Ksawery de Montepin PODPALACZKA cz.3 ROZNOSICIELKA CHLEBA Paweł Harmant, czy raczej Jakub Garaud, wyjeżdżając rano do fa- bryki, powiadomił swą córkę,...
9 downloads
13 Views
1MB Size
Ksawery de Montepin PODPALACZKA cz.3 ROZNOSICIELKA CHLEBA
TL
R
Paweł Harmant, czy raczej Jakub Garaud, wyjeżdżając rano do fabryki, powiadomił swą córkę, iż z powodu ważnych interesów, wymagających niezwłocznego załatwienia, nie wróci na śniadanie ani na obiad. — Czas będzie mi się okropnie dłużył — odpowiedziała Maria, żegnając się z ojcem — lecz skoro koniecznie tak musi być, zatem do widzenia jutro. Po przybyciu do Courbevoie przemysłowiec rozkazał stangretowi wracać do Paryża. — Nie będziesz mi potrzebny — rzekł — przez cały dzień, ale ponieważ zostanę do późna w fabryce, przyjedź tu po mnie. — O której godzinie? — Przyjedź o wpół do pierwszej po północy i zatrzymaj się na ulicy, naprzeciw głównej bramy. Stróża do otwierania drzwi nie trzeba budzić. — Dobrze, panie. Garaud wszedł do restauracji w pobliżu, gdzie zwykle jadał, gdy interesy zatrzymywały go w Courbevoie i rozkazał, by mu przysłano punktualnie na szóstą obiad na dwie osoby. Wracając do fabryki, podszedł do żony stróża. — Widziała pani — zapytał — tego mężczyznę, który przychodził tu do mnie wczoraj około szóstej? —Widziałam, panie. —Potrafisz go poznać? —Doskonale. —Ten pan przyjdzie dziś do mnie wieczorem. Jest to inżynier, z którym będę dzisiaj pracował długo w noc. Ani ty jednak, ani twój mąż nie musicie czekać mojego odjazdu; możecie wcześniej jak zwykle udać
TL
R
się na spoczynek. O wpół do szóstej przyjdź nakryć stół w moim gabinecie i połóż dwa nakrycia. Przyniosą nam obiad z restauracji. O wpół do szóstej żona stróża otworzyła drzwi Owidiuszowi i przyszła nakryć do obiadu. Garaud podszedł z pośpiechem ku wchodzącemu, mrugnięciem oka dał mu znak, niepostrzeżenie wskazując obecną kobietę i zagadnął doń po angielsku. Soliveau zrozumiał, o co chodzi i w tym samym języku odpowiedział. —Czy wszystko gotowe jak należy? — zapytał Harmant. —Wszystko, najskrupulatniej. —O szóstej zatem zjemy obiad. —All right! Garaud rozłożył na biurku plany techniczne i obaj mężczyźni udawali rozmowę o szczegółach konstrukcji maszyn. —O której godzinie rozkazałeś przyjechać swemu stangretowi? — spytał Owidiusz po angielsku. —O wpół do pierwszej po północy. Będzie czekać za bramą — odrzekł Garaud. —Dobrze. —Czy ta mała pójdzie sama, czy z towarzyszką? —Sama; trudności, nad którymi przemyśliwałem, szczęśliwym trafem same zniknęły. Po nakryciu stołu stróżowa odeszła. — Obejrzyj to — rzekł wtedy Owidiusz, dobywając z kieszeni starannie okręcony papierem przedmiot, który rozpakowawszy, położył przed Jakubem Garaudem. Był to nóż kupiony w sklepie przy ulicy de Bourbon. Błysnęło ostrze. Garaud, pomimo całej odwagi wytrawnego łotra, mordercy, zadrżał. — Hę? Nieprawdaż co... Tym cackiem można by rozpłatać wołu — mówił Soliveau. — Twoja córka winna mi być wdzięczna do śmierci. Wybiła szósta na ściennym zegarze, a jednocześnie ktoś zapukał do drzwi. — Wejść! — zawołał przemysłowiec.
TL
R
Ukazał się goniec z fabryki, a z nim chłopiec z restauracji z obiadem. Marchais — rzekł Harmant — będziesz nam usługiwał, a ty przyjdziesz po talerze jutro rano — dodał, zwracając się do chłopca z restauracji. Obaj z Owidiuszem siedli do stołu i rozmawiali dalej po angielsku. Obiad trwał krótko. — Czy mam sprzątnąć? — spytał Marchais. — Nie potrzeba, zostaw wszystko, jak jest i podaj nam lampę, zaraz zaczniemy pracować. O siódmej robotnicy i urzędnicy opuścili fabrykę. Marchais przyszedł zapytać jeszcze raz, czy pryncypał nie będzie go potrzebować. — Nie, mój chłopcze — rzekł Harmant — możesz odejść. Powiedz stróżowi, ażeby nam nie przeszkadzał pod żadnym pozorem i powtórz, że może iść spać o zwykłej godzinie. Goniec wyszedł. Za chwilę spokój i cisza zaległy fabrykę, tylko słychać było na dziedzińcu kroki nocnego stróża, odbywającego swój wieczorny obchód. —Nadchodzi decydująca chwila — rzekł Garaud do swego wspólnika. —Tak, trzeba się uzbroić w odwagę — odparł Soliveau. — Daj mi mój kuferek. Harmant otworzył wgłębienie w ścianie, podał Owidiuszowi walizkę, a ten zaczął się przebierać. Gdy skończył, zwrócił się ku Jakubowi, który z twarzą zroszoną zimnym potem patrzył, nie mówiąc ani słowa. — Punkt pierwszy nareszcie skończony — rzekł Soliveau. — Schowaj mi to ubranie gdzieś w bezpiecznym miejscu, wdzieję je po powrocie. A teraz zaprowadź mnie do bocznych drzwi, o których mówiłeś. Zachowując wciąż głębokie milczenie, Garaud wydobył klucz z szuflady i dał znak Owidiuszowi, aby szedł za nim. Przy wyjściu na podwórze obaj zatrzymali się.
TL
R
Panowała głęboka ciemność. Ani jedna z gwiazd nie błyszczała na pokrytym chmurami niebie, księżyc wschodził później. Garaud spojrzał w zalegające ciemności i zaczął nasłuchiwać. Cisza panowała wokoło. — Chodź! — rzekł, biorąc Owidiusza za rękę i poprowadził go za sobą. Szli razem wzdłuż muru aż do prowadzącego na drugi dziedziniec korytarza, zapełnionego deskami, belkami i materiałami różnego rodzaju. Tutaj Garaud zatrzymał się przed małymi, bocznymi drzwiami. — To tu — wyszeptał, szukając ręką zamka w ciemności. Wreszcie otworzył drzwi. — Oto klucz — rzekł do Owidiusza. — Trzymaj się prawej strony, za kilka minut będziesz na drodze do Garenne des Colombes. Soliveau wziął klucz i wybiegł jak zając, znikając pośród ciemności. Z dala w Courbevoie zegar na wieży wydzwonił ósmą. W tej właśnie chwili Łucja dojeżdżała do stacji Saint-Lazare. Ponieważ wiozła suknię balową, kupiła bilet do wagonu pierwszej klasy, by ją umieścić wygodnie. W przedziale była sama. Wysiadła wkrótce w Bois-Colombes i udała się drogą, jak poprzedniego dnia. Kilka osób, powracających z Paryża szło razem z nią przez znaczną część drogi. Łucja biegła, chociaż nie było jeszcze tak późno, aby się mogła spóźnić. Znalazłszy się jednak sama na równinie, oglądała się niespokojnie. Z dala słychać było turkot powozów jadących gościńcem, głosy rozmawiających po drugiej stronie torów ludzi. Dziewczyna nie czuła jeszcze zupełnej samotności. Zanim dosięgnęła kępy drzew, gdzie w przeddzień widziała śpiącego mężczyznę, przyszedł tam Owidiusz. Dosłyszał lekki krok Łucji, ale też odgłos kroków jakiejś drugiej osoby, idącej tą samą drogą z przeciwnej strony. Mimo dostatecznie osłaniających go ciemności, ukrył się za drzewami.
TL
R
Łucja minęła się z nieznajomym przechodniem w milczeniu. Owidiusz poznał ją mimo ciemności po białym zawiniątku, które niosła w ręku. Kroki obojga idących zaczęły się oddalać. — Mam czas do jej powrotu — wyszeptał nędznik — należy wybrać najdogodniejsze miejsce. Wsunął się pod gałęzie, usiadł w zaroślach, tuż przy drodze i zapalił fajkę. Z wytężonym wzrokiem i słuchem czekał w milczeniu. Łucja przybyła szczęśliwie do celu swojej wędrówki. W domu merowej panował zamęt nie do opisania. Służba biegała, wzywana, łajana przez pana i panią, nie wiedząc, kogo słuchać i do kogo z nich spieszyć najpierw. Pokojówka oznajmiła przybycie szwaczki. —Nareszcie jest — rzekła pani merowa, zniecierpliwiona wyczekiwaniem i wydała rozkaz wprowadzenia dziewczyny. —Suknia skończona? — pytała. —Tak, pani. —I dobrze wygląda? —Wspaniale. —Czekam na przybycie fryzjera — mówiła dalej merowa. — Przymierzę suknię, gdy mnie uczesze. Łucja była już przygotowana na wszelkie kaprysy. — Jak pani zechce — odpowiedziała. Przyszedł nareszcie fryzjer. Ze trzy kwadranse trwało układanie włosów, a i tak pani merowa nie była zadowolona. Nadeszła kolej na Łucję. Wyjęły suknię z kartonu, właścicielka rozłożyła ją na krześle, obejrzała szczegółowo, po czym poleciła szwaczce, aby ją w nią ubrała. Suknia uszyta w tak krótkim terminie była prawdziwym arcydziełem, leżała doskonale, należało jednak zrobić małe poprawki w staniku. Mimo zadziwiającej wprawy młodej szwaczki, robota ta zabrała ze dwadzieścia minut. Następnie trzeba było ułożyć na niej girlandy ze świeżych kwiatów, czego szybko zrobić się nie dało. Łucja sprawnie zabrała się do dzieła.
* * *
TL
R
Matka Eliza pilnowała sklepu, oczekując przybycia pana Lebreta. Powrócił o wpół do dziesiątej wieczorem. Był to wysoki, tęgi mężczyzna, o fizjonomii mało inteligentnej, znamionującej raczej upór i chciwość. —Jakże się miewa moja żona? — zapytał wchodząc. —Źle, panie Lebret — odpowiedziała Joanna. — Od dwóch godzin pyta bezustannie, czy pan powrócił. Chce z panem rozmawiać. —Idę do niej natychmiast. I wszedł do pokoju chorej, oczekującej go z gorączkową niecierpliwością. Pani Lebret wyciągnęła ku niemu rękę. Od dnia poprzedniego choroba zrobiła postępy i wyryła straszne ślady na twarzy chorej. Piekarz za pierwszym spojrzeniem odgadł znamiona zbliżającej się śmierci i mimo swej twardej natury poczuł się głęboko wzruszony. —Jakże... nie jest ci lepiej, moja ty biedna? — zapytał tkliwie. —Gorzej... znacznie gorzej — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem. — Nie ma ratunku, muszę umierać! Łzy zabłysły w oczach Lebreta. — Zdaje ci się, zdaje! — odpowiedział, zmuszając się do uśmiechu. — Skąd takie czarne myśli? Dlaczego? Jednocześnie pomyślał, że ma słuszność, wkrótce ją utraci. —Trzeba umrzeć — szepnęła chora — czuję to... czuję! Opuszczę cię wkrótce, mój przyjacielu, a opuszczę na zawsze. Okropne to jest dla mnie, ponieważ kochałam cię szczerze. Przed tym mam prośbę do ciebie której nie odmów. —Mów, uczynię wszystko, co zechcesz... —Wszystko? Przyrzekasz mi? —Źle, jeśli wątpisz. —A więc, ja pragnę widzieć mą matkę.
TL
R
Lebret zadrżał. —Twą matkę — wyjąkał z cicha. —Tak, wiem, iż ona wiele zawiniła wobec ciebie — odrzekła umierająca — lecz i ty nie jesteś bez winy. Zawiniłeś tyle co ona, więcej nawet może. Zresztą zapomnijmy o tym. Przecież nie pozwolisz mi, bym umarła bez zobaczenia się z matką? Po tobie, ją jedną mam tylko na świecie. Boleść rozdarłaby mi serce, gdybym, nie widząc się z nią, umarła. —Ależ ona nie zechce tu przyjść — odparł Lebret — nigdy, nigdy! Ja ją znam dobrze! — Mylisz się — rzekła chora słabnącym głosem. — Przyjdzie, jeżeli napiszesz, że cierpisz nad tym, co zaszło, że prosisz ją o przebaczenie, że prosisz, aby natychmiast przyszła, jeżeli chce mnie jeszcze zobaczyć żywą. —Nie, tego nie napiszę! — zawołał Lebret opryskliwie. —Chcesz więc, ażebym umarła w ciężkim smutku, umarła opuszczona. Nie spełnisz tego ostatniego mego życzenia? Nie... nie! Ty nie będziesz tak okrutny — szeptała dalej, zalewając się łzami. Piekarz opuścił głowę w zadumie. Był on z natury swarliwy, zacięty i uparty, a jednak pomimo to myślał: —Ona ma słuszność. Odmówić jej widzenia się z matką w ostatniej godzinie życia, byłoby z mej strony okrucieństwem. Dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia. Nie wybaczyłbym sobie tego. —Napiszę do niej! — zawołał nagle. —Och, dziękuję ci dziękuję! — mówiła chora, wyciągając rękę. — Jesteś dobry, poczciwy! Lecz napisz zaraz! — dodała. —Będzie dość czasu na to jutro rano. —Nie! Jutro byłoby za późno. Czuję, że z każdą chwilą tracę siły i zbliża się kres życia. —Lecz jak można dzisiaj przesłać list, o tak późnej godzinie? —Eliza odniesie go do Garenne des Colombes i powróci tu z matką, może dziś ją zobaczę. Śpiesz się! Śpiesz! Błagam! — powtarzała chora.
TL
R
—Uczynię, co zechcesz — rzekł właściciel piekarni. —Matko Elizo — rzekł, siadając przy stole i zabierając się do napisania listu — czeka cię nie lada wędrówka po nocy. —Gdzie, panie? — spytała wdowa. —Będziesz musiała pójść do mej teściowej. —Chętnie to zrobię — odpowiedziała zgadując, co zaszło. —Czy wiesz, gdzie ów czart mieszka? — mówił Lebret. — Aż w Garenne des Colombes, pod numerem 41. —Odnajdę ją — rzekła Joanna, nie chcąc wyznać, że była tam już dziś rano. — Cóż mam powiedzieć pańskiej teściowej? —Oddasz jej list, który napiszę. Ostatni pociąg do Paryża przejeżdża przez Bois-Colombes o północy. Trzeba ci będzie tak się urządzić, ażebyś matkę żony mogła przywieźć właśnie tym pociągiem. Nasza chora pragnie się z nią koniecznie widzieć. — Przywiozę ją, panie Lebret, zapewniam. Teraz jest dwadzieścia minut po dziewiątej. Zatem o dziesiątej wsiądę do pociągu ze stacji Saint-Lazare. A trzy kwadranse na jedenastą będę u pani Lebel i przyjadę tu z nią pociągiem przychodzącym o północy. Lebret napisał list, włożył go do koperty i podał roznosicielce. — Pośpiesz się pani — rzekł — oto pieniądze. Wsiądź do powozu, jedź na stację i z powrotem przyjedź również fiakrem. Joanna wyszła w okamgnieniu. Dorożka przejeżdżała właśnie, więc zatrzymała ją, wsiadła i w ciągu kilku minut znalazła się na stacji Saint-Lazare, przed odejściem pociągu. O dziesiątej dwadzieścia wysiadła w Bois-Colombes i biegnąc szybko zwróciła się ku Garenne tą samą drogą, którą szła rano. Głęboka cisza panowała w tym wiejskim ustroniu, Joanna jednak nie bała się wcale. Szybkim krokiem weszła na dróżkę ciągnącą się Obok linii kolejowej. Owidiusz Soliveau z natężonym słuchem, wytrzeszczonymi oczyma, stał nieruchomy na swym stanowisku. Odkąd Łucja przemknęła tuż przed nim, nikt więcej się nie ukazał, droga była zupełnie pusta. Nagle posłyszał odgłos kroków. Podwoił uwagę i wzrokiem usiłował przebić
TL
R
ciemności. Kroki zbliżały się, lecz pochodziły z przeciwnej strony, nie mogła to być zatem oczekiwana przez niego ofiara. Soliveau zwrócił głowę ku Bois-Colombes i dostrzegł czarną postać ledwie wyróżniającą się pośród ciemności. — Zdaje się, że to kobieta — wyszeptał. W pobliżu kępy drzew owa czarna postać przystanęła, zdając się jakby namyślać, szukać drogi. Nagle chyba odnalazła ją, zaczęła biec ścieżką ciągnącą się wzdłuż drzew. — To któraś z tutejszych wieśniaczek — pomyślał Soliveau — spóźniła się i biegnie. Joanna Fortier, ona to była bowiem, przeszła tuż koło łotra, weszła na gościniec wiodący do Paryża i zatrzymała się przed domem pani Lebel. Pochwyciwszy za łańcuch od dzwonka, pociągnęła nim gwałtownie. Dźwięk jego doszedł do uszu Owidiusza. Przez parę minut matka Eliza nie przerywała dzwonienia. Na koniec głos służącej ozwał się w głębi domu: — Kto tam? Kto dzwoni? —Przynoszę pilny list od pana Lebreta, którego żona jest umierająca — odpowiedziała Joanna. —Zaczekaj pani. Za chwilę służąca otworzyła drzwi i poznała ją. —To pani przychodziłaś tu wczoraj? — spytała. —Tak, ja właśnie. —Pani Lebel obudziła się. Zapewne jej córka bardziej chora? —Zaledwie parę godzin życia pozostaje biednej kobiecie! Pani Lebel, wdziawszy z pośpiechem spódnicę i kaftanik, zeszła z facjaty ze świecą w ręku. — Mam list do pani—mówiła żywo Joanna — list bardzo pilny, od pana Lebreta. Pani Lebel wzięła list, rozdarła kopertę i czytała, ale najmniejsze wzruszenie nie ukazało się na jej obliczu. — Dobrze — rzekła obojętnie — mój zięć przeprasza mnie, tego właśnie żądałam. Justyno — dodała, zwracając się do służącej — przy-
gotuj mi suknię i futro. Pojedziesz ze mną ostatnim pociągiem do Paryża, chcę widzieć mą córkę przed śmiercią. Zaczekaj pani tu na mnie — rzekła do Joanny — będę gotowa za chwilę. I wyszła, aby się ubrać. * *
*
TL
R
W willi mera Łucja skończyła szybciej, niż się spodziewała, upinanie ozdób kwiatowych na sukni. — Gotowe, proszę pani — rzekła do wrzącej niecierpliwością merowej — brak jeszcze pięciu minut do jedenastej. — Prędzej, prędzej, wdziewaj mi suknię — wołała pani. Dziewczę nie dało sobie tego powtórzyć. Noc zapadała szybko, a nie chciała się spóźnić na pociąg odchodzący o północy. Ubrać jednak panią merową nie było rzeczą zbyt łatwą. Tu trzeba było zmienić fałdę, ówdzie kwiat poprawić, podpiąć lub spuścić koronkę. Na koniec, po upływie dwudziestu pięciu minut pani merowa była zadowolona. — No, wreszcie skończyłaś — rzekła — możesz panna teraz odjechać, nie zatrzymuję cię dłużej. Dobranoc! — Dobranoc pani — odpowiedziała Łucja, wychodząc. Pozostawało jej czterdzieści minut na dojście do stacji, to znaczy więcej niż jej było potrzeba. Mimo to szła żwawo. Niezwykła trwoga ją ogarnęła na widok otaczających ją wokoło ciemności. Przyśpieszywszy kroku, biegła szybko wzdłuż cierniowego płotu, odgradzającego ścieżkę od linii kolejowej. Owidiusz dosłyszał lekki, przyśpieszony krok młodej szwaczki. Wyciągnął nóż z kieszeni, zrzucił z ostrza owijający go papier i stanął w takiej pozycji, by móc się rzucić jak tygrys na swoją zdobycz. — To ona — rzekł, nasłuchując. Łucja zbliżała się szybko. Mimo ciemności, poznał ją. Niosła w ręku kawał białego kartonu pani Augusty. Upłynęło parę minut. Dziewczę
TL
R
zbliżało się do miejsca, gdzie na nią czatował morderca. Skoczył nagle jak dziki jaguar, z nożem w podniesionej ręce. Nim Łucja spostrzegła grożące jej niebezpieczeństwo, uderzył w nią nagle. Łucja upadła, wydając okrzyk przerażenia. Morderca pochylił się nad nią, podniósł rękę w górę i zadał jej powtórny cios w piersi. Ostrze noża jednakże, napotkawszy metalową zaporę w postaci gorsetu, pękło zamiast wejść w ciało. — Mniejsza z tym — mruknął zabójca — zrobiłem, co należało. Dostrzegłszy zegarek z łańcuszkiem na staniku Łucji, zerwał go i zabrał, po czym przeszukał kieszenie jej sukni i wyciągnął portfelik. — Tym sposobem — mruknął — sprawa pójdzie na rachunek złodziei. I pobiegł ścieżką, którą na chwilę przedtem szła roznosicielka chleba. Nagle zwolnił kroku i zatrzymał się nasłuchując. W małej odległości przed sobą dosłyszał rozmowę i trzy ludzkie postacie ukazały mu się w ciemności. Przerażony uskoczył na bok ze ścieżki i puścił się co sił przez pola uprawne, rzuciwszy za siebie rękojeść złamanego noża. Trzy ludzkie postacie, które dojrzał Owidiusz, były to Joanna Fortier i pani Lebel ze służącą. —Zapewniam panią, żem słyszała jakiś krzyk od strony torów, tam, naprzeciw nas... z końca tej ścieżki... Krzyk przerażający, straszny okrzyk śmierci! — mówiła roznosicielka. —Zdawało się pani — odpowiedziała jejmość, której słuch był nieco przytępiony. —Nie, ja się nie mylę, słyszałam wyraźnie krzyk. —Może to świstała lokomotywa? W tej właśnie chwili Owidiusz, chcąc uniknąć spotkania, zaczął uciekać przez pole. Joanna to spostrzegła. — Patrz pani, patrz! — wołała, wskazując na cień mknącego w oddali. — Jakiś człowiek, człowiek, który nas spostrzegł, ucieka... Gdzieś w pobliżu popełniono zbrodnię! Krzyk, który usłyszałam, był krzykiem konającego.
TL
R
I roznosicielka zaczęła biec szybko naprzód. Pani Lebel ze służącą szły wolniej. Joanna, biegnąc naprzód, wytężała słuch. Dobiegła pod kępę drzew, do miejsca, gdzie się ów dramat rozegrał i przystanęła. Na ziemi u jej stóp leżało jakieś bezwładne ciało. Pochyliła się i dotknęła palcami kartonu, który Łucja wypuściła z rąk. Dreszcz nerwowy wstrząsnął Joanną. Myśl straszna, przerażająca, przebiegła jej umysł. Przypomniała sobie, iż w przeddzień, przy spotkaniu w tym samym miejscu, Łucja mówiła, że nazajutrz wieczorem ma odnieść suknię do Garenne des Colombes. Karton, którego dotknęła ręką, mógł być opakowaniem od sukni. To ciało więc, leżące przed nią bezwładnie, mogło być ciałem młodej szwaczki? Na pół obłąkana Joanna, ze ściśniętym sercem, uklękła, zbliżając swoją twarz do tej nieruchomej postaci i unosząc jej głowę, by lepiej widzieć. Jęknęła głucho, gdy w zamordowanej poznała Łucję. —Co się stało? — spytała pani Lebel nadchodząca ze służącą. —Zbrodnia... morderstwo! — wołała roznosicielka przerywanym głosem. — Zabił ją ten nędznik, który uciekał przez pole. Łucjo! Łucjo! Drogie me dziecię!... I wdowa Fortier z łkaniem pochwyciła bezwładną rękę dziewczęcia i okrywała ją pocałunkami. Pani Lebel i służąca drżały z przerażenia. — Znasz wiec pani tę nieszczęśliwą? — pytała pierwsza. Joanna nie usłyszała pytania. Uniósłszy bezwładne ciało, tuliła je do swych piersi. Nagle poczuła ciepłą ciecz, spływającą po palcach. — Krew z niej uchodzi! — krzyknęła, kładąc zbroczoną rękę na piersiach dziewczyny. — Lecz serce jej bije! — wołała z radością. — Ona jeszcze żyje! Boże, mój Boże! Okaż swe miłosierdzie! Odwróciła się nagle do pani Lebel: — Umierająca córka na panią czeka rzekła — spóźnić się nie możesz, pociąg odchodzi niebawem. Śpiesz pani! Proszę cię tylko, powiedz na stacji w Bois-Colombes, aby tu kogoś przysłano, kto by mi dopomógł ratować tę nieszczęśliwą. Ja przy niej pozostanę.
TL
R
—Opowiem wszystko. Powiedz mi pani tylko, czy ją znasz? —Czyją znam? — zawołała Joanna, wybuchając łkaniem. — Tak... znam ją... i kocham jak własną córkę! —Lecz pani... chodźmy — wołała służąca — spóźnimy się na pociąg. To mówiąc ujęła za rękę panią Lebel i odprowadziła spiesznie. Obie kobiety, zdyszane, wystraszone, przybyły na kilka minut przed odejściem pociągu. Na stacji było dwóch dyżurnych żandarmów. —Panowie, panowie — wołała pani Lebel, ledwie oddech łapiąc — została popełniona okropna zbrodnia. —Zbrodnia, gdzie, gdzie? — spytał brygadier. —Na drodze... na ścieżce biegnącej koło torów kolei Saint-Germain. —Zbrodnia jakiego rodzaju? —Zamordowano młodą dziewczynę, pozostawiłyśmy przy niej naszą towarzyszkę... —Dziewczyna umarła? —Leży bezwładnie... krew z niej uchodzi! —Wskaż nam pani jasno miejsce. —W pobliżu ścieżki przecinającej pole, pod kępą drzew. —To wystarczy. Jedziemy tam natychmiast. —Trzeba jednak wziąć ze sobą nosze, ażeby na nich przenieść tę nieszczęśliwą — mówiła pani Lebel. —Biegnij, Larchaud — rzekł brygadier do drugiego żandarma — zbudź komisarza policji. Weź nosze z żandarmerii i dwóch ludzi... Ja idę zaraz na miejsce zbrodni. Żandarm pobiegł wypełnić rozkazy. Brygadier podszedł ku pani Lebel. — Nazwisko pani? — zapytał. —Wdowa Lebel. —Zawód? —Żyję z kapitału.
TL
R
—Miejsce zamieszkania? —Mieszkam we własnym domu, przy drodze do Paryża, numer 41 w Garenne des Colombes. Zapisawszy to wszystko, brygadier pobiegł na wskazane miejsce. Lokomotywa gwizdnęła, pociąg miał za chwilę ruszyć. Służąca wróciła z biletami i obie z panią Lebel przeszły na peron, wsiadając do wagonu. Brygadier podążając szybko, przybył wkrótce do Joanny, która klęcząc podtrzymywała głowę zranionej. Biedne dziewczę żyło, lecz było pogrążone w omdleniu. Spostrzegłszy nadchodzącego brygadiera, roznosicielka zapomniała o trwodze, jaką sprawiał jej zwykle widok żandarmów i powitała go okrzykiem radości. —Ach, panie, ruszaj na pomoc — mówiła. — To biedne dziewczę umiera! —Jest pani przekonana, że została ciężko ranna? —Ma ranę w piersi. Nie wiem, jak jest głęboka, lecz krew bezustannie spływa. Trzeba ją stąd zabrać jak najszybciej. —Pomoc przybędzie natychmiast. Posłałem po komisarza, po nosze i dwóch ludzi. —Ależ tu potrzeba doktora! — zawołała Joanna. — Masz pani słuszność; komisarz pewno go z sobą przyprowadzi. Wśród głębokiego milczenia nocy usłyszeli głos w oddali. — Brygadierze, gdzie jesteś? — Tu... tu! — odpowiedział zapytany, poznając głos swego podwładnego. — Idźcie wzdłuż płotu przy torze. Wkrótce pośród ciemności ukazały się światła latarni; słychać było przyśpieszone stąpania. Larchaud, zdyszany, z czołem oblanym potem, biegł wyprzedzając gromadkę ludzi idących za nim. — Otóż nadchodzi pan komisarz — rzekł żandarm — znalazłem go przy wieczerzy z doktorem Duvalem. Idą też moi towarzysze z noszami. — Dzielnie się spisałeś, Larchaud — rzekł brygadier.
TL
R
Zaroiło się wkrótce na miejscu zbrodni. Komisarz policji z doktorem szli na czele. Za nimi postępowało czterech żandarmów, z których dwaj nieśli nosze, dwaj zaś inni trzymali w ręku latarnie. Ci ostatni zbliżywszy się, oświetlili całą grupę. Blada, z zamkniętymi oczyma, Łucja nie dawała znaku życia. — Kim jest ta kobieta? — zapytał komisarz, wskazując na Joannę Fortier, całą pobrudzoną krwią. Brygadier opowiedział szczegóły usłyszane od pani Lebel. —Zatem pani znasz tę dziewczynę — zapytał. —Tak, panie. —Kim ona jest? —Poczciwe, pracowite dziecko, mieszka w Paryżu, w tym samym domu, gdzie ja. —Skąd i dlaczego znalazła się o północy w tak bezludnym miejscu? —Jest szwaczką, odnosiła suknię balową żonie pana mera. Widzisz pan przy niej karton. — A pani skąd się tu wzięłaś o tej godzinie? Joanna wyjaśniła powód swego przybycia. Komisarz uznał powód ten za dostateczny, tym bardziej, że zgadzał się z wyjaśnieniem pani Lebel. — Czy pani coś widziała, słyszała? — pytał dalej. Joanna powtórzyła to wszystko, czego była świadkiem. —Według wszelkiego prawdopodobieństwa powodem zbrodni była kradzież — powiedział komisarz. — Człowiek, którego pani widziała uciekającego w nocy przez pole, był niewątpliwie zabójcą. O tej porze niemożliwe jest śledzić go. Od jutra rozpoczniemy poszukiwania. Ów nędznik należy z pewnością do bandy, która od miesiąca grasuje po wsiach nocami. Mam nadzieję, że wymknąć się nam nie zdoła. —Co pan sądzi, doktorze, o rannej? — zapytał. —Rana, pomimo że ciężka — rzekł lekarz — zdaje się, nie jest śmiertelna. —Oby Bóg wysłuchał pańskich słów — zawołała z płaczem Joanna.
TL
R
—Fiszbiny gorsetu odbiły cios, ocalając życie dziewczęciu — rzekł doktor. — Mam nadzieję, iż ostrze narzędzia nie weszło w głąb płuc. —A to co? — zawołał komisarz, dojrzawszy przy świetle latarni połyskujący na ziemi jakiś metalowy przedmiot. —Oto połowa złamanego noża — rzekł doktor — którego użył morderca. To ostrze napotkało taśmę stalową w gorsecie, tu... patrz pan... i na niej się złamało. —Opatrzność czuwała nad biedną! — szepnęła matka Eliza. —Niepodobna nam teraz rozpoczynać śledztwa. Cóż zrobimy doktorze? — pytał komisarz dalej. —Trzeba przenieść to dziewczę na noszach z najwyższą ostrożnością. —Niech ją przeniosą do mnie — rzekł komisarz. — Mam wolny pokój. Ta poczciwa kobieta — dodał, wskazując na Joannę — może ją pilnować. —O, tak... nie opuszczę jej! — zawołała roznosicielka. —Spieszcie się zatem — rzekł doktor. — Zrobię opatrunek tymczasowy, a jutro rano zobaczymy. Komisarz wydał rozkazy. Łucję wciąż bladą, bez życia, złożono ostrożnie na noszach, po czym cały ów smutny orszak wyruszył drogą do Bois-Colombes. Podczas wędrówki komisarz zadawał Joannie różne pytania, na które jasno odpowiadała. Przybyli nareszcie do domu, w którym Łucja znalazła gościnę. Żona komisarza razem ze służącą pośpieszyły przygotować łóżko dla dziewczyny. Gdy złożono na nim Łucję, doktor wysondował ranę, upewnił się, że nie była śmiertelna, przystąpił więc do opatrunku, a w tym czasie komisarz i brygadier przeszukiwali suknię dziewczęcia. —Wyraźnie usiłowano ją zamordować dla kradzieży — rzekł żandarm.—Kieszenie w sukni wywrócone na odwrotną stronę, butonierka rozerwana na staniku świadczą, że zerwano jakiś przedmiot, który miała na szyi.
TL
R
— Zegarek panie... — rzekła Joanna — brała go zawsze wychodząc. Zaczęto spisywać protokół i około trzeciej nad ranem porozchodzono się, pozostawiając wciąż omdlałą Łucję pod opieką matki Elizy. Komisarz odsyłając żandarmów, polecił im, aby nazajutrz równo z dniem stawili się na miejscu popełnionej zbrodni, gdzie i sam postanowił przybyć. Owidiusz Soliveau bardzo prędko przebiegł drogę wiodącą do Paryża i z całą szybkością wpadł do Courbevoie, gdzie Harmant nań oczekiwał. Dobiegł do bocznych drzwi fabryki, które były otwarte. Garaud rozgorączkowany i drżący oczekiwał go w progu, zapytując ledwie dosłyszalnym głosem: —I cóż? —Załatwione — odparł Soliveau. — Trzeba wracać do Paryża. Lucjan Labroue nie ma już żyjącej narzeczonej. Pozostaje mu tylko zaślubić twą córkę. Zamknęli drzwi i udali się obaj do gabinetu, a jednocześnie dał się słyszeć na zewnątrz turkot powozu. — Co to jest? — zawołał Owidiusz, wytężając słuch. — Mój powóz zajeżdża, według wydanych rozkazów.. Soliveau śpieszył z przebraniem. Włożywszy zdjęty z siebie ubiór do walizki, wsunął do kieszeni zegarek i pugilaresik Łucji. —Jestem gotów — rzekł, biorąc walizkę. —Więc jedźmy. Garaud zgasił światła i wyszedł z Owidiuszem przed bramę. Powóz oczekiwał na ulicy. Wsiedli. —Gdzie chcesz, abym cię zawiózł? — spytał przemysłowiec. —Na bulwar Batignolles, stamtąd będę miał blisko do siebie. — Na bulwar Batignolles — zawołał Harmant do woźnicy. Konie pomknęły szybko, nie zatrzymując się, aż w miejscu wskazanym, gdzie obaj wspólnicy rozłączyli się. Garaud powrócił do pałacu.
TL
R
— Maria ocalona — myślał — jej rywalka już nie istnieje. Niebawem u stóp mej córki ujrzę Lucjana Labroue. Owidiusz zaś udając się do łóżka powtarzał: — Teraz, kochany kuzynie, trzeba uregulować rachunek, a będzie on potężny, uprzedzam! Równo ze świtem komisarz policji z Bois-Colombes wraz z sekretarzem i żandarmami przybył pod kępę drzew, na miejsce, gdzie Łucja upadła pod ciosem Owidiusza. Śledztwo wykazało, że zbrodniarz, czekając na któregoś z przechodniów czatował w krzakach, gdyż tam ślad był widoczny. Rękojeści noża, przy której trzymała się połowa ostrza, odnaleźć nie udało się. Rozpoczęto poszukiwania na drodze Bois-de-Colombes. Doktor przybył do łóżka chorej, która po długich godzinach omdlenia zaczęła odzyskiwać wreszcie przytomność. Otwarła oczy, powiodła wokoło siebie niepewnym i niespokojnym spojrzeniem. Zmarszczyła czoło, głowa jej wyraźnie zaczęła pracować. Nagle spostrzegłszy matkę Elizę, chciała wydać okrzyk radości, lecz ten powstrzymywany bólem zamarł na jej ustach. Joanna pochyliła się ku niej. —Poznajesz mnie, drogie dziecię? — spytała. —Tak... tak — odrzekła Łucja słabym głosem — lecz nie wiem, gdzie się znajduję. Nigdy tu nie byłam. Gdzie ja jestem? —Znajdujesz się w mieszkaniu pana komisarza policji w Bois-Colombes. Słowa te przypomniały dziewczynie wszystko, co zaszło poprzedniej nocy. Komisarz zbliżył się do chorej. —Została pani ranna — rzekł — obowiązkiem było dać ci schronienie w mym domu. —Tak... tak, przypominam sobie — szepnęło dziewczę. — Zanosiłam suknię balową do Garennes. Wracając, szłam drogą przez Bois-Colombes na pociąg do Paryża, gdy nagle jakiś człowiek
TL
R
wypadł z zarośli i zadał mi cios w piersi. Odtąd aż do tej chwili nic nie wiem. —Czyś nie dojrzała twarzy tego człowieka? —Nie, panie. Noc była zbyt ciemna. —Miałaś przy sobie zegarek, nieprawdaż? —Tak... złoty zegarek z łańcuszkiem. — I pugilaresik? —Również. —Cóż w nim było? —Trzydzieści franków i bilet na powrotną jazdę koleją. —Widocznie więc dla kradzieży usiłował cię zabić. Wszystkie zegarki mają wyryte wewnątrz numery. Pamiętasz numer swojego? —Nie, panie. —Gdzie go kupiłaś? —Otrzymałam go w podarunku. Wiem jednak, że został kupiony w sklepie zegarmistrza przy ulicy św. Antoniego, na rogu, przy pasażu Guemenie. Komisarz zapisywał usłyszane szczegóły. —Czy mógłbym prosić — dodał — o nazwisko osoby, której ten zegarek został sprzedany? —Owszem... wyjawię je panu. Jest nim mój narzeczony, Lucjan Labroue. Komisarz zapisał to również. —Ów nędznik, morderca — rzekł — będzie się starał zapewne sprzedać ukradziony zegarek. Znając numer wpadniemy na jego ślad. —Muszę być ciężko zraniona — rzekła Łucja — ponieważ bardzo mnie boli. —Wierzę, że cierpisz, dziecino — rzekł lekarz — rana jest głęboka, nie grozi ci jednak niebezpieczeństwo i mam nadzieję, że wkrótce wyzdrowiejesz. Szczęśliwy traf zdarzył, że ta zacna, znajoma ci kobieta szła drogą w chwili, gdyś padła pod ciosem bandyty. Inaczej zmarłabyś na miejscu wskutek upływu krwi.
TL
R
—Ach! Kochana matko Elizo, tobie więc zawdzięczam życie! — wołało dziewczę, wyciągając ręce. Joanna przytuliła Łucję do serca. —Od jak dawna tu jestem? — pytała dalej chora. —Od wczoraj. —Czy nie mogę zostać przewieziona do Paryża? —Zezwolisz na tę podróż, doktorze? — ozwał się komisarz. —Owszem, ale dopiero wieczorem, po ponownym opatrzeniu rany — rzekł lekarz. —Matko Elizo, nie opuścisz mnie, prawda? — pytała chora. —Nie, moje dziecię. Chciałabym jednak pójść do piekarni, uprzedzić pryncypała o tym, co zaszło. Będę się starała wrócić jak najprędzej. —Tak, trzeba go powiadomić; idź więc, lecz wracaj szybko. —Bądź spokojna — rzekł komisarz do chorej — nie zostaniesz tu sama. Moja żona będzie przy tobie do chwili powrotu tej pani. —Ach! Jaki pan zacny człowiek — szepnęła Łucja z rozrzewnieniem — dziękuję, stokroć dziękuję! —Idź więc, moja zacna kobieto — rzekł, zwracając się do Joanny. — Zostawiasz chorą pod dobrą opieką. Roznosicielka chleba, ucałowawszy Łucję, wyszła w pośpiechu, podążając na stację kolejową. Przy ulicy Delfinatu zatrzymała się jak wryta. Na okiennicach mieszkania, jak również i na drzwiach piekarni ujrzała przyklejoną kartkę: Zamknięto z powodu śmierci właścicielki. Joanna ze ściśniętym sercem weszła do mieszkania za sklepem, gdzie zastała panią Lebel, Lebreta i służącą. Płakali we troje. —Skończone, matko Elizo — rzekł piekarz przerywanym głosem — moja biedna żona umarła.
TL
R
—Przebacz mi pan, panie Lebret — odparła ze łzami w oczach roznosicielka — przebacz, żem nie mogła tu być wczoraj. —Moja teściowa opowiedziała mi wszystko. Jesteś zupełnie usprawiedliwiona, Elizo. Żona przywoływała cię przed zgonem. Chciała cię koniecznie widzieć. Bardzo cię kochała. Ale ty mnie nie opuścisz? — mówił dalej. — Będziesz roznosicielką jak przedtem? Joanna łkała. —Chciałam prosić cię, panie Lebret — wyjąkała po chwili — byś mi udzielił pozwolenia na wyjazd do Bois-Colombes, przyrzekłam tej biedaczce, że dziś do niej powrócę. —Idź, chętnie na to się godzę. —Jakże się ma to dziewczę? — pytała pani Lebel. —Nieco lepiej. Rana, pomimo iż jest głęboka, nie grozi niebezpieczeństwem. Wrócę tam, aby biedną Łucję przywieźć dziś wieczorem do Paryża. —Jedź wiec, nie zwlekaj — rzekł Lebret. — Piekarnia przez dwa dni będzie zamknięta; służąca zastąpi cię w roznoszeniu chleba. —Jutro rano przyjdę tu i obejmę mą służbę — odpowiedziała Joanna — chcę być na pogrzebie, odprowadzić na cmentarz mą panią, która mi okazywała tyle względów. Słowa te spowodowały, że wszyscy znowu popłakali się. Roznosicielka pożegnała ich. Po drodze wstąpiła na filiżankę kawy do mleczarni, po czym udała się do pociągu. Była blisko trzecia, gdy przybyła do łoża chorej. Łucja spała głęboko, żona komisarza czuwała przy niej. Podczas gdy Joanna dojeżdżała do Bois-Colombes, w pracowni pani Augusty panowało wielkie zaniepokojenie. Łucja nie przybyła jak zwykle, by złożyć sprawozdanie z wykonanej roboty. Gdy czas upływał, a dziewczę nie pokazywało się wcale, pani Augusta posłała jedną ze szwaczek na ulicę Bourbon. Dziewczyna wróciła z wiadomością, że Łucja, wyjechawszy dnia poprzedniego do Bois-Colombes, nie pokazała się więcej. Nieobecność jej do tego stopnia zatrwożyła modniarkę, że wysłała służącego do Colombes. Dowiedział się, że młoda szwaczka
TL
R
wyszła od pani merowej kwadrans na dwunastą w nocy, by ostatnim pociągiem powrócić do Paryża. Niepokój pani Augusty zmienił się w trwogę. Była przekonana, że Łucję spotkał jakiś straszny wypadek. Wyrzucała sobie, że o tak późnej porze wysłała ją do Garenne. W całej pracowni mówiono jedynie o tajemniczym zniknięciu dziewczyny. O siódmej wieczorem pani Augusta przywołała do siebie Amandę. —Mam do ciebie prośbę — rzekła. —Co pani rozkaże? —Weź powóz na mój koszt i jedź na ulicę Bourbon dowiedzieć się, czy Łucja nie powróciła. Wróć tym samym fiakrem i powiadom mnie o tym. Amanda skrzywiła się z lekka, nie dała jednakże poznać swego niezadowolenia. —Z chęcią to uczynię — odpowiedziała, po czym zmieniła szybko ubranie i wyszła na ulicę, gdzie Owidiusz na nią już czekał. —Znowu kłopot i daremny trud — zawołała, podchodząc ku niemu. —Gdzie? Dlaczego? —Ta sroka, Łucja, gdzieś nam zniknęła. —Zniknęła? — powtórzył Soliveau z udanym zdziwieniem. —Tak, mój kochany. —Lecz w jaki sposób? Kiedy? — Po wyjściu z Garenne des Colombes o północy już nie pokazała się wcale. — Mogła paść ofiarą zbrodni lub jakiegoś wypadku. — Obawiając się tego, pani Augusta posyła mnie do niej po wiadomości. —Pojadę z tobą... —Najchętniej, właśnie o to cię chciałam prosić. Owidiusz przywołał fiakra i rozkazał mu jechać na ulicę Bourbon. Łotr ten chciał się dowiedzieć, czy Łucja została rozpoznana i czy wieść
TL
R
o jej nagłej śmierci doszła do domu, gdzie mieszkała. Oczekiwał zatem niecierpliwie powrotu Amandy. —Czy panna Łucja wróciła? — zapytała szwaczka, podchodząc do okienka odźwiernej. —Nie, pani, wszyscy są tym mocno zaniepokojeni. Jeżeli nie powróci do jutra rana, pójdę powiadomić komisarza policji — odpowiedziała kobieta. Amanda, którą mało to obchodziło, nie pytała więcej. — Trwożą się o tę świętoszkę — mruknęła — a ja zaręczam, że uciekła z kochankiem. Ot wszystko! — I cóż? — zapytał Soliveau, gdy wsiadła do powozu. — Nie wróciła, nikt o niej nic nie wie. Wracajmy na ulicę św. Honoriusza, muszę powiadomić o tym panią Augustę. Może pójdziemy razem na obiad. Soliveau promieniał radością. Był teraz pewien, że jego cios nie chybił. * **
Jak wiemy, doktor w Bois-Colombes pozwolił Łucji powrócić do Paryża. Niestety chora nie powróciła do chwili, gdy Amanda z rozkazu właścicielki magazynu dowiadywała się o nią wieczorem. Gdy Joanna Fortier przybyła do Bois-Colombes, Łucja spała pod opieką żony komisarza. On sam zmuszony był wyjechać, by zdać w urzędzie sprawozdanie z wypadku. Sen Łucji zrazu spokojny, z wolna stawał się nerwowy. Po przebudzeniu dostała silnej gorączki. Gdy doktor przyszedł odwiedzić chorą, zaniepokoił się tą nieprzewidzianą zmianą, bo mogła sprowadzić smutne następstwa i oświadczył, że przewiezienie jej wobec tego staje się niemożliwe.
TL
R
—Wszystko — rzekł — na co mógłbym pozwolić, to jedynie, aby ją przeniesiono gdzieś do najbliższego szpitala, gdyby jej obecność sprawiała państwu kłopot. —Nigdy nie zgodzę się na to! — zawołała żona komisarza. — To dziewczę zostanie u nas, będę je pielęgnowała jak własną córkę. Łucja spojrzeniem wyraziła wdzięczność mówiącej i zwróciła wzrok ku Joannie Fortier. Roznosicielka zrozumiała znaczenie tego spojrzenia. —Nie opuszczę cię, drogie, kochane dziecię! — mówiła. — Chciałabym jednak być jutro w Paryżu na pogrzebie pani Lebret. —Pani Lebret umarła? — szepnęła Łucja. —Tak, dzisiejszej nocy, po widzeniu się z matką. —Dobra Elizo — zaczęła chora słabym, przyciszonym głosem —ja nie chcę, ażebyś dla mnie miała utracić pracę u pana Lebreta. Wracaj do swego obowiązku, ale przyrzeknij mi, że codziennie przyjedziesz do mnie choć na chwilę i będziesz przynosiła mi listy, jakie nadejdą na ulicę Bourbon. —Oczywiście, kochanie — odpowiedziała Joanna. — A może zechciałabyś sama napisać parę słów? —Zabraniam wszelkiego wysiłku i wytężania umysłu — rzekł doktor. —Więc ja napiszę za ciebie — odparła roznosicielka i zwróciła się do żony komisarza: —To list do jej narzeczonego. Jest teraz w podróży i mocno zapewne się niepokoi, nie mając od niej wiadomości. —Ma pani słuszność, trzeba go powiadomić o tym, co się stało, napisz pani jednak, że pannie Łucji nie zagraża żadne niebezpieczeństwo i że wyzdrowieje niezadługo. — Potwierdzam to — odezwał się doktor. — Ostrze nie naruszyło żadnego z organów; fiszbiny gorsetu odbiły cios, który przeciął tylko ciało z jednego boku. Od dziś za osiem dni, jak sądzę, chora będzie mogła wstać.
TL
R
Komisarz wrócił z Paryża i wszedł do pokoju. Potwierdził zaproszenie żony, oddając się wraz z nią na usługi chorej. Około dziewiątej wieczorem matka Eliza zaczęła się zbierać do drogi, obiecując Łucji, że przyjedzie nazajutrz i przyniesie jej listy jeśli nadeszły. —Zawiadom, proszę, o wszystkim panią Augustę — dodało dziewczę. —Tak — rzekł komisarz. — Ale zobowiąż ją pani, żeby zachowała w tajemnicy szczegóły napadu, który omal nie zakończył się mordem. Nie chcemy, żeby ten fakt był znany, rozgłoszony i publikowany w dziennikach. Naczelnik policji żąda, aby najgłębsza tajemnica otaczała tę sprawę. — Dlaczego? — pytał doktor. — Dla bardzo prostej przyczyny. Nie słysząc o tym wypadku, łotry plądrujące w naszej okolicy bez obawy popełnią jakiś fałszywy krok, dzięki czemu będzie można ich schwytać. Licząc, że ofiara lekko tylko została zraniona, z pewnością będą działali dalej. My zaś ich przypilnujemy. Wezwałem agentów z Paryża, aby od dzisiaj podróżni zmuszeni nocą wędrować przez naszą okolicę nie musieli obawiać się o życie. Powiedz zatem pani krótko, że panna Łucja uległa wypadkowi, a nie bandyckiej napaści. Joanna przyrzekła zastosować się do otrzymanych poleceń i odeszła. Przejęta całkowicie ratowaniem Łucji nie pomyślała, że zbrodnia może ją przywieść w charakterze świadka przed trybunał sądu i policję, które napełniały ją nieprzezwyciężoną trwogą. Jadąc pociągiem do Paryża, przypomniała to sobie, pogrążając się w najsmutniejsze rozmyślania. Jeden wyraz, jeden gest niepewności albo wahania mogły ją były zgubić już poprzedniego wieczoru, wiedziała bowiem od Lucjana Labroue, że rysopis Joanny Fortier, zbiegłej z więzienia w Clermont, został rozesłany do wszystkich oddziałów policji i brygad żandarmerii. Drżała z przestrachu na myśl o niebezpieczeństwie, któremu tak śmiało stawiła czoło, a z którym spotkać się nie mogła. Jak dotąd najmniejsze podejrzenie co do jej tożsamości nie obudziło się w umyśle komisarza. Zresztą, jak
TL
R
można było poznać Joannę Fortier w osobie Elizy Perrin, roznosicielki chleba, znanej w całym okręgu pod imieniem matki Elizy? Widocznie Bóg się nią opiekował i nie odmówił jej nadal swej łaski. Myślała tak jadąc i z wolna niknęły jej obawy, a w półsennym marzeniu powracała do Łucji. — Biedne, niewinne dziewczę, chciano ją zabić! — szepnęła. — Gdybym znalazła jej trupa, to nie przeżyłabym tego, na pewno bym umarła. Po przyjeździe do Paryża czuła się mocno znużona i udała się wprost do swego mieszkania. Odźwierna wybiegła radośnie na jej spotkanie. —Ach! Jak to dobrze, żeś przyszła, matko Elizo, powiesz mi, być może, coś o pannie Łucji, co się z nią stało? — wołała. — Od wczorajszego wieczoru, gdy wyjechała do Garenne des Colombes odwieźć suknię dla pani merowej, nie pokazała się więcej. Dwa razy przysyłano tu ze szwalni, pytając o nią. Nie wiesz pani, gdzie ona jest, co to znaczy? —Łucja jest chora — odpowiedziała roznosicielka. —Chora? — powtórzyła odźwierna. — Ach! Biedne niebożę... Lecz co jej jest? Gdzie się znajduje? —Idąc na stację w Bois-Colombes ciemną nocą potknęła się, upadła, zraniwszy się silnie w bok. —Zraniła się? Boże wielki! Może niebezpiecznie? —Nie... szczęściem nie ciężko. Niedługo wyzdrowieje. Za kilka dni będzie tu mogła wrócić. —Jak to dobrze, uspokoiła mnie pani. Chciałam już zawiadomić komisarza policji. —To niepotrzebne. Należy na pewno zawiadomić panią Augustę. Pójdę do niej jutro. —Lecz skąd pani dowiedziała się o wypadku panny Łucji? —Przysłała posłańca do piekarni. Ale prosiła mnie, aby zapytać, czy nie nadeszły tu jakieś listy do niej. —Jest jeden. —Zabiorę go jutro, to się ucieszy.
TL
R
—A jakże się miewa pani Lebret? Nie przysłano nam dzisiaj chleba... —Biedna kobieta zmarła ubiegłej nocy. — Czy podobna? — zawołała odźwierna, wznosząc ręce ku niebu — Była młodsza ode mnie i zmarła. Takie to życie człowieka! Joanna pozostawiła stróżkę rozmyślaniom nad znikomością ludzkiej egzystencji, poszła do siebie, by wreszcie po dwóch nieprzespanych nocach odpocząć. Nazajutrz odbyła swój zwykły obchód z koszem chleba i wróciła, aby przebrawszy się, być na pogrzebie pani Lebret. Przez ten czas nadszedł od Lucjana drugi list. Joanna zabrała oba, a przed udaniem się na pogrzeb poszła uspokoić panią Augustę, powtarzając jej historię opowiedzianą odźwiernej. Modniarka w zupełności uwierzyła jej słowom, wyrażając głęboki żal nad dziewczyną, którą uważała za najlepszą ze swych szwaczek. Po pogrzebie matka Eliza odjechała do Bois-Colombes, gdzie Łucja oczekiwała jej z łatwą do zrozumienia niecierpliwością. Gorączka zmniejszyła się, rana powoli zabliźniała się. Tego dnia stan chorej był zadowalający, o czym doktor powiadomił Joannę. Łucja czytała, a raczej pochłaniała oczyma listy, przyniesione jej przez matkę Elizę. Oba pochodziły od Lucjana. W ostatnim liście wyrzucał narzeczonej milczenie, które napawało go niepokojem. Łucja dała oba te listy do odczytania Joannie. —Trzeba mu natychmiast odpisać, ażeby odpowiedź otrzymał koniecznie jutro z rana. —Lecz jeżeli ty mu odpiszesz, matko Elizo — mówiła dziewczyna — zwiększy to jego obawy. Będzie sądził, że jestem jednak niebezpiecznie chora. —To prawda. Nie pomyślałam o tym. Co więc zrobić? —Ja sama do niego napiszę. —Jakże, taka chora? —Zdołam utrzymać pióro.
—Lecz doktor zabronił ci tego surowo. —Doktor nie musi o tym wiedzieć. —A jeśli tym wysiłkiem pogorszysz swe zdrowie? —Czuję się znacznie lepiej. To mnie nie zmęczy. Tam, na stole leży bibuła, papier i pióro. Zechciej mi podać to wszystko tu, na łóżko i potrzymaj kałamarz. Joanna uczyniła zadość prośbie chorej i Łucja drżącą ręką zaczęła pisać:
TL
R
Ukochany Mój Lucjanie! Chcę wyznać Ci całą prawdę, lecz się nie obawiaj, ponieważ przysięgam, że nic nie ukrywam, czym byś mógł się zaniepokoić. Leżę w łóżku poraniona. Sam osądź, czy rana może być ciężka, skoro jestem w stanie pisać do Ciebie. Stałam się ofiarą strasznego zamachu; chciano mnie zabić dla kradzieży i zabrano mi najcenniejszy dla mnie przedmiot, mój złoty zegareczek, który otrzymałam od Ciebie w darze. Posłuchaj więc, co zaszło. Tu opisała swoją wędrówkę do Garenne, napaść bandyty, upadek i omdlenie oraz opatrznościowe nadejście matki Elizy i życzliwe przyjęcie, jakiego doznała w domu komisarza policji z Bois-Colombes. Zakończyła list następująco: Za dwa lub trzy dni będę mogła wrócić do Paryża, do mego pokoiku, gdzie wszystko mi Ciebie przypomina, gdzie znów rozpocznę mą pracę. Nie martw się, nie jestem osamotniona. Żona komisarza to bardzo przyjemna i dobra osoba, otacza mnie swą opieką, a nasza zacna matka Eliza odwiedza mnie codziennie. Nieszczęście, jakie mnie spotkało, przyjmuję z rezygnacją i nie uskarżałabym się na nie bynajmniej, gdybym mogła powtórzyć Ci
osobiście, iż kocham Cię więcej niż kiedykolwiek i nigdy kochać nie przestanę. Twoja na zawsze Lucja
TL
R
Ucałowawszy ów list, by chociaż tak przesłać z oddali narzeczonemu pocałunek, dziewczyna zakleiła kopertę i oddała Joannie. W tej chwili właśnie wszedł doktor, ale nie spostrzegł tego wykroczenia przeciwko swym zaleceniom. Stwierdził znaczne polepszenie w stanie chorej i przepisał lekarstwo na wzmocnienie. Joanna przyniosła miksturę z apteki i odjechała do Paryża. Panna Amanda była w tym dniu nadzwyczaj rozdrażniona. Oczekiwała bowiem w porze śniadaniowej na przybycie rzekomego barona de Reiss, który nie pokazał się wcale i nie raczył jej powiadomić, z jakiej przyczyny nie przyszedł. W ciągu dnia odebrała z poczty list od niego, w którym znajdowało się tysiąc franków. W liście tym oznajmiał, że ponaglony nieprzewidzianymi okolicznościami, zmuszającymi go do natychmiastowego udania się w długą i daleką podróż, przesyła jej słowa pożegnania. Amanda zmięła gniewnie list w palcach, wyjęła jednak tysiąc franków i starannie schowała. Czy nagły wyjazd nie oznaczał ostatecznego zerwania?... Czy ta jego podróż jest prawdziwa? Oto pytania, jakie zadawała sobie przygnębiona, widząc od razu ruinę wszystkich swych nadziei. Nie było sposobu poznać prawdę. Owidiusz nie dostarczył w tej sprawie żadnych wskazówek. A prawda była dla Amandy niestety bardzo przykra. Po prostu skończyła się jej rola. Banknot tysiącfrankowy został jej przysłany jako wynagrodzenie za udzielone objaśnienia co do Łucji. Nie potrzebując już teraz panny, Owidiusz odsunął ją na bok i był przekonany, że nie zobaczy jej więcej. Mylił się jednak. * *
*
TL
R
Lucjan Labroue po odebraniu listu od narzeczonej przyjął wiadomość o wypadku jak straszny cios. Łucja była bliska śmierci, padła ofiarą zbrodniczego zamachu jakiegoś mordercy... Leżała zmożona cierpieniem, a on nie mógł być przy niej, aby ją pielęgnować, pocieszyć! Być może, myślał, iż chcąc mu oszczędzić boleści, ukrywa przed nim prawdziwy stan swego zdrowia? Lucjan doświadczył niewysłowionych cierpień moralnych. Co począć bowiem? Jechać do Paryża? Porzucić nadzór robót, które mu powierzono? Zdradzić zaufanie swego pryncypała? Mógł tak postąpić? Niepodobna było bez narażenia sobie Harmanta, bez ryzykowania utraty miejsca i zburzenia całej opinii. Był zmuszony doczekać ukończenia robót w Bellegarde, poprzestając na tygodniowej korespondencji z narzeczoną. — Ach, gdybym był wolny, natychmiast bym do niej pośpieszył! — mówił sobie. Z całego przebiegu wydarzeń po wypadku wynika, że nikt nie podejrzewał prawdziwych powodów napadu. Wszyscy byli przekonani, że cała ta sprawa została popełniona dla kradzieży przez jakiegoś nocnego włóczęgę, dlatego Owidiusz i jego wspólnik Harmant czuli się zupełnie bezpieczni. Obydwaj śledzili z uwagą ogłoszenia w dziennikach, by się przekonać, czy napiszą o zbrodni w Bois-Colombes. Dzienniki milczały o tym, a obydwaj złoczyńcy byli z tego zadowoleni. Sąd nie rozpoczął działań w sprawie, która nie spowodowała śmierci ofiary. Niestety bowiem podobne wypadki bywają bardzo częste w okolicach Paryża. Po złożeniu protokołu przez komisarza żaden z sędziów śledczych nie udał się na miejsce zbrodni. Rozkazano jedynie podwoić czujność policji dla zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańców Bois-Colombes i odszukać numer skradzionego zegarka. Po udzielonych przez Łucję informacjach odnalezienie zegarmistrza nie było trudne. Zapisano sobie numer oczekując tylko chwili, gdy morderca przyjdzie go sprzedać i sam się odda w ręce sprawiedliwości.
TL
R
W pałacu przy ulicy Murillo wszystko szło zwykłym trybem. Harmant powstrzymywał się w rozmowach z Marią od spraw mogących dotyczyć Lucjana Labroue. Młodzieniec również unikał w listach wymieniania córki pryncypała. — Gdy Lucjan wróci — powtarzał sobie Jakub Garaud — i dowie się o zniknięciu swej narzeczonej, będę działał stosownie do jego nastroju i stanu psychicznego. Maria była nadal w jednakim usposobieniu. Zamknęła się w sobie i usiłowała skryć własną boleść. Nie wyrażała najmniejszej skargi, nie uczyniła ojcu żadnej wymówki, mimo to czytał w jej duszy, rozumiał jej boleść. Chwilami Harmant zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby wcześniej zawezwać Lucjana? Przyspieszając jednak ów powrót bez nadzwyczajnych powodów, mógłby wzbudzić podejrzenia. Czekał więc, jak mu nakazywała roztropność. Upłynęło dziesięć dni. Łucja wyjechała z Bois-Colombes, gorąco dziękując tak komisarzowi z żoną za udzieloną sobie gościnność, jak i doktorowi za jego starania. Wróciła na ulicę Bourbon, ku wielkiej radości Joanny Fortier i właścicielki szwalni, pani Augusty. Dziewczyna zabrała się zaraz do pracy, pomimo że wszelki wysiłek był jej surowo przez lekarza wzbroniony. Rana, wbrew pozornemu wyzdrowieniu, mocno niekiedy jej dokuczała. Pierwszą z robót, jakie Łucja rozpoczęła po powrocie do swego mieszkania, było wykończenie kostiumów dla panny Harmant. Maria, której stan moralny i jej fizyczne cierpienia znamy, pogrążona w ciężkim smutku, mało kiedy wyjeżdżała, nie troszcząc się o zamówione u pani Augusty toalety. Ta zaś powiadomiona o chorobie córki milionera, a tym samym przekonana, że czas nie nagli, czekała cierpliwie na wyzdrowienie Łucji. Córka Pawła Harmanta nie wiedziała o wypadku, jaki spotkał młodą robotnicę, a gdyby przypadkowo się dowiedziała, nie przypuściłaby na chwilę, że to ona sama stała się bezwiedną sprawczynią tej zbrodni.
TL
R
W kilka dni po powrocie do domu, czując się nieco lepiej, Łucja posłała matkę Elizę do szwalni z zapytaniem, jak ma postąpić z przymierzaniem strojów zamówionych przez pannę Harmant. Pani Augusta odpowiedziała, iż chce, jeżeli Łucja może wychodzić, aby udała się sama do pałacu przy ulicy Murillo. Dziewczę pragnęło uniknąć tej przykrej konieczności. Zimna ironia Marii podczas jej ostatniej bytności głęboko dotknęła Łucję, prócz tego jakieś nieokreślone przeczucie, jakiś wewnętrzny głos powtarzał jej: Nie chodź tam! Ale pani Augusta kazała ją namówić, by tam poszła, a owa prośba oznaczała z jej strony rozkaz. Nie było zatem rady. Trzeba było pójść. Nazajutrz w towarzystwie Joanny Fortier, niosącej zapakowane suknie, wybrała się około południa do pałacu, co było pierwszym wyjściem z domu po wypadku. Ciepłe wiosenne słońce jasno przyświecało, drzewa na skwerach okryły się świeżym listowiem. Przyroda budziła się z długiej zimowej martwoty. Mimo jednakże tak łagodnej pory Łucja czuła się mocno osłabiona. — Może pojedziemy fiakrem — spytała roznosicielka. — Nie wolę się przejść — odrzekło dziewczę — bo ta przechadzka wzmocni me siły, zresztą czas jest tak piękny, tak pogodny. Czy zdołasz jednak zajść tak daleko? — Spróbuję... Wesprzyj się na moim ramieniu. Łucja ujęła pod ramię Joannę i obie razem wolno zaczęły iść. Po przebyciu jednak kilkunastu kroków dziewczyna nagle się zachwiała. — Przewidywałam to — mówiła matka Eliza i zawoławszy fiakra, pomogła Łucji wspiąć się, a siadłszy obok niej, rozkazała jechać na ulicę Murillo. Powóz potoczył się ku domowi milionera. Harmant z córką siedział przy śniadaniu, gdy kamerdyner oznajmił, iż ktoś chce się widzieć z panią.
TL
R
— Ktoś do mnie? — zawołała zdziwiona Maria. — Któż to taki? — Szwaczka z magazynu pani Augusty. Przyszła przymierzyć pani kostiumy. — Która ze szwaczek? — pytała Maria. — Ta młoda robotnica, która tu już kilkakrotnie przychodziła do pałacu. Córka milionera pobladła. — Łucja? — rzekła drżącym głosem. , — Tak, to ona. — Co! Łucja? — zawołał osłupiały Harmant zerwawszy się nagle. Maria nie zrozumiała, nie mogła zrozumieć powodów trwogi swego ojca. —Drażni go obecność tej dziewczyny — pomyślała. —Ja jej nie przyjmę, mój ojcze — powiedziała głośno. Słowa te podziałały uspokajająco na Harmanta. Poczuł, że mógł się zdradzić, przestając panować nad sobą. — Łucja żyje... tu? Czy podobna? — myślał. — Owidiusz miałby więc bezczelnie skłamać? Bądź co bądź, należało się przekonać o tożsamości dziewczyny, a więc zobaczyć ją. Garaud pochylił się ku córce i rzekł do niej cicho: — Nie mogłem pohamować wzburzenia na wspomnienie tej dziewczyny, lecz widzę, że to było niesprawiedliwe. —Jak to niesprawiedliwe? — spytała Maria. —Tak, ponieważ to dziewczę nie wie, że jest przyczyną twego cierpienia. Nie godzi się zatem odmówić jej przyjęcia. Przychodzi tu jako szwaczka, przysłana z magazynu. Dlaczego więc i z jakich powodów miałaby zastać drzwi przed sobą zamknięte? Przyjmij ją dzisiaj jak zwykle, proś przy okazji panią Augustę, aby ci na przyszłość przysyłała inną szwaczkę. —Jej widok jest dla mnie wstrętny! — zawołała Maria. —Przyzwij na pomoc swą godność osobistą, a przezwyciężysz wstręt bez trudu. —Masz słuszność, mój ojcze.
TL
R
Harmant zwrócił się do kamerdynera, oczekującego na dalsze rozkazy. —Każ wejść tej robotnicy — rzekł. —Jak to, tutaj ją przyjmiemy? — zawołała Maria. —Dlaczego nie? Jeśli nie zechcesz przymierzać ubrania, każesz jej odejść pod jakimś pozorem. —Niech wejdzie — powtórzył, zwracając się do służącego. Po kilku minutach Łucja ukazała się w drzwiach. Była śmiertelnie blada, wyraźnie wzruszona, mogła zaledwie utrzymać się na nogach. Maria spostrzegła tę wielką zmianę, zaszłą od ostatniego widzenia, lecz nie wzruszyło to jej bynajmniej. —W jakim celu panna przychodzisz? — spytała dumnie. —Przychodzę, by przymierzyć pani kostiumy — odrzekła Łucja słabym głosem. — Spóźniłam się z robotą, ale to nie moja wina. Uległam wypadkowi, a raczej zbrodni, co przez kilkanaście dni uniemożliwiło mi pracę. Na te słowa Harmant drgnął. —Zbrodni... — powtórzyła Maria z zaciekawieniem. —Tak, pani, usiłowano mnie zamordować. —Została pani ranna? — pytał z udaną obojętnością Garaud. —Tak, i dotąd jeszcze cierpię z powodu tej rany. Zadano mi uderzenie nożem w piersi, a drugi cios byłby mnie niechybnie zabił, gdyby ostrze noża nie złamało się o stalowy pręt gorsetu. Temu przypadkowi jedynie zawdzięczam życie. —Rzeczywiście szczęśliwy traf, który należy błogosławić — rzekł Harmant. — Złoczyńca został na pewno schwytany? — Nie, panie. Lecz mamy nadzieję, że wkrótce go ujmą. Odpowiedź ta wywołała krople zimnego potu na czole milionera, siłą woli jednakże ukrył wzruszenie. —Udzieliłaś pani zapewne jakichś wskazówek policji? — zapytał. —Nie, ponieważ w nocy nie mogłam dojrzeć postaci tego łotra. Był to niewątpliwie jeden z włóczęgów, czatujących w okolicach
Paryża. Morderstwo nie było chyba celem, ale sposobem. Zabijał dla rabunku.
TL
R
—A!... Okradziono więc panią? —Tak, panie, skradziono mi zegarek z łańcuszkiem i pugilaresik. Od chwili zobaczenia Łucji Garaud wpatrywał się w nią ze wzrastającym zaciekawieniem. Śledził bacznie jej rysy twarzy, wyraz oczu, wsłuchiwał się w brzmienie głosu. — To dziwne — myślał — zdaje mi się, jak gdybym widział kiedyś tę twarz, słyszał ten dźwięk głosu... Nagle światło zabłysło w jego pamięci. — Wiem! — myślał dalej. — Jest to żywy obraz Joanny Fortier, gdy była młoda. I Jakub Garaud nie mylił się bynajmniej. Ktokolwiek widział Joannę przed dwudziestu laty i obecnie zobaczył Łucję, zmuszony był uznać dziwne podobieństwo, zachodzące pomiędzy tymi dwiema kobietami, a tak łatwe do wyjaśnienia. Jakub Garaud, odkrywszy wspomniane podobieństwo, przypomniał sobie, że w czasach, gdy mieszkał w Alfortville, Joanna oddała swą córkę mamce na wykarmienie. Przypomniał sobie zarazem, że Maria mu powiedziała, iż Łucja została wychowana w przytułku dla opuszczonych dzieci. Błysk olśnienia przebiegł mu umysł. — A gdyby to była ona? — zapytywał sam siebie. Dziewczę, bardzo osłabione, szukało wzrokiem jakiegoś sprzętu, o który by się mogło na chwilę wesprzeć. Spostrzegł to Harmant i podał jej krzesło. — Pani jesteś osłabiona — rzekł — spocznij proszę. Marię boleśnie uraziła owa ojcowska uprzejmość. — Nie będę dziś przymierzała kostiumów — powiedziała szorstko — panna Łucja więc może odejść. Zresztą szyje na mnie od tak dawna,
TL
R
że uważam to za niepotrzebne. Odbiorę te kostiumy od pani Augusty w ciągu dwóch tygodni, nie pilno mi wcale. Było to widoczne polecenie, by młoda szwaczka nie pokazywała się więcej w pałacu. Łucja dobrze je zrozumiała. Z sercem zranionym upokorzeniem wyszła z jadalni, zabierając w kartonach ubranie i poszukując daremnie w pamięci, w czym mogła zawinić, że panna Harmant, tak dla niej dobrotliwa, traktowała ją nagle w sposób wyniosły i pogardliwy. Spotkawszy się z matką Elizą, opowiedziała jej o doznanej przykrości. — Nie zwracaj na to uwagi, moje dziecko — rzekła roznosicielka. — Panna Harmant, jak ci wiadomo, jest bardzo chora, a choroby zaostrzają najłagodniejsze charaktery. Poszły w milczeniu drogą ku ulicy Bourbon. Harmant został sam z córką, zaczął więc rozmowę. —Wiesz, to młode dziewczę jest bardzo piękne. —Tak sądzisz, ojcze? — szepnęła Maria z boleścią. — Przyznajesz więc, że Lucjan może ją kochać? —Rozumiem chwilowe upodobanie, jednak podobne miłostki zwykle trwają krótko. To jest słomiany ogień, który zapłonie żywo, przygasa, nie pozostawiając nic... nic... żadnego nawet wspomnienia. Ale... odebrałem list od Lucjana — dodał po chwili. —Powraca? — pytała żywo Maria. —Tak, w ciągu dni kilku. —Czy pisał coś o mnie? —Pisze o tobie w każdym ze swych listów, musisz więc zrozumieć, że nie pisałby, gdybyś mu była obojętna. —I sądzisz, że on mnie będzie kochać? —Sądzę, że on już ciebie kocha. —To tylko ty mówisz. Ale chciałabym usłyszeć to od niego. —Wkrótce sam powie ci o tym. Maria opuściła głowę, ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi. Słowa ojca nie zdołały jej przekonać.
TL
R
— Opowiadałaś mi kiedyś — zaczął Garaud — że owa Łucja nie ma rodziców. —Tak. —Skąd wiesz o tym? —Wiem od niej samej. Byłam z nią przedtem w dobrych stosunkach, pytałam ją o historię jej życia. —Została wychowana w przytułku dla opuszczonych dzieci? —Tak. —W Paryżu? —W Paryżu. Została zapisana tam pod numerem 9. Ależ mój ojcze, już raz ci o tym opowiadałam. —Być może... Zapomniałem jednak. I nie wie, kto ją tam oddał? —Nie wie. —Lecz mogłaby się dowiedzieć? —Starała się o to, ale bezskutecznie. Odmawiają opuszczonym dzieciom udzielania wszelkich wskazówek. Ale powiedz mi, mój ojcze, dlaczego zajmują cię te szczegóły? —Chcę się przekonać dokładnie, czy Lucjan Labroue, pochodzący z zacnej, powszechnie szanowanej rodziny, mógłby na serio pokochać dziewczynę bez nazwiska, wychowaną w przytułku. Tu Harmant wstał z krzesła. —Do widzenia, moje dziecię, jadę do fabryki. —Ale wrócisz na obiad? —Chciałbym, jeżeli mnie coś nieprzewidzianego nie zatrzyma. Gdybym nie przybył o zwykłej godzinie, nie czekaj na mnie. I uścisnąwszy córkę, wyszedł. Zdumiony niezwykłym podobieństwem młodej szwaczki do Joanny Fortier wypytywał Marię o szczegóły pierwszych lat życia Łucji. Podejrzenie dojrzewało w jego głowie. Posiadając teraz niezbędne wskazówki, musiał szybko zobaczyć się z Owidiuszem Soliveau, aby mu donieść, że jego cios chybił oraz że ofiara jest w dobrym zdrowiu.
Nie użył jednakże własnego powozu, lecz wsiadł do fiakra i polecił się wieźć na ulicę Clichy. Daremnie jednak dzwonił do drzwi ogrodu. Nikt nie odpowiadał, Soliveau był nieobecny. Harmant uderzył gniewnie nogą o ziemię. Ale gdy się uspokoił, wyjął z kieszeni notatnik, kreśląc na jednej z kartek: Jeżeli wrócisz dziś wieczorem przed piątą, przyjedź co prędzej do Courbevoie. Gdybyś zaś wrócił po szóstej, będę na Ciebie oczekiwał wieczorem, o dziesiątej w kawiarni de la Paix, na placu Opery. Sprawa pilna!
TL
R
Wydarł kartkę, wrzucił ją do skrzynki na listy, po czym kazał się zawieźć do fabryki. Po zerwaniu stosunków z Amandą, Soliveau, dla którego bezczynność była nieznośna, zaczął znów uczęszczać do szulerni. Namiętność gry na nowo go opanowała. Nie mógł z braku odpowiednich środków bywać w przyzwoitych klubach, chodził więc do pospolitych, gminnych kawiarni, stojących otworem dla każdego, gdzie legitymowanie się nie było potrzebne. Trzeba jednakże przyznać, że grał wstrzemięźliwie, ryzykując tylko drobne kwoty pieniędzy. Właśnie tegoż dnia, po śniadaniu, poszedł do jednego z podłych klubów. Pomimo ograniczonych stawek przegrał przeszło sto franków. Nie miał przy sobie więcej pieniędzy i nie mógł grać dłużej, a powróciwszy do siebie około czwartej jak zazwyczaj otworzył skrzynkę na listy. Znalazł tam kartkę swego pseudokuzyna, której treść mocno go zastanowiła. — Cóż się tam znowu stało nieprzewidzianego? — powtarzał. — Jaki powód nagli go do tak pilnego zobaczenia się ze mną? Mocno zaciekawiony, a zarazem i niespokojny, napełnił swą wypróżnioną portmonetkę pieniędzmi i kazał się zawieźć do fabryki w Courbevoie. Stosownie do wydanego polecenia został natychmiast wpuszczony do gabinetu przemysłowca. Harmant z ponurym wyrazem twarzy siedział za biurkiem.
— Jakaż żałobna fizjonomia — rzekł wchodząc Soliveau. — Dowiedziałeś się o śmierci któregoś ze swych przyjaciół? —Nie o śmierć tu chodzi — odparł głucho milioner. —O cóż w takim razie? —Skutkiem twej nieudolności zostaliśmy wtrąceni w niesłychany kłopot. —Mówiłem ci już, że nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek. Mów jasno!
TL
R
—Łucja żyje — rzekł Garaud. —Co? Ona żyje?! — powtórzył Owidiusz blednąc. —Tak! —To niemożliwe. Mam silną rękę. Ostrze noża przebiło jej serce. Mylisz się zapewne. —Ja ją widziałem. —Ty... widziałeś Łucję żywą? —Widziałem i rozmawiałem z nią nawet. —Gdzie? —U siebie, przy ulicy Murillo. Twój nóż osunął się po prętach gorsetu, zadając tylko ranę, z której już ją wyleczono. Nawet zajmuje się pracą. Bardziej niż kiedykolwiek ta dziewczyna niweczy wszystkie me plany. —Do miliona piorunów — krzyknął Soliveau, zaciskając pięści — oto korzyść z wystawiania się na niebezpieczeństwo, widziała mnie pewnie i może poznać! —Bądź spokojny. Noc była zbyt ciemna, przestrach ją obezwładnił. Nie była w stanie złożyć policji żadnego zeznania o zabójcy. Zbrodnię przypisano włóczęgom krążącym wokół Paryża. —W takim razie można ponowić zasadzkę i lepiej ją tym razem przygotować. —Strzeż się! — zawołał Garaud. — Powtórny wypadek wzbudziłby podejrzenia, a tego właśnie należy unikać.
—Porzucasz zatem tę sprawę? Odstępujesz od niej? — pytał Soliveau. —Porzucać sprawę, w której chodzi o życie mej córki? Nigdy... nigdy w świecie! —Masz więc nowy plan? —Tak. —Jaki? Harmant podał wspólnikowi kartkę papieru, na której wypisane były następujące słowa: Łucja została oddana w roku 1862 lub 1863 do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu, gdzie zapisano ją w księgach pod numerem 9.
TL
R
—Cóż z tego? — pytał Soliveau. —Jak to, nie rozumiesz? —Nie! —Musimy wiedzieć, przez kogo została tam oddana. —Coraz mniej rozumiem. Zdaje mi się, że tracisz już zmysły, mój stary! Na cóż przyda się nam wiadomość, kto oddał ją do przytułku? Nie będą chcieli powiedzieć nam tego, jeśli dokładnie nie opiszemy przedmiotów, które przy tym dziecku wtedy się znajdowały, a które zapisano w księgach. —Trzeba nam właśnie wydostać ten protokół. —W jaki sposób, ciekawe? Chyba go wykraść z przytułku? —Za każdą cenę muszę wiedzieć, czy się nie mylę. —W czym? —W przypuszczeniu, że Łucja jest córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie. —Skąd przyszło ci to do głowy? —Naprowadziło mnie na tę myśl naprzód jej imię. Córka Joanny Fortier nazywała się Łucja. —Ech, dziecinniejesz —Następnie jej wiek.
TL
R
—To jeszcze nie dowód. —Wreszcie jej twarz. Jej cała postać dziwnie przypominająca Joannę, gdy była młoda. Są to jak gdyby dwie fotografie jednej i tej samej osoby. —A! To co innego i bardzo ważne, jeśli się nie łudzisz. —W roku 1861 Joanna Fortier była skazana, Łucja została oddana do przytułku również w 1861 lub 1862. Widzisz związek? Mamka, nie otrzymując zapłaty, zaniosła ją do Paryża i po złożeniu zeznania w merostwie oddała na wychowanie wydziałowi opieki nad podrzutkami. —Brawo! Doskonale! Teraz zrozumiałem — zawołał Soliveau. — Ani słowa przeciw, to bardzo ważne! —Trzeba więc działać. —Na pewno, lecz w jaki sposób? Powtarzam ci, że w przytułku dla opuszczonych dzieci nie udzielają objaśnień nikomu. Wiem na pewno, że tak jest. Trzeba więc nam szukać wskazówek gdzie indziej. —Dobrze, lecz gdzie? —Czy nie pamiętasz nazwiska mamki, której Joanna Fortier oddała swe dziecko? —Nie pamiętam. —Ale wiesz może, gdzie ta kobieta mieszkała. —W Joigny. — A więc trzeba udać się niezwłocznie do Joigny. Ja podejmuję się tego, zrobię to dla ciebie. —Kiedy pojedziesz? —Jutro rano. —Potrzebujesz może pieniędzy? — Naiwne pytanie. Amanda wyssała ze mnie wszystko do szczętu. Oczywiście Owidiusz kłamał bezczelnie, chciał jednak tym sposobem więcej wyciągnąć od Harmanta. — Prócz tego — dodał — jest rzeczą pewną, iż korzystając z sytuacji każą grubo zapłacić sobie za informacje. Ale co to znaczy dla ciebie,
TL
R
który jesteś milionerem. Nie pożałujesz pieniędzy, gdy chodzi o szczęście twej córki. Garaud otworzył szufladę w biurku, dobył paczkę banknotów i wręczył Owidiuszowi. — Dziękuję! — rzekł tenże, chowając je z pośpiechem do kieszeni, bez liczenia. — Jutro więc z rana jadę do Joigny. I dwaj wspólnicy rozstali się. Pogoda była wspaniała tego dnia. Był to jeden z owych czarownych uśmiechów wiosny, jakim się budzi do życia odmłodzona przyroda. Po odjeździe ojca do fabryki Maria rozkazała zaprząc konie do powozu. Potrzebowała powietrza, ruchu, jakiegokolwiek zapomnienia, dlatego postanowiła zwiedzić pracownię naszego dawnego znajomego, malarza Edmunda Castela. Ta wizyta ukrywała obok tego inny cel. Edmund, jak wiemy, mieszkał przy ulicy Assas, gdzie Maria była już parę razy zwiedzać jego pracownię. Tym razem zastała artystę wykończającego ostatecznie obraz wykonany przed dwudziestu laty, a ofiarowany Jerzemu Darierowi. Na małym stoliku stał tekturowy konik, stanowiący jeden z akcesoriów na obrazie. Edmund Castel przyjął jak najuprzejmiej pannę Harmant. Patrzył na nią jednak ze smutkiem, tak wydała mu się być chora i zmieniona. — Przybywa pani do mnie pewnie z surową naganą? —Z naganą? Za co? Dlaczego? — spytała z uśmiechem. —Za to, żem dotąd nie zrobił nowych zakupów dla galerii, którą pani zamierza utworzyć. —Bądź pan spokojny. Zupełnie inny jest cel moich odwiedzin. Przybywam, by prosić pana o małą przysługę. —Jestem na pani rozkazy. O cóż chodzi? —Zwykle składam mojemu ojcu podarunek na urodziny. Ten dzień nadchodzi za dwa miesiące. Zgadnij więc pan, jaki mam zamiar? —Pragnie pani dać panu Harmant w tym roku swój portret, nieprawdaż?
TL
R
—Doskonale, odgadł pan! Liczę, że zechce pan dopomóc mi w tej sprawie... —Najchętniej! Mam wprawdzie wiele robót rozpoczętych, lecz odłożę je dla pani. —Ach! Jaki pan jest uprzejmy! —Nie zasłużyłem na tę pochwałę, od pani jednak z przyjemnością ją przyjmuję. Czy pani życzy sobie portretu całej postaci? —Tak, panie. —A w jakich rozmiarach? —Wybór zależy od pana. —Może ta wielkość podoba się pani? — rzekł Castel, zbliżając się do obrazu, przedstawiającego chwilę uwięzienia na probostwie Joanny Fortier i wskazując na jej postać szkicowaną z natury. —Jak ten? — powtórzyła Maria, idąc za artystą. — Dobrze, zgadzam się na to. — I przez kilka chwil stała przed obrazem, wpatrując się intensywnie. Nagle mimo woli zadrżała. —Gdy byłam tu poprzednio u pana — pytała — czy ten obraz był w pracowni? —Był, lecz stał na uboczu. Dlaczego jednak o to pytasz mnie pani? —Ponieważ go nie dostrzegłam, mimo iż on w dziwny sposób przykuwa mą uwagę. Gdybym go była widziała, spostrzegłabym pewien szczegół, który dziś na mnie wywarł silne wrażenie. —Cóż takiego? —Twarz tej kobiety, stojącej między żandarmami. —Ta twarz przypomina pani kogoś ze znajomych? —Tak, jest to zadziwiające podobieństwo. —Do jakiejś starszej osoby? — pytał żywo artysta. —Przeciwnie, do osoby zupełnie młodej, mającej około dwudziestu dwóch lat. Jest nią szwaczka pani Augusty, mojej modniarki. —Jak się nazywa?
TL
R
—Łucja, pan ją zna może? —Nie, pani. Nie znam jej wcale. Gdzie mieszka ta Łucja? —Przy ulicy Bourbon, numer 9. —Nie znam jej — rzekł Castel, myśląc jednocześnie, że dziewczyna, którą kocha Lucjan Labroue ma imię Łucja i mieszka także przy ulicy Bourbon. —Na świecie spotykamy pełno dziwnych podobieństw — rzekł głośno. — Zatem pani życzy sobie mieć portret tej wielkości? — dodał, zmieniając temat rozmowy. —Tak, chciałabym. A ile posiedzeń będzie trzeba odbyć? —Pięć... lub sześć... —Czy pan wyznaczy godziny? —Wybór zostawiam pani. Jestem na jej rozkazy. Ostatnio nie wychodzę prawie z domu. —Kiedy rozpoczniemy pierwsze nasze posiedzenie? — pytała dalej Maria. —Pojutrze, jeśli to pani nie zrobi różnicy. —Dobrze, przyjadę około drugiej w południe, a teraz uciekam. —Czemu tak prędko? —Ponieważ przeszkadzam panu w pracy. —O nie, bynajmniej. Gdy pani weszła, miałem właśnie odpocząć. Proszę więc, zechciej mi poświęcić parę chwil na miłą pogawędkę. —Chętnie, ale o czym będziemy mówić? —Czy pani jest zadowolona ze swego pobytu w Paryżu? —Tak, dosyć. Wyobrażałam sobie jednak, iż to jest miasto weselsze, bardziej ożywione. —Żałuje więc pani Ameryki? —Są chwile czasami, gdy chciałabym widzieć jej piękne niebo, jej świetną, bogatą przyrodę. —Nowy Jork jest pani rodzinnym miastem, nieprawdaż? —Tak, panie, przy urodzeniu straciłam matkę, która była piękna i dobra jak anioł, o czym mi często opowiadał ojciec.
TL
R
—Lecz pani ojciec nie jest Amerykaninem? — mówił Edmund dalej, badając niepostrzeżenie dziewczynę. —Nie, on jest Francuzem, pochodzącym z Burgundii. Mój dziadek, ojciec mej matki, Jan Mortimer, odkrył w nim znakomite zdolności techniczne, uczynił go swoim wspólnikiem i oddał mu swą córkę za żonę. —Dziadek pani był sławnym wynalazcą? —O, tak, tak panie. On, jak i mój ojciec dokonali znakomitych wynalazków technicznych. —Ojciec pani, jak słyszałem, wynalazł maszynę do szycia? —Tak, jest całkiem cicha, odkrył też maszynę do rycia w kamieniu i metalu. Na te słowa Edmund zadrżał. —Maszynę do giloszowania? — dociekał nadal. —Arcydzieło, jak mówią. Przyniosła mu ona miliony! —Jak długo pan Harmant mieszkał w Ameryce? —Przez dwadzieścia dwa lata prawie. —A w którym roku przybył do Nowego Jorku? —O ile wiem, w 1861. —Dla zebrania tak kolosalnego majątku musiał wiele pracować? —Dziadek mój był bardzo bogaty. —Wynalazcy prawdziwie uzdolnieni szybko się wzbogacają w Ameryce. Być może pani powróci tam kiedyś? —Nie sądzę. —Dlaczego? —Mój ojciec nie zdecydowałby się nigdy na powtórne opuszczenie rodzinnego kraju, z którym wiąże go tyle interesów — odpowiedziała Maria, rumieniąc się lekko. —To prawda, lecz mogą znaleźć się okoliczności... —Jakie? —Przypuśćmy, małżeństwo pani? —Och! — zawołała żywo — nigdy nie poślubiłabym Amerykanina. —Więcej ma pani sympatii dla Francuzów?
TL
R
— Bez porównania! Zresztą jestem sama z ojca Francuzką. —Gdym po raz ostatni miał honor widzieć panią u Jerzego Dariera — mówił Edmund dalej — poglądy, które pani wówczas wyrażała, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. —Poglądy? — powtórzyło dziewczę. — O cóż to chodziło, nie pamiętam. — Była wtedy mowa o Lucjanie Labroue. Maria mocno zarumieniła się. —Nie było to rzeczą zupełnie naturalną? Przecież obowiązkiem tych, którzy coś posiadają, jest, według mnie, przychodzić z pomocą nie posiadającym nic. —A ojciec pani, czy potwierdził jej zdanie? —Tak, mój ojciec zaproponował spółkę panu Labroue. —Poszedł wiec za pani radą, czego mu z serca winszuję, ponieważ Lucjan jest człowiekiem najzacniejszego charakteru, ale też zdolny i pracowity bez miary. —Sądzę więc, że prędzej czy później skłoni się do przyjęcia propozycji mojego ojca. —Jak to, zatem odmówił? — pytał zdumiony artysta. —Tak... prosił o pozostawienie mu czasu do namysłu. —Dlaczego? Wobec tak świetnych propozycji. —Być może, że wielka skromność nie pozwala mu ich przyjąć od razu. —Do pani należałoby skłonić go ku tej szansie. Takiemu jak pani adwokatowi, sądzę, odmówić by nie mógł. Maria nic nie odrzekłszy na to ostatnie zdanie, westchnęła z cicha. Edmund zrozumiał, co dzieje się w sercu biednego dziewczęcia. —Jak to, już chcesz mnie pani opuścić? — rzekł widząc, iż podniosła się z krzesła. —Czas mi powracać. Gdybyś pan przypadkiem spotkał mojego ojca, nic nie mów, proszę, o niespodziance, jaką mu zamierzam przygotować.
—Dochowam tajemnicy, zapewniam. —Do widzenia zatem pojutrze. Malarz wyprowadził pannę Harmant i siadł przed obrazem. — To podobieństwo Łucji do Joanny Fortier... dziwna rzecz... — wyszeptał. — Łucja jest dzieckiem wychowanym w przytułku i właśnie ma dwadzieścia dwa lata. Znowu zagłębił się w zadumie, utrwalając w pamięci to wszystko, co usłyszał od córki milionera. * **
TL
R
Owidiusz powiedział Harmantowi: Pojadę jutro do Joigny i rzeczywiście, nazajutrz o godzinie szóstej trzydzieści wsiadł do pociągu kolei liońskiej. O dziewiątej dojechał do celu swojej podróży. Poszukiwania, które podjął, nie były łatwe do wykonania. Pewien siebie, nie wątpił w ich skuteczność, ufny we wrodzoną sobie zręczność i przenikliwość. W istocie pokonywał on z zadziwiającą łatwością najbardziej pogmatwane zapory i gdyby los był mu pozwolił znaleźć pracę w prefekturze, zostałby znakomitym policjantem. — Nie będzie to łatwe — myślał sobie, jadąc. — Mniejsza z tym jednak, informację zdobyć muszę. Idę szukać igły w stogu siana. Przede wszystkim trzeba nabrać sił do rozpoczęcia tej sprawy, głód mi diabelnie dokucza, idę na śniadanie. Więc gdy wyszedł ze stacji z walizką w ręku, wsiadł w hotelowy omnibus, który go zawiózł do centrum Joigny, ładnego miasteczka położonego na pagórku, u stóp którego rzeka Yonna toczyła przejrzyste fale. Otrzymawszy pokój w hotelu „Pod Łabędziem", przebrał się, rozkazując podać obfite śniadanie. Jedząc i pijąc, układał plan swojej kampanii.
TL
R
— Odnaleźć mamkę, jeżeli jeszcze żyje — powtarzał — oto główne zadanie. Odnaleźć bez wskazówek, to płynąć w ciemnościach bez steru, bez żagla. Nie znam nawet jej nazwiska, w tym sęk. Ale w takiej małej mieścinie wszyscy się znają. Chociaż dwadzieścia jeden lat już minęło, trafię chyba na jakieś ślady córki Joanny Fortier. Owidiusz, będąc Burgundczykiem, wiedział, że i w Burgundii mieszkały kobiety zajmujące się przyjmowaniem dzieci „na garnuszek", karmiąc je bądź to kozim mlekiem, bądź smoczkiem. Kazał sobie podać adres jednej z takich kobiet. Mieszkała na końcu miasta, udał się do niej. Pani Noiret, tak nazywała się karmicielka, była w polu, gdy Soliveau do niej przyszedł. W izbie piszczało z pół tuzina niemowląt, pozostawionych pod nadzorem czternastoletniej dziewczyny. Owidiusz zmuszony był czekać blisko godzinę na przybycie wychowawczyni. Wszedłszy do izby, zmierzyła podejrzliwym wzrokiem nieznajomego. —Czego pan chcesz? — spytała. —Chcę z panią pomówić — odrzekł Soliveau. —Jeżeli pan zamierzasz proponować mi przyjęcie dziecka, nie trudź się daremnie, mam tego dosyć. —Nie chodzi tu bynajmniej o przyjęcie dziecka, lecz o udzielenie mi kilku informacji. —Jest godzina, gdy trzeba pójść wydoić krowy. Nie mam czasu — odpowiedziała. Z tej już rozmowy widać, że pani Noiret, czterdziestoletnia wieśniaczka nie była wcale uprzejma. Owidiusz postanowił ją ułagodzić. — Wynagrodzę panią — rzekł — za stracony czas.
—Pańskie wynagrodzenie krów mi nie wydoi — krzyknęła opryskliwie — muszę pójść sama to zrobić. —Ale któż pani zabrania doić krowy? — zaczął Soliveau łagodnie. — Będziesz mogła dojąc, jednocześnie rozmawiać ze mną.
TL
R
—Alboż pan zechce pójść do obory? —Oczywiście. —A, jeśli tak, to chodźmy. I matka Noiret wziąwszy blaszankę, miskę pełną wody i mały drewniany stołeczek, minęła podwórze, gdzie nogi grzęzły w gnoju, weszła do obory, usiadła pod piękną krową z wymionami pełnymi mleka i zaczęła ją doić. — No! A teraz mów pan — zaczęła, zwracając się do Owidiusza — czego chcesz? — Powiedz mi pani, jak dawno żyjesz w Joigny? Dwadzieścia siedem lat. Teraz liczę czterdziesty pierwszy rok. Miałam czternaście lat, gdy moi rodzice kupili ten dom, który teraz jest moją własnością. — A od jak dawna trudnisz się pani wykarmianiem dzieci? — Moja matka zajmowała się tym niegdyś. Ja jej dopomagałam, a gdy umarła, trudnię się tym sama. — Znasz więc zapewne wszystkie karmicielki w Joigny i okolicach. —Wszystkie, co do jednej! Gdy nadejdzie pora szczepienia dzieciom ospy, spotykamy się u doktora, rozmawiamy z sobą. —Znasz więc historię niejednego dziecka, które, gdy rodzice płacić przestali, zostało odesłane... —Ba! To bardzo często się zdarza, szczególnie w obecnych czasach, gdzie bywa się częściej oszukiwaną niż kiedyś. —Czy nie wspominano pani o niejakiej Joannie Fortier? Matka Noiret poczęła szukać w pamięci. —Joanna Fortier, Joanna Fortier — powtarzała. — Kim ona była? —Była wdową.
—E! Tysiące takich wdów spotykamy! Jak dawno się to działo? —Dwadzieścia jeden lat temu.
TL
R
—Dwadzieścia jeden lat! Miły mój Jezu! — zawołała wieśniaczka — trzeba mieć pamięć, aby przypomnieć sobie nazwisko z tamtych czasów! Od dwudziestu lat przeszło przez moje ręce może ze trzysta niemowląt. Któż by tam zapamiętał nazwiska ich rodziców! Jeżeli chodzi panu o ich odnalezienie, tego ja zrobić nie mogę. —Nie, chcę o czymś innym jeszcze pomówić. —Mów więc pan. —Ta wdowa Fortier została skazana przed dwudziestu jeden laty za potrójną zbrodnię: kradzieży, podpalenia i morderstwa. —Wielki Boże! A to zbrodniarka! — wołała z oburzeniem wieśniaczka. — Została zgilotynowana? —Nie, skazano ją na dożywotnie więzienie — odrzekł Soliveau. — Umieściła tutaj, w Joigny u mamki swą kilkomiesięczną córkę. —U kogo? —Ba! Gdybym wiedział, to bym panią o to nie pytał. —Czekaj pan, czekaj! — wołała, zamyślając się, matka Noiret. — Kobieta, która została skazana za kradzież, podpalenie i morderstwo? —Aha, pamięć pani powraca, jak widzę. —Tak, niegdyś mówiono o tym głośno w naszej okolicy. —Nie przypomina więc sobie pani, której z kobiet to dziecko było powierzone? —Wiem, wiem, matce Frćmy. Gniewało ją to, że trzyma u siebie dziecko takiej zbrodniarki, przez co traciła klientelę. —A gdzie można znaleźć ową matkę Frćmy? — pytał żywo Owidiusz. — Gdzie ją znaleźć? Na cmentarzu. Zmarła, nieboga. Po błysku nadziei Soliveau odebrał nieprzewidziany cios. —Umarła? — powtórzył. — Lecz miała może krewnych, którzy mogliby mnie objaśnić, co się stało z tym dzieckiem?
—Nie miała nikogo z rodziny, prócz jedynaka syna, wielkiego ladaco, który utopił się w Yonnie. —Wszystko więc na nic, całe starania — szepnął Owidiusz, zniechęcony. —Jesteś pan, być może, ojcem tego dziecka? — pytała wieśniaczka, spoglądając spod oka na przybyłego. —Bynajmniej, lecz potrzebuję wiedzieć, czy żyje córka Joanny Fortier. Nie mogłaby pani tego ustalić? —Nie, nie pamiętam, co matka Frćmy zrobiła z tym dzieckiem. —Żadnych więc nie będę mógł tu zaczerpnąć wskazówek?
TL
R
—Idź pan do mera. Przyjmując dzieci na wykarmienie, podpisujemy tam zwykle deklaracje. Jak nie można któregoś z nich trzymać nadal, idziemy również do niego, składamy zeznanie, a wtedy mer wydaje upoważnienie do oddania niemowlęcia do przytułku. —W podobnym wypadku — pytał Owidiusz — czy zapisują przedmioty znajdujące się przy dziecku, po których je kiedyś poznać by można? —Tak, panie. Wymieniamy znaki na bieliźnie, szczególne znaki dziecka, imię jego ojca i matki, jeżeli je znamy, nazwisko mamki i datę oddania malca do przytułku. —Dziecko, o którym mówię, miało na imię Łucja. Do tego imienia dołączono więc zapewne nazwisko Joanny Fortier i matki Frémy, jego karmicielki? —Tak. —A więc dziękuję pani za objaśnienia. Proszę to przyjąć ode mnie jako wynagrodzenie za sprawiony kłopot z mej strony. To mówiąc, Soliveau wręczył wieśniaczce dziesięciofrankową monetę. — Nie odmawiam przyjęcia — rzekła, chowając pieniądz do kieszeni — ale nie powiedziałam panu nic tak wielkiego. Owidiusz odszedł uradowany.
TL
R
— No! Teraz reszta łatwo już pójdzie — powtarzał, zacierając ręce. — W przytułku dla dzieci powiedzą mi... Nie skończył zdania i po chwili, uderzając się w czoło, zawołał: — Ależ jestem głupi! To, o czym wiem, do niczego mnie nie doprowadzi. Chcąc uzyskać odpowiedź, trzeba wymienić datę oddania dziecka, znaki na bieliźnie czy znaki szczególne, gdyby istniały. Pomoc ze strony mera jest mi nieodzownie potrzebna. Ale zwracać się do urzędu? — powtórzył, marszcząc brwi z niezadowoleniem. — Zła sprawa, do czarta! Joanna zbiegła z więzienia. Przypuszczalnie celem jej ucieczki było odnalezienie swych dzieci i zgłosi się tu, żądając wskazówek. Pewnie rozesłano jej rysopis do policji i merostw. Zaledwie bym rzucił to pytanie, już by sądzono, że jestem przez nią przysłany. Pomyślą, że wiem, gdzie ona się znajduje, zatrzymają mnie jako podejrzanego. To mogłoby zwrócić uwagę i na mój ostatni zamach. A to ładnie bym się urządził! Sam nie wiem, co robić. Gdybym choć tutaj znał kogo... Tak rozmyślając, szedł ze spuszczoną głową. Po chwili znowu przystanął i, jakby powziąwszy postanowienie, szedł pewnym krokiem do urzędu mera. Przybywszy tam, zwrócił się do siedzącego za stołem młodego urzędnika. —Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić — rzekł — kto był tutejszym merem w roku 1861 i 1862? —Proszę bardzo — odparł zapytany. — Ówczesnym merem był Duchemin, brat mojego ojca. —Nie, panie, zwolnił się ze służby. — Zamieszkuje w Joigny? — Nie, mieszka w Dijon, swym rodzinnym mieście. —A więc jest moim współziomkiem! — zawołał Soliveau. —Jak to? Pan zatem, jak i ja, pochodzisz z Côte d'Or? —Tak, panie.
TL
R
—Chcąc się widzieć z mym stryjem, masz zapewne jakiś do niego interes? —Chciałem go właśnie prosić o drobne objaśnienie, odnoszące się do roku 1861 lub 1862 — wyrzekł Owidiusz. — Może bym ja mógł go panu udzielić? Z przyjemnością to uczynię. Soliveau milczał, namyślając się, co począć. Młody urzędnik miał nader sympatyczną powierzchowność. Mimo to wahał się, czy można mu jasno postawić pytanie. Obawa wzbudzenia podejrzeń wstrzymywała go. Niepewny reakcji miał już odejść, gdy drzwi się nagle otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna o gminnej, pospolitej postaci. Spostrzegłszy wchodzącego, młody urzędnik zbladł nagle i wstał zmieszany. —Ha! Panie Duchemin — mówił przybyły podniesionym głosem, brutalnie — chcąc pana schwytać, trzeba aż tutaj przychodzić? —Lecz panie — jąkał młodzieniec. —Nie ma żadnego lecz... Pan żartujesz sobie ze mnie. Ja tego nie ścierpię dłużej! —Ależ nie krzycz pan tak głośno, proszę, zaklinam — jąkał błagalnie Duchemin. —Będę krzyczał, ile mi się podoba i tak głośno, jak zechcę. Jedyna to kara dla tych, którzy zasługują, by im jawnie wyrzucano ich sprawy. Mają to, co wywołali... Zapłać mi pan, a będę milczeć! —Prosiłem, abyś pan był cierpliwy, zaczekał. —Tak?... Sześć miesięcy już czekam. Przez sześć miesięcy pan mnie zwodzisz z tygodnia na tydzień, mimo iż wiesz, że byłoby dość zanieść mi pańskie weksle do sądu, aby cię chwycili żandarmi. —Proszę o ostatnią zwłokę. Ulituj się pan! Zostaw mi czasu choć tydzień jeszcze! —Zawracanie głowy! Co najwyżej mogę zaczekać do jutra — wołał zaperzony wierzyciel. — Jeżeli jutro wieczorem nie oddasz mi pan tysiąca franków, które ci pożyczyłem, a nie przypuszczałem, że podrabiasz sprytnie podpis stryja, to daję ci słowo honoru, że godziny dłużej czekać nie będę. Nie udam się do twojej matki, by mi zapłaciła... nie! Ale
TL
R
zaniosę te weksle do prokuratora i sądu! A więc do jutra wieczór, panie Duchemin! I wyszedł wściekły, trzasnąwszy drzwiami. Młody urzędnik upadł załamany na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Wyglądał na zrozpaczonego. — Wybacz pan — rzekł nagle Owidiusz, podchodząc ku nieszczęśliwemu — wybacz, żem był mimowolnym świadkiem tak przykrej sceny. Dałbym wiele, aby nie słyszeć obelg, jakie ów człowiek bez serca rzucał ci w twarz tak brutalnie w mej obecności. Urzędnik, podniósłszy głowę, zaczął mówić ocierając łzy. —Zasłużona to kara, panie! Popełniłem błąd... więcej niż błąd, bo zbrodnię! Człowiek, którego pan widziałeś przed chwilą, jest zamożnym kupcem z Joigny. Pozostaje w stosunkach handlowych z mym stryjem. W zeszłym roku miałem kochankę, do której przywiązałem się jak szalony. Starałem się zadowalać jej wszystkie fantazje, by zyskać jej miłość, a nie miałem pieniędzy ani kredytu. Prawdziwy szał ogarnął mój umysł. Wystawiłem dwa weksle, na których sfałszowałem podpis mego stryja i zaniosłem je temu człowiekowi. Wyliczył mi żądaną sumę... Gdy nadszedł termin wypłaty, nie miałem z czego zapłacić. Poszedłem do swego wierzyciela, który chciał weksle przesłać mojemu stryjowi, i umierając prawie ze wstydu, wyznałem mu całą prawdę, błagając, by mi pozostawił jeszcze sześć miesięcy. Termin upłynął. Spodziewałem się, że może będę mógł zapłacić, próżna nadzieja!... Nie mogę... Nie mam z czego. Słyszałeś pan, co mówił ten człowiek. On mnie zgubi! Będzie to sprawiedliwe! Bez słowa skargi poddam się za występek, który popełniłem. Lecz moja biedna matka, która w niczym nie zawiniła... Och! Ona umrze ze wstydu! Czemuż nie miałem siły oprzeć się żądaniom owej nędznicy, która mnie powiodła na zgubę. —Widujesz ją pan jeszcze? — pytał Owidiusz. —Nie, panie. —Przestałeś ją kochać? —Nie, ona sama spostrzegła, że nie mam pieniędzy i zamknęła drzwi przede mną.
TL
R
—I dla takiej to istoty pan zawikłałeś się w tak ciężką sprawę? — Powtarzam panu, byłem obłąkany, szalony. — Zatem obecnie jedynym pańskim ocaleniem jest dostać ten tysiąc franków? —Tak, panie. —Cóż więc zamierzasz robić? —Mam dwie drogi do wyboru przed sobą. —A mianowicie? —Rzucić się w rzekę lub czekać na uwięzienie przez żandarmów. —Dlaczego pan nie chcesz iść w tej sytuacji do swojej matki? — Matka nie posiada wcale majątku, żyje ze swej szczupłej wdowiej emerytury. — A pański stryj? — Stryj mój jest niewzruszony pod względem wszystkiego tego, co dotyczy honoru. Odepchnąłby od siebie zniesławionego synowca. —O której godzinie wychodzi pan z biura? —Wyjdę natychmiast, jest pierwsza. —A gdzie pan mieszka? —Tu, obok. —Sam? —Tak, panie. Mówiłem, że moja matka zamieszkuje w Dijon. —Gdzie pan się zwykle stołuje? —W hotelu „Pod Łabędziem". — Tam właśnie, gdzie ja mieszkam. A więc będziemy razem jeść obiad. Duchemin patrzył zdumiony na mówiącego. Skąd ów obcy człowiek, nieznany, który przypadkiem poznał jego tajemnicę, okazywał się dlań tak życzliwy? —Będę służył panu — odpowiedział. —Jak się nazywa ów pański wierzyciel? — badał dalej Owidiusz. —Nazywa się Petitjean. —Gdzie mieszka? —Bardzo blisko stąd, na rogu ulicy.
TL
R
—Bierz pan kapelusz i prowadź mnie do niego. —Do niego? — powtórzył biedak, drżąc cały. —Tak, mówię panu. —Lecz on na nowo obrzuci mnie obelgami. — Nie martw się, chodź ze mną! Duchemin machinalnie był posłuszny Owidiuszowi. W kilka minut byli obaj u kupca win. Bednarz pracujący w podwórzu zaprowadził ich do biura. Soliveau, otworzywszy drzwi, wpuścił naprzód Duchemina przed sobą. Spostrzegłszy swego dłużnika, wierzyciel zerwał się nagle, ogarnięty gniewem. —Po co pan tu przychodzisz? — zapytał groźnie. —W celu zapłacenia długu — odrzekł Soliveau. —On płacić mi przychodzi? On? — wołał kupiec z niedowierzaniem. —Tak... pan Duchemin, człowiek młody, popełnił nieroztropność. —Powiedz pan raczej zbrodnię! —No, zbrodnię! Niech i tak będzie. O znaczenie słowa nie będziemy się sprzeczać. Ocaliłeś go pan, przychodzi więc dziękować ci za to. —O! tak!, tak! — wołał Duchemin, prawie szlochając. —Żałuje chwili tego obłędu, przyrzekł sobie, że nie powtórzy się to nigdy więcej. —Tak! Nigdy, nigdy! Wolałbym raczej umrzeć! —Jestem przyjacielem jego rodziny — mówił dalej Soliveau — przypadkowo znalazłem się u niego w chwili, gdyś pan przyszedł żądać zwrotu pieniędzy. Niech się to więc wszystko skończy. Oprócz przynależnej panu sumy, zapłacę tysiąc franków więcej jako procent za pańskie oczekiwanie przez sześć miesięcy. —Ja nie chcę żadnych procentów! — zawołał Petitjean. — Nie jestem lichwiarzem. Pragnąłem wyświadczyć mu przysługę, pożyczyłem nie dla zysku. Proszę o moje tysiąc franków na czysto. Soliveau dobył z kieszeni portfel wypchany banknotami. Wybrał tysiąc franków i położył na rogu biurka. Kupiec zaś otworzył swą kasę, wyjął z niej dwa podłużne weksle ze stemplem.
TL
R
— Oto są — rzekł. Soliveau pokazał je młodzieńcowi, zapytując: — Te same, panie Duchemin? Nie mogąc mówić z nadmiaru wzruszenia, młody urzędnik skinął głową potwierdzająco, wyciągając rękę ku wekslom, ale Owidiusz, zamiast mu je oddać, wsunął oba do swego portfela, który schował do kieszeni. —A teraz, panie Petitjean — rzekł, zwracając się do kupca, wszystko skończone, nieprawdaż? —Tak — odparł kupiec ponuro — niech pański protegowany tu już nie próbuje szczęścia. —Nie masz pan prawa ubliżać mu! — zawołał Owidiusz. — Zostałeś spłacony. Pamiętaj nadal, ostrzegam, powstrzymywać swój język, bo gdybyś się poważył kiedykolwiek wspomnieć o tej sprawie, która z chwilą zapłacenia przestała istnieć, będziesz miał wtedy do czynienia z rodziną Ducheminów. —Zachowaj pan swoje przestrogi dla siebie — zawołał kupiec w uniesieniu — jestem w tym wieku, że wiem, jak należy postępować. Żegnam! I zatrzasnął z gniewem za wychodzącymi drzwi biura. —Panie, jesteś mym zbawcą! — rzekł Duchemin do Owidiusza z wdzięcznością. —Tak, w istocie — odparł Soliveau — tego hultaja gniewa, żem ci przyszedł z pomocą. Chciał cię wyraźnie zgubić. —Czymże się panu zdołam wywdzięczyć za tak wielką przysługę? —Opowiem ci wszystko za chwilę. A teraz chodźmy na obiad, zapomnijmy, co zaszło. Nie należy psuć sobie apetytu. Poszli do hotelu „Pod Łabędziem", siedli naprzeciw siebie w małym saloniku, a Owidiusz kazał położyć nakrycia. Uszczęśliwiony Duchemin widział wszystko przed sobą w różowych barwach. —Zdaje mi się — zaczął po chwili Soliveau — że pan musisz mieć w Joigny jeszcze jakieś drobne długi?
TL
R
—Lecz... —No, no... nic nie kryj przede mną. Wiesz dobrze, że jestem przyjacielem. —Czy mógłbym w to wątpić wobec dowodu, który mi pan dal przed chwilą? —Odpowiedz więc szczerze... masz długi? —Tak, panie. —Ile one wynoszą? —Około dwóch tysięcy franków. —Do pioruna! Toś się urządził. — Ach, panie! To ta nikczemna kobieta... — Rzecz jasna, wiem o tym. Z czegóż chcesz je zapłacić? —Wierzyciele przyrzekli czekać. —Lecz im się to kiedyś nareszcie sprzykrzy. Zaczną cię gnębić jak ów Petitjean. — Będę spłacał częściowo, ratami. —Nie mów głupstw! Wiesz dobrze, tak jak i ja, że nie będziesz miał z czego zapłacić. Ja cię uwolnię od tych pijawek, lecz będę oczekiwać od ciebie pewnej małej przysługi. —Rozkazuj pan! Najgorętszym moim życzeniem jest okazać ci wdzięczność. —Od ciebie zależy załatwienie tej sprawy. —W jaki sposób? ; —Posłuchaj mnie, panie Duchemin — zaczął Soliveau, z powagą. — Przed dwudziestu laty pokochałem zamężną kobietę, która była mi wzajemna. Pod nieobecność jej męża, który udał się w daleką podróż, trwającą rok, przyszło na świat dziecko. Umieściliśmy je oboje u jednej z mamek w Joigny i wówczas wypadło mi na długo opuścić Francję. Gdy powróciłem, nie zdołałem już odnaleźć mej dawnej kochanki. Niemowlę, oddane przez nią wieśniaczce nazwiskiem Frémy, jak mnie poinformowano, zostało przez tę kobietę oddane do przytułku dla opuszczonych dzieci. Otóż pragnąłbym odnaleźć mą córkę. I w tym musisz mi dopomóc.
TL
R
—Z całego serca — odparł Duchemin. — Cóż więc mam zrobić? —Zdaje się, że mamka nie dostawała zapłaty i nie wiedząc, gdzie się znajdują rodzice niemowlęcia, po złożeniu deklaracji merowi oddała je do przytułku. —Tak — odrzekł Duchemin. — Ta deklaracja, podpisana przez mera dla zalegalizowania podpisu mamki, została wciągnięta do ksiąg rejestrowych i znajduje się w naszym archiwum. —Czy załączony do tego protokół, prócz nazwisk i dat, nie zawiera opisu ubioru, który wtedy miało na sobie dziecko? — pytał dalej Owidiusz. —Owszem, proszę pana, prócz tego zapisano znaki na bieliźnie i osobiste znamiona dziecka, jeżeli je miało. —A więc za oddaną przeze mnie przysługę, ale też i za tę, którą panu chcę jeszcze oddać, proszę pokazać mi deklarację mamki Frćmy i protokół mera. —To, czego pan żąda, nie tylko nie jest dozwolone, lecz najsurowiej zabronione. Zbyt wiele jednak jestem winien panu wdzięczności, bym śmiał odmówić. Zrobię to, czego pan żąda. Potrzebuję jednak pewnych wskazówek dla ułatwienia poszukiwań. —Udzielę ich panu. Duchemin wyjął z kieszeni notatnik i ołówek i gotów był do pisania. —Rok oddania dziecka mamce? — zapytał. —Między 1861 i 1862. —Ile lat miało dziecko? —Niespełna rok. —Dziewczynka, mówił pan... —Tak jest. —Imię? —Łucja. —Nazwisko mamki? —Fremy.
TL
R
—Nazwisko matki? —Joanna Fortier. W tym momencie Duchemin drgnął tak gwałtownie, że ołówek wypadł mu z ręki. —Co się panu stało? — pytał Soliveau. —Joanna Fortier — powtórzył młodzieniec — ależ to nazwisko kobiety skazanej na dożywotnie więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo. To nazwisko zbiegłej z więzienia w Clermont, której rysopis został rozesłany do wszystkich merostw i sądów. —Jest to nazwisko niewinnie skazanej ofiary — rzekł Soliveau z udanym wzruszeniem — nazwisko kobiety, którą kochałem... matki, która przez dwadzieścia lat błaga Stwórcę, by jej pozwolił choć raz przed śmiercią uścisnąć swe dziecko! Co pana może obchodzić skazanie tej nieszczęśliwej i jej ucieczka — mówił dalej. — Gdyby nie uciekła z więzienia, nie przyjechałbym i ja do Joigny, nie wszedłbym do pańskiego biura i nie był świadkiem smutnej sceny z pańskim wierzycielem. Wreszcie, czyż zdołałbym, panie, inaczej ocalić twój honor, osłonić cię przed hańbą, a przez to zapewnić spokój twojej matce na dni jej późnej starości? W zamian za to wszystko wróć biednej matce rozkosz zobaczenia i ucałowania swej córki! — Zrobię to, panie... Zbyt wiele winny ci jestem, bym mógł się wahać. Na kiedy potrzebna ci będzie deklaracja i protokół? — Jak najprędzej. —Akta, zawierające oryginał, są z pewnością złożone w archiwum. Jutro jak najwcześniej przyjdę do biura i korzystając z chwili, gdy urzędnicy wyjdą na śniadanie, przejrzeje. Ale gdzie mam panu doręczyć te dokumenty? —Będę tu czekał ze śniadaniem, około jedenastej — odrzekł Soliveau. — Przyjdę punktualnie. — Proszę o to, a w zamian za dostarczenie mi tych papierów wręczę panu sumę potrzebną na spłacenie długów. Sądzę, iż na przyszłość nie
pozwolisz sobie na takie lekkomyślne miłostki, wiodące wiesz gdzie... i dokąd... —Och, panie, przysięgam... —Była przynajmniej ładna ta twoja kochanka? —Bardzo ładna, panie, ta... ta nikczemnica! Brunetka, z ognistymi, czarnymi oczyma, maleńkim pieprzykiem na policzku i wspaniałej talii. Miała na imię Amanda, przybyła tu jako szwaczka do magazynu mód aż z Paryża. —Amanda? — powtórzył Owidiusz, któremu to imię i opisana postać przypominały niedawne wydarzenie.
R
—Tak, panie, Amanda Regamy. —Do czarta! To ciekawe! — zawołał Soliveau. —Pan ją zna? — zawołał Duchemin.
TL
—Tak jest, mój drogi, rozumiem, że cię tak zręcznie sprowadziła na manowce. Ależ ona nie mieszka w Joigny! —Wyjechała przed kilku miesiącami do Paryża, ale piękne tu po sobie pozostawiła wspomnienie. Wyobraź pan sobie, że w magazynie, gdzie pracowała jako szwaczka, ukradła dwie sztuki koronek po pięćset franków każda... — Coś podobnego! I nie zatrzymano jej? —Nie, panie. Wzruszyła błaganiem i łzami swoją szefową, która w zamian wymogła na niej pisemne zeznanie o popełnionej kradzieży oraz zobowiązanie, iż w ciągu roku zwróci ukradzioną sumę. —Ha! To niebezpieczna sprawa... —Dla zapłacenia tego długu popełniłem fałszerstwo. —I cóż? —Ha! Gdy złapała pieniądze, powiedziała: „Mam jeszcze przed sobą rok czasu, zapłacę później". —I zapłaciła? —Nic nie wiem, lecz zdaje się, że nie.
TL
R
—Jak się nazywa modniarka, u której Amanda popełniła tę kradzież? —Pani Delion. —A mieszka? — Tu, w mieście, na ulicy Wielkiej, numer 74. Gdy skończyli obiad, Owidiusz spojrzał na zegarek. —Czas nam się rozejść, panie Duchemin, jestem znużony, potrzebuję wypoczynku. Jutro oczekuję pana z tym, co wiesz... —Przyjdę na pewno. Racz pan przyjąć jeszcze raz wyrazy mojej najgłębszej wdzięczności. —Zapomnijmy o tej drobnostce — rzekł Soliveau. Duchemin odszedł. Owidiusz zaś powrócił do swego pokoju i położywszy się do łóżka wkrótce najspokojniej zasnął, zadowolony z przebiegu swej sprawy. A jego wspólnik udał się na facjatkę jednego z domów w pobliżu merostwa, gdzie zajmował mały pokoik i pytał sam siebie, czy to wszystko nie jest marzeniem? Zgnębiony, postawiony wobec dwóch strasznych ostateczności, zagrożony sądem, odzyskał nagle spokój, swobodę działania i prawie stracony honor. Straszne weksle wydobyte zostały z rąk okrutnego Petitjeana, a w dniu jutrzejszym reszta długów w Joigny będzie zapłacona. Dla tak cudownych rezultatów wystarczyła obietnica wydostania kawałka papieru z archiwum merostwa. Podobnej drobnostki nie godziło się odmówić. Jeden szczegół tylko wydał się Ducheminowi dziwny, zaniepokoił go nieco. Dlaczego ów obcy, nieznany człowiek, którego nazwiska nie znał, nie zwrócił mu dwóch weksli z fałszywym podpisem jego stryja? — E! — myślał sobie — ów szlachetny dobroczyńca nie może mieć przeciw mnie żadnych złych zamiarów! Odda je jutro; zrobił to, być może, przez zapomnienie. Tak rozumując, wreszcie spokojnie zasnął. Urzędnicy w merostwie podpisywali listy obecności w pracy pomiędzy ósmą a dziewiątą rano. Nazajutrz Duchemin, który się zwykle spóźniał, przyszedł o trzy kwadranse przed ósmą. Wziął klucz od odźwiernej, zażą-
TL
R
dał też klucza od archiwum, wyjaśniając dla pozoru, iż musi szukać potrzebnych papierów. Archiwum merostwa mieściło się w małym pokoiku na facjatce. Ściany wokoło obwieszone były półkami, na których leżały księgi rejestracyjne, zakurzone akta i różnego rodzaju papiery. Na stojącym pośrodku stole, pokrytym czarnymi plamami, leżały arkusze bibuły, kałamarz ze zgęstniałym atramentem i kilka popsutych piór. Duchemin jako urzędnik merostwa znał doskonale podział ksiąg i akt, które wielokrotnie porządkował. Rozpoczął poszukiwania od przeglądu napisów na grzbietach rejestrów stojących na półkach. Rejestry te miały na okładkach podpisy: Szpitale, Przytułki, Infirmerie. Zbiór ten składał się z dwunastu ksiąg. Spośród tych tomów wybrał jeden, na którym przyklejono kartkę: 1861—1866. — To musi się znajdować tu — szeptał. — Jeżeli on mnie dobrze objaśnił, szybko znajdę. Położywszy księgę na stole, otworzył ją i zaczął z całą uwagą przeglądać kartkę po kartce. W roku 1861 niczego nie znalazł. Przeszedł do następnego. — Jeśli się nie mylę, to jest to, czego szukam — rzekł, spoglądając na arkusz papieru, przypięty oddzielnie szpilką do jednej z kart. I przeczytał półgłosem: — Frćmy... Joanna Fortier... Łucja... Tak... to jest właśnie to... Dobrze, że znalazłem. I odpiąwszy arkusz, złożył go i schował do kieszeni, nie czytając szczegółowo. Następnie zamknął księgę, położył ją na miejscu, odniósł klucze od archiwum odźwiernej i wrócił do biura. Podczas gdy Duchemin pracował od rana w archiwum, Owidiusz Soliveau, wyszedłszy z hotelu „Pod Łabędziem", szedł w stronę ulicy Wielkiej i przypatrywał się szyldom nad sklepami, które właśnie zaczęto otwierać. Po przejściu kilkudziesięciu kroków znalazł się naprzeciw domu oznaczonego numerem 74, na którym widniał szyld
TL
R
magazynu mód. Żadnego jednak nazwiska na szybach okna nie było. Spostrzegł młodą dziewczynę stojącą w drzwiach sklepu i zwrócił się do niej: —Czy tu mieszka pani Delion? — zapytał. —Tak, panie, to moja matka. —Mógłbym się z nią widzieć? ' —Owszem, proszę wejść! Owidiusz wszedł, a dziewczę pobiegło, wołając: — Mamo! Jakiś pan chce się z mamą widzieć. W drzwiach, znajdujących się w głębi sklepu, ukazała się pięćdziesięcioletnia kobieta o dość przyjemnej powierzchowności. —Czego pan sobie życzy? — spytała. —Chciałbym z panią pomówić na osobności. Na znak dany przez matkę dziewczę odeszło. —Teraz słucham — rzekła modniarka. Owidiusz szedł prosto do celu. —Czy miała pani w swym magazynie szwaczkę, Amandę Regamy? —Tak, panie, dziewczę na pozór przyzwoite, lecz z charakteru wielkie ladaco. —Pozory niekiedy mylą, jak właśnie i w tym wypadku. Amanda podobno panią okradła? —Niestety tak. Zabrała mi koronki wartości tysiąca franków. —Za które zobowiązała się zapłacić? —Tak, panie. Zobowiązanie, którego dotąd nie wypełniła. Lecz ja dotrzymam słowa. Dałam jej na to rok czasu. Skoro upłynie ostatni dzień tego terminu, wniosę skargę do prokuratora i każę ją uwięzić. Wiem, że jest w Paryżu, u jednej z pierwszorzędnych modniarek. Policja prędko ją odnajdzie. Jest to łotrzyca nader niebezpieczna... Pociągnęła do zguby młodego, uczciwego chłopca, zmuszając go do sfałszowania weksli. —Mówi pani zapewne o panu Ducheminie, nieprawdaż? — przerwał Owidiusz.
—Tak, panie. — A zatem pozwól mi wyjaśnić, że się mylisz. Pan Duchemin żadnych weksli nie fałszował. Ta potwarz została rzucona nań przez wierzyciela, zniecierpliwionego wyczekiwaniem na odbiór pieniędzy. Wierzyciel jest już spłacony. Lecz mówmy o pannie Amandzie Régamy. Dała jej więc pani rok czasu? —Tak, panie, uległam jej błaganiom. —Czy zeznała o kradzieży na piśmie?
TL
R
—Tak, inaczej kazałabym ją zaraz aresztować. W ten sposób mam ją w swym ręku. Lecz co to wszystko pana może obchodzić? —Wiele mnie obchodzi. Właśnie chcę panią prosić, aby mi zwróciła to jej zeznanie. Pani Delion cofnęła się, w osłupieniu patrząc na mówiącego. — Czy mam do czynienia z wariatem? — zapytała siebie. — Uspokój się pani — rzekł Soliveau, odgadując jej myśli. — Proszę o zwrot tego papieru, ponieważ mam do tego prawo. —Skąd? Jakim sposobem? —Chcę pani zapłacić. — Jak to, przynosi mi pan tysiąc franków długu Amandy z procentem należnym za rok czasu? —Doliczę procent do kapitału, jeśli pani sobie życzy. —Właśnie... chcę tego — Ma pani zupełną słuszność. Procent wyniesie w takim razie, licząc po pięć od stu, pięćdziesiąt franków. Wypłacę pani tysiąc pięćdziesiąt franków. I wyjął z pugilaresu banknot tysiącfrankowy, dołączył do tego dwa luidory i monetę dziesięciofrankową i położył to wszystko przed nią na stole. —A teraz — rzekł — proszę o zeznanie panny Amandy. —Natychmiast, proszę pana.
I pani Delion, napisawszy pokwitowanie odbioru pieniędzy, weszła do swego pokoju, gdzie z oszklonej szafki wyjęła papier podpisany przez byłą swą szwaczkę, brzmiący następująco: Zeznaję niniejszym, iż przywłaszczyłam sobie dwie sztuki koronek wartości po pięćset franków każda, będących własnością pani Delion. Zobowiązuję się w ciągu roku zapłacić za nie sumę tysiąca franków wraz z procentem licząc od dnia dzisiejszego, pod rygorem ścigania mnie za popełniany występek. Jestem bardzo wdzięczna pani Delion, że nie oddała mnie zaraz w ręce sprawiedliwości, do czego miała wszelkie prawo.
TL
R
Tu następowała data i podpis. Przeczytawszy to niezwykłe zeznanie, Owidiusz schował je do pugilaresu, gdzie miał już dwa weksle Duchemina i pożegnawszy panią Delion, wrócił do hotelu „Pod Łabędziem" i zamówił tam śniadanie na dwie osoby. Kazał je podać punkt o jedenastej w małym saloniku, gdzie jedli obiad poprzedniego dnia. Oczekując na przybycie młodego urzędnika, zaczął przeglądać dzienniki. Punktualnie o jedenastej ukazał się Duchemin. —I cóż? — zapytał Soliveau. —Wydobyłem, co trzeba. —Doskonale! Miał pan wiele trudności? — Żadnych. Parę chwil poszukiwań, ot wszystko... Oto oryginał deklaracji złożonej przez matkę Frémy — mówił, wyciągając z kieszeni papier. — Jest podpisany ręką mojego stryja, który wtedy pełnił obowiązki mera, obok podpisu jest przyłożona pieczęć urzędu. Owidiusz, pochwycił papier i czytał półgłosem: Ja, Małgorzata Fremy, mamka zamieszkująca w Joigny, departamencie Yonne, zeznaję niniejszym przed merem Joigny, panem Raulem Duchemin, że dziecko płci żeńskiej zostało mi oddane przez matkę na wykarmienie w dniu 12 kwietnia 1862 roku. Po uwięzieniu matki tego
TL
R
dziecka, Joanny Fortier za popełnienie zbrodni, upoważniona zostałam przez mera do oddania wymienionej dziewczynki do przytułku dla opuszczonych dzieci do Paryża, co uczyniłam w dniu 6 kwietnia 1862 roku. Gdyby jego matka lub ktoś z osób zainteresowanych poznać i odebrać je pragnął, następujące znaki służyć mogą do rozpoznania tożsamości dziecka. Przy dziecku znajdowały się: 1. Koszulka ze znakiem „J. F." 2. Kaftanik. 3. Para pończoszek. 4.Czepeczek. 5. Chustka wełniana. 6. Kołderka wykonana szydełkiem. 7. Kołderka wełniana. 8. Dwa powijaki ze znakami ,,J. F. " Znaków osobistych żadnych nie ma. Nazwisko matki: Joanna Fortier. Imię dziecka: Łucja. Nazwisko mamki: Małgorzata Fremy. Tu następował podpis Małgorzaty Fremy, podpis mera i pieczęć urzędu, nadające dokumentowi cechę niezaprzeczalnej autentyczności. Owidiusz rozpromieniony radością, którą pokryć usiłował pozornym spokojem, złożył papier i schował go do kieszeni. — Dziękuję ci — rzekł — mój dobry przyjacielu. — Po czym rozpoczęli śniadanie, które właśnie wniesiono. Gdy kelner odszedł, Soliveau wydobył z pugilaresu pieniądze. — Oto — rzekł — dwa tysiące franków na spłacenie pańskich długów, chyba tyle wynoszą? — Tak, panie — odparł Duchemin. —Bierz więc pan. Jesteśmy kwita — dodał, podając pieniądze urzędnikowi.
—Lecz, panie! — z uniesieniem radości zawołał Duchemin — racz mi powiedzieć swoje nazwisko... Niech wiem przynajmniej, komu jestem winien wdzięczność.
R
—Baron Arnold de Reiss — odrzekł, uśmiechając się Soliveau. —Ach! Nazwiska tego nigdy nie zapomnę! — Nic wielkiego. Wyświadczyłem panu przysługę, pan mi ją odwzajemnił. Powtarzam, jesteśmy skwitowani. Upłynęło w milczeniu kilka sekund. Młody urzędnik trzymał banknoty, obracał je w ręku, na jego twarzy znać było zakłopotanie. — Pan, widzę, ma mi coś jeszcze do powiedzenia? — zagadnął Owidiusz. — Tak... w rzeczy samej... — O cóż więc chodzi? Mów pan otwarcie, przecież wiesz, że jestem ci przyjacielem. — Chciałbym prosić pana o zwrot weksli wykupionych od Petit-
TL
jeana. — Spaliłem je — odpowiedział krótko Soliveau. —Naprawdę? —Jak to? Śmie pan powątpiewać? —Och! Nigdy... nigdy, panie! —Chyba wiesz, iż takich rzeczy się nie chowa. Wybiła druga na zegarze ściennym w saloniku. Owidiusz podniósł się z krzesła. — Wracaj pan do biura — rzekł —ja wracam do Paryża pociągiem o drugiej pięćdziesiąt. A więc rozchodzimy się. Wybawiłem pana z bardzo przykrego położenia, strzeż się wpaść podobnie drugi raz, bo już los nie ześle ci drugi raz wybawcy. Nie żegnam pana na zawsze, panie Duchemin, być może, że zobaczymy się kiedyś. —Rad byłbym bardzo. —I ja również, mówię więc panu tylko: Do widzenia!
TL
R
Po wzajemnym uściśnięciu rąk siostrzeniec byłego mera udał się do biura, Owidiusz zaś, poleciwszy podać sobie rachunek za hotel, poszedł pakować rzeczy. Gdy znalazł się w swoim pokoju, wyjął portfel i w jednej kieszonce umieścił papiery, składające się z dwóch weksli wykupionych od Petitjeana, zeznań podpisanych przez Amandę Rćgamy i z protokołu mamki Małgorzaty Frćmy. — Nie straciłem daremnie czasu — rzekł z ironicznym uśmiechem. — Kosztuje to wprawdzie kilka tysięcy franków, lecz cóż to znaczy? Mam czym zamknąć usta Ducheminowi, gdyby kiedyś zechciano w tej sprawie prowadzić śledztwo, mogę również dowolnie kierować Amandą, gdyby przyszła jej myśl podejrzewać mnie o napad na Łucję. Musi mi być teraz posłuszna, gdybym jej potrzebował do jakichś zleceń. Należy trzymać tych, którzy nas trzymają! A wreszcie, co najważniejsze, mam sposób sprawdzenia, czy Łucja jest córką Joanny Fortier. Kolekcja, na honor, warta więcej, niż mnie kosztuje! — zakończył wesoło. Po załatwieniu rachunku w hotelu poszedł na stację kolejową i o piątej po południu wrócił do Paryża. Było zbyt późno, by iść do fabryki w Courbevoie, zaś do pałacu Harmanta iść nie chciał. Odłożył więc tę wizytę na następny dzień i kazał się zawieźć do siebie na ulicę Clichy, gdzie zmienił ubranie, upodobniając się do zamożnego barona de Reiss. — Trzeba się mieć na baczności i przewidywać następstwa — powtarzał. — Dotąd nie obawiałem się Amandy, ponieważ ona o niczym nie wie, a wypadek z Łucją poszedł na rachunek złodziei. Któż jednak jest w stanie przewidzieć następstwa w przyszłości? Należy się więc zabezpieczyć przeciw tym ludziom, którzy mogliby kiedyś stać się dla mnie groźni. Mam przeciw nim teraz broń! Dalej więc, śmiało do walki! Idę na obiad z Amandą! O godzinie zakończenia pracy przez robotnice ze szwalni pani Augusty, Owidiusz pojechał na ulicę Św. Honoriusza. Amanda była przekonana, że milczenie ze strony wielbiciela ukrywa stanowcze zerwanie stosunków, powitała go więc okrzykiem radości. —To ty, mój drogi? — wołała, chwytając go za rękę i spoglądając tkliwie.
R
—Sądziłaś, że się już więcej nie zobaczymy? —Twój nagły wyjazd wydawał mi się podejrzany, milczenie napawało mnie trwogą. —Podróżowałem przecież przez cały czas naszego rozstania. —Podróż nie przeszkadza pisać do tych, których kochamy. —Nie jestem winien zupełnie. Całe dni byłem zajęty interesami, zresztą spodziewałem się wrócić lada chwila. —Przebaczam ci! Zapomnijmy o wszystkim, gdy teraz jesteśmy znów razem. Czy pójdziemy na obiad? —Tego właśnie pragnę... —U Brebanta? —Gdzie zechcesz. —Każ podać obiad do gabinetu, w którym pierwszy raz niegdyś byliśmy razem. —Widzę, że naprawdę mnie kochasz... Amando, jesteś aniołem!
TL
*
*
*
Jak wiadomo, komisarz policji w Bois-Colombes znalazł w pobliżu leżącej w omdleniu Łucji połowę noża, którego użył Owidiusz do zadania jej ciosu. Nie przywiązując pozornie wiele wagi do tego przedmiotu, komisarz doceniał jednak jego znaczenie. Posiadał dwie wskazówki: numer ukradzionego zegarka i odłamek noża, liczył więc, iż przy ich pomocy odkryje prawdziwego zbrodniarza, a może nawet przywódcę bandy pustoszącej wówczas okolice Asniêres, Courbevoie, Bois-Colombes i Argenteuil. Aby jednak nóż mógł być przydatny, trzeba było odnaleźć rękojeść, na której musiała być wyryta nazwa fabryki. Dzień po napadzie przejrzał starannie zarówno miejsce popełnionej zbrodni, jak dalszą okolicę, jednak bez większego rezultatu. Nie zniechęcony tym rozkazał agentom i żandarmom przejrzeć całą równinę, przetrząsnąć każdą piędź pola, trawę w rowach, tory kolejowe, aby koniecznie odnaleźć rękojeść,
TL
R
którą morderca musiał rzucić w pobliżu. Pomimo najstaranniejszych poszukiwań nic nie znaleziono. W śledztwie szczególną gorliwością odznacza! się Larchaud, ów żandarm, który pierwszy przybył na miejsce napadu. Człowiek ten pałał chęcią odnalezienia zabójcy i nie tracił nadziei, że tego dokona. Szczęśliwy traf przyszedł mu z pomocą. Łucja po dwóch dniach opuściła gościnny dom komisarza i wróciła do siebie na ulicę Bourbon. Była dziesiąta rano. Po burzliwej nocy dzień był piękny, pogodny. Deszcz, spływający potokami przez drugie godziny, rozmył kupy piasku, napełniając nim rowy i strumienie. Dwaj dróżnicy odrzucali ten piasek z drogi wiodącej z Bois-Colombes do Garenne, odkładając go na bok. Nagle jeden z nich pochylił się i podniósł rękojeść noża, przy której trzymał się kawał ostrza pokrytego rdzą. — Coś ty tam znalazł? — zapytał go towarzysz. — Jakąś starą rękojeść noża... Myślałem, że coś dobrego, lecz to się na nic nie przyda. Mówiąc to rzucił rękojeść w stronę równiny la Garenne. W tej właśnie chwili Larchaud wracał z brygadierem z przeciwnej strony. Rękojeść, rzucona z całą siłą, padła tuż przy nogach Larchauda. Obaj żandarmi zatrzymali się w miejscu. —Kto tam rzuca kamieniami? — zawołał brygadier. Dróżnik odpowiedział: —To nie kamienie, brygadierze. —Cóż więc? — Rękojeść jakiegoś starego noża, którą znalazłem w piasku w strumieniu. Leży ot, tam... przy nogach pana Larchauda. Dwaj żandarmi spojrzeli jednocześnie na ziemię. Larchaud, spostrzegłszy nóż, chwycił go z okrzykiem radości. — Do pioruna! — zawołał, oglądając podniesiony przedmiot. — A to sprzyja mi szczęście! Szukaliśmy tego nadaremnie przez kilka dni. Zobaczno, brygadierze. Żandarm wziął rękojeść noża i przypatrywał się jej z uwagą.
TL
R
—Ależ tak — zawołał — tak... z pewnością... odłamek tego ostrza nada się doskonale i połączy z kawałkiem, który jest u komisarza. —Trzeba mu jak najprędzej to zanieść. —Śpieszmy się — odrzekł brygadier. — Jeżeli to właśnie przedmiot, którego poszukujemy — rzekł do stojącego w pobliżu dróżnika — możesz się poszczycić, żeś go znalazł. Wkrótce się zobaczymy. I obaj z Larchaudem zawrócili na drogę, którą przyszli. Gdy weszli do biura policji, zostali natychmiast wpuszczeni do gabinetu komisarza. —Cóż was sprowadza? — zapytał szef. —Rzecz bardzo ważna, patrz pan... I brygadier położył rękojeść z odłamkiem ostrza na biurku. —Ależ to przedmiot, którego poszukiwaliśmy! — zawołał z zadowoleniem komisarz. —Tak sądzę... —Zaraz się o tym przekonamy — rzekł. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kawałek noża znalezionego przy Łucji. Przyłożone do siebie obie części stanowiły doskonałą całość. —Tak... to jest to — zawołał — nóż jest teraz w komplecie. —Zobaczymy, gdzie był kupiony — powiedział brygadier. — Firma fabryki wyryta będzie na rękojeści. O! Patrz pan — dodał — jest całkiem czytelna. Komisarz wpatrywał się we wskazany punkt. —Ronsard... Nożownik... ulica Bourbon, numer 9 — przeczytał głośno i zerwał się z krzesła. —Ulica Bourbon... numer 9 — powtórzył — ależ to adres mieszkania panny Łucji. Czyżby nóż mordercy został kupiony w tym samym domu, gdzie mieszka ofiara? Doprawdy dziwne to... zdumiewające! —Być może jedynie to traf — odezwał się Larchaud. — Traf szczególny i dający do myślenia, ciągnął dalej komi— Ten nóż, być może, nie został kupiony przez tego, który się nim posługiwał, lecz przez jakąś drugą lub trzecią osobę.
TL
R
Panie komisarzu — rzekł brygadier — kawałek ostrza, podniesiony przez pana na miejscu zbrodni, świadczy, że nóż był nowy. Zatem widocznie został sprzedany przed niewielu dniami. — Masz słuszność. W każdym razie trzeba w tej sprawie przeprowadzić śledztwo. Jadę natychmiast do Paryża, będę u naczelnika policji i zobaczymy, czy opierając się na tym będzie można rozpocząć poszukiwania. W każdym razie mocno wam jestem zobowiązany za odnalezienie tego przedmiotu, który może nas doprowadzić do zbrodniarza. Larchaud z brygadierem odeszli. Komisarz owinął w gazetę oba kawałki noża i odjechał do Paryża. Mimo że usiłowanie morderstwa przypisano podmiejskim włóczęgom i że przywiązywano doń niewiele wagi, do zbadania tej sprawy wyznaczony został sędzia. Informacji w bardzo ograniczonym zakresie mogły jedynie udzielić Łucja i Eliza Perrin. Początkowo zeznania obu tych kobiet żadnych wyjaśnień sądowi nie dostarczyły, sprawa została złożona do akt, skąd według wszelkiego podobieństwa mogła już na świat nie wyjść wcale. Naczelnik policji przyjął jednak komisarza z Bois-Colombes, który objaśnił mu w krótkich słowach cel swej wizyty i przedstawił oba kawałki noża, razem tworzące całość. — Rzeczywiście — zawołał naczelnik —jest to ważny punkt, trzeba o tym powiadomić sędziego śledczego. Jedź pan ze mną do Pałacu Sprawiedliwości. Wysłuchawszy relacji, sędzia uważał, iż należy gorliwie zająć się sprawą. I jemu również dziwne się wydało, że nóż, który posłużył do popełnienia zbrodni, został kupiony w tym właśnie domu, gdzie mieszkała ofiara. Szczegół ten wskazywał, iż zamiar morderstwa był powzięty wcześniej. Po odbytej naradzie obydwaj urzędnicy wsiedli do powozu i polecili się zawieźć do sklepu nożownika przy ulicy Bourbon. Właściciel był nieobecny, przyjęła przybyłych jego żona. Sędzia wyjaśnił cel odwiedzin.
TL
R
—Nie obawiaj się, pani — rzekł, widząc jej zaniepokojenie—chcemy jedynie uzyskać informacje. —Jestem na rozkazy panów... O cóż chodzi? —Oto nóż — rzekł naczelnik policji, wydobywając dwie złamane połowy. — Czy ten nóż został kupiony w waszym sklepie? —Nie da się zaprzeczyć — odparła sprzedawczyni, obejrzawszy z uwagą rękojeść. Jest na nim nasze nazwisko i nazwa fabryki. —Pomimo rdzy ten nóż, zdaje się, jest nowy — mówił sędzia dalej. —Jest nowy, na pewno. —Nie przypomina sobie pani, komu on został sprzedany? —Sprzedajemy wiele różnym osobom; mój mąż, bądź ja lub subiekt. Nie mogę więc nic stanowczego powiedzieć. Ale data każdej sprzedaży zapisywana jest w księdze buchalteryjnej. Przejrzę ją i powiem panom, czy mój mąż lub subiekt sprzedawali taki od chwili, gdy ja jeden podobnego gatunku sprzedałam. Zaczęła przeglądać księgę z uwagą. — Nie, ten nóż nie był u nas kupowany — odpowiedziała. — A jak dawno pani sprzedała tamten, który pamięta? Sprzedawczyni podała dokładną datę. — Było to więc właśnie w wigilię dnia, w którym popełniona została zbrodnia! — zawołał naczelnik policji. —Czy pani sobie nie przypomina, kto ten nóż nabywał? —Pamiętam, był to mężczyzna. —Mężczyzna?! — powtórzyli jednocześnie. — Tak jest, mężczyzna, przyzwoicie ubrany. Wszedł do sklepu między ósmą a dziewiątą wieczorem, zażądał noża kuchennego: „takiego, jakich używają rzeźnicy do ćwiartowania mięsa". To jego własne słowa, pamiętam je doskonale. Dodał jeszcze, żeby nóż był silny i trwały. — Nie mogłaby pani opisać nam szczegółowo tej osoby? — Niemożliwe, panie... Przesuwa się tu tak wiele osób, iż nie zwracamy na nie uwagi. — Czy był młody?
TL
R
— Przeciwnie... mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Włosy miał szpakowate, lecz jego całe zachowanie wskazywało na człowieka światowego. Wyrażał się nader poprawnie... Obaj przybyli zdziwili się. Widocznie ten opisany przez sprzedaw- * czynię klient nie mógł być zabójcą młodej szwaczki. Sędzia w tej sprawie wyraził głośno swe zdanie. —Kto wie? — odparł naczelnik policji. — Zdarzają się nieraz tak dziwne kombinacje... —Cóż innego, jeśli nie kradzież popchnęła do tego kroku sprawcę? — powtórzył sędzia. — Człowiek, którego pani nam opisuje, nie wygląda przecież na włóczęgę? —Nic nie dowodzi, ażeby kradzież miała być motywem tej zbrodni... —Pan więc wierzy w coś innego? —Ja w nic nie wierzę, szukam jedynie. Sędzia śledczy zamyślił się. Nie mówiąc ani słowa, wyszedł ze swym towarzyszem. Stanął na ulicy i zatrzymał się naprzeciw bramy domu numer 9. —Tu więc mieszka panna Łucja? — zapytał naczelnika. —Tu, panie. —Jesteśmy tak blisko, wejdźmy do niej. —Ma pan słuszność. Od tej młodej dziewczyny będziemy się mogli dowiedzieć, czy ktoś nie miał innych powodów do napaści na nią. I wszedłszy do bramy, polecili odźwiernej wskazać sobie mieszkanie młodej szwaczki. Łucja, mimo silnego osłabienia, siedziała przy pracy, gdy niespodziewanie dwaj przybyli weszli do niej. Od pierwszego spojrzenia poznała sędziego śledczego i wstała z uszanowaniem. —Nie trudź się, moje dziecko — rzekł do niej — pragnę ci zadać jedynie kilka pytań. —Odnaleźliście może, panowie, człowieka, który we mnie uderzył.,.
R
—Niestety, dotąd nie. Zdaje się nam jednak, że trafiamy na jego ślady... Mamy pewne poszlaki... —Jakie? —Odnaleziono rękojeść noża użytego przez mordercę. Rękojeść z kawałkiem ostrza doskonale łączy się z drugą połową, znalezioną przy tobie w Bois-Colombes. Stąd wiemy, gdzie ten nóż został kupiony. —Tak? — zawołała dziewczyna. —W przeddzień popełnienia zbrodni — mówił sędzia dalej — handlarz, który ma sklep w tym domu, sprzedał ten nóż pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą wieczorem. —Szczególny zbieg okoliczności — odrzekło dziewczę. — I któż był jego nabywcą? —Jakiś mężczyzna w średnim wieku, bardzo przyzwoicie ubrany, sprawiający wrażenie światowego człowieka.
TL
—Ależ to nie on we mnie uderzył... —Skąd możesz wiedzieć? — Mimo silnego przestrachu i wielkich ciemności widziałam, że mój zabójca był nędznie odziany. — Bardzo łatwo jest zmienić ubranie. — To prawda, lecz nie rozumiem, co panowie z tego możecie wywnioskować? —Wynika stąd, że nie kradzież była powodem napaści na ciebie. —Cóż więc innego mogłoby być powodem? — Masz może nieprzyjaciół? Łucja się uśmiechnęła. —Skąd mogłabym mieć nieprzyjaciół? Żyję w odosobnieniu. Jestem sierotą, wychowaną w przytułku... Jedynym moim znajomym jest mój narzeczony, nieobecny właśnie w Paryżu. —Nie mówiłaś nikomu, że jedziesz do Bois-Colombes? —Nikomu... Panna z magazynu, dla którego pracuję, przyszła mnie powiadomić, iż będę musiała odnieść suknię balową żonie mera z Garenne. Nikt nie mógł wiedzieć, o której godzinie tam pojadę,
TL
R
w jakich warunkach i którą stroną będę szła. Mogłam wziąć powóz, zamiast jechać koleją, nie zrobiłam tego z tej przyczyny, że to by mnie za drogo kosztowało. —Rzecz jasna... — odrzekł naczelnik policji. —Wracamy zatem do naszego pierwotnego przekonania — mówił sędzia — ale mimo to pochodzenie tego noża budzi we mnie wątpliwości. —Według mnie — odrzekła Łucja — ten nóż niczego nie dowodzi. Był nowy, to prawda, ale złoczyńca mógł od dawna posiadać nóż kupiony w tym sklepie i nie używać go wcale. A być może ukradł go gdzieś lub znalazł. Nie wierzcie temu panowie, żeby zbrodnia miała być zaplanowana, ażeby jakiekolwiek inne pobudki niż kradzież skłoniły do niej mordercę. Nikt mnie nie zna, zapewniam, i ja również z nikim nie utrzymuję stosunków. Pracuję samotnie w moim mieszkaniu, nie przyjmując u siebie nikogo oprócz mojego narzeczonego, który ma mnie wkrótce poślubić oraz zacnej matki Elizy, której zawdzięczam życie, bez jej pomocy na pewno byłabym w omdleniu zmarła przy drodze. Któż więc z jakiejś zawiści lub zemsty mógłby w ten sposób przeciw mnie działać? Jestem najmocniej przekonana, że ta zbrodnia nie mogła być wcześniej zaplanowana. — Ha! Zostań pani przy swoim zdaniu — rzekł sędzia śledczy, żegnając młodą szwaczkę. Łucja, chcąc zobaczyć się z panią Augustą, wsiadła po ich odejściu do fiakra i pojechała na ulicę Św. Honoriusza. Do tej ffory w magazynie mody nie znano prawdziwego przebiegu wypadków, a tylko wersję opowiedzianą przez matkę Elizę. Dopiero Łucja opowiedziała o napadzie, którego była ofiarą. — Ależ miałam przeczucie — powtarzała z zadowoleniem Amanda — że nie chciałam towarzyszyć Łucji przy odnoszeniu tej sukni! Byłabym również spotkała się z nożem mordercy! Gdy tylko Łucja weszła do salonu, pani Augusta pośpieszyła do niej, ściskając ją tkliwie. Wszystkie panny pytały troskliwie o jej zdrowie.
TL
R
— Jakże, moje dziecko — mówiła pani Augusta — czy natrafiono na ślady mordercy? —Nie, pani, jestem przekonana, iż go nie odnajdą. —Dlaczego? — Przed chwilą właśnie był u mnie z naczelnikiem policji sędzia śledczy. —I cóż? —Obydwaj błądzą w swych poszukiwaniach. —W jaki sposób? Dlaczego? — Są przekonani, że kradzież nie była powodem tej zbrodni, że człowiek, który na mnie napadł, uczynił to przez nienawiść lub zemstę. — Na czym opierają te przypuszczenia? — Na dość dziwnej okoliczności... Nóż nieznanego mordercy złamał się o stalową bryklę mego gorsetu. Jego drugą połowę odnaleziono właśnie, a na rękojeści markę fabryki i nazwisko sprzedającego. Okazało się, iż został on kupiony w przeddzień popełnienia zbrodni przez jakiegoś pana w średnim wieku, w wytwornym ubraniu, wyrażającego się nader poprawnie, który przyszedł w tym celu do sklepu nożownika, mieszczącego się w domu, gdzie ja mieszkam. Amanda słuchała z natężoną uwagą. —To dziwne... rzeczywiście! — zawołała pani Augusta. — Ja popieram opinię tych panów. Za tym wszystkim kryje się wyraźnie jakaś zemsta albo nienawiść. —Lecz któż by mnie mógł do tego stopnia nienawidzić? Nie przeszkadzam nikomu... nikogo nie obraziłam... —Być może zemsta, moje dziecko! —Za co mścić by się na mnie? Nikomu nigdy nie zrobiłam nic złego... Amanda nagle przypomniała sobie, że niedawno jakiś posłaniec pytał się o Łucję u odźwiernej, zachowała jednak dla siebie ten szczegół. — Być może, że to sprawa jakiegoś odprawionego kochanka — rzekła. Łucja uśmiechnęła się na to.
—Nie dawałam nikomu odprawy — odpowiedziała — z tej prostej przyczyny, iż oprócz mego narzeczonego nikt inny nie zalecał się do mnie. —Wszystko to jest dziwnie zawiłe — szepnęła pani Augusta. — Jedynie czas rozwikłać może tę sprawę. Powiedz mi teraz, Łucjo — dodała — co cię do mnie sprowadza? Dziewczyna prosiła o materiały potrzebne do wykończenia sukni, gdy je tylko dostała, wróciła do swego mieszkania. * *
*
TL
R
Gdy Owidiusz w towarzystwie Amandy jechał na obiad, był w doskonałym humorze, jego towarzyszka zresztą również. —Co robiłaś przez czas mojej nieobecności, moja piękna? — pytał Soliveau. —Nagły twój wyjazd wprawił mnie w rozpacz, nudziłam się śmiertelnie, nie widując cię. Po wyjściu ze szwalni, nie chciałam jeść obiadu, wracałam do siebie, wcześnie kładłam się spać. — Naprawdę? — Słowo ci daję! — Przykładne postępowanie, podziwiać tylko. A co się dzieje w magazynie pani Augusty? — Roboty nawał, że wytrzymać trudno! Nasza zwierzchniczka ma szczęście. Tylko przez ten rok będzie prowadziła magazyn, następnie odejdzie z zebranym majątkiem, a zakład chce komuś odstąpić. I spojrzawszy spod oka na Owidiusza, głośno dodała: — To zakład jak gdyby dla mnie stworzony! Owidiusz doskonale zrozumiał tę przymówkę.
TL
R
—E! — odrzekł — za rok wiele rzeczy nieprzewidzianych może zajść. — I szybko zmieniając temat, zapytał: — Jakiż masz dzisiaj apetyt? —Wyśmienity! Zobaczysz! Ale — rzekła po chwili — czy wiesz, co spotkało naszą Łucję? —Jaką Łucję? —Tę robotnicę, do której jeździłam z tobą dwa razy na ulicę Bourbon, a o której mówiłam ci, że zniknęła. —Jakże? Odnaleziono ją nareszcie? —Ach! To straszna historia... szczęście, że ja jej uniknęłam. —Ty? W jaki sposób? —Nie jadąc z nią do Garenne-Colombes przy odnoszeniu tej sukni balowej. —No... no... cóż się więc stało? — pytał Owidiusz. —Ach! To cały dramat, mój drogi, dramat, jaki przedstawić można by w teatrze Ambigu... Łucja niemal nie została zamordowana. —Wielkie nieba!... Ach! Biedna dziewczyna! — zawołał poruszony. — Omal nie zamordowana!... —Została uderzona nożem w piersi — mówiła dalej Amanda — cios chybił dzięki fiszbinom gorsetu. —Szczęśliwy traf ocalił ją więc — mówił Owidiusz. — A zabójca został schwytany? —Nie. —Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno. — Winszuję prefektowi Sekwany i jego agentom. — To nie dowód — odrzekła Amanda — jeszcze może być schwytany. — Tak sądzisz? — Tak... i wierzę w to niezbicie. Początkowo przypisano tę zbrodnię podmiejskim włóczęgom. —A teraz? —Policjanci są innego zdania! Owidiusz zadrżał.
TL
R
—Czy możliwe — zawołał żywo — co więc sądzą? —Twierdzą, że kradzież nie była powodem napaści. —Cóż więc innego? —Zemsta, nienawiść... —Ech! Brednie. Na czym zresztą opierają to podejrzenie? —Odnaleziono dowody. —Dowody? — powtórzył z trwogą Soliveau. —Tak. —Jakie? — Znaleźli rękojeść noża, który złamał się na stali gorsetu, odczytano adres producenta na tej rękojeści i odkryto, że nóż został kupiony w przeddzień zbrodni wieczorem przez jakiegoś mężczyznę w średnim wieku, w eleganckim ubraniu, bardzo przyzwoitej powierzchowności. Owidiusz zbladł nagle. . —Przez jakiegoś pana o siwiejących włosach, który miał około pięćdziesięciu lat... — mówiła dalej Amanda. — Ale cóż z tobą — pytała — zbladłeś, drżą ci ręce, może jesteś chory? —Nie... nie... nic mi nie jest, zapewniam, jestem zdrów — mówił Owidiusz, siłą woli hamując nerwy. — Twoje opowiadanie tak mną wstrząsnęło. Przypuszczają więc, że ten pan, tak znakomicie wyglądający, chciał zabić tę dziewczynę? —Są o tym przekonani. —Lecz w jakim celu miałby to zrobić? —Nie wiadomo. Wkrótce jednakże się wszystko wyjaśni. Wyobraź sobie — mówiła dalej Amanda — że ów potwór kupił nóż w sklepie, w tym samym domu, gdzie mieszka Łucja i to wówczas, gdy ja poszłam do niej, a tyś na mnie oczekiwał w powozie... —Naprawdę szczególny zbieg okoliczności... —Mogłeś z powozu, w którym siedziałeś, widzieć tego człowieka. — Być może, że go widziałem, ponieważ czekając na ciebie, patrzyłem w stronę sklepu z nożami — odparł bezczelnie Soliveau — nie zwróciłem jednak uwagi, nie pamiętam, jak wyglądał.
TL
R
W czasie całej rozmowy Amanda widziała, że jej wielbiciel miał dziwnie zmienione brzmienie głosu i drżał z lekka. Patrzyła więc na niego ciekawie, nie mogła jednak pytać go więcej, ponieważ wchodzili już do restauracji. Usiedli przy stole w oddzielnym gabinecie. Po zupie Owidiusz rozpoczął rozmowę na nowo na ten sam temat. —A zatem... — rzekł — poszukują tego jegomościa? —Tak. — Dlaczego jednak, pytam, człowiek przyzwoity z wyglądu miałby napadać na tę dziewczynę? —Powtarzam ci: uczynił to z zemsty lub nienawiści. —Panna Łucja więc powinna go znać? — Ona twierdzi, iż nie wie, kto to mógł być. Ale to świętoszka, która wybornie umie udawać, a pewien szczegół wskazuje właśnie, że ktoś ją szukał i bardzo pragnął odnaleźć. — Jakiż to szczegół? Powiedz mi, moja maleńka. — Pytał o nią w naszej pracowni posłaniec. Owidiusz czuł, iż dreszcz przebiega mu po ciele. —Ha! ha! Posłaniec — powtórzył, pokrywając śmiechem zmieszanie. —Tak... człowiek w stroju posłańca ze znaczkiem na czapce, miał list, który chciał jej oddać. Nie znalazł jej, więc zapytywał o adres. —Rzecz jasna, chciał wykonać otrzymane polecenie, lecz to niczego nie dowodzi. —Przeciwnie, to wskazuje, że ktoś zajmował się tą głupią papugą i że ona kogoś znała, pomimo wszelkich zaprzeczeń. —Masz słuszność, bardzo logiczna uwaga. Lecz jedzże, proszę... Rozmawiasz, a nie tknięty talerz stoi przed tobą. —Sądziłam, że cię zainteresuje to opowiadanie — odrzekła Amanda, badawczo spoglądając mu w oczy. Owidiusz nie spuścił wzroku, wytrzymał jej spojrzenie.
TL
R
—Bardzo mnie to interesuje — odpowiedział — ale nie można ciągle mówić o jednym i tym samym wypadku. Widziałem w życiu wiele dziwniejszych rzeczy niż ta sprawa. —Nie mówmy więc o tym — odparła Amanda — wróćmy do nas samych. Powiedz mi, coś robił podczas podróży? —Zbierałem drobne papiery — odrzekł Soliveau z uśmiechem. —Drobne papiery... banknoty? —Ależ nie... bynajmniej... Mimo że te, o których mówię, również mnie drogo kosztowały. —Jakiego rodzaju to były papiery? —Autografy. —Osób znanych w historii, z dawnych czasów, zapewne? —Przeciwnie, autografy ludzi obecnie żyjących. —Może ludzi sławnych? —Ech! Najbardziej zwykłych w świecie! —I gdzieś wykonywał tę szczególnego rodzaju czynność? —W Joigny. Wymawiając tę nazwę, Soliveau wlepił badawcze spojrzenie w Amandę. Dostrzegł, że zadrżała, a jednocześnie żywe rumieńce wystąpiły na jej policzki. Szybko jednakże przybrała wyraz obojętności. —A! Byłeś w Joigny? — spytała. — Jaka to okolica? —Bardzo piękna — odparł, powtórnie się uśmiechając. — Miasto zabudowane w półkole, na znacznym wzgórzu, u stóp którego płynie rzeka Yonna. Położenie bardzo malownicze, lecz uciążliwe dla zwiedzających. Musiałem tam widzieć się z kilkoma osobami... —Krewnymi zapewne? —Nie... —A więc z przyjaciółmi? — I to nie. Z zupełnie mi nieznanymi mieszkańcami tego miasta. Mimo wrodzonej śmiałości, Amanda czuła, że słabo jej się robi. Dziwnie ironiczny sposób mówienia towarzysza wielce ją niepokoił. Soliveau, wychyliwszy szklankę wina, mówił dalej:
TL
R
— Joigny obfituje w autografy. Zebrałem kilka u osób wcześniej mi wskazanych, ale doprawdy nie spodziewałem się spotkać tylu ciekawych. Trzeba jednak było za nie grubo zapłacić... posiadacze byli wymagający. Amanda niepokoiła się coraz więcej. —Ale ja cię może nudzę moim opowiadaniem? — pytał Soliveau. —Bynajmniej... przeciwnie — odpowiedziała z pośpiechem — wszystko, co dotyczy ciebie i mnie interesuje. —Będę więc opowiadał. Udało mi się wynaleźć dwa niezmiernie ciekawe dokumenty, z podpisem niejakiego Raula Duchemina..., nazwisko całkiem nieznane, jak widzisz. Na te słowa Amanda poczuła się bliska omdlenia. —Raula Duchemina? — powtórzyła, usiłując zapanować nad sobą. —Tak, urzędnika merostwa, młodego, ładnego chłopca, którego ochroniłem od wyroku za fałszerstwo. Z bladej dziewczyna stała się nagle purpurowa. —Ach! — zawołała bezwiednie. —Z tego, o co mnie przed chwilą pytałaś — mówił Owidiusz, napełniając swą szklankę — wnoszę, że nigdy nie byłaś w Joigny. —Tak... nigdy! —Z pewnością? —Jak to? Nie wierzysz mi? — wyjąkała z cicha. — Dlaczego zadajesz mi to dziwne pytanie? —Dlaczego? — powtórzył. — Ależ to rzecz najprostsza w świecie! Dlatego, że za tysiąc pięćdziesiąt franków kupiłem od pani Delion, modniarki, autograf z podpisem niejakiej Amandy Rćgamy. Oto odpowiedź. —Arnoldzie! Arnoldzie!... — zawołała zmieszana — ty wiesz... wiesz wszystko! Ta kobieta wszystko ci powiedziała? —Tak... powiedziała mi wszystko, masz dowód. Lecz dlaczego tak drżysz? Skąd ten przestrach, powiedz mi, proszę? Nie jestem twoim przyjacielem? Skoro zapłaciłem tysiąc pięćdziesiąt franków i twój
TL
R
podpis jest w moim ręku, nie masz się czego obawiać. Powtarzam, nie masz potrzeby obawiać się skutków swej lekkomyślności. —Ach, gdy to czyniłam, byłam szalona... obłęd mnie opanował! —Wierzę ci, ponieważ jesteś istotą uczciwą i dobrą — odparł Soliveau, udając zupełne przekonanie. —Zatem, najdroższy mój — pytała dalej Amanda, przybierając najsłodszy wyraz twarzy — nie pogardzasz mną teraz? — Co za myśl! — zawołał Soliveau. — Miałbym tobą pogardzać! Za co? Dlaczego? Natura ludzka jest ułomna, skłonna do złego. Posłuchaj jednak mej rady. Nie pisz nigdy podobnych rzeczy, nigdy więcej w życiu. Amanda, zarumieniona, pochyliła głowę w milczeniu. —To niezręczne i wielce niebezpieczne — mówił Owidiusz dalej — gdyby twój podpis wpadł w inne ręce, mogłabyś to przypłacić więzieniem. —Czytałeś ten papier? — wyjąkała. —Mógłbym go kupić, nie czytając? —I cóżeś z nim zrobił? —Schowałem go najpierw do pugilaresu, a następnie do szufladki zamykanej na klucz. Bądź spokojna, jest w bezpiecznym miejscu. —Ale mi go oddasz? —Przeciwnie, zachowam go u siebie. Amanda ponownie zadrżała. —Dlaczego chcesz go zachować? — pytała. —Taka to mania starych zbieraczy. Przepadam za autografami tego rodzaju! —Nie żartuj, oddaj mi ten papier, który dla ciebie jest bezużyteczny. —Przeciwnie... może być dla mnie bardzo przydatny. —Chcesz więc zrobić z niego użytek przeciw mnie? —Ach! Cóż za myśl! Czy byłbym zdolny uczynić coś podobnego?
TL
R
—Mów! Jakie masz zamiary? Jestem najmocniej przekonana, że coś sobie uplanowałeś. —Mam zamiar prosty, pełen uprzejmości. Pragnę cię przykuć do siebie. Ot! Wszystko. Chowam dla ciebie uczucia najżywszej miłości. Ty mi odpłacisz wzajemnym przywiązaniem... Nauczony jednak wielokrotnym doświadczeniem, nie ufam w ogóle kobietom, zwłaszcza pięknym jak ty... i młodym. Mając ten papier w ręku nie będę się obawiał zdrady z twej strony. Mogę spać spokojnie, pewien, że nazajutrz nie odmówisz mi swego towarzystwa. —To znaczy, że chcesz mnie trzymać w ścisłej zależności? —No tak, przyznaję. Lecz ta zależność nie będzie przykra, dopóki nie będę musiał skarżyć się na ciebie. Amanda zrozumiała, że nie ma sposobu wyślizgnięcia się z rąk owego pseudobarona oraz że należy stawić odważnie czoło losowi. —W jaki sposób jednak dowiedziałeś się o tym, co zaszło w Joigny? —Sprawił to przypadek. Powiedziano mi to bez najmniejszego starania z mej strony, zapewniam. —Ty tak nie starałeś się o to, jak morderca Łucji nie starał się o nóż kupiony w sklepie przy ulicy Bourbon, którym w nią uderzył... — odpowiedziała dziewczyna, patrząc śmiało Owidiuszowi w oczy. Drgnął nerwowo i opanował chęć uduszenia dziewczyny, powściągnął się jednak. —Niezręczne porównanie — odparł z udanym spokojem — przypuśćmy jednak, że ten morderca Łucji popełnił nieroztropność, którą mogą wykorzystać, ażeby go poszukać, będzie się musiał teraz mieć na ostrożności i znajdzie sposób odparcia ciosu. Lecz dosyć już o tym. Zostaniemy na przyszłość przyjaciółmi, nieprawdaż? Dobrymi, szczerymi przyjaciółmi, a wszystko pójdzie dobrze. Pozwolisz podać sobie czarną kawę? —Owszem, proszę — odpowiedziała. Przy kawie rozmowa ciągnęła się dalej, jednak szwaczka pani Augusty nie zdołała odzyskać wesołości.
TL
R
—Może byś poszła do teatru? — pytał Soliveau, gdy wychodzili z restauracji. —Nie, wolę zostać u siebie w domu, czuję się mocno znużona. —Tym lepiej — odrzekł — bo i ja jestem dziś zmęczony, odwiozę cię i wrócę również do siebie. —Ale nie powiedziałeś mi nigdy, gdzie mieszkasz? — pytała. — Nie znam twojego adresu... —Na co ci to może się przydać? —Gdyby mi wypadło napisać kiedyś do ciebie. —Nie! Tego nie rób, proszę — odparł z pośpiechem Soliveau. — Jestem żonaty i pragnę zachować spokój w moim domu. Zresztą w obecnej sytuacji twoja nieświadomość zapewnia mi zupełną dyskrecję. Amanda milczała, myśląc jednak w duszy: — Obłudniku! — odkryję wszystko to, co chcesz przede mną ukryć! Owidiusz odwiózł swą towarzyszkę do domu, a następnie, obawiając się, aby go nie śledziła, kazał się zawieźć w sam środek Paryża, skąd pieszo, okrężną drogą powrócił na ulicę Clichy. Amandę po przybyciu do domu ogarnęło gwałtowne rozdrażnienie. —Tego było jeszcze potrzeba — wołała, drżąc z gniewu — ażeby szatański traf poprowadził tego człowieka do Joigny. Kupił ten przeklęty papier i skrępował mnie nim. Jaki on ma w tym cel? —Ha! Jaki cel? — powtórzyła po chwili. — On czuje, iż go przejrzałam do głębi. Posłańcem, który przyszedł pytać się o Łucję, był on! Tym starym jegomościem kupującym nóż w sklepie przy ulicy Bourbon, był on!... Mordercą, który wymierzył cios Łucji, był on! Tak, mogę ręczyć głową, że to wszystko jego sprawki. Cóż z tego, jeśli mimo wewnętrznego przekonania brak mi dowodów. Zresztą gdybym je nawet posiadała, na co mi one potrzebne. Na oskarżenie go? Czy mogę to uczynić? Oddając go w ręce sprawiedliwości, oddałabym samą siebie. A milcząc, nie muszę się niczego obawiać. Więc będę
milczeć. Co zrobił, mnie nie obchodzi. Jednak dwa szczegóły muszę zbadać, a mianowicie: gdzie on mieszka i dlaczego chciał zamordować Łucję? Z wypełnioną tymi myślami głową Amanda zasnęła. Tymczasem Owidiusz był z siebie zadowolony. — Szczęśliwa gwiazda mi świeci... Bez tego znalazłbym się w diabelnie przykrym położeniu. Ta smarkula wszystko odgadła i jestem pewien, że gotowa by mnie sprzedać. Na szczęście posiadam przedmiot, którym skrępuję jej usta i ręce. Nie ma się czego obawiać. * **
TL
R
Z wielką już niecierpliwością Harmant oczekiwał na przybycie swego wspólnika. Przewidywał trudności, z jakimi Soliveau będzie zmuszony walczyć, by zdobyć informacje, nie znając nazwiska mamki, u której przed dwudziestu jeden laty Joanna Fortier umieściła swe dziecko. Czyż zdoła odnaleźć ślady pochodzenia tej szwaczki, której dziwne podobieństwo do wdowy Fortier wskazywało, iż może być jej córką? Z pośpiechem zerwał się więc z krzesła, gdy pewnego rana w Courbevoie oznajmiono mu przybycie Owidiusza Soliveau. —Taki szybki powrót nie wróży nic dobrego — rzekł sam do siebie i rozkazał bezzwłocznie wprowadzić przybyłego do gabinetu. —Daremna praca, nie powiodło się? — zapytał Garaud, gdy obaj zostali sami. —Przeciwnie, powiodło się wspaniale — odparł Soliveau. —Wszystkiego się dowiedziałeś? —Wszystkiego! —I odnalazłeś ślad córki Joanny Fortier?
TL
R
—Odnalazłem. —Za pomocą mamki? —Nie, mamka dawno umarła, to jednak nie przeszkadzało mi w zdobyciu wiadomości, co się stało dalej z tym dzieckiem. —Zostało oddane do przytułku dla opuszczonych dzieci? — pytał dalej Garaud. Owidiusz poruszył twierdząco głową. —W Paryżu? —Tak. —A więc rywalką mej córki jest niezaprzeczalnie Łucja Fortier. —Wstrzymaj się... zaczekaj... galopujesz zbyt prędko — zawołał Soliveau — przede wszystkim trzeba wiedzieć, czy ta Łucja, którą znamy, jest córką Joanny. —Ależ to uderzające podobieństwo. —Może służyć za przypuszczenie, lecz nie jest dowodem. —Nie przynosisz mi więc tego dowodu? —Naturalnie, że nie. Przynoszę ci protokół, zawierający szczegóły dotyczące oddania tej małej do przytułku, co mnie upoważnia do zasięgnięcia informacji, czy dziecko, zapisane u nich w księgach pod numerem dziewiątym, jest tą dziewczyną, o którą nam chodzi. —Pokaż mi ten protokół — rzekł Harmant. Owidiusz wydobył z pugilaresu oryginał dokumentu i podał go przemysłowcowi. — Jakim sposobem, u czarta, zdołałeś wydobyć ten papier? — zawołał Garaud, przeczytawszy go z uwagą. Soliveau opowiedział wszystkie swe przygody. —Twoje zuchwalstwo przeraża mnie! — szepnął milioner, wysłuchawszy opowiadania. — Jesteś pewien, że nie wynikną z tego dla nas obu niebezpieczne następstwa? —Najpewniejszy w świecie! Nie mam się czego obawiać. Mam człowieka silnie skrępowanego. Milczenie jest jego własnym inte-
TL
R
resem, ponieważ gdyby się odważył o czymś powiedzieć, czekałaby go kara za kradzież dokumentu, ale i druga za sfałszowanie podpisu na wekslu. —Masz słuszność... — rzekł w zamyśleniu Harmant. — Cóż teraz zamierzasz robić? —Pójdę do przytułku zapytać o dziecko, a następnie zbadamy, co się z nim stało. —Kiedy tam pójdziesz? —Dziś, zaraz. —A powiadomisz mnie? —Wieczorem. —Gdzie? —U mnie w mieszkaniu, jeżeli zechcesz. —O której godzinie? —O piątej. —Przyjadę. —Masz jakąś wiadomość od Lucjana Labroue? — pytał dalej Soliveau. —Otrzymałem od niego dziś rano list. —Kiedy wraca? —W ciągu trzech lub czterech dni najdalej. —Do tego czasu będziesz miał w ręku dowody, które wzniosą nieprzebytą zaporę między Lucjanem a córką Joanny Fortier, morderczyni jego ojca, Juliana Labroue. —Liczę na to — rzekł Garaud, zacierając ręce z cynicznym zadowoleniem. — Do widzenia, więc dziś wieczorem. Owidiusz wyszedł z Courbevoie i wsiadł w tramwaj, którym dojechał do rogatek, gdzie przywołał fiakra i pojechał na bulwar d'Enfer. ' Sierociniec przez kilka lat ulegał ciągłym przemianom, lecz mimo tych zmian przepisy porządkowe zostały nienaruszone. Interesanci mogli tam otrzymać potrzebne informacje, nawet gdyby po nie wypadło sięgnąć do bardzo odległych akt. Archiwa były utrzymywane we wzorowym porządku.
TL
R
Owidiusz, pełen zuchwałej odwagi, wszedł wprost do gabinetu dyrektora, który przyjął go bezzwłocznie i zapytał o cel wizyty. —Przychodzę prosić pana o wiadomość — mówił łotr najspokojniej — co się stało z dziewczynką umieszczoną w tutejszym przytułku przed dwudziestu jeden laty. —Na co potrzebne są panu te informacje — spytał dyrektor. — Muszę pana uprzedzić, że nie wolno nam jest udzielać ich osobom nie posiadającym dowodów, że mają prawo pytać o nie. —Dowody te, oczywiście, mam — odparł Soliveau, podając protokół z podpisem byłego mera w Joigne. — Pragnę zasięgnąć informacji o dziecku — mówił dalej — które zostało tu umieszczone szóstego kwietnia 1862 roku, jak na to wskazuje osobiste zeznanie, które mam honor panu przedstawić. Dyrektor wziął protokół i zaczął czytać. — Nie mam żadnych zastrzeżeń — odpowiedział — działa pan zgodnie z prawem. Wyjaśnimy panu, co stało się z wymienionym dzieckiem. Być może zmarło... Jak by nie było, zostanie pan ściśle o wszystkim powiadomiony. Po czym zadzwonił na woźnego i napisał szybko kilka słów na kartce. — Oddaj to archiwiście — rzekł — i przynieś mi odpowiedź. Po wyjściu woźnego dyrektor zwrócił się do Owidiusza: —Według daty — rzekł — zamieszczonej w protokole, to dziecko u nas wychowane, dziś musi być pełnoletnie. Z chwilą pełnoletniości nie mamy już żadnego prawa, wszelki nasz nadzór ustaje z tą datą. Możemy tylko poinformować pana o szczegółach do chwili pełnoletniości. —Rozumiem — odparł Owidiusz — ale jeśli ta dziewczyna żyje, pańskie wskazówki ułatwią mi poszukiwania. —Zapewne. Wkrótce ukazał się woźny z paką akt, które położył na biurku przed dyrektorem. Każda stronica zawierała kopię protokołów oddania dziecka do przytułku. Dyrektor szukał daty umieszczonej w dokumencie z Joigny. Znalazłszy, zatrzymał się na niej.
TL
R
— Otóż jest — rzekł — to, o co pan zapytuje. Dziewczynka przyniesiona tu w dniu szóstym kwietnia 1862 roku została zapisana w księgach pod numerem dziewiątym. Owidiusz promieniał radością. Jakub Garaud nie omylił się więc, co do numeru. Łucja, szwaczka w magazynie mód pani Augusty, Łucja, rywalka Marii Harmant, Łucja, narzeczona Lucjana Labroue była córką Joanny Fortier, zbiegłej z więzienia w Clermont. Wszelkie inne objaśnienia teraz go nie obchodziły. Na marginesie protokołu złożonego przez Owidiusza dyrektor wypisał numer akt, adres modniarki, do której dziewczę zostało oddane na naukę oraz adres mieszkania, które zajmowała od czasu dojścia do pełnoletniości, a więc ulicę Bourbon, numer 9. Na koniec podpisał to wszystko. —A teraz proszę pana — rzekł — należy dopełnić jeszcze pewnej formalności. —Cóż takiego? —Mój podpis potwierdzony musi być przez dyrektora wydziału dobroczynności publicznej Rady Miejskiej. —To znaczy, że dziś nie będę mógł otrzymać tego papieru — odrzekł Soliveau. —Tak... lecz to już będzie szybko. Jutro, w ciągu dnia wszystko załatwimy. —Przyjdę więc jutro. O której godzinie mam tu przyjść? — Około drugiej w południe. Owidiusz ukłonił się i wyszedł. Krótka zwłoka nie sprawiała mu różnicy, wiedział, że Łucja jest córką Joanny Fortier, a to był główny punkt, o który mu właśnie chodziło. Gdy o piątej wieczorem przyjechał do niego Harmant, opowiedział mu wszystko. — Nareszcie! — zawołał milioner. — Zobaczymy teraz, czy Lucjan Labroue poślubi tę dziewczynę!
* *
*
TL
R
Maria była coraz bardziej chora. Tylko sztuczne podniecenie nerwowe ją trzymało. Chodziła, wyjeżdżała, wracała, usiłując bezustannym ruchem omamić samą siebie i odegnać rozpaczliwe myśli, cisnące się jej do głowy. Z biednej dziewczyny pozostał zaledwie cień. W wyznaczonym przez Edmunda Castela dniu rozpoczęła pozowanie do portretu. Z gorączkowym pośpiechem szukała rozrywek, by się uchronić przed boleścią ogarniającą jej duszę. Daremne usiłowania! Wszystko, co czyniła, aby zapomnieć Lucjana, podwajało jej cierpienia moralne i zwiększało zarazem dolegliwości fizyczne. Harmant cierpiał nie do opisania, patrząc na niknącą córkę. Wierzył jednak niewzruszenie, że małżeństwo z Lucjanem pokona zło i dla jego córki stanie się zbawieniem. Maria doznawała na przemian nadziei i bólów rozpaczy, które z wolna, lecz w sposób straszny ją zabijały. Usłyszawszy od ojca o bliskim powrocie Lucjana, całą siłą jeszcze pragnęła żyć. Miała nadzieję, iż spotkanie po tak długiej rozłące zdoła obudzić w nim miłość. Dwa dni pozostały do chwili, w której syn Juliana Labroue miał przybyć do Paryża. Posiadając autentyczny dowód, który Owidiusz odebrał z przytułku, Harmant, pewien siebie, oczekiwał na przyjazd młodego człowieka. Małe mieszkanie na szóstym piętrze przy ulicy Bourbon przystrojono świątecznie, bowiem Łucja odebrała telegram zawiadamiający o przybyciu narzeczonego nazajutrz wieczorem. Lucjan przyspieszył swój powrót o kilka godzin, żeby zjeść obiad z ukochaną i razem z nią spędzić wieczór. Rana Łucji zabliźniła się prawie zupełnie, a radość z powrotu narzeczonego dokonała uzdrowienia. Matka Eliza dzieliła tę radość, dopomagając dziewczęciu w przygotowaniu wszystkiego na przyjęcie kochanego gościa.
TL
R
Doskonały obiad, dwie butelki starego wina, lśniące bielą nakrycie, wonne bukiety na stole, słowem niczego nie brakowało do uświetnienia tej uczty. Otóż godziny oczekiwania były równie długie dla Łucji, jak i biednej milionerki. — Chyba pojutrze Lucjan powraca, prawda? — pytała Maria, siedząc z ojcem przy śniadaniu. —Tak, moje dziecko. —Zadowolony jesteś z jego pracy w Bellegarde? —Całkowicie. —Jakże mnie to cieszy! — zawołała uradowana. — Dostałem dziś rano listy stamtąd właśnie, od moich klientów. Piszą, że są zadowoleni i winszują człowieka tak zdolnego, jak dyrektor produkcji w fabryce. —Ojcze, chciałbyś sprawić mi przyjemność? —Czy bym chciał? Jak możesz pytać o coś podobnego? — Chciałabym uświetnić powrót Lucjana. Proś go, ażeby przyszedł do nas na obiad w dniu swego przyjazdu. Ten projekt Marii nie zgadzał się z zamiarami Harmanta. Postanowił właśnie w tym dniu zadać stanowczy cios młodzieńcowi, żeby go wreszcie skłonić do zostania wspólnikiem i przyjęcia zarazem ręki jego córki. Ale jak wytłumaczyć Marii odmowę zaproszenia? Jaki wynaleźć powód, aby ją osłonić przed wynikającą z tego przykrością? Od razu powziął postanowienie. — Być może — pomyślał — że zobaczywszy Marię bladą, cierpiącą, a coraz więcej w nim zakochaną, oczekującą go z utęsknieniem, wzruszy się Lucjan wreszcie i ta miłość skłoni go do zerwania tamtego, niemożliwego w obecnych okolicznościach małżeństwa. Postanowił więc odłożyć stanowczą rozmowę z Lucjanem do następnego dnia po przyjeździe. — Zrobię, o co prosisz — odpowiedział córce — żałuję tylko, że mówisz mi o tym. — Dlaczego?
TL
R
—Ponieważ, chcąc sprawić ci niespodziankę, sam go postanowiłem zaprosić na obiad. —Ach! Kochany mój ojcze! — zawołała dziewczyna, rzucając mu się w objęcia. Nadszedł nareszcie tak niecierpliwie oczekiwany dzień. Lucjan, jak wiemy, przyśpieszył o dwanaście godzin swój wyjazd z Bellegarde, o czym Harmant nie wiedział i oczekiwał go nazajutrz rano. Wprost z dworca kolejowego pobiegł na ulicę Bourbon. Oboje z Łucją ze łzami w oczach rzucili się sobie w objęcia. Matka Eliza została również tkliwie powitana. W oczach tej zacnej kobiety błyszczały łzy. Zdawało się jej, że wita własnego syna. Teraz z jednej i drugiej strony posypały się pytania. Łucja w swych listach opisała narzeczonemu wszelkie szczegóły zamachu, przemilczała jedynie o wizycie u siebie sędziego śledczego i naczelnika policji. Była przekonana, że oni obaj mylą się w swych przypuszczeniach, nie uważała więc za potrzebne niepokoić tym ukochanego. Lucjan wrócił opalony, bo pracował na słońcu i otwartym powietrzu. Śniada cera dobrze mu zrobiła, nadając więcej męskości jego twarzy. Czuł się zdrowy jak nigdy, a radość ze znalezienia się obok ukochanej błyszczała w jego spojrzeniu, w ożywionym wyrazie twarzy, w brzmieniu jego głosu. Widział przed sobą Łucję zdrową, świeżą i uśmiechniętą. To było dlań najwyższe szczęście. Zresztą, cóż obchodziło go więcej? Nie chciał myśleć o tym!... Nie myślał! — Gdy wspomnę, że bez twej pomocy, matko Elizo, nie zastałbym Łucji przy życiu, krew mi w żyłach lodowacieje! — mówił, ściskając w swych dłoniach ręce Joanny — Ach! Ty jesteś naszym aniołem opiekuńczym... Nie rozstaniemy się z tobą nigdy, już nigdy! Prosił, aby mu opowiedziała najdokładniej o tamtej strasznej nocy, podczas której jego biedna Łucja omal nie straciła życia. I matka Eliza musiała powtórzyć opowiadanie, drżąc, jak gdyby ten dramat w Bois-Colombes nastąpił przed chwilą. —Jakże? Nie odnaleziono dotąd mordercy? — zapytał.
TL
R
—Nie. —To dziwne! —Dlaczego? Bardziej byłoby dziwne, gdyby odnaleziono jakiegoś włóczęgę z bandy rozbójniczej. Ale nie mówmy o tym więcej. Żyję, jestem zdrowa i rzecz skończona. Kiedy jednak trzeba będzie wyjść wieczorem, będę ostrożniejsza. —Łucja ma słuszność — odparła Joanna. — Jest zdrowa, to najważniejsze. Chyba i pan jest tego zdania, panie Lucjanie? —Ma się rozumieć, powtórzę to choćby tysiąc razy! — A więc przejdźmy do stołu — prosiła dziewczyna — obiad gotowy. Zasiedli we troje przy uroczyście przybranym stoliku. Wieczór zleciał prędko. Lucjan się zdumiał, spojrzawszy na zegarek, wskazujący godzinę dwunastą. Niepodobna było dłużej siedzieć, odszedł więc, przyrzekłszy narzeczonej, że spędzi z nią całą nadchodzącą niedzielę. Idąc na ulicę Miromesnil, myślał o rozkosznie spędzonych chwilach i mimowolnie, wśród szczęścia wzajemnej miłości stanęła mu przed oczyma postać Marii, która również kochała go i umierała z braku wzajemności. Lucjan Labroue, jak wiemy, był człowiekiem serca. Odczuwał przykro tę smutną sytuację, zmienić jej niestety nie potrafił. Nazajutrz rano pojechał do Courbevoie, by objąć zarząd nad powierzonymi robotami. Harmant nie przyszedł jeszcze do fabryki. Korzystając z jego nieobecności, Labroue zapoznał się z tym wszystkim, czego dokonano podczas jego pobytu w Bellegarde. Około ósmej właściciel nadjechał. Zaledwie wszedł do gabinetu, ukazał się Lucjan, przynosząc mu sprawozdanie ze swej podróży. Milioner uścisnął serdecznie rękę młodego współpracownika. —Jakże się cieszę, że widzę cię zdrowego — rzekł do niego — tym bardziej, że przekazać ci mam bardzo gorące pochwały. Moi klienci z Bellegarde pisali mi o tobie w najpochlebniejszych słowach, stąd wnoszę, że kierunek robót musiał być doskonały.
TL
R
—Mogę się poszczycić życzliwością tych panów... byli dla mnie bardzo uprzejmi. —Być może, czynili ci jakieś propozycje? — pytał z niepokojem Harmant. — Wiem, iż poszukiwali zdolnego kierownika produkcji w fabryce. —Rzeczywiście — odparł Lucjan z uśmiechem — gdybym chciał zrozumieć aluzje zawierające wyraźne propozycje objęcia tego stanowiska. Zostałem jednak niewzruszony, nic nie zrozumiałem, a wiadomo panu, że najbardziej głusi są ci, którzy nie chcą słyszeć. —Cieszę się, żeś nie chciał zrozumieć i słyszeć; będę się starał okazać ci za to mą wdzięczność. Przyjechałeś dziś w nocy do Paryża? — Tak, wczoraj wieczorem. Harmant nie pytał go więcej. Zajął się wyłącznie sprawami dotyczącymi fabryki. Rozmowa skierowała się na plany nowych maszyn, przywiezionych przez Lucjana, których budowy nie można było rozpocząć z powodu braku robotników. Mówili o tym blisko godzinę. —Nic nie wspomina o Marii — myślał milioner. Zaledwie błysła mu ta myśl, gdy Labroue zapytał: —Jakże zdrowie pańskiej córki, panie Harmant? —Była mocno chora — odrzekł przemysłowiec. —Rzeczywiście tak bardzo cierpi? —Przekonasz się naocznie i osądzisz, jaka zaszła w niej bolesna zmiana, jak uzasadnione są moje obawy i jak bym pragnął dać temu biednemu dziecku nieco szczęścia, które by było dla niej zbawieniem. Powiadomiłem Marię o twoim powrocie, a w pierwszych jej słowach po przebudzeniu ty byłeś. —Ja? — powtórzył Lucjan z niechęcią, przeczuwając trudności własnej sytuacji wobec rozkochanej w sobie dziewczyny. —Tak jest, ty! — mówił dalej Garaud. — Chcąc uświetnić twój przyjazd, oczekuje na nas obu z obiadem. Będzie szczęśliwa, gdy ujrzy nas koło siebie. To będzie prawdziwe rodzinne zebranie. —Lecz panie... — wyjąkał po chwili Labroue.
TL
R
—Proszę, bez żadnych wymówek... bez żadnych powodów uniknięcia zaproszenia mej córki! — przerwał żywo milioner. — Nie możesz lepiej dowieść nam swej życzliwości, jak przyjmując to zaproszenie. Odmowa sprawiłaby mi wielką przykrość. Będzie to obiad w ściśle zamkniętym kółku, we troje. Wyjdziesz nieco wcześniej z fabryki, aby się przebrać i przyjedziesz do pałacu na umówioną godzinę. Lucjan, mimo głębokiej przykrości, jaką sprawiło mu to zaproszenie, czuł, iż odmówić niepodobna. Łucja święciła radośnie jego powrót, Maria chciała tego samego. Kochała go tak, jak pierwsza. Czego by nie dał ten biedny chłopiec, by uniknąć tak przykrego i śmiesznego zarazem położenia człowieka kochanego przez dwie kobiety. Nie było jednak sposobu. —Przyjdę, panie — odpowiedział — czuję się szczęśliwy, że będę mógł złożyć moje uszanowanie pańskiej córce. —Dziękuję ci — odrzekł milioner. — Byłem pewien, iż nie zechcesz zasmucać mnie i Marii. — I na ten temat więcej już nie mówili. Dzień upłynął na obchodzeniu warsztatów, a około czwartej Labroue opuścił Courbevoie, by zmienić ubranie i przygotować się na obiad w pałacu przy ulicy Murillo. Idąc do swego mieszkania, młodzieniec był dziwnie smutny i przygnębiony. Żałował, iż przyjął zaproszenie, które zmusi go przez kilka godzin przebywać w towarzystwie Marii, kochającej go bezrozumną miłością. — Kto wie — myślał sobie — czy to zaproszenie nie jest znów jakimś zastawieniem sideł? Czy Harmant wobec córki nie ponowi swych propozycji? A wtedy w jakim położeniu się znajdę, co mam odpowiedzieć, by nie okazać się niewdzięcznym brutalem? — Ułożył sobie na wszelki wypadek najprostszą w świecie odpowiedź. Powie, iż nie należy do siebie... jego serce już nie jest wolne! Lecz wobec Marii, czy będzie miał odwagę wypowiedzieć to zdanie?... Czyż znajdzie siłę do powiedzenia: Wie pani, że kocham Łucję, przecież ona ci to powiedziała sama, na co wybuchnęłaś zazdrością i gniewem.
TL
R
— Nie! nie! — zawołał. — Nie mogę zadać jej takiej rany, ale nie mogę również zostawić jej w mniemaniu, że jest przeze mnie kochana! O wpół do siódmej Lucjan wzruszony, ze ściśniętym sercem, przybył na ulicę Murillo. Harmant wrócił już przed pół godziną i przyjął młodzieńca w swoim gabinecie. — Córka oczekuje nas w salonie — rzekł — chodźmy do niej. Maria czekała, drżąca, rozgorączkowana. Uchyliła koronkową firankę i widziała Lucjana wchodzącego na dziedziniec. Serce jej biło tak gwałtownie, iż była zmuszona nacisnąć je obiema rękami. Ogarnęła ją nieopisana radość. Lucjan powrócił... Lucjan jest obecny w domu jej ojca! Było to dla niej zbawienie, życie, uzdrowienie! Kilka minut upłynęło i w drzwiach salonu ukazał się Harmant, przepuszczając gościa przed sobą. Maria chciała się podnieść i podejść na ich powitanie, jednak gwałtowne wzruszenie wywołało rodzaj omdlenia; zachwiała się i padła na krzesło. Jej bladość była przerażająca. Ojciec podbiegł do niej. Na widok przeźroczystej, wychudzonej twarzy dziewczyny Lucjan poczuł głęboką litość dla nieszczęśliwej. Łzy nabiegły mu do oczu. —Pani!... — wyjąkał cicho. —Co ci jest, moje dziecko? — spytał milioner. — O! Nic, mój ojcze... to drobiazg — odpowiedziała, zelektryzowana głosem Lucjana. — Czuję się zupełnie zdrowa. Lekki zawrót głowy, nic więcej. To przejdzie, już nawet minęło. Cieszę się, widząc pana Lucjana, w co on chyba nie wątpi, wiedząc, że mam dla niego uczucie szczerej przyjaźni. Jestem szczęśliwa, mogąc go powitać po całomiesięcznej nieobecności. I podała młodzieńcowi rozpaloną dłoń. —Ja również, pani — odrzekł zmieszany Labroue — czuję się szczęśliwy, ujrzawszy ją, bardzo szczęśliwy. —Rzeczywiście? — zawołała z namiętnym uniesieniem. —Zapewniam panią... przysięgam! — zawołał żywo, widząc, że jego obojętność mogłaby zabić to dziewczę.
TL
R
—A więc moje zaproszenie nie sprawiło panu przykrości? —Przeciwnie, jest mi ono podwójnie drogie: jako dowód szczerej przyjaźni ze strony pani, o czym przed chwilą pani powiedziała i dowód życzliwości ze strony jej ojca, co przynosi mi zaszczyt. —Ach! To więcej niż życzliwość! — zawołała Maria. — Mój ojciec kocha pana, a kocha prawdziwie, wiele razy mówił mi o tym... —Jestem mu za to wdzięczny i jestem z tego dumny. —Czemu więc nie odwiedza nas pan częściej? —Nie czułem się upoważniony do tego — odrzekł Lucjan, zakłopotany kierunkiem, jaki rozmowa zaczęła przybierać. —Jak to? Nie czuł się pan upoważniony do postępowania z nami jak prawdziwy przyjaciel? — mówiła Maria dalej. — Do stosunków zażyłej przyjaźni? Jest pan człowiekiem wielkich zasług, prawdziwym dżentelmenem! Zaszczyt przynosisz tym, którzy pana u siebie przyjmują. Mój ojciec uważa cię za drugiego siebie. Ojciec zostawia mi pełną wolność działania, aprobuje wszystko, co robię. Korzystam więc z tej wolności, ażeby panu oznajmić, tak w ojca, jak i swoim imieniu, że nakrycie przy wspólnym stole będzie codziennie na pana oczekiwać. Liczymy, że pan przyjdzie. Nieprawdaż, mój ojcze? —Chylę czoło przed twym rozkazem — odrzekł Harmant z uśmiechem — jesteś panią domu, królową! Zakłopotanie Lucjana wzrastało z każdą chwilą. — Tyle dla mnie niezasłużonej łaski — wyjąkał z cicha. Maria wzięła tę odpowiedź za jego zezwolenie. — A więc zgadza się pan — zawołała, promieniejąc radością. — Będzie pan również towarzyszył nam i do teatru. Twa obecność w naszej loży sprawi wielką przyjemność mojemu ojcu. Nieprawdaż, kochany ojcze? .— Na pewno, moje dziecko. — Zatem, panie Lucjanie, wszystko postanowione, prawda? —Stanowisko moje, pani, jest skromne, nie pozwala mi przyjąć roli twego kawalera — rzekł Labroue, odzyskując odwagę.
TL
R
—Ależ to wybieg, panie Lucjanie... nie! Tego ja nie przyjmuję. Odmową sprawiłbyś mi wiele przykrości, wiele zmartwienia, a myślę, że tego nie chciałbyś zrobić. Przyjmij więc pan mój projekt bez obawy, zapewniam, że go nie będę nadużywać. Twarz Marii wyrażała taką niepewność i trwogę, w brzmieniu jej głosu było tyle błagania, że Lucjan nie mógł zasmucić dziewczyny jawną odmową. —Przyjmuję — rzekł — lecz moje zajęcia zostawiają mi bardzo mało wolnego czasu. —Ale pozostawiają panu do dyspozycji wszystkie niedziele, które mnie możesz poświęcić. Lucjan nagle zbladł. Wspomniał o Łucji i chciał właśnie zaprzeczyć, lecz Maria nie pozwoliła mu wyrzec słowa. — W każdą niedzielę wyjedziemy razem z ojcem na wieś — mówiła dalej — odpocznie pan na świeżym powietrzu po całotygodniowej pracy. Życie prowadzone bez zmian byłoby zbyt jednostajne. Trzeba się starać zaprowadzić w nim zmiany. Nasze wycieczki na wieś będą pełne uroku, prawda, panie Lucjanie? Ostatnie wyrazy Maria wymówiła z zalotnym wdziękiem, oczekując na potwierdzającą odpowiedź. Labroue odnalazł jednak pozór do odparcia kategorycznej propozycji. — Niech pani zwróci uwagę — rzekł — że mam kilku kolegów, z którymi łączy mnie serdeczna przyjaźń. Aby odwiedzić ich i utrzymywać z nimi stosunki, na których mi zależy, mam czas jedynie w niedziele.Gdybym rozporządził i tym jedynym dniem mojej wolności, nie mógłbym widywać mych towarzyszy z młodości, a to, nie ukrywam, sprawiłoby mi wiele przykrości. Córka milionera słuchała wypowiedzi Lucjana z zachmurzonym obliczem, jej oczy nabiegły łzami, serce szarpane zazdrością, zaczęło gwałtownie uderzać. — Zatem pan mi odmawia? — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem.
TL
R
Harmant, odczuwając boleść, jaką sprawiła Marii odmowa młodzieńca, pośpieszył z odpowiedzią: —Ależ Lucjan ci nie odmawia — rzekł żywo — zwraca jedynie uwagę, która mi się wydaje zupełnie słuszna. Przyjaźń nakłada na nas pewne obowiązki. Źle bym go oceniał, gdyby je lekceważył. Musi mieć kilka niedziel na odwiedzenie przyjaciół. Nie możemy mu zabrać całego czasu. Jeżeli zostawimy mu swobodę wyboru, z tym większą przyjemnością do nas wróci. Prawda, drogi Lucjanie? —Tak, panie... W tym, co pan mówi, jest zupełna słuszność — odrzekł Labroue, ogarnięty litością na widok tak bardzo cierpiącej dziewczyny — i panna Maria, mam nadzieję, sama to zechce zrozumieć. —Ja to pojmuję inaczej... — odpowiedziała smutno — daję komuś całą przyjaźń i daję ją bez zastrzeżeń, bez podziału, gotowa do wszelkich ofiar i poświęceń. Tak, wydaje mi się to obowiązkiem. Oddając zaś wszystko... wiele także wymagam. Będę się jednak starała rozsądnie patrzeć i potrafię zadowolić się małą odrobiną, jeśli tak trzeba koniecznie. Lucjan nie wiedząc, co odpowiedzieć, stał w milczeniu. —Dojdziecie do wzajemnego porozumienia się, zaręczam! — zawołał Harmant, z silnym, wewnętrznym przekonaniem. — Lucjan uczyni wszystko ze swej strony, aby ci oszczędzić przykrości. —Może pan być pewien — odrzekł Labroue — i pani również, panno Mario. Dziewczyna zwróciła na niego oczy zalane łzami. Ciemne, błękitne podobne do lazuru nieba, które zdawały się wołać: „Ach! gdybyś wiedział, jak cię kocham". Pod siłą tego spojrzenia Lucjan mimo woli zadrżał. Oznajmiono, że obiad na stole. — Podaj rękę mojej córce — rzekł Harmant. Maria z uczuciem niewysłowionej miłości wsparła się na ramieniu narzeczonego Łucji, aby przejść do jadalni. Stół był ubrany świeżymi kwiatami.
TL
R
— Widzi pan... — rzekło dziewczę z uśmiechem — dziś dla nas uroczysty dzień... dzień twego powrotu. — Jak wczoraj u mej ukochanej Łucji — pomyślał Lucjan — i ona święciła mój powrót kwiatami, ale tobie, panienko, mimo całej twojej tkliwości, którą pragniesz mnie otoczyć, nie jestem w stanie oddać mojego serca, za późno. Kocham tylko Łucję. Obiad mimo wszystko nie był smutny. Mimo zazdrości, którą Maria czuła w głębi duszy, była szczęśliwa, mając przy boku człowieka, którego kochała tak gorąco. Gospodarz domu czynił wszystko, ażeby ucztę ożywić i osiągnął cel. Około dziesiątej Labroue żegnał gospodarzy. —Nie zapominaj pan — mówiła Maria — że od jutra codziennie będzie dla pana na stole nakrycie. —Będę o tym pamiętał... Bądź pani pewna, iż każde wypowiedziane przez ciebie słowo pozostanie na długo w mej duszy. — I odszedł. Gdy znalazł się na wolnym powietrzu, poczuł, jak gdyby wielki ciężar spadł mu z piersi, wyrzucał sobie jednak, że brakło mu odwagi do wypowiedzenia otwarcie całej prawdy. — Co z tego wszystkiego wyniknie? — pytał sam siebie, dotykając dłonią rozpalonego czoła. — Położenie jest nie do zniesienia! Może byłoby lepiej opuścić tę firmę i szukać pracy gdzie indziej. Klienci z Bellegarde dawali mi do zrozumienia, że gotowi są powierzyć mi nadzór robót w swoim zakładzie, ale ich wynagrodzenie byłoby znacznie mniejsze od tego, jakie otrzymuję u Harmanta. Zresztą oddalić się tak od Paryża? Czyż Łucja będzie chciała przenieść się ze mną? Czy mam prawo skazywać ją na to wygnanie? Czy nie mam obowiązku pozostać tu, gdzie mam nadzieję odbudowania fabryki po moim ojcu? Biedna Maria!... Mimo wszystko, kochać jej nie mogę!... Nie moja to wina. Odjeżdżając, zabiłbym ją od razu. Nie lepiej więc zostawić chorobie dokonanie dzieła? Dni tej dziewczyny są policzone. Zbliża się szybko chwila, gdy biedna swoją miłością przestanie mnie dręczyć.
TL
R
Labroue wrócił do swego mieszkania mocno niespokojny, nic nie postanowił, nie mógł skłonić się na żadną stronę. Położył się rozgorączkowany, jednak nie mógł zasnąć. Po jego wyjściu Harmant został z córką sam. — A cóż, nie mówiłem ci, drogie dziecko — rzekł do niej — że Lucjan tu przyjdzie i że będzie cię kochać. Maria smutno pochyliła głowę. - Tak .. przyszedł odpowiedziała - byłam przez parę chwil szczęśliwa, ale teraz, gdy go widziałam, słyszałam jego głos. bardziej cierpię niż kiedykolwiek. —Dlaczego? Przyjął wszystko, co mu proponowałaś. Myśl o bliskiej przyjaźni z nami przyciągnie go do ciebie. —Mylisz się ojcze... On nie przyjął wszystkich mych propozycji — wyszeptała z cicha. —Bardzo naturalne, że chciał zachować kilka godzin dla swoich starych przyjaciół. —Nie! Nie z przyjaciółmi on chce się widywać — zawołała Maria z uniesieniem — mam przeczucie, mam pewność. Jeżeli zgodził się na niektóre z mych życzeń, to dlatego, że one nie robią mu żadnej różnicy. Wyłącza dla siebie niedziele, o które ja prosiłam! Wyłącza... aby je poświęcić tej, od której nie jest w stanie oderwać się. Tej. która go oddala ode mnie. która mi ukradła jego miłość, a o którą jestem zazdrosna! —Co... o Łucję? — zawołał milioner z pogardą. —Tak! O nią właśnie... bo dlaczego bym nie miała być zazdrosna. Ach' Ty nie wiesz, ojcze, co się dzieje w moim sercu!... Nie wiesz, jak cierpię!... Jest to ogień, który mnie z wolna pożera, który mnie czyni złą i cierpką! Są godziny, kiedy wszystko w okół siebie widzę w płomieniach, są chwile, gdy czuję, że jestem gotowa pochwycić za broń, by wymierzyć cios mojej rywalce. By ją zgładzić, gotowa jestem iść do więzienia. Ja ją zabiję!... Tę Łucję zabiję! Bo jak ona umrze, on jej już nie będzie kochać! —Ależ to szaleństwo, dziecko!
TL
R
—Tak: zazdrość łączy się z szaleństwem. A ja... ja jestem zazdrosna! Na samą myśl. że on widuje się z nią... rozmawia... mowi jej o swojej miłości, w głowie mi się zawraca, burzę się cała. Ach. gdybym mogła ją zgładzić! —Lecz Mario... uspokój się! —Czy mogę się uspokoić? Kochając go, mogę nakazać sercu milczenie? Uwielbiam Lucjana... chcę. aby należał do mnie... Nie zniosę tego. ażeby inna posiadła jego miłość! —Nie przesadzaj, nie unoś się, dziecko. Przesada jest zła w każdej sytuacji. Wiem, że cierpisz i będę się starał uśmierzyć twoją boleść. Licz na to. co mówię. W ciągu kilku dni sama stwierdzisz zmianę w postępowaniu Lucjana. Sam będzie się starał przyspieszyć wasz związek. — Ojcze! — zawołała Maria z rozpaczą — te twoje nadzieje i zawody zabijają mnie. Zrób wszystko, co możesz, dla zapewnienia mi szczęścia. Ja z mojej strony nie przestanę dążyć, ażeby Lucjan należał do mnie. Harmant przeraził się gwałtownością, z jaką wymówiła te słowa. — Nie popełniaj żadnego szaleństwa! — zawołał. — Wiesz dobrze, jak twoje życie, twój spokój są mi drogie. Raz jeszcze proszę, uspokój się i czekaj z ufnością na szczęście, które nadejdzie, przysięgam! Maria nic nie odrzekła. Wstała, podała ojcu czoło do pocałunku i odeszła w milczeniu. — Obawiam się, ażeby nie dostała obłędu — szepnął Harmant, spoglądając za nią. — Należy temu zapobiec za wszelką cenę. Od jutra rozpocznę działanie... Córka pokazała mu się w zupełnie nieznanej dotąd postaci. Zazdrość zbudziła w tej młodej duszy dotąd uśpione gwałtowne instynkty. Wróciwszy do swoich apartamentów, Maria szeptała: — Tak... jeżeli trzeba walczyć, ażeby go odebrać, walczyć nie przestanę! Wszelkie środki będą dobre, byle doprowadziły do celu. Po tym wieczorze pełnym ciężkich przeżyć córka Harmanta miała noc straszną; noc cierpień i łez, pełną złorzeczeń dla Łucji, swojej
TL
R
rywalki. Wreszcie nad ranem zasnęła, a gdy pokojówka o ósmej weszła do pokoju, zerwała się nagle ubierając się z pośpiechem. —Ojciec mój wyjechał? — spytała. —Tak. pani, przed chwilą. —Każ. aby zaprzężono konie do powozu. Pokojówka wyszła spełnić polecenie. Maria przez ten czas kończyła swą toaletę, włożyła kapelusz, rękawiczki i czekała. Po kwadransie ukazała się służąca oznajmiając, że powóz czeka przed domem. Maria wsiadła i poleciła woźnicy jechać na ulicę Bourbon. Harmant także spędził noc bezsennie. Nieustanna walka o zachowanie życia córki, które, jak sądził, zależało wyłącznie od pozyskania miłości Lucjana, wyczerpywała jego siły. pożerając go prawie. Wyjechał z postanowieniem skończenia raz wszystkiego, zniewolenia niejako Lucjana do przyjęcia ręki Marii. Przybywszy do Courbevoie, spiesznie załatwił bieżące interesy, przygotował papiery i rozkazał przywołać do siebie młodego dyrektora robót. Po chwili Lucjan wszedł do gabinetu. — Usiądź, mój drogi — rzekł przemysłowiec. — Wypadnie nam odbyć dłuższą rozmowę. Labroue zajął miejsce. —Pozwól mi najpierw podziękować sobie — rzekł Harmant. —Mnie? Za co dziękować, panie? —Za sposób zachowania się wczoraj wobec mojej córki. —Moje zachowanie się — odrzekł — było całkiem naturalne, wynikało z wdzięczności, jaką mam dla pana i panny Marii. —To mnie upewnia — mówił dalej Harmant — że korzystając z samotności przemyślałeś sytuację. —Nad czym miałem rozmyślać? — pytał Labroue. —Pragnąłem, byś na trochę wyjechał z Paryża — mówił przemysłowiec — aby ci dać okazję do swobodnego namyślenia się w samotności. Lecz gdy wróciłeś, musimy obaj pomówić ze sobą otwarcie. Jakże znalazłeś mą córkę? — pytał ze wzruszeniem, które było prawdziwe, gdy tylko mówił o swym dziecku. — Powiedz mi szczerze.
TL
R
—Uważam, że nieco zeszczuplała, doktorzy powinni się zająć na serio stanem jej zdrowia. —Nie jesteś doktorem i też widzisz grożące jej niebezpieczeństwo? —Niestety tak, panie, to jest widoczne. Harmant wsparł obie ręce na biurku i ukrył w dłoniach głowę. Przez palce przeciekały mu łzy. Ta wielka boleść wstrząsnęła Lucjanem do żywego. —Zasmuciłem pana niechcący — rzekł. —Nie, to nie ty mnie zasmucasz, mój drogi — mówił Harmant, podnosząc głowę — lecz fakty, zbieg okoliczności. Tak — dodał — wiem dobrze i czuję, że życie mojej córki jest silnie zagrożone, życie mojego jedynego dziecka, które kocham nad wszystko na świecie, dziecka, które jest wszystkim dla mnie, bez którego nie mogę żyć. Doktorzy powiedzieli mi, iż Marii zagraża niebezpieczeństwo. Nie jest całkiem skazana już na śmierć bez odwołania. Istnieje jeden środek zaradczy, a jest nim dla niej... małżeństwo... —Małżeństwo... — powtórzył Labroue, przerażony kierunkiem, jaki przybierała rozmowa. —Tak — mówił Harmant — małżeństwo, które przyniosłoby jej spokój i szczęście, które by wróciło jej zdrowie. Maria cierpi na dwie choroby: jedną odziedziczoną po matce, z której może być wyleczona, a drugą — pochodzącą wprost z serca, której ty jesteś przyczyną. Obie niezwykle ciężkie, powiodą ją wkrótce do grobu, jeżeli ty jej nie ocalisz. Labroue już nie miał złudzeń. Cel, ku któremu zmierzał przemysłowiec, był aż nadto jasny. —Ukochane, jedyne dziecko — mówił Harmant dalej — życie tej biednej istoty, tego anioła, posiadającego tyle wdzięku, wszelkie ludzkie cnoty, jest w twoim ręku! Mówiłem ci już o tym i dziś powtarzam, rozważ proszę... Ofiarowałem ci połowę majątku i rękę mej córki, dziś oddaję ci go w całości, jeśli ocalisz moje dziecko. Zazdrość powiększa jej cierpienie. Umrze, jeżeli ją odepchniesz od siebie! Wspomnij też to, że była twoją protektorką i użyła całego wpływu, ażebyś został przyjęty do
TL
R
fabryki, czyż nie czujesz dla niej choć odrobiny wdzięczności? Nie wzbudzisz w sobie litości? Pozwolisz jej umrzeć z powodu twojej obojętności? —Ach! Panie — zawołał Lucjan, poruszony do głębi — każesz mi bardzo cierpieć. Gdybyś wiedział, jak ciężko boleję nad tą tragiczną sytuacją od chwili, gdy się o niej dowiedziałem, ulitowałbyś się nade mną, przysięgam! Czy nie postąpiłem, jak mi obowiązek i honor nakazywał? Nie powiedziałem panu o stanie mego serca? —To prawda. Postąpiłeś szlachetnie — odparł milioner—sądziłem jednak, że to jest jeden z wielu przemijających kaprysów, jedna z tych ulotnych miłostek, nie pozostawiających po sobie nawet wspomnienia. Czyż każdy z nas nie przechodził w młodości coś podobnego? Czyż w owych chwilach nie braliśmy wszyscy złudzenia za rzeczywistość? Nadchodzi jednak przebudzenie i zwycięża poważna strona życia. Że nie czujesz teraz gwałtownej miłości do mojej córki, to nic nie znaczy; przyjaźń dorównuje miłości. Małżeństwa zawarte w podobnych okolicznościach bywają najszczęśliwsze. Szacunek dla Marii, wdzięczność, jaką masz dla niej, wystarczą. A później nadejdzie miłość. I ze mną tak było, gdy się żeniłem z córką Mortimera... Nie wahaj się... ocal ją. — Ja nie waham się, panie — odparł Lucjan poważnie — wahanie byłoby zdradą przeciw tej, którą kocham. Boleję, że jestem powodem pana cierpień, ale ze złamanym sercem muszę odmówić... odmawiam! Harmant rzucił się z gniewem na krześle. —Przed chwilą opowiadał mi pan o sobie — mówił Lucjan dalej — a więc czy pan, człowiek uczciwy, którego prawość szeroko jest znana, będąc niegdyś biedny i przysiągłszy poślubić inną, zdradziłbyś ją dla pozyskania córki Mortimera, a z nią jego milionów? Proszę, odpowiedz mi na to? —Cóż chcesz, ażebym ci odpowiedział? — wołał Garaud z najwyższym podnieceniem. — Wiem tylko jedno, że moja córka jest dla mnie wszystkim, że ona umrze, jeśli jej nie poślubisz! Przeszłość, cały świat nie istnieje dla mnie prócz niej. —Uspokój się pan, proszę...
TL
R
—Czy mogę się uspokoić? Chodzi tu o życie mojego dziecka, a ty chcesz, ażebym był spokojny? Ach! Nie ma pan litości! Zatem i ja nie będę się wahał dłużej. Ocalę Marię dla ciebie i wbrew twej woli! —Lecz musi pan zrozumieć — rzekł Labroue — że gdybym się zgodził na ten związek, całe życie zatrułyby mi wyrzuty sumienia! —Wyrzuty sumienia? W jaki sposób? Dlaczego? —Ratując pańską córkę, zabiłbym tę, którą kocham... —Ech! — odrzekł milioner — ta, którą kochasz, jest ciebie niegodna. Lucjan zbladł nagle. —Niegodna mnie? — zawołał poirytowanym głosem. — Nie powtarzaj mi pan tego, jeżeli nie chcesz, ażebym sądził, że miłość ojcowska przyprawiła cię o utratę rozumu! —Na szczęście jestem na tyle przytomny, aby was oboje ocalić, aby ocalić twój honor! —Mój honor? Cóż mu zagraża? —Małżeństwo z twoją narzeczoną. —To kłamstwo, fałsz! —Przeciwnie, najczystsza prawda! Miłość do córki dodała mi odwagi; zacząłem szperać w przeszłości. Podziękujesz mi wkrótce, gdy poznasz prawdę. Harmant działał zręcznie, z wyrachowaniem; opóźniał stanowczy cios, aby go wymierzyć tym silniej. — Mów pan, mów! — wołał Lucjan, zrywając się jak obłąkany. — Słucham cię i zdaje mi się, że jestem pod wpływem jakiegoś strasznego snu. Czemu mnie pan dręczy, czego chce ode mnie? — Chcę cię powstrzymać od zniesławienia pamięci twojego ojca — odrzekł Garaud. — Chcę wyrwać ci z serca tę miłość hańbiącą, zbrodniczą! Lucjan stał jak skamieniały. —Czy to o miłości mojej do Łucji pan mówi? — zawołał stłumionym głosem.
TL
R
—Tak — odrzekł Harmant — o twojej miłości do niej. —I ta miłość mogłaby zniesławić pamięć mojego ojca? —Tak — odrzekł milioner. —Wytłumacz pan natychmiast... Ja tego chcę... żądam! Jeśli się natychmiast nie wytłumaczysz, będę przekonany, że uknułeś potwarz, aby odsunąć mnie od tej, którą kocham!... —Śmiesz mnie o to posądzać? — wykrzyknął Garaud. —O potwarz i kłamstwo, tak! Dopóki nie zobaczę dowodów! Jeżeli pan je posiada, żądam ich okazania. —Mam je. —Proszę o nie. ../-,. —Czy wiesz, kim jest ta Łucja, której chcesz dać swoje nazwisko? —Wiem, jest to uczciwa dziewczyna. —Sierota, oddana przed dwudziestu jeden laty do przytułku dla opuszczonych dzieci, zapisana w księgach szpitala pod numerem dziewiątym. —Wiem o tym i nie zważam na to. Nie przynosi to hańby dziecku, ale występnym rodzicom. —Niech i tak będzie — odparł milioner z ironicznym uśmiechem. — Jak widzę, chcesz kierować się szlachetnymi uczuciami. Nie dowiadywałeś się jednak, chociażby dla własnego przekonania, kim byli rodzice tej dziewczyny i jaka krew płynie w jej żyłach? — Raz jeszcze powtarzam panu, że to mnie nie obchodzi. Przypuszczam, że jej rodzice byli niegodnymi ludźmi, ale ani odrobina z ich występku w niej nie została. —Doprawdy? Zaślepia cię miłość! —Być możfc szaleństwo. Jednak nie chcę się z niego wyleczyć. —A jednak będziesz musiał, gdy ci powiem, jaką kobietę pragniesz poślubić. —Słucham więc.
—Łucja jest córką Joanny Fortier, morderczyni twojego ojca — mówił Garaud — a jeśli nie zechcesz mi uwierzyć, przekonam cię dowodami. Lucjan krzyknął i padł na krzesło jak porażony. * * *
TL
R
W chwili, gdy w gabinecie przemysłowca odbywała się ta dramatyczna rozmowa, elegancki powóz zatrzymał się na ulicy Bourbon, przed domem Łucji. Maria wysiadła, przeszła podwórze, po czym zwróciła się do okienka odźwiernej. — Czy panna Łucja jest w domu? — spytała. Powiedziano jej, że jest i za chwilę Maria zapukała do drzwi na piętrze. Łucja jak zwykle pracowała. Położyła robotę na stole i otworzyła drzwi. Ujrzawszy Marię, której ubliżającego zachowania dotąd nie zapomniała, cofnęła się z obawą, zdumiona. — Ty, pani, tu... u mnie? — zapytała cicho. Maria weszła do środka. Zdawała się być spokojna, a jej twarz wyrażała niezachwianą stanowczość. — Przyjechała pani zapewne, by dowiedzieć się, czy wykończyłam kostiumy? — mówiła. Maria potrząsnęła przecząco głową. —Nie — odpowiedziała — przychodzę pomówić z tobą w bardzo ważnej sprawie. —W ważnej sprawie? — powtórzyła Łucja ze wzrastającą obawą. —Tak, pozwolisz, że usiądę. —Och! Wybacz mi pani — zawołała dziewczyna, podając jej krzesło. — Ze zdenerwowania, zapomniałam o najprostszych regułach grzeczności. — Usprawiedliwiam cię zupełnie dzisiaj — odparła milionerka.
TL
R
— Mówiłaś mi, że jesteś sierotą? — zaczęła, patrząc śmiało w oczy młodej dziewczynie. —Tak, pani. —Bez majątku, bez innych źródeł dochodu prócz tych, które daje ci praca? —Tak, rzeczywiście, lecz mimo to jestem szczęśliwa. —Szczęśliwa? — powtórzyła Maria z szyderczym uśmiechem — pozwól powiedzieć, że nie wierzę w to! —Zapewniam panią. —Och! Nie zaprzeczaj na darmo. Nie zmienisz moich przekonań i tak. Łucja chciała coś odpowiedzieć. — Pozwól, że wyjaśnię cel mego przybycia — przerwała córka Jakuba Garaud. — Jestem bogata... bardzo bogata... pragnę urządzić twą przyszłość. Narzeczona Lucjana Labroue zdawała się coraz mniej rozumieć, o co chodzi. —Urządzić mą przyszłość? — powtórzyła z cicha. —Tak. —W jaki sposób? —Najprostszy w świecie... Ofiaruję ci kapitał trzystu tysięcy franków. Łucja spojrzała z osłupieniem na Marię. — Czy ona postradała zmysły? — pomyślała. —Słyszałaś, co powiedziałam? — mówiła panna Harmant. —Słyszałam, lecz nie rozumiem, nie pojmuję tego. —Nie rozumiesz, dlaczego ofiarowuję ci taki majątek? —Nie... nie rozumiem. — I pewnie myślisz, że nie jestem, być może, w pełni przytomna. Łucja widząc, że odgadnięto jej myśli, zarumieniła się i milczała. — Otóż mylisz się — mówiła Maria dalej. — Zachowuję zupełną przytomność umysłu, wiedz jednak, iż tu nie o wspaniałomyśl-
TL
R
ność bynajmniej chodzi, ale o prostą zamianę, którą pragnę ci zaproponować. — O zamianę? —Na twoją korzyść... ponieważ dzięki niej możesz stać się bogata. Trzysta tysięcy franków dla kogoś, kto nic nie posiada, to znaczy majątek. —Wytłumacz mi pani jaśniej o co chodzi — zaczęła Łucja, ogarnięta nerwowym rozdrażnieniem. — Mówi pani do mnie zagadkami, ofiarowuje mi ogromną sumę w zamian za jakąś przysługę... Cóż to za zamiana ma nastąpić między nami? —Przede wszystkim po otrzymaniu tej ogromnej, jak ją nazwałaś, sumy, opuścisz natychmiast nie tylko Paryż, lecz Francję na zawsze. —Opuścić Paryż! Opuścić Francję!... — zawołała osłupiała szwaczka — ależ dlaczego? Maria zmarszczyła czoło i przygryzła usta. — Dlatego, ażebym cię więcej nie widziała! — zawołała z nienawiścią, zrywając się z krzesła. Łucję ogarnął przestrach. Bardziej niż kiedykolwiek była przekonana, że Marię dotknęło pomieszanie zmysłów. — Ażebym cię nie widziała więcej koło siebie! — wołała gwałtownie milionerka. — Tu, w tym samym mieście, żebym cię nie spotykała na swej drodze co chwila, żeby moje życie ożywiło się nareszcie, żebym mogła zakosztować szczęścia i spokoju! Łucja cofnęła się przerażona. —Ach! — zawołała, przykładając rękę do czoła — teraz wyjaśniła mi pani powód swego postępowania, twych słów, raniących mnie głęboko, twego spojrzenia pełnego nienawiści. Ty jesteś o mnie zazdrosna! —Tak, jestem zazdrosna! — odrzekła, rzucając pałające gniewem spojrzenie. —Kochasz Lucjana? —Kocham!
TL
R
—Liczysz, że ja odsunę się od niego i przysięgnę, że nie zobaczę go więcej! —Tak... chcę tego. —I ofiarujesz mi trzysta tysięcy franków wynagrodzenia za tę ofiarę. —Podwoję sumę, jeśli potrzeba. —Sądzisz, że ja przyjmę ów haniebny dar? —Dlaczego miałabyś odmówić? — Dlaczego? Ponieważ kocham Lucjana. Kocham go całą mą duszą, ze wszystkich moich sił, kocham go, dopóki moje serce bije. I ty... ty pani sądziłaś, że to serce kupisz za pieniądze jak towar? Ach! Jakże głęboko musisz pogardzać mną, gdy masz o mnie takie wyobrażenie! Lecz dowiedz się, że ja nie zasługuję na podobną wzgardę! Odrzucam ze wstrętem, z oburzeniem twoją haniebną propozycję! Kocham Lucjana i ty go kochasz. Niechaj on więc wybiera. Pewna jego prawości, będę oczekiwała na ten wybór bez obawy! A teraz — dodała, wskazując spojrzeniem na drzwi — zdaje mi się, że nie mamy ze sobą nic więcej do omówienia! Zamiast wyjść, córka milionera wybuchnęła łkaniem. Padła na kolana, i wznosząc do Łucji załamane ręce, wyszeptała głosem przerywanym przez szloch: — Ubóstwiam go i umrę, jeśli mnie nie będzie kochać! Miej litość nade mną, pozwól mi żyć! Nie zabieraj mi go... Nie zabieraj! Wobec rozpaczy dziewczyny, na której czole widniało już piętno śmierci, Łucja poczuła się do głębi wzruszona. —Powstań pani — rzekła, biorąc Marię za rękę — podnieś się, proszę. —Nie! Pozwól mi cię błagać o to na kolanach, ponieważ tu idzie o moje życie, o szczęście. —Cóż ja ci mogę odpowiedzieć — mówiła robotnica — nie mam prawa rozporządzać wolą i sercem Lucjana. —Chcesz go więc zachować dla siebie, chcesz mi go wydrzeć? — wołała Maria tonem, który już nie był błaganiem, lecz groźbą.
TL
R
—Chcę tego, co zechce Lucjan. Raz jeszcze powtarzam, że pozostawiam mu wolny wybór. Córka milionera zerwała się nagle; z wykrzywionymi ustami i pałającym wzrokiem krzyknęła: — Jesteś bez litości! A więc jednak odrzucasz mój dar? — Żal mi pani z całej duszy, lecz powiedziałam: moje serce nie jest na sprzedaż. Maria przyłożyła ręce do czoła. — Zemszczę się więc! Zemszczę — krzyknęła. I chwiejnym krokiem wyszła z pokoju rywalki. Łucja, gdy została sama, załamała ręce z rozpaczy. — Boże! — zawołała — cokolwiek postanowi przeciwko mnie, cokolwiek uczyni, przebacz jej... przebacz! Ona cierpi, a cierpienie odbiera rozum. Ach! Jakże prawdziwe było moje przeczucie, gdy Lucjan po raz pierwszy miał wejść do domu Harmanta! Straszny sen ostrzegł mnie wtedy! Moje widzenie teraz sprawdziło się... Szczęście nasze jest zagrożone. Dziewczyna skulona trzęsła się od płaczu. — Zagrożenie? Nie... nie! — zawołała po chwili. — Podobna obawa przyniosłaby ujmę Lucjanowi. Znaczyłaby nieufność w jego miłość. Nie, ja się nie obawiam!... Ja wierzę w przyszłość... w jego miłość. W tym momencie drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Fortier. Ujrzawszy Łucję w rozpaczy, z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, ze zmienioną twarzą, szybko do niej podbiegła. — Dziecko, drogie dziecko, co tobie? — spytała. — Płaczesz, oczy zalane łzami, co się stało? Łucja rzuciła się z łkaniem w objęcia matki Elizy. —Skąd ten smutek, ten płacz? — pytała czule Joanna. —Ach! Matko Elizo... matko Elizo... — jąkała Łucja wśród łez — chcą mi wydrzeć miłość Lucjana! —Miłość Lucjana? — powtórzyła z osłupieniem roznosicielka. — Czyż on nie kocha cię całą duszą? Sądzisz, że jest zdolny do zdrady?
TL
R
—Nie, nie, ja w to nie wierzę! Lecz będą się starali odsunąć go ode mnie, ofiarują mu majątek, wielki majątek! —Kto taki? Kto jest przyczyną twoich łez? —Ta, którą uważałam za najszlachetniejszą z kobiet! —Maria Harmant? —Tak, matko Elizo. —Była tu u ciebie? —Wyszła stąd przed pięcioma minutami. Myślałam, że ją spotkałaś na schodach. —Po co przyszła? —Aby mi ofiarować trzysta tysięcy franków za to, że opuszczę Paryż, Francję i pozostawię jej serce Lucjana. Joanna Fortier wzruszyła ramionami. — I to cię tak zatrwożyło? —Czyż to nie powód? —Nie, nie, moja najdroższa... nie... nigdy! Postępek panny Harmant jest czystym szaleństwem. Nie obawiaj się wcale. Znam wprawdzie od niedawna pana Lucjana, ale poznałam go dobrze. Ręczę, że w sprawie pierwszeństwa miłości nad majątkiem nie zawaha się ani na chwilę. Zapomnij o tym, uspokój się. —Odrzucając jednak ich propozycje, utraci pracę w fabryce. —Inną znajdzie natychmiast. Jego zdolności są już znane, będzie miał pod dostatkiem ofert. Precz więc ze smutkiem, ufaj i wierz w przyszłość! —Oby nadeszła jak najszybciej niedziela, bym mogła widzieć się z Lucjanem i opowiedzieć mu wszystko. —Nadejdzie za trzy dni, czas szybko upłynie. Zobaczysz swego narzeczonego, on cię uspokoi. Nie traćmy odwagi, nie twórzmy sobie zgryzot na zapas. Do widzenia, moja dziecinko. —Odchodzisz, matko Elizo? —Muszę pójść zdać rachunek w piekarni. —Ale przyjdziesz tu w ciągu dnia?
—Nie wiem, ponieważ mam roznosić chleb w odległych punktach miasta. —Do widzenia wieczorem. — Do widzenia, najdroższe dziecko. Joanna Fortier, uścisnąwszy Łucję, odeszła. * * *
TL
R
Najbardziej zgnębiony ciosem był Lucjan Labroue. Jeżeli można było wierzyć milionerowi, Łucja byłaby córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie za morderstwo Juliana Labroue, kradzież i podpalenie fabryki. Ta kobieta uczyniła Lucjana sierotą, pozbawiła go majątku, a on kochał jej córkę? W istocie byłoby to coś potwornego, gdyby się okazało prawdą. Czy jednak to było prawdą? Lucjan odrzucił tę myśl. Po przejściu chwilowego osłabienia, zapanował nad trwogą i wzruszeniem. — To potwarz! — zawołał. Harmant uśmiechnął się. Pod wpływem tego uśmiechu młodzieniec zadrżał. —To potwarz!... Jestem przekonany, że to potwarz! — powtórzył. —Nie — odparł Garaud — to najczystsza prawda! —Proszę więc o dowody. Mówił pan przed chwilą, że je ma. Przemysłowiec wyjął tekę z szuflady. — Powiedziałem panu — zaczął — że ta, którą kochasz, była zapisana w ewidencji przytułku pod numerem dziewiątym. — Tak, wiem. Łucja sama mi o tym powiedziała. — A więc nie zaprzeczysz, mam nadzieję, protokołowi, zawierającemu nazwisko matki i mamki, która oddała tam to dziecko? —Posiada pan ten dowód? —Tak.
TL
R
—Autentyczny? — Najbardziej w świecie! Podpisany przed dwudziestu jeden laty przez mera w Joigny, a przed kilku dniami prawnie zalegalizowany. Przekonasz się nareszcie, gdy ujrzysz ten dokument na własne oczy. — Pokaż mi go pan, proszę — rzekł Lucjan stłumionym głosem. Harmant otworzył swą tekę, wydobył protokół, który Labroue chwycił gorączkowo. W miarę czytania na jego twarzy pojawiał się wyraz osłupienia i rozpaczy. Milioner nie skłamał. Żadna pomyłka nie mogła zachodzić. —A zatem to wszystko prawda! — wyszeptał głucho. — Łucja jest córką Joanny Fortier! —Joanny Fortier, morderczyni twego ojca! — dodał Jakub Garaud. Zgnębiony ciężko Labroue podniósł nagle głowę. —Nic nie dowodzi dotąd jej zbrodni — zawołał. —Prawo wydało wyrok. —Sądy często się mylą. Ja wierzę w niewinność Joanny Fortier, przecież panu o tym mówiłem — powtórzył. —Nie, to raczej ty się mylisz. Wierz sobie zresztą, skoro tak chcesz. Jednak do chwili, gdy ten wyrok nie zostanie uchylony, Joanna Fortier jest winna tej zbrodni. Idź, szukaj u tej zbiegłej z więzienia w Clermont dowodów jej niewinności. Niech ci ich dostarczy. Niech je przedstawi sądowi, a wtedy będziesz miał prawo kochać Łucję i poślubić ją. Dopóki jednak ta dziewczyna pozostaje córką morderczyni... —Dość panie, dość, na Boga! — wyjąkał Lucjan z rozpaczą. —Widzisz, że miałem słuszność! — mówił Jakub Garaud. — Widzisz, że bez okrycia się hańbą syn ofiary nie może dać swego nazwiska córce zbrodniarki! —Przez litość, przestań pan, zamilcz! —Dlaczego?
TL
R
—Torturujesz mnie; rozdzierasz mi serce. —Musisz mieć odwagę! Zaniechaj związku, którego ci nie wybaczy żaden z uczciwych ludzi, związku, który by cię okrył hańbą i pogardą. Łucja Fortier już dla ciebie nie istnieje. Jesteś wolny, ocal mi córkę. —Ale ja nie kocham panny Marii. —Co to znaczy? Mówiłem ci już. Ileż jest najszczęśliwszych małżeństw zawieranych początkowo bez miłości. Uczucie znajdzie się później. —Panie! Panie! — jąkał Lucjan, obłąkany boleścią. — Czy nie rozumiesz, jaki cios straszny wymierzyłeś mi dzisiaj? Miej litość nade mną! Ta miłość była całym moim życiem, całym istnieniem! Marzyłem o życiu tak pięknym i budzę się nagle wobec przerażającej prawdy. Pozwól mi odetchnąć, pozwól mi płakać, cierpieć i przeżyć to jakoś. I nieszczęsny, ukrywszy twarz w dłoniach, wybuchnął łkaniem. —Żal mi cię, szczerze żałuję — zaczął po chwili Garaud — lecz jednocześnie zachęcam do odwagi. Niepodobna nam jest walczyć przeciw faktom, lecz należy śmiało stawić im czoło. Sam uznasz, że wyświadczyłem ci ważną przysługę. Ocaliłem cię od niesławy, którą ten związek rzuciłby na ciebie. W zamian za to ocal mi córkę. Przecież ona ofiaruje ci szczęście. —A jeślibym przyjąć go nie mógł? Wyraz twarzy Jakuba Garaud zmienił się nagle. Oczy zabłysły gniewem. — Dlaczego byś nie mógł przyjąć? — zawołał. — Odmawiając, zabijesz Marię, to dziewczę, które cię uwielbia! Nie... nie! Ty tego nie zrobisz — dodał, wyciągając błagalnie ręce do Lucjana. Nie uczynisz, bo to byłoby zbrodnią. Przez całe życie wyrzucałbyś sobie śmierć tego dziewczęcia. Byłem okrutny przed chwilą, to prawda, druzgocąc twoje marzenia, rozdzierając ci serce. Bo musiałem pokazać ci przepaść, w którą się chciałeś rzucić. Nie gniewaj się na mnie! Działałem jak chirurg, przykładający rozpalone żelazo
TL
R
na ranę, aby uzdrowić chorego... Nie zawiść, lecz wdzięczność jesteś mi winien. — I czuję ją, panie — rzekł Lucjan smutno — boleść nie odebrała mi rozumu. Tak jest... Stałem przed przepaścią. Pan mi ją wskazał i za to ci jestem wdzięczny. I młodzieniec podał rękę swemu prześladowcy, który uścisnął ją promieniejąc radością i uważając się stanowczo za zwycięzcę. —Musi pan jednak zrozumieć — mówił Lucjan dalej — że rana jest zbyt głęboka, ażeby szybko się mogła zabliźnić. Krwawić i boleć będzie długo. Chcę okazać panu dowody mojej wdzięczności, jednakże nie umiem kłamać, nie umiem obłudnie śmiać się, zmieniać brzmienia głosu. Racz pan więc przeprosić pannę Marię, że przez pewien czas nie będę mógł korzystać z jej uprzejmego zaproszenia. Po co mam ją zasmucać ponurą moją miną. Chcę się jej pokazać miły, uśmiechnięty, jeżeli uśmiech zdoła jeszcze powrócić. A więc należy czekać. —Ależ to właśnie te przejścia z nadziei do zawodu zabijają mą córkę! — odrzekł cicho milioner. Lucjan podniósł z podłogi ów nieszczęsny protokół i podał go Harmantowi. — Pokaż pan jej to... — rzekł — panna Maria zrozumie, że ja nie mogę zaślubić córki potwora, który zamordował mojego ojca. Te słowa Lucjana dotyczyły wyłącznie Joanny Fortier, podwójne ich znaczenie przedstawiło się strasznie, przerażająco dla prawdziwego mordercy, który drgnął, zbladł i pochylił głowę. —A zatem — rzekł po chwili przyciszonym głosem — ani moje uwagi, ani prośby nie zdołają zmienić twego postanowienia i przyśpieszyć szczęścia mej córki? —Nie mogę, panie — rzekł Lucjan — nie nalegaj więcej! Proszę o kilka dni, bym mógł się uspokoić, rozważyć wszystko. —O kilka dni — powtórzył przemysłowiec — dobrze, niech i tak będzie. Musisz to jednak sam Marii przedstawić, mnie... ona nie uwierzy być może.
TL
R
—Powiem jej, panie — rzekł Lucjan. —Kiedy? —Dziś wieczorem. Pojadę z panem na ulicę Murillo! —Dziękuję ci, mój drogi, całą nadzieję pokładam w tobie. —Pozwoli pan, że zabiorę ten protokół na kilka godzin? — zapytał Labroue. —Owszem, weź go, jeśli ci może być przydatny. —Mogę na dzień dzisiejszy zwolnić się z fabryki? —Możesz. I pamiętaj, że wieczorem oczekujemy cię u nas. —Przyjdę o wpół do siódmej. —I zjesz z nami obiad. Oczekuję cię... czy raczej oczekujemy ciebie. Lucjan wyszedł z gabinetu i zawiadomił nadzorcę robót, że przez cały dzień będzie nieobecny w fabryce, po czym tramwajem udał się do Paryża. Zatopiony w myślach, nie widział ludzi wokół siebie. — Rzeczywistość — myślał — przekroczyła granice wyobraźni. Harmant zatrzymał mnie nad brzegiem przepaści, w którą byłbym się bezwiednie rzucił: Łucja jest córką Joanny Fortier, kobiety, która zamordowała mojego ojca. Mimo iż wątpię w to, by ona właśnie była sprawczynią, mnóstwo dowodów oskarża ją przecież, a ani jeden nie świadczy na jej korzyść. Ja sam mogę jedynie tylko powątpiewać. Zaślubiając Łucję, byłbym nikczemny wobec całego świata, skalałbym tym tak mi drogą pamięć ojca. Wówczas rozgniewany Harmant, głosiłby o tym na wszystkie strony, a ja zostałbym odepchnięty przez uczciwych ludzi. Łucja, to biedne dziewczę, będzie niewinnie cierpieć, ale cóż począć, gdy nosi to przeklęte nazwisko, skalane krwią mojego ojca! Nie! Związek z nią jest niemożliwy, nigdy nie może nastąpić! Ach! Biedna... biedna Łucja, jestem zmuszony złamać jej serce. Żegnajcie moje nadzieje. Żegnaj miłości! Zdruzgotana przyszłość, a z nią wszystko, wszystko! — I z głową pochyloną do ziemi nie usiłował nawet walczyć przeciw ciężko przygniatającej go boleści. Przyjechawszy do Paryża, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Bourbon. Wysiadając spojrzał na okna mieszkania ukochanej; oba by-
TL
R
ły szczelnie zamknięte. Wielka boleść ścisnęła mu serce, gdy się znalazł w tym domu, gdzie po raz pierwszy spotkał Łucję, gdzie ją pokochał i przeżył tyle chwil błogich. Mimo wysiłku, łzy z oczu mu płynęły. Otarł je gorączkowo i wszedł do bramy. Odźwierna stała w okienku. —Ach! To pan, panie Lucjanie! — zawołała. — Źle pan jednak trafił. —Dlaczego? —Panna Łucja właśnie wyszła odnieść robotę do szwalni. —A nie wie pani, kiedy wróci? —Nie wiem. —Matka Eliza jest u siebie w domu? —Nie ma jej, panie. Dziś rano nie przyszła wcale, zdaje się, że ma jakieś ważne zajęcie w piekarni. —Trudno, odchodzę. —Może by pan zaczekał u mnie? —Nie mogę, ponieważ bardzo się śpieszę. —Cóż więc mam powiedzieć pannie Łucji? —Tyle tylko, że byłem, nic więcej. — I Lucjan odszedł. —Jak on dziwnie wygląda — myślała odźwierna, patrząc za nim. — Przedtem był tak uprzejmy, wesoły. Ha! Tak to zwykle bywa, podobno jest na drodze robienia majątku. Bogactwo omamia i zmienia człowieka. Lucjan wsiadł do powozu, polecając woźnicy jechać do piekarni na ulicę Delfinatu. Tam w progu spotkał Joannę. Ukończyła swą zwykłą pracę i właśnie miała wychodzić. Spostrzegłszy Lucjana roznosicielka chleba, jak gdyby zdjęta przeczuciem nieszczęścia, zadrżała. —Pan tu, panie Lucjanie? — szepnęła zmieszana. — Ma mi pan coś pilnego powiedzieć zapewne... —Tak, matko Elizo, jadę z ulicy Bourbon. —Widziałeś się pan z Łucją? —Nie zastałem jej w domu; więc, co miałem jej powiedzieć, powiem tobie, matko.
TL
R
—Mnie? — powtórzyła zdumiona. —Tak... Czy skończyłaś swoją robotę? Będziesz mi mogła poświęcić z godzinę czasu? — Oczywiście — odpowiedziała ze wzrastającą obawą. — Jestem wolna, może pan zechce pójść do mego mieszkania? Lucjan zaprzeczył. —Nie — odrzekł — pojedziemy raczej do mnie. —Lecz co panu jest... na Boga? — pytała, przejęta trwogą Joanna. — Jesteś tak zmieniony, jakieś cierpienie cię dotknęło. —Wkrótce się dowiesz, co mi jest. Wsiadaj ze mną do powozu. —Już, tylko powiadomię pryncypała, że wychodzę. I zniknęła w głębi sklepu. Po paru minutach wyszła i wsiadła do fiakra obok Lucjana. Powóz potoczył się szybko. Podczas drogi Joanna chciała wypytać swego towarzysza. — Nie tu, matko Elizo — rzekł do niej. — To, o czym chcę z tobą pomówić, jest zbyt ważną rzeczą. Zaczekaj, aż przyjedziemy. Roznosicielka zamilkła, z niepokojem pogrążając się w rozmyślaniu. Sądząc po ostatniej bytności panny Harmant u Łucji, myślała, że Labroue zechce wypytywać ją o szczegóły spotkania się obu kobiet. Lucjan milczał jednakże, o czym więc mógłby chcieć z nią rozmawiać? Czekała, zdjęta nieopisaną, instynktowną trwogą. Powóz zatrzymał się nareszcie. Lucjan dopomógł Joannie wysiąść i wkrótce oboje znaleźli się sami w jego skromnym mieszkaniu. Młodzieniec padł na krzesło i wybuchnął gwałtownym łkaniem. —Panie Lucjanie! — zawołała przerażona objawem tej ciężkiej boleści — twoje łzy mówią mi więcej niż rozmowa. Idzie tu o Łucję, prawda? O niej mi będziesz mówić. —Tak — odrzekł Labroue, pochylając głowę. —Ach! Od dzisiejszego rana, od tej wizyty panny Harmant, przewidywałam nieszczęście! Lucjan spojrzał osłupiały na Joannę.
TL
R
— Wizyta panny Harmant? — powtórzył. — Nie wie pan więc, że ona była u Łucji dziś rano? —Nic nie wiem. —I nie wiesz również, że panna Harmant cię kocha? —To wiem, na nieszczęście, i wiem od dawna. W jakim celu jednak przyjeżdżała na ulicę Bourbon? —Jest zazdrosna do szaleństwa! Ofiarowała Łucji trzysta tysięcy franków i więcej nawet, jeżeli opuści ciebie... zapomni o tobie i jeśli wyjedzie z Paryża i Francji na zawsze! —Ona to zrobiła? — zawołał zdumiony Lucjan. — Ona śmiała proponować Łucji coś tak haniebnego? —Tak, prosiła ją, błagała, padła na kolana przed tą, którą kochasz, wzywała jej litości. Łucję to oburzyło i wręcz odmówiła. Mogła uczynić inaczej? Nie jesteś dla niej jedynym szczęściem jej życia? Sama myśl, iż mógłbyś kiedykolwiek odejść od niej, zabiłaby ją! Biedne dziewczę umarłoby z rozpaczy. Lucjan zapytywał sam siebie, czy będzie miał odwagę wyjawić teraz tę straszną tajemnicę. Przez kilka sekund siedział zagłębiony w milczeniu. —Panna Harmant, nie otrzymawszy tego, czego żądała, zaczęła] grozić — mówiła dalej Joanna. — Wychodząc od Łucji, powiedziała, że zemści się na niej. —Okrutnie się już zemściła! — pomyślał Labroue. —I cóż pan sądzi o tym wydarzeniu? — pytała Joanna. —Uważam, iż zazdrość bywa złą doradczynią, lecz też że należy wybaczyć wiele tym, których zaślepia gorączka miłości. —Jak to, nie ganisz jej postępowania? —Ganię, lecz żałuję jej także. —Czy Łucja nie zasługuje bardziej na litość? Sądzisz, że panna Harmant nie udręczyła jej, że nie wsączyła do jej duszy jadu zazdrości, podejrzeń i trwogi? Ach! Gdybyś ją widział, jak ja ją widziałam łkającą, prawie bliską obłędu, zrozumiałbyś, że cierpiała, jak można cierpieć najciężej!
TL
R
—Żal mi jej z całego serca, matko Elizo. —Żałujesz tylko, nic więcej? Nie oceniasz więc jako najnikczemniejszego postępowania tej milionerki, która sądzi, iż serce się sprzedaje, a miłość kupuje za pieniądze? Panie Lucjanie, ta obojętność przeraża mnie. Drżę, lękam się usłyszeć za chwilę, że Łucji już więcej nie kochasz, że ci ludzie milionami przekupili cię. Żeś zapomniał o tym nieszczęśliwym dziewczęciu, które dla ciebie tylko żyje. — A gdyby tak było? — zapytał Labroue drżącym głosem. Joanna zachwiała się przerażona. —Możesz myśleć o czymś podobnym? — zawołała gwałtownie. —A gdybym już Łucji nie widział więcej? — Ach! Ty nie mówisz tego na serio! Nigdy już Łucji nie widzieć. Och! To byłoby straszne, okropne. Pamiętaj, że to dziewczę cię uwielbia, ona umrze! Nie! Stokroć razy nie! Ty tego nie zrobisz! — Gdyby mi jednak honor to nakazywał? —Honor polega na dotrzymaniu danego słowa, a ty przysiągłeś Łucję poślubić. —Tak... lecz gdyby istniała pomiędzy nami zapora nie do usunięcia? —To niemożliwe! Co było możliwe wczoraj, jest również i dzisiaj. Czy majątek Harmanta oszołomił cię do tego stopnia, żeś stracił zmysły? —Ważne odkrycie, o którym się dowiedziałem, wskazuje mi postępowanie — rzekł Lucjan z powagą. —Śmiałbyś na Łucję rzucać jakieś podejrzenia? —Podejrzewać ją? Nigdy! Niech mnie Bóg uchowa! —Co mogli ci na nią powiedzieć? Jaką to haniebną potwarz owi źli ludzie mogli rzucić na Łucję? Co wymyślił pan Harmant ze swoją córką? Śmiałbyś mi powtarzać ich haniebne kłamstwa?
TL
R
—Nic nie wymyślili i nic nie skłamali — odrzekł Labroue. — Przysięgam ci, matko Elizo, że zapora, jaka powstała pomiędzy mną a Łucją, jest nie do przełamania. Rozdziela nas krew... — Krew?... — zawołała w osłupieniu Joanna. — Tak. Kocham Łucję, jak ją kochałem i więcej nawet, być może... Rozchodząc się z nią, nie ulegam żadnemu wpływowi, nie wiedzie mnie ku temu ani pycha, ani pragnienie majątku. Słucham jedynie głosu honoru, a głos ów niestety zabrania mi zaślubić Łucję. — Ależ dlaczego? Dlaczego? — Ponieważ nie mogę nadawać mego nazwiska córce morderczyni mojego ojca! Usłyszawszy to, Joanna krzyknęła i obie ręce przycisnęła do serca, jak gdyby pragnąc ochronić je od zdruzgotania; chwiała się cała. Lucjan, spoglądając na nią, nie rozumiał piorunującego ciosu, jaki sprawiły jego słowa. Z wolna, siłą woli, nieszczęśliwa zapanowała nad sobą. — Co pan powiedział? — spytała zaledwie dosłyszalnym głosem — Źle zrozumiałam zapewne. Pan mówi, że Łucja jest córką kobiety, skazanej niegdyś za zamordowanie twojego ojca? — Tak, córką Joanny Fortier. — Córką Joanny Fortier? — krzyknęła. — Ona jej córką?... Ona, Łucja, jej córką?! Biedna kobieta zdawała się być w obłędzie. Omal że nie wyjawiła tajemnicy. Chciała powiedzieć: Moja córka! Prędko jednakże odzyskawszy przytomność, powstrzymała się z wyjawieniem prawdy synowi tego, o którego zamordowanie ją oskarżano. —Lecz co tobie, matko Elizo? — pytał Lucjan, zdumiony tak gwałtowną reakcją roznosicielki, mimo iż znał jej wielkie przywiązanie do Łucji. —Pyta pan, co mi jest? — powtórzyła z wahaniem, szukając wymówki, ażeby się nie zdradzić. — Co mi jest? Ja sama nie wiem... To, coś mi nagle powiedział przed chwilą, wprawiło mnie w zdumienie do tego stopnia, że w pierwszej chwili straciłam prawie przytomność. I teraz
nawet ledwie śmiem wierzyć, żeby Łucja miała być córką Joanny Fortier. Skąd pan wie o tym? Czy są dowody?
TL
R
—Posiadam autentyczny, niepodważalny dokument. —Masz go tu, u siebie? —Tak. —Pokaż mi go, pokaż jak najprędzej! — Proszę — rzekł Lucjan, podając roznosicielce protokół. Joanna wyrwała mu go z ręki i czytała chciwie. Na jej bladej twarzy malowało się głębokie wzruszenie. —Ona więc jest moją córką... moją córką!... — myślała, przebiegając papier oczyma. — Nie zawiodło mnie przeczucie. Oto dlaczego ją tak kochałam, a jednak nie mogę nic wyjawić, nic, nic uczynić! Jestem zmuszona milczeć, nie mam sposobu, by ją ocalić. —Przekonałaś się więc nareszcie, matko Elizo? — pytał Lucjan. — Wiarogodny dowód, którego nie można nie uznać. — Tak, to prawda — szepnęła z cicha Joanna, przytłoczona jednocześnie bólem i radością. — Łucja jest córką Joanny Fortier, tej nieszczęśliwej skazanej, lecz jeżeli jej matka popełniła zbrodnię, czy ona ma być za to odpowiedzialna? Czy ma zostać ukarana za cudzy błąd? Być okryta niezasłużoną hańbą? Ach! Jakże szlachetniej byłoby podać rękę temu nieszczęsnemu dziewczęciu, a jak straszno opuścić ją wśród tak okropnych okoliczności! — Podać jej rękę — powtórzył Lucjan. — Bóg świadkiem, że pragnąłbym to uczynić, lecz nie mogę. —Dlaczego? — pytała gorączkowo Joanna. —Jej matka zabiła mojego ojca! Sądzę, że pani to rozumie? — Rozumiem... tak... to straszne, jeśli jest prawdą. Ale, czy rzeczywiście jest prawdą? Sam pan mówił kilka razy, że wierzy w niewinność tej nieszczęśliwej. —Wierzyłem i dotąd wierzę. —A więc?
TL
R
— Powątpiewanie nie jest pewnikiem, a moje przekonanie dowodem. Gdybym zobaczył Joannę Fortier, powiedziałbym jej: Sprawiedliwość ludzka jest omylna, błądzi wiele razy. Zostałaś skazana, a mimo to może nie jesteś winna. Złóż mi dowody niewinności, bądź dla mnie przewodnikiem pośród ciemności, a stanę w twojej obronie, całe życie poświęcę na zdjęcie z ciebie tej hańby... Uczynię to nade wszystko dla twojej córki, którą kocham nad życie! Podczas procesu Joanna Fortier utrzymywała — mówił dalej — że miała list pisany przez nadzorcę, Jakuba Garaud, a dowodzący, iż on sam popełnił te wszystkie zbrodnie w Alfortville. Ów list trzeba by było za wszelką cenę odnaleźć. Joanna udzieliłaby mi wskazówek, gdzie szukać śladów Jakuba Garauda, który być może żyje, jest bogaty, szczęśliwy i ukrywa się pod przybranym nazwiskiem. Ach! Gdybym pochwycił tego człowieka, zmusiłbym go do publicznego zrehabilitowania tej nieszczęśliwej kobiety. Dopóki jednak to nie nastąpi, będę pogrążony w zwątpieniu, które nie pozwala mi dać swego nazwiska córce skazanej! Słysząc to zbolała matka już chciała zawołać: Ja jestem Joanną Fortier! Rozwaga jednak i tym razem nakazywała jej milczeć. Do czego posłużyć by mogło jej ustne zeznanie? Jedyny dowód, o którym mówił Lucjan, ów list spłonął w czasie pożaru fabryki. Co zaś do Jakuba Garauda, jeżeli ten nędznik zdołał ujść zdrów i cały spośród płomieni, co się z nim stało?... Gdzie go szukać? Jak odnaleźć? W ciągu dwudziestu jeden lat już może umarł... Joanna więc tylko mogłaby powtórzyć: Jestem niewinna, przysięgam!... Na co by się to jednak przydało? Dziś tak jak wtedy, w dniu wyroku obciążała ją wina. —W ten sposób biedna Łucja zostanie skazana! — odezwała się z łkaniem — hańba matki stanie się nieszczęściem dla niej... zostanie opuszczona, zapomniana! Ach! To okrutne... to niesprawiedliwe, lecz panu nie czynię wyrzutów, rozumiem, że nie możesz połączyć swego czystego nazwiska z nazwiskiem skalanym zbrodnią.
TL
R
—Świat nie wybaczyłby mi tego nigdy! — zawołał Labroue. — Uznano by mnie za wyrodnego syna! —Lecz skąd by ludzie mogli dowiedzieć się o tym? —Złe wieści szybko się rozchodzą. —Któż by to rozniósł, kto by o tym wiedział? —Ludzie pragnący się zemścić na Łucji i na mnie. —Ten milioner Harmant wraz z córką, nieprawdaż? Grozili a tym może, panie Lucjanie? —On mi groził, to prawda. —I zrobiłby to, co mówi. Ten człowiek chce, abyś ocalił życie jego dziecka... Trzeba więc na to poświęcić dziecko Joanny Fortier. Co jego to obchodzi?... Córka jego przede wszystkim. Lecz dlaczego pan mnie tu przywiózł, panie Lucjanie? Czy żądasz, ażebym powiedziała Łucji, że winna nienawidzić i gardzić swą matką? —Chcę panią prosić, byś jej wyjaśniła, iż honor mój wyżłobił przepaść pomiędzy nami! —I sądzisz — zawołała gwałtownie Joanna — że ja wyjawię Łucji, jaka krew płynie w jej żyłach?... Że do boleści opuszczenia dodam to straszne cierpienie niezasłużonej hańby? Ach! Nie licz na mnie, panie Lucjanie! Nie mogę tego uczynić!... Nie będę miała odwagi! —Ależ niepodobna zostawić Łucji w błędnym mniemaniu, przez to gorzej by potem cierpiała. Roznosicielka dusiła się w łkaniu. Nie rzekła ani słowa i zwróciła się ku drzwiom. — Matko Elizo... — zawołał Lucjan, biegnąc do niej i chwytając ją za rękę. Joanna szybko ją odsunęła. —Żegnaj pan... panie Labroue — rzekła zalana łzami, wybiegając tak szybko, że młodzieniec nie zdążył jej zatrzymać. —Biedna Łucja! — wyszeptał upadając na krzesło. — Biedne, ukochane dziewczę! O! Czemu jesteś córką Joanny Fortier! Długi czas siedział pogrążony w niemej boleści, nie czując, iż łzy spływały mu po policzkach. Nagle podniósł się, złożył protokół, schował
go do kieszeni i wsiadłszy w fiakra oczekującego przed domem, kazał się wieźć na ulicę Murillo. * **
TL
R
Gdy Joanna wyszła od Lucjana, pozwoliła łzom płynąć swobodnie. Zbiegła ze schodów z pośpiechem i szła przyśpieszonym krokiem jak obłąkana, potrącając przechodniów. Głośno i bezustannie powtarzała: — Moja córka! Łucja jest moją córką... Odnalazłam moje dziecko. Z wolna świeże powietrze ją uspokoiło, gorączka paląca jej krew, tętniąca w skroniach, ustawała. Przybywszy na stację du Hawre, wzięła dorożkę i pojechała na ulicę Bourbon. W drodze zaczęła rozmyślać. — Ach! Bóg mi powrócił nareszcie jedno z mych dzieci. Widuję Łucję codziennie i coraz więcej ją kochałam. Była szczęśliwa i ja przy niej się czułam szczęśliwa. Lecz oto nadeszła chwila, gdy mam mojemu dziecku zadać straszny cios. Jakie fatum wzbudziło w sercu mej córki miłość do syna człowieka, o którego zamordowanie mnie oskarżają? Hańba zbrodni, której nie popełniłam, niesłuszność rzuconego na mnie potępienia spadną na to niewinne dziewczę! A ja nie mogę nic powiedzieć Lucjanowi Labroue... nie mogę wyjawić Łucji: Jestem twoją matką! Ponieważ zarazem dodać by należało: Ponieważ jestem twą matką, narzeczony opuszcza cię! Dlatego że jestem twą matką, musimy cierpieć i płakać! Ach! To okropne przerażające! I mnie...' mnie Lucjan wybrał, abym powiedziała temu biedactwu, bym jej powiedziała: Kochasz! Ta miłość jest twoim życiem? A więc wypędź z serca tę miłość. Wypędź ją bez nadziei. Córka występnej matki nie może nosić nazwiska uczciwego człowieka!... Ach! Czy zdołam jej to powiedzieć? Gdy usłyszy, będzie przeklinała swą matkę! Nie!... Nie... ja jej tego nie powiem! Lucjan nie pokaże się więcej, z początku będzie niespokojna, będzie cierpiała, aleja będę sieją starała pocieszyć! Nie umrze z miłości, gdy ja nie umarłam ze wstydu i hańby!
TL
R
Fiakier zatrzymał się przed domem przy ulicy Bourbon. Joanna zapłaciwszy woźnicy, szybko weszła do bramy. Pragnęła natychmiast uścisnąć swą córkę. Odźwierna zastąpiła jej drogę. —Matko Elizo — zawołała — pan Lucjan Labroue, nasz dawny lokator był tutaj! —Tak? — odrzekła roznosicielka, udając zdziwienie. —Nie widziała się z nim pani w piekarni? On tam miał jechać. —Nie, wcale go nie widziałam. Widać nie było nic tak ważnego, skoro nie przyjechał. —Rozmawiając ze mną, miał tak dziwną minę... —Był mocno zajęty, wiele pracuje. Panna Łucja jest w domu u siebie? —Wróciła już dawno. —Idę więc do niej. Joanna szybko pobiegła schodami. Doszedłszy do ostatniego piętra, zatrzymała się przy drzwiach mieszkania młodej szwaczki, złamana strasznym przeżyciem. Jej córka tam była!... Zobaczy ją, uściśnie, lecz musi milczeć przy niej, musi dla niej pozostać tylko matką Elizą, roznosicielka chleba. Otworzyła drzwi i weszła. Łucja, siedząc nad pracą, odwróciła głowę. Wdowa Fortier przywołała wszystkie siły, ażeby się nie zdradzić, by nie wykrzyknąć wyciągając ramiona do dziewczyny: — Chodź... uściśnij swą matkę! Nakazała swej macierzyńskiej tkliwości milczenie i weszła spokojna. —Ach! To ty, matko Elizo... — rzekła Łucja z uśmiechem. —Ja, moje drogie dziecko... ja... moja ukochana! I pośpieszyła uścisnąć dziewczę. — Wychodziłaś, nie było cię w domu? —Tak, wychodziłam do pani Augusty odnieść robotę, lecz bardzo tego żałuję. —Dlaczego?
—Ponieważ Lucjan tu był podczas mojej nieobecności, o czym zawiadomiła mnie odźwierna. Nie widziałaś go, matko Elizo? Joanna pohamowała się całą siłą. —Nie... nie widziałam — odpowiedziała. —Odźwierna mówiła mi, że był bardzo smutny. —Zdawało się jej może. —A jeśli to prawda, matko Elizo, ogarnia mnie trwoga... Joanna zadrżała. —Trwoga? — wyszeptała. — Czego się obawiasz?
R
—Od rana... od tej wizyty panny Harmant, dręczą mnie jakieś straszne przeczucia... —Staraj się to pokonać, kochanie. Nieraz dręczymy się sami na zapas, potrzeba ci rozrywki, jeżeli zechcesz, zjem z tobą obiad.
TL
—Ach! Dobrze, dobrze, matko Elizo. —Wyjdę kupić żywność i przygotuję wszystko, co trzeba. —A ja tymczasem wykończę moją robotę... —Ale odpędź czarne myśli, proszę cię o to... —Przyrzekam. —Zatem do widzenia... Joanna wyszła, uścisnąwszy swą córkę. * * *
Lucjan przyjechał przed pałac na ulicy Murillo, po chwili wahania wysiadł i zadzwonił. Otwarto bramę, Labroue wszedł na dziedziniec. —Czy panna Harmant jest w domu? — zapytał odźwiernego. —Tak, panie jest sama, pan Harmant jeszcze nie wrócił.
TL
R
—Mógłbym się z nią widzieć? Odźwierny zadzwonił na kamerdynera, który ukazał się w progu. —Proszę oznajmić o moim przybyciu pannie Harmant — rzekł Labroue. —Pani jest w salonie. Widziała pana idącego przez dziedziniec i rozkazała mi go wprowadzić. Proszę więc pójść za mną. Lucjan wszedł na schody pałacu. Maria, wsparta o kominek w salonie, czekała. Zmieniony wyraz twarzy gościa oznajmił jej na pierwszy rzut oka, że Lucjan pozostawał pod wpływem głębokiego, moralnego wstrząsu. Z czego to mogło wyniknąć, na próżno usiłowała odgadnąć. — Mój ojciec jeszcze nie wrócił, panie Lucjanie — zaczęła, usiłując ukryć zmieszanie. — Przyjemnie mi jest, że pan go wyprzedził. Spocznij proszę, porozmawiamy. To mówiąc wskazała krzesło. Lucjan ukłoniwszy się usiadł. —Ale jaki pan jest blady — zawołała. — Cóż się tam stało? Pan jest cierpiący, jak widzę... —Tak pani — odparł Lucjan złamanym głosem — przecierpiałem wiele i dotąd jeszcze cierpię... —Lecz skąd... dlaczego? Miał pan być może z moim ojcem jakąś przykrą rozmowę? Mój ojciec jest dobrym... najzacniejszym z ludzi, ale bywa niekiedy gwałtowny. —Tak, w istocie, miałem z pani ojcem bardzo bolesną rozmowę — odrzekł Labroue — i stąd władnie pochodzi moje cierpienie. —Nic nie rozumiem. —Posłuchaj mnie, pani. Nadeszła stanowcza chwila, w której należy jasno spojrzeć na otaczające nas okoliczności, a do tego dojść możemy jedynie drogą zupełnego porozumienia... otwartości, chociażby nawet brutalnej. Maria pobladła. Trwoga ścisnęła jej serce i nie pozwoliła mówić.
TL
R
—Przypadek, czy raczej prawdę mówiąc, potrzeba pracy — mówił Lucjan — poprowadziły mnie do ciebie, pani... —Czyżby pan tego żałował? — szepnęło dziewczę przytłumionym głosem. —Tak, pani... ponieważ ten dzień sprowadził mi wiele trosk i cierpień. W tym dniu, widząc dla siebie tyle współczucia z twojej strony, przysiągłem ci dozgonną wdzięczność, a Bóg świadkiem, że mówiąc to nie kłamałem. Poparłaś prośbę mego przyjaciela, Jerzego Dariera, dopomogłaś mi pani uzyskać stanowisko, o jakim nie śmiałem marzyć, zapewniłaś mi przyszłość. —Lecz, panie... —Pozwól mi, pani, proszę, dokończyć i wybacz, jeżeli moje słowa wydadzą ci się nazbyt szczere. Obowiązkiem moim jest wszystko powiedzieć, a wówczas nie jest się panem własnego serca. Zaszczyciłaś mnie pani wyróżnieniem wśród wielu... natchnąłem cię uczuciem przechodzącym moje zasługi, uczuciem... jakiego nigdy nie mogłem oczekiwać. —Ach — zawołała Maria gwałtownie — rozumiem teraz, dlaczego pan wcześniej przybywa, dlaczego mówi do mnie z tak lodowatą obojętnością... Chce pan powiedzieć, że mnie nie kocha i nigdy kochać nie będzie! —Uczucie to, które pani do mnie żywi ja mam dla innej... — odrzekł Labroue. — Kochałem... —Tak! Kochałeś... — przerwała z goryczą córka milionera — kochałeś i kochasz jeszcze; nadzieja naszego połączenia się była snem tylko... kłamliwym marzeniem! —Pozwól powiedzieć sobie, pani, iż wraz ze swym ojcem czyniliście wszystko, by wyrwać z mojego serca tę miłość. Widzę to i nie czynię wam wyrzutów z tego powodu. Prowadził was osobisty interes. Pan Harmant posłuszny był swojej miłości ojcowskiej. Co do mnie, trzymając się z daleka, unikając wszelkich sposobów zbliżenia się do pani, postępowałem, jak mi mój honor i uczciwość nakazywały. Kazałem pani cierpieć z tego powodu wiele... żałuję tego, inaczej jednak postąpić nie
TL
R
podobna było... kochałem inną! A pani wie tak dobrze jak ja, iż miłość jest władcą, tyranem. Gdy rozkazuje, jesteśmy jej posłuszni. —I teraz przychodzi mi pan oznajmić, że nie ma dla mnie nadziei? Tak, prawda? — pytała Maria. — Czy jest to moja wina, że cię pokochałam? Przecież sam pan mówisz, że nie jest się panem swojego serca. Miałabym więc rozkazywać mojemu? Czy mogłam przewidzieć, że kochasz inną? Uczucie, które mam dla ciebie, stało się mym życiem, moim istnieniem... ogarnęło mnie ono całkowicie... wyzwolić się z niego nie jestem w stanie. Jeżeli jest to występkiem, przebacz mi, Lucjanie! Nie zdołam przeciw tej miłości dłużej walczyć. Czuję się przez nią zwyciężona. Ale któż odgadnąć może tajemnice przyszłości? Zostaw mi nadzieję, pozwól mi żyć... na klęczkach cię o to proszę... I padła na kolana przed Lucjanem ze złożonymi błagalnie rękoma. — Och! Miłość jest szaleństwem! — wołała... — Tak! Tak... ja jestem szalona! Obłąkanym wybacza się wiele! Zbyt młoda, aby umierać, chcę żyć... i będę żyła, jeżeli mnie choć trochę... choć później pokochasz! Teraz jest to niemożliwe, wiem o tym... lecz później może być prawdopodobne. Nadejdzie chwila, w której kto wie, czy kochać nie przestaniesz tej, która posiadła twoje serce. — Od dziś nie powinienem... nie mogę jej kochać... — wyszeptał Lucjan z boleścią. Maria zerwała się nagle. — Coś pan powiedział? — krzyknęła. — Nie powinieneś, nie możesz jej kochać? — Nie! — odrzekł Lucjan ponuro. — Cóż się więc stało? Umówiłeś się może z ojcem, łudzisz mnie uczuciem litości. Albo ta przeklęta rywalka okazała się ciebie niegodna? —Tak. —Nie kłamiesz? —Nie... Nie! Przysięgam! —Cóż zrobiła ta nikczemna, przez którą tyle wycierpiałam, tyle łez wylałam podczas mych długich, bezsennych nocy?
—Ach! Nie waż się pani lżyć jej — zawołał Lucjan z oburzeniem. — Łucja jest najuczciwszą z dziewcząt... jest czysta jak anioł! —Mówisz, że jej nie kochasz, a bronisz jej z takim zapałem! — zawołała z zazdrością.
TL
R
—Tak! A mimo to, muszę wyrwać tę miłość z mojego serca. —Kłamstwo! — Nie, pani... to prawda, straszna, okrutna prawda! Nie wolno mi kochać córki morderczyni mojego ojca! — Co?... Łucja więc... —Jest córką Joanny Fortier, skazanej wyrokiem sądu za zabójstwo mojego ojca. —Czy możliwe? — zawołała Maria w osłupieniu. — Nie jest to zmyślona bajka, ażeby mi dać nadzieję, że kiedyś zwrócisz się do mnie? —Jeżeli potrzebuje pani dowodów, oto jest niepodważalny, przeczytaj, proszę... Lucjan podał Marii kopię z akt sierocińca. Milionerka pochwyciła ją i czytała chciwie. — Ach! Jestem nareszcie pomszczona! — wykrzyknęła radośnie. Radość ta przeszyła serce Lucjana. — Nie! — wołała Maria dalej. — Nie!... Pan nie może kochać tej dziewczyny, pan raczej powinien ją nienawidzić. Bóg sam zbliżył cię do mnie, abym otworzyła ci oczy na nikczemność tej, którą kochałeś! Widocznie Stwórca się mną opiekuje! Odtąd mogę żyć... będę żyć... pełna nadziei... — Posłuchaj mnie, pani — rzekł Labroue, biorąc fatalny papier. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, co miałem powiedzieć. Nie! Ja nie mogę nienawidzić Łucji, ponieważ dzieci nie mogą odpowiadać za winy matek, lecz honor nakazuje mi o niej zapomnieć. Będę usiłował nie myśleć więcej o córce Joanny Fortier, ale cios ten jest zbyt silny... rana jest bolesna i krwawa. Potrzeba mi będzie czasu i starań do jej
TL
R
zabliźnienia. I tego żądam od pani, dopóki nie nastąpi moje zupełne uzdrowienie. Maria drżąca, niespokojna, słuchała z szeroko otwartymi oczyma. — Nie mogę twierdzić, bym nie cierpiał — mówił Labroue — gdyż to byłoby kłamstwem. Cierpię bardzo i wiele, lecz będę walczyć przeciwko temu cierpieniu. Pragnę zapomnieć i mam nadzieję, że zdołam to osiągnąć. Gdy nadejdzie zapomnienie, moje serce stanie się wtedy wolne. Wówczas na pewno głęboki szacunek, jaki mam dla pani oraz moja wdzięczność dla niej zmienią się w tkliwsze uczucie. Do tej jednak chwili, pozwól mi zostać z moją boleścią, nie żądaj wynurzeń ani uśmiechu na ustach. Chciej zadowolić się nadzieją, żyjąc dla ojca, który cię kocha nad życie. Przyrzekasz mi to pani? — Ależ żądasz pan ode mnie prawie zupełnego zrzeczenia się — odpowiedziało dziewczę ze łzami. — Boleść zabija... wiem o tym! Co więc stałoby się ze mną, gdybyś pan zginął od nadmiaru własnej boleści? —Nie lękaj się, pani. Będę żył! Będę żył, przysięgam! Bo moje posłannictwo na tym świecie jeszcze nie ukończone. Będę żył, powtarzam i otrząsnę się z rozpaczy. —Na serio pan to mówi? —Słowo honoru uczciwego człowieka. —A więc... niech spełni się to, czego żądasz — szepnęła smutnie Maria. — Będę czekała... —Biedna dziewczyna, może umrzeć — pomyślał Lucjan wzruszony. — Inaczej jednak nie mogę postąpić. W tej właśnie chwili wszedł Harmant. Za pierwszym rzutem oka odgadł, co zaszło pomiędzy dwojgiem obecnych. Maria ocierała łzy z oczu, Lucjan stał blady, poważny. — Porozumieliście się więc, moje dzieci? — zapytał, całując swą córkę. —Tak, ojcze... —Cóż było tematem waszej rozmowy? —To, o czym pan wie — rzekł Labroue.
TL
R
—I postanowiliście? — Czekać — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem. Przemysłowiec rzucił się gniewnie. —Ojcze! Będę oczekiwała cierpliwie — odezwała się Maria, spostrzegłszy ten gest oburzenia. — Słuszne i ważne powody przemawiają za panem Lucjanem, świadczą one o prawości jego charakteru. —Zrobię wszystko z mej strony dla zapewnienia szczęścia pańskiej córce — rzekł Labroue. — Chodzi mi o zyskanie na czasie. Maria ukryła twarz na piersi swojego ojca, podczas gdy Harmant rzucił na Lucjana pełne wymówek spojrzenie, które mówiło: —Ażeby czekać, trzeba żyć... a ty ją zabijesz! —Nie obawiaj się, ojcze — rzekła — będę żyła... Tak, będę żyła, ażeby kochać was obu! Pan Lucjan ma słuszność... Nie może oddać mi serca, które kocha inną. Trzeba pozwolić zagoić się tym bolesnym ranom... Ja pokładam w panu Lucjanie całą ufność. Pogrążony w boleści, niechaj się odsunie ode mnie... to nic nie zaszkodzi. Wiem, że powróci do mnie... a to właśnie stanowi moje życie. Powróci, bo wie, że jest tu kochany, miłość go do nas przywiedzie! Mówiąc to, podała obie ręce młodzieńcowi, który z głębokim wzruszeniem do ust je przycisnął. Pod wpływem tego lekkiego pocałunku Maria pobladła i rękami przycisnęła serce, które uderzało gwałtownie i omal nie rozsadziło jej piersi. Zasępione czoło Harmanta nieco się rozjaśniło. — Córka Joanny Fortier — pomyślał — dla niego już nie istnieje. Grożące niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Boleść Lucjana z wolna się ukoi, a gdy on zostanie mym zięciem, ocalę córkę, ocalę zarazem sam siebie! Owidiusz Soliveau od czasu ostatniego spotkania z Harmantem nie dawał wcale znaku o sobie. On również obawiał się, by nie zostać wplątany w kłopotliwą sytuację. Kilka słów wymówionych przez Amandę wzbudziły w nim niepokojące podejrzenia. Nie ufał jej teraz i pragnął poznać jej zamiary. Czyżby odgadła w nim nabywcę noża
TL
R
w sklepie przy ulicy Bourbon? Trzeba to było wiedzieć na pewno, aby przedsięwziąć środki ostrożności. Pomimo broni, którą posiadał przeciw niej, jednym wyrazem Amanda mogła go zgubić. Dziewczyna zdawała się być przekonana, iż jej protektor był rzeczywiście baronem de Reiss, ale pragnęła zarazem poznać mieszkanie owego barona, który z niewiadomych przyczyn odmawiał jej tego. Mogła jednakże wytropić to mimo całej tajemniczości i sprytu Soliveau. Od dnia, w którym jej opowiedział szczegóły swojej podróży do Joigny, widywał się z nią bezustannie. Amanda nie zmieniła sposobu postępowania i zdawała się go kochać. Postanowiła zbadać jednakże, kim jest człowiek posiadający w swych rękach to jej fatalne zeznanie. Brakło jej jednak czasu na śledzenie rzekomego barona. Kilkakrotnie usiłowała iść za nim; za każdym razem jednakże wymykał się jej z niesłychaną zręcznością. Chowała w głębi serca urazę, wskutek której pragnęła powiedzieć: Jestem silniejsza od ciebie! Ty mnie trzymałeś, teraz ja trzymam ciebie. Oskarżaj mnie, cóż ryzykuję? Kilka miesięcy więzienia najwyżej, wówczas gdy z tobą inna rzecz! Mogą cię wysłać na galery, jeśli nie pod gilotynę, mój ukochany. Ach! Jakże by się cieszyła, gdyby mu mogła powtórzyć coś podobnego, ale na nieszczęście musiała milczeć, wyzyskując tymczasowo ile się dało prawdziwego czy rzekomego barona de Reiss. — Ten człowiek czerpie swe bogactwa z jakiejś zbrodni — mówiła sobie. — Wszystko mi jedno zresztą, to mnie nie obchodzi. Chcę tylko otrzymać od niego cały majątek albo przynajmniej znaczną część. Pewnego dnia Owidiusz przed jedenastą z rana przybył do restauracji na ulicę św. Honoriusza, gdzie zwykle jadał śniadanie z Amandą i polecił jak zwykle przygotować je według gustu młodej szwaczki. Nie dała na siebie długo czekać. Weszła i powitała uśmiechem swojego wielbiciela, wołając od progu: — Zabierzmy się do śniadania, jestem bardzo głodna! Przyniesiono potrawy. Amanda nie przesadzała. Zajadała z wilczym apetytem.
Soliveau jadł mało, zdawał się być pogrążony w myślach. Szwaczka pani Augusty spoglądała nań spod oka. — Co ci jest, baronie? — zapytała nagle. — Nie jesz... nie pijesz... Dziwnie mi jakoś wyglądasz Nie jesteś chory? —Nie! —Mów więc, co ci się dzieje? —Nudzę się. —Ze mną? A! Piękna grzeczność! Dziękuję za ten komplement. —Nie ciebie to dotyczy. Nudzi mnie jednostajność mego życia. —Cóż łatwiejszego jak je zmienić. —W jaki sposób?
TL
R
—Wyjedzmy na wieś razem na kilka dni. Powiedziawszy to Amanda popełniła wielką nieroztropność. Solivean uśmiechnął się z zadowoleniem. —Ależ nie jesteś wolna! —Uzyskam urlop od mojej zwierzchniczki. —Czy ona ci go udzieli? —Na długo nie, ale na tydzień... —To jesteśmy umówieni. Staraj się o urlop. Jedziemy na wieś na osiem dni. —Przyrzekasz? —Przyrzekam. —Kiedy wyjedziemy? —Dziś w wieczór, jeżeli zechcesz. —Doskonale! A gdzie się udamy? —Wybieraj miejscowość. —Wszystko mi jedno, byle nad brzegiem rzeki. Wynajmiesz czółno, będziemy pływali od rana do wieczora. Może byśmy pojechali do Asnières? Owidiusz skrzywił się. — Zbyt blisko Courbevoie — pomyślał sobie.
TL
R
—Nie podoba ci się ta okolica? — pytała Amanda. —Nie, jest zbyt zaludniona. Nie jest to wieś w pełnym znaczeniu tego słowa. —Sam więc wybieraj. —A gdyby do Bois-le-Roi? —Zgoda. Na skraju lasu Fontainebleau, nad brzegiem Sekwany. Czy masz znajomych w Fontainebleau? —Kilku, z którymi wiążą mnie stosunki finansowe. —Zatem jedziemy do Bois-le-Roi. Znajdziemy tam bez trudności przyzwoite mieszkanie. —Po śniadaniu wyjadę do Bois-le-Roi koleją i zajmę się szczegółami. Ty staraj się otrzymać zezwolenie od pani Augusty, zrób potrzebne zakupy na osiem dni, a następnie tam się spotkamy. To mówiąc, wydobył z pugilaresu banknot i wręczył go Amandzie. —Pojedziemy więc razem? — spytała. —Nie... czy boisz się jechać sama? —Bynajmniej. Zobaczymy się więc jeszcze podczas obiadu. Postanowiono, że Amanda wyjedzie pociągiem odchodzącym o piątej po południu i że on połączy się z nią na stacji w Bois-le-Roi. Owidiusz po śniadaniu odszedł, aby zająć się przygotowaniem do podróży. Dziewczyna, którą nadzieja próżnowania przez cały tydzień napełniała radością, udała się do szwalni. — Pani — rzekła do swej zwierzchniczki, przykładając chustkę do oczu — moja biedna ciotka niebezpiecznie zachorowała. Jest to zacna kobieta, kocha mnie bardzo. Prosi, ażebym ją przez kilka dni pielęgnowała, racz pani zwolnić mnie łaskawie na tydzień czasu. Pani Augusta była bardzo wyrozumiała dla swoich robotnic, uwierzyła więc słowom Amandy. —Jedź, moje dziecko — rzekła — to jest twoim obowiązkiem. Daję ci urlop na osiem dni. —Mogę jechać zaraz? —Możesz. Potrzebujesz nieco pieniędzy? —O! Nie... nie, pani! Mam oszczędności, one mi wystarczą.
TL
R
—Jedź zatem, ale pamiętaj, że za osiem dni oczekuję cię w pracy. Amanda pożegnała zwierzchniczkę i odeszła. Po załatwieniu sprawunków wsiadła w pociąg jadący w stronę Bois-le-Roi. Soliveau po śniadaniu udał się na ulicę Clichy, gdzie do walizy obok bielizny i ubrania schował flaszkę ze znanym nam płynem przywiezionym z Ameryki, po czym dorożką pojechał z tym wszystkim na stację kolei liońskiej. O piątej przybył na miejsce. We wsi położonej na pochyłości pagórka, nad brzegiem Sekwany znajdowała się oberża „Domek Myśliwych". Owidiusz wszedł tam. —Pragnąłbym wynająć na tydzień mieszkanie — rzekł do właścicielki. —W oberży mamy teraz wolne tylko pojedyncze pokoje — odpowiedziała — lecz o sto kroków stąd, w lasku, mamy umeblowany domek, może by pan go wynajął. Chce go pan widzieć? —Z góry jestem pewien, że mi się spodoba, lecz chciałbym wynająć mieszkanie ze stołowaniem. —Owszem, śniadanie i obiad mogą być tu wydawane albo mogą zanosić je do domku, stosownie do pańskiego życzenia. —Dobrze. —Z domku będzie pan miał piękny widok na Sekwanę. —Chciałbym też pożyczyć czółno. —Mamy ich sześć. Wybierze pan, które się spodoba... —Doskonale! Proszę więc o przygotowanie zaraz obiadu. —Dla pana samego? —Nie... na dwie osoby. —Na którą godzinę? —Na ósmą wieczorem. — Racz pan wybrać potrawy... Mam nadzieję, że będziesz zadowolony. Owidiusz wymienił dania. — Wszystko będzie gotowe na ósmą, a teraz zaprowadzę pana do domku — mówiła oberżystka — złoży tam pan swoją walizę.
Zawezwała służącą i wydała jej stosowne rozkazy. Domek przedstawiający się bardzo miło zawierał cztery pokoje, jadalnię, dwie sypialnie i kuchnię, wszystko starannie umeblowane. Owidiusz włożył walizę do szafy i zamknął ją na klucz. — Proszę codziennie przychodzić dla sprzątania — rzekł do służącej. — Przyjdę, bądź pan spokojny. Soliveau wrócił do oberży na obiad, gdzie zażądał pióra i atramentu i napisał następujące słowa:
R
Kochany Kuzynie! Przebywam na wczasach w Bois-le-Roi. Gdybyś musiał widzieć się ze mną, napisz lub zatelegrafuj pod adres: Baron Arnold de Reiss. Oberża ,,Domek Myśliwych". Twój Owidiusz
TL
Włożywszy list do koperty, zaadresował: Paweł Harmant w Courbevoie, a zawoławszy oberżystkę, rzekł: —Jestem baronem Arnoldem de Reiss, chciej pani zapamiętać moje nazwisko. —Nie zapomnę — odpowiedziała, kłaniając się z uszanowaniem. —Oczekuję na moją kuzynkę, która spędzi kilka dni w moim towarzystwie. Gdyby nadeszły do mnie jakieś listy lub telegramy, zechce pani bezzwłocznie oddać je do rąk mnie samemu. —Dobrze, panie. Wypełnię ściśle zalecenie. —Lecz gdzie tu jest poczta? — zapytał. —O tam, na wzgórzu, panie. Najlepiej jednak wrzucić list do skrzynki na stacji. Soliveau udał się w stronę stacji kolejowej, gdzie wyprawił swój list. Pozostawała mu godzina czasu do przybycia Amandy. * * *
TL
R
Lasek Fontainebleau, otaczający wioskę Bois-le-Roi, zachęcał do przechadzki. Owidiusz zagłębił się w cienistą aleję, równoległą z linią kolejową. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, spostrzegł grupę złożoną z pięciu osób, siedzących u stóp dębu. Pośród tej grupy znajdował się siwowłosy starzec, którego skóra zżółkła jak pergamin, pokryła się zmarszczkami świadczącymi o sędziwym wieku. W rzeczy samej był to starzec osiemdziesięcioletni, ale pełen jeszcze sił, z żywym spojrzeniem, wspierał się na lasce, którą trzymał w ręku. Obok niego znajdowała się kobieta mogąca mieć około pięćdziesięciu lat i dwie młode panienki, a dalej czterdziestoletni mężczyzna, starannie wygolony, w czarnym ubraniu, typ adwokata albo doktora. Powiedzmy zaraz, że był to doktor. Starzec mówił głośno, lecz z wolna. Słuchano go z religijnym uszanowaniem. Owidiusz zbliżał się właśnie w tę stronę. Gdy doszedł do owej grupy i głos starca dobiegł do jego uszu, drgnął nagle, utkwiwszy wzrok w mówiącego. Spostrzegł to starzec i zamilkł, spojrzawszy bacznie na nadchodzącego, jednak wiek osłabił mu wzrok, widział go tylko jak przez mgłę. Soliveau minąwszy siedzących, poszedł swoją drogą. — To szczególne — rzekł sam do siebie — ten głos jest mi skądś znany... Był wtenczas młodszy, brzmienie pozostało jednak to samo. Przypominam nawet sobie, że widziałem tę twarz, lecz gdzie i kiedy? I tego drugiego mężczyznę w czarnym tużurku znam również. I zaczął szukać w pamięci. Był coraz dalej i nie mógł słyszeć toczącej się rozmowy. —A zatem w 1861 roku — mówił doktor — wsiadł pan w Londynie na statek „Lord-Major", aby popłynąć do Ameryki? —Tak, w końcu września — rzekł starzec. — Wszystko to sobie przypominam tak, jak gdyby to było wczoraj. Po otrzymaniu emerytury, a miałem wtenczas sześćdziesiąt lat, płynąłem do mojej córki.
TL
R
Mieszkałem szesnaście lat w Ameryce. Bardzo jednak tęskniłem za rodzinnym krajem i wróciłem do Bois-le-Roi razem z moją córką i wnuczkami, które kocham nad wszystko na świecie i pragnę tym sierotom zastąpić ojca. —Przypadek zbliża często ludzi ku sobie zupełnie niespodziewanie — rzekł doktor. — Wie pan, iż zdaje mi się, że musieliśmy płynąć razem na tym samym statku. —Doprawdy? —Tak, panie Bosse! Płynął wówczas wraz z nami sławny amerykański przemysłowiec, którego poznałem później w Nowym Jorku, Jan Mortimer i pewien Francuz, który został później jego zięciem, niejaki Paweł Harmant. —Tak... tak! Odbywaliśmy razem tę podróż, to pewne! — rzekł starzec. — Nazwisko Jana Mortimera jest tego dowodem, przypominam sobie także pewną awanturę, która mi się przytrafiła podczas tej drogi... a mianowicie usiłowanie kradzieży. —Kradzieży? —Tak, której omal nie stałem się ofiarą. Miałem przy sobie w skórzanej teczce znaczną sumę, zebraną z mych trzydziestoletnich oszczędności, słowem cały mój skromny majątek. Pewien nędznik, przeciąwszy rzemień teczki, zabrał mi ją. —Lecz zwrócił ją panu? —Tak, dzięki jednemu z podróżnych, który spostrzegłszy kradzież, schwytał łotra na gorącym uczynku. —Nic nie słyszałem o tej kradzieży. —Nie mógł pan słyszeć, ponieważ na prośbę tego pasażera, który znał rodzinę złodzieja, przyrzekłem o tym zamilczeć. —Na tym samym statku — mówił doktor dalej — spotkałem pewnego Kanadyjczyka, który mi pokazał rzecz najbardziej zadziwiającą, jaką kiedykolwiek poznałem. —Cóż to takiego?
TL
R
—Płyn, który Indianie nazywają Likierem prawdy, a który dorównuje w działaniu płynowi Jawa, otrzymywanemu z wyciągu Pohou-upas. —Tak... tak. Znam to — rzekł Ireneusz Bossę. — Słyszałem o skutkach tego płynu, który zmusza do zeznań najbardziej upartych ludzi. Sądziłem jednak, że jego cudowne skutki są tylko bajką. —Myli się pan bardzo, panie Bossę. —Tak pan sądzi? —Więcej niż sądzę, jestem tego pewny. —Robił pan z nim doświadczenia? —Kilkakrotnie, a zawsze z pożądanym skutkiem. —Przestaję więc być niedowiarkiem. I cóż doktorze, przywiozłeś zapewne z Ameryki sporo nowinek naukowych? — pytał dalej Bossę. —Poznałem niektóre rośliny, nie znane francuskiej medycynie, a posiadające niezaprzeczalnie wielką wartość w działaniu. —I używasz tych roślin? —Ilekroć wymagają tego okoliczności. —Jak długo pozostanie pan w naszym kraju? —Przybyłem tylko na kilka dni, by widzieć się z chorą siostrą, a korzystając z tego pobytu, wypoczywam sobie, jak pan widzi. —Zatem dopóki pozostanie pan, doktorze, w Bois-le-Roi, proszę odwiedzać nas codziennie. Będziemy mówili o pięknej Ameryce, którą kocham, lecz w której jednak nie chciałbym umierać. — Przyrzekam panu z przyjemnością me odwiedziny. Dwie młode panienki podniosły się tak jak ich matka. —Dziaduniu! — powiedziała starsza z dziewczynek — czas nam będzie może wracać, już pora obiadowa. —Zresztą — dodał doktor — wieczorna wilgoć w lesie może źle działać na pańskie zdrowie. Wracaj do mieszkania, radzę ci szczerze. —Podaj mi więc rękę, mój bracie, trudno mi wstać z miejsca, nie jestem lekki i rześki jak niegdyś.
TL
R
Doktor dopomógł podnieść się starcowi i podał mu ramię, na którym ten wsparłszy się, szedł naprzód, wiodąc za sobą córkę z dwiema wnuczkami. Ireneusz Bossę, były agent policji zamieszkiwał w małym domku wiejskim w Bois-le-Roi, nad brzegiem Sekwany. W drzwiach dopiero doktor powierzył go opiece córki i wnuczek i oddalił się. Idąc drożyną wijącą się nad rzeką, mijał oberżę zwaną „Domkiem Myśliwych", gdy zagadnęła go stojąca w progu właścicielka. —Jakże się miewa pańska siostra, panie doktorze? —Lepiej, dziękuję pani, jest bliska wyzdrowienia. —Więc pan nas wkrótce opuści? — Za kilka dni trzeba będzie odjechać. Tu skłonił się, idąc w swoją stronę. Owidiusz po krótkiej przechadzce wracał również. Rozmyślał, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział dwóch mężczyzn spotkanych przed chwilą. Gdy podszedł do tego miejsca, nie zastał tam już nikogo. Jednocześnie dobiegł go świst lokomotywy, co oznaczało przybycie pociągu z Paryża. Przyśpieszył kroku, aby powitać Amandę. Robotnica ze szwalni pani Augusty wysiadła z wagonu pierwszej klasy zalotnie i strojnie ubrana. Miała ze sobą zawiniątko znacznej objętości, które oddała tragarzowi. —Znalazłeś coś odpowiedniego?—spytała, podając rękę rzekomemu baronowi de Reiss. —Zobaczysz za chwilę. —A obiad? —Oczekuje. —Czółno? —Mają ich aż sześć w oberży, wybierzesz, które zechcesz. Za kilka minut Soliveau ze swą towarzyszką przybyli do oberży. Położono nakrycia. Owidiusz zlecił służącemu, aby przyniósł ze stacji bagaż i zaniósł go do Willi Róż.
TL
R
—Co to jest Willa Róż? — spytała Amanda. —Domek, który zajmiemy. —Chodźmy tam co prędzej. Owidiusz wziął klucze i poprowadził Amandę. —Ach! Jak tu pięknie! — wołała w zachwycie. — Będziemy jak u siebie. Lecz w jaki sposób urządzić się ze śniadaniami i obiadami? —Będziemy się stołowali w oberży. —Nie, to niedogodne. Śniadania zresztą można ale obiady... Wolałabym, abyśmy jadali u siebie. Gdyby przypadkiem była niepogoda, musielibyśmy chodzić po błocie i moknąć. Każ tu przynosić obiady. Służący wniósł w tej chwili bagaż, który zamknęli w pokoju i wrócili oboje do oberży. —Jesteś pani zadowolona z mieszkania? — zapytała właścicielka. —W zupełności. —Tak sądziłam... Willa położona jest w zupełnym odosobnieniu. Żadnych bliskich sąsiadów nie ma z wyjątkiem domku po prawej stronie, zamieszkałego przez doktora, pana Richarda. —Doktora? — powtórzyła, śmiejąc się Amanda. — I to być może przydatne, gdybym bowiem zachorowała, zawezwę go przez ścianę. —Nie usłyszałby pani — rzekła oberżystka — znaczna przestrzeń dzieli te obie wille; drugi domek znajduje się na końcu ogrodu, otoczony grubym murem. Owidiusz słuchał z uwagą, notując w pamięci każdy wyraz. — Obiad gotowy? — pytała Amanda. — Gotowy, oczekiwaliśmy na przybycie pani. — Proszę więc podawać. Każdego rana będziemy przychodzili tu na śniadanie, wieczorem jednak proszę o przysyłanie obiadu do pawilonu. —Lecz zechce pani wskazać mi ulubione dania. —Pan baron raczy się tym zająć — odrzekła Amanda. Zasiedli do stołu, jedząc z apetytem czyniącym zaszczyt kuchni „Domku Myśliwych".
TL
R
I tak rozpoczął się pierwszy dzień wczasów Owidiusza i szwaczki z magazynu mód. Amanda używała z całą swobodą wiejskich przyjemności, miała jednakże pilnie na oku barona Arnolda de Reiss, którego podejrzewała, że jest kimś innym, a nie baronem i którego postępowanie coraz bardziej dziwne jej się wydawało. W jakim celu bez wahania zgodził się na tę ośmiodniową, wiejską wycieczkę, okazało się wkrótce. Od czterech dni już mieszkali w Bois-le-Roi. Przejażdżki czółnem po rzece, wędrówki do lasu, zwiedzanie okolicy i jarmarcznych ciekawostek następowały bezustannie po sobie. Dziewczyna widząc, że baron jest tak dla niej uprzejmy, gotowy do spełnienia każdego jej życzenia, poczęła żałować, że mylnie go osądziła, że, być może, nie miał zamiaru użyć przeciw niej owego fatalnego zeznania, które miał w swych rękach, i żałowała, iż nie prosiła pani Augusty o dłuższy urolop. Soliveau zaś ze swej strony rozważał, że czas mu rozpocząć działanie. Po śniadaniu Amanda miała ochotę na przejażdżkę po rzece. Odgadując jej zamiar, Owidiusz zaczął się skarżyć na gwałtowny ból głowy, zagrażający migreną. —Moja piękna — rzekł — nie będę ci mógł towarzyszyć dzisiaj. Jestem mocno cierpiący, źle się czuję... pozwól mi odpocząć nieco. Zostawiam cię samą do południa. —Nie chcę nadużywać twej uprzejmości, baronie. Wyjdę nad rzekę, wezmę wędkę ze sobą, może co złowię. Idź, odpocznij, parę godzin snu przyniesie ci może ulgę. —Będę korzystał z twego pozwolenia, gdyż źle się czuję. —A może chcesz, bym została przy tobie? — Nie pozwoliłbym na coś podobnego. Idź na przechadzkę, potrzebuję właśnie spoczynku i samotności. Wracam do willi, ty idź na spacer. —Lecz gdzie się spotkamy? —Tu, przed obiadem. Przyjdę na kieliszek wina.
TL
R
Owidiusz pożegnał Amandę, która zaopatrzywszy się w sprzęt rybacki, wsiadła w czółno stojące w cieniu wierzby, podczas gdy pseudobaron zmierzał w stronę willi wolnym, chwiejnym krokiem, jak winien iść człowiek cierpiący na migrenę. Przybywszy do domku, zamknął drzwi i usiadł, mówiąc do siebie: — Przed dwudziestu jeden laty zapragnąłem poznać przeszłość rzekomego Pawła Harmanta, dowiedzieć się o jego zamiarach. Wyjawił mi wszystko. Dziś chcę wiedzieć, co o mnie myśli Amanda, co odgaduje... I dowiem się też. Otworzył szafę, w której umieścił walizę i wyjął z niej flaszkę ukrytą w bieliźnie. — Likier prawdy! — zawołał z uśmiechem, przyglądając się płynowi. — Odda mi tak ważną przysługę, jak niegdyś... Postawił flaszkę na stole między kilkoma butelkami z różnymi likierami, jak: chartreuse, curacao i tym podobne. Jedna z tych butelek, a mianowicie chartreuse, zawierała parę zaledwie kieliszków. — Ona ten likier najbardziej lubi — rzekł. — Wypije go jak zwykle wieczorem, a wkrótce nastąpi skutek. Szybko wlał dwie łyżki kanadyjskiego płynu do wybranej butelki, po czym schował resztę do walizy, położył się i zasnął. Amanda tymczasem bawiła się łowieniem kiełbików w Sekwanie. Nagle, zwrócił jej uwagę niezwykły gwar i hałas dobiegający od strony torów kolejowych. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, po czym usłyszała straszny huk, krzyki, rozpaczliwe jęki i wołania o pomoc. Stanęła na ławce czółna i dojrzała ludzi biegnących w tamtą stronę z pośpiechem. Krzyki i wezwania pomocy nie ustawały. — Nastąpił jakiś straszny wypadek... — szepnęła strwożona — na pewno dwa pociągi zderzyły się ze sobą. I wiedziona ciekawością przypłynęła ku brzegowi i wyskoczywszy z czółna, pobiegła na miejsce katastrofy. Razem z nią dążyła tam znaczna liczba osób.
TL
R
Gdy przybiegła na stację, straszny widok przedstawił się jej oczom. Trzy wagony były doszczętnie zgruchotane, inne powywracane stały jeden na drugim. Ze wszystkich stron wznosiły się okrzyki bólu i trwogi. Wynoszono na noszach rannych ludzi, skrwawionych i na pół umarłych. Naczelnik stacji, blady, ogarnięty nerwowym drżeniem, głośno powtarzał: — Przenosić rannych do oberży! Spieszyć, żywo! Amanda stanęła w pobliżu wyjścia, pragnąc zobaczyć nieszczęśliwych. Tłum ciekawych popchnął ją naprzód, tak że znalazła się tuż przy miejscu wypadku. Przeskakiwano przez kupy zmiażdżonych szczątków, żeby się dostać do trupów i rannych. Urzędnicy kolejowi pod wodzą naczelnika dosięgnęli w głąb jednego z wagonów, aby wydostać stamtąd pozostałych podróżnych. Czterech pasażerów pokrytych ranami, lecz żywych, wynoszono na materacach. Z wnętrza wagonu dobiegł głos urzędnika: — Hej! Do mnie z noszami, jeszcze tu pozostał jakiś młody mężczyzna, omdlały czy umarły. W tej właśnie chwili przybyli dwaj miejscowi lekarze i doktor Richard, którego widzieliśmy rozmawiającego z Ireneuszem Bossem pod dębem. Wszyscy trzej niezwłocznie zajęli się opatrywaniem rannych. Młodego mężczyznę, którego uważano za zmarłego, z trudem wydobyto z wagonu. Miał w głowie głęboką ranę, krew mu spływała strugą po twarzy. Na wołanie naczelnika stacji przybiegł doktor Richard. — Obejrzyj pan tego nieszczęśnika — rzekł pierwszy, wskazując na bezwładną postać złożonego na ziemi młodzieńca. Amanda przypadkiem stała obok, rzuciła okiem na zemdlonego i wydała okrzyk trwogi. —Boże! To on... on... Duchemin! — zawołała przerażona. Naczelnik stacji dosłyszał ów okrzyk.
—Pani zna tego człowieka? — zapytał.
TL
R
—Sądziłam... — wyjąkała, żałując swego pośpiechu — sądziłam... lecz widzę, żem się pomyliła, zmyliło mnie wielkie podobieństwo... —Ten człowiek jest tylko ranny — rzekł doktor Richard — zemdlał wskutek upływu krwi. Niechaj go położą na nosze i przeniosą do oberży, ja zaraz tam przybędę. —Lecz czy znajdziemy tam miejsce? — pytali ratownicy. —Powiedzcie, że ja proszę, ażeby go przyjęto. Poniesiono rannego. — Fatalny zbieg okoliczności! — pomyślała Amanda. — Nie chcę, ażeby baron spotka! się z Ducheminem. I poszła w stronę rzeki, wsiadłszy w czółno, zajęła się ponownie łowieniem kiełbików. Teraz rozrywka ta jednak już jej nie zajmowała; po kwadransie wyskoczyła na brzeg, udając się do oberży. —Wie pani zapewne o tym strasznym wypadku? — spytała ją właścicielka. —Miał on miejsce prawie na mych oczach. Przeniesiono do pani rannych? —Tak, troje. Dwie kobiety i jakiegoś mężczyznę. Doktor Richard przyjdzie tu do nich za chwilę. Jest to wielkie nieszczęście, które zdaje się wynikło stąd, iż na czas nie dano sygnałów dla pociągu liońskiego, który w ten sposób zderzył się z pociągiem przychodzącym z Paryża. Na te słowa wszedł Owidiusz. Wyglądał doskonale, z migreny nie pozostało śladów. — Mówicie panie o wypadku? — zapytał. — Cóż się to stało? Amanda opowiedziała szczegóły, zamilczając tylko o Ducheminie, którego poznała, i na życzenie pseudobarona udała się wraz z nim na stację. Smutek malował się na twarzach wszystkich. Było jedenastu zabitych, a dwudziestu siedmiu przeważnie ciężko rannych. Na miejsce wypadku zjechał sąd.
TL
R
Około siódmej Soliveau wraz ze swą towarzyszką powrócili do „Willi Róż", gdzie przyniesiono im obiad. Amanda była zamyślona, smutna. — Co ci jest? — pytał Owidiusz. — Czyżby ten wypadek tak silnie na ciebie podziałał? — Istotnie — odparła Amanda — przejęło mnie to do głębi. — Ach! Czyż to nas tak dardzo obchodzi? Nie znajdowaliśmy się tam, to jest ważne! — Jakiż egoizm w tych słowach! — Tak, jestem samolubem — odrzekł — nie kryję się z tym wcale! Rozmowę przerwała służąca wnosząca obiad. Oboje zasiedli przy stole. —Kawę postawiłam na kuchni — rzekła posługująca — po skończeniu obiadu może pani raczy wziąć ją, ponieważ bardzo się spieszę z powodu wielu zajęć u nas w dniu dzisiejszym. —Dobrze — odpowiedziała Amanda — podam ją sama, lecz zamknij drzwi za sobą, bo nigdzie już nie wyjdziemy dzisiejszego wieczora. Służąca odeszła. Po skończonym obiedzie szwaczka pani Augusty sprzątnęła nakrycia i przyniosła kawę. —Z czym będziesz pił, baronie? — spytała. —Z rumem, jak zwykle, a ty? —Ja z likierem chartreuse... to mój ulubiony napój. Amanda nalała kawy w filiżanki; podała jedną z nich Owidiuszowi, stawiając obok niego butelkę z rumem. Napełniła sobie kieliszek do połowy chartreusem, zaprawionym przez Owidiusza „likierem prawdy", wlała go do swojej filiżanki i zapaliwszy papierosa usiadła prowadząc rozmowę, jednocześnie pijąc i paląc. Soliveau odpowiadał na pytania, bacznie ją obserwując. Czas płynął. Wybiła godzina dziesiąta, potem jedenasta. Owidiusz wstał, podszedł do okna i zamknął okiennice, po czym wróciwszy usiadł naprzeciw Amandy, palącej cygara jedno za drugim.
TL
R
Nagle, jak niegdyś Jakub Garaud przed dwudziestu jeden laty, dziewczyna drgnęła, jak gdyby zelektryzowana działaniem płynu i znane nam już symptomy wystąpiły ostro. Przyłożyła rękę do czoła, a potem do szyi. — Pali mnie w gardle... — rzekła — czuję niezwykłe pragnienie... Nalała pełną szklankę wody i chciwie ją wypiła. Przyspieszyło to działanie płynu. Zerwała się nagle z wyprężonymi rękoma, obłąkanym wzrokiem, wybuchając nerwowym śmiechem. Soliveau patrzył spokojnie, wiedząc co się rozpoczyna i pozwalając jej przez kilka minut chodzić szybko po pokoju. Następnie pojmując, że chwila badania nadeszła, zapytał: — Zatem odgadłaś, kim jest ten człowiek, który kupił nóż w sklepie przy ulicy Bourbon? Amanda spojrzała badawczo. — Pytasz mnie... kim jest ów człowiek? — odrzekła przerywanym głosem. — Ależ ty znasz go lepiej ode mnie! To ten sam, który wykupił w Joigny weksel sfałszowany przez Duchemina i moje zeznanie o popełnieniu kradzieży u pani Delion. Tym człowiekiem jesteś ty! Sądzisz więc, że ja cię od dawna nie przeniknęłam do głębi? Mam bystry rozum, niełatwo jest mnie oszukać lub podejść! To ty owego wieczoru, gdy mnie odwiozłeś do Łucji, kupiłeś nóż, kiedy ja byłam u niej. Ty wypytawszy mnie zręcznie o szczegóły, zaczaiłeś się przy drodze, by zamordować tę biedną dziewczynę! Jesteś bardziej nikczemny ode mnie! Ja stałam się złodziejką... ogarnięta głupotą... zapomnieniem... ty zaś... ty jesteś mordercą... zbrodniarzem! Amanda ożywiała się coraz więcej. Jej głos był ostry, skrzypiący. Owidiusz powstał, chcąc jej nakazać milczenie, a w razie potrzeby przemocą zamknąć jej usta. — Odejdź! Z dala ode mnie! — krzyknęła. — Ha! Znam cię — mówiła dalej — a wkrótce będę wiedzieć, kim jesteś! Poszukuję i poznam twoje prawdziwe nazwisko, które ukrywasz, a wtedy... biada ci, biada! Kupiłeś sobie na własność dowód popełnionego przeze mnie
TL
R
występku... możesz mnie zgubić... ale zaczekaj... pierw ja zgubię ciebie... lub zapłacisz mi drogo za moje milczenie! Dlaczego chciałeś zabić Łucję?... Kryje się w tym tajemnica, którą wyjaśnię, muszę wyjaśnić, a gdy już będę pewna, rozpocznie się pomiędzy nami walka i wydrę ci moje pisemne zeznanie! Owidiusz pobladł, drżąc cały. —Milcz! — wołał przyciszonym głosem — słyszysz... ja nakazuję ci milczeć! —Każesz mi milczeć... — krzyknęła gwałtownie — nie! Ja chcę mówić... i będę mówić. Ha! Uważałeś mnie za ślepą... nic nie widzącą... — wołała z rozpłomienioną twarzą — sądziłeś, że jestem głupia zupełnie? Otóż myliłeś się... ciężko myliłeś! Widziałam... słyszałam... i zrozumiałam. Odtąd, krok za krokiem, trop w trop, śledzić cię będę... stanę się twym cieniem! Potrzeba mi pieniędzy, wiele pieniędzy... ty mi je musisz dać. Chcę być bogata... ty mnie nią uczynisz... inaczej ześlę cię na galery. Słyszysz?., rozumiesz, baronie de Reiss?., na galery! Ha! ha! ha! Na galery... na galery!... Tu wybuchnęła długim, ostrym, konwulsyjnym śmiechem. Soliveau obawiał się, ażeby tego śmiechu nie słyszano na zewnątrz. —Zamilkniesz ty nareszcie? — zawołał groźnie. —Milczeć... dlaczego milczeć? — powtórzyła ze wzrastającym szałem. — Ty nie jesteś baronem de Reiss... ja zedrę ci tę maskę... Mówiłam przed chwilą o galerach, lecz nie... To szafot raczej i gilotyna cię czeka! Owidiusz zapłonął; gniew i przestrach owładnęły nim. Skoczył ku Amandzie i zacisnął palce wokół jej szyi. Chciał ją udusić, aby jej nakazać milczenie. Dziewczyna z dzikim wyciem wymknęła mu się z rąk jak żmija. Łotr w jednej chwili odzyskał przytomność. Zabić Amandę w tym pawilonie, to było wystawić się samemu na niebezpieczeństwo, oddać się w ręce sprawiedliwości. Zresztą na co mogła mu się przydać śmierć tej dziewczyny? Dowiedział się, co o nim myślała, co odgadywała i co zamierzała uczynić. Odtąd wystarczyło czuwać pilnie nad jej po-
TL
R
stępowaniem. Gdyby zaś kiedykolwiek stała się niebezpieczna, można będzie wtedy ją zgładzić w sposób przezorny, nie narażając siebie. Amanda w końcu zamilkła. Działanie płynu kończyło się. Niezrozumiałe dźwięki podobne do zwierzęcego skomlenia zastąpiły słowa. Po kilku minutach padła na ziemię w konwulsyjnym paroksyzmie, na jej ustach ukazała się piana. Owidiusz zadrżał. — Miałaby umierać? — zapytywał sam siebie. — Niegdyś ten indyjski płyn nie wywierał takich skutków na Jakubie Garaud. Być może dawka była zbyt silna? Gdyby dziewczyna nieszczęściem skonała, nastąpiłoby śledztwo, które mogłoby mnie zgubić. Konwulsje nie ustawały. Owidiusz pochwyciwszy butelkę z resztą chartreuse'u wylał ją w popiół kominka i pobiegł szukać doktora. Przy wyjściu z ogrodu znalazł się naprzeciw dwóch osób, kobiety i mężczyzny, stojących nieruchomo i zdających się jakby nasłuchiwać. Gdy przechodził koło nich, kobieta, którą była właścicielka oberży, zawołała: —Ależ to baron de Reiss... —Tak, pani... — odrzekł — biegnę, ażeby przywołać doktora. —Dla siebie? —Nie, dla osoby mieszkającej ze mną w pawilonie. —Ta pani zasłabła? —Tak... jestem mocno zaniepokojony. —A więc te jęki, które dosłyszeliśmy... —Ona je wydawała. —Jestem właśnie lekarzem — odezwał się stojący dotąd w milczeniu doktor Richard — głośne krzyki dobiegły do mego mieszkania, wyszedłem, aby zobaczyć, co się tu dzieje. —Pójdź więc pan... pójdź prędko, proszę... — wołał Soliveau. I poprowadził go z sobą do willi. Oberżystka poszła za nimi. Amanda leżała wstrząsana konwulsyjnymi drgawkami.
TL
R
Był to widok przerażający. Doktor Richard pochylił się do chorej. Owidiusz z oberżystka patrzyli przejęci trwogą. Doktor, ująwszy rękę chorej, zaczął śledzić z uwagą puls. Następnie uniósł jej powieki i otworzył zaciśnięte usta. Powstał i spojrzał badawczo na Owidiusza. —To dziwne — rzekł. —Co takiego? — pytał Soliveau, zdjęty bojaźnią. —Pan był w Ameryce, nieprawdaż? — mówił lekarz. — Zna pan Chuchillina z Nowego Jorku? Owidiusz zadrżał; poznał w mówiącym doktora, którego przed dwudziestu jeden laty słyszał rozmawiającego ze starym Kanadyjczykiem na pokładzie statku „Lord-Major". —Tak, panie... — wyjąkał zmieszany. —Ma pan tu amoniak? —Nie... nie mam. —Potrzebuję go jak najszybciej. Inaczej nie ręczę za życie tej kobiety. —Natychmiast przyślę go panu — rzekła oberżystka i spiesznie wybiegła. Po jej odejściu lekarz zbliżył się do Owidiusza. — Nie tylko pan zna w Nowym Jorku Kanadyjczyka Chuchillino — przemówił z groźną powagą — ale kupiłeś u niego flaszkę tego płynu, który Indianie nazywają Likierem prawdy. Soliveau zrozumiał, iż zaprzeczanie byłoby tu daremne i skinął głową potwierdzająco. — Pragnąłeś pan... lub miałeś potrzebę, być może, wypytania tej młodej kobiety — mówił doktor, wskazując Amandę — i użyłeś do tego kanadyjskiego płynu. — Nie przeczę. Ale miałem legalne powody. — To mnie nie obchodzi — rzekł lekarz — fakt istnieje, ot wszystko... Szczęście, żeś mnie pan spotkał. Zwiększyłeś dawkę, co nieszczęśliwą przyprawić by mogło niechybnie o śmierć. —Nie miałem takich zamiarów, niech mnie Bóg sądzi!
TL
R
—Wierzę, lecz to, co panu mówię, jest również prawdą. W tej chwili we drzwiach ukazała się oberżystka. Doktor Richard, wziąwszy od niej flakon z amoniakiem, wpuścił dziesięć kropel do pełnej szklanki z wodą. — Proszę podnieść głowę tej kobiety — rzekł. Soliveau wraz z właścicielką oberży przyklękli, unosząc głowę chorej. Doktor z trudnością otworzywszy zaciśnięte usta Amandy, wlał w nie kilka łyków wody z amoniakiem. Skutek był natychmiastowy. Drgawki zniknęły, ciało stało się bezwładne. Po pewnym upływie czasu dano chorej następne dwie łyżki tego napoju. — Teraz trzeba położyć tę kobietę na łóżku — rzekł doktor. — Niebezpieczeństwo zniknęło. Jutro tu znów przyjdę. Owidiusz się skłonił, wyrażając kilkoma słowami wdzięczność. Po odejściu lekarza oberżystka rozebrała Amandę, przeniosła ją do łóżka z pomocą Owidiusza, po czym odeszła. Soliveau pozostał sam przy chorej. — Szczęście, że nie umarła — wyszeptał — gdyż wówczas doktor pociągnąłby mnie nieodwołalnie na policję, a potem byłbym zmuszony stanąć przed sądem. Zła sprawa, piekielnie zła sprawa... — mówił dalej — nie obawiam się jednak, jeśli ta ladacznica została ocalona. Doktor jest przekonany, że działałem jako zazdrosny kochanek, nie zwróci większej uwagi i cała ta rzecz pójdzie w zapomnienie. Lecz jakiż szczególny zbieg okoliczności... ten doktor jest jednym z tych mężczyzn, których widziałem siedzących pod dębem. Obok niego znajdował się starzec. Nie mogłem sobie wówczas przypomnieć, skąd ja znam tego lekarza... wiem jednak teraz... widziałem go na pokładzie statku „Lord-Major". Wypytywał wtedy Kanadyjczyka o właściwości Likieru prawdy. I znalazł się, do stu piorunów, właśnie, ażeby poznać działanie tego płynu i ocalić Amandę. Inny, nie rozumiejąc przyczyny, wierzyłby w otrucie dziewczyny. Ha! Dobra gwiazda mnie nie opuszcza — mówił z uśmiechem. — Wiem teraz, co myśli Amanda... znam jej zamiary, będę się pilnował. Ta dziewczyna przestała być dla mnie niebezpieczna. Gdy odzyska przytomność, nie będzie o niczym pamiętać...
Tak myśląc, rzucił się na kanapę, lecz nie mógł zasnąć. Amanda leżała na łóżku nieruchomo. Od czasu do czasu wstrząsało nią nerwowe drżenie, po czym zapadła w otępienie. Nad ranem cierpienie zniknęło. — Chcę pić... mam pragnienie... — szepnęła unosząc głowę. Soliveanu podał jej szklankę wody z cukrem, którą chciwie wypiła, po czym padła bezwładnie na poduszki z przymkniętymi oczyma. * * *
TL
R
Powróćmy do Paryża, gdzie pozostawiliśmy Joannę Fortier obok swej córki. Łucję przygniatał nieopisany smutek. Minęła niedziela i wbrew swemu zwyczajowi Lucjan się nie pokazał. Ani listu... ani jednego słowa wyjaśnień z jego strony. Co znaczyło to groźne milczenie?... Biedne dziewczę po tysiąc razy stawiało sobie to pytanie. Daremnie matka Eliza usiłowała jej wytłumaczyć, iż pilne roboty, być może, zatrzymały go w fabryce. — Czyż te roboty przeszkodzić by mu mogły w napisaniu do mnie kilku słów? — odpowiedziała ze smutkiem Łucja. — Nie, matko Elizo, w tym się kryje coś innego! Joanna cierpiała wraz z córką, więcej nawet od niej, nie miała jednak odwagi wyjawić jej prawdy. Ponura boleść dziewczęcia zwiększała się z każdą chwilą. Wszystko zdawało się jej mówić: Opuścił cię... nie kocha cię już! Rzeczywistość nakazywała w to wierzyć. Rana w sercu młodej dziewczyny była zbyt świeża i głęboka. Łzy bezustannie spływały po jej bladych policzkach. Przez dwa dni jeszcze czekała, pocieszając się błyskiem nadziei; gdy jednak sroga boleść stała się nie do wytrzymania, napisała Ho Lucjana, żądając wyjaśnienia. List ten pozostał bez odpowiedzi.
TL
R
— Ach! Matka Eliza nic jej więc nie mówiła — wołał Labroue po przeczytaniu listu dziewczyny, pełnego głębokiego smutku. Rozumiem, jak biedna Łucja musi strasznie cierpieć... Cóż jednak mogę uczynić? Cierpieć będzie razem ze mną długo, a kto wie... i całe życie może! Fatalny los tak zrządził! Milczenie Lucjana ugodziło strasznym ciosem w serce córki Joanny Fortier. — Ona mi go zabrała, ta milionerka! — wołała, załamując ręce z rozpaczą. — Ona mi go ukradła! I gwałtowna zazdrość ogarnęła jej duszę. — Ha! Pójdę do niego — rzekła z determinacją — nie po to, ażeby żebrać dla siebie miłości, nie dla czynienia mu wyrzutów za zdradzenie przysięgi, ale dla otrzymania .wyjaśnień jego nikczemnego postępowania. Z wykonaniem tego projektu należało wstrzymać się kilka godzin. Lucjan wychodził z fabryki o siódmej wieczorem. O wpół do ósmej postanowiła zatem Łucja udać się na ulicę Miromesnil, nie zwracając uwagi, że jej pobyt w mieszkaniu młodego mężczyzny może być źle zrozumiany. Co ją to obchodziło? Jeden cel miała przed oczyma: zbadać prawdę... dowiedzieć się o wszystkim, za jaką bądź cenę. Nie zważała na resztę. Świat i jego sądy były jej w tej chwili zupełnie obojętne. Matka Eliza, zajęta w piekarni, nie przyszła tego dnia. Łucja i tak nie usłuchałaby jej, nie prosiła o radę. O wpół do ósmej wyszła ze ściśniętym boleścią sercem, biegnąc raczej niż idąc, jakby w przystępie obłąkania. Przybywszy do domu na ulicy Miromesnil, była zmuszona wesprzeć się o ścianę, nogi chwiały się pod nią, gwałtowne uderzenie serca powstrzymywało oddech. Stanęła wahająca, onieśmielona. — Co ja mu powiem... czym usprawiedliwię moje przybycie? — zapytywała siebie. Nagle spojrzenie jej odzyskało utraconą energię. — Czyż muszę się usprawiedliwiać? — zawołała. — Nie działam w pełni moich praw? Lucjan jest moim narzeczonym... był nim dotąd
TL
R
przynajmniej... chcę i powinnam zapytać go o powody odsunięcia się ode mnie o niezasłużone męki, na które mnie skazał. Umocniona tą myślą weszła w głąb kamienicy. Kilkakrotnie towarzyszyła Lucjanowi do domu, w którym mieszkał, wskazywał jej z ulicy swoje okna, nie wiedziała jednak, które drzwi prowadzą do niego. Zmuszona była zatem pytać odźwiernej. — Gdzie mieszka pan Lucjan Labroue? — zapytała, przystępując do okienka, w którym siedzieli oboje odźwierni jedząc obiad. —Na trzecim piętrze — odrzekła zapytana — drzwi po... Nagłe uderzenie łokciem małżonka, nie pozwoliło jej skończyć. —Pan Labroue jest nieobecny — sucho zawołał odźwierny. —Nie wrócił więc jeszcze? — pytała Łucja nieśmiało. —Nie powrócił... i nie powróci... wyjechał! —Wyjechał? — powtórzyło dziewczę ze zdziwieniem. —Tak! —Na długo? — Nic nie wiem. Pan Labroue nie musi zdawać nikomu rachunku ze swych czynności. Łucja pochyliła głowę. —Dziękuję! — rzekła, oddalając się. I wyszła. —Ach! Ty głupia głowo... — krzyknął odźwierny na żonę zagniewany — nie pamiętasz już polecenia, które nam pan Lucjan pozostawił? —Zapomniałam... —No, to ja ci przypomnę. Mówił wyraźnie: „Ktokolwiek pytałby się o mnie, czy to kobieta w starszym wieku czy młoda, pamiętajcie powiedzieć, że wyjechałem i nie ma mnie w domu". Zdaje mi się, że to jasne... hę? —Tak... jasne, to prawda, lecz żal mi było tej młodej dziewczyny. Dlaczego on nie chce się z nią widzieć? —A co nam do tego? Ciekawa, patrzajcie... Nie chce jej widzieć i rzecz skończona.
TL
R
—Och! Mężczyźni, mężczyźni! Istoty bez serca — mruczała odźwierna. Łucja tymczasem szła z wolna pogrążona w myślach. — Jeśli wyjechał, jak mówią — powtarzała — byłby po części usprawiedliwiony. Brakło mu czasu, być może, aby napisać do mnie przed odjazdem. Kto wie, może jutro przyjdzie list od niego. Wyszła na ulicę, a kiedy była na przeciwległym trotuarze zatrzymała się i podniósłszy głowę, spojrzała ku oknom Lucjana. Zabłysło światło lampy w pokoju. Zachwiała się i zbladła. — Ach — zawołała przytłumionym głosem — zatem skłamali przede mną! Lucjan nie wyjechał, on jest u siebie w mieszkaniu. Po co to kłamstwo? To jego okna. Ja je poznaję, on tam jest, muszę się z nim zobaczyć. — I z pośpiechem wróciła w głąb domu. Stojący w bramie odźwierny poznał ją. —Pani tu... znowu? — rzekł, zastępując jej drogę. —Tak, wracam. Dlaczego skłamaliście przede mną? Pan Labroue nie wyjechał... —Skąd panna może to wiedzieć? —Widzę światło w oknach jego mieszkania. Chcę wejść. —Nie wejdzie pani! —Jakim prawem pan śmie mi tego zabraniać? — wołała Łucja, przepełniona gniewem. —Prawem, jakie mi nadał właściciel domu. Spełniam rozkazy lokatorów. Proszę tu nie czynić hałasu i odejść, słyszy panna, co mówię? Ordynarny ton mowy odźwiernego oburzył do najwyższego stopnia biedną dziewczynę. —Do kogo pan przemawia w ten sposób? — zawołała. —Do kogo mówię? — odrzekł drwiąco. — Do ciebie, moja ty piękna! Wiedziano o tym, że przyjdziesz i miano się na ostrożności. Otrzymałem rozkaz niewpuszczania cię, wyraźny rozkaz od pana Labroue... A! Widzisz światło w jego mieszkaniu. Więc tak, on jest
TL
R
u siebie, ale przyjąć cię nie chce. Przewidział, że przyjdziesz go niepokoić i przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności. Łucja czuła się bliska omdlenia. —A więc to przeciw mnie wydał wam ów rozkaz pan Labroue? — pytała słabym, ledwie dosłyszalnym głosem. —Tak. Widzisz więc panna, że zmuszony jestem wykonać to, co mi zostało polecone. . — Skoro tak, nie chcę przekraczać zakazu, odchodzę... I wyszła chwiejąc się. Odźwierny wzruszył ramionami i zamknął za nią bramę domu. Biedna dziewczyna szła jak wpół obłąkana; jej umysł przyciśnięty tym nagłym, niespodziewanym ciosem, niezdolny był do myślenia. Posuwała się jak pogrążona we śnie. Z wolna wracała jej równowaga, a z nią uspokojenie. Myśl odzyskała sprawność, lecz zarazem pojawiło się zrozumienie strasznej rzeczywistości. Cios, jaki nieszczęśliwa otrzymała, był straszniejszy nad wszystko. Po usłyszeniu słów odźwiernego łudzić się było niemożliwe. Lucjan nakazał, by jej do niego nie wpuszczano. Nie tylko więc ją opuścił, lecz nie chciał jej wcale widzieć, pozwolił ją wygnać i zelżyć, jak się wygania najnikczemniejszą uliczną dziewczynę. Było to niewytłumaczalne, potworne, lecz było, istniało... Do tych cierpień moralnych przyłączyło się i fizyczne. Otrzymana z ręki mordercy rana boleśnie dokuczała dziewczęciu, a świeżo przebyte gwałtowne wzruszenie podwajało to cierpienie. Czuła się złamana na duszy i ciele. Przywlókłszy się z trudnością do postoju fiakrów, wsiadła do jednego z nich, polecając się zawieźć na ulicę Bourbon. Matka Eliza wróciła na krótko przed przybyciem Łucji. Nie przewidując, ażeby ta udać się mogła do Lucjana Labroue, sądziła, że dziewczę poszło odnieść do szwalni robotę. Przedłużająca się nieobecność Łucji zaniepokoiła Joannę; macierzyńska troskliwość nasuwała jej straszną myśl... myśl o samobójstwie dziewczyny. Biedna kobieta przez kilka dni strasznych cierpień zmieniła się nie do poznania. Cios, który uderzył w jej dziecko
TL
R
i w nią uderzył tak samo. Wieczór z wolna upływał. Wpół do dziesiątej wybiło na pobliskim zegarze kościelnym, a Łucja nie powracała. Z natężonym słuchem, przyśpieszonym biciem serca, stała Joanna nad schodami, śledząc najmniejszy szelest. Nareszcie od wejścia w kierunku szóstego piętra dały się słyszeć kroki... Roznosicielka pochyliła się nad poręczą schodów. —Czy to ty, drogie dziecko? — spytała drżącym głosem. —Ja, matko Elizo. — Ach! Chwała Bogu! — odrzekła biedna kobieta, odetchnąwszy z ulgą. Za chwilę Łucja weszła na szóste piętro do swojego mieszkania i rzuciła się z płaczem w objęcia Joanny. —Boże... mój Boże! Co tobie? — pytała Joanna, nie odgadując powodu tak nagłej rozpaczy swej córki. —Pytasz, co mi jest, matko Elizo? — odpowiedziało dziewczę, dusząc się łzami i łkaniem. — Zostałam zdradzona, opuszczona! On mnie już nie kocha, chce o mnie zapomnieć! —Łucjo! Chyba nie należy tak jeszcze rozpaczać... —Nie spodziewam się już niczego... nie chcę się łudzić nadzieją! —Milczenie Lucjana skończy się kiedyś... —I ja tak sądziłam przed dwoma godzinami — odrzekła Łucja, ocierając łzy — wierzyłam, iż Lucjan pojechał niespodziewanie w podróż, nie miał czasu, być może, napisać do mnie. Obecnie rozwiała się i ta nadzieja. Nie mogłam zostawać dłużej w niepewności, która mnie zabijała, postanowiłam dowiedzieć się... i wiem!... Byłam u Lucjana... —U Lucjana? — powtórzyła z drżeniem Joanna. — Nieszczęsna! Ty byłaś u niego? Widziałaś się z nim? I wyjaśnił ci powody zerwania z nami stosunków, powiedział, dlaczego się odsunął? —Widzieć go... słyszeć... ach! Byłoby to jeszcze szczęściem dla mnie! Najokrutniejsze słowa z jego strony nie sprawiłyby mi takiej boleści. Wolałabym znieść najcięższe cierpienia duszy i serca niż tę obelgę, jaka mnie spotkała.
TL
R
—Obelgę? — powtórzyła w osłupieniu roznosicielka. —Tak... Lucjan dał rozkaz odźwiernemu, by ten nie wpuszczał mnie do jego mieszkania! I dziewczę wybuchnęło głośnym płaczem. —Córko moja... najdroższe dziecię! — wołała Joanna, tuląc ją do siebie i płacząc — nie należy rozpaczać, ale przeciwnie, uzbroić się w siłę i odwagę! —W siłę i odwagę... ach! Czy ja ją mogę mieć?... Ja, która włożyłam całe me życie w tę miłość? Czyż ja, sierota, mogę żyć teraz sama bez pociechy, bez rodziny?... Nie... nie... wokoło mnie taka straszna próżnia... bezdenna, zabijająca ciemność i próżnia! Moją przyszłością, mym szczęściem był Lucjan. Dziś, gdy mi go zabrano, tylko chcę umrzeć i umrę! —Łucjo!... Och Łucjo! — wołała Joanna, ogarnięta boleścią — odpędź te przerażające myśli... odpędź je co prędzej! —Ja ich nie odegnam... Ja muszę umrzeć! Lecz zanim umrę, chcę się z nim widzieć. Muszę poznać przyczynę, dla której mnie opuścił; chcę wiedzieć, czy ten człowiek, który mi przysięgał dozgonną miłość, sprzedał się za miliony pannie Harmant? Jestem uczciwą dziewczyną, spojrzę mu śmiało w oczy, ponieważ nie mam sobie nic do wyrzucenia. Ja nie chcę, ażeby świat sądził, że stałam się przyczyną własnego nieszczęścia. Nie chcę, ażeby najmniejszy cień podejrzenia o nieuczciwość padł na mą mogiłę. Lucjan nie chciał mnie przyjąć u siebie, spotkam go więc gdzie indziej. Będę czekała u drzwi jego domu, u drzwi fabryki, a wtedy będzie zmuszony ze mną rozmawiać. —O! nie... nie Łucjo, ty tego nie uczynisz... — wołała Joanna Fortier z niepokojem. —Dlaczego nie miałabym uczynić? Cierpię... strasznie cierpię... nie mam więc prawa zapytać, skąd pochodzą te niezasłużone męki? —Opuścił cię... zbądź to pogardą... milczeniem. Co cię mogą obchodzić powody?
TL
R
—Osobista ma godność... poszanowanie samej siebie mi to nakazuje. —A gdyby to wyjaśnienie przyniosło ci jedną boleść więcej? —Jedną boleść więcej? — powtórzyła Łucja, patrząc badawczo na roznosicielkę. — Jakim sposobem... dlaczego? Ty domyślasz się czegoś, matko Elizo... —Ja nic... nic nie wiem, dziecko — jąkała Joanna, czując, iż nie może, nie powinna dziewczęciu odkryć tajemnicy. —Cóż by mnie gorszego mogło spotkać? — odrzekła Łucja z powagą. — Lucjan, zanim mnie pokochał, wiedział, że jestem sierotą, opuszczonym dzieckiem, wychowanym w przytułku. Wiedział, iż na życie zarabiam własną pracą, lecz oprócz tego, że nie zboczyłam nigdy z drogi prawości, wiedział, iż śmiało mogę w górę wznieść czoło. Wystarczało to mu niegdyś... dlaczego dziś nie wystarcza? Oto, o czym chcę wiedzieć i wiedzieć muszę!... Powtarzam, zobaczę się z Lucjanem. —Nie Łucjo... ty się z nim nie będziesz widzieć!... — wołała Joanna, przejęta do głębi wzruszeniem — nie zobaczysz go... ja cię o to błagam! Błagam na kolanach. —Musisz zatem wiedzieć, matko Elizo, dlaczego on tak nagle odsunął się ode mnie?... Ty wiesz, z jakiego powodu on tyle cierpieć mi każe. —Nie próbuj poznać tej strasznej tajemnicy..., zaklinam!... —Zatem ty ją znasz? —Tak... — wyszeptała Joanna. —Skąd? —Widziałam się z Lucjanem... —Widziałaś go... i nic mi o tym nie mówiłaś? —Chciałam ci oszczędzić boleści... —Oszczędzić boleści... Ach! Czy mogę cierpieć więcej niż cierpię? Nie ochraniaj mnie, wyznaj mi prawdę... Być może w czymś zawiniłam i z mojej to właśnie winy Lucjan odsunął się ode mnie?
TL
R
—Nie, moje dziecko. Najmniejszy cień winy nie ciąży na twoim postępowaniu. Lucjan odsunął się od ciebie, ponieważ poślubić cię nie może! —Nie może?! Jeden tylko powód mógłby go usprawiedliwić w tym wypadku, gdybym się stała nikczemna, zboczyła kiedykolwiek z prawej, uczciwej drogi. To się nie stało; jestem czysta wobec Boga i ludzi! Wytłumacz mi więc to, proszę... —Drogie, ukochane dziecko, bywają w życiu tajemnice, których badać nam nie należy. —Tajemnice? Czyż jakieś ciążą na moim sumieniu? Czyżby ci, którzy mnie na świat wydali i bezlitośnie rzucili do przytułku, czyżby oni popełnili jakąś zbrodnię? Jeśli mój ojciec był nikczemny, mam ja, niewinna nosić na sobie piętno jego występków i hańby? —Dziecino moja, dziecko! Och! Milcz przez Boga!... — wołała Joanna, wyciągając ku Łucji błagalnie ręce. — Blużnisz, ubliżając pamięci twojego ojca! —Kogóż więc mam oskarżyć... kogo? — wołało dziewczę gwałtownie. — Błądzę w ciemnościach i pragnę prawdy. Wszystko raczej... niż zwątpienie, niepewność!... Matko Elizo, ty widziałaś się z Lucjanem, on tobie powierzył ową fatalną tajemnicę. Tej tajemnicy nie powinnaś, nie możesz kryć dłużej przede mną. Jakakolwiek straszna by była... mów! Jeżeli bluźnić, oskarżając mojego ojca... zatem matka... moja matka okryła mnie hańbą? Joanna zachwiała się, drżąc cała. Chciała zawołać: Twoją matką jestem ja... niesprawiedliwie mnie oskarżono! Nie mogła jednak tego uczynić. Nie wystarczało bowiem ustne zaprzeczenie swej winy; trzeba to było potwierdzić dowodami, dowodów tych nie posiadała. Nie mając co odpowiedzieć, pochyliła głowę w milczeniu. Łucja mówiła dalej:
TL
R
—Mów! Ależ mów, proszę! Więc moja matka miałaby popełnić jakąś zbrodnię? Dlaczego Lucjan ci oznajmił, iż zawarcie naszego małżeństwa jest niemożliwe, dlaczego? —Zmuszono go do tego. —Lecz któż by miał prawo... kto mógł? —Nie odgadujesz więc? — zawołała Joanna. — Czy Lucjan by się dowiedział o tej tajemnicy, która wykopała przepaść pomiędzy wami, gdyby ktoś nie miał własnego interesu w odsłonięciu mu jej? Pewien człowiek szperał umyślnie w przeszłości i ten to człowiek powiedział Lucjanowi: „Jeżeli nie poślubisz mej córki, ja nie pozwolę ci Łucji poślubić... Zabronię ci tego małżeństwa! A gdybyś się poważył postąpić wbrew temu, wszyscy będą wiedzieć..." Tu Joanna nagle przerwała, zabrakło jej sił do dalszego wyjawienia prawdy. —Ależ co będą wiedzieć, co? — pytała Łucja gwałtownie. — Trzymasz mnie na mękach, matko Elizo. Życie we mnie zamiera, dostaję obłędu. Mówiłam ci, że wiedzieć muszę! Jeżeli ty mi nie powiesz, dowiem się od Lucjana... zmuszę go, ażeby mi powiedział. Gdyby nie chciał, dowiem się od panny Harmant. Gdy ona tu była, na klęczkach mnie błagała, ofiarowała mi majątek, nie uważała mnie za niegodną Lucjana. Ona wie wszystko... do niej więc się udam, będę ją błagała, by mi wyjawiła tajemnicę hańby ciążącej nade mną. Jeśli odmówi, pójdę do jej ojca... —Nie Łucjo, nie pójdziesz. —Któż mi zabroni? —Ja! —W jaki sposób? Dlaczego? —Ponieważ sama wszystko ci opowiem. —Wszystko... jak najsumienniej, przysięgasz? —Przysięgam! —Nie pozostawisz mi żadnych wątpliwości. Będę mogła wybaczyć Lucjanowi?
TL
R
—Lucjan nie może ciebie poślubić. Sama zresztą nie chciałabyś zostać jego żoną, jestem przekonana, przed uzyskaniem uniewinnienia dla swojej matki. Łucja pobladła. —Przed uniewinnieniem mej matki? Więc moja matka została o coś oskarżona? —Tak. —Oskarżona... o jaki występek? —O zbrodnię morderstwa. Twoja matka została skazana na dożywotnie więzienie za zamordowanie ojca Lucjana Labroue. Łucja wydała rozdzierający krzyk i ukryła twarz w dłoniach. Przez kilka sekund zapanowało ponure milczenie. —Zatem... moja matka jest tą kobietą, która zabiła pana Labroue... która go okradła i podpaliła fabrykę? — zaczęło dziewczę przerywanym głosem. — Ach! To okropne, przerażające! —Matka twoja była niewinna! — zawołała Joanna. —Ależ ją skazano... —Niesłusznie, niesprawiedliwie! Czy nie słyszałaś wiele razy Lucjana mówiącego, że jest przekonany o niewinności tej nieszczęśliwej kobiety? —Gdyby w to wierzył, nie usunąłby się ode mnie. —Powątpiewa i trwa w zwątpieniu. Zresztą, czyż wolno mu lekceważyć opinię ogółu? —Boże... mój Boże! — wołała Łucja z rozpaczą. — Czemuż mnie matka wydała na świat! Strumień łez wytrysnął z oczu Joanny. — Nie złorzecz swej matce, dziecko — rzekła złamanym głosem. — Ulitowałabyś się nad nią, gdybyś ją znała, jak ja znałam niegdyś tę biedną Joannę. Łucja z osłupieniem patrzyła na roznosicielkę. — Ty, ty Elizo, znałaś mą matkę? —Tak, moje dziecko... była to kobieta uczciwa, pracowita, niezdolna do popełnienia nikczemnego czynu. Całą duszą kochała
TL
R
swojego męża... Kochała swoje dzieci, a miała ich dwoje, syna i córkę. —Syna? — zawołała Łucja gorączkowo — zatem ja miałam brata? —Tak, miałaś. —Gdzież on jest? Czy żyje? —Nic nie wiem. Zniknął, jak i ty zniknęłaś. Ta biedna Joanna uwielbiała swe dzieci, nie przewidując, iż los wydrze je kiedyś. Tak, znałam ją, dobrze znałam — mówiła dalej — była to dobra, łagodna, kochająca kobieta. Nieszczęściem, pewien nędznik wmieszał się w jej życie, popełnił wszystkie te zbrodnie i przez zemstę z piekielną zręcznością rzucił na nią wszelkie podejrzenia. Nadaremnie starała się zyskać uniewinnienie, przekonać sędziów o błędzie, daremnie... Fałszywe pozory ją obciążały! Jedyny dowód jej niewinności spłonął w czasie pożaru fabryki. O wierz mi Łucjo, drogie me dziecko, nie przeklinaj, lecz żałuj twej biednej matki! —Och! Ja jej nie przeklinam, nie chcę jej złorzeczyć, mimo że ona jest przyczyną mojego nieszczęścia. —Własnym życiem... przysięgam... rada by ona okupić twoje łzy... gdyby je widziała. —Nie wątpię w to, gdy ty mi to mówisz, matko Elizo — odpowiedziała Łucja z łkaniem. — Mimo to jestem bardzo nieszczęśliwa. Niesłuszny wyrok obciążył moją matkę, niezasłużona hańba ją okrywa... I ja jestem zmuszona dźwigać część owej hańby! Jestem córką kobiety skazanej przez sąd na więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo! Wszyscy ze wstrętem odwrócą się ode mnie, tak jak to uczynił Lucjan!... Ach! Czyż to nie jest okropne, osądź, matko Elizo? Teraz dopiero rozumiem postępowanie Lucjana. Rozdziela nas krew jego zamordowanego ojca, dopóki nie zostanie dowiedziona niewinność matki! —Nie traćmy nadziei, moje dziecko! — odrzekła Joanna. — Kto wie, czy światło nie zabłyśnie, a z nim i cierpienia twoje nie skończą się
TL
R
nareszcie? Kto wie, czy twoja matka nie odnajdzie rzeczywistego zbrodniarza? —Uciekła z więzienia, to prawda... Lucjan mi kiedyś to powiedział. —Tak jest, uciekła! — zawołała żywo roznosicielka. — Jestem przekonana, że jej ucieczka miała za cel odszukanie Jakuba Garauda, owego prawdziwego mordercy. —Gdyby jej się tego udało dokonać, my nie będziemy o tym wiedzieć. —Ty pierwsza się o tym dowiesz. —W jaki sposób? —Twoja matka cię odnajdzie... Serce ją ku tobie poprowadzi! Miejmy nadzieję, lube me dziecię. Żyć trzeba, a żyć z nadzieją, iż nadejdzie dla tej nieszczęśliwej dzień rehabilitacji, że przyjdzie tu ona z uściskiem, by oznajmić, że dla ciebie zajaśniało nareszcie słońce. —Niestety! Będzie za późno, Lucjan już poślubi inną... —Kto wie? Nic go nie ciągnie do tego małżeństwa, do którego go zmuszają, a które może wcale nie nastąpić. Panna Harmant, jak ci wiadomo, jest chora... mocno chora... dni jej życia są policzone. Być może, Lucjan odsunął się od ciebie, aby być posłusznym obowiązkowi honoru... Lecz on cię kocha, nie zapomni o tobie. Widziałam to w jego zmienionym obliczu, w oczach napełnionych łzami. Podczas gdy mówił, iż kochać mu ciebie nie wolno, widziałam, iż kocha cię bardzo. —Ale czy ten niegodny człowiek, ów Paweł Harmant miał prawo szperać w przeszłości i okrywać mnie hańbą? — wołała Łucja z oburzeniem. — Czyż prawo nie daje mi swojej opieki przeciwko takiej podłości? —Niestety, córeczko, prawo w wielu wypadkach staje się bezlitosne. Nie powinnyśmy liczyć na pomoc z tej strony. Odwagi, moja córko, odwagi! — mówiła roznosicielka głosem przepełnionym łzami. — Matka Eliza jest przy tobie, ona cię nie opuści... kochać i pocieszać cię będzie.
TL
R
I przycisnęła Łucję do wezbranego żalem i radością serca. Chwilowe milczenie przerwało rozmowę dwóch kobiet. —Trzeba by ci się jednak czymś posilić, moje biedne dziecko — odezwała się Joanna. —Nie, nie mogę jeść teraz, nie czuję głodu, matko Elizo! — Należy zmusić się do tego... Mam dobry bulion u siebie, przyniosę ci filiżankę. Zaraz przyrządziła go i uprosiła Łucję, aby wypiła, po czym ucałowawszy dziewczę odeszła. Znalazłszy się w swoim domu, Joanna Fortier padła na kolana. — Boże! Mój Boże! — szepnęła z płaczem — udzieliłeś mi siły do zachowania tajemnicy, dzięki ci za to, o Panie! Kiedy jednakże skończą się moje cierpienia i boleść mej córki? Widzę ją upadającą pod ich brzemieniem, a ulżyć jej nie jestem w stanie! Po tylu latach ciężkich katuszy czyż nie ześlesz mi, o Boże, choć jednej chwili radości? Czyż nigdy nie postawisz na mojej drodze człowieka, który mnie zgubił?... Czyż nie pozwolisz mi odnaleźć mojego syna, któremu nie zawahałabym się wszystko, wszystko opowiedzieć? Dziś, jeśli on żyje, jest mężczyzną dojrzałym, mogącym działać, osłaniać mnie i bronić! Jedyna moja nadzieja w Tobie, o Boże!... Stwórco, wysłuchaj mej prośby, ześlij mi pomoc i siłę do dalszej, a tak ciężkiej walki z ludzką niesprawiedliwością! Nazajutrz po dniu tak bolesnym dla obu kobiet Lucjan Labroue dowiedział się od odźwiernego o bytności Łucji w tym domu. Z przedstawionego opisu poznał, że była to ona. Serce jego ciężko krwawiło na wspomnienie, ile biedna dziewczyna musiała przecierpieć; nie mógł jednakże zmienić raz powziętego postanowienia bez sprzyjających ku temu okoliczności. Czy one kiedyś nadejdą wreszcie? Czy Joanna Fortier zdoła się kiedyś oczyścić z ciążącej na niej hańby? Oto pytania, które sobie zadawał, nie mogąc na nie znaleźć odpowiedzi. Paweł Harmant zaczął wykonywać ważne roboty w wielkiej giserni, znajdującej się na lewym brzegu Sekwany. Powyższe prace wymagały
TL
R
zręcznego i starannego kierownika; przemysłowiec zatem powierzył je Lucjanowi Labroue. Obecnie więc Lucjan chodził tylko z rana do fabryki w Courbevoie, a resztę dnia spędzał w Paryżu. Syn Juliana Labroue, pracując z całym zapałem, szukał ulgi i zapomnienia. Od dawna już nie odwiedzając swego przyjaciela, Jerzego Dariera, postanowił pewnego popołudnia udać się do niego, tym bardziej że gisernia, w której obecnie pracował, znajdowała się w pobliżu mieszkania młodego adwokata. Przybywszy tam, zastał Jerzego w towarzystwie Edmunda Castela przy śniadaniu. Darier, ujrzawszy wchodzącego Lucjana ze zmienionym i smutnym obliczem, na którym widniały ślady ciężkiego cierpienia, nie zdołał powstrzymać okrzyku trwogi i niepokoju. — Co tobie? Na Boga! — pytał, ujmując rękę przybyłego. — Jesteś chory, Lucjanie? —Nie, mój kochany — odrzekł Labroue z westchnieniem. —Skąd więc ta bladość, zmienione rysy twarzy? — Nadmiar pracy, być może? — odezwał się Castel. Lucjan w milczeniu pokręcił głową. — Siądźże i opowiadaj nam, co zaszło od chwili, w której widzieliśmy się po raz ostatni. Może straciłeś miejsce w fabryce Harmanta? Labroue powtórnie potrząsnął głową przecząco. —Nie stawiałbyś tego pytania, mój Jerzy — rzekł Edmund Castel — gdybyś był obecny przed kilkoma dniami przy odwiedzinach panny Harmant w mojej pracowni. Mówiła mi o panu Labroue w najbardziej pochlebnych słowach, dając do zrozumienia, iż oczekuje go świetniejsza przyszłość niż dyrektorstwo robót w fabryce. Wyraźnie była tam mowa o wspólnictwie w zakładach milionera. —Rzeczywiście, ta spółka była mi proponowana — rzekł Lucjan. —Ależ to świetna rzecz! Przechodzi wszelkie nadzieje! — zawołał Darier. — Od trzech miesięcy zaledwie pracujesz w fabryce Harmanta i masz już przed sobą spółkę w perspektywie!
TL
R
— A może i małżeństwo... — rzekł Castel. Lucjan zadrżał na te słowa. — Na honor — mówił młody adwokat — nie dziwiłoby mnie to wcale. Słowa panny Harmant, gdy mi mówiła o tobie, czynią możliwe to przypuszczenie. Gorące uczucie do ciebie było widoczne i to ona, jestem pewien, wymogła na ojcu, by cię dopuścił do wspólnictwa w fabryce. No! Wyznaj, Lucjanie! — kończył żartobliwie. — Nie nadmieniał ci Harmant coś o małżeństwie? — Mówił mi o tym... — Zatem wybornie, mój przyjacielu! Oto wiadomość, która prawdziwie mnie uszczęśliwia! Witam w tobie przyszłego milionera! Kiedyż nastąpią zapowiedzi? Ponieważ nie wątpię, żeś przyjął tę propozycję. —Przeciwnie, odrzuciłem! —Odrzuciłeś?! — zawołał Jerzy. — Ależ to szaleństwo! —Źle myślisz — odrzekł smutno Labroue. —Ach prawda! Zapomniałem, że kochałeś inną. —I kocham całą mą duszą, mimo iż obowiązek nakazuje wyrzec mi się tej miłości. Pytałeś mnie przed chwilą, czy nie jestem cierpiący, a więc tak! Cierpię, jak człowiek najciężej może cierpieć, a cierpię z przyczyny owej miłości, która była moim szczęściem, moją radością! —Nic nie rozumiem — rzekł Jerzy. — Jeśli prawdziwie kochałeś, najświetniejsze widoki przyszłości i majątku nie powinny cię odwieść od tego. Własne, osobiste szczęście przede wszystkim, a znajdujemy je, mój drogi, częściej w codzienności niźli w bogactwie... —Powtarzam ci, że nie powinienem kochać Łucji — szepnął z boleścią młodzieniec. —Ależ dlaczego? —Los mi tego zabrania. Pomiędzy Łucją a mną stanęła jak opoka, zbrodnia... krew... krew mojego ojca! Edmund Castel drgnął, zaciekawiony. —Co ty powiadasz? — zawołał Darier, przesuwając ręką po czole.
TL
R
—Łucja jest córką Joanny Fortier. Kobiety skazanej za zamordowanie mojego ojca. Jerzy oniemiał, oszołomiony tymi słowami. Edmund, tknięty jak iskrą elektryczną, zerwał się z miejsca. —Ta, którą kochasz, byłaby córką Joanny Fortier? — zawołał. — Jesteś tego pewien? —Niestety, jak najzupełniej! Miałem dowody w ręku i posiadam je jeszcze. —Kto ci je dał? —Pan Harmant. Edmund Castel zadumał się głęboko. —Pan Harmant? — powtórzył. — A skąd je wydobył? —Z merostwa w Joigny, gdzie mamka Łucji złożyła deklarację oddając ją do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu. —Lecz skąd mu przyszła myśl, że Łucja może być córką Joanny Fortier? — pytał dalej artysta. — Jadąc do Joigny dla szukania dowodów, które pragnął ci złożyć przed oczy, musiał wiedzieć, że Łucja była wychowana w Joigny. Skąd mógł o tym wiedzieć? —Nie odgadnę, nie wiem! — rzekł Lucjan, przykładając rękę do czoła. — Chwilami zaczyna mieszać mi się w głowie. —Twierdziłeś kiedyś, że wierzysz w niewinność Joanny w tej zbrodni? —Tak, ale to moje przekonanie nie opiera się na żadnych podstawach. Sprawiedliwość ludzka potępiła wdowę Fortier jako morderczynię mojego ojca. Mógłbym więc wobec tego poślubić jej córkę? —Och! Nigdy... Nigdy! — zawołał Darier. — Wszelkie wahanie nie może mieć miejsca w tym wypadku. Zapomnij o Łucji, zapomnij o niej na zawsze! Panna Harmant kocha cię; tam twoja przyszłość, ożeń się z nią! —Ale Łucja umrze... Ona tego nie przeżyje! —E! Nie sądzę, by można było umrzeć z miłości. Zresztą, cóż innego mógłbyś przedsięwziąć?
TL
R
—Pragnąłbym dowieść niewinności Joanny Fortier, zrehabilitować wobec świata tę nieszczęśliwą. —Dobrze, lecz jakież masz środki do tego? Gdzie są dowody, które byś mógł dostarczyć? Gdzie fakty, na których mógłbyś oprzeć żądanie powtórnej rewizji tego procesu? —Nie mam ich, niestety! —Niczego więc rozpocząć nie jesteś w stanie? —Gdybym mógł się widzieć z Joanną Fortier, być może, dostarczyłaby mi ona informacji, których mi obecnie brakuje. —Wiemy, że uciekła z więzienia, przypuśćmy zatem, że gdyby została schwytana, mógłbyś się z nią widzieć — rzekł Jerzy. — Cóż jednak z tego? Jeżeli przez dwadzieścia jeden lat nie zdołała dostarczyć dowodów swej niewinności, skąd mogłaby dostarczyć ich dzisiaj? Okaż się mężny, odważny, bez wahania i rozmyślań przyjmij fakty. Pomiędzy Łucją a tobą wzniosła się nieprzebyta zapora, zapomnij więc o niej, ożeń się z córką Harmanta. Chyba potwierdzisz moje zdanie, kochany opiekunie? — dodał, zwracając się do Edmunda Castela. —Nie! — odrzekł krótko artysta. — Nieprzewidziany traf pozwolił spotkać się synowi Juliana Labroue z córką Joanny Fortier. Z tego spotkania może wyniknąć nagłe uniewinnienie Joanny. —A jeśliby to nie nastąpiło — rzekł Darier — Lucjan zniweczy swą przyszłość. —Gdyby zaś nadszedł dzień, w którym Joanna uzyska uniewinnienie, będzie żałował przez całe życie straconego szczęścia! — Położenie jest okropne! — szepnął Labroue. — Co czynić? —Uzyskać zwłokę, sugerując Harmantowi, że kiedyś zaślubisz jego córkę, a jednocześnie w najgłębszej tajemnicy poszukiwać Jakuba Garauda, którego odnalezienie obecnie nie jest może wykluczone. —Może pan posiada jakieś wskazówki w tej sprawie — zapytał żywo Labroue. —Dotąd jeszcze nie, ale rozpocznę poszukiwania, na które bardzo liczę. Mam przyjaciół zajmujących wysokie stanowiska w społeczeństwie... Ale powracam do tego, co ci, Lucjanie, mówiłem przed chwilą:
TL
R
staraj się zyskać na czasie! Obecnie zaś pozwól, iż zadam ci jedno pytanie... — Mów pan, proszę. —Czy nie wiesz, jakim wynalazkiem zajmował się twój ojciec w chwili, gdy go zamordowano? —Moja ciotka wielokrotnie mi powtarzała, iż ojciec mój spodziewał się zebrać wielki majątek dzięki wynalezionej przez siebie maszynie do giloszowania. Na te słowa Edmund Castel zmarszczył mimo woli czoło, zachował jednak pozorny spokój. Lekkie tylko drżenie ust świadczyło o jego wewnętrznym wzruszeniu. —Zatem był to jego jedyny i główny wynalazek? — pytał dalej. —Ciotka tylko o tym jednym mi wspominała. Rozmowę przerwało wejście służącej z oznajmieniem, iż klienci oczekują na widzenie z adwokatem. Edmund i Lucjan pożegnali Jerzego; rozeszli się na ulicy, przy bramie domu. Lucjan Labroue udał się do giserni na ulicę Vavin. Castel wrócił do siebie i zamknął się w pokoju, który mu służył jednocześnie za bibliotekę i gabinet pracy. Otworzywszy kasę, wydobył z niej plik papierów, na kopercie których wypisane było wraz z datą następujące nazwisko: JERZY DARIER Rok 1861 Wewnątrz koperty mieściła się druga paczka, zapieczętowana czarnym lakierem, i kilka arkuszy papieru zapisanego notatkami. Artysta zagłębił się w czytaniu tych notatek. W jednych widniało powtarzane często nazwisko Jakuba Garauda, w innych nazwisko Pawła Harmanta, a wszystkie kreślone były ręką Edmunda Castela. Dlaczego były opiekun Jerzego składał sobie materiały odnoszące się do tych dwóch osób, tak różnych z pozoru, okaże przyszłość. *
**
TL
R
Amanda odzyskawszy przytomność, zapytywała siebie, co się jej stało i dlaczego czuła się tak złamana, bezsilna, jak gdyby po przebyciu długiej i ciężkiej choroby. Poczęła badać pseudobarona de Reiss w tym względzie, gdy nagle dał się słyszeć na zewnątrz dźwięk dzwonka. —To doktor — rzekł Owidiusz — biegnę otworzyć. —Doktor... — powtórzyła szwaczka, usiłując sobie cokolwiek przypomnieć. — Ależ on chyba nie do mnie przyszedł! Co się ze mną stało? — dociekała. — Głowa mi ciąży, w piersiach czuję ogień... Co się ze mną dzieje od wczoraj? W tej chwili wszedł Soliveau z doktorem Richardem. Amanda za pierwszym spojrzeniem poznała w lekarzu człowieka, którego po katastrofie na kolei widziała pochylonego nad zemdlonym Ducheminem. —No, jakże pani czuje się teraz? — zapytał. —Byłam więc chora? —Dotknął panią gwałtowny atak nerwowy. Szczęściem na czas zdołałem go uśmierzyć i widzę z przyjemnością, iż stan pani zdrowia jest obecnie zadowalający. —Odczuwam wielkie znużenie; zdaje mi się, że moje nerwy i mięśnie są poprzerywane. Skąd to pochodzi? —To zwykły skutek ataku nerwowego... Bądź pani jednak spokojna, nie obawiaj się; spoczynek i dieta przez cały dzień, a do jutra zupełnie pani wyzdrowieje. —Ciągłe pragnienie mnie pali... —Może je pani gasić letnią lemoniadą. —Skąd jednak u mnie objawił się ów kryzys, którego wcale nie pamiętam? —Ten pan — rzekł doktor, wskazując na Owidiusza — może pani lepiej ode mnie to wyjaśnić. Nie byłem obecny przy początku paroksyzmu, a gdym tu przybył, rozwinęły się już niebezpieczne symptomy.
TL
R
— Po południu dotknął cię nagle atak nerwowy — rzekł Soliveau — i to bez żadnego powodu. Twe jęki i krzyki dowodziły, żeś mocno cierpiała. Wiłaś się w spazmach po podłodze. —To szczególne... — szepnęła Amanda — nie przytrafiło mi się nigdy nic podobnego. —Nie wysilaj umysłu na zgłębienie tej zagadki — rzekł doktor. — Powtarzam, iż wszelkie niebezpieczeństwo minęło, moje starania już są niepotrzebne. Żegnam więc panią. Owidiusz wyprowadził lekarza do ogrodu. —Strzeż się pan — rzekł lekarz — dawać tej kobiecie drugi raz podobną dawkę eliksiru prawdy, jaką dałeś jej wczoraj bez umiarkowania. Zabiłbyś ją od razu! Pragnąłeś zapewne zmusić ją do wyjawienia sobie czegoś. Szczegóły te mnie nie obchodzą, lecz jakiekolwiek byłyby one, popełniłeś przestępstwo! —Nie powtórzę tego już więcej — wyrzekł Soliveau zmieszany — a teraz proszę, racz pan przyjąć należność, jaką jestem dłużny. Doktor Richard odmówił przyjęcia honorarium i odszedł. — Szczęściem, że nie umarła! — myślał Owidiusz. — Ten człowiek byłby mnie z pewnością oskarżył. I wszedł do pokoju Amandy. —Proszę cię, baronie — rzekła — teraz, gdy jesteśmy sami, powiedz mi otwarcie, co się to stało? Z jakiego powodu mogłam dostać tak gwałtownego ataku nerwowego? —Mówiłem ci już przed chwilą, że nic nie wiem. Nie znam powodu, który wywołał to cierpienie. Wybiegłem zaniepokojony po doktora i szczęściem znalazłem go. Amanda w zamyśleniu opuściła głowę na poduszki. —Jesteś skazana na dietę — mówił Soliveau dalej — sam więc dziś pójdę na śniadanie. Przyślę ci przez służącą lemoniadę. —Dobrze, dobrze... przyślij mi Magdalenę. Soliveau wyszedł. Amanda ścigała go ponurym, nienawistnym wzrokiem aż do drzwi.
TL
R
— Nie, nie! — szeptała. — On kłamie, to nienaturalne. Im więcej rozważam, tym bardziej ta sprawa wydaje mi się podejrzana. Byłam więc niebezpiecznie chora... Miałam atak, w którym mogłam umrzeć! Na wspomnienie śmierci zadrżała. — I nic sobie nie przypominam! — mówiła dalej. — A jednak... Tak... tak! Piłam czarną kawę, wlewając do niej dwa kieliszki likieru chartreuse, gdy nagle mgła rozpostarła się przed moimi oczyma. Nic nie widziałam, nie słyszałam! Ach! Czyżby ten łotr nikczemny usiłował mnie otruć! I zapomniawszy o swym osłabieniu, zerwała się z łóżka, podeszła do stołu nie uprzątniętego jeszcze od dnia wczorajszego i wziąwszy butelkę od likieru chartreuse, zaczęła ją oglądać. Butelka była opróżniona zupełnie. — A jednak ja nie wypiłam wszystkiego! — zawołała. — Pamiętam to... pamiętam! Zostało jeszcze parę kieliszków na dnie tej flaszki. W ten likier nikczemnik musiał wlać truciznę, a następnie wylał pozostałą mieszaninę, by jego zbrodnia się nie wydała. Miałam więc słuszność, nie ufając temu zbrodniarzowi! Poznał, że go przejrzałam i chciał się mnie pozbyć, rzecz jasna. Lecz gdzie on wylał pozostałą resztę tego zatrutego napoju? Tu spojrzała na wygasłe ognisko kominka. Garstka zawilgoconego popiołu zwróciła jej uwagę. — Tu — rzekła po namyśle — ukrył dowód swej zbrodni. Doktor nie mógł pojąć, skąd pochodziło to moje nagłe zasłabnięcie, lecz ja to dobrze rozumiem. Ha! Teraz bardziej niż kiedyś będę się pilnowała... Kim jest ten nędznik, który nie zawahał się tak mnie, jak i Łucję pozbawić życia? W końcu to... będę wiedziała... za każdą cenę! I położyła się na łóżku. Za chwilę weszła służąca z oberży, przynosząc lemoniadę, którą napoiła chorą. —Jakże? Czy lepiej pani teraz? — pytała. —Znacznie lepiej — odpowiedziała Amanda — jutro już wstanę. —Mam przynieść śniadanie? —Nie, doktor zalecił mi najściślejszą dietę.
—Zatem nic pani nie potrzebuje? —Nic... nic zupełnie. —Mogę więc odejść? — Opowiedz mi coś jeszcze o tych rannych, których umieszczono w waszym domu. —Ach! Biedni oni... źle z nimi! —Był wśród nich, o ile sobie przypominam, młody mężczyzna? —Tak, pani. —Cóż się z nim dzieje? — Dziś w nocy dopiero odzyskał przytomność i rano rozmawiał z doktorem. Ma w głowie głęboką ranę. —Jeśli rozmawiał, wiecie zapewne, kto to jest? —Tak, wymienił swoje nazwisko. Jest to pan Raul Duchemin.
TL
R
—Nie omyliłam się więc — pomyślała Amanda i po chwili zapytała: — Może go przewiozą do jego rodziny? —Nie, pani — rzekła służąca. — Pan doktor Richard oznajmił właścicielce oberży, że on nie będzie mógł wyjść z pokoju wcześniej niż za dwa tygodnie. — Biedny chłopiec! Prowadząc z Amandą rozmowę, służąca sprzątała w pokoju. — A teraz pozwoli mi pani odejść? — spytała. — Idź, nie zatrzymuję cię, a kiedy tu powtórnie przyjdziesz, przynieś mi papier, pióro i atrament, słowem wszystko, czego potrzeba do napisania listu. Służąca się oddaliła. Duchemin rzeczywiście był poważnie zraniony w głowę, a stan jego zdrowia, mimo że nie przedstawiał niebezpieczeństwa, wymagał jednak troskliwego pielęgnowania. Umieszczono go w pokoju na drugim piętrze, a doktor kilka razy dziennie przychodził odwiedzać go. Po odzyskaniu przytomności Duchemin zmuszony był odpowiadać na pytania naczelnika stacji kolejowej oraz komisarza policji z Bo-
TL
R
is-le-Roi. Prokurator i sędzia śledczy mieli przybyć z Mćlun tegoż rana dla prowadzenia dalszego dochodzenia. Po śniadaniu Owidiusz Soliveau wrócił do Willi Róż i przez cały dzień był przy Amandzie, otaczając ją najżyczliwszym staraniem. Szwaczka pani Augusty z pozorną wdzięcznością przyjmowała tę jego życzliwość, ukrywając powzięte podejrzenia. Służąca przyszła odebrać polecenia w sprawie obiadu i przyniosła żądane materiały do pisania. —Chcesz wysłać do kogoś list? — spytał z udaną obojętnością Soliveau. —Tak, chcę napisać do pani Augusty! —I o czym chcesz ją powiadomić? —Będę ją prosiła o przedłużenie urlopu, chcę zostać dłużej w Bois-le-Roi. Nie podoba ci się to może? —Bynajmniej... lecz właśnie chciałem ci powiedzieć, że będę zmuszony wyjechać na kilka dni. Amanda zadrżała na myśl, że ów pseudobaron może się wymknąć, a gdy straci wszelki jego ślad, ten wróg będzie dla niej tym niebezpieczniejszy. —Chcesz odjechać... zostawić mnie samą, dlaczego? — spytała. —Powiedziałem w domu u siebie, że wyjeżdżam tylko na tydzień, dłuższa nieobecność zaniepokoiłaby moją rodzinę. —Nie możesz do nich napisać? —Nie mogę. —Czemu? —Znaczek pocztowy na liście świadczyłby o moim pobycie w Bois-le-Roi, a oni myślą, że jestem w Marsylii. Byłaby to niezręczność, której wystrzegać się należy. —Jeśli tak — rzekła Amanda — pojutrze wyjedziemy razem. —Wolałbym, żebyś tu przez dwa dni jeszcze pozostała, oczekując na mój powrót. —Smutno mi będzie bez ciebie w samotności... —Dwa dni prędko przeminą.
TL
R
Dziewczyna rozważywszy, że baron tak samo dobrze mógł jej zniknąć w Paryżu, jak w Bois-le-Roi, gdyby to zechciał uczynić, odpowiedziała: — Masz słuszność. Napiszę zatem do pani Augusty, podniosę się z łóżka, to wzmocni me siły, a po napisaniu listu przejdę się nieco po ogrodzie. I ubrawszy swój ranny negliż, siadła do pisania, po czym wsunęła list do koperty, zakleiła ją, napisała na niej adres i podała Owidiuszowi. — Zechciej ten list wrzucić do skrzynki — rzekła. —Natychmiast... wrócę za kilka minut. —O! Nie śpiesz się — wezmę książkę i wyjdę do ogrodu. Owidiusz poszedł z listem. Amanda z książką w ręku usiadła w altance wzniesionej przy murze willi zamieszkałej przez siostrę doktora Richarda. Nie miała jednak chęci do czytania. Położywszy zamkniętą książkę na kolanach, zagłębiła się w rozmyślaniu. — Nie, nie — szepnęła — on mi się nie zdoła wymknąć. Gdyby to zechciał zrobić, potrafię go odnaleźć. Skoro upewnię się, że on mnie usiłował otruć i chciał zabić Łucję, zemszczę się na nim, choćby ta zemsta miałaby mnie nawet zgubić! Wyszedłszy z willi z listem w ręku, Owidiusz rozmyślał również nad swym położeniem. Nagle, w niewielkiej odległości przed sobą spostrzegł doktora Richarda w towarzystwie starca, którego widział w lasku Fontainebleau w dniu swego przybycia do Bois-le-Roi. Kobieta w średnim wieku i dwie młode panienki szły razem z nimi. Ireneusz Bosse posuwał się z wolna, wsparty na ramieniu doktora. Starzec ten miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, który przytrzymywał lewą ręką, zabezpieczając się, by wiatr nie zerwał mu go z głowy. Przechodząc koło tej grupy, Soliveau pozdrowił doktora Richarda, który na jego ukłon odpowiedział lekkim poruszeniem głowy. Ireneusz Bosse przez grzeczność skinął głową, pytając: —To zapewne jeden z twych pacjentów, doktorze? —Bynajmniej! — rzekł doktor z pogardliwym uśmiechem. Zaledwie Owidiusz uszedł kilka kroków, gdy krzyk, biegnący od
TL
R
strony grupy osób zwrócił jego uwagę. Obrócił się i dostrzegł słomiany kapelusz starca, unoszony wichrem. Schwycił go w biegu i zwrócił się ku nadchodzącym. — To pański kapelusz? — rzekł, podając go starcowi. — Dziękuję panu — odpowiedział Ireneusz Bosse ze wzrokiem utkwionym w twarz Owidiusza — bardzo... Tu przerwał rozpoczęte zdanie, cofnąwszy się nagle. — Ach! Pan tu jesteś?! — zawołał. — Opuściłeś więc Amerykę? —Rysy pańskie są mi znajome, w rzeczy samej — mówił, zatrzymując się Soliveau — nie mogę przypomnieć sobie jednak... —Zatem ja ci przypomnę — odrzekł Bosse. — Płynąłem na statku „Lord-Major" razem z tobą w roku 1861... Owidiusz zadrżał. — Cóż — mówił dalej były agent policji — jeżeli ty sobie mnie nie przypominasz, ja za to ciebie pamiętam doskonale. Jestem Ireneusz Bosse. I nie dodawszy nic więcej, obrócił się plecami do rzekomego barona de Reiss, który blady i drżący szybko oddalił się. — Znasz pan więc tego człowieka? — pytał z ciekawością doktor Richard. — Tak... znam go... i opowiem panu wszystko natychmiast. Idąc ku stacji wielkimi krokami, Owidiusz myślał: Do pioruna! Ten były policjant przebywa w Bois-le-Roi i żyje w przyjaźni z doktorem Richardem... Trzeba przyśpieszyć swój wyjazd; zostać mi tu dłużej niepodobna... Nagle zatrzymał się. — Lecz jeśli pozostawię Amandę — wyszeptał — ona może się spotkać z doktorem i dowiedzieć od niego za pośrednictwem Ireneusza Bosse, że baron de Reiss nazywa się w rzeczywistości Owidiusz Soliveau. E! Czy to mi może zaszkodzić? Dostanę się do Paryża, gdzie Owidiusz Soliveau zniknie dla niej na zawsze tak dobrze jak baron de Reiss. Gdy doszedł na stację, wrzucił list do skrzynki i nadal także następującą depeszę:
Paweł Harmant — Przemysłowiec w Courbevoie nad Sekwaną. — Przybywam jutro do Paryża. Baron de Reiss
TL
R
Załatwiwszy to, wrócił do oberży i kazał przygotować sobie na jutro rachunek. Ireneusz Bosse z rodziną i doktorem Richardem udali się do siostry tego ostatniego, której mieszkanie sąsiadowało z Willą Róż. Ta młoda i bogata wdowa miała pannę do towarzystwa, z którą właśnie siedziała w ogrodzie w cieniu wysokich drzew, rosnących tuż przy parkanie dzielącym dwie wille. Spostrzegli ją z daleka, więc doktor poprowadził ku niej przybywających ze sobą gości. — Siądź pan przy mnie, proszę, panie Bosse — rzekła do starca — drzewa osłonią cię przed wiatrem. Nowo przybyli usiedli. — W istocie, wicher dokucza dziś dość gwałtownie — rzekł Ireneusz. — Zerwał mi kapelusz przed chwilą i postawił mnie przypadkowo wobec nędznika ostatniego rodzaju. Amanda, jak wiemy, usiadła z książką w ogrodowej altance przytkniętej do parkanu willi. Rozmawiających dzieliło od niej tylko drewniane ogrodzenie. Słowa Ireneusza Bosse wyrwały ją z rozmyślań. Słuchała z natężoną uwagą, coraz większą w miarę słuchania. —Nędznika najgorszego rodzaju? — powtórzył doktor. — Pan mówi zapewne o tym, który ci podniósł kapelusz. —Tak. —O baronie de Reiss? Usłyszawszy to Amanda zerwała się nagle. —Ach... ach! — szepnęła — o nim więc mówią ci ludzie. Jak to dobrze, że tu przyszłam. —Co pan powiedział? — zapytał Ireneusz Bosse, patrząc z uśmiechem na doktora.
TL
R
—Mówiłem o baronie de Reiss... —Nadaje pan ten tytuł człowiekowi, z którym, jak ci mówiłem, podróżowałem na statku „Lord-Major" w 1861 roku? —Tak, panie. —Ale skąd go znasz? —Zostałem wezwany przezeń ubiegłej nocy do młodej kobiety mieszkającej z nim od kilku dni w Willi Róż. Amanda, ażeby lepiej słyszeć, weszła na ławkę i przyłożyła ucho do parkanu. —Ależ kochany doktorze — śmiejąc się mówił Bosse dalej — on jest takim baronem jak ja lub ty. W jakimś ukrytym i podejrzanym zapewne celu przybrał ten tytuł i nazwisko. W rzeczywistości nazywa się Owidiusz Soliveau... —Jest pan tego pewien, panie Bosse? —Jak tego, że żyję! Twierdzenie moje, doktorze, opiera się na ważnych podstawach. Podczas gdy w sąsiedniej willi prowadzono powyższą rozmowę, Amanda powtarzała z cicha: —Owidiusz Soliveau... nie zapomnę tego nazwiska! Dziwny traf pozwolił mi poznać to, o czym pragnęłam wiedzieć. —Ten to właśnie człowiek, z powołania mechanik — mówił dalej Ireneusz Bosse — otrzymał wyrok we Francji. Chcąc ujść przed karą, płynął do Ameryki zamówiony do warsztatów Jana Mortimera w Nowym Jorku i dlatego znalazł się wraz ze mną na pokładzie „Lorda Majora". Ty, doktorze, również tam byłeś. —To niezwykłe — rzekł lekarz. —Dziwne, nieprawdaż? Lecz bardziej się jeszcze zdziwisz, gdy usłyszysz, że to jest właśnie ten nędznik, który mi ukradł teczkę z pieniędzmi. —I pan puścił ten czyn bezkarnie? —Mówiłem ci już, że pewien pasażer nazwiskiem Paweł Harmant wstawił się za nim, oddając mi w całości moje pieniądze. Przyrzekłem więc nie oskarżać go przed kapitanem statku. W Nowym Jorku źle się prowadził, uczęszczał do szulerni, gdzie przegrywał swą pensję wynoszą-
TL
R
cą wysoką sumę, gdyż podróżny, który się wstawił za nim, stał się wspólnikiem Mortimera i powierzył mu główny nadzór w swej fabryce. Od chwili mego powrotu do Francji nie widziałem tego łotra, aż nagle odnajduję go dzisiaj pod przybranym nazwiskiem barona de Reiss. To przywłaszczenie sobie tytułu i nazwiska kryje znów niewątpliwie jakieś przestępstwo, ponieważ powiadam wam: Owidiusz Soliveau jest zdolny do wszystkiego z wyjątkiem uczciwego życia. —Nic o tym wszystkim nie wiedziałem — rzekł doktor — a jednak ta fizjonomia od pierwszej chwili budziła we mnie wstręt. —I słusznie — odpowiedział Bosse. — Ten łotr bez wątpienia przybył do Bois-le-Roi z jakimś zbrodniczym zamiarem. —Bardzo możliwe. Dziś w nocy w Willi Róż zaszło coś nader podejrzanego. —Kim jest ta kobieta, która z nim mieszka? — pytał Ireneusz. —Ładna, jego kochanka bez wątpienia. —I prawdopodobnie wspólniczka. Gdybym pracował jeszcze w policji, to zaraz wszystko bym wyjaśnił. Amanda drżąc cała, pobladła. — Nie zdziwiłbym się bynajmniej, usłyszawszy — mówił starzec dalej — gdyby ten nędznik został skazany na śmierć przez powieszenie, a jego kochanka na dożywotnie więzienie. Kto się z kim wdaje, takim się staje. Lecz powiedz mi, doktorze, cóż się tam stało dzisiejszej nocy w Willi Róż? —Pamięta pan, co opowiadałem przed kilkoma dniami o skutkach płynu kanadyjskiego? —Tego, który nazywają w Ameryce napojem prawdy? Pamiętam to doskonale. —Otóż ów rzekomy baron de Reiss użył go tej nocy, aby wywołać chwilowy obłęd i wydobyć zeznania od towarzyszącej mu kobiety. —I sądzisz, że mu się to udało? —Na pewno... Kobieta w czasie ataku wyjawiła mu wszystkie swe myśli, po czym nastąpił straszny, przerażający kryzys. Szczęście, że na czas przyszedłem, inaczej groziła jej niechybna śmierć.
TL
R
—Dlaczego? —Dał jej zbyt wielką dawkę płynu. Bez specjalnego lekarstwa ta nieszczęśliwa byłaby niewątpliwie skonała. —Spisał pan z tego protokół? — pytał starzec. —Nie było podstaw. —Mylisz się, ja sądzę przeciwnie, to wyraźne usiłowanie otrucia tej kobiety. —A może to była tylko nieroztropność z jego strony? —Ależ to są bardzo niebezpieczni sąsiedzi — odezwała się siostra doktora. — Dobrze byłoby może powiadomić właścicielkę oberży o postępowaniu jej lokatorów. —Na co się to przyda? Przybyli tu tylko na kilka dni... Jutro lub pojutrze znikną. Mogą ich schwytać i powiesić gdzie indziej. —Byłoby mi jednak przyjemnie dotrzymać obietnicy danej niegdyś Owidiuszowi Soliveau... —Jakiej obietnicy? —Że nie będę go oszczędzał, jeśli go schwytam gdzieś na popełnieniu jakiegoś przestępstwa. Lecz dość już o tych dwojgu łotrach, mówmy o czym innym. Rozmowa zeszła na całkiem nowy a obojętny przedmiot. Amanda zeskoczyła z ławki drżąca i blada, ledwie utrzymać się mogąc na nogach, weszła do willi. — A więc.... — szepnęła — dobrze odgadłam. Był to niegdyś złodziej, który stał się teraz mordercą. Nazywa się Owidiusz Soliveau, a nie baron de Reiss. Przebywał w Ameryce, był protegowanym Pawła Harmanta, ojca panny Marii, dla której Łucja szyła suknie. Wszystko to dziwnie łączy się ze sobą. Szukając informacji, wybrał mnie do ich uzyskania i ja bezrozumnie, o niczym nie wiedząc, stałam się jego wspólniczką! Doktor mówił, że omal mnie nie zabił, dając mi potajemnie płyn kanadyjski, aby wydobyć ode mnie zeznanie... i wszystkie moje myśli wyjawiłam mu nieświadomie. Obecnie już wie, co o nim sądzę, lecz nie wie o tym, co usłyszałam o nim przed chwilą. Rozpocznie się walka pomiędzy nami, w której zobaczymy, kto okaże się mocniejszy. Niech
jedzie do Paryża, odnajdę go za pomocą owego Pawła Harmanta. Odkryję gdzie mieszka i dowiem się, w jakim celu jeździł do Joigny. Ten płyn, którym mnie omal nie zabił, jest jeszcze tu zapewne... Och! Gdybym go mogła odnaleźć! I rozpoczęła poszukiwania, gdy nagle dały się słyszeć kroki od strony wejścia. Dziewczyna szybko usiadła na krześle i chwyciła książkę. Wszedł uśmiechnięty Owidiusz. —Sądziłem — rzekł — że cię zastanę w ogrodzie. —Wiatr zmusił mnie do powrotu. —I zabawiasz się lekturą?
TL
R
—Tak... pod twoją nieobecność musiałam czymś sobie zająć czas. Oddałeś list na pocztę? — pytała. —Przede wszystkim to wykonałem, następnie kazałem w oberży przygotować sobie rachunek. —Postanawiasz więc nieodwołalnie jutro wyjechać? —Tak, rad bym był nawet wyjechać dziś wieczorem... —Skąd i dlaczego ten pośpiech? —Aby tym szybciej wrócić do ciebie. —Jeżeli tak, to wyjedź dziś i staraj się zakończyć prędko swe interesy. A kiedy wrócisz? —Pojutrze najdalej. Przecież nie zostawię cię tu bez pieniędzy. Oto na twoje wydatki — rzekł, kładąc na stole banknot. — A teraz żegnam cię, czy raczej do widzenia... Uciekam... —Już? —Ledwie zdołam zdążyć na pociąg. —Więc idź... Owidiusz wyjął z szafy walizę i spakował do niej swe rzeczy.
TL
R
— Nie tęsknij za mną specjalnie — rzekł do Amandy. — Gdybyś się słabo czuła, wezwij doktora. Myśl o mnie... do widzenia wkrótce. I uścisnąwszy rękę dziewczyny, wybiegł w pośpiechu. — Ach łotrze potrójny! Złodzieju, morderco, oszuście! — szepnęła Amanda, słysząc odgłos oddalających się jego kroków. — Uciekasz z obawy przed Ireneuszem Bosse. Obiecuje wrócić pojutrze i mówi to tak poważnie. Jakaż bezczelność!... Czy nie rozumie, że ja pojęłam, iż już nie powróci? Jest przekonany, że nie spotkamy się więcej.... Ha! ha! Mylisz się w takim razie, baronie Arnoldzie de Reiss, czy raczej Owidiuszu Soliveau... Wkrótce zobaczymy się ze sobą. W tej chwili zapukano do drzwi i Magdalena, służąca z oberży, ukazała się w progu. —Jakże zdrowie pani? — spytała. —Lepiej, znacznie lepiej. — Pani nie pojechała z panem baronem? . — Nie, jeszcze tu kilka dni zostanę. —W czym teraz pani można służyć? —Czuję wielki apetyt, chciałabym zjeść obiad... —Mam go tu przynieść? —Nie, nie! Ubiorę się i pójdę do hotelu. —Dobrze, przygotuję dla pani nakrycie w oddzielnym pokoju. —Jeszcze słówko, Magdaleno. Zdajesz mi się być dobrą dziewczyną... Zechcesz mi wyświadczyć przysługę, za którą cię sowicie wynagrodzę? —Jestem gotowa. O cóż chodzi? —Chciałabym widzieć się z tym młodym mężczyzną, którego przyniesiono do was rannego, z panem Ducheminem... —Nic prostszego. —Ale o tym prócz ciebie nikt nie powinien wiedzieć — dodała Amanda. —Rozumiem...
TL
R
—Mogłabyś więc zaprowadzić mnie do jego pokoju tak, aby tego nie spostrzeżono? —Chętnie. —W jaki sposób? —Przejdziemy podwórzem wokoło stajni i remiz, a następnie udamy się bocznymi schodami... —I nikt nas nie zobaczy? —Nikt! A kiedy pani chce iść? —Później wyznaczę ci dzień i godzinę — rzekła Amanda, wsuwając luidora do ręki służącej. — Pan Duchemin jest może obecnie zbyt cierpiący i nie mógłby ze mną rozmawiać. —Być może... — odpowiedziała Magdalena. — Czy mam powiedzieć mu, że pani chce się z nim widzieć? —Niech Bóg zachowa! Nakazuję ci najściślejszą tajemnicę. —Dobrze, pani. —Powiadomisz mnie, kiedy pan Duchemin będzie nieco zdrowszy. —Nie zapomnę. —A teraz idź przygotować dla mnie nakrycie. Ubiorę się i przyjdę na obiad. Służąca pobiegła wypełnić zlecenie. Amanda ubrała się szybko i poszła do hotelu. Właścicielka zapytała o stan jej zdrowia i dodała: —Ależ pan baron opuścił nas... Czy tu jeszcze powróci? —Jeżeli mu na to pozwolą jego interesy — odparła szwaczka. — Napisze do mnie na pewno. Proszę więc, odbierać wszelkie listy, jakie przyjdą na nazwisko Amandy Regamy. —Dobrze. Amanda siadła przy stole i wbrew poleceniom doktora Richarda zajadała z wielkim apetytem, a około dziewiątej w towarzystwie Magdaleny wróciła do Willi Róż. *
*
*
TL
R
List do pani Augusty przyniósł pożądany skutek. Amanda prosiła w nim swoją zwierzchniczkę o przedłużenie urlopu, tłumacząc się koniecznością dłuższego pozostania przy niebezpiecznie chorej ciotce. Pani Augusta wzruszona szlachetnym uczuciem swej pracownicy odpowiedziała przychylnie na jej prośbę i miała właśnie wysłać na pocztę list, gdy oznajmiono przybycie panny Harmant, oczekującej na nią w salonie. Właścicielka magazynu była zdumiona nagłą zmianą w wyglądzie swej klientki. Maria jaśniała przywróconym zdrowiem. Policzki jej wypełniły się, wzrok był mniej gorączkowy, zniknęły palące rumieńce. —Przyjeżdża pani do mnie z naganą, nieprawdaż? — pytała modniarka. —Za co? Dlaczego? —Za niewykończenie dotąd zamówionych kostiumów. Na moje usprawiedliwienie jednakże przytoczę łagodzące okoliczności. Nie chciałaś ich pani przymierzać, stąd powzięłam przekonanie, iż nie są one zbyt pilnie potrzebne. —Tak, rzeczywiście, przypominam sobie... — odrzekła córka milionera — byłam wtedy słaba i nie myślałam o ubiorach. Co teraz robić? Zachowam je chyba na przyszły rok. —Ale wyjdą z mody... —Mniejsza z tym, podaruję je mej pokojówce. Mówmy raczej 0 tym, co mnie do pani sprowadza. Chciałabym wybrać fasony 1 materiały. —Na toalety spacerowe? —Nie, na stroje wizytowe, balowe i toalety dla młodej mężatki. —Dla młodej mężatki? — powtórzyła pani Augusta. — Będę miała zaszczyt robić pani ślubną suknię? —Ma się rozumieć — odpowiedziała Maria z uśmiechem. — To jest postanowione w zasadzie, tylko dzień jeszcze nie wyznaczony.
TL
R
Nagła decyzja w tej sprawie może nastąpić lada chwila. Nie chcę zajmować się takimi szczegółami w wigilię tak uroczystego dnia, wolę to wszystko wcześniej sobie przygotować. —Jestem na pani rozkazy. Niestety jednak nie mam obecnie szwaczki, która dla pani zwykle pracowała. Mocno choruje, biedne dziewczę. —Znajdzie pani inną — odrzekła sucho milionerka. — Pokaż mi, proszę, najmodniejsze materiały. —Czyżby Łucja przypadkiem nie dogodziła w czymś pani lub ją obraziła? — pytała modniarka. —Proszę, nie wspominaj mi pani o tej dziewczynie! — odparła Maria niecierpliwie. —Zastosuję się do tego; chciałabym wiedzieć jednakże, czym Łucja zawiniła? Jest moim obowiązkiem nie trzymać robotnic zaniedbujących grzeczności w postępowaniu z klientkami. Łucja mimo iż jest sierotą wychowaną w przytułku, nie dała mi dotąd nigdy uskarżać się na siebie. Mogę jej udzielić tylko pochwały... —Nie obwiniam panny Łucji, nie skarżę się na nią — odrzekła córka Harmanta. — Proszę jedynie, ażeby dla mnie na przyszłość nie pracowała i aby nie poważyła się nigdy pojawić w naszym mieszkaniu. —Dlaczego? —Ponieważ tak chcę! — zawołała Maria wyniośle. Pani Augusta, jak wiemy, odczuwała dla Łucji tkliwe, macierzyńskie przywiązanie. Niezmiernie bolesne dla niej było zachowanie się panny Harmant wobec tej ubogiej dziewczyny. — Mimo to — odpowiedziała grzecznie, lecz z silnym wewnętrznym postanowieniem — nie mogę poprzestać na wydanym mi przez panią poleceniu. Słowa pani budzą we mnie podejrzenia względem tego dziewczęcia, w którym pokładałam dotąd zupełną ufność, dziewczyny, która podczas pracy dla mnie została ciężko ranna! Pani ma do niej jakąś osobistą urazę, to jasno widać! Mam prawo zatem nalegać o wyjawienie mi przyczyny. Jeżeli Łucja okazała się niegodna mych względów, pozbawię ją ich.
TL
R
— Nie mam pani nic do powiedzenia na to pytanie — odpowiedziała z dumą córka milionera. W chwili gdy wymawiała te słowa, uniosła się portiera przysłaniająca drzwi salonu i Łucja śmiertelnie blada ukazała się w progu. — Gdy ktoś ma odwagę popełnić nikczemność, panno Harmant — rzekła głosem przerywanym od nadmiaru wzruszenia — niechaj ma męstwo wykonać to do końca. Maria zerwała się ogarnięta gwałtownym gniewem. —Łucjo... Na Boga! — wołała pani Augusta, cała drżąc. —Och! Przebacz mi pani — mówiło dziewczę błagalnie. — Stałam za portierą z zamiarem wejścia, myślałam, że jesteś sama-, przypadek pozwolił mi usłyszeć słowa panny Harmant, ogarnęło mnie oburzenie, nie panowałam nad sobą. Lżyła mnie, wyrażając się w sposób, który mnie mógł oczernić wobec ciebie, pani... Mogłabym stracić twe zaufanie i życzliwość, które są mi tak drogie; mogło to pozbawić mnie możliwości zarabiania na życie! Jej słowa dotykały mego honoru, mej uczciwości nieskalanej. Mogłam słuchać czegoś podobnego, nie stanąwszy we własnej obronie? Weszłam i oto jestem... Proś pani pannę Harmant, niechaj ci powie w mojej obecności, dlaczego żąda, abym u niej w pałacu nie pojawiła się więcej? Niech kończy swe dzieło potwarzy, słucham... i oczekuję! —Pani! — zawołała Maria, zwracając się do modniarki — pani w swym domu pozwalasz mnie obrażać? —Ja proszę o wytłumaczenie — przerwała Łucja — to nie jest obelga. Ha! Zapomniałaś więc już, panno Harmant — mówiła dalej — że przed ośmioma dniami, ty, milionerka przyszłaś na szóste piętro do ubogiej robotnicy na ulicę Bourbon, błagałaś ją tam na klęczkach, ze łzami? —Dość! — przerwała Maria rozkazująco. —Nie! Ty musisz mnie wysłuchać! Ja chcę usprawiedliwić się w oczach mej zwierzchniczki — wołała córka Joanny.— Chcę tego! Rozumiesz?
TL
R
—Nie wytrzymam tu dłużej! — krzyknęła Maria, odwracając się do drzwi. Narzeczona Lucjana Labroue zastąpiła jej drogę. —Łucjo... och! Łucjo! —jąkała z przerażeniem pani Augusta. —Pozwól mi się usprawiedliwić! — powtarzało dziewczę. — Mam ku temu wszelkie prawo... Potem zrobi pani, co zechce. Panna Harmant nie przypomina więc sobie, że przed ośmioma dniami padła przede mną na kolana, błagała, bym się dla niej poświęciła. Nie przypomina sobie, że ofiarowała mi wielką sumę pieniędzy, trzysta tysięcy franków, jeśli wyjadę z Paryża. A czy wiesz pani, w jakim celu to wszystko robiła? Ponieważ jestem jej rywalką! Kocha człowieka, którego ja kocham i przez którego byłam kochana! Oto przyczyna jej nienawiści wobec mnie! Zapytaj ją pani, czy tak nie jest? Marię ogarnęła wściekłość, darła w kawałki swą chustkę i rękawiczki. — Ona jest niebywale zazdrosna — mówiła Łucja dalej — i zazdrość popycha ją do tego wstrętnego czynu, który zwie się potwarzą. No! Panno Harmant, stoimy naprzeciw siebie.. Jeśli skłamałam, zarzuć mi to... proszę! Kochasz Lucjana Labroue, chcesz go posiadać za jakąkolwiek cenę... Nie możesz go podbić swymi wdziękami, więc kupujesz go sobie; zapłacisz go swoimi milionami, a mnie nienawidzisz dlatego, że kupując sobie jego nazwisko, nie możesz kupić i serca, które nie przestanie należeć do mnie. Powiedz, że kłamię... oskarż mnie. Mów, oczekuję tego! —Strzeż się, żebym nie powiedziała! — zawołała Maria, stając ze zbielałymi ustami i błyszczącym ponuro wzrokiem. —Nie obawiam się ciebie! Spokojna, z podniesionym czołem, oczekuję z twych ust nowej potwarzy. —Nie obawiasz się, chcesz, ażebym mówiła? —Chcę tego! —A więc... niech padnie na ciebie hańba i nieszczęście, jakiego się domagasz.
TL
R
—Hańba?... Nieszczęście?... — powtórzyła Łucja, słuchając jak we śnie. —Ja znam twoje nazwisko! — zawołała Maria. —Imię moje i nazwisko brzmi Łucja... Umieszczona przez mamkę w przytułku dla dzieci, nosiłam numer dziewiąty. Ach! — zawołała po chwili — czynisz więc pani aluzję do mej matki... Jedna to więcej nikczemność z twej strony! Moja matka została skazana. Co jednak panią to może obchodzić? Masz prawo zniesławić niewinne dziecko tej matki? Masz prawo brukać moją uczciwość potwarzą? Tak! Ja się nazywam Łucja Fortier. Sąd niesłusznie, być może, skazał mą matkę... Mam teraz ja za jej winę odpowiadać? Skąd i dlaczego stajesz w roli mojej oskarżycielki? Znajdujemy się teraz naprzeciw siebie. Ty jesteś bogata, a ja uboga!... Ty nosisz nazwisko bez plam, ja je mam skalane, a jednak pomimo wszystko, ja moje nazwisko wyżej cenię, twoje jest dla mnie wstrętne. —Pani! — zawołała Maria, zwracając się do oniemiałej modniarki —jeśli nie wypędzisz natychmiast tej dziewczyny, będę sądziła, że chcesz mnie umyślnie znieważyć. Jej matka, dowiedz się pani, została skazana na więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo. Dobra krew, nieprawdaż? Otóż to powód, dla którego prosiłam, by ta dziewczyna nie pojawiła się u mnie więcej. Ja się jej lękam! —Panno Łucjo — rzekła zimno pani Augusta — proszę pójść do kasy odebrać swoją pensję. Od dnia dzisiejszego przestajesz pracować w moim zakładzie. Łucja pobladła. — Wypędzasz mnie więc pani? — wyjąkała stłumionym głosem. Maria tryumfująco się uśmiechnęła. Spostrzegła ów uśmiech szyderczy córka Joanny. —A ty pani cieszysz się, nieprawdaż? — zawołała, patrząc śmiało w oczy nieprzyjaciółce. — Nie poprzestałaś na ukradzeniu mi tego, którego kocham, na zdruzgotaniu mi serca, starasz się mnie jeszcze stąd wypędzić! Zatrułaś mój spokój, mą radość, chleb mi odbierasz jeszcze? Wszędzie bowiem, gdzie się odtąd pokażę, zapytają mnie, gdzie pracowałam? Wymienię panią Augustę, a ona powie:
TL
R
Nie przyjmujcie do siebie tej dziewczyny; jej matka została skazana za kradzież, podpalenie i morderstwo! —Łucjo — zawołała modniarka wzruszona do głębi. —Ach! Pani — odrzekła dziewczyna, wybuchając łkaniem — okrutna względem mnie się okazałaś! Przebaczam ci jednak, przebaczam z całego serca! Co zaś do ciebie — dodała, zwracając się do Marii — pomnij, iż Bóg ciężko cię ukarze! Po tych słowach wybiegła w pośpiechu. Panna Harmant została sama z panią Augustą i uspokoiła się z wolna. —Ta dziewczyna jest szalona! — rzekła pogardliwie. — Oskarża mnie, że jej zabrałam człowieka, którego kocha. Osądź pani sama, czy Lucjan Labroue mógł kochać córkę Joanny Fortier, morderczyni swojego ojca? —Co pani mówi? — zawołała modniarka z osłupieniem. —Niestety, tak było! Ale przestańmy mówić o tej całej sprawie. Dla dobrego imienia zakładu pani konieczne było, by ta dziewczyna usłyszała, co o niej mówiłam. Z jej własnych słów wie pani teraz, co robić wypada i należy. Proszę więc o pokazanie mi materiałów, których żądałam przed chwilą. Podczas gdy Maria była w salonie pani Augusty, Jerzy Darier z adwokacką teką w ręku, wyszedłszy z domu, zbliżał się szybko do ulicy Bonapartego. Zdawał się być mocno zajęty, a przybywszy na postój dorożek, rozglądał się, pragnąc przywołać jedną z nich. Żadnej jednak tam nie znalazł. Jerzy nerwowo spojrzał na zegarek. — Musze przybyć nieodwołalnie na dziesiątą — wyszeptał i zwrócił się do drugiego postoju, bardziej uczęszczanego. Biegnąc w pośpiechu, nie dostrzegł, że przy wydobywaniu zegarka wysunęła mu się koperta z papierami i że ją pozostawił za sobą na trotuarze. O tak rannej godzinie niewielu przechodniów snuło się w tej stronie miasta. Koperta leżała jakiś czas na ziemi, gdy w oddali ukazała się Joanna Fortier niosąca na plecach kosze napełnione chlebem. Doszedł-
TL
R
szy do tego miejsca, dostrzegła zgubioną paczkę. Podniosła ją i przeczytała personalia: Pan Jerzy Darier, adwokat. — Jerzy Darier... — powtórzyła — nie jest to ów przyjaciel Lucjana Labroue? Tak, to on, jestem pewna, zgubił te papiery. Koperta nie była zapieczętowana. Joanna idąc, wyciągała z niej kolejno zawartość. Były tam notatki, stemplowane arkusze i wyroki sądowe. — To ważne papiery, jak widzę — mówiła roznosicielka, kładąc je z powrotem do koperty. — Ale gdzie mieszka ów Jerzy Darier? Będę się starała go odnaleźć i oddać mu tę zgubę. I wsunąwszy tę paczkę na piersi za górę płóciennego fartucha, szła ku ulicy Bourbon. Tego rana, gdy wychodziła do piekarni, Łucja powiedziała, iż pójdzie do szwalni pani Augusty. Nie zastawszy więc w domu dziewczyny, zabrała się do sprzątania. Łucja wróciła około jedenastej. Wiemy, co ją spotkało w mieszkaniu modniarki. Wyszła stamtąd gwałtownie wzburzona. Znalazła się jednak na ulicy i tu odzyskała spokój, rozmyślając nad swym obecnym położeniem. Niespodziewanie wydalona ze szwalni, znalazła się nagle bez roboty, a tym samym bez środków do życia i tym nowym nieszczęściem ugodziła ją osoba, która zabrała jej narzeczonego, której ojciec odnalazł umyślnie dowody, rzucające na nią hańbę jej matki. Przeszywająca boleść ściskała serce dziewczyny, rozpacz ogarniała jej duszę. Wszystko łączyło się, ażeby ją pognębić, wszystko wokoło niej w proch się rozpadało. Szła z wolna, wlokąc się raczej niż idąc, ogarnięta zniechęceniem do życia. — Jedynym źródłem mego utrzymania była praca — powtarzało nieszczęśliwe dziewczę — i tej pracy mnie pozbawiają! Wkrótce we wszystkich szwalniach będą wiedzieć, że jestem córką kobiety skazanej na więzienie za morderstwo i wszystkie drzwi z tej przyczyny zostaną przede mną zamknięte!
TL
R
Po powrocie na ulicę Bourbon poczuła się zupełnie bezsilna. Nie płakała, lecz oczy jej jaśniały ponurym blaskiem, gorączka paliła jej głowę. Joanna usłyszawszy kroki, pobiegła ku drzwiom. Spostrzegła zmienioną twarz dziewczyny, w oczach jakby wyraz obłąkania. Odgadła, iż coś strasznego musiało znowu zajść. —Boże, mój Boże! Co ci jest, moje dziecko? — wołała — wydajesz mi się być ciężko zgnębiona. —Ach! Oto ostatni cios, matko Elizo — szepnęła Łucja — cios, który mnie niechybnie zabije! —Lecz mów... na Boga, mów, co się stało? —Wypędzono mnie... —Wypędzono! — powtórzyła roznosicielka, załamując ręce. —Tak... pani Augusta wygnała mnie z pracowni jak ostatnią nędznicę. Zostałam bez roboty... Po tylu mękach i torturach teraz pozostałam bez chleba. Ach! Umrzeć mi tylko, teraz trzeba umrzeć! Joanna czuła nagły zamęt w głowie. —Nie rozumiem cię — rzekła — z jakich powodów, dlaczego twoja zwierzchniczka poważyła się wydalić cię z pracowni? —Dlaczego? — powtórzyła Łucja, dusząc się w konwulsyjnych łkaniach. — Dlatego, że jestem córką Joanny Fortier! Roznosicielka padła na krzesło prawie nieprzytomna. Chwyciła się rękami za serce, którego straszny ból omal nie rozsadził. —Kto jej to powiedział? — pytała półprzytomnie, nie wiedząc prawie, co mówi. —Jak to... nie odgadujesz, matko Elizo? Któż, jak nie ten szatan w ludzkiej postaci, moja zacięta rywalka... Córka człowieka, który umyślnie szperał w przeszłości mej matki, aby mi wydrzeć tego, którego kochałam... Córka owego Harmanta, tego milionera! Ponurym światłem zabłysły oczy roznosicielki chleba, jej blada twarz zapłonęła rumieńcem. — Co oni mają przeciw tobie? — krzyknęła rozjątrzona gniewem. — W czym im zawiniłaś, ażeby cię tak męczyli, prześladowali? Ojciec
TL
R
z jednej strony, córka z drugiej. Ach! To nikczemnicy... Prędzej lub później dosięgnie ich sprawiedliwość boża! Opowiedz mi to wszystko szczegółowo, drogie, ukochane dziecię. Opowiedz, jak się to stało? Łucja spełniając wolę Joanny, słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem opowiedziała przebieg spotkania w salonie pani Augusty. Roznosicielka słuchała z zaciśniętymi rękoma i drżącymi z oburzenia ustami. —I wszystko to tym ludziom miałoby ujść bezkarnie? — zawołała, gdy Łucja skończyła opowiadanie. — Jakim prawem owi nędznicy łamią życie uczciwej dziewczyny? Szkalują ją? Przywodzą do rozpaczy i nędzy? Nie, nie... to niepodobna... Tak zostać dłużej nie może!... Dotąd, me dziecię, nie miałaś nikogo, kto bycie wspierał i walczył razem z tobą, lecz otóż ja jestem! Ja będę cię bronić! Potwarz i obelga zaliczają się do przestępstw karanych prawem. Trzeba udać się do trybunału. —Do trybunału? — powtórzyła Łucja. —Tak, wniesiemy skargę przed sąd... —Lecz w jaki sposób wziąć się do tego? —Trzeba sobie obrać adwokata, prosić go o poradę, powierzyć mu swoją obronę, następnie uzbroić się w odwagę i walczyć... —Adwokat... — rzekła dziewczyna w zadumie. —Ach! — zawołała Joanna, przypomniawszy sobie o znalezionych papierach. — Przyjaciel Lucjana, Jerzy Darier jest adwokatem, nieprawdaż? —Tak, matko Elizo. —Czy wiesz, gdzie mieszka? —Przy ulicy Bonapartego, numer 27. —Doskonale! Pójdę do niego. —Nie rób tego, moja droga opiekunko, nie rób, ja proszę! —Dlaczego? —Odmówi ci, jest przyjacielem Lucjana. —Kto wie, czy przeciwnie, nie naprowadzi na dobrą drogę towarzysza lat młodzieńczych? —Ależ on jest adwokatem Harmanta, broni jego spraw...
TL
R
—Cóż to znaczy? Wszystko, co mówisz, zachęca mnie tym bardziej, bym się tam udała. Pan Darier może wpłynąć na swego klienta, aby zaprzestał podobnych nikczemności, może dać mu do zrozumienia, że potwarz jest występkiem podpadającym pod prawo i żądać od niego zadośćuczynienia za krzywdy moralne przezeń wyrządzone. Muszę się widzieć z panem Darierem, mam pretekst przedstawienia się mu. Udzieli mi swoich rad, powie, jak postąpić. Nie, nie... nie waham się dłużej, idę natychmiast do tego młodego adwokata. I nie czekając na odpowiedź Łucji, wybiegła z mieszkania, dopadła fiakra i pojechała na ulicę Bonapartego. W ciągu dwudziestu minut stanęła przed drzwiami mieszkania Jerzego i zadzwoniła. Stara służąca pośpieszyła jej otworzyć. —Czy pan adwokat Darier jest w domu? — pytała. —Nie ma go. Pani zapewne przybywa w interesie? —Tak. —Przykro mu będzie, że pani daremnie się trudziła, lecz jest nieobecny, wyjechał. . —Wyjechał! — powtórzyła Joanna. — A na jak długo? —Ma bronić w sprawie sądowej w Tours. W przyszłą środę dopiero powróci. —Aż w przyszłą środę! — zawołała roznosicielka. — Sześć dni oczekiwania! —Cóż na to poradzić? —Ha! Trzeba czekać! Przyjdę zatem tu w przyszłą środę — szepnęła ze smutkiem Joanna i powróciła na ulicę de Bourbon. Łucja złamana silną gorączką była zmuszona położyć się do łóżka. Biedna matka przeraziła się, zastając ją chorą. Myśl, iż to jej jedyne dziecię może umrzeć, napawała ją trwogą. —1 cóż, matko Elizo? — pytało dziewczę słabym głosem. —Nie zastałam pana Dariera... wyjechał z Paryża. Pójdę powtórnie do niego, gdy powróci. Nie o nim to jednak myśleć należy teraz, ale o tobie, moje dziecko. Jesteś chora...
R
—Gorączka mnie męczy. —Biegnę po doktora... —To niepotrzebne. —Przeciwnie; widzę, żeś mocno chora, opóźnienie może spowodować niebezpieczeństwo. Nie przyjmuję żadnych protestów, wychodzę! I wybiegła pośpiesznie, aby za chwilę powrócić z lekarzem. Po zbadaniu dziewczyny doktor zadumał się, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Choroba była niebezpieczna. Lada chwila objawić się mogło zapalenie mózgu. Przepisał lekarstwo i obiecał przybyć nazajutrz. Joanna poszła do apteki i wróciła z miksturą. Siadła przy łóżku swej córki, nie opuszczając jej do chwili, w której zmuszona była iść do piekarni Lebreta. *
TL
**
Czytelnikom naszym należy wyjaśnić przyczynę obecności Raula Duchemina, urzędnika merostwa z Joigny, w pociągu strzaskanym w czasie nieszczęśliwego wypadku na stacji Bois-le-Roi. Pomimo iż kupiec win, Petitjean, niegdyś posiadacz fałszywego weksla, został w zupełności zapłacony, rozsiewał na wszystkie strony oszczercze opowiadania, w jaki sposób Duchemin mógł otrzymać od nieznanego protektora tak niespodziewaną pomoc. Wkrótce wiedziano w całym Joigny, iż Raul, pozostający dotąd w bardzo kłopotliwym położeniu, miał teraz kieszenie pełne pieniędzy i zaczęto analizować okoliczności, które mu pozwoliły spłacić swe długi. Widziano Duchemina rozmawiającego z nieznajomym, jedzącego z nim śniadanie i obiad. Wszystko to mieszkańcom wydało się podejrzane i posłużyło do wielu plotek i ujemnych komentarzy. Szemranie wzmagając się z dnia na dzień doszło do uszu mera w Joigny, który wezwał do wytłumaczenia się swego podwładnego. Gdy Duche-
TL
R
min nie mógł dostarczyć żadnych wyjaśnień na swą obronę, kazał mu się podać do dymisji, inaczej grożąc usunięciem go z merostwa. Dotknięty tym wyrokiem młodzieniec został nagle bez żadnych środków utrzymania. Nic dotąd nie wiedziano o wydaniu przez niego dokumentu z archiwum, drżał jednak na myśl, iż kiedykolwiek wydać się to może. Wykradzenie autentycznego dokumentu, do której to sprawy zrazu nie przywiązywał wiele znaczenia, wydało mu się teraz rzeczą wysokiej doniosłości, stąd zamiast błogosławić człowieka, który go chwilowo wybawił z kłopotu, przeklinał to spotkanie. Gdy został nagle bez środków do życia, postanowił jechać do Paryża i starać się tam o jakiś urząd, by tym sposobem zniknąć sprzed oczu sprawiedliwości mogącej ścigać go i poszukiwać. Posiadając kilka sztuk złota, które starczyć mu mogły na parę tygodni wyżywienia, wsiadł do pociągu. Tragiczny wypadek w czasie podróży spowodował spotkanie pomiędzy nim a osobą, którą mógł uważać za główną przyczynę swej zguby. Amanda Régamy była dla niego kobietą fatalną, miał jednak w sobie prócz tego skłonność do występków i gdyby nie było Amandy, pierwsza lepsza ladacznica zdołałaby go poprowadzić do złego. Rana, którą otrzymał, dzięki staraniom, którymi go otaczano, nie zagrażała mu utratą życia. Amanda oczekiwała niecierpliwie chwili, w której stan zdrowia rannego pozwoliłby się jej z nim widzieć. Była pewna, iż ów mniemany baron de Reiss nie pokaże się więcej w Bois-le-Roi. Odgadła, że jego wyjazd krył w sobie zupełne zerwanie stosunków i postanowiła użyć Raula Duchemina jako potężnego narzędzia swej zemsty. Odkryje więc przed nim tajemnicę zbrodniczych czynów Owidiusza Soliveau. Codziennie pytała służącą o stan zdrowia chorego, wreszcie pewnego wieczora otrzymała odpowiedź: — Zdaje mi się, że obecnie będzie pani mogła bez obawy odwiedzić tego biednego młodzieńca. Szwaczka pani Augusty promieniała radością.
TL
R
— A w jakich godzinach mogłabym go znaleźć samego i przyjść, nie będąc przez nikogo widziana? —Po południu, przed wizytą doktora. —A zatem jutro zaprowadzisz mnie do niego. Nazajutrz po śniadaniu w hotelu oczekiwała na ukończenie zwykłych zajęć Magdaleny. Około pierwszej na dany przez dziewczynę znak udała się razem z nią na dziedziniec, a stamtąd schodami na drugie piętro. Służąca zatrzymała się przy drzwiach w końcu korytarza. — To tutaj, pani... — rzekła z cicha, nachylając się ku dziewczynie. I szybko się oddaliła. Amanda zatrzymała się przy drzwiach z nerwowym drżeniem. Rozmyślała, jak usprawiedliwić swoje przybycie przed tym, którego swoim postępowaniem omal nie powiodła na zgubę. Stała przez kilka minut onieśmielona, zdjęta obawą, aż wreszcie zapanowała nad sobą i zastukała. Raul Duchemin spoczywał na łóżku z obwiązaną głową; stan jego zdrowia polepszył się o tyle, iż był w stanie prowadzić rozmowę. Nie przewidując, kto do niego przybywa, odrzekł na pukanie do drzwi: „Proszę wejść!" Amanda ukazała się w progu. Raul do tego stopnia nie spodziewał się ujrzeć jej, iż zrazu nie poznał jej wcale. Podniósł się na łóżku zdziwiony, siadł i patrzył na nią. Szwaczka pani Augusty podeszła do niego z uśmiechem. —Amanda — zawołał, poznając ją nareszcie — ty tu... tu... u mnie? —Tak, mój kochany — odrzekła, ujmując podaną sobie jego rękę. — Moja obecność dziwić cię nie powinna. Byłam świadkiem katastrofy, jaka cię spotkała. Poznałam cię, gdy omdlały przenoszony byłeś tutaj. Pytałam się o ciebie codziennie, oczekując chwili, w której mogłabym widzieć się z tobą. Słuchając tego, Duchemin przypomniał sobie cały ogrom nieszczęść, których ta dziewczyna była przyczyną.
TL
R
— Czego żądasz ode mnie? — zawołał cierpko. — Chyba wiesz, że pomiędzy nami wszystko na zawsze skończone! Twoja obecność przywodzi mi na pamięć całą moc mojej niedoli. Jeżeli zostałem raniony i cierpię, tobie to zawdzięczam! — Mnie? — zawołała ze zdumieniem. — Tak... tobie... tobie! — mówił z goryczą. — Straciłem pracę, która była dla mnie jedynym źródłem utrzymania, musiałem uciekać z Joigny, gdzie ścigała mnie ogólna pogarda; wszystko to skutek tego sfałszowanego weksla, ażeby ci dostarczyć pieniędzy. To omal nie poprowadziło mnie na galery. Przez ciebie zostałem zniesławiony!... Przez ciebie cała moja przyszłość stracona! Ach, czemu śmierć mnie nie spotkała w czasie tego wypadku! To byłoby dla mnie dobrodziejstwem, wyzwoleniem... gdy życie będzie mi teraz jedną ciężką katuszą. I Raul ukrył twarz w dłoniach, łkając jak dziecko. — Przyjmuję twoje wymówki — mówiła drżącym głosem Amanda — czuję, iż zasłużyłam na nie w zupełności. Byłam szalona, pozwalając się ponieść fantazjom i nie przewidując straszliwych następstw, które one sprowadziły. Bezwiednie sprawiłam ci wiele złego. Czuję to, żałuję całym sercem... i proszę, przebacz mi... przebacz! Nie gniewaj się, że tu przyszłam bez twego zezwolenia. Gdybym prosiła o nie, wiem, że nie zechciałbyś mnie przyjąć, a moja wizyta ma ważne powody, zapewniam. Może zdoła rozproszyć twoje obawy o przyszłość, o których wspomniałeś przed chwilą. Zechcesz mnie wysłuchać? Zechcesz mi odpowiedzieć? —Zmuszony jestem to uczynić, skoro tu jesteś. Cóż mi chcesz powiedzieć, o co zapytać? —Przede wszystkim przyszłam cię ostrzec przed niebezpieczeństwem, jakie obecnie ci zagraża. —Niebezpieczeństwo? — zapytał, drżąc. —Tak. —Jakie? —Przecież znasz barona de Reiss?
TL
R
Nazwisko, którego Duchemin nie spodziewał się usłyszeć, uderzyło go jak cios wymierzony młotem. Przyszedł mu na myśl dokument wydany z archiwum merostwa, zadrżał i zbladł nagle. —Barona de Reiss? — powtórzył, patrząc badawczo w Amandę. —Tak... człowieka, którego przed miesiącem widziałeś w Joigny, a który trzyma w swych rękach twój sfałszowany weksel. Duchemin osłupiał z przerażenia. —Skąd go znasz? — wyjąkał przytłumionym głosem. — Skąd wiesz, że on ma ten weksel? —Wiem o tym, jak wiem również, że kupił od pani Delion zeznanie podpisane przeze mnie, którym mnie teraz może zgubić. Musiał mieć ważne powody, sam osądź, wykupując i zbierając papiery tego rodzaju... Wiem wszystko, co mnie dotyczy, lecz nie znam szczegółów odnoszących się do ciebie, a pragnę je poznać. —Dlaczego chcesz wiedzieć? —Rzecz prosta, bo jesteśmy razem zagrożeni. Powinniśmy połączyć się więc dla zwalczenia wspólnego wroga. Duchemin drżał cały. — Lecz czegóż się mogę obawiać z jego strony? — zapytał po chwili. Amanda wzruszyła ramionami. — Nie udawaj idioty! — odpowiedziała. — Wiesz, iż mnie niełatwo omamić. Mów, jakim sposobem baron de Reiss został posiadaczem przez ciebie podpisanego weksla? — Płacąc za niego. —Jak dawno znasz tego człowieka? —Widziałem go po raz pierwszy w życiu. —I przyszedł ci z pomocą przy pierwszym spotkaniu? —Tak. —Opowiedz mi szczegółowo, jak to było? Duchemin nie ufając Amandzie, opowiedział jej krótko o przysłudze, którą mu wyświadczył de Reiss, wykupując weksel z rąk Petitjeana. Nic jednak nie wspomniał o wydanym dokumencie.
TL
R
—I podobne dobrodziejstwo ze strony nieznanego człowieka nie wydało ci się dziwne? — zapytała. —Zastanowiło mnie to trochę. —A mimo to przyjąłeś jego ofiarę... —Dlaczego miałem odmówić, kiedy pomoc przybyła w chwili, gdy stałem nad przepaścią. —I sądzisz, że ja uwierzę, iż ten człowiek nic w zamian nie żądał od ciebie? —Cóż by miał żądać? —Gdybym wiedziała, nie pytałabym o to. Proszę cię, Raulu, powiedz mi prawdę... całą, czystą prawdę. Powtarzam, że jesteśmy zagrożeni oboje, trzeba nam się zabezpieczyć przed tym nędznikiem, który jest takim baronem, jakim ty jesteś. —Nie jest baronem?... Wiesz o tym na pewno? —Przysięgam! —Jak więc on się nazywa? —Owidiusz Soliveau. To jest złodziej i morderca, który chciał mnie przed kilkoma dniami otruć. —Chciał otruć... ciebie? —Tak. —Gdzie? —Tu, w Bois-le-Roi. —Ależ dlaczego? —Wiedział, że go przeniknęłam do głębi. Ten człowiek popełnił niemało zbrodni. Wiem o jednej, która mu się nie udała z powodu nieprzewidzianego zbiegu okoliczności. —Jakaż to zbrodnia? — pytał żywo Duchemin, zaciekawiony opowiadaniem młodej szwaczki. —Posłuchaj. Przed miesiącem rzekomy baron de Reiss, a właściwie Owidiusz Soliveau chciał zabić pewną młodą dziewczynę, wychowaną w przytułku dla opuszczonych dzieci. Ta zbrodnia w połowie mu się tylko udała. Sierota od otrzymanego ciosu w piersi ciężko chorowała, lecz nie umarła.
TL
R
—Jesteś pewna, że on był tym mordercą? —Istnieją powody, które mi każą w to wierzyć. Do zupełnej pewności brak mi jedynie drobnych wskazówek. Skoro uda mi się je zdobyć, będę miała broń w ręku i będę mogła zemścić się... tak, zemścić za nas oboje, ponieważ mamy w tym wspólny interes. Słowa Amandy: „Sierota wychowana w przytułku dla opuszczonych dzieci" uderzyły Raula Duchemina i zdwoiły jego obawy. — Znasz imię tej sieroty? — zapytał. —Tak, nazywa się Łucja. —Łucja! — zawołał zrywając się Raul. — Ach, to jest imię zapisane na dokumencie, który on wymógł ode mnie. —Dokument... jaki dokument? — pytała drżąca z ciekawości Amanda. —Ten człowiek w zamian za wyświadczoną mi przysługę zmusił mnie do wydania sobie z merostwa w Joigny protokołu zawierającego zeznanie mamki, która oddawała do przytułku w Paryżu małą dziewczynkę powierzoną do wykarmienia, za którą przestano płacić — mówił Duchemin. —Jaki on mógł mieć w tym interes? —Mówił, że jest ojcem tego dziecka. —Ach! Nędznik... łotr... nikczemny łotr! — wołała szwaczka z oburzeniem. — Teraz nie pozostaje mi już żadna wątpliwość. To on chciał zabić Łucję, a dokument wydobyty od ciebie miał posłużyć do jakiejś zaplanowanej zbrodni. Ależ nie miałeś prawa wydawać mu podobnego protokołu. —Zapewne... on winien pozostać w archiwum merostwa. —Gdyby się przekonano, że mu go wydałeś, cóż by mogło nastąpić? Duchemin zadrżał. Wielkie krople potu spływały mu po czole. — Byłbym zgubiony! — odrzekł. — Zgubiony bez odwołania! —I nie zemścisz się na zbrodniarzu, który pozornie ratując cię z przepaści, wtrącił w jeszcze głębszą? Nie będziesz się starał wydrzeć mu
tego dokumentu i owego nieszczęsnego weksla, jakim cię zmusza do milczenia? —Zemścić się... wyrwać mu te papiery... Och! Jakże bym pragnął! Lecz w jaki sposób? —Ufasz mi? — spytała Amanda. Duchemin zawahał się zrazu. —Tak! — odpowiedział wreszcie. —Pozwolisz mi działać i obiecujesz bezwzględne posłuszeństwo? —W zupełności. Cóż trzeba robić? —Śledzić gorliwie rzekomego barona de Reiss. —Ale jestem przykuty do łóżka...
TL
R
—Nie ma nic pilnego... Jak tylko wolno ci będzie wychodzić, zaczniemy działać. —Do takiego działania jednak potrzeba pieniędzy, a ja ich nie posiadam. —Dostarczę ci, ile trzeba. Oboje musimy zostać wspólnikami w tej sprawie, inaczej zgubi nas ten człowiek. Najważniejszą rzeczą obecnie jest dowiedzieć się, gdzie mieszka Owidiusz Soliveau, ów rzekomy baron. —Jak to... ty nie wiesz jeszcze tego dotąd? —Winnam być szczera wobec ciebie... Posłuchaj, wszystko ci opowiem. I przedstawiła przebieg swej znajomości z Owidiuszem. Duchemin słuchał jej z uwagą. —Rzecz jasna — rzekł — że łotr ten użył cię zręcznie za narzędzie do swych występnych zamiarów, jasne, że obecnie pragnie ukryć się. Jak go odnaleźć, gdzie szukać? —Soliveau pozostaje w bliskich stosunkach z pewną znakomitą osobistością, zamieszkałą w Paryżu. Dla córki tegoż szyje się suknie u pani Augusty — odpowiedziała Amanda. — Tą osobistością jest bogaty przemysłowiec, posiadający fabrykę w Courbevoie. Niektóre
TL
R
okoliczności wskazują, że istnieje pewien ścisły związek między wielkim przemysłowcem a tym rozbójnikiem. Obaj mieszkali kiedyś razem w Ameryce. Więc przy pomocy jednego łatwo będzie dowiedzieć się, gdzie mieszka drugi. Bywają u siebie, wiem o tym. Śledząc wokół domu i fabryki Harmanta, odkryjemy mieszkanie pseudobarona de Reiss. W ten to sposób należy teraz działać. — Do tego jednak potrzeba być zdrowym. — Zaczekamy na twe wyzdrowienie. Najważniejsze, abyśmy działali zgodnie. Chcesz zostać moim sprzymierzeńcem? — Jestem nim. — I przebaczasz mi zło, jakie wyrządziłam ci mimowolnie? Raul podał jej rękę. —Przebaczam w zupełności... — odpowiedział. — Jesteśmy teraz przyjaciółmi, zemścimy się razem, obezwładnimy tego nikczemnika. —Jedność tworzy siłę! — zawołała Amanda. — Bądź spokojny, to się musi udać. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Wracam do szwalni pani Augusty i będę oczekiwać na twe wyzdrowienie. Każdej niedzieli przyjadę tu, aby ten dzień z tobą spędzić; gdybym zaś przypadkiem nie mogła przyjechać, napiszę do ciebie, a ty odpowiesz. —Zobaczymy się jutro? —Tak, przyjdę pożegnać się z tobą. A może potrzebujesz pieniędzy? —Nie. Towarzystwo Kolejowe ponosi wszelkie koszta mego utrzymania, płaci lekarstwa i doktora. —Powinni ci prócz tego udzielić jakiegoś odszkodowania. —Właśnie dzisiejszego rana Towarzystwo ofiarowało mi pięć tysięcy franków drogą obopólnej ugody. —I przyjąłeś? —Ma się rozumieć. Suma ta za kilka dni zostanie mi wypłacona. Być może, iż proces z nimi przyniósłby mi więcej, nie chcę jednakże występować publicznie dla wiadomych ci już powodów. —Cóż zamierzasz robić w Paryżu?
TL
R
—Pragnę się starać o jakiś urząd, jeśli skończymy tę sprawę z baronem. —Jakiego typu zajęcie chciałbyś otrzymać? —Sam nie wiem... nie jestem wszechstronny... Lękam się, aby to potłuczenie głowy nie oddziałało źle na stan mego zdrowia. —Nie martw się — odparła szwaczka z uśmiechem. — Mam pewną myśl, która zaradzi wszystkiemu, a zatem jutro, do widzenia! Bądź spokojny, zwyciężymy na pewno! Cieszy mnie, że się mogłam z tobą widzieć. — I oddaliła się rozradowana, przewidując najpomyślniejsze rezultaty. Spółka zawarta z Raulem Ducheminem powinna nieodwołalnie stać się zgubą dla Owidiusza Soliveau; wierzyła w to niezachwianie. Raul Duchemin był to człowiek bez woli. bez energii, słaby jak dziecię, łatwy do prowadzenia i nakłonienia do złego. Gdy ujrzał wchodzącą do siebie Amandę, ogarnięty gniewem zaczął jej czynić wymówki; wystarczyło jednak młodej kobiecie wyrzec kilka słów, by znów odzyskać utraconą przewagę i popchnąć Raula do zemsty nad nieznajomym. Gdyby nie otrzymał pieniędzy z Towarzystwa Kolei Żelaznych, Amanda byłaby mu ich dostarczyła. Prócz tego zrobiła nadzieję wyrobienia mu jakiejś posady. Widoki te w połączeniu z unieszkodliwieniem niebezpiecznego wroga stawiały mu przed oczyma przyszłość w barwach jaśniejszych. Nazajutrz Amanda znów przyszła, przynosząc ze sobą adres szwalni pani Augusty, a odebrawszy od Duchemina przysięgę na przymierze zaczepno-odporne, odjechała do Paryża. Przedłużony przez zwierzchniczkę urlop nie upłynął jeszcze, modniarka zdziwiła się więc, widząc wchodzącą Amandę. —Ciotce znacznie się polepszyło — mówiła przybyła — przyśpieszyłam więc mój powrót, ażeby pani nie opóźnić robót. —Wdzięczna ci jestem — odrzekła modniarka — bo rzeczywiście bardzo mi ciebie tu brakowało.
TL
R
Dziewczyna niezwłocznie zaczęła pełnić swój obowiązek. Chcąc dowiedzieć się, co zaszło nowego w magazynie podczas jej nieobecności, wypytywała o to swe towarzyszki. Historia spotkania się Łucji z panną Harmant, scena w salonie pani Augusty szybko się rozniosła. W całej szwalni o tym jedynie teraz mówiono. Dowiedziała się zatem Amanda, że Łucja jako córka kobiety skazanej na dożywotnie więzienie została wydalona przez właścicielkę magazynu i że panna Harmant jako tryumfująca rywalka miała zaślubić Lucjana Labroue. Szczegóły te, jak wiemy, mocno zainteresowały Amandę. Wysnuwała z tego następujące wnioski: Owidiusz Soliveau działał za wiedzą Pawła Harmanta, nie ulega wątpliwości, iż przede wszystkim obaj postanowili zabić Łucję, gdy zaś cios się nie udał, szukali innych sposobów dla jej zgładzenia, a do tego Owidiuszowi dostarczył broni Duchemin. Wszystko to jasno przedstawiało się Amandzie, przeczuwała jednak i odgadywała istniejącą prócz tego jakąś głęboką tajemnicę, łączącą się tak z przeszłością, jak i teraźniejszością rzekomego barona i przemysłowca milionera. Tę tajemnicę postanowiła odkryć. — Za jakąkolwiek bądź cenę muszę zemścić się na tym nędzniku Soliveau! — powtarzała sobie. — Tym gorzej dla jego wspólników, których wraz z nim okryję hańbą. Nie mając żadnej wiadomości od rzekomego barona de Reiss, Amanda zmuszona była oczekiwać na wyzdrowienie Raula. W pierwszą nadchodzącą niedzielę wsiadła w pociąg i udała się do Bois-le-Roi. Kilka dni dalszego leczenia dodatnio wpłynęło na zdrowie Duchemina. Wstawał już i chodził. Czuł się znacznie wzmocniony. Po przyjeździe młoda szwaczka opowiedziała mu szczegóły zajścia pomiędzy Łucją Fortier a panną Harmant w mieszkaniu pani Augusty i młodzieniec teraz dopiero zrozumiał całą doniosłość winy, jaką popełnił, wykradając z archiwum merostwa w Joigny dokument dla Owidiusza. Amanda spędziła cały dzień z Raulem.
Doktor przyszedł wieczorem i oświadczył, iż rekonwalescent za trzy lub cztery dni będzie mógł opuścić Bois-le-Roi. Amanda oznajmiła Ducheminowi, aby się nie kłopotał o mieszkanie dla siebie, ponieważ cały swój skromny apartament w Batignolles oddaje do jego dyspozycji, po czym odjechała rozradowana. * **
TL
R
Maria zataiła przed ojcem szczegóły zajścia pomiędzy nią a Łucją w magazynie przy ulicy św. Honoriusza. Czuła dobrze, iż cała ta scena nie przyniosła jej zaszczytu, a więc nie miała się czym chwalić. W głębi duszy cieszyła się z tego nikczemnego czynu. Cios, który zadała swojej rywalce, był straszny. To ją zadowalało, reszta nie obchodziła jej wcale. Rozpacz i gniew Łucji przekonywały ją, iż dziewczyna uważała Lucjana za straconego dla siebie. Rozkoszowała się swym zwycięstwem, oczekując niecierpliwie dnia swoich zaślubin. Jednakże mimo radości, która wypełniała jej serce, nieuleczalna choroba dokonywała w niej z wolna dzieła zniszczenia. Postępujące suchoty podkopywały życie tej wątłej istoty, wiodąc ją ku mogile. Lucjan, widując od czasu do czasu pannę Harmant, zauważył te straszne postępy i mówił sobie, iż małżeństwo z umierającą było rzeczą niemożliwą do wypełnienia. Unikał też przebywania sam na sam z córką przemysłowca. Harmant szanował wyłączenie się Lucjana, które usprawiedliwiała nie zabliźniona rana w sercu młodzieńca. Stosownie do jego woli udzielono mu czasu na zapomnienie. Ojciec i córka woleliby raczej, aby to zapomnienie nastąpiło szybciej. Lucjan nie zapomniał dotąd o swej boleści. Zbyt gorąco kochał Łucję, aby w przeciągu kilku dni mógł wyrwać z serca tę miłość. Kochał ją dotąd jeszcze i wbrew wszelkiej strasznej rzeczywistości miał nadzieję,
iż jakiś nieprzewidziany wypadek wyrówna i wygładzi przepaść, jaką zły los wykopał pomiędzy nimi. Smutek Lucjana zamiast się zmniejszyć, powiększał się z każdą chwilą. Gdy tylko znalazł się sam, pogrążał się w rozmyślaniu i trwał tak długie godziny. Harmant, nie widząc wokoło siebie żadnego niebezpieczeństwa, spoglądał w przyszłość bez obawy. Wierzył całkowicie, iż nadejdzie czas, w którym Labroue zostanie jego zięciem. Jedynie choroba Marii przygnębiała go, łudził się jednak nadzieją, iż małżeństwo dokona jej uzdrowienia. * *
*
TL
R
W niedzielę z rana, gdy Amanda jechała do Bois-le-Roi, Lucjan szedł ulicą Assas do mieszkania Edmunda Castela. Dostał pocztą list, w którym artysta zapraszał go, by przybył spędzić ten dzień w jego oraz Jerzego towarzystwie. Młody adwokat po powrocie z Tours zastał również list z zaproszeniem od Edmunda. Lucjan przyszedł pierwszy do artysty, który go przyjął w małym saloniku, obok pracowni. —Dzięki ci — rzekł, ściskając rękę młodzieńca — żeś spełnił moją prośbę. Oczekując na Jerzego porozmawiajmy nieco. Wypełniłem, czegoś żądał względem Joanny Fortier. —I cóż? —Z dobrego źródła otrzymałem wiadomość, iż nie ma jej dotąd w więzieniu. Zniknęła bez śladu. Od chwili jej ucieczki z Clermont policja nie może trafić na jej ślad. Obecnie liczą na jakiś nieprzewidziany wypadek, który ją odda w ich ręce. —Tak więc zniknęła nadzieja, abym mógł zapytać tę kobietę — rzekł Lucjan.
TL
R
—To prawda. Wiadomo jednak, że czasami niepodobieństwo staje się prawdopodobne. A cóż się dzieje z panem Harmantem? — pytał artysta. —Wciąż jedno i to samo. —Nie starałeś się zbliżyć do panny Marii, o co cię prosiłem? —Nie miałem odwagi... —To źle! —Na co się przyda ta nagana... —Ona może być bardziej pożyteczna, niż sądzisz — rzekł Edmund Castel poważnie. Lucjan spojrzał na artystę zdziwiony. —Czyż może istnieć w przeszłości jakikolwiek związek między rodziną Harmanta a mną albo moimi krewnymi? —Ależ to o teraźniejszości, a nie o przeszłości pragnę pomówić z tobą, mój drogi — odrzekł Edmund Castel, nie chcąc wyjawić swych myśli. — Sądzę, iż dla ciebie dobrze byłoby, gdybyś pozwolił wierzyć Harmantowi, iż gotów jesteś zaślubić jego córkę, a nade wszystko dać poznać pannie Marii, że już zapomniałeś o Łucji i że twoje serce może do niej jedynie należeć. —Ależ Maria jest prawie umierająca — zawołał Labroue — z każdą godziną zbliża się do grobu. —Jedna przyczyna więcej, aby jej pozwolić umrzeć w złudzeniu szczęścia, gdy go dać jej nie możesz w rzeczywistości. —Zatem pan mi każe kłamać? —W niektórych ważnych okolicznościach jest to konieczne. —Ależ dlaczego miałbym to robić? — pytał Labroue, któremu rady artysty wydawały się dziwne — widzę, że pan coś ukrywa przede mną... Musisz mieć jakieś ważne powody, namawiając mnie do odgrywania komedii wobec Harmanta i jego córki, komedii i fałszu, do których czuję wstręt. Edmund Castel przysunął rękę do czoła. —Mylisz się panie Lucjanie — rzekł — podejrzewając, że wiem coś, co pragnę ukryć przed tobą. Nic nie wiem i nie mogę o niczym cię
TL
R
zawiadomić, daję ci na to słowo honoru. Bywają jednak w życiu człowieka przeczucia, którym należy być posłusznym. Gdy one cię opanują, wyzwolić się od nich nie można. Jedno z takich przeczuć powiada mi, iż wkrótce poznamy prawdziwego mordercę twojego ojca i że to nastąpi za pomocą Pawła Harmanta. Mam również niezachwiane przekonanie, iż Łucja Fortier zostanie twoją żoną. Kiedy? W jaki sposób? Tego nie wiem... Nie pytaj mnie o to, ponieważ nie zdołałbym ci odpowiedzieć. —Rzecz dziwna — odrzekł Labroue — jest pan przekonany, że Łucja zostanie mą żoną, a radzisz mi pan udawać przed panną Harmant, że ją kocham? —Na pozór zdaje się to być nielogiczne, a jednak tak trzeba! Nie zwątp we mnie; miej ufność i czekaj. —Czekać z boleścią w duszy... —Jeszcze raz powtarzam: tak trzeba! Za kilka tygodni będę miał do spełnienia święty obowiązek względem Jerzego. Proszę, bądź cierpliwy do tej chwili, spełniaj moje rady, jakkolwiek dziwne by ci się one wydawały. Nie rozważaj, nie badaj, bądź posłuszny, ot wszystko! —Dobrze, spełnię, czego pan żąda, ufam panu. —Będziesz starał się zbliżyć do panny Harmant? —Tak! —Pozwolisz jej wierzyć, że ją kochasz? —Ach! Jak mi ciężko będzie... Uczynię to jednak. —Oznajmisz Harmantowi, że dzień twego małżeństwa z jego córką jest bliski? —Ależ, panie! To jest stawianie mojego życia na jedną kartę! — zawołał Labroue. — Gdy usłyszy, iż zgadzam się na jego propozycję, będzie się starał przyśpieszyć to małżeństwo. —Co ci to szkodzi, jeśli nie dojdzie do skutku. —Pan mnie przeraża! — szepnął Lucjan. — Jaką straszną tajemnice ukrywasz przede mną? —Żadnej! Chce oddać ci Łucję, oto wszystko... i zrobię to, wymagam jednak od ciebie bezwzględnego, ślepego posłuszeństwa
TL
R
przez dwa lub trzy tygodnie, tylko tego żądam dla zapewnienia wam szczęścia! Przyrzekasz mi je więc? Lucjan skinął głową. —A teraz proszę, zechciej mi udzielić niektórych informacji. —W jakiej sprawie? —Co do Łucji Fortier. —Co do Łucji? —Tak. Gdyśmy się spotkali po raz ostatni u Jerzego, mówiłeś, że miałeś w ręku autentyczny dowód, iż ta dziewczyna, to córka Joanny Fortier. —Tak, panie... Mam dotąd u siebie ten dowód. —Masz go może tu? —Nie, zostawiłem go w mieszkaniu. —Zatem to pan Harmant dostarczył ci ten dokument? — mówił Edmund Castel. —Tak. —Mógłbyś mi go pokazać? —Wrócę natychmiast do mieszkania i przyniosę go panu. —Nie jest to tak pilne, proszę cię tylko, ażebyś mógł mi go jutro dostarczyć. —Otrzymasz go pan na pewno — rzekł Lucjan, zdziwiony pytaniami artysty. Edmund odgadł myśli młodzieńca. — Wszystko to wydaje ci się niezrozumiałe — zagadnął — nie dziw się jednak. Razem z tobą poszukuję prawdy. Mam dla ciebie szczerą, gorącą życzliwość, a więc obchodzą mnie również i ci, których kochasz. Nad tą sprawą rozmyślałem wiele, rozważałem wiele, już posiadam pewne wskazówki, które w każdym razie nie są bez znaczenia. Być może, iż nie doprowadzą mnie one do celu, jednak nie mogę ich zaniedbywać, nie powinienem. Znam, jak ci już o tym kiedyś wspomniałem, wiele wpływowych osobistości, które gotowe będą przyjść mi z pomocą. Będę korzystał ze znajomości nie dla siebie, ale dla ciebie, mój drogi.
TL
R
—Dziękuję panu, dziękuję z całego serca — rzekł Lucjan wzruszony. —Podziękujesz mi później, jeśli rzecz się uda. Powiedz mi teraz, czy Harmant wyjeżdżał z Paryża przed dostarczeniem ci dowodu świadczącego o pochodzeniu Łucji? —Nie, panie, jestem pewien, że nigdzie nie wyjeżdżał. —A nie wiesz, w jaki sposób zdołał uzyskać ten dokument? —Nic nie wiem. Oddając mi go, zdawał się kierować jedynie własnym interesem. W tej chwili dał się słyszeć dzwonek od strony drzwi i Jerzy Darier wszedł do pokoju. —A! Jesteś tu? — zawołał spostrzegłszy Lucjana. — Oto przyjemna niespodzianka, którą nam przygotował zacny opiekun. —Tak. mój kochany — odrzekł artysta — wiedziałem, iż wspólne spotkanie sprawi wam radość. Spędzimy razem cały dzień. —Jakże, zadowolony jesteś ze swej podróży do Tours? — pytał Labroue młodego adwokata. —W zupełności. Broniłem w dwóch sprawach, jedną i drugą wygrałem. Trafił mi się jednak przykry wypadek... —Cóż takiego? —W dniu mego wyjazdu zgubiłem ważne papiery. —Zarzuciłeś je gdzieś pewnie — rzekł Castel. —Niestety zgubiłem! Myślałem, że zostawiłem je w domu, telegrafowałem do mojej starej służącej, by przeszukała wszystko. Nic nie znalazła w moim pokoju. Na moje polecenie poszła do naczelnika policji, do sali, w której oddają przedmioty odnalezione przez uczciwych ludzi. I tam nowy zawód, papierów nie było. Z tego powodu nie mogłem bronić trzeciej sprawy, prosiłem o odłożenie jej na dwa tygodnie i postanowiłem na rogach ulic rozlepić ogłoszenia, że hojnie wynagrodzę znalazcę, który by mi zechciał je odnieść. Jeśli ich nie znajdę, mój klient może przegrać proces. W zgubionych papierach były listy oraz różne ważne dowody.
TL
R
—Kazałeś więc już rozlepić te ogłoszenia? — pytał Edmund. —Tak, dziś od rana Są już zapewne na rogach ulic. Tysiąc franków nagrody temu, kto mi odniesie zgubione papiery. —Mogłyby one, powiedz mi, przydać się komu? —Nikomu, tylko mnie i mojemu klientowi. —W takim razie odnajdziesz je na pewno. —Mam nadzieję. Służący oznajmił, iż śniadanie na stole. Wszyscy trzej przeszli do przyległego pokoju. Śniadanie przedłużone poufną pogawędką trwało do godziny drugiej po południu. — Może byśmy przeszli do pracowni? — rzekł Edmund. — Dym z cygar jest tu nie do wytrzymania. — Zgoda! — odpowiedzieli obaj, idąc za artystą. Pośrodku pracowni na sztalugach stał bliski już wykończenia portret Marii Harmant. Obraz przedstawiający aresztowanie Joanny na probostwie był jak zwykle nakryty zielonym płótnem. Jerzy z Lucjanem chwalili portret córki milionera, w którym doskonale uchwycone zostało podobieństwo. —Zatem panna Harmant przychodzi tu do pozowania? — zapytał Jerzy. —Tak, pięć czy sześć razy. To niespodzianka, jaką przygotowuje dla ojca na jego urodziny. —Zatem pilne zamówienie? —Bynajmniej, ta uroczystość nastąpi dopiero za trzy miesiące. —Czy ona tego doczeka? — rzekł Lucjan. — Od pewnego czasu zmieniła się w sposób, który by mnie mocno zatrwożył, gdybym był jej ojcem. —Suchotnicy — odezwał się Jerzy — utrzymują się przy życiu dłużej niż inni chorzy. Labroue chciał na to coś odpowiedzieć, gdy wszedł służący z oznajmieniem, iż przybyła panna Harmant i chce się widzieć z panem Castelem.
TL
R
— Co? Panna Harmant tu? Dziś... w niedzielę? — zawołał zdumiony artysta. — Ależ to nie dzień pozowania... Czego ona może chcieć? To mówiąc wyszedł do salonu. Maria podeszła naprzeciw wchodzącego. — Wybacz mi pan — rzekła — iż przerywam ci dzień odpoczynku, niedzielę. Czuję, że moja wizyta jest nie w porę, mam jednak ważny powód na moje usprawiedliwienie. —Pani odwiedziny w każdym dniu sprawiają mi przyjemność — rzekł Edmund uprzejmie — mówiła pani, iż ważny powód... O cóż więc chodzi? —Mój ojciec przybędzie tu za chwilę; chce prosić pana o pewną przysługę, a gdy przy tej sposobności zapragnie zwiedzić pańską pracownię, nie chciałabym, by spostrzegł mój portret, bo wtedy przepadłaby cała niespodzianka. —To prawda — rzekł Edmund, drżąc mimo woli na myśl o odwiedzinach przemysłowca. — Pan Harmant, mówiłaś pani, ma przybyć tu za chwilę? —Tak; zatrzymał się w drodze, by wstąpić do fabrykanta, z którym wiążą go interesy, z czego korzystając pośpieszyłam, ażeby pana uprzedzić. —Zatem pani tu pozostanie, oczekując na przybycie ojca? —Tak, jeżeli moja obecność nie sprawi panu kłopotu. — Bynajmniej, a tym bardziej będzie to przyjemne, iż pani spotka u mnie dwie osoby, z którymi przed chwilą o pani mówiłem. —O mnie? — zawołała zdziwiona. —Tak, o pani... A mówiliśmy o niej wiele złego. —O! W to nie wierzę! — odparła śmiejąc się Maria. —Ma pani słuszność, czujesz bowiem, że masz tu szczerych przyjaciół. Pozwolisz sobie przedstawić ich pani?
TL
R
—Nie tylko pozwolę, lecz proszę o to! Przede wszystkim ukryj pan gdzieś mój portret jak najprędzej. —Natychmiast to robię. Racz pani przejść ze mną do mojej pracowni. I podał ramię córce Harmanta. Kiedy weszli, Maria wydała okrzyk, gdy spostrzegła Jerzego i Lucjana. Była zdziwiona i głęboko wzruszona, rumieniła się i bladła na przemian. Obaj młodzieńcy powstali, witając ją ukłonem. Lucjan, mocno zakłopotany rzucił na Edmunda badawcze spojrzenie. Wzrok artysty zdawał się mówić mu: Odwagi, odwagi! Wypełnij moje rady. Jerzy Darier pierwszy pośpieszył ku gościowi. — Obecność pani — rzekł — jest dla nas prawdziwą niespodzianką. — Jak dla mnie spotkanie panów — odpowiedziała. — Pozwoli pan jednak — dodała — iż uczynię mu małą wymówkę. By panów ujrzeć, trzeba aż tutaj przyjeżdżać z ulicy Murillo, o której, jak widzę, całkiem zapomnieliście obydwaj. Mówiąc to, spojrzała na Lucjana. Syn Juliana Labroue spuścił głowę w milczeniu. —Nie zapomnieliśmy o pani — rzekł Jerzy — czego najlepszym dowodem, że mówiliśmy o niej przed chwilą. —Pan Castel wspominał mi o tym. —Widzisz więc pani, że mówię prawdę. —Dodał nawet — rzekła Maria z uśmiechem"— iż mówiliście panowie o mnie wiele złego. —Tak? A więc skłamał tym razem. W czasie rozmowy Edmund Castel nakrył płótnem portret stojący na sztalugach i usunął go w kąt pracowni. —Mówiliśmy o pani źle do tego stopnia — zaczął żartobliwie artysta — iż cieszymy się całym sercem wiadomością, którą nam przekazał pan Labroue.
TL
R
—Jaką wiadomością? — pytała Maria z niepokojem, patrząc na Lucjana. —Pan Labroue — rzekł żywo Edmund — mówił nam o szlachetnych propozycjach, przedstawionych przez ojca pani; mówił o projektowanej spółce, a co więcej, o związku zapewniającym mu świetną i szczęśliwą przyszłość. Córka Harmanta promieniejąc radością podeszła do Lucjana, zarumieniona i błyszcząca szczęściem. —Powiedział pan tak, panie Lucjanie? — szepnęła, podając mu rękę. —Tak, pani — odrzekł, pokonując w sobie wstręt do obłudy i kłamstwa — mówiłem Jerzemu o propozycjach pana Harmanta, o spółce majątkowej i związku, którego nie czułem się godny. —I dodał pan... — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem. —Dodałem... że się wahałem, nie wierząc w urzeczywistnienie snu przewyższającego nadzieje. —Aleś w to uwierzył nareszcu - z pośpiechem dodał artysta — i przyjąłeś ofiarowane sobie szczęście. Maria ogarnięta wzruszeniem nie dostrzegła, że to Edmund Castel, a nie Lucjan kończył przerwane zdanie. —Mówił pan mojemu ojcu o swej decyzji? — pytała rozradowana. —Dotąd... jeszcze nie, pani... — wyszeptał Labroue. —Lucjan jest nieco bojażliwy — rzekł Edmund — myśli zazwyczaj więcej niż mówi, ale my obaj z Jerzym Darierem mamy nadzieję zostania wkrótce świadkami jego szczęścia. —Świadkami? — pytała Maria z uśmiechem. — W jakim znaczeniu? —W najprostszym w świecie! Lucjan znając dobrze naszą życzliwość dla siebie, nie zawarłby małżeństwa bez zaproszenia nas na wesele. Oczy dziewczyny napełniły się łzami. — O! Przebacz mi pan — rzekła, spoglądając na artystę z wyrazem głębokiego uczucia — przebacz, jeśli płaczę... To są łzy radości, tobie je
TL
R
zawdzięczam i z głębi duszy za nie ci dziękuję... Nigdy nie zapomnę, że to ty je, panie, wywołałeś! Po chwili zwróciła się do Lucjana. — Do pana teraz należy — rzekła z uśmiechem — porozumieć się z ojcem i wyznaczyć dzień ślubu. Wszystko, co postanowicie obaj, z góry przyjmuję. Jerzy nie rozumiejąc dobrze, co zaszło, lecz domyślając się, że przed jego przyjściem Lucjan z Edmundem tak się umówili, z lekka skinął głową. Głos dzwonka oznajmił przybycie Harmanta. — To mój ojciec! — zawołała Maria. — Pamiętaj pan, aby nie dostrzegł portretu. — Nie zobaczy go, bądź pani spokojna. Służący zapowiedział przemysłowca, a Edmund polecając, aby wprowadzono go do pracowni, szepnął na ucho Lucjanowi: — Ależ do czarta! Grajże sam twą rolę! Niepodobna mi jest wciąż mówić za ciebie! Harmant zdziwił się tak jak Maria obecnością w pracowni Lucjana i Jerzego, do którego zwrócił się po przywitaniu z gospodarzem: — Jak to dobrze, że spotykam cię tu, mój mecenasie, mam ważny interes do ciebie. — O cóż chodzi? — Jutro ci opowiem w twoim mieszkaniu. Będziesz w Pałacu Sprawiedliwości? —Nie! Jutro wcale nie wychodzę z domu... —Przyjdę więc z rana, a teraz kochany nasz artysto — rzekł do Edmunda — należy ci wyjaśnić cel moich odwiedzin, jeżeli moja córka dotąd tego nie zrobiła. —Nie, zapowiedziałam tylko, że przybędziesz, mój ojcze. —Wyznałem ci kiedyś — mówił dalej przemysłowiec — że nie znam się wcale na malarstwie. Brak mi wyczucia artystycznego. Jest to moja najsłabsza strona.
TL
R
—Nie można być ojcze wszechstronnie doskonałym — wtrąciła Maria z uśmiechem. —A jednak mimo to bywa, że jakiś obraz zachwyci mnie lub też przeciwnie. Nie mógłbym jednak ocenić, czy koloryt jest dobry albo rysunek poprawny, stąd łatwo mnie wprowadzić w błąd. W takim wypadku potrzebuję porady znawcy. Maria tworzy w pałacu małą galerię obrazów, która z czasem będzie mieć wysoką wartość, ponieważ pan, panie Castel, kieruje jej wyborem, więc proszę o radę. Otóż proponują mi nabycie obrazu Rubensa, poręczają za autentyczność, lecz czy to jest oryginał w rzeczywistości, nie jestem pewien. Obraz ten niezmiernie mi się podobał — mówił dalej przemysłowiec — słyszałem jednak, że istnieje mnóstwo kopii ze starożytnych oryginałów; może więc ten obraz jest tylko kopią? Żądają wysokiej ceny, którą byłbym gotów wreszcie zapłacić, ale nie chciałbym zostać oszukany. Otóż przychodzę prosić cię, panie Castel, byś zechciał rozstrzygnąć tę kwestię. —Jestem na pańskie rozkazy. Gdzież się znajduje ten obraz? —U jednego z kupców, przy ulicy des Martyrs. —U Weymanna na pewno. —Tak, właśnie... —Obraz ma metr wysokości, a około dwóch metrów szerokości, przedstawia bogów Olimpu. —W istocie, widzę, iż pan zna to dzieło. Cóż o nim sądzić? Mam go nabyć? —Nie czyń pan tego. —A więc jest fałszywy? — Bynajmniej... To obraz średniej wartości, lecz w każdym razie jest to tylko kopia, nic więcej. Weymann zażąda od pana pięćdziesiąt tysięcy franków. Oryginał wart byłby tę sumę, lecz kopia najwyżej warta sto luidorów. Zatem nie kupuj pan. —Dzięki, po tysiąc razy dzięki za tą dobrą radę. Wyświadczył mi pan prawdziwą przysługę.
TL
R
—Szczęśliwy jestem, że mogłem to uczynić — odrzekł artysta. — A teraz — dodał — kochany panie Harmant, mam z panem o czymś pomówić. —Jestem na pańskie usługi. O cóż chodzi? —Wyznacz mi, proszę, dzień i godzinę, w których mógłbyś mnie przyjąć u siebie. —Od pana to zależy, drogi, kochany artysto. Czy ma pan ze mną do pomówienia o czymś ważnym? —Tak, jestem w tym wypadku posłem mego przyjaciela Lucjana Labroue — rzekł Edmund, rzucając na młodzieńca znaczące spojrzenie. Zrozumiał je Lucjan i zadrżał. —A! — odparł przemysłowiec, spoglądając na młodego dyrektora robót. —Wiadomo panu — mówił dalej Castel — że Lucjan jest sierotą. —Tak, tak! — mruknął Garaud, marszcząc odruchowo czoło. —Otóż pan Labroue prosił mnie, bym mu zastąpił ojca w tej sprawie. Harmant podniósł się nagle zmieniony. Czoło rozpogodziło mu się. — Zgaduję, o co chodzi — rzekł z uśmiechem. — Lucjan przyjmuje moją ofertę, stanowimy więc odtąd, panowie, jedną rodzinę, ponieważ obaj jesteście serdecznymi przyjaciółmi Lucjana, możemy zatem mówić otwarcie. Pan Labroue kierowany wysoką delikatnością, co jeszcze tylko zwiększa mój szacunek dla niego, prosił mnie o udzielenie mu czasu do głębszego przemyślenia. Chwila zdecydowania się nadeszła, co zawdzięczam wpływowi panów i za co szczerze dziękuję. Zgaduję zatem, iż celem pańskiej wizyty u mnie, kochany artysto, będzie prośba Lucjana o rękę mej córki? Lucjan ulegając wpływowi Edmunda Castela, wyjąkał cicho: — Tak, panie... — Zatem, kochani przyjaciele, prośba zostaje przyjęta — rzekł Harmant — ponieważ wcześniej była przewidziana. Musimy jedynie ułożyć teraz niektóre wstępne zasady. Liczę w tej sprawie na pana
Jerzego Dariera, uważając go za pierwszorzędnego prawnika. Zechce może ułożyć ze mną zasady kontraktu, które przedstawię następnie mojemu notariuszowi. —Jestem na pańskie rozkazy — rzekł Jerzy. —Chodzi tu o pannę Marię — dodał z uśmiechem Harmant. Dziewczę rzuciło się ojcu w objęcia, okrywając go pocałunkami.
TL
R
—Och! Jaka jestem szczęśliwa! — wołała. — Zdaje mi się, że to jakiś rozkoszny sen... —Oto co proponuję — zawołał przemysłowiec. — Czy macie panowie już jakiś plan na dzisiejszy dzień? —Mieliśmy go spędzić razem — odparł Edmund Castel. —Nie rozłączę więc was, ale sprawicie mi największą przyjemność, jedząc obiad z nami przy ulicy Murillo. Propozycja milionera ułatwiła artyście wykonanie planu, nie pytał się więc swych obu młodych gości. —W imieniu moich przyjaciół i swoim — odrzekł — przyjmuję pańskie zaproszenie. —Zatem spieszę do domu — wołała Maria z radością. — Ty, ojcze, znajdziesz sobie powóz w mieście, ja naszym odjeżdżam do pałacu, by wydać polecenia w sprawie przygotowania obiadu. —Jedź, moje dziecko — rzekł Harmant — wkrótce dołączymy do ciebie. Edmund Castel, odprowadził ku drzwiom córkę milionera i wrócił do swojej pracowni. Jednocześnie Harmant podszedł do Lucjana. — Mój drogi chłopcze — rzekł ze wzruszeniem — czynisz mnie najszczęśliwszym z ludzi, najszczęśliwszym z ojców. Odtąd uważam Marię za ocaloną. Twoja obojętność zabijała ją! Widząc ją z wolna zbliżającą się do mogiły, umierającą, złorzeczyłem ci mimowolnie. Och! Wy panowie, nie wiecie... nie macie wyobrażenia — dodał, ocierając ręką łzy — jak ja kocham to dziecko. Dla mnie ona jest wszystkim! Radością, szczęściem... i życiem! Kocha Lucjana do szaleństwa. Z trwogą oczekiwałem z jego strony wyroku ocalenia, a jeden Bóg
TL
R
wie tylko, ile cierpiałem w tej niepewności. Najgorszemu wrogowi nie życzę, by przeżył tyle mąk! Dziś jednak to wszystko minęło, odżywam! Dzięki wam i tobie dzięki Lucjanie. Labroue uścisnął prawie bezwiednie podaną sobie rękę Harmanta, zapytując siebie: Czy to sen? Kiedyż nastąpi wreszcie przebudzenie? Jerzy Darier poczuł się głęboko wzruszony ojcowską miłością tego człowieka, miłością, która zdawała się przygniatać Lucjana. Edmund Castel patrzył spokojnie na tę całą scenę, myśląc w duszy: Czy podobne, aby ów człowiek ogólnie szanowany i poważany, ów wzorowy ojciec, mógł być ostatnim z nędzników... Nie... nie! Ja się chyba mylę. Przemysłowiec wkrótce odzyskał zwykły spokój. —Dzień dzisiejszy — rzekł —jest najszczęśliwszym dniem w moim życiu! Wybaczcie moje wzruszenie. Nie byłem w stanie oprzeć się radości. —Cieszę się, iż tak szczęśliwa chwila spotkała pana w mym domu — rzekł Castel. — Oby ona była długotrwała! — dodał cicho. Nagle artysta zbliżył się do obrazu pokrytego zielonym płótnem i umieszczonego na sztalugach przy bocznej ścianie pracowni. Wówczas Darier zapytał: —Wykończyłeś nareszcie ten obraz opiekunie, który pozwoliłeś nazywać, moim obrazem?... —Prawie zupełnie, zostaje jedynie dopełnić parę drobnych szczegółów i całość będzie gotowa. Harmant podniósł głowę i słuchał z uwagą. —Mówicie panowie o nowym dziele, które wykończyłeś, kochany artysto? — zapytał. —Niby nowym, jednak niezupełnie... —Jak mam to rozumieć? —Wykończam pracę zaczętą przeze mnie przed dwudziestu jeden laty. —Jest to jakiś krajobraz?
TL
R
—Nie, raczej scena nader dramatyczna, którą naszkicowałem z natury na krótko przed śmiercią ojca Lucjana. Harmant zadrżał, lecz tak niedostrzegalnie, że artysta tego nie zauważył. —Co pan powiada? — zapytał Labroue Edmunda. —Szkicowałem tę scenę nazajutrz po popełnieniu zbrodni w Alfortville, a kobieta skazana za zabójstwo jest główną postacią na tym obrazie. — Mówiąc to, Castel utkwił wzrok w przemysłowcu. Garaud stał zimny, obojętny, mimo że wstrząsało nim nerwowe drżenie. —Mówisz pan, że Joanna Fortier jest główną osobą na tym obrazie — powtórzył Labroue. —Tak... i zapewniam, iż podobieństwo jest uchwycone z całą ścisłością — odparł artysta. I jednocześnie odrzucił płótno i obraz ukazał się nagle przed oczyma obecnych. Wszyscy trzej utkwili wzrok w dziele mistrza. Edmund obserwował pilnie Harmanta. Dostrzegł zmarszczenie jego brwi i lekkie drżenie ust. Przemknęło to jednak z szybkością błyskawicy, po czym twarz przemysłowca przybrała zwykły wyraz spokoju. —Scena ta utrwala chwilę — mówił malarz dalej — w której Joanna Fortier schroniła się na probostwie de Chevry, do wuja Jerzego i została tam aresztowana przez mera i żandarmów. —A co znaczy to dziecko? — spytał milioner najspokojniej. —Tym dzieckiem jest syn pani Darier, dzisiejszy adwokat, którego oto pan widzi, przy nim stoi siostra proboszcza. Ów mały tekturowy konik też nie jest fantazją. Jest to zabawka, którą pani Darier dała w podarunku swemu maleńkiemu synkowi. —A więc — zawołał Jakub Garaud, z przerażającą bezczelnością — a więc widzimy kobietę, która uczyniła sierotą Lucjana! —Tak, panie... —Szczególny przypadek — mówił dalej łotr — który zawiódł tę kobietę na miejsce, gdzie ty akurat byłeś i który pozwolił ci odtworzyć postać tej nędznicy!
TL
R
—Tak, w istocie — odrzekł artysta — nagłe okoliczności nieraz wytwarzają dziwne sytuacje. Lucjan nie spuszczał oczu z postaci Joanny, podczas gdy Jerzy wpatrywał się w panią Darier, swą rzekomą matkę. —To niebywałe! — zawołał nagle Labroue. —Cóż takiego? —Uderza mnie tu pewne podobieństwo... —Joanny Fortier z młodą dziewczyną, Łucją, którą znasz, nieprawdaż? — mówił Edmund. — Nic w tym nie ma dziwnego, ponieważ Łucja jest jej córką. —Nie; chodzi o inne podobieństwo. —O inne? —Tak, mogę się mylić, ponieważ różnica wieku jest wiełka... Chodzi tu o kobietę przeszło pięćdziesięcioletnią... —O jaką kobietę? — zapytał żywo Garaud. —O pewną robotnicę, której rysy twarzy bardzo są podobne do oblicza tej oto postaci. Jest to uboga, ale poczciwa w całym znaczeniu słowa istota, która pod względem charakteru nic nie ma wspólnego z Joanną Fortier. —Zamieszkuje ona w Paryżu? —Tak, od bardzo dawna. Niegdyś mieszkała w Alfortville, gdzie, jak powiada, znała mojego ojca. —Czym się wtedy trudniła? — badał Harmant dalej. —Tym co i teraz, była roznosicielką chleba. —A nazywa się? —Eliza Perrin... Jednak ja się mylę — mówił Labroue — wpatrując się lepiej. Podobieństwo dostrzegłem, być może, wskutek wytężonej wyobraźni, pomimo że wyraz twarzy dziwnie łączy ze sobą obie te istoty. Harmant pochyliwszy się nad obrazem, usiłował ukryć zmieszanie. — To płótno — myślał — zawiera w sobie zbyt wiele wspomnień, powinno należeć do mnie. Edmund zapuścił zasłonę na obraz. —To dzieło jest zapewne do sprzedania? — spytał milioner.
TL
R
—Pozwól pan, iż zapytam, dlaczego pytasz mnie o to? —Uważam, że to znakomita praca, obraz pierwszorzędnej wartości, który byłby ozdobą mojej galerii, dlatego chciałbym go nabyć. —Nadaremnie niestety, panie Harmant — rzekł Edmund z uśmiechem. — Skąd jednak w człowieku, który, jak sam o sobie mówił przed chwilą, nie zna się wcale na malarstwie, taki zapał do tego obrazu? —To prawda — odparł z lekkim zmieszaniem przemysłowiec. — To dzieło wywarło na mnie głębokie wrażenie. Gotów jestem kupić ten obraz chociażby za najwyższą cenę! —Niestety, będzie trudność, kochany panie. —Jaka? —Obraz ten już do mnie nie należy. —Właściciel zgodziłby się może na odstąpienie go? —Wątpię, a raczej jestem pewien odmowy z jego strony. Mój wychowanek, Jerzy Darier, nie posiada ani portretu swej matki, ani portretu wuja, księdza Langiera. Ofiarowałem mu w darze to płótno i jestem pewien, że za najwyższą sumę nie zgodziłby się na odstąpienie jedynej pamiątki rodzinnej. —Masz słuszność, mój opiekunie! — zawołał Darier. — Żałuję, że święty obowiązek nie pozwala mi spełnić życzenia pana Harmanta, mam nadzieję, iż uczucia kierujące mną usprawiedliwią mnie przed panem. —Rozumiem — odrzekł niechętnie Garaud — lecz szkoda, że podobnie piękne dzieło wymyka mi się z rąk... Nie mówmy o tym więcej. A teraz panowie — dodał — czekając na godzinę obiadu, może byśmy zażyli razem przejażdżki po lesie? Wszyscy trzej przyjęli ten projekt, bo właśnie służący wszedł z wiadomością, iż panna Maria przysłała powóz, który oczekuje przed domem. —To się doskonale składa! — zawołał Harmant z teatralną wesołością. — Nie będziemy musieli szukać na mieście powozu, możemy się w moim pomieścić wygodnie we czterech. Jedziemy więc do Kaskady.
—Lecz pozwólcie mi przed tym zmienić ubranie — rzekł malarz — wrócę za chwilę. I przebierając się w przyległym pokoju, oceniał sytuację: Ten człowiek na serio wydaje się być podejrzany. Kilkakrotnie dostrzegłem zmianę w jego twarzy, mimo iż posiada zadziwiającą zdolność panowania nad sobą. Jest to łotr ostatniego rodzaju! Mam niezbite przekonanie, brak mi jednakże dowodów... Gdzie je odnaleźć? Nie traćmy nadziei! Podczas nieobecności Edmunda, Harmant mimo silnego wstrząsu, jaki mu sprawiła cała ta scena, usiłował swobodnie rozmawiać z Jerzym i Lucjanem. Mówił głośno, robił cudowne projekty na przyszłość dla swego zięcia i córki. Widział podźwigniętą z popiołów fabrykę w Alfortville i postanowił, by z początkiem przyszłego tygodnia Lucjan zajął się przygotowaniem potrzebnych do tego planów.
TL
R
Wejście Edmunda Castela przerwało rozmowę, która krępowała Lucjana. Niebawem wsiedli do powozu i pojechali do Lasku Bulońskiego. * * *
Obiad w pałacu przy ulicy Murillo miał być przygotowany na godzinę siódmą. W domu tak dostatnio zaopatrzonym, jak dom Harmanta, dość było wydać rozkazy kucharzowi, by szybko był gotów najwykwintniejszy obiad. Nie brakło czasu do tego jak też i środków i kucharz przyrzekł przygotować cuda według wskazań córki milionera. Maria, kołysana słodkimi złudzeniami, czuła się niezwykle szczęśliwa. Niecierpliwie oczekiwała swego przyszłego małżonka, ojca i zaproszonych przyjaciół. O wpół do siódmej powóz wjechał na pałacowy dziedziniec.
TL
R
Dziewczę z rozpromienioną twarzą, uśmiechem na ustach, wybiegło na najwyższy stopień schodów, by przyjąć przybyłych. W kilka godzin odzyskała nagle utracone siły. Edmund Castel wstępował pierwszy raz w progi pałacu przemysłowca. Panna Harmant wzięła go pod rękę, pokazywała salony, a nade wszystko galerię obrazów, które dotąd, kierowana wskazówkami artysty, zdołała zgromadzić. Ledwie wędrówka wewnątrz pałacu się skończyła, wszedł świątecznie ubrany kamerdyner, oznajmiając z ministerialną powagą, że obiad na stole. Uczta przebiegła dość wesoło, mimo iż znać było odcień przymusu w zachowaniu Harmanta, Lucjana i Edmunda. Po obiedzie wszyscy przeszli do małego salonu, gdzie podano kawę, likiery i cygara. Około dziesiątej Harmant kazał podać sobie papier i pióra i siadając obok Jerzego przy małym stoliku, rzekł: —Mój drogi mecenasie, nie odmawiaj mi i zechciej nakreślić projekt kontraktu, który zaniosę jutro do notariusza, a który podpiszemy za piętnaście dni. —Jestem na pańskie usługi — rzekł Darier, biorąc pióro z powagą. — Ale nie ma potrzeby teraz spisywać akt w stałej i ostatecznej formie. Nie znam dokładnie nazewnictwa notariatu. Spiszę po prostu notatkę, którą mu pan doręczy, a z której on ułoży według formuły prawnej akt umowy. —Właśnie tego pragnę. —A zatem najpierw — odezwał się Edmund Castel, paląc cygaro — trzeba wymienić nazwisko ojca narzeczonej, jej własne oraz przyszłego małżonka. —Ma się rozumieć — rzekł Jerzy — racz mi więc, szanowny panie, podyktować swoje dane. —Paweł Harmant — zaczął głośno milioner — syn Cezarego Harmanta i Klary Dezyderii Soliveau, jego małżonki, obojga zmarłych w Dijon, Côte d'Or, 21 kwietnia 1832 roku; wdowiec, ożeniony z Noemi Mortimer, urodzoną w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w Nowym
TL
R
Jorku, mechanik, konstruktor i właściciel, zamieszkały w Paryżu przy ulicy Murillo. Edmund Castel słuchał z natężoną uwagą, notując sobie każdy wyraz w pamięci. —Dobrze — rzekł Jerzy — a teraz stan cywilny narzeczonej. —Maria Noemi Harmant, córka Pawła Harmanta i Noemi Mortimer, zmarłej małżonki tegoż. Urodzona w Nowym Jorku w dniu 30 czerwca 1864 roku. —Doskonale! Teraz dane osobowe narzeczonego. Lucjan jak we śnie, ulegając sile Edmunda Castela, powstał i podyktował: —Lucjan Julian Labroue, urodzony w Alfortville w departamencie Sekwany, w dniu 9 października 1855 roku, syn Juliana Adriana Labroue i jego małżonki Marii Bertier, obojga zmarłych. —No to skończone — rzekł młody adwokat. — Teraz racz mnie pan zawiadomić — dodał, zwracając się do Harmanta — co zechce pan zamieścić w kontrakcie małżeńskim? I z jakimi zastrzeżeniami wydaje pan za mąż córkę? —Z klauzulą wspólnoty majątkowej, nadającą małżonkowi bezwzględną władzę dysponowania nią. Daję córce milion w posagu i uznaję, że Lucjan Labroue wnosi również milion, nie licząc jego gruntów w Alfortville. —Ale czym ja, panie, zasłużyłem na tak wielki majątek, którym mnie obdarzasz? — zawołał Lucjan powstając. —Czym zasłużyłeś?—rzekł Harmant. — Zapewniasz szczęście mej córce, dla mnie to wszystko! —Prócz tego kontraktu — dodał — spiszemy pomiędzy sobą akt spółki, połowa dochodów należeć będzie do ciebie... nic nie mów proszę, nie staraj się mnie przekonać, że postępuję zbyt wspaniałomyślnie względem ciebie. Myśl, jeśli zechcesz, że czynię to wszystko dla mojej córki. No, a teraz podaj mi rękę, Lucjanie, postanowione i zatwierdzone, nieprawdaż?
Młodzieniec ujął nieprzyjemnie zimną dłoń przemysłowca i nie zwrócił uwagi na ten szczegół. — Rzeczywiście — zawołał Edmund Castel — królewsko pan wyposaża swą córkę, panie Harmant; cieszę się, iż zwracasz wspaniałomyślnie Lucjanowi to, co ten nędznik wydarł, zabijając mu ojca! W tym momencie Jakub Garaud zbladł nagle, szybkim ruchem jednakże pochylił się ku piszącemu przy stoliku młodemu adwokatowi, tak iż artysta nie dostrzegł jego zdenerwowania. — Oto skończyłem — rzekł Darier, odkładając pióro. — Może pan chce mi wydać jeszcze jakieś polecenie? —Jedno... jedno... —Jakie?
TL
R
—A to, że Lucjan Labroue dziedziczy majątek po żonie, gdyby ta zmarła bezdzietnie. —To niepotrzebne zastrzeżenie — rzekł Jerzy — wynika ono ze wspólnoty majątkowej. Dobrze jednak byłoby ocenić zaraz wartość gruntów w Alfortville. — Podaj pan cenę dwieście tysięcy franków. — Lecz panie, one nie są tyle warte... — odezwał się Labroue. Harmant nie pozwolił mu dokończyć. — Proszę napisać to — rzekł — oceniam je na dwieście tysięcy franków i jestem pewien, że się nie mylę. Darier po zapisaniu ostatniego szczegółu zaczął czytać głośno projekt kontraktu ślubnego, napisanego jasno, treściwie, tak że najbieglejszy notariusz nie znalazłby nic do zarzucenia. Edmund Castel słuchał, obserwując ukradkiem oblicze milionera, które mu się wydało do tego stopnia spokojne, iż zawahał się w swych podejrzeniach. — Niemożliwe, żebym się mylił — myślał jednocześnie. — Gdyby ten człowiek nie był rzeczywistym Pawłem Harmantem, nie śmiałby działać z tak zuchwałą odwagą. Mimo wszystko, będę się starał wyjaśnić moje wątpliwości.
TL
R
Wreszcie przestali mówić o interesach, rozmowa stała się lżejsza. Około dwunastej artysta dał znak do rozejścia się. — Nie zapominajcie, panowie — rzekł Harmant — że podpisanie kontraktu nastąpi od dziś za piętnaście dni. W tym dniu będziemy oczekiwali na was z obiadem, po czym wieczorem wydam bal. Przyślę wam zaproszenia, dla was i dla waszych przyjaciół. Przy pożegnaniu Maria, podając rękę Lucjanowi, wyszeptała cicho: — Do jutra, nieprawdaż? Przy śniadaniu... — Tak, pani — rzekł Labroue, składając pocałunek na jej ręce. Pod wpływem pocałunku dziewczyna zarumieniła się i suchy, ciężki kaszel zaczął ją męczyć. Obecni zatrzymali się i patrzyli na nią ze współczuciem. Nic bardziej smutnego nad widok owej dziewczyny, stojącej tak blisko upragnionego szczęścia, od którego dzielił ją straszny cień śmierci. Młodzieńcy pożegnali się i odeszli. — Oto nareszcie jesteś szczęśliwa — rzekł Harmant, okrywając córkę pieszczotami. — O tak, mój ojcze, bardzo szczęśliwa... Nadmiernie szczęśliwa — odrzekła głosem przerywanym ostrym i suchym kaszlem. — Ach!... Wielka, niespodziewana radość, odbiera siły... muszę odpocząć jak najprędzej. — Idź odpocznij, sen cię uspokoi. Te gwałtowne wzruszenia podkopywały twe zdrowie. Lecz skończyły się nareszcie... Zbliża się chwila spokojnego szczęścia, pomyśl o tym. I uścisnąwszy córkę, odszedł do gabinetu z brulionem kontraktu nakreślonego przez Jerzego. Skoro tylko zamknął za sobą drzwi, wyraz jego twarzy nagle się zmienił, jak gdyby opadła z jego oblicza maska. Upadł na krzesło zgnębiony. — Otóż i nowe niebezpieczeństwo! — szepnął w zamyśleniu. — W chwili gdy Lucjan wchodzi w moją rodzinę, gdym zabił w jego sercu miłość dla Łucji Fortier i wykopał wiekuistą przepaść pomiędzy nimi, w chwili gdy jego małżeństwo z mą córką oddaje go w całości pod moją władze, skąd i dlaczego to straszne widmo przeszłości, Joanna
TL
R
Fortier, ukazuje się nagle przede mną? Edmund Castel, jak widzę, znał tę kobietę, a znał ją dobrze, skoro zdołał naszkicować jej postać tak podobną!... Joanna Fortier zbiegła z więzienia w Clermont i może spotkać się z nim. On ją pozna! Może ją zbliżyć do Lucjana, a kto wie, czy się nawet z sobą już nie widzieli? Owa kobieta, o której mówił Labroue... ta roznosicielka chleba, Eliza Perrin, której podobieństwo do Joanny takie sprawiło wrażenie na Lucjanie, czy to nie jest sama Joanna, kryjąca się pod przybranym nazwiskiem? Ach! Czy nigdy nie zaznam spokoju? — jęknął z rozpaczą — czyż wiecznie bojaźń i trwoga będą spędzały mi sen z powiek? — Bać się — ciągnął dalej — ależ to szaleństwo! Czegóż miałbym się obawiać? Nazywam się Paweł Harmant, posiadam legalne papiery, które przedstawię każdemu, kto by mi się ważył powiedzieć: Jesteś Jakubem Garaud. Nie! Nie... Jakub Garaud zmarł! Jakub Garaud nie istnieje. Jeden tylko z żyjących ludzi zna prawdę, a tym człowiekiem jest Owidiusz Soliveau. Ale jest ściśle związany ze mną zbrodnią i interesem, aby mógł świadczyć przeciw mnie. Śmiało więc, prowadźmy sprawę do końca z odwagą... Trwoga byłaby tutaj szaleństwem! Nie obawiam się nikogo... tak... niczego się nie obawiam! * *
*
Po wyjściu z pałacu przy ulicy Murillo Lucjan zatrzymał na chwilę Edmunda Castela. —Cóż pan uczynił? — zapytał drżącym głosem. — Dokąd mnie, na Boga, prowadzisz? —Tam, gdzie nie chciałeś iść, drogi przyjacielu, a gdzie cię czeka majątek — odparł krótko artysta. —Ależ ja nie mogę poślubić tej umierającej dziewczyny, już prawie pół umarłej! —Nie przesadzajmy; panna Harmant może wyzdrowieć...
TL
R
—Nigdy! Pan jest przekonany, że to nie nastąpi. —Może wyzdrowieć — powtórzył malarz. — W każdym razie będziesz bogaty, a przy twojej inteligencji i świetna przyszłość cię czeka. —Musi pan mieć jakiś cel, przyśpieszając to małżeństwo. —Mam go, niewątpliwie. —Cel, który pan kryje przede mną. —Chęć zapewnienia ci szczęścia nie jest wystarczającym motywem? —Nie! Inna, ukryta myśl kieruje panem w tej sprawie. —Bądź pewny, mój chłopcze — rzekł z głębokim przekonaniem artysta — iż działam jedynie w interesie twojego dobra, miej ufność i przestań mnie pytać. Powiedz sobie, jak dawny mój wychowanek, Jerzy, że masz we mnie szczerego, całkiem oddanego sobie przyjaciela. Idziemy obydwaj naprzód, śmiało, odważnie! Pozwól mi się prowadzić, nie pożałujesz tego. Lecz oto przyszliśmy przed bramę twego mieszkania. —Tak, rzeczywiście — rzekł Labroue. —Udaj się zatem na spoczynek, dobranoc! A nie zapomnij — dodał — przysłać mi jutro tego dokumentu, o który cię prosiłem. I obydwaj z Jerzym uścisnąwszy Lucjana, odeszli. —Na honor! Mój opiekunie — rzekł adwokat, biorąc pod rękę malarza — wyznaję, iż ja, bynajmniej nie zainteresowany w całej tej sprawie, a więc mogący się do niej odnieść obojętnie, mimo wszystko nie rozumiem, o co tu chodzi. —Cóż chciałbyś zrozumieć? — spytał z uśmiechem artysta. —Słyszałem, jak występowałeś do Lucjana za panną Harmant; widziałem cię przed milionerem z prośbą o rękę jego córki dla naszego przyjaciela. —A więc? —To dla mnie pierwsza zagadka, przejdźmy do drugiej. Po wyjściu z pałacu usłyszałem rozpaczliwy okrzyk Lucjana: „Cóż pan uczynił? Dokąd mnie prowadzisz?" Zarzucał cię pytaniami, by się dowiedzieć, jaką sprawę w tym wszystkim ukrywasz, a ty mu się zręcznie wymykasz od odpowiedzi. Powiedz mi, proszę, co to wszystko znaczy?
TL
R
—Czy nie powiedziałem Lucjanowi, że pragnę jego szczęścia? —Och! W to nie wątpię na chwilę. —A więc robię wszystko co możliwe, aby mu zapewnić to szczęście. —Nie gniewaj się, że powiem ci, opiekunie, iż nawet wyrocznia delficka była od ciebie mniej zawiła w odpowiedziach. Masz w tym widocznie jakiś cel... —Tak. —Nie możesz wyjawić mi go, mnie, najlepszemu przyjacielowi Lucjana? —Poszukuję mordercy jego ojca i pragnę go wykryć — rzekł artysta poważnie. Jerzy przystanął. —Nic nie rozumiem — odpowiedział. — Szukasz mordercy, masz zatem dowód, iż Joanna Fortier była niewinna w tej zbrodni? —Dowodu jeszcze nie mam, ale mam silne wewnętrzne przekonanie. —I przyśpieszając małżeństwo Lucjana z panną Harmant, spodziewasz się odkryć zabójcę pana Labroue i stawić go przed sądem w miejsce Joanny? —Być może... —Lecz kogo oskarżasz, kogo podejrzewasz? —Dotąd nikogo jeszcze nie oskarżam — zawołał Edmund niecierpliwie — ileż razy już ci to powtarzałem? —Twoja skrytość w tej sprawie sprawia mi przykrość, mój opiekunie — rzekł Jerzy. — Widzę, że nie masz do mnie zaufania. —Mój drogi chłopcze, ty, który jesteś adwokatem, powinieneś wiedzieć i wiesz zapewne, że nieraz wystarczy drobnostka dla wyświetlenia prawdy. Jeden wyraz, gest, milczenie, zmarszczenie czoła, niespokojny albo lękliwy rzut oka, naprowadza na ślad długo dotąd szukany. Zdaje mi się właśnie, że ten ślad odnalazłem, jednak twierdzić na pewno nie mogę. Wierzę w to niezachwianie, iż Jakub Garaud nie
TL
R
umarł, on żył w Nowym Jorku, a jeżeli tak jest, Harmant powinien go znać. —Ależ to nie ma nic wspólnego z małżeństwem Lucjana. —Wszystkie drogi są dobre, które prowadzą do celu... —Nie chcesz wyjawić mi prawdy, nie nalegam więcej — rzekł Jerzy. — Zachowaj tajemnicę, gdy taka twa wola. Jedyną rzeczą, której gorąco pragnę, to żebyś mógł ocalić biedną niewinną Łucję Fortier, która płacze ze złamanym sercem i która umrze z rozpaczy, dowiedziawszy się o małżeństwie Lucjana. Masz nadzieję, że będziesz to mógł zrobić? — Kto dożyje, zobaczy! — odparł artysta. Przybyli na postój dorożek. Edmund wsiadł i pożegnawszy Jerzego, udał się na ulicę Assas, do swego mieszkania. Nazajutrz rano służący doręczył mu zapieczętowaną kopertę, przyniesioną przez posłańca. W kopercie znajdował się protokół, sprzedany Owidiuszowi przez Raula Duchemina z merostwa w Joigny. Edmund Castel czytał dokument z uwagą. — Aby dostać taki dokument — rzekł po długim zamyśleniu — trzeba było dostarczyć właściwych dat i nazwisk, bez tego daremne byłyby poszukiwania. Paweł Harmant znał więc te daty i nazwiska. Sam nie wyjeżdżał z Paryża, wysłał wiec kogoś do Joigny, a ten ktoś właśnie jest jego wspólnikiem, przed którym on nic nie ukrywa. Zatem przede wszystkim muszę odnaleźć tego człowieka. Ubrawszy się szybko, wyszedł, udając się do ministerstwa spraw wewnętrznych, gdzie oddał swój bilet wizytowy woźnemu i został natychmiast wprowadzony do sekretarza ministra. W pół godziny potem ukazał się z listem, na którym widniała ministerialna pieczęć. Schował ten list, wrócił do swego mieszkania na śniadanie i kazał służącemu przygotować sobie podróżną walizę. —Wyjeżdżam na dwa lub trzy dni — rzekł. —Czy pan zabierze mnie z sobą?
—Nie, ty zostaniesz w domu. Gdyby ktoś pytał się tu o mnie, nie mów, że wyjechałem, lecz tylko, że wyszedłem. —Nawet i panu Jerzemu Darierowi mam to powiedzieć? —Tak, jemu także. Skończywszy śniadanie, zabrał niektóre papiery, zapiął walizę i udał się na stację kolei liońskiej. * *
*
TL
R
Po scenie w salonie pani Augusty młoda szwaczka, jak sobie przypominamy, złamana licznymi ciosami, zapadła na tak gwałtowną gorączkę, że matka Eliza pośpieszyła sprowadzić do niej doktora. Lekarz oświadczył, że choroba jest niebezpieczna. Usłyszawszy to, Joanna przeraziła się. Jej córce, jej ukochanej Łucji zagraża śmierć! Odnalazła ją po to, aby utracić? I znów rozpoczęło się dla tej nieszczęśliwej kobiety życie pełne trwogi i udręczeń, które zdawały się przechodzić jej siły. Każdego rana biegła do piekarni Lebreta, podając najpierw biednemu dziewczęciu porcję lekarstwa przepisanego przez lekarza. Po rozniesieniu chleba wracała do łoża chorej, czuwając nad nią z nieustannym staraniem, aż do chwili, w której obowiązek wzywał ją znowu na ulicę Delfinatu. W czasie nieobecności Joanny zastępowała ją przy chorej odźwierna kamienicy, dobra, usłużna kobieta. Roznosicielka spędzała noce we łzach i modlitwie, nie zamykając oczu na chwilę, nie myśląc bynajmniej o spoczynku dla siebie. Wreszcie po upływie czterech dni śmiertelnej trwogi doktor oznajmił, iż niebezpieczeństwo minęło i rozpoczyna się rekonwalescencja. * *
*
TL
R
Joanna odetchnęła nareszcie z ulgą. Teraz przypomniała sobie o przyczynie, która omal nie doprowadziła Łucji nad brzeg mogiły; przypomniała sobie o ludziach, którzy zniesławili to dziecię, omal go nie zabili; przypomniała, że postanowiła pójść do adwokata Dariera, aby oddać mu papiery znalezione w kopercie. Joanna o wszystkim zapomniała, kiedy życiu jej córki groziło niebezpieczeństwo. Obecnie, gdy zło minęło, należało rozpocząć kroki w celu ukarania tych, którzy ujawnieniem wyroku, wydanego niegdyś przeciwko matce, sprawili tyle boleści niewinnej dziewczynie i niszcząc jej szczęście, doprowadzili ją do nędzy. Obliczyła datę, w której, według wskazówek starej służącej, Jerzy miał powrócić do Paryża. Wreszcie postanowiła pójść do niego w nadchodzący poniedziałek i w dniu tym, po rozniesieniu chleba, udała się ze znalezionymi papierami na ulicę Bonapartego. Była godzina dziesiąta, gdy zadzwoniła do drzwi mieszkania Jerzego. Magdalena pośpieszyła jej otworzyć. —Pan Darier powrócił? — pytała. —Tak, pani. —Byłam tu przed sześcioma dniami... —Przypominam sobie, natychmiast panią poznałam. —Mogłabym teraz widzieć się z nim? —Wejdź pani do salonu, pan mecenas jest w swoim gabinecie, uprzedzę go o tym. Przestępując próg pokoju, Joanna czuła zdenerwowanie i ogarnęło ją dziwne uczucie. Serce jej biło gwałtownie, drżała niespokojnie. Magdalena zapukała lekko do drzwi gabinetu i weszła- tam po chwili. —O co chodzi? — zapytał, zwracając się Darier. —Kobieta, która tu była podczas pańskiej nieobecności, przyszła teraz powtórnie. Chce prosić pana o poradę. Wydaje się być uboga...
TL
R
—Tym bardziej nie należy jej pozwolić wyczekiwać, wprowadź ją do mnie. —Wejdź, pani — rzekła służąca do Joanny — mecenas cię wzywa. Wzruszenie roznosicielki wzrastało z każdą chwilą. Dlaczego? Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Weszła do gabinetu i znalazła się naprzeciw Jerzego Dariera, swojego syna... Adwokat wstał i spojrzał na przybyłą. Na to spojrzenie i widok postaci młodzieńca drżenie przebiegło Joannę, a jednocześnie oczy jej napełniły się łzami. Jerzy, przypisując owo zakłopotanie nieśmiałości ubogiej kobiety, pierwszy przerwał milczenie. — Życzyła sobie pani pomówić ze mną? — pytał łagodnie. Na dźwięk tego głosu Joanna omal nie zemdlała, słabo jej się zrobiło do tego stopnia, że zmuszona była wesprzeć się o krzesło. —Tak, panie, pragnęłam porozmawiać — wyjąkała cicho. —Spocznij pani, proszę — rzekł Jerzy, wskazując krzesło — i powiedz, co cię tu do mnie sprowadza? —Przed kilkoma dniami zgubił pan papiery — rzekła, zbliżając się Joanna. —Tak, rzeczywiście — odparł żywo — nadzwyczaj ważne papiery. Znalazła je pani? —Znalazłam. —Gdzie? —Na trotuarze koło instytutu. Pańskie nazwisko wypisane było na kopercie. Przyszłam tu natychmiast, aby zwrócić je panu, nie zastałam go jednak... był pan wtedy w podróży. —Tak, jeździłem do Tours. Strata tych papierów sprawiła mi wiele przykrości; zmuszony byłem odłożyć proces, od którego zależało wiele ważnych interesów. Joanna wyjęła z kieszeni fartucha kopertę i oddała ją Jerzemu. — Oto pańska zguba — rzekła — racz pan zobaczyć, czy nic nie brakuje.
TL
R
Adwokat przejrzał zawartość koperty. Nic nie brakowało na szczęście. —Wyświadczyła mi pani — rzekł — niezmierną przysługę, zwracając te dokumenty. Pozwolisz zatem ofiarować sobie nagrodę, jaką obiecałem w ogłoszeniu. —Nie, panie — odpowiedziała z pośpiechem — nic... nic nie przyjmę. Papiery te są pańską własnością, znalazłam je i oddaję. Jest to moim obowiązkiem, za co więc miałabym przyjmować nagrodę? Jerzy, słuchając głosu roznosicielki, czuł się też dziwnie wzruszony. Głos tej kobiety budził w nim jakieś nieokreślone wspomnienia, zdawało mu się, że słyszał go kiedyś, w bardzo odległym czasie. —Nie chcę nalegać — odpowiedział — obawiam się zranić wysoką godność pani, przed którą chylę czoło z uszanowaniem, śpieszę jednakże dodać, iż gdybym kiedyś zdołał być jej w czymś użyteczny, czułbym się szczęśliwy, mogąc spłacić dług wdzięczności. Pozwól mi pani uczynić to, proszę, a będę ci zobowiązany. —Dobrotliwe pańskie słowa dodają mi odwagi — odrzekła Joanna — ośmielają mnie coraz więcej wobec pana mecenasa. Poproszę pana o radę. —Będę starał się nie zawieść pani zaufania. O cóż chodzi? —Nie o mnie, ale o biedną, młodą sierotę, bardzo nieszczęśliwą... — Gotów jej jestem dopomóc z całego serca — odpowiedział Darier, coraz silniej przejęty głosem roznosicielki. — W czym mogę być użyteczny? Nadeszła chwila tak niecierpliwie od sześciu dni oczekiwana przez biedną matkę. Wzruszenie jednak obezwładniało ją, myśli jej się mieszały. —Boże mój — wyjąkała — idąc tu, przygotowałam sobie wszystko, co mam powiedzieć... i otóż teraz nic nie wiem... w głowie mi się miesza.
TL
R
—Odpocznij pani chwilę, uspokój się... Zbierz swoje wspomnienia, a wszystko z łatwością mi wytłumaczysz. Joanna przez kilka sekund pogrążyła się w milczeniu. — Czy można, panie, bez naruszenia prawa napiętnować dziecko zbrodnią jego matki? — zapytała nagle. — Czy można bezkarnie zniszczyć przyszłość tego dziecka, złamać mu serce, zatruć życie i odebrać jedyny sposób zarabiania na życie uczciwą pracą przez wyjawianie zbrodni popełnionej niegdyś przez matkę? Czy wolno to wszystko, o czym mówię, powiedz mi, panie, bezkarnie robić? Jerzy patrzył na mówiącą z ciekawością i zdumieniem. —Jest to na pewno jeden z najhaniebniejszych czynów — odpowiedział — zabijać moralnie niewinną istotę przez odsłonięcie jej tajemnicy rodzinnej. Ci, którzy dopuszczają się tego, to najpodlejsi wśród ludzi, niestety nie podpadają pod karę prawa... Jeżeli w takim razie nie kłamią, nie można im zarzucić nawet oszczerstwa! —Otóż — zawołała gorączkowo Joanna — opowiem panu wszystko. Dziecko to miało zaledwie kilka miesięcy, gdy mu wydarto jego matkę, skazaną na dożywotne więzienie za straszliwą zbrodnię. Dziewczynkę tę, za którą nie płacono od kilku miesięcy, mamka umieściła w przytułku dla sierot. Wyrosła, nie wiedząc o tej przerażającej tajemnicy, nie wiedząc, że niezasłużona hańba ciąży nad nią. Wychowanka przytułku, rzucona w świat, pracowała na uczciwe życie, będąc czysta jak anioł, godna najwyższego szacunku. Na swojej drodze spotkała zacnego chłopca, ubogiego jak ona sama. Pokochali się nawzajem, szczęście im się marzyło, a z nim i przyszłość wśród pracy. Wkrótce mieli się pobrać. Niestety! Liczyli na dobry los, o zły zapomniawszy! Słuchaj pan, proszę... słuchaj i osądź! Pewien milioner, przemysłowiec, ma jedyną córkę. Córka ta rozkochała się w narzeczonym owej biednej wychowanicy przytułku. Milioner ten powiada owemu młodzieńcowi: Ofiaruję ci majątek, wielki majątek... ożeń się z moją córką!... Młodzieniec uczciwy, prawego charakteru, kochający swą narzeczoną... odrzuca propozycję. Córka milionera, nie uznaje się
TL
R
jednak za przegraną, wierzy w swoje bogactwa. Przybywa do swej ubogiej rywalki, chcąc jej zapłacić znaczną sumę pieniędzy, jeżeli odstąpi jej narzeczonego i zechce na zawsze opuścić Francję... Podobna propozycja, rzecz naturalna, zostaje odrzucona ze wzgardą, jak na to zasługuje. Cóż czynią wtenczas ojciec z córką, jakiż szatański pomysł przychodzi do głowy owym nędznikom? Oto szperają w przeszłości matki owej sieroty, odkrywają jej wyrok i silni tym odkryciem stają przed owym młodzieńcem wołając: O nieszczęśliwy, szalony i ślepy!... Czy wiesz, że ta, którą chcesz poślubić, jest córką kobiety odsiadującej karę w więzieniu za zbrodnię popełnioną na twym własnym ojcu! Joanna przerwała. Brakło jej głosu i siły. Po paru sekundach na nowo zaczęła: — Pan rozumie, że w podobnych okolicznościach nie tylko małżeństwo stało się niemożliwe, lecz z dwojga kochających się ludzi uczyniono wrogów. Ale to jeszcze nie wszystko! Ugodziwszy to biedne dziewczę do głębi serca i duszy, postanowili zdruzgotać jej egzystencję materialną. W jednym z najlepszych magazynów Paryża dawano dziewczynie stałą robotę. Poszli do owej modniarki i powiedzieli jej wobec tej nieszczęśliwej: Ta dziewczyna jest córką kobiety skazanej za potrójną zbrodnię: kradzieży, morderstwa i podpalenia. Jeżeli pani będzie trzymała ją dłużej, zniesławi swój zakład. Wszyscy klienci odsuną się od ciebie. Będzie to ruina dla twego magazynu... Wypędź tę dziewczynę!... I wypędzono ją! Rozpacz ogarnęła tę nieszczęśliwą. Po tym ostatnim ciosie niebezpiecznie zachorowała i przez kilka dni walczyła ze śmiercią. Jej boleść i cierpienie nie ustaną, dopóki ten, którego kochała, którego dotąd kocha i kochać będzie, dopóki on do niej nie powróci. Ona cierpi obecnie, jak tylko człowiek najciężej może cierpieć, a pan powiadasz, że prawo jest bezsilne wobec okrutników torturujących w taki sposób to niewinne dziecko, zabijających je prawie! Ach! Jeśli prawo jest takie, panie... To jest nikczemne! I wyczerpana Joanna zamilkła.
TL
R
—Lecz o kim pani mówi? — pytał Jerzy, wstrząśnięty do głębi jej opowiadaniem. —O kim mówię? Pan pyta... mówię o Łucji Fortier. —Domyślałem się tego, odgadłem! Czy jednak rzeczywiście zrobili oni to, o czym mi pani opowiada? —Jak to... pan Labroue, pański przyjaciel, nic panu o tym nie mówił? —Wiem, że nastąpiło między narzeczonymi bolesne rozejście. Ośmielili się jednak posunąć okrucieństwo aż do pozbawienia Łucji jej pracy? —Tak! Zrobili to, panie! —Och! Ależ to jest potworne! —Tak, naprawdę potworne... zbrodnicze... I nie jest się w stanie ukarać takiego czynu? —Można ich okryć hańbą, ukarać prawem nie można — rzekł Darier. —A zatem... wydzierają życie temu dziewczęciu, pozbawiają ją chleba i nie można ich za to pociągnąć do odpowiedzialności? —Nie, na nieszczęście! — rzekł Jerzy, w zadumie pochylając głowę. —Lecz Łucja umrze w takich cierpieniach! Och! Panie, panie... — wołała zalewając się łzami — jesteś młody, szlachetny, czytam to w twoim obliczu, wynajdź coś, błagam na Boga, co by temu biednemu dziecku powróciło spokój i szczęście! Jesteś pan przyjacielem, serdecznym przyjacielem Lucjana i zarazem doradcą pana Harmanta. Możesz, widząc się z nimi, prosić, by okazali się nie tak okrutni dla tej nieszczęśliwej sieroty. Niech panna Harmant stara się przywrócić Łucji stanowisko, którego ją pozbawiła. Niech Lucjan powróci do niej i wybaczy winę, jakiej nie popełniła, a Łucja zostanie ocalona. Przecież dziecko nie odpowiada za przeszłość swej matki, zwłaszcza w tym wypadku, gdy ta nieszczęśliwa kobieta jest może niewinna. Ocal ją, panie... ocal! Błagam cię... zaklinam... Ach! Zdaje mi się, iż będąc na twym miejscu znalazłabym na to sposób!
TL
R
Jerzy wpatrywał się w roznosicielkę chleba z natężoną uwagą. Zdawało się jakby studiował jej rysy twarzy. —Od jak dawna zna pani Łucję? — zapytał. —Od pół roku, panie... —Nazywa się pani Eliza Perrin, nieprawdaż? —Tak... i kocham Łucję, jak gdyby była moją córką. By ją ocalić, by ją uczynić szczęśliwą, oddałabym bez wahania ostatnią kroplę mojej krwi... W tej chwili ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Magdalena ukazała się w progu. —Panie — rzekła — jeden z klientów przybył do pana. —Kto taki? —Pan Harmant. —On?! — zawołała Joanna. —Trzeba zwrócić się z prośbą do niego — rzekł Jerzy, biorąc za rękę roznosicielkę. — Od niego zależy życie tej biednej dziewczyny, rozważ to pani. — I wprowadził matkę Elizę do salonu, w którym znajdował się przemysłowiec. Ujrzawszy Jerzego w towarzystwie nieznanej, ubogiej kobiety, Harmant cofnął się zdumiony, które to zdumienie szybko wzrastało, gdy kobieta ta upadła przed nim na kolana z pochyloną głową, wzniesionymi błagalnie rękoma. —Kim pani jest? Czego żąda? — pytał zaniepokojony. —Ta nieszczęśliwa jest Elizą Perrin — przemówił adwokat. — Kocha głęboko, macierzyńską prawie miłością młodą sierotę, umierającą z rozpaczy, przyszła błagać cię, panie, abyś ocalił to biedne dziewczę. — Tak, tak —jąkała Joanna ze łzami — ocal ją, panie!... Ocal! Usłyszawszy nazwisko Elizy Perrin, słysząc głos mówiącej, który znał dobrze z przeszłości, milioner poczuł, że zimny pot kroplami spływa mu po czole.
TL
R
Po dwudziestu jeden latach Jakub Garaud i Joanna Fortier znaleźli się naprzeciw siebie, ale oboje tak zmienieni, że poznać ich nie można było. Prócz tego angielski akcent, nabyty przez okres długiego pobytu w Ameryce, zmienił brzmienie głosu byłego nadzorcy. Joanna podniosła głowę i spojrzała przez łzy na tego, którego przyszła błagać o ocalenie swej córki. Blada twarz przemysłowca, otoczona siwymi włosami i pobielałymi zupełnie faworytami nie obudziła w niej żadnych podejrzeń. Jakub, przeciwnie, od pierwszego rzutu oka odnalazł pod zwiędłymi rysami oblicze tej pięknej kobiety, którą niegdyś tak namiętnie kochał. Zadrżał od stóp do głów. W pierwszej chwili sądził, że jest zgubiony, mniemając, że Joanna go pozna i że zawoła: Oto Jakub Garaud! Oto morderca Juliana Labroue, podpalacz z Alfortville! Przestrach jednak trwał krótką chwilę. Zrozumiał, że zginie, jeżeli odważnie nie stawi czoła burzy huczącej nad sobą... Przybrał zatem zwykłą obojętność, mimo iż twarz jego była marmurowoblada, a usta mu drżały, odrzekł, usiłując bardziej jeszcze nadać swym słowom cudzoziemski akcent: — Pani wnosi prośbę za jakąś dziewczyną. Chcesz ją ocalić? Ja nie rozumiem, o co chodzi? Co to wszystko znaczy? — Chodzi tu, panie, o Łucję Fortier... — rzekł Jerzy. —O Łucję Fortier? — powtórzył milioner. — Cóż ja mogę uczynić dla niej, wobec hańby, jaka ciąży nad nią z powodu zbrodni jej matki? —Może pan jej przywrócić życie! — zawołała Joanna. — Doprowadził pan do rozpaczy i nędzy to biedne dziecię, nie mogące odpowiadać za zbrodnie, jakie zarzucają jej matce... Dla swojej córki wydarł jej pan tego, którego kochała, a pańska córka pozbawiła ją ostatniego i jedynego środka do życia, pozbawiła ją pracy! Łucja przygnębiona moralnie gaśnie powoli... To pan ją zabija. Cóż ci zrobiła, abyś w podobny sposób ją dręczył? Miał pan prawo szperać w przeszłości jej matki, by okryć tę dziewczynę obelgami i hańbą? Nie jest to
TL
R
czyn nieludzki, okrutny? Twoja córka będzie szczęśliwa w bogactwach, podczas gdy Łucja umrze w rozpaczy! Czy to godne szlachetnego człowieka? Czy to sprawiedliwe? Harmant drżał w uniesieniu i trwodze; gorzko żałował, że na tę właśnie chwilę przybył do Jerzego. — Cóż więc ja mogę zrobić, cóż chcesz, abym uczynił? — zawołał gwałtownie. — Moja to wina, że Łucja jest córką zbrodniarki? — Milcz pan! Nie lżyj tego niewinnego dziewczęcia — krzyknęła Joanna, stając, pałająca gniewem. Szatańska myśl przebiegła umysł Jakuba Garauda. — Nazbyt pani posuwa swoją zuchwałość — rzekł dumnie. — Można by sądzić, iż bliższe więzy niż zwykła przyjaźń łączą cię z tą dziewczyną. Jakim prawem śmiesz żądać, bym ci zdawał rachunek z moich czynów? O co poważasz się mnie oskarżać? Że powstrzymałem Lucjana Labroue nad przepaścią, w którą chciał się bezwiednie rzucić. Byłbym więc działał szlachetniej, według ciebie, pozwalając mu poślubić tę, której matka zabiła mu ojca? Nie dopuszczając do haniebnego małżeństwa, spełniłem mój obowiązek i szczycę się tym. Obecnie, po tym co nastąpiło, inna droga mi pozostaje, na której pan Darier mi dopomoże, jestem tego pewny. Sposób, w jaki bronisz Łucji Fortier odsłania mi to, kim jesteś? Tak! Ty nie jesteś Elizą Perrin, ale skazaną z Alfortville, zbiegłą z więzienia w Clermont... ty jesteś Joanną Fortier! Na te słowa Joanna zachwiała się i drżąca spoglądała obłąkanym wzrokiem, jak gdyby szukając wspomnień i obrony. — Tak! Będzie to przysługa dla społeczeństwa i sprawiedliwości — mówił Garaud dalej zwracając się do Jerzego — zatrzymać tę kobietę... Idę natychmiast po policję. — I łotr posunął się ku drzwiom. Jerzy poskoczył, zastępując mu drogę. —Zatrzymaj się pan! — zawołał. —Jak to, nie dopuszczasz, abym oddał tę zbrodniarkę w ręce sprawiedliwości? — krzyknął zdumiony. —Nie dopuszczam, protestuję. —Dlaczego?
TL
R
—Ta kobieta nazywa się Eliza Perrin, znam ją i chcę ją znać jedynie pod tym nazwiskiem. A gdyby nawet miała być, jak pan utrzymujesz, Joanną Fortier, pozostaje tu w moim mieszkaniu pod moją opieką. Weszła tu wolna, wyjdzie stąd wolna! Gabinet mój nie jest, panie, aresztem ani pułapką policji. —Odejdź, pani — rzekł do Joanny — odejdź bez obawy. Niech cię Bóg prowadzi i osłania swoją opieką! Joanna drżąca, z wyciągniętymi ku Jerzemu rękoma, jak gdyby chcąc mu dziękować i błogosławić, postąpiła parę kroków, chwiejąc się cała. Ależ — zawołał z gniewem Harmant — takie postępowanie to głupota, panie! To... — Proszę pamiętać, że pan się znajduje u mnie — przerwał mu Jerzy, nie pozwalając dokończyć. — Nie przyjmuję z pańskiej strony żadnych uwag co do mojego postępowania. — Idź, idź Elizo Perrin... Odejdź w spokoju — rzekł do niej. Roznosicielka pochwyciła rękę Jerzego i przyłożyła ją do ust z gorącą wdzięcznością, po czym szybko wybiegła. Harmant rzucił się ku drzwiom, chcąc ją zatrzymać, gdy Jerzy szybkim ruchem po raz drugi zastąpił mu drogę.
Koniec t. III.