmund z wysiłkiem mówił dalej: – Pewnego wieczoru, kiedy twoja matka była sama w domu, ten bezczelny człowiek dostał się do naszego mieszkania i wyobrażając sobie, że może kupić każdą kobietę, usiłował olśnić Marię propozycjami, rozkładając przed nią stosy banknotów… – Nędznik – szepnął Paweł. – Widząc, że Maria odrzuciła z pogardą jego propozycję i że w ten sposób nie zdoła jej uwieść, uciekł się do przemocy… próbował ją porwać! W tej właśnie chwili wróciłem do domu i usłyszałem wołanie o pomoc mojej żony. Rzuciłem się z rewolwerem, który zawsze nosiłem w kieszeni i w uniesieniu, bez zastanowienia palnąłem łotrowi w łeb. – Dobrze zrobiłeś, kochany ojcze! – odrzekł młody człowiek z zapałem. – Zabiłeś nikczemnika jak zabija się wściekłe zwierzę. Postąpiłeś uczciwie. – Mnie też się tak wydawało. Ale na tym świecie nie ma sprawiedliwości. Człowiek, którego zastrzeliłem, broniąc honoru twojej matki, miał zamożną rodzinę, a dokument, usprawiedliwiający popełnione przeze mnie zabójstwo, rzucał plamę na tę rodzinę. Postanowili zniweczyć ten dokument i oskarżyć mnie o wciągnięcie ofiary w zasadzkę, za pomocą wdzięków mojej żony i o morderstwo dla kradzieży… – I nie broniłeś się? – Broniłem jak mogłem… – Ale nie dowiodłeś swojej niewinności? – Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Walczyłem odważnie, ale zostałem pokonany. Na próżno protestowałem przeciwko
niesprawiedliwości, z całym oburzeniem uczciwego człowieka… Na próżno twoja matka zaprzeczała ohydnemu kłamstwu… Na próżno wstawił się za mną hrabia Filip de Thonnerieux oraz hrabia i hrabina de Chatelux. Sędziowie nie mieli litości. Trup i banknoty, znalezione w moim mieszkaniu, zdaniem sędziów przysięgłych, stanowiły niezbity dowód mojej winy. Zostałem skazany… – O, mój Boże! – wykrzyknął Paweł, zasłaniając twarz rękami. – Uznany za mordercę i złodzieja – ciągnął Rajmund ponuro – zostałem skazany na dwadzieścia lat więzienia. Lepsza byłaby kara śmierci, ale przez gorzką ironię uznano okoliczności łagodzące… Chciałem umrzeć ze wstydu i rozpaczy, możesz to zrozumieć, ale powiedziałem sobie, że muszę żyć dla ciebie i twojej matki. Przeniesiono mnie z Roquette do więzienia głównego w Clairvaux. I wtedy to, hrabina de Chatelux, ta wzniosła, anielska dusza, gotowa zawsze do miłosierdzia i poświęcenia, zaopiekowała się tobą i moją biedną żoną, podtrzymując jej słabnące siły. Niestety, nie miałem szczęścia zobaczyć już więcej mojej ukochanej Marii. Złamana nieszczęściem, gasła w oczach, bezbronna przeciw ludzkiej podłości. Zostałeś podwójnym sierotą… Paweł szlochał głośno. Rajmund płakał razem z nim, ale pomimo łez, mówił dalej: – Upłynęło pięć lat… Dzięki mojemu dobremu zachowaniu oraz protekcji naszej dobrodziejki, a szczególnie dzięki przypadkowi, który pozwolił mi z narażeniem własnego życia wykryć uknuty przez bandytów spisek, zostałem ułaskawiony… – Ułaskawiony? – powtórzył Paweł. – Tak, ale pod jednym warunkiem. Właściwie to ułaskawienie mogłem uważać za dalszą karę. W tej spiskowej sprawie dałem dowody pewnych wyróżniających mnie zdolności, dowody odwagi i panowania nad sobą… Uznano, że te zalety mogą ze mnie uczynić zdolnego policjanta, że mogę im oddać wielkie zasługi. W rezultacie postawiono mi za warunek wstąpienie do służby bezpieczeństwa publicznego na czas jaki mi pozostał jeszcze z wyroku, czyli na piętnaście lat… Było to lepsze niż więzienie, które oddalało mnie od ciebie, a przy tym zbliżała się chwila, kiedy mogłeś zapytać: Gdzie jest mój ojciec? Jakiej odpowiedzi można by ci było udzielić na to pytanie? Że ojciec żyje, ale siedzi w więzieniu? Przyjąłem więc propozycję z wdzięcznością. I tak oto już dziesięć lat wypełniam sumiennie przyjęty bezwarunkowo obowiązek. Ty rosłeś, a ja za wszelką cenę chciałem utrzymać cię w nieświadomości… Tylko dlatego błagałem w tym liście ministra, aby darował mi pięć ostatnich lat… Nie
wiedziałem, że to nastąpi, mój synu… Ale moje życie już nie jest dla ciebie tajemnicą… Paweł padł na kolana i wyciągnął ręce do Rajmunda. – O, mój ukochany ojcze! Biedny męczenniku… Czy przebaczysz mi? – pytał drżącym głosem – Gdybyś mi nie przebaczył, to wtedy pragnąłbym dopiero śmierci! Fromental podszedł do syna, podniósł go i przytulił do piersi. – Więc nadal mnie kochasz i szanujesz? – Czy ja cię szanuję? Czy cię kocham? – odrzekł z zapałem młody człowiek. – Poświęcę całe moje życie, aby wynagrodzić ci tę krzywdę! Nigdy żaden ojciec nie był bardziej kochany i szanowany! Ojcze drogi, ile musiałeś wycierpieć… – Przeszedłem bardzo wiele, moje drogie dziecko, ale teraz przysięgam ci, że już wszystko skończone! – Skończone? – powtórzył Paweł. – Dlaczego? – Dlatego, że pomimo, iż poznałeś moją przeszłość, moją tajemnicę, ty nadal mnie kochasz. Jutro zaniosę tę prośbę i jeżeli Bóg mi pomoże, będę wolny… Wtedy będziemy mogli opuścić Paryż i zamieszkać gdzieś w cichym, spokojnym miejscu, gdzie będziemy znowu szczęśliwi… – Komu masz zanieść, ojcze, tę prośbę? – Pani hrabinie de Chatelux, która będąc zawsze moją Opatrznością, chce przed wręczeniem prośby sekretarzowi ministra sprawiedliwości, odwiedzić jeszcze kilka wpływowych osób. A teraz, odpowiedz mi, proszę, na moje pytanie… – O co chcesz mnie zapytać, ojcze? – Dlaczego zjawiłeś się dziś wieczorem w Paryżu? Czy przywiodły cię tutaj jakieś podejrzenia? – zapytał Fromental. – Nie musisz się niczego obawiać, wszystko zostało już wyjaśnione. – Nie, ojcze… Przybyłem w zupełnie innym celu. – Mianowicie w jakim? – Po zaproszenie od doktora Thompsona… – Co chcesz z nim zrobić? – Okazać je przy wejściu do pałacu doktora… – Przecież nie chciałeś przyjąć zaproszenia, pomimo mojej namowy… – Prawda. – Skąd więc ta nagła zmiana? – Bo dzisiaj wiem już coś, czego wtedy nie wiedziałem. – Cóż to za rzecz?
– To – odrzekł Paweł drżącym głosem – że u doktora spotkam moją ukochaną, której nie spodziewałem się już nigdy spotkać! – Tę, którą pokochałeś, masz spotkać w pałacu przy Miromesnil? – Tak, mój ojcze. – Skąd o tym wiesz? – Cudowny przypadek naprowadził mnie na jej ślad. I dziś wieczorem ją zobaczę. Dowiem się, czy jest panną… Czy wolno mi ją kochać i liczyć na jej wzajemność… – Chcesz ją o to wszystko zapytać? – Nie ją, tylko doktora, to on musi mi dać odpowiedź. – On? Wytłumacz mi to z łaski swojej… – Marta… moja ukochana, jest wychowanką doktora Thompsona. Rajmund pobladł. – Jest jego wychowanką? – Tak, mój ojcze. Przypominasz sobie jak doktor Thompson nalegał, żebym mu powierzył tajemnicę mojego cierpienia, abym mu wyznał, że jestem zakochany… przypominasz sobie jak po moim wyznaniu powiedział: „Ja wskazałem panu chorobę i zajmę się wyleczeniem pańskiego ciała, a pan musi się zająć uzdrowieniem duszy.” Moje życie zależy od tej miłości, a doktor nie będzie chciał przecież mojej śmierci, skoro ci przysiągł, że będę żył… Fromantal patrzył na syna z coraz większym zatrwożeniem. Po raz drugi powtórzył dziwnym głosem: – Wychowanka doktora Thompsona… – Co ci się stało, ojcze? – zapytał Paweł, zaniepokojony zmianą nastroju Rajmunda. – Chyba powinieneś się cieszyć tą wiadomością, tymczasem wyglądasz na przerażonego. Czy przypominasz sobie, ojcze, że w obecności doktora zobowiązałeś się odszukać tę młodą dziewczynę, aby uczynić mnie szczęśliwym? – Ach! – jęknął zrozpaczony Rajmund – łudziłem się i przyznaję, że miałeś przez chwilę rację! Tak, sto razy lepiej, żebyś nie żył! – Ojcze! Przerażasz mnie! – odrzekł zaniepokojony Paweł. Rajmund objął syna i powiedział: – Moje biedne, nieszczęsne dziecko! Czy ty tego nie rozumiesz? – Cóż mam rozumieć? – Że musisz się obudzić z tego ułudnego snu! Rzeczywistość jest okrutna! Twoje szczęście zaprzepaszczone! – Ojcze, nic nie rozumiem. Dlaczego nie mam być szczęśliwy? Co stoi temu na drodze? Jakie przeszkody?
XIII.
– Jakie przeszkody? – powtórzył Rajmund – jeżeli ich nie widzisz, to chyba jesteś ślepy. Ta przeszkoda, to hańbiąca plama na nazwisku Fromental, plama, która z ojca przechodzi na syna. Który honorowy człowiek odda swoją córkę albo nawet wychowankę synowi człowieka skazanego za kradzież i morderstwo, wypuszczonego z łaski z więzienia? – Ojcze mój, nie mów tak! – wykrzyknął Paweł. – Mówię, bo to prawda, moje biedne dziecko… Kiedy obiecałem przeszukać cały świat, aby odnaleźć twoją ukochaną, nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy… Teraz widzę, że kochasz ją naprawdę… I pytam sam siebie, czy Bóg nie powinien się nad nami zlitować i zabrać nas obu z tego świata? – Nie wzywaj śmierci, ojcze… nie bluźnij! – krzyknął Paweł – jesteś nadal uczciwym człowiekiem! Jeżeli Marta mnie kocha, powiem jej wszystko tak jak ty mi to powiedziałeś. Powiesz doktorowi, co wycierpiałeś i rozgrzeszą cię oboje, tak jak ja cię rozgrzeszyłem. – Ty jesteś moim synem. Oni są dla nas obcymi ludźmi. – Jestem pewny, że Marta wszystko zrozumie. Co do doktora, on zna się na ludziach, ma dla ciebie najwyższy szacunek… Nie rozpaczaj, ojcze… ja muszę ją zobaczyć! Muszę z nią porozmawiać! Nie skazuj mnie na dalsze cierpienie! Proszę, daj mi zaproszenie i pozwól tam pójść… Rajmund zastanawiał się przez chwilę, po czym wziął z biurka list od doktora Thompsona i podał synowi. Paweł ucałował ojca i pobiegł do swojego pokoju. Po kilku minutach wrócił ubrany w czarny garnitur, ponownie pocałował Rajmunda i powiedział: – Odwagi, ojcze! Jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że przyszłość należy do nas… Fromental nic nie odpowiedział.
Paweł wyszedł z domu, na rogu ulicy wsiadł do fiakra i krzyknął na stangreta: – Ulica Miromesnil! O dziesiątej wieczorem zaproszeni goście zaczęli zapełniać pałac amerykańskiego doktora. Stawiło się wiele osób, aby poznać słynnego specjalistę. Wszyscy uznali go za miłego i sympatycznego człowieka. Angela i Pascal również zyskali od razu sympatię zgromadzonych gości. Oboje z taktem i elegancją dotrzymywali towarzystwa zaproszonym i wywiązywali się ze swojego zadania jak najlepiej. Lekarz sądowy, spotkany rano u pani Labarre, przybył jako jeden z pierwszych. Następnie zaanonsowano hrabinę de Chatelux i wicehrabiego Fabiana de Chatelux. Jakub żywo podbiegł do nowo przybyłych i przywitał ich uprzejmie. – Jak pan widzi, dotrzymałam słowa – odezwała się z uśmiechem hrabina. – A ja nie wiem jak wyrazić moją wdzięczność pani i jej synowi, bo jestem pewien, że wstawiał się za mną u pani… – Nie myli się pan, doktorze… ja dotrzymałam swojej obietnicy, mam nadzieję, że i pan dotrzyma swojej… – O jakiej obietnicy raczy mówić pani hrabina? – Przyrzekł mi pan przedstawić pańską protegowaną, podobno śliczną, młodą panienkę… Fabian poczuł przyspieszone bicie serca, a krew uderzyła mu do głowy. – Nie zapomniałbym, pani hrabino – odrzekł Jakub Lagarde – zapewne zaraz do nas przyjdzie… Nowi goście wchodzili do salonu. Jakub musiał opuścić na chwilę panią de Chatelux i jej syna, aby ich powitać. Pascal podszedł do niego i odezwał się: – Nie słyszę, aby anonsowano Fromentalów… – Czy przypadkiem mogli nie odebrać zaproszenia? – Tego nie wiem, ale wiem, że oddano je dozorcy w domu, w którym mieszkają. – Czy ojciec i syn byli wtedy w Paryżu? – Tak. – Niczego więcej się nie dowiedziałeś? – Nie. Dwaj wspólnicy rozeszli się. Pani de Chatelux przechadzała się po salonie i co chwilę
zatrzymywała się, aby zamienić kilka słów ze znanymi jej osobami. Upłynęło parę minut, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Jakub z Martą Grand Champ. Czarująca, młoda dziewczyna wyglądała olśniewająco w czarnej sukni. Bujne blond włosy zaczesane i upięte do góry zdobiły jej zgrabną główkę. Długie rzęsy przysłaniały do połowy piękne, lazurowe oczy. Jej wejście wywołało ogólne poruszenie. Marta zauważyła to i kameliowa bladość jej cery zaróżowiła się nagle. Dwa serca zaczęły bić w tej chwili z podwójną siłą. Jakuba Lagarde’a, czyli doktora Thompsona… topniało na myśl, że cała ta paryska śmietanka jednogłośnie uznaje piękność dziewczyny, którą ubóstwiał i w której widział swoją przyszłą żonę… Pascal czytał jego myśli. Jak on ją kocha! – myślał z pogardą. Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał… taki silny mężczyzna… Drugie serce, którego bicie dałoby się słyszeć, gdyby nie było takiego gwaru, było sercem Fabiana de Chatelux. Młodzieniec znowu zobaczył tę, w której zakochał się jak szaleniec od pierwszego wejrzenia, a która teraz wydawała mu się jeszcze piękniejsza i jeszcze bardziej czarująca… Lagarde przedstawił Martę swoim gościom. Chociaż z natury nieśmiała, młoda dziewczyna odpowiadała na komplementy z nieskończoną gracją, a jej zakłopotanie dodawało jej tylko uroku. Thompson przecisnął się przez tłum, podszedł do pani de Chatelux i Fabiana i powiedział: – Niech mi pani hrabina pozwoli sobie przedstawić moją ukochaną pupilkę i prosić o względy dla niej… Pan Fabian de Chatelux przyszedł jej z pomocą w niebezpieczeństwie… winna jest mu może życie… To tylko jedna przyczyna dla pani łaskawości. Pani de Chatelux pocałowała w czoło protegowaną doktora i powiedziała: – Kochane dziecko, masz od teraz całą moją sympatię.. A w zamian, ofiaruj mi swoją życzliwość… – O, pani – odpowiedziała wzruszona Marta – nawet się pani nie domyśla, czego doznaję, słysząc panią, mówiącą do mnie z taką dobrocią… Nie tylko życzliwość mam dla pani, hrabino, ale cale moje serce… A zwracając się do Fabiana, który drżał jak listek pod jej spojrzeniem, rzekła: – Jestem szczęśliwa, że mogę panu wyrazić moją nieskończoną
wdzięczność i podziękować raz jeszcze za to, że tak szlachetnie, nie znając mnie, przyszedł mi pan z pomocą. Wspomnienie podobnej przysługi nie zaciera się nigdy w pamięci i ja też nigdy o tym nie zapomnę… I Marta podała Fabianowi swoją drobną, delikatną dłoń, którą ten śmiał zaledwie lekko uścisnąć. – Teraz, kiedy zakończyliśmy prezentację, może zatańczymy? – odezwał się Lagarde. – Czy pani pozwoli? – zapytał Fabian. – Uczyniłabym to z wielką przyjemnością, ale niestety nie mogę – odrzekła Marta. – Nie bez powodu włożyłam czarną suknię. Moje serce jest pogrążone w żałobie… niedawno straciłam najdroższą mi na świecie osobę… Dlatego nie mogę brać udziału w zabawie… Bardzo mi przykro… Fabian poczuł się rozczarowany. Bardzo liczył na ten taniec, podczas którego mógłby porozmawiać z Martą. Ale nadzieja go zawiodła…
XIV.
– No i co, mamo? – zapytał młodzieniec – czy przesadzałem w czymkolwiek? Czy widziałaś kiedyś piękniejszą istotę? – Nie, nie przesadziłeś – odrzekła hrabina – to nadzwyczaj piękna dziewczyna i od pierwszego wejrzenia ją polubiłam… Czas szybko mijał. Było już wpół do jedenastej. Jakub poszedł z Pascalem i Angelą do małego saloniku. – I co, moi drodzy? – zapytał. – Wspaniale! Jesteś genialny! Jutro cały Paryż będzie o tobie mówił – odrzekł Pascal. – Czy przypuszczasz, że odtąd najmniejsze posądzenie mogłoby dosięgnąć znakomitego Thompsona? – Z całą pewnością nie! – Widzieliście Fabiana de Chatelux? – zapytał Jakub. – Widzieliśmy – odrzekła Angela – Jest zupełnie oczarowany Martą! – I świetnie! Nie trzeba nam niczego więcej, aby być panami sytuacji. Uważam za stosowne, aby Angela zdobyła zaufanie młodego wicehrabiego i stała się jego powiernicą, protektorką jego miłości. – Chętnie podejmę się tej roli. – Co do ciebie – ciągnął dalej Thompson, zwracając się do Pascala – czuwaj nad wszystkim i miej oczy szeroko otwarte… – Nie obawiaj się, mój drogi. O której mam kazać nakryć do stołu w jadalni? – O północy. Gdyby nie było mnie w salonie, kiedy zaanonsują Fromentalów, to przyjmij ich i zaraz mi o tym powiedz. Fabian zostawił matkę, rozmawiającą ze znajomymi jej osobami i oczekując powrotu Marty, krążył wśród tłumu gości. Angela zauważyła młodzieńca i zbliżając się ku niemu, uśmiechnęła się kokieteryjnie.
– Żałuję bardzo, panie hrabio, że nie spotkaliśmy się wcześniej – odezwała się do Fabiana. – Chciałabym wyrazić swoją wdzięczność za pomoc, której udzielił pan Marcie i mnie… Tak bardzo się wtedy przelękłyśmy. – I było czego, droga pani! Dzięki Bogu, wyszłyście panie cało i zdrowo, ale naprawdę niebezpieczeństwo było wielkie… – Marta wie dobrze jak wiele panu zawdzięcza… Bezustannie mówi o pana przytomności umysłu i odwadze, jak również o pańskiej galanterii… Słodkie słówka łechtały przyjemnie serce Fabiana. Pomyślał, że łatwo będzie mógł dowiedzieć się czegoś więcej o Marcie od Angeli, z którą tak miło się rozmawiało… Podał ramię swej towarzyszce, a ona lekko się na nim oparła. – A więc, doprawdy, rozmawiałyście panie o mnie? – I to prawie wyłącznie o panu – odrzekła Angela, pociągając młodzieńca w oddaloną część salonu i zasiadając na kanapie. – Nasza kochana Marta, ma złote serduszko – ciągnęła dalej eks-modystka – a jak ona jest panu wdzięczna! Jest przekonana, że uratował jej pan życie! – Czyżby to pamiętała? – Pamięć ma równie dobrą, jak serce… – Zrobiłem tylko to, co każdy uczyniłby na moim miejscu… Angela przysunęła się nieco bliżej Fabiana i cicho rzekła: – Pozostawił pan w jej sercu niezatarte wrażenie… i jeżeli nasza śliczna Martunia jeszcze pana nie kocha, to z pewnością pokocha niedługo… – Ach, pani! – wykrzyknął Fabian, biorąc ręce Angeli i ściskając je z wdzięcznością – jakże mnie pani uszczęśliwia! Ona mnie kocha? Powinna mnie kochać, bo ja ją ubóstwiam! – Ciszej… bądźmy ostrożni – rzekła przyjaciółka Pascala – daję słowo, że gdybym wiedziała, jak pan zareaguje, niczego bym nie zdradziła! Niech pan tylko pomyśli, co by było, gdyby dowiedział się o tym doktor Thompson? Wszyscy troje bylibyśmy narażeni na jego niezadowolenie, a może nawet gniew? – Wszyscy troje? – No tak, pan, Marta i ja. – Ale dlaczego miałby się gniewać? – Zmusza mnie pan do wyjawienia jeszcze jednej tajemnicy, ale cóż… Niech pan sobie wyobrazi, że mój kuzyn nie był w stanie uchować swojego serca, przy tak ślicznej kobiecie jak Marta Grand Champ…
– Czyżby doktor kochał swoją wychowankę? – zapytał Fabian, czując przeszywające go gwałtowne dreszcze. – Nie mówił mi tego wprawdzie, ale łatwo się tego domyślić. Jestem pewna, że zamierza zostać jej mężem. – A ja właśnie chciałem wyjawić mu mój sekret! – Ładnie by pan wyglądał, panie hrabio! Może pan sobie wyobrazić jak by pan został przyjęty! Niech pan ukrywa swój sekret! Przed wszystkimi! Fabian ukłonił się z uszanowaniem. Angela mówiła dalej: – Jeżeli tak jak mówię, serce Marty bije zgodnie z rytmem pańskiego serca, to będzie z was śliczna para! Podejmuję się czuwać nad wami i chronić was przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Niech wasza miłość pozostanie na razie w tajemnicy… Być może Marta, kiedy usłyszy pańskie wyznanie, nie odpowie panu stanowczo… ale proszę się nie obawiać. Marta to jeszcze dziecko, bardzo nieśmiałe i obawia się swojego opiekuna, chociaż go kocha… Opowiedziałam panu wszystko jak się rzeczy mają… – Moja pozycja jest stracona… – Ależ… nic w życiu nie przychodzi łatwo! Musi pan być cierpliwy, a później zobaczymy… Kto wie, może sama zwrócę kuzynowi uwagę, że w jego wieku, przy jego powadze i stanowisku, nie poślubia się tak młodej panienki… Jeśli oczywiście poprosi pan o jej rękę… – Poślubić pannę Martę jest moim największym pragnieniem – odpowiedział młodzieniec z zapałem. – No więc niech pan ma nadzieję! A teraz rozejdźmy się i proszę pamiętać, że ma pan we mnie wiernego sprzymierzeńca! Tylko wszystko utrzymajmy w tajemnicy! – Na pewno jej dochowam… Angela odpowiedziała obiecującym uśmiechem i odeszła, zadowolona z odegranej komedii. Fabian nie posiadał się z radości. Po tym, co usłyszał, a czego zupełnie się nie spodziewał, miał ochotę już teraz wyjawić Marcie swoje uczucie… Chciał zobaczyć ją jak najprędzej i szukał jej wzrokiem w tłumie gości. Spostrzegł ją nareszcie, rozmawiającą z panią de Chatelux. Zbliżył się szybko do matki. – Czekałam na pana – odezwała się Marta z uśmiechem. – Czekała pani? – powtórzył Fabian, ukrywając wzruszenie. – Tak, bo chciałam panu jeszcze raz szczerze podziękować
w obecności mojego opiekuna… – Porozmawiajcie zatem ze sobą, drogie dzieci… – rzekła hrabina.
XV.
Pani de Chatelux oddaliła się i pozostawiła Martę z Fabianem. – Czy pozwoli pani podać sobie rękę, aby przejść się po salonie? – Bardzo chętnie – odpowiedziała z uśmiechem wychowanka doktora. Hrabia de Chatelux poprowadził ją do saloniku, w którym było nieco mniej osób i w którym można było swobodniej rozmawiać. Przyciszonym głosem Fabian odezwał się do Marty: – Błogosławię ten przypadek, który mi pozwolił znaleźć się na placu de l’Etoile w chwili, gdy moja obecność mogła się na coś przydać… – Ależ, panie – odpowiedziała dziewczyna – to ja raczej powinnam dziękować, że się tam pan znalazł, bo dzięki temu przyszedł mi pan z pomocą… – Ja przypadek ten, proszę pani, nazywam Opatrznością – odrzekł Fabian – temu to przypadkowi zawdzięczam uczucie, którego dotąd nie znałem. Od pierwszej chwili, w której ujrzałem panią, moje serce należy do pani. Jeśli zechciałaby je pani przyjąć, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie… Marta słuchała tych gorących słów z wielkim spokojem. Przypomniała sobie przepowiednie doktora Thompsona. Mówił jej o tym przecież. – Jesteś – mówił – bardzo piękną kobietą, Marto, twoja uroda ściągać ci będzie tłumy wielbicieli… Pozwól im mówić, nie dziw się komplementom jakie będą ci powtarzać… Marta myślała sobie: Doktor przewidział prawdę. Dobrze, że mnie uprzedził. Oto pierwszy młody człowiek, którego poznałam, zaczyna od wyznawania miłości… Trzeba się zastosować do rady doktora. To nie będzie trudne… Sierota, rozmyślając nad tym milczała ze spuszczoną głową.
– Niech mi będzie wolno zapytać, o czym pani myśli? – zapytał Fabian. – O tym, co pan mi przed chwilą powiedział – odrzekła Marta. – Czy pani mi nie wierzy? – Ja nigdy nie skłamałam, dlaczego więc miałabym pana posądzać o kłamstwo? – Jest pani zachwycająca! I proszę mi wierzyć, w moją miłość! Jest ona święta, szczera i pełna uszanowania… Czy zgodzi się pani zostać kiedyś hrabiną de Chatelux? Marta poczuła dreszcze. Milczała i znowu opuściła głowę. Słysząc Fabiana, proponującego jej zostanie hrabiną de Chatelux, myślała o tym nieznajomym, którego zaledwie znała z imienia, którego obraz cały czas miała w pamięci i dla którego biło jej serce. – Dlaczego pani milczy? Dlaczego mi pani nie odpowiada? Marta podjęła postanowienie. – Ależ, hrabio, cóż ja mogę panu odpowiedzieć tak od razu – odezwała się z nerwowym uśmiechem. – Widzimy się dzisiaj zaledwie po raz drugi, a pan proponuje mi, abym została pańską żoną. Składa mi pan u stóp hrabiowską koronę… To bardzo piękne i bardzo mi schlebia, ale to dzieje się za szybko… Zwykle pozostawia się jakiś czas do namysłu… Dziś, przy naszym drugim spotkaniu i pośród takiego tłumu gości, to nie jest stosowna chwila na taką rozmowę. Oświadczenie Marty nie było wcale zachęcające. – Ale, czy przynajmniej pozwoli mi pani bywać w tym domu? – zapytał nieśmiało. – Chyba pan w to nie wątpi! Pańskie wizyty będą zawsze mile widziane. – Naprawdę? – Powiedziałam już panu, że nie potrafię kłamać. Czy zapomniał pan o tym? – O, jak ja panią ubóstwiam! – wykrzyknął Fabian, przyciskając do ust maleńką dłoń Marty. Sierota mimo woli zmarszczyła czoło. Sytuacja zaczynała być kłopotliwa. – Wybaczy pan, że go teraz opuszczę – rzekła z wymuszonym uśmiechem – ale muszę się zająć pewnymi szczegółami, dotyczącymi wieczorku, a przy panu zupełnie zapomniałam o pozostałych gościach… Słowa Marty zrobiły na Fabianie miłe wrażenie. Patrzył za oddalającą się pięknością wzrokiem pełnym miłości.
Nie domyślając się wcale, biedna Marta odpowiedzią dopomogła zamiarom Jakuba i Pascala, jakby była ich wspólniczką. Angela nie straciła ani słowa z rozmowy dwojga młodych. Ukryta za donicą z bujnym krzewem słyszała wszystko dokładnie. Marta udała się do jadalni, w której pozastawiane były bogato stoły i bufety z rozmaitymi przekąskami i napojami, do których o północy miano zaprosić gości. Gospodarza domu wszędzie było pełno. Jakub dwoił się i troił, z każdym panem zamienił choć parę słów, każdej pani powiedział jakiś udany komplement. Wybiła północ. Kamerdyner zaanonsował spóźnionego gościa: – Pan Paweł Fromental. Thompson odwrócił się, aby spojrzeć na wchodzącego. Nie mógł ukryć wielkiego zdziwienia i o mało nie krzyknął. Paweł Fromental, jedna ze skazanych ofiar, był to ten młodzieniec, któremu uroczyście przysiągł przywrócić zdrowie! Ale wzruszenie nie trwało długo. Czułość musiała ustąpić miejsca interesowi. Ponieważ młody Fromental znajdował się na liście posiadaczy medalionów hrabiego de Thonnerieux, był nieodwołalnie skazany na śmierć. Jakub Lagarde pobiegł na spotkanie syna Rajmunda. – Drogie dziecko, jakże mi miło cię widzieć! Dlaczego tak późno? – Nie mogłem wcześniej, panie doktorze. – Jak się dzisiaj czujesz? – Bardzo dobrze, panie doktorze. – A dlaczego ojciec nie przyszedł z tobą? Liczyłem bardzo na niego… – Ojciec udał się właśnie w podróż służbową po czytelniach departamentowych. – Szczerze żałuję, że nie mógł przybyć – rzekł Thompson. – Widzę, że zupełnie wraca ci zdrowie! Coś mi się wydaje, że to nie tylko moja zasługa, nieprawdaż? – O, tak, doktorze. Jestem zakochany. Lagarde spojrzał na niego uważnie. – Oto nadchodzi moja wychowanka, chodź, przedstawię ci ją. Młoda dziewczyna wchodziła właśnie do jadalni z jakąś inną młodą kobietą. Marta, ciągle rozmawiając, zbliżała się do dwóch mężczyzn, ale nie
widziała ich. Gdy miała mijać doktora, ten dotknął lekko jej ramienia i rzekł: – Pozwól, kochana Marto, przedstawić sobie syna jednego z moich dobrych przyjaciół… pan Paweł Fromental. Znalazłszy się tak niespodziewanie w obecności tego, którego kochała, a którego oczy patrzyły na nią z uwielbieniem, Marta poczuła ogarniające ją płomienie. Krzyknęła, położyła rękę na sercu i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał Jakub. – Co ci jest, kochana Marto? – zapytał zaniepokojony. Sierota zrozumiała, że tajemnica mogłaby się wydać, nie wiedziała jak temu zapobiec. Z szybkością błyskawicy pojęła fatalne następstwa ujawnienia sekretu. Zebrała w sobie z nadludzką energią wszystkie siły jakie kobieta znajduje zawsze w momencie zagrożenia i z uśmiechem na ustach wyprostowała się. – Nic mi nie jest, panie doktorze – odpowiedziała – To tylko jakieś chwilowe osłabienie… Już przeszło… Jakub zmarszczył brwi i rzucił przenikliwe spojrzenie na Pawła Fromentala. Ten, pożerał młodą dziewczynę oczami. Marta niepostrzeżenie przyłożyła koniuszek palca do ust, nakazując mu milczenie. – Jakże mi przykro – odezwał się syn Rajmunda – że pani nagła niedyspozycja przypadła właśnie w chwili, kiedy miałem szczęście zostać jej przedstawionym. Pozostawi to po mnie nieprzyjemne wspomnienie… – Niech się pan tym w ogóle nie przejmuje – odpowiedziała sierota z uśmiechem – czuję się już dobrze. Witam pana serdecznie i mam nadzieję, że skoro jest pan przyjacielem doktora Thompsona, któremu tak wiele zawdzięczam, to staniesz się i moim przyjacielem. I z gracją podała Pawłowi rękę. Jakub Lagarde, wiecznie podejrzliwy, śledził wyraz oczu obojga młodych, ale nie mógł mieć nic do zarzucenia spokojnemu zachowaniu Marty i swobodnemu zachowaniu się Pawła. Nie, nie znali się przedtem, to niemożliwe… Nie kocha jej… – myślał Lagarde. A zresztą, nawet, gdybym się mylił, to i tak wkrótce się to skończy… Paweł Fromental nie należy już do tego świata! – No dobrze – odezwał się do sieroty i Pawła – porozmawiajcie sobie, poznajcie się lepiej, moje dzieci… Skinął przyjaźnie ręką i odszedł.
Marta nie rozumiała postępowania doktora. Dlaczego zostawił ją z Pawłem samą? Co to mogło oznaczać? – pomyślała. Nie miała czasu zastanawiać się jednak nad tym dłużej, bo Paweł odezwał się do niej: – Czy pozwoli mi pani podać sobie rękę i przejść się ze mną po salonach? Zamiast odpowiedzi, Marta wsunęła drżącą dłoń pod rękę Pawła i zaczęli się przechadzać pomiędzy gośćmi. Jakub bacznie ich obserwował. – Dopiero przekonując się jak cierpię, widzę, jak strasznie ją kocham! – powiedział do siebie. – Ten chłopak musi umrzeć! Zabijając go, nie będę wcale mordercą, będę mścicielem! Paweł i Marta, trzymając się pod ręce, nie wypowiedzieli dotąd ani jednego słowa. Wreszcie Paweł przerwał milczenie. – Panno Marto – rzekł cicho – tak wiele mam pani do powiedzenia… Marta, nie spostrzegłszy doktora, ścisnęła gorączkowo rękę Pawła i szepnęła: – Proszę pana… Mówiąc to, pociągnęła syna Rajmunda do małego saloniku, po czym uniosła kotarę i otworzyła drzwiczki do małego, słabo oświetlonego buduaru. Gdy weszli za próg, Marta zamknęła za sobą drzwi. Paweł upadł na kolana i wyciągając ręce do młodej dziewczyny, szeptał namiętnym głosem, poruszającym Martę do głębi. – Chcę ci powiedzieć, Marto, że czekam na twój wyrok… Wyrok życia lub śmierci… Sierota stała cała drżąca. Nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Paweł mówił dalej: – Zrozumiałem, wiem, że się obawiasz… I że powinienem milczeć… Wiem, że znasz wszystkie moje myśli… Wiesz dobrze, że pokochałem cię od pierwszego dnia, gdy cię ujrzałem… Pokochałem prawdziwie! Wyjechałaś gdzieś bez śladu… Myślałem, że straciłem cię na zawsze i błagałem Boga, żeby zesłał na mnie śmierć… Ale Pan Bóg ulitował się nade mną, skoro pozwolił mi ciebie odnaleźć, skoro doprowadził mnie do miejsca, w którym mieszkasz… Moje serce niepodzielnie należy do ciebie! Cokolwiek postanowisz, przyjmę to z pokorą. Powiedz mi, że zanadto robiłem sobie nadzieję, powiedz mi, że nie jesteś wolna, że mnie nie kochasz… powiedz mi, a ja bez skargi natychmiast odejdę…
Młody człowiek umilkł. Marta z wielkim wysiłkiem podała rękę synowi Rajmunda i głosem złamanym lecz wyraźnym rzekła: – Ja cię kocham, Pawle! Młodzieniec chwycił w ramiona swoją Czarodziejkę znad Marny i przycisnął mocno do serca. – O, Marto moja ukochana! Jedyna! Dajesz mi tak nieziemskie szczęście, tak niewypowiedzianą radość – wykrzyknął Paweł. – Cicho… Na miłość boską, cicho… – szepnęła Marta, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Wiem wszystko… Wiem, że mnie kochasz, a ja odwzajemniam ci się tym samym uczuciem… Niech żadne słowo nie zdradzi nas aż do dnia, kiedy będę wolna… – Wolna? Czy nie jesteś nią w tej chwili? – Nie jestem… Doktor Thompson zakochał się we mnie i chce mnie poślubić… – On? – wykrzyknął Paweł – I wyznał ci już swoją miłość? – Wyznał, ale uspokój się, mój jedyny! Z tego nic nie może być i nie będzie, bo kocham tylko ciebie! – Czy doktor ma do ciebie jakieś prawa? Ma nad tobą jakąś władzę? – Ani jedno ani drugie, bo nie jest ani moim kuzynem ani nawet prawnym opiekunem… Ale był moją jedyną podporą, moim jedynym pocieszycielem w najcięższej chwili mojego życia… – A ja chciałem mu wyznać swoje uczucia! – Och, jak dobrze, że nic mu nie powiedziałeś! Nie wspominaj mu nigdy o tym! Nie wierzy nam, jestem tego pewna, widziałam jak się nam przyglądał z niedowierzaniem… Pawle, mój kochany Pawle! Wystrzegaj się go na miłość Boga… Zazdrość mogłaby go uczynić niebezpiecznym!
XVI.
– Marto, ty mnie przerażasz! – Dlaczego? – Doktor ma nad tobą przewagę, jakiej nawet się nie domyślasz. Jeżeli cię kocha, zmusi cię, żebyś go poślubiła… – Nie obawiaj się o to, mój kochany, nie jestem taka słaba, mam silną wolę… I żadna ludzka moc jej nie złamie! Oddałam ci swoje serce i nikt nie zdoła go wydrzeć! – Marto! Kochana moja! – zawołał Paweł, upojony jej słowami – mam wielką nadzieję… – Nadzieję, która cię nie zawiedzie – odrzekła sierota – odwagi, mój przyszły mężu, odwagi! Syn Rajmunda z bijącym sercem pocałował w czoło swoją Czarodziejkę… – Teraz chodźmy – powiedziała – nikt nie może zauważyć, że zniknęliśmy. Paweł uścisnął rękę Marty i oboje weszli do salonu. To, co usłyszał o jej przeszłości, rozproszyło wszelkie obawy. Marta nie była ani kuzynką ani prawną wychowanką doktora Thompsona, ale po prostu będąc sierotą została wzięta przez niego pod opiekę. Teraz sama może sobie wybrać człowieka, do którego należałaby duszą i sercem. A wybrała jego i z pewnością pozostanie wierna danemu słowu – myślał Paweł. Przyszłość należała do nich. Trzeba tylko uzbroić się w trochę cierpliwości. Marta czuła się nad wyraz szczęśliwa. Nie przypuszczała jednak, że zostanie użyta jako przynęta okropnej zasadzki, w którą doktor Thompson zamierzał zwabić Pawła. Czy Jakub Lagarde i Pascal Saunier zdołają doprowadzić do końca swój zbrodniczy plan? Czy zgładzą wszystkich spadkobierców hrabiego de
Thonnerieux? Wszystko jest w rękach Boga… Paweł przechadzał się po salonach, gdy nagle spotkał się oko w oko z Fabianem de Chatelux. Zdziwienie obu młodzieńców było zrozumiałe, gdyż żaden z nich nie spodziewał się spotkać drugiego w tym miejscu. Było już późno. Sporo gości już wyjechało. Pani de Chatelux i jej syn oraz Paweł Fromental opuścili również pałac doktora. Salony opustoszały. Ostatnie tony muzyki ucichły. Wreszcie Jakub został sam z Pascalem i Angelą. – Przed upływem ośmiu dni trzeba wszystko zakończyć – odezwał się Lagarde. – I zakończymy – odrzekł eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. – Jutro zajmę się Fouinem, a pojutrze pojadę do Genewy. – Dobrze! Pozostanie nam zatem tylko Fabian de Chatelux i Paweł Fromental. Mamy ich obu w garści… Już bardzo późno… Chodźmy spać. Sprzymierzona trójka wspólników rozeszła się do swoich pokojów. Marta udała się nieco wcześniej do siebie i klęcząc na kolanach, dziękowała Bogu, że jej zesłał tak niespodziewaną radość. Jakub Lagarde, znalazłszy się sam w pokoju, miał zasępioną twarz, a duszę pełną złości. – Więc to jego kocha Marta! Zgubił ją, a teraz odnalazł! Trudno było nie zauważyć, jak na siebie patrzyli, pomimo komedii, jaką oboje odgrywali! Ale mnie nie można oszukać… Pan Paweł Fromental jest podwójnie skazany… Syn Rajmunda wyszedł z pałacu Thompsona, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę St. Loius-en-l’Ile, gdzie czekał na niego ojciec. – No cóż, drogie dziecko – zapytał Pawła – widziałeś wychowankę doktora? – Widziałem. – Wyznałeś doktorowi swoją miłość do twojej wybranki? – Nie, mój ojcze… – odrzekł Paweł i opowiedział mu o wszystkim. Rajmund słuchał syna z nadzwyczajną uwagą, a jego twarz coraz bardziej pokrywała się smutkiem. Paweł zauważył to i wykrzyknął po zakończonym opowiadaniu: – Ojcze, dlaczego tak posmutniałeś? Czy nie podzielasz mojej radości? – Nie podzielam jej wcale. Ta rywalizacja martwi mnie bardziej niż potrafię to wypowiedzieć. To smutne, że trzeba walczyć z doktorem Thompsonem. Życzliwość, z jaką nas przyjął, poruszyła mnie do głębi… Leczy cię! Będziemy mu winni twoje ocalenie… I jak mu się za to
odwdzięczymy? – Ale Marta nie kocha go… – Powiedziała ci to? – Przysięgła mi. Zresztą jak mogłaby go kochać, jeżeli jej serce należy do mnie? – Jest więc zupełnie wolna? – Tak… chociaż materialnie jeszcze nie… Obiecała mi jednak, że niedługo się uwolni. – Ha! Wola Boża! Idź za głosem swojego serca! Z tego, co mi powiedziałeś, jedno mnie tylko pociesza… – Co, kochany ojcze? – To, że twoja ukochana jest sierotą i do tego biedną, że nie ma żadnej rodziny i że jest panią swej woli. Będąc sama na świecie, sama uczciwie nas osądzi i na pewno zrozumie. Idź, połóż się spać… I nie zapomnij, że rano trzeba pojechać do Creteil, żeby uspokoić naszą biedną Magdalenę… Musi być w śmiertelnej trwodze, nie wiedząc, co się z tobą dzieje… – Mam ochotę pojechać tam choćby zaraz, drogi ojcze – odrzekł Paweł – odpocznę sobie jutro. – Dobrze, synu! Opowiadając Magdalenie o swojej nocnej wycieczce, powiedz jej, że mnie widziałeś i że przyjadę do was na kilka godzin jak tylko będę miał trochę mniej pracy… i że wkrótce zapewne odzyskam już wolność na dobre… – Więc Magdalena zna twoją tajemnicę? – Zna całe moje życie… Była świadkiem moich nieszczęść, była powiernicą moich zgryzot i kłopotów… – Poczciwa Magdalena! – wykrzyknął wzruszony do łez Paweł – zawsze ją kochałem, a teraz będę kochał jeszcze bardziej! – No, jedź już, drogi synu. Tylko ubierz się ciepło, bo noce są chłodne. Paweł ucałował ojca, ubrał się i wyszedł. Woźnica, za cenę piętnastu franków, zgodził się zawieźć go do Port Creteil. Przybył tam o szóstej rano, ku wielkiemu zdziwieniu Magdaleny, która właśnie się obudziła, przekonana, że panicz śpi w swoim pokoju.
XVII.
Punktualnie o dziesiątej Rajmund stawił się w pałacu przy ulicy de Tournon. Pani de Chatelux, chociaż trochę zmęczona wczorajszym wieczorkiem u doktora Thompsona, przyjęła go od razu. Fromental oddał jej napisaną przez siebie prośbę. Hrabina przeczytała ją uważnie, nie mogąc powstrzymać łez. – Licz na mnie, kochany Rajmundzie – odezwała się – poproszę o poparcie twojej prośby kilka bardzo wpływowych osób, a wieczorem oddam ją do rąk własnych sekretarzowi ministra… Prośmy Boga, aby nam pomógł i miejmy nadzieję! Rajmund wyszedł z sercem przepełnionym wdzięcznością i spełniając polecenia naczelnika bezpieczeństwa, wziął się do swojego zadania. W chwili, gdy Rajmund udawał się na ulicę de Tournon, doktor Thompson wyszedł ze swego pałacu i kazał się zawieźć na ulicę ChercheMidi, do matki ostatniej ofiary. Pani Labarre opłakiwała swojego syna, ale jednocześnie opłakiwała majątek hrabiego de Thonnerieux, który miał dostać Rene w razie odnalezienia testamentu. Jakub Lagarde uspokoił ją nieco, dając jej do zrozumienia, że majątek można odzyskać, gdyby pani Labarre wyszła za mąż i że nie stoi nic na przeszkodzie aby to on został jej mężem. Wszystkie przygotowania do pogrzebu zostały zakończone, pogrzeb został wyznaczony na godzinę czwartą po południu. Punktualnie o czwartej kondukt żałobny ruszył do kościoła św. Sulpicjusza. Doktor Thompson, reprezentujący rodzinę, kroczył z odkrytą głową za trumną swojej ofiary. W różnych, porannych gazetach pojawiła się wzmianka, że „R.L., dobrze urodzony młody człowiek, jadąc pociągiem, oparł się o źle
zamknięte drzwi wagonu w pobliżu Choisy-le-Roi i wypadł na szyny, a następnie został przejechany przez inny nadjeżdżający pociąg.” Wzmianka ta nie dawała powodów do jakichkolwiek komentarzy. W prefekturze nie znać było żadnej nadzwyczajnej ruchliwości. Prokurator i naczelnik służby bezpieczeństwa ze znanych powodów utrzymywali w tajemnicy ostatni śmiertelny wypadek. Miało to zapewnić mordercom pozorne bezpieczeństwo, poza tym nie chciano niepokoić mieszkańców Paryża niedołęstwem policji. Tymczasem dwaj wspólnicy przygotowywali się do kolejnej zbrodni. Słyszeliśmy, jak Pascal Saunier mówił do Jakuba Lagarde’a: – Jutro zajmę się Fouinem, a pojutrze pojadę do Genewy. W Genewie spodziewali się odnaleźć Martę Berthier, zapisaną w testamencie hrabiego de Thonnerieux. Z samego rana Pascal udał się do swojego mieszkania przy ulicy Puebla. Przetrząsnął tam jedną z waliz, wypchaną różnymi ubraniami, wyjął stare, połatane spodnie, wypłowiałą koszulę, kamizelkę z czerwonego sukna i zniszczony płaszcz, wytarty na łokciach. Następnie wstąpił do fryzjera i kazał sobie zgolić sumiaste wąsy. Poszedł na bulwar i wsiadł do fiakra. – Dokąd jedziemy? – zapytał stangret. – Do bramy Daumesnil. W trzy kwadranse później powóz zatrzymał się we wskazanym miejscu. Pascal zapłacił należność i poszedł do Lasku Vincennes. Szedł jakiś czas aleją nad brzegiem jeziora Daumesnil, a następnie zboczył w wąską dróżkę, prowadzącą w las i przystanąwszy w gąszczu, przebrał się w łachmany zabrane z mieszkania. Swoje ubranie schował w krzakach i przykrył je liśćmi. Wyglądał teraz na jakiegoś robotnika, który wymknął się z fabryki, żeby pójść się gdzieś zabawić. Nucąc coś pod nosem, skierował się ku Charenton. W pobliżu mostu, wszedł do sklepiku z przyborami wędkarskimi, kupił wędkę, przynętę i poszedł gościńcem, prowadzącym do Port Creteil. Była dziewiąta, gdy przybył do miejsca, które świetnie nadawało się na połów. Nie było w pobliżu wielu rybaków, Pascal spostrzegł wzdłuż brzegu tylko trzech. Szukał wzrokiem dogodnego zejścia i przyglądał się pierwszemu rybakowi. Nie znał go zupełnie. Z kolei zaczął obserwować drugiego z rybaków, ale to był jakiś starszy mężczyzna… Przyspieszył
kroku, zatrzymał się przy trzecim, siedzącym na wprost Petit-Castel. Czoło mu się rozpogodziło. W tym trzecim rybaku rozpoznał bez cienia wątpliwości Juliusza Boulenois, zwanego Fouine. – Wiedziałem, że go tu znajdę – mruknął – nadeszła więc odpowiednia chwila. Przyłożył obie ręce do ust i zaczął wołać: – Hej, kolego, jak tam? Fouine odwrócił głowę w stronę wołającego i dość uprzejmie odpowiedział: – Powinno być nie najgorzej, bo wiatr pomyślny… – Czy można zając miejsce obok ciebie? – Nie ma się o co pytać… rzeka należy tak samo do mnie jak i do ciebie, ryby zaś do wszystkich… – No to idę… Posuwając się po pochyłości brzegu, zarośniętego wysoką trawą, Pascal zbliżył się do Fouine’a. – Dzień dobry, kolego – powiedział. – Dzień dobry – odpowiedział Boulenois. – Jest tu jakaś knajpka nieopodal? – Jest, o pięćset kroków stąd… u Tardifa… pod znakiem Picolo… Zawsze się tam można napić, a nawet przyjemnie drapie w gardle… – Może i zjeść coś można u Tardifa? – Dostaniesz wszystko, czego sobie zażyczysz. – W takim razie zapraszam cię na oblanie pierwszej ryby jaką wyciągnę z wody! – Jesteś więc mistrzem w swoim fachu? – Zobaczysz… Jak ja nie złapię, to kto inny?
XVIII.
Pascal oddalił się od Fouine’a o jakieś dwadzieścia metrów, wyjął wędkę, założył haczyk i zaczął gruntować wodę. Przyrządził kilkanaście kuleczek przynęty i wrzucił je do wody w miejsce, gdzie miał zamiar zarzucić wędkę. – No, gotowe – odezwał się – za dziesięć minut rozpocznę ogień… Tymczasem moglibyśmy wypalić papierosa… I obaj rywale zaczęli zwijać tytoń w cienką bibułkę, a po wypaleniu papierosów Pascal krzyknął: – No, uwaga! Rozpoczyna się walka! Powiedziawszy to, założył nogi pod siebie na jednym z jodłowych pniaków, zarzucił wędkę i już po chwili wyciągnął parę ładnych płotek. – Całkiem nieźle idzie – rzekł. – Zaraz na pewno będzie leszcz… Zmienił wędkę, założył nowy haczyk, przyczepił do niego kulkę wielkości orzecha i rzucił ją do wody. To samo zrobił Fouine. Obydwaj siedzieli w milczeniu, uważając na każde szarpnięcie wędki. Nagle Pascal wydał okrzyk zadowolenia, gdyż na wędce ujrzał olbrzymiego leszcza. Później każdy z nich złowił jeszcze po cztery leszcze równej wagi. Po godzinie ryby przestały brać. – Zaczynają nam bestie nie dowierzać – odezwał się Fouine. – Myślę, że to najlepsza pora, aby chwilę odpocząć i coś przegryźć… – Propozycja nie do odrzucenia – odrzekł Pascal – czuję pustkę w żołądku, a jest już południe, chodźmy do restauracji. Wdrapali się na brzeg i udali się do Picolo. – Napijemy się najpierw? – zapytał Boulenois. – Naturalnie, zanim nam przyrządzą jajecznicę… Nic nie pomaga lepiej w zawarciu znajomości niż wspólny połów ryb. Nic też dziwnego, ze Pascal i Fouine szybko zaprzyjaźnili się ze sobą. Popijając absynt, rozmawiali wesoło. Podano jajecznicę ze słoniną
i pierwszy litr picolo. Dwaj towarzysze zaczęli zajadać z wielkim apetytem i dobrze popijać. Wkrótce na stole stał szereg pustych butelek. Rozmowa ożywiała się coraz bardziej. – Czy o tej porze roku świeci tutaj księżyc? – zapytał nagle pseudorobotnik. – Nie – odpowiedział Fouine – noce są teraz ciemne jak atrament. – Można tu gdzieś wypożyczyć czółna? – Do czego? – Proponuję ci nocny połów w miejscach, które kiedyś dobrze znałem… – Na pewno znam też te dziury – odrzekł Boulenois – propozycję przyjmuję, zwłaszcza, że mam zamówienie na duże ryby. – Więc chodźmy wyszukać łódkę… – Nie ma potrzeby… – Jak to? – Mam swoją… – Patrzcie państwo! Widzę, że nie lada z ciebie pan! Właściciel łodzi, ho, ho… – E, tam… Stare czółno rybackie, przywiązane obok młyna… Niewiele warte, ale jeszcze zdatne do użytku… Dobrze się składa – odezwał się Pascal, nalewając Juliuszowi kolejną szklankę – Mam nadzieję, że to nie będzie stracona noc… – Zrobimy z pewnością dobry interes… – O! Co do interesu, to zapewniam cię, że będzie dobry… Słowa te zakończył Pascal głośnym śmiechem. – No więc, mój bracie, ja wybiorę teraz coś do jedzenia i picia i wrócę na nasze stanowisko, a ty biegnij po łódkę. Młodzi mężczyźni przesiedzieli w restauracji dobrą godzinę i wypili co niemiara. Szczególnie dużo wypił Fouine, któremu Pascal ciągle napełniał szklankę. Kiedy się podniósł od stołu, poczuł, że mu się porządnie kręci w głowie. – No, no… to picolo to wcale nie taki słaby napitek! Zdaje mi się, że siedzę na drewnianym koniu! Zapłaćmy rachunek. – odezwał się z uśmiechem Boulenois. – Ja płacę – odrzekł Pascal. – Nie, nie… Nie zgadzam się… – To się później rozliczymy… – No, dobrze, niech tak będzie… – Ruszaj po łódkę!
– Już wyruszam… Trochę się zataczając, Fouine wyszedł z altanki, w której jedli śniadanie i podążył w stronę młyna. Pascal kazał sobie podać bochenek chleba, sznur kiełbasek i cztery litry wina, butelkę wódki i dwa kieliszki. Upłynęło pół godziny, gdy spostrzegł nadpływającego łodzią Fouine’a. – Oto jestem! – zawołał, przywiązując czółno do brzegu – Wyobraź sobie, mój stary, że ten szelma picolo, kręci mi po mózgu niczym młynek do kawy. – Szklanka koniaku wszystko ci odkręci – odrzekł Pascal – a ja zrobię to samo, bo mnie też picolo trochę przeszkadza… – Koniaku? A mamy go? – Mam, całą butelkę… i szklanki także… – No to dawaj mi jeden łyk! A potem prześpię się trochę, to będzie mi lepiej… Trącili się szklankami. Fouine zaczął ziewać, wyciągnął się na trawie i zasnął głęboko. Pascal, patrząc na niego myślał: Żeby to była noc i żebym się nie obawiał, że ktoś może nadejść, to bym się z tobą delikatnie rozprawił… Ale cierpliwości, trzeba trochę zaczekać… Słońce zaszło już za pagórki, gdy Fouine obudził się. Czuł, że głowa ciąży mu tak samo jak przedtem. – Boże, ale chce mi się pić – rzekł. – Mogę cię zaraz napoić – odpowiedział Pascal, napełnił szklankę i podał ją rybakowi, który wychylił ją duszkiem.
XIX.
– Już mi lepiej… Teraz trzeba zapakować narzędzia do czółna i dostać się do miejsca, gdzie będziemy łowić, zanim zapadnie noc. – Czy mamy wszystko, co potrzebne do przynęty? – zapytał pseudorobotnik. – Mamy. – No to w drogę! Odbili od brzegu i popłynęli. Noc stawała się coraz ciemniejsza, było pochmurno, na niebie nie było księżyca ani gwiazd. Przywiązali łódkę. – Zarzućmy przynętę – rzekł Fouine – a potem napijemy się… Wrzucili do wody sporą ilość kuleczek z robaczkami i gotowanym ziarnem zbóż. Potem zabrali się do jedzenia chleba i kiełbasek, zakrapiając je suto picolem i koniakiem. Nocny połów nie zapowiadał się dobrze. Ryby nie brały. Obu rybakom czas piekielnie się dłużył, więc dla rozrywki jedli i popijali. Pascal, korzystając z ciemności udawał tylko, ze pije. Juliusz Boulenois przeciwnie, żłopał bez opamiętania. W głowie kręciło mu się już strasznie, a do tego zaczął morzyć go sen. Wreszcie dało się słyszeć głośne chrapanie, co świadczyło, że głęboko zasnął. Pascal z dzikim uśmiechem, rzucił na bok wędkę, wyjął z kieszeni sztylet i zaczął nasłuchiwać. Juliusz Boulenois wciąż chrapał. Saunier ostrożnie wsunął mu rękę za koszulę i chwycił za sznurek, zawiązany na jego szyi, na którym zawieszony był medalion. Jednocześnie prawa ręka mordercy ugodziła śpiącego rybaka między łopatki. Sztylet napotkał jakąś przeszkodę. Spiczasty koniec ułamał się, ale mimo to część ostrza wbiła się w ciało. Obudzony Fouine uniósł się i z krzykiem chwycił drżącymi rękami
za ubranie Pascala, próbując wstać na nogi i rozpocząć z nim walkę. Złe stąpnięcie pozbawiło go równowagi. Upadł na brzeg czółna, pociągając za sobą Sauniera, który ciągle trzymał za sznureczek od medalionu. Pod gwałtownym wstrząśnieniem i podwójnym ciężarem obu ciał na jednej stronie łódki, stare czółno zaczęło trzeszczeć, przechyliło się, napełniło się wodą i obaj walczący runęli do rzeki. Pascal był znakomitym pływakiem i zręcznym nurkiem, ale ubranie, w którym był, hamowało mu ruchy, miał wolną tylko jedną rękę i obawiał się, żeby nie pójść na dno. Gwałtownym szarpnięciem przerwał wreszcie sznurek trzymany w lewej ręce, chwycił medalion i włożył go w zęby, wyprostował się jak deska na kilka sekund, aby nabrać powietrza i powoli zaczął się oddalać z miejsca zbrodni… Brzeg znajdował się już blisko. Dostał się do niego po kilku minutach i wyszedł z wody, nadstawiając uszu. Wokoło panowała głucha cisza. Wyszedł na brzeg, schował medalion do kieszeni i poszedł w stronę, gdzie było przywiązane czółno. Nie było go już tutaj. A zatem utonęło. Znowu zaczął nasłuchiwać… Wszędzie panowała śmiertelna cisza… – No – mruknął – wszystko skończone… Teraz trzeba stąd uciekać, ile sił w nogach… Cały się trzęsę, jak w febrze… zęby mi szczękają… A mam stąd dobre trzy kwadranse drogi do Lasku Vincennes. Puścił się szybkim krokiem w stronę kanału, aby dostać się do mostu Charenton, a stamtąd do Lasku Vincennes. Wybiła północ. Był pewien, że nie spotka nikogo po drodze. Ale zaledwie uszedł kilka kroków nad brzegiem, nagle zatrzymał się. Usłyszał jakiś szmer, dochodzący od wody. Podszedł do tego miejsca i zaczął nasłuchiwać. Znowu słychać było jakieś chlapanie i znowu ustało… – To pewnie jakaś wydra, albo szczur wodny poluje na ryby – rzekł nieco uspokojony i poszedł dalej, a wkrótce zniknął zupełnie w ciemności. W niespełna godzinę minął przestrzeń, dzielącą go od mostu Charenton, a po kwadransie powinien być już przy krzakach, gdzie ukrył ubranie. Przyspieszył kroku, doszedł do lasu. Znalazł zawiniątko z ubraniem, zdjął mokre łachmany i przebrał się. Skierował się następnie ku Daumesnil, tam napotkał powóz, powracający z Saint Maude, wsiadł do niego i kazał się zawieźć na róg ulicy Miromesnil. Stąd pieszo dotarł do pałacu doktora Thompsona, wszedł do swojego pokoju i zaraz położył się spać.
Pozostawmy go śpiącego i powróćmy do miejsca, w którym Pascal usłyszał dziwny plusk wody, przypisując go baraszkującej wydrze lub szczurowi wodnemu. Pascal grubo się mylił. Plusk wody, który usłyszał miał inną przyczynę. Słaby promyk księżyca, zabłąkany pomiędzy chmurami, ukazał ciało wyczerpanego zmęczeniem człowieka, który czepiał się nadbrzeżnych korzeni i krzaków, aby nie dać się porwać prądowi rzeki. Człowiekiem tym był nie kto inny jak nasz przyjaciel – Fouine. Skaleczony w plecy, na wpół żywy, zmordowany walką w wodzie, był jednak całkiem przytomny i nie miał najmniejszej ochoty umierać. W chwili, kiedy wpadł do wody, natychmiast wytrzeźwiał. Sznurek zaciśnięty wokół szyi, ściskał mu gardło i utrudniał oddychanie, rana między łopatkami krwawiła i sprawiała dokuczliwy ból. Młody rybak był jednak silny, zwinny i wytrzymały na cierpienia, a oprócz tego był, podobnie jak Pascal, świetnym pływakiem. Najważniejsze było oswobodzić się od przeciwnika. Puścił więc Pascala w momencie, gdy ten pociągnął mocno za sznurek i zabrał medalion. Fouine odzyskał swobodę ruchów, wstrzymując oddech, dał się unosić prądowi rzeki, usiłując utrzymać się na powierzchni. Po paru sekundach poczuł jednak, że ogrania go ogromne osłabienie. Utracił dużo krwi, ból w plecach stawał się coraz dotkliwszy, oddech coraz cięższy. Mógł lada chwila zemdleć, trzeba więc było jak najszybciej dostać się do brzegu. Opuścił nogi i poczuł pod nimi grunt. Dwa metry dalej widać było porośnięty krzakami brzeg. Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza, gdy nagle usłyszał odgłos kroków. Ktoś szedł wzdłuż brzegu. Naraz wszystko ucichło, Pascal przystanął, potem znowu słychać było stąpanie, które było coraz słabsze, wreszcie ucichło zupełnie. To mój zabójca, mechanik! – pomyślał Juliusz Boulenois. Przypuszcza, że już po mnie i ucieka! To łotr! Cóż ja mu złego zrobiłem? Powoli, z trudem wdrapał się na trawnik. Trząsł się cały z zimna wyczerpania i bólu. Był tylko w płóciennych szarawarach i koszuli, co było dla niego szczęściem, bo gdyby miał na sobie cięższe ubranie, na pewno byłby utonął. Resztkami sił dowlókł się do małej restauracji, wszedł do środka. Właściciel podarował mu swoje ubranie, które miał na zmianę. Fouine przebrał się, położył na posłaniu w kącie chaty i zaczął się zastanawiać.
Nagle spostrzegł, że jego napastnik ukradł mu medalion. Od razu rozjaśniło mu się w głowie. – A więc to o medalion chodziło łotrowi i dlatego mnie tak ślicznie urządził! Ale skąd o nim wiedział? Amadeusz Duvernay został także zabity, zamordowano i piękną Wirginię i zdarto z niej medalion Amadeusza… Dziwne to, bardzo dziwne… Albo raczej wcale nie dziwne… To, co mi wsadził w plecy, a ja wziąłem za kułaka, to było ostrze noża, które natrafiło na medalion, który obrócił się w tym momencie i leżał na moich plecach. Przeszkodził uderzeniu i uratował mi życie…
XX.
Zaraz jutro pójdę do komisarza – pomyślał Fouine. A kiedy mu wszystko opowiem, co mi odpowie? Że się za dużo napiłem i że sam sobie jestem winien, bo po co udałem się z jakimś łotrem na ryby… powie mi, że jestem złodziejem rzecznym, bo nocne połowy są zabronione i że jestem głupcem i zasługuję, żeby mnie zamknąć w ulu! Ależ mi zimno i ten dokuczliwy ból… Przykrył się jak mógł najlepiej suchymi liśćmi i wkrótce zasnął w gorączce. Obudził się około dziewiątej, obolały i zesztywniały, z ciągle tym samym bólem w plecach. Wstał i poszedł do aptekarza w Creteil, który opatrzył mu ranę. Fouine zapłacił i wyszedł. Cierpiał już nieco mniej, mógł chodzić pewniejszym już krokiem, postanowił więc udać się do miejsca, gdzie zeszłej nocy o mało nie stracił życia. Ucieszył się, widząc zatopione czółno w dość płytkiej, przezroczystej wodzie. Spróbuję je wyłowić – pomyślał – ale to później… Pascal Saunier, tak samo zmordowany jak Juliusz Boulenois, wstał dosyć późno. Udał się natychmiast do Jakuba i wręczył mu skradziony medalion. Brakowało już tylko trzech… – Odmłodniałeś przez zgolenie wąsów – rzekł śmiejąc się Jakub – Wyglądasz teraz jak wyrostek… – Przyda mi się to zapewne w nawiązaniu znajomości z panną Martą Emilią Berthier – odrzekł Pascal. – Kiedy wybierasz się do Genewy? – Pociąg odchodzi o ósmej wieczorem. Pascal Saunier, zaopatrzony w potrzebne papiery i odpowiednią sumę pieniędzy, wsiadł do pociągu i nazajutrz o dziewiątej rano przybył do Genewy. Zatrzymał się w podrzędnym zajeździe, podając się za podróżnego
przemysłowca. Po śniadaniu poszedł na ulicę, wymienioną w testamencie hrabiego de Thonnerieux, gdzie pod numerem 40 miała mieszkać Perina Berthier, matka spadkobierczyni. Dom oznaczony tym numerem mógł być wybudowany najwyżej kilkanaście lat temu. Sklepy na parterze zajęte były przez handlarza przyprawami korzennymi, drugi przez magazyn galanteryjny. Muszę zasięgnąć języka – mruknął Pascal. Wszedł do sklepu korzennego. Zastał w nim starszą kobietę. – Czego pan sobie życzy? – zapytała z uśmiechem. – Chciałem się dowiedzieć, czy w tym domu mieszka pani Perina Berthier. – Perina Berthier? – powtórzyła kobieta. – Tak… Francuzka… Z córką… młodą, dziewiętnastoletnią panienką… Kobieta pokiwała głową. – Nie, panie – odrzekła – nikt taki tu nie mieszka. – Czy jest pan pewien ich nazwiska? – Najzupełniej. Matka i córka nazywały się Berthier. – A czy te osoby na pewno mieszkały tu, w Genewie pod swoim własnym nazwiskiem? – Co do tego, to nie mam całkowitej pewności… – Bo mieszkały tu dwie Francuzki, ale matka wyszła za mąż za genewczyka. – I jak się nazywały te osoby? – Zaraz, zaraz, niech pan poczeka… niech no sobie przypomnę… Mówił pan, Perina? – Tak, Perina Berthier. – Mąż rzeczywiście nazywał ją Periną. – A jak się jej mąż nazywał? – Grand Champ. – Grand Champ? – wykrzyknął młody człowiek – a jak wyglądała córka? – Piękna jak aniołek, blondynka. Nazywano ją „złotowłosą pięknością”. – Nie przypomina sobie pani jej imienia? – Marta. Pascal zadrżał. Kobieta mówiła dalej:
– To byli bardzo uczciwi ludzie, mieszkali w naszym domu, matka miała sklep tuż obok… Sprzedała go po śmierci pana Grand Champ i przeniosły się z córką do Paryża. Pascal słuchał jak zahipnotyzowany. To co usłyszał, było najdokładniejszą historią Marty Grand Champ i jej matki Periny, zmarłej w Joigny. Nie było żadnej wątpliwości, że Marta Berthier i Marta Grand Champ była jedną i tą samą osobą. Marta Berthier była tą samą Martą Grand Champ, której matkę on z Jakubem zabili. – Bardzo pani dziękuję – rzekł Pascal, ukłonił się kobiecie i wyszedł. Następnie wrócił do zajazdu, zapłacił rachunek i pospieszył na dworzec. Dziesięć minut później siedział już w pociągu do Paryża. O szóstej rano, następnego dnia, pociąg przybył na miejsce. W pałacu wszyscy jeszcze spali. Pascal zapukał do drzwi pokoju Jakuba. – To ja, Pascal! Otwieraj prędko! Thompson wyskoczył z łóżka i pobiegł otworzyć drzwi.
Część trzecia Fouine
I.
– Ty? Tutaj? Załatwiłeś co trzeba? – zapytał zdziwiony Jakub. – Nic nie załatwiłem… – To dlaczego wróciłeś? – Nie uwierzysz jak ci zaraz coś powiem! – Co się stało? Czyżby Marta Berthier nie żyła? Umarła? – Żyje… i wiem nawet, gdzie przebywa. Musisz uzbroić się w odwagę… – W odwagę? Z jakiego powodu? – Zadam ci okropny cios… Nasza Marta jest Martą Berthier… jej matka, Perina Berthier wyszła za mąż za genewczyka o nazwisku Grand Champ! – Moja Marta… – szepnął doktor z obłędem w oczach – Marta jest jedną ze spadkobierczyń hrabiego de Thonnerieux? – I jest naturalnie, tak jak pozostali, skazana… – rzekł Pascal, wpatrując się prosto w oczy wspólnika. Lagarde zerwał się na równe nogi i wykrzyknął: – Skazana? Dlaczego? – Bo posiada medalion, który musimy zdobyć! – Marta nie umrze, słyszysz? – krzyknął Jakub – włos jej z głowy nie spadnie! Prędzej wyrzeknę się milionów! Będę jej bronił do ostatniej kropli krwi, rozumiesz? Marta nie może umrzeć, bo… – Bo ją kochasz? – zawołał Pascal – Myślisz, że nie wiem? Już od dawna się tego domyślałem… – A więc tak! Kocham ją! Z całego serca i z całych moich sił! – Dlatego też wróciłem od razu, dlatego powiedziałem ci o tym i dlatego powiadam ci, Jakubie, jesteśmy zgubieni! – Zgubieni? – powtórzył doktor – Dlaczego zgubieni? – Dlatego, że podążamy w dół przepaści. Miłość cię zaślepia! Dla niej gotów jesteś wyrzec się wszystkiego, co do tej pory zrobiliśmy! – Niczego się nie wyrzekam! Możemy przecież oszczędzić to biedne
dziecko, a i tak dojść do celu… – Nie, nie możemy! Zostawić Martę przy życiu, znaczyłoby narażać się na ciągłe niebezpieczeństwo! – Dowiedź mi tego! – Bardzo łatwo mi to przyjdzie! Potrzebujemy medalionu Marty, aby dołączyć go do pozostałych i aby rozwiązać zagadkę… Załóżmy, że zbierzemy wszystkie medaliony i dostajemy w ręce całą fortunę. Jesteśmy bogaczami. Ale śledztwo w sprawie Jerome’a Villarda, oskarżonego o kradzież testamentu hrabiego, zbliża się już do końca i wkrótce odbędzie się rozprawa. Oczywiście sąd będzie roztrząsał każdy najdrobniejszy szczegół z życia hrabiego de Thonnerieux i oczywiście będzie mowa o wszystkich dzieciach, urodzonych w tym samym dniu, co hrabianka de Thonnerieux, o tych dzieciach, które otrzymały od hrabiego medaliony, a które kolejno zostały zamordowane i ograbione z pamiątkowych medalionów. Kto wie, czy policja nie zechce zająć się poszukiwaniem owych dzieci, co będzie, gdy je znajdzie, albo raczej, gdy znajdzie tylko Martę? Wezwą ją do sądu i naturalnie dowiedzą się, że wchodząc do naszego domu miała medalion, ale został jej skradziony… Zauważ, że byłeś też w dobrych stosunkach z Rene Labarre, Pawłem Fromentalem i Fabianem de Chatelux, trzema spadkobiercami hrabiego… Najmniejsze podejrzenie dokąd nas zaprowadzi? Odpowiedz mi, jeśli możesz… Powiesz pewnie, że to tylko moje przypuszczenia… Ale ja twierdzę, że to, co dziś jest przypuszczeniem, jutro może okazać się okrutną rzeczywistością. A Marta, gdyby coś podejrzewała, albo dowiedziała się o czymś, stała by się naszym wrogiem, bo nie myślisz chyba, że chciałaby zostać naszą wspólniczką… – Marta stałaby się naszym wrogiem? – wykrzyknął Jakub. – Nie inaczej! Przecież ona cię nie kocha, bo kocha do szaleństwa Pawła Fromentala. – Wiesz, że Paweł jest skazany na śmierć – rzekł głucho Jakub. – Tak – rzekł Pascal – ale jeżeli sprzątniemy Pawła, to Marta umrze z rozpaczy. Gdy zabraknie Fromentala, a przekona się, że ty nie dasz jej spokoju, odbierze sobie życie… – Tak? A więc, jeżeli mnie nie kocha i nigdy nie będzie moja, to nie będzie też należeć do nikogo innego! Musi więc umrzeć! – Brawo! Wreszcie mówisz rozsądnie! Lagarde opuścił głowę, a jego twarz przybrała okrutny, złowieszczy wyraz.
– Teraz pomówmy ze sobą poważnie – odezwał się Pascal – miłość, to marne uczucie, odłóżmy je na chwilę na bok… Thompson dał znak, że jest gotów wysłuchać swojego wspólnika. Eks-sekretarz hrabiego zaczął mówić: – Dziwne, nigdy nie zauważyłem na szyi Marty żadnej wstążeczki, żadnego łańcuszka ani sznureczka, na którym mógłby być zawieszony medalion… – Ani ja… – Cóż więc to może znaczyć? – Może ma go w szkatułce, w której przechowuje drobne kosztowności, które dostała ode mnie… – Trzeba się o tym przekonać. – Chciałbyś go zabrać? – Nie, chciałbym go tylko zobaczyć… wystarczy, gdy będziemy znali wyryte na nim wyrazy. – Powiedz więc Angeli, żeby zrewidowała dokładnie wszystko w pokoju Marty i jeśli znajdzie medalion, niech przepisze znajdujące się na nim wyrazy. – Dobrze. A co postanowiłeś względem Fabiana de Chatelux? – Czekam, żeby się tu pojawił jeszcze kilka razy i aby jeszcze bardziej rozkochał się w Marcie. Kiedy zauważę, że będzie gotów być posłusznym Angeli, zacznę działać. Wspólnicy przerwali rozmowę, gdyż pojawiła się Angela. Po chwili wtajemniczyli ją we wszystko i poprosili, aby przede wszystkim spróbowała odnaleźć medalion Marty, co ona przyrzekła uczynić, zaznaczając, iż zapewne znajduje się on w szkatułce, do której kluczyk Marta nosi zawsze przy sobie.
II.
Upłynęły dwa dni. Angela, pomimo wszelkich starań, nie znalazła sposobności przeszukania szkatułki Marty. Fabian de Chatelux, za wiedzą i pozwoleniem matki, przyszedł złożyć wizytę doktorowi, a właściwie przyszedł zobaczyć Martę. Angela postarała się porozmawiać z nim sam na sam i na podstawie tej rozmowy doszła do przekonania, że miłość młodego człowieka do sieroty wzrastała w gwałtownym tempie. – Wystarczy skinąć na naiwnego hrabiego palcem, aby ściągnąć go tam, gdzie nam się żywnie podoba – powiedziała pewnym głosem do Jakuba. – Nie nadeszła jeszcze stosowna ku temu chwila. – odrzekł niedbale Lagarde. Doktor Thompson zmienił się bardzo. Nocami dokuczała mu bezsenność, a jeśli nawet udało mu się zasnąć, męczyły go okrutne widzenia, zawsze takie same, ukazujące Martę i Pawła Fromentala, uśmiechniętych, szczęśliwych, zakochanych… Pewnego ranka, ocknięty z takiego właśnie snu, zerwał się z łóżka, z rozpaloną głową i sercem przepełnionym nienawiścią. Zawołał do siebie Angelę i Pascala. – Kiedy spodziewamy się wizyty Fabiana de Chatelux? – zwrócił się do Angeli. – Prawdopodobnie przyjdzie dzisiaj… – Nadeszła chwila działania! Jestem zdecydowany, nie będę się dłużej ociągał… Sprowadźcie go tutaj. A co do Marty… czy miałaś sposobność przeszukania jej szkatułki? – Nie, ale zabrałam wczoraj wieczorem cały pęk kluczyków… Jutro pod jakimś pozorem trzeba będzie Martę wywabić z jej pokoju… – Zobaczymy – odrzekł Thompson.
Po śniadaniu obaj wspólnicy wyszli. Kobiety zostały same w pałacu. Marta wydała kilka poleceń służbie i wróciła na górę, do swojego pokoju. Angela została na parterze, aby przyjąć Fabiana de Chatelux. Jakub i Pascal uprzedzili, że nie będą na obiedzie. Około ósmej, Pascal powrócił do pałacu, aby się dowiedzieć, jak przebiegło spotkanie Angeli z Fabianem i aby zawiadomić o tym Jakuba, czekającego w kawiarni, przy stacji de Havre. Przewidywania Angeli sprawdziły się co do joty. Zakochany Fabian przybył na ulicę Miromesnil około czwartej. Wierna przyjaciółka Pascala podniecała w Fabianie strunę miłości, rozbudzając w nim nadzieję, aby tym łatwiej wciągnąć go w przygotowywaną zasadzkę. Cel został osiągnięty. Fabian de Chatelux udawał przed matką zupełną obojętność w stosunku do ślicznej wychowanki doktora Thompsona. Bez jej wiedzy wymykał się codziennie do pałacu doktora. – Chodź, hrabio! Czekam na ciebie z niecierpliwością! – zawołała Angela, biegnąc na powitanie młodzieńca. – Czy ma mi pani coś ważnego do powiedzenia? – zapytał Fabian ze wzruszeniem. – Tak, coś bardzo ważnego… – Czy chodzi o pannę Martę? – O Martę i o pana… – Doktora nie ma? – Nie ma, jego sekretarza też nie ma. – Zapewne niedługo wrócą? – Doktor został dziś wezwany na ważne konsylium, do jakiegoś zamku o sześć mil od Paryża… sam nie wie, kiedy wróci… – A panna Marta jest i będę mógł… Angela nie pozwoliła dokończyć Fabianowi rozpoczętego zdania. – Nie, nie będzie pan mógł! – przerwała ze śmiechem. – Nie życzy sobie widzieć się ze mną? – Nie to… Marta, pańska ukochana, nie znajduje się w Paryżu, wyjechała dziś rano. Fabian zbladł. – Niech się pan uspokoi, zaraz panu wszystko wyjaśnię. Marta zapragnęła wyjechać na wieś, aby tam spokojnie i otwarcie porozmawiać z panem. – Powiedziała to pani? – wykrzyknął rozpłomieniony Fabian.
– Zapraszam pana w jej imieniu! – Wydaje mi się, że śnię… – Nie, hrabio, to nie sen. To wszystko dzieje się na jawie… – Kiedy panna Grand Champ może mnie przyjąć? – Dziś wieczorem, jeśli jest pan wolny… A ponieważ jadę dziś do niej, mogę zabrać pana ze sobą. – Jestem gotów! O której godzinie? – Nie wcześniej niż o dziesiątej. – Czy mam tu po panią przyjechać? – Nie… Proszę zaczekać na mnie o wpół do jedenastej przy rogu bulwaru Filipa Augusta i ulicy Aleksandra Dumasa. Zabiorę pana, przejeżdżając. Ale są pewne warunki… – Z góry je przyjmuję! – Musi pan zachować całkowitą dyskrecję. – Przysięgam! – Nikt nie powinien wiedzieć, dokąd się pan udaje… Nikt, nawet pańska matka, która mogłaby bezwiednie zdradzić naszą tajemnicę, podczas rozmowy z doktorem. – Nie pisnę przed matką ani słówka. – A więc do zobaczenia wieczorem! Fabian ucałował rękę Angeli i z sercem przepełnionym wdzięcznością, opuścił przyjaciółkę Pascala Sauniera. O dziesiątej eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux zajął miejsce na koźle małego powozu, a gdy Angela wsiadła, podciął konia i podążył na miejsce, w którym umówiona była z Fabianem. Hrabia de Chatelux wrócił do domu na ulicę de Tournon. Był wesoły, uściskał matkę, która cieszyła się bardzo z dobrego samopoczucia syna, ale nie próbowała dociec, co jest tego przyczyną. Po obiedzie, Fabian pożegnał się z hrabiną i udał się na przedstawienie do teatru Gymnase, gdzie miał zamiar doczekać wyznaczonej godziny spotkania z Angelą. Krótko przed dziesiątą wyszedł z teatru, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na ulicę Filipa Augusta. Niedługo potem zobaczył z daleka światło dwóch latarni, błyszczące nieruchomo w ciemności. – To z pewnością powóz pani Angeli – mruknął, przyspieszając kroku. Wkrótce znalazł się przy powozie. Stangret z gęstą brodą, w kapeluszu naciśniętym na oczy, siedząc sztywno wyprostowany, wyglądał jak żołnierz. Stangretem tym był Pascal
Saunier. Fabian zbliżył się do powozu. W oknie ukazała się kobieca twarz, Fabian raczej odgadł, że jest to Angela niż ją rozpoznał w ciemności. – Czy to pan, kochany hrabio? – zapytała przyjaciółka Pascala. – Ja, szanowna pani… – Niech pan wsiada, prędko! – zawołała eks-modystka, otwierając drzwiczki. Fabian zajął miejsce, Angela zamknęła drzwi i powóz ruszył. – Czy teraz powie mi droga pani, dokąd jedziemy? – zapytał Fabian z uśmiechem. – Ależ pan ciekawy, trochę cierpliwości… Niedługo zobaczy pan swoją Martę… Powóz pędził w ciemności, a droga wydawała się nadzwyczaj daleka. – Wydaje mi się, że jedziemy już cały wiek – odezwał się młody hrabia po półgodzinnym milczeniu. Kiedy przyjedziemy na miejsce? – Za pięć minut. Istotnie, po kilku minutach powóz zatrzymał się. – Widzi pan, że mówiłam prawdę? – powiedziała Angela – Wysiądę, a pan niech chwilę zaczeka. I proszę nie ruszać się z miejsca. Zamknęła drzwiczki i odeszła, zostawiając Fabiana samego. Przyjaciółka Pascala otworzyła bramę Petit-Castel, powóz wjechał na podwórze. – Teraz może pan wysiąść – odezwała się do swego towarzysza podróży. – Chodźmy prędko, bo nasza Martunia na pewno się już niecierpliwi… Fabian wyskoczył z powozu i podążył za Angelą. Przestąpił próg willi. W przedsionku słabe światło latarni, wiszącej u sufitu rzucało wokół słabe, tajemnicze cienie. Angela skierowała się do jadalni i otworzyła drzwi. W pokoju tym było jasno, na stole przystrojonym kwiatami, srebrem i kryształami, nakryte było dla trzech osób. – Trzy nakrycia! – rzekła Angela – Widzisz, drogi hrabio, wszystko przygotowane, nasza panienka czekała na nas. Czy jest pan szczęśliwy? Fabian nie odpowiedział. Był oczarowany i oszołomiony jaskrawym światłem i upojony silnym zapachem kwiatów. – Niech pan tu chwilkę zaczeka – powiedziała Angela – pójdę uprzedzić Martę o pańskim przybyciu… I wyszła, zamykając za soba drzwi.
Tak, jak Antoni Fauvel, jak Amadeusz Duvernay, piękna Wirginia i Rene Labarre, młody hrabia de Chatelux znalazł się w rękach złoczyńców, czyhających na jego życie. Angela poszła wprost do pokoju, w którym znajdował się pulweryzator, napełniony keroseliną. Jakub i Pascal siedzieli na swoich stanowiskach. Ręka doktora naciskała już kauczukową kulkę, wpuszczającą do sąsiedniego pokoju odurzający wyziew. Dookoła panowało przerażające milczenie. Cisza ta została nagle przerwana gwałtownym chodzeniem i silnym dobijaniem się do zaryglowanych drzwi. Fabian poczuł pierwsze skutki śmiertelnej inhalacji, przestraszył się i chciał uciec, zaczął biegać po pokoju, szukając wyjścia. Na próżno. Wkrótce dał się słyszeć głuchy łoskot upadającego ciała. Młody hrabia upadł na podłogę. Jakub i Pascal rzucili się do drzwi. Weszli do środka. Fabian leżał na podłodze, rozciągnięty na wznak, z zamkniętymi oczami i rozłożonymi ramionami. – Prędko, zabieraj medalion! – zawołał doktor do swojego wspólnika – ja przygotuję tymczasem kompres z keroseliną… Pascal uklęknął, pochylił się nad Fabianem, odwiązał mu krawat, rozpiął koszulę i kołnierzyk… Nagle wykrzyknął ze złością: – Co się stało? – zapytał zaniepokojony Jakub. – Wszystko na próżno! Nie ma medalionu hrabiego de Thonnerieux! – Nie ma medalionu? – powtórzył Thompson. – Nie ma… – To niemożliwe… – Zobacz sam jak mi nie wierzysz… – Przeszukaj go – mówił rozgorączkowany Jakub – może ma go gdzieś przy sobie… w którejś kieszeni… może w portfelu… Pascal szukał drżącymi palcami. – Nie ma nigdzie! – odezwał się po chwili. – Co teraz robić? Nie potrzebne nam jego życie… – Tak, ale puścić go na wolność, to dla nas zguba. Potrzebujemy jego medalionu! – Co proponujesz? – Zostawić go przy życiu, przynajmniej do czasu, aż czegoś nie wymyślimy… – Pomyśl o niebezpieczeństwie! – Unikniemy niebezpieczeństwa. Fabian de Chatelux będzie żył, ale stąd już nie wyjdzie…
– Jak to? – Zobaczysz. Zaraz go ocucę… Jakub i Pascal podnieśli młodego hrabiego i przenieśli do windy, którą następnie zwieziono go na dół do piwnicy. Tam czekała już na nich Angela. – Otwórz drzwi do piwnicy, droga kuzynko – zawołał Jakub. Dwaj wspólnicy podnieśli znowu ciało, ale zamiast rozebrać Fabiana i rozłożyć na stole dla wykonania na szyi śmiertelnego cięcia, zanieśli go do piwnicy, w której wcześniej Jakub kazał zamurować okna. Była to mała sklepiona cela, zaopatrzona w grube, dębowe drzwi, obite blachą i zamykane na sekretny zamek. – A teraz co? – zapytał Pascal. – Teraz – odrzekł Jakub – ja będę pilnować tego pana, żeby się nie obudził, a ty z Angelą przynieście dwa materace, stoliczek, nocną lampkę, olej, knotki i coś do jedzenia… Tylko pospieszcie się, moi drodzy! Angela i Pascal poszli na parter, wypełnić polecenia Jakuba, a ten przyklęknąwszy nad ciałem Fabiana, przytrzymywał mu pod nosem kompres z keroseliną. Po kilku minutach wrócił Pascal, trzymając dwa materace. Położył je w kącie, po czym przyniósł jeszcze z kuchni stolik i krzesło, co stanowić miało całe umeblowanie piwnicy, zamienionej w więzienie. Angela przyniosła butelkę oleju, lampkę i pudełko knotków. Postawiła lampę na stole, nalała w nią oleju, w środku umieściła knotek i zapaliła. – Pospieszcie się z przyniesieniem prowiantów: chleba, wina i wody – rozkazywał Jakub, trzymając cały czas rękę Fabiana i obserwując jego puls. – Puls słabnie! Sen trwa już za długo… Może umrzeć! – Nie znalazłeś nic w kieszeniach? Żadnej broni? – zapytał Pascala. – Nic. – Połóżmy go na materacach… A! Przyniosłeś prześcieradło i kołdrę, nawet o tym nie pomyślałem… Ostatni potomek de Chateluxów będzie mógł się do woli wyspać, nie przebudzi go turkot powozów. Ciągle nieprzytomny jeszcze Fabian, został położony na materacach, a Angela przykryła go kołdrą, tknięta widocznie kobiecym współczuciem dla ładnego młodzieńca. – Wszystko w porządku! – rzekł Jakub – Zmykajmy! Dobrej nocy panu hrabiemu! – dodał ze śmiechem, wychodząc z piwnicy. – Śnij sobie Fabianku o swojej miłości… Niedługo sobie porozmawiamy…
Popchnął drzwi, które przymknęły się z metalicznym brzękiem, po czym zgrzytnęły zawiasy i klucz obrócił się w zamku. – Co z nim zrobimy, do diabła? – zapytał zaintrygowany Pascal. – Nic, ponad to, co już zrobiliśmy. – Więzienie… dobrze… ale jaki cel tego więzienia? – Zdobycie medalionu! Musimy się przecież dowiedzieć, gdzie się znajduje… – W pałacu hrabiny de Chatelux, to nie ulega żadnej wątpliwości. – Pałac jest wielki. Mamy go plądrować od piwnicy po strych? Kiedy powie nam, gdzie go schował, pójdziemy po medalion, jak będzie trzeba… – Nie mamy już tu po co siedzieć… Wracajmy do Paryża. W dziesięć minut później powóz Thompsona opuścił Petit-Castel. Uśpienie Fabiana de Chatelux, nie przedłużane kompresami z keroseliną, powoli ustępowało. Młody człowiek zaczął się budzić. Otworzył oczy, w głowie miał zupełny chaos. Zdawało mu się, że jeszcze śpi, że śni jakiś koszmarny sen… Widział się jeszcze w jadalni, gdzie olśniewał go blask światła i zapach kwiatów, aż kręciło mu się w głowie… Przypomniał sobie, że jakaś coraz gęstsza mgła rozpościerała mu się przed oczami, głowa stawała się coraz cięższa, usiłował oprzeć się na łokciach, potem próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Rękami dotknął zimnej ściany… – Gdzie ja jestem? – pytał sam siebie, przecierając oczy – czy to jeszcze sen? Ależ nie… Ja nie śnię… – szepnął po chwili – jestem zupełnie przytomny. To nocna lampka… To chleb i butelki… Czyżbym wpadł w jakąś zasadzkę? Chwiejąc się, podszedł do drzwi i uderzył w nie pięścią. Nawet nie drgnęły. Prawdziwe, więzienne drzwi. – Zamknięte! – krzyknął z rozpaczą – Co to jest? Co to znaczy? Zaraz, przypominam sobie… Byłem w Paryżu w teatrze Gymnase… Wyszedłem przed końcem sztuki… wsiadłem do powozu i kazałem się zawieźć na ulicę Filipa Augusta, gdzie czekała na mnie pani Angela, aby mnie zawieźć do Marty… Wsiadłem do jej powozu i przyjechałem do nieznanego mi domu… Wszedłem do pokoju pełnego światła, stół był nakryty dla trzech osób… Pani Angela kazała mi zaczekać i wyszła po Martę. Czekałem… czekałem… gdy naraz poczułem, jakby jakaś żelazna obręcz ściskała mi głowę… brakowało mi oddechu… oczy mimo woli zamykały się… chciałem wyjść, aby odetchnąć świeżym powietrzem… i wstałem… i już nic więcej nie pamiętam. Jestem w więzieniu, ale skąd
i dlaczego się tu wziąłem? Czyim jestem więźniem? Marty? Niemożliwe! Angeli? Niedorzeczność! Fabian zamilkł i zadrżał. Jakaś przerażająca myśl przebiegła mu po głowie. – Boże! Czyżbym był więźniem doktora Thompsona? Może wrócił do Paryża wcześniej aniżeli się spodziewano, przybył i zastał mnie tutaj… Wiedząc, lub domyślając się, że jestem w Marcie zakochany, z zazdrości postanowił się zemścić! – Ale skąd się dowiedział? Przecież wcale nie widziałem Marty… Czy można przypuszczać, że pani Angela mogła nas zdradzić? Jaki miałaby interes w tym, żeby mnie tu ściągnąć? Z pewnością żadnego! – W głowie mi się wszystko przewraca! Oszaleję od tych niedorzecznych myśli… – Kiedy tylko zobaczę doktora Thompsona, wyznam mu, że kocham Martę i poproszę o jej rękę. – Na pewno tu przyjdzie. Nie może mnie tu trzymać zamkniętego. Nie ma prawa pozbawiać mnie wolności! Nie może zabronić mi powrotu do matki, do mojej kochanej matki, która na pewno teraz rozpacza, nie wiedząc gdzie jestem… Fabian z całych sił zaczął wołać: – Doktorze! Panie doktorze Thompson! Wołanie pozostało bez odpowiedzi. Zaciśniętymi pięściami walił w drzwi, kalecząc sobie ręce. Wszystko na próżno. – Doktorze! – wykrzyknął raz jeszcze zrozpaczony chłopak. Nikt nie odpowiedział na wołanie. – Czy chce, żebym tu umarł? Nie, bo skoro zostawił mi żywność i wodę, nie ma zamiaru zamorzyć mnie głodem… Ale to straszne być zamkniętym… Fabian krzyczał z całych sił, przestawał na chwilę i znowu zaczynał… Wreszcie głos stawał się coraz słabszy, aż zamierał mu w gardle. Wyczerpany, z pianą na ustach, runął nieprzytomny na materace. Nazajutrz był dzień przyjęć u doktora Thompsona. Doktor uparł się i pomimo niechęci Marty, zabrał ją na przejażdżkę po Lasku Bulońskim. Była to sposobność do zrewidowania przez Angelę szkatułki Marty.
III.
Powóz wyjechał. Angela, ukryta za firanką okna, widziała jak wyjeżdżali z podwórza. Pobiegła zaraz do pokoju sieroty, zamknęła drzwi. Podeszła do małego, stojącego przy ścianie mebelka z czarnego drzewa, inkrustowanego mosiądzem. Na mebelku tym, pośród różnych drobiazgów, znajdowała się szkatułka z cyzelowanego srebra, podarunek od doktora Thompsona. Przyjaciółka Pascala wzięła szkatułkę do ręki, postawiła ją sobie na kolanach i wyjęła z kieszeni pęk kluczyków. Próbowała kolejno każdym z nich otworzyć zameczek, w końcu jeden z kluczy pasował. Na atłasowej poduszeczce ułożone były tylko kolczyki i bransoletka – klejnoty żałobne, podarowane Marcie przez doktora Thompsona. Więcej nic nie było. Angela uniosła poduszeczkę i zaglądnęła pod nią. Znajdowały się tam tylko jakieś papiery, nie przedstawiające żadnej wartości, były to tylko stare rachunki modniarek. Widocznie to nie tutaj – pomyślała eks-modystka – Pascal i Jakub będą mnie podejrzewali, że źle szukałam… Niech diabli porwą tę głupią dziewczynę razem z jej medalionem! Przetrząsnęła jeszcze pozostałe meble i szufladki i już zirytowana miała zamiar wyjść, gdy spostrzegła małe, hebanowe pudełko, wysadzane masą perłową, stojące na szafie. Może w tym pudełku… – pomyślała Angela. Przystawiła krzesło i sięgnęła ręką po hebanowe pudełeczko. Było zamknięte na klucz. Po kilku próbach udało się je otworzyć. Uwagę przyjaciółki Pascala zwróciła pożółkła, złożona kartka papieru. – To coś podobnego do kwitu z Mont-de-Piete – rzekła – znam się na tym. Rozłożyła żółtą kartkę.
– Patrzcie! Patrzcie! Mała ma coś w zastawie… Co to może być takiego? I zaczęła czytać: „Medalion szczerozłoty, waga czterdzieści pięć gramów i dziewięćdziesiąt trzy centygramy, z datą i kolejnym numerem.” – Ależ, do diabła! Przecież to kwit na medalion! – wykrzyknęła z radością. W tej chwili dał się słyszeć turkot kół powozu, wjeżdżającego na pałacowe podwórze. Angela wsunęła kwit do kieszeni i wyszła, zamykając drzwi, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Na schodach spotkała Jakuba i Pascala. – No i co? Znalazłaś medalion? – zapytał Jakub. – Nie – odpowiedziała Angela – bo panna Marta zastawiła go w Mont-de-Piete, w Joigny – i podała mu kwit. – W Joigny? – powtórzył Pascal – no to wszystko jasne, Marta zamieniała wszystko na pieniądze dla chorej matki. – Nie pamiętam – odrzekł Jakub – ale co nas to obchodzi! Najważniejsze, że mamy medalion. Jutro pojedziesz do Joigny, podpiszesz kwit, bo umiesz świetnie podrabiać pismo Marty i medalion jest nasz! – Postaram się załatwić wszystko, jak trzeba, możesz być pewien. A przeglądałeś już dzisiejsze gazety? – Nie, nie miałem czasu… – Jeżeli chcesz, to przejrzymy je razem… W naszej sytuacji, trzeba się interesować paplaniem reporterów – zauważył eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux – trzeba wiedzieć, co dzieje się w prefekturze.
IV.
Mówiąc to, Pascal przecinał opaski kilkunastu codziennych pism, położonych przez kamerdynera na biurku doktora. Pierwsza wpadła mu w ręce bardzo popularna gazetka, w której zamieszczano różne sensacyjne informacje. – Aha! – odezwał się Thompson. – Co takiego? – zapytał Pascal. – Jest ciekawy artykuł, sensacyjny… Na pierwszej stronie widniał wypisany ogromnymi literami tytuł: „Prefektura Policji Niniejszym donosimy, być może wbrew oczekiwaniom Prześwietnej Prefektury Policji, że blisko miesiąc temu, wyłowiono z Sekwany zwłoki zamordowanego człowieka, że żadne śledztwo w tej sprawie nie zostało przeprowadzone, że nie pojawiła się na ten temat żadna wzmianka w prasie. Człowiek, o którym mowa nazywał się Antoni Fauvel. Następnie informujemy, że osiem dni po tej zbrodni, w Lasku Bulońskim znaleziono ciało młodego mężczyzny i kobiety, pozbawionych życia w ten sam sposób, co Antoniego Fauvela i że Prefektura Policji znowu uznała za zbyteczne przeprowadzić śledztwo lub zawiadomić o sprawie lokalne dzienniki. Dwie ofiary, o jakich tu mowa, to Amadeusz Duvernay i dziewczyna zwana piękną Wirginią. Informujemy dalej, że pięć, czy sześć dni temu znowu znaleziono kolejną ofiarę. Na torach kolejowych, na trasie Paryż – Orlean znaleziono zmiażdżone zwłoki młodego mężczyzny. Ci sami mordercy pozbawili życia czwartą ofiarę, w ten sam sposób, co trzy pierwsze. Zamordowany człowiek nazywał się Rene Labarre. Dlaczego sławetna Prefektura Policji otoczyła tajemnicą te wszystkie ohydne zbrodnie? Dlaczego pan minister i pan prokurator naczelny udają, że o tym nie wiedzą? Dlaczego dyrekcja Prefektury Policji, dysponująca
ogromnym budżetem i całą armią agentów, pozostawia sprawę w rękach niedołężnych tchórzy, nieumiejących wytropić złoczyńców? Jeżeli Prefektura Policji nie przeprowadzi natychmiast energicznego śledztwa, to my je przeprowadzimy, a gdy zostanie zakończone, rezultaty podamy do publicznej wiadomości. Ostrzegamy pana ministra sprawiedliwości! Ostrzegamy pana prokuratora naczelnego! Ostrzegamy pana prefekta policji!” Gdy skończył czytanie artykułu, Jakub zbladł. Pascal rzekł niecierpliwie: – Tak… to jakiś naprawdę sensacyjny artykuł… artykuł, który cię wzruszył jak widzę… – Przeczytaj… Thompson podał wspólnikowi gazetę. – Do diabła! – powiedział po chwili – to może być niebezpieczne… – Skąd oni się dowiedzieli o tym wszystkim? – Tamto nas nie obchodzi… Ale wkrótce wyda się zniknięcie Fabiana de Chatelux… a wtedy… – Będzie wielka wrzawa, ale niegroźna… Puściłem charty na fałszywy ślad… – powiedział Jakub, pewny siebie. ***
Artykuł przeczytany w pałacu przy ulicy Miromesnil, przeczytano również w prefekturze policji. Prefekt bardzo się niepokoił. Oczekiwał lada chwila wezwania do ministra sprawiedliwości, któremu będzie się musiał tłumaczyć. Minister, wracając z posiedzenia rady, wstąpił do swojego gabinetu, gdzie czekał na niego sekretarz z dokumentami do podpisu. Na biurku leżało kilka teczek z aktami. Na jednej z nich widniała pieczęć prefektury policji. – Co to za akta? – zapytał minister. – Akta agenta Rajmunda Fromentala, zwolnionego ze służby i zupełnie ułaskawionego – odrzekł sekretarz. – Słyszałem już nieraz o tym Rajmundzie… Ciężko odpokutował swoją winę. Jego odejście pozbawi prefekturę zręcznego i oddanego agenta, ale ułaskawienie słusznie mu się należało. Czy powiadomiłeś
hrabinę de Chatelux o decyzji względem jej protegowanego? – Zaraz to zrobię. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi gabinetu ministra i po chwili woźny wprowadził hrabinę de Chatelux. Minister postąpił kilka kroków, aby się przywitać z hrabiną. Strasznie zmienione rysy twarzy nieszczęśliwej kobiety i wyryta na jej twarzy rozpacz, uderzyły ministra. – Jakiej przyczynie mam przypisać wizytę pani hrabiny? – zapytał. Pani de Chatelux, z wielkim wysiłkiem zdołała wydobyć głos z gardła: – Panie ministrze! – zawołała, składając ręce – Przychodzę żądać sprawiedliwości! – Sprawiedliwości? Przeciwko komu? – Przeciwko nędznikom, którzy porwali mi dziecko, którzy zamordowali mi syna! – Pani syna? – wykrzyknął sekretarz – Jak to? Fabian zamordowany? – Na pewno go zamordowali! Zniknął bez wieści… – Ależ to niemożliwe! – odezwał się minister – Któż mógłby go porwać? Któż by go zamordował? – Kto, panie ministrze? – odrzekła pani de Chatelux donośnym głosem. – Ci tajemniczy bandyci, którzy niepokoją Paryż, którzy w ciągu paru dni zamordowali czworo ludzi! Pójdę do grobu za moim dzieckiem, nie mam po co już żyć. Zanim umrę, chcę aby oddano mi ciało mojego syna i chcę, aby jego śmierć została pomszczona. Czy pan mnie zrozumiał, panie ministrze? Powiedziałam, że zabito mojego syna! Powiedziałam, że chcę jego ciało i żądam szafotu dla jego okrutnych katów! Panowie stoicie nieporuszeni i nie wydajecie żadnych rozkazów! Niech pan zacznie działać, zaklinam pana na Boga! Niech pan coś robi, bo inaczej uwierzę w to, co mówią, że opieka nad mieszkańcami Paryża powierzona jest nieudolnym ludziom, którzy nie potrafiąc wykryć zbrodniarzy, utrzymują te wszystkie zbrodnie w tajemnicy! Macie mnie może za wariatkę, dlatego, że was oskarżam o brak działania i trzymanie w sekrecie zbrodni, które od kilku dni paraliżują miasto? Otóż dowiedzcie się, że nie jestem wariatką! Proszę! Mówiąc to, hrabina wyjęła z kieszeni złożoną gazetę i podała ją ministrowi.
V.
Minister rzucił okiem na podany przez hrabinę dziennik. Zaledwie przeczytał parę wierszy, zbladł i zatrząsł się okropnie. Z coraz większym przerażeniem doczytał artykuł do końca. – To niemożliwe! To niemożliwe! – wykrzyknął – Nie wierzę, aby urzędnicy mogli tak zaniedbać swoje obowiązki! To potworna sprawa! To niemożliwe! – Przecież jest wyraźnie napisane… – Proszę się uspokoić, pani hrabino, poruszę niebo i ziemię i dowiem się, czy to wszystko jest prawdą! Minister zażądał natychmiast powozu i wraz z panią de Chatelux pojechał do prefektury policji. Wiadomość spadła na wysokiego dygnitarza jak grom z jasnego nieba. Nie potrafił zebrać i uporządkować myśli, przez chwilę pomyślał nawet o złożeniu dymisji. Wkrótce potem przybył do prefektury Fromental. Prefekt przyjął go uprzejmie i wręczył akt ułaskawienia. Prosił go jednak i zaklinał, aby pozostał na stanowisku tak długo, dopóki nie zostaną wykryci tajemniczy zbrodniarze. Rajmund opierał się: – Panie prefekcie – rzekł – cierpiałem przez dziesięć długich lat. – Cóż znaczy wobec nich jeszcze kilka dni? – odrzekł prefekt policji. Fromental chciał się bronić, próbował coś powiedzieć, ale zabrakło mu czasu. W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i w progu ukazał się zdenerwowany minister sprawiedliwości. Spodziewałem się tej wizyty…, pomyślał prefekt, kłaniając się. Fromental wyszedł pospiesznie, zamykając drzwi. – Panie prefekcie – odezwał się lodowatym tonem minister – pana
zmieszanie i bladość twarzy dowodzą, że nie dziwi pana moja wizyta i domyśla się pan jej powodu! Przeczytałem przed chwilą artykuł, oskarżający pana, artykuł, który widzę również na pańskim biurku! Nie mogłem czekać, posyłając po pana, więc sam przyszedłem! Prefekt opuścił głowę. – Czy gazeta kłamie? – zapytał minister. – Czy mam zaraz wydać polecenie, aby sąd złożył przeciwko niej pozew? Prefekt milczał. – Zatem gazeta nie kłamała… – ciągnął minister – a więc były cztery ofiary? Zostały zamordowane cztery osoby i nie przeprowadzono żadnego śledztwa? I nie zdano mi żadnego raportu? Ja, który powinienem dowiedzieć się pierwszy, o niczym nie wiedziałem! Niezdolni wykryć sprawców, w obawie przed naganą, milczeliście na temat zbrodni? – Panie ministrze – odezwał się nieśmiało dygnitarz – nie wszystko w tym artykule jest zgodne z prawdą. Śledztwa były przeprowadzone. Agenci zostali przydzieleni do przetrząśnięcia Paryża i codziennie, co godzinę nadchodzą od nich raporty. – I czego się pan dowiedział z tych raportów? – Niestety, dotąd jeszcze niczego, dlatego właśnie postanowiłem utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Obawiałem się rozgłaszania informacji o popełnionych zbrodniach, nie mając sprawców, nie chciałem też, żeby wybuchła w mieście panika. – Widzi pan, panie prefekcie jak bardzo się pan mylił i jak błędne było pańskie rozumowanie! Gazety dowiedziały się o tym, że ukrywa pan straszną tajemnicę i przemówiły! A krzyczeć będą tym głośniej, bo zostawił im pan otwarte pole do oskarżeń! Jest pan nieudolny i bezsilny, jak ślepiec! Czy pan wie chociaż, co znowu się stało? – Co pan minister ma na myśli? – A więc, mój panie, tej nocy prawdopodobnie dokonano kolejnego mordu! Matka ofiary, pani hrabina de Chatelux, przyszła do mnie dziś rano, domagając się swojego syna, który zniknął bez wieści… – Pani de Chatelux! – powtórzył osłupiały prefekt. – Tak. I jest tutaj ze mną. Domaga się sprawiedliwości i zemsty! Jeżeli ją tu wprowadzę, co jej pan odpowie? Że pan nie wie? Że jak zwykle, niczego pan się nie dowie? – Ależ, to okropne! Boże! – wykrzyknął zrozpaczony dygnitarz. – Jeszcze jedna zbrodnia! Przysięgam panu, panie ministrze, że nigdy Paryż nie był bardziej pilnowany, niż w tej chwili. – Tak, ale bezskutecznie!
– Niech pan raczy zauważyć, że to wyjątkowo trudne sprawy, nigdy nie było dotąd podobnych zbrodni, utrudniających poszukiwania. – Co pan przez to rozumie? – Przypuszczamy, że mordercą musi być jakiś szaleniec. – Proszę mi to wytłumaczyć jaśniej. Prefekt policji opowiedział jak zamordowano wszystkie ofiary, zwracając uwagę na to, że nie miały one ze sobą żadnego powiązania, a ponadto nie zostały przez zabójcę okradzione. Nie ma zatem widocznego motywu zbrodni. – Z jakichkolwiek pobudek działa morderca, trzeba ten nienormalny stan rzeczy nareszcie zakończyć! Daję panu osiem dni na znalezienie sprawcy, lub sprawców. Jeżeli w ciągu tych ośmiu dni, nie uda się panu znaleźć winnych, proszę o złożenie przez pana dymisji. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, choć pozbawił mnie pan, panie ministrze, mojej największej siły… – Nie rozumiem… – Odebrał mi pan minister podwładnego, na którego najbardziej liczyłem… – Ma pan zapewne na myśli Rajmunda Fromentala? – Tak, ekscelencjo. Jest właśnie u mnie, może spróbuje go pan minister nakłonić, aby pozostał jeszcze w służbie, dopóki nie odnajdziemy zbrodniarzy, bo mnie się to nie udało… – Niech go pan natychmiast zawoła. Prefekt wybiegł z gabinetu i wkrótce wrócił z Fromentalem, któremu minister przedstawił jeszcze raz całą sprawę. Kiedy Rajmund dowiedział się, że zniknął Fabian de Chatelux i prawdopodobnie jest on kolejną ofiarą złoczyńców, oświadczył ministrowi i hrabinie de Chatelux, że z całą energią zabierze się do wyjaśnienia sprawy. – Dziękuję ci, przyjacielu! Dziękuję! – zawołała pani de Chatelux. – Byłam pewna, że mnie nie opuścisz w tej ciężkiej chwili! – Zachował się pan bardzo szlachetnie, panie Fromental! – odezwał się wzruszony minister. – Bądź łaskaw, Rajmundzie, przyjść do mnie po południu – dorzucił prefekt policji – naradzimy się co do dalszego postępowania. Oto są twoje dokumenty i dekret ułaskawiający. Dowiodłeś, że byłeś tego godny… Minister pożegnał go serdecznie, dodając otuchy pani de Chatelux. Rajmund pospieszył do swojego mieszkania, gdzie wyznaczył spotkanie kilku agentom bezpieczeństwa.
VI.
Powróćmy teraz do naszego przyjaciela Fouine’a. Pamiętamy, że wstąpił do aptekarza, który opatrzył mu ranę. Następnie zajął się przede wszystkim wydobyciem z rzeki i naprawą czółna, po czym powrócił do swoich codziennych zajęć. Zastanawiał się ciągle nad tym, co się wydarzyło, a najbardziej nad kradzieżą medalionu, która, jak słusznie się domyślał, musiała być wcześniej dokładnie zaplanowana. Przypomniał sobie Amadeusza i Wirginię… – Założyłbym się nie wiem o co, o nową łódkę, że to jest ten sam łotr! Ten niby mechanik, co mnie poczęstował nożem, jest tak samo mordercą Amadeusza i Wirginii. Nie mam żadnej wątpliwości… W sklepie u handlarza win w Creteil, wpadł mu w ręce dziennik, opisujący ostatnio dokonane zbrodnie. Przeczytał go jednym tchem i zdziwił się potwornie, znajdując wśród wymienionych ofiar nazwisko Rene Labarre’a, który tak samo jak on i Amadeusz Duvernay, był spadkobiercą hrabiego de Thonnerieux. Jego podejrzenia zamieniły się w bezwzględną pewność. – Miałem rację! – mruknął – To jasne, jak słońce! Chodzi im o nasze medaliony! Ale dlaczego? Zaraz… zaraz… Niech no się zastanowię… Coś mi przychodzi do głowy… Nie tracąc czasu, wsiadł do łódki, przepłynął Marnę i udał się do domu, w którym mieszkał Fromental. Przyjęła go Magdalena, od której dowiedział się, że Paweł jest u ojca w Paryżu. Podała mu adres. Fouine pospieszył do swojej łódki, wkrótce potem był już w Paryżu, a pół godziny później – w domu Fromentala. Rajmund wrócił właśnie z prefektury. Fouine przedstawił się jako kolega syna, którego uczył łowienia ryb i powiedział, że przybył z bardzo ważną sprawą.
Rajmund przyjął gościa, ale prosił, żeby się streszczał, gdyż jest bardzo zajęty. – To będzie trudne – rzekł Juliusz Boulenois. – Dlaczego? – Bo to, co mam do powiedzenia, może mi zabrać trochę czasu. – Jeżeli to ważne, to wysłucham cię z uwagą do końca… – A więc… Pan wie wiele rzeczy, panie Fromental, ale z pewnością nie wie pan tego, co ja wiem, bo ja jestem, tak jak i Paweł, spadkobiercą nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux… – Nie wiedziałem tego – rzekł Rajmund zaciekawiony. – Mów dalej… – Otóż, tak samo jak pański syn i inni, urodzeni dziesiątego marca tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku w szóstym okręgu, nosiłem medalion, który w chwili pełnoletności, miałem okazać hrabiemu lub jego pełnomocnikowi, aby odebrać sumę nie wiem jaką, ale na pewno niemałą. – Wiesz zapewne, że hrabia umarł? – przerwał Rajmund. – Wiem. – I że testament został skradziony? – Dowiedziałem się tego od pana Fabiana de Chatelux. – Więc nie masz już na co liczyć… – Być może. – Jak to być może? Co chcesz przez to powiedzieć? – To, że testament hrabiego de Thonnerieux został skradziony na pewno, ale majątek, który pozostawił dla spadkobierców, nie przepadł… i moim zdaniem, zebrawszy wszystkie medaliony, na których są wygrawerowane pewne wyrazy, można by go odnaleźć… Wydaje mi się, że ten, co ukradł testament, stara się zgładzić wszystkich kolejnych spadkobierców, aby zdobyć ich medaliony. Dotychczas zamordowano i okradziono z medalionów Amadeusza Duvernay’a i jego kochankę Wirginię, Rene Labarre’a… i mnie też próbowano zabić… I tu opowiedział całą swoją historię… – A ponieważ – kończył Fouine – jest pan ojcem jednego ze spadkobierców, który jest moim przyjacielem, radzę panu, aby dobrze go pan strzegł! Jak pan sądzi, czy mam zawiadomić policję? – Już jest zawiadomiona – odpowiedział Fromental – jestem agentem służby bezpieczeństwa publicznego i zajmuję się sprawą odnalezienia tych nędzników. Następnie powiedział Juliuszowi Boulenois, że w tajemniczy sposób
zaginął Fabian de Chatelux i prawdopodobnie też go zamordowano. – Co? Pan Fabian też? – wykrzyknął oburzony Fouine. – Prawdopodobnie… – odrzekł Fromental. – A więc, z sześciorga spadkobierców, zgładzono już czterech, pozostało zatem dwoje – mój syn i młoda dziewczyna, której zapomniałem nazwiska. – Nazwisko to powtarzał mi często mój ojciec – odrzekł Juliusz – nazywa się Marta Berthier. – Może ją też zamordowali… – mruknął Fromental – wtedy zostałby tylko mój syn… Dokąd wychodzisz? – zapytał, widząc, że Fouine wstał i wziął kapelusz. – Do Creteil. Będę czuwał nad pańskim synem… To mówiąc, pożegnał się i wyszedł. Rajmund natychmiast udał się do prefektury policji i opowiedział, co usłyszał od Fouine’a. Prefekt z przerażeniem przyjął tę wiadomość i udzielił Rajmundowi zupełnego pełnomocnictwa do działania. Fromental zażądał widzenia z byłym kamerdynerem hrabiego de Thonnerieux, Jeromem Villardem, który przebywał w więzieniu śledczym w Mazas. Stary, nieszczęsny kamerdyner zmienił się nie do poznania. Stróż więzienny wprowadził go do pokoju, gdzie czekał na niego Fromental. Znał go, bo nieraz anonsował go hrabiemu. Zmiana, która zaszła w starcu, przeraziła Rajmunda. Podszedł żywo do Villarda i podał mu rękę. Eks-kamerdyner uścisnął dłoń Rajmunda przyjaźnie i z wdzięcznością. – Przyszedł pan zapewne powiedzieć, że niedługo stanę przed sądem – wyszeptał słabym głosem. – Nie, mój przyjacielu – odrzekł Rajmund – nie przychodzę do ciebie ze złą nowiną, przeciwnie. Jestem przekonany o twojej niewinności. Ale na razie moje przekonania nic nie znaczą, gdyż nie mam na to dowodów ani odpowiedniej władzy, aby cię uwolnić. – A więc jestem zgubiony! – wykrzyknął zrozpaczony starzec. – Mój poczciwy Jerome, uspokój się i wysłuchaj mnie – odrzekł Rajmund – Moim zdaniem, łotr, który wykradł testament, dostał się do pałacu podczas pogrzebu. – To niemożliwe! – odpowiedział Jerome – pozamykałem wszystkie drzwi na klucze i nie wypuszczałem ich z rąk. Tylko jeden człowiek posiadał klucze do pałacu de Thonnerieux, były sekretarz hrabiego, Pascal
Saunier, który za fałszerstwo został skazany na trzy lata… Myślałem, że nikt inny nie mógł ukraść testamentu, tylko właśnie on… – Czy powiedziałeś o tym sędziemu śledczemu? – Nie, bo za nic w świecie nie chciałem rzucać podejrzenia na niewinnego człowieka, zresztą, nie wiem, może Pascal zwrócił klucze hrabiemu. – Jerome! – wykrzyknął Rajmund – rozjaśnia mi się w głowie! To Pascal Saunier wykradł testament hrabiego! – Tak pan myśli? – zapytał Villard. – Czy naprawdę pan tak myśli? – Wszystko zdaje się temu dowodzić. Pascal Saunier nie był człowiekiem, który by oddał klucze, wynosząc się z pałacu. Zatrzymał je przy sobie. W nocy otworzył przedpokój i dostał się do gabinetu hrabiego… zabierając pieniądze, zabrał też testament i przeczytał go. Tak, mój Jerome. Pascal Saunier jest złodziejem i mordercą. Zabił Fauvela, Duvernay’a, Wirginię, Labarre’a i zapewne również Fabiana de Chatelux, a teraz czyha na mojego syna. Potrzebne mu będą jeszcze dwa medaliony, mojego syna i tej młodej dziewczyny, Marty Berthier. Na każdym medalionie wyryte są jakieś wyrazy. Zebrane razem mają utworzyć zdanie, które stanowi klucz do rozwiązania zagadki… Miej nadzieję, drogi Jerome, że wkrótce zostaniesz uwolniony. – O, panie Fromental! – zawołał stary służący, składając ręce. – Obyś się pan nie mylił… Niech Bóg pana prowadzi! – Ufaj mi i miej nadzieję! A ja przysięgam, że nie płonne to nadzieje! Bywaj zdrów, Jerome i czekaj na mnie, wkrótce znowu się zobaczymy. Pierwszy będę się starał przynieść ci dobrą nowinę o uwolnieniu! Fromental odprowadził więźnia do pilnującego go strażnika i uścisnął mu serdecznie ręce na pożegnanie.
VII.
– Do prefektury! – zawołał do woźnicy – tylko szybko! Punktualnie o czwartej wchodził do gabinetu prefekta. – Wydaje mi się, panie prefekcie, że jesteśmy na tropie. Nadam w pańskim imieniu depeszę i poproszę pana, aby została natychmiast wysłana. Rajmund pisał, powtarzając głośno każde słowo: „Prefekt policji do dyrektora więzienia w Nimes. Proszę o pilną informację, dotyczącą Pascala Sauniera, skazanego na trzy lata więzienia za fałszerstwo i wypuszczonego po odsiedzeniu kary, Proszę, jeśli to możliwe, o wskazanie miejsca, do którego udał się po odzyskaniu wolności jak również o szczegółowe opisanie jego wyjścia z więzienia. Prefekt policji.” Dygnitarz zadzwonił i rzekł do wchodzącego woźnego: – Zanieś to natychmiast do biura telegrafu! – Gdzie się dowiem odpowiedzi, panie prefekcie? – zapytał Rajmund. – Tutaj. Wydam polecenie sekretarzowi, aby ci doręczył depeszę z Nimes, gdyby mnie nie było. – Dziękuję. Podczas, gdy depesza podążała z Paryża do Nimes, Rajmund udał się do swojego mieszkania, na St. Louis-en-l’Ile. ***
Paweł Fromental poszedł na konsultację do doktora Thompsona i widział się z Martą. Zakochani zachowywali się tak ostrożnie, że
Thompson niczego nie mógł podejrzewać. Po wizycie u doktora, Paweł wrócił do mieszkania ojca. Nie zastał go i wyszedł do miasta. Dziesięć minut później wrócił Rajmund, zastał czekających na niego dwóch agentów, którym dał dokładne wskazówki, aby czuwali nad bezpieczeństwem jego syna. Mieli udać się do Port Creteil, zamieszkać w pobliskiej karczmie, w pobliżu domu, w którym mieszkał Paweł. Powiedział im, że Juliusz Boulenois będzie również pilnował Pawła. Słysząc kroki Pawła na schodach, odprawił agentów. Rajmund opowiedział wszystko synowi, nakazał mu szczególną ostrożność i zabronił wychodzić z domu bez rewolweru. Wkrótce później, woźny z prefektury przyniósł depeszę. Rajmund otworzył ją szybko i przeczytał: „Dyrektor więzienia w Nimes do prefekta policji. Pascal Saunier, rodem z Paryża, został uwolniony 23 maja, jednocześnie z niejakim Jakubem Lagardem, doktorem medycyny, pochodzącym z Joigny. W dniu uwolnienia widziani byli w Nimes, a wieczorem odjechali pociągiem w nieznanym kierunku. Jutro będę miał informację, dokąd się udali.” – Poczekamy więc do jutra – powiedział do siebie Rajmund. ***
Jak wiemy, Pascal Saunier wybierał się do Joigny. Kiedy przybył na miejsce, udał się natychmiast do lombardu, przedstawiając kwit zastawu, ze sfałszowanym podpisem Marty. Urzędnik policzył, ile się należy i oświadczył, że zastawiony przedmiot można odebrać dopiero jutro, gdy będzie dyrektor lombardu, który jako jedyny ma prawo wydawania zastawionych przedmiotów. Pascal udał się więc do hotelu „Martin Pecheur” i poprosił o pokój na dzisiejszą noc. Gospodarz hotelu – Lureau, który znał Sauniera jeszcze z czasów, gdy mieszkał u niego razem z doktorem Thompsonem, ucieszył się bardzo z jego przybycia. Przy butelce starego Bordeaux, gość gawędził długo z właścicielem gospody. ***
Powróćmy do Fromentala. Nazajutrz obudził się wcześnie rano, Paweł także był już na nogach. Ojciec jeszcze raz udzielił mu kilku rad, po czym odprowadził syna aż do stacji powozów. Młody człowiek wsiadł do jednego z nich, którym miał dojechać do Charenton, a stamtąd chciał się udać pieszo do Port Creteil. Policyjni agenci, zgodnie ze wskazówkami Fromentala, zamieszkali w dwóch karczmach, w których co niedzielę zbierało się mnóstwo spacerowiczów i wędkarzy. Co rano spotykali się niby przypadkiem nad rzeką. Spacerowali, wmieszani w tłum, obserwując uważnie całą okolicę, a szczególnie dom, wynajęty przez Rajmunda. Fouine również włóczył się wokół tego domu. Fromental, odprawiwszy syna do Port Creteil, udał się do prefektury policji. W południe nadeszła depesza: „Pascal Saunier, wieczorem po opuszczeniu więzienia, udał się wspólnie ze swoim więziennym współtowarzyszem – Jakubem Lagardem, do Joigny, miejsca urodzenia Lagarde’a.” – Brawo! – wykrzyknął uradowany Rajmund – po tej nitce trafimy do kłębka! Towarzysz Sauniera pochodzi z Joigny… Obaj pojechali tam razem… Jadę do Joigny! Niemożliwe, żeby nie zostawili jakiegoś śladu. – Proszę pana prefekta o wysłanie jeszcze jednej depeszy w pana imieniu. Prefekt udzielił pozwolenia i Rajmund skreślił parę następujących słów: „Proszę o informację, czy Pascal Saunier i Jakub Lagarde otrzymywali z Paryża listy lub inne przesyłki, jeśli tak, proszę o nazwiska osób, z którymi utrzymywali kontakt. Będzie też pan łaskaw donieść, czy wychodząc z więzienia, posiadali jakieś pieniądze.” Odpowiedź z Nimes nadeszła o piątej po południu i brzmiała: „Pascal Saunier odbierał listy i małe sumki pieniędzy, nadawane z Paryża przez niejaką Angelę Martin. Jakub Lagarde nie otrzymywał żadnych przesyłek, dopiero na kilka tygodni przed uwolnieniem, dostał wezwanie od rejenta z Joigny, aby zgłosił się do niego w jakiejś sprawie. Nie znamy nazwiska rejenta. Opuszczając więzienie, Saunier miał przy sobie trzysta franków, Lagarde pięćset.” – Musimy koniecznie odszukać tę Angelę Martin! – wykrzyknął Rajmund. – Zaraz wydam rozkaz, aby natychmiast zajęto się jej odszukaniem –
rzekł prefekt. – A ja dzisiaj wieczorem pojadę do Joigny – odpowiedział Fromental. Punktualnie o ósmej wieczorem pociągiem pospiesznym wyjeżdżał z Paryża. ***
Powróćmy do Petit-Castel, gdzie był uwięziony Fabian de Chatelux. Po rozpaczliwych próbach nawiązania kontaktu ze światem, krzykach i napadach wściekłości, zmęczony i bezsilny, zapadł w letargiczny sen, z którego przebudził się dopiero po kilku godzinach. Gorączka go opuściła, umysł miał już trzeźwy, myśl spokojną. Zdołał sobie przypomnieć wszystko sprzed uwięzienia, w najdrobniejszych szczegółach. Spojrzenie rzucone dookoła wystarczyło, aby się zorientować, że jest w piwnicy, której zimne, wilgotne powietrze przejmowało go do kości. Przypomniał sobie jedno po drugim wszystkie zdarzenia, które spotkały go po przybyciu do tego nieznanego domu… i doszedł do przekonania, że doktor Thompson chciał dokonać na nim zemsty. Przez chwilę myślał, że czyha na jego życie, ale odrzucił tę myśl. Nie mógł przecież skazywać go na śmierć głodową, zostawiając posiłek. Zbliżył się do stolika. Leżały na nim: chleb, zimne mięso, owoce, ciasto, stały też butelki z winem i karafka z wodą. – To tylko jakiś okropny żart – rzekł Fabian z wymuszonym uśmiechem – chce mnie przestraszyć! Dać mi nauczkę! Na podłodze spostrzegł butelkę z żółtawym płynem, odkorkował ją i przytknął do nosa. – Olej do lampy! … o, są i knotki – mruknął Fabian – Wygląda na to, że chce mnie tu dłużej przetrzymać. Młody człowiek święcie przekonany, że to tylko głupi żart, zaczął mniej się już martwić. Nie podejrzewał ani Angeli ani Marty, aby były wspólniczkami Thompsona i przyłożyły do jego uwięzienia rękę, dlatego przypuszczał, że nie omieszkają przyjść mu z pomocą. Uniósł lampkę i zaczął oświetlać każdy kąt. – Zwykła piwnica, ale z zamurowanymi oknami – rzekł. – Dlaczego je zamurowano? Czyżby przewidziano, że będę tu więziony? Drzwi okute
blachą i bez widocznego zamka! Siennik… materac… prześcieradło… kołdra! Przydadzą mi się w nocy, bo jestem zmarznięty na kość! Żywność, jaką mi zostawiono, szybko się skończy… od tego, kto mi przyniesie nowy zapas, dowiem się, co to wszystko znaczy! A gdybym teraz zawołał? Może ktoś by usłyszał… Ale nie… Marta i Angela na pewno są już w Paryżu, z polecenia doktora… Postawił lampkę na stole, wziął krzesło, usiadł i zabrał się do jedzenia. Bardziej dla zabicia czasu, niż z głodu. Nagle jego uwagę zwrócił głuchy hałas, dający się słyszeć tuż pod nim. Wsparł się na łokciu, nadstawił uszu. Hałas nie ustawał, był trudny do określenia. Mogło się wydawać, jakby jakaś masa podziemnej wody płynęła szeroką rurą. Co to może być? – pomyślał Fabian. Wytężył całą uwagę. Szum nie tylko się nie zmniejszał, ale zdawał się coraz głośniejszy. Pan de Chatelux zerwał się z miejsca, wyciągnął materac na środek piwnicy i zaczął się przypatrywać, ale ciemność zalegała posadzkę. Wziął lampkę, oświetlił podłogę i zobaczył wielką, kamienną płytę. Pośrodku niej, znajdowało się okrągłe wgłębienie, zamknięte drugim, płaskim i zaokrąglonym kamieniem, z wywierconym na pięć centymetrów otworem. Wyglądało to na otwór kanału. Fabian włożył palce w ten otwór, próbując unieść pokrywę do góry. Niestety, granitowy okrąglak ani drgnął. W tej chwili usłyszał w niewielkiej odległości szum płynącej wody, a przez dziurę w granitowym kamieniu spostrzegł przebijające światło. – To jakby rura wodociągowa – rzekł Fabian – ciekawe skąd ona prowadzi? Młody człowiek nie mógł sobie tego wytłumaczyć. Przed willą, na środku trawnika znajdowała się duża sadzawka, zasilana wodą z odnogi Marny, przepływającej po prawej stronie parku. Rura przeprowadzona była po domem, a w piwnicy zrobiony był otwór, aby w razie potrzeby można było rurę oczyścić. To jest wyjście! – pomyślał Fabian, kamień jest przymurowany cementem, trzeba więc tylko cement oddzielić nożem, a wtedy kamień ustąpi. Młodzieniec przerwał rozmyślania, gdyż w tej chwili usłyszał zbliżające się czyjeś kroki. Drzwi się otworzyły i stanął w nich doktor Thompson. W jednej ręce trzymał małą lampkę, a w drugiej koszyk. Był strasznie blady.
– A, to pan! – wykrzyknął hrabia de Chatelux – może wreszcie się dowiem, co miał na celu ten ohydny żart? – Zaraz panu powiem. Po to tu przyszedłem – odrzekł zimno Jakub, stawiając lampkę na stole, a koszyk na ziemi. – Czy ma pan zamiar rozmawiać ze mną tutaj, w tej piwnicy, zamienionej w więzienie? – zawołał Fabian. – W tej piwnicy. – To się pan myli, bo nie zostanę tu ani minuty dłużej! Mówiąc to, młody chłopak rzucił się do wpół otwartych drzwi. Jednak Jakub jednym susem stanął przed nim, zasłaniając drzwi i wymierzając w niego lufę rewolweru. – Jeżeli zrobisz jeszcze krok, zabiję cię jak psa! – krzyknął Thompson. – Więc to, co nazywałem żartem, jest naprawdę śmiertelną zasadzką? – Nazywaj to sobie jak chcesz, nie będę się sprzeczał o nazwę… Pozostaje ci tylko jedno, uspokoić się i porozmawiać ze mną. – Ja chcę stąd wyjść! – Nie wyjdziesz… – Dlaczego? – Dlatego, że jesteś moim rywalem! A miłość, którą czujesz do Marty Grand Champ jest dla mnie zniewagą! – Skąd mogłem przypuszczać, że zamierza pan poślubić swoją wychowankę? – Wiedziałeś! Mówiono ci o tym. – Mówiono, to prawda… Ale trudno mi było w to uwierzyć… – Nie znoszę rywalizacji. Jesteś młody, przystojny, nosisz znakomite nazwisko, jesteś więc dla mnie niebezpieczny. Początkowo chciałem cię zabić, ale jednak cofnąłem się przed zbrodnią… pozostawię cię przy życiu, jeżeli złożysz mi przysięgę… – Czy mam przysiąc, że nie będę kochał Marty? – przerwał Fabian – takiej przysięgi nigdy nie złożę! – Przysięga, której żądam od pana – odrzekł Jakub – pozostawia pańskiemu sercu zupełną swobodę… Przysięgnij tylko, że nie będziesz widywał mojej wychowanki, bez mojej wiedzy. Przysięgnij, że nie będziesz do niej pisał listów ani wysyłał do niej żadnych posłańców! Czekam! Fabian milczał niezdecydowany. – Odpowiadaj! – zawołał Thompson z dzikim wyrazem twarzy. – Przysięgaj, a jeśli nie, to ja przysięgam, że palnę ci w tej chwili w łeb.
Rzeczywiście to zrobi – pomyślał de Chatelux. Nie mogę się opierać, bo on jest panem sytuacji. Muszę ocalić życie… dla matki i dla Marty… – Czekam! – powtórzył Lagarde. – Zgadzam się! – powiedział Fabian. – Dobrze, ale najpierw zwróć mi fotografię panny Grand Champ, którą otrzymałeś od Angeli. – Nie mam jej przy sobie – odrzekł młody hrabia – jest zamknięta w szkatułce, w moim pokoju, razem z innymi cennymi przedmiotami jak medalion podarowany mi przez hrabiego de Thonnerieux. – Jesteś więc także jednym ze spadkobierców hrabiego? – Jestem. – Urodziłeś się zatem tego samego dnia co nieboszczka hrabianka de Thonnerieux? – Tak, dziesiątego marca tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku. – Tak samo jak Marta… Dziwne… Na twarzy Fabiana pojawiło się szczere zdumienie. – Panna Marta też jest spadkobierczynią hrabiego? – wykrzyknął. – Tak… Posiada złoty medalion, prawdopodobnie podobny do pańskiego, na którym wyryte są jakieś daty… – A także pewne wyrazy… – dorzucił Fabian. – Jakie to wyrazy? Pytanie to, niby zadane z zupełną obojętnością, rozjaśniło nagle umysł hrabiego. – Nędzniku! – wykrzyknął – zdradziłeś się! Już wszystko wiem! To ty ukradłeś testament hrabiego de Thonnerieux, to ty zamordowałeś kolejnych spadkobierców, aby zdobyć ich medaliony… Mojego nie znalazłeś, więc teraz chcesz mi go wydrzeć podstępem! Marta miała być tylko narzędziem w twoich zbrodniczych rękach! A więc i Marta i Angela są twoimi wspólniczkami! Ściągnąłeś mnie tutaj, aby mnie okraść, a potem zabić! No to zabij mnie! Masz broń, a ja jej nie mam! – Jesteś skazany! – Pan Bóg dokona zemsty za mnie… Już dokonał, bo nie dowiesz się, co wyryte jest na moim medalionie! – Będę go miał… – Nigdy! – Wezmę go z twojego pudełka, w którym znajduje się razem z fotografią Marty… – Ty bandyto! Jeszcze go nie masz! Moja matka nie pozwoli się okraść!
– To przejdę po jej trupie, jeżeli będzie trzeba. Do widzenia hrabio de Chatelux! Zobaczymy się jeszcze raz… i to ostatni… Jakub wziął lampkę i wyszedł z piwnicy. Zaciśnięte pięści młodzieńca na próżno kaleczyły się o żelazną blachę. – Moja matka! Moja matka! – krzyczał przerażony Fabian. – Ten nędznik może ją zabić… a ja nie mogę jej ostrzec, nie mogę jej obronić… Oddałbym bez wahania życie za jedną godzinę wolności! Muszę stąd wyjść! Jak się stąd wydostać? Młody hrabia przypomniał sobie o odkryciu, którego dokonał tuż przed przyjściem Thompsona. Znowu zaczął się przysłuchiwać. Słychać było wyraźnie szmer płynącej wody. – Kamień nie dał się poruszyć, bo jest osadzony na cemencie, ale przecież cement nie jest nie do pokonania… Odsunął jeszcze raz posłanie, postawił lampkę na podłodze, wziął nóż, który podano mu z nakryciem, uklęknął przy otworze kanału i zaczął pracować. Przytępione ostrze noża zaledwie zarysowało cement. Fabian jednak nie zrażał się tym i z zapałem drążył nożem wokół otworu. ***
Jakub Lagarde odjechał do Paryża. – Pudełko – mówił do siebie – pudełko, stojące w pokoju młodego hrabiego, w pałacu de Chatelux. W nim znajduje się medalion… Muszę je mieć, choćby mi przyszło podpalić pałac! Scena, która rozegrała się w piwnicy Petit-Castel, pomiędzy Fabianem a doktorem, okropnie zirytowała tego ostatniego. Nie mógł sobie wybaczyć, że zdradził się i to w momencie, gdy miał już nadzieję usłyszeć tajemnicze wyrazy, wypisane na medalionie. Był oburzony, że dał się podejść niedoświadczonemu młokosowi. Thompson przybył na obiad do pałacu Miromesnil w nienajlepszym nastroju. – No i jak, drogi kuzynie, czy wszystko idzie zgodnie z planem? – Niestety nie… – Dlaczego? – Trzeba będzie się wybrać do pałacu de Chatelux…
– To bardzo niebezpieczne – rzekła Angela. – Niebezpieczne, ale konieczne! – Czy masz przynajmniej jakiś pomysł? – Porozmawiamy jeszcze o tym… Marta zeszła na dół do jadalni. Wszyscy zasiedli do stołu. Doktor Thompson, zazwyczaj mało pijący, kazał sobie podać mocne wino i nieustannie nalewał sobie do szklanki. Można by pomyśleć, że chciał utopić w niej czarne myśli, które przychodziły mu do głowy, albo też zaczerpnąć odwagi, która powoli go opuszczała. Angela z niepokojem obserwowała Lagarde’a, Marta natomiast, uszczęśliwiona z wczorajszego spotkania z Pawłem, zatopiła się w swoich myślach… Około dziewiątej Jakub podniósł się. Obie kobiety poszły za jego przykładem… – Marto – odezwał się Jakub, ciężko oddychając – muszę z tobą porozmawiać. Głos miał zmieniony, drżący… sierota zauważyła też zmianę wyrazu jego twarzy i opanował ją jakiś dziwny niepokój… – Słucham, doktorze… – Nie tutaj… Tu nie byłoby wygodnie, to, co mam ci do powiedzenia jest bardzo ważne i może trochę potrwać… Nie chciałbym też, żeby nam przeszkadzano… – Przejdźmy więc do salonu… – Tam też nie będzie dobrze… Pozwól mi towarzyć ci do twojego pokoju. – Służę – odpowiedziała sierota bez wahania. Młoda dziewczyna wzięła świece i poprowadziła doktora do siebie. Jakub Lagarde oświadczył Marcie, że kocha ją do szaleństwa i nie może żyć bez niej. Gdy dziewczyna odpowiedziała, że kocha Pawła Fromentala i natychmiast opuści dom doktora, jeśli ten nie przestanie jej prześladować swoimi wyznaniami, Lagarde wpadł w szał. Nie dał jednak niczego po sobie poznać i powiedział, że pragnąc jej szczęścia, gotów jest stłamsić swoje uczucia i wyraża zgodę na jej małżeństwo z Pawłem. Zaznaczył też, że powinna wyjechać do Petit-Castel, gdzie będzie mogła bez przeszkód widywać się z ukochanym. I patrząc na Martę z nienawiścią, pomyślał: Podpisałaś na siebie wyrok śmierci, kochana panno Marto!
VIII.
Rajmund Fromental wyjechał do Joigny o ósmej wieczorem. O jedenastej był już na miejscu. Nie znając miasta i nie wiedząc, gdzie znajduje się prefektura policji departamentu l’Yonne, wsiadł do jednego z omnibusów, stojącego przy stacji kolejowej, na którym widniał napis: „Hotel du Cheval Blanc”. W kwadrans później, wysiadł w miejscu, gdzie znajdował się wspomniany hotel i wynajął w nim pokój. Położył się spać. Nazajutrz rano wstał wcześnie i z niecierpliwością czekał na godzinę otwarcia sądu. Pascal Saunier również wstał wcześnie rano. O dziesiątej był już w lombardzie Mont de Piete. Okazał kartkę, wydaną mu dzień wcześniej i bez problemu odebrał złoty medalion, zastawiony niegdyś przez Martę Grand Champ. Następnie udał się na dworzec, w towarzystwie właściciela hotelu „Martin Pecheur” – pana Lu-reau, jadącego do Sens. O godzinie dziewiątej Fromental przedstawił się w sądzie i zażądał widzenia z prokuratorem. Wprowadzony do jego gabinetu, Rajmund pokazał mu odezwę wydaną przez prefekta policji. Po przeczytaniu dokumentu, urzędnik oddał się do dyspozycji Fromentala, który w kilku słowach opisał mu całą sprawę. – A więc – odpowiedział urzędnik, kiedy Rajmund skończył – przyjechał pan do Joigny, aby znaleźć jakiś ślad tych dwóch mężczyzn, o których pan wspomniał? – Tak jest, proszę pana… Pascala Sauniera i Jakuba Lagarde’a. Ten ostatni pochodzi stąd i po opuszczeniu więzienia został wezwany do miasta w celu załatwienia jakiejś urzędowej sprawy. Czy zna pan może jego ojca? – Nie… Tak dawno tu nie urzęduję, nie znam więc wszystkich… Ale poznam pana z kimś, kto na pewno będzie mógł panu pomóc… To bardzo
poczciwy człowiek, urodził się w Joigny i nigdy stąd nie wyjeżdżał, zna więc wszystkich doskonale. Zarządza policją i dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Będzie pan na pewno zadowolony z jego pomocy. Urzędnik zadzwonił, do gabinetu wszedł woźny. – Dowiedz się, czy pan Cerbier jest w biurze… Jeżeli jest, poproś, żeby tu przyszedł, jeżeli jeszcze go nie ma, to poślij po niego do domu! Woźny wyszedł wykonać polecenie. Pan Cerbier był już w biurze. Po kilku minutach wszedł do gabinetu prokuratora. Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna, średniego wzrostu, szpakowaty, tęgiej budowy, starannie ubrany. – Pan prokurator mnie wzywał? – zapytał, kłaniając się urzędnikowi. – Tak… Odłożysz na bok wszystkie sprawy i oddasz się do dyspozycji pana Fromentala, inspektora bezpieczeństwa publicznego miasta Paryża. Cerbier ukłonił się Rajmundowi i powiedział: – Jestem na pańskie rozkazy… Proszę powiedzieć, w czym mogę pomóc? – Czy zna pan, albo znał dawniej niejakiego Lagarde’a? – zapytał Rajmund. – Lagarde? – powtórzył Cerbier bez wahania – Jest ich trzech w Joigny, ale nie są ze sobą spokrewnieni. Był jeszcze czwarty, który umarł 28 grudnia 1878 roku, a którego syn został skazany w 1874 na pięć lat więzienia. – Chodzi mi o tego ostatniego… Czy nie wie pan, za co został skazany? – Wdał się w jakąś szemraną sprawę z bardzo zniecierpliwionym spadkobiercą… i przyspieszyli zgon bogatego chorego… – Tego chorego zapewne leczył doktor Lagarde? – zapytał Fromental. – Tak, był dobrym lekarzem i bardzo dystyngowanym człowiekiem, ale z natury strasznym łotrem… – Po wyjściu z więzienia, był wzywany do Joigny w jakiejś urzędowej, rodzinnej sprawie… Czy wie pan coś o tym? Cerbier potrząsnął głową. – Nie, o tym nic nie wiem – odrzekł – Ale, gdyby się tu pojawił, na pewno byłoby o tym głośno, bo o jego sprawie długo mówiło się w mieście… Znałem go osobiście i na pewno bym go poznał… Wiem, że miał odebrać spadek po zmarłym ojcu, może dał komuś upoważnienie? Można to sprawdzić. Pójdziemy do notariusza Lagarde’a, pana Laboye
i zapytamy jak było… Od sądu do biura notariusza nie było daleko. Pan Laboye był u siebie, gdy zaanonsowano gości. Wprowadzono ich do gabinetu. – Drogi panie Laboye – odezwał się naczelnik policji w Joigny – przyszliśmy zapytać pana, czy niejaki Jakub Lagarde, skazany na pięć lat więzienia i wypuszczony po odsiedzeniu kary, nie odbierał za pana pośrednictwem spadku po zmarłym ojcu? – Odbierał – odpowiedział notariusz. – Przyszedł osobiście… Pierwszy raz był w kancelarii dwudziestego piątego maja… następnego dnia podpisał niezbędne dokumenty, a kilka dni później wręczyłem mu spadkową sumę. Odebrał dwadzieścia pięć tysięcy franków. – Więc spędził w Joigny kilka dni? – Tak, sześć lub siedem dni… Nie pytałem go, gdzie mieszkał. Zapewne w którymś z hoteli. – Nie wie pan notariusz, czy Jakub Lagarde był sam w Joigny, czy z kimś jeszcze? – Nie, nie był sam… Mówił mi, o ile sobie dobrze przypominam, że ta zwłoka w załatwieniu sprawy spadkowej niepokoi go, gdyż jego przyjacielowi, z którym podróżuje, bardzo się spieszy z wyjazdem. – Aha! – mruknął Rajmund – ten przyjaciel to Pascal Saunier. Nie mówił panu nazwiska tego przyjaciela? Nie wspominał, dokąd zamierzał się udać z Joigny? – Mówił coś o Anglii… o Londynie… i nic więcej. – Kłamstwo! Paryż to jedyne miasto na świecie, które przyciąga tego rodzaju złoczyńców! – Przykro mi, ale nic więcej już panom nie powiem, ponad to, co powiedziałem… – oświadczył notariusz. Cerbier i Fromental pożegnali się z panem Laboye i wyszli. Gdy znaleźli się na ulicy, Rajmund rzekł: – Spędził tu prawie tydzień… musiał więc pozostawić po sobie jakiś ślad, chociażby swoje nazwisko w książce meldunkowej hotelu, w którym zatrzymał się ze swoim przyjacielem… – Może podał fałszywe nazwisko? – zauważył Cerbier – Zjedzmy śniadanie, a później to sprawdzimy. Może to trochę potrwać, oprócz hoteli jest jeszcze w Joigny sporo prywatnych mieszkań, wynajmujących podróżnym pokoje. Trzeba będzie się dobrze rozejrzeć… Po śniadaniu, udali się najpierw do hotelu Cheval Blanc, w którym zatrzymał się wczoraj Fromental. Rajmund kazał przedstawić sobie księgę
meldunkową gości. ***
Tego samego dnia, o czwartej po południu, Pascal Saunier przybył do Paryża. W pałacu przy Miromesnil Jakub oczekiwał już wspólnika rozgorączkowany. Wciągnął go do swojego gabinetu, gdy tylko Pascal się pojawił. – No i co? Masz? – zapytał, zamykając drzwi. – Mam, choć nie obyło się bez małej trudności – odrzekł. – Oto jest! – i rzucił złoty medalion na biurko. Jakub chwycił go drżącą ręką. – A Ty? – zapytał eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. – Co zrobiłeś z Fabianem de Chatelux? – Niewiele… I Jakub opowiedział, co się wydarzyło. – Głupstwo! Będziemy mieli jego medalion! – odrzekł Pascal – potrafię się dostać do pokoju pana hrabiego. – Liczyłem na to, że znajdziesz jakiś sposób… – Znalazłem go w tej chwili! – A więc? – Zabije się pana Fabiana zręcznym pchnięciem sztyletu… w kieszeni zostawimy jego wizytówki… a ciało wyrzucimy na drogę… Znajdą go i odniosą do matki. Jako przyjaciel hrabiny pojedziesz do niej z wizytą kondolencyjną i zabierzesz mnie ze sobą, a ja już znajdę to, czego szukamy. – Jutro zatem odegrają się ostatnie akty tragedii! – wykrzyknął podekscytowany Jakub. – Marta też zniknie? – Tak samo, jak pozostali – odrzekł ponuro doktor. – Brawo! Wreszcie zmądrzałeś! A Paweł Fromental? – Pożegna świat razem z Martą… – Jak go sprowadzisz do Petit-Castel? – Zaraz o tym porozmawiamy… – Dlaczego nie teraz? – Jest coś pilniejszego do załatwienia. Spróbujmy ułożyć wszystkie medaliony, które już mamy i odczytać, może uda się bez tych dwóch?
– Możemy spróbować, ale wątpię, czy to się uda… Jak będzie brakowało chociaż jednego wyrazu, to nic nie zrobimy. Jakub wyjął medaliony ze szkatułki i ułożył na biurku, według numerów porządkowych. – Pisz! – odezwał się następnie do Pascala. „Des Granges de Mer septième dalle noire comptant de la soin.“ – To już wszystko? – Tak… Przeczytaj… Pascal przeczytał głośno to, co przed chwilą napisał: „Des Granges de Mer septième dalle noire comptant de la soin.” – Nic z tego nie wiadomo! – wykrzyknął Jakub, tupiąc ze złości nogami – brakuje jednego, głównego wyrazu! – Chwileczkę… Ponieważ znam majątki hrabiego de Thonnerieux, mógłbym chyba uzupełnić to zdanie… – odezwał się nagle Pascal. – Tak myślisz? – Jestem tego pewien… ale to nas i tak do niczego nie doprowadzi… – Powiedz jednak… – Myślę, że tu jest mowa o zamku des Granges de Mer-La-Fontaine. – Przypuszczasz, że tam ukryte są pieniądze? – Tak, pod czarną płytą, ale co to za czarna płyta? Gdzie jej szukać, od jakiego miejsca zacząć liczyć? Nie, nic nie wiemy… Potrzebne są wszystkie medaliony! – Bądź spokojny! Wkrótce będziemy je mieli! Teraz wróćmy do Fromentala. Weź papier listowy i pisz… Weź świeże pióro i zatemperuj… Ten list w żadnym wypadku nie może nas skompromitować… Pascal zdziwiony ale posłuszny, wziął się do temperowania pióra. Jakub wyjął z biurka maleńką, zakorkowaną buteleczkę z zielonym płynem. Otworzył ją i postawił obok Pascala, który zapytał: – Co to jest? – Niewinny środek chemiczny… Cenne odkrycie, którego udało mi się dokonać. Użyjesz tego płynu zamiast atramentu… Przechodząc z końca pióra na papier, stanie się zupełnie czarny… – No więc? – Ten, kto znajdzie ten papier dwadzieścia cztery godziny później, nie będzie mógł już z niego nic odczytać. Papier będzie zupełnie czysty. Paweł Fromental wkrótce otrzyma ten list, przeczyta go, dowie się o miejscu i godzinie spotkania, schowa list do kieszeni, nie troszcząc się o nic więcej… – A jeśli po dwudziestu czterech godzinach przyjdzie mu do głowy
przeczytać jeszcze raz miłosny liścik, to dopiero sobie będzie łamał głowę, dlaczego Marta pisząc do niego, użyła tego dziwnego atramentu. Czy nie obawiasz się, że może powiedzieć coś o tym? – Zapewniam cię, że słówka przed nikim nie piśnie. Zresztą komu miałby się zwierzać? – Ojcu… – Ojciec jest w podróży, a on mieszka sam, w małym domku w Creteil. Ale na wszelki wypadek naśladuj pismo Marty, bo nie wiem, czy Paweł go czasami nie zna… Pisz leciutko, ledwo dotykając papieru… Pascal umaczał pióro w zielonym płynie i pod dyktando Jakuba zaczął pisać: „Mój ukochany! Obiecałam ci donieść, gdy będę wolna… Jutro wieczorem będę z moją wierną Angelą w Petit-Castel… Przypłyń tam o północy i wysiądź w przystani, przy parku. Angela będzie tam na ciebie czekała i przyprowadzi cię do mnie. Pamiętaj, aby nikt nie domyślił się naszej schadzki, jeżeli chcesz, abym należała do ciebie na zawsze! Kochająca cię z całego serca, Marta.” List został napisany. Rzeczywiście, zielony płyn przelany na papier, przybrał czarny, błyszczący kolor. Pismo było łudząco podobne do pisma sieroty. – Znakomicie! Słowo daję! – powiedział Pascal. – Nieoceniony środek… Może być użyteczny w pewnych okazjach, na przykład do podpisywania weksli lichwiarzom! – dodał, śmiejąc się eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. – Lichwiarz znalazłby w swoim portfelu czysty arkusz papieru… Wyobrażam sobie jego minę! – No dobrze… Bądźmy poważni – odrzekł Jakub – włóż list do koperty. – Zrobione! – Teraz zaadresuj: Pan Paweł Fromental, Port Creteil. Doskonale. Teraz jak najszybciej trzeba nadać list. Sam odniosę go na pocztę. Ty możesz trochę odpocząć, połóż się… Obudzę cię na obiad.
IX.
Powróćmy do Joigny. Była dziewiąta wieczorem. Rajmund Fromental i Cerbier spędzili całe popołudnie i cały wieczór na przeglądaniu ksiąg meldunkowych w hotelach i prywatnych pokojach do wynajęcia. Bez żadnego rezultatu. Nigdzie nie znaleźli śladu meldowania się Jakuba Lagarde’a i Pascala Sauniera. Zmęczony i niespokojny Rajmund zaczynał tracić nadzieję. Pozostało do sprawdzenia jeszcze kilka miejsc. Odłożył to do jutra. Cerbier postanowił odprowadzić kolegę do hotelu Cheval Blanc. – Obawiam się jednej rzeczy – odezwał się w pewnym momencie Rajmund – Czy dwaj więźniowie nie podali w hotelu fałszywych nazwisk… Jak wiadomo, Jakub Lagarde nie chciał, aby wiedziano o jego obecności w rodzinnym mieście… – Do diabła! Tak mogło być, rzeczywiście… Ale zaczekajmy z tym do jutra… Dobranoc, kolego… Nazajutrz rano Cerbier przyszedł po Rajmunda i rozpoczęli na nowo pielgrzymkę po miejscowych hotelach. W końcu został im jeszcze tylko jeden, hotel „Martin Pecheur”, prowadzony przez pana Lureau. Właściciel podał im książkę meldunkową i zszedł do piwnicy, gdzie butelkował wino. Podczas, gdy Fromental przeglądał księgę, Cerbier odezwał się ze śmiechem: – Ostatki bywają czasem najlepsze… Rajmund odczytywał listę podróżnych, spodziewając się jeszcze ciągle napotkać nazwisko Jakuba Lagarde’a i Pascala Sauniera. Nagle zadrżał i wykrzyknął. – Znalazł pan? – zapytał Cerbier. – Nie, ale mam coś szczególnego… – Cóż takiego?
– Nazwisko… – Jakie? – Doktora Thompsona… – Zna go pan? – Zna go cały Paryż! To sławny amerykański lekarz… Ale jak to? Wracając z Ameryki, udając się do Paryża, zatrzymał się w Joigny? To bardzo dziwne! I w dodatku przybył do tego miasta w tym samym czasie, kiedy Jakub Lagarde nie figuruje w żadnej księdze… – Prawda! – rzekł Cerbier – A i mnie coś teraz przyszło do głowy. – Co? – zapytał Rajmund – Niech pan powie… – Myślę, czy ten doktor Thompson nie będzie doktorem Jakubem Lagardem? – Właśnie! To samo pomyślałem! Nagle Fromental znowu zadrżał. Pod nazwiskiem Thompsona, przeczytał nazwisko jego sekretarza. – Pascal Rambert – powiedział głośno. – Pascal Rambert? – powtórzył Cerbier – Tak jest napisane? – Niech pan sam zobaczy! Sekretarz doktora Thompsona. – To samo imię, co Sauniera… – zauważył naczelnik policji w Joigny – To łotry… Może być pan pewien, że to ci, których pan szuka! – Ach! – wykrzyknął Rajmund, któremu mózg trzeszczał pod nawałem kłębiących się myśli – muszę natychmiast porozmawiać z gospodarzem hotelu! – Zaraz po niego pójdę – powiedział Cerbier i udał się do piwnicy. Rajmund, kiedy został sam, zaczął sobie przypominać swoje pierwsze spotkanie z doktorem Thompsonem i jego sekretarzem, usiłował przypomnieć sobie każde słowo z ich rozmowy, aby odkryć coś podejrzanego. Starał się odtworzyć w pamięci ich wygląd, rysy twarzy. W tej chwili Cerbier i właściciel hotelu wrócili z piwnicy. – Panie gospodarzu! – zawołał Fromental do barczystego jegomości, wskazując palcem na otwartą księgę – zapisał pan tutaj nazwiska dwóch podróżnych, musi pan pamiętać te osoby… – O kim pan mówi? – zapytał Lureau. – O doktorze Thompsonie i Pascalu Rambercie. – Oczywiście, że sobie ich przypominam! – wykrzyknął gospodarz z rozjaśnioną twarzą – Takich klientów nigdy się nie zapomina! – Dlaczego? – To wyjątkowo szlachetni panowie! Takich ludzi nie spotyka się często…
– Chcę wiedzieć, skąd ci ludzie się u pana wzięli i ile dni tu mieszkali? – To bardzo łatwe, wszystko pamiętam, proszę pana… Pozostawili po sobie zanadto dobre wrażenie, abym mógł o nich zapomnieć… – Niech mi pan wszystko opowie, z drobnymi szczegółami… – Postaram się, proszę pana. Lureau opowiedział całą historię, od momentu przybycia do hotelu doktora i jego sekretarza, opowiedział z jakim staraniem doktor leczył panią Perinę Grand Champ, o ich poświęceniu dla umierającej, o zorganizowaniu przyzwoitego pogrzebu i o ich wspaniałomyślności dla pozostałej sieroty. To, co opowiedział Lureau, zachwiało nieco podejrzeniami Fromentala. Ci dwaj dzielni mężczyźni jak mówił oberżysta z takim zapałem, nie mogli być mordercami, których poszukiwał. Podobieństwo nazwiska nie dowodziło jeszcze, że Pascal Rambert jest Pascalem Saunierem, eks-sekretarzem hrabiego de Thonnerieux. – Czy dokumenty tych podróżnych były w porządku? – zapytał. – W jak najlepszym, łaskawy panie, o ile sobie dobrze przypominam – odrzekł Lureau trochę niepewnie. – Jest pan o tym przekonany? – No, jeżeli mam być szczery, to nie tak do końca… – Panie Cerbier – rzekł oberżysta – wie pan przecież, że są osoby, które ci imponują, ale nie masz ich śmiałości podejrzewać. Gdyby moi goście byli jakimiś awanturnikami, to z pewnością nie zachowywaliby się w taki sposób i nie potrafiliby wzbudzić tak powszechnej sympatii… Doktor nie osiedliłby się w Paryżu, gdzie cieszy się już wielką renomą jak mi wczoraj powiedział jego sekretarz – pan Rambert. Fromental aż podskoczył. – Pan Rambert? – wykrzyknął. – Tak jest, panie. – Był wczoraj w Joigny? – Był, proszę pana, był wczoraj… to ostatni podróżny, którego zapisałem. Podejrzenia Rajmunda powróciły z szybkością błyskawicy. – Czy pan Rambert powiedział, co sprowadza go do Joigny? – Owszem, powiedział, że przyjechał wykupić z lombardu jakiś cenny przedmiot, zastawiony przez jednego ze swoich przyjaciół. Rajmund opuścił wraz ze swoim towarzyszem hotel „Martin Pecheur” i szybko udał się do Mont de Piete.
Na miejscu poprosił dyrektora lombardu, aby sprawdził jaki przedmiot był wykupiony wczoraj z zastawu. – Przejrzymy kwity, odebranych wczoraj przedmiotów – rzekł dyrektor i poprosił jednego ze swoich podwładnych o przyniesienie ich do gabinetu. – Ale – zauważył dyrektor lombardu – jak będzie pan mógł poznać ów przedmiot, skoro nie wie pan, o jaki przedmiot chodzi. – Rzeczywiście – mruknął Rajmund – to może być trudne… Przyniesiono dokumenty. Fromental spojrzał na pierwszy z nich, na rubrykę, zawierającą opisy wartościowych przedmiotów. I ten i dwa następne, wydały mu się zupełnie bez znaczenia. Zatrzymał się nad czwartym kwitem, przeczytał opis i wydał nagle okrzyk radości: – Słuchajcie panowie. I przeczytał głośno: „Złoty medalion, pierwszej próby, ważący 45 gramów i 83 centygramy, posiadający wygrawerowaną datę, wyrazy i numer kolejny. Podpis: Pascal Rambert.” – A więc odgadłem! Mój instynkt mnie nie zawiódł! Pascal Saunier to Pascal Rambert, złodziej testamentu hrabiego de Thonnerieux! A doktor Thompson jest jego wspólnikiem! Znalazłem bandytów! Ale – rzekł po chwilowym namyśle – do kogo należał ten medalion? – Podpis osoby, oddającej w zastaw medalion, musi się znajdować po drugiej stronie dokumentu. Rajmund odwrócił kwit. Przeczytał podrobiony przez Pascala Sauniera podpis sieroty: „Marta Grand Champ”. – Marta Grand Champ! – wykrzyknął przerażony – Ach! Teraz wszystko rozumiem! Marta Grand Champ to na pewno Marta Berthier, jedna ze spadkobierczyń hrabiego! I jest ona teraz w rękach tego nędznika! Teraz rozumiem jego udawaną dobroć dla tego dziecka! I to w niej zakochany jest mój syn! Te łotry ją także zabiją, skoro mają już jej medalion! O, Boże! Obym tylko nie przyjechał za późno! Spojrzał na zegarek. O której odchodzi pociąg do Paryża? – zapytał Cerbiera. – Pospieszny o siódmej pięćdziesiąt trzy. – Zdążę jeszcze dojechać na stację? – Tak, ale musimy się bardzo pospieszyć! – Chodźmy więc! Po drodze, Rajmund poprosił kolegę, aby wytłumaczył prokuratorowi Joigny jego nagły wyjazd. Dotarli na dworzec na kilka minut przed odjazdem pociągu.
Fromental kazał Cerbierowi przedstawić sobie naczelnika stacji i rzekł do niego: – Proszę pilnie wysłać depeszę do prefekta policji Paryża! – Jestem do pańskiej dyspozycji – odpowiedział naczelnik – Proszę napisać tekst depeszy, zaraz ją wyślę. Rajmund szybko skreślił kilka słów telegramu: „Bardzo pilne! Przeprowadzić dokładną rewizję w domu doktora Thompsona, w jego pałacu przy ulicy Miromesnil. Proszę zatrzymać wszystkich jego mieszkańców! Przyjeżdżam niebawem. Rajmund.” Rozległ się świst lokomotywy. Pociąg wjeżdżał na peron. Rajmund szybko wskoczył do wagonu. Pociąg ruszył w stronę Paryża. Żebym tylko zdążył na czas – pomyślał, drżąc z obawy. ***
Paweł Fromental powrócił do Creteil szczęśliwy, z wiadomością, którą miał przekazać Magdalenie, że ojciec już wkrótce będzie wolny. Jednocześnie był bardzo zmartwiony nagłym zniknięciem Fabiana i zajęty myślą, jak się ustrzec przed niespodziewaną napaścią tajemniczych bandytów. Wysiadłszy z łódki, szedł brzegiem Marny aż do Port Creteil. Po drodze spotkał Fouine’a. Rybak-filozof włóczył się nad rzeką, czekając na Pawła. Dwaj młodzieńcy uścisnęli sobie ręce. Fouine zaproponował przyjacielowi wspólny połów, a Paweł z chęcią przyjął propozycję. Przedtem zaprosił Juliusza Boulenois na śniadanie, po którym zamierzali spędzić cały dzień, walcząc z rybami. Idąc brzegiem, spotkali dwóch mieszczan, tak zajętych rozmową, że nie zwrócili na nich większej uwagi. Jak łatwo się domyślić, byli to dwaj tajni agenci, przydzieleni do pilnowania Pawła. – To syn Fromentala – szepnął agent Vernier do towarzysza. – Dobry jesteś – odrzekł ten drugi – jest razem z Fouinem, zapewne wrócą razem do domu… Chodźmy do oberży, w której mieszkam i nie traćmy z oczu głównej drogi. Stamtąd będziemy widzieli jak Paweł będzie wychodził z domu. To będzie najlepsze miejsce do obserwacji… Udali się natychmiast do oberży, zamówili butelkę wina i usiedli
przy oknie, z którego widać było drogę i domek, w którym mieszkał syn Rajmunda. – Daj karty – rzekł agent Vernier do młodego kelnera – zagramy partyjkę pikiety. Paweł i Fouine weszli do willi. Magdalena ucałowała swojego panicza i poprosiła Fouine’a, żeby pobiegł do rzeźnika po kotlety. Podczas jego nieobecności, Paweł opowiedział starej służącej wszystko, co wydarzyło się w Paryżu, z pominięciem jednak tego, że sam jest narażony na niebezpieczeństwo, nie chcąc niepokoić wiernej służącej.
X.
Po śniadaniu Paweł i Fouine poszli na ryby. Policyjni agenci nie spuszczali z nich oczu. Później, widząc, że młodzieńcy zajęci są rozmową, udali się do domku, zamieszkałego przez Pawła i oświadczyli Magdalenie, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się młody Fromental. Stara służąca otrzymała właśnie list od Rajmunda, w którym zalecał, aby czuwała nad jego synem. Kobieta rozpłakała się i przyrzekła agentom, że będzie wyjątkowo ostrożna. Dwaj agenci pożegnali się i poszli na śniadanie. O zmierzchu, około ósmej wieczorem, Paweł i Fouine wrócili z połowu. Jedli obiad, rozmawiając i ustalając kolejną wyprawę na ryby. O dziesiątej Juliusz Boulenois pożegnał się z Pawłem i umówili się na następny dzień. Magdalena odprowadziła Fouine’a do furtki, zamknęła ją za chłopcem, pozamykała wszystkie drzwi i okna i udała się na spoczynek. Boulenois rozejrzał się na wszystkie strony. Jego oczy przyzwyczajone do ciemności, widziały dobrze o zmroku. Nie spostrzegłszy niczego podejrzanego, poszedł do oberży Poulaillona, którą od dwóch dni obrał sobie za mieszkanie. Zaledwie trochę się oddalił, jakiś cień wyszedł z krzaków i podążył drogą, prowadząca do oberży Bruneta. Był to Vernier, wracający do siebie na nocleg. Nazajutrz rano, około ósmej, Fouine zapukał do furtki ogrodowej. Paweł już wstał i czekał na niego. Postanowili, że pójdą na raki. – Ale zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy – zawołał Boulenois. – O czym? – Zaopatrzyć się w mięso. – A, do licha! Prawda… No ale to nie takie znów nieszczęście! Zaraz będziemy wszystko mieli.
– Weź pan siatki i czekaj na mnie na brzegu, a ja pobiegnę szybko do rzeźnika do Saint-Maur i kupię, co trzeba… Paweł wziął siatki i uprzedził Magdalenę, że przyjdą z Fouinem na śniadanie o dwunastej. I wyszli. Kolega Verniera stał na czatach. On dziś dyżurował. Widział, jak dwaj młodzi ludzie przechodzili i pewny, że pójdą w to samo miejsce, co wczoraj, pobiegł do Verniera. Fouine odwiązał czółno Pawła i przepływał Marnę, aby dostać się do Saint-Maur. Zniknął za wysepką, zarośniętą wierzbami. Paweł usiadł na trawie przy brzegu i czekał na towarzysza. Nagle zadrżał. Jakiś głos, tuż za nim, wymówił jego nazwisko. Obejrzał się i zobaczył listonosza, szukającego czegoś w torbie. – Ponieważ spotkałem pana, panie Fromental – odezwał się urzędnik pocztowy – to nie będę musiał chodzić do pańskiego domu. Mam coś dla pana. Oto jest, proszę… – Dziękuję – rzekł młody człowiek, biorąc do ręki list. Serce zaczęło mu gwałtowniej bić. Drżącą ręką otworzył kopertę, spojrzał na podpis i wyraz niezmiernej radości, albo raczej upojenia, zajaśniał mu na twarzy. – Od Marty! – szepnął drżącymi ustami – Od Marty! Ciekawe, co pisze… I pożerał wyrazy, napisane przez Pascala, pod dyktando doktora Thompsona. – Wolna! Jest wolna! – wykrzyknął szczęśliwy – Zobaczę ją dzisiaj wieczorem! I wreszcie będę mógł ją wyrwać z rąk tyrana! Będzie w PetitCastel… Będzie z Angelą, jej wierną powiernicą, która wie o jej miłości i chce jej dopomóc… Będzie na mnie czekała… O, moja ukochana! Nie pozwolę ci długo na siebie czekać! Oswobodzę cię! Opuścisz dom, gdzie cię prześladują, zamieszkasz pod moim dachem i zostaniesz moją żoną! Przeczytał list jeszcze raz, a po chwilowym namyśle powiedział: – Ale dlaczego nakazuje mi tajemnicę… Zapewne jeszcze nie może zerwać wszystkich więzów… Jeszcze nie może pójść ze mną… Chce mi tylko powiedzieć, że ta chwila się zbliża… Przycisnął do ust kartkę papieru, włożył ją z powrotem do koperty i schował do portfela. W tej chwili, po drugiej stronie rzeki ukazał się Fouine. Wziął wiosło do reki i po chwili był już na brzegu, na którym czekał na niego Paweł. Udali się na połów raków. O dwunastej wrócili do domu, połów nie bardzo się udał. Po południu postanowili wybrać się jeszcze na ryby.
O wpół do drugiej, zaopatrzeni w wędki i siatki, byli już na stanowisku. Paweł nie wspomniał ani Magdalenie ani Fouine’owi o planowanym spotkaniu z Martą. Czekał z niecierpliwością błogosławionej godziny, aby udać się do Petit-Castel. Łowienie ryb nie zajmowało go wcale, a czas dłużył się nieskończenie. Rezultat połowu nie był lepszy, niż rano. O szóstej Paweł postanowił wracać. Kiedy doszli do miejsca, w którym zwykle przywiązywali czółno, jakiś głos z drugiej strony Marny, zawołał na Fouine’a. Był to restaurator z pobliskiej karczmy, który poprosił Juliusza, aby złowił mu na jutro kilka funtów ładnych ryb. – Zrobisz to? – zapytał syn Rajmunda. – A dlaczego by nie? To właśnie chwila przypływu i w małej odnodze Marny aż roi się od ryb… – O której odnodze mówisz? – O tej przy parku Petit-Castel. – Na prawo? – zapytał zaniepokojony Paweł. – Nie, na lewo. Paweł odetchnął z ulgą. Gdyby Fouine miał zamiar udać się na prawo od tej odnogi rzeki, mógłby go zobaczyć spotykającego się z Martą i byłby mu popsuł wszystkie szyki. O zmierzchu Boulenois pożegnał się z Pawłem, wskoczył do łódki i chwycił za wiosła. Przepłynął odnogę, okalającą z lewej strony PetitCastel i ulokował się niedaleko czółna doktora Thompsona, tuż obok wodnego zbiornika parkowej sadzawki. Na wieży kościoła w Joinville-le-Pont wybiła ósma. Północny wiatr niósł daleko echo dźwięków zegara. Noc zapowiadała się bezgwiezdna. ***
Opuśćmy na chwilę brzegi Marny, aby zajrzeć do pałacu przy ulicy Miromesnil w Paryżu, na kilka godzin przed tą chwilą, gdy Juiusz Boulenois zabierał się do łowienia ryb. Była godzina piąta po południu. Doktor Thompson zakończył właśnie przyjmowanie pacjentów. Był wesoły i bardziej uprzejmy niż zwykle. Po wyjściu ze swojego gabinetu, udał się do pokoju obok, gdzie Marta zajęta była obliczaniem pieniędzy z dzisiejszych wizyt.
– Moje dziecko – odezwał się Jakub – twoja melancholia bardzo mnie martwi… To dla mnie jakby niema wymówka… – Wymówka? – powtórzyła sierota, podnosząc na doktora oczy pełne łez. – Tak, a nawet nie tylko wymówka, ale dowód niezasłużonej nieufności… – Nie rozumiem, doktorze… – Gdybyś mi ufała, czy mogłabyś być smutna, po tym, co ci obiecałem? Czy chcesz, żebym cię zawiózł do Petit-Castel? Chciałabyś tam pozostać aż do chwili małżeństwa z Pawłem Fromentalem? – Pragnę tego z całego serca – odrzekła Marta. – Wszystko jest już tam przygotowane na twój przyjazd. – Naprawdę? – Naprawdę, moje dziecko. – I odwiezie mnie pan tam, doktorze? – Naturalnie! Dziś wieczorem, pojedzie z tobą Angela, która będzie ci towarzyszyć. Chcę, żebyś zażywała wolności i układała sobie życie według własnego uznania. Napiszesz do Pawła Fromentala, żeby przyjechał do ciebie z ojcem i porozmawiacie o waszym małżeństwie. – Jakim pan jest zacnym i szlachetnym człowiekiem… Kiedy pojedziemy? – O dziewiątej. Wydałem już stosowne polecenia… Jutro spędzimy razem cały dzień. – Dziękuję, doktorze, stokrotnie panu dziękuję… Uradowana Marta poszła do swojego pokoju, padła na kolana i dziękowała Bogu za szczęście, na które tak długo czekała. O dziewiątej wieczorem z pałacu wyjeżdżały dwa powozy. W pierwszym siedziała Marta z Angelą, w drugim Jakub z Pascalem. – Zbliżamy się powoli do końca, mój drogi – odezwał się ekssekretarz hrabiego de Thonnerieux do doktora Thompsona. – Za trzy dni będziemy w zamku des Granges de Mer-la-Fontaine i dotykać będziemy milionów mojego nieboszczyka chlebodawcy… Jakub nic nie odpowiedział. Nie myślał w tej chwili o milionach, myślał o Marcie i o tym, że za kilka godzin nie będzie już jej na świecie. Przeszyły go zimne dreszcze. ***
Fabian, uwięziony w piwnicy Petit-Castel, miał w głowie tylko jedną myśl. Jak wydostać się z więziennej pułapki, aby udać się na ratunek zagrożonej niebezpieczeństwem matce. Wiedział, że musi się wydostać za wszelką cenę i wierzył, że nie jest to niemożliwe, dzięki otworowi kanałowemu, który niedawno odkrył w podłodze piwnicy i w którym słyszał przepływającą wodę. Uzbrojony w tępy nóż, uklęknął i zaczął cierpliwie skrobać cement, spajający kamienie. Jak długo mogła trwać ta nużąca praca, nie wiadomo, ale Fabian nie zniechęcał się i dłubał wytrwale z nadzieją, że przyniesie to oczekiwany rezultat. Pracował całą noc, z małymi przerwami na posilenie się i chwilę odpoczynku. Następnie znowu pracował, przez cały dzień, bezustannie, czując ból w kolanach i rękach. Po południu, posilił się trochę i znowu zabrał się do pracy. Cement powoli kruszył się i ustępował. Praca wyraźnie posuwała się naprzód. Jeszcze trochę i będzie można podnieść kamień, zakrywający otwór. Za pół godziny, najdalej za godzinę robota będzie skończona. Spojrzał na zegarek. Było wpół do dziewiątej. – No – rzekł do siebie – odwagi! Na dworze musi być zupełnie ciemno, to dobrze, będę mógł się wymknąć niezauważony… I znowu wziął się do skrobania. Nareszcie praca została zakończona! Ostrze noża nie napotykało już żadnej przeszkody. Pozostawało tylko unieść kamień. Fabian podłożył trzy palce i z nadzwyczajną siłą pociągnął kamień ku sobie. Płyta ustąpiła i ukazał się otwór kanału. Hrabia de Chatelux pochylił się. Zdawało mu się, że może ręką dotknąć płynącej wody, a prąd zimnego powietrza musnął go po policzkach. Łzy radości popłynęły po jego zmęczonej twarzy. Gdy minęła pierwsza chwila wzruszenia, wziął lampkę i oświetlił otwór. Nagle śmiertelna bladość pokryła mu twarz. Biedak, pracował na marne! Po lewej stronie otworu spostrzegł żelazną kratę. Pan Bóg widocznie mnie opuścił – pomyślał Fabian. Wszystko na marne! Gdybym przynamniej wiedział, gdzie jestem… Gdyby ktoś mógł mnie usłyszeć… krzyczałbym na całe gardło… A jeżeli moje wołanie usłyszy ktoś niepowołany? To nic, muszę spróbować… Spróbuję… Pochylił się jeszcze bardziej nad otworem i krzyknął: – Na pomoc! Głuchy łoskot, podobny do dalekiego grzmotu rozległ się po
sklepieniu. W tej chwili wybiła dziewiąta na wieży kościoła Joinville-le-Pont. Krzyk Fabiana, przechodzący przez ciasne ściany kanału jak przez ogromną tubę, wystraszył człowieka, który właśnie łowił ryby przy otworze kanału. Tym człowiekiem był Fouine. Rzucił wędkę i nie będąc pewnym, czy to nie złudzenie, zaczął nasłuchiwać. Drugi krzyk doszedł go już wyraźniej, niż pierwszy. – Głos wyraźnie się stąd wydobywa – powiedział Juliusz Boulenois, drżąc na całym ciele i wpatrując się w otwór rury. – Czy to znaczy, że ktoś w Petit-Castel jest w niebezpieczeństwie? Zbliżył się do miejsca, skąd wypływała woda, przyłożył głowę do otworu i z całych sił krzyknął: – Kto woła? Fabian wydał okrzyk radości. Został usłyszany. Odpowiedziano mu. A więc jest uratowany. Pochylił się znowu nad otworem i zawołał: – Ratunku! – Słyszę – odpowiedział Fouine – słyszę wołanie o pomoc… ale kto woła? Fabianowi przyszła do głowy pewna myśl. Sięgnął do kieszeni, wyjął niewielki notesik i napisał na czystej kartce: „Jestem uwięziony, sam nie wiem gdzie, przez nędznika, który nazywa się doktor Thompson. Powiadom natychmiast moją matkę, hrabinę de Chatelux, ulica de Tournon nr 10. Fabian de Chatelux.” Wyrwał kartkę, zwinął ją i włożył do pustej butelki, po czym zakorkował ją szczelnie i wziął do ręki. Uklęknął przy otworze kanału i zawołał: – Hej! Słyszysz? – Słyszę – odpowiedział Fouine. – Zatrzymaj to, co zaraz do ciebie przypłynie. – Co to takiego? – Butelka! Mówiąc to, Fabian wsunął butelkę pomiędzy kratę, a sklepienie kanału i puścił ją w wodę. Boulenois czekał z niecierpliwością, wpatrując się w ciemną paszczę zbiornika. Przyłożył siatkę do otworu i nagle poczuł lekkie szarpnięcie. Butelka znalazła się w sieci. Nie tracąc czasu, Fouine odkorkował ją i wyciągnął ze środka zwitek papieru. Usiadł w czółnie, zapalił zapałkę,
rozwinął kartkę i przeczytał. Spostrzegłszy nazwisko Fabiana de Chatelux, zerwał się, pochylił nad otworem i zawołał: – Panie Fabianie! To ja… – Co za ja? – zapytał więzień. – Pański przyjaciel, Fouine! – Co za szczęście… Ocal mnie na miłość Boga! – Czy w tej chwili grozi panu jakieś niebezpieczeństwo? – W tej chwili nie, ale wkrótce… – Odwagi, panie Fabianie! Niech pan nie traci nadziei i chwilę poczeka! – Liczę na ciebie, przyjacielu – rzekł – ale spiesz się… Fouine odwiązał czółno, chwycił wiosła i szybko nimi wiosłując, dostał się wkrótce na przeciwny brzeg. Biegnąc bez przerwy dotarł do stacji kolejowej. Właśnie nadjeżdżał pociąg do Paryża. Wskoczył do wagonu i odjechał. – Nie, nie na ulicę de Tournon, do jego matki – mówił do siebie, łapiąc oddech – tylko udam się prosto na Saint Louis-en-l’Ile, do pana Fromentala. Przybył do Paryża przed jedenastą i zaraz pobiegł do ojca Pawła. Dzielny chłopak nie wiedział o wyjeździe Rajmunda. W tym samym czasie, Fabian de Chatelux usłyszał odgłos powozów, wjeżdżających na dziedziniec Petit-Castel. Niespodziewany dla niego łoskot kół, ściął mu krew w żyłach. Jakub Lagarde, Pascal Saunier, Angela i Marta weszli do willi, Pascal zapalił wszystkie światła. Powozy odjechały z powrotem do Paryża. – Dzisiejszy wieczór spędzimy wszyscy razem, kochana Marto – odezwał się Thompson – Angela przygotuje nam pokoje… – Czy mogę iść jej pomóc? – Nie. Bądź tak dobra i zajmij się kolacją. Wszystko, co trzeba znajdziesz w koszyku, przywiezionym przez Pascala. Nie ma potrzeby rozpalać ognia, zjemy na zimno. W kredensie, w stołowym pokoju są nakrycia… Podczas gdy Marta zastawiała stół, Jakub i Pascal zeszli na dół przygotować narzędzia śmierci. Pół godziny później, wszyscy zebrali się w jadalni. Biesiadnicy zajęli miejsca. Mięsiwa, owoce i ciasta ułożone były na rzęsiście oświetlonym stole. Rozmowa była bardzo ożywiona. Pascal silił się na dowcipy. Nawet Marta się uśmiechała, bo myślami była już przy swoim ukochanym Pawle.
Czas szybko mijał. Dochodziła dwunasta. Angela pod jakimś błahym pozorem wstała od stołu i wyszła z willi. Minęła mały mostek i doszła nad brzeg Marny, oblewającej prawą stronę posiadłości doktora. Tu ukryła się pod drzewami. ***
Paweł Fromental wcześnie udał się do swojego pokoju. Magdalena zmęczona całym dniem, również poszła do siebie, aby położyć się spać. Dwa metry od furtki ogrodowej czatował agent Vernier i gdy stara służąca wyszła na chwilę przed dom, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, zbliżył się do niej i zapytał: – Nic nowego? – Nic – odpowiedziała Magdalena – położył się spać, ja zaraz zrobię to samo, myślę więc, że może pan spokojnie pójść za naszym przykładem. – No to dobranoc, drogiej pani! – Dobranoc, panie Vernier. Agent przekonany, że Pawłowi nie grozi już dzisiaj żadne niebezpieczeństwo, wstąpił do swego kolegi, zameldować o skończonej służbie i wrócił do siebie. Noc była ciemna, powietrze ciężkie, duszące, zapowiadające burzę. Vernier wszedł do swojego pokoju, rozebrał się do połowy, nabił fajkę i zapalił, opierając się o okno. Okno to wychodziło na drogę prowadzącą nad Marnę. Wiatr ciągnący od rzeki chłodził mu skronie. Słyszał jak zegar na wieży Joinville le Pont wybijał godzinę dziesiątą, później jedenastą i wpół do dwunastej. Dookoła panowała zupełna cisza. – Wpół do dwunastej – szepnął Vernier – czas położyć się spać… ale zostawię otwarte okno, bo jest strasznie duszno… Rzucił się na łóżko, ale nie mógł zasnąć. Paweł również nie spał, pochłonięty myślami o zbliżającym się spotkaniu z Martą. Pamiętał o przestrogach ojca, ale nie miał wątpliwości, że tym razem nie może mu grozić nic złego. Jakie bowiem niebezpieczeństwo mogłoby mu grozić ze strony Marty? Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwał godziny jedenastej. O wpół do dwunastej wyskoczył po cichu z okna, dostał się do furtki, otworzył ją i wyszedł. Gdy znalazł się już na drodze, zaczął iść szybkim krokiem w stronę, gdzie przywiązana była łódka.
Odgłos jego kroków, rozlegający się po suchej ziemi, zwrócił uwagę Verniera. Wyskoczył szybko z łóżka i podbiegł do okna. Zobaczył czyjś cień, który zniknął wkrótce za krzakami. Co to u licha? – pomyślał agent, słysząc w tym samym momencie zgrzyt odczepianego łańcucha i odbijanie czółna od brzegu. – Hmm… – mruknął Vernier. – Kto w taką ciemną noc może zażywać spaceru? To podejrzane… W kilka sekund Vernier był już ubrany, wziął rewolwer do kieszeni, wyszedł z oberży i pobiegł nad brzeg rzeki. Dostrzegł oddalające się czółno, wpływające w prawą odnogę Marny i znikające w gęstwinie parku. – Nie uda ci się – szepnął policjant – dowiem się, dokąd płyniesz… Co tchu pobiegł do mieszkania kolegi, który również jeszcze nie spał. – To ty, Vernier? – zapytał otwierając okno. – Ja… ubieraj się czym prędzej, obudź gospodarza i zejdźcie na dół… – Dobrze. Po chwili skrzypnęły drzwi, w których ukazał się drugi agent z oberżystą. – Dawaj łódkę! Szybko! – zawołał Vernier. – Jest tutaj… – Odczepiaj łańcuch, daj wiosła… – Może już pan wracać – odezwał się Vernier do gospodarza. – A ja? – zapytał towarzysz Verniera. – Czekaj tu i czuwaj… Odepchnął łódkę i wypłynął na środek rzeki. W tej właśnie chwili Paweł dopłynął do przystani Petit-Castel. Angela usłyszała plusk wioseł i natychmiast podeszła bliżej. – Czy to pan, panie Pawle? – zapytała cicho. – Tak jest – odpowiedział młodzieniec, drżąc ze wzruszenia. Syn Rajmunda wskoczył na pierwszy stopień schodków, przywiązał czółno i podał rękę Angeli. – Proszę za mną – odrzekła nędzna istota, chwytając podaną sobie rękę. Zaczęła prowadzić Pawła do willi, gdy naraz dostała silnego ataku suchego kaszlu, który miał być zapewne umówionym sygnałem. Rzeczywiście, Jakub siedzący przy otwartym oknie w jadalni, usłyszał kaszel Angeli i dał dyskretnie znak Pascalowi, który zaraz podniósł się od stołu.
– Poczekaj tu na nas, drogie dziecko – odezwał się Thompson do Marty – wypalimy tylko cygara i zaraz wrócimy. Wziął świece i przeszli do pokoju obok. Zamknęli za sobą drzwi i zasuwy. Jakub wyjął z szafy pulweryzator, napełniony keroseliną, włożył wychodzącą z niego rurkę do otworu w ścianie i dopasował do metalowej tuby kauczukowe zakończenie. Wszystkie te czynności wykonywał machinalnie, blady jak widmo, drżący jak w febrze. Zimny pot występował mu na czoło. ***
O dziewiątej wieczorem, do prefektury policji w Paryżu nadeszła depesza, wysłana przez Fromentala z Joigny. Prefekta nie było w gabinecie, ale wcześniej wydał rozkaz, aby natychmiast poinformowano go, gdy nadejdzie telegram. Depeszę dostarczono więc niezwłocznie do jego mieszkania. To co przeczytał, niezmiernie go ucieszyło. – Zaprzęgać konie! – zawołał do kamerdynera. Dziesięć minut później prefekt jechał powozem do prefektury policji. Kazał poprosić naczelnika bezpieczeństwa publicznego, ale nie było go. – Znaleźć go natychmiast! – zawołał prefekt – Uprzedzić ponadto komisarza służbowego, aby miał w pogotowiu dziesięciu agentów i sprowadzić kilka fiakrów. O dziesiątej, gdy wszyscy się już zebrali, prefekt odczytał naczelnikowi bezpieczeństwa i komisarzowi depeszę, otrzymaną od Fromentala, a po jej odczytaniu powiedział: – Dzielny Rajmund! Uczciwie zasłużył na uwolnienie! Powozy już czekały. Agenci, po czterech zajęli miejsca w powozach, a po jednym na koźle obok stangretów. – Ulica Miromesnil! – zawołał prefekt. Pojazdy ruszyły pędem po bruku, aż zatrzymały się przed pałacem Thompsona.
XI.
Było wpół do jedenastej, gdy Fouine przybył na ulicę Saint Louis-enl’Ile, do mieszkania Rajmunda Fromentala. Dowiedziawszy się, że nie ma go w Paryżu, wsiadł do powozu i kazał się czym prędzej zawieźć do prefektury policji. Gdy przybył na miejsce i zażądał widzenia się z naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego, odesłano go do dyżurnego komisarza. Ten, wysłuchawszy Fouine’a, kazał mu biec jak najszybciej na ulicę Miromesnil, gdzie zastanie obu urzędników, prefekta i naczelnika. Przed pałacem Thompsona zastał bramę otwartą przez odźwiernego, przerażonego widokiem tylu osób. W pałacu zastano tylko służbę. Wszystkich aresztowano. – Gdzie są winowajcy? – mruczał dygnitarz, tupiąc nogami ze złości – Czyżby udało się im wymknąć? – Niech pan prefekt nie obawia się tego – powiedział naczelnik służby bezpieczeństwa – Dowiemy się, gdzie są te łotry… Zawołać odźwiernego! Jeden z agentów przyprowadził umierającego ze strachu Alzatczyka i jego żonę. – Panowie! Moi dobrzy panowie! – krzyczał stróż swoim lotaryńskim akcentem i ze łzami w oczach – ja nic złego nie zrobiłem! Czego panowie chcecie ode mnie? – Powiedz prawdę, a nic ci się nie stanie – oświadczył naczelnik. – Powiem wszystko, co wiem, proszę pana, niczego nie ukryję, bo nie mam nic do ukrycia… Powiem wszystko, chociaż nie wiem, o co chodzi… – Wiesz, gdzie znajduje się twój pan, doktor Thompson? – Wiem, proszę pana, bo jako jego stangret odwoziłem go dziś wieczorem do majątku w Creteil… właśnie dopiero co wróciłem, gdy
panowie się zjawiliście… – Pojechał sam? – Nie, proszę pana, ze swoim sekretarzem, a w drugim powozie była panna Marta i pani Angela… – Marta? – powtórzył naczelnik – zapewne spadkobierczyni hrabiego de Thonnerieux… – Wyciągnęli ją, żeby tam ją zamordować! – dodał oburzony prefekt. – Zawieziesz nas do posiadłości doktora Thompsona? – zapytał naczelnik. – Ja tam panów zawiozę! – wykrzyknął nagle jakiś piskliwy głos. W tej chwili brygadier przyprowadził młodego chłopaka. Był to nie kto inny jak Fouine. Oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę z wielkim zdziwieniem. – Kim jesteś? – zapytał prefekt. – Juliusz Boulenois, jeden ze spadkobierców hrabiego de Thonnerieux – odrzekł rybak-filozof. – Ci złoczyńcy chcieli mnie zabić… ale im się nie udało jak panowie widzicie… ukradli mi jednak mój medalion. Chodźcie panowie, ja was zaprowadzę, tylko pospieszmy się, bo w tej chwili pan Fabian de Chatelux może już nie żyje, może go już zamordowali… – Fabian de Chatelux! – zawołali jednocześnie prefekt policji i naczelnik bezpieczeństwa – Jak to? – Jedźmy! Opowiem wszystko po drodze… Wydano rozkazy. Dwóch agentów pozostało przed pałacem, reszta wsiadła do powozów. – Do Charenton! – krzyknął Fouine. Stangreci trzasnęli z biczów. Rybak-filozof wsiadł do powozu prefekta, w którym byli też naczelnik bezpieczeństwa i komisarz policji. Boulenois opowiedział im o tym, co wydarzyło się w Petit-Castel. O jedenastej pędzące jak błyskawica powozy, wjeżdżały w ulicę de Lyon. Nagle, z nadjeżdżającego z naprzeciwka powozu ktoś krzyknął: – Stójcie! Stójcie! Naczelnik bezpieczeństwa zerwał się i też krzyknął: – Stój! Stangret prefekta policji ściągnął konie, które stanęły jak wryte. U drzwi powozu ukazał się Rajmund. W świetle latarni rozpoznał stangreta prefekta, a widząc kilka powozów jadących jeden za drugim, domyślił się, co to znaczy. Rzucił pięć franków swojemu woźnicy i zajął
miejsce obok prefekta. Pierwsze słowa jakie wypowiedział, brzmiały: – Obyśmy tylko nie przybyli za późno… ***
Jakub trzymał rękę na kauczukowej pompce pulweryzatora, aby za moment ją nacisnąć, a tym sposobem napełnić powietrze jadalni śmiertelnym wyziewem. Paweł Fromental i Marta Grand Champ mieli zasnąć jako pierwsi. Po nich miał zasnąć Fabian de Chatelux. – Dobiegamy do końca – szepnął Pascal do Lagarde’a – Jutro wszystkie medaliony będą w naszych rękach… Marta, oczekując powrotu Angeli i doktora Thompsona, myślała o Pawle. Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Angela. Młoda dziewczyna odwróciła głowę i wydała okrzyk radosnego zdziwienia. W progu, tuż za przyjaciółką Pascala ukazał się Paweł. Wszedł do pokoju, z rozpromienioną twarzą i oczami przepełnionymi miłością. Angela zamknęła za nim drzwi. – Ty tutaj? – odezwała się sierota drżącym ze wzruszenia głosem – Kto cię tu sprowadził? – Któżby inny jak nie ty? – odparł z uśmiechem Paweł. – Ja! – wykrzyknęła sierota. – Ja? – Jak to? Czy to ty nie napisałaś mi list? – Boże! Boże! – krzyknęła Marta, blada i drżąca – Wpadliśmy w zasadzkę! Jesteśmy zgubieni! – Zasadzka? Zgubieni? – powtórzył Paweł – Co to wszystko znaczy? Otrzymałem twój list… przeczytałem go… i przyszedłem… – O, nieszczęsny! Ja nie napisałam żadnego listu! – Przecież poznałem twoje pismo… – odpowiedział syn Rajmunda, wyciągając z kieszeni kartkę papieru. Marta chwyciła kartkę w ręce i rozwinęła ją. – Tu nic nie ma… – powiedziała, spoglądając na Pawła. – Jak to? – Sam zobacz. Są dwa stemple na kopercie, ale nie ma ani adresu ani nie ma nic na tej kartce… – To niemożliwe! To niemożliwe! – wykrzyknął młodzieniec, biorąc z powrotem list i przyglądając mu się uważnie z obu stron. – Tu były
litery, wyrazy, czytałem je z dziesięć razy… znam go na pamięć… Posłuchaj. I syn Rajmunda powtórzył list, napisany przez Pascala. Sierota oniemiała ze zdziwienia. – Więc ty go nie napisałaś? – zapytał. – Nie! Nie, ja go nie napisałam! Domyślam się, że wpadliśmy w ręce tych nędzników, Thompsona, Pascala i Angeli, którzy chcą nas zgładzić… Nie spodziewajmy się znikąd ratunku… Jesteśmy zgubieni! Stojący za drzwiami Jakub Lagarde nie stracił ani słowa z rozmowy dwojga młodych ludzi. – Tak, tak! – powiedział do siebie – jesteście skazani! Keroselina zaczęła działać. Marta, tracąc przytomność upadła na Pawła. W tym momencie usłyszeli jakiś łoskot, odgłosy bójki i nagle jak huragan do pokoju wpadli komisarz policji, prefekt i Rajmund Fromental. – Przybyliśmy na czas – rzekł Fromental i aby przeszkodzić zbrodni, zaczął cucić Martę. Do pokoju wbiegli tymczasem agenci policyjni, skrępowali Jakuba Lagarde’a, Pascala Sauniera i Angelę. Fouine i komisarz policji dostali się do piwnicy i uwolnili Fabiana de Chatelux. Złoczyńców aresztowano. Marta doszła wkrótce do siebie. Pojechała do domu Rajmunda Fromentala, w którym została aż do ślubu z Pawłem. Zbrodniarzy osadzono w paryskim więzieniu. Testament hrabiego de Thonnerieux znaleziono w biurku doktora Thompsona, w tym samym miejscu, gdzie złożone były wszystkie skradzione medaliony spadkobierców. Dołączywszy do pozostałych medalion hrabiego Fabiana de Chatelux, dowiedziano się, że w zamku des Granges de Mer-la-Fontaine znajduje się majątek przeznaczony dla spadkobierców hrabiego Filipa de Thonnerieux. Niestety, dwojga z nich nie było już na tym świecie. Jerome Villard, wierny stary kamerdyner hrabiego został uniewinniony i wypuszczony na wolność. Otrzymał posadę u hrabiny de Chatelux. W miesiąc po rozwiązaniu tragicznej zagadki, którą tu opisaliśmy, w kościele Saint Louis en-l’Ile w Paryżu, odbył się ślub Pawła Fromentala z panną Martą Grand Champ, Czarodziejką znad Marny.
Drużbami byli przyjaciele Pawła: Fabian de Chatelux i Juliusz Boulenois, zwany Fouine. Stara służąca Magdalena i ojciec Pawła – Rajmund Fromental wylewali łzy radości. ***
Trzy miesiące później, o świcie, na podwórzu głównego paryskiego więzienia, spadły pod nożem gilotyny dwie głowy: Jakuba Lagarde’a i Pascala Sauniera. Angela Martin została skazana na karę dożywotniego więzienia i na pewno rozmyślała do końca swoich dni o straszliwych zbrodniach, do których przyłożyła rękę.
KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO