MERCEDES LACKEY HEROLDOWIE Z VALDEMARU STRZA YŁ KR LOWEJÓ LOT STRZA YŁ UPADEK STRZA YŁ PRAWO MIECZA STRZAŁY KRÓLOWEJ PIERWSZY Łagodny wietrzyk szeleśc...
12 downloads
12 Views
4MB Size
MERCEDES LACKEY
HEROLDOWIE Z VALDEMARU
STRZAŁY KRÓLOWEJ LOT STRZAŁY UPADEK STRZAŁY PRAWO MIECZA
STRZAŁY KRÓLOWEJ
PIERWSZY
Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi, co, jak się zdawało, nie przyciągało uwagi siedzącej pod drzewem dziewczynki. Trzynastoletnie mniej więcej dziecko należało - sądząc z prostego odzienia do jednej z zamieszkujących Grody Granicznej Krainy Valdemaru, pobożnych i wiernych surowym obyczajom rodzin, osiadłych tu ledwie od dwóch pokoleń. Jej ubranie, jak każdego dziewczęcia z Grodu, składało się z prostych, brązowych bryczesów i długiej tuniki z rękawami. Niesforne, brązowe loki przycięto krótko, daremnie próbując poskromić je stosownie do przyjętych obyczajów. Dla kogoś znającego ten lud przedstawiałaby dziwny widok, gdyż zajęta czesaniem niebarwionej wełny - którą wcześniej własnoręcznie czyściła - czytała. W Grodzie jedynie kilka dziewcząt posiadło tę sztukę i żadna nie robiła tego dla przyjemności. Był to przywilej od wieków zastrzeżony dla mężczyzn i chłopców. Przeznaczeniem kobiet nie była nauka! Dziewczę przy lekturze - nawet ślęczące równocześnie nad czymś, co uchodziło niewieście - było tak nie na miejscu jak purpurowa sójka zabłąkana w stadzie wron. Gdyby w tej chwili ktokolwiek mógł odgadnąć jej myśli, przekonałby się, iż większym jest jeszcze odszczepieńcem, niż wskazywałoby na to jej zainteresowanie książkami. W ciemności Vanyel był tylko niewyraźnym kształtem u jej boku. Noc była bezksiężycowa, jedynie słabe światło gwiazd sączyło się poprzez gałęzie krzewów cykuty, pod którymi leżeli ukryci. Choć byli tak blisko siebie, że przesunąwszy dłoń ledwie o ułamek cala, mogłaby go dotknąć, jego obecność zdradzał jedynie słabiutki odgłos oddechu. Zachowywała ciszę, ale w ryzach trzymały ją tylko trening i dyscyplina; zwykle w takich okolicznościach trzęsłaby się cała, głośno przy tym dzwoniąc zębami Odbijający się od śniegu nikły blask gwiazd wystarczał, by mogli zobaczyć, jak szlakiem biegnącym przełęczą nadciąga śmiertelne niebezpieczeństwo dla Valdemaru. Poniżej półki skalnej, na której leżeli, wąskim przesmykiem pomiędzy Dellcrag i górą Thurlos kroczyła armia Sług Mroku. Byli niemal tak milczący, jak obserwująca ich para. Zdradzało ich jedynie skrzypienie śniegu, z rzadka trzask łamanej gałęzi, cichutkie pobrzękiwanie zbroi lub końskiej uprzęży. Dyscyplina, z jaką ciągnął ów pochód, budziła jej zachwyt i przerażenie. Jakże załoga malutkiej placówki Straży Granicznej mogła marzyć o stawieniu czoła tym wojownikom,
którzy byli zarazem magami?! Czyż nie dość, że było ich stokroć więcej? Nie byli to prości barbarzyńcy, łatwi do pokonania choćby dzięki temu, że nikogo spośród siebie nie potrafili uznać za przywódcę. Nie, ci wojownicy podporządkowali się żelaznej woli wodza - i nie był on gorszy od żadnego dowódcy Valdemaru - a w swych szeregach mieli tylko doświadczonych i wyszkolonych żołnierzy. Patrzyła jak w transie na sunące szeregi. Drgnęła przestraszona, kiedy dłoń Vanyela lekko dotknęła jej karku. Pociągnął ją delikatnie za rękaw. Zachowując ostrożność, posłusznie wypełzła spod krzewów. - I co teraz? - wyszeptała, kiedy od Sług Mroku bezpiecznie oddzieliły ich masywne, skaliste występy na krawędzi półki. - Jedno z nas musi zawiadomić Króla, podczas gdy drugie zagrodzi im drogę u wylotu przełęczy... - Na czele jakiej armii? - zapytała, ze strachu w jej glosie pojawił się ton zjadliwego sarkazmu. - Zapominasz siostrzyczko, ze ja nie potrzebuję armii... - Raptowny błysk z wyciągniętej ręki Vanyela wydobył z ciemności jego ironiczny uśmiech, na mgnienie oblewając biały mundur niesamowitym, niebieskawym światłem. Zadrżała. Zawsze wydawało się jej, że w ponurych rysach jego twarzy skrywa się cień grzechu, a teraz, w niebieskawej poświacie wyglądały one demonicznie. Vanyel rzucał na nią czar, w którym było coś chorobliwego. Ten człowiek był niebezpieczny. W niczym nie przypominał łagodnego towarzysza jej życia, barda Stefena. Niewykluczone, że był ostatnim i - jak powiadali niektórzy - najlepszym magiem Heroldów. Armia Milczących Sług zniszczyła pozostałych, jednego po drugim. Jedynie Vanyel był na tyle potężny, by oprzeć się ich zjednoczonej mocy. Ona, w której duszy także tliła się iskierka magii, niemal namacalnie odczuwała na sobie jego moc, nawet jeśli nie posługiwał się nią. - Razem z moim Towarzyszem możemy sprostać tysiącu tych panów nad wiedźmami ciągnął zawadiacko. - Prócz tego przez wylot przełęczy nie przeciśnie się naraz więcej jak trzech mężów obok siebie. Z łatwością możemy ich tam powstrzymać. A przy tym życzę sobie, by Stefen znalazł się jak najdalej stąd. Nas dwóch Yfandes by nie udźwignął, lecz ty jesteś tak lekka, że Evalie z łatwością was uniesie. Schyliła głowę, poddając się jego woli. - Nie podoba mi się to... - Wiem, siostrzyczko, ale w tobie tli się płomyczek cennej magii, a Evalie potrafi być naprawdę śmigła. Im prędzej wyruszysz, tym prędzej sprowadzisz pomoc. - Vanyel... - dotknęła jego dłoni, okrytej futrzaną rękawicą. - U... uważaj na siebie...
Nagle zlękła się bardziej o niego nit o siebie. Kiedy Król obarczył go tą misją, Vanyel wyglądał, jakby postradał rozum, jak człowiek który zobaczył własną śmierć. - Na tyle, na ile to tylko będzie możliwe, siostrzyczko. Przysięgam, nie porwę się na nic, do czego nie zostanę zmuszany. Nim serce zabiło, siedziała mocno w siodle Evalie, galopującej niczym wicher przyobleczony w końskie kształty. Za plecami czuła obejmującego ją w pasie barda Stefena. Współczuła mu: Evalie była dla niego obcym stworzeniem, nie potrafił dostosować się do rytmu końskiego kroku i wisiał niezdarnie uczepiony siodła, podczas gdy ona czuła się jak zrośnięta w jedno ze swoim Towarzyszem, spływała na nią magia, odbierana jedynie przez Heroldów. Galopowali jak oszalali, na złamanie karku. Gdy przejeżdżali pod drzewami, ich konary niczym piszczele kościotrupa - próbowały ich schwycić, ściągnąć z grzbietu Evalie. Lecz zwinny jak łasica Towarzysz zawsze wywijał się przypominającym pazury gałęziom. - Milczący Słudzy... - Stefen krzyczał jej wprost do ucha - ... muszą wiedzieć, ze ktoś pędzi po pomoc, ożywiają te drzewa przeciw nam! Zrozumiała, gdy Evalie uniknęła kolejnej pułapki, ze Stefen miał rację. Drzewa istotnie poruszały się jakby z własnej woli, a nie tylko targane wichurą. Sięgały przed siebie zgłodniałe, gniewne. Na karku poczuła gorące tchnienie mrocznej magii, jak cuchnący oddech zwierzęcia żywiącego się padliną. Oczy Evalie szeroko otwierał nie tylko strach, wiedziała, że Towarzysz takie czuje oddziaływanie tajemnych mocy. Przynagliła Evalie i Towarzysz przyspieszył jeszcze kroku. Jego szyja i boki pieniły się od zamarzającego niemal natychmiast potu. Wydawało się, że konary drzew chłoszczą z bezsilnego rozczarowania i wściekłości, gdy wypadli na skraj kniei. Przed nimi, prosto jak strzelił, rozpościerała się droga do stolicy. Evalie prawie przefrunęła ponad powalonymgigantem puszczy, by z triumfalnym rżeniem stanąć na ubitym trakcie... *** Talia zamrugała, nagle wyrwana z uroku, który rzuciła na nią książka. Zagubiła się w tym śnie na jawie utkanym specjalnie dla niej przez opowieść, teraz jednakże marzenie ulotniło się bezpowrotnie. Z oddali ktoś wołał ją po imieniu. Szybko poderwała głowę, odrzucając spadające na oczy niesforne loki. Nie opodal drzwi rodzinnego domu dostrzegła kanciastą postać odzianej na ciemno Keldar, Pierwszej Żony. Stała sztywno wyprostowana, zwinięte w pięści dłonie wsparła na biodrach, a bijąca z jej postury surowość wskazywała, że oczekuje odpowiedzi Talii, nie grzesząc przy tym nadmiarem cierpliwości. Talia westchnęła żałośnie. Zebrała wełnę oraz druciane szczotki, zamknęła oprawiony w płótno, podniszczony tomik i odłożyła na bok kamienie, którymi przyciskała strony, gdy miała ręce zajęte pracą. Starannie zaznaczyła stronę cennym skrawkiem wstążki, chociaż wiedziała, że i bez
niej nie miałaby kłopotu z odnalezieniem właściwego fragmentu. Keldar nie mogła wybrać gorszej chwili: Herold Vanyel był osamotniony, otoczony Sługami Ciemności, nikt nie wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo prócz jego Towarzysza i barda Stefena. Znając Keldar, upłyną godziny, zanim będzie mogła powrócić do opowieści, może stanie się to dopiero nazajutrz. Keldar była biegła w wynajdywaniu niezliczonych zajęć, byle tylko odebrać Talii przyjemność czerpaną z czytania, przyjemność, na którą niegdyś sama z ociąganiem przyzwoliła. Keldar była jednak Pierwszą Żoną, jej głos rozstrzygał we Dworze, trzeba było mu ulegać, albo cierpieć za nieposłuszeństwo. Talia odpowiedziała na wezwanie z pokorą, jaką tylko mogła z siebie wykrzesać. Książeczkę razem z czesaną i nie czesaną wełną oraz wrzecionem ostrożnie włożyła do koszyka z wieczkiem. Wędrowny handlarz, od którego dostała ją przed tygodniem, wielokrotnie zapewniał, że dla niego nie ma już żadnej wartości. Dla niej, jako jedna z trzech książek, których była właścicielką i - co ważniejsze jedyna dotąd nie przeczytana, była skarbem. Tego popołudnia na godzinę została przeniesiona w nieznany świat Heroldów i Towarzyszy, świat przepojony magią i pełen przygód. Powrót do dnia powszedniego, codziennego kieratu, widoku kwaśnej miny Keldar był bolesnym zawodem, Starannie rozpogodziła czoło, w nadziei że zdoła skryć niezadowolenie, i pochmurna, z koszykiem w ręce z wolna ruszyła drogą do Dworu. Jednak, obserwując twardniejące rysy twarzy Pierwszej Żony, miała niemiłe uczucie, że pomimo starań nie wyprowadzi Keldar w pole. Oznaki buntu nie uszły uwagi Keldar, widoczne mimo wysiłków dziewczynki. Były one dostatecznie wyraźne dla kogoś doświadczonego w radzeniu sobie z dziećmi: lekkie powłóczenie nogami, posępny wzrok. Usta Keldar zacisnęły się niedostrzegalnie. Trzynaście lat, a mimo to wciąż stara się zrzucić jarzmo, które sami bogowie nałożyli na jej barki! Doskonale, to się zmieni i to wkrótce. Niedługo zabraknie jej czasu na głupie opowieści, na marnotrawstwo czasu. - Przestań się tak gapić spode łba, dziecko! - prychnęła Keldar, a jej wąskie wargi wygięły się z pogardą. - Nie wzywają ciebie na chłostę! W przeszłości niejednokrotnie nakazywała karę cielesną, by zmienić zachowanie Talii. Bicie jednak na niewiele się zdawało, a tylko wywoływało słabe protesty ze strony Matki Męża. Lecz toż przecież z woli bogów dziecko miało być posłuszne i jeśli potrzebna była chłosta, by je do tego przymusić, wtedy człowiek używał ręki - surowo, na ile było trzeba, modląc się, by tym razem lekcja zapadła w pamięci! Niewykluczone, że ona, Keldar, nie była dostatecznie surowa. W takim razie, jeśli tak było istotnie, sytuacja ta wkrótce ulegnie zmianie. Obserwowała, jak dziecko niechętnie wlecze się ścieżką, wzbijając stopami małe obłoczki pyłu. Keldar wiedziała, że jej surowość wobec Talii graniczy z: niesprawiedliwością. To dziecko wyprowadzało ją z równowagi. Komu przyszłoby do głowy, że taka uległa i powolna istota jak
Bessa może wydać na świat taki zbuntowany ogryzek jak ten? Dziewczynka zachowywała się czasami jak dzikie, krnąbrne i nieposkromione zwierzę. Jakże Bessa mogła odważyć się na urodzenie takiego wyrzutka?! I pomyśleć tylko, że na dodatek wykazała taki brak wyczucia i umarła przy porodzie, składając obowiązek wychowania noworodka na barki pozostałych żon! Talia była tak bardzo niepodobna do swojej rodzonej matki, że Keldar nasunęły się na myśl opowieści o odmieńcach. To dziecko przyszło na świat w wigilię Nocy Świętojańskiej, w czas od dawna znany z tajemnych powiązań. Z wyglądu niewiele przypominała zarówno krzepkiego, wysokiego blondyna, jakim był jej ojciec, ani pulchnej, jasnowłosej, zmarłej matki... Ale to były przesądy, a na przesądy nie było miejsca w życiu mieszkańców Grodu. “To dlatego, że ona ma w sobie podwójną dawkę uporu”, zawyrokowała w myślach Keldar. “Ale nawet najkrnąbrniejszy dąbczak daje się zgiąć. Zgiąć, albo złamać.” A jeśli do osiągnięcia tego celu brakowało Pierwszej Żonie potrzebnych środków, pośród mieszkańców Grodu znajdą się tacy, którym uda się tego dokonać. - Dalejże, dziecko! - ponagliła, kiedy Talia natychmiast nie odpowiedziała. - A może myślisz, że powinnam szpicrutą nadać żwawości twoim krokom? - Tak, pani, to znaczy nie, pani! - odparła Talia tak naturalnie, jak tylko mogła. Wygładzała przód swojej tuniki nerwowymi, spoconymi dłońmi, próbując przybrać minę pełną szacunku i uległości. “Dlaczego jestem wzywana?”, głowiła się, przepełniona obawami. Wiedziała z doświadczenia, że takie wezwania rzadko oznaczały coś przyjemnego. - W takim razie wejdź. Nuże, do środka! Nie zmuszaj mnie, bym zmarnowała całe popołudnie, stercząc przed wejściem! - Zimna twarz Keldar nie zdradzała, co chowa w zanadrzu. Całą swoją postacią, od ciasno upiętych i zawiniętych włosów do starannie zawiązanego fartucha, Keldar sprawiała wrażenie osoby panującej nad wszystkim. Była prawdziwym ucieleśnieniem Pierwszej Żony - na co często zwracała uwagę. W jej obecności Talia zawsze czuła się onieśmielona i za każdym razem - bez względu na to, jak starannie przygotowywała się do spotkania miała wrażenie, że rzeczywiście jest rozpuszczoną, nieporządną dziewczyną. Chcąc jak najszybciej przemknąć obok władczej postaci Pierwszej Żony, Talia potknęła się o próg. Keldar zareagowała poniżającym, gardłowym chrząknięciem i Talia poczuła, że się rumieni. W nie wyjaśniony sposób Keldar zawsze udawało się sprawić, że zachowywała się jak niezdara i popełniała najgorsze błędy. Przywołała resztki opanowania i wśliznęła się do sieni. W pozbawionym okien korytarzu panował głęboki mrok. Chętnie przystanęłaby i pozwoliła oczom przywyknąć do ciemności, gdyby nie obecność posępnej, następującej jej na pięty Keldar. Posuwała się po omacku, czując pod stopami zniszczoną, drewnianą podłogę, żywiąc nadzieję, że nie potknie się ponownie. Nagle, wkroczywszy do świetlicy, kiedy w padającym z trzech okien świetle znów mogła coś zobaczyć, od trwogi
zaschnęło jej w ustach: dookoła grubo ciosanego stołu, który służył im wszystkim przy posiłkach, czekały wszystkie żony. Ich oczy zwrócone były na nią: osiem par niebieskich i brązowych oczu spętało ją, sparaliżowało, czuła się jak ptak otoczony przez zgłodniałe koty. Osiem płaskich, pozbawionych wyrazu twarzy obróciło się w jej kierunku. W jednej chwili przyszły jej do głowy wszystkie występki, jakich się dopuściła w ciągu minionego miesiąca - od zaniedbania obowiązków kuchennych z poprzedniego dnia do katastrofy z powierzonym jej opiece maluchem, który przedostał się do zagrody z kozami. Znalazłoby się z pół setki powodów, dla których mogłyby ją wzywać, jednak żaden aż tak poważny, aby niezbędne okazało się zwołanie wszystkich żon; przynajmniej tak jej się wydawało! Chyba że - w poczuciu winy pomyślała ze strachem - chyba że w jakiś sposób dowiedziały się o jej potajemnych wizytach w ojcowskiej bibliotece, gdzie czyta przy pełni księżyca, kiedy jest dostatecznie widno, by nie zapalać zdradliwej świecy. Książki ojca przeważnie dotyczyły religii, ale jej udało się znaleźć jeden czy dwa stare tomy historii, która okazała się równie zajmująca, jak jej opowieści i pokusie tej trudno się było oprzeć. Jeśliby o tym się dowiedziały... Mogłoby to oznaczać codzienną chłostę przez tydzień i miesięczną “banicję”, czyli zamknięcie w komórce w nocy i odosobnienie w dzień; nikomu nie wolno byłoby zamienić z nią słowa, ani w żaden inny sposób zauważyć jej obecności, jedynie Keldar przydzielałaby jej zajęcia. Tego roku przytrafiło się jej to dwukrotnie. Talia nie mogła zapanować nad drżeniem. Nie była pewna, czy zniosłaby to po raz trzeci. Keldar zajęła miejsce u szczytu stołu, a jej następne słowa przepłoszyły wszelkie myśli z głowy Talii. - Doskonale, moje dziecko - powiedziała nachmurzona. - Dzisiaj skończyłaś trzynaście lat. Ulga przyprawiła Talię o zawrót głowy. To tylko urodziny? Tylko tyle? Odetchnęła swobodniej. Z opuszczonymi oczami, trzymając jak przystało złożone na podołku dłonie, o wiele spokojniejsza stała przed zgromadzeniem dziewięciu żon. Wpatrywała się w koszyk u swoich obutych w mocne trzewiki stóp, przygotowana wysłuchać z należnym szacunkiem pouczeń o rosnącej odpowiedzialności, których - o ile sobie przypominała - udzielały w każde urodziny. Upewniwszy się, że przyswoiła sobie całą zbiorową mądrość, pozwolą jej wrócić do wełny i oczywiście nie przez przypadek - do rozpoczętej opowieści. Jednak to, co Keldar miała do powiedzenia, rozpędziło cały odzyskany spokój na cztery wiatry. - Tak, trzynaście - Keldar powtórzyła z naciskiem. - I nadszedł czas, by pomyśleć o małżeństwie. Talia zbladła, mając wrażenie, że jej serce przestało bić. Małżeństwo? Och, najsłodsza bogini, nie!
Keldar najwyraźniej nie zważała na uczucia Talii. Błysk w jej oczach zdradził, że nie umknęły jej, lecz grubiańsko ciągnęła zaplanowaną przemowę. - Nie jesteś na to przygotowana, to oczywiste, ale tak jest w przypadku każdego dziewczęcia. Regularnie pobierasz nauki już od roku, jesteś zdrowa i silna. Nie ma powodu, abyś nie miała zostać matką nim rok upłynie. Najwyższy czas byś została Panią na Gospodarstwie. Czcigodny ojciec daje ci w posagu całe trzy pola, a więc przypadła ci w udziale pokaźna część. Z nieco cierpkiego wyrazu twarzy Keldar można było wyczytać, że uważa posag Talii za nadmierny. Wpiła mocniej swe palce w krawędź stołu, gdy pozostałe żony wydały pomruk uznania dla hojności swojego męża. - Kilku ze starszyzny już wystąpiło do twojego ojca z propozycją zrękowin: albo dla siebie na Młodszą Żonę, albo na Pierwszą Żonę dla swoich synów. Pominąwszy twoje niegodne niewiasty zamiłowanie do czytania i pisania, jesteś do tego przygotowana - rzetelnie wyuczyłyśmy cię wszystkiego. Umiesz gotować i sprzątać, szyć, tkać i prząść oraz można powierzyć twojej pieczy najdrobniejsze dziatki. Nie sprostałabyś prowadzeniu całego gospodarstwa, ale jeszcze przez parę lat nie będziesz zmuszona się tym zajmować. Nawet jeśli trafisz w ręce młodego mężczyzny jako Pierwsza Żona, zamieszkasz w Gospodarstwie jego ojca. Tak więc jesteś przygotowana do czekających ciebie obowiązków. Keldar zdaje się uznała, że powiedziała wszystko, co było trzeba, i usiadła z rękami złożonymi pod fartuchem, wyprostowana jak struna. Młodsza Żona, Isrel, czekała na jej przyzwalające skinienie, by podjąć przerwany wątek pouczeń o wyborach stojących przed córką. Isrel łatwo poddawała się dominacji Keldar. Talia zawsze uważała ją za niemałą oślicę. Młodsza Żona zawsze zwracała na Keldar bawole spojrzenie swych brązowych oczu, szukając potwierdzenia na wszystko, co powiedziała - nie omieszkała uczynić tego i teraz. Co drugie słowo popatrywała na Keldar. - Jedno i drugie ma swoje dobre strony, wiesz o tym. Mam na myśli bycie tak Pierwszą, jak i Młodszą Żoną. Jeśli zostaniesz Pierwszą Żoną, twój mąż koniec końców założy swój własny Dwór i Gospodarstwo, w którym ty zajmiesz naczelne miejsce. Lecz jeśli zostaniesz Młodszą Żoną, nigdy nie będziesz musiała podejmować żadnej decyzji. Osiądziesz na zamożnym Gospodarstwie i Dworze, nie będziesz zmuszona oszczędzać i skąpić, nie zaznasz ubóstwa. Nie będziesz się niczym kłopotać, poza obowiązkami, którymi cię obarczą, i rodzeniem swoich maleństw. Nie chcemy, byś była nieszczęśliwa, Talio. Chcemy dać ci możliwość wyboru życia, które najbardziej tobie odpowiada; oczywiście nie wyboru mężczyzny - zachichotała nerwowo. - To nie przystoi, a i tak żadnego zapewne jeszcze nie poznałaś. - Isrelo - warknęła Keldar i Isrel bojaźliwie się nieco skuliła. - Ta ostatnia uwaga była gorsząca, nieodpowiednia dla uszu dziewczęcia! A teraz, dziecko, co będzie?
O boginie! Talia chciała umrzeć, zamienić się w ptaka, zapaść pod ziemię. Wszystko byle nie to! Pułapka, znalazła się w pułapce! Wydadzą ją za mąż i skończy jak Nada, bita co noc tak, że musiała nosić wysoko zapięte pod szyję tuniki, by ukryć siniaki; albo taka jak jej matka, wyniszczona zbyt wielką liczbą dzieci w nazbyt krótkim czasie. Nawet jeśli zdarzy się cud i jej mąż okaże się łagodny lub zbyt głupi, by być niebezpieczny, jej prawdziwe życie i nadające życiu sens opowieści odejdą w niepamięć, ponieważ w nieskończonym łańcuchu obowiązków przeplatanych noszeniem dzieci zabraknie na nie czasu... Nim zdołała powściągnąć język, Talia wypaliła: - Wcale nie chcę wychodzić za mąż! Szmery raptownie ucichły. Wiercące się dotąd kobiety zamarły, siedziały teraz - z wyrazem niedowierzania na twarzach - cicho i nieruchomo jak rząd sztachet w płocie. Dziewięć identycznych obliczy, rozczarowanych i wstrząśniętych, patrzyło na Talię znad stołu. Cisza zaciskała się dookoła niej, jak przesądzająca dłoń losu. - Talio, moje kochanie! - odezwał się miękki głos za jej plecami, mącąc pełną grozy ciszę. Talia z ulgą odwróciła się do Matki Ojca, która nie zauważona siedziała w kącie. Należała ona do nielicznego grona ludzi z otoczenia Talii, którzy nie wydawali się zawsze myśleć, że cokolwiek robi, robi to źle. Jej łagodne, spłowiałe, niebieskie oczy jako jedyne w izbie nie patrzyły na nią oskarżycielsko. Bezwiednie, tak jak to miała w zwyczaju, staruszka wygładzała poplamioną wiekiem dłonią jeden ze śnieżnobiałych warkoczy i ciągnęła; - Niech nam Matka wybaczy, lecz nigdy nie pomyślałyśmy, by cię o to zapytać. Czy czujesz powołanie? Czy bogini wezwała ciebie na służkę? Talia łudziła się, że uda się odwlec ten straszny dla niej dzień, gdy oznajmią jej o zbliżającym się zamążpójściu, lecz to, o czym wspomniała babka, było czymś jeszcze gorszym. Pomyślała z przerażeniem o tej jednej chwili, kiedy miała okazję rzucić okiem na Świątynię Klasztorów, na kobiety trawiące życie na modlitwie za dusze mieszkańców Grodu, zamilkłe na wieczność, skryte od stóp do głów w zawojach, kobiety, którym zabroniono oddalać się, otwierać usta... żyć... Budziły w niej grozę. To było gorsze od małżeństwa. Na samo wspomnienie Klasztorów Talia miała wrażenie, że się dusi. Jak oszalała potrząsnęła głową, ze zdławionego gardła nie mogąc wykrztusić ani słowa. Keldar powstała z zajmowanego miejsca, z szurgotem odsuwając zydel, i podeszła do przerażonego i zmartwiałego jak mysz w łapach kota dziecka. Ujęła ramiona Talii jak w kleszcze i potrząsnęła nią tak, że dziewczynce aż zęby zadzwoniły. - Co się z tobą dzieje, dziewko? - powiedziała gniewnie. - Nie chcesz wstąpić w szacowny związek małżeński, nie uśmiecha ci się Pokój Bogini, czego ty chcesz? “Chcę jedynie, by mnie zostawiono w spokoju”, myślała zdesperowana Talia. “Nie chcę
żadnych zmian...” Ale jej zdradzieckie usta ponownie otworzyły się, by wyjawić marzenie: - Chcę zostać Heroldem - usłyszała własne słowa. Keldar szybko uwolniła jej barki, niemal z odrazą, tak jakby odkryła, że trzyma coś obrzydliwego, co właśnie wypełzło spomiędzy odpadków, - Ty... ty... - Po raz pierwszy opanowanej Keldar zabrakło słów. - Teraz widzicie, czym kończy się rozpieszczanie smarkaczy! - powiedziała, zwracając się jednocześnie do Matki Ojca, z braku kogoś, kto mógłby zostać kozłem ofiarnym. - Tak dzieje się, gdy pozwolić dziewce wznieść się ponad zajmowane miejsce. Czytanie! Rozmyślania! Żadna dziewka nie musi wiedzieć więcej ponad to, co wystarczy do oznaczania przetworów w spiżarni, liczenia zapasów i baczenia, by wędrowni handlarze jej nie oszukiwali! Mówiłam wam, że tak będzie. Tobie i twojemu drogiemu Andreanowi, którzy wypełnialiście jej głowę głupimi opowieściami! - Ponownie odwróciła się do Talii. - A teraz, dziewko, kiedy skończę z tobą... Ale Talii nie było. Skorzystała z okazji, że Keldar wygłaszając swoją tyradę przestała zwracać na nią uwagę, i uciekła. Chyłkiem wyśliznąwszy się drzwiami, zanim którakolwiek z żon spostrzegła jej nieobecność, uciekła co sił w nogach z Dworu. Szlochając histerycznie, myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej. Uskrzydlał ją paniczny strach. Pędem minęła stodoły. Pobiegła wzdłuż ostrokołu, a potem przez pola ku zagajnikowi. Wiatr smagał ją po twarzy, chłostało sięgające do pasa zboże, po plecach spływał pot przerażenia. Zagłębiła się w las, przedzierając się przez krzewy rosnące wzdłuż krętej ścieżki. Szukała znalezionej przez siebie kryjówki, schronienia, o którym nikt inny nie wiedział. Zagajnik urywał się stromo opadającą skarpą, poniżej biegła drąga. Przed dwoma laty Talia natknęła się na wygrzebaną przez jakieś zwierzę płytką norę pod wystającymi korzeniami drzew na samym skraju skarpy. Wymościła ją wziętą ukradkiem słomą i starymi szmatami, z których miano uszyć sakwy. To tutaj trzymała w ukryciu swoje pozostałe dwie książki. Spędziła w tym miejscu wiele godzin, kosztem codziennych obowiązków śniąc na jawie, niewidoczna tak długo, jak długo pozostawała w ciszy i bezruchu. Zmierzała teraz do tego sanktuarium i wgramoliwszy się na skarpę, wczołgała się do jamy. Zagrzebała się w szmatach, płacząc histerycznie, wyczerpana, bez sił, z nerwami napiętymi do ostateczności, nastawiając ucha na najlżejszy szmer nad głową. Wiedziała, że bez względu na to, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa, musi mieć się na baczności, gdyż z pewnością ruszono na jej poszukiwanie. Rzeczywiście, niebawem usłyszała z oddali głosy sług wołających ją po imieniu. Kiedy zbliżyli się, zdusiła szloch łachmanami, pozwalając łzom spływać w milczeniu, bojaźliwie nasłuchując oznak świadczących o odkryciu jej kryjówki. Tuzin razy miała wrażenie, że zauważono jej ślady, lecz oni najwyraźniej zgubili trop. Koniec końców oddalili się i poczuła, że teraz może się wypłakać do woli.
Pogrążona w głębokim nieszczęściu, przycisnęła rękami kolana do piersi i kołysała się w przód i w tył, płacząc aż oczy stały się zbyt suche i piekące, by móc dalej ronić łzy. Czuła się zbyt odrętwiała, by zebrać myśli. Każdy wybór wydawał się gorszy od poprzedniego. Jeśli teraz powróci z przeprosinami, wszelkie kary, jakie ją do tej pory spotkały, wydadzą się przyjemnością w porównaniu z tym, co mogła wymyślić Keldar za ten przykład gorszącego zachowania i nieposłuszeństwa. Dalszy jej los zależał tylko od Keldar i ojca. Każdy mąż, którego teraz wybrałaby Keldar, byłby potworem. Albo spętano by ją u boku jakiegoś zaślinionego, starego ramola, by znosiła obmacywania w nocy i niańczyła go za dnia, albo oddano by ją jakiemuś młodzieńcowi, okrutnikowi, brutalowi z przykazaniem, by zmusił ją do przykładnego zachowania, Keldar najpewniej wybrałaby kogoś takiego jak Justus, jej starszy brat. Wstrząsnęły nią dreszcze, gdy przed oczyma stanął jej obraz Justusa, wywijającego nad nią gorącym pogrzebaczem z wyrazem szalonej przyjemności na twarzy... Szybko odpędziła to wspomnienie. Ale nawet ten los byłby przyjemnym doświadczeniem w porównaniu z tym, co by ją spotkało, gdyby została ofiarowana na Służkę Świątyni. Służki Bogini - kapłanki - miały jeszcze mniej swobody i więcej obowiązków od Jej Służebnic. Żyły i umierały nie wychyliwszy poza klasztorny korytarz do którego zostały przydzielone. W każdym wypadku, bez względu na to, jaką przyszłość by dla niej wybrali, położyłoby to kres jej ucieczkom w świat opowieści. Keldar już by dopilnowała, by nigdy nie ujrzała żadnej książki. Przez jedną chwilę rozważała możliwość ucieczki, opuszczenia na zawsze Dworu i Grodu. Nagle przyszli jej na myśl wędrowni wyrobnicy, których widziała na Targach Najmitów wynędzniali, zgłodniali, rozpaczliwie szukający kogoś, kto przyjąłby ich do Grodu. Nigdy nie zauważyła pomiędzy nimi kobiety. Z “niemądrych opowieści”, które przeczytała, wynikało niezbicie, że życie wędrowca było niebezpieczne, czasami śmiertelnie niebezpieczne, dla niedoświadczonego i bezbronnego podróżnika. A czymże ona dysponowała? Miała ubranie na grzbiecie, pęk postrzępionych szmat i nic więcej. W jaki sposób obroni się? Nigdy nie nauczono jej, jak używa się noża. Była bezbronną ofiarą. O gdybyż to była opowieść... Nieznajomy glos wypowiedział jej imię, glos zdradzający opanowanie, autorytet i ona stwierdziła, że odpowiada na to wezwanie, wychodząc ze swej kryjówki niemal wbrew swej woli. Przed jej oczami, na szczycie skarpy czekał na nią... Herold. Kobieta w oślepiającym blasku dumnej Bieli, a obok niej śnieżna zjawa Towarzysz, któremu łagodny wietrzyk rozwiewał grzywę i ogon, jak najcieńszy jedwab. Witające ich światło słoneczne otaczało poświatą oboje, czyniąc z nich istoty nieziemskie. W oczach Talii kobieta-Herold wyglądała jak zbudzona do życia statua Pani, tyle te silnej i dumnej, a nie potulnej i uległej. Za plecami Herolda, sprawiając wrażenie wystraszonych i onieśmielonych, stali Keldar i
ojciec. - Czy to ty jesteś Talią? - zapytała kobieta-Herold, a ona potakująco kiwnęła głową. Twarz nieznajomej zajaśniała uśmiechem, który ją oszołomił jak nagły przebłysk słońca po deszczu. - Błogosławiona Pani, która nas tutaj przywiodła! - wykrzyknęła. - Przez wiele nużących miesięcy szukaliśmy ciebie. Na próżno! Jedyną wskazówką było twoje imię... - Przywiodła was do mnie? - zapytała Talia upojona. - Ależ, dlaczego? - By uczynić ciebie jedną z nas, młodsza siostrzyczko - odpowiedziała, podczas gdy Keldar kurczyła się ze strachu, a pochylony ojciec sprawiał wrażenie, jakby zajęty był badaniem czubków własnych butów. - Masz zostać Heroldem, Talio - sami bogowie tak zadecydowali. Spójrz, o tam, nadchodzi twój Towarzysz... Spojrzała w kierunku wskazanym przez Herolda, by zobaczyć pełną gracji sylwetkę białej klaczy o wygiętym w łuk karku i mądrych oczach, kłusującą w jej kierunku. Towarzysz miał rząd w kolorach niebieskim i srebrnym. Wiszące malutkie dzwonki zdobiły jego wodze i uzdę. Za Towarzyszem, utrzymując z szacunkiem odległość, podążała reszta jej rodzeństwa, pozostałe żony i cała służba Grodu. Z okrzykiem zadowolenia wybiegła klaczy na spotkanie, a kobieta-Herold pomogła jej dosiąść Towarzysza przy wtórze wiwatów służby, przed rzucającym smętne spojrzenia rodzeństwem, przed ojcem i Keldar, patrzącymi z nie skrywanym strachem, niewątpliwie zaprzątniętych myślami o wszelkich nałożonych na nią karach, przewidujących, że teraz, kiedy to w jej rękach spoczywa władza, spadną one na nich... W ten rozpaczliwy sen na jawie wdarł się odgłos kopyt. Przez jedną, pełną popłochu chwilę pomyślała, że to jeszcze jeden ścigający, lecz nagle uzmysłowiła sobie, że krok żadnego z koni jej ojca nie brzmi w ten sposób; odgłos tych kopyt na twardej powierzchni drogi brzmiał jak bicie dzwonów. W miarę zbliżania się, słyszalny stał się inny dźwięk: brzęk prawdziwych, zawieszonych u uzdy dzwonków. Jedynie jeden rodzaj koni nosił codziennie, a nie tylko w pni Świąteczne, dzwonki przy uździenicy - magiczny rumak z legend, Towarzysz Heroldów. Talia nigdy nie widziała prawdziwego Herolda, chociaż marzyła o nich bez ustanku. Gdy zrozumiała, że w końcu naprawdę przeżyje jedno ze swoich marzeń, poruszyło ją to tak, że w niepamięć poszły fantazje i łzy. Pokusa była zbyt mocna, by się jej oprzeć. Na tę jedną chwilę zapomni o kłopotach, o beznadziejnej sytuacji, by i dla siebie schwytać okruszek magii, aby go strzec jak skarbu przez resztę życia. Wysunęła się nieco z nory, wyciągając ile sił ciało, chcąc choćby tylko rzucić okiem i... wychyliła się za daleko.
Krótką chwilę wywijała rękami jak cepem, młócąc nimi powietrze, lecz straciła równowagę. Jak kulka potoczyła się po stromiźnie, boleśnie odczuwając podskoki ciała na każdym kamieniu czy korzeniu. Zanim stoczyła się do połowy zbocza, zaparło jej dech w piersi. Myślała już, że nic nie zatrzyma tego spadania na łeb na szyję, gdy uderzyła o twardą powierzchnię drogi. Od upadku straciła na poły przytomność, a przed oczami zobaczyła roztańczone iskierki. Kiedy mgła mącąca jej wzrok przerzedziła się i na nowo mogła zaczerpnąć tchu, stwierdziła, że leży na drodze rozciągnięta jak długa na brzuchu. Miała pokaleczone ręce, obolały grzbiet, kolana ponabijane mnóstwem kamyczków i oczy pełne pyłu. Obróciła głowę na bok, zamrugała, by przepędzić łzy i nagle spostrzegła, że wpatruje się w cztery srebrzyste kopyta. Tłumiąc jęk, z trudem podniosła się z ziemi. Uprzejmie zainteresowany przyglądał się jej... Hm, Towarzysza Herolda trudno byłoby po prostu nazwać koniem. Był on istotą doskonalszą, jak pantera w porównaniu do podwórzowego kota czy anioł do człowieka. Talia czytała i słyszała mnóstwo opisów Towarzyszy, a mimo to zupełnie nie była przygotowana na to, jak on z bliska naprawdę wygląda. Samotny Towarzysz miał na sobie pyszny, srebrzysto-niebieski czaprak, tuż przy uździe wisiały srebrne dzwoneczki. Talia w życiu nie widziała tak smukłego, a przy tym tak muskularnego wierzchowca, żaden też nie wydawał się wzlatywać, nie postawiwszy przy tym ani kroku. Był biały - one zawsze były białej maser - i nic na świecie nie mogło się równać z tą rozjarzoną, żywą, promienną bielą. A do tego te oczy... Kiedy w końcu zebrała się na odwagę, by spojrzeć w szafirowe oczy, zupełnie straciła poczucie rzeczywistości. *** Zatraciła się w tej niebieskości ogromniejszej od morza i ciemniejszej od nieba, przepełnionej powitaniem tak serdecznym, że nie było miejsca na wątpliwość. - O tak, nareszcie - ty! Z całego świata, po tylu poszukiwaniach wybieram ciebie. Nareszcie odnalazłem ciebie, młodsza siostro mego serca! Jesteś moja, a ja jestem twój, i odtąd nie będzie już samotności, nigdy... To było bardziej wrażenie niż słowa: wstrząs i zachwyt, zapierająca dech radość tak wielka, że aż bolesna. Zespolenie, gubienie i odnajdywanie, miłość i akceptacja, której cudowności nie można było zamknąć w słowach, wzlot ku wolności. Z całej duszy przyjęła ofiarowaną miłość. - A teraz zapomnij, siostrzyczko. Zapomnij aż do chwili, kiedy będziesz gotowa, by ponownie pamiętać. Ocknęła się czując, że wydarzyło się coś niezwykle ważkiego, chociaż właściwie nie wiedziała co. Potrząsnęła głową, ale cokolwiek to było, skryło się gdzieś w zakamarkach pamięci, pozostawiwszy jedynie osobliwy ślad, że może nieoczekiwanie powrócić. A tymczasem
czuła na piersi mięciutkie nozdrza. To Towarzysz trącał ją pyskiem, rżąc cichutko. Wydawało się jej, że ktoś przygarnia ją miłością do siebie namawiając, by wypłakała całe swoje nieszczęście. Zarzuciła Towarzyszowi ręce na szyję i bez skrępowania rozpłakała się w jedwabistą grzywę. Gdy tylko jej dotknęła, doznała ukojenia. Wrażenie, że ktoś ją pociesza, przybrało na sile. Nigdy nie doświadczyła czyjegoś współczucia i bardzo tego pragnęła. Łzy tym razem, w przeciwieństwie do samotnie ronionych w ukryciu, przyniosły ulgę. Po chwili osuszyła oczy skrajem tuniki, z ociąganiem puściła szyję Towarzysza i powtórnie przyjrzała mu się dokładnie. Przez jedna, szaloną chwilę kusiło ją, by wskoczyć na siodło. Zobaczyła siebie odjeżdżającą w dal - dokądkolwiek, byle jak najdalej stąd i byle razem z nim. Pokusa była tak silna, że aż zadrżała, lecz przeważył powracający rozsądek. A dokądże miałaby się udać? Nie mówiąc o tym, że... - Uciekłeś od kogoś, prawda? - cicho przemówiła do Towarzysza, który w odpowiedzi tylko parsknął w jej kaftan. - Nie mogę ciebie zatrzymać, możesz należeć tylko do Herolda. Będę... Przełknęła głośno ślinę. Na myśl o rozstaniu poczuła dławienie w gardle i łzy ponownie napłynęły jej do oczu. W swoim krótkim życiu niczego nie pragnęła tak bardzo, jak teraz tego, by należeli do siebie! - Będę musiała odprowadzić cię do właściciela. Przyszła jej do głowy nowa myśl i po raz pierwszy tego popołudnia rozpromieniła się na chwilę, gdyż wydało jej się, że dostrzega wyjście z kłopotliwej sytuacji. - Może... może okażą wdzięczność i pozwolą mi pracować u siebie. Musi im być potrzebny ktoś, kto by gotował, szył, kto byłby na ich usługi. Dla Heroldów gotowa jestem robić wszystko. Wyraz łagodnych, niebieskich oczu wydawał się być potwierdzeniem, że to dobry pomysł. - Muszą być milsi od Keldar. We wszystkich opowieściach są tacy dobrzy i mądrzy! Na pewno zezwoliliby na czytanie po pracy. Mogłabym im się przez cały czas przyglądać... - łzy ponownie zatkały jej krtań - ... może zezwoliliby mi od czasu do czasu widywać się z tobą. W odpowiedzi Towarzysz tylko zarżał i wyciągnąwszy szyję trącał ją aksamitnymi nozdrzami, popychając w stronę siodła i obracając się tak, by mogła go dosiąść. - Ja? - pisnęła. - Nie mogłabym... Nagle zrozumiała, czym on jest, a kim ona. W marzeniach łatwo i pięknie było wskoczyć na grzbiet Towarzysza, lecz na jawie sam pomysł, że ona - pospolita i niechlujna - mogłaby znaleźć się w jego siodle, był szalony. W ogromnych, jasnoniebieskich oczach, które ponownie zwróciły się na nią, zamigotał cień zniecierpliwienia. Kopyto uderzyło władczo p ziemię i Towarzysz potrząsnął grzywą. Jasno - jakby wyraził to słowami - dał do zrozumienia, że uważa jej skrupuły za śmiechu warte. A któż by miał się temu przyglądać? - zdawał się mówić. Zastanowiwszy się, doszła do wniosku, że Towarzysz przybywa pewnie z bardzo odległych stron i jeśli ona będzie się upierać przy podróży pieszo,
odprowadzanie go potrwa wieczność. - Pewny jesteś, że ci to nie przeszkadza? Uważasz, że wszystko jest w porządku? - zapytała nieśmiało, nie zważając na absurdalność zwracania się z prośbą o radę do konia. Niecierpliwie podrzucił łbem, dzwoniąc wiszącymi u uzdy dzwoneczkami. Nie było ani cienia wątpliwości, że uważa ją za nadzwyczaj niemądrą. - Masz rację - nagle się zdecydowała i wskoczyła na siodło. Jazda na koniu nie była dla Talii niczym nowym. Do tej pory wykorzystywała każdą nadarzającą się sposobność, często dosiadając konia ukradkiem, kiedy nikt nie patrzył. Nie popuściła żadnemu, który dorósł na tyle, by unieść jej ciężar; czy był ujeżdżony czy nie, w siodle lub na oklep. Spośród dziatwy Grodu była najstarsza, a zatem jedyna, którą można było uważać za odpowiedzialną na tyle, by była posłańcem do pozostałych członków starszyzny, albo jeździła po sprawunki do wioski. Zwykle raz w tygodniu legalnie dosiadała konia; z reguły można by było ją przyłapać na tej czynności ze trzy, cztery razy częściej. Jazda na Towarzyszu nie przypominała niczego, co znane jej było z doświadczeń. Krok miał tak miękki, że w siodle mógłby utrzymać się najmłodszy dzieciak, a gdyby przymknęła powieki, nigdy nie domyśliłaby się, że idą krokiem szybszym od powolnego kłusa. Zwierzęta jej ojca trzeba było nieustannie przynaglać, jeśli nie chciało się, by wlokły się idąc powolnego stępa. Towarzysz z własnej woli przeszedł w cwał szybszy od najszybszego galopu, do jakiego udało jej się kiedykolwiek zmusić wierzchowca. Słodkie powietrze omywało ją jak woda w rzece, zwiewając włosy z twarzy. Upojenie przepłoszyło wszelkie złe myśli, jakby owiewający ich wiatr porwał dręczące ją nieszczęścia i usypał z nich bezładny kopczyk na środku drogi. To było jak sen na jawie. Pomyślała, że teraz właśnie mogłaby umrzeć, by już nigdy nie obudzić się w tym ponurym świecie.
DRUGI Nim stopiła się jedna miarka na świecy, oddalili się od ojcowskiego Grodu bardziej niż kiedykolwiek zrobiła to Talia. Droga wiodła wzdłuż rzeki, skrajem stromego, gęsto zarośniętego urwiska. Przeciwległy brzeg zbiegał łagodnie ku wodzie. W miejscu, w którym się właśnie znaleźli, rzeka rozlewała się bardzo szeroko, leniwie tocząc swe wody. Ze skarpy można było co jakiś czas dostrzec poprzez rosnące tu ogromne wierzby, których omdlewające gałęzie tworzyły żywy parawan, krajobraz po drugiej stronie rzeki. Ani śladu ludzkiego osadnictwa. Do uszu Talii dochodził jedynie śpiew ptaków i bzykanie owadów. Wyrastała przed nią ściana drzew, pomiędzy którymi tylko od czasu do czasu migotała rzeczna tafla i ciągnąca się bez końca droga. Choć nie mogła stwierdzić tego z całą pewnością, to jednak coś jej podszeptywało, że opuściła już ziemie ludu Grodów - Graniczną Krainę. Słońce stało jeszcze dość wysoko, grzejąc łagodnie; nie był to ten okrutny upał, który zapanuje później, w lecie. Z drogi, którą ułożono z nie znanego jej materiału - co prawda w swoim życiu ani razu nie odważyła się zapuścić aż tak daleko - nie wzbijały się tumany kurzu. Unoszony ożywczym wietrzykiem zapach zieleni odurzał ją jak wino. Chciwie chłonęła każdą chwilę - lada moment mogła napotkać Herolda, do którego zgodnie z prawem należał Towarzysz. To będzie kres jej przygody. Nigdy już nie dosiądzie takiego wierzchowca! Każdą drogocenną kroplę czasu należało więc troskliwie przechować w pamięci, by w przyszłości nie ulotniła się bezpowrotnie. W miarę jak przemijały miarki na świecy i żaden Herold się nie pojawiał, ani, prawdę powiedziawszy, nic większego od pary wróbli, Talia zaczęła popadać w swoisty trans. Jednostajny cwał Towarzysza i rozwijająca się przed nią w nieskończoność droga działały hipnotycznie. Coś kojącego, drzemiącego na krawędzi świadomości ukołysało ją, uciszyło dokuczliwy niepokój. Czas upływał,
a
ona
trwała
w
transie.
Ocknęła
się
dopiero,
gdy
promienie zachodzącego słońca uderzyły prosto w jej oczy. Gdzieś zapodziały się dręczące obawy i lęki, gdy tak jechała nie zwracając uwagi na to, co ją otacza. Pozostał jedynie spokój oraz poczucie, że dobrze zrobiła wyruszając w tę podróż, i jakby rodzące się podniecenie. Noc nadchodziła szybko, a drogę samotnie przemierzali jedynie oni. Krajobraz zmienił się, lecz ona nie była tego świadoma. Teren opadał stopniowo i tak niezauważalnie, że tego nawet nie spostrzegła. Droga biegła teraz na poziomie rzeki, niemal obmywana jej chlupoczącymi wodami. Talia znalazła się na nizinie i teraz była już pewna, że opuściła ziemie przynależne ludowi Grodów. - Zamierzasz cwałować całą noc? - zapytała Towarzysza, który zastrzygł uchem, a potem krótko prychnął, potrząsnął łbem i przeszedł do stępa. Słyszała odgłosy ptaków przysiadających na gałęziach i przygotowujących się do nocnego odpoczynku: ciche świergoty i urywane, śpiewne na-
woływania. Zdawać by się mogło, że Towarzysz szuka czegoś po zalesionej stronie drogi; takie przynajmniej Talia odniosła wrażenie. W chwili, gdy zachodzące słońce zaczęło barwić swe szaty w jaskrawe purpury, on wyraźnie znalazł to, czego szukał. Bez ostrzeżenia przeszedł w kłus i porzuciwszy ubity trakt, ruszył ścieżką przez las. - Co robisz?! - wykrzyknęła. Potrząsnął tylko łbem i uparcie trzymał się ścieżki. Widząc potężne drzewa z obu stron, Talia nawet nie próbowała zeskoczyć z siodła. Na grubym kobiercu ściółki ścieliły się cienie, na widok których znów obudziły się w niej lęki. Nie miała pojęcia, co też kryje bujna roślinność pod drzewami. Mogły tam być cierniste krzewy, albo jadowite, cuchnące chrząszcze lub coś jeszcze gorszego. Ze strachu i strapienia zagryzła wargi. Nie mogła nic uczynić, tylko kurczowo wpijać się w siodło i czekać. Ścieżka raptownie urwała się. Znaleźli się na skraju łąki, pośrodku której stała mała chatka jednoizbowa, pozbawiona okien, ale za to z kominem. Na pierwszy rzut oka widać było, jak starannie jest utrzymana oraz to, że nikogo w niej nie ma. Talia z ulgą rozpoznała znaną z opowieści Stanicę Heroldów. - Przepraszam - powiedziała ze skruchą do czujnie nastawionego ucha. - Ty naprawdę wiedziałeś, co robisz, prawda? Towarzysz zatrzymał się u drzwi Stanicy. Wstrząsnął łbem i czekał, aż Talia zsiądzie. Teraz okazało się, jak pomocne są przeczytane opowieści. Talia doskonale wiedziała, co i gdzie tu można znaleźć. Ostrożnie przerzuciła nogę ponad grzbietem wierzchowca i powoli zsunęła się na ziemię. Żwawe ruchy, uświadomiła to sobie rozczarowana, były wykluczone: zesztywniały jej mięśnie w drżących od zmęczenia nogach, na dodatek miała poobcierany naskórek - nigdy nie siedziała w siodle tak długo. Wiedziała, że w pierwszym rzędzie obowiązkiem jest zaopiekować się Towarzyszem. Rozsiodłała go szybko, przy czym stwierdziła z zaskoczeniem, że w uprzęży brak jest wędzidła, a uździenica jest wymyślną odmianą postronka, którym absolutnie nie można by go poskromić, chyba że Herold miał tak mocarne ramiona, by wykręcać jego łeb do tyłu. Była to najbardziej osobliwa część uprzęży, a nasuwające się z tego wnioski jeszcze osobliwsze. Starannie złożyła uprząż obok drzwi, podniosła skobel i zaglądnęła do środka. Światło zmierzchającego dnia starczyło, by odnalazła to, czego szukała - hubkę z krzesiwem na półce tuż obok wejścia. Ostrożnie rozpaliła ogieniek na kominku: malutki, wystarczający jednak, by można było coś zobaczyć. W oświetlonym wnętrzu Talia zdołała odnaleźć to, co z kolei było niezbędne: pęk gałganów do oczyszczenia uprzęży i zgrzebło do wyczesania Towarzysza. Podczas gdy czyściła mu sierść do ostatniej plamki potu, do ostatniej drobiny pyłu, on ani drgnął, o niebo potulniejszy od
jakiegokolwiek konia ze stajni ojca. Kiedy uporała się z robotą, pokłusował na środek polany, by tam krótko wytarzać się w trawie. Chichotała patrząc, jak zapomina o dumnych manierach i figluje zgodnie z naturą koni, zwłaszcza że dotąd zachowywał się tak, jakby to on ją wiódł w nieznane strony. Z kolei, napawając się zapachem skór, wypucowała uprząż niemal tak starannie jak przed chwilą wierzchowca i, by nie mogła zaszkodzić jej rosa, złożyła obok drzwi, wewnątrz izby. Przy stosie gałganów stały dwa wiadra. Korzystając z tego, że w niebieskawej szarzyźnie zmierzchu mogła się jeszcze jakoś rozeznać, zbiegła z nimi nad wodę. Towarzysz podążał za nią jak szczeniak. Oboje brodzili w smagających po nogach chwastach. Nabrała w wiadra wody do pełna, a on w tym czasie ugasił pragnienie, pijąc wprost z rzeki. Cudowny chłód omywającej stopy wody przypomniał jej, że aż się lepi od brudu: przedzierała się przez las, stoczyła w dół urwiska, długo podróżowała w siodle - wziąwszy wszystko razem, koniecznie musiała się wykąpać. Granicząca z umartwieniem, niemal religijna dbałość o czystość była jednym z obowiązkowych elementów surowego wychowania, któremu poddane było każde dziecko Grodu. Talia bardziej przywykła do uczucia świeżości, jakie przynosi staranne szorowanie niż do brudu, i zdecydowanie przedkładała pierwsze nad drugie. - Możesz sobie być Towarzyszem - zwróciła się do przyglądającego się ogiera - ale czuć od ciebie koniem, a teraz i ode mnie. Jak myślisz, czy tutaj można się bezpiecznie kąpać? Towarzysz zarżał, oddalił się na kilka kroków i grzebnął kopytem w płyciznę przy brzegu, kiwając łbem, jakby upewniając się, czy zrozumiała. Podeszła do miejsca, gdzie stał i wytężyła oczy, by w gęstniejących ciemnościach przyjrzeć się wodorostom. - Ojej! - ucieszyła się. - Mydlany korzeń! W takim razie wszystko musi być w najlepszym porządku. Heroldowie nie zasadziliby mydlanego korzenia w miejscu niebezpiecznym dla kąpieli. Bez dalszych wahań rozebrała się do naga. Ubranie początkowo składała w kupkę na brzegu, lecz zmieniła zdanie i zabrała ze sobą do wody. Po wyschnięciu będzie wymięte, ale lepsze to niż brud. Zanurzyła się w nagrzaną słońcem wodę, która jak jedwab przylgnęła do jej nagiej skóry; dno w tym miejscu było raczej piaszczyste niż muliste. Pluskała się, pływając zwinnie jak wydra, rozkoszując swobodą pływania nago, bez obaw o to, jak zachowałaby się Keldar, jeśliby ją przyłapała. Talia uzmysłowiła sobie, że spaliła za sobą mosty i to raz na zawsze. Dziewczyna na wydaniu, która bez pozwolenia oddali się na noc z Grodu, zostaje na powrót przyjęta wyłącznie do najgorszej harówki, a i to jeśli mąż i Pierwsza Żona akurat są w wielkodusznym nastroju. Przez jedną, krótką chwilę Talia poczuła przerażenie, bo po tym, co zrobiła minionego popołudnia, tylko łut szczęścia mógłby sprawić, że ktokolwiek z Grodu zdobyłby się wobec niej na wspaniałomyślność. Nagle jej wzrok padł na jasną sylwetkę Towarzysza, rysującą się na brzegu, i doszła do wniosku, że najwyższy czas odrzucić wszelkie wątpliwości. Kiedy już piaskiem i mydlanym korzeniem wyszorowała się do czysta i wyprała odzienie, a
chłód powietrza zaczął być przeszywający, stwierdziła, że dość już tego. W drodze do chatki Towarzysz nie odstępował jej ani na krok i kiedy dotarli do celu, popchnął ją pyskiem w stronę drzwi, rżąc błagalnie. Talia nie miała wątpliwości, czego m chce, przyjmowanie od niego wskazówek straciło swój dziwaczny posmak. - Ty żarłoku! - zachichotała. - Masz chrapkę na kolację, co? To nauczka, że nie warto uciekać, Rolanie! Zamilkła i zmarszczyła brew, wytężając myśli. - A to ci dopiero, skąd ja znam to imię? - głośno myślała, wodząc nie widzącym wzrokiem po obsypanym cętkami księżycowego światła Towarzyszu, który, nie spuszczając z niej oka, stał nieruchomo i badawczo nastawiał ucha. - Od ciebie? Czy takie jest twoje imię? Rolan? Poczuła się zdezorientowana. Przez chwilę miała wrażenie, że patrzy na wszystko oczami kogoś obcego, niemal z nim w jedno zespolona. Uczucie było niesamowite, ale w najmniejszym stopniu nie budzące grozy. - Ha, coś mi się zdaje, że jakoś muszę się do ciebie zwracać, i mniejsza o to, skąd to imię. Pozwól mi zatem rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i wrócić z wiadrami, Rolanie. Potem przygotuję kolację dla nas obojga. Podsypała mu obficie ziarna, by w poczerniałym od ognia rondlu, który już wcześniej zauważyła, przygotować dla siebie okraszoną owocami owsiankę. Rolan uporał się ze swoim posiłkiem, nim jeszcze owsianka była gotowa, zbliżył się do niej na wyciągnięcie ramienia i położył w trawie. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jest kontent. W otaczającym ich lesie brzęczały owady przy wtórze cichego szelestu liści, blask ognia lśnił na sierści Rolana. Stojąc oparta o ścianę chatki, Talia czuła się dziwnie szczęśliwa. - Nie rozumiem - zwróciła się do Rolana - dlaczego uciekłeś. Czegoś takiego nie oczekuje się od Towarzyszy, prawda? Otworzył oczy i popatrzył na nią rozumnie. - Mam nadzieje, że wiesz, dokąd zmierzasz, bo ja na pewno nie. Tak czy inaczej, spotkanie z Heroldem nas nie ominie i on już będzie wiedział, co z tobą począć. Owsianka zapachniała tak, jakby była gotowa, jej wygląd też o tym świadczył. Pomagając sobie gałęzią, ściągnęła rondel z ognia i gdy tylko jej kolacja nieco ostygła, zaczęła ją jeść palcami. - To naprawdę dziwne, że pojawiłeś się w takiej chwili - mówiła dalej. - Myślałam, że jeszcze przed nadejściem nocy zostanę wytropiona, albo ulegnę i z własnej woli wrócę do Grodu. - Zmierzyła go badawczym spojrzeniem. - Nie przybyłeś, by wybawić mnie z opresji, prawda? Nie, to śmiesznie. Nie jestem Heroldem, jestem zwykłą dziewczynką z Grodu; po prostu dziwaczną Talią. Dlaczegóż miałbyś mnie ratować? Nie mówiąc już, że gdybyś chciał przyjść mi z pomocą, sprowadziłbyś ze sobą swojego Herolda, nieprawdaż?
- Jej westchnienie zabarwione było odrobiną smutku. - Szkoda, że nie jestem twoim Heroldem. Chciałabym żyć tak zawsze. Oczy Rolana przymknęły się i łeb mu zaczął opadać. Czując w żołądku przyjemną sytość, Talia stwierdziła, że i jej kiwa się głowa. W lesie panowały głębokie ciemności, ziemia wydawała się bardzo twarda i jedynie Stanica zdawała się zapraszać do swego wnętrza. Dziewczynka rzadko miała okazję spędzić noc pod rozgwieżdżonym niebem, a w samotności - nigdy. - Jeśli ty już układasz się do snu, to lepiej pójdę w twoje ślady. Zasypała ogień; by mieć ciepły posiłek na śniadanie, wstawiła rondel z pozostałością po kolacji w popiół z węglami, a potem narwawszy naręcze wysokich traw, wymościła skrzynię z posłaniem. Nie zabrało jej to dużo czasu. Gdy tylko położyła się, Rolan przeniósł się pod drzwi niemal jak pilnujący pies. Wydawało się jej, że ledwo padła na posłanie, a już twardo spała. Obudził ją ptasi śpiew. Rolan stał obok skrzyni z posłaniem i trącał jej ramię. Początkowo, oszołomiona snem, nie mogła sobie przypomnieć, gdzie właściwie się znajduje, dopiero po chwili, gdy do cna otrzeźwiała, wspomnienia wróciły do niej gwałtownie. Wyskoczyła z gniazda słodko pachnących traw, by pod wpływem przemożnej wdzięczności, że to wszystko nie okazało się ledwie snem, przytulić się do szyi Rolana. Szybko zjadła śniadanie, umyła się i posprzątała chatkę najlepiej jak umiała. Zagrzebała popioły wygasłego ognia, czując lekkie wyrzuty sumienia: wiedziała, że zgodnie z dobrymi obyczajami powinna uzupełnić spalone drewno, ale bez siekiery było to po prostu niemożliwe. Dużo gorzej czułaby się w środku zimy, a nie lata, chociaż zużyła zaledwie odrobinę z bardzo obfitego, jak jej się wydawało, zapasu. Uporawszy się ze sprzątaniem, osiodłała Rolana i kłusem powrócili na trakt. Ranek upłynął szybko. Radością napawała ją każda spędzona z Rolanem chwila, a i było na co popatrzeć. Gęste lasy zaczęły ustępować polom uprawnym; w oddali dostrzegła pasące się bydło, a nawet jedną, czy dwie ocienione drzewami, obrośnięte bluszczem chatki. Wtedy to, gdy słońce przesunęło się nad jej głową, droga zatoczyła łuk i zbiegła do rozsiadłej w dolince wioski. Talia wodziła wokół zdumionym spojrzeniem. Wioska różniła się niezmiernie od tej, w której spędziła niemal całe swoje życie. Lud Grodów nieodmiennie odziewał się w smętne barwy w nic weselszego od koloru stłumionego szafranu. Lecz tutaj każdy zdawał się po trochu stroić w jaskrawe, ptasie piórka. Nawet największy obdartus zakładał przynajmniej chustę, albo upinał czy to szkarłatną, czy to granatową wstążkę. Niektórzy, którym widać dobrobyt sprzyjał tak, że obca im była obawa splamienia swojego przyodziewku przy ciężkiej pracy, pysznili się ubiorem szczególnie pstrokatym. Nawet chaty wyglądały świątecznie, zdobne w jaskrawe dekoracje na pobielonych ścianach i z kolorowymi okiennicami. Chaty wydały się Talii szczególnie osobliwe. Rety,
pomieściłby się w nich ledwie mąż, jego Pierwsza Żona i garsteczka dziatwy! Nie było w nich w ogóle miejsca dla Młodszych Żon i ich dzieci. Talia - głowiąc się, czy też przypadkiem nie mieszkają one w osobnych, własnych chatach - zachichotała na podsunięty jej przez wyobraźnię, tyleż nieprzystojny, co zabawny obraz męża obiegającego po nocy kolejne domy, by spełnić małżeński obowiązek wobec wszystkich swoich żon. Na pierwszy rzut oka kwitnąca, zadbana wioska nie miała umocnień - obraz budzący lęk dla oka przywykłego do widoku wałów obronnych i otaczających ludzkie osiedla palisad. Talia ściągnęła wodze, widząc mężczyznę przed chatką na skraju drogi, tam gdzie wkraczała ona w granicę wioski. Można było sądzić, że jest on swego rodzaju strażnikiem lub urzędnikiem; miał na sobie strój - od wysokich butów począwszy i na kapeluszu skończywszy - w jednolitym, jasnoniebieskim kolorze, na plecach zaś kołczan z krótkimi bełtami. Oparta o ścianę chaty stała kusza. Na jego widok przestraszyła się nie na żarty. Wiedziała z doświadczenia, że mężczyźni zwłaszcza korzystający z niepodważalnego autorytetu władzy - są istotami, których należy się bać. Wobec członków swych rodzin dzierżyli władzę nad życiem i śmiercią: nagradzali posłusznych i karali opornych. Ileż to razy starszyzna czy też ojciec uznawali, że stosowną dla niej będzie chłosta lub odosobnienie za występki o niebo mniejsze od tego, na co pozwoliła sobie w ciągu minionych dwóch dni? Nazbyt wiele, by liczyć, to pewne! Nie miała pewności, czy przypadkiem na rozkaz nieznajomego nie spotka jej taka sama kara, albo, co gorsza, czy nie zostanie odesłana do Grodu. Mimo to, z kimś będzie musiała zamienić słowo; już prawie dzień upłynął jej na poszukiwaniach i wciąż nie natrafiła na żadną wskazówkę, skąd pochodzi Towarzysz. Twarz nieznajomego zdawała się przyjazna i otwarta. Talia zebrała całą swą odwagę, by zwrócić się do niego z pytaniem. - B-błagam o wybaczenie, panie - odezwała się uprzejmie, lekko się jąkając. - Ale, czy nie napotkał pan Herolda, któremu uciekł Towarzysz? Zdawało się, że spłoszyło go jej pytanie, mimo to, powoli - jakby w obawie, że ją odstraszy - zbliżył się do nich, zostawiwszy, co z ulgą skonstatowała Talia, kuszę w spokoju. - W samej rzeczy, nie, panienko - odparł. - Skąd to pytanie? - Na drodze natknęłam się na tego oto samotnego Towarzysza - odpowiedziała z wahaniem, niepewna czy słusznie postępuje, mimo że jak na razie, nieznajomy nie zamierzał chyba osadzić jej w areszcie czy też postawić przed Radą Starców. - I wygląda na to, że powinnam go odprowadzić właścicielowi, kimkolwiek by on był. Zmierzył ją badawczym spojrzeniem, co ją zdenerwowało. - Skąd przybywasz, dziecko? - zapytał w końcu. - Z Grodu Senów, niedaleko Cordor. O, stamtąd - machnęła w nieokreśloną stronę, wzdłuż drogi, którą przybyła. - Ach, ludy Grodów - skwitował krótko, jakby to było dla niego wyjaśnieniem. - Młoda
panienko, jeśli się napotka samotnego Towarzysza, można zrobić tylko jedno: trzeba osobiście odprowadzić go do Kolegium Heroldów. - Ja? - głos jej się załamał. - Do Kolegium? Osobiście?
Nieznajomy skinął głową, na co
ona głośno przełknęła ślinę. - Czy to daleko? - prawie wyszeptała. - Na zwykłym koniu trzy tygodnie, może dłużej. To zależy od pogody. Ty jednak dosiadasz Towarzysza, a taka drobina to dla niego piórko. Powinno wam to zająć osiem do dziewięciu dni, może nieco więcej. - Osiem... do dziewięciu dni...? - głos jej odjęło, gdy spojrzała na swój pomięty i poplamiony podróżą strój. Za osiem do dziewięciu dni będzie wyglądać jak włóczęga. Toż za kradzież Rolana z miejsca ją odstrzelą! Nieznajomy wydawał się czytać w jej myślach. Gdy się uśmiechnął, w kącikach jego oczu pojawiły się kurze łapki. - Och, nie obawiaj się, panienko. Królowa wydała zarządzenie na taką okoliczność. Nie oddalaj się, proszę. Nie miała wielkiego wyboru: Rolan, zdawało się, zapuścił w miejscu korzenie. W krótkim czasie nieznajomy powrócił z małym metalowym przedmiotem w dłoni oraz przewieszonymi przez ramię: wełnianym, brązowym płaszczem i parą podróżnych toreb. - Gospodyni Hardaxe ma córkę odrobinę od ciebie starszą. W lewej torbie znajdziesz kilka strojów do przebrania, z których ona już wyrosła. Próbowała protestować, ale wpadł jej w słowo. - Żadnych sprzeciwów, panienko. Powiedziałem już, że sama Królowa baczy na takie przypadki. Za pomoc udzieloną tobie, w przyszłym roku zapłacimy o połowę niższe podatki, i to całą wioską. W prawej torbie jest kilka drobiazgów: krzesiwo, grzebień i szczotka - przedmioty przydatne na wypadek, gdyby twój Towarzysz nie mógł odnaleźć Stanicy. I bez obawy korzystaj z tego, co w każdej z nich znajdziesz - po to przecież tam są! Zarzucił torby Rolanowi na grzbiet i przytroczył starannie z tyłu siodła. - To płaszcz z dobrej, napuszczonej tłuszczem wełny, powinien ochronić cię przed deszczem i ogrzać o tej porze roku, nawet gdyby nagle nastała obrzydliwa pogoda. Jest za obszerny, i to o wiele, ale to lepiej, bo mniej będziesz z niego wystawać. O, a oto i Oberżysta! Sapiąc nadszedł pulchny człowieczek o sympatycznej twarzy. Przyniósł wór z wodą, małą sakiewkę i ciemnobrązowy, sukienny woreczek. Cudowny aromat mięs, który się z niego unosił, spowodował, że Talii pociekła ślinka, a żołądek dobitnie przypomniał, iż od śniadania upłynęło mnóstwo czasu. - Zwróciłem uwagę na brak sakiewki u twego pasa, a więc szepnąłem Daro słówko, że być
może jest ci potrzebna - wyjaśnił pierwszy nieznajomy. - W oberży ludzie zawsze coś zapodzieją. - Przed chwilą napełniłem ten skórzany wór zacną wodą źródlaną - powiedział pulchny Oberżysta, przywiązując bukłak do jednego z wielu plecionych rzemieni u siodła, zanim Talia zdołała wykrztusić choć słowo. - W woreczku jest nóż i łyżka. Przywieś go sobie - o, tak! Oto grzeczna dziewczynka! Nie wyobrażasz sobie, ile się u mnie nazbierało zapomnianych przez gości noży i łyżek. A te pasztety powinny, o ile znam apetyt dorastających dzieci, utrzymać świeżość dłużej niż tobie zajmie ich zjedzenie! Podał jej mieszek i obtarł dłonie o fartuch, uśmiechnięty od ucha do ucha. - I nie zapomnij powiedzieć innym, jak wyśmienite jest nasze pieczyste! Muszę biec z powrotem do moich gości. - I zanim zdążyła mu podziękować, zniknął zasapany. - Spójrz - odezwał się wyglądający na strażnika nieznajomy, pokazując jej grawerowany kawałek mosiądzu. - Kiedy dotrzesz do Kolegium, oddaj proszę ten znak temu, kto cię o niego poprosi. Dowiedzą się wtedy, że to my pomogliśmy ci po drodze. Podał jej oblik, a ona troskliwie umieściła go w swojej nowej sakiewce u pasa. - W potrzebie proś o pomoc ludzi odzianych tak jak ja, a nigdy ci jej nie odmówią. Należymy do Armii, jesteśmy Strażnikami Dróg. Szczęście zesłane przez los wprowadziło kompletny zamęt w głowie Talii. Nie tylko nie ukarano jej, ani nawet nie skarcono za to, jak postąpiła, nie tylko nie odesłano do domu, ale - jak się zdawało - w istocie spotkała ją za wszystko nagroda i pozwolono jej udać się tam, dokąd nawet w najśmielszych marzeniach nie ośmieliłaby się iść! - D...d...zięki ci! J...j...asna Pani, zwyczajne dziękuję to wydaje się zbyt mało... Strażnik zaśmiał się tak, że aż jego oczy ukryły się w fałdach skóry. - Panienko, to my będziemy wspominać ciebie z wdzięcznością, gdy nadejdzie czas płacenia podatków! Czego jeszcze ci trzeba? Rolan zdawał się myśleć, iż już czas ruszyć w dalszą drogę, gdyż zaczął się niecierpliwie, krok po kroku, oddalać. - Nie, nic - zawołała przez ramię w odpowiedzi na leniwe machanie ręką na pożegnanie. Kiedy Rolan powrócił do swojego dziarskiego cwału, wioska zniknęła im z oczu i jakby się pod ziemię zapadła. Dopiero wtedy Talia uzmysłowiła sobie, że nawet nie zna nazwiska swojego dobroczyńcy. - A niech tam - odezwała się do Rolana, wbijając żarłocznie zęby w kawałek delikatnie przyprawionego pasztetu. - Nie wydaje mi się, bym miała zapomnieć pieczyste żony Daro. Czegoś, co by tak smakowało, Isrel nie potrafiłaby upiec nawet w dni biesiad!
Z ciekawością obejrzała oblik - mosiężny znak z wygrawerowanym numerem i słowami: “Zdrój Słodyczy”. - Zdrój Słodyczy? - zadumała się. - Z pewnością to nazwa tej wioski. Chciałabym wiedzieć, o co tutaj chodzi! Opowieści milczały na temat Towarzyszy, które by uciekały. Nigdy nie doszły też mnie żadne słuchy o tym. A tymczasem Strażnik zachowywał się tak, jakby działo się to nieustannie. W porze kolacji napotkała jeszcze jedną wioskę, o wiele mniejszą od Zdroju Słodyczy; właściwie gromadkę domków i szop otaczających kuźnię. Nie było w niej Strażnika, widocznie była zbyt mała, by usprawiedliwiać jego obecność, lecz jej mieszkańcy nie okazali się ani odrobinę mniej przyjacielscy. Gdy, przy wtórze dzwonków, mijała ich cwałem, machali na powitanie, nic a nic nie zaniepokojeni widokiem nieco niechlujnej dziewczynki na grzbiecie Towarzysza Herolda. Talii trudno się było oprzeć, by nie porównać tej życzliwości z przyjęciem, jakie by ją spotkało ze strony mieszkańców jej własnego Grodu. W odpowiedzi na tak nieprzyzwoite zachowanie dziecka i na dodatek dziewczynki - w najlepszym razie ograniczyliby się do rzucania nieruchomych spojrzeń; w najgorszym przypadku próbowaliby ją zatrzymać, ściągnąć z siodła i jak złodzieja wtrącić do karceru. Tak jak poprzednio, tuż przed nocą, Rolan odnalazł Stanicę. Niedawno droga i rzeka rozdzieliły się, rozbiegając każda w swoją stronę, lecz schronisko szczyciło się studnią, a więc nie mieli ucierpieć z powodu braku wody. Pośród drobiazgów zebranych dla niej przez strażnika, Talia
znalazła
puzderko
wypełnione
miękkim,
domowego
wyrobu
mydłem
i kawałek płótna do kąpieli. Były tam i zgrzebło i szczotka dla Rolana, więc kiedy księżyc wzeszedł, oboje byli o niebo czyściejsi. Zdecydowała się - z pewnym ociąganiem - oszczędzać pasztety i zachować je tylko na południowe posiłki, resztę opędzając owsianką. Po nakarmieniu Towarzysza i siebie twardo zasnęła, mimo surowych warunków w tej Stanicy. Trzeciego dnia podróży nowość, jaką była jazda na Towarzyszu, spowszedniała Talii na tyle, że jej myśli zaczęły błądzić wokół innych spraw. Pozycja słońca na niebie przypominała, czym w tej chwili byłaby w domu zajęta. Stwierdziła, że ciekawi ją, co też myślą w Grodzie o jej zniknięciu. Pośród jej licznej rodziny nie było już nikogo, kto byłby jej naprawdę bliski od czasu, gdy podczas zajazdu zabito Andreana, a Vris odesłano do starca Fletchera na Młodszą Żonę. Wydawało się, że spośród jej krewnych jedynie ci dwoje naprawdę ją kochali - nawet Matce Ojca nie zależało na niej tak, by wstawiać się za nią, gdy jej uczynki wprawiały we wściekłość Keldar. Jedynie Andrean i Vris mieli odwagę przeciwstawiać się Pierwszej Żonie w jej napadach złego humoru. Vris działała po kryjomu, ukradkiem przemycając zabronione posiłki, gdy kara obejmowała zakaz jedzenia. Andrean był bardziej bezpośredni: otwarcie żądał, by zezwalano jej na to czy tamto lub nakłaniając ojca, by wcześniej okazał przebaczenie. To dzięki jego uporczywym
naleganiom nie zakazano jej lektury - słowo Drugiego Syna niebłahe miało znaczenie. Pomimo różnicy wieku Talia i Vris były sobie bliskie niemal jak bliźniaczki. Łzy piekły w oczach, gdy myślała o Andreanie - wobec niej tak szlachetnym, opiekuńczym, zawsze skorym do śmiechu i żartów. Był przy niej tak krótko - zginął, gdy miała zaledwie dziewięć lat. Pomimo upływającego czasu pamiętała go doskonale: podobny do opiekuńczego olbrzyma, łagodny i cierpliwy, gotowy uczyć ją wszystkiego, czego chciała. Był ulubieńcem wszystkich z wyjątkiem Keldar. Chyba sama Bogini zapragnęła mieć go u swego boku i zawezwała w tak młodym wieku. Lecz i Talii był on przecież potrzebny. Karcili ją, że płacze na jego wspomnienie, tymczasem ona użalała się nad sobą. A biedula Vris, którą widoki małżeństwa ze starcem Fletcherem napawały przeraźliwą i, jak się zdaje, całkowicie usprawiedliwioną bojaźnią. Talia widziała ją kilkakrotnie podczas Zgromadzeń: z bladą twarzą, wyprężoną i milczącą jak jaka Służebnica Pani. Zduszono w niej wszelką iskrę życia i pozostały tylko popioły. Talia zadrżała. Los Vris z łatwością mógłby przypaść i jej w udziale, tak więc to, że Towarzysz pojawił się akurat w takiej chwili, zakrawało niemal na cud. Podczas jazdy stwierdziła, że z braku zajęcia swędzą ją dłonie. Jak sięgnąć pamięcią, zawsze miała pełne ręce pracy, nawet czytać mogła, jeżeli w tym samym czasie zajęta była czymś, co było niezbędne. Dla Talii mieć bezczynne ręce było czymś bardzo nienaturalnym. Wypełniała czas, próbując - na ile to możliwe - nasycić oczy zmieniającym się dookoła krajobrazem, usiłując stworzyć w pamięci rodzaj mapy. Im bliżej stolicy, tym częściej wyrastały na jej drodze małe mieściny. Zbijało ją z tropu to, że ludzie nie czuli się w najmniejszym stopniu zaniepokojeni jej obecnością. Można by przypuszczać, że widok kilkunastoletniego dziecka na wierzchowcu Heroldów był zjawiskiem niemal powszednim. Słowa Strażnika zdawały się to sugerować. Jednak w opowieściach nie było o tym ani stówka. Dlaczego? To, że Towarzysze wywodzą się z rasy obdarzonej wysoką inteligencją, nie ulegało wątpliwości - wziąwszy choćby po uwagę, jak Rolan dbał o nich podczas całej podróży. Oczywiście myliła się sądząc początkowo, że wyrwał się na wolność jak byle zwierzę domowe, teraz niewielką żywiła wątpliwość, kto z nich dwojga naprawdę przewodzi. Opowieści sprawdziły się co do joty: Towarzysze istotnie były stworzeniami ani krzynę nie ustępującymi inteligencją Heroldom. Porównała swoją wiedzę - a była ona niewielka - z tym, co przeżyła w ciągu minionych trzech dni. Zbyt mało było tego, by rozwiązać zagadkę. Lud Grodów odnosił się do Heroldów z rezerwą, zabraniając dzieciom zwracać się do nich i porozumiewając się z nimi tylko wtedy, gdy było to nieuniknione. Jedynie Starcy utrzymywali z nimi H jakie takie kontakty. To, co docierało do uszu Talii, głównie plotki, dotyczyło Heroldów i ich domniemanej rozwiązłości, nigdy Towarzyszy. Stąd narzucał się nieunikniony wniosek: to sam Rolan musiał obrać ją za kompana
podróży, z pewnością nie mógłby powrócić do Kolegium zdany jedynie na siebie. A jeśli tak - to czyżby istniał jakiś powód, dla którego to właśnie ją sobie wybrał? A może przybył już z wyraźnym zamiarem zabrania jej ze sobą i odeskortowania do stolicy? To znów brzmiało nazbyt jak bajka. Talia po prostu wierzyć nie chciała, że coś takiego mogłoby komuś się przytrafić. Jakiemuś młodzieńcowi z talentem do magii jak Vanyel - być może - ale jej, prostej dziewczynce z Grodu? Komuż przy zdrowych zmysłach wpadłoby to do głowy?! Mimo wszystko, pytanie to nurtowało ją nieustannie. Dlaczego Rolan pojawił się akurat w takiej chwili, dlaczego zwabił ją na swoje siodło, i nade wszystko: dlaczego wiózł ją do miejsca, które pragnęła odwiedzić najbardziej ze wszystkich miejsc znajdujących się na ziemi i w pięciu Niebiosach? Dzięki tej zagadce niemal zapomniała o bezczynnych dłoniach. Szóstego dnia zjadła ostatni pasztet i postanowiła sprawdzić wartość otrzymanych rad: może dowie się więcej od drugiego Strażnika. Straciła już nadzieję na samodzielne wyjaśnienie wszystkiego, co działo się dookoła niej. Odpowiedź - być może - kryła się w następnej wiosce.
TRZECI
Około południa stwierdziła, że zbliża się do obrzeży sporych rozmiarów osady, położonej w niewielkiej, pełnej drzew dolinie. I tutaj domy i szopy były kolorowe, bogato zdobione, z okiennicami pomalowanymi na niebiesko, czerwono i żółto. Jaskrawe kolory kontrastowały wesoło z białym tynkiem ścian i złotem świeżo położonych strzech. Sceneria tak bardzo różniła się od wypłowiałych szarości Grodu, jakby to był zupełnie inny kraj. W oddali Talia dostrzegła budkę Strażnika: wydawała się taka malutka w porównaniu ze stojącymi obok dwu- lub trzypiętrowymi budynkami. To była pierwsza tego typu budka, jaką widziała od wczesnego rana - widocznie zbliżała się do centrum Valdemaru i obecność Strażników Dróg mniej rzucała się w oczy. Wydawało się, że to dobre miejsce, by dowiedzieć się, na czym polega ta cała tajemnica i przy okazji ponownie zaopatrzyć się w żywność. Budka Strażnika kryła się w głębokim cieniu ogromnego drzewa. Ze wszystkich okolicznych domów jedynie ona nie była pomalowana w jaskrawe kolory, stała tak jak ją wzniesiono - ze zwyczajnych, drewnianych bali w ciemnobrązowe plamy. Gdy się zbliżali, Talia spostrzegła jakieś poruszenie w cieniu, jednak w ostrym słońcu na drodze nie mogła w pierwszej chwili rozpoznać postaci. Zdumiona otworzyła szeroko usta na widok wyłaniającego się z cienia urzędnika, ubranego dokładnie tak jak pierwszy napotkany Strażnik. Przez jedną pełną oszołomienia chwilę była przekonana, że to na pewno pomyłka - w istocie idea zakrawała na niedorzeczność. Potrząsnęła głową, zamrugała oślepionymi słońcem oczami i popatrzyła jeszcze raz: Strażnik był kobietą! Była to rzecz na pozór niemożliwa, lecz najwyraźniej kobiety służyły w Armii na równi z mężczyznami! Zanim Talia zdążyła się opanować, Strażniczka podeszła do nich żwawo i stanęła tuż obok łba Rolana. - Co za dzień! - zakrzyknęła, zanim Talii przyszło do głowy, co też by tu powiedzieć. - To jest Rolan, nieprawdaż? Poklepała go po karku, a on w tym czasie obwąchał jej czarne, poprzetykane siwizną włosy; Zaśmiała się, dając mu lekkiego klapsa po nozdrzach i pochyliła się, by przyjrzeć się znakom na siodle, które i Talii rzuciły się wcześniej w oczy. - Istotnie, to on! Nie było cię kawał czasu, mój panie - ciągnęła, najwyraźniej zwracając się do konia, - Tuszę, że było warto. Rolan ponownie ją rozbawił, chwytając wargami za rękaw. - A teraz - Strażniczka skupiła uwagę na Talii, mrużąc lekko oczy w południowym słońcu. Co mogę dla ciebie zrobić, panienko? Zakłopotanie Talii zwiększyło się: w jaki sposób ta kobieta domyśliła się imienia
Towarzysza? Rolan nie był imieniem tak pospolitym, by można je było obrać na chybił trafił. To nie mógł być zwykły przypadek. - On naprawdę nazywa się Rolan? - wypaliła i zwiesiła głowę, oblewając się głębokim rumieńcem za swe niestosowne zachowanie. - Przepraszam - powiedziała do łęku. - Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. S...Strażnik w Zdroju Słodyczy powiedział, że inni Strażnicy pomogą mi... - Zdrój Słodyczy! - Kobieta była szczerze zaskoczona. - Zawędrowałaś daleko od domu, dziecko! - N...na to wygląda - Talia odpowiedziała cichutko, obserwując ją kątem oka. Strażniczka także przyglądała się jej z zainteresowaniem i dziewczynce przyszło do głowy, że pewnie ją ocenia. Talia miała na sobie swoje własne ubranie, które wyprała najdokładniej jak umiała, starając się, by jak najmniej było wymięte. Podarowane rzeczy były zbyt ciężkie i niezbyt wygodne do jazdy konnej przez cały dzień w słońcu - w każdym razie, nie czuła się w nich najlepiej. Przymierzyła je tylko i doszła do wniosku, że lepiej jest wrócić do własnego ubrania, jak najstaranniej je uprzednio wyczyściwszy. Teraz cieszyła się, że miała je na sobie: Strażniczka zdawała się domyślać, kim ona jest, rzuciwszy okiem na krój. - Lud Grodów, prawda? - W jej głosie zabrzmiała sympatia. - Hm, co nieco o nich słyszałam! Idę o zakład, że jesteś skonfundowana, biedactwo - na łasce losu. Niedługo już dowiesz się wszystkiego. Wierzaj mi, wszystko wyjaśnią ci w Kolegium. Mogłabym już teraz spróbować wytłumaczyć ci co nieco, ale to wbrew prawu. Pewnie tak jest lepiej, bo jeszcze bardziej zamieszałoby to w twojej głowie. A skąd wiedziałam, że to jest Rolan? No cóż: każdy Strażnik Dróg wie, że wybrał się w długą podróż, a na uprzęży widnieje jego pieczęć, jak to jest w przypadku każdego Towarzysza - rozumiesz teraz? Wskazała na wycięte na skórze siodła znaki, którym się wcześniej przyglądała. Teraz, gdy Talia wiedziała, co one oznaczają, dostrzegła w nich skrót imienia Rolana. - A teraz, czym mogę służyć? - Obawiam się, że potrzeba mi nieco żywności - powiedziała przepraszającym tonem Talia, na poły spodziewając się reprymendy. - Dostałam sporo smakowitych pasztetów, starałam się, by na jak najdłużej starczyły, ale... - Jak dawno to było? - przerwała jej kobieta. - Cztery dni... - odpowiedziała Talia, odrobinę kurcząc się w sobie. - Cztery dni? Na ognie piekielne! Powiadasz, że oszczędzałaś na jedzeniu przez cztery dni? A cóżeś ty jadła? Ten wysuszony na wiór koński obrok, który trzymają w przydrożnych Stanicach? Wyraz twarzy Talii musiał tłumaczyć wszystko, bo usta Strażniczki skrzywiły się lekko i zacisnęły z irytacją.
- Rolanie - powiedziała surowym i bardzo rzeczowym tonem. - Pozwolisz, że na godzinkę zabiorę to biedactwo z twego siodła, słyszysz? U licha, wiesz przecież, że zdołasz nadrobić stracony czas, a jej potrzebny jest godziwy posiłek, bo skończy się to przeziębieniem, albo czymś gorszym! Gdzie wtedy będziesz? Rolan parsknął i stulił uszy, ale ani drgnął, gdy kobieta wyciągnęła rękę, by pomóc Talii zsiąść z siodła. Dziewczynka czuła się niezręcznie pod bacznym spojrzeniem Strażniczki. Była przekonana, że zachowuje się gamoniowato i niezdarnie, a jej wygląd jest nad wyraz niechlujny. Zsiadłszy z grzbietu Towarzysza, poczuła się jeszcze bardziej niepewnie. Strażniczka poprowadziła Talię za rękę do Oberży w samym środku wioski, a Rolan szedł za nimi krok w krok, następując im prawie na pięty. - Przypuszczam, że tam, w Zdroju Słodyczy, Strażnikiem był mężczyzna, hę? powiedziała, wykrzywiając twarz w grymasie i pokiwała głową na lękliwe przytaknięcie Talii. - Jak to prawdziwy chłop! Ani mu przez myśl nie przeszło, że możesz być tym wszystkim bardziej wystraszona niż podniecona. Nie zastanowił się, że możesz nie znać reguł. Zapomniał, że chociaż zostałaś Wybrana, to jednak przede wszystkim jesteś dzieckiem. A ty jesteś nie lepszy, Rolanie! dodała, rzucając przez ramię: - Mężczyźni! Towarzysz tylko potrząsnął łbem. Dźwięk, który wydał z siebie, podejrzanie przypominał zduszony chichot. Prowadzenie oberży w tej osadzie najwyraźniej było kwitnącym interesem. Stoły rozstawiono na zewnątrz, w cieniu złocistego dębu, wyrastającego pośrodku podwórza. Siedziało tam już sporo gości, którzy jedli i raczyli się napitkiem. Strażniczka usadowiła Talię przy jednym z owych stołów, którego jeszcze nikt nie zajął, pogoniła służącą, by podała jej ogromny posiłek i rozkazała głosem nie zezwalającym na żaden sprzeciw, by Talia “przystąpiła do wyżerki”. Dziewczynka posłusznie zaczęła jeść, raptownie uzmysławiając sobie, jak bardzo była głodna przez ostatnie kilka dni. W tym czasie Strażniczka gdzieś zniknęła. Pojawiła się ponownie w chwili, gdy Talia połykała ostatni okruszek. Niosła torby, dotąd przytroczone do siodła Rolana, które teraz były wypchane tak, że aż pękały w szwach. Usiadła obok Talii, okrakiem na ławce, wieszając sakwy między nimi. - Wymieniłam twoje odzienie. Nowe ma również krój ubrań noszonych przez lud Grodów i takiż kolor. Tutejsza młodzież zakłada takie rzeczy, udając się do ciężkiej pracy. Wiem, że lepiej się w nich poczujesz, a i ludzie wiedzieć będą, patrząc na ciebie, że nie przywykłaś do szerokiego świata. Mam nadzieję, że domyśla się wówczas, że jesteś wszystkim nieco skonfundowana. Talia zaczęła protestować, że to nie jest konieczne, ale surowe spojrzenie strażniczki zamknęło jej usta. - Starczy tego, byś dotarła do Kolegium, nie będąc zmuszoną do prania ich własnoręcznie.
Oberżysta właśnie niesie dla ciebie trochę żywności na drogę. Powiedziałam mu: żadnego wina - a gdy Talia skinęła potakująco głową, ciągnęła dalej: - Nie żałuj sobie, wciąż jeszcze rośniesz i nie chcesz chyba zapaść na zdrowiu. Nie jedz tych odpadków, które leżą w Stanicach. Te zapasy przeznaczone są dla Towarzyszy, a i korzysta się z tego tylko w wyjątkowych przypadkach. Nieważne, co ten leniwy gbur ze Zdroju Słodyczy ci powiedział. Zapewniam cię, że ja musiałabym się znaleźć naprawdę w wyjątkowej sytuacji, bym miała to strawić! Codziennie zatrzymuj się na ciepłe posiłki w południe, chyba, że nie napotkasz żadnej osady. To rozkaz! Oto nasz znak - dodała, podając Talii kolejny mosiężny oblik, a ta troskliwie umieściła go w swojej sakiewce. - Szczerze mówiąc, gdyby nie to przeklęte prawo, zatrzymałabym ciebie na noc i dopilnowała, byś wzięła porządną, gorącą kąpiel i wyspała się w wygodnym łóżku, ale mniejsza z tym. Będziesz musiała jeszcze raz zatrzymać się po żywność na drogę. Spróbuj u Kotlarzy. Strażnik Dzienny stamtąd jest moją przyjaciółką, zna lud Grodów i wie, jak się opiekować dziećmi dopilnuje, aby niczego ci nie zabrakło. Gotowa do drogi? Oniemiała Talia przytaknęła. Ta kobieta była równie dziarska i energiczna jak Keldar, lecz nie było w niej ani odrobiny chłodu Pierwszej Żony. Tak szybko zajęła się wszystkim, że od tego aż zawróciło się Talii w głowie. Wydawało się przy tym, że jest szczerze przejęta jej samotną wyprawą. To, że ktoś troszczy się o jej dobro, było osobliwym przeżyciem. Talia byłaby nieomal skłonna podejrzewać ją o jakieś ukryte pobudki, gdyby Strażniczka od początku nie była tak otwarta i szczera. Jeśli nawet w jej zachowaniu było coś, czego należałoby się wystrzegać, Talia niczego takiego nie mogła się dopatrzeć. - Doskonale, a teraz w drogę - pchnęła delikatnie Talię w stronę skraju podwórza, gdzie czekał Rolan, otoczony wianuszkiem przepychających się dzieci chcących go nakarmić przyniesionymi smakołykami lub przynajmniej pogłaskać, przybrawszy - zdaniem Talii - pozę konia, który jest bardzo z siebie kontent. Strażniczka podrzuciła Talię na siodło, przytroczyła sakwy do tylnego łęku, a worki przyniesione przez Oberżystę do rzemieni z przodu siodła i jowialnie klepnąwszy Rolana po zadzie, wysłała ich w dalszą drogę. Dopiero gdy pokonała już szmat drogi, Talia uzmysłowiła sobie, że nie uzyskała odpowiedzi ani na jedno z dręczących ją pytań - przynajmniej nie wprost. Łamiąc sobie nad tym głowę, doszła do wniosku, że mimo wszystko czegoś się dowiedziała. Strażniczka wspomniała coś o “prawie”, które rządziło takimi eskapadami jak jej. Wynikałoby z tego, że są one zjawiskiem powszednim. Zwracała się do Rolana, jakby był człowiekiem - to z kolei nasuwało myśl, iż prawdą są legendy o jego nadzwyczajności oraz że wydarzenia, w które uwikłana była i Talia, nie były przypadkowe, lecz zamierzone i zaplanowane. Zatem Towarzysz przeznaczył jej jakąś rolę do spełnienia. Tylko jaką? Taka fragmentaryczna wiedza mogła doprowadzić do szaleństwa, podobnie jak posiadanie
jedynie połowy książki! Mimo wszystko jednak jakiś obraz zaczął się z tego wyłaniać. Doskonale: nadszedł czas, by go uzupełnić. W trzech książkach będących jej własnością, odnoszono się - gdy nad tym teraz rozmyślała - do Towarzyszy tak, jakby posiedli tajniki magii, jakby łączyły ich z Heroldami mistyczne więzy. Szczególnie opowieść o Vanyelu nasuwała myśl, że tak Towarzysze, jak i Heroldowie mogą się ze sobą porozumiewać bez pomocy słów. Strażniczka rozmawiała z Rolanem jak z człowiekiem - właściwie tak, jakby to on opiekował się Talią. Potwierdzało to pierwsze wrażenie Talii, że to właśnie Rolan był tym, który wiedział, dokąd powinni się udać i co powinni robić. Rolan nieraz okazywał niedwuznacznie, że rozumie doskonale słowa Strażniczki prawdę powiedziawszy i na słowa Talii reagował podobnie. To on codziennie odnajdywał Stanice i bez wątpienia był jej obrońcą. A ze słów Strażniczki wynikało, że dobrze zna drogę powrotną do Kolegium. Zatem Rolan rzeczywiście umyślnie znalazł się tam, gdzie natknęła się na niego Strażniczka powiedziała, że nie było go od bardzo dawna, i że Talia odgrywa w jego zamierzeniach jakąś rolę. Tego nie można było więc umknąć. Pozostawało pytanie: dlaczego? Czy dlatego ośmieliła się pomyśleć - że szukał kogoś, kogo poddać by można egzaminowi na kandydata na Herolda? Nie miała pojęcia, jak zostawało się Heroldem. Wiedziała tylko tyle, że muszą przejść surową szkołę w Kolegium. Jedynie w opowieści o Vanyelu umieszczono wzmiankę, że on nieomalże stchórzył przed podjęciem się tego trudu - jednak nic w niej nie napisano o tym, w jaki sposób został wybrany. Jej cała wiedza o Heroldach kończyła się na plotkach krążących w Grodzie: ponoć byli moralnie zepsutymi potworami, ponoć folgowali zmysłowym, orgiastycznym obyczajom, pławiąc się w luksusie. Podejrzewała, że rozpuszczano je głównie pod wpływem zazdrości, zwłaszcza że Heroldowie nie podzielali opinii o pośledniości płci niewieściej i właściwym miejscu kobiet w życiu, oraz że nie uznawali żadnego autorytetu za wyjątkiem monarchy i innych Heroldów. To, że Strażnikiem była kobieta, zaskoczyło Talię, ale już od dawna po przeczytaniu pierwszej książki o poszukiwaniu Słońca i Cienia - wiedziała, że i pośród Heroldów nie brak kobiet równych rangą mężczyznom. Owa wolność była jednym z powodów, dla których tak bardzo pragnęła wstąpić w ich szeregi. Czyż mogłaby teraz zdobyć się na śmiałość, by pomyśleć, iż tak właśnie się stanie? Talii wydawało się, że po dotychczasowych przeżyciach nic jej już więcej nie zaskoczy. Jednak ponownie spotkała ją niespodzianka. U Kotlarzy Strażnikiem okazała się nie tylko kobieta, ale na dodatek kobieta okaleczona w boju - drewniany kołek zastępował jej nogę od kolana w dół. Wyjaśniła Talii mimochodem, że straciła ją z powodu ran odniesionych w ostatniej wojnie. Dziewczynka poczuła się kompletnie oszołomiona jej słowami. Kobieta mogąca wziąć udział w bitwie?! Obyczaj ten był tak obcy, tak odmienny od tego, czego doświadczyła w swym życiu, że Talia zupełnie otumaniona zjadła bez słowa posiłek i trwając nadal w tym stanie ducha, opuściła osadę.
Dopiero spotkanie z Heroldem wyrwało ją z tego odurzenia. Droga wiodła przez zalesioną, zaciszną i chłodną dolinę. Rosły tu przeważnie sosny. Kopyta Rolana rozgniatały leżące na ziemi igły, wędrowali więc w obłoczku rześkiego aromatu, szybko zagłębiając się w las i tracąc z oczu wszelkie oznaki ludzkiego osadnictwa. W samym sercu lasu natknęli się na rozwidlenie dróg. Talia nawet nie spostrzegła, że ktoś zbliża się drugim, biegnącym pod drzewami traktem. Z zadumy wyrwał ją dopiero pełen zaskoczenia okrzyk. Podniosła oczy ze strachem, nagle otrzeźwiała. Jakieś cztery do pięciu kroków przed sobą nie dalej - zobaczyła mężczyznę z wyraźnie malującym się na twarzy zdumieniem, odzianego od stóp do głów na biało, na białej jak obłok klaczy. To był Herold, prawdziwy Herold, dosiadający swego Towarzysza. Talia zagryzła wargi, czując nagły dreszcz emocji. Pomimo tego co usłyszała, wciąż nie była do końca przekonana, że postępuje słusznie. Teraz się okaże! Nie można było zaprzeczyć, że Rolan jest Towarzyszem, a jej w żadnym wypadku nie można by wziąć za Herolda. Po tym spotkaniu będzie wiadomo, czy czekają ją tarapaty i jakie. Jednocześnie poczuła pewne rozczarowanie, którego nie mogła stłumić bojaźń: jakoś nie wypadało Heroldowi wyglądać tak... pospolicie. A zbliżający się młodzieniec tak właśnie wyglądał. To prawda - autorytet urzędu, powaga, opanowanie i skupienie biły z jego postawy. Uderzająca była jego pewność siebie. Tym niemniej, można by powiedzieć, że przy tym wszystkim był niemal brzydki. Z całą pewnością nie był to piękny Vanyel, ani anielski Słoneczny Piewca - bohater jednej z jej opowieści. Jednak jego głos wynagradzał wszelkie niedostatki. - Na Prawicę Bogini - Rolan! To pewne jak to, że tu stoję! - Słowa zostały wypowiedziane melodyjnym, nadspodziewanie głębokim głosem. - O bogowie, nareszcie dokonałeś Wyboru! - K... kazano mi odprowadzić go do Kolegium, panie - Talia wyjąkała nerwowo, opuszczając oczy jak przystało kobiecie w obecności mężczyzny z pozycją, spodziewając się, że w każdej chwili spadnie wiszący jej nad głową miecz. - Ja nie wiedziałam, co począć, a oni wydawali się tego tak pewni... - Hola! Postępujesz słusznie, jak najsłuszniej - skwitował cisnącą się jej na usta lawinę wyjaśnień. - Nic nie wiesz, powiadasz? No tak, oczywiście, że tak. Inaczej nie zachowywałabyś się tak, jakbym cię przyłapał na wsuwaniu dłoni do mojej sakiewki. Talia przelotnie zerknęła na niego, zdumiona jego słowami, Na dodatek zupełnie nie odzywał się na sposób Heroldów z opowieści! Przed momentem bardzo przypominał Andreana. Bardzo pragnęła dowiedzieć się, czy i oczy ma podobne do Andreana, ale pośpiesznie wbiła wzrok w łęk siodła, natychmiast gdy spróbował wyjść jej spojrzeniu na spotkanie. Zaśmiał się. Kątem oka spostrzegła malujący się na jego twarzy wyraz przychylnego rozbawienia.
- Wszystko jest w porządku. Postępujesz dokładnie tak, jak powinnaś. Trzymaj się drogi i jedź prosto przed siebie, a staniesz w stolicy przed kolacją. Każdy wskaże ci drogę do Kolegium. Na ognie piekielne! Rolan wie najlepiej, gdzie to jest - nie zabłądzisz! Szkoda, że nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi, ale to wbrew prawu. Wszystkiego musisz się dowiedzieć w Kolegium, w przeciwnym wypadku nasłuchałabyś się po drodze przeróżnych objaśnień i potem strawiłabyś wiele dni, próbując wszystko właściwie zrozumieć. - Ale... - Tak bardzo pragnęła, by ktoś, ktokolwiek, wyjaśnił to całe zamieszanie dookoła niej. Została wciągnięta w jakąś monstrualną grę i jako jedyna nie znała jej prawideł, potykając się błądzi po planszy po omacku - nie wiedząc po co, ani dlaczego. Któż miałby znać całą prawdę, jak nie Herold? Na widok dobroci malującej się w jego oczach zapragnęła oddać cały ten nierozwikłany węzeł w jego ręce. Jakże ktoś wyglądający tak pospolicie mógł przywieść jej na myśl Andreana - nie miała pojęcia. A jednak coś przyciągało ją do niego, od czasu śmierci brata nie czuła niczego podobnego w obecności żadnego mężczyzny. - Żadnych ale! Dowiesz się wszystkiego, co powinnaś wiedzieć, w Kolegium! Już cię tu nie ma! I z tymi słowy zbliżył się na tyle, by serdecznie klepnąć Rolana po zadzie, co tak rumaka zaskoczyło, że aż podskoczył i od razu przeszedł w cwał, zostawiając Herolda daleko w tyle. Talia, usiłując złapać równowagę w siodle, nawet nie zauważyła, jak Herold podrywa swego Towarzysza do galopu i zagłębiwszy się w las, obiera kierunek, który w końcu zawróci go na ten sam trakt, ze znaczną przy tym nad nią przewagą. Gdy zaskoczenie Talii minęło, spostrzegła, że na gościńcu zaroiło się od wędrowców zmierzających w tym samym, co ona, jak i w przeciwnym kierunku - konno, pieszo, na wózkach ciągnionych przez różne zwierzęta lub z jucznymi zwierzętami; jednakże - choć wyciągała szyję we wszystkich kierunkach - nie było ani śladu innego Herolda, Tłum na drodze różnił się od wszelkich ludzkich zbiorowisk, pośród których Talia miała okazję kiedykolwiek się znaleźć. Po pierwsze: był zgiełkliwy, a lud Grodów zawsze używał głosu bardzo powściągliwie - nawet zgromadzeniom z okazji Jarmarków Żniwnych, w chwilach największego rozgorączkowania licytacją, nie towarzyszył hałas głośniejszy od gwaru przypominającego stłumione brzęczenie; a po drugie: wszyscy ci ludzie mieli wyraźnie wypisane na twarzy swoje uczucia, swoje charaktery - gdy tymczasem twarz dobrze wychowanego członka ludu Grodów była jak zamknięta księga, nieprzenikniona, skrywająca prawdziwe uczucia właściciela. W większości przypadków wędrowcy ci niewielką zwracali na nią uwagę. Rolan wymijał ich ostrożnie, ale i tak przemierzał drogę szybciej od większości podróżnych. Talię tak pochłonęło przyglądanie się ludziom, że zapomniała rozglądać się w poszukiwaniu miasta. Nagle, gdy stanęli na szczycie wzniesienia, pojawiło się ono przed ich oczami.
Miasto było tak ogromne, że Talia aż zastygła zalękniona jego widokiem. I znów okazało się, jak to dobrze, że to Rolan jest przewodnikiem w ich wspólnej wędrówce, bo Talia zawróciłaby drogą, którą tutaj przybyli, pędząc co koń wyskoczy do znajomych kątów Granicznej Krainy. Ze, wzgórza, na które właśnie się wspięli, roztaczał się wspaniały widok na rozsiadłe u podnóża, w dolinie rzeki miasto. Można stąd było zobaczyć wały obronne, takie jak wokół wiosek jej rodzinnego Grodu, tyle że znacznie potężniejsze. Wzniesiono je zgodnie ze zwyczajem podczas zakładania miasta, lecz z upływem czasu, widocznie wraz z wzrastającym poczuciem bezpieczeństwa, zezwolono, by zabudowa wyszła poza ich obręb. I oto miasto rozlało się jak woda z basenu fontanny, a rzędy domów stanęły wzdłuż dróg, niczym przelewające się potoki. W obrębie wałów domy stały stłoczone tak ciasno, że Talia widziała jedynie dachy. Wydawało się, że wewnątrz pierwszego pierścienia wznosi się drugi - wokół kilku okazałych budowli ukrytych w zieleni i sporej wolnej przestrzeni z drzewami. Na zewnątrz pierwszego obwodu wałów stały domy o bardzo zróżnicowanym wyglądzie i wielkości: od parterowych chatynek, aż po masywne, pozbawione okien gmachy, które pomieściłyby z łatwością w swych ścianach wszelkie budowle wzniesione w Grodzie Senów. A za tym skupiskiem zabudowań miasto prostowało swoje ramiona wzdłuż ubitych szlaków i koryta rzeki. Wzrok Talii nieodparcie przyciągał kamienny gmach, stojący w otoczeniu drzew, górujący ponad resztą miasta. Był tam na pewno Pałac i Kolegium. Zanim jednak Talia zdołała nabrać co do tego pewności, Rolan, krocząc miarowo, zszedł ze wzgórza. Im bardziej zbliżali się do miejskich zabudowań, tym dokuczliwsze stawało się dla Talii wrażenie osaczenia ze wszystkich stron dźwiękami i gwarem. Wszędzie aż roiło się od głośno nawołujących straganiarzy, właścicieli sklepów wychwalających pod niebiosa i ile pary w płucach zalety sprzedawanych towarów i zmuszających tym ludzi do przystawania u wejścia do swoich składów. Hałaśliwa dziatwa bawiła się w chowanego w tym tłumie, często uwijając się niebezpiecznie blisko kopyt koni, osłów i wołów, których na ulicach było mnóstwo. Kumy, po sąsiedzku, skrzeczały do siebie ploteczki, głośniej nawet od zgiełku mrowiącej się ciżby. Z okolic oberży
niosło
się
głośne
echo
swarów
i
pieśni.
Od tego wszystkiego Talii zawróciło się w głowie, rozdzwoniło w uszach i zaczął w niej narastać lęk.
I na dodatek
te miejskie odory!
Poczuła się nimi osaczona,
tak samo
jak
dźwiękiem. Osaczona zapachami gotowanych mięs i pieczonego chleba, dymu, smrodem gnoju, aromatem przypraw, zalatywaniem mieszaniny ludzkiego i zwierzęcego potu, zapachem rozgrzanego metalu i rozlanego piwa. Jej biedny, wychowany na wsi nos był tym wszystkim tak samo przytłoczony jak uszy. Przybyli do bramy w pierwszym obwodzie wałów, przy której stała miejska straż. Wartownicy, nie utrudnili jej przejścia, choć nie umknęła ich uwagi. Z ich twarzy nic jednakże nie
mogła odczytać -
malujące się na nich zaciekawienie mieszało się z czymś, co było dla niej
zagadką. Widok wałów obronnych z bliska tylko wzmógł jej przerażenie. wznosiły się tak wysoko, jak więźba dachu Świątyni w rodzinnym Grodzie. Poczuła się straszliwie malutka, nic nie znacząca jak pyłek. Jej duch został ciężarem tego wszystkiego zdruzgotany. Czyżby to było możliwe, by w środku harmider i rwetes mógł okazać się jeszcze większy? Stały tu kilkupiętrowe domy ściśnięte tak, że ocierały się okapami. Obrazy i dźwięki mieszały się z zapachami, atakując Talię ze wszystkich stron. Dziewczynka przycupnęła, kurczowo uczepiona siodła, nieświadoma, że jej szeroko rozwarte, zalęknione oczy, osadzone w ściągniętej zmęczeniem, bladej twarzy, przyciągają litościwe spojrzenia przechodniów. Na szczęście Rolan doskonale wiedział, dokąd iść, ponieważ przerażenie nie pozwoliłoby jej zapytać o drogę nawet dziecka. Wydawało się, że wieki upłynęły, zanim Rolan stanął u furty w drugim, wewnętrznym obwodzie wałów. Niewielkiej - na szerokość pojedynczego jeźdźca - bramy, teraz zamkniętej, strzegł wartownik, który obrzucił Talię zaciekawionym wzrokiem. Jego mundur różnił się od tych, które dotąd widziała: był o wiele ciemniejszy, miał kolor głębokiego granatu i do tego szamerowany był srebrem. Gdy Rolan zatrzymał się, wartownik nie ociągając się otworzył furtę i wyszedł im na spotkanie. Uśmiechnął się dla dodania Talii otuchy i zbliżywszy się na tyle, by móc odczytać znaki na siodle Rolana, wesoło zakrzyknął: - Rolanie! - Sprawiał wrażenie, że w jednej chwili zapomniał o istnieniu Talii. - Nareszcie! Już zaczynaliśmy myśleć, że nigdy nikogo nie uda ci się znaleźć! Nawet obstawiono zakład, że przemoczyłeś granicę! A jakie zamieszanie nastało w Kolegium, gdy nas opuściłeś! - W końcu zauważył pobladłą i pełną napięcia twarz Talii. - To już niemal kres twojej ciężkiej próby, dziecko powiedział ze szczerym współczuciem. - Możesz już teraz zsiąść, dopilnuję byś trafiła tam, gdzie powinnaś. Pomógł jej zsunąć się z siodła, jakby miał do czynienia z księżniczką. Zanim zdążyła postawić stopy na ziemi, wyłoniła się druga umundurowana postać, by odprowadzić Rolana. Z bólem serca Talia popatrzyła za nimi zastanawiając się, czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek swojego wierzchowca. Niespodziewanie poczuła gwałtowny żal, że nie posłuchała pierwszego porywu serca i nie odjechała z nim gdzieś daleko. Co teraz się z nią stanie? Jak mogła zrodzić się w jej głowie myśl, że jest kimś ważnym dla ludu zamieszkującego takie miejsce? Wartownik zawiódł ją do wielopiętrowego domu z szarego kamienia. Była to budowa zupełnie odmienna od znanych Talii. Obleciał ją strach, kiedy przekraczała progi podwójnych, masywnych, obitych mosiądzem, drewnianych wrót. Nigdy nie widziała nic, co równałoby się rzemiosłu, z jakim wykonano te wrota, a to był dopiero początek cudów. Poczuła się jeszcze gorzej w chwili, gdy spostrzegła otaczający ją zewsząd przepych. Sprzęty z zaledwie jednej z komnat, przez które przechodzili, warte byłyby więcej niż całe bogactwo Grodu. Nawet Sanktuarium
Świątyni nie było tak imponujące. Gdyby zostawiono ją choćby na mgnienie bez opieki, uciekłaby gdzie pieprz rośnie, tyle że zgubiłaby się z pewnością w kilka chwil. W końcu znaleźli się w komnacie dużo mniejszej od tych, które do tej pory minęli. Miała rozmiary sporej spiżarni, jednakże bogactwem wystroju w niczym nie ustępowała reszcie budowli. - Niedługo przyjdzie tu ktoś do ciebie, dziecko - powiedział dobrotliwie wartownik, odbierając od niej obliki. - Znalazłaś się pośród przyjaciół. Czekaliśmy na ciebie. Wiesz o tym? Moje oczy radośnie powitały ciebie z Rolanem. Kiedy nie odpowiedziała, delikatnie pogładził ją po głowie. - Nie obawiaj się, nikt ciebie nie skrzywdzi - dlaczegóż by miał to zrobić! Moje własne dzieci są niemal w twoim wieku! Rozgość się, a ja tymczasem zawiadomię właściwych ludzi o twoim przybyciu. Rozgościć się? W takim, jak to pomieszczeniu - jak?! W końcu zdecydowała się na miękkie, obite skórą krzesło, najmniej, według niej, podatne na uszkodzenie i usiadła na nim ostrożnie. W zaciszu komnaty strach powoli począł ją opuszczać, lecz - w tym przepełnionym luksusem otoczeniu - miejsce bojaźni zajęło narastające w niej skrępowanie. Wstydziła się, że jej spotniała ze zdenerwowania skóra aż się lepi, że zalatuje od niej koniem, i że odziana jest w coś, z czego tutaj pewnie szyją wory na ziarno. Boleśnie docierało do niej i to, iż skończyła zaledwie trzynaście lat. W towarzystwie Rolana wszystko to razem jakoś nie miało znaczenia, lecz teraz bardzo ją gnębiło, Jakże śmiała pomyśleć, iż mogłaby stać się Heroldem?! Nigdy, nigdy - jedynie ludzie urodzeni i wychowani w takim otoczeniu mogą ubiegać się o taką pozycję. Pewnie Strażnik udał się na poszukiwanie jakiegoś pokojowca, który, zanim ją odeśle, wręczy jej sztukę srebra - jeśli szczęście dopisze, będzie to ktoś, kogo uda się nakłonić, by dał jej jakąś pracę. Do komnaty wpadła, przerwawszy tok tych myśli, jakby miniaturowa trąba powietrzna. - Och! - wykrzyknęła dziewczynka około siedmiu lat, o orzechowych włosach i niebieskich oczach, z raczej nieprzyjemnym grymasem na skądinąd ładnej twarzyczce. - A co ty tu porabiasz? Po raz pierwszy od chwili ujrzenia miasta, Talia poczuła pewniejszy grunt pod stopami. Z najmłodszymi dziećmi potrafiła sobie radzić! - Czekam, tak jak mi polecono - odparła. - Nie masz zamiaru uklęknąć? - władczym głosem zapytało dziecko. Talia skryła uśmiech. Zadziwiające, jak narastała w niej pewność siebie dzięki tak prostej czynności, jaką jest poskramianie najwidoczniej zepsutego dziecka. - Uklęknąć? - rzuciła w udanym zdumieniu. - Dlaczegóż to miałabym klękać? Dziecko ze złości poczerwieniało na twarzy. - Jesteś w obecności Następczyni Tronu! - odpowiedziała buńczucznie dziewczynka, z wyrazem pogardy na twarzy, kładąc wyraźny akcent na pierwsze litery i zadzierając przy tym nosa.
- Doprawdy - a gdzie? Talia rozejrzała się dookoła z niewinną miną, kryjąc swoje rozbawienie wywołane żądaniami dziecka. Ten maluch dostanie to, na co zasłużył swym brakiem manier. A jeśli naprawdę była Następczynią to doskonale - ktoś odpowiedzialny za jej wychowanie najwyraźniej nie potrafił spełnić swoich obowiązków; jeśli nie, swoimi kłamstwami zasłużyła sobie na odpowiednie potraktowanie. - Nie widzę tutaj nikogo takiego. - Mnie! Mnie! - tupiąc nogą, krzyczała zawiedziona i rozzłoszczona dziewczynka. - To ja jestem Następczynią! - Och, nie wydaje mi się - odparła Talia, bawiąc się setnie. - Jesteś tylko rozkapryszonym, przeżywającym napad złego humoru maleństwem i do tego straszną kłamczuchą. Mnóstwo czytałam o Następcach Tronu: są zawsze uprzejmi i łaskawi, do najpośledniejszej pomywaczki zwracają się, jakby do samej Królowej. A ty odniosłabyś się do Królowej, jak do pierwszej lepszej pomywaczki - to niemożliwe byś była Następczynią. Może powinnam zawezwać straże, by im powiedzieć, iż objawiła się tutaj samozwańczyni. Usta dzieciaka otworzyły się, lecz pod wpływem zawodu i złości, bez słowa zamknęły się z powrotem. - Może być z ciebie niezłe ziółko - dodała Talia. - Z pewnością na to wyglądasz. Dziewczynka zapiszczała z wściekłości i zamachnęła się ręką zwiniętą w pięść. - Na twoim miejscu nie robiłabym tego, bo oddam - ostrzegła Talia. Oczy dziecka rozszerzyły się z zaskoczenia, po czym pod wpływem furii spurpurowiała na twarzy jeszcze bardziej. - Ja... jak... och! - Już to mówiłaś. Tym razem dziewczynka wydała z siebie przeszywający pisk, potrąciła stojący obok stolik i zanim zdążył on upaść na podłogę, wybiegła z komnaty. Talia spodziewała się właśnie czegoś takiego i zerwawszy się z krzesła, złapała go, ratując przed uszkodzeniem. Ustawiając stolik, westchnęła z rezygnacją. Za plecami Talii rozległ się oschły chichot. Odwróciła się i zobaczyła, że odsuwa się na bok zasłona, a do komnaty wchodzi wysoka, przystojna kobieta w Bieli Heroldów, Zamiast bryczesów miała na sobie długą spódnicę oraz sięgającą ud tunikę i chociaż uszyto je z najprzedniejszego aksamitu i jedwabiu, z pozoru niczym nie odróżniała się od Heroldów, których Talia do tej pory widziała, albo o których czytała. Jej włosy, związane na karku w węzeł, miały odcień jesiennego złota. Z raczej trójkątnej twarzy, o mocnych rysach, wyzierały bardzo przenikliwe, inteligentne, niebieskie oczy, mieniące się szafirem jak oczy Towarzyszy.
Talia już miała powstać, gdy kobieta gestem dała do zrozumienia, że nie musi ruszać się z miejsca. - Zostań tam, gdzie jesteś, dziecko - odezwała się i Talia ponownie zajęła tę samą pozycję, spozierając z onieśmieleniem. - Masz za sobą długą i męczącą podróż. Zasłużyłaś sobie, by usiąść na czymś, co przez dłuższy czas postoi nieruchomo! Kobieta badawczo przyjrzała się posłusznie przed nią siedzącej dziewczynce i spodobało się jej to, co w niej zobaczyła. Sposób, w jaki poskromiła rozkapryszoną i rozzłoszczoną Następczynię Tronu świadczył o posiadanych przez nią umiejętnościach; skłonność do żartów wskazywała na żywe poczucie humoru, a zarazem nie brak jej było rozsądku i wyzbyta była okrucieństwa. Wszystko to składało się na najlepszą wróżbę jej przyszłego powodzenia. - A więc to ty jesteś Talia. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złego tego, że podsłuchiwałam, ale byłam ciekawa, jakbyś sobie z nią radziła - słowa nie zabrzmiały ani odrobinę przepraszająco. - Dostałaby szczotką do włosów na tyłek, gdyby to ode mnie zależało - odparła Talia niemal odruchowo. Incydent z dzieckiem oraz rzucające się w oczy uznanie ze strony kobiety podziałały na nią nieco uspokajająco. W Keldar było coś, co zawsze wprawiało Talię w zdenerwowanie i natychmiast stawała się nieudolna. Ta kobieta natomiast miała zgoła odmienny na nią wpływ. - Doświadczała tego zastraszająco rzadko - westchnęła nieznajoma - obawiam się, że od dawna już zasługuje na sporą porcję lania. Badawczo przyjrzała się Talii i poczuła się podbudowana tym, co wyczytała z twarzy dziewczynki. W ogromnych, brązowych oczach odbijały się inteligencja i ciekawość; rysy twarzy zdradzały łagodność i niewyczerpaną cierpliwość. Kobieta określiła jej wiek na odrobinę więcej niż wskazywałby na to jej wygląd - na jakieś trzynaście do czternastu lat. Ujmującą twarzyczkę w kształcie serduszka otaczały potargane, kędzierzawe włosy. Mocna budowa muskularnego ciała świadczyła, że dziecku nie obca jest ciężka praca. Każdy rzut oka zdawał się potwierdzać, że Rolan przywiódł do Kolegium właściwą osobę, która spełni ich nadzieje wyrażane w modlitwach. - No cóż, to przyszły kłopot - ciągnęła. - Powiedziano mi, że to ciebie przywiódł Rolan. Czy to prawda? Czy po drodze ktoś ci Q czymkolwiek wspominał? Na twarzy nieznajomej malowało się niekłamane zainteresowanie, a w głosie dźwięczało współczucie i zrozumienie. Talia poczuła, że wstępuje w nią otucha. Zanim porządnie zebrała myśli, w jej ustach aż zagotowało się od słów. - Nie! Wszyscy, zdaje się, doskonale wiedzą, co się dzieje, oprócz mnie! - wypaliła. - A nikt nie chce niczego wyjaśniać!
Nieznajoma usiadła z niedbałą elegancją. - Doskonale, ktoś to teraz zrobi. Opowiedz mi, co ci się przytrafiło - od samego początku, a ja pomogę ci wszystko zrozumieć. Talia przyłapała się na tym, że nie potrafi powstrzymać rwącego potoku słów, układających się w opowieść, począwszy od wezwania jej do domu przez Keldar, aż do chwili obecnej. Tuż przed końcem musiała walczyć ze łzami. Wróciły wszystkie dręczące ją dotąd obawy - mogła liczyć jedynie na wątpliwą wdzięczność z ich strony. Uzmysłowiła sobie w pełni, w jak beznadziejnej sytuacji się znajdzie, jeśli Heroldowie zdecydują się ją odtrącić. - Błagam... musicie znać kogoś... kogoś... - U władzy? - Tak. Czy nie moglibyście znaleźć tu dla mnie jakiego zajęcia? - przełamując wstyd, błagała Talia. - Mogę robić wszystko... cerować, zmywać, skrobać podłogi... Zamilkła w obawie, że jeśli będzie dalej mówić, zaleje się łzami. Jakże kiedykolwiek śmiała pomyśleć, że mogłaby przyłączyć się do tych pozostających z magią za pan brat ludzi? Byli dla niej niedostępni, jak gwiazdy na niebie. - Dirk nie mylił się. Nie masz zielonego pojęcia, co się ż tobą działo - powiedziała nieznajoma kobieta, na poły do samej siebie. Spojrzała na Talię, a ta odwróciła oczy, unikając badawczego wzroku. - Czy oświadczywszy Pierwszej Żonie, że zamierzasz zostać Heroldem, myślałaś tak na serio? - Tak. Och, tak! - Talia wlepiła wzrok w kurczowo zaciśnięte dłonie, spoczywające na kolanach. - Pragnę tego najbardziej ze wszystkiego na świecie. Wiem, że to niemożliwe, ale wtedy o tym nie miałam pojęcia. Nikt mi nigdy nie powiedział, jak tu jest, a i tak nie wydaje mi się... nie wydaje mi się, że mogłabym to sobie wyobrazić... Gród Senów zupełnie nie jest podobny do tego miejsca. Nie pomyślałam - co też ja mówię! Błagam... błagam przebaczcie mi... ani mi w głowie brak szacunku! - Przebaczyć? - kobieta była zdumiona. - Dziecko, przebaczyć - a co?! Marzenia, by zostać Heroldem nie są obrazą majestatu, choć musisz wiedzieć, że życie nie przypomina opowieści. To zawód, który jest nudny, a bywa niebezpieczny - jak nie jedno, to drugie. Połowie Heroldów nie udaje się dożyć późnego wieku; to tryb życia, w którym ma się bardzo mało czasu dla siebie. Istny cud, iż ktoś chce być Heroldem. Herold musi zawsze przedkładać obowiązek ponad wszystko inne nawet własne dobro. - To bez znaczenia! - wykrzyknęła Talia, podnosząc oczy. - Dlaczego? Co jest bez znaczenia? - Nie jestem pewna - szukała słów, by wyrazić to, co do tej pory tylko czuła. - Heroldowie
działają, zamiast tylko narzekać, pomagają ludziom porządkować ich życie, nawet jeśli trzeba tylko rozstrzygać spór o krowę. I... - speszyła się - chodzi o Towarzyszy... Łzy popłynęły, mimo że ze wszystkich sił starała się je powstrzymać. Żywo stanęły jej przed oczami dni spędzone w drodze. Po raz pierwszy w życiu nie czuła się osamotniona. Być może był to jedynie wytwór jej wyobraźni, ale miała wówczas wrażenie, że Rolan troszczył się o nią. Pokochał ją - cóż za śmiała myśl! Bez wątpienia jednak ona go pokochała. A teraz odszedł, z pewnością odprowadzony do swojego Herolda. - Och, moje biedactwo! Kobieta instynktownie przytuliła Talię do siebie, pozwalając jej wypłakać się na swoim ramieniu. Talia próbowała odsunąć się, zwalczyć łzy, pomimo że tak bardzo potrzebna jej była pociecha. - Jestem okropnie brudna - szlochała. - A wy jesteście w Bieli. Całą was wysmaruję. - W życiu są ważniejsze rzeczy od przejmowania, się brudem - odpowiedziała kobieta, trzymając ją mocno w objęciach, zupełnie tak, jak to niejeden raz robiła Vris. Miała nieomalże tak pokrzepiający wpływ na ludzi jak Rolan, Vris czy też Andrean. Zapomniawszy o powściągliwości, Talia wypłakała się do woli. Kiedy ponownie zapanowała nad sobą, kobieta wręczyła jej chusteczkę i powiedziała: - Z jakiegoś powodu nikt ci nigdy nie powiedział, jak Herold zostaje Wybrany - to jasne. - Czy nie trzeba się nim urodzić jak Najstarszy Syn? Mam na myśli... wszystko to... - “Wszystko to” nic nie znaczy, jeśli brak ci tego, co trzeba. To prawda: Heroldem trzeba się urodzić, bo ani nie można się tego nauczyć, ani nie jest to sprawa krwi. Nie - to Towarzysze dokonują Wyboru. W jednej chwili zalała ją fala wspomnień o tej świetlistej, radosnej chwili, gdy po raz pierwszy zajrzała w oczy Rolana. “Ciebie Wybieram” - to, co powiedział, rozległo się wprost w jej myślach. Teraz pamiętała wszystko... Kobieta uśmiechnęła się widząc, jak Talii ze zdumienia odjęło mowę, gdy wszystkie fragmenciki tajemnicy raptownie ułożyły się w czytelny obraz. - Zazwyczaj nie muszą zapuszczać się zbyt daleko. To osobliwe: różnorakie są tego przyczyny, ale ktoś kto nadaje się na Herolda, jakoś sam najczęściej odnajduje drogę do miasta, na Dwór królewski albo do Kolegium. Czasami jednak Towarzysze muszą osobiście zająć się znalezieniem dla siebie Herolda, a jeden z nich postępuje tak zawsze. Powiedz, czy w przeczytanych opowieściach natknęłaś się na tytuł “Osobisty Herold Monarchy”? - T... tak - niepewnie odpowiedziała Talia, wciąż lekko oszołomiona rewelacjami i wspomnieniami, które dopiero co się w niej przebudziły. - Ale nie mogłam zrozumieć, co on oznacza.
- To pozycja związana ze szczególnym zaufaniem, dla wyjątkowej osoby. Każdemu potrzebny jest ktoś, komu można zupełnie ufać, kto nigdy nie doradzi fałszywie, kto będzie przyjacielem w pełnym znaczeniu tego słowa. Monarsze ktoś taki jest potrzebny najbardziej, bo otoczony jest ludźmi, którym na sercu leży tylko własny interes. Tym w istocie jest Osobisty Herold Królowej. Już samo istnienie takiej osoby powoduje, że w Królestwie przez lata tak nieliczne są przypadki wewnętrznych waśni. Kiedy władca wie, że istnieje przynajmniej jedna osoba godna całkowitego zaufania - od której zawsze dowie się prawdy - czuje się pewniej, jest wobec siebie uczciwsza, mniej samolubna; wziąwszy wszystko razem - jest lepszym monarchą. Posada Osobistego Herolda Królowej jest dożywotnia, a odpowiednią osobę zawsze Wybiera Towarzysz ostatniego, piastującego tę godność Herolda. Po jego śmierci Towarzysz opuszcza Kolegium, by przeczesać całe Królestwo w poszukiwaniu następcy. Podczas rządów minionych monarchów nie zajęło to więcej jak dzień, czy dwa i wybór - nierzadko - padał na kogoś, kto już był Heroldem, albo stał u progu zostania nim. Tym razem jednakże było zupełnie inaczej: po śmierci Herolda Talamira jego Towarzysz był nieobecny przez blisko dwa miesiące - już od bardzo dawna nic takiego nie wydarzyło się. Talię tak pochłonęła opowieść snuta przez nieznajomą, że w niepamięć poszły jej obawy. - Dlaczego? - zapytała. Kobieta długo rozważała odpowiedź na to proste pytanie. Dziecko zasłużyło na możliwie najlepsze, najuczciwsze wyjaśnienie. - Hmm, wydaje się nam, że jest to związane z bieżącą sytuacją - odpowiedziała po długim namyśle. - Następczyni została niepokojąco rozpieszczona - to po części wina Królowej, która pozwoliła, by nadmiernie pochłonęły ją polityka i zajęcia w danej chwili istotne, a na dłuższą metę błahe. Opiekunka dziecka nie pochodzi z tego Królestwa i wpoiła dziewczynce bardzo wyolbrzymione mniemanie o swojej ważności. Nie będzie łatwym zadaniem przemiana bachora w kobietę, która zasługuje na to, by zasiąść na tronie. Towarzysz Talamira musiał więc zawędrować w odległe strony w poszukiwaniu kogoś, kto by temu sprostał. - Udało mu się chyba? - zapytała zaniepokojona Talia. - O, tak, istotnie. Przywiózł ją nam tu dzisiaj. - Kobieta uważnie obserwowała zachowanie Talii wiedząc, że dzięki temu dowie się mnóstwo o dziewczynce. Dziecko odniosło się do tego z wyjątkowym niedowierzaniem. - Mnie? Ależ... ależ... ja nic nie wiem... Jestem tylko prostą, wiejską dziewczynką... Nie pasuję do was... Wymowę mam niewłaściwą... i wygląd... Nie jestem tą, której potrzebujecie... - Wiesz, jak sobie radzić z rozpieszczonym dzieckiem, Talio. Muszę przyznać, że miałam nadzieję zobaczyć kogoś nieco starszego, ale... No cóż, Towarzysze nie mylą się nigdy. Niewiele lat będzie was dzielić, gdy Elspeth będzie potrzebny prawdziwy przyjaciel, gdy już uda ci się
poskromić bachora. A wracając do tego, że nie pasujesz: moja droga, ona, jak dotąd, była pieszczoszkiem dworzan i przyda się jej spora doza wiejskiego, zdrowego rozsądku. O, tak - i siarczystych, wiejskich klapsów, jeśli do tego dojdzie! I na przyszłość: gdybym onegdaj miała kogoś, komu mogłabym się bez skrępowania zwierzać... poplotkować... myślę, że nigdy bym nie poślubiła jej ojca - westchnęła. - Wy... jej ojca... wy jesteście Królową? - z przerażeniem w oczach Talia zerwała się na nogi i Królowa musiała zdrowo się wysilić, by stłumić uśmiech na widok tych oznak najgłębszej konsternacji. - Cały czas brudziłam Królową? Byłaby przypadła do jej stóp, tylko że Królowa jej w tym przeszkodziła, stanowczo nalegając, by siadła obok niej. - Talio, moja droga, Królowa jest monarchinią tylko w Komnacie Tronowej - odparła. Wszędzie indziej jestem po prostu zwykłym Heroldem. Jestem też matką, która bardzo potrzebuje twojej pomocy. Coś, gdzieś namieszałam i nie potrafię tego naprawić. To, czego byłam świadkiem zaledwie godzinę temu, świadczy, że ty to potrafisz, pomimo tak niedojrzałego wieku. Miała nadzieję, że dziecko wyczyta błaganie w jej oczach. - Nikt nie może cię do tego zmusić. Jeśli w swojej uczciwości stwierdzisz, że nie czujesz się na siłach sprostać zadaniu bycia Osobistym Heroldem dla kobiety, która mogłaby być twoją matką i jej rozpieszczonego potworka, znajdziemy dla ciebie jakieś miejsce, gdzie będziesz szczęśliwa. Muszę powiedzieć, że ja nie podjęłabym się tego na żadnych warunkach. Możesz odmówić i wtedy ponownie wyślemy Rolana w drogę. Ale... myślę, że osądził ciebie właściwie, dokonując Wyboru. Czy będziesz Heroldem, Talio - i to Osobistym Heroldem Królowej? Talia przełknęła głośno ślinę, wciąż nie do końca przekonana, czy przypadkiem nie padła ofiarą jakiejś straszliwej pomyłki. Otworzyła usta, zamierzając powiedzieć “nie”, lecz raz jeszcze zdradziło ją jej serce. - Tak! - usłyszała własne słowa. - Och, tak! Królowa westchnęła, jakby ogromny ciężar spadł z jej barków. - Dzięki ci, Talio. Zaufaj mi, nie będziesz samotnie się z tym borykać zbyt długo - zbyt wiele musisz się jeszcze nauczyć; będzie wielu ochoczych i znających się na rzeczy pomocników. Najważniejsze, byś zaprzyjaźniła się z Elspeth i została jej przewodnikiem. Może i stawiam swoim Heroldom zadania trudne, ale staram się, by nie były niemożliwe - jej twarz rozpromienił uśmiech pełen ulgi. - O czym mam ci jeszcze opowiedzieć? - Czy mogłabym... - Przełknęła ślinę, by pozbyć się ściskania w gardle. - Czy mogłabym widywać się z Rolanem - od czasu do czasu? - Widywać się z nim? Jasne Niebiosa, on jest teraz twoim Towarzyszem. Jeśli zechcesz,
możesz spać razem z nim w stajni! - Naprawdę, mogłabym? On jest mój? Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Zbyt przypominało to bajkę. Talia spodziewała się, że lada chwila przebudzi się we własnym łóżku, na poddaszu rodzinnego dworu - to nie mogła być prawda, to musiał być sen. A jednak, czy w śnie czułaby twardą krawędź krzesła wpijającą się w jej nogę? A więc to nie był sen. Poczuła ulgę, lecz raptem ogarnęło ją uniesienie, od którego aż zawróciło jej się w głowie. Miała zostać Heroldem! Prawdziwym Heroldem - takim jak Vanyel, Tancerz Cieni i wszyscy inni bohaterowie opowieści i legend! A do tego nie pierwszym lepszym Heroldem, lecz najwyższym rangą Heroldem w całym Królestwie. Lepiej o tym przez chwilę nie myśleć. Zbyt wiele tego było, by to całkowicie objąć rozumem. Podniosła oczy, by spojrzeć na Królową, zaniechawszy wyniesionej z Grodu powściągliwości, pozwalając sobie bez skrępowania okazać, jak jest szczęśliwa. - Tak, Talio. To jest najprawdziwsza rzeczywistość. - W oczach Królowej pojawiło się rozbawienie na widok czystej radości odbijającej się na twarzy dziewczynki. Talia była tak opanowana, że z łatwością można by zapomnieć, że skończyła zaledwie trzynaście lat. Jednak w chwili takiej jak ta zamieniła się w nie posiadające się z radości dziecko. Nietrudno będzie otoczyć ją opieką. Nagle Talia znów zmieniła się w miniaturkę dorosłego człowieka. - Od kiedy mam zacząć? Co muszę zrobić? - Zaczynasz od zaraz - Królowa pociągnęła za dzwonek wiszący za plecami, by wezwać Dziekana Kolegium, niecierpliwie czekającego na wynik tej rozmowy - gdy tylko Dziekan Elcarth tu się zjawi. On pomoże ci na początku w Kolegium. A odnośnie do twoich obowiązków: ucz się, Talio. I - jej oczy patrzyły bardzo rzeczowo - proszę, ucz się tak szybko, jak tylko potrafisz. Ja... my... potrzebujemy ciebie bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić.
CZWARTY
Na wezwanie Królowej odpowiedziano natychmiast. Talia zupełnie nie wiedziała, czego się może spodziewać, jednak rzuciwszy zaledwie okiem na drobniutkiego człowieczka w Bieli Heroldów, którego Królowa przedstawiła jako Dziekana Kolegium Heroldów, poczuła wielką ulgę. Dziekan Elcarth był żwawym staruszkiem, o źdźbło jedynie wyższym od Talii. Na jego widok niepokój, który zawsze ogarniał ją w obecności mężczyzn, zniknął bez śladu. Dziekan tak bardzo przypominał śnieżnego strzyżyka - z dokładnie taką samą czapą siwych włosów jak czub owego ptaka - że nie można się go było bać. - A więc - zaczął, lekko przekrzywiając głowę na bok i mierząc Talię badawczo spojrzeniem pełnych mądrości oczu - oto nasz nowy Herold-Uczeń. Myślę, że nam się uda, dziecko - i jako pierwszy muszę w tym miejscu zastrzec, że nie mylę się nigdy - zachichotał. W odpowiedzi Talia zdobyła się na ostrożny uśmiech. - Ha! Za twoim przyzwoleniem, Selenay... - dodał z lekkim skinieniem w stronę Królowej. - Zostawiam ją w twoich doświadczonych rękach - odparła Królowa. - Znakomicie. Chodźmy, panienko. Pozwolisz, że cię po wszystkim oprowadzę. Może nawet uda nam się znaleźć kogoś, kto pomoże ci urządzić się u nas. Poprowadził ją wyłożonym boazerią korytarzem. Talia posłusznie szła tuż obok niego. Cieszyła się, że jest niemal tak niski jak ona, w przeciwnym razie przenigdy nie dotrzymałaby mu kroku. Maszerował tak żwawo, że, by nie zostać w tyle, musiała stawiać dwa kroki na jego jeden. Mimo wszystko nie spuszczała z niego oczu, obserwując uważnie. Zbyt wiele spotkało ją w życiu obrzydliwych niespodzianek, nie życzyła sobie kolejnej, zwłaszcza tutaj, gdzie była samotna pomiędzy obcymi. Pochwycił jej czujne, rzucane ukradkiem spojrzenia i zapamiętał to sobie. Elcarth od dziesięcioleci był Dziekanem Kolegium Heroldów i nabył ogromnego doświadczenia w ocenie nowo-Wybranych, dlatego nie umknął mu najmniejszy szczegół w zachowaniu Talii. Dziewczynka skuliła się cała, nim zebrała się na odwagę, by porządnie zmierzyć go wzrokiem. Ruch ten ujawniał więcej, niż mogłaby się tego domyśleć. Ślepe posłuszeństwo jeszcze bardziej było znaczące. Potrząsnął w myśli głową. Było oczywiste, że nie przywykła do wykazywania inicjatywy i trzeba będzie temu jakoś zaradzić. Nieśmiałość i zalęknienie jak u dzikiego zwierzątka mówiła o doświadczanym okrucieństwie - psychicznym, emocjonalnym, niewykluczone, że i fizycznym. Może i duch jej został ugięty, lecz na szczęście nie został złamany, w przeciwnym razie Rolan nigdy by jej nie Wybrał. Było jeszcze coś - staruszek zanotował w pamięci, że musi podyskutować o ludzie Grodów z Królową. Fakt, że dziecko wychowano w niewiedzy o Wyborach Towarzyszy był przestępstwem. Nie mylił się młody Dirk - nie do wiary, jakie to było zamknięte w sobie i
małomówne dziecko. Reagowała o wiele gwałtowniej na obecność mężczyzn niż kobiet - niemalże jakby spodziewała się, że ze strony każdego spotkają ją razy i okrucieństwo. Upłynie sporo czasu, zanim obcy mężczyzna zdobędzie jej zaufanie. Szybko przemyślał raz jeszcze ułożone wcześniej plany; dopóki dziewczynka nie przyzwyczai się do życia tutaj, lepiej będzie, jeśli jej mentorami zostaną przeważnie kobiety. Jedynie Herold Teren będzie na tyle niegroźny z wyglądu, by w jego obecności mogła zapomnieć o obawach. Po drodze Elcarth szczegółowo przepytał Talię zważając, by lekki ton jego głosu działał na nią uspokajająco. Otrzymane odpowiedzi zadowoliły go w najwyższym stopniu. Obawiał się, że w najlepszym razie dziewczynka będzie właściwie analfabetką, jednak umiejętnością czytania i pisania nie ustępowała większości Wybranej w jej wieku młodzieży, zaś jej głód wiedzy był wprost niewiarygodny. Tak więc - przynajmniej jeśli w grę wchodziła nauka - był przekonany, iż wystarczy otworzyć przed nią dostęp do wiedzy i pedagogów, a sama zajmie się resztą i to bez dodatkowych ponaglań. W jednym tylko przedmiocie była przerażająco nieudolna: o broni i samoobronie wiedziała mało lub prawie nic. Nie był to tylko niefortunny zbieg okoliczności - Talia musiała nauczyć bronić się sama i to szybko. Liczni spośród Kręgu Heroldów powątpiewali, że śmierć Talamira nastąpiła przypadkiem - on również podzielał te wątpliwości. Dziecko, nie umiejące się obronić, nie było przeciwnikiem w starciu z ludźmi, którzy śmierć doświadczonego Herolda potrafili upozorować, tak jakby przyszła zesłana wiekiem. Jakaż ona była bezbronna! Zbyt bezbronna, by spełnić wszystkie pokładane w niej nadzieje. Jedynie Zbrojmistrz Alberich mógłby nauczyć ją w szybkim czasie trudnej sztuki fechtunku, ale pewnie już sam jego widok przeraziłby ją śmiertelnie! Zanotował w pamięci: porozmawiać ze Zbrojmistrzem natychmiast, gdy tylko przekaże Talię w dobre ręce. Alberich nie był głupcem - uprzedzony o bojaźliwości dziewczynki, będzie wiedział, jak do niej podejść. A tymczasem Elcarth wciąż zadawał nowe pytania, obserwując baczniej każdy ruch, każdy gest dziecka. Nic nie umknęło jego uwadze. Talia była zaintrygowana. Nie mogła zrozumieć, do czego prowadzą pytania Dziekana. Przeskakiwał z tematu na temat tak szybko, że nie miała czasu do namysłu i oczywiście nie mogła przewidzieć, o czym będzie następne pytanie. A jednak jej odpowiedzi zdawały się go zadowalać, a raz, czy dwa razy sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Przemierzali długie, wyłożone boazerią i tapicerią korytarze; jedynie w kilku z nich były okna, dzięki czemu Talia, zobaczywszy na mgnienie drzewa i słońce, mogła mniej więcej domyślić się, jaki obrali kierunek. Przeszli przez dwoje masywnych, dwuskrzydłowych drzwi. - Teraz doszliśmy do Kolegialnego Skrzydła - do Kolegium Heroldów, znaczy się powiedział Elcarth. - Oprócz tego są tutaj jeszcze dwa inne Kolegia, przyległe do pałacu: Kolegium
Bardów i Kolegium Uzdrowicieli. Nasze jest największe, po części dlatego, że większość sal akademickich zebrano tutaj - w ten sposób, rozumie się, oszczędzamy przestrzeń. Kolegium Uzdrowicieli posiada oddzielny, własny budynek - podobnie Kolegium Bardów. Dom Uzdrawiania jest częścią Kolegium Uzdrowicieli - może doszły do ciebie jakieś słuchy o nim. W tym korytarzu znajdują się sale wykładowe, zajmują one całe pierwsze piętro. Drzwi na samym końcu wychodzą na dziedziniec przed stajniami, za którymi są place ćwiczebne. Za nami, z drugiej strony drzwi, przez które właśnie przeszliśmy, znajdują się prywatne kwatery Heroldów Królestwa. - Czy wszyscy tam teraz są? - zapytała przytłoczona myślą o tylu Heroldach zebranych w jednym miejscu. - Hmm... nie. Większość z nich wyruszyła do swoich obwodów, ale wszyscy mają tutaj przynajmniej izbę, niektórzy dzielą ją z kimś, inni nie; odbywający służbę na stałe w pałacu mają ich po kilka, tak samo jak emerytowani Heroldowie, którzy postanowili zostać razem z nami. O tu, za tymi drzwiami znajduje się klatka schodowa, druga jest pośrodku budynku, a trzecia obok drzwi na samym końcu. Teraz udamy się na górę, do kwater uczniowskich. Klatka schodowa była szersza niż w Grodzie i nieźle oświetlona małym okienkiem w połowie wysokości. Na drugim podeście znajdowały się drzwi, które teraz otworzył przed nią Dziekan. - Oto dormitorium - powiedział. Tak samo jak korytarz na dole, dormitorium wyłożono boazerią z jakiegoś ciemnego drzewa - gładko obrobionego, jednakże nie wypolerowanego do połysku. Tutaj było za to znacznie więcej bliżej siebie osadzonych drzwi i perspektywa korytarza wydawała się dziwnie skrócona. - Sama widzisz, że ten korytarz jest mniej więcej o połowę krótszy od dolnego: po drugiej stronie tejże ściany jest Wspólna Izba, gdzie podają posiłki, a za nią kwatery chłopców. My jesteśmy w części dla dziewcząt. Na trzecim piętrze znajduje się tylko jedna komnata - biblioteka z czytelnią. Biblioteka jest oddana całkowicie uczniom i Heroldom, możesz z niej korzystać, kiedy tylko chcesz, jeśli nie ma zajęć w klasach, albo innych rzeczy do zrobienia. - Elcarth uśmiechnął się zachęcająco na widok błysku w oczach Talii. - Spróbuj jednakże poświęcić nieco czasu na spanie i jedzenie! Wtem pojawił się niewielki chłopiec ubrany w mundur bardzo podobny do tego, jaki miał na sobie Strażnik - tyle że jasnoniebieski, a nie granatowy - i podbiegł do Elcartha. Jego śladem podążał bogato odziany człowiek w średnim wieku, o zafrasowanym wyglądzie. Była to pierwsza cywilna osoba, którą tu zobaczyła Talia od momentu przybycia. - O niebiosa, a tym razem - co? - wymamrotał Elcarth pod nosem, gdy chłopiec, tupiąc stanął przed nimi. - Dziekan Elcarth, panie. Profos-Marszałek, komendant żandarmów, panie - zapiszczał
zdyszanym dyszkantem. - Widzę, Levandzie. Co tam tym razem - pożar, powódź, czy uliczne rozruchy? - Wszystkiego po trochu, mój panie Heroldzie - głos zabrał sam Profos-Marszałek, znalazłszy się w zasięgu głosu, podczas gdy Talia próbowała stać się niewidoczna, przytulając się do ściany. - Znasz Fontannę Pani na Dziedzińcu Krawców, której wody zwykły znajdować ujście przez dren ulicą Złamanej Igły? - Dobór twych słów wróży złowieszczo, mój panie - odparł Elcarth z westchnieniem. Zwykły? - Ktoś postanowił zmienić ich bieg, mój panie Heroldzie, i doprowadzić do izby zgromadzeń w piwnicach tawerny “Pod Pannami i Gwiazdami” Jona Hopkinsa, która jest, jak wiesz... - Ulubionym miejscem zakazanych rozrywek trzeciego roku uczniów Bardicum - tak, wiem. Znać w tym raczej rękę Wolnych Słuchaczy, nieprawdaż? Użycie pionu i cyrkla... - Po części, mój panie. - Przerażasz mnie. Mów. - Uczniowie Bardicum poczuli się dotknięci tym, że musieli zamoczyć swe stopy, mój panie Heroldzie - bardzo dotknięci! - I ruszyli w pościg za sprawcami tych karygodnych uczynków, nie wątpię? - Jak najbardziej, mój panie. Powiedziano mi, że dobosze potrafią strugać piękne pałki i ostatnimi czasy kilku upodobało sobie spacery o lasce. - No cóż, to wyjaśnia powódź i uliczne zamieszki. Przejdźmy do pożaru... - ...wznieconego przez uczniów Bardicum, mój panie. W alei Pięciu Groszy. Zdaje się, że winni powodzi zaszyli się w Jaju Gryfona, a więc komuś przyszedł do głowy pomysł wykurzenia ich stamtąd dymem. Śmieciami rozniecono ogień i wpuszczono dym tylnym wejściem. - Panie... Elcarth potarł oczy dłonią. Talia pomyślała, że rozbolała go głowa. - Dlaczego zajmujesz tym mój czas, mój panie? Jak dotąd, trzeba byś jedynie zamienił słówko z ojcami i patronami Wolnych Słuchaczy, którzy przyłożyli do tego ręki i z Dziekanem Bardicum. - Co też i uczyniłem, mój panie Heroldzie. Tym już się zajęto. - Jest coś więcej? O Pani, oszczędź... - Gdy ucichł zgiełk i rwetes, a panowie i panie szczęśliwie zostali rozdzieleni, odkryto, że buchnięto im wszystkim sakiewki - co do jednej. Sakiewki odnaleziono nienaruszone, zwisające z drzew ogrodów klasztornych. Kapłanki Pani nie widziały, kto je tam przyniósł, oczywiście, ale
kilku bojowników przypomniało sobie, że widzieli kogoś, w najgęstszej bitce, odzianego w uczniowskie szarości Herolda. - Ni słowa nie trzeba... - Tak, mój panie Heroldzie. Jeden jeno wasz uczeń potrafiłby spłatać taką psotę. - O Ciemny Panie, o Jasna Pani! - wymamrotał Elcarth, pocierając skronie. - Zaczekajże chwileczkę, mój panie Profosie-Marszałku, mam tu interesik, którym kogoś innego przyjdzie mi obarczyć i będę na twe usługi. Elcarth powiódł dookoła wzrokiem i wyśledził Talię, która stała skurczona w kącie, starając się jak najmniejszą zwrócić na siebie uwagę. - Dziecino, to z mej strony nieznośne grubiaństwo, jednakże, na jakąś chwilę, muszę znaleźć dla ciebie innego przewodnika - powiedział, kładąc delikatnie dłoń na jej plecach i popychając lekko w przód. Otworzyły się drzwi do Wspólnej Izby i garstka młodych kobiet - wszystkie odziane identycznie w szarości - wyszła na korytarz. - Oto rozwiązanie - westchnął z zadowoleniem Elcarth. - To jest osoba, której mi było trzeba. Sherrill! Na dźwięk swego imienia odwróciła się jedna z młodych kobiet i uśmiechnięta ruszyła w ich stronę - wysoka, szczupła, o czarnych włosach, wąskiej twarzy i piwnych oczach. - Panie? - odezwała się i spojrzała zaciekawiona na Talię. - To jest panienka, którą sprowadził Rolan - odparł Elcarth. - Pochodzi z jednej z tych granicznych osad, które, prawdę powiedziawszy, mogłyby wcale nie należeć do Królestwa, i jej konfuzja jest wielka. Będzie jej bardzo potrzebna pomocna dłoń, by się przyzwyczaić. Na nieszczęście, Profos-Marszałek przyszedł tu do mnie z interesikiem nie cierpiącym zwłoki. Czy mogłabyś... - Odebrać ją z twoich rąk? Oczywiście! Czy przeszła to samo, co ja? - Uśmiech młodej kobiety był zaraźliwy i Talia nieśmiało odwzajemniła go. - W poważnym stopniu - tak, czasami - więcej - odparł Dziekan. - Na Jasne Niebiosa, aż tak źle? Biedactwo! - Kobieta obdarzyła Talię jeszcze jednym, tchnącym otuchą uśmiechem. - Doskonale, zobaczymy, co uda się nam na to poradzić. Hmm, panie - czy przypadkiem tym ,,interesikiem” nie jest Skif? - Na to wygląda. - Na Niebiosa! Czy on niczego się nie uczy? - O, tak. Nigdy nie powtarza tej samej psoty dwa razy - odpowiedział Elcarth, walcząc z uśmiechem. - Tym razem nie jest tak źle. Najwidoczniej nie on jest głównym figlarzem, raczej skorzystał z okazji. Chyba uda mi się łatwo ocalić jego skórę.
- Mam nadzieję, lubię tę małpkę. - Tak jak i wszyscy, wyjąwszy, być może, Lorda Orthallena. Zaopiekujesz się jak należy Talią, prawda? Liczę na ciebie, bo Profos-Marszałek zaczyna się niecierpliwić. - Tak, panie - w uśmiechu błysnęły jej zęby. Gdy zwracała się do Talii, na jej twarzy pojawiło się współczucie. - Dziekan wie, że czułam się podobnie jak ty, kiedy się tu znalazłam. Moim ludem są rybacy znad jeziora Evendim i żyjąc wśród nich, poznałam jedynie ryby. Powinnaś była widzieć moje odparzenia od siodła, a nie potrafiłam nawet ani pisać, ani czytać! - Ja umiem pisać i czytać, i liczyć także - cichutko powiedziała Talia. - Widzisz? Jest ci trzy razy łatwiej zacząć niż mnie! Dziekanie... - na chwilę ponownie przyciągnęła uwagę Elcartha - ...Jutro podstawowa orientacja z Terenem, panie? - Naturalnie, opóźnialiśmy lekcje do czasu powrotu Rolana. Ułożę dla niej plan i zostawię go u Terena. A jutro chcę, byś zabrała ją na tereny ćwiczebne, by Alberich zadecydował, co da się z nią zrobić. Sherrill przeniosła spojrzenie z Talii na Dziekana - to, że dziewczynkę tak szybko oddawano w ręce Albericha, było zaskoczeniem - i pochwyciła milczący znak Elcartha, świadczący, że chciałby wrócić do tego później. Krótko skinęła głową i staruszek pomachał im na pożegnanie, oddalając się w pośpiechu za zafrasowanym Profosem-Marszałkiem. Sherrill przyjrzała się uważnie ostatniemu z przybyłych - i najważniejszemu - Wybranych. Biedactwo już na pierwszy rzut oka wyglądało na wyczerpaną, nieśmiałą, bardzo zalęknioną i oczywiście oszołomioną wszystkim, co ją spotykało. Sherrill zdziwił napływ macierzyńskich uczuć do dziecka. - No dobrze, Talio, najpierw musimy znaleźć dla ciebie izbę i załatwić mundur oraz niezbędne przedmioty - powiedziała, mając nadzieję, że jej swobodny ton uspokoi dziewczynkę. Ile masz lat? - Trzynaście - odpowiedziała Talia tak cichutko, że Sherrill ledwie dosłyszała, co mówi. - Aż? Nie wyglądasz na tyle - skwitowała, ruszając przodem. - Coś ci jednak powiem: nie mamy zbyt wielu Wybranych, którzy byliby twoich rozmiarów, możesz więc liczyć na mundur, który nie składa się w połowie z łat! - Mundur! - Taki jak mój - przyjrzyj się uważnie: jest dokładnie taki sam jak Herolda, tyle że srebrnoszary a nie biały, no i różnią się nieco materiałami. Noszenie munduru zrównuje nas wszystkich i łatwo jest odróżnić ucznia Herolda. Kolegia Bardów i Uzdrowicieli robią to samo: Bard pasowany chodzi w Szkarłatach, a uczniowie w rdzawych brązach; Uzdrowiciele mają swoją Zieleń, a stroje ich uczniów są bladozielone. My, dopóki nie zasłużymy na Biel, ubieramy się w
szarości. Są tu uczniowie, którzy nie należą do żadnego z Kolegiów. Oni też noszą mundury jasnoniebieskie. Urzędowo są Wolnymi Słuchaczami, a my nazywamy ich Błękitnymi. To różnorodny tłumek - ludzie uczący się, by stać się kimś więcej niż zwykłymi urzędnikami; tacy, którzy mają talent do budowania; wysoko urodzeni, których rodzice uważają, że powinni jeszcze coś umieć poza wybieraniem nowych koni i szat. Na chwilę zmarszczyła brew nagle zamyślona nad tym, ile powinna powiedzieć dziewczynce o Błękitnych. Czy wystraszyć to dziecko, być może niepotrzebnie, czy nic jej nie mówić o snutych dookoła intrygach? Decyzja nie była łatwa, skoro dziewczynka z takim uporem ukazywała światu kamienną twarz. Sherrill zdawała sobie sprawę, że dla niej ludzie nie są - jak dla Elcartha - otwartą książką, w której mogłaby bez przeszkód czytać. Nie wiedziała, co kryje się za tymi ogromnymi oczyma. Według jej opinii Talia mogłaby poczuć się wstrząśnięta. Zdecydowała się nie mówić dziewczynce wszystkiego. - W ich przypadku lepiej zachować ostrożność - ostrzegła. - Zarówno Bardowie jak i Uzdrowiciele starannie dobierają przyjmowanych do nauki kandydatów, każdą osobę w Szarościach Wybrał Towarzysz, jednak do Wolnych Słuchaczy nie stosuje się żadnych kryteriów. Oczekuje się od nich jedynie zaliczania kolejno przez siebie wybieranych przedmiotów. Wywodzący się z dworskiego kręgu to przynajmniej w połowie nic lepszego jak wysoko urodzeni brutale, a jeden, czy dwóch z nich to prawdziwi obrzydliwcy. Na twoim miejscu, będąc w publicznym miejscu, starałabym się trzymać Szarych. - Zamilkła i otworzyła drzwi na samym końcu korytarza. - A to będzie należeć do ciebie. W małej izdebce niewiele było miejsca na sprzęty - łóżko, biurko, krzesło, szafka na książki i szafa. Oczywiście Talii wydawała się ona prawdziwym pałacem. Trudno się dziwić, skoro dotąd dzieliła z innymi dziewczynkami łóżko i nigdy nie istniał nawet kąt w żadnej izbie, który mogłaby nazwać własnym. Sherrill wsunęła karteczkę z imieniem Talii w ramkę na drzwiach i uśmiechnęła się na widok jej twarzy. Współczuła jej ogromnie: zanim Towarzysz przywiódł ją do Kolegium, spędziła większość życia stłoczona z rodziną, jak solone ryby w beczce - latem na łodzi, skąd nie było przecież ucieczki w poszukiwaniu odosobnienia, a zimą w jednoizbowym baraku i to na dodatek razem z rodzinami jej dwóch wujów. - Podoba ci się tutaj? - zapytała, próbując wywołać u dziecka jakąś reakcję. Talia poczuła się przytłoczona. Przez całe życie dzieliła łóżko z dwoma siostrami, na przypominającym koszary poddaszu rodzinnego dworu. A teraz - tak niesłychanie luksusowa w jej oczach izba miała należeć wyłącznie do niej! Wydawało się, że Sherrill to rozumiała pozwalając, by długo kontemplowała dobrodziejstwo odosobnienia. - O, tak! - wykrztusiła w końcu. - Jest cudowny! Więcej niż cudowny - to był tak długo oczekiwany raj; miejsce, gdzie mogłaby się chować,
dokąd nikt inny nie miałby wstępu. Nie umknęło uwadze Talii, że od wewnętrznej strony drzwi opatrzono w rygiel. Gdyby przyszła jej na to ochota, mogłaby zaryglować się przed całym światem. - To świetnie! Teraz spotkamy się z Gospodynią - powiedziała Sherrill, przerywając zadumę Talii, nim ta jeszcze zdołała się przyzwyczaić do myśli posiadania własnej izby. - Ona cię wyposaży i umieści twoje nazwisko w wykazie dyżurów. - A co to? - Pytanie - nareszcie! Zaczynałam się zastanawiać, co stało się z twoim językiem! łagodnie zażartowała Sherrill i Talia zarumieniła się lekko. - Do tradycji Kolegiów należy, że wszyscy dzielimy się obowiązkami, a więc sług nie ma tu wcale i poza studentami i nauczycielami w Kolegium jest tylko kucharz i gospodyni. Codziennie kolejno każdy z nas ma wyznaczone jakieś zajęcie. Obowiązki nigdy nie zabierają zbyt wiele czasu, a przy okazji wpajają “dobrze urodzonym”, że wszyscy naprawdę jesteśmy sobie równi. Niedyspozycja jest oczywiście usprawiedliwieniem. Podejrzewam, że spadłoby na nas i gotowanie, gdyby byli pewni, że nie wytrujemy się przy tym nawzajem przez przypadek! Sherrill roześmiała się w głos, a Talia z wahaniem powiedziała: - Umiem gotować. Troszeczkę. - Świetnie. Nie omieszkam powiedzieć Gospodyni. Najpewniej przydzieli ci obowiązki pomocnika kucharza, bo większość z nas nie potrafi rozróżnić piersi od nogi kurczaka. Znów się zaśmiała, jakby na wspomnienie czegoś. - Jakiś miesiąc temu pewien Herold przywdział po raz pierwszy Biel, ma on na imię Kris. Gdy się tu pojawił, był jednym z tych “dobrze urodzonych” pieszczoszków. Został wtedy pomocnikiem kucharza. Ten wręczył mu kurczaka, nakazał sprawić go i nafaszerować nadzieniem. Kris nie należał do tych, co zajmują się polowaniem - mól książkowy, sama wiesz - a więc kucharz musiał uczyć go, jak rozcinać kurczaka przed faszerowaniem. Kris zrobił to, zajrzał do środka i stwierdził: “Nie muszę go faszerować, bo już jest pełny!” Do tej pory jeszcze nie może tego wymazać z pamięci innych! Minąwszy parter dotarły na sam dół klatki schodowej. Sherrill zapukała dwa razy do drzwi, otworzyła je i weszły do środka. Wąską, bieloną wapnem izbę oświetlało pojedyncze okno tuż pod sufitem - Talia pomyślała, że musi ono znajdować się na poziomie gruntu. W izbie stało jedynie biurko, za którym siedziała stateczna kobieta w średnim wieku. Na ich widok uśmiechnęła się. - Oto nasz nowy Herold. - Sherrill przedstawiła z werwą dziewczynkę. Kobieta zlustrowała Talię od stóp do głów. - Mniej więcej siódemka, powiedziałabym. Nie mamy zbyt wielu Wybranych w tym rozmiarze. Czy przywiozłaś jakieś rzeczy ze sobą, drogie dziecko?
Talia nieśmiało pokręciła głową i Sherrill odpowiedziała za nią: - Tak samo jak ja, Gospodyni Gaytha - jedynie to, co na grzbiecie. Będziecie musieli porozmawiać o tym z Królową Selenay - Towarzysze nie dają Wybranym czasu na spakowanie! Gospodyni uśmiechnęła się, pokręciła głową i wyszła z izby drzwiami, które znajdowały się za jej plecami. Nie minęło dużo czasu, a powróciła ze stosem starannie złożonych ubrań i wypchanym worem. - Zasadą Kolegium jest mycie się przed posiłkami i gorąca kąpiel każdego wieczoru powiedziała, wręczając przyniesiony stos po części Talii, a po części Sherrill. - Brudne odzienie trafia do pralni ze zsypu, który znajduje się w łaźni. Sherrill pokaże ci, gdzie to jest. Zmiana pościeli: raz na tydzień. Otrzymasz ją razem z pozostałymi dziewczętami; stara pościel idzie do pralni. Po wspólnych ćwiczeniach z Towarzyszem lub praktyce z bronią - kąpiel, a przed posiłkami należy się przebrać. Nie brakuje nam mydła, ani gorącej wody i przykładamy wagę do utrzymywania czystości. Herold musi już na pierwszy rzut oka wzbudzać zaufanie, bo kto by mu zawierzył, gdyby wyglądał jak niechluj? Otrzymasz ode mnie czysty mundur, kiedy tylko będzie ci trzeba... - Ja z tym miałam kłopoty - wtrąciła się Sherrill. - Tam, skąd pochodzę, nikt nie myje się w zimie, bo nie ma jak zagrzać dostatecznej ilości wody, a i tak można by umrzeć na zapalenie płuc od przeciągów. W zimie już nie odwiedzam rodzinnego domu. Od kiedy go opuściłam, mój nos stał się o niebo delikatniejszy! Talia przypomniała sobie Keldar, sprawdzającą czystość trzy razy dziennie, zimną wodę i szczotki do podłogi, którymi szorowano ich, natrafiwszy na najmniejszą plamkę brudu. - Myślę, że dam radę - odpowiedziała cichutko. - To dobrze. A teraz, jak już Sherrill ci to powiedziała - albo powinna powiedzieć codziennie musicie się podjąć jakiegoś obowiązku. Co potrafisz robić? - Wszystko - nie ociągając się odparła Talia. Gospodyni nie dowierzała zbytnio jej słowom. - Wybacz, moja droga, ale to nie wydaje się możliwe, by ktoś w twoim wieku... - Ona jest starsza niż na to wygląda - wtrąciła Sherrill. - Ma trzynaście lat. Talia przytaknęła. - Zamierzali wydać mnie za mąż, a więc uciekłam. To wtedy odnalazł mnie Rolan. Keldar stwierdziła, że jestem przygotowana. Widać było, że Gospodynią wstrząsnęły te słowa. - Za mąż - mając trzynaście lat? - Na Granicach małżeństwa w tak młodym wieku to sprawa dość powszednia - odparła Sherrill - i nie odwlekają ich zbyt długo. Ludy pogranicza traktują samych siebie i swoją dziatwę podobnie jak hodowlane bydło, które rozmnaża się wcześnie i często dla jak najliczniejszego i
najużyteczniejszego potomstwa. Nie można nikogo ganić, Gospodyni. Życie ich jest trudne; gdyby ludziom tam osiadłym narzucić obyczaje Królestwa, nie utrzymaliby się na swej ziemi. - To wydaje się barbarzyńskie, mimo wszystko - w głosie Gospodyni zabrzmiała nutka niechęci. - Może tak i jest, ale oni muszą przetrwać, nie mówiąc już o tym, że takim obyczajom zawdzięczamy Herolda, który ma szansę wychować Bachora w godną Następczynię. Zwróciłaś zapewne uwagę, że Rolan nie wybrał nikogo z nas. Sherrill uśmiechnęła się do Talii, która próbowała nie okazywać skrępowania. - Przepraszam, że mówię o tobie, jakby ciebie z nami nie było. Nie pozwól nam wchodzić sobie na głowę, młodsza koleżanko. Nie wszyscy mieli okazję dostąpić zaszczytu, jak to nazywa Gospodyni “cywilizowanego wychowania”. Przypominasz sobie, co ci opowiadałam o myciu w zimie? Gospodyni trzymała mnie w balii z gorącą wodą i szorowała niemal do żywego mięsa, gdy się u niej po raz pierwszy zjawiłam - był ci ze mnie prawdziwy, mały barbarzyńca! Talia nie mogła sobie wyobrazić, by ktoś miał nienaganną i pewną siebie Sherrill trzymać w wannie i szorować, a jeszcze mniej, że w jej przypadku było to w ogóle potrzebne. - Talio, czy potrafisz szyć lub gotować? - Potrafię gotować, jeśli to nic wyszukanego - powiedziała Talia z powątpiewaniem. Biesiadami zajmowały się jedynie żony, zbyt ważne były, by powierzyć je naszym rękom. Moje hafty nie zdadzą się na nic, ale potrafię cerować i szyć odzienie, robić na drutach, prząść oraz tkać. No i wiem, jak się czyści niemal wszystko. Gospodyni stłumiła uśmiech przy ostatnich słowach, słysząc ton rezygnacji w głosie Talii. Przekonał on ją, że pewnie prawdą jest to, co Talia o sobie twierdzi. - To rzadko spotykane, by nasi uczniowie byli obznajomieni z pospolitymi obowiązkami tak jak ty. Myślę więc, że będziesz a to kuchcikiem w kuchni, a to szwaczką w szwalni. Nie możemy się użalać na niedostatek wydartych lub właśnie wypadających dziur - niezmienny jest za to nieurodzaj rąk zdolnych do ich łatania. Zaś Mero będzie uradowany, gdy przyślę mu kogoś, kto nareszcie radzi sobie z gotowaniem. Otworzywszy jedną z leżących na biurku ksiąg, coś w niej sprawdziła i wpisała, by następnie podać Talii arkusz papieru. - Oto spis twoich obowiązków, gdyby kłopotliwym było pogodzenie ich z zajęciami w klasach, nie wahaj się przyjść z tym do mnie, a wprowadzimy zmiany. Sherrill poprowadziła Talię schodami na górę, na powrót do jej izdebki. Dziewczynka z wielkim zainteresowaniem obejrzała swoje nowe odzienie: luźne lniane koszule, noszone zazwyczaj razem z sięgającą ud tuniką, uszytą z cięższej, podobnej do brezentu, lecz nie tak sztywnej tkaniny, długie bryczesy oraz spódnice z takiegoż materiału i grubsze, wełniane odmiany
tego samego przyodziewku - oczywiście do noszenia w zimie, wełniany płaszcz oraz mnóstwo robionych na drutach pończoch, bielizny i nocnych koszul. - Jakiś czas będą ci musiały wystarczyć własne buty, byśmy mogli starannie dopasować parę dla ciebie - usprawiedliwiała się Sherrill, pomagając Talii w ułożeniu ubrań. - Potrwa to przynajmniej tydzień. To źle, lecz nie ma nic gorszego od źle dopasowanych butów: to gorzej niż nie mieć ich wcale, tylko że Keren obdarłby cię ze skóry za próbę jazdy na koniu boso; no chyba, że na oklep. Ledwie skończyły ścielenie łóżka, kiedy na korytarzu rozległ się dźwięk dzwonu. - To pierwszy dzwon na kolację - wyjaśniła Sherrill. - Zabieraj jeden ze swoich sortów, umyjemy się i wtedy się przebierzesz. W łaźni panował ogromny tłok. Sherrill pokazała jej wszystko: zsyp do pralni, zaopatrzenie na dni miesięczne, ręczniki oraz mydło i pomimo ścisku znalazła dla nich obu miednice z dostateczną ilością wody, by mogły się przynajmniej z grubsza umyć. Talia poczuła się znacznie bardziej sobą, spłukawszy kurz z drogi i ostatnie ślady łez. Sherrill pomogła jej w szybkim przebraniu się w nowe ubranie i wybiegły do wspólnej izby. Przy kolacji było gwarno i wesoło. Wszyscy, uczniowie wspólnie z dorosłymi, zasiedli przy długim stole, nakładając sobie z wypełnionych jedzeniem mis i półmisków wyjmowanych z czegoś, co przypominało kredens stojący przy ścianie. Sprzęt wydawał się o wiele za mały, by mógł w sobie pomieścić wszystko to, co na oczach Talii wyłaniało się z niego. Sherrill spostrzegła jej zaintrygowany wzrok i wyjaśniła, przekrzykując otaczający je hałas. - To winda z kuchni, która jest na dole w tych samych piwnicach, co kancelaria i składy Gospodyni. I nie współczuj zanadto posługaczom: dostają jedzenie przed nami, a Mero zawsze trzyma dla nich jakiś kąsek! Talia zobaczyła kilka białych strojów Heroldów, pomiędzy szarymi, uczniowskimi mundurkami. - Heroldowie! Czy oni wszyscy są nauczycielami? - wyszeptała do Sherrill. - Tylko jakaś połowa z nich. Pozostali to - hmm, niektórzy właśnie powrócili z terenu, kilku odeszło już ze służby na emeryturę, decydując się zamieszkać tutaj i za nic sobie mając dworskie uczty, no i jest kilku byłych uczniów, którzy właśnie przywdziali Biel, a nie dostali jeszcze czeladniczego przydziału. Jest jeszcze trzech Heroldów na stałe w Pałacu: przy Królowej - dziekan Elcarth; przy Lordzie Wojny - Hedric, nie widujemy go zbyt często; no i Seneszal - jest nim Kyril, on dla odmiany czasami nas uczy. Oni niemal zawsze muszą jadać razem z Dworem. Zwykle byłby jeszcze czwarty Osobisty Herold Królowej, ale... - przerwała raptownie, spozierając na Talię spod oka. - Jak... co mu się przydarzyło? - Talia zapytała cieniutkim głosikiem, pewna, że nie spodoba
jej się odpowiedź, lecz mimo to bardzo chcąc ją usłyszeć. Ze słów Królowej, jak i z przeczytanych opowieści wynikało, że Herold w swoim życiu ociera się o niebezpieczeństwo, a sposób, w jaki wszyscy mówili o zmarłym Osobistym Heroldzie Królowej, nasuwał jej myśl, że Talamirowi właśnie nie udało się go uniknąć. - Wydaje się, że nikt nie jest tego pewny. To mogłaby być przypadłość wieku, lecz... widać było, że Sherrill rozdziera wątpliwość: mówić, czy milczeć. - Lecz? Sherrill, ja muszę wiedzieć - powiedziała, patrząc błagalnie na swoją przewodniczkę. Usilna prośba odniosła skutek, Sherrill doszła do wniosku, że lepiej jest ją ostrzec. - Ha, wielu z nas podejrzewa, że został otruty. Był już stary i słaby, nie trzeba było wiele, by go zabić - Sherrill sposępniała. - Jeśli tak było, to mordercy nie zyskali niczego. Wydaje się nam, że został on wyeliminowany, gdyż zamierzał przekonać Królową Selenay, by oddała Bachora na wychowanie w ręce obcej rodziny, która nie byłaby skłonna ulegać napadom jej złego humoru. Popuszczam, że tego nie wiesz, ale zgodnie z prawem Następca musi być także Heroldem. Jeśli Bachor nie zostałby wybrany przez Towarzysza, Królowa musiałaby wyjść powtórnie za mąż w nadziei, że drugie dziecko okaże się lepsze, lub też wybrać Następcę spośród Wybranych krewnych. Tak czy siak, mnóstwo ludzi żądnych władzy snułoby mnóstwo intryg. Biedna Selenay! Każdy z nas może sobie śmiało wybrać partnera, mieć dzieci, ile zapragnie, bez niczyjej zgody i politycznych następstw, ale ona jest Królową - albo małżeństwo, albo nic. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Sherrill obrzuciła drobną, delikatnej postury dziewczynkę u swego boku trzeźwym spojrzeniem. Zaczynała się domyślać, dlaczego Elcarth chciał, by Talia tak szybko zaczęła praktykę z bronią. Talia pomyślała, że Sherrill posiada talent do niedomówień. Rewelacje dotyczące zmarłego Herolda wystraszyły Talię tak, że pozostałe jej słowa - które raczej były potwierdzeniem opinii ludu Grodów o niemoralności Heroldów - przeminęły niemal nie zauważone. - A ci... ludzie, którzy otruli Herolda T...T...Talamira? - zająknęła się lekko ze zdenerwowania. - Czy oni... czy ja... czy mogliby spróbować... mnie skrzywdzić? Patrząc Sherrill prosto w oczy, szukając potwierdzenia prawdziwości słów starszej dziewczyny czuła, że lekko trzęsą się jej ręce. Sherrill była nieco zaskoczona, że Talia tak szybko zrozumiała sytuację i pośpiesznie zaczęła ją uspokajać. Wielkie, brązowe oczy rozszerzał strach, to było czytelne nawet dla Sherrill. - Tego samego nie ośmielą się powtórzyć, choćby z powodu podejrzeń, które wzbudzili. Pewnie spróbują obrzydzić ci życie na tyle, byś sama zrezygnowała i nas opuściła. To dlatego między innymi ostrzegłam cię przed Błękitnymi - możliwe, że otrzymają ojcowskie polecenia, by
napastować ciebie. Przy nas powinnaś być dostatecznie bezpieczna. Jestem też pewna, że nic ci nie grozi ze strony Uzdrowicieli i Bardów - Sherrill uśmiechnęła się do Talii, która odwzajemniła uśmiech, chociaż trochę niepewnie. - Talio, jeśli ktokolwiek będzie cię dręczył, i będziesz myślała, że nie dasz temu sama rady, powiedz o tym mnie - z przyjaciółmi, nie raz i nie dwa, daliśmy się Błękitnym we znaki. Może to i prawda. Talia chciała jej ufać. Rozpaczliwie pragnęła znaleźć tu miejsce dla siebie, lecz zaledwie dwoje z jej własnych krewnych odważyło się w przeszłości stawać w jej obronie. Dlaczego obcy człowiek miałby to robić? Przez chwilę siedziała, jedząc w milczeniu, a potem postanowiła zmienić temat rozmowy. - Ilu jest tutaj uczniów? - Około sześćdziesięciu w Kolegium Uzdrowicieli, czterdziestu w Bardicum i, razem z tobą, dokładnie pięćdziesięciu trzech w Heroldicum. Liczba Błękitnych zmienia się; nigdy nie spada poniżej dwudziestu, niezbyt często przekracza pięćdziesiąt. Nie mogłabym podać ci dokładnej liczby w tej chwili, musiałabyś zapytać Terena. On jest asystentem Elcartha, a jutro będzie twoim pierwszym nauczycielem. - Czy dużo czasu potrzeba, by zostać Heroldem? - Różnie - około pięciu lat. Zazwyczaj przybywamy tutaj, będąc mniej więcej w twoim wieku, większość przywdziewa Biel w wieku osiemnastu lat - mnie uda się pewnie zdobyć ją w przyszłym roku. Widywałam młodszych Wybranych, a Elcarth został nim dopiero, gdy miał niemal dwadzieścia i, na Niebiosa, nadrobił to, zostając pasowanym Heroldem w trzy lata! Po przywdzianiu Bieli upływa rok, półtora w terenie na posadzie czeladnika, u boku starszego Herolda. Potem dostaje się zwykle własny przydział. Talia myślała nad tym przez chwilę i zapytała z obawą: - Sherrill, co... jak dowiem się, co mam robić? Powiedziała to z takim przejęciem, że Sherrill aż roześmiała się życzliwie. - Nauczysz się, bez obawy! Najpierw będą lekcje orientacji. Przez ostatni miesiąc przybyło nam czterech nowych, którzy z rozpoczęciem czekali tylko na Rolana. Co do reszty, trafisz tam, gdzie umieści ciebie dziekan, zgodnie z własnym wyczuciem. To oznacza, że część zajęć będziesz miała ze mną, a część z początkującymi. Twarz Talii nagle rozjaśniła się. - Innymi słowy, rzucacie noworodka na głęboką wodę, by stwierdzić, jak szybko nauczy się pływać! Sherrill ponownie się roześmiała. - Nie jesteśmy aż tak okrutni! Czy już skończyłaś? Talia przytaknęła i zaniosły swoje naczynia do windy w kredensie. - Dziś wieczorem na mnie wypadło zmywanie, a więc muszę cię zostawić - ciągnęła Sherrill. - Dasz sobie radę, czy też mam poprosić kogoś, by dotrzymał ci towarzystwa?
- Ja... ja dam sobie radę. Strasznie chciałabym zobaczyć bibliotekę, jeśli według ciebie nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. - Proszę bardzo, po to tutaj właśnie jest. Pamiętaj tylko, by nie ociągać się z kąpielą, bo braknie gorącej wody. Rano zjawię się u ciebie. Głośno bębniąc nogami, Sherrill zbiegła schodami na dół, a Talia ostrożnie ruszyła na górę. Zmywanie naczyń zabrało Sherrill niewiele czasu i ku jej radości Mero zwolnił ją wcześniej, gdy powiedziała, że dziekan chce się z nią widzieć. Elcarth nie ograniczyłby się tylko do zasygnalizowania, że chce z nią porozmawiać - powiedziałby otwarcie przy dziecku to, co zamierzał - gdyby nie przeczuwał, że lepiej nie wtajemniczać Talii w sprawy, które chciał poruszyć. Tak jak się tego spodziewała, Sherrill odnalazła go w małej, zagraconej izdebce przyległej do jego komnat, która była czymś w rodzaju jego kancelarii - niewiele większej od szafy. Piętrzyło się tu wszystko, co można było spotkać pod słońcem, lecz jego nie kusiło, by zająć obszerniejsze pomieszczenie. Twierdził, że graty “rozmnożą” się i wypełnią każde nowe miejsce. - Czy zwolniłaś się bez kłopotu? - zapytał, usuwając stos książek i papierów z jednego z wygodnych, wyściełanych krzeseł, reliktu przeszłości, tak starego jak sam Elcarth. - Zmywałam naczynia, i to był zręczny pretekst. W tej chwili Talia pewnie przeżywa uniesienia w bibliotece - odpowiedziała Sherrill z lekkim uśmiechem, zajmując ofiarowane krzesło, podczas gdy Elcarth przycupnął za biurkiem zawalonym jeszcze większą ilością książek i papierów. - Doskonale. A zatem nie masz nic przeciw temu, by być jej mentorem? Potrzebuje go bardzo, a ty jesteś jedynym uczniem, który był wychowywany w podobnych warunkach. - Biedactwo! Nie, dziekanie, nie mam nic przeciw temu, choć nie wydaje mi się, by sposoby wychowywania nas były nadto zbliżone. - Sherrill lekko zmarszczyła brwi, myśląc o tym, co Talia wyjawiła jej o sobie. - Znacie klan Evendim; jesteśmy hałaśliwi i narwani, i tak sobie bliscy, że zakrawa to na kazirodztwo. Ona, mam wrażenie, przeszła tyle, iż teraz obawia się kary za to, że oddycha. Nikt nigdy nawet się nie zatroszczył, by okazać jej odrobinę uczucia. Dusi wszystko w sobie; trudno jest ją przeniknąć, a mnie niewiele zostało w pamięci z lekcji o ludzie Grodów. - Trafiłaś w sedno. Sprawa polega na tym, że niewiele wiemy o nich. Są bardzo skryci, niemal całkowicie zamknięci we własnym kręgu, niechętnie patrzą na przedłużające się wizyty i ciekawość obcych. Dopóki nie doszła do nas opowieść Talii, nie wiedzieliśmy nawet, że nie mówią dzieciom o Wyborach Towarzyszy! - Oni... co? - Sherrill była wstrząśnięta. - To prawda! Ona nie miała pojęcia, jakie jest znaczenie tego, że Rolan ją Wybrał. Jestem przekonany, że wciąż nie jest w pełni świadoma, jaka jest prawdziwa tego natura. To o tym muszę z tobą porozmawiać, bo ty będziesz miała do czynienia z dzieckiem, które zostało poddane bardzo dziwacznemu, obcemu nam wychowaniu. Rzucę kilko uczonymi domysłami: rodzina poddana jest
despotycznemu patriarsze; wydaje się, że ciągle tłumi uczucia - to znowu zgadza się z tym, co wiem o tych ludziach: źle patrzą na wszelkie objawy wylewności. A jednocześnie wydaje się toczyć nieustanną walkę z samą sobą... - Trzyma się na wodzy, panie? - podsunęła Sherrill. - Jakby nie śmiała zrobić pierwszego kroku? Wydaje się, że przez cały czas jest czujna, tyle mogę dodać od siebie. Wątpię, by komukolwiek teraz zaufała, z wyjątkiem, być może, Rolana. - O właśnie! To my musimy zrobić pierwszy krok, choć myślę, że i tak nie będzie skłonna podzielić się tym, co czuje - zgodził się Elcarth. - Zanosi się, że sama będziesz musiała rozpoznać, czy aby coś jej nie gnębi. Z własnej woli nie wyjawi tego nigdy. - O bogowie! - potrząsnęła głową Sherrill. - Jakże to przeciwne naturze mego ludu! Nie wiem, panie, przywykłam do ludzi, którzy obwieszczają całemu światu, co też leży im na sercu czy umyśle. Nie jestem pewna, czy potrafię spostrzec oznaki nadchodzących kłopotów, zakładając, że ona pozwoli bym mogła cokolwiek zobaczyć. - Postaraj się, proszę tylko o tyle. Przynajmniej obie wywodzicie się z regionów Granicznych; to będzie jakaś więź. - Dlaczego oddajecie ją tak szybko w ręce Albericha? - zapytała zaciekawiona Sherrill. - Rozumiem, że lepiej będzie, jeśli nauczy się szybko samoobrony, ale sądziłam, iż przy takim braku pewności siebie, jaki wydaje się okazywać, on będzie ostatnią osobą, z którą miałaby się spotkać. Myślę, że lepsza byłaby Jeri. - Szkoda, że nie mamy wyboru, ale ona nie wie absolutnie nic o samoobronie. Wiem, że Jeri jest bardzo zręczna, ale nie ma takiego doświadczenia jak Alberich. Jedynie on może nauczyć ją wszystkiego tak szybko, jak to potrzebne. Gdyby banda rozrabiaczy ją opadła, albo, Jasna Pani nie dopuść, komuś przyszło do głowy, że sztylet w ciemności jest najlepszym rozwiązaniem kłopotów z Osobistym Heroldem Królowej... - pozwolił, by słowa utonęły w ciszy. - A ja nie mogę być przy niej przez cały czas. Ha, łudźmy się, że w jej przypadku złagodzi swe zwykłe praktyki, bo gotowa paść martwa ze strachu na polu ćwiczebnym, oszczędzając trudu zabójcom. - Sherrill powiedziała to żartobliwie, lecz w jej oczach nie było rozbawienia. - Już z nim przeprowadziłem rozmowę, i nie jest tak nieczuły, jak można by sądzić. Jesteśmy rówieśnikami, nie wiem, czy wiesz. Mam powody, by wierzyć, że obejdzie się z nią całkiem łagodnie. - Alberich, łagodny? Naprawdę? Powiedzcie to moim siniakom, panie. - Lepsze siniaki teraz, czy śmiertelne rany później, co? - Elcarth uśmiechnął się ponuro. - Chciałbym, by towarzyszką Talii była jej rówieśniczka; chciałbym mieć kogoś, kto mógłby zrozumieć, czego nie ujawni przed nami. Ty jesteś najlepsza, jaką mogłem znaleźć. Hm, to wszystko, o czym chciałem z tobą porozmawiać. Niewiele tego...
- Ale na początek wystarczy. Głowa do góry, dziekanie. Towarzysze nie popełniają błędów, spójrzcie, jak długo Rolan jej szukał. Talia wszystkiemu podoła i ja podołam, cóż innego pozostaje Heroldom. Na szczycie schodów Talia otworzyła drzwi, za którymi znajdowała się olbrzymia komnata wypełniona regałami na książki. Przy końcu każdego rzędu regałów urządzono zaciszny kącik ze stołami i krzesłami. Spodziewała się zobaczyć dwa, trzy razy tyle książek, co w ojcowskiej bibliotece - powiedzmy dwadzieścia - lecz na widok, jaki miała teraz przed oczyma, nie była przygotowana: nie dziesiątki, a setki książek. Nawet jej się nie śniło, że może istnieć aż tyle książek, wszelakich kolorów i rozmiarów. To nie było zwykłe spełnienie snu - to było wkroczenie do raju. Było ciemno. Zmierzch zapadł już, gdy siedziały przy kolacji i wzdłuż ścian zapalono latarnie. Talia zajrzała do najbliższego kącika i stwierdziła, że na blatach stołów leżą świece, a przy jednym z brzegów stoi przytwierdzony świecznik. Usłyszała kroki zbliżające się z dalszego końca biblioteki, odwróciła się, by zobaczyć kto to, mając nadzieję zobaczyć kogoś znajomego. - Witaj! - rozległ się pogodny tenor. - Jesteś tu nowa, prawda? Ja jestem Kris. W krąg rzucanego przez latarnię światła wkroczył ubrany w Biel młody mężczyzna o uderzającej wręcz urodzie. Rysy jego twarzy były tak doskonałe, że aż nierzeczywiste, pasemka kruczoczarnych włosów leżały każde na swoim miejscu, a błękitne jak niebo oczy wznieciłyby zazdrość u każdej dworskiej piękności. Talia natychmiast poczuła się w obliczu niego niezdarna jak cielę - i ogromnie zalękniona. Przestawanie z jej starszym bratem, Justusem, nauczyło ją, że pod przykrywką piękna może kryć się zło. Jedynie to, że on był Heroldem - a Herold po prostu nie mógł być złym człowiekiem - powstrzymało ją, by natychmiast nie uciec w popłochu. - Tak - odparła cichutko, rumieniąc się lekko i wpatrując w noski butów. - Ja jestem Talia. - Byłaś już tutaj? Potrząsnęła głową, czując się nieco pewniej. - W takim razie - ciągnął - wyjaśnię ci zasady: są bardzo proste. Możesz czytać, co chcesz, ale nie wolno ci zabierać ksiąg z Biblioteki oraz musisz odkładać je tam, skąd je wzięłaś. To całkiem łatwe - hę? Mówił z lekka protekcjonalnym tonem, a jednak jego zachowanie wydawało się przyjazne, nie okazywał najmniejszego rozdrażnienia. Ton jego głosu jednak wydał jej się irytujący, pozwoliła więc sobie na przytyk. - T... tak - powiedziała cichutko. - Proste jak nadzianie kurczaka. - Och! - roześmiał się, klepnąwszy się dłonią w czoło. - Oberwało mi się! Czy ktoś jeszcze o tym nie słyszał? Zasłużyłem na to, nie powinienem traktować cię z góry. Ha, baw się dobrze,
Talio! Spodoba ci się tutaj, mam nadzieję. Odwrócił się, uśmiechając na pożegnanie i zniknął za drzwiami, którymi tutaj właśnie weszła. Usłyszała jego kroki na schodach. Błądziła w labiryncie półek z książkami, tracąc poczucie czasu, zbyt przytłoczona liczbą tomów, by nawet zacząć myśleć nad wyborem. Stopniowo poczęła zauważać, że książki podzielono zgodnie z pewną klasyfikacją, a w ramach tej klasyfikacji układano je tytułami. Raz odkrywszy zasady, przeglądała książki na półkach bardziej świadomie, próbując rozpoznać działy, zapamiętać, gdzie się znajdują, zaznaczała położenie pewnych tomów, które wydawały się interesujące. W chwili, gdy już jako tako się we wszystkim rozeznała, przyłapała się na tym, że ziewa. Wróciła do swojej izby, wybrała jedną ze swoich nowych, nocnych koszul i ruszyła na poszukiwanie łaźni. Gród Senów posiadał całkiem nowy system latryn, a więc pokazane jej przez Sherrill nie wywołały w niej zdziwienia; jednak w jej rodzinnym Grodzie gorącą wodę do kąpieli trzeba było przynosić z kuchni w dzbanach, podczas gdy tutaj, w Kolegium, do grzania jej służyło kilka miedzianych naczyń opalanych węglem drzewnym, każde o pojemności jednej balii - z rurami do opróżniania z gorącej wody na spodzie i pompami do napełniania zimną od góry. Pomysł oczarował ją: już nie była dzieckiem, a jeszcze nie była dorosła i dlatego rzadko udawało się jej wziąć prawdziwą, gorącą kąpiel. W Grodzie najmniejszą dziatwę zawsze kąpano najpierw, potem była kolej na dorosłych, którzy jednak czekali aż w kuchni woda zagrzeje się w ponownie napełnionych naczyniach. Ci, których nie trzeba już było kąpać, ale którym z racji młodego wieku nie wolno było czekać do późna i kąpać się z dorosłymi, musieli zadowalać się resztkami wody po umyciu małych dzieci - zazwyczaj ledwie letnimi. W łaźni było kilka dziewcząt i kobiet, a więc wszystkie balie kąpielowe były zajęte. Talia stanęła przy pompie i w odpowiedzi na: “to ty musisz być tą nową” - nieśmiało podała swoje imię. - Cieszę się, iż okazało się, że jesteś dziewczyną - powiedziała jedna z dziewcząt niemal w jej wieku, z werwą pompując wodę. - Chłopcy mają nad nami zbytnią przewagę liczebną. Za każdym razem okazuje się, że nowo przybyły jest chłopcem! To dlatego ustępujemy im liczbą. - No tak, moja siostra jest u Uzdrowicieli i tam sytuacja jest odwrotna - rozległ się jakiś głos w kłębach pary. - Liczy się jakość, nie ilość - głos drugiej kąpiącej prawie ginął w pluskach wody. - I to sprawa oczywista, że kobiety reprezentują jakość. Pozostałe zachichotały, a Talia uśmiechnęła się lekko. - Sherrill powiedziała, że jest nas pięćdziesięciu trzech - rzekła po chwili, przez moment delektując się myślą, że siebie także może do tego wliczyć. - Ile dziewcząt jest w tej liczbie? - Trzydziestu pięciu młokosów i osiemnaście dzierlatek
- odpowiedziała dziewczyna przy pompach. - Mam na myśli ludzkie źrebięta, a nie Towarzyszy. Nie było tak źle, dopóty nie przybyli ci czterej chłopcy, ale teraz jest ich prawie dwa razy tyle. - Jeri, widać po tobie, że jesteś jeszcze dzieckiem - powiedziała młoda kobieta, która wyszła z najbliższej balii. - Może tobie brakuje lat, by nie doceniać tego rodzaju proporcji, ale nie dotyczy to Nerrissy i mnie. Tam, skąd ja pochodzę, jest nieco więcej kobiet niż mężczyzn i wolę, kiedy rzeczy mają się odwrotnie - kiedy to do mnie się zalecają, a nie ja do kogoś. Skończyłam już. Kto następny? - Czy tak jest i tam, skąd przybywasz, Talio? - zapytała Jeri, przyglądając się jej ciekawie i wchodząc do opuszczonej wanny. - Ja... ja myślę, że musi tak być - odpowiedziała. W jednej chwili zapomniała o nieśmiałości i próbowała w myśli przeliczyć proporcję płci w Granicznej Krainie. - Ja jestem z Grodu. - A gdzie to? - zapytała kobieta imieniem Nerrissa, zawijając ręcznikiem mokre włosy. - Na wschodzie, na Granicy - odparła zamyślona Talia. - Wiem, że życie jest tam raczej niebezpieczne. Co roku ginie więcej mężczyzn niż kobiet: mnóstwo jest dzikich zwierząt, rabusie pojawiają się każdej zimy. Myślę, że jest niemal dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn, przynajmniej w najodleglejszych Grodach. - Na niebiosa! Musicie mieć zatrzęsienie starych panien. - O, nie! Jeśli nie służysz Bogini, musisz wyjść za mąż. Mój ojciec miał jedenaście żon, a dziewięć jeszcze żyje. - Proszę, zajmij moją balię, Talio - z pary wyłoniła się Nerrissa. - Dlaczego niewiasty muszą wychodzić za mąż? - D...dlatego, że kobiety nie mogą być głową Dworu w Grodzie, zabierać głosu w Radzie albo w ważnych sprawach. To nie wypada - odpowiedziała zdumiona Talia. - A więc to tak! To dlatego nigdy nie wysłano kobiet - Heroldów na Wschodnią Granicę, nikt by nie chciał ich słuchać. Tu jest zupełnie inaczej, Talio, i sporo czasu upłynie, zanim przywykniesz. Długo miejsce to może wydawać ci się dziwne. My oceniamy tutaj ludzi po tym, kim są, a nie według płci - zwróciła się do niej Nerrissa. - Nie może być mowy o tym, co “wypada”, a co “nie wypada”. Liczy się tylko wykonywanie wyznaczonej pracy. Talia kiwnęła głową zamyślona, zanurzona w wodzie. - T... trudno jest myśleć w ten sposób. To p... po prostu wydaje się nienaturalne. M... m... myślę, że mnie się to podoba. Jednak większości z żon Ojca nie przypadłoby to do gustu, a już Keldar na pewno, i aż żal byłoby Isrel, gdyby zabrakło rozkazodawcy. - Nessa, dziecku nie są potrzebne kazania o tak późnej porze! - głośno odezwała się pierwsza kobieta, stojąc w drzwiach. - Naprawdę, powinni zrobić ciebie nauczycielem, kiedy
przywdziejesz Biel. Nigdy nie słyszałam nikogo, kto by tak długo przemawiał! Nuże, pośpiesz się, bo spędzisz tutaj całą noc! - Dobrze, już dobrze! - odparła Nerrissa, podśmiewając się z lekka. - Przyjemnych snów, malutka. Talia zakończyła kąpiel i odnalazła drogę do swej izby. Czuła się aż odrętwiała z wyczerpania. Wchodzenie do łóżka, w którym nie było żadnej innej osoby, wydawało się takie dziwaczne. Myśli jej wirowały, cała przygoda nie wydawała się realna: w niecałe dwa tygodnie zmieniła się z wyszydzanej w Grodzie Senów trzpiotki w Herolda-ucznia - na pozór rzecz niemożliwa. Wciąż powracała do chwili, kiedy zrozumiała znaczenie tego, co jej się przytrafiło; piastując wspomnienia ostrożnie, z niedowierzaniem, jak nowo narodzonego kotka, dopóki nie ogarnęła jej senność. Tuż przed zapadnięciem w sen przypomniały jej się słowa Nerrissy. Nagle stwierdziła, że naprawdę spodobało się jej to miejsce. Oby przynajmniej w połowie okazało się tak cudowne, jak na pierwszy rzut oka i oby pozwolili jej znaleźć tu swe miejsce!
PIĄTY
Obudziła się na delikatne pukanie Sherrill o ścianę. Zanim otworzyła drzwi, nałożyła na siebie mundur, który mimo wszystko był wciąż dla niej czymś nowym. - Już czas, śpiochu! - pogodnie popędziła ją Sherrill, która jak na tak wczesną porę wyglądała bardzo trzeźwo. - Dzwon na budzenie wybił przed wiekami, nie słyszałaś go? Jeśli się nie pośpieszymy, będziemy musiały obejść się zimną owsianką. - I nie oglądając się na Talię, odwróciła się, zmierzając prosto ku drzwiom od wspólnej izby. Sherrill
nieco
przesadziła,
co
Talia
mogła
stwierdzić
przekroczywszy
próg
dwuskrzydłowych drzwi. Wciąż jeszcze było sporo do zjedzenia - a rozmaitość potraw przyprawiła Talię o zawrót głowy. Spodziewała się znaleźć niewiele poza już wspomnianą owsianką, chlebem i mlekiem, i być może, wszystko to okraszone odrobiną owoców. Jak się okazało, za nimi weszło jeszcze mnóstwo uczniów, przecierających zaspane oczy, wymieniających między sobą słowa pogodnych skarg. Po śniadaniu - posiłku nieco tylko skromniejszym od kolacji, przy którym miejsce rozmów zajęły raczej ziewnięcia - Sherrill poprowadziła ją na pierwsze piętro i tam wyprowadziła przez drzwi na najdalszym końcu korytarza. Talia przypomniała sobie słowa Dziekana, że tędy wiedzie droga na dwór i do stajni. Przeszły przez szeroki, brukowany dziedziniec poprzedzane długimi cieniami, które słońce rzucało na kamienne, wilgotne od rosy płyty. Talia zwolniła kroku, w nadziei, że ujrzy wytęsknionego Rolana. - Talio, szybciej, nie zostawaj w tyle! - zawołała przez ramię Sherrill, mrużąc od słońca oczy. - Nie chcesz się dziś rano zobaczyć z twoim Towarzyszem? Przestraszona biegiem dogoniła Sherrill. - Czy Towarzyszy nie ma w stajniach? - zapytała zasapana. - W stajniach? Razem ze zwyczajnymi końmi? Jasne Niebiosa, toż by się nas wyparły! Towarzysze mają własne miejsce, my nazywamy je Łąką Towarzyszy, oraz - by mogły swobodnie i według własnego uznania się poruszać - zawsze otwartą stajnię. W tak piękny ranek jak ten pewnie wszystkie wyszły na swoją Łąkę. Zbliżyły się do wysokiego, drewnianego ogrodzenia, które otaczało tereny zbliżone wyglądem do parku. Talii przyszło na myśl, że to jest owa zielona przestrzeń w obrębie wałów, którą dostrzegła, po raz pierwszy patrząc na stolicę. Zwinnie, jakby była jednym z braci Talii, Sherrill wspięła się na ogrodzenie, wsadziła palec do ust i przejmująco gwizdnęła jak chłopiec. Dołączywszy do niej, Talia ujrzała daleko przed sobą malutkie, białe sylwetki, chodzące to tu to tani pod drzewami - dwie odłączyły się od reszty i zaczęły się zbliżać do nich truchcikiem. - Wzywanie ich myślą wcale mi nie wychodzi, chyba że w śmiertelnym strachu -
powiedziała Sherrill. - Ylsa powiada, że jestem zablokowana, a więc na Aksamitną muszę gwizdać. Nie wydaje się z tego powodu obruszać. Talia bez trudu rozpoznała, który ze zbliżających się Towarzyszy jest Rolanem. Na jego widok ogarnęła ją taka radość, że ani przez myśl jej nie przeszło, by zastanowić się, co Sherrill miała na myśli, mówiąc o “wzywaniu myślą” i “blokadzie”. Z okrzykiem szczęścia zeskoczyła z ogrodzenia i stanęła obok niego, głaszcząc go i szeptając różne głupstwa do ucha. Był jeszcze bardziej magicznym stworzeniem, niż to zapamiętała. Czyjeś ręce zatroszczyły się o niego minionej nocy tak, że niemal blask bił od niego. Sierść i grzywa były miększe od najprzedniejszej z tkanin, których kiedykolwiek dotknęła, a był tak piękny jak jeden z rumaków Księżyca, z zaprzęgu ciągnącego rydwan Pani. Jego chrapy muskały ją z - nie miała cienia wątpliwości - miłością. Prychał cichutko i znów powróciło uczucie pewności siebie, szczęścia, które nie odstępowało jej, gdy razem przemierzali drogę. Przy nim nie bała się niczego, nie targały nią żadne wątpliwości... - Nie chcę tego mówić, ale musimy stawić się na spotkanie z Mistrzem Alberichem ociągając się, przerwała sielankę Sherrill. - Talio, nauka obejmuje częste spędzanie czasu z Towarzyszem. Po południu znowu się z nim zobaczysz, a nawet musisz, bo odtąd opieka i troska o niego spada całkowicie na twoje barki. Są strasznie kochane, ale niestety nie mają rąk. Potrzebują nas tak samo, jak my potrzebujemy ich. Przyjdź więc do niego przed kolacją; a teraz naprawdę musimy już iść. Rolan popchnął Talię w kierunku ogrodzenia i wstrząsnął opadającym na czoło lokiem, jakby ponaglając ją. Kiedy mimo wszystko wahała się jeszcze, dał jej zdrowego kuksańca pyskiem i prychnął ostro. - No dobrze - odezwała się. - Będę grzeczna i pójdę sobie. Ale wrócę? niezależnie od zajęć! Sherrill zaprowadziła ją do długiego, niskiego budynku nie opodal, na tyłach stajni. Był niemal pusty. Ustawiono tu jedynie kilka ławek na nagiej, wyślizganej na gładko, drewnianej podłodze, a pomiędzy wstawionymi w ściany szafkami wprawiono wysokie lustra. Całe pomieszczenie oświetlały okna, znajdujące się tuż pod powałą. Napotkały tu człowieka, którego Sherrill przedstawiła jako Albericha, Fechmistrza. Ze wszystkich nauczycieli jedynie on nie był odziany w Biel, lecz w stare, miękkie skóry - po części zbroję, po części zwykłe ubranie - w ciemnym kolorze popiołów, ciemniejszym od barw uczniowskich. - Myślałam, że wszyscy nauczyciele są Heroldami - wyszeptała Talia do swojej przewodniczki, gdy zbliżały się do niego. - Wszyscy prócz jednego, ale Alberich jest Heroldem, tyle że on jest sam sobie prawem. Nigdy nie wdziewa Bieli, chyba że występuje oficjalnie. Kiedy Fechmistrz odwrócił się do nich, Talia prawie oniemiała ze strachu. Wysoki, muskularny i ogorzały mężczyzna miał twarz pooraną bliznami. Wydawało się, że uśmiech nigdy
nie rozjaśniał jego oblicza. Bujne, czarne włosy przecinały grube, srebrzyste kosmyki, szarozielone oczy przeszywały na wskroś. Właśnie to badawcze spojrzenie przygwoździło Talię w miejscu; teraz wiedziała, co czuje mysz, gdy patrzy na nią jastrząb. - Więc - odezwał się po długiej chwili - ile masz lat? Trzynaście? Masz za sobą fizyczne ćwiczenia, dziecko? Wiesz coś o orężu? O taktyce? Hę? Nie wiedziała zupełnie, co powiedzieć. Naprawdę nie mogła domyślić się, o co mu chodzi. Ćwiczenia fizyczne? Czy wchodzą w rachubę gry i zabawy? Czy proca do odstraszania od owiec wilków jest orężem? Koniec końców wręczył jej drewniany, ćwiczebny nóż i stanął ze skrzyżowanymi na piersi rękami, nie zmieniwszy ani o jotę swej strasznej, jastrzębiej postawy. - Dalejże tedy. Skocz na mnie... Wciąż nie miała bladego pojęcia, czego on od niej chce, i stała, nieruchomo jak głaz, ze sztywno zwieszonymi po bokach rękami, czując się komicznie i niezdarnie. - Co cię gryzie? Powiedziałem ci, byś mnie zaatakowała! Czy kobiety z twego ludu nie potrafią walczyć? - zapytał, akcentując swoje słowa i ściągając brwi w jedną onieśmielającą zmarszczkę. - W ogóle nie umiesz obchodzić się bronią? - Trochę umiem strzelać z łuku - odpowiedziała nieśmiało, cichutkim głosikiem. - Jeden z moich braci pokazał mi, jak to się robi. Nie powinien był tego robić, ale go uprosiłam. I, jak myślę, umiem narychtować procę. Myślała żałośnie, że widocznie znów źle trafiła. Wydawało się, że nic, czego się kiedykolwiek nauczyła, nie przyda się tutaj - z wyjątkiem, być może, zajęć gospodarskich. Jednak nigdy nie natrafiła na opowieść sławiącą zręczność Herolda w obieraniu warzyw ze skórki. Skulona oczekiwała, że odeśle ją ze wstrętem. Niczego takiego nie uczynił. - Przynajmniej masz na tyle rozsądku, by nie pozorować, czego nie potrafisz - rzekł głęboko zamyślony. - Wydaje się, że za późno ćwiczyć z tobą szermierkę na miecze; szczęśliwie raczej nie będziesz miała do tego okazji. Łuk to konieczność, sztylet oraz walka wręcz - to powinno zaspokoić twoje potrzeby. Wróć godzinę po upływie południa. I pozwolił jej odejść, zmierzywszy ją długim spojrzeniem zadumanych oczu. Po tym spotkaniu onieśmielona Talia podupadła na duchu; nawet Sherrill udało się ją przejrzeć, choć próbowała nie okazywać tego. - Nie gryź się - i Talia wyraźnie usłyszała w jej głosie ton zachęty. - Prawdę powiedziawszy, nieźle ci poszło jak na początek. Kiedy on ujrzał mnie po raz pierwszy, wyrzucił ramiona do góry i warknął; “Rozpacz! To rozpacz! Pozwólcie jej ciskać sieci i zdechłe ryby dla obrony!” Przynajmniej sądzi, że warto z tobą osobiście pracować. Mnie oddał w ręce swoich asystentów i ciągnęło się to miesiącami!
- Ale, dlaczego p... p... powiedział o... o... o tych r... rybach? Och, przeklęte jąkanie! Choćby nie wiem jak się starała, by wywrzeć wrażenie pewnej siebie, zawsze ją zdradzało! - Bo połowę swojego życia spędziłam w łodzi, a połowę w niezwykle zatłoczonych miejscach. Na śliskim pokładzie, albo pośród mrowiącej się na podłodze dziatwy ucieczka jest rzeczą najmniej pożądaną! Musiałam nauczyć się poruszać swobodnie, co ty umiałaś robić zawsze. - Nie w... w... widać było, aby myślał, że jestem coś warta. - Nie krzyczał na ciebie, już samo to zakrawa na cud, ani nie odesłał do domu wychowywać dzieci. Wydaje mi się, że podbiłaś go trochę, szczerze przyznając się jak niewiele potrafisz strasznie dużo uczniów próbuje udawać prawdziwych mistrzów, w rzeczywistości kiepsko radząc sobie z bronią. Zazwyczaj czyni wszystko, by takich ośmieszyć przed frontem wszystkich zebranych - za karę. Dotarły z powrotem do budynku Kolegium. Sherrill przy-trzymała drzwi wchodzącej Talii i zatrzymała się przy wejściu do pierwszej klasy po prawej stronie. - Tutaj znajdują się pozostali nowicjusze. Spotkamy się na drugim śniadaniu. Powiedziawszy to, Sherrill zniknęła. Odeszła długim korytarzem, zostawiając Talię samotną w obliczu kolejnej próby. Dziewczynka otworzyła drzwi, chcąc niepostrzeżenie wśliznąć się do środka, ale w tej samej chwili wszyscy zwrócili na nią oczy i poczuła się tak, jakby próbowała się wkraść chyłkiem. W klasie siedziało z tuzin uczniów. Oprócz niej nie było żadnej dziewczynki, a chłopcy byli mniej więcej jej rówieśnikami i choć na ich widok poczuła onieśmielenie, to jednak nie budzili w niej niepokoju. Ogarnął ją lęk jedynie na widok ubranej na biało, stojącej na czele klasy postaci, należącej do przerażających, otoczonych nimbem władzy ostatecznej istot - dorosłego mężczyzny. Natychmiast stała się czujna. Musiała powtarzać sobie, że on jest Heroldem i nigdy nie skrzywdzi nikogo, wyjąwszy wrogów Królowej i Królestwa. - Witaj - powiedział, przysiadając swobodnie na brzegu biurka. - Chłopcy, oto wasza koleżanka, Talia. Talio: ten jegomość o czerwonych włosach to Davan; wysoki to Gryffon; bliźniętami są Drakę i Edric - nie odróżniam ich od siebie jeszcze - mrugnął do nich, a dwójka chłopców uśmiechnęła się szeroko, widać było, że znakomicie razem się czują. - Może powinienem poprosić Albericha, by podbił jednemu oko, wtedy, zanim by zbladło, wiedziałbym, który jest który. Talia nieśmiało usiadła na wolnym miejscu i przyjrzała się baczniej nauczycielowi, który choć szczupły jak Alberich, nie miał tego strasznego, jastrzębiego wyglądu Fechmistrza, a jego kasztanowe włosy dopiero zaczynała prószyć siwizna. Na jego widok wyobraźnia podsunęła jej obraz myśliwskiego ogara; dobrodusznego, przepełnionego zapałem i tryskającego energią. Brązowe oczy patrzyły tak samo przyjaźnie. Przypominał jej w czymś Andreana i Talia zapragnęła
mu ufać. Coś pchało ją ku niemu - sama była sobą lekko zaskoczona. - Doskonale, skoro już jesteś z nami, myślę, że nadszedł czas, byśmy zaczęli. Najpierw pozwólcie, że wyjaśnię, czym będziemy się zajmować podczas tych zajęć. Nie jestem tu po to, by snuć bohaterskie opowieści, przerażające bajania, ani szerzyć dzikie pogłoski pijanego żołdactwa... lecz żeby wyjaśnić, na czym naprawdę polega “bycie Heroldem” - wygiął brwi, czym doprowadził bliźniaki do śmiechu. - Na czym naprawdę, polega nasza praca. Davan jest pewnie jedynym z was, który wie lub któremu wydaje się, że wie, co znaczy być Heroldem, a to dlatego, że oboje jego rodzice należą do tego klanu. A więc, na początek zadam Davanowi pytanie, które zamierzam postawić każdemu z was: Davanie, co właściwie robi Herold? Zapytany zmarszczył z namysłem brwi. - Wymierza sprawiedliwość, królewską sprawiedliwość - odparł w końcu. - Niezła odpowiedź, do pewnego stopnia, lecz jak to robią? - Uuu, objeżdżają wkoło wyznaczone tereny, odwiedzają miasta i wioski, obwieszczają nowe prawa Królestwa i opowiadają o działaniach Rady i Królowej. Starają się, by ludzie zrozumieli prawo. Są sędziami, a czasami nawet ustanawiają prawa, gdy coś wykracza poza prawa Królestwa lub miejscowy obyczaj. - Jasne Niebiosa! Masz na myśli, że ci biedni ludzie rok lub dłużej czekają na jakieś rozwiązanie? - zapytał Teren z udanym rozczarowaniem. - Nie, nie! Są i zwykli sędziowie. - No więc, dlaczegóż by z nich nie skorzystać? Wydawało się, że na to nie przychodzi Davanowi dobra odpowiedź do głowy, ale jeden z bliźniaków zamachał ręką nad głową. - Heroldzie Teren? - Śmiało! - Drake. Nasza wioska jest zbyt mała, by był w niej sędzia. - To niezły powód, ale jest i inny: czasami zdarza się, że miejscowi - sędziego nie wyłączając - zbytnio dają się unieść emocjom, by można było dokonać sprawiedliwego osądu. Oto jedna z przyczyn. Davanie, czy możesz podać jeszcze jedną? - Heroldowie znają Zaklęcie Prawdy. Zwykły sędzia nie może stwierdzić, kto jest kłamcą. - Doskonale! Jednak jest ono skuteczne jedynie, jeśli osoba biorąca udział w procesie wie naprawdę, co się wydarzyło - o tym zawsze pamiętajcie. Dobrze, Heroldowie są sędziami i prawodawcami. Co jeszcze, Drakę? - Opowiadają Królowej i Radzie, co widzieli w swoich obwodach. - Dlaczego to robią? - By Królowa znała prawdziwy stan swego Królestwa. Zdarza się, że zapisy burmistrzów i
naczelników w Księgach Katastralnych nie mówią całej prawdy. Heroldowie znają zapisy i wiedzą, gdzie szukać tego, co się nie zgadza. - Prawda. Twoja kolej Edricu. - Są ambasadorami w innych królestwach. Będąc tam, obserwują, czy nie dzieje się nic złego, o czym Królowa powinna wiedzieć - na przykład armia, zbyt wielka jak na kraj, który powinien być nastawiony pokojowo. Ponieważ Heroldów nie można przekupić, zawsze może ufać ich słowom. - Tak jest - powiedział Herold Teren. - I więcej: wychodząc stąd, Herold potrafi zauważać rzeczy, które mogą umknąć uwadze innych, świadczące, że dzieje się więcej, niż mówią o tym ich rozmówcy. Gryffon? - Heroldowie są gońcami Królowej: nie ma szybszego, bezpieczniejszego sposobu przesłania wiadomości z jednego krańca Królestwa na drugi, jak przekazać ją Heroldowi, bo Towarzysze są śmiglejsi i wytrzymalsi od jakiegokolwiek konia, który by się kiedykolwiek narodził - dlatego Heroldowie zwani są też Strzałami Królowej. W razie niebezpieczeństwa stają na czele zbrojnych, by regularna Armia mogła nadciągnąć na czas, co dodatkowo usprawiedliwia ich nazwę. - Doskonale. Talio, twoja kolej. Usilnie myślała, w czasie gdy inni udzielali odpowiedzi. - Sprawiają, że Królestwo jest bezpieczne - powiedziała miękko. - Czasami zajmują się tym, o czym powiedzieli inni, czasami czym innym: są szpiegami, zwiadowcami, zdarza się, że złodziejami - czym tylko trzeba, by Królowa wiedziała, jak nas wszystkich ochronić. Rzucają na szalę wszystko, byle bezpieczne było Królestwo i ona. - I dlatego - wolno powiedział Teren, każdemu po kolei zaglądając w oczy - tylko połowa z nas dożywa otoczonego szacunkiem, podeszłego wieku. Herold to ważka funkcja - Królowa powiada, że jesteśmy spoiwem, sklejającym wszystko razem ze sobą - i może być ciekawa, zwykle jesteśmy bardzo szanowani w Królestwie. A jednak zawód Herolda może być i śmiertelnie niebezpieczny. Na bok z bohaterskimi opowieściami, młodzieży! Pieśni na niewiele się zdają, gdy samotnie zaglądacie w twarz śmierci, a samotność to nieodłączny kompan Herolda. Jest nas zawsze zbyt mało i żyjemy w wielkim rozproszeniu, co wystawia nas na ogromne niebezpieczeństwo. Na chwilę jego oczy przesłoniła chmura. - Niebezpieczeństwo wzrasta proporcjonalnie do wagi zadania, które trzeba wykonać i waszej zręczności. To smutne, ale im lepszy Herold, tym pewniejsze, że Królowa wyznaczy go do ryzykownej misji. Jestem pewny, że każdemu z was zdarzają się chwile lenistwa, niedbałości w pracy. Od chwili przywdziania Bieli, pracując nad czymś, będziecie poświęcać wszystkie siły postawionemu zadaniu - wyboru nie będzie. A kiedy staniecie na linii frontu, no cóż, ten biały uniform to rzucający się w oczy cel. Mówię to wam teraz, ponieważ to wasza ostatnia okazja, by
opuścić Kolegium. Nie narazicie się przy tym na niczyją pogardę. Dobrze? Czy ktoś chce wyjść? Talia chrząknęła głośno. - Tak, Talio? - Nigdy nie udało mi się dokończyć opowieści o Heroldzie Vanyelu, panie. Na początku napisano, że z obawy nieomalże nie został Heroldem, lecz zrozumiał, że jest coś, co musi mimo wszystko zrobić, że istnieje praca, do której wykonania został wybrany. Ostatnie, co przeczytałam to to, że znalazł się w pułapce Sług Mroku. Co się z nim stało? - Umarł. Słudzy Mroku rozsiekali go na kawałki, zanim nadeszła pomoc. Jednak powstrzymał ich tak długo, że Król zdołał nadejść na czele armii i odeprzeć inwazję. Tak czy siak, poniósł samotną śmierć i żadna pieśń tego nie zmieni. Teraz chcę, byście to przemyśleli - namyślcie się głęboko. Czy to was przeraża? Od każdego może być zażądana cena, jaką zapłacił Vanyel; Królowa będzie szlochać nad wami, lecz nie cofnie się przed wysłaniem was. Chcesz wyjść? - Nie, panie - głosik Talii zabrzmiał cichutko, za to jej oczy stały się ogromne. - Czyż to nie przerażający obraz? - Tak, panie - powiedziała miękko, przygryzając wargę. - Tylko ktoś strasznie głupi, nie byłby... - zamilkła szukając słów. Dokończył za nią Gryffon. - Wszyscy słyszeliśmy opowieści, panie: te ze złym, przerażającym zakończeniem, jak i te, na końcu których bohater wraca gorąco witany i dostępuje zaszczytów. Znalazłem się tutaj tuż po pogrzebie Talamira i może myślicie, że nie doszły do nas słuchy o truciźnie? Mój własny brat wprost nazwał mnie szaleńcem na wieść, że chcę stać się Heroldem, Słysząc źle kończące się opowieści, można iść o zakład, że nas one wystraszą! A jednak to jest coś, co
musimy
robić
-
tak
jak
Vanyel. A może
trzeba
się
urodzić
Heroldem,
nie
można nim po prostu zostać, zaś wszystko, czego nas uczycie, pozwala nam jedynie robić lepiej to, o czym wiemy, że i tak musimy zrobić. To jak likworowa gorączka - czy coś takiego: nie masz wyboru, musisz to zrobić i nie możesz przestać - bo nie chcesz. Usiadł, teraz dopiero uświadamiając sobie, że podczas swojej przemowy aż zerwał się na nogi. Złagodniała napięta twarz Herolda Terena. - Rozumiem, że wszyscy zgadzacie się z Gryffonem. Ze śmiertelną powagą kiwnęli głowami. - W takim razie, mogę jedynie powiedzieć, że, jak zwykle, Towarzysze Wybrali właściwie. Znajduję, że jesteś nadspodziewanie wymowny, Gryffonie! Sądzę, że powinieneś poważnie rozważyć zajęcie się logiką i retoryką, mógłbyś okazać się bardzo przydatny w dyplomacji. Gryffon zarumienił się i spuściwszy głowę, mamrotał coś pod nosem, wpatrując z uporem
we własne dłonie. - A teraz, skoro poruszyliśmy ten temat: wszyscy wiecie, że to Towarzysze wybierają nowych Heroldów, lecz czy ktokolwiek z was wie, jak to się odbywa? l Spoglądali po sobie w milczeniu. Teren roześmiał się. - Nie wiem tego ani ja, ani nikt inny. Kilku najbardziej wyczulonych na więź, która tworzy się między Heroldem i jego Towarzyszem, określiło, że przy pierwszym spotkaniu “ma się poczucie, jakby było się na cenzurowanym”. Jednak co podlega cenzurze - tego nie wie nikt. Wiemy jedynie, że po Wyborze Towarzysza nawiązywana jest bezpośrednia, myślowa więź pomiędzy nim a jego Heroldem, która podobna jest do więzi istniejącej pomiędzy bliźniętami. To wszystko - wyjaśniał Teren, wymieniając uśmiech z Drakiem i Edrikiem. - Nieco później dowiecie się więcej i o więzi, i o tym, jak z niej korzystać. Na razie wystarczy wam wiedzieć, że ona istnieje, byście czując, że coś zachodzi między wami ł waszym Towarzyszem, nie uważali tego ani za wytwór własnej wyobraźni, ani nie obawiali się, iż popadacie w szaleństwo. W miarę dorastania, możliwe, rozwinie się w was jeden z Darów, które obcy ludzie zwą “magią Heroldów”. I o tym później dowiecie się więcej; lecz jeśli już wydawało się wam, że podczas waszego Wyboru Towarzysz przemówił - nie byliście w błędzie. Tak było. Nawet gdybyście w swoim życiu mieli być owiani jedynie lekkim tchnieniem Daru, wasz Towarzysz zawsze będzie do was przemawiał - bezpośrednio do waszych serc. A więc nie był to sen. Jeśli zaś spłynie na was właściwy Dar, któregoś dnia będziecie mogli odpowiedzieć swojemu Towarzyszowi wprost. Nieświadomie Talia odetchnęła z ulgą, nie zauważywszy nawet, że to samo, z wyjątkiem Davana, zrobili pozostali. - A oto jeszcze jedna rzecz o Towarzyszach, którą powinniście znać - ciągnął Teren. - Niech w was przenigdy nie zrodzi się wątpliwość, że są one czymś znacznie więcej jak zwykłymi zwierzętami. Wszelkie opowieści są jedynie bladym odbiciem tego, czym są naprawdę. Czy ktoś z was wie, skąd przybyli pierwsi Towarzysze? Davan kiwnął potakująco głową. - Moi rodzice opowiedzieli mi o tym, panie. - Z łaski swojej, powiedz to pozostałym. - Trzeba cofnąć się do czasów sprzed istnienia Królestwa - rozpoczął Davan, a Talia skupiła na nim całą uwagę, bo to była całkowicie dla niej nowa opowieść. - W krainie złego Króla żył dobry człowiek, imieniem Baron Valdemar - daleko na wschodzie, daleko za wszystkimi ziemiami naszych sąsiadów, na zachodniej granicy owego Królestwa. Król chętnie brał, na co miał ochotę, lecz nigdy nie zwracał uwagi ani na cierpienia poddanych, ani kraju, a większość dostojników była podobna do niego. Chwilowo Valdemarowi udawało się ustrzec swych ludzi przed Królem, a to dlatego, że był czarnoksiężnikiem, nie tylko Baronem, zaś jego Pani czarodziejką - znali jeszcze
starożytną sztukę, którą teraz zastąpiła magia Heroldów. Jednakże nadszedł dzień, kiedy nie było już innego wyjścia poza otwartym buntem. Baron Valdemar był mądry, wiedział, że bunt nie jest żadnym rozwiązaniem: nie mógł zbyt długo opierać się całej potędze królewskiej, a nawet wielu sąsiadów z radością przyłożyłoby ręki, by pomóc Królowi go zniszczyć i potem dzielić się dobrami i ziemią. Postąpił więc w jedyny możliwy sposób: uciekł na Zachód, zabierając ze sobą każdego, kto myślał podobnie. Prowadził ich, aż przekonał się, że nikt ich nie ściga, wtedy zatrzymał się dokładnie w miejscu, w którym teraz siedzimy, by tu założyć nowe Królestwo, a ci którzy za nim poszli, obwołali go swym Królem - Davan zamilkł na chwilę, by zebrać myśli. - Mnóstwo tam było o napotkanych po drodze niewygodach, ale tego już nie pamiętam zbyt dokładnie. - Radzisz sobie doskonale, Davanie. Szczegółów dowiecie się później, na lekcji historii. Opowiadaj to, co zapamiętałeś. - Ha, koniec końców wybudowali to miasto i do czasu, kiedy Król Valdemar się postarzał, wszyscy zaczęli wieść dostatni żywot. To wtedy poczuł, że czas przemija, on jest coraz starszy, i że trzeba pomyśleć o przyszłości. Do tej pory nie bardzo mógł sobie na to pozwolić, bo zawsze miał pełne ręce pracy - jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Tak czy siak, oto co sobie pomyślał: “Wiem, że jestem dobrym władcą i dobrym człowiekiem. Jestem niemal przekonany, że i mój syn będzie do mnie podobny, lecz, co będzie w przypadku dzieci mojego syna i dzieci jego dzieci? Jak się upewnić, że każdy kto zasiądzie na tronie, będzie dobry dla łudzi, którzy go wspierają?” - To dobre pytanie. A więc, co zrobił? - No cóż, zaczekał, aż nadejdzie Noc Świętojańska i wyszedłszy do gaju, który teraz wyrasta pośrodku Łąki Towarzyszy, poprosił o pomoc wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek słyszał. Matka opowiedziała mi, że w księdze, którą czytała, napisano, iż rzucił zaklęcie, bo pamiętajcie, że był przecież magiem - prawdziwym, a nie tylko Obdarzonym. Matka powiada, że tam skąd pochodził aż roiło się od magów. Tutaj też ich nie brakło, ale Vanyel był ostatnim magiem Heroldów. - Tak mówi tradycja, mów dalej - dorzucił Teren. - Zaczął o świcie, lecz dopiero o zachodzie otrzymał odpowiedź. Zrobiło się tak jasno jak wtedy, gdy zbyt wiele promieni słonecznych odbija się od śniegu i Król słyszał jedynie tętent kopyt, przypominający bicie dzwonów. Kiedy ustąpiła światłość, zobaczył przed sobą trzy konie - o sierści jak lśnienie księżyca i oczach jak skrawki nieba. Stary Valdemar w całym swym życiu nie widział nic, co byłoby do nich podobne; kiedy zbliżył się do nich, jeden spojrzał mu prosto w oczy - i to wszystko. Ardatha powiedziała mu swoje imię i złączyła ich Więź... - I pierwszy Towarzysz dokonał Wyboru. - A zaraz potem pojawił się główny Herold - a w owych czasach Heroldowie byli wyrazicielami woli Króla, ani w dziesiątej części nie tak zapracowani jak dzisiaj - szukając Króla.
Drugi Towarzysz, Kyrith, Wybrał jego z kolei. Nadszedł królewski syn, Następca tronu, i Steladar Wybrał i jego. Kiedy już wszyscy trzej się ocknęli, Król zadecydował, by od tej chwili tytuł Herolda znaczył więcej niż dotąd, ponieważ jedynie jedna osoba może być Królem lub Następcą, za to Heroldów może być mnóstwo. - Po czym Król Valdemar, Książę Restil oraz Herold Beltran przystąpili z mozołem do pracy nad tym, by uczynić Heroldów takimi, jakimi są teraz, a początkiem był edykt, który wymaga, by Następca obowiązkowo był także Heroldem. Zadanie nie było łatwe, żywot kilku królów i królowych upłynął w trudzie i znoju, ale początek wszystkiemu dali ci trzej. Gdy umarł Valdemar było już dwudziestu jeden Heroldów, licząc w tym jego samego, Następcę tronu i drugiego syna Następcy. - Masz dobrą pamięć Davanie, dziękuję - zakończył Teren. - Skąd przybywali Towarzysze? - dociekał Edric. - Początkowo konie wychodziły z Gaju w środku miejsca zwanego teraz przez nas Łąką Towarzyszy - tak jak pierwsza trójka. Skąd przychodzą inne, nikt tego nie wie. Po jakimś czasie klacze zaczęły się źrebić i teraz wszystkie, z wyjątkiem jednego, przychodzą na świat w Kolegium. Tym wyjątkiem jest Towarzysz Osobistego Herolda Królowej - spuścił na chwilę wzrok z Edrica, omiatając przelotnie spojrzeniem Talię, tak szybko, że nie była pewna, czy jego oczy drgnęły naprawdę. - Ten Towarzysz zawsze wyłania się z Gaju, tak jak na samym początku. Zawsze jest to ogier i wydaje się, że nigdy się nie starzeje. Zawsze przedstawia się swojemu Heroldowi - inne mogą to robić lub nie, pozwalając swym Heroldom wybierać dla siebie imię. Jeśli zginie - a wielu spotkał ten los - w Gaju pojawia się kolejny, by zająć jego miejsce. Jeśli Osobisty Herold Królowej żyje - zostaje przez niego Wybrany, jeśli nie - Towarzysz zatrzymuje się na tyle, by zostać osiodłanym i rusza na poszukiwanie następnego z linii. Zwykle Wybiera kogoś, kto już jest Heroldem lub też tuż przed założeniem Bieli, ale nie jest tak zawsze. - Talamir był Osobistym Heroldem Królowej, nieprawdaż, panie? - Tak, był nim, Rolan był jego Towarzyszem - odpowiedział, kiwając głową Teren. - To czyni z Talii Osobistego Herolda Królowej, tak? - Prawda. To ważna pozycja. Czy ktoś z was jej zazdrości? Drakę pokręcił głową zawzięcie, - Ha! - zakrzyknął. - Było nam dane zobaczyć Ba... Mam na myśli Księżniczkę. Ani mi się śni taka posada! - pozostali potwierdzili tę opinię kiwnięciem głowy. Teren uśmiechnął się półgębkiem. - Trzymajcie języki na wodzy, młodzieży. Między sobą możemy nazywać Elspeth Bachorem - nawet Królowa tak o niej mówi. Lecz zważajcie, by nie usłyszał tego nikt z dworzan. Niektórzy z chęcią posłużyliby się tym, by wywołać kłopoty. Macie rację: przed Talią stoi ciężkie
zadanie i my wszyscy będziemy musieli jej pomóc, bo na Dworze nie brak jest takich, którzy bardzo pragną, by powinęła się jej noga. Jedynie Talia może tego dokonać, lecz pozostali mogą pomóc, chroniąc ją, aby nikt nie utrudnił jej już i tak niełatwej pracy. Dobrze, panowie? Chłopcy kiwnęli głowami na zgodę, ale Talia postanowiła twardo, że nie będzie dla nikogo ciężarem, i mimo wszystko nie wiedząc jeszcze, na ile można zawierzyć obcym, przysięgła sobie, że bezwzględnie poradzi sobie sama. W korytarzu zabrzmiało podwójne uderzenie dzwonu. - Kto z was jest dzisiaj kuchcikiem? - zapytał Teren. Talia uniosła odrobinę dłoń. - Na przyszłość - mówię to do wszystkich - to sygnał dla kuchcików, usługujący udają się na trzykrotne bicie dzwonu, a jadło podawane jest na cztery. Nuże, młodzieży! Panowie, jeśli w waszych izbach panuje bałagan, lepiej zmielicie ten stan rzeczy - po obiedzie czas na inspekcję. Teren skierował Talię do drzwi i schodów tuż obok wyjścia na dziedziniec. Idąc tędy nie przechodziło się przez kancelarię Gospodyni, lecz trafiało wprost do ogromnej kuchni. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu kucharz okazał się łysiejącym, pyzatym jak księżyc w pełni mężczyzną. Widok rządzącego w kuchni mężczyzny wprawił ją w takie zdumienie, że nawet jej do głowy nie przyszło, by się go zlęknąć, trudno zresztą byłoby bać się kogoś o takim łagodnym i miłym usposobieniu. Nie zwracając uwagi na panujący na pozór chaos dookoła, kucharz przepytywał ją, co potrafi i po każdej odpowiedzi coraz szerszy uśmiech rozjaśniał jego twarz. - Nareszcie! - wykrzyknął rozpromieniony. - Nareszcie ktoś, kto wie, co robić z jadłem oprócz zjedzenia go, oczywiście! - I oddał jej we władanie warzywa. Obierając i siekając, rozglądała się dookoła siebie ciekawie. Miejsce nie wydawało się zbytnio różnić od kuchni w Grodzie, nawet piece stały w tych samych miejscach. Jednak po chwili zaczęła dostrzegać różnice: pompy doprowadzające wodę do ogromnych zlewów i do miedzianych kotłów, rury do odprowadzania pomyj ze zlewów. Dookoła czuło się niemal fanatyczną akuratność, z jaką ułożono rondle, garnki i kuchenne przybory oraz skrupulatność w utrzymaniu czystości; spotkałoby się to z pochwałą Keldar - bez dwóch zdań. Ze zdziwieniem stwierdziła, że we wszystkich piecach podłożono ogień a, na pozór, nie biło od nich nieznośne gorąco. Albo musiały być opatrzone staranniej niż piece w Grodzie, albo - po namyśle przyszło jej do głowy - wystają poza obręb murów zewnętrznych i to w jakiś sposób się z tym wiąże. Wkrótce stwierdziła, że panujący w kuchni chaos jest w rzeczywistości pozorny. Każda czynność była starannie zaplanowana, jak jaki generalski manewr polowy. Nikomu nie wolno było przystanąć bezczynnie dłużej niż na jedną czy dwie chwile. Kucharz doskonale oceniał umiejętności i siły kuchcików, znużenie opadało ich zwykle, gdy już uporali się ze swoją robotą; wtedy jednego po drugim odsyłano, by odsapnęli przy długim, wspartym na kobyłkach blacie. A
gdy tylko zmęczone dłonie wypoczęły nieco i utrudzone nogi mogły się znowu poruszyć, wtedy to z głębin pieców zaczynały wyłaniać się garnki i rondle, z kredensu przy ścianie wysypywać naczynia, które, napełnione, trzeba było przenieść do windy. Gdy znikał na górze ostatni półmisek, odwróciwszy się pomocnicy stwierdzali, że zastawiony jadłem stół czeka już na nich. Talia przesunęła się w kącik i spostrzegła, że ma za sąsiadkę Jeri. - Lubię tę pracę - powiedziała Jeri, napełniając swoją misę i Talii rosołem. - Mero zawsze zostawia nam najlepsze kąski. Kucharz uśmiechnął się od ucha do ucha; nawet jego oczy się roześmiały. - Jakże inaczej mógłbym sobie zapewnić, byście przykładali się, a nie wymigiwali od roboty? - rzucił pytanie, podając gorący chleb i masło. - Czyż nie napisano w Pierwszej Księdze: “Wołu, co w znoju młóci twe ziarno nie zabraniaj nasycić pustego żołądka? - A co to takiego: Pierwsza Księga? - wyszeptała Talia. - Mero pochodzi z Trzech Rzek, żyją tam ludzie, którzy wierzą w jednego tylko boga odpowiedziała Jeri. - Wiem, że to dziwne, ale bądź bardzo porządna, bo z Mero okrutnie dobry człowiek. Talii wydało się to nad wyraz dziwaczne, wiedziała, co powiedzieliby o tym członkowie starszyzny. Jednak nie można było zaprzeczyć, że ten człowiek przyciągał ciepłem i dobrocią, zadawał sobie trud nakłaniając Talię, aby nakładała sobie do misy, gdy zdawała się zbyt nieśmiała, by objadać się na równi z innymi. Słowa, które usłyszała od Nerrissy tej nocy, zaczynały nabierać treści. Lecz zanim zaczęła je lepiej pojmować, Kucharz, w popisie godnym jakiego kuglarza, wyczarował z pieca gorący, jagodowy placek, co rozpędziło wszelkie inne myśli na cztery wiatry. Gdy ma się trzynaście lat, abstrakcja zawsze zajmuje miejsce poślednie za jagodowym plackiem. Właśnie dojadali ostatnie okruszyny, kiedy pojawiła się grupa pomywaczy i kucharz przepędził ich na górę. Pamiętając, co Herold Teren powiedział o inspekcji izb, Talia popędziła posprzątać własną, by nikt nie zobaczył, w jakim stanie ją zostawiła rankiem. Szybko przebrała się w starsze, bardziej znoszone rzeczy i pośpieszyła na ćwiczenia z Fechmistrzem. Słońce stało już wysoko na niebie. Plac ćwiczebny otaczał pierścień drzew, które rzucały przyjemny cień. Sam plac był zwykłym skwerem pokrytym zrytą, pożółkłą trawą, z ustawionymi z dwóch boków ławkami, za którymi była mała studzienka. Tuż za drzewami rozpościerała się wolna przestrzeń, na jednym jej końcu stały łucznicze tarcze, a na drugim stojaki pełne łuków i strzał. Na oczach Talii dwóch uczniów wybrało kilka z nich, przymierzając się do każdego po kolei, dopóty nie znaleźli tego, który bardziej przypadł im do gustu - jak widać tutaj nikt nie posiadał swej własnej broni. Wahając się wkroczyła na plac, gdzie właśnie królował Fechmistrz, po równo dzieląc swój
czas pomiędzy łuczników i adeptów walki wręcz. Przepełniał ją strach na myśl o powtórnym zetknięciu się z przerażającym Alberichem, ale tego popołudnia przekonała się, że doświadczenie okrucieństw ze strony brata Justusa przydało się na coś. Alberich naprawdę wyglądał na zadowolonego, zobaczywszy, że ona potrafi upaść, nie raniąc się przy tym, i że wie, jak obchodzić się z łukiem, nie kalecząc własnego przedramienia, palców ani nie uszkadzając lotek strzał. Talia sądziła, że w posługiwaniu się łukiem niewiele ustępuje uczniom w tym samym co ona wieku i to dodało jej nieco pewności siebie. Nie spodziewała się, że będzie ich tutaj aż tylu, ale pomiędzy szarym kolorem jej własnego Kolegium przewijały się jasnozielone mundurki Uzdrowicieli i rdzawo-brązowe Bardów. Było w tym jednakże coś osobliwego, że jako jedyna z grupy w swoim wieku ćwiczyła z ostrą bronią. Większość jej rówieśników wywijała prętami lub ćwiartowała kukły palcatami, które jedynie lekko przypominały ćwiczebne ostrza. Ponownie spotkała tutaj Jeri. Widok znajomej twarzy dodawał otuchy. Talia przysiadła obok niej, gdy odbyły swoją porcję ćwiczeń. - Dlaczego nie widać tutaj Błękitnych? - zapytała zaciekawiona. - Tych? - skwitowała Jeri parsknięciem, które nie bardzo pasowało panience. - Większość z nich pobiera nauki u prywatnych nauczycieli, a przynajmniej ci, którzy nie uczą się na bakałarzy lub mistrzów sztuk wyzwolonych. Bakałarzom nie potrzebna jest praktyka z bronią, a dworzanie nie zniżyliby się do wspólnego trudu z pospólstwem. A do tego Alberich nie rozpieszczałby ich, o czym wiedzą. Czyś królewicz czyś żebrak, jeśli nie dasz z siebie wszystkiego, oberwiesz siarczystego klapsa. Oooch... - jęknęła, widząc jak Alberich odsyła kolejnego chłopca i kiwa w jej kierunku. - Wydaje się, że teraz moja pora na klapsy. ' Skoczyła na równe nogi, by przyjąć pozycję naprzeciw Albericha z ćwiczebnym mieczem w dłoni. Talia przypatrywała się Jeri z zazdrością, że nie potrafi poruszać się tak jak ona. - Nie daj się jej zwieść, młokosie - roześmiał się starszy chłopiec, którego wiek Talia oceniła na szesnaście lat. - Jej krew jest tak błękitna, jak samej Królowej. Gdyby nie to, że została Wybrana, teraz byłaby już Hrabiną. Sporo skorzystała na naukach jednego z owych prywatnych guwernerów, o których co dopiero mówiła z taką pogardą, to dlatego jest tak niewiarygodnie dobra, jak na jej wiek. - I dlatego Alberich obchodzi się z nią surowiej niż z resztą z nas - dopowiedział drugi, niski i szczupły chłopiec, mniej więcej rówieśnik Talii, o krzaczastych brwiach i ciemnobrązowych oczach osadzonych w wąskiej twarzy zdradzającej psotliwą naturę. Właśnie skończył pojedynek z innym uczniem i upadł bez tchu obok Talii, ocierając mokrą od potu twarz ręcznikiem. Aż się skrzywił widząc, jak Alberich poprawia pozycję nóg, smagnąwszy Jeri płazem swej broni po źle
ustawionej nodze. - Nie lubi najemnych guwernerów? - zaryzykowała Talia. - Niechętny jest wysoko urodzonym? - Na miłośników gwiazd! Nic takiego! - wykrzyknął drugi chłopiec. - Zwyczajnie, oczekuje od niej czegoś więcej, a więc odnosi się do niej surowiej. Tak sobie myślę, że może wpadł na pomysł, że zrobi z niej Fechmistrzynię, kiedy on ustąpi już pola - o ile wyjdzie cało z tych ćwiczeń i szczęśliwie zakończy czeladniczą praktykę! - Wierz mi, jeśli Jeri będzie tak fechtować przez cały czas do przywdziania Bieli, to potem będzie ją można pokonać tylko nasyłając armię - odparł pierwszy. - Ha, Coroc, ty wiesz najlepiej - przyznał drugi, przyglądając się, jak zajmuje miejsce Jeri. Jego ojcem jest Lord Wojny i od urodzenia widywał najlepszych fechmistrzów Królestwa - wyjaśnił Talii. Oczy Talii zrobiły się wielkie jak spodki. - Syn Lorda Wojny? Jego kolega błysnął zębami w uśmiechu, zawieszając ręcznik na szyi. - To zupełnie nowy świat, co? Na prawo syn Lorda Wojny, na lewo Hrabina, a tu siedzi... były złodziejaszek i żebrak... - wykonał żartobliwy skłon - na twe usługi, rzecz jasna... i... A skąd ty jesteś? - Z Grodu. - Wiejska dziewucha zatem. Trudno w to uwierzyć, nieprawdaż? Jakby jedna z tych szalonych opowieści, którymi nas karmią. Ty jesteś Talia, prawda? Kiwnęła głową, zaintrygowana, skąd o tym wie. - Ja jestem Skif. Jeśli byłaś z Dziekanem, w czasie gdy Profos-Marszałek przechodził mimo, usłyszałaś o mnie z pewnością niejedno! To niesprawiedliwe - wiem: my wszyscy rozpoznajemy ciebie, bo twoja twarz jest jedynym nie znanym nam obliczem niewieścim, za to tobie przyszło zapamiętać aż pięćdziesiąt dwie twarze i tyleż imion! I jakby jeszcze tego było mało, wszystko, z czym się tutaj spotykasz, jest sprzeczne z naukami wyniesionymi z domu, tak więc czujesz się z lekka ogłupiała - wyciągnął rękę tak szybko, że nie zdołała uskoczyć i zmierzwił jej włosy z przychylnym uśmiechem. - Tak jak to powtarzali przez cały mój pierwszy rok: “i to minie”. Bardzo nam przyjemnie, że do nas się przyłączyłaś, i gorąco życzymy ci sukcesu z Królewskim Bachorem. A teraz kolej, by i mnie Mistrz Alberich własną ręką wychłostał. Przy odrobinie szczęścia z nowymi siniakami będzie mi tak samo do twarzy, jak z grządką, która wykwitła na mej skórze ostatnio. Głowa do góry - zakończył wstając - ty idziesz zaraz po mnie. Wbrew własnym słowom, Skif wydawał się nieźle sobie radzić w starciu z Fechmistrzem. Talii, pomimo braku doświadczenia, udało się zauważyć, że Alberich ćwiczy z nim w zupełnie
odmienny sposób niż z Corokiem i Jeri. Skif bronił się krótką, ciężką klingą, odmienną od lekkiego rapiera Jeri i długiego miecza Coroca. Jego pojedynek polegał tyleż na gimnastyce, co na fechtungu i raczej na unikaniu ciosów oponenta niż ich parowaniu. Odskakiwał ze zręcznością wiewiórki - ale tak czy siak i jego w końcu mistrz Alberich “zabił”. “Śmierć” Skifa była dramatyczna, a jego teatralne umiejętności nagrodzono brawami, po których podniósł się z ziemi, uśmiechnięty, by okazać Alberichowi jego własne rękawice, wyciągnięte mu zza pasa podczas pojedynku. Mistrz odebrał je z westchnieniem, które starczyło za słowa, iż nie pierwszy raz nabrał się na tą sztuczkę i odwrócił się, by gestem przywołać Talię na jego miejsce. Zbliżyła się, trzęsąc się okropnie. - Przyglądałaś się Skifowi uważnie? - zapytał Alberich. - To dobrze. Chcę, abyś nauczyła się tego stylu; nie ma w nim krztyny elegancji, za to mnóstwo przebiegłości i uważam, że lepiej byś wiedziała, jak uniknąć sztychu zabójcy spoza gobelinu niźli ciosu w pojedynku w obronie honoru. A więc - zaczynaj! Ucząc ją, okazał więcej cierpliwości niż się spodziewała, zobaczywszy jego wybuchy złości wywołane błędami innych. Nie uraczył jej żadną ze swoich zgryźliwych uwag, którymi obsypywał pozostałych, ani nie zaaplikował jej żadnego klapsa płazem swej ćwiczebnej klingi. Może podsuwała to jej wyobraźnia, ale odnosił się do niej jakby z szorstką sympatią, na pewno bardziej niż w przypadku innych starając się brać pod uwagę stan jej ducha i sił, bo gdy zaczynała być pewna, że wyczerpana nie utrzyma się już dłużej kolanach z waty, uśmiechnął się do niej krótko na ten widok osłupiała zupełnie - i powiedział: - Wystarczy. Całkiem nieźle, lepiej niż się spodziewałem. Odpocznij przez chwilę i kiedy ochłoniesz, idź zobaczyć się ze swoim Towarzyszem. Odetchnęła na tyle, by nie zesztywnieć i pobiegła na Łąkę Towarzyszy z ochotą, której dorównywać mogłaby tylko niechęć brania udziału w ćwiczeniach z bronią. Zbliżając się do ogrodzenia zobaczyła, że Rolan już czekał na jej odwiedziny. Wspięła się po surowych deskach i nie tracąc czasu na siodłanie, wskoczyła prosto na jego grzbiet i poderwała do galopu przez pole. Czuła niewiarygodne upojenie - choć często galopowała na gospodarskich koniach, to jednak gdzie im tam było do śmigłego, miękko kroczącego Rolana. Łąka okazała się właściwie ogromnym parkiem - pełnym drzew, dolinek o zalesionych stokach, przecinanym korytami strumieni. Był tak wielki, że po przebyciu go niemal na drugą stronę okazało się, że ludzie w pobliżu ogrodzenia od strony Kolegium wyglądają jak żuczki. U najdalszego końca Łąki zawrócili w pełnym galopie z powrotem w stronę ogrodzenia. Przywarła do szyi Rolana, zrośnięta z nim w jedno, czując się jakby to jej własne stopy pod nią śmigały. Uczepiła się jego grzywy, zanurzyła w nią swoją twarz i szeptała: - Nie zatrzymuj się, kochaniutki! Możemy go wziąć! Skacz!
Poczuła, jak spina się pod nią, ogrodzenie zamajaczyło przed nimi, bezwiednie przesunęła ciężar i wzlecieli w powietrze, nad ogrodzeniem, które mignęło tylko pod jego skulonymi kopytami. Nim serce zabiło, było po wszystkim. Wylądował lekko jak ptak, a dźwięk dzwonu rozległ się, gdy, po drugiej stronie, jego kopyta dotknęły brukowanego dziedzińca. Kiedy palcami przeczesując włosy, odgarnęła je sprzed oczu, usłyszała serdeczny śmiech. - A ja myślałem, że przyjdzie mi sadzać cię na siodło po drabinie! - odezwał się szorstki głos tuż za nią. - Coś mi się zdaje, że mógłbym się od ciebie tego i owego nauczyć, mój ty młody centaurze! Rolan zawrócił w miejscu, stając na wprost wysokiej, chudej kobiety w nieokreślonym wieku, o krótko obciętych, siwiejących już, brązowych włosach i mądrych, szarych oczach, od stóp do głów odzianej w białą skórę. Śmiejąc się kobieta, złożywszy ręce na plecach, podeszła bliżej zamaszystym krokiem i obeszła ich dookoła, mierząc wzrokiem ze wszystkich stron. - Ani słowa, świetnie dosiadasz, młoda Talio, robisz to swobodnie. No tak, pokazałaś, co potrafisz robić na oklep, a więc zobaczmy, jak ci idzie w siodle, zgoda? Herold Keren - jak się okazało siostra bliźniaczka Terena, co wyjaśniałoby wymianę uśmiechów z Dirkiem i Erikiem - była wyraźnie zadowolona z tak zaawansowanej w sztuce jeździeckiej podopiecznej. Po wspólnie spędzonej godzinie powiedziała Talii, że nie minie dużo czasu, a nauczy ją wszystkiego, co sama potrafi. Umiejętności Keren w tym zakresie były niewiarygodne, a sztuki, jakich dokonywała razem z Towarzyszem, graniczyły z cudami. - Zanim jeszcze przywdziejesz białe szatki, moja droga - powiedziała, rozstając się z Talią - będziesz mogła powtórzyć wszystko, co możesz zrobić pieszo, siedząc na grzbiecie Towarzysza. Obu nam przyniesiesz uznanie, czuję to w moich kościach. Kiedy skończę pracę nad tobą, jedynym sposobem na ściągnięcie cię z grzbietu Rolana, będzie śmierć. Talia ku wielkiemu swemu zdziwieniu, poczuła tę samą instynktowną sympatię do Keren, co do jej brata bliźniaka. To było niepokojące, nieomalże przerażające. Instynkt podpowiadał jej, by zaufała tym ludziom wbrew wszystkiemu, czego dotąd w życiu doświadczyła, a co nakazywało jej trzymać się od nich z dala, dopóki nie będzie ich całkowicie pewna. Czyż własna rodzina i krewni nie wyrządzali jej krzywdy, nie zdradzali jej? Czy, w takim razie, mogła po obcych spodziewać się, że będą lepsi? A jednak coś głęboko w duszy wciąż powtarzało, iż zbyteczne są jej obawy. Nie wiedziała, któremu głosowi ma ulec i była tym bardzo strapiona. Keren zakończyła ćwiczenia, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, stanowczo stwierdzając, że zarówno Rolan jak i ona są znużeni - a przynajmniej powinni być. - Teraz idźcie spędzić razem chwilkę na łące. Pojeźdźcie sobie, jeśli macie ochotę, spacerujcie, jeśli wolicie. Bądźcie razem, to najważniejsze. Początki wzajemnej więzi były dobre,
lecz wymaga ona pielęgnacji. Talio, nie próbuj robić niczego, po prostu cieszcie się, że jesteście razem. To wystarczy. Talia posłuchała z radością, przelazła przez płot i szła teraz obok Rolana, pozwalając błądzić myślom bez celu. Nie mogłaby wyjaśnić dlaczego, lecz opadły z niej napięcie i bojaźń, które, jak sięgała pamięcią, zawsze były częścią jej osoby. Przynajmniej na razie znalazła dla siebie miejsce, gdzie otaczano ją opieką, i to także dodawało jej pewności siebie. Obecność Towarzysza rozpraszała wątpliwości i łagodziła jej lęki. Ocknęła się dopiero, gdy przez murawę przetoczyło się podwójne uderzenie w dzwon, którym Kucharz wzywał swych pomocników do kuchni. Wskoczyła na grzbiet Rolana i pokłusowali do olbrzymiej masztalarni pośrodku Łąki. Wcześniej Keren pokazała jej, gdzie tutaj złożono uprząż Rolana. Wyczyściła go w pośpiechu - ale troskliwie - zgrzebłem i pomknęła do swojej izdebki, mając niewiele czasu na umycie, zmianę ubrania i zajęcie swojego miejsca przy kolacji. Myślała, że z podniecenia nie zaśnie, a tymczasem ku swemu zaskoczeniu przyłapała się, że zasypia już nad talerzem. Zaledwie starczyło jej sił, by wziąć przepisową kąpiel, ucieszona, że wczesnym wieczorem tak niewielu współzawodniczy o miejsce w baliach, bo gdyby przyszło jej czekać w kłębach pary na swoją kolejkę, spałaby na stojąco. Tym razem nie opadły jej w łóżku żadne natrętne myśli, bo twardo zasnęła, ledwo przyłożywszy głowę do poduszki.
SZÓSTY
Przez następny tydzień Talia miała codziennie ten sam rozkład zajęć. Budziła się tuż po wschodzie słońca na dźwięk dzwonu, który jakoś za pierwszym razem przespała. I wtedy na zmianę: albo wrzucała byle co na siebie i pędziła na dół do kuchni - pomóc przy śniadaniu, albo spokojniej doprowadzała siebie i swoją izbę do porządku, przed udaniem się na śniadanie, po którym przychodziła pora na zajęcia z orientacji. Co drugi dzień, stopniowo przybywało coraz więcej zajęć, w miarę jak każde z nich zaczynało zabierać jej coraz mniej czasu. Wszystkie popołudnia miała wypełnione ćwiczeniami z Mistrzem Alberichem, nauką jazdy u Herolda Keren i naturalnie umacnianiem więzi z Rolanem. W dni, kiedy nie pomagała przy kolacji czy obiedzie, siedziała długie godziny w szwalni, wespół z innymi cerując pozornie nie kończące się góry szarych uniformów. Z nadejściem końca tygodnia Herold Teren, po skończonych zajęciach, gdy inni opuszczali klasę, poprosił, by Talia została z nim jeszcze chwilkę. Zdenerwowała się, z czego nawet nie zdała sobie sprawy. Skubiąc skórkę na palcu czekała, by usłyszeć, dlaczego chce z nią rozmawiać, a im dłużej to trwało, tym bardziej opuszczały ją zewnętrzne pozory spokoju. Obserwowała go ukradkiem, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy, chyba że przypadkiem. Wsparł się ciężko o blat swojego biurka. Wydawał się przejęty i czymś zmartwiony, a wiedziała z doświadczenia, że taki wyraz twarzy dorosłego oznacza dla niej kłopoty. Teren czuł się źle w sytuacji, w jakiej się znalazł. Temu biednemu, zagubionemu dziecku, próbującemu dojść do ładu ze swoją nową rolą, wystarczało kłopotów, a tu trzeba jeszcze dorzucić kłopoty związane z jej rodziną. W myślach przeklął okrucieństwo tego, który przesłał tak na zimno obliczoną wiadomość, której zadaniem było zatruć tę odrobinę spokoju osiągniętego przez dziecko. - Talio... - rozpoczął i zawahał się, widząc jak drgnęła nerwowo. - Dziecko, nie masz się czego obawiać... Ja tylko muszę przekazać ci raczej nieprzyjemną wiadomość, którą, sądziłem, wolałabyś odebrać w samotności. To słowo od twojej rodziny. - Mojej rodziny? - powtórzyła z wyrazem zaskoczenia i zaintrygowania na twarzy. - Wysłaliśmy do nich posłańca, tak jak w przypadku każdego Wybranego dziecka, z wiadomością, co ci się przytrafiło. Tak zwykle bywa, że rodzice, zapominając o gniewie, skłonni są przebaczyć wszelkie nieposłuszeństwa w obliczu zaszczytu, jakim jest Wybór. Myśleliśmy, że tak właśnie będzie i z tobą. Teraz, w końcu, spojrzała wprost na niego, poczuł się tym skrępowany i o dziwo zabrakło mu słów. - Talio, doprawdy żałuję, że sprawy nie potoczyły się tak, jak tego spodziewaliśmy się. Brakuje mi słów, by wyrazić, jak mi jest przykro, lecz oto odpowiedź, której nam udzielili - krótko
dokończył. Pogrzebał w kieszeni tuniki, wydobył ciasno złożony skrawek papieru i wręczył go jej. Rozprostowała go, bezwiednie gładząc załamania, a Teren czekał, z góry obawiając się, co ona zrobi po jej przeczytaniu. “Gród Senów nie ma córki imieniem Talia” - stało tam napisane. W bazgrołach półanalfabety znać było rękę ojca. Nie wiedziała nawet, że płacze, dopóki gorąca kropla nie upadła na papier, rozmazując atrament. Przełknąwszy łzy, natychmiast odzyskała panowanie nad sobą. Aż do tej chwili nie uzmysławiała sobie, jak wielką żyła nadzieją, że z powodu swej nowej posady rodzina kiedyś przyjmie ją ponownie do siebie. Nie przyszło jej jednakże do głowy, że Heroldowie ich o tym powiadomią - miała nadzieję, iż sama obwieści im tę nowinę, może nawet wjeżdżając do Grodu w pełnym stroju Herolda. Wtedy, gdy po raz pierwszy poczuła, iż jest naprawdę Heroldem, obudziła się w niej nadzieja, że nagrodą za ten sukces będzie przebaczenie, a nawet, być może, pochwała. Lud Grodów nie potępiał wszystkiego, czym zajmowali się Heroldowie ani czemu dochowywali wierności. Nawet najwięksi krytycy spośród nich przyznawali, że rola Heroldów jest istotna i oczywiście chętnie witali ich, gdy najeźdźcy przekraczali Granice lub trzeba było położyć kres waśni. Może i jej krewni zrozumieliby teraz, dlaczego pozwalała sobie na gorszące zachowanie; zrozumieliby, że odpowiadała tylko na głos własnej natury. Na pewno teraz mogliby to pojąć i powitać jej powrót, być może nawet pozwolić odnaleźć miejsce dla siebie. To dziwne, lecz kiedy wybierała ucieczkę, groźba klątwy z ich strony nie wydawała się tak wygórowaną ceną za wolność, jak teraz gdy wszelkie nadzieje na przebaczenie legły w gruzy przez tę jedną wiadomość... Mniejsza o to. Znów była zdana tylko na siebie, Heroldowie nie spojrzą przychylnym okiem, jeśli będzie rozczulać się nad sobą w takiej sytuacji. - W porządku - powiedziała tylko, oddając papierek Heroldowi. - Powinnam się była tego spodziewać. - Poczuła dumę, że głos jej zadrżał tylko leciutko, i że mogła spojrzeć mu prosto w oczy. Terena zaniepokoił spokój, z jakim dziewczynka przyjęła wiadomość, a przede wszystkim tak nienaturalna w jej wieku żelazna wręcz wola i umiejętność panowania nad emocjami. Powinna była pozwolić sobie na słabość i łzy, tak jak każde dziecko, a ona kryła się z nimi, zamykając się jeszcze bardziej w sobie. Wynikiem - do tego stopnia tłumionych uczuć - mógł być później głęboki emocjonalny kryzys; dziecko dodawało jeszcze jedną cegłę do oddzielającego ją od wszystkich muru. - Chciałbym ci jakoś pomóc. - Teren był nadzwyczaj zafrasowany, próbował okazać jej, że jego troska w równej mierze wynika z odrzucenia przez nią prawa do wyrażania żalu, jak i z samej
sytuacji. - Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak odpowiedzieli. Gdyby udało mu się chociaż zmusić ją do przyznania, że czuje się nieszczęśliwa! Byłby to pierwszy krok, by przełamać jej skrytość i w końcu zdobyłby jej zaufanie. - Może wyślemy jeszcze jednego posła, później - zaproponował, starając się zaglądnąć jej w oczy. Talia spuściła wzrok i potrząsnęła głową. Powrót był niemożliwy, a przynajmniej tryumfalny wjazd Herolda rodem z Grodu. Nawet dla swych najbliższych krewnych byłaby osobą obcą. Talii z rodu Senów nigdy nie było. Pogwałciła Święte Pismo, w którym napisano, że dziecko płci żeńskiej musi być we wszystkim całkowicie uległe; została wyrzutkiem i oni nigdy zdania nie zmienią. - Ale... - Spóźnię się. - Talia uniknęła jego wyciągniętej ręki i uciekła żałując, że Teren nie okazał mniejszego współczucia. O mały włos nie doprowadził jej ponownie do łez. Pragnęła ponad wszystko wypłakać się na jego ramieniu, ale nie ośmieliłaby się tego zrobić. Czyż mogła spodziewać się pomocy kogoś obcego, skoro wyparli się jej wszyscy znajomi i krewni? A zwłaszcza, gdyby obnażył jej słabość? Herold musi sam sobie radzić i polegać tylko na sobie. Nigdy nie odważyłaby się okazać słabości i tego, że nic nie jest warta. Na szczęście następne zajęcia - historia, która Talii przypominała nieskończoną opowieść były tak zajmujące, że mogła zapomnieć o swoim nieszczęściu. Jak wiele innych przedmiotów, organizowano je cyklicznie, aby każdy uczeń mógł je rozpocząć w dowolnej chwili. Nauczycielem była starsza kobieta - Herold Werda. Dzisiejszy wykład i późniejsza dyskusja były tak fascynujące, że na chwilę wszelkie jej nieszczęścia poszły w niepamięć. Geografią była oczarowana w stopniu niewiele mniejszym. Uczyli jej wszyscy Heroldowie z Kolegium po kolei. Wykłady dotyczyły ich rodzinnych stron i dzisiaj, ponieważ nadszedł czas na poznanie krainy wokół Jeziora Evendim, ukończywszy zajęcia z orientacji, zaczął opowiadać Teren. Zajęcia nie ograniczały się tylko do studiowania map. Analizowali krajobraz regionu, topografię, wegetację i warunki klimatyczne. Rozpatrywali wpływ tych czynników na styl życia miejscowej ludności i zastanawiali się nad konsekwencjami zmiany któregokolwiek z nich. Zajęcia pochłonęły ją, przestała rozmyślać o odtrąceniu przez rodzinę. Po skończonym wykładzie Teren dawał jej jakieś znaki ręką, ale Talia udała, że tego nie widzi i pośpieszyła na następne zajęcia - samotna w ciżbie uczniów. Teraz przyszedł czas na matematykę. Liczby nigdy nie budziły wielkiego zachwytu Talii, ale Herold Sylvan wydawał się tak uwielbiać precyzję i zawiłości tego przedmiotu, że było w tym coś zaraźliwego. Najnowszy przedmiot, który Talia zaczynała tuż przed obiadem, nosił nazwę: dworskie maniery. Serce zabiło w niej niespokojnie. Była pewna, że odstawałaby od Dworu, niezgrabna jak
koza, zwłaszcza teraz: tak wytrącona z równowagi, tak spięta. Czuła niemalże strach przed spotkaniem z nauczycielem - w jej wyobrażeniu kimś upudrowanym i sztywnym jak kij spodziewając się szyderstw. Wślizgnęła się ukradkiem do sali jeszcze przed nadejściem nauczyciela, a kiedy ucichł szmer rozmów, usiadła zgarbiona, mając nadzieję, że nikt jej nie zauważy. - Czy jest tutaj Talia? Myślałam, że przyłączy się do nas dzisiaj - padło pytanie. Na dźwięk znajomego głosu Talia aż poderwała głowę do góry. - Na Jasne Niebiosa, dziecko - zawołała ze śmiechem w głosie Gospodyni Gaytha powinniśmy dać ci szczudła, ledwie cię można zobaczyć, taka jesteś drobniutka! - Za to pani nie... - wypaliła Talia i poczerwieniała na twarzy. - Nie jestem dworką i nie jestem nawet Heroldem, jednak zanim przyjęłam obecną posadę, byłam Guwernantką w Domu Ravenscroftów. To dlatego was uczę - wyjaśniła Gaytha cierpliwie. Guwernantka patrzy na dwór z unikalnej pozycji: od środka, będąc zarazem osobą niewidoczną. Dlatego mogę uczyć was manier, które łagodzą zwyczaje, a także sposobów, jak ustrzec się jadowitych zębów skrywanych pod gładkim językiem. Nie popełniajcie błędu: jeśli pozostanie wam zwyczaj odzywania się, zanim zdążycie się zastanowić, poczujecie ukąszenie na sobie! Nikły, pełen dobroci uśmiech złagodził naganę. Zajęcia nie zapowiadały się tak źle, jak tego obawiała się Talia. Dworskie maniery przypominały taniec - skomplikowany, lecz fascynujący. Jednak Talia miała powody niedowierzać, że kiedykolwiek zgłębi jego tajniki, nie mówiąc już o swobodnym stąpaniu w jego rytmie. Po obiedzie przychodził czas wolny, czas na czytanie w Bibliotece - by wyciągnąć ją z tej komnaty cudów, trzeba by chyba nagich sztyletów. Wspomniawszy opowieść Davana o początkach Królestwa, wybrała jeden z pierwszych tomów w dziale historycznym. Dzisiaj nie przypadły jej w udziale obowiązki kuchcika u boku Kucharza, a więc opuściwszy Bibliotekę udała się do szwalni: ciasnej, dobrze oświetlonej izby, zastawionej stołami z koszami pełnymi uniformów w różnym stadium zniszczenia. Dopiero tam - mając ręce pełne pracy, a umysł wolny od wysiłku - poczuła się naprawdę samotna, zwłaszcza słysząc śmiech innych uczniów gawędzących o rzeczach i ludziach jej całkowicie obcych. Znalazła dla siebie kącik, nieco w cieniu, za zasłoną góry przyodziewku do pocerowania i tam postawiła swój koszyk. Żałość dopadnie ją prędzej czy później, a to był dobry i czas, i miejsce po temu - nikt jej nie mógł tutaj zauważyć. I rzeczywiście, niejedna słona kropla zmoczyła pończochy. Przynajmniej dzisiaj nie musiała zmagać się z demonicznym Alberichem. Dzisiaj na polecenie mistrza jej nauczycielem był eks-złodziejaszek Skif. Po upływie tygodnia poczuła nieśmiały przypływ cieplejszych uczuć do tego chłopca, który wydawał się odnosić ze zrozumieniem do jej niezdarności, okazując niewyczerpaną cierpliwość. Unikając nagan, pomagał
jej zapanować nad nieposłusznymi kończynami, zwalniając swe ruchy tak, by mogła dokładnie zobaczyć, co powinna robić. Kiedy widać było po niej zniechęcenie, bawił ją szyderczymi opowieściami 6 swych śmiesznych występkach, których się dopuścił w czasach, gdy był dzieckiem ulicy, żebrakiem i kieszonkowcem. Powoli zaczęła ulegać jego urokowi, a on zdawał się wiedzieć, kiedy zrobić krok w jej stronę, a kiedy się cofnąć. Następnie przyszła kolej na ćwiczenia na strzelnicy, po których w końcu mogła poświęcić czas Rolanowi. W obecności Towarzysza bolesne poczucie osamotnienia ulotniło się całkowicie. Ćwiczyli na torze przeszkód, aż oboje poczuli znużenie i udali się w daleki zakątek Łąki, by ochłonąć i pobyć tylko ze sobą. Ponownie sama jego bliskość miała jakiś magiczny wpływ na jej duszę. Porównując uczucie samotności, które nie opuszczało jej nawet w obecności jej dwojga najbliższych krewnych, z tym, co przepełniało ją, gdy przestawała z Rolanem, cena za przybycie tutaj, którą przyszło jej zapłacić, nie wydawała się już wygórowana. Talia niemal całkowicie odzyskała pogodę ducha - będąc razem z nim nigdy nie miała cienia wątpliwości, iż jest kochana, że on przenigdy by jej nie opuścił. Albo zaczynała przyzwyczajać się do trudów, albo stawała się coraz wytrzymalsza, bo nie czuła już takiego znużenia jak w pierwszych dniach i wyszła zwiedzić graniczące z Kolegium ogrody. To tam właśnie przekonała się, dlaczego Sherrill przestrzegała ją przed samotną konfrontacją ze słuchaczami nigdzie nie afiliowanymi. Spacerowała żwirowymi ścieżynkami pomiędzy zasadzonymi z matematyczną dokładnością klombami. Słońce chyliło się ku zachodowi, w nadchodzącym zmierzchu powietrze wydawało się gęstnieć, przybierając ciemnoniebieską barwę. Zapach róż mieszał się z aromatem wieczornych kwiatów, które dopiero co zaczynały otwierać pąki. Na poły śniła na jawie i nawet nie spostrzegła, że ktoś jest w pobliżu, dopóki nie padły słowa: - Czy tu zalatuje gnojem? - Ktoś za jej plecami pociągnął wyniośle nosem. - Naprawdę wydaje mi się, że tak jest istotnie! - Być może to ogrodnicy użyźniają klomby? - Tym razem był to głos dziewczęcy, obrzydliwie szyderczy. - O, nie wydaje mi się - odpowiedział pierwszy. - To smród zdecydowanie świeży i zarazem kozi. Przestraszona Talia odwróciła się. Pięciu lub sześciu wyrostków w niebieskich uniformach wylegiwało się w cieniu żywopłotu. - A niech to, co my tu mamy? - zakrzyknął zdziwiony jeden z nich udając, że teraz dopiero ją widzi. - Myślę, że odnalazłem źródło tego odoru! - Niewątpliwie - dodała dziewczyna u jego boku - bo to ta dziewka znad Granicy. Litości! W dzisiejszych czasach byle komu pozwalają wstąpić do Kolegium. Wydaje ci się, że kąpią to,
zanim zezwolą włóczyć się po ucywilizowanych okolicach, ale... Patrzyli na nią drwiąco, z wyrazem oczekiwania na twarzach. W pierwszej chwili Talia chciała odpowiedzieć słowem na słowo, ale namyśliwszy się zarzuciła ten pomysł. Było ich pięcioro, a ze słów Sherrill wynikało, że sami nie zaniechają obelg, ani nie będą bić się uczciwie. - O Pani, te istoty są przesiąknięte brudem do szpiku i stukrotna kąpiel nie zmyłaby tego zapachu - ciągnął złośliwości chłopiec. - Co nie jest niespodzianką, zważywszy ich bezdenną ignorancję. Dano mi do zrozumienia, że ta oto próbowała oddać Towarzysza z powrotem do Kolegium. Nie miała pojęcia, co to być Wybranym. Z gniewu i wstydu zapiekły Talię uszy. - Czy to jest tak samo głupie jak cuchnące? - zapytał trzeci. - Tak musi być, ponieważ .najwyraźniej nie uzmysławia sobie, że o tym rozmawiamy. Z oczu Talii trysnęły łzy, lecz szybko je stłumiła. Mowy nie było, by ujawniła przed tą bandą, jak raniące są ich obelgi. Zacisnęła piekące powieki i zaczęła się oddalać. Zerwali się natychmiast na równe nogi i obstąpili dookoła. Nawet ich nie zauważyła, póki starannie wymierzony kuksaniec nie posłał jej głową w przód, prosto w obficie podlany kwietnik. Nie była na to przygotowana i ciężko upadła, wbijając nos w ziemię i liście. Przy wtórze oddalających się śmiechów Talia wyplątała się z klombu. Od uderzenia zatkało jej dech w piersi. Na klombie zasadzono pnącza różane i, na oko, żaden cierń nie miał mniej niż cal długości. Wyplątawszy się z nich, stanęła w postrzępionym mundurze, podrapana do krwi i brudna. Łzy spłynęły po jej policzkach, otarła je wierzchem poplamionej ziemią dłoni i biegiem uciekła do bezpiecznego Kolegium, ciesząc się, że gęstniejące ciemności ukryły ją przed wzrokiem obcych. Tak wcześnie w komnacie łaziebnej nie było żywego ducha. Spiesznie wepchnęła zniszczone ubranie do zsypu. Po długim moczeniu zadrapania zaczęły wyglądać tak, jakby nabawiła się ich fechtując. W szumie płynącej wody utonął odgłos pociągania nosem, gdy płakała na poły ze złości, na poły z bólu. Nie miała zamiaru prosić Sherrill o pomoc. Nie mogła ze starszą dziewczyną spędzać dnia od rana do nocy, a w chwili samotności ponownie stałaby się celem ataku. Prócz tego - niezależnie co Sherrill powiedziała - Talia wątpiła mocno, czy spodobałaby się ciągła obecność dziecka u jej boku. Talia nabrała sporego doświadczenia w spotkaniach z tego rodzaju prześladowcami, wiedziała, czego się może spodziewać. Raz zacząwszy, nie zrezygnują, dopóki nie poczują się całą zabawą znudzeni. Była jeszcze jedna rzecz, którą należało wziąć pod uwagę. Odgarnęła mokre włosy z czoła i spojrzała na bliznę wielkości monety na lewej dłoni. Ile mogła mieć lat, kiedy Justus przytknął jej
w tym miejscu rozżarzony do czerwoności pogrzebacz? Dziewięć? Dziesięć? Mniejsza o to. Dorośli dali wiarę jemu, nie jej; wyparł się czynu i powiedział, że to ona sama wyrządziła sobie krzywdę. A zatem: dlaczego ktokolwiek miałby jej uwierzyć? Była tutaj nowa, nikt jej nie znał, a napastnicy na pewno byli dziećmi liczących się dworzan. Biorąc pod uwagę okoliczności, czy znalazłby się taki, kto by dał wiarę łgarzowi? Lepiej zachować milczenie - tamci znaleźli oczekiwaną uciechę, może wkrótce znudzi ich ta zabawa. Łudziła się na próżno. Już na drugi dzień stwierdziła, że ktoś skradł poczynione przez nią zapiski z historii. Następnego dnia, pchnięta w plecy niezdarnie runęła jak długa, siniacząc sobie kolana i łokcie o posadzkę korytarza. Kiedy już na powrót zebrała myśli i książki, nie dostrzegła nikogo, kto mógłby wymierzyć jej tego kuksańca, choć z tłumu, który ją otaczał, dochodził ją słaby odgłos chichotów. Dwa dni później nieznani napastnicy obrzucili ją kamieniami, kiedy samotnie spieszyła na lekcje fechtunku i posługiwania się bronią. Nazajutrz odkryła, że ktoś opróżnił nad jej książkami pełną butlę atramentu, a w pobliżu nie było ani śladu żywego ducha. Było to szczególnie upokarzające: ktoś mógłby teraz posądzić ją o to, że niedbale obchodzi się z książkami! Zaczęła krążyć opinia, że z niej niezdara. Ktoś ją popychał lub podkładał jej nogę przynajmniej raz na tydzień; częściej, jeśli odważyła się wychynąć z Kolegium. A do tego doszły prześladowania już nie fizycznej natury. Zaczęła otrzymywać anonimy. W tajemniczy sposób pojawiały się w jej książkach i kieszeniach, rozbijając w puch jej pewność siebie. Doszło do tego, że sam ich widok o mało nie doprowadzał jej do płaczu, a nie mogła pokazać ich nikomu, bo słowa blakły natychmiast po przeczytaniu i w ręce zostawały jej zwyczajne skrawki papieru. Nie ośmieliła się zwierzyć nikomu, gdyż nie miała żadnego dowodu, że łotrzykami byli jedynie Błękitni. Gdyby rzeczy przedstawiały się tak, jak wyglądały, to szaleńczym wydawałoby się przypuszczenie, iż ktoś z jej kolegów z Kolegium także należał do grupki znęcającej się nad nią, choć Justus ukrywał swój sadyzm pod maską anielskiej, zawsze uśmiechniętej twarzy. Rzeczy nie zawsze są takimi, na jakie wskazują pozory. Nie, lepiej już borykać się z tym samej, ostatecznie pozostawał Rolan. Jednakże Keren spostrzegła, że coś złego się święci. Do jej rąk dotarła już wiadomość od brata o słowie od rodziny do Talii, a po rozmowie z Elcarthem doszła do wniosku, że to właśnie ona może okazać się osobą, która wywiedzie to dziecko z jej samotnej pustelni. Nie dostrzegała śladu niezdarności, pracując z Talią i doniesienia o jej nieustannych potknięciach zupełnie nie przystawały do tego, co widziała na własne oczy. Coś tu szło na opak, okropnie na opak. W dzieciństwie Keren wyćwiczyła w sobie niebywałą cierpliwość - wiadomo, że godzinami wysiadywała z pełnymi garściami okruszków chleba, ledwie mrugnąwszy powieką, dopóki nie nakarmiła ptaków z ręki. Teraz podchodząc Talię, robiła to z tą samą cierpliwością: to tu rzuciła
słówko, to tam ledwie uchwytną zachętę. Jeśli ktokolwiek prześladuje dziewczynkę, Keren prędzej czy później dowie się o tym. Czasami przeklinała protokół, obowiązujący wszystkich posiadających Dar myśloczucia. Gdyby nie to ograniczenie, mogłaby po prostu odczytać, co też trapi to dziecko, a jeśli nie ona, to byli tacy, którzy potrafili uchylić wszelkie zasłony. Jednakże protokoły ustalono ku ochronie: nikogo nie wolno było bezwzględnie odzierać z jego intymnych myśli; intencje, bez względu na to jak dobre, nie miały znaczenia. Gdyby dziecku mimowolnie uszło cokolwiek uwagi, to co innego; na nieszczęście Talia odseparowana była prawdziwym murem nie do przebycia. Niewielka była też nadzieja, że odbierze cokolwiek ktoś bardziej od Keren utalentowany; skrytość Talii uznano za chęć zachowania swojej prywatności i jako taką, godną uszanowania. Ludzie, którzy potrafią odbierać myśli innych, fanatycznie przestrzegają prywatności swojej i cudzej, co było w większości przypadków skłonnością godną pochwały, jednakże dla Keren w tej sytuacji poważną przeszkodą. Chociaż Talia nie zauważyła, że Keren odnosi się do niej z większą troskliwością, to jednak czuła życzliwość swojej instruktorki jeździectwa i omalże nie powiedziała jej o anonimach, kiedy otrzymała kolejny: “Idź i opowiedz o tym, cymbale. Jakież to będzie zabawne widzieć, jak usiłujesz wyjaśnić, dlaczego nie możesz pokazać nic poza pustymi skrawkami papieru! Pomyślą, że z ciebie wariatka. Możliwe, że nie będą w błędzie. Jak myślisz?” To ją przeraziło. Widmo szaleństwa prześladowało ją, od kiedy otrzymała pierwszy anonim. No bo jakże pismo może znikać z papieru po przeczytaniu? A jeśli pomyślą, że ona jest szalona, mogą ją oddalić z Kolegium. A dokąd wtedy się uda? Nie warto było ryzykować. Płakała w samotności, nie ufając nikomu. Nagle, gdy jej napięte do ostateczności nerwy były już na granicy wytrzymałości, rozpoczęły się trzy miesiące śródzimowych biesiad na Dworze i prześladowania raptownie ustały. Kiedy kilka dni upłynęło bez jakiegokolwiek anonimu, w Talii obudziła się nadzieja; kiedy przeminął tydzień, odważyła się osłabić nieco czujność. Przy końcu pierwszego, wolnego od prześladowań miesiąca, doszła do wniosku, że znudziła dręczycieli swą biernością i że poszukali sobie innej rozrywki. Rzuciła się wtedy w wir życia w Kolegium z tak niepohamowanym zapałem, że pod koniec Śródzimowego Święta zaczęła się czuć jakby stworzona dla tego miejsca. Ból po odrzuceniu jej przez rodzinę przestał być tak dojmujący. W Święta w Kolegium zawieszono zajęcia na dwa tygodnie. Uczniowie, którzy nie wracali na wakacje do rodzinnych domów, zwykle odwiedzali przyjaciół lub krewnych w okolicy miasta. Jedynie Talia nie miała gdzie się podziać, tak bardzo trzymała się na uboczu, że wszyscy opanowani gorączką przygotowań przeoczyli ten fakt. Pierwszy dzień wakacji zastał ją przemierzającą puste korytarze, wsłuchującą się w echo własnych kroków. Czuła się w nich malutka i osamotniona, nie
była pewna, czy nawet zasoby Biblioteki wypełnią jej puste godziny. Wsłuchana w dziwny pogłos własnych kroków w korytarzu uzmysłowiła sobie, że do jej uszu dociera jeszcze inny, słabszy dźwięk - harfy, spoza drzwi oddzielających prywatne kwatery Heroldów od reszty Kolegium. Zaciekawienie i samotność popchnęły ją w tę stronę. Skrzydło drzwi pod dotykiem jej ręki uchyliło się, poskrzypując cichutko. Muzyka wiodła ją jakby za rękę długimi korytarzami aż na sam koniec skrzydła Heroldów do narożnika, z którego widać było pałacową Świątynię. Dookoła panowała cisza. Znajdowały się tu przeważnie jednoosobowe izby, zamieszkane przez rozproszonych po kraju Heroldów. Było tak pusto jak w skrzydle Kolegium. W rozbrzmiewających dźwiękach muzyki przebijał smutek i samotność. Stojąc tak, by jej nie można było dostrzec spoza na poły otwartych drzwi na parterze, oczarowana muzyką Talia straciła poczucie czasu. Westchnęła, gdy melodia urwała się. - Wejdź, proszę, kimkolwiek jesteś - dobiegł z izby stłumiony wiekiem, miękki głos. - Nie trzeba wystawać w posępnej sieni, skoro mnie przyda się ktoś do towarzystwa. Zabrzmiało to całkiem szczerze i Talia opanowawszy nieśmiałość, bojaźliwie otworzyła drzwi nieco szerzej. Przez okna malutkiej izdebki wlewało się słoneczne światło, odbijając się od ścian wyłożonych deskami o miodowej barwie, ślizgając się po kilku sprzętach w odcieniu ciemniejszym tylko o ton. Jasne płomienie na kominku rozsiewały zapach jabłoni, pogłębiając tylko atmosferę światła i ciepła. Niedaleko ognia siedział starszy mężczyzna - na pewno był to najstarszy człowiek, jakiego Talia kiedykolwiek widziała, bo srebrzyste włosy bielą dorównywały jego ubraniu. Jednak z jego dobrej, uderzającej pięknem rysów twarzy patrzyły pełne serdeczności oczy w oprawie zmarszczek, które - tak jak w przypadku jego ust - świadczyły raczej o skłonności do śmiechu niż gniewu. Miał szerokie brwi, mocne usta, wyrazisty podbródek, a z całej postawy przebijała dobroć. Harfę opierał o jedną nogę; oczy Talii rozszerzyły się na widok drugiej, która jak u wiejskiego strażnika była odrąbana od kolana w dół. Poszedł za jej zdumionym spojrzeniem i uśmiechnął się. - Miałem więcej szczęścia niż siła innych - powiedział - gdyż najemnicy z Tedrel odjęli mi tylko nogę, a w służbie dla Królestwa nie musiałem złożyć życia. Cóż trzyma takiego młokosa jak ty w tych posępnych korytarzach w czas Świąt? Być może jego niesamowite podobieństwo do matki jej ojca, a może tylko otwarcie okazywana jej serdeczność spowodowały, że Talia zaufała mu całym swym sercem i otworzyła się przed nim, jakby zrobiła to przed Rolanem. - Nie miałam dokąd pójść, panie - odpowiedziała prawie szeptem. - Nie masz przyjaciół, którzy chętnie podzieliliby się z tobą radością i miejscem przy ogniu? - zasępił się. - To wielce nie w stylu Heroldów!
- Ja... ja nie powiedziałam nikomu o tym, że zostaję. Tak
naprawdę
to
nie
zaprzyjaźniłam
się
z
nikim;
moja
rodzina
odtrąciła mnie i... i... - I nie w smak ci było, by ktokolwiek dowiedział się o tym i przyjął w swoje progi z litości? - domyślił się. Przytaknęła, zwieszając nieco głowę. - Na oko masz z trzynaście wiosen, zapewne to pierwsze twe Śródzimie, inaczej całe Kolegium trzęsłoby się od wieści, że nie masz się gdzie podziać. Coś takiego pasuje tylko do nowoWybranego, zatem jesteś Talią. Powiedz mi, czy błądzę? Skinęła lękliwie. - Ha, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - odparł. - I ja nie mam gdzie spędzić Świąt. Mógłbym na Dworze, ale nienawidzę tłoku. Prochy moich krewnych od dawna rozproszył czas i przyjaciele odeszli albo wezwał ich obowiązek. Spędzimy wakacje razem? Na imię mi Jadus. - B... bardzo bym tego chciała, panie. Bardzo. - Podniosła oczy i uśmiechnęła się do niego. - Cudownie! W takim razie rozgość się, proszę. Przy ogniu dość jest miejsca. Krzesło, poducha - co wolisz? Spostrzegł, że Talia bardzo jest zalękniona i odegrał małe przedstawienie ze strojeniem harfy, gdy ona z wahaniem l kładła puchatą poduchę z aksamitu obok kominka i zwinęła się na niej jak kot. Był obdarzony Darem myśloczucia i choć przenigdy by nie śmiał wścibiać nosa w niczyje myśli, to jednak subtelne odcienie docierających do niego uczuć, tak jak i jej zachowanie, podszepnęły mu, by postępować z dziewczynką nadzwyczaj ostrożnie. Z natury był dobrym człekiem, lecz w tym przypadku wiedział, że będzie musiał niemal przejść samego siebie, gdyż byle błąd z jego strony może ją wystraszyć. - Cieszę się, że moja gra zwabiła cię w moje progi, Talio. - To było bardzo piękne - powiedziała zadumana. - Nigdy dotąd nie słyszałam takiej muzyki. Roześmiał się. - W swej zarozumiałej dumie dzięki ci, moje dziecko, lecz okrutna prawda jest taka, iż byle Mistrz Bardów sprawiłby, że moje dźwięki zabrzmiałyby jak produkcja na poły amatora, kim jestem w istocie. Jednakże uczciwość zmusza mnie, bym przyznał, że jest we mnie przynajmniej ziarno Talentu, inaczej nie przyjęto by mnie do Kolegium Bardicum. - Bardicum, panie? - rzekła skonfundowana Talia. - Tak, wiem. Jestem Heroldem i mam Towarzysza. Wygrzewa ona nawet teraz swe odwieczne kości patrząc, jak pochopne źrebaki igrają na śniegu. Lecz wpierw przybyłem tu, by wstąpić to Kolegium Bardów, w którym upłynęło mi trzy lata. Miałem przed sobą jeszcze dwa, kiedy siedząc w ogrodzie i próbując skomponować temat przewodni, coś przyciągnęło mnie na
Łąkę Towarzyszy. Tam pojawiła się ona, by wesoło wywrócić na nice całe moje życie. Zezłościło mnie to nawet wtedy, ale teraz nie zamieniłbym ani chwili ze swego życia za diadem Laureaty. Talia nie spuszczała oka z mocnych, zwinnych palców, które niemal nieświadomie gładziły jedwabiste drzewo harfy. - Jednak nie zapomnieliście o muzyce, panie. - Och, nie, nikt tak łatwo nie wybije sobie z głowy tej słodkiej pani, raz zasmakowawszy jej czaru - uśmiechnął się. - A może to Fortuna zrobiła mi uprzejmość. Nigdy nie musiałem zabawiać płochej widowni, ani niewdzięcznego pana. Śpiewałem i grałem jedynie ku uciesze własnej i przyjaciół. Muzyka była mi przebraniem niemal wszędzie, bo Bardów wszędy spotyka serdeczne przyjęcie, czy to w Królestwie, czy poza nim. Nawet i teraz, gdy straciłem już mój głos, tak jak i nogę, potrafię wyczarować ton z Mej Pani, by dotrzymywał mi towarzystwa. Albo by zwabić gościa przed moje progi. Zmarszczył nos, a ona uśmiechnęła się, coraz pewniej czując się w jego obecności . Spojrzał na nią, pochłonięty nagłym pomysłem. - Talia, dziecko, umiesz śpiewać? - Nie wiem, panie - przyznała się. - Jestem... byłam... z ludu Grodów. Nie pochwalają muzyki, jedynie hymny, a i one śpiewane są przez kapłanki i Służebnice. - Lud Grodów, lud Grodów... - zamruczał pod wąsem, najwidoczniej starając się coś sobie przypomnieć. - Aha! Na pewno znasz piosenkę na uspokojenie owiec, zaczynającą się od słów: “Płocha owco kładź się spać...”? - Szarpnął struny, wydobywając prostą melodyjkę. Kiwnęła głową. - Tak, panie. Ale to nie muzyka, nieprawdaż? - Nawet mowa może w dobrych rękach zamienić się w muzykę. Czy zechciałabyś zaśpiewać? Rozpoczęła bardzo niepewnie, nucąc cichutko, że ledwie ją było przy harfie słychać, lecz nie minęło dużo czasu, a nabierając pewności siebie, zaczęła śpiewać pełniejszym głosem. Harfa, podkreślająca kontrapunktem melodię, zafascynowała ją; wkrótce tak zatraciła się w muzyce, że wszelkie skrupuły z niej opadły. - Tak właśnie myślałem - stwierdził Jadus z zadowoleniem, kiedy skończyła. - Słuchając twego śpiewu, pomyślałem, iż jest w tobie odrobina Talentu. Nigdy nie wystąpisz w poważnym konkursie Bardów, dziecko, ale ani chybi masz, albo też będziesz miała zupełnie dobry głos. Czy byłabyś skłonna sprawić przyjemność staremu człowiekowi, przystając na jeszcze jedne, dodatkowe lekcje? - Macie na myśli lekcje muzyki? Mnie uczyć? Ależ... - Wstyd by było zmarnotrawić twój Talent, a ty naprawdę go masz - leciutki cień tęsknoty
przyćmił jego uśmiech. - Doprawdy to byłoby coś, z czym bym się chętnie z tobą podzielił. To ją przekonało. - Jeśli myślicie, że warto marnować na mnie czas... Palcem uniósł jej brodę ku górze, tak że nie mogła umknąć spojrzeniem i musiała patrzeć wprost w jego uczciwe, dobre oczy. - Spędzanie czasu z tobą nigdy nie będzie marnotrawstwem. Wierzaj mi. Jaskrawy rumieniec oblał jej policzki, a on puścił wolno jej głowę. - Miałabyś ochotę rozpocząć od razu? - ciągnął, pozwalając jej przyjść do siebie. - Mamy przed sobą całe popołudnie i możemy zacząć od piosenki, którą właśnie zaśpiewałaś. - Jeśli nie macie nic przeciw temu. Niczego nie zamierzałam robić. - Przeciwko? Dziecko, gdybyś wiedziała, jak dłużą się moje godziny, nie wyrzekłabyś tego nigdy. Jadus poczuł, że nawiązuje się pomiędzy nimi nić porozumienia, dostrzegł, że jego udana bezradność ośmiela Talię. Od wielu lat wiódł niemal pustelniczy żywot, ni to we śnie ni to na jawie, zezwalając, by świat tuż za progiem obracał się bez jego udziału. Ot, wydawało się, że nie warto jest przywoływać go na powrót - aż do dzisiaj. Aż do teraz, kiedy jeszcze jedno samotne tak jak jego serce zabłąkało się do jego drzwi, wnosząc świat na powrót. Patrząc na dziewczynkę spoczywającą u jego stóp, wiedział, że tym razem - dla jej dobra - nie pozwoli mu oddalić się znowu. Talia uczyła się szybko, czym zadziwiła już i innych nauczycieli. Muzyka była dla niej krainą zupełnie nie znaną - miało to tę dobrą stronę, że nie trzeba jej było niczego oduczać - i tak ją oczarowała, że nawet nie spostrzegła się, jak robi się późno, póki nie zjawił się sługa, by zapalić świece i zapytać, czy Jadus życzy sobie zjeść kolację we własnej izbie. Kiedy zbierała się do wyjścia, nalegał, by zasiadła z nim do wspólnej wieczerzy, mówiąc, że przejadły mu się samotne posiłki. Po powrocie sługi wysłał go z jeszcze jednym zadaniem: odnalezienia jego schowanych śpiewników: chciał sprezentować je Talii. - Nie zatęskniłem za nimi ani razu, gdy leżały schowane - uciął stanowczym tonem protesty dziewczynki. - Muzyka i wspomnienia są bezpieczne... o tutaj - poklepał się po czole. - Jak widzisz, mnie te książki nie są potrzebne. To Śródzimowy Podarunek, byś mogła, ucząc się szybko, sprawić przyjemność swemu nauczycielowi-tyranowi. Opuściła go dopiero, gdy jej śpiew zaczęło przerywać ziewanie. Miała wrażenie, że od urodzenia zna starego Herolda, i że przez całe życie byli przyjaciółmi. Jego serdeczność powodowała, że czuła się z nim dobrze. Nie mogła się doczekać świtu zwiastującego dzień, który znów spędzą razem. Zerwała się tuż po wschodzie słońca. Z obawy, by nie okazać się intruzem skoro świt
zakłócającym spokój starego Herolda, przełknąwszy w pośpiechu śniadanie złożone ze znalezionego w kuchennej spiżarni chleba i mleka, pobiegła wyładować się w zabawie z Rolanem. Bawili się jak głupiutkie dzieci. Ona rzucała w niego śnieżkami, a on zwinnie ich unikał lub próbował łapać zębami. Uczucie szczęścia uderzyło jej do głowy; jak sięgnąć pamięcią nigdy dotąd nie czuła się tak bardzo szczęśliwa. Na koniec Rolan, pląsając w zabawnych podskokach, zaprosił ją do wskoczenia na swój grzbiet. Do chwili, gdy słońce dość wysoko stanęło na niebie, pokonywali Łąkę w galopie, dosłownie unosząc się w powietrze. Dość było tego, by ulżyć napiętym nerwom i wyładować nieco wigoru bez żadnego uszczerbku dla entuzjazmu. Gdy kolejny dzień zbliżał się ku końcowi, w pobliżu izby Herolda można było już ujrzeć zbierających się ukradkiem służących, którzy połapali się w sytuacji. I choć Talia nie była kształcona, to miała ładny głos i nie fałszowała, a służący stwierdzili, iż lekcje muzyki są rzadką okazją do rozrywki. Teraz w samym środku obchodów Śródzimowego Święta nawet przybyli wielmoże na Dwór - nie mówiąc już o wolnych w danej chwili służących - ledwie mieli się gdzie podziać w Wielkim Gmachu; za to tutaj, w cichym zakątku Skrzydła Heroldów uciech było, ile dusza zapragnie. Nie trzeba było długo czekać, aż przypadkowemu przechodniowi rzucił się w oczy widok ludzi, którzy jak stadka wróbli obsiedli każdą niszę, każdą szczelinę. Talia nie zdawała sobie sprawy z ich obecności, podczas lekcji zapominając o całym świecie. Jednak z Jadusem sprawy miały się inaczej. Dotarły do niego odgłosy obcych, które na tym leżącym na uboczu korytarzu były czymś niecodziennym i dał niemy znak, że przybysze są serdecznie witani. Spędziwszy wiele samotnych świąt wiedział, jakim pokrzepieniem dla duszy jest odrobina muzyki, a przy tym było w nim na tyle komedianta, by i sobie sprawić przyjemność występowaniem przed publicznością. Obecność słuchaczy zmuszała go do większych starań, z tym większą korzyścią dla swego nowego ucznia. Wigilia Śródzimy nadeszła zaskakująco szybko dla Talii. Tego wieczoru Jadus właśnie opowiadał jej historie z własnego życia, z czasów kiedy był młodym Heroldem, gdy rozległo się nieśmiałe pukanie do półprzymkniętych drzwi. - Proszę - odpowiedział, unosząc brwi na znak zdziwienia. W drzwiach stanął młody służący, który zazwyczaj troszczył się o Jadusa. - My... to znaczy reszta nas... przez cały tydzień nie mogliśmy się oprzeć przyjemności słuchania was i młodej Talii, i... krótko mówiąc, panie, oto co pomyśleliśmy: chyba nie macie dokąd iść na Wigilię Śródzimia - na Dworze snąć nie macie ochoty świętować, bo już byście tam byli. Czy zatem nie zechcielibyście obchodzić jej wspólnie z nami? A gdyby przy tym można was prosić o trud zagrania i zaśpiewania nam, bylibyśmy waszymi dłużnikami. Zabawiamy sami siebie nawzajem, to nic mistrzowskiego, lecz sprawia przyjemność i przypomina dom rodzinny. Jadus uśmiechnął się szeroko.
- Uważam to za jedno z najładniejszych zaproszeń, od kiedy zostałem Wybrany, Medrenie! Talio, a co ty o tym sądzisz? Kiwnęła głową bez słowa, zdumiona tym, że ktokolwiek mógłby szukać jej towarzystwa. - Szczerze radzi przyjmujemy i z radością uczynimy, co w naszej mocy, by was rozweselić i zadowolić. Śniada twarz Medrena rozpromieniła się w uśmiechu. - Wielkie dzięki, panie Jadusie. Zaprosilibyśmy was już wcześniej, jeno myśleliśmy, iż stronisz od ludzi, chcąc zażyć samotności. Lecz kiedy rozpoczęliście wspólnie z dzieckiem naukę, ha, pomyśleliśmy, że chyba byliśmy w błędzie. Dłoń Jadusa spoczęła dumnie na główce Talii. - Zbyt długo żyłem wspomnieniami, jak myślę. Nadszedł czas, by ktoś zbudził mnie dla teraźniejszości. Świetnie, przyślecie kogoś po nas, gdy nadejdzie pora? Medren skinął głową. - W drugą godzinę po zachodzie słońca, Heroldzie, przyjdę osobiście. Życzysz sobie, bym zabrał twój przenośny fotel? - O, myślę, że nie. Dam sobie radę o lasce z pomocą moich przyjaciół - odpowiedział i uśmiechnął się ciepło do Talii. Medren uwinął się szybko. Gdy przekraczali próg Sali Służących, powitały ich entuzjastyczne okrzyki. Sala była ze trzy razy większa od Wspólnej Izby Kolegium, z czterech stron ogrzewana kominkami i oświetlona ustawionymi wzdłuż ścian oliwnymi lampami. Prowadziło stąd dwoje drzwi: na korytarz i do pałacowej kuchni. Przez środek sali biegły ustawione na kobyłkach długie stoły, dookoła których zasiadł tłum służących. Jadus wkroczył wolno. Radził sobie doskonale, wsparty na lasce i, dla lepszego utrzymania równowagi, opierając dłoń lekko na ramieniu Talii, która w obu rękach niosła ostrożnie jego harfę, bardzo dumna z tego, iż spotkała się z takim zaufaniem. Za pasem wetknięty miała mały, pasterski flet, otrzymany od niego w podarunku kilka dni wcześniej. Na dźwięk odgłosów serdecznego powitania rozszerzone oczy Jadusa rozświetliło wewnętrzne światło; wydawało się nawet, że jeszcze bardziej się wyprostował. Przyjęto ich gorącymi i żywiołowymi wiwatami, bowiem Talia - choć o tym nie wiedziała już dawno podbiła serca służby, nie użalając się nad sobą i mężnie stawiając czoła samotności. Jadus był także lubiany: po części dlatego, że nigdy nie domagał się żadnych przywilejów, choć od dawna na nie zasłużył, a po części dzięki swemu bezpośredniemu zachowaniu czy to wobec służącego, czy też szlachcica. Najpierw podano wieczerzę. Potrawy pojawiały się na stole w tej samej chwili, co podawane w Wielkim Gmachu; wszyscy po kolei obsługiwali siebie nawzajem. Po uczcie przyszedł czas na występy. Tak jak to powiedział Medren, nie były one “mistrzowskie”, ale może dzięki temu właśnie radowano się szczerzej. Przy dźwiękach prostych melodii ludowych, granych przez kilku
muzyków-amatorów, zebrani ruszyli w tany. Drobniutka Talia aż fruwała ponad posadzką, okręcana przez co energiczniejszych tancerzy. Próbowano żonglerki i sztuczek kuglarskich, tym bardziej komicznych, że ich wynik nigdy nie był pewny. Gdy wszyscy opadli już z sił i zapragnęli spokojniejszej rozrywki, przyszła kolej na Talię i Jadusa. Najpierw solo zagrał Jadus. Jego wprawne palce jakby utkały zaklęcie ciszy, które zmusiło zebranych do milczenia. Podczas jego występu nie słychać było żadnego dźwięku poza odgłosem trzaskających płomieni w paleniskach kominków. Kiedy skończył, przedłużająca się chwila milczenia była wzruszającym hołdem, złożonym jego talentowi. Nim czar przeminął, Jadus trącił łokciem swoją protegowaną i Talia przyłączyła się, grając na flecie melodie, których nauczyła się podczas długich, chłodnych nocy sezonu wypasania owiec. Muzyka była prosta, lecz przy akompaniamencie harfy Jadusa nabrała zupełnie nowego brzmienia i głębi. I znów zaległa wymowna cisza po skończonym występie, a po niej wybuchły burzliwe oklaski. Serce Talii wypełniła radość na widok twarzy Jadusa promieniejącej na nowo życiem. Była niezwykle rada, że zdecydowali się przyjść. Następnie Talia zaśpiewała przy akompaniamencie Jadusa coś wybranego ze starych śpiewników: komiczną balladę, której nauczyła się przed wielu laty, zatytułowaną W mroczną i sztormową noc. Gromki śmiech, który towarzyszył ostatniemu wersowi o lutni, był tak serdeczny, że ani spostrzegłszy, Talia zarumieniła się z radości. Teraz i ona także wiedziała, jak mogą do głowy uderzać huczne brawa. Na życzenie zebranych Występowali wspólnie ze wszystkim, co znali, dopóki Talii z powodu późnej pory nie zaczęła się kiwać głowa, a Jadus przyznał, iż nawet jego palce zaczynają ulegać znużeniu. Talia pomogła mu powrócić do izby; sama nie bardzo wiedziała, jak udało jej się odnaleźć swą własną. Zanim wpadła w objęcia snu, pomyślała, że bez wątpienia były to najwspanialsze Święta Śródzimy, w jakich kiedykolwiek brała udział.
SIÓDMY
Od czasu Śródzimowego Wieczoru w całym Kolegium i Kręgu Heroldów nie znalazłbyś trwalszej przyjaźni od tej, która złączyła Talię i Herolda Jadusa. Nawet po ponownym rozpoczęciu nauki w Kolegium, Talia co wieczór znajdywała chwilkę, by wpaść na lekcje nut i wspólne muzykowanie dla wprawy. Heroldowi jej obecność zdawała się sprawiać tyleż przyjemności, co i jej, i nawet to, że nieznani dręczyciele wznowili swą zabawę wkrótce po feriach, nie mogło zatruć szczęścia, którym przepełnione było serce Talii. Czasami uzmysławiała sobie, że gdyby nie Jadus i Rolan nieraz przyszłoby jej na myśl, by zrezygnować ze wszystkiego i uciec - dokąd jednakże, tego nie wiedziała wcale. Bez tych dwóch wiernych sprzymierzeńców byłaby bardziej nieszczęśliwa niż w Grodzie w najgorszych czasach. Zwiastunem, że nieznani dręczyciele nie dadzą jej spokoju, był kolejny, nie podpisany liścik, który wysunął się spomiędzy podręczników tuż przed lekcją muzyki. Wywołał prawdziwy potop łez i sporo Talię kosztowało doprowadzenie się potem do porządku. Nie zdołała ukryć swojego przygnębienia przed Jadusem, zresztą zaczerwienione oczy zdradziły ją natychmiast. Nalegał - dobrotliwie, lecz nieustępliwie - by mu wyjawiła przyczynę strapienia. - Wiesz przecież, że przenigdy nie zrobiłbym, ani nie powiedziałbym nic wbrew tobie, dziecko... - mówił miękkim głosem, w którym jednakże pobrzmiewała nutka stanowczości. Wcale nie podobało mu się bojaźliwe, niezdecydowane dziecko, w które zmieniła się Talia, jakże odmienna od dziewczynki, którą zdążył poznać i pokochać. - Gdy ty jesteś nieszczęśliwa, to i ja szczęśliwy być nie mogę. Żądam, byś powiedziała, kto lub co jest tego powodem. Już wiesz, że mnie możesz zaufać. Wolno skinęła głową, trzymając zaciśnięte dłonie na kolanach. - W takim razie, powiedz mi, co cię dręczy. Może nawet będę mógł ci pomóc. Ociągała się jeszcze, lecz nie mogła oprzeć się dobroci wyzierającej z jego oczu. - M... m... musicie przyrzec, że nikomu nie powiecie o tym. Złożył obietnicę, by nie utracić zaufania, jakim nikogo dotąd nie obdarzyła, ale zrobił to bardzo niechętnie. - Jeśli powiesz tylko pod takim warunkiem, to... obiecuję. - T... to było tak... - zaczęła i opowiedziała mu tylko o szturchańcach i wyrządzanych jej szkodach, ale ani słowem nie wspomniała o listach. Obawiała się, że pewnie i Jadus w coś tak niesłychanego nie uwierzy. Wyczuł, że nie opowiedziała o wszystkim i to go zaniepokoiło. Jednak, związany obietnicą, niewiele mógł dla niej zrobić, jedynie pocieszać i udzielać rad. Miał nadzieję, że to wystarczy. - Nie wychodź nigdzie samotnie, ha, już to wiesz. Jednak trzymaj się ludzi, których znasz:
Sherrill, Skifa lub Jeri. Nikt z tej trójki ciebie nie skrzywdzi. I staraj się zawsze być w zasięgu wzroku nauczyciela. Wątpię, by nawet najchytrzejszy z prześladowców próbował jakiejś sztuczki pod okiem Herolda. I jeszcze jedno, malutka - delikatnie dotknął jej policzka, wywołując tym blady uśmiech - możesz mnie zawsze tutaj znaleźć; tu nikt, nie śmiałby zamierzyć się na ciebie. A kiedy tylko będziesz miała ochotę wypłakać się przed kimś... No cóż, leży u mnie mnóstwo chusteczek. Talia zaśmiała się cichutko i kiedy rozpoczynali lekcje muzyki, Jadus czuł się, jakby spotkała go hojna nagroda. - Zawieraj przyjaźnie, dziecko - rzucił za nią na odchodnym. - Uczniowie-Heroldzi nie gryzą, ani nie będą próbować cię skrzywdzić, a im więcej będziesz miała przyjaciół, tym będziesz bezpieczniejsza. Przypomnij sobie, czy widziałaś lub słyszałaś, aby którykolwiek z nich nosił się kiedykolwiek z zamiarem jakiegoś okrutnego uczynku? - Nie - musiała to przyznać. - Wiem, że nie miałaś łatwego życia w Grodzie, ludzie często umyślnie zadawali ci ból, lecz w Kolegium jest zupełnie inaczej. Jeśli zaufałaś mnie, to ja ci teraz mówię: zaufaj i innym. Już choćby dlatego, że jako członek grupy staniesz się trudniejszym celem. Jadus miał rację. Natychmiast okazało się, że liczba złośliwych psikusów zmalała. Złożyło się na to coś jeszcze: związanemu danym słowem Jadusowi z pomocą przyszli nauczyciele i starsi uczniowie. Zwłaszcza Keren, Teren oraz Sherrill doszli do wniosku, że coś dziwnego i nieprzyjemnego wisi w powietrzu i wprowadzili zwyczaj ostentacyjnego pilnowania Talii. Najwcześniej taką decyzję podjęła Keren, kiedy ponownie dostrzegła w zachowaniu Talii oznaki udręczenia. Nie odstępowała dziewczynki prawie na krok, nie ukrywając przy tym swej obecności. Wkrótce prześladowcy Talii nie mogli wsunąć niepostrzeżenie nawet owych tajemniczych liścików. Najwyraźniej nie chcieli ryzykować przyłapania na gorącym uczynku i przed końcem miesiąca wydawało się, że całkiem już zrezygnowali. Talia odzyskała pogodę ducha, a Jadus odetchnął z ulgą choć nic po sobie nie dał poznać, bo zrobił to tylko w myślach. Nikt z nich nie przewidział, że zanosiło się na coś znacznie gorszego. I w Kolegium, i w Kręgu Heroldów popełniono ten sam błąd zakładając, że podejrzenia, jakie wzbudziła śmierć Talamira, wystraszyły wrogą Heroldom partię i zaniechane zostaną wszelkie próby pozbycia się nowego Osobistego Herolda Królowej. A sprawa miała się zupełnie inaczej. Dręczycielami Talii byli pewni siebie, szlachetnie urodzeni Wolni Słuchacze, podjudzani przez swoich rodziców - dworzan, którzy mieli wszystko utracić, gdyby Elspeth została ocalona dla tronu, stawszy się prawdziwą, a nie ledwie przypuszczalną dziedziczką. Starsi spiskowcy już dawno postanowili o losie Talii. W przypadku, gdyby nie udało się jej zmusić do dobrowolnego opuszczenia Kolegium, należało się jej pozbyć, imając się wszelkich dostępnych sposobów. Dotychczasowe próby spełzły na niczym, trzeba więc było sięgnąć po pewniejsze środki. Przyczaili
się jedynie, czekając z wprowadzeniem w czyn swojego planu na chwilę, gdy Talia popełni błąd i zostanie sama. Szansa nadarzyła się im w najzimniejszy dzień roku. Na szarym niebie wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Śnieg skrzypiał pod stopami, a mróz kąsał stopy Talii nawet przez podeszwy grubych butów z owczej skóry i trzy pary wełnianych skarpet. Mocny wiatr przejmował do szpiku kości i Talia postanowiła przejść ze szkolnej izby do sali ćwiczebnej dłuższą, osłoniętą nieco od podmuchów wiatru ścieżką, wzdłuż stajni. Pogrążona w myślach ominęła stajnię, tuż za rogiem stwierdziła, że otoczyli ją Błękitni o wrogich twarzach. Zanim zdążyła pomyśleć o ucieczce, pochwycili ją, starając się unieruchomić ręce i nogi. Zaskoczenie trwało ledwie sekundę. Zaczęła się bronić, wykorzystując wszystko, co zdołał jej dotąd wpoić Alberich, który nauczył ją stylu “wszelkie chwyty dozwolone”. Kopała, ciągnęła za włosy i gryzła bez skrępowania, a stłumione okrzyki bólu były świadectwem, że odczuli to na sobie, pomimo że całkiem nieźle chroniły ich grube zimowe ubrania. Co dziwne, wydawało się, że z jakiś powodów nie zamierzali wyrządzić jej krzywdy a jedynie unieruchomić. Wykorzystała tę ich niespodziewaną powściągliwość i wyrwała się, wykorzystując lukę pomiędzy dwoma napastnikami, zostawiwszy opończę w rękach trzeciego. Niemal udało jej się uciec, lecz ktoś rzucił za nią uprzężą i trafił w plecy, zbijając z nóg. Poleciała głową do przodu do dołu z świeżym, miękkim, nasiąkniętym wodą gnojem ze stajni. Od stóp do głów zanurzyła się w śmierdzącej masie, młócąc rękami, bezradna wobec obezwładniających ją nudności. - Ależ z niej niezdarny gamoń! Spójrzcie na ten gnój! - gruchała słodkim głosem jedna z dziewczyn. - Jakie to dla niej straszne! - Może wydaje się jej, że wróciła do domu - odpowiedział chłopak, gdy Talia próbowała zdrapać maź z twarzy i z oczu. - Lepiej wyczyśćmy ją, bo sama nie wie, jak się za to wziąć, to oczywiste. Wyciągnęli ją, zanim sama zdążyła wydostać się z dołu, schwycili mocno, przewrócili na ziemię i zakneblowali usta kawałkiem szmaty, nim zdążyła zawezwać pomoc. Na zmianę zaczęli wcierać jej w twarz i włosy garście gnoju, jakby z zemsty za zadane im przez nią rany. Na koniec ktoś złapał ją za ręce, a ktoś inny za nogi. Wywlekli ją na zewnątrz, gdzie wszystko zamarzło w podmuchach lodowatego wiatru, tak że nie mogła nawet otworzyć oczu. Wciąż jeszcze próbowała złapać oddech po otrzymanym uderzeniu, które obaliło ją na ziemię. Wydawało się jej, że nigdy nie zaczerpnie tchu. W tej chwili najważniejsze na świecie stało się dla niej nabranie powietrza do płuc. Na poły niosąc, na poły wlokąc, obijali i kaleczyli ją na kocich łbach. Nie wybiegała myślą wprzód, myślała jedynie o oddychaniu. Nie mogła odgadnąć, jakie są ich plany. Miała wrażenie, że znaleźli się w połowie drogi do granicy! Nagle, gdy poczuła, że zaczynają wspinać się drogą pod górę, niejasno uświadomiła sobie Jakie są ich plany i zaczęła się rozpaczliwie wyrywać.
- Dalejże, do kąpieli, capku! - rozległ się przesycony nienawiścią głos młodego mężczyzny. Próbowała się wykręcić, kopać z całych sił, ale na próżno. Byli od niej więksi i silniejsi, a na dodatek było ich więcej. Udało się jej jedynie rozluźnić ich chwyt tak, że tyłem głowy uderzyła o kamienny chodnik i na krótko straciła przytomność, ułatwiając im tylko zadanie. Poczuła, że leci w powietrzu i wpada w lodowate wody rzeki. Szok pozbawił ją nawet tej odrobiny tchu, którego udało jej się do tej pory nie utracić. Woda zamknęła się nad jej głową. Rozpaczliwie starała się wydostać na powierzchnię. Woda zalała jej gardło, gdy wyciągnąwszy knebel z ust zbyt wcześnie próbowała nabrać powietrza. Kiedy osiągnęła powierzchnię, dusząc się i krztusząc, w podmuchach lodowatego wiatru usłyszała czyjeś wołanie, głos cichnący w oddali. - Żegnaj, gamoniu. Ukłoń się od nas Talamirowi. Zaledwie przed tygodniem nieostrożny śmiałek utopił się tutaj, próbując przebyć rzekę po lodzie zamiast po moście. Talia zaczęła rozpaczliwie młócić wodę rękami wiedząc, że w lodowatej rzece przetrwał zaledwie kilka chwil. Gdy udawało się jej sięgnąć lodu, który nie łamał się pod jej ciężarem, to był on zbyt śliski, by mogła go złapać. Nie było nic, o co mogłaby się zaczepić i oczywiście nie potrafiła sama się na niego wciągnąć. Nasiąknięte wodą ubranie, a zwłaszcza grube buty z baraniej skóry ciągnęły ją w dół, nieubłagany prąd odsuwał ją coraz dalej od brzegu. Czuła, jak skostniałe ręce i nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Nie była w stanie zbyt długo utrzymać ust ponad powierzchnią wody; nie mogła nabrać dość tchu, by zawezwać pomoc. W jej mózgu rozległ się krzyk pełen strachu. Nagle - to było jak dar bogów - powietrze przecięło donośne rżenie i coś dużego i ciężkiego skoczyło do wody obok niej. Mocne zęby złapały ją za kołnierz i przyciągnęły do szerokiego, ciepłego, białego grzbietu, który znalazł się obok niej jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Rolanie! Talia zakrztusiła się. Próbowała uczepić się zgrabiałymi palcami jego grzywy lub ogona, podczas gdy on starał się ją podeprzeć. Przez chwilę wydawało się, że to się uda, lecz jej palce rozluźniły się i zaczęła się od niego odsuwać, wciągana przez niemiłosierny ciężar ubrania i mocny, rzeczny prąd. Lodowaty chłód ogarnął jej umysł, zelżał ostatni, słaby chwyt. Ciemności zalewały mózg, a woda na powrót wdzierała się do płuc, ale jej było już wszystko jedno. Nagle coś szarpnęło ją za kołnierz. Wynurzyła się ponownie, kaszląc i dusząc się w lodowatym powietrzu. Uparcie tliła się w niej iskierka życia. Holowano ją brutalnie po lodzie. Naraz wiele rąk wciągnęło ją na brzeg, gdzie tak długo okładano ją pięściami, aż wypluła wodę z płuc do ostatniej kropelki. Jej uszy wypełnił gwar rozgniewanych, przestraszonych głosów. Została zawinięta w coś grubego i ciężkiego oraz napojona wrzącym płynem, który wycisnął z niej łzy i dławił w gardle. Sprzed jej oczu zniknęły roztańczone iskierki, które wcześniej, gdy zaczęto dudnić po niej pięściami, zawirowały w otaczającej ją ciemności. Zobaczyła nad sobą zatroskane,
trwożliwe twarze nauczycieli i swoich kolegów. Była bezpieczna. Zemdlała. Odzyskała przytomność na tyle, by uświadomić sobie, że ktoś unosi ją, przekazuje w ręce jeźdźca, i że galopują aż pod samą bramę Kolegium. Jeździec nie wypuszczając Talii z rąk, zeskoczył z siodła i bez wysiłku wbiegł po schodach na piętro dormitorium. Przekroczywszy ozdobione portalem wejście, spoza którego wydobywały się kłęby pary, przekazał ją z kolei innym, którzy szybko i sprawnie zdarli z niej nasiąknięte wodą, obrzydliwie brudne ubranie. Ponownie aż po szyję wylądowała w wodzie, tym razem jednakże cudownie ciepłej, a trzy pary rąk zaczęły ją mocno nacierać mydłem. To przywróciło jej przytomność. - Co... - zakrztusiła się. Gardło ją paliło. - Co się stało? - Tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć - powiedziała Jeri, mydląc z wigorem włosy Talii. - A fe, masz pełne włosy tego świństwa! Rolan usłyszał twój myśl-okrzyk o pomoc, zaalarmował resztę Towarzyszy, a one poderwały swoich Heroldów. Potem sam rzucił ci się na pomoc. O Panie Światła! Szkoda, że nie widziałaś Kolegium - było tu jak w gnieździe rozeźlonych os! Ludzie wybiegali zewsząd jak szaleni! Większości udało się dotrzeć na brzeg w samą porę, by zobaczyć, że toniesz, osunąwszy się z grzbietu Rolana. Keren o źdźbło wyprzedziła innych. Prosto z siodła dała nura za tobą do wody, a Sherrill - tuż za nią. Udało im się ciebie wyciągnąć, a ja, kiedy wiedziałam już, że żyjesz, wróciłam do Kolegium zawiadomić Gospodynię i zacząć przygotowania, by można cię było rozgrzać. Gdy już zdołali wylać z ciebie wodę, Teren odstawił cię tutaj. Ta balia tonie w świństwach, zmieniamy wodę. Nie... - zawołała ostrzegawczo widząc, że Talia próbuje się podnieść. - Nie próbuj się ruszać, pozwól, że zrobimy wszystko za ciebie. Na głowie masz okropnie wyglądający guz, może zawrócić ci się w głowie i upadniesz. Przenieśli ją do innej balii. Ciągle jednak czuła się przemarznięta do szpiku kości. - Czy nic im się nie stało? - zdołała z siebie wykrztusić Talia. - Komu? Sherrill i Keren? Czują się świetnie. Czyżbyś zapomniała: przecież one pochodzą znad Jeziora Evendim. Ratowanie ludzi na lodzie to dla nich nie pierwszyzna. A poza tym jeszcze dwóch jeźdźców tam było, gotowych odstawić je tutaj. Obie siedzą teraz, mocząc się w gorącej kąpieli, tak jak i ty. - Siedzą? - Talia uniosła głowę, próbując rozejrzeć się dookoła, ale łaźnia zawirowała jej przed oczami. Pomieszczenie wydawało się osobliwie odwrócone, jak odbite w lustrze. - C.. st..ło się z ł..łaźnią? - język ani myślał zachowywać się przyzwoicie. - Jesteśmy po chłopięcej stronie, głuptasie - roześmiała się Jeri. - Tu było najbliżej. Przyjrzyj się dobrze, bo druga okazja może ci się nie przytrafić. - Cicho - skarciła ją łagodnie Gospodyni Gaytha. - Talio, myślę, że udało nam się wymyć ciebie z tych obrzydliwości do reszty. Jak się czujesz? - Wciąż mi z... zimno
Miała wrażenie, że tkwi w niej kawał lodu, którego gorąco nie zdołało roztopić. Upuścili nieco wody i dodali świeżej, gorętszej; w końcu udało się jej opanować dreszcze i lekko rozluźnić. Nagła myśl spowodowała, że chciała się unieść, wkładając w to wiele wysiłku. - Rolan! - Czuje się świetnie - Jeri i Gospodyni Gaytha przytrzymały ją mocno, nie zezwalając, by się poruszyła. - Skok do lodowatej wody to dla niego fraszka. Na niego trzeba by znacznie więcej! - Najgorzej było z wydźwignięciem go na brzeg rzeki. Nie wstrząsnął nim ani jeden dreszczyk, za to dumny był z siebie bez miary - odezwała się trzecia osoba, która do tej pory milczała. - Przypuszczam, że miał do tego prawo, bo więź między wami nie powinna być jeszcze tak silna, byście mogli wzywać się nawzajem myślą, nawet w panice. Masz szczęście, że w waszym przypadku sprawa miała się inaczej. Choć wszystko wydawało się rozpływać przed oczami Talii, w końcu udało jej się skupić wzrok na osobie, która mówiąc do niej, stanęła w pobliżu. Była to kobieta w pełnym stroju podróżnym Herolda, o kanciastych rysach twarzy i szaroblond włosach. Na rękawie miała naszytą srebrną strzałę posłańca do specjalnych poruczeń. - Przepraszam, że nie zostałyśmy sobie właściwie przedstawione, Talio - uśmiechnęła się. Jestem Ylsa. Być może Keren coś o mnie wspominała? Talia kiwnęła głową i natychmiast tego pożałowała. W głowie zaczęło walić jej jak młotem, a przed oczami wszystko rozpłynęło się jeszcze bardziej. - Keren...chciała n... ci... bie p... czekać - powiedziała z trudem. Ylsa dostrzegła szklane oczy i nieruchome źrenice dziewczynki i powiedziała ostro: - Coś się dzieje, kotku? - Jakoś nie za dobrze widzę i boli mnie głowa. - Wiesz, co to jest? -
Gospodyni zapytała Herolda stłumionym głosem. •
Na czole
kobiety pojawiły się niewielkie zmarszczki. - Ha, nie jestem Uzdrowicielem, ale nie obce mi są zabiegi. Nie ruszaj się, kotku - zwróciła się do Talii. - To nie będzie bolało, ale może wywołać osobliwe uczucie w twojej głowie. Zajrzała głęboko w szklane oczy dziecka i Talia poczuła pod czaszką jakby lekkie muśnięcie. To było rzeczywiście niezwykle dziwne uczucie. Ylsa jedną ręką dotknęła czoła Talii tak delikatnie, jakby to było ptasie pióro, plotąc coś przy tym swobodnym tonem. Wiedziała, że gadaniną stępi czujność dziecka na wypadek, gdyby coś poczuło. - Właśnie przekraczałam bramę, kiedy rozległ się alarm. Keren łączy z jej ogierem najmocniejsza więź ze wszystkich, jakie widziałam; ruszyli w stronę rzeki ledwie Felara zdążyła przekazać mi, że stało się coś złego. Poderwaliśmy się do galopu tuż za nimi, ale nie zdołaliśmy
nawet dotrzymać im kroku. Z bratem łączy Keren więź niemal tak samo silna, bo musiała przekazać mu, czego nam trzeba, zanim stanęłyśmy na brzegu. Przygalopował z kocami i linami tuż po tym, jak wskoczyła do wody. Wiedziałam, że razem z Dantrisem stanowią świetną parę, ale żeby aż taką! W życiu nie widziałam nikogo, kto by tak potrafił pędzić i nawet nie wiedziałam, że z grzbietu Towarzysza można skoczyć do wody na główkę, i to w pełnym galopie! Nie przestając mówić, Ylsa penetrowała umysł dziecka jak Uzdrowiciele, z którymi pracowała. Ponieważ nie miała formalnego wykształcenia, trwało to dłużej i nieodwracalnie weszła w bliższą z nią styczność niż zamierzała. Właściwie to, co działo się w głowie Talii, nie było aż tak bardzo dziwne, jedynie wrażenia, że ktoś dotyka jej mózgu było silniejsze niż kiedykolwiek. Raz po raz rozbłyskiwały przed jej oczyma przedziwne, pogmatwane obrazy; miała wrażenie, że patrzy obcymi oczyma. Obrazy dotyczyły intymnych spraw Keren i tej obcej kobiety, mnóstwo w nich było odcieni zawiłych uczuć... Zarumieniła się zakłopotana, policzki jej stały się karmazynowe.; Ylsa i Keren kochankami od bardzo dawna? Dlaczego jej mózg wytwarzał takie fantazje? Nawet nie znała tej kobiety. Spłoszona i zmieszana spojrzała na nią. Ylsa zrozumiawszy, co dziecku podszeptują zmysły, pośpiesznie przerwała nić bezpośredniego porozumienia pomiędzy ich mózgami i patrzyła na Talię rozszerzonymi szacunkiem oczami. Najpierw wezwała myślą swego Towarzysza, a teraz coś takiego! Ylsa widziała, że jej myśli należą do jednych z najlepiej chronionych w całym Kręgu Heroldów. Tymczasem to niewyszkolone dziecko potrafiło odebrać coś, do czego mógłby dotrzeć jedynie prawdziwy mistrz. Nawet zakładając, że Ylsa - przystępując do badania - lekko uchyliła własne zasłony, to jednak skorzystać z tego mógł jedynie ktoś w pełni wyszkolony. Rzeczą oczywistą było, że to dziecko było kimś więcej, niż wskazywałby na to pierwszy rzut oka. - Wstrząs mózgu - stwierdziła, - A jeśli była lekko przeziębiona przed wpadnięciem do wody, to jej stan się pogorszy. Lepiej zanieść ją do ciepłego łóżka i oddać w ręce prawdziwego Uzdrowiciela, tak myślę. “I im szybciej porozmawiam z Keren, tym lepiej!”, pomyślała w duchu. “Nie wiadomo, jakie myśli złowi to biedactwo, jeśli zacznie gorączkować. Niechaj jej opiekunowie doskonale panują nad własnymi myślami - dla jej dobra”. W trójkę pomogły Talii wyjść z kąpieli i wysuszyć się, a potem ubrały ją w najcieplejszą koszulę nocną. Nie pozwoliły jej postawić samodzielnie ani kroku, tylko oddały w ręce Terena, który zaniósł ją do izby i położył do łóżka. Wcześniej ktoś rozgrzał pościel, co stwierdziła z wdzięcznością, gdyż na zewnątrz zaparowanej łaźni powietrze było zimne i zanim dotarli do jej izby, dostała dreszczy. Zaczęła mieć kłopoty z postrzeganiem rzeczywistości. Ledwie owinięto ją starannie kocami, a zobaczyła obok siebie obcą postać, która wyłoniła się znikąd i jakby wyczarowana stanęła obok łóżka. Twarz o delikatnych rysach nie nosiła ani śladu zarostu, co
powodowało, że tajemniczy przybysz wyglądał niedorzecznie młodo. Miał na sobie ubranie w zielonym kolorze Uzdrowicieli. Trzymał dłoń o ułamek cala nad jej czołem i wyglądał na bardzo skupionego. Teraz dopiero Talię zaczęła naprawdę boleć głowa, czuła się jakby ktoś wbijał jej do czaszki, tuż za oczami, sztylety. Na dodatek rozbolało ją całe ciało, klatka piersiowa piekła przy oddychaniu. Korciło ją, by kaszlnąć, ale miała wrażenie, że głowa by jej pękła, gdyby odważyła się to zrobić. Młody Uzdrowiciel cofnął rękę i rzekł do kogoś stojącego za drzwiami: - Na pewno wstrząs mózgu, choć czaszka nie wydaje się uszkodzona. Jestem pewny, że zwróciliście uwagę na gorączkę: istnieje groźba zapalenia płuc. Odpowiedzią był pomruk, a Uzdrowiciel pochylił się tak, że jego twarz znalazła się naprzeciw oczu Talii. - Przez jakiś czas będziesz bardzo chorą panienką, dziecko - powiedział szeptem. - To nie jest coś, z czego byśmy nie mogli ciebie uleczyć, mając w zapasie czas i cierpliwość, ale nie będzie to zbyt przyjemne. Czy mogę w tym liczyć na ciebie? Skrzywiła się i wyszeptała: - Chcecie bym piła driakwie? Wywar z kory wierzbowej? Uzdrowiciel roześmiał się. - Obawiam się, że będzie to najmniej obrzydliwe ze wszystkiego. Czy zniesiesz teraz pierwszą porcję? Lekko skinęła głową, bojąc się, że znów obudzi się w niej łupiący ból. Uzdrowiciel przez dłuższą chwilę krzątał się dookoła kominka i wrócił do niej z zieloną, wyglądającą naprawdę obrzydliwie substancją. Z jego pomocą przełknęła ją tak szybko, jak tylko mogła Nieznane lekarstwo było o wiele silniejsze od naparów Keldar z kory wierzbowej i Talia stwierdziła, że ból głowy zaczyna ustępować, a jego miejsce zajmuje ociężałość, której wkrótce uległa nawet świadomość, i Talia mocno zasnęła Obudziły ją światła świec i płomieni na kominku. Ktoś siedział w cieniu obok łóżka. Miękkie dźwięki harfy zdradziły, kim był. - Herold Jadus? - wyszeptała. Miała zbyt piekące i opuchnięte gardło, by wydobyć z siebie głośniejszy dźwięk. - Dlaczego tak oficjalnie, mały przyjacielu? - zapytał, odkładając harfę i pochylając się, by położyć swą dłoń na jej rozpalonym czole. - Jak się czujesz? - Zmęczona. Jest mi zimno. Głowa mnie boli. Wszystko mnie boli! - Głodna? - Pić - wychrypiała. - Co tutaj robicie, panie? - Pragnieniu możemy zaradzić, jeśli zechcesz przełknąć jeden z kolejnych, diabelskich naparów Devana. A co do powodów, dla których jestem tutaj, to proste. W chorobie potrzebny ci
jest opiekun, a ja mam mnóstwo czasu dla mojego przyjaciela Talii. - Podał jej kubek z tymi samymi zielonymi driakwiami, które już raz piła. Z zadowoleniem kiwał głową, widząc jak szybko je przełknęła, a potem podsunął drugi kubek, pełen bulionu. - Pilnujemy ciebie po kolei na zmianę, a więc bądź o mnie spokojna, nie zdziw się też na widok Ylsy lub Keren. Aha, Devanie, tak jak przewidziałeś - obudziła się! Bezszelestnie w polu widzenia pojawił się znajomy Uzdrowiciel i uśmiechnął się do niej. - Twarde z ciebie maleństwo, co? Czasami takie bachory znad granicy, jak my dwoje, mają swoje zalety. Talia zamrugała do niego znad brzegu kubka jak puszczyk. - Jak długo... chora? - zaskrzeczała. - Kilka tygodni, może dłużej, i zanim będzie lepiej, poczujesz się gorzej. Pocieszyłem cię, co? Zdobyła się na słaby uśmiech. - Lepsza prawda. - Tak myślałem, że będziesz wolała usłyszeć prawdę. Możesz mieć przywidzenia, kiedy wzrośnie gorączka. Zawsze ktoś będzie przy tobie, a więc bez obawy. Zaczynasz być śpiąca? - Uhm - przyznała się. - Dokończ więc bulion i odpocznij sobie. Oddaję cię w ręce Herolda Jadusa. - Wyszedł tak cicho, jak się pojawił. - Czy masz jeszcze jakieś życzenie, dziecko? - zapytał Jadus z wyraźną ulgą w głosie i Talia niejasno domyśliła się, że pewność siebie Uzdrowiciela rozproszyła nieco jego obawy. Odebrał z jej ospałych rąk pusty kubek. - Zagracie dla mnie? - Wystarczy tylko poprosić - odpowiedział, a jego głos zdradził, że jest nad wyraz zadowolony z jej prośby. Utonęła we śnie przy dźwiękach harfy. Męczyły ją złe sny i ból. Ktoś - mogła to być Ylsa - ukoił jej paniczny lęk, podał kubki z bulionem i medykamentami. Budziła się i zasypiała nieskończoną ilość razy, posłusznie pijąc to, co przykładano do jej ust, pozwalając odprowadzać się do łaźni i toalet - poza tym nie zdawała sobie sprawy, co się z nią dzieje. Zamarzała, to znów na zmianę parzył ją ogień. Żyła w śnie, w którym postacie z Grodu mieszały się z osobami z Kolegium i dopuszczały się najbardziej niedorzecznych rzeczy. Gdy pojawiały się koszmary, koiły Talię dźwięki harfy lub czyjeś czułe ręce. Otworzywszy w końcu szeroko oczy, ujrzała wpadające przez okno promienie słońca. Ból pod czaszką przyprawiał ją o mdłości; pomacała tył głowy i aż skrzywiła się, gdy jej palce natrafiły na opatrunek. - Boli, prawda? - tuż obok łóżka rozległ się głos szorstki, jednak zabarwiony współczuciem.
Odwróciwszy ostrożnie głowę, Talia zobaczyła, że miejsce Jadusa tym razem zajęła Keren. Siedziała rozparta wygodnie na krześle, z nogami na stojącym przed nią biurku i z ułożonym w poprzek ud obnażonym mieczem. - Nic ci się nie stało! - z ulgą wychrypiała Talia. Keren uniosła brew. - Zapominasz centaurku, że ja wpadłam do wody z własnej woli i zrobiłam to w sposób nieco bardziej kontrolowany od ciebie. Do kroćset, co za szczęście, że jesteś tutaj, zsunęłaś się z grzbietu Rolana prosto pod lód. Prawie nie mogłam ciebie dosięgnąć, jeszcze włos, a nie znaleźlibyśmy ciebie do roztopów wiosennych. Ponownie przed Talią zamajaczyły jakieś obrazy i miała wrażenie, że patrzy obcymi oczami. Tym razem towarzyszył temu potworny strach. Jednakże nie był to jej strach. Ujrzała samą siebie, wyciąganą spod grubej tafli lodu, który pokrywał niemal całą rzekę. Zobaczyła, co się potem stało. Słowa padły, zanim zdążyła pomyśleć nad nimi. - Nurkowałaś pod lodem za mną... - powiedziała, czując, jak zdumienie miesza się w niej z przerażeniem - ...mogłaś zginąć! Keren niemal zatkało. - Na sieci Pani, Ylsa miała rację! Przy tobie lepiej zważać na swoje myśli, żebyśmy nie pomyślały naraz o czymś, o czym byśmy nie chciały! A wracając do rozmowy: skoro i tak o tym wiesz - a niech mnie, tak niewiele brakowało. Na szczęście tuż za mną zjawiła się Sherrill i kiedy już cię złowiłam, mogła nas obie wyciągnąć spod wody tym bardziej, że starczyło mi zdrowego rozsądku, by złapawszy przy siodle jeden z zapasowych postronków Ylsy, przypiąć go do pasa w drodze do rzeki. Sherrill zobaczywszy, jak wlecze się za mną, złapała się tego obiema rękami. Na szczęście była już kiedyś ratownikiem na lodzie. - Nic jej się nie stało? - Och, nie. Z niej jest taki nie do zdarcia stary wąż, jak ze mnie. Przeziębiła się. Nie użalaj się nad nią, proszę. Od kiedy znalazłaś się poza czyimkolwiek zasięgiem, pozostali uczniowie wydziwiali nad nią niewiarygodnie. Została ich bohaterką, wpakowali ją do łóżka i byli na każde skinienie jej ręki, a nawet nogi, aż po przeziębieniu nie ostał się nawet katar. - Co to znaczy, że znalazłam się poza zasięgiem? Dlaczego? I dlaczego siedzisz z nagim mieczem na kolanach? O czym mi nie powiedziałaś? Keren pokręciła głową ponuro. - Wyglądasz tak niewinnie, bezbronnie, naiwnie! Ale nawet z rozbitą głową, zapaleniem płuc, ledwo żywa, nie przypuszczasz niczego, co? Ha, malutka, bez sensu ukrywać przed tobą, że pilnujemy ciebie. Złapano sprawców odpowiedzialnych za twoją kąpiel w rzece. Masz przyjaciół w Skrzydle Służących, którzy zauważyli, jak wracają utytłani gnojem. Przysięgali, że zrobili to dla kawału. Dla kawału! Królowa mogła ich w świetle prawa jedynie wypędzić z Dworu i Kolegium,
ponieważ nie było świadka, który zadałby im kłam; nie miała innego wyboru. Ja bym kazała sobie przynieść ich głowy... - Talia odczuła jej gniew, który krył się pod szyderczym stwierdzeniem - ... albo jeszcze lepiej ich skóry, ale ja nie jestem Królową, a zgodnie z prawem zrobić można tyle, ile można. Skoro udało ci się przeżyć ich mały “żarcik”, nie mogła na nich rzucić Zaklęcia Prawdy. - Jeden z nich kazał mi kłaniać się od siebie Talamirowi. To było tuż przed przybyciem Rolana - powiedziała cichutko Talia. Keren gwizdnęła i Talia poczuła, jak narasta w niej gniew. - Do kroćset! Jaka szkoda, że nie mogliśmy tego przedstawić Radzie, gdy przyszło do oskarżeń! No cóż, nikt i tak im nie wierzył, a więc Ylsa, Jadus i ja pilnowaliśmy ciebie na zmianę. Jadłem dla ciebie osobiście zajął się Mero, a Teren odbierał je prosto z jego rąk. - Jadus? - Talia spojrzała z powątpiewaniem na miecz Keren. - Nie daj się zwieść. Nie myśl, że bez jednej nogi jest bezradny, koteczku. Przez cały czas miał pod ręką napiętą kuszę, a w jego lasce kryje się miecz. Każdy napastnik spotkałby się z tą niespodzianką z piekła rodem. - Czy to wszystko naprawdę konieczne? - zapytała Talia czując, że ogarnia ją prawdziwy lęk. - Niebezpieczeństwo istnieje i usprawiedliwia podjęcie kilku prostych środków ostrożności. Krąg i tak przerzedził się znacznie, więc nie mamy zamiaru przez nieostrożność i ciebie utracić - Keren przerwała, by po chwili dodać, na poły rozgniewana, na poły urażona - i na przyszłość, dziecko: mów, jeśli coś złego się dzieje! Mogliśmy tego wszystkiego uniknąć, może nawet zdybać tego rzepa, który przyczepił się twego ogona! Heroldowie zawsze trzymają się razem, do licha! Myślałaś, że ci nie uwierzymy? - Ja... tak... - powiedziała Talia przerażona, że niesforne usta znów ją wydały i, co gorsza, po policzku powoli płyną łzy, których nie mogła powstrzymać. Keren zerwała się z krzesła i jednym skokiem znalazła się u jej boku. Przytuliła Talię do mocnego ramienia, jej gniew zamienił się w mgnieniu oka w troskę i lekkie poczucie winy. - Kochanieńka, kochanieńka, nie chciałam cię martwić. Chcemy byś z nami była, potrzebujemy ciebie. Utrata ciebie byłaby dla nas śmiertelnym ciosem. Musisz nauczyć się nam ufać. Jesteśmy twoją rodziną. Nie, czymś więcej! I my nigdy ciebie nie opuścimy. Choćby nie wiem co! - P... przepraszam - płakała Talia, próbując zapanować nad sobą i odsunąć się od Keren. - Nie, proszę. Czas najwyższy byś wyrzuciła wszystko z siebie - rozkazała Keren. - Płacz, ile dusza zapragnie. Jeśli mój brat bliźniak nie myli się, a tak jest zazwyczaj, masz sporo do nadrobienia. Takiej troskliwości i szczerości nie można było się oprzeć i wdzięczna za nie Talia bez
słowa uległa. Prysły wszelkie zahamowania. Keren tuliła ją, jakby była jej własnym dzieckiem pozwalając, by wypłakała się do cna. - Lepiej ci teraz? - zapytała Keren, gdy spłynęła ostatnia łza. Talia uśmiechnęła się leciutko. - Chyba tak. - Tyle że teraz boli cię głowa i pieką oczy. Następnym razem nie pozwól, by coś takiego narastało w tobie zbyt długo. To między innymi po to ma się przyjaciół. Czas pomówić o twej nowej zdolności myśloczucia... - To prawda? Ja czuję to samo, co ty? I ty i Ylsa... - wyrwało się zmieszanej Talii. - A skąd się to u mnie wzięło? Przedtem nie potrafiłam tego robić? - Wciąż odbierasz moje myśli i uczucia? Do kroćset! - Keren skupiła się na chwilkę i nagle Talia przestała być zalewana wprawiającymi w zmieszanie emocjami. - Tak jest lepiej? Doskonale. O, tak. Myśloczucie jest jak najbardziej prawdziwe i niepokojąco dokładne. Jedynie w Kręgu wiedzą o mnie i o Ylsie. Nie mogłyśmy przed nimi tego ukrywać, nawet gdybyśmy chciały - weź pod uwagę obecnych tam Obdarzonych. Łączą nas więzy życia. Nie sądzę, abyś słyszała o czymś takim - nie słyszałaś, co? - Tak jak Vanyel i Stefen? Albo Słoneczny Pieśniarz i Tancerz Cieni? Keren była zdumiona, choć znając już miłość Talii do opowieści, nie powinna być zbyt zaskoczona, że dziewczynka dowiedziała się o więzach życia. Więź życia - rzadkość pomiędzy Heroldami, jeszcze rzadsza pośród zwyczajnej ludności - była czymś wyjątkowym, co wykraczało poza sprawy czysto fizyczne. - Tak, to prawda, nie aż tak dramatycznie, ale jak Vanyel i Stefen. Ha, myślę, że to uderzenie w głowę albo obezwładniający strach obudziły w tobie Dar wcześniej. Czasami tak się zdarza. Gdybyś nie była Osobistym Heroldem Królowej, ani by nam się śniło uczyć cię posługiwania się nim przez najbliższe parę lat, ale ty jesteś pod każdym względem przypadkiem wyjątkowym. Czy chcesz się tego uczyć? - Błagam, darujcie mi kolejne, dodatkowe lekcje... - prosiła Talia. - Dobrze, kochanieńka, w takim wypadku - zaśmiała się Keren - zostawimy rzeczy takie, jakimi są. Możliwe, że kiedy zagoi się twoja głowa, Dar opuści cię. Widywałam już takie przypadki. Lecz jeśli stanie się dokuczliwy, powiedz o tym komuś, zgoda? - przerwała na chwilę, patrząc badawczo na Talię. - Czy nie niepokoi cię to, co jest między mną i Ylsą? - Nie - odpowiedziała Talia, sama tym odrobinę zaskoczona. - A powinno? To znaczy... w Grodzie jest mnóstwo... hmm... szczególnych przyjaźni. - Naprawdę? - zdziwiona Keren uniosła brwi. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Takie stare grzyby jak oni... Jednak to zrozumiałe, jak sądzę... Pomyśleć o wszystkich tych Młodszych
Żonach i tak niewielu małżeństwach z miłości! - Widać było, że poczuła ulgę. - Nie zaprzeczę: cieszę się, że usłyszałam to od ciebie. Masz dojrzałą głowę w wielu sprawach, kochanieńka. Zaczynasz być mi tyleż przyjacielem, co uczniem i nie chciałabym, by cokolwiek stanęło na drodze naszej przyjaźni. - Ja, twoim przyjacielem? - Widać było, że wystraszyło to Talię. - Zaskoczona? Przecież Jadus uważa ciebie za swego przyjaciela, a od lat przecież nie otworzył się przed nikim. Jest w tobie coś, czego nie mogę uchwycić: zachowujesz się czasami jak osoba dużo starsza, może to wynika z tego, że jesteś Osobistym Królowej. Pani wie, że nie mogę pamiętać Talamira w wieku chłopięcym. Ty wydajesz się mi kimś, kogo znam i ufam od wielu lat jak młodsza siostra, bliska mi jak bliźniak i - do kroćset - to dziwne zważywszy, że mam siostrzeńca i .siostrzenicę prawie w twoim wieku. Nie ja jedyna to tak odczuwam. Tak jak powiedziałam: jest jeszcze Jadus, Sherrill, Skif i pewnie znaleźliby się inni. Talia przyjęła to za prawdziwy cud. - Dość tego... Jak tam twoja głowa? - Okropnie. Keren obmacała opatrunek delikatnymi, zręcznymi palcami. - Kochanieńka, szczęśliwy los stał przy tobie w tym wszystkim. Cal albo dwa niżej, a w wodzie wylądowałabyś nieprzytomna lub sparaliżowana, poszłabyś na dno jak kamień i nigdy byśmy nie dowiedzieli się, co się z tobą stało. Przełkniesz jeszcze trochę tego ohydnego, zielonkawego naparu? Stłumi przynajmniej ból. Talia wolno kiwnęła głową i Keren podała jej kubek mikstury, by na powrót zająć pozycję na krześle, z nogami na biurku i mieczem w poprzek ud. - Ile opuściłam zajęć? - Nie ominęło cię nic takiego, czego nie można by szybko uzupełnić, zwłaszcza że jesteś zwolniona z codziennych obowiązków i nie będziesz musiała znosić troskliwości Albericha do czasu, aż całkiem nie wydobrzejesz. Jeśli zawiodą cię oczy, będziemy ci czytać, a nie ma osoby w Kolegium, która nie ofiarowywałaby ci swoich zapisków. Wystarczy? Talia właśnie miała odpowiedzieć, kiedy rozległ się głęboki, posępny dźwięk bijącego gdzieś niedaleko dzwonu, którego dotąd jeszcze nigdy nie słyszała. Keren zesztywniała, podrywając głowę przy pierwszym uderzeniu. - Do kroćset - zaklęła miękko, ale jadowicie. - Och, do kroćset! - Co to? - Talii nie podobała się stężała i gorzka twarz Keren. - Co się stało? - To Dzwon Śmierci - Keren patrzyła nie widzącym spojrzeniem w okno, po policzkach popłynęły jej łzy, których nie starała się ukryć. - Bije, gdy umiera Herold. To znaczy, że dranie dostali jednego z nas i to jednego z najlepszych. O bogowie, dlaczego to musiał być biedny
Beltren?
ÓSMY W kilka chwil po pierwszym uderzeniu w dzwon do drzwi Talii ktoś cicho zapukał. Zanim Keren zdążyła odpowiedzieć, do środka wsadził głowę Skif. Keren opuściła miecz, który odruchowo wymierzyła w stronę drzwi. - Keren - odezwał się niepewnie Skif - przysyła mnie twój brat. Pomyślał, że może będziesz chciała spotkać się z resztą. Mogę popilnować Talii. Keren zapanowała nad sobą z wyraźnym wysiłkiem. - Jesteś pewny? Wiem, że wydaje ci się, że jesteś dobry, młodzieńcze... Talia nawet nie dostrzegła, kiedy drgnęła ręka Skifa, ale w ścianie nagle pojawił się rozedrgany nóż, nawet nie o cal od nosa Keren. Obie popatrzyły na niego zdumione. - Ha! - było jedyną odpowiedzią Keren. - Zgoliłbym muchę z twojego dzioba nawet go nie drasnąwszy - powiedział Skif poważnie, bez śladu zwykłej u niego chełpliwości. - Wiem, że we wszystkim innym czeka mnie daleka droga, ale w tym nawet Alberich nie może mnie pobić. - Uniósł prawą rękę ze sztyletem takim samym jak pierwszy. - Ktokolwiek spróbuje wtargnąć tutaj, będzie musiał jakoś poradzić sobie z sześcioma calami żelaza w gardle. - Wierzę ci na słowo. - Keren wstała i schowała miecz do pochwy. - Możesz tego żałować, bo pewnie od tej pory będziesz musiał razem z nami pilnować Talii na zmianę. - No więc? Zgłosiłem się na ochotnika, ale Ylsa nie wzięła moich słów poważnie. - Ha, za to ja wezmę. - Minęła go, zapraszając do izby. - Dziękuję, młodzieńcze. Masz dobre serce. Skif tylko wzruszył ramionami i wyrwał sztylet ze ściany. - Co się dzieje? - Głos Talii był zachrypnięty. - Co to takiego: Dzwon Śmierci? Skif usiadł ze skrzyżowanymi nogami na blacie biurka. Z jego oblicza biła niezwykła powaga. - Czego chcesz się dowiedzieć najpierw? - O Dzwonie. - Dobrze, ponieważ nie wiem, co wiesz a czego nie, zacznę od początku: w Gaju na Łące Towarzyszy stała mała świątynia z dzwonnicą - to Król Valdemar kazał ją tam wystawić. Jednak w dzwonnicy nie było dzwonu, pojawił się w niej dopiero na dzień przed śmiercią Króla - tyle że nie miał on ani serca, ani nie wisiał przy nim sznur, którym można by go rozkołysać. A więc możesz sobie wyobrazić, jak wystraszyło to ludzi, kiedy ten dziwny dzwon zaczął bić przed świtem następnego dnia. Gdy wyszli, by zobaczyć, co się dzieje, ujrzeli to samo, co ujrzałabyś i ty, gdybyś znalazła się teraz na Łące - Towarzyszy zebranych dookoła dzwonnicy i w nią wpatrzonych.
Powróciwszy do Pałacu, ludzie stwierdzili to, o czym wiedzieli już Heroldowie - umarł Król Valdemar. Świątyni nie ma już od dawna, ale dzwonnica wciąż stoi, i Dzwon Śmierci bije za każdym razem, gdy umiera Herold. - A Keren? - Każdy Herold czuje, kiedy śmierć zabiera kogoś z ich kręgu, i czy była naturalna, czy nie. Zwykle uczucie to zaczyna się pojawiać mniej więcej po trzecim roku pobytu w Kolegium wcześniej, jeśli Dar jest silny. W moim przypadku to jeszcze nie nastąpiło. To boli, tak mi powiedziano, jakby umierała cząsteczka ciebie. Ci, których Dar jest najsilniejszy, mogą znać wiele szczegółów. W chwili, gdy Dzwon zaczyna bid, Herold zawsze wie, kogo spośród nich spotkał zły los, i zna mniej więcej okoliczności jego śmierci. Większości łatwiej jest to znieść, zebrawszy się razem, zwłaszcza jeśli był to dobry przyjaciel. To dlatego Herold Teren przysłał mnie - Beltren był przyjacielem z roku Keren. Talii nie przyszło do głowy nic, co by mogła powiedzieć i wspólnie ze Skifem długo patrzyli smutno przez okno, słuchając uderzeń Dzwonu, które brzmiały tak, jakby zimny metal łkał. Dopiero za kilka dni dotarły do Kolegium wieści, co naprawdę przytrafiło się Beltrenowi. Nie były one dobre: ktoś albo coś zastawiło na niego pułapkę - został zepchnięty razem ze swoim Towarzyszem w przepaść. Nie było żadnej wskazówki, kim byli zabójcy, a jeśli Królowa nawet znała powody jego śmierci, to nie wyjawia ich. Z każdym dniem smutek otoczenia pogłębiał się i stawał się coraz bardziej dojmujący. Talii boleśnie dawała znać o tym jej nowo odkryta w sobie wrażliwość. Osłabiona, z trudem radziła sobie z natłokiem napływających do niej zewsząd dokuczliwych uczuć innych. Skif, który - jak zapowiedziała Keren, został włączony w poczet trzech dorosłych wartowników - robił, co mógł, by podnieść ją na duchu, opowiadając ploteczki z Kolegium, sypiąc jak z rękawa swymi absurdalnymi opowieściami, ale nawet on nie mógł ukoić żałoby. W końcu nadszedł rozkaz Królowej i Heroldowie posłusznie pomknęli jak wystrzelone strzały, których miano nosili. Talia nigdy nie poznała szczegółów ich misji, ale zabójca został schwytany. Jednak nawet ta wiadomość oraz skazanie winowajcy nie zmniejszyły żalu wszystkich, bo Beltrena otaczano w Kręgu Heroldów wielkim szacunkiem. Całe Kolegium, a także przebywający na Dworze członkowie Kręgu, zebrali się w kilka dni później na uroczystym pogrzebie, choć jak to często się zdarzało, nie było ciała, które można by pochować. Tak więc oddano jedynie hołd zmarłemu przy samotnej kolumnie z wyrytymi imionami wszystkich Heroldów, którzy poświęcili swe życie za Monarchę i Królestwo. Talii dopiero co pozwolono wstać z łóżka, lecz coś podszepnęło jej, by prosić Uzdrowiciela Devana o pozwolenie wzięcia udziału w pogrzebie. Ulegając jej usilnym prośbom, zaskoczony siłą uczuć, które nią powodowały, Devan udzielił zgody, zresztą wbrew własnemu zdrowemu
rozsądkowi. Talia nikomu się jeszcze nie przyznała, jak mocno przeżywała żałobę. Miała nadzieję, że - tak jak powiedziała to Keren - jej wrażliwość z czasem ją opuści. Nieraz zarzucano jej nadpobudliwość i nadmierną wyobraźnię, nie była więc pewna, ile z tego wszystkiego było wytworem jej własnego umysłu. Ceremonia okazała się dla niej niezbyt zrozumiała; wszystko zdawało się tonąć w powodzi smutku spowodowanego stratą. Przez cały czas stała we mgle bólu, pewna tylko jednego: tym razem nie zadaje go sobie sama. Gdy zebrani zaczęli się rozchodzić, źródło śmiertelnego smutku stało się wyraźniejsze, określone. Była nim sama Królowa. Od owego pierwszego dnia w Kolegium Talia nie znajdowała się nigdy tak blisko Selenay. Nie śmiałaby jej niepokoić, gdyby nie to, że cierpienie Królowej przyciągało ją z siłą nie do odparcia. Zbliżyła się nieśmiało i tak cicho, jak tylko mogła. - Wasza Wysokość? - odezwała się z wahaniem. - To ja, Talia. - To ja posłałam go na śmierć - zaczęła Selenay, jakby w odpowiedzi na dręczące ją wątpliwości. - Wiedziałam, dokąd go wysyłam, ale posłałam go mimo wszystko. To ja go zabiłam, tak samo jakbym osobiście zepchnęła go w objęcia śmierci. Ból i poczucie winy przebijające w głosie Królowej spowodowały, że Talia bezwiednie powiedziała: - Dlaczego starasz się przekonać siebie, że Beltren nie znał grożącego mu niebezpieczeństwa? - Wiedziała, że te słowa to szczera prawda, ale nie miała pojęcia, skąd przychodzą one jej do głowy. - Zdawał sobie doskonale sprawę i pomimo tego wyruszył. Nie spodziewał się śmierci, ale liczył się z taką możliwością. Wasza Wysokość, my wszyscy wiemy, że to może nas spotkać, i to w każdej chwili, lecz i ty nie miałaś wyboru. Czyż nie było to bezwarunkowo konieczne? - Tak - Królowa przyznała niechętnie. - I czyż nie był on najlepszym, być może jedynym Heroldem, który mógł tego się podjąć? - Był jedynym, który mógł przekonać ludzi z tego okręgu, by wyjawili potrzebną mi informację. Pracował tam od trzech lat jako mój agent. Znali go i ufali mu. - I czyż nie przekazał ci tej wiadomości? Czy można ją było czymś zastąpić? - To, czego dowiedziałam się od niego, oszczędzi nam wojny - westchnęła Selenay. Szantażem można czasami dokonać cudów, nawet pomiędzy władcami. Posłużę się nim z radością wobec Relnethara, jeśli to utrzyma go z dala od naszych granic. O Pani, wiesz, że użyłam wszelkich innych sposobów... - W takim razie nie miałaś wcale wyboru, działałaś dla dobra nas wszystkich i naszych ludzi. Jedynie ty masz prawo podejmować takie decyzje. Wasza Wysokość, na zajęciach z orientacji powiedziano nam bez ogródek, że Herolda może spotkać śmierć - niewykluczone, że straszna -
zanim będzie miał czas pomyśleć, co robić na starość. Wszystkim to mówią, lecz nigdy nie powstrzymało to nikogo przed włożeniem Bieli Herolda. To jest coś, co musimy robić, tak jak ty musisz podejmować trudne decyzje. Wynika z tego, że, jak myślę, musimy robić to, o czym wiemy, iż jest słuszne - ty jako Królowa i my, twoi Heroldowie. Ja wiem, że Beltren, stanąwszy tutaj w tej chwili, powiedziałby, iż po prostu dokonałaś jedynego słusznego wyboru. Królowa wpatrywała się w Talię rozjaśnionymi od wezbranych łez oczami, lecz dziewczynka poczuła, że śmiertelny żal zaczął jej mniej doskwierać. - Dziecko - wolno powiedziała Królowa - sama niemal zginęłaś z powodu moich uczynków, albo też z powodu mojej bierności. Jak możesz stać tu przede mną i mówić, że chętnie poświęciłabyś życie? - Nie - powiedziała szczerze Talia. - Okropnie się bałam, nie chciałam umrzeć i dalej nie mam na to ochoty, ale jeśli tak się stanie, to trudno. Dokonałam wyboru: chcę być Heroldem i nawet wiedząc, że jutro spotka mnie śmierć i tak nie zmieniłabym zdania. - Och, Talio... dziecko... - Królowa usiadła nagle na brzegu pomnika. Talia nieśmiało dotknęła jej ramienia i usiadła obok. Powodowały nią dziwne uczucia. Miała wrażenie, że jest taka malutka i niezdarna, a jednak coś pchało ją, by tak właśnie postąpić widocznie było to słuszne, bo rozluźniona Selenay uroniła kilka gorzkich tez, pozwoliwszy sobie na chwilowy luksus nie polegania wyłącznie na własnych siłach. - Skąd u ciebie taka mądrość w tak młodym wieku? - powiedziała w końcu Królowa, biorąc się w garść. - Nie upłynął nawet rok, od kiedy jesteś w Kolegium, a już prawdziwy z ciebie Osobisty Herold Królowej. Spotkałabyś się z pochwałą Talamira... tak myślę. - Wstała z gracją, ponownie jej twarz zamieniła się w nieskazitelną maskę. Talia wyczuła, że choć wciąż nosi w sobie żałobę, przestała się uginać pod brzemieniem winy. - Lecz wciąż jeszcze nie czujesz się najlepiej, malutka, i jak widzę twoi opiekunowie wszędzie cię szukają. Ja muszę stawić czoła ambasadorowi Karsu i tańczyć dookoła niego w dyplomatycznych pląsach, dopóki nie zrozumie, że mam dowody podwójnej gry prowadzonej przez jego władcę. Dzięki ci, Osobisty Królowej. Odwróciła się i szybkim krokiem wróciła do Pałacu, do Talii tymczasem podeszli bliźniacy, Keren i Teren. - Kiedy nie wróciłaś ze wszystkimi, zaczęliśmy się martwić - odezwał się na poły karcąco Teren. - Uzdrowiciel Deven chce cię widzieć z powrotem w łóżku. - Wyglądasz, jakby ktoś przewlókł cię przez ucho igielne - zauważyła Keren. - Co się stało? - Królowa była tak nieszczęśliwa, sumienie nie dawało jej spokoju, czułam to i musiałam coś na to zaradzić...
- A więc podeszłaś do niej porozmawiać - Keren z zadowoleniem skinęła głową bratu. - I właściwe słowa zdawały się same wypływać z ciebie, zgadza się? - Jak udało ci się to zgadnąć? - Kochanieńka, to dlatego ty jesteś Osobistym Królowej, a reszta z nas zwykłymi Heroldami. Dziadek zwykł twierdzić, że nigdy nie wiedział z góry, co powie Królowi, a jednak zawsze okazywało się, że używał najwłaściwszych słów. Zaufaj temu instynktowi. - Dziadek? - zapytała Talia oszołomiona. - Talamir był naszym dziadkiem - wyjaśnił Teren. - Wydaje mi się, że miał cichą nadzieję, iż to jedno z nas będzie jego następcą. - Ha, ze mną było inaczej - zdecydowanie odezwała się Keren. - Widząc przez jakie piekło nieraz przechodził, nie podjęłabym się tego za żadne skarby. Nie zazdroszczę ci Talio, wcale ale to wcale. - Zgadzam się - przytaknął Teren. - Talio, wciąż chwiejesz się lekko na nogach. Nic ci nie jest? - M... myślę, że nie - powiedziała powoli, czując się nieco lepiej teraz, gdy przygniatający ją żal wszystkich Heroldów zaczął się stopniowo rozpraszać. - W takim razie wracajmy do twojej izby, a ja pogadam z Dziekanem Elcarthem. Powinien pokazać ci przynajmniej, jak odgrodzić się od cudzych uczuć, które byłyby ponad twoje siły. Jeśli do tej pory twój Dar nie zanikł, to już nie opuści cię nigdy - powiedziała Keren, a jej brat bliźniak potwierdził to skinieniem głowy. Keren czekała razem z nią na przyjście Elcartha, a potem zostawiła ich samych. Talia usiadła ostrożnie na samym brzegu krzesła, skupiona na tym, co miał do powiedzenia Elcarth, bojąc się, że coś ważnego może jej umknąć. Zaczynała myśleć, że już dłużej nie zniesie tego zmagania się z emocjami i myślami obcych ludzi, które bez ustanku wpychały się do jej głowy. Jeśli można było położyć temu kres, żarliwie pragnęła dowiedzieć się, jak to zrobić! Okazało się - ku wielkiej uldze i wdzięczności Talii - że sztuczka jest bardzo prosta. - Pomyśl o ścianie - powiedział do niej Elcarth. - O ścianie, która otacza cię dookoła i odgradza cię od wszystkich. Zobacz ją, dotknij z wiarą, że nikt ani nic nie może cię przez nią dosięgnąć. Talia skupiła myśli ze wszystkich sił i po raz pierwszy od wielu dni poczuła błogosławioną ulgę - napór otaczających ją obrazów zelżał. Im ich oddziaływanie było słabsze, tym bardziej wzrastało w niej zaufanie do wznoszonej przez siebie tarczy, a to z kolei tym bardziej umacniało zasłonę. W końcu Elcarth stwierdził z zadowoleniem, że nic nie przebije ściany, którą wokół siebie stworzyła i zostawił Talię samą sobie. - Jednakże nie wahaj się nigdy z niej rezygnować - gorąco namawiał ją Dziekan. -
Zwłaszcza, jeśli myślisz, że zagraża ci niebezpieczeństwo. Twój Dar może okazać się najlepszym ostrzeżeniem. Zamyślona Talia przyznała mu rację skinieniem głowy. Gdyby wcześniej mogła wykryć złe zamiary swych prześladowców, ostrzeżona w porę, mogłaby wezwać pomoc, a tak, rzeczy przybrały taki obrót, że o mało nie zakończyło się to jej śmiercią. Kilka dni później Uzdrowiciel zawyrokował, że jest zdrowa i Talia powróciła do normalnego toku zajęć w Kolegium. Pozornie w jej życiu zaszły niewielkie zmiany, lecz tych kilka było niezwykle brzemiennych. Po pierwsze: jej więź z Rolanem stała się teraz nieporównywalnie silniejsza niż przed wypadkiem w rzece. Stwierdziła to niedługo po tym, jak nauczyła się bronić przed natrętnymi, obcymi emocjami. Siedziała w zacisznym kąciku Biblioteki, kończąc kolejną książkę. Zadowolona zamknęła ją - była to jedna z opowieści ze szczęśliwym zakończeniem. Nie zostało jej tyle czasu, by mogła przystąpić do następnej przed rozpoczęciem się kolejnych zajęć, a więc odprężyła się na chwilkę, zamykając oczy i pozwalając myślom błądzić dowolnie. W niemal nieunikniony sposób zaczęły się one obracać wokół Rolana. Raptownie ujrzała zakątek Łąki Towarzyszy, jednak obraz był dziwnie płaski i zniekształcony. Zdawało się jej, że zakres widzenia zawęził się od przodu, a za to po bokach poszerzył dwukrotnie. Na dodatek znalazła się jakby o kilkanaście cali wyżej niż to było w istocie, lekko zdezorientowana, co od dawna już zaczęła wiązać ze zjawiskiem widzenia cudzymi oczami, w obecności cudzych wspomnień. Poczuła jakby czyjeś zaskoczenie, a potem nagłą serdeczność powitania. Zalała ją fala miłości. To wtedy uzmysłowiła sobie, że to są myśli Rolana. Od tej chwili wystarczyło, że pomyślała o nim przelotnie, a wiedziała dokładnie, gdzie jest i co porabia, przymknąwszy zaś powieki mogła patrzeć jego oczami. Między nimi płynęła rzeka myśli i obrazów, lecz nigdy słów. Połączyło ich uczucie przewyższające wszelkie znaczenia, jakie kiedykolwiek przypisano słowu miłość. Teraz Talia zrozumiała, dlaczego Herold i Towarzysz rzadko mogli przeżyć siebie nawzajem, jeśli śmierć przecięła łączącą ich więź. Wkrótce potem jej związki z Królową uległy tak samo gwałtownemu przeobrażeniu. Selenay szukała odosobnienia w opustoszałych, wymarłych zimą ogrodach, gdzie istniała niewielka możliwość, że ktoś zakłócił jej spokój. Talia stwierdziła, że nieodparcie ciągnie ją w tamtą stronę, a ujrzawszy spacerującą Królową zrozumiała dlaczego. - Wasza Wysokość? - zawołała miękko. Selenay osłoniła oczy przed słabymi promieniami popołudniowego słońca i uśmiechnęła się rozpoznawszy, kto ją woła. - Jeszcze jeden miłośnik pustkowi? Myślałam, że jedynie mnie podobają się wymarłe ogrody. - Jednak tu może być piękniej, trzeba jedynie patrzeć w przyszłość, wyobrazić sobie, jak
tutaj będzie na wiosnę - zauważyła Talia, zrównując krok z Królową. - To nie jest ani tak puste, ani tak wymarłe miejsce. Wszystko polega na dostrzeżeniu możliwości. - Dostrzeżeniu możliwości... długoterminowych, a nie doraźnych. - Selenay zamyśliła się głęboko, a potem widocznie się rozpromieniła. - Tak! Dokładnie tak, malutka, znowu ci się udało. Muszę wracać na zebranie Rady. Dziękuję... - Oddaliła się szybkim krokiem, zostawiwszy Talię sam na sam z myślą, co też, u licha, jej się znowu udało. Jednak w miarę upływu czasu tego rodzaju przypadki zaczęły przydarzać się coraz częściej, aż stały się zjawiskiem powszechnym. A kiedy zima przeszła w wiosnę, Królowa częściej szukała towarzystwa Talii. W nieregularnych odstępach czasu spotykały się, by porozmawiać, czasami przez długie godziny, a czasami tylko przez chwilkę lub dwie. Talia jakoś znajdowała potrzebne słowa, by wyrazić przychodzące jej do głowy pomysły, które mogły się przydać Królowej, a Selenay odchodziła, uspokojona lub przeciwnie: tryskająca energią. Talia czasami myślała o sobie z niemałym zdumieniem, jak o dwóch osobach: jedną była Talia - zwyczajne dziecko, nie mądrzejsze od niedojrzałego jeszcze nastolatka; drugą: jakaś niewiarygodnie mądra i wiekowa istota, która objawiała się w obecności Selenay. Objęcie obowiązków Osobistego Herolda Królowej przypomniało Talii o jeszcze jednym zadaniu. Rolan najwidoczniej Wybrał ją przede wszystkim dlatego, że była jedyną osobą, która mogła ucywilizować Bachora, a tymczasem przez cały czas jej pobytu widziała Elspeth tylko raz, i to tuż po swoim przybyciu tutaj. To prawda, że jak dotąd była zbyt zajęta przystosowywaniem się do życia w Kolegium i nie miała ani czasu, ani siły, by zająć się dzieckiem. Teraz jednakże nadszedł czas, by przedsięwziąć coś w sprawie przypuszczalnej następczyni tronu. - Niebiosa! Co za mina! - wykrzyknął Skif, rzucając się na krzesło w Bibliotece obok Talii, czym zasłużył sobie na pełne oburzenia spojrzenie siedzących niedaleko nich uczniów. - Co się stało? A może nie powinienem pytać? - ciągnął już przyciszonym głosem. - To przez Bachora. Powinnam coś w tej sprawie zrobić, ale nie mogę się nawet do niej zbliżyć! - odpowiedziała posępnie Talia głosem pełnym pogardy do samej siebie. - Ach tak?! A co ci w tym przeszkadza? - Jej opiekunka. Tak sądzę. Cudzoziemka Hulda; starszej nie udało mi się zobaczyć. Jednak nic nie mogę udowodnić. Wydaje się być wzorem sumienności; przykład pełnej szacunku i gorliwej współpracowniczki, a jednak za każdym razem, gdy próbuję zbliżyć się do dziecka, zjawia się ona, zawsze z czymś, co Elspeth absolutnie musi zrobić dokładnie w tej samej chwili. Wytłumaczenie jest zawsze niezmiernie logiczne i na miejscu, tylko że jak do tej pory wydarzyło się to z tysiąc razy. - , Jeden raz, to przypadek; dwa, zbieg okoliczności” - zacytował Skif - “ale trzy razy, to już spisek”. Czy doszliśmy już do spisku?
- Od dawna jestem o tym przekonana, jednak nie wiem, jak to udowodnić, ani jak to wszystko pasuje do siebie... Skoczył na równe nogi i pogłaskał ją po nosie palcem. - Wystarczy, byś zostawiła sprawę dowodu dobremu, staremu Skifowi. A co do dopasowania wszystkiego do siebie, to powiedziałbym, że Herold Jadus byłby najlepszym źródłem wiadomości. Tkwi w Kolegium od zakończenia Wojen z Tedrelami, służba opowiada mu o wszystkim i może się jeszcze podeprzeć Darem myśloczucia. Jeśli jest ktoś, kto może poznać wszystkie części starej jak świat łamigłówki, to tylko on. A więc zapytaj go, widujesz się z nim codziennie. - Nie pomyślałem o Jadusie - odpowiedziała Talia uśmiechając się. - Ale Skif, możesz przez to wpaść w tarapaty! - Jeśli mnie przyłapią, to tym razem będę miał dobrą historyjkę w zanadrzu i lepiej będzie, jeśli ją potwierdzisz! - Ale... - Żadnych ale! Życie toczyło się tutaj zbyt leniwie ostatnimi czasy, nic nie pobudzało krwi w mych żyłach, a poza tym nie zamierzam tego robić za nic, wiesz o tym. Zostaniesz moim dłużnikiem, o pani. - Skif - odparła bez namysłu - jeśli pomożesz mi udowodnić moje podejrzenia, będziesz mógł wybrać sobie nagrodę! - Dzięki - błysnęły w uśmiechu jego zęby. Poruszył swymi krzaczastymi brwiami w sposób, który wydawał się mu niezwykle lubieżny, lecz który był raczej komiczny. - Nie omieszkam tak zrobić! Kiedy oddalał się w wesołych podskokach, Talii udało się stłumić śmiech, by nie zranić jego uczuć. - Opiekunka Elspeth? - Jadusa tak zaskoczyło pytanie Talii, że aż odłożył na bok harfę. Talio, wzywając Dziewięciu na świadka, dlaczegóż stara Melidy miałaby trzymać Elspeth z dala od ciebie? - To nie Melidy, tylko ta druga - odparła Talia. - Hulda. Melidy właściwie nic nie robi, tylko dzierga na drutach i drzemie. To chyba Hulda wydaje wszystkie rozkazy. - To nadaje sprawie zupełnie nowy charakter - zastanawiał się głośno Jadus. - Dziecko, na ile orientujesz się w sytuacji? Co wiesz o całej tej sprawie? - Nic... no tak... prawie nic. Selenay powiedziała mi tylko, że jej małżeństwo z ojcem Elspeth nie było udane i jeszcze, że mnóstwo winy za trudny charakter Elspeth należy złożyć na karb jej własnych zaniedbań. A ponieważ nikt nie wspomina ani słówkiem ojca małej, to przypuszczam, że albo nie żyje, albo podróżuje, albo został skazany na banicję. Tyle. - Hm, w takim razie lepiej zacznę wszystko od Wojny z Tedrelami, kiedy zginął ojciec
Selenay. - To było przynajmniej piętnaście lat temu, prawda? - Mniej więcej. Doskonale więc, było to tak: Kars próbował rzucić nas na kolana, nie wypowiadając nawet wojny. Wynajęli cały lud Najemników z Tedrel, by za nich wykonali brudną robotę. Król zginął podczas ostatniej, zwycięskiej bitwy. Gdybym ruszał się odrobinę żwawiej, żyłby do tej pory - westchnął i jego twarz zachmurzyła się na chwilę. - Ha, trudno. Selenay właśnie ukończyła czeladniczą praktykę, kiedy wybuchła wojna; po koronacji dokończyła dzieła wygubienia ostatnich Tedrelów i zabrała się za rządzenie. Jak można się było tego spodziewać, kto żyw i równy jej rangą, a chcący pozbyć się młodszego syna, przysyłał go na Dwór. Jednym z owych składających wizyty był Książę Karathanelan. - Ktoś o takim imieniu mógł pochodzić tylko z Rethwellanu. Jadus uśmiechnął się. - Istotnie. Nazwy, które pęcznieją w ustach, są ich ulubioną specjalnością, co? Tak, pochodził stamtąd. Był niewiarygodnie przystojny, inteligentny, pełen ogłady. Rozkochał w sobie Selenay w mgnieniu oka i nikt nie mógłby wpłynąć na zmianę jej zdania o nim. Ślub odbył się, nim upłynął miesiąc od chwili jego przybycia. Kłopoty zaczęły się niedługo potem. - Dlaczego musiało do tego dojść? - Bo chciał czegoś, czego Selenay nigdy nie mogła mu, zgodnie z prawem, dać - tronu. Gdyby został Wybrany, mógłby rządzić jako Król-małżonek, lecz żaden Towarzysz nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Caryo Selenay raz nawet go kopnął, o ile sobie przypominam. Sprowadził tłum utytułowanych przyjaciół bez ziemi. Pan świadkiem, u nas leży sporo ziem odłogiem, a więc Selenay nadawała im włości. Nie rozumiał, dlaczego ona nie może nadać mu rangi przynajmniej równej sobie. - Ależ dlaczego, przecież wszyscy wiedzą, że prawo jest takie samo dla wszystkich. - Tylko że w obcych królestwach, słowo monarchy często jest prawem; on nie mógł albo nie chciał przyznać, że tutaj sprawy mają się inaczej. Skoro nie mógł dostać tego, czego chciał, po dobroci, zaczął spiskować, by wziąć to siłą, w błędnym mniemaniu, że ma do tego prawo. Talia potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Razem ze swymi przyjaciółmi, a nawet pewną grupą naszych ziomków, zaczął spiskować, by obalić za wszelką cenę Selenay i zająć jej miejsce. Aby uśpić podejrzenia, pogodził się z Selenay i sprowadził własną opiekunkę, która miała pomóc Melidy przy Elspeth. Nie sądzę, by zamierzał zabić Selenay. Naprawdę wierzę, że chciał przytrzymać ją w zamknięciu, aż zgodziłaby się abdykować na korzyść jego lub Elspeth, z nim jako Regentem. Jednak wiem, że jego przyjaciele byli o wiele bardziej okrutni. Chcieli zabić Selenay, korzystając ze sposobności, że będzie sama, trenując Caryo. Mogłoby im się to powieść, gdyby nie Dar Albericha.
- Alberich posiada Dar? Nigdy nie wpadłam na to... Jadus pokiwał głową. - Trudno jest myśleć o Alberichu jako o Heroldzie, co? - To prawda - przyznała Talia. - Nie nosi Bieli, ledwie widuję jego Towarzysza, Kantora. I ten
jego
akcent
oraz
zachowanie...
Jest
taki
dziwny.
Skąd
pochodzi?
Nikt
mi
nigdy nie powiedział. - Z Karsu - powiedział Jadus ku tej zaskoczeniu - i dlatego nigdy nie usłyszysz z ust Herolda starego przysłowia, że “Z Karsu można się spodziewać tylko złej pogody i zbójów”. Był w ich armii najmłodszym w historii kapitanem, przynajmniej tak mi powiedziano. Na nieszczęście dla niego - choć trzeba przyznać, że nie dla nas - jego Dar objawia się z niezwykłą siłą. Alberich zdradził o jeden raz za dużo, że wie więcej niż powinien, zwłaszcza o przyszłości. Jego pobratymcy - własna kompania - polowała na niego jak na czarownicę. Osaczyli go w płonącej szopie i wtedy Kantor wpadł galopem w ogień i go uratował. Ha, to już inna opowieść; powinnaś poprosić jego, by ci ją kiedyś opowiedział. Trzeba tutaj dodać, że Darem Albericha jest Wróżenie. Nie pisnąwszy o wszystkim Selenay ani słówkiem, uparł się, by jej osobiście towarzyszyć, na dodatek z zastępem swych najlepszych wychowanków. Zastawił na spiskowców pułapkę. Zostali wybici do nogi, między nimi i Książę. Oficjalna wersja podaje, że zginął w wypadku na polowaniu. - Wydaje mi się, że nie mija się to tak bardzo z prawdą. Oni rzeczy wiście polowali na Selenay. - Dziecko, masz makabryczne poczucie humoru - skrzywił się Jadus. - A jego pobratymcy nic nie mieli do powiedzenia na tak liche wytłumaczenie? - Może i mieli, ale okoliczności się zmieniły. Tak się złożyło, że wtedy umarł ich Król i rządy objął brat Księcia, a pomiędzy nimi nie kwitła braterska miłość. Nowy Król wiedział, jak żądnego władzy miał brata i był bardzo zadowolony, że cały ten skandal udało się tak zręcznie zatuszować. No cóż, po tym wszystkim Selenay miała pełne ręce roboty, próbując wykryć tych spiskowców, którzy nie wpadli w zasadzkę. Lecz nie wydaje mi się, by dotąd udało się ich wszystkich odnaleźć. Powiem ci, co podejrzewam od pewnego czasu: Talamira zamordowano, ponieważ był bliski zaproponowania Radzie, by oddano Elspeth na wychowanie jego dalekim krewnym. Są to ludzie żyjący na mało zaludnionych ziemiach - drobna szlachta. Nie pozwoliliby na żadne kaprysy dziecku, a okolica, którą zamieszkują, jest na tyle bezludna, że Elspeth nie mogłaby stamtąd uciec. Jednak to uparty narodek i jedynie Talamir mógłby ich przekonać, by przyjęli do siebie Bachora. Po jego śmierci więc plan zarzucono. Ale na to przyszedł czas później, kiedy Selenay stała się tak zajęta, iż niewiele mogła poświęcić czasu wychowaniu Elspeth. Dopiero jakieś dwa lata temu zaczęliśmy coś przeczuwać, do tej pory nikt z nas nie miał pojęcia, że zanosi się na kłopoty. Ot, pewnego dnia budzimy się, a słodkie i posłuszne dziecko zamieniło się w Królewskiego Bachora. - Co ma z tym wszystkim wspólnego Hulda?
- Tego ci nie mogę powiedzieć. Gały czas żyłem w przeświadczeniu, że to Melidy jest główną opiekunką, ale z twoich obserwacji wynika, iż byłem w błędzie. To niezwykle niepokojące, gdyż poszedłbym o zakład, że ona mogłaby sprostać każdemu, Albericha nie wykluczając! Nie mogę sobie wyobrazić, by - ot, tak sobie - oddała wszelkie sprawy w ręce cudzoziemki. - W takim razie zaszły jakieś ogromne zmiany - myślała na głos Talia. - I coś mi się wydaje, że to ja muszę się dowiedzieć, jakie. - Tego się właśnie obawiam, dziecko - westchnął Jadus, widząc determinację w jej oczach. Tego się obawiam. W życiu Talii zaszła jeszcze jedna zmiana: w sposobie, w jaki traktowali ją inni uczniowie. Jak dotąd małomówność Talii tłumaczyli sobie chęcią ochrony prywatności i szanowali jej życzenie. Teraz wiedząc, że było to wynikiem zwykłej nieśmiałości, uczynili wszystko, by i ją włączyć w obieg ploteczek, i wciągnąć do wspólnych żartów. Siedząc w szwalni Talia, nie mogła już kryć się za zwałami rzeczy do pocerowania. Zmiany dały o sobie znać pewnego popołudnia, kiedy w szwalni nie pracował żaden chłopiec. Obiektem przekomarzań była Nerissa i jej ostatnie sercowe podboje. Podchodziła do tego z humorem, ale docinki zaczynały stawać się nieco nużące. Rozejrzała się w poszukiwaniu innej ofiary i oko jej rozbłysło na widok Talii. - To śmieszne i stare jak świat - odparowała ostatnią docinkę. - A prócz tego, jest tu ktoś, komu udało się usidlić pacholę, które jest o niebo twardszym orzechem do zgryzienia niż Baern. - Kto? - powitał tę rewelację zgodny chór. - Co? - w oczach Nerissy zapaliły się figlarne iskierki. - Mam rozumieć, że niczego nie zauważyłyście? Jasne Niebiosa, większe z was głąby, niż myślałam. Spodziewałam się, że ktoś inny również dostrzegł, iż ostatnio Skif darzy Talię atencją o wiele cieplejszą od braterskiej. - Ojej, naprawdę? - Sherrill odwróciła się, by zmierzyć czerwoną jak burak Talię. Sądziłam, że jesteś moją przyjaciółką, Talio! Mnie mogłaś powiedzieć! Talia zarumieniła się jeszcze bardziej i jąkając się zaprzeczyła. - O rety - droczyła się Sherrill. - Aż tak namiętnie! Coś mi się zdaje, że aż nazbyt! Po chwili Talii udało się jakoś opanować rumieńce i odgryźć się najlepiej jak potrafiła, lecz odtąd znacznie lepiej czuła się w gronie kolegów z Kolegium. W porze posiłków także mogła zapomnieć o kłopotach związanych ze zbliżeniem się do Elspeth. W kuchni nigdy nie brakowało czasu na żarty, choć Mero starał się, by zawsze mieli pełne ręce pracy i z tych figli nie wynikła jaka bieda, jednak nie poskramiał żadnym wędzidłem języków. Sam Mero był zwykle ulubionym ich obiektem i zwykle wybierano Talię, by swą niewinną twarzyczką mogła go zwieść i zażartować z niego. - Mero, nie zapomniałeś o czymś? - Ja? Ja? Talio, mylisz się z pewnością.
- Nie jestem pewny, Mero - włączał się inny. - Wygląda na to, że solniczka zniknęła... - Na Księgę! Rzeczywiście! Cóżem ja począł z tą przeklętą rzeczą? Mero udając przerażenie rzucił się na poszukiwania, spozierając kątem oka, jak podają ją sobie z ręki do ręki, uśmiechnięci od ucha do ucha. W końcu solniczka wracała do Talii, która ustawiła ją na honorowym miejscu na stole, gdy kucharz stał odwrócony plecami. - Ha! - zakrzyknął jak jastrząb chwytając przedmiot. - Ja wiem, że szukałem w tym miejscu, u licha... - patrzył surowo na Talię, która wzruszyła niewinnie ramionami. - Koboldy - mamrotał pod wąsem, przy wtórze stłumionych chichotów. - W mojej kuchni muszą być koboldy. W co też zamienia się to miejsce? W kilka chwil później mścił się okrutnie. - Uważasz się, młoda Talio, za dobrego kuchcika? - zapytał, gdy wyciąg zabrał na górę solniczkę. - T... tak myślę. - Uważasz więc, że potrafisz pichcić pospolite potrawy swego zamieszkującego Gród ludu? - dociekał. - Bez wątpienia - odparła nieroztropnie. - O to znakomicie! W takim razie na pewno możesz pokazać mi, co zrobić z tym - położył przed nią olbrzymi, guzowaty i sękaty korzeń. Talia, która w życiu czegoś podobnego nie widziała, aż zakrztusiła się, próbując zyskać na czasie, na co uśmiech Mero stawał się coraz szerszy, a w kuchni rozległy się chichoty pozostałych kuchcików. W końcu - ponieważ jasnym było, iż ani mu się śni nakarmić ich wszystkich, jeśli ona nie wyzna swojej niewiedzy - Talia przyznała się, że została pobita. Mero roześmiał się tubalnie i zabrał korzeń, podsuwając w jego miejsce jadło, - A co to było? - zapytał Gryffon. - Kłącze dzikiej róży - śmiał się Mero. - Wątpię, by Talii udało się przyrządzić z niego cokolwiek ku uciesze ludzkiego podniebienia, ale dla termita mógłby to być przysmak! Posiłki były wydarzeniem każdego dnia. Talia miała swoje stałe miejsce przy drugim stole, wciśnięta pomiędzy Sherrill i Jeri, mając naprzeciw siebie Skifa, Gryffona i Keren. Wiecznym źródłem uciech dziewcząt i nauczycielki było to, że Skif razem z Gryffonem rozpieszczali ją okropnie. Gryffon otaczał się aurą starszego, wielkiego brata, intencje Skifa były zgoła odmienne, ale próbował imitować Gryffona, czym nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. - Zważaj ty... - burczał pod wąsem. - Traktuj moją Talię należycie, albo wylądujesz w rzece i to w najlepszym przyodziewku! Do uszu Sherrill i pozostałych dotarła ta subtelna groźba i twarze im nabrzmiały od hamowanego śmiechu.
Skif odpłacił pięknym za nadobne do nitki opróżniając kieszenie większego chłopca. - Chcesz sobie dobrać sałatki, bracie? - zapytał, podając talerz pełny tego, co znalazł w jego kieszeniach. Wszyscy musieli rzucić się na ratunek Talii, by nie udławiła się na śmierć, próbując opanować śmiech na widok zdumionego oblicza Gryffona. Gdy zapadła noc i na koniec dnia wszyscy udali się do łaźni, by wziąć kąpiel, obiektem niemiłosiernych żartów została Talia. - Och, Talio... - Jeri zebrała włosy na czubku głowy i wdzięczyła się, wcielając w Skifa. Czy chciałabyś może... grzybka? Weź dwa, proszę! Sto - lepiej! - Och nie, dziękuję, drogi, drogi Skifi... - Sherrill zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami. Wolałabym raczej... kiszonego ogórka. - Jasne, że wolałabyś... co? - udająca Skifa łypnęła pożądliwie okiem. Talią miotały mieszane uczucia: to rozbawienie, to znów potworne zażenowanie. - Nie wiem, skąd wzięłyście tak obleśne głowy - powiedziała nacierając na nie z mydłem i gąbką. - Ale trzeba je porządnie wyszorować, to jasne! Od tej chwili żarty przeszły w utarczkę z nurkowaniem w bryzgach rozpryskiwanej wody, która zalała wszystkie ręczniki w łaźni, co do jednego, i czym ściągnęły na siebie straszliwy gniew Gospodyni. - Psst! - ktoś syknął za plecami Talii w zaroślach u wejścia do ogrodów. Aż podskoczyła, zbyt dobrze mając jeszcze w pamięci cierpienia ostatnich miesięcy, lecz uspokoiła się widząc, że szepczącym jest Skif. - Co ty, u licha, tutaj robisz? - zapytała kucnąwszy obok niego między dwoma rzędami krzewów. - To, co ci powiedziałem: szpieguję Bachora. Chcę ci coś pokazać. Właź tutaj i chodź za mną! Spojrzała na niego z lekkim powątpiewaniem, lecz stwierdziła, że mówi poważnie i zrobiła tak, jak jej kazał. Przez pewien czas posuwali się na czworakach w kolczastym tunelu. Nagle Skif znieruchomiał i Talia prawie zderzyła się z nim. Skinął do niej, by zachowała milczenie i rozsunął gałęzie z jednej strony na tyle, by oboje mogli wyjrzeć przez szparę. Przed nimi, w odległości kilku stóp, znajdowały się Elspeth i obie jej opiekunki, Hulda i Melidy. Bez kłopotu mogli słyszeć ich rozmowę. - Och nie, kochanie - łagodnie mówiła Hulda. - To wykluczone. Zajmujesz zbyt wysoką pozycję, byś zadawała się z dziećmi Lorda Delphora. Ty jesteś Następczynią Tronu, weź to pod uwagę. Talia zagryzła ze złości wargę na widok smutnej twarzyczki Elspeth. Na pozór stara Melidy
ocknęła się na chwilę z drzemki. Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się jakiś grymas, jakby z wysiłkiem starała sobie coś przypomnieć. - Huldo to... - mówiła wolno - ... po prostu nie uchodzi... - Co nie uchodzi, duszko? - zapytała Hulda słodkim, fałszywym głosem. - Elspeth nie... ona nie może... - Nie można się spodziewać, by o tym wiedziała. Nie obawiaj się, wypij tylko swoje lekarstwo, a ja zajmę się wszystkim. Hulda napełniła malutką szklaneczkę czymś czerwonym i lepkim i prawie wcisnęła ją w dłoń Melidy. Staruszka zaniechała zmagań z myślami i posłusznie wypiła do dna. Wkrótce zasnęła ponownie. Skif dał znak, że powinni już oddalić się i oboje wycofali się na czworakach spomiędzy krzewów żywopłotu. - Chciałem właśnie, abyś to zobaczyła - powiedział, gdy wydostali się z zarośli w odległym miejscu ogrodu. - Stój, masz gałązki we włosach. - Starannie ją oczyścił. - Ty też, i liście. Ona na pewno truje Melidy przez cały czas. Wiedźma! Jak mogła jednak stara kobieta w ogóle pozwolić podać sobie taką miksturę? - Masz ci los, nie wiem. Nic mi nie przychodzi do głowy. Zapytaj Jadusa, może on coś będzie wiedział. Chcesz, abym dalej miał na nich oko? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Chcę wiedzieć, czy robi to z własnej woli, czy na czyjś rozkaz, i co jeszcze opowiada temu dziecku, - Nic z tych rzeczy, to świetna zabawa! Jakbym znów znalazł się na ulicy, tyle że teraz nie grozi mi utrata prawicy ani głód - uśmiechnął się. - Och, Skif... - przerwała, niepewna, co teraz powiedzieć. Nagle, pod wpływem wielkiej wdzięczności pocałowała go leciutko w policzek, zarumieniła się i uciekła, podskakując wesoło. Skif popatrzył za nią zdumiony z jedna ręką przy policzku, w który dostał całusa. Jadus nic nie wiedział o stanie zdrowia Melidy, ale skierował ją do jednego z Uzdrowicieli, który coś o tym mógł powiedzieć. - Dwa lata temu Melidy bardzo zapadła na zdrowiu - odrzekł zamyślony. - Czy wiesz, co znaczy “burza mózgu”? - Czy wtedy starsze osoby ni stąd ni zowąd nie potrafią ruszać się, ani mówić, czasami nawet na długo tracą przytomność, po czym przychodzą bardzo powoli do siebie? - To właśnie przytrafiło się Melidy - przytaknął Uzdrowiciel. - Pozornie wydobrzała zupełnie, przynajmniej według mnie. Mogłem jednak być w błędzie. O Pani, nie jesteśmy nieomylni. - Może wcale nie myliliście się, albo podano jej coś skrycie. - Dojrzałość odpowiedzi Talii
spowodowała, że Uzdrowiciel spojrzał na nią rozszerzonymi oczyma. - Matka Keldar zachorowała na to samo po sprowadzeniu ją do Grodu. Wyglądała na zupełnie zdrową, tyle że trzeba było uważać, co się do niej mówiło, bo uwierzyłaby we wszystko, nawet w największe nonsensy. Tak mogło być w przypadku Melidy. “I jeśli tak było” - myślała Talia ponuro - “łatwo padła ofiarą Huldy”. - Wracając do lekarstwa, które Hulda podała Melidy na twoich oczach, ja niczego nie przepisywałem. Może to jakieś ludowe remedium, albo któryś z pozostałych Uzdrowicieli kazał jej to podawać. Mogę to sprawdzić... Nie byłby to chyba najlepszy pomysł: jeśli ta kobieta rzeczywiście coś knuła, zostałaby w ten sposób ostrzeżona, a jeśli była niewinna, należałoby oszczędzić jej pomówień. - Nie, dziękuję. To pewnie rzeczywiście jakaś ludowa driakiew. Gdy o tym teraz pomyślę, to przypomina bardzo syrop, który zwykła podawać Keldar swojej matce na bolące stawy. Uzdrowiciel uśmiechnął się z wyraźną ulgą. - Melidy cierpi na reumatyzm. Niestety, niewiele możemy zrobić, jedynie próbować uśmierzyć jej ból. Likwor może zatem nawet i pochodzi od nas. Cieszę się, że ktoś inny opiekuje się nią także. Czymś jeszcze mogę ci służyć? - Nie, dziękuję - odparła Talia. - Dzięki tobie znalazłam odpowiedź na wszystkie moje pytania. “Tylko że”, myślała wracając wolnym krokiem do swojej izby, “przez ciebie teraz znacznie więcej pytań wymaga odpowiedzi”.
DZIEWIĄTY
Gdybym mogła cofnąć się w czasie... - Gdybyś, co mogła? - zapytał Skif podnosząc wzrok znad księgi, nad którą ślęczał. Na parapecie otwartego okna jego izby przycupnęła Talia, wpatrując się w oświetlone przez księżyc drzewa Jej umysłu najwyraźniej nie pochłaniała nauka. - Powiedziałam: “gdybym mogła cofnąć się w czasie” - powtórzyła. - Dałabym sobie rękę uciąć, że ktoś poza ojcem Elspeth przyłożył ręki do sprowadzenia Huldy, zwłaszcza że przecież przybyła tu już po jego śmierci. Jednak mogłabym się tego dowiedzieć jedynie podróżując w czasie. - No nie całkiem... Widać było po jego twarzy, że Skif mocno się nad czymś zastanawia. Talia czekała, aż upora się ze swymi myślami. - Istnieją archiwa, do których wciąga się wszystkich przybywających i opuszczających Królestwo. Jeśli jeszcze ktoś poręczał za Huldę, jego nazwisko tam będzie. Wydaje mi się, że prawo wymaga, by osoba chcąca się tutaj osiedlić na stałe, miała aż trzech poręczycieli. Jednym był Książę, drugim - Selenay. Ciekawym, kim był trzeci... - Gdzie są owe archiwa? Czy ktoś może się do nich dostać? - Talia ożywiła się na nowo. - Pod nosem, w Pałacu, w biurze Profosa-Marszałka. Opieka nad tymi archiwami należy do jego obowiązków. Ale dostać się do nich... - Skif skrzywił się - ... nie możemy, a przynajmniej nie otwarcie. Ha, ty byś mogła, jednak musiałabyś wystąpić z urzędu Osobistego Herolda Królowej i do Huldy na pewno doszłyby o tym słuchy. - To nie jest dobry pomysł - zgodziła się Talia. - A więc otwarcie nie możemy prosić o dostęp do nich... Ale? - Ale ja mogę się tam wkręcić. To nic wielkiego, tylko... - Tylko że Księga też tam jest - dokończyła za niego Talia. - No cóż, od prawie roku nie pojawiłeś się w niej za żadne sprawki, prawda? - Do licha, nie! Mam pełne ręce roboty, przez ciebie! - uśmiechnął się od ucha do ucha, a potem spoważniał na twarzy. - Jednak, jeśli mnie przyłapią, pomyślą, że zakradłem się tam, by pozmieniać coś w Księdze, Orthallen nie lubi mnie wcale. Jestem cierniem w jego boku: nie okazuję właściwego szacunku, nie zachowuję się jak przystało na trzeźwego Ucznia Herolda. Z radością dałby mi klapsa - spojrzał na zafrasowaną twarzy Talii i znów uśmiechnął się szeroko. Niech to licho, a co on mi może zrobić? Nałoży areszt domowy w Kolegium? Od kiedy spotkałem ciebie, prawie nie wyściubiłem stąd nosa! Zrobię to, bogowie świadkiem! Coś się stało, coś bardzo złego. Skif nie spóźnił się - jeszcze nie - ale Talię męczyło przeczucie, że popadł w straszne tarapaty, z którymi nawet on nie może sobie poradzić. To właśnie tej nocy miał wkraść się do archiwów...
Choć nie bardzo wiedziała co począć, Talia rzuciła się biegiem przez sale Kolegium, a potem komnaty Pałacu. Dopiero w pobliżu prywatnych apartamentów Selenay zwolniła, by złapać tchu, i nieśmiało zbliżyła się do drzwi osobistej komnaty Królowej. Znajomy strażnik puścił do niej oko i wszedł do środka, by ją zapowiedzieć. Usłyszała niewyraźny szmer głosów, gdy ponownie otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do wejścia. Zrobiła głęboki wdech, modląc się o jakąś wskazówkę, i weszła. Drzwi zamknęły się za nią bezgłośnie. Przy stole siedziała zaczerwieniona i zatroskana Selenay. Elcarth, Keren i Herold-Seneszal, Kyril stali obok siebie, zasłaniający coś przed wzrokiem Talii. Pomiędzy Królową i Heroldami ujrzała Lorda Orthallena. Serce Talii zamarło w piersi. Tam był Skif. Został przyłapany; musiała go ratować, bo sprawy miały się gorzej niż przypuszczała. Lecz jakże zdoła tego dopiąć?! - Wasza Wysokość... - usłyszała samą siebie - ... muszę... muszę się do czegoś przyznać. Selenay wyglądała na zdezorientowaną i Talia ciągnęła: - Ja... ja poprosiłam Skifa, aby coś dla mnie zrobił. To nie było... tak całkiem... legalne. Selenay czekała i Talia pośpiesznie mówiła dalej: - Chciałam, by usunął z archiwów zapis, skąd pochodzę. - Usunął z twoich archiwów zapis o tym, skąd pochodzisz? - powtórzyła zaintrygowana Selenay. - Ależ dlaczego? Talia nie miała pojęcia, skąd wpadł jej do głowy taki pomysł, ale najwyraźniej nie był on zły. Wzbraniała się pomyśleć o kłamstwie, lecz prawdy nie ośmieliłaby się wyjawić. - Ja... ja chciałam, by nikt o tym nie wiedział. - Ku własnemu zaskoczeniu zrobiło jej się gorąco, gniew wypełnił jej oczy łzami. - Nie chcieli o mnie słyszeć, ha, w takim razie i ja nie chcę słyszeć o nich - nigdy! Skif powiedział, że Gród Senów może zażądać Przywileju Podatku, kiedy ja przywdzieję Biel, a ja nie chcę, by go nadano im! Teraz naprawdę rozpłakała się ze złości, zarumieniona wierzyła w każde wypowiedziane słowo. Ulga rozpromieniła nieco twarz Selenay. Elcarth wyglądał na lekko ogłupiałego, Keren tak, jakby sprawa była ostatecznie wyjaśniona, a Kyril był lekko ubawiony. Jedynie Orthallen... Talię aż wystraszył widok jego twarzy. Orthallen wyglądał na takiego, któremu oszustwem wyrwano coś, na czym, jak mu się zdawało, położył już rękę. Nagle opanował się. Jego twarz na powrót stała się chłodną, beznamiętną maską, z której pomimo wysiłków Talia nic nie mogła wyczytać. - Widzisz więc, Orthallenie, że można to było łatwo wyjaśnić - zabrał głos Elcarth, podczas gdy Heroldowie rozchodzili się i Talia mogła wreszcie zobaczyć, kto jest za nimi. Nie była zaskoczona, zobaczywszy bladego, zdenerwowanego Skifa, siedzącego na krześle, jakby go ktoś tam przykleił. - Zatem dlaczego chłopiec nam tego nie powiedział? - chłodno zapytał Orthallen. - Bo nie chciałem wpędzić Talii w tarapaty! - zgryźliwie odpowiedział Skif. - Powiedziałem
wam, że nie chodziło mi o Księgę, a więc co was obchodziło, czego ja chcę? Wy nie jesteście Profosem-Marszałkiem! - Skifie - łagodnie odezwał się Kyril - Lord Orthallen nie jest Profosem-Marszałkiem, ale zasługuje na szacunek z twojej strony. - Tak jest, panie - wymamrotał Skif, uporczywie wlepiając wzrok we własne stopy. - Doskonale, skoro sprawy wydają same się wyjaśniać, pozwolimy odejść naszym łotrom? Selenay uśmiechnęła się lekko. - Talio, jeśli następnym razem zapragniesz czegoś z archiwum, poproś Kyrila lub mnie osobiście. Dopilnujemy, by z Cenzusu skreślono, iż pochodzisz z Grodów, jak tego chciałaś. Jednak wciąż nie rozumiem, dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie. Talia poczuła, jak tężeje jej skóra na twarzy i uzmysłowiła sobie, że teraz stała się kredowo biała. - To było... samolubne, niegodne Herolda. Nie chciałam, by ktokolwiek wiedział... Elcarth pokonał dzielącą ich odległość i położył jej rękę na ramieniu. - Jesteś tylko człowiekiem, a twoi krewni nie zasłużyli na życzliwość, po tym jak się ciebie wyparli. Skif... - wyciągnął rękę do chłopca, który, buntowniczo patrząc na Orthallena, powoli podniósł się z krzesła i stanął obok Talii, biorąc ją za rękę - ... wracajcie z Talią do swoich izb. To była dla was długa noc. Młodzieży, nie róbcie, proszę, czegoś takiego więcej! No cóż, rozumiemy was. No już, ruszcie się. Skif prawie wyciągnął Talię z królewskiej izby. - Dobrzy bogowie, jakżeś ty to, u licha, wymyśliła? Byłaś wspaniała! Sam zacząłem ci wierzyć! Jak dowiedziałaś się, że wpadłem po uszy w tarapaty? - Nie wiem, tak jakoś samo to do mnie przyszło - odparła Talia. - Po prostu wiedziałam, że coś ci się przytrafiło, Co się stało? Jak dałeś się złapać? - Czysty pech - wyjaśnił ponuro Skif, zwalniając nieco szaleńcze tempo, w jakim przemierzali komnaty. - Selenay potrzebny był jakiś wypis z Cenzusu i Orthallen przyszedł po niego. Zobaczył światełko w kancelarii Profosa-Marszałka i złapał mnie na gorącym uczynku. O bogowie, o bogowie, ale byłem głupi! Nie byłoby tego, gdybym zwracał uwagę na dobiegające z korytarza dźwięki. - Co on chciał z tobą zrobić? - Próbował doprowadzić do zawieszenia mnie. Nie mógłby mnie wygnać, chyba że Cymry by mnie odrzucił, ale... Ha, próbował zesłać mnie do Armii, do sprzątania stajni na następne cztery lata: “aż nauczę się znaczenia prawdziwej pracy” - zacytował Skif. - Mógł... mógł to zrobić? - Niestety mógł. Za dużo nazbierało mi się w Księdze. Mówi o tym jakiś niejasny paragraf regulaminu Kolegium, a on jakimś cudem go wynalazł. Można by pomyśleć, że specjalnie szukał czegoś na mnie.
- Lepiej przestań mi pomagać... Stanęli u drzwi izby Talii. - A niech mnie, jeśli to zrobię! To takie przygnębiające: właśnie natrafiłem na archiwa Huldy! No cóż, musimy sobie dać z tym spokój, a trzymać się tego, co robiłem do tej pory. Przenigdy nie dopuszczę, aby coś takiego miało mnie powstrzymać! Zamilkł i uścisnąwszy ją krótko, popchnął w kierunku drzwi. - Idź już, prześpij się trochę. Przyda ci się to, a i ja czuję się okropnie! Talia czuła się samotnie w swojej izbie, kiedy ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Otworzywszy je stwierdziła, że przed sobą ma jakąś czarną, demoniczną postać. Zanim zdążyła krzyknąć, zjawa zakneblowała jej usta, wciągnęła do izby i kopnięciem zamknęła drzwi za sobą. - Psst! Nie wrzeszcz, to ja, Skif! - odezwało się straszydło zachrypniętym głosem. Szybko uwolnił jej usta, w każdej chwili gotowy zacisnąć je ponownie, gdyby zaczęła krzyczeć. Nie zrobiła tego, wpatrywała się tylko w niego szeroko rozwartymi, zaokrąglonymi oczami. - Skif, a co ty próbujesz ze mną zrobić? - odzyskała głos. - Prawie umarłam ze strachu! Dlaczego jesteś w takim przebraniu? - Dlaczego? A jak myślisz? Nie łazi się po zamkniętych partiach Pałacu w Szarościach, a jestem za młody, by wyglądać przekonywująco w Bieli Heroldów. Uspokój się i złap tchu, bo dzisiaj w nocy idziemy razem. - Ja? Ale... - Nie dyskutuj, zakładaj to - podał jej ciasno dopasowaną koszulę i bryczesy w matowo czarnym kolorze. - Dobrze, że jesteś mniej więcej moich rozmiarów. Nie pytaj, skąd je mam, bo nie mogę ci powiedzieć. Czekał cierpliwie, podczas gdy ona wkładała ubranie i podał jej pudło z tłustą, czarną sadzą. - Wetrzyj to tam, gdzie widać skórę. Nie przeocz niczego, nawet kawałka skóry na karku. Podszedł do okna, otworzył je na oścież i rzucił okiem w dół. - Doskonale, nie musimy nawet schodzić na ziemię. Wyciągnął skądś linę i obwiązał nią Talię w pasie. - A teraz chodź za mną, i rób dokładnie to samo, co ja. Tej wspinaczki Talia wolała sobie w latach późniejszych nie przypominać. Skif prowadził ją od okna do okna przez całą długość skrzydła Kolegium, a potem przez całą fasadę Pałacu. Talia była niezwykle zadowolona, że większość dystansu mogli pokonać wzdłuż wąskiego gzymsu. Gdyby nie to, wątpiła, by jej się udało. Skif raptownie znieruchomiał przy zaciemnionym oknie. Talia ze wszystkich sił przylgnęła do ściany, próbując nie myśleć o przepaści za swoimi plecami, gdy Skif zaglądał przez szczelinę w okiennicach. Najwyraźniej zadowoliło go to, co zobaczył
wewnątrz, gdyż wydobył coś z wiszącej u pasa sakiewki i zaczął dłubać pomiędzy dwoma skrzydłami okiennicy. Wkrótce otworzyły się i Skif wszedł do środka, a Talia za nim. Ujrzeli pozbawioną sprzętów, pustą komnatę, wyraźnie nie używaną. Skif poprowadził Talię do szafy w ścianie. Otworzył ją i po omacku pomacał wewnątrz wzdłuż tylnej ściany. Talia usłyszała skrzypienie drewna o drewno i ujrzała parę otworów dla oczu, przez które z drugiej strony ściany wpadały promienie światła. Talia szybko przyłożyła oko do jednej dziurki, a Skif podał jej zwyczajnie wyglądającą szklankę. Na migi pokazał jej, jak oprzeć szklankę o ścianę i przyłożyć do niej ucho. Zrobiła to i stwierdziła, że słyszy każde słowo, słabo, lecz wyraźnie. - ... a więc, w takim razie dziecko nigdy nie zostanie Wybrane, nie mówiąc o zostaniu Następczynią Tronu. Spisałaś się całkiem dobrze. Zupełnie dobrze, naprawdę - rozległ się obłudny głos, z którego przebijało zadowolenie. - Nie trzeba mówić, że jesteśmy z ciebie zadowoleni. - Mój panie, jesteś nad wyraz łaskawy. - Talia dostrzegła mówiącą to osobę: Huldę. Nie mogła jednak dojrzeć tej pierwszej, a głosu nie rozpoznała, bo w szklance był zbytnio zniekształcony. - Czy mam robić to dalej? - Czy dziecko-Herold próbowało zbliżyć się ponownie do Elspeth? - Nie, mój panie. Wydaje się, że się zniechęciła. - Jednak - pierwszy mówca zamilkł dla zebrania myśli - nie możemy ryzykować. Nie zarzucajcie praktyki opowiadania do poduszki; wiesz, jakie opowieści mam na myśli. - Mój panie, jeśli chodzi ci o opowieści, w których Towarzysze porywają nieświadome dzieci na pastwę straszliwego losu, możesz być spokojny - uczynię to. - Cudownie. Oto następna dawka likworu dla opiekunki i twoje wynagrodzenie - takie jak zwykle. Talia usłyszała, jak w jednej z sakiewek odebranych przez Huldę zabrzęczały monety. - Zostaniesz bogatą kobietą, Huldo - rzekł mężczyzna, kierując się, sądząc po odgłosie, do wyjścia. - Och, do tego zmierzam, mój panie - rzuciła jadowicie Hulda w stronę już zamkniętych drzwi, odwróciła się i opuściła komnatę drugim wyjściem. Myśli Talii zbyt były pochłonięte tym, co właśnie usłyszała, by mógł ją oblecieć strach w drodze powrotnej. Kiedy dotarli do jej izby, Talia złapała ręcznik i zaczęła trzeć nim niemiłosiernie, próbując oczyścić się z sadzy. - Obserwowałeś ich po raz pierwszy? - zapytała, wściekle zdrapując z siebie czarną maź. - Po raz trzeci. Za pierwszym razem natknąłem się na nich przez przypadek: śledziłem tę wiedźmę i musiałem ukryć się przed nią w tejże pustej komnacie. Odkryłem pęknięcia w szafie. Za drugim razem pomyślałem sobie, że to jest miejsce ich regularnych spotkań. Nie myliłem się. Wiesz, jest jeszcze coś... Nie, to zbyt śmiałe.
- Co? - Ha, kilka razy Melidy próbowała odtrącić podawany jej przez wiedźmę likwor i... ona zrobiła coś, nie wiem, co to było, ale zmusiła ją tym do wypicia szklaneczki. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, przysiągłbym, że użyła do tego prawdziwej magii... No wiesz, starych czarów, tych z legend, by zapanować nad wolą Melidy. - Pewnie posiada jakiś Dar. - Tak, właśnie tak. Sądzę, że masz rację. - Masz, ubieraj to! Na mnie jest za duże, a więc będzie dobre na ciebie - Talia podała Skifowi strój. - A po co? - zapytał ją zdumiony. - Bo zaraz po tym, jak się ubierzesz, idziemy do Jadusa. Kiedy dotarli do jego izby, Jadus spał. Zwykle Talia nigdy nie ośmieliłaby się go niepokoić, ale sądziła, że okoliczności usprawiedliwiają obudzenie go. Skif bezszelestnie otworzył drzwi i oboje wśliznęli się do środka. Obudził się, nim którekolwiek z nich zdążyło stanąć u boku jego łoża, wbił w nich wzrok; trzymał sztylet w dłoni, który wziął się tam nie wiadomo skąd. Stary Herold sypiał niespokojnie przez ostatnie kilka nocy i zaczął kłaść się do łóżka, jak za młodych lat - ze sztyletem pod poduszką. Czujny, ocknął się w jednej chwili i usiadł z wymierzonym sztyletem, zanim Talia ze Skifem dotarli do połowy sypialni. Zaskoczony aż zamrugał, widząc dwoje wysmarowanych sadzą uczniów, zamarłych w pół kroku. - Talio! - Był wstrząśnięty jej widokiem, bo po Skifie, z jego skłonnością do żartów, mógłby się czegoś takiego spodziewać. - Dlaczego... - Błagam, panie. Przepraszam, ale to bardzo pilne. Uleciały z niego resztki snu, odprężył się i okrył ramiona kocem. - Doskonale zatem. Zbyt dobrze cię znam, by uważać cię za skłonną do przesady. Rozdmuchajcie ogień, zapalcie świecę i powiedzcie mi o wszystkim. Wysłuchał ich uważnie. Talia kazała Skifowi opowiedzieć to, co sam zaobserwował. Nie doszli nawet do połowy, a stwierdził, że w istocie sprawa należy do “bardzo pilnych”. Kiedy skończyli swoją opowieść, wstrząsnął nim dreszcz. - Gdybym was obojga nie znał, przysiągłbym, że zmyślacie - powiedział w końcu. - Niemal żałuję, że tak nie jest. - Panie? - zapytała Talia, przerywając długie milczenie, jej twarz była ściągnięta od zmęczenia. - Co powinnam zrobić? - Wy, młodzieży? Nic. - Przytulił oboje do siebie, wdzięczny im za ich roztropność i odwagę. - Talio i Skifie, osiągnęliście więcej niż jakikolwiek dorosły. Jestem z was dumny i niezmiernie zadowolony. Jednak teraz zaufajcie mi i pozwólcie, bym wziął sprawy w swoje ręce.
Trzeba, by ci, którzy muszą o tym usłyszeć, dowiedzieli się tego z ust dorosłego, gdyż nie przychylą ucha na słowa dziecka. Mam nadzieję, że pozwolicie mi mówić za was? Skif westchnął głośno i gwałtownie. - Pozwolić wam? Święte gwiazdy, bałem się, że każecie mi opowiedzieć to samo przed Kyrilem albo Selenay we własnej osobie! A po przyłapaniu mnie na grzebaniu w archiwum, obawiam się, że nie darzą mnie specjalnym zaufaniem. O, nie, Heroldzie, ja tam wolę nie obwieszczać złych nowin. Jeśli więc nie macie nic przeciw temu, lepiej oddalę się, by wziąć kąpiel i położyć do łóżka. - A ty, Talio? - Proszę, jeśli moglibyście, panie, zrobić to za nas - podniosła na niego błagalnie pełne zmęczenia oczy. - Ja nie wiedziałabym, co powiedzieć. Tyle jest pytań, na które nie możemy odpowiedzieć. Nie wiemy, kim jest ten wielmoża, to po pierwsze; a gdyby Lord Orthallen zaczął na mnie krzyczeć, ja... ja mogłabym się rozpłakać. - W takim razie odejdźcie, oboje. Zostawcie wszystko w moich rękach. Oboje wstali i wyszli powłócząc nogami, zostawiwszy go pogrążonego głęboko w myślach. Po długiem namyśle Jadus zadzwonił na swego służącego. - Medrenie, muszę obudzić Selenay. Poproś, by przyszła do mojej izby, zaznacz, że to bardzo pilne. Powiadom także Seneszala, Herolda Kyrila i Herolda Elcartha. Dołóż do ognia i przynieś wino i jadło - wpatrzył się zamyślonym wzrokiem w dal. - Coś mi mówi, że to będzie bardzo długa noc. Następnego dnia do Talii nie doszły żadne słuchy o Huldzie i prawdę powiedziawszy, wcale się tym nie przejęła. Z zadowoleniem zostawiła wszystko w rękach dorosłych. Słodki zapach pączków wiosennych wywabił ją o zmierzchu do ogrodu. Od czasu wygnania awanturników mogła bezpiecznie spacerować wszędzie i o każdej porze. Wdychała uderzający do głowy aromat hiacyntów, kiedy nagle posłyszała stłumione szlochy, dobiegające spoza ogrodowych grot, które taką popularnością cieszyły się pośród odwiedzających to miejsce po zmroku par. W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś porzucony kochanek, czy też jakiś inny nieszczęśnik podobnego pokroju, jednak dźwięk coraz bardziej przypominał płacz dziecka, zwłaszcza kiedy szlochy przybrały na sile. Impuls podobny do tego, który w zimie popchnął ją w stronę Królowej, spowodował, że i teraz koniecznie chciała poznać przyczynę - dobrze pamiętała przykazanie, by zawsze zawierzała swemu instynktowi. Zachowując największą ostrożność, zbliżyła się cicho do groty i zajrzała do środka. Z twarzą wtuloną w mchy, łkając jakby jej serce złamano, leżała Następczyni Tronu; Talia weszła do środka i usiadła obok dziecka. - Już nie wyglądasz jak ryba - zwróciła się do niej delikatnie, starając się zawrzeć w
słowach jak najwięcej litości, - Bardziej przypominasz wodospad. Co się stało? - O... O... Oni od...d...esłali Huldę - zaszlochało dziecko. - Kim są “oni” i dlaczego to zrobili? - zapytała, nie znając wyników narady u Jadusa. - M...M...Matka i ten obrzydliwy Kyril, i nie wiem dla czego: ona była moim najlepszym przyjacielem, nikt inny mnie nie lubi! - Przykro mi; ja wiem, jak to okropnie być samotnym. Kiedy ja byłam w twoim wieku, zabrali moją najlepszą przyjaciółkę, by wydać ją za mąż za upiornego starca i nigdy jej nie ujrzałam. - Płakałaś? - Łzy przestały płynąć, w głosie dziecka zabrzmiało szczerze zainteresowanie. - Tak, gdy nikogo nie było w pobliżu, nie śmiałam płakać w obecności innych. Dorośli powiedzieli, że płacz z tak błahego powodu jest grzechem. A mnie wydawało się, że mylą się okropnie, bo płacz może przynosić ulgę. Czy teraz czujesz się odrobinę lepiej? - Trochę - przyznało dziecko. - Jak masz na imię? - Talia. A ty? - Powinnaś zwracać się do mnie: Wasza Wysokość. - Podbródek dziecka wysunął się arogancko. - Nie, jeszcze nie powinnam. Nie jesteś prawdziwą Następczynią Tronu, dopóki nie Wybierze cię Towarzysz i najpierw nie udowodnisz, że możesz być Heroldem. - Nie jestem? Ale Hulda nie powiedziała mi tego! - A jednak to prawda, spytaj, kogo chcesz. Może nie wiedziała, albo okłamywała ciebie. - Dlaczego? - zapytało zadziwione dziecko. - Hmm, do głowy przychodzi mi przynajmniej jeden pomysł: nie chciała, byś przyjaźniła się z innymi dziećmi, chciała być jedyną twoją przyjaciółką. Tak więc, wmówiła ci, że jesteś nazbyt ważna, i tym tak denerwowałaś innych, że opuścili cię wszyscy. - Skąd mam wiedzieć, że i ty nie kłamiesz? - wojowniczo odezwało się dziecko. - Jestem Heroldem, czy też za kilka lat nim będę, a Heroldom nie wolno kłamać. Dziecku słowa Talii wyraźnie się nie spodobały, - Pewnie mówiła kłamstwa przez cały czas; kłamstwem było zapewne i to, że jest moim przyjacielem! - Wargi jej się zatrzęsły i wyglądało na to, że na nowo wybuchnie płaczem. - W takim razie nie mam żadnych przyjaciół! Trysnęły łzy, a Talia instynktownie przygarnęła do siebie nie stawiającą oporu dziewczynkę. Głaskaniem starała się ją uspokoić, a kiedy przestała już szlochać, wyjęła chusteczkę i osuszyła zaczerwienione oczy i nos małej. - Teraz nie masz przyjaciół, ale to nie znaczy, byś ich nie mogła znaleźć - powiedziała Talia. - Jeśli chcesz, będę twoim przyjacielem, ale musisz przyrzec mi jedno.
- Najpierw powiedz mi, co muszę obiecać. - Lekko podejrzliwy ton dziecka, zdradził Talii więcej o metodach wychowawczych opiekunki Huldy niż tysiąc sprawozdań. - Obietnicę tę można złożyć bardzo łatwo, ale okropnie trudno przyjdzie jej dotrzymać, nie jestem pewna, czy podołasz... - Talia pozwoliła wkraść się zwątpieniu w jej słowa. - Ja to potrafię! Ja to wiem! Powiedz mi! - Obietnica składa się z dwóch części. Po pierwsze: bez względu na to, co powiem, nie będziesz się wściekać na mnie, dopóki w samotności nie zastanowisz się nad moimi słowami; po drugie: mimo wszystko nie będziesz się na mnie wściekać, chyba że to co powiedziałam, nie było prawdą, a ty to udowodnisz. - Obiecuję! Obiecuję! - wykrzyknęła dziewczynka bez namysłu. - Skoro jesteśmy teraz przyjaciółmi, może powiesz mi swoje imię. - Przyrzekasz, że nie będziesz się śmiać? - Dziecko aż zarumieniło się ze wstydu. - Przyrzekam, ale i tak bym się nie śmiała. - Hulda śmiała się. Powiedziała, że to głupie imię... Elspeth - rzekło dziecko, wpatrując się nieruchomymi oczyma we własne kolana. Talia zaczęła podejrzewać, że wkrótce bardzo obrzydną jej słowa “Hulda powiedziała”. - To nieprawda i jestem tego całkowicie pewna. Na tronie tego Królestwa zasiadały Królowe o tym imieniu: Elspeth Sprawiedliwa, Elspeth Roztropna, Elspeth Chytra. Trudno ci będzie dorównać twoim poprzedniczkom, imię Elspeth zobowiązuje. Zwłaszcza gdybyś chciała zdobyć Towarzysza i stać się Następczynią Tronu. - S...sama nie wiem. - Elspeth wyglądała na przestraszoną i strapioną. - l Towarzysze... one... Ja się ich boję. Możesz mi pomóc? Proszę. - Słowa zaczęła wypowiadać cichutko, a zakończyła szeptem. - Hmm, po pierwsze musisz zacząć odnosić się do ludzi uprzejmiej niż dotąd i mam tu na myśli każdego - wielmożę i prostego człeka. Jeśli się postarasz, przybędzie ci przyjaciół, którzy będą ciebie lubić, a nie ludzi z wyrachowaniem udających przyjaźń, by coś otrzymać od ciebie. - Odnoszę się do ludzi uprzejmie! - zaprotestowała Elspeth. - Och, doprawdy? - Talia wykrzywiła twarz w obrzydliwym grymasie i zaczęła udawać najgorsze zachowanie Bachora. - Jeśli to jest uprzejmość, to wolałabym, byś przy mnie nie wpadała we wściekłość! Czy ty naprawdę myślisz, że ktoś chciałby się zaprzyjaźnić z kimś takim? - N...nie - odpowiedziała zawstydzona Elspeth. - Jeśli chcesz się zmienić musisz zacząć myśleć o tym, co mówisz i zanim coś powiesz, czy to zrobisz. Pomyśl, jakbyś ty się poczuła, gdyby ktoś zachował się tak wobec ciebie. - Powodowana nagłym przypływem uczuć przytuliła zagubione dziecko. - Ja widzę obok siebie bardzo miłą osóbkę imieniem Elspeth, ale mnóstwo ludzi dostrzegłoby tylko Bachora. Czy wiesz, że tak nazywają
ciebie? - Czy moja matka nie może ogłosić mnie Następczynią? Hulda powiedziała, że tak. - Prawo wymaga, by Następca był także Heroldem, i nawet Królowa nie może postawić się poza prawem. Jeśli się nie postarasz, tytuł może przypaść Jeri w udziale. W jej żyłach płynie tak samo błękitna krew i na dodatek już została Wybrana! - Pomożesz mi? Naprawdę? - Bezbronne dziecko, które wyjrzało z oczu Elspeth, podbiło do końca serce Talii. “Panie Światła, w cóżem się wpakowała?!” Przez następne kilka tygodni takie myśli często nawiedzały Talię. Przynajmniej ze trzy razy na dzień biegała w przerwie między zajęciami w Kolegium i swoimi obowiązkami do Królewskiej Komnaty Dziecięcej. Teraz częściej rozpoczynała dzień jedząc śniadanie u Elspeth, a nie w Kolegium. Do Pałacu wracała po kolacji, którą w Kolegium podawano znacznie wcześniej. Miała trochę czasu dla siebie, do chwili gdy Elspeth wracała do swych komnat odprowadzana przez Jadusa, wtedy spacerowały razem po ogrodach, a potem Talia kładła dziecko do łóżka. Hulda zniknęła ze swej izby, zanim Selenay zdążyła osadzić ją w areszcie. Ktoś przypuszczalnie osoba zasiadająca w Kadzie - ostrzegł ją na czas, by uciekła. Talia niewiele miała wolnego czasu, by łamać sobie głowę nad zagadką, co się z tą kobietą stało, bo była zbyt zajęta “wypędzaniem” bachora. A był to trud, co się zowie. Elspeth potrafiła wściekać się o byle drobiazg: a to mleko podane jej było zbyt zimne, a to kąpiel za gorąca, poduszka zbyt miękka lub nie podobał jej się kolor wybranych dla niej szat. Talia jakoś zniosła dwa pierwsze napady złego humoru, łudząc się, że Elspeth sama się uspokoi. Niestety sztuczka nie zdała się na nic. Za trzecim razem Talia spróbowała przywołać ją do porządku. Wszystko zaczęło się, gdy jedna z pokojówek Elspeth pociągnęła ją zbyt mocno, czesząc jej włosy. Bez namysłu dziecko złapało szczotkę i uderzyło nią kobietę. Talia odebrała jej szczotkę i podała ją przerażonej dziewce. - Uderz ją - rozkazała. - Ależ... panienko! Ja... nie mogłabym... - wyjąkała pokojówka. - Na moją odpowiedzialność, oddaj jej tak mocno, jak ona to zrobiła. Ku niebotycznemu zdumieniu Elspeth pokojówka wymierzyła jej siarczystego klapsa szczotką. Bachor otworzył usta i rozdarł się, ile sił w płucach, czym jak dotąd zawsze zmuszał zalęknione otoczenie do ustępstw. Talia z kamienną twarzą uniosła szklankę wody i chlusnęła nią w twarz dziewczynki. - Teraz - zwróciła się Talia do plującego wodą dziecka - obowiązuje nowa zasada: jeśli wyrządzisz krzywdę komukolwiek, ciebie natychmiast spotka to samo. Jeśli nie możesz nauczyć się myśleć, zanim coś zrobisz, musisz pogodzić się z tym, co ciebie spotyka. Ona nie szarpnęła cię za
włosy umyślnie. - Talia zwróciła się do pokojówki: - Na pewno masz coś innego do roboty poza usługiwaniem dzikiej, małej bestyjce. Pokojówka domyśliła się, że ją odsyłają. W jej oczach zamigotało zadowolenie. Nie mogła się wprost doczekać, by rozpowiedzieć wszystkim o tym, jak teraz się rzeczy mają! - Tak, proszę pani - rzuciła krótko i już jej nie było. - A teraz, skoro nie można ci ufać, iż nie nadużyjesz przywileju posiadania służącej, która by za ciebie to zrobiła, będziesz musiała własnoręcznie szczotkować swoje włosy i samodzielnie zajmować się własnymi sprawami. - Talia opuściła komnatę, wręczywszy szczotkę dziecku, które aż rozdziawiło buzię ze zdumienia. Od tej pory Elspeth zmagała się ze wszystkim sama, pozbawiona pomocy służących. Wyglądała jak obszarpaniec. Zdawała sobie z tego sprawę i wściekało ją to. Służące, na rozkaz Królowej, nie zadawały sobie trudu, by skrywać uciechę z nowego stanu rzeczy i nie ociągały się w dawaniu do zrozumienia, iż Elspeth spotkał los, na jaki od dawna sobie zasłużyła. Dworzanie byli jeszcze gorsi; umizgiwali się, uśmiechali, jakby nigdy nic, lecz Elspeth domyślała się, że w skrytości ducha pękają ze śmiechu, natrząsając się z niej. Talia nie opuściła jej, jednak pomagała jej czesać się i ubierać tylko na uprzejmą prośbę. Jednym słowem, wszystko to układało się w sposób wielce nieoczekiwany i niezadowalający. Elspeth próbowała udowodnić, że wcale jej to nie obchodzi, doprowadzając do kompletnej miny swoje dziecięce komnaty. Spędziła jeden upojny ranek na wywracaniu sprzętów, rozdzieraniu pościeli i usypywaniu z resztek sterty na środku sypialni, niszczeniu zabawek i rozrzucaniu szczątków dookoła. Siedziała pośrodku tego bałaganu, gdy pojawiła się Talia. - No cóż - powiedziała Talia, obrzuciwszy spokojnym spojrzeniem zniszczenia. - Zdajesz sobie sprawę, tak sądzę, że komnata dziecięca będzie tak wyglądać, dopóki w niej nie posprzątasz. Elspeth rozdziawiła usta, bo wydawało jej się, że swym postępowaniem rozgniewa Talię. Nagle zaczęła domyślać się, co to oznacza. - A...A...Ale gdzie będę spać? - Na podłodze albo na nagich materacach. To zależy od ciebie. Co by nie powiedzieć, będzie to lepsze od legowiska Skifa, gdy żył na ulicy, albo mojego, gdy wypasałam owce i lepsze to od pilnowania ciężarnych klaczy tuż przed oźrebieniem. Elspeth wybuchneła płaczem, lecz Talii tym nie wzruszyła. Nie mogąc skruszyć łzami uporu swej opiekunki, Elspeth złapała kawałek drewna i cisnęła nim w jej głowę. Reakcja Talii była natychmiastowa; z łatwością uchyliła się przed pociskiem i natarła na dziecko z zaciśniętymi gniewnie ustami. Zanim Elspeth połapała się w sytuacji, Talia uniosła ją, wymierzyła trzy mocne, piekące klapsy i odstawiła na podłogę. - Następnym razem - ostrzegła, zanim jej słowa utonęły we wściekłym wyciu dziecka -
będzie
ich
sześć.
-
Po
tych
słowach
opuściła
komnatę
głośno
trzasnąwszy
drzwiami, choć - czego Elspeth nie mogła wiedzieć - nie oddaliła się zbytnio. Dziecko doprowadziło się płaczem niemal do mdłości i znużone zasnęło na usypanych na środku komnaty kocach. Talia wiedziała doskonale, że jeden opuszczony posiłek nie odbije się na zdrowiu dziecka, lecz następnego dnia nie omieszkała, jak gdyby nigdy nic, pojawić się z tacą bardzo obfitego śniadania. Pomogła znacznie już potulniejszej dziewczynce umyć się, ubrać i rozczesać kołtun, który od trzech dni tworzył się na jego głowie. Wszystko było jak najlepiej aż do obiadu, kiedy to Elspeth rozkazującym tonem spytała, czy ktokolwiek zamierza posprzątać w jej komnacie. - Porządek zapanuje tutaj, jeśli ty go zrobisz, nie wcześniej - zabrzmiała nieustępliwa odpowiedź Talii. Wywołało to kolejny atak szału, w którym dziewczynka wymierzyła zabawką w głowę opiekunki, za co nagrodzona została zapowiedzianymi sześcioma klapsami, po czym Talia odeszła na zajęcia, a dziecko skryło się, pochlipując w kącie. Po trzech dniach zmagań Talia, przyszedłszy do komnaty dziecięcej, ujrzała Elspeth usiłującą rozplatać ciężkie koce. Udało się jej już poustawiać niektóre sprzęty mniej więcej na swoje miejsce. Bez słowa Talia pomogła jej dokończyć sprzątanie, zbierając potłuczone zabawki i odkładając na półki. Tej nocy, po raz pierwszy od tygodnia, Elspeth przespała | się we własnym łóżku. Kolejną kością niezgody okazały się rozbite zabawki, które nie zostały w “magiczny sposób” zastąpione nowymi. Elspeth chciała znać powód. - Najwyraźniej, nie dbałaś o nie, a więc nie dostaniesz nowych - usłyszała od Talii. - Jeśli chcesz bawić się zabawkami, musisz własnoręcznie naprawić te, które sama popsułaś. Był to, jak się okazało, dobry pretekst, by następny tydzień okazał się niemal taki jak poprzedni, choć tym razem Elspeth rozsądnie zaniechała ciskania zabawek w głowę Talii. Za to znowu prawie pochorowała się od płaczu, i kiedy piąty dzień chylił się ku końcowi, Talii przejadła się ta taktyka. Pomyślała sobie, że czas położyć temu kres: wzięła dziewczynkę pod pachę, zaniosła do łazienki, wrzuciła ją do balii i zlała lodowatą wodą. - Tym płaczem wpędzasz siebie samą w chorobę - rzekła najłagodniej, jak potrafiła, do prychającego wodą dziecka. - Skoro nie chciałaś przestać z własnej woli, poczułam się zmuszona zmusić cię do tego. Odtąd Elspeth płakała oszczędniej, choć tym razem przetrzymała dłużej. Po upływie pełnych dwóch tygodni Talia ujrzała ją ślęczącą nad pogruchotanym zaprzęgiem w jednej ręce, z pędzelkiem umaczanym w kleju w drugiej. Skrawkami papieru obkleiła sobie tu i ówdzie twarz, włosy oraz całe ręce. Widok był iście wzruszający, - Ja... ja nie wiem, co z tym zrobić. - Pojedyncza, wielka, szczera łza wolno spłynęła w dół
jej policzka, gdy podniosła wzrok na Talię. - Próbowałam. Naprawdę próbowałam. Ale on wciąż się rozpada! - powiedziała cichutko. Talia wyjęła jej z rąk zaprzęg i pędzelek. Przytuliła ją i ucałowała, nie zwracając uwagi na klej. -
W
takim
razie
ja
ci
pomogę.
Wcześniej
trzeba
było
jedynie poprosić. Zanim udało się ponaprawiać zabawki, upłynął niemal miesiąc, a i tak zostało kilka, którym nic nie mogło już pomóc. Talia nie powiedziała, czy poleci je wymienić, czy nie. Raz czy dwa razy Elspeth zaczęła z tego powodu kaprysić, jednak w porównaniu z wcześniejszymi wyczynami robiła to jakby na siłę. Zaczynała się domyślać, że w obecności nowej opiekunki lepiej nie rozpętywać piekła. Wtedy Talia doszła do wniosku, że czas rozpocząć naukę. Po pierwszym dniu, który upłynął tylko na wrzaskach - jak dotąd Elspeth przynajmniej oduczyła się siania zniszczenia i agresywności - Talia zwolniła się na tydzień z porannych zajęć w Kolegium. Pod koniec owego tygodnia czuła się, jakby poskramiała zdziczałego konia, lecz Elspeth w końcu ugięła się pod jarzmem nauki, a nawet zaczęła niechętnie okazywać zainteresowanie. Stopniowo dobre dni zaczęły przeważać nad złymi. Miarą tego postępu było przywracanie Elspeth jej przywilejów. Wróciły jej pokojówki. Teraz traktowała je, jakby były ze szkła, najwidoczniej w obawie, że jeśli nadmiernie podniesie głos, znikną ponownie. Zniszczone zabawki zastąpiono nowymi; w pierwszym rzędzie te, których nie udało się naprawić, a potem zreperowane niewprawną ręką; wszystkie, za wyjątkiem lalki rozerwanej na strzępy, którą naprawiła Talia. Elspeth ujrzawszy, że nowe zabawki zajmują miejsce zniszczonych, zabrała ją i spała z nią odtąd w łóżku. Wzruszona Talia uśmiechnęła się do siebie i lalka została. Postęp był wyraźny. Trzeba się było uporać z jeszcze jednym problemem: dziewczynka śmiertelnie obawiała się Towarzyszy, męczyły ją koszmary i nie można jej było namówić, by choć na krok zbliżyła się do Łąki. Talia starała się zatrzeć w pamięci dziecka przerażające bajania Huldy, opowiadając ploteczki z Kolegium, w których Towarzysze były równie częstymi bohaterami, co uczniowie. Gdy tylko wydało jej się to możliwe, zaczęła na spacerach przed snem zabierać Elspeth coraz bliżej Łąki Towarzyszy i pewnego dnia weszła z dzieckiem wprost na nią, mając za sobą Rolana, który trzymał się dyskretnie z dala od nich. W miarę upływu dni i przyzwyczajania się dziecka do jego obecności, Rolan - za zezwoleniem Talii - zbliżał się coraz bardziej. Nadszedł wreszcie radosny dzień, kiedy udało się wsadzić Elspeth na jego grzbiet. Po żwawej przejażdżce ostatnie koszmary zniknęły, dziecko wyleczyło się z wszelakich histerii, a Talia poczuła się sowicie nagrodzona za swe trudy, gdyż teraz miłość dziecka do tych istot dorównywała lękowi, który czuła przed nimi uprzednio. Nastąpiły cudowne dni - Elspeth była słodkim, opanowanym dzieckiem, w towarzystwie którego przyjemnie upływał czas. Jednak od czasu do czasu zdarzały się jej dni złe, gdy znów
stawała się Bachorem. Wtedy znów ulegała napadom wściekłości, obrażała pokojówki - choć nigdy już żadnej nie tknęła palcem - obrzucała Talię obelgami, dla czystej przyjemności niszczenia przewracała swą dziecięcą komnatę do góry nogami. Talia znosiła to do pewnego momentu i udzielała trzech ostrzeżeń. Jeśli po trzecim nie było poprawy, królewski Bachor dostawał królewskie klapsy i zostawał sam na sam z sobą, póki nie przeprosił opiekunki. Wkrótce wystarczało przywołać dziecko do porządku upomnieniem, że: “zaczyna z niej wyłazić Bachor”. Talia była wyczerpana, ale zadowolona. Ponieważ do tej pory tak wiele czasu poświęcała dziecku, zwolniono ją z obowiązków w Kolegium i pilnowania klaczy przed oźrebieniem. Teraz, gdy Bachor coraz rzadziej “wyłaził” z Elspeth, stopniowo zaczęła wracać do swych rutynowych zajęć. Im bardziej Elspeth interesowała się Towarzyszami i im mniej się ich bała, tym bardziej pociągała ją myśl o “czekaniu na źrebięta”. W lecie obowiązek ten nie należał do uciążliwych, za to w zimie mógł, i często był, istną torturą. Klacze Towarzyszy nie źrebiły się z taką łatwością jak konie. Te, które dokonały Wyboru, miały oczywiście swoich Heroldów lub uczniów, którzy pomagali im, gdy nadchodził czas, lecz inne nie miały nikogo do pomocy. W razie komplikacji często chwile mogły decydować o życiu i śmierci klaczy lub źrebięcia. Keren robiła, co w mogła, ale przecież nie mogła być wszędzie i musiała od czasu do czasu się przespać. Tak więc uczniowie musieli nocami sprawować pieczę nad Towarzyszami u progu oźrebienia, które nie miały swoich Heroldów. Talii przypadł ten obowiązek niedługo po Nocy Świętojańskiej i Elspeth tak żarliwie prosiła ją, by mogły czuwać razem, że Talia uległa i wyraziła zgodę. Nie spodziewała się, by miało coś się wydarzyć, ani - dowiedziała się tego za pośrednictwem Rolana - nawet klacz nie sądziła, by miała zlec przed upływem tygodnia. Jednak ku zaskoczeniu wszystkich tuż przed północą klacz obudziła Talię niecierpliwymi szturchancami poród przebiegał w najlepsze. Gdy doświadczone oko Talii odkryło, iż źrebię jest źle ułożone, nie kto inny a Elspeth która jeszcze kilka miesięcy temu na widok Towarzysza uciekłaby w popłochu - pobiegła sprowadzić Keren, a potem głaskała po łbie klacz, gdy obracano źrebaka, i to Elspeth pomogła wytrzeć noworodka do sucha oraz dopomogła mu stanąć na trzęsących się nogach. Klacz przekazała coś wprost do myśli Keren, gdy źrebak zaczął ssać. Keren uśmiechnęła się i ostrożnie wyciągnęła jej z ogona kilka włosów. Ledwie mogąca utrzymać oczy ze zmęczenia, ale szczęśliwa Elspeth otrzymała na miejscu w prezencie plecioną opaskę - “w podzięce od mamy”. Natychmiast nałożyła ją i nie chciała już zdjąć. Odtąd Talia widywała czasami, że zamiast wybuchnąć gniewem, dziecko dotyka tej opaski, przełyka ciężko ślinę i bierze swoją kapryśną naturę w karby. Ta noc okazała się prawdziwym punktem zwrotnym. W końcu, późnym latem, Elspeth podeszła do swojej matki i poprosiła o zezwolenie - tak
uprzejmie, że Królowa aż zaniemówiła z wrażenia - na towarzyszenie Talii w popołudniowych zajęciach. - Pytałaś, czy Talii nie będzie przeszkadzać twoja obecność? - zapytała Królową swą odmienioną córkę. - Tak, pani matko. Powiedziała, że mogę przychodzić i na poranne zajęcia, lecz wtedy muszę się uczyć czego innego, więc pomyślałam sobie, że to nie byłby dobry pomysł. Po południu jednak powinnam obserwować ćwiczenia szermiercze i jazdę w siodle, a więc mogę to robić w Kolegium, prawda? I jeszcze coś - zmęczyła mnie samotność. Proszę. Królowa udzieliła pozwolenia, a kiedy dziecko opuściło komnatę, zwróciła się do Talii, która przez cały czas stała u boku Elspeth, jednakże nie zabierała głosu w rozmowie. - Nie wierzę własnym oczom i uszom! - wykrzyknęła. - Czy to jest to samo dziecko, które jeszcze w zimie pomiatało pokojówkami? Dokonałaś cudu! - To Elspeth dokonała cudu - poprawiła Talia. - Ja tylko podsunęłam jej powody, dla których powinna to zrobić. Myślę, że na nasze szczęście zostawiono Huldzie wolną rękę na niecałe dwa lata. Gdyby objęła opiekę nad Elspeth wcześniej, chyba nikt już nie mógłby jej odmienić. - W takim razie bogom niech będą dzięki za to, iż odkryłaś, że to ona jest odpowiedzialna za jej złe zachowanie. Ja widziałam jedynie, że Elspeth stopniowo zaczyna sprawiać coraz większe kłopoty. Nie mogłam jej nawet zabierać na przejażdżki, bo popadała w histerie na widok Caryo, i jedynie Hulda mogła ją uspokoić - powiedziała zamyślona Selenay. - Nie do wiary, jak chytrze się do tego zabrała. Myśmy myśleli, że najgorszym było wpajanie dziecku nadmiernie wysokiego mniemania o sobie; ona twierdziła, że to przejściowe. Z każdym dniem coraz bardziej przypominała swojego ojca i to było dla mnie dodatkowym utrudnieniem - nie byłam pewna, czy właściwie osądzam jej zachowanie, czy nie ma na to wpływu uraza, którą czułam do tego człowieka. Talamir doradzał oddanie jej obcej rodzinie na wychowanie; to nierzadki przypadek, który nie wywołuje nieprzychylnych pogłosek. Biedny starzec, czuł, że nie jest w stanie poradzić sobie z tak małym dzieckiem. Nagle, gdy wydawało nam się, iż znaleźliśmy rozwiązanie, padł z ręki mordercy. - A więc teraz wiecie to z całą pewnością - Talia zagryzła wargę. - W rzeczach pozostawionych przez Huldę, znaleźliśmy fiolkę z mocnym środkiem na serce, którego niewielka dawka działa uzdrawiająco, lecz dużej serce nie jest w stanie wytrzymać. Tak było w przypadku Talamira. Biedaczysko. Ciągle zdawaliśmy się pokonywać ogromną, dzielącą nas przepaść lat, a jednak nie spotkaliśmy się tak naprawdę nigdy. Wiem, że chciał dla mnie jak najlepiej, lecz był zbyt zakłopotany sytuacją, by czuć się dobrze w roli zaufanego Królowej. Był zbyt uprzejmy, by skarcić mnie choćby w słowach, nawet kiedy trzeba było to zrobić. - Hmm, ja na pewno nie mogę wymierzyć wam klapsa! - odparła Talia, lekko zirytowana tym litowaniem się nad sobą Królowej.
- Ach, nie? - roześmiała się Królowa. - To zabrzmiało jak dobrze przemyślane słowa nagany! - Ja... ja przepraszam - poczerwieniała Talia. - Nie mam prawa odzywać się do was w ten sposób. - Wręcz przeciwnie. Miałaś prawo to zrobić; prawo, z którego Talamir nie chciał korzystać odparła Selenay, przechylając nieco głowę na bok i mierząc dziewczynkę spojrzeniem. - Wiesz, powiadają, że mądrość Osobistego Herolda Królowej nie zna granicy wieku, a mnie się zaczyna wydawać, że nie ma w tym całej prawdy. Jesteś tak samo moim Heroldem, jak i Heroldem Elspeth. I wierzaj mi moja mała, ja nie zamierzam z ciebie rezygnować!
DZIESIĄTY
Kilka dni później Królowa wróciła w rozmowie z Talią do tego samego tematu. - To bardzo źle, że Hulda zniknęła - powiedziała bardzo poirytowana Selenay, prawdę powiedziawszy rozłoszczona tym, że kobieta dosłownie umknęła jej sprzed nosa. - Ktoś mógłby ją przesłuchać, rzuciwszy na nią Zaklęcie Prawdy. Dowiedzielibyśmy się może, kim był ten wielmoża, choć nie wydaje mi się, by mogła nam dużo powiedzieć. Kyril stwierdził, że z archiwów przybyszów przepadły i jej akta. - Jasne Niebiosa! W takim razie możemy nigdy nie dowiedzieć się, na czyich była usługach. Skif powiada, że człowiek, z którym rozmawiała, był zawsze zakapturzony i zamaskowany. Wątpi, by i ona wiedziła, kim on był. - Talia była zafrasowana, choć starała się tego nie okazywać. - Jednak, czy może sprowadzić na nas jeszcze jakieś nieszczęście? - Nie sądzę. Cóż takiego mogłaby zrobić? Nawet Melidy przychodzi do zdrowia, na tyle, na ile może. - To doskonała wiadomość - westchnęła z ulgą Talia. - Zatem bez względu na to, co to była za driakiew, nie będzie działała wiecznie? - Uzdrowiciele powiadają, że nie. I wprost słów mi brak, by wyrazić wdzięczność słysząc, że udało ci się wyleczyć Elspeth z lęku przed Towarzyszami. - To niesłychane, jak lęk zniknął razem z Huldą - powiedziała oschle Talia. - Wystarczyło kilka razy odwiedzić Rolana i innych. Teraz ich uwielbia. - Zauważyłam - dorzuciła Selenay z kwaśną miną. - Zwłaszcza że Elspeth nagle postanowiła, iż chce dzielić ze mną moje popołudniowe przejażdżki z Caryo. To mi nasunęło pewną myśl: wiem, że jesteś bardzo zajęta, bardziej niż uprzednio, ale czy w tygodniu nie mogłabyś poświęcić nieco czasu dla mnie. - Znajdę jakoś trochę czasu - westchnęła Talia, - Dlaczego? - Chciałabym, byś zajęła miejsce Talamira w Radzie. - Co? Teraz? - Talię zatkało. - Dlaczego nie? Prędzej czy później i tak ciebie to czeka. Chciałabym byś przywykła do intryg, które się tam knuje i chcę, by Doradcy przyzwyczaili się do twojego widoku. Podczas zebrań nie musisz zabierać głosu, jednak zawsze możesz dostrzec coś, co umknie mojej uwadze, a o czym warto byłoby wiedzieć. - Co miałabym zobaczyć? - Być może nic lub bardzo wiele. Prócz tego, dzięki temu będziesz nieco bezpieczniejsza. Twoja obecność przy stole w Radzie będzie wyraźnym znakiem, że nie zlekceważę żadnego zamachu na ciebie tylko dlatego, że nie jesteś jeszcze pasowanym Heroldem. - Czy mogę postawić warunki?
- Oczywiście. - Chciałabym zabierać ze sobą Elspeth. W ten sposób nie poczuje się zlekceważona, a przy okazji dowie się, że rządzenie jest pracą i to lepiej niż z moich opowiadań. - Zgoda. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. - Nieprawda - zaprotestowała Talia. - Prawda, i ty o tym wiesz. A ponieważ zachowujesz się jak Osobisty Herold Królowej, czy mogłabyś zwracać się do mnie po imieniu. Nużą mnie “wasze wysokości” i “majestaty”. Dla ciebie jestem zwykłą Selenay. - Tak, wa... Selenay - odpowiedziała Talia i obie uśmiechnęły się do siebie. - Następna Rada zbiera się za dwa dni, tuż po obiedzie. Zatem, do zobaczenia? Niedługo potem Elspeth przyszła na lekcję fechtunku Talii z Alberichem i nigdy już nie opuściła żadnej. Dziecko wydawało się zafascynowane różnymi stylami wojowania, których Alberich uczył swoich adeptów. Uczniowie - ostrzeżeni zawczasu, że Elspeth będzie im się przyglądać - ćwiczyli normalnie, lekko tylko usztywnieni. Po krótkiej chwili zaczęli przystawać na krótko, by skinąć głową lub po koleżeńsku zamienić z dzieckiem słowo, traktując ją, jakby była jeszcze jednym, zwykłym uczniem. Niedługo przestali nawet udawać. Przyjęcie jej w swe szeregi wydawało się rzeczą naturalną. Elspeth była milczącym widzem przez jakiś tydzień, może dwa. Wtedy Alberichowi najwyraźniej przyszedł do głowy pomysł, który postanowił sprawdzić i, tak jak to miał w zwyczaju, wprowadził swe zamiary wyczyn, nie zdradzając się przed Talią ani słówkiem. Skończywszy właśnie szermierkę z Talią, Alberich łypnął jednym okiem na Elspeth, jakby przez przypadek - choć Talia wiedziała doskonale, że tam gdzie w grę wchodziła nauka, mistrz nie zostawiał niczego przypadkowi. - Hej ty, dziecko! - warknął, - Chodź tutaj! Talia zobaczyła, jak Elspeth zaczyna wysuwać podbródek i zadzierać nosa - pewna oznaka, że za chwilę ulegnie swym starym przyzwyczajeniom. Udało się jej zwrócić na siebie wzrok dziecka i wykrzywić twarz w grymasie, który sama Elspeth nazwała “królewskim maszkaronem”. Elspeth zachichotała, dotknęła palcami opaski od Towarzysza i pycha z niej wyparowała; posłuchała Albericha z przykładną potulnością. - Przyjrzyjcie się wszyscy - powiedział, wręczając Elspeth krótki, ćwiczebny miecz. - W tym wieku nie nabrała jeszcze złych nawyków, a więc nie trzeba naprawiać u niej żadnych błędów. Nawet akrobatę przewyższa giętkością stawów, będzie uczyć się szybciej niż cała wasza trójka razem wzięta. Imię, dziecko? - Elspeth, panie. - Potrafisz tak? - pokazał jej jedno ze swych wstępnych ćwiczeń.
Pomiędzy brwiami Elspeth pojawiła się malutka zmarszczka, gdy próbowała powtórzyć jego ruchy. Poprawił ją parokrotnie i przećwiczył z nią to samo kilkanaście razy, na samym końcu nie zwalniając ruchów ani odrobinę. - Widzicie? Oto właśnie chodzi. Staracie się w pocie czoła osiągnąć zwinny i chłonny umysł oraz ciało małego dziecka. Patrzcie! Nagle natarł na Elspeth tak, że broniąc się musiała wykorzystać to, czego się właśnie nauczyła. Sparowała atak w sposób tak idealny, że wywołało to burzę oklasków pozostałych studentów. - Czego raz się nauczysz w tym wieku, nie zapomnisz. Spróbujcie zrobić to samo. Na rozkaz Albericha, znów zaczęli się fechtować między sobą. Mistrz przywołał do siebie Talię. - Ty jesteś za nią odpowiedzialna? - zapytał, tak jakby nie miał pojęcia o tym, kim była Elspeth. - Tak, panie - odparła z szacunkiem. - Chciałbym, by brała udział w naszych zajęciach. Można to załatwić? - Z łatwością, panie. Chciałabyś się uczyć wojaczki, a nie tylko przyglądać, Elspeth? - O tak, panie! - ochoczo odpowiedziało dziecko z roziskrzonymi oczami. - Tylko... - Tak? - zapytał Alberich. - Nie będziesz mnie bił zbyt mocno, panie? Nie tak jak Gryffona. Śmiejącego się Albericha Talia nie widywała zbyt często. - Aplikuję kary stosownie do grubości czaszki moich adeptów, dziecino, a czaszka Gryffona jest bardzo gruba. Niedaleko stojący Gryffon słyszał każde słowo, w uśmiechu pokazał Elspeth zęby i mrugnął okiem. - Myślę - ciągnął Alberich - że twoja czaszka nie jest aż tak gruba, a więc tylko trochę oberwiesz ode mnie. A więc, teraz już możemy zacząć od tego, czego cię przed chwilą nauczyłem. Obserwując ich, Talia zrozumiała, że Alberich pomógł jej zadać śmiertelny cios Bachorowi. Odtąd istniała już wyłącznie Elspeth. Od tej chwili - choć czasami zdarzało jej się kaprysić - dziewczynka potrafiła bez trudu zachowywać się grzecznie. W miarę jak upływały gorące dni lata, szybko stawała się ulubienicą całego Kolegium. Na szczęście nie istniało niebezpieczeństwo, że zostanie na powrót rozpieszczona, gdyż wszyscy zbyt dobrze pamiętali Bachora; a ona sama nie zadowalała się rolą biernego obserwatora i z własnej woli pomagała, gdzie mogła. Na strzelnicy łuczniczej nosiła wodę i nowe strzały na wymianę złamanych, a fechtującym się podawała kredę i suche ręczniki. Starała się, jak mogła przy czyszczeniu Towarzyszy oraz pucowaniu uprzęży, ofiarowywując swą pomoc
każdemu, kto jej potrzebował, i nie ograniczając się tylko do Rolana i jego osprzętu. Jeśli akurat na Talię przypadała kolej na najcięższe roboty, Elspeth nawet nalegała, by spełnić przypadającą na nią część obowiązków. Kucharz Mero wkrótce zaczął nawet tęsknie na nie wyczekiwać, a kiedy to im wypadała praca w kuchni, zawsze miał dla swoich kuchcików jakiś wyjątkowy przysmak w zanadrzu. Elspeth była zauroczona zwłaszcza cerowaniem - do tej pory nie wiedziała, jak to jest, że poniszczone rzeczy zostają naprawione. Jednak z szyciem niezbyt sobie radziła - była zbyt niecierpliwa do tak nużącej pracy. Wolała zajęcia przy których można było się żwawiej ruszać, tak jak rozkładanie odzienia na stosy, i tak na stos rzeczy które wciąż można było “włożyć na siebie”, “włożyć tylko do pracy” lub były “w stanie beznadziejnym”. Ukute przez nią terminy bardzo szybko stały się bardzo popularne; zwłaszcza “stan beznadziejny” upodobali sobie wszyscy. W takim przypadku szwaczki urządzały żałobne sceny nad “zmarłą” częścią ubrania. I oto zabawa, której oddawali się z upojeniem, szybko weszła im w nawyk. Kiedy liście na drzewach zaczęły zmieniać barwy, nikt nie mógłby sobie wyobrazić Kolegium bez Elspeth, biegającej wszędzie i ze wszystkimi. Pewnego chłodnego popołudnia, kiedy ostatnie, zeschnięte liście, porywane wiatrem szeleściły o okno Talii, ktoś zapukał do jej drzwi. Otworzywszy je, ujrzała stojącą na progu Sherrill - całą w Bieli. Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa, a potem z całych sił przytuliła przyjaciółkę. - Udało ci się! Udało ci się! - krzyczała do utraty tchu. Sherrill uścisnęła ją równie serdecznie, uroniwszy przy okazji łzę szczęścia. - Wydaje mi się, że tak - powiedziała, gdy Talia w końcu wypuściła ją z ramion. - Ty dowiadujesz się pierwsza, nie licząc oczywiście Elcartha. - Ja? Och, Sherrill, nie wiem, co powiedzieć. To wspaniale! Tak się cieszę! Kiedy wyjeżdżasz? - Za tydzień - odpowiedziała Sherrill i jakby nagle poczuła się niezręcznie. Jest jeszcze jeden powód - dodała - dla którego tu przyszłam. Jako że byłam swego rodzaju twoim mentorem, muszę ci coś przed odjazdem powiedzieć. - Mów - odpowiedziała Talia dziwiąc się, dlaczego jej przyjaciółka jest tak skrępowana. - Hmm, czy tobie przychodzą do głowy chłopcy? - Nigdy zanadto nie zaprzątam sobie nimi głowy - odpowiedziała Talia. - Mam na myśli: czy lubisz ich? Wygląda na to, że tak. Na przykład Skifa. - Nie jestem taka jak Keren, jeśli o to ci chodzi. - Nie, nie o to - Sherrill skrzywiła się zdeprymowana. - No wiesz... o dzieciach i tak dalej? - Chyba tak, wziąwszy pod uwagę to, że miałam wyjść za mąż, zanim tutaj przybyłam! odpowiedziała Talia lekko ubawiona. - Myślę, że razem z Keren odebrałam więcej źrebiąt w ciągu
jednego roku, niż tobie udało się przez wszystkie te lata! Wydaje mi się, że one zawsze czekają na mnie! - Ha, a wiesz, co zrobić, żeby ich nie mieć? To znaczy, z pewnością zauważyłaś, że nie często widuje się kobietę-Herolda w ciąży, choć trudno nam zarzucić, iż żyjemy jak mniszki... - “Tak” na drugie pytanie - powiedziała Talia, myśląc z ironią o nocnych igraszkach swojej sąsiadki Destrii. - Lecz “nie” na pierwsze! - Mamy coś, co przyrządzają nam Uzdrowiciele - odpowiedziała Sherrill z wyraźną ulgą w głosie, że nie będzie musiała objaśniać istoty życia swojej przyjaciółce. - To jest proszek. Zażywa się go codziennie z wyjątkiem dni miesięcznych. Nie smakuje źle, co jest doprawdy zdumiewające, zważywszy większość ich driakwi. Możesz go również używać, by zmieniać swój cykl, gdyby dni miesięczne wypadały bardzo nie w porę. Wystarczy zażywać go krócej lub dłużej. Doszłam do wniosku, że powiem ci o tym, gdyż pewnie nikt inny, by tego nie zrobił. Wiem, że jak dotąd nie było ci to potrzebne, ale już wkrótce może się to zmienić, jeśli błyski, które widuję w oczach Skifa coś oznaczają. - Pamiętałaś o tym w dniu, w którym wdziałaś Biel? - powiedziała z niedowierzaniem Talia, pomijając milczeniem uwagi o Skifie. - Och, Sherri, czym zasłużyłam sobie na takiego przyjaciela? Proszek okazał się równie dobry, jak małe, pokazane jej przez Sherrill gąbki, które zastąpiły opaski na dni miesięczne. Talia była za to przyjaciółce bardzo wdzięczna. Możność zmieniania własnego cyklu była cudem samym w sobie, gdyż, jak na razie, nie miała okazji sprawdzić skuteczności proszku w innych przypadkach. Talia i Skif tak często robili coś razem, że w jego obecności pozbyła się wszelkiego skrępowania, bez wahania zaliczywszy go do grupy “bezpiecznych” osobników płci męskiej zwłaszcza po tym, jak pomógł jej rozwikłać aferę z Huldą. Ułatwiło sprawę i to, że byli mniej więcej w tym samym wieku, niewiele różnili się wzrostem oraz że zwykle hałaśliwy Skif w jej obecności tonował głos i zachowanie, jakby zdając sobie sprawę, jak łatwo może ją wystraszyć mężczyzna. Zaczęto się od tego, że zostali przyjaciółmi, jednakże teraz Talia pociągała go inaczej, na co niedwuznacznie wskazywało jego zachowanie przy posiłkach, manifestowane z taką gorliwością. A więc to, co między nimi zaszło, trudno byłoby uznać za przypadek. Po tym, jak Talia prawie utonęła w lodowatych wodach rzeki, Alberich wyznaczył Sherrill, by udzieliła jej lekcji pływania, jakie pobierają dzieci nad Jeziorem. Tuż przed udaniem się na praktykę czeladniczą Sherrill wrzuciła zaskoczoną Talię z mostu do wody w tym samym miejscu, gdzie próbowano ją utopić. Woda była niemal tak samo zimna, choć pomiędzy trzcinami skuwała ją zaledwie cieniutka warstewka lodu. Sherrill czuwała, by w razie potrzeby wydobyć “ofiarę” na
brzeg, ale Talia “zdała” ten naprędce wymyślony egzamin celująco, choć szczękając przy tym zębami. Skif napotkał ją, gdy wracała do swej izdebki: roześmiana, trzęsąca się z zimna, bosa, ociekająca wodą i owinięta w końską derkę. - Święte gwiazdy! - wykrzyknął wstrząśnięty. - Co ci się stało? - Sherri wepchnęła mnie do rzeki, nie, zaczekaj... - poskromiła jego zapędy, bo chciał zaaplikować tę samą ,kurację” niewinnej Sherrill. - To na rozkaz Albericha. Uczy mnie wszystkiego, co sama umie, a mistrz chciał niepodważalnego dowodu, czy robię jakieś postępy, czy nie. - Co za egzamin - burknął Skif, a potem, ku zdumieniu Talii, porwał ją w ramiona i zaniósł do izdebki. - Oni nigdy nie dają ci spokoju, co? - biadolił, pomagając jej zrzucie namoknięte odzienie i rozpalając niewielki ogień na kominku. - Na święte gwiazdy, pracujesz za dwóch, nigdy nie odpoczniesz, a oni jeszcze płatają ci takie psikusy... Odwracając się potknęła się nieoczekiwanie. Schwycił ją w ramiona i Talia stwierdziła, że z bardzo bliska patrzy wprost w jego brązowe oczy. Dzielił ich jakiś cal albo dwa. Skif znieruchomiał, a potem skorzystał z okazji i pocałował ją. Po długiej chwili odskoczyli od siebie zmieszani. - Uhm, Talio... - wymamrotał coś. - Lubię cię, Skif - powiedziała cicho. - Bardzo ciebie lubię. - Naprawdę? - zarumienił się. - Ja też... no wiesz, lubię ciebie. - I wiesz, kto jest moją sąsiadką z następnych drzwi. Nikt nie zauważy, jeśli my... No wiesz przecież. - Masz na myśli... - Skif własnym uszom nie mógł uwierzyć, a może i własnemu szczęściu. - Ależ twój wyjściowy mundur wisi przygotowany... Udajesz się dokądś. Może dziś w nocy? - Przede mną jest zebranie Rady, ale potem... Nieszczęsny Skif! Zebranie Rady było długie i nudne, a Talia była bardziej zmęczona “próbą wody” Sherrill, niż zdawała sobie z tego sprawę. Wróciła do swej izdebki na chwilkę przed nim i usiadła na łóżku, by odsapnąć. I kiedy się już tam zjawił, zasmucony Skif stwierdził, że Talia zasnęła kamiennym snem. Zagryzł wargę poirytowany, lecz po chwili twarz mu złagodniała. Ostrożnie okrył ją kocem i ucałował niewinnie w policzek. A ona tak bardzo była znużona, że nawet nie drgnęła. - To nic, o pani! - wyszeptał. - Możemy spróbować kiedy indziej. - Jasne Niebiosa, malutka! - wykrzyknął Jadus, widząc wyczerpanie malujące się na jej twarzy, gdy jak zwykle przybyła do niego na nocne odwiedziny. - Cóż to ci dolega? - Tego... tego nie jestem pewna - odezwała się niepewnie. - Jednak wszyscy są tacy
rozgniewani. Myślałam, że potrafię się od tego odżegnać, lecz to nie daje mi spokoju... - Powinnaś przyjść z tym wcześniej - skarcił ją dobrotliwie, wykorzystując własny Dar, by uszczelnić osłonę ochraniającą jej myśli. - Elcarth mógłby coś na to zaradzić. - Elcarth był zajęty, a wszyscy pozostali zbyt zagniewam, by im się naprzykrzać. Jadus, co się dzieje? Myślałam, że Heroldowie nie unoszą się gniewem... Nigdy dotąd nic takiego nie czułam! - To dlatego, że ostatniej zimy nie byłaś w najlepszym stanie, by odczuć na sobie ten nastrój, serduszko. - Uciekasz od tematu - powiedziała nieco uszczypliwie Talia. - Jeśli to ma związek z Selenay, albo Elspeth, muszę wiedzieć, co się dzieje. Jadus zawahał się, westchnął i doszedł do wniosku, że dziewczynka ma rację. - To nie jest zabawna opowieść - zaczął. - Młody Herold imieniem Dirk zakochał się w jednej z dworskich piękności. Nie jest to rzecz aż tak niezwykła, zważywszy, że kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz, gdy Herolda przydzielają do Dworu lub Kolegium. Jednak kobieta najwyraźniej bawiła się jego kosztem powodując, że on zaczął podchodzić do sprawy bardzo poważnie. Tymczasem był w jej rękach zaledwie zabawką, użytą raczej z niskich pobudek podbicia jego przyjaciela. Kiedy jej gra wyszła na jaw, powiedziała wiele okrutnych słów umyślnie wymierzonych, by go zranić i podeptać jego poczucie własnej wartości. Udało jej się to znakomicie. Przekonała go, iż nie wart jest nawet tyle, co kundel. Odesłano go do domu na jakiś czas. Miejmy nadzieję, że u boku rodziny i przyjaciół przyjdzie do siebie. Modlę się o to: Dirk jest dobrym chłopcem i bardzo wartościowym Heroldem, i z pięćdziesiąt takich jak ona by nie przeważyło szali. Gdy uczyłem się w Bardicum, byliśmy z jego ojcem kolegami. Chłopiec odwiedzał mnie od czasu do czasu, by złożyć mi uszanowanie od niego. Gniew, który odczuwam, spowodowany jest tym, że w żaden sposób nie możemy rozliczyć się z taką kobietą. Ani prawo, ani zasady etyki nie pozwalają nam jej ukarać. I jeszcze jedno, dziecko: my ulegamy złości, jesteśmy przecież tylko ludźmi i boli nas, gdy wiemy, że nie możemy pomścić krzywd jednego z nas, bo wiąże nas duch i litera prawa. Zostawiając Jadusa samego i pogrążonego w zadumie, Talia zastanawiała się, czy kiedykolwiek zasłuży sobie, by ktoś i o nią się tak troszczył. Przy śniadaniu Skif podrzucił Talii liścik: “Dziś w nocy u mnie?” Uśmiechnęła się i nieznacznie skinęła głową. Wrócił do swej izby. Talia i zaproponowana schadzka chwilowo wywietrzały mu z głowy. Był tak potłuczony, posiniaczony i zaczerwieniony od stóp do głów, że w głowie tliła mu się tylko jedna myśl: czy zdoła namówić Drakę'a albo Edrica do przyniesienia mu czegoś z kuchni, by nie musiał wlec swego znużonego ciała do Wspólnej Izby. Aż przetarł oczy zaskoczony widokiem jadła i gorącej herbaty, stojących na jego biurku.
Musiał to zrobić ponownie, zobaczywszy siedzącą na własnym łóżku Talię. - Och, Panie Światła! Talio - ja... zapomniałem! - Słyszałam - powiedziała po prostu. - Jednak pomyślałam sobie, że przyda ci się trochę jadła i przyjaciel. Zobaczymy, czy to ci przywróci ochotę na inne rzeczy. - Ten Alberich to prawdziwy kat - jęczał. Krzywiąc się przysiadł na krześle i sięgnął po herbatę. - “Czas byś zaczął być odpowiedzialny”, powiada. “Będziesz moim asystentem”, dodaje. “Nie starczy ci czasu na ściąganie sakiewek i inne złe nawyki”. Nie dodał, że będzie mi udzielał dodatkowych lekcji. Nie pisnął, że zrobi mnie partnerem jakiegoś zwalistego brutala, który już przywdział Biel i ani mru mru o tym, że przyjdzie mi uczyć trzech olbrzymów, którzy w całym swoim życiu na oczy nie widzieli nic poza pałą. O święte gwiazdki, Talio, szkoda, że nie widziałaś tej trójki! Byli włościanami, a przynajmniej tak mi powiedzieli. Włościanie! Talio, gdybyś któregokolwiek poprosiła o drogę, pewnie podniósłby pług, wołu, wszystko na raz, by ci ją pokazać! Talia szeptała coś ze współczuciem, masując jego ramiona. - Bolą mnie miejsca, o których w ogóle nie wiedziałem, że je mam - skarżył się, zjadając powolutku kolację, co w jego przypadku było zjawiskiem niesłychanym. - Może mogłabym na to coś zaradzić - uśmiechnęła się Talia, nie przerywając masażu. Od łóżka dzieliły ich dwa niewielkie kroki; zdjęła z niego większość odzienia i sama rozebrała się także. Nabrała olejku, ogrzała go do temperatury ciała i zaczęła delikatnie wcierać w jego poobijane i posiniaczone mięśnie. Dzięki jej zabiegom nawet się nieco ożywił, gdy nagle popełnił błąd i przymknął powieki. Usłyszawszy ciche pochrapywania, Talia zrozumiała, że sytuacja jest beznadziejna. Westchnęła, zsunęła się z jego łóżka, opatuliła kocem jak dziecię i wróciła do własnej izby. Podczas tego Śródzimia Talia z przyjemnością pozostała w Kolegium, nie mogąc się nacieszyć swobodą czytania aż do późnych godzin nocnych i z radością dotrzymując towarzystwa Jadusowi. Stwierdziła, iż tegoż roku nie wyjechali na święta ani Maro, ani Gaytha, a także Keren i Ylsa. Cała ich szóstka spotykała się więc u Jadusa, by prowadzić zawzięte dysputy przy gorącym jabłeczniku. Keren i Ylsa zabierały ją na długie przejażdżki po ziemiach otaczających stolicę. Udało im się nawet kilkakrotnie namówić Jadusa na wycieczkę, który w ten sposób po raz pierwszy od lat wysunął nos poza tereny Kolegium. W trójkę natknęły się na pokryty czarnym lodem staw, o powierzchni tak nieskazitelnej jak najgładsze lustro. Podczas gdy Ylsa razem z Jadusem zostali przy rozpalonym na brzegu ognisku bacząc, by ogień nie przypiekł korzeni i królika na piknik w śniegu i śmiejąc się z pozostałej dwójki, Keren zaczęła uczyć Talię jazdy na lodzie. Przytwierdziwszy do butów ślizgi z lśniącej stali, Keren mknęła po powierzchni zamarzniętego
stawu z gracją szybującego w powietrzu sokoła. Talia przewracała się za to co chwilkę. Przynajmniej na początku. - Wciąż tylko mścisz się na mnie - oskarżała Keren. - Od siodła nigdy nie byłam tak otarta, a więc starasz się wykoncypować coś innego, bym nie mogła usiąść! Keren roześmiała się, po raz kolejny postawiła ją na nogi i zaczęła ciągnąć po lodzie za sobą. W końcu Talii udało się złapać równowagę po raz pierwszy, po czym nawet zaczęła się płynnie posuwać po lodzie. Kiedy nadeszła pora powrotu, jazda zaczęła sprawiać jej wielką przyjemność, choć stwierdziła, że: “na lodzie wygląda bardziej na gęś niż na sokoła”. Odtąd co drugi dzień wracały w to samo miejsce aż, gdy nadeszło Śródzimie, Talia umiała - na trzęsących się nogach, co prawda - jeździć tyłem. I tym razem Talia z Jadusem wzięli udział w biesiadzie w Sali Służących, mając jednak u swego boku pozostałą czwórkę. Wziąwszy wszystko razem, wakacje z okazji Śródzimia były wspaniałe. Kiedy wróciła do nauki, przybyły jej zajęcia z prawa i rozwagi sędziowskiej oraz dodatkowo języki obce, kosztem czasu, który dotąd spędzała na czytaniu w Bibliotece. Często miała wrażenie, że dzień jest po prostu zbyt krótki, ale jakoś dawała sobie ze wszystkim radę. Jej więź z Rolanem stawała się coraz mocniejsza; zdawało się jej, że gdzieś w tle własnych myśli czuje jego nieustanną obecność. Teraz wiedziała, że to z niego wypływa wiele mądrości, które ni z tego ni z owego przychodziły jej do głowy w chwilach, gdy Królowa potrzebowała ich najbardziej, i że nie kto inny, a on właśnie pokierował nią, gdy trzeba było ocalić skórę Skifa, gdy popadł w niełaski Lorda Orthallena. Rolan miał przecież szczęście korzystać z mądrości poprzedniego Osobistego Herolda Królowej, Talamira, w ciągu całej jego kariery, i teraz przekazywał całą tę wiedzę swemu nowemu opiekunowi. Jednakże, przynajmniej po części, było to zasługą samej Talii i jej instynktu, który posiadał jedynie Osobisty Herold Królowej. Nim uzmysłowiła sobie, ile czasu upłynęło, drzewa znów stały obsypane pączkami. W Kolegium zaroiło się od nowych uczniów. Talia zdumiała się, gdy ujrzała, jak dziecinnie wyglądali nowi przybysze. Czasami była równie zadziwiona spoglądając w lustro i widząc, jak ona wciąż jeszcze dziecinnie wygląda, bo sama miała poczucie, jakby jej ze sto lat już przybyło na karku. Wiosna przyniosła ze sobą pewną ulgę. Keren nauczyła ją wszystkiego, co sama umiała, a więc nie musiała już obowiązkowo chodzić na zajęcia w siodle. Od czasu do czasu pomagała Keren uczyć młodszych, którym trzeba było pomóc indywidualnie, lecz nie był to już stały, nużący wysiłek, związany z regularną lekcją. Odtąd, skoro Keren przestała być nauczycielką Talii, ich znajomość zamieniła się w niezwykle bliską przyjaźń, związek ściślejszy nawet od tego, który
łączył Talię z jej siostrą Vrisą. Gdy przyszedł czas na szczerą rozmowę, odkryły, że dzielące ich lata - Keren była ponad dwa razy starsza od Talii - nie mają żadnego znaczenia. Od zakończenia Śródzimowych ferii łączące ich więzy stawały się coraz głębsze i mocniejsze. Talia stwierdziła, że Keren była jedyną osobą z całego Kolegium, wobec której z łatwością przychodziło jej się otworzyć. Być może dlatego, iż Keren serdecznie jej współczuła wiedząc, jakie brzemię odpowiedzialności spoczywa na barkach Osobistego Herolda Królowej, przecież ten sam ciężar dźwigał członek jej rodziny. Życie Talii stało się znacznie łatwiejsze, gdy tylko znalazła osobę, z którą mogła rozmawiać, o czym tylko miała ochotę, Dla Keren zaś Talia była jedną z niewielu osób, nawet z Kręgu Heroldów,” które akceptowały jej związek z Ylsą wraz z wszelkimi tego konsekwencjami, nie dokonując przy tym jakiegokolwiek osądu takiego stanu rzeczy. Raz zdobyta lojalność Talii była niewzruszona i niepodważalna. Większość Heroldów lubiła i podziwiała Keren, jednak wielu obawiało się do niej zbliżać nadmiernie, jakby jej zapatrywania były czymś w rodzaju rdzy, która przeszedłszy z niej, mogła przylepić się do nich i ich ubabrać. Talia - jako jedna z nielicznych - otwarcie i dobrowolnie ofiarowała swe serce komuś, kogo uważała za swego najlepszego przyjaciela. Do tej pory, z powodu niezwykle częstych wyjazdów Ylsy, Keren często spędzała samotne dni, Talia z łatwością temu zaradziła, po prostu przychodząc do niej. Talia dowiedziała się o swojej przyjaciółce czegoś nowego: coś, czego domyślała się zaledwie garstka. Pod maską siły i opanowania kryła się osobowość delikatna jak płatek śniegu. Stabilność uczuciową zapewniała jej potrójna więź: z bratem Terenem, z Towarzyszem Dantrisem i z Ylsą. To po części dlatego Krąg wyznaczył rodzeństwu rolę nauczycieli w Kolegium, kiedy zbliżający się średni wiek nakazywał pomyśleć o zakończeniu służby polowej. Choć głównym powodem, trzeba to przyznać, było to, że byli znakomici w swoim fachu - Keren w siodle, a Teren miał talent do dzieci i prawdziwy dar nauczania. W Kolegium tak Dantrisowi, jak i jej bratu groziło znikome niebezpieczeństwo. Ylsa została Specjalnym Posłańcem dzięki niezwykłej wytrzymałości Felary, od której wytrwalszy był jedynie Rolan, choć należy dodać, że po części kierowano się i tym, że posada posłańca nie była tak niebezpieczna jak wiele innych. Mimo wszystko Talii często przychodziło do głowy - czując nieokreślony lęk - że gdyby coś złego przytrafiło się Ylsie, Keren mogłaby tego nie przeżyć. Była księżycowa, ciepła noc i jeszcze zbyt wcześnie jak na owady, jednym słowem: prawdziwa idylla. Można było nawet rozścielić opończę na cudownie miękkich, młodych paprociach. Talia wracając z wieczornego spaceru z Elspeth po Łące Towarzyszy, przypadkowo napotkała Skifa. W milczącym porozumieniu poszli za sobą, by odnaleźć idealne miejsce do schadzki. - Wygodnie?
- Uhm. Co za gwiazdy... - Są cudowne. Mógłbym wiecznie się im przyglądać. - Myślałam - droczyła się Talia - że co innego ci w głowie! - O, a jakże... Tylko że on przez całe popołudnie umykał przed Alberichem, a ona zerwała się na nogi na długo przed brzaskiem. Talia odpowiedziała na jego delikatne pieszczoty. Była i podekscytowana, i lekko zaniepokojona tym wszystkim, lecz sądząc z zachowania Skifa nie okazała się nadmierną niezgułą. Po faz pierwszy od wczesnego rana poczuła się rozluźniona i wydawało się jej, że napięcie poczyna ustępować z jego barków i jednocześnie... oboje smacznie zasnęli. Obudziła ich wilgotna rosa, rozśpiewane nad ich głowami ptaki i pierwsze promienie wschodzącego słońca. - Brzydzę się o tym rozmawiać - westchnął Skif. - Wiem. To się nam nie uda, prawda? - Tak mi się wydaje. To albo jest sprawka bogów, albo złego losu, albo jakiegoś przewrotnego skrzata. - Albo wszystko naraz. Coś mi się wydaje, że jesteśmy skazani, by być przyjaciółmi. Ha, nie można powiedzieć, że nie próbowaliśmy! Skif był zachwycony, że ich koledzy ze szkolnej ławy zupełnie nie połapali się, jak raptowny był kres ich schadzki. Talię uważano za niezwykle nieprzystępną; Skif był zdumiony, odkrywszy, jaka okryła go sława i bez zwłoki postanowił jej dorównać. Jakby przez przypadek, Alberich zrezygnował z jego usług jako asystenta, wyznaczając na jego miejsce Jeri. Nie musiał więc więcej borykać się z plagą kłopotów, które przeszkodziły w ich “romansie” z Talią. A Talia po prostu uśmiechała się, z niewzruszonym spokojem znosząc docinki na temat Skifa. Tajemnica na zawsze pozostała tajemnicą. Tego roku Dzwon Śmierci odzywał się czterokrotnie, a Talii przypadła w udziale rola, której się wcale nie spodziewała. Wzięła udział w pogrzebie pierwszej ofiary, gdy lato przechodziło w jesień. W ciągu dnia w powietrzu wciąż pachniało latem, jednak noce zaczynały być coraz chłodniejsze. Po ceremonii udała się na Łąkę Towarzyszy i dosiadła Rolana, nie troszcząc się o jego osiodłanie. Tym razem nie ruszyli na włóczęgę wolnym kłusem, coś jakby ciągnęło ich w określony zakątek Łąki. Łąka Towarzyszy nie była, jakby na to wskazywała nazwa jednym, płaskim kawałkiem murawy. Było to kilka akrów częściowo zalesionych pagórków, ze Stajniami na niepogodę, stodołą i spichlerzem z paszą, szopą na uprząż, która w rzeczywistości była sporych rozmiarów budowlą z kominkiem w każdym rogu. W samym sercu okolicy znajdował się Gaj - miejsce, gdzie pojawili się
pierwsi Towarzysze, i gdzie stała dzwonnica z Dzwonem Śmierci. Były tam strumienie i stawy, którym wody dostarczało kilka źródeł, zaciszne, ocienione zagajniki i wolne przestrzenie. Talia, kierując się swym instynktem trafiła do jednego z tych zacisznych zakątków: nad malutki staw na dnie równie malutkiej dolinki, nad którym wierzby zwieszały gałęzie o złotych liściach. Siedział tam, wbijając nieruchome spojrżenie w powierzchnię wody, Herold, a zatroskany Towarzysz trącał go pyskiem po ramieniu. Talia zsunęła się na ziemię i usiadła obok niego. - Chciałbyś porozmawiać? - zapytała po długiej chwili milczenia. Wrzucił kawałek kory do stawu. - Znalazłem go. To znaczy, Gerricka. - Źle? - Nawet nie wiem, jak zacząć opowiadać. Cokolwiek go zabiło, nie mogło być nawet istotą ludzką, w najmniejszym stopniu. A najgorsze to... - Mów dalej. - To był mój obwód. Gdybym nie złamał nogi, to ja byłbym na jego miejscu. Może. - Masz wątpliwości? - Coś dziwnego się dzieje na Zachodniej Granicy, zwłaszcza w moim obwodzie. Próbowałem go ostrzec, ale tylko się zaśmiał mówiąc, że byłem tam zbyt długo. Może, gdybym ja tam był... Sam nie wiem. Talia nie przerywała milczenia wiedząc, że nie powiedział jeszcze wszystkiego. - Nie mogę zasnąć - dodał w końcu Herold i rzeczywiście był bardzo mizerny na twarzy. Za każdym razem, gdy przymykam powieki, widzę jego twarz, taką jak w chwili, kiedy go znalazłem. Krew... ból... Niech to Tuzin Piekieł pochłonie! - Uderzył pięścią obok siebie w ziemię. Dlaczego musiało to spotkać Gerricka? Dlaczego? Nigdy nie widziałem nikogo, kto by tak kochał życie. Dlaczego to właśnie on musiał umrzeć w ten sposób? - Żałuję, że nie mogę ci na to odpowiedzieć - odparła Talia. - Myślę, że dowiadujemy się “dlaczego” tylko wtedy, gdy dosięga nas nasz własny los... - Jej głos powoli zamierał, gdy szukała słów pocieszenia. - Zatem na pewno Gerrick wykorzystał każdą chwilę życia, które, jak sam powiadasz, tak bardzo kochał. - Wiesz, masz rację. Zwykle wytykałem mu to, czasami tylko się śmiał odparowując, że skoro nie wie, co na niego czeka za rogiem, zamierza wycisnąć z każdej chwili wszystko. Przysięgam, miewałem wrażenie, że próbuje żyć za trzech naraz. Pamiętam, raz zdarzyło się... Snuł swoje wspomnienia, jedno za drugim, czasami niemal nieświadomy obecności Talii, jakby był zainteresowany tylko uchem, w które mógłby wlewać słowa. Przerwał dopiero, gdy zupełnie zaschło mu w gardle, uzmysłowiwszy sobie z przestrachem, że mówił dobrych kilka
godzin. - Panie Gór, cóż ja ci opowiadam?! - zakrzyknął spostrzegłszy, że jego słuchaczem jest niedorosła dziewczynka. - Przepraszam. Jak masz na imię? - Talia - odpowiedziała i uśmiechnęła się widząc, jak lekko rozszerzają mu się oczy, gdy ją rozpoznał. - Nie ma za co. Jedynie słuchałam, lecz dzięki temu pamiętasz swojego przyjaciela żywego, a nie umarłego. Czy to nie są lepsze wspomnienia? - Tak - odrzekł zamyślony. - Tak. Napięcie zniknęło z jego twarzy, a Talia przestała odczuwać rozdzierający smutek, który zawiódł ją aż tutaj. Pozostał żal, to prawda, który jednak nie mógł już stać się jego obsesją i opętaniem. - Muszę już iść, a ty powinieneś się przespać, zanim się rozchorujesz, - Gdy wskakiwała na grzbiet Rolana, napotkała spojrzenie wzniesionych oczu Herolda, w których odbijała się cała wdzięczność, jaką czuł do niej. - Dziękuję, Osobisty Królowej - powiedział po prostu, ale z tonu jego głosu można było wyczytać znacznie więcej. Następny Herold padł ofiarą lawiny, ale ukochaną, którą pozostawił, trzeba było przekonać, że nie podjął się ryzyka z powodu kłótni, do jakiej wcześniej doszło między nimi. Zabrało to całą noc, a Talia pojawiwszy się na porannych zajęciach wyglądała tak marnie, że Nerrissa, która już była Heroldem, rozkazała jej wracać do łóżka i odwołała wszelkie poranne prace. Za trzecim razem znów trzeba było podtrzymać na duchu Selenay, miotaną poczuciem winy, iż wysłała Herolda - tym razem młodą i niedoświadczoną kobietę - by poradziła sobie z czymś, co było ponad jej siły: załagodziła gwałtowną waśń między dwoma rodami pośledniejszej szlachty na Wschodzie, która przemieniła się w otwartą wojnę. Próbując pogodzić skłócone strony, nadmiernie odsłoniła się i trafiła ją zabłąkana strzała. Gdyby miała więcej doświadczenia, nie wystawiłaby się tak nieostrożnie na strzał. Oczywiście, wysyłając Beryl, Selenay nie mogła wiedzieć, że waśń stała się aż tak zażarta, lecz teraz poniewczasie wydawało jej się, że powinna to była przewidzieć. Lecz za czwartym razem, tuż po Śródzimowych feriach, osobą potrzebującą pociechy była sama Talia, gdyż Heroldem, który odszedł od nich na zawsze, był Jadus. Obudziwszy się od razu poczuła, że wydarzyło się coś złego, i że dotyczy to Jadusa. Straciła ledwie tyle czasu, by narzucić opończę na koszulę i już biegła do jego pokoju. Prawie zderzyła się z Uzdrowicielem, który właśnie stamtąd wychodził. Jego oczy powiedziały jej wszystko. - Jadus opuścił nas w ciszy - powiedział - nic na to nie wskazywało, po prostu nie przebudził się. Zniknął i jego Towarzysz, najpewniej w tej samej chwili. Zapewnienie o spokojnej śmierci Jadusa w najmniejszej mierze nie przyniosło jej pocieszenia. Powróciła do swojej izby i usiadła na brzegu łóżka, wpatrując się w krzesło, na którym
spędził tyle nocy, pilnując jej podczas choroby. Pomyślała o wszystkim, co miała mu do powiedzenia, a czego nie powiedziała: ile znaczył dla niej, ile się od niego nauczyła. Teraz było na to za późno - za późno, by mu podziękować. - Kochanieńka... dowiedziałam się... - Obok niej pojawiła się Keren; Talia nawet nie zauważyła, kiedy drzwi się otworzyły. Gdy patrzyły na siebie w milczeniu, zaczął bić Dzwon. Na jego dźwięk, jakby coś w niej pękło i Talia zaczęła bezgłośnie płakać. Keren usiadła obok dziewczynki na brzegu łóżka, objęła ją i teraz opłakiwały razem starego przyjaciela, który tak wiele dla nich znaczył. Nie jedyna Keren pomyślała o Talii, kiedy wieść zatoczyła szerszy krąg, bo kiedy cichy szmer zmusił je do podniesienia głowy, ujrzały przed sobą Dziekana Elcartha, stawiającego krzesło przed łóżkiem. - Przyszedłem tu w dwóch sprawach, moja droga - przemówił z lekkim trudem. - Jadus był moim przyjacielem od wielu lat; prawdę powiedziawszy, był moim mentorem, kiedy byłem czeladnikiem. Przekazał wszystkie swoje sprawy w moje ręce. Wiedział, że już nie pożyje zbyt długo i przykazał mi, kiedy... Chciał, byś otrzymała to... - Milcząc podał jej futerał, który zawierał Moją Panią. Talia odebrała go trzęsącymi rękami i wpatrzyła się w niego nieruchomym wzrokiem, nie mogąc wykrztusić słowa poprzez łzy dławiące jej gardło. - Druga sprawa ma się tak: to były najszczęśliwsze dwa lata w jego życiu, od kiedy stracił nogę. Gdy przychodziło do surowych, akademickich przedmiotów, nie był najlepszym nauczycielem; nie miał do tego serca. Wyznaczaliśmy go do prowadzenia zajęć, by go po prostu czymś zająć i on wiedział o tym. Dopóki nie pojawiłaś się ty, coraz bardziej i bardziej pogrążał się we wspomnieniach, żył przeszłością. To ty wyrwałaś go z tego stanu, spowodowałaś, że znów poczuł się potrzebny. A kiedy zachorowałaś... Nawet nie wiesz, jak bardzo podsyciło w nim życie to, że musiał ciebie bronić i odpędzać koszmary muzyką. Udzielanie ci rad, to że był twoim przewodnikiem, było dla niego równoznaczne ze światem. - On... on wiedział? On wiedział, jak bardzo był mi potrzebny? - Oczywiście, że tak, przecież miał Dar myślczucia. Choćbyś nie wiem jak dobrze chroniła swe myśli, młodziaku, jeśli ktoś ci jest drogi, a wy dwoje byliście sobie bardzo bliscy, jakaś myśl musi się wymknąć. Kiedy zaczęłaś zwracać się do niego o radę lub pomoc, kiedy to do niego przyszłaś ze sprawą Huldy... nie sądzę, by kiedykolwiek był bardziej z siebie dumny. Często powiadał mi, że nie żal mu, iż nie ma rodziny, bo jego rodziną teraz jesteś ty i wszyscy twoi przyjaciele, których do niego przyprowadziłaś. Przed twoim pojawieniem się był niezwykle samotnym człowiekiem, malutka. Odszedł od nas szczęśliwy i zadowolony z życia. Elcarth opuścił głowę i przetarł dłonią oczy. Dłużej nie mógł już mówić.
- Muszę iść - powiedział w końcu i wstał. - Dziękuję - wyszeptała Talia, schwyciwszy go za rękę. Uścisnął jej dłoń porozumiewawczo i wyszedł. Upłynęło kilka miesięcy zanim odważyła się po raz pierwszy dotknąć Moją Panią, lecz uczyniwszy to raz, nigdy nie zaniedbała już ćwiczeń, za każdym razem jednak bardzo za Jadusem tęskniąc. Wyobrażała go sobie, jak siedzi owej nocy na krześle tuż obok łóżka, czujny i żywy, z harfą na kolanach, z dyskretnie leżącą obok na ziemi kuszą gotową do strzału, zamieniwszy swą starą laskę na inną, w której kryła się klinga ostrego miecza, i ten jego niewiarygodnie promienny uśmiech radości, gdy poprosiła go, by zagrał coś dla niej. Kiedy indziej przypominała sobie, jak wyglądał w tę noc, gdy zwrócił się do niej i Skifa, by przekazali sprawę Huldy w jego ręce - znów pewny siebie, silny, znowu komuś potrzebny. Wspominała wspólny śmiech w ten radosny Śródzimowy dzień, kiedy Keren uczyła ją ślizgania się po lodzie. Czasarni przynosiło to nawet ulgę. Ale tylko czasami.
JEDENASTY
Do licha! Jestem spóźniona! - Mruknęła do siebie Talia, gdy rzuciła okiem na słoneczny zegar pod swoim oknem. Zebrała rozrzucone po całym biurku zapiski, ułożyła z nich naprędce stosik i pędem opuściła izbę. Po trzech latach pobytu w Kolegium znała już kilka skrótów, dzięki temu jej i tak dłuższe niż dawniej nogi zaniosły ją do sali o włos wcześniej od Herolda Ylsy i Dziekana. Przyczesała palcami niesforne loki łudząc się, że dadzą się nieco przygładzić i nie będzie po niej widać, w jakim pośpiechu tutaj przybyła. Zmieniła się bardzo w ciągu owych trzech lat. Po nastoletniej niezdarze, której ręce i nogi wydawały się nieproporcjonalnie długie w stosunku do ciała, nie zostało ani śladu. Nigdy nie była wysoka, ale podrosła troszeczkę, a surowe ćwiczenia Albericha uczyniły z niej szczupłą, zwinną, doskonale umięśnioną młodą kobietę. Pod pozorami pewności siebie kryła się jednak pewna doza nieśmiałości i niepewności, których nie udało się wyplenić. Jasnobrązowe dotąd włosy nabrały głębokiego, kasztanowego koloru, sięgały do ramion i uparcie skręcały się w loki, ku wielkiemu rozczarowaniu Talii, która w skrytości duszy marzyła, by były kruczoczarne i proste jak u Sherrill. Oczy miała zbliżone barwą do włosów i choć nie można by jej nazwać pięknością, to jednak ujmowała każdego uśmiechem, który teraz rzadko znikał z jej ust. Starsi uczniowie niedwuznacznie dali do zrozumienia Błękitnym, że życie tego, kto odważy się ją napastować, zamieni się w prawdziwe pasmo nieszczęść. Nauczyciele powierzali jej różne zadania, jednak cały czas mając na względzie to, by mogła wywiązywać się z innych swych zobowiązań. Młodsi uczniowie szczerze uwielbiali ją za to, że zawsze znalazła chwilkę, by łagodzić spory, dodać onieśmielonym otuchy lub użyczyć swego ucha dręczonym nostalgią. Jej koledzy ze szkolnej ławy uformowali swego rodzaju gwardię przyboczną pod wodzą Gryffona, która zawsze gotowa była przejąć na siebie część jej obowiązków, jeśli nie była w stanie pogodzić wszystkiego ze sobą. Wszelkie dowody troskliwości przyjmowała z wdzięcznością i dziękowała za nie z niewymuszoną serdecznością, co sprawiało, że pomaganie jej wydawało się być przywilejem. A mimo to Talia wciąż czuła się obco wśród innych, wyjąwszy kilku najbliższych przyjaciół - Skifa, Keren, Sherrill i Jeri; jakby należała do Kolegium i Kręgu, ale tak naprawdę nie była ich częścią. Sporo z tego należało złożyć na karb nie dającego jej spokoju uczucia, iż wciąż spotyka się z oznakami miłości i troski ze strony innych - czego jakże łaknęła - a zarazem czyni niewiele lub nic zgoła, by na nie zasłużyć. Uważała, że ujawnienie knowań Huldy należy przypisać głównie Skifowi, a poskromienie Elspeth polegało jedynie na zmuszeniu rozkapryszonego dziecka, by odczuło na własnej skórze skutki swojego postępowania i przypomnieniu wzorów wpojonych
dawniej. Nie widziała w tym żadnej swojej zasługi. Nie zdawała sobie również sprawy, ile sił ją kosztuje bycie doradcą Selenay. Miała wrażenie - gdy miała czas, by nad tym pomyśleć - że nigdy nie znajdzie tu dla siebie miejsca, o ile na to nie zapracuje, o ile zdana wyłącznie na siebie nie uczyni czegoś dla Kręgu, czego nikt inny nie byłby w stanie dokonać - i nie uzmysławiała sobie, że pomagając ludziom opanować zgiełk uczuć, nie robi nic innego. Według niej każdy mógłby to w danych okolicznościach zrobić. Jedynie Elcarth, badacz Darów Heroldów, Herold Kyril i Ylsa wiedzieli, jak rzadki jest Dar, który ona posiada, i jak bardzo odczuliby, gdyby jej z nimi nie było. Talia nie ujawniała przed nikim dręczących ją rozterek, nikt więc nie zdawał sobie z nich sprawy. Świat dookoła niej widział jedynie okazywaną mu pogodną maskę. Jedynie Keren i Rolan byli świadkami nawrotów zwątpienia w siebie, zmiennych nastrojów, napadów litowania się nad samą sobą i przygnębienia. Żadne z nich jednak - tak jak poprzednio Jadus - nie zamierzało zdradzać jej zaufania, którym obdarzała tak rzadko. To była jej jedyna wada: nawet po upływie trzech lat wciąż z trudem ufała innym. Dzisiaj miał się rozpocząć kolejny etap jej nauki, dziwny i do pewnego stopnia niepokojący. Miała się dowiedzieć, jak w pełni korzystać ze zdolności odczuwania przygnębienia innych, zdolności, która ujawniła się tak raptownie w chwili wielkiego zagrożenia jej życia. Dzisiaj zaczynały się zajęcia z magii Heroldów. W sali oprócz niej było jeszcze trzech uczniów: bliźniacy Drakę i Edric, z tego samego co ona roku - Talia wciąż nie mogła ich od siebie odróżnić - i milczący, o ognistych włosach chłopiec z grupki, który pojawił się w Kolegium rok później. Na krótko, póki nie odkryto, że to on jest źródłem niepokoju, zdolności Neave'a dokonywały istnych spustoszeń w głowach uczniów. Nie można się było oprzeć rozsiewanym przez jego mózg koszmarom, które przekazywał w sny wrażliwym i nie chroniącym swych myśli ludziom z otoczenia. A ponieważ przed Wyborem jego życie było tak okrutne, że na wieść o nim nawet były ulicznik Skif bladł jak papier, wizje były straszliwe i wytrąciły jego kolegów ze snu na kilka przerażających nocy. Po wejściu Dziekana i Herolda Ylsy do sali, Talia poczuła, że aż stężała ze zdenerwowania. Miała wypłynąć na nowe, nieznane wody. Do tej pory jej Dar objawiał się w dość prosty sposób i uporała się z nim jakoś, jednak wciąż pozostawały w niej wątpliwości zrodzone wychowaniem w Grodzie. Dla jej ludu takie zdolności były w najlepszym razie czymś nienaturalnym, w najgorszym - spłodzone przez demony. Talia cieszyła się, że będą ją uczyć osoby tak dobrze znane, bo w obliczu nieznajomego zamieniłaby się w kłębek nerwów! Próbowała się rozluźnić. Nie było się czego obawiać, każdy Herold musiał nauczyć się, na czym polega jego Dar. Elcarth pochwycił jej spojrzenie i przelotnym uśmiechem dodał otuchy. Dziekan zmierzył wzrokiem zebraną czwórkę i zauważył ich zrozumiałe podenerwowanie.
Jedynie Drakę i Edric sprawiali wrażenie, że czują się mniej nieswojo, za to są bardziej podekscytowani - Dar był częścią ich samych już od urodzenia. Uśmiechnął się uspokajająco do Neave'a i Talii, uniósł brew na bliźniaki i rozpoczął swą zwykłą mowę. - Zebraliśmy was razem w jednej klasie, ponieważ wszyscy posiadacie podobny Dar zaczął Dziekan i po kolei zajrzał głęboko w źrenice innych swoimi okrągłymi, świetlistymi oczyma. - Wasz Dar magii, jak ją nazywamy, wywodzi się z dziedziny komunikacji. Chciałbym, byście jednakże wiedzieli, iż co prawda poza tymi murami mówimy o tych rzeczach jako o magii, to jednak nie ma w nich nic a nic nienaturalnego. Bywają utalentowani ludzie i zostają Bardami, rzemieślnikami czy artystami sztuk wyzwolonych. Nigdy nie powinniście bać się tego, czym zostaliście obdarzeni, a raczej powinniście nauczyć się, jak używać tych darów z korzyścią dla siebie i innych. Talia i Neave już poznali Herolda Ylsę. To ona odkryła w obydwojgu przedwcześnie obudzony Dar, ponieważ sama jest jedną z osób najlepiej posługujących się i wykrywających zdolności komunikacyjne zasiadających w Kręgu, i dlatego ona będzie waszym opiekunem, a ja będę jej tylko pomagać. Proszę nie obawiajcie się pytać; choć mówią o niej, że jest straszliwa, nie gryzie... - W każdym razie niezbyt mocno - wtrąciła uśmiechając się Ylsa. - ... a jeśli nie znajdzie odpowiedzi na wasze pytanie, na pewno wie, gdzie i u kogo ich szukać! Pomogę jej, z pewnością znawstwem tematu ustępuję w Kolegium jedynie Heroldowi Kyrilowi. Ylso, scena należy do ciebie. - No tak - zaczęła z założonymi rękami, opierając się tyłem o blat biurka. - Od czego powinnam zacząć? Czy ktoś chce o coś zapytać? - Heroldzie - odezwał się zafrasowany Neave. - Cała ta... magia... nie jest ona aby czymś złym? - Czy kusza jest złem? - Zależy w czyich rękach, Heroldzie - jeden z bliźniaków odpowiedział z szerokim uśmiechem - i w kogo jest wycelowana. - Właśnie tak. Wasz Dar może być użyty w złej sprawie jak każda broń, i nie dajcie się wprowadzić w błąd: Dar może być bronią, jeśli ktoś tego chce. Lecz nie siedziałbyś teraz tutaj, gdyby tliło się w tobie zło; zaufaj w tym sądowi swego Towarzysza, Neave, jeśli nie dowierzasz sobie. One nie wybierają zła, a w bardzo rzadkim przypadku, gdy ktoś uległ nieodwracalnie złu ostatni raz było to dwieście lat temu - wyrzekają się swego Wybranego. A więc skoro wydaje się, iż ty i Kyldathar żyjecie w najlepszej komitywie, myślę, że powinieneś przestać przejmować się złem. - Heroldzie, Towarzysze sprawiają, iż nasz Dar jest jakby silniejszy - odezwał się jeden z bliźniaków. - Przedtem także mogliśmy rozmawiać z Edrikiem myślą , ale od kiedy zostaliśmy
Wybrani, słowa są o wiele wyraźniejsze i rozmowa łatwiej przychodzi. - Doskonale! - skinęła głową Ylsa. - Ciekawiło mnie, czy ktokolwiek z was zwrócił na to uwagę. Tak, Towarzysze zdają się wzmacniać nasz Dar i budzić go w nas, gdy jest uśpiony. Pewnie stwierdziliście już sami, jak Dar wasz zyskuje niezwykle na mocy, gdy dotykacie waszych Towarzyszy i rządzi wami silne uczucie. Nikt nie może powiedzieć z całą pewnością, jaki związek istnieje pomiędzy więzami z naszymi Towarzyszami a bardzo mocnymi uczuciami. Dar na nieszczęście nie daje się w prosty sposób zmierzyć. - Heroldzie Ylso, wszyscy albo byliśmy świadkami, albo słyszeliśmy o “Zaklęciu Prawdy”, czy my będziemy uczyć się zaklęć? - zapytała Talia. - Mój lud uważa je za dzieła demona. - Tak, będziecie uczyć się pewnego rodzaju zaklęć, choć pewnie nie o takie chodzi ludziom z Grodów. To, co my nazywamy zaklęciem, jest właściwie ćwiczeniem, które zmusza do skupienia uwagi i wzmacnia wasze wrodzone zdolności - to proste. Słowo “zaklęcie” jest poręczną nazwą, a prawdę powiedziawszy większość brzmi jak jakieś modlitwy czy rymowanki wprowadzające w stan medytacji. - Zatem, czy każdy ma tego rodzaju... hę... dar? - zapytał Neave. - I znów odpowiedź brzmi: tak. Szkopuł w tym, że u większości ludzi zdolność nie jest dostatecznie silna, by mogli zrobić z niej użytek. To jak w przypadku Talii, która śpiewa bardzo ładnie, ale nigdy nie zostanie Bardem; ja potrafię ulepić piękny garnek, lecz nie zrobicie ze mnie prawdziwego garncarza. Pomiędzy nami są tacy, których Dar jest niewiele silniejszy niż u zwykłych ludzi, i nawet pośród Heroldów naprawdę potężny Dar jest rzadkością, choć wszyscy mamy go na tyle, by podtrzymać więź z naszym Towarzyszem i wykorzystywać Zaklęcie Prawdy. Wygląda na to, że - z tego, co wiemy - najsilniejsze zdolności mają Uzdrowiciele, a nie Heroldowie, choć trzeba przyznać, iż Dar Komunikacji bardzo przypomina Dar Uzdrawiania. Czasami najsilniejszy z naszych Darów ukrywa się. Spotkałam się raz czy dwa razy z sytuacją, kiedy to uporczywa nieudolność w istocie zamaskowała niezwykłe zdolności. Przeważnie jednak przestawanie z Towarzyszem wyzwala w nas Dar, a stopniowe zacieśnianie więzi wzmacnia go tak, że możemy świadomie nad nim zapanować. Gdy raz już nam się to uda, możemy zacząć ćwiczyć w posługiwaniu się nim i zbadać jego granice. Aha, myślę, że powinnam wspomnieć o Zaklęciu Prawdy: to jest prawdziwe zaklęcie, tak prawdziwe jak pieśni śpiewane przez Bardów. Potrzebny do niego jest najwyraźniej ten sam Dar, który umożliwia połączenie więzią Towarzysza z Heroldem; jeśli jest on mocny, zaklęciem można zmusić pytanego, by mówił wyłącznie prawdę, jeśli słabszy, można wykryć jedynie, czy badany mówi prawdę czy nie. Zaklęcia Prawdy nauczycie się na ostatku. A teraz, jeśli wszyscy są gotowi, myślę, że doszliśmy do punktu, w którym powinniśmy skończyć z gadaniem i zacząć działać. Po raz pierwszy nauka przychodziła Talii z trudem. Ku jej olbrzymiemu przygnębieniu
opanowanie Daru okazało się dużo trudniejsze, niż to sobie wyobrażała. Pozostali szybko ją w tym prześcignęli, podczas gdy ona z wysiłkiem, krok po kroku, zmuszała do uległości ukryte w niej zdolności. Korzystanie z Daru w sposób świadomy wydawało znacznie l się różnić od prostego odcinania się od niego lub biernego poddawania się jego wpływom, tafle jak czyniła to dotąd. Wymagało to, jak się zdawało, szczególnego połączenia stanu relaksu oraz koncentracji, czego nie miała już nadziei w sobie l wyćwiczyć. Upłynęło kilka tygodni, a ona nie zrobiła żadnych postępów od chwili rozpoczęcia nauki. - Wiesz... - powiedziała do niej pewnego dnia Ylsa, tak jakby powoli uzmysławiała sobie coś, co było przez cały czas rzeczą oczywistą - ... myślę, że tropimy niewłaściwy Dar. Teraz nie jestem pewna, czy twoim najważniejszym zmysłem jest myśloczucie. - W takim razie, co? - wykrzyknęła przygnębiona Talia. - Wszystko, co powiedziałaś mi i to, co widziałam na własne oczy, wskazuje nie na umysł, a na serce. Wiadomości do Rolana nie wysłał mózg, lecz serce. Za każdym razem, czy to w obecności Selenay, czy innych Heroldów, odbierałaś smutek, ból, poczucie straty. Nawet to, co odkryłaś we mnie to było uczucie: miłość. A może namiętność - mrugnęła do Talii, która grzecznie kaszlnęła i zarumieniła się - ponieważ nie jestem właściwie pewna, co do ciebie wtedy docierało, a od tej pory minęło już sporo czasu. Mówiąc poważnie, możesz odbierać myśli, jeśli jesteś właściwie przygotowana, albo w głębokim transie, ale przede wszystkim i najmocniej odbierasz emocje, a gdy ich nie ma, tak jak w przypadku naszych zajęć, z których wykluczono wszelkie uczucia, o wiele trudniej jest ci pochwycić znaczenie. Nie przyszło mi to do głowy, ponieważ Dar myśloczucia - my nazywamy to empatią - prawie nigdy nie występuje samodzielnie, nawet u Wybranego. O ile sobie przypominam, spotykałam go jedynie u osób z Darem prawdziwego Uzdrawiania, a Towarzysze nigdy nie Wybierają nikogo takiego, pewnie dlatego że Uzdrowiciele są tak bardzo potrzebni. Co ci kazałam do tej pory robić? - Rozluźnić się i oczyścić mózg z wszelkich myśli ... - odpowiedziała Talia, zaczynając rozumieć to, co do niej mówiła Ylsa - ... zwłaszcza pozbyć się wszelkich emocji, nawet tych, które docierają z zewnątrz. - Co naturalnie doprowadziło do twojej porażki. Dar to rzecz wrażliwa i w dużej mierze zależy od wiary we własne zdolności. Kiedy powinie ci się noga i owa wiara zachwieje się, następnym razem jest trudniej. Najwyższy czas porzucić ten kurs i obrać inny. - Jaki? - Zobaczysz, teraz nie staraj się chronić swych myśli. Jeśli to nie ma być fantazjowanie, nie możesz spodziewać się niczego, bo twoja wyobraźnia może ci coś podsunąć. Ylsa odwróciła się i szepnęła coś do ucha Neave'a, który skinął głową i wyszedł z sali, a Talia popadła w lekką rozterkę czekając, aż coś się wydarzy.
Nagle oblała ją fala przerażenia, a potem pojawiła się wizja obleśnej, zadymionej, szynkowej izby. Ona była częścią tej wizji. Zniknęła sala, w której dotąd znajdowała się wraz z kolegami. Dookoła niej majaczyły postaci pijanych, na poły oszalałych ludzi, przeważnie mężczyzn - choć tu i ówdzie widać było w tej tłuszczy ciała leżących, niechlujnych kobiet. Wszyscy byli znacznie od niej więksi, tak jakby nagle skurczyła się do wielkości dziesięcioletniego dziecka. Starała się prześlizgiwać w tym tłumie, roznosząc tanie wino, unikać zamieszania za wszelką cenę, gdy jeden z nich ocknął się z oszołomienia, złapał i ścisnął boleśnie jej rękę. - Chodź tu chłopczyku, śliczny chłopczyku - zaskrzeczał, nie zwracając uwagi na jej wysiłki, by wyrwać się z jego uścisku. - Chcę ci tylko coś dać... Chciała krzyczeć, doskonale wiedząc do czego on zmierza, ale ze zduszonego lękiem gardła wydobył się tylko pisk. To był senny koszmar, z którego nie można się było obudzić. Zaczęła ogarniać ją coraz większa panika, gdy nagle czar prysnął, jakby czymś przepłoszony. - Talio! - Ylsa potrząsała nią, lekko klepiąc po twarzy. - Talio! Odepchnij to od siebie! - Bogini... - Talia bezwładnie opadła na swoje miejsce i ujęła głowę w obie ręce. - Co się stało? - Powiedziałam Neave'owi, by przesłał ci najbardziej przepełnione uczuciami wyobrażenie, jakie tylko potrafi stworzyć - powiedziała Ylsa. - Udało mu się lepiej, niż sądziłam. Ty nie tylko odebrałaś je, ale jakbyś znalazła się w potrzasku. Ha, to jest odpowiedź na nasze pytanie: twoim Darem jest empatia, bez cienia wątpliwości. A teraz, skoro już wiemy na pewno, na czym on polega, możemy lepiej wyćwiczyć cię w posługiwaniu się nim. - Pani Światła - powiedziała Talia, kryjąc twarz w dłoniach. - Biedny, biedny Neave! O gdybyś zobaczyła to, co ja... Jakże pozwalać istnieć takiemu plugastwu? - Nie ma tego... tutaj - w drzwiach pojawił się Neave we własnej osobie. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Talia nie mogła uwierzyć, że można być w obejściu tak spokojnym, tak naturalnym, skoro w pamięci kryją się takie wspomnienia. - Pochodzę spoza Królestwa, pamiętasz? Tam, skąd jestem, z sierotą z pospólstwa każdy może zrobić, co dusza zapragnie. O ile kapłani i Strażnicy Pokoju oficjalnie niczego się nie dowiedzą i nikt nie ujmie się w imieniu dziecka, można sobie pozwolić na wszystko. Dobrze się czujesz? Domyślałem się, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałem dokładnie co. Przestałem nadawać, ale zerwałaś już więź łączącą cię ze mną, Talio. Zapanowałaś nade mną z niezwykłą siłą. Połapałem się, że przekazuję ci cały ten potworny epizod... i - Neave, tak mi przykro... - starała się jakoś opisać, przez co przeszła, ale nie udało jej się to wcale. Z wahaniem dotknął jej ręki, w jego oczach pojawiło się zrozumienie. - Talio, to było dawno temu i daleko stąd. Dzięki ludziom takim jak Ylsa i Dziekan już
nawet nie czuję bólu. Teraz wiem, że to nie ja to spowodowałem - zwilżył językiem wargi, opuściło go nieco z jego spokoju. - Czas naprawdę leczy rany; czas, miłość i pomoc innych. Szkoda tylko, że jakoś nie mogę sprawić, by już nigdy, żadnemu dziecku nie mogło się coś takiego przytrafić. - Kiedyś, być może, to właśnie osiągną Heroldowie - powiedział z powagą Dziekan. Kiedyś, gdy nie będzie na tym świecie królestwa, które nie witałoby nas serdecznie. Ale dziś... no cóż, Neave, ratujemy, kogo się da, i staramy się nie myśleć zbyt mocno o tych, których nie jesteśmy w stanie ocalić. Nie możemy być wszędzie... Jednak dostrzegli w oczach Elcartha, że niewielka to jest pociecha i że trudno czasami jest zapomnieć o dzieciach wciąż uwięzionych w ich małych piekłach. Nadeszła w końcu chwila, kiedy Ylsa ogłosiła oficjalne zakończenie zajęć mówiąc, że ona niczego ich już więcej nie nauczy. Odtąd wszystko zależało od ich własnych zdolności i od tego, na ile udoskonalą je ćwiczeniami. Koniec wykładów oznaczał, że nadszedł czas na tak długo wyczekiwaną naukę jedynie prawdziwej magii. Nadszedł czas na naukę Zaklęcia Prawdy. - Legendy mówią - zaczęła Ylsa - że stało się to w czasach Herolda Vanyela, tuż przed najazdem Sług Ciemności. Vanyel był ostatnim spośród tak zwanych Magów - Heroldów, a Zaklęcie jest ostatnim okruchem prawdziwej magii w Valdemarze. Utraciliśmy wszystkie swoje zdolności magiczne z wyjątkiem paru sztuczek, którymi posługują się kapłani i Uzdrowiciele, Resztę utracono w wojnie z Sługami Ciemności, zarzucono z powodów złych skojarzeń lub zwyczajnie zapomniano. W pewnej mierze to bardzo niefortunne. Dobrze byłoby umieć budować taką fortecę jak Pałac, zespół budynków Kolegium czy brukować gościńce tak, jak to robili przodkowie. Tak czy siak, to zaklęcie zaczyna się od kantyczki, krótkiego rymu, nie różniącego się w niczym od tych, które poznaliście... Wraz z rymami w głowach pojawiło się wyobrażenie, które musieli utrzymywać w swych myślach. Dla Talii jego znaczenie było mało zrozumiałe: obraz obłoku mgły z niebieskimi oczami. Trzymając się tego wyobrażenia, mieli wyrecytować w myśli rym dokładnie dziewięć razy, ni mniej ni więcej. Po dziewiątym powtórzeniu musieli sobie wyobrazić, że mgła spowija osobę, na którą rzucali zaklęcie. Ylsa pokazała im to na Dziekanie Elcarthcie, Przymknęła na chwilę powieki, by otworzywszy je wpatrzeć się w niego na krótko. Ledwie zabiło serce, a Elcartha spowiła blada, lecz mimo to wyraźnie widoczna, niebieskawa aura. - To pierwsze stadium zaklęcia - wyjaśniła im Ylsa. - Nie wymuszam z niego prawdy, jedynie sprawdzam - kłamie, czy nie. Powiedz jakieś kłamstwo Elcarthcie. - Jestem w tobie głęboko zakochany, Ylso. Aura zniknęła, a Ylsa i jej uczniowie wybuchnęli śmiechem. - A teraz powiedz prawdę.
- Uważam ciebie za jednego z najwartościowszych Heroldów w Kręgu, lecz jestem raczej zadowolony, iż nie jesteś moją towarzyszką życia. Jesteś zbyt nieposkromioną kobietą, a na dodatek masz okropny charakter. Aura pojawiła się znowu, a Ylsa dramatycznie westchnęła. - Ach, Elcarthcie, a mnie się przez cały czas wydawało, że w głębi duszy darzysz mnie uczuciem. - Elcarthcie, panie, czy możecie widzieć to, co my? - zapytał zaciekawiony Neave. - Ledwie migotliwe przebłyski - odparł. - Lecz każdy z wyjątkiem zaklętej osoby widzi aurę, czy posiada Dar, czy nie. Ylso, czy przejdziemy teraz do drugiego stadium? - Jeśli jesteś gotowy Ponownie wbiła w niego wzrok. Talia nie zauważyła, by aura zmieniła się w jakikolwiek sposób. - Ile masz lat, Elcarthcie? Spróbuj powiedzieć dwadzieścia. Dziekanowi twarz wykrzywiła się z wysiłku, na czole pojawiły się kropelki potu. - D...d...d - zająknął się - D... pięćdziesiąt siedem. Zapomniałem już jak to jest, gdy próbujemy opierać się Zaklęciu Prawdy. Ylso, proszę, zdejmij je ze mnie, zanim zdąży wyciągnąć ze mnie coś, czego bym później żałował. - Ach, nie mogłabym do czegoś takiego dopuścić - zażartowała sobie Ylsa, po czym przymknęła oczy i aura zniknęła, - Zaklęcie odwołujemy bardzo łatwo: wystarczy wyobrazić sobie, że mgiełka unosi się, zamykasz oczy i rozprasza się. - Wszyscy jesteście w stanie na trwałe wywołać oba stadia zaklęcia - dodała Ylsa. - A więc do ćwiczeń! Neave i Talia, chodźcie ze mną, bliźniacy zostają z Elcarthem. Uczucie, które towarzyszyło drugiemu stadium zaklęcia było zdecydowanie dziwaczne. Talia stwierdziła, że język nie słucha jej i to bez względu na to, co zamierzała powiedzieć, a z ust wydobywała się jedynie szczera prawda. Gdy nie znała odpowiedzi na zadane pytania, musiała się do tego przyznać, nie mogła powiedzieć byle czego. W końcu Ylsa ogłosiła koniec zajęć. - Znacie już więc zaklęcia. Jeśli jednak dowiemy się, że wykorzystujecie Zaklęcie Prawdy dla psoty, przekonacie się, w jakie wpadliście opały, zatem lepiej o tym nie myślcie! Możecie ćwiczyć dowoli, lecz jedynie pod okiem pasowanego Herolda. Wiecie już, jakie są wasze mocne i słabe strony - ciągnęła. - Tak jak pozorowana walka na lekcji fechtunku czyni z was lepszego wojownika, tak częste ćwiczenie waszego Daru rozwinie go w pełni. Jeśli natkniecie się w tym na jakieś przeszkody, pamiętajcie, że jest nas troje znających się pewnie na tym najlepiej, możecie do nas przyjść w każdej chwili w dzień, a nawet w nocy, jeśli sprawa będzie pilna. Do mnie, jeśli zastaniecie mnie w Kolegium, do Dziekana, albo Herolda-Seneszala, Kyrila. W Bibliotece są książki,
które także mogą okazać się pomocne, udajcie się tam i poddajcie się swojemu instynktowi. Na pewno znajdziecie tam nieco uczonych ksiąg na temat waszych Darów, z których dowiecie się więcej niż ode mnie, jeśli tego będziecie poszukiwać. Nigdy nie lubiłam ksiąg, zostawiłam je Kyrilowi! On uwielbia grzebać w nich w poszukiwaniu odpowiedzi na wszystkie ,, jak” i “dlaczego” w odniesieniu do naszych Darów. Mnie wystarczy, że wiem, jak z nich korzystać, a na to jak to działa, nie zwracam uwagi. Ich grupka jako pierwsza z trzech ukończyła formalną naukę. Pozostałe dwie były znacznie mniejsze, bo Dar Komunikowania przytrafiał się najpowszechniej. W skład jednej wchodził Gryffon i młodsza dziewczyna, Christa, a drugiej Davan i jeden z kolegów z roku Christy, Wulf. Talia była niezwykle ciekawa, jakie oni posiadali Dary i kiedy wszyscy się rozeszli, zapytała o to Ylsę. - Dwie pozostałe grupy Darów mają związek z poruszaniem rzeczy myślą i widzeniem na odległość - odpowiedziała Ylsa. - Zwykle staramy się je połączyć w jedno * pod nazwami “Aportowanie” i “Widzenia”. To dziwne, ale tak się składa, że dwóch Heroldów, którzy są w tym najlepsi, stanowią jeden zespół. To Dirk i Kris. A może to nie takie dziwne. Dary zwykle uzewnętrzniają się akurat tuż przedtem, kiedy są potrzebne. Drugie imię obudziło w Talii mgliste wspomnienie. Przypomniała sobie, że spotkała już Krisa, w pierwszą noc po przybyciu do Kolegium - Kris to ten, który jest zbyt przystojny, by mógł być prawdziwy? - zapytała Ylsę z uśmiechem. - Właśnie. To dlatego te zajęcia, zwłaszcza dla dwóch ostatnich grup, urządzamy w tym samym czasie, łącząc razem różne roczniki. Lepiej poczekać, aż Dirk i Kris znajdą kilka tygodni wolnego czasu - odparła Ylsa. - Dlaczego pytasz? - Nienasycona ciekawość - wyznała Talia. - Ciekawi mnie, jakie jest odniesienie ich Darów do mojego. - Widzenie jest pewnie najbardziej zbliżone, uczucia przyciągają oko umysłu z wielką siłą. Prawdę powiedziawszy, jest w tobie nieco i tego Daru, co sama zauważyłam. Powiedziałam, że u nikogo nie występuje tylko jeden, jedyny Dar i ani śladu innego, prawda? Z pewnością jest w tobie dostatecznie silny Dar Widzenia i myśloczucia, by skorzystać z nich w nagłym przypadku. Może jest i odrobina Daru Uzdrawiania, kto wie. Mniejsza o to, różnica pomiędzy twoim Darem i ich polega na tym, że ty musisz, ogólnie mówiąc, patrzeć oczami innych, chyba że dane miejsce przesycone jest uczuciami, które mogłabyś wychwycić, a i wtedy obrazy będą bardzo niewyraźne. Oni potrafią Widzieć, jakby patrzyli na nie własnymi oczami, i nikogo do tego nie potrzebują. Jednak w sali, gdzie odbywają zajęcia, niewiele jest do zobaczenia - cała trójka siedzi pogrążona w transie. Nudy, o ile nie połączysz się z nimi więzią. Za to zajęcia Dirka to całkiem co innego. Tam
jest na co patrzeć! Wiem, że nie będziemy mu przeszkadzać. Chcesz rzucić okiem? - A mogłabym? - Talia nawet nie próbowała skrywać ochoty. - Nie widzę żadnych przeszkód. Osobisty Herold Królowej powinien chyba zobaczyć, jak działają inne Dary, zwłaszcza że twój kolega z roku, Gryffon, dysponuje jednym z rzadziej spotykanych i najbardziej niebezpiecznych Darów z rodziny Aportowania. - Naprawdę? A cóż on robi? Talia z trudnością mogła sobie wyobrazić dobrodusznego Gryffona, jako kogoś strasznie niebezpiecznego. - On jest Wzniecaczem Płomieni. Ze względu na Dar Gryffona, Dirk urządził swoje zajęcia na dworze, z dala od wszelkich budynków, na wszelki wypadek w pobliżu studni i ustawiwszy pod ręką wiadro z wodą. Talia zobaczyła go, jak siedział ze skrzyżowanymi nogami na nagich, kocich łbach, z dwoma uczniami u boku. Cała trójka wydawała się zbyt pochłonięta tym, co robili, by zwracać uwagę na niewygodę siedzenia na kamieniach. Dirk uprzejmie skinął Ylsie i Talii na powitanie, ruchem brwi wskazując bezpieczne miejsce, gdzie mogły stanąć i patrzyć, a potem natychmiast skupił uwagę na swoich uczniach. Zdumiona Talia spostrzegła, iż Dirk jest owym młodym Heroldem, którego napotkała na drodze tuż przed wjazdem do stolicy. Wtedy zbyt przytłaczały ją nieśmiałość i strach, że dopuściła się złego uczynku, i zdołała ledwie rzucić na niego okiem, lecz teraz, gdy pochłaniały go zajęcia z uczniami, nie omieszkała skorzystać z okazji, by mu się dokładnie przyjrzeć. Jej pierwsze wrażenie, że młodzieniec wygląda nad wyraz pospolicie, potwierdziło się w pełni. Jego twarz wyglądała jak ulepiona z gliny przez kogoś o. niewielkim lub zgoła żadnym talencie. Miał zbyt długi nos, sterczące uszy, jakby wetknięte na chybił trafił i zostawione własnemu losowi; kwadratowa szczęka odstawała od stromych policzków, a zęby z pewnością lepiej by się czuły w pysku Towarzysza. O wiele za szerokie czoło nie pasowało do żadnej z pozostałych części twarzy; usta były zbyt wydatne i na dodatek wykrzywiały się brzydko. Słomiana czupryna najbardziej przypominałaby wiejską strzechę, przy zastrzeżeniu, że kładący ją wieśniak nie mógłby mieć bladego pojęcia o tym, co robi. Jednym słowem, byłby odrażający, gdyby nie życzliwy uśmiech, który zawsze igrał w kącikach jego ust; uśmiech, który wynagradzał wszelkie niedostatki i budził pogodę ducha u innych. Uśmiech i oczy - Dirk miał najpiękniejsze oczy, jakie Talia widziała w życiu, przepełnione dobrocią i litością. Mogłyby się z nimi równać jedynie oczy Rolana, i były w tym samym szafirowym odcieniu błękitu. Gdyby nie była tak zafascynowana tym, co się działo, może i zastanowiłoby ją przez chwilę echo, jakie wywołała w jej sercu dobroć ukryta w jego oczach. Tymczasem Gryffon właśnie demonstrował swój Dar i to przepędziło wszelkie inne myśli z jej
głowy. Gryffon stopniowo podpalał coraz mniej łatwopalne materiały. Leżące dookoła szczątki świadczyły, że posiadł już umiejętność dowolnego podpalania substancji łatwo zajmujących się ogniem. Przed sobą miał resztki spalonego papieru, strzępy płótna, kawałek powroza nasmarowanego smołą i zwęglony kawałek drewna. Teraz Dirk podsunął mu dziwny, czarny kamień. - To zapali się, gdy go dostatecznie podgrzejesz, obiecuję - powiedział do Gryffona. Kowale używają go, jeśli chcą otrzymać naprawdę mocny ogień, wolą to od węgla drzewnego. Spróbuj. Gryffon wpatrzył się w czarny kamień. Na jego twarzy odmalował* się wielkie skupienie. Po pełnej napięcia chwili westchnął gwałtownie. - Nic z tego... - zaczął. - Zanadto się starasz - doradził Dirk. - Rozluźnij się. W niczym to nie różni się od drewna, jest tylko odrobinę bardziej uparte. Spróbuj przedłużyć. Ponownie Gryffon wpatrzył się w czarną grudę. Nagle stało się coś niezwykłego. Jego wzrok stał się nieobecny. Żołądek Talii podskoczył, przez chwilę poczuła się zdezorientowana. Miała wrażenie, jakby brała udział w połączeniu dwóch różnych obiektów w nową całość. Buchnął płomień, czarna bryła zapaliła się z nadprzyrodzoną gwałtownością. - Hola! - wykrzyknął Dirk i zalał płomień wodą z podręcznego wiadra. Ogień był tak silny, że koci łeb, na którym leżał kamień, zasyczał i oblany wodą pękł. Rozszedł się zapach spalonej skały i z miejsca, gdzie leżał uniósł się obłok pary. Gryffon skupił wzrok i z osłupieniem patrzył się na poczerniałą plamę. - Czy to ja zrobiłem? - Bez wątpienia tak. Gratulacje - powiedział pogodnie Dirk. - Teraz już wiesz, dlaczego zajęcia odbywamy na dworze. Najważniejsze: czy możesz to powtórzyć, tym razem nieco lepiej nad wszystkim panując? - Myślę, że tak... Oczy Gryffona znów stały się jakby nieobecne, tak jak przed chwilą, i mokre resztki czarnej skały zasyczały, a potem zapaliły się wesołym płomieniem, całkowicie obojętne wobec kałuży, w której leżały. - A teraz zgaś to - rozkazał Dirk. Płomienie zgasły zupełnie. Po krótkiej chwili kamień był tak chłodny, że Dirk mógł go wziąć w ręce. - Dobra robota, młodzieńcze! - pochwalił chłopca. - Wiesz teraz, na czym ta sztuczka polega! Po ćwiczeniach będziesz mógł wywoływać ogień przed sobą w powietrzu, ale nie próbuj tego jeszcze. To na dzisiaj wystarczy. Jeszcze trochę a rozboli cię głowa. Ylsa ostrzegła grupę Talii, że bóle głowy mogą być wynikiem zbyt forsownego
wykorzystywania Daru. Czasami nie można było tego uniknąć, ale lepiej się było tego wystrzegać. Pewnego dnia Drakę'a rozbolała głowa, gdy próbował się przechwalać, co było dodatkowym argumentem na rzecz zachowania wstrzemięźliwości. Ylsa wręczyła każdemu paczuszkę ziół, z których można było przygotować napar uśmierzający ból, gdyby się kiedyś mimo wszystko przeliczyli z możliwościami oraz dodała, że Mero ma w kuchni zawsze większy ich zapas pod ręką, na wypadek gdyby wyczerpały im się zasoby. - A teraz, Christo, twoja kolej! - Dirk skupił swoją uwagę na kościstej, rozbrykanej dziewczynce z lewej strony. - Drugi cylinder na wiadomości... - położył przed nią pojemnik, jaki zwykle Specjalni Posłańcy zawieszali sobie u pasa - ... leży na wierzchu pierwszej półki z książkami w Bibliotece, na Włóknie Cienia. Wiem, że jest większy od wszystkiego, z czym się zmierzyłaś do tej pory, ale za to jest nieco bliżej, niż już udało nam się sięgnąć. Myślisz, że jesteś w stanie wyobrazić go sobie i sprowadzić? Kiwnęła głową bez słowa i ujęła w ręce cylinder. Ponownie pojawiło się uczucie napięcia, które Talia odbierała z łatwością. Czuła się tak, jakby znajdowała się pomiędzy dwojgiem ludzi ciągnących jej umysł każde w swoją stronę. Nagle rozległ się dźwięk podobny do puknięcia i w dłoniach Christy znajdowały się już dwa cylindry, a nie jeden. Dirk wziął od niej ten nowy, otworzył i z uśmiechem pokazał jej, co było w środku - skrawek pergaminu ze słowami: “Ćwiczenie pierwsze, proszę o jeszcze”. Radosny uśmiech dumnej ze swego wyczynu Christy był równie promienny jak jego. - Nie jest to dobra poezja, ale zamiar godziwy. Ha, z tym ci się udało. Sprawdźmy, czy potrafisz sięgnąć trochę dalej... Ylsa dotknęła Talii, która skinęła niechętnie głową i obie odeszły cichutko. - Taki Dar, jak u Gryffona, może wywołać prawdziwą katastrofę, jeśli właściciel nie nauczy się nad nim panować - powiedziała z powagą Ylsa, gdy znalazły się poza zasięgiem słuchu. - W przeszłości zdarzało się, że nauczyciel nie przygotowany na tego rodzaju eksplozję, której byłyśmy dzisiaj świadkami, przestraszył się, co wywoływało z kolei strach u ucznia i czasami doprowadzało to do całkowitej blokady jego Daru. Oczywiście nauczenie się całkowitego panowania nad nim było już niemożliwe. Później w chwili zdenerwowania czy kryzysu Dar taki wybucha z wściekłością, którą by trzeba zobaczyć, by uwierzyć. Mieliśmy szczęście, iż jak dotąd wściekłość ta zawsze była wymierzona przeciw wrogom Królestwa. - Lavan Ognista Burza... - powiedziała Talia. - Teraz sobie przypominam; niemal sam odparł Sługi Ciemności w bitwie w Przesmyku Białych Źrebiąt. Jednak przy Płonących Sosnach zginął jego Towarzysz i ostatnia Ognista Burza, którą przywołał, pochłonęła nie tylko wrogów, ale i jego. - Po dziś dzień Płonące Sosny to okolica wyłącznie nagich skał - dodała Ylsa. - Ci, którzy
tam razem z nim byli, mieli szczęście, iż zachował na tyle rozsądku, by ostrzec ich, zanim sprowadził Ogień. Nie ma pewności, że Ognistej Burzy nie można wymierzyć w przyjaciół niepohamowany gniew czasami bywa ślepy. To dlatego Dirk jest tak dobrym nauczycielem. Nigdy nie zdradzi się ze swoim lękiem przed żadnym uczniem. Mamy szczęście, że zasiada w naszym Kręgu. Ha, przed tobą są jeszcze ćwiczenia z bronią, a ja muszę złożyć raport, że jestem wolna i czekam na ponowny przydział. Zobaczymy się przy kolacji, kotku. Talia ćwiczyła co noc, wybierając porę, kiedy nierzadko zmienne emocje uczniów Kolegium stłumione były przychodzącym pod koniec dnia znużeniem. Przez kilka tygodni obserwowała po prostu to, co przyciągało jej uwagę - choć zdarzyło się, raz czy dwa razy, że pośpiesznie musiała zmienić obiekt obserwacji, natrafiwszy początkowo na sceny bardzo intymne lub budzące w niej zażenowanie. Jednakże gdy poczuła się pewniej, skusiło ją, by zmierzyć się z przeraźliwą marą senną jednego z najmłodszych uczniów w Kolegium. Ku swej niewysłowionej radości udało się jej odegnać lęk, bez którego sen nie był już tak szkodliwy. Ten sukces popchnął ją do tego, by jeszcze kilka razy spróbować interweniować w uczucia innych. Za każdym razem starała się odwrócić ujemne emocje: gniew, strach, a raz nawet - w przypadku zażartej kłótni i strasznego braku wzajemnego zrozumienia dwóch pałacowych posługaczy - nienawiść. Jej sukcesy, choć nie zawsze w pełni udane, wystarczyły, by utwierdzić ją w mniemaniu, iż tego rodzaju interwencje są rzeczą słuszną. Przebudzenie się w niej jej Daru i wyćwiczenie go miało swój uboczny skutek. Wiązało się to z Rolanem, który nade wszystko był przecież ogierem - i to najlepszym ze stada. A Towarzysze, podobnie jak ludzie, zawsze byli gotowi do miłości. Dlatego po zmroku Rolan był najbardziej poszukiwanym partnerem w stadzie. Teraz, gdy Dar Talii rozwinął się już z pełną siłą, nie mogła wypędzić go ze swych myśli. Nieunikniony udział w miłosnych schadzkach Rolana ogromnie wzbogacił jej wiedzę w pewnych dziedzinach, którymi sama, spontanicznie raczej, by się nie zainteresowała. Do Domu Uzdrawiania i Kolegium Uzdrowicieli zawiodła ją ciekawość i jej rosnąca wrażliwość. Większość chorych to byli Heroldowie, którzy odnieśli rany wypełniając swe obowiązki. Natychmiast po unormowaniu się ich stanu przysyłano ich tutaj, gdzie wspólnymi siłami i wiedzą mogli ich wspomóc najlepsi w tym rzemiośle w Królestwie. Nie wzywało jej tu nic szczególnego, potrzeba bardziej paląca niż w innych miejscach i w innym czasie, ale tak czy inaczej nieszczęście było tutaj obecne, a to przyciągało ją jak ćmę do światła. Zupełnie zagubiona nie wiedziała, jak się tam dostać, dopóki pod wpływem nagłej myśli nie odszukała nauczyciela stamtąd, który opiekował się nią w chorobie - Devana. Nie mogła wybrać lepiej. Devan dowiedział się od Ylsy, jaka jest natura Daru Talii i sam będąc empatą doskonale rozumiał, że miejsce takie jak to będzie ją przyciągać z nieodpartą siłą.
Zaprosił ją do wzięcia udziału w jego obchodzie sądząc, że uda jej się osiągnąć coś, co pomoże cierpiącym w odzyskaniu zdrowia. Nie było to łatwe, ale tak jak to powiedziała kiedyś Selenay, jeśli coś trzeba było zrobić, ona znajdzie na to czas. Zaczęła wstawać jakąś godzinę wcześniej, zjadała śniadanie w kuchni i razem z Devanem dokonywała obchodu, by powrócić do Pałacu około południa, kiedy Elspeth udawała się na przejażdżkę razem z matką. Wiele się dowiedziała i to nie tylko o Darze Uzdrawiania. Mając dookoła siebie tak wielu Uzdrowicieli i ich uczniów, nie musiała brać udziału w zabiegach Devana, jednak obserwując go, nabrała wielkiego szacunku dla jego umiejętności. Jego specjalnością - wszyscy Uzdrowiciele poświęcali jakiejś jednej dziedzinie więcej uwagi - były cierpienia od ran i “trauma”, jak to nazywał: obrażenia wynikłe nagle i w sposób gwałtowny, często nierozerwalnie związane z wstrząsem. Dopiero odwiedziwszy Dom Uzdrawiania, Talia zrozumiała jak niebezpieczne jest życie Herolda. Dotąd spotykała się jedynie ze śmiercią, teraz u boku Devana ujrzała, co zwykle spotyka Herolda, gdy podczas pełnienia obowiązków napotka na swej ścieżce zły los. - Najgorsze są zazwyczaj okolice Granic - powiedział jej Devan, gdy zauważyła, iż co najmniej trzech rannych wydaje się pochodzić z jej rodzinnych okolic. - Weźmy na przykład rejony sąsiadujące z twoim rodzinnym domem: zwykle Herold pełni bez przerwy służbę przez półtora roku. Zgadnij, jak długo objeżdża tereny dookoła Grodów? - Rok? - rzuciła Talia na chybił trafił. - Dziewięć do dziesięciu miesięcy. Nic się nie dzieje do czasu zimowych najazdów z Karsu. Prędzej czy później przytrafia im się coś poważniejszego od strzały, lub pomniejszego uderzenia siekierą; wtedy, by wyzdrowieć, wracają tutaj. To jedno z najgorszych miejsc, choć niektóre odcinki Północnej Granicy wcale nie są bezpieczniejsze, wziąwszy pod uwagę napływ barbarzyńskich ludów, za każdym razem, gdy skończy im się pożywienie. To dlatego Alberich uczy was młodych walki i strategii. Przydział odcinka w okolicy Grodów oznacza, że równie często trzeba być wojownikiem, jak Heroldem. Dowodzący Herold może się okazać jedynym wyszkolonym żołnierzem do chwili nadejścia oddziałów regularnej armii. Później zainteresowało ją, dlaczego nie było nikogo z okolic Jeziora Evendim, skoro Keren i Sherrill powiadają, że i tam nie brak jest przecież przemytników. - Nad Jeziorem nie ma najeźdźców i barbarzyńców, są tam piraci i wyrzutki spod prawa, bo łatwo jest znaleźć schronienie w jednej z licznych nadbrzeżnych jaskiń. Stamtąd niewielu do nas trafia rannych, gdyż ich przeciwników interesuje głównie kradzież i szybka ucieczka i nie trzeba toczyć z nimi walki. Naszych ludzi zwykle łatają w którejś ze Świątyń Uzdrawiania, po czym ruszają w dalszą drogę. I z Południa nie ma u nas nikogo. - Dlaczego? - Na południu stykamy się z Menmellith, z którym żyjemy w przyjaźni. Jednak tam pogoda
jest dziwna i nieprzewidywalna, zwłaszcza w lecie. Zdarza się tam mnóstwo złamanych w nieszczęśliwych wypadkach nóg, jednak ofiary zwykle znajdują opiekę na miejscu, chyba że wydarzy się coś poważnego, jak złamany kark czy kręgosłup. - Ale jest tutaj dwóch z Północnej Rubieży... Jednym z nich jest biedny Vostel... Talią wstrząsnął lekki dreszcz. Niemal całe ciało Vostela zostało poparzone. Żyłby w śmiertelnej udręce, gdyby nie ciągłe uśmierzanie bólu lekarstwami. Nieustanne cierpienie wyczerpywało go ogromnie i dlatego Talia poświęciła mu mnóstwo czasu. W jej obecności nie musiał silić się, by okazać męstwo i płakał z bólu, przeklinał bogów, przyznawał się do lęku o to, że nigdy już nie wyzdrowieje. Uczyniła, co mogła, by go pocieszyć, uspokoić i zwrócić mu nieco siły psychicznej, którą utracił z powodu ran. - Północno-zachodnia Rubież jest krainą niesamowitą - odparł Devan. - Powiadam tak, bo stamtąd pochodzę i któż by o tym wiedział lepiej ode mnie. Przedziwne rzeczy wyłaniają się z tej dziczy; nie powiem, bym przesadzał, bo napatrzyłem się nieco. Na przykład, dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu powie ci, że gryfony nie istnieją poza rozpaloną imaginacją Bardów, lecz ten setny był świadkiem i widział je na niebie. Ja je też widziałem, raz nawet polowałem na nie. Zabić je trudno, schwytać - to nie możliwe. Są niebezpieczne, jak wszystkie dziwaczne istoty żyjące w tej dziczy. Wieść niesie, że niegdyś toczyły się tam magiczne wojny, a była to magia nie taka jak nasze Dary, lecz ta opiewana przez Bardów, i to, co tam żyje, to szczątki armii, które tam walczyły, i broni, którą walczono. - A ty co myślisz? - zapytała Talia. - Przypuszczam, że to dobre wyjaśnienie, jak każde inne - Devan wzruszył ramionami. Tyle że większość ludzi nie wierzy ani w połowę tego, co im opowiadam. Oczywiście z Heroldami jest inaczej, oni wiedzą lepiej, zwłaszcza po tym, jak kilku ugryzł gryfon, a żar-ptak przypalił żywym ogniem, gdy podeszli zbyt blisko, tak jak Vostel. To dlatego siedzę tutaj, to jest jedyne miejsce, gdzie dają mi wiarę! Pokręciwszy głową, Talia zaprzeczyła. - Jesteś tutaj, bo musisz. Jesteś tak bardzo potrzebny, że nie mógłbyś robić niczego innego, i wiesz o tym! - Jesteś zbyt mądra, młodziaku - odparł. - I to o wiele! Hm, powinno mnie to chyba jednak cieszyć, bo dzięki tobie łatwiej stawiam na nogi moich podopiecznych. Gdybym ci tego jeszcze nie powiedział, to powiem ci teraz: cenię sobie twoje wysiłki. Brakuje nam Uzdrowicieli myśli, którzy mogliby uleczyć pomniejsze traumy. Siły dwóch, których mamy, musimy oszczędzać na przypadki niebezpiecznego wytrącenia z równowagi psychicznej. Nie rób tak niewinnej miny, doskonale wiem, co ty robisz! Jeśli o mnie chodzi, nie przeszkadzaj sobie. Tutaj, pomiędzy cierpiącymi, Talia odkryła, że swój Dar może wykorzystać jeszcze w jeden,
subtelniejszy nawet sposób. Nie musiała co prawda zmagać się z żalem trawiącym tych, których osierociła śmierć Herolda, jednak trzeba było sobie radzić z przeobrażaniem innego rodzaju podstępnych i zdradzieckich emocji; zwątpienie w siebie, jej dobry znajomy, było jednym z nich. Nie było Herolda, który by mu nie uległ. Często obwiniali siebie samych za odniesione rany, albo śmierć lub nieszczęście tych, którzy próbowali im pomóc. Pozostawieni sobie samym na tak długo, mając za jedynych towarzyszy cierpienie i pamięć, byli rzuceni na pastwę wątpliwości, które mogły w nich tylko narastać. Nie można się było dziwić, że u niektórych rozwinęły się przewlekłe lęki, zwłaszcza u tych, którzy zostali pojmani lub długo czekali w samotności na nadejście pomocy. Trzeba było rozwiązywać zawiły węzeł winy i nienawiści, której ulegała większość. Cierpiący nienawidzili tych, którzy - wprost czy pośrednio - byli odpowiedzialni za zadane im rany. I zarazem poczuwali się do ogromnej winy, bo Herold - po prostu - nie mógł żywić do nikogo nienawiści. Herold musiał rozumieć; miał z nienawiścią walczyć, a nie samemu stawać się jej ofiarą. To, że równocześnie Herold był przecież tylko człowiekiem, a nie półbogiem, jakoś nie przychodziło im do głowy, ani to, że odrobina uczciwej nienawiści może okazać się ozdrowieńcza. Jednak najbardziej zdradziecką emocją, z którą najtrudniej przychodziło się uporać, była rozpacz. Rozpacz zrozumiała, gdy rannego ciała nie można już było całkowicie Uzdrowić. Czasami zdarzało się, że rana zbyt długo była zostawiona sama sobie, by można ją było do końca Uleczyć, szczególnie gdy wdawała się infekcja. To w ten właśnie sposób Jadus utracił nogę, walcząc z najemnikami z Tedrel w wojnie z Karsem. Uzdrowiciele potrafią złożyć nawet najmniejsze fragmenty kości, by zgruchotana kończyna mogła wyzdrowieć, ale tylko pod warunkiem, że kość nie zaczęła się zrastać. Tak samo uszkodzone nerwy zbyt długo zostawione bez opieki, nigdy nie mogą być wyleczone. W jaki sposób można ulżyć w bólu tym, którzy widzą swe okaleczone, poranione ciało i wiedzą, że już nigdy nie będą tacy jak przedtem. Trzeba było też wziąć pod uwagę cenę, jaką nakładał na serce i męstwo ból, zdawać by się mogło nieskończony. Ból, jaki musiał znosić poparzony Vostel. Wszystko to wołało do niej o pomoc z siłą, której nie mogła się oprzeć. W miarę więc jak coraz zręczniej posługiwała się swoim Darem, zaczęła pomagać nie tylko osieroconym, ale i rannym, a robiła to z taką delikatnością, iż póki ich nie opuściła, niewielu uzmysławiało sobie, że im pomogła. Nie było to łatwe, trudno było na wszystko znaleźć czas; trudno było siedzieć, obserwując psychiczne tortury, których nie mogło ukrócić jedno proste muśnięcie współczucia, czy wybuch żalu. Jednak gdy raz podjęła się tego trudu, nie mogła przestać. Potrzeba niesienia pomocy w Domu Uzdrawiania przyciągała ją nieubłaganie, tak jak udręka, która podąża trop w trop za śmiercią. Nie wiedziała nawet, że postępuje w ślad wielu poprzednich Osobistych Heroldów Monarchy. Tak jak Talia, ci, których Dar w tej dziedzinie był najmocniejszy, użyczali go nie tylko
władcom, lecz i całemu Kręgowi. Kyril i kilkoro innych wiedziało o tym, że gdy Talia przywdzieje Biel, prawdopodobnie okaże się jednym z tych Heroldów, o których pisze się pieśni. Świadomość tego nie uspokajała, gdyż żywot opiewanych w pieśniach Heroldów rzadko jest długi i spokojny.
DWUNASTY
Załóż opaskę dokładnie i mocno zaciśnij - powiedziała Elspeth do Skifa. - Inaczej cała próba na nic. Skif powstrzymał się przed komentarzem, a tylko zapytał: - Czy Keren jest już gotowa? - Pójdę zobaczyć - zerwała się Elspeth. - Na pewno nic nie możesz zobaczyć? Nie za mocno? Nie za luźno? - zapytał Talię, poprawiając położenie opaski zasłaniającej jej oczy. - Ciemno jak w mysiej dziurze o północy - zapewniła go. - Dobrze jest, nie zsunie się i nigdzie nie uwiera. - Keren powiedziała, że jeśli wy jesteście gotowi, to ona też - zawołała Elspeth spoza drzew na Łące Towarzyszy, gdzie stała Keren. - Gotowa? - W każdej chwili. Skif poprowadził Talię ostrożnie pomiędzy drzewa do miejsca, gdzie czekała na nich Keren, podparłszy się rękami pod boki, z półuśmiechem na wargach. - Wzięłam dosłownie twoje słowa, centaurku i nie będzie łatwo, tak jak chciałaś - odezwała się, gdy podeszli do niej. - O ile wiem, nikt nigdy dotąd czegoś takiego nie próbował. Nie powiem, zapowiada się interesująco. - Wydaje się, że nikogo nie łączą z jego Towarzyszem takie więzy - odparła Talia. - Chcę zobaczyć, ile w tym prawdy, a ile mojej wyobraźni. - Ha, ta sztuczka powinna nam pomóc. Jeśli naprawdę możesz patrzyć oczami Rolana, nie zrobisz nawet jednego fałszywego kroku. Jeśli to wytwór twojej wyobraźni, nigdy w życiu nie przejdziesz przez ten labirynt. W promieniu przynajmniej stu stóp dookoła Keren oczyszczono teren ze złotych i czerwonych liści i na trawie starannie wymalowano farbą labirynt. Korytarze były szerokości zaledwie około dwóch stóp i trzeba było bardzo uważać, by nie nadepnąć na ograniczające je linie. Labirynt był bardzo zawiły, przy tym przejście pomiędzy liniami z farby na trawie, uniemożliwiło Talii odnajdywanie kierunku za pomocą dotyku. Rolan stanął obok Keren na niewielkim pagórku, z którego doskonale widać było cały labirynt. Zgodnie z planem Talii, to on miał być jej oczami, i jeśli łącząca ich więź była rzeczywiście tak silna i głęboka, jak sądziła, stosunkowo bez trudu pokona labirynt. Zafascynowani Keren, Skif i Elspeth patrzyli, jak wyruszyła, by zmierzyć się z zadaniem. W połowie drogi zawahała się na długo. - Trafi w ślepy zaułek - wyszeptał Skif do Keren.
- Nie, nie trafi. Poczekaj, zobaczysz. Labirynt można przejść różnymi drogami i wydaje mi się, że ona wybiera najkrótszą. W końcu Talia zatrzymała się i na ślepo odwróciła się do obserwujących ją widzów. - No i? - zapytała. - Zdejm opaskę i sama zobacz. Talia przebyła labirynt z taką precyzją, że nawet nie pobrudziła farbą swych butów. - To prawda! - wykrzyknęła z lekka przestraszona. - To rzeczywiście prawda! - Muszę przyznać, że to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie do tej pory widziałam odezwała się Keren, idąc śladem Talii wzdłuż labiryntu. Za nią postępował Rolan i pozostała dwójka. - Między mną a Dantris istnieje bardzo silna więź, ale nie sądzę, by udało nam się tego samego dokonać. Dlaczego zatrzymałaś się w połowie drogi? - Rolan zaczął się ze mną spierać. Chciałam pójść drogą, na której w końcu i tak się znalazłam, on zaś kierował mnie na ścieżkę w kształcie litery T. - Lepiej zrobiłby zostawiając cię w spokoju; droga, którą wybrałaś była krótsza. Jesteś gotowa do następnej próby? - Myślę, że tak. Wygląda na to, że Rolan także. - Dobrze. No, znikaj, ty wandalu ogrodów! - Keren klepnęła lekko Rolana po zadzie. Towarzysz prychnął w jej stronę i ruszył z miejsca kłusem, a Skif pobiegł u jego boku. Keren wyciągnęła kostkę do gry i zaczęła nią rzucać. Wykonała dwadzieścia rzutów, a Talia za każdym razem dokładnie zapamiętywała liczbę oczek. Skif miał przy sobie zestaw sześciu kart z namalowanymi na każdej z nich kropkami, odpowiadającymi liczbie oczek na poszczególnych ściankach kostki. Zadaniem Rolana było wskazać po każdym rzucie kostką kartę z właściwą liczbą kropek. Tym razem to on miał patrzeć oczyma Talii. Nie trwało to długo, wkrótce Skif wrócił z Rolanem i porównano wyniki Talii i jej Towarzysza. - Niesamowite! Ani razu nie pomylił się! Musimy powiedzieć o tym Kyrilowi. Z pewnością będzie chciał poddać was oboje jeszcze kolejnym próbom - powiedziała zdumiona Keren. - Proszę bardzo, jeżeli będzie miał tylko na to ochotę - odpowiedziała Talia. - Sama chciałabym się upewnić, czy miałam rację co do łączącej mnie z Rolanem więzi. Przez cały czas trwania prób miałam opuszczone zasłony. - Żartujesz! - Skif otworzył usta ze zdumienia, - Nigdy nie byłam bardziej poważna. Rozumiesz, co to oznacza, prawda? Nie tylko to, że łącząca nas więź jest jedną z najsilniejszych, ale i to, że ja po prostu nie mogę odgrodzić swojego umysłu od jego, ani nikt nie potrafi zablokować jego myśli płynących do mnie. - To kiedyś może okazać się przydatne - zauważyła Keren. - Nawet gdybyś była nieprzytomna, będzie można do ciebie dotrzeć poprzez Rolana. Powinniśmy w końcu powiedzieć o
wszystkim Kyrilowi. - Idźcie. To nic takiego, co trzeba by trzymać w sekrecie. - Talio, jak myślisz, czy kiedyś i ja będę miała takiego przyjaciela jak Rolan? - zapytała Elspeth z tęsknotą w głosie. Talia przygarnęła do siebie dziewczynkę i pogłaskała po ramionach. - Koteczku - szepnęła - nie wątp w to ani przez minutę. Być może twój przyjaciel, Towarzysz, będzie nawet lepszy od Rolana. Obiecuję. Rolan nie skwitował jej słów swym zwykłym, drwiącym parsknięciem. Obwąchał delikatnie dziecko, jakby potwierdzał obietnicę Talii. Kilka dni później Talia zdecydowała się dokładnie sprawdzić, jakie są ograniczenia jej Daru. Nie zapaliła świecy i leżała teraz na łóżku w gęstniejącym mroku, izolując i wyciszając w swym wnętrzu wszelkie niepokoje, tracąc powoli kontakt z własnym ciałem. Powoli swoim zmysłem empatii zaczęła obejmować coraz większy obszar - sięgnęła najpierw poza swoją izbę, potem poza Kolegium, Pałac i jego ziemie. W Pałacu wykryła jakieś nieokreślone skupiska ambicji i niepokoju, ale nie było to nic tak poważnego, by musiała się zatrzymać. Musnęła je przelotnie i odważyła się sięgnąć swymi zmysłami poza mury, do miasta. Uczucia napływały do niej w postaci jaskrawych barw; wielokrotnie przedzierała się przez mgielne opary negatywnych uczuć, lecz nie były na tyle silne, by ją wstrzymać. Raz czy dwa razy zatrzymała się na chwilę, by zainterweniować - w pijacką burdę w tawernie i nocne koszmary jakiegoś młodego żołnierza. Sięgnęła teraz dalej, podążając wzdłuż Północnego Traktu, jakby prowadzona światłem latarni morskiej, wchodząc kolejno w kontakt z tymi, którzy stale tu mieszkali lub koczowali. Napotykani ludzie byli dla niej niczym latarnie przy drodze pogrążonej w mroku, niczym drogowskazy, czy też może raczej kamienie, po których można przejść przez strumień. Wchodziła z nimi w kontakt rzadziej niż gdzie indziej, gdyż Północny Trakt wiódł poprzez najmniej zaludnione okolice Królestwa. Podczas gdy świadomość Talii wędrowała, ona sama przypomniała sobie, że właśnie tą drogą została tydzień wcześniej wysłana Ylsa. Nagle, jakby samo wspomnienie istnienia Ylsy było wystarczającym impulsem, znalazła i ją samą; coś ciągnęło ją na Północ, została pojmana przez moc zbyt silną, by stawić jej opór. Zaczął w niej narastać niepokój i lęk, a gdy nieznana siła poczęła ją przyciągać, ogarnął ją strach. Nie potrafiła ani zerwać uwięzi, ani zwolnić swojego pędu. I była już bliska paniki, gdy nagle stanęła przed tym, co ją przyciągało. Ona, Talia, była tam, patrząc wokół czyimś oczyma. Oczyma Ylsy... Zasadzka! Było ich zbyt wielu, by móc stawić im czoła. Felara wierzgała i gryzła wokół siebie, próbując utorować drogę ucieczki, lecz atakujący zachowali ostrożność i zdołali ich okrążyć. Mocno przylgnęła do grzbietu Felary wiedząc, że zginie, jeśli zostanie zrzucona. Dobyła swój
miecz i zaczęła nim ciąć, lecz w miejscu, gdzie padł jeden napastnik, natychmiast stawało dwóch. Miecz nie nadawał się do walki z końskiego grzbietu, nie zadała nim więcej niż z pół tuzina ciosów, gdy padający wróg wytrącił go z jej ręki, wyciągnęła więc sztylet. Wtedy napastnicy cofnęli się na dźwięk rogu. Potworny ból rozdarł jej ramię i zaćmił wzrok. Ogłupiała spojrzała w dół, na swoją pierś i zobaczyła sterczącą z niej opierzoną brzechwę strzały. Felara zarżała w agonii, kiedy druga strzała wbiła się w jej bok. Przeklęty księżyc! W jego blasku były widoczne dostatecznie, by stać się dobrym celem łuczników ukrytych za drzewami. Napastnicy cofnęli się jeszcze trochę i więcej strzał zaświstało w ciemności... Felara stęknęła raz jeszcze i runęła na ziemię, przygniatając ją swym ciałem. Nie była w stanie ani myśleć, ani poruszyć się; strata Felary to było zbyt wiele dla niej, czuła się tak, jakby po części sama umierała. Zadanie łuczników zostało wykonane, na nowo nastąpili zbrojni w miecze. W poświacie księżyca błysnęła klinga i opadła w dół; wiedziała, że to ostrze niesie jej śmierć... - Kyril! Powiedz Królowej: w brzechwie! Tuziny obrazów przemknęło i znikło. Jeden pozostał: strzały zaznaczone czarnymi paskami... pięć strzał... wydrążonych, zaznaczonych na czarno... Poczuła nieznośny ból, a potem nastąpiła straszna cisza i ciemność, jeszcze straszniejsza od bólu... Ciemność złapała ją w potrzask, nie mogła uciec. Nie było nic, czego można by się uchwycić, o co można by się zaczepić... Nagle coś zjawiło się obok niej. To był Rolan... Chwyciła się go w panice i pociągnęła... Talia wydała z siebie krzyk śmiertelnego bólu i... zorientowała się, że siada wyprostowana na łóżku. To nie był jej własny krzyk. Przez chwilę siedziała mrugając, oszołomiona, nie zupełnie pewna, czy to wszystko nie było zbyt realistycznym nocnym koszmarem. I wtedy zadźwięczał Dzwon Śmierci. Pewna myśl powstrzymała jej łzy: Keren! Keren, związana z Ylsą równie mocnymi więzami, jak ze swoim Towarzyszem czy własnym bratem, i której życie zależało od tej więzi. Talia wiedziała, że Keren co noc porozumiewa się ze swoją ukochaną, o ile tylko Ylsa znajdowała się w zasięgu myśli. Keren musiała odczuć jej śmierć - jeżeli w chwili zasadzki nie była przy niej obecna zmysłami, to powinna wiedzieć o tym dzięki więzi łączącej Heroldów, Pogrążona w smutku i wstrząśnięta śmiercią Ylsy, którą odczuła nie w mniejszym stopniu niż Talia, łatwo mogła stracić poczucie odpowiedzialności i obowiązku na chwilę wystarczająco długą, by mogła spełnić swe pragnienie śmierci. Talia nadal była ubrana, nie miała tylko butów na nogach. Nie ubierając ich nawet, pobiegła przez Skrzydło Heroldów. Nigdy przedtem nie była w izbie Keren, lecz ból i żal prowadziły ją
bezbłędnie jak światło latarni. Kiedy nadbiegła, drzwi już stały otworem. Zobaczyła brata Keren, siedzącego bezwładnie, patrzącego pustym, nie widzącym wzrokiem. Keren zastygła na krześle. Wyraźnie próbowała dosięgnąć myślą Ylsy, kiedy ta została powalona. Była zupełnie nieobecna. Jej twarz zamarła w maskę bez wyrazu, jedynie oszalałe oczy świadczyły, że nadal żyje. Nieludzki wzrok podobny był spojrzeniu rannych zwierząt bliskich już śmierci. Talia niepewnie dotknęła ręki Keren; nie było reakcji. Łkając z przerażenia, wzięła obie zimne dłonie przyjaciółki w swoje i spróbowała dotrzeć swą myślą do jej umysłu. Poczuła, że ból niczym rzeczny wir wciąga ją do środka. Nie było niczego, czego mogłaby się uczepić. Czuła samotność nie do opisania i żal. Wcześniej ten sam wir wciągnął brata Keren. Na oślep szukała myślą czegoś, o co można by się zaczepić i znów to Rolan okazał się niewzruszoną opoką, na której można się było wesprzeć. Zwróciła się w jego stronę; została mocno pochwycona i przygarnięta. Teraz, gdy zamarł w niej paniczny lęk, gdy nie była już więcej na łasce rzeki bólu, mogła pomyśleć o innych. Keren nie można było dosięgnąć, ale być może uda się oswobodzić jej brata. Sięgnęła po migocącą w ciemności iskierkę - świadomość Terena, pochwyciła ją i utrzymała tak długo, że mogła spróbować wyciągnąć ich oboje... Konwulsyjnym szarpnięciem Talia zerwała więź. Ocknęła się z drugiej strony izby; na poły wspierał ją Teren, na poły ona wspierała jego. - Co się stało? - wykrztusiła. - Zawołała o pomoc; usłyszałem ją i tak ją odnalazłem. Kiedy spróbowałem ją obudzić... Gdy jej dotknąłem, pociągnęła mnie za sobą... - Teren potrząsnął głową, próbując całkiem usunąć z niej oszołomienie. - Talio, nie potrafię do niej dotrzeć. Musimy coś zrobić! Potrawisz to, prawda? - Próbowałam, nie potrafię nawet się zbliżyć. To jest... zbyt mocne, zbyt nieprzystępne. Nie mogę jej uchwycić; ona sama siebie zabija własnym żalem. Muszę... - Talia próbowała otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na niej kontakt z bezmyślnym chaosem i poczuciem straty. - Muszę znaleźć jakiś sposób i zmusić ją, by wyrzuciła to z siebie i nie zamykała się w sobie... Ustał zamęt w głowie Talii, jej myśli znalazły coś, na czym można się było skupić; w przebłysku intuicji, do czego pewnie jedynie ona była zdolna, pomyślała o Sherrill... Sherrill, która odważyła się skoczyć za Keren do rzeki, która poszła śladem Keren; oto był klucz. Sherrill, która zawsze wydawała się pojawiać gdzieś niedaleko Keren lub Ylsy, lub obu tych kobiet; w której oczach tliła się nieustannie jakaś tłumiona tęsknota. Talia przypomniała sobie, jak zważała, by nie stać się natrętem, jakby w obawie, że swoją obecnością może coś popsuć... Sherrill, wywodząca się z tego samego ludu, co Keren i Teren, gdzie miłość osób tej samej płci nie jest przekleństwem; Sherrill, mająca tylu kochanków, lecz z żadnym nie wiążąca się na dłużej.
- Terenie, pomyśl. Czy Sherrill powróciła już z praktyki czeladniczej? - niecierpliwie zapytała Talia. - Nie... sądzę - wciąż jeszcze był lekko oszołomiony. - Sprowadź ją w takim razie. Natychmiast! Będzie wiedzieć, kogo opłakuje Dzwon! Powiedz, że Keren potrzebuje pomocy! Naglący ton zmusił go, by nie tracił czasu nawet na pytania. Podniósł się z trudem z podłogi i wybiegł w szalonym pędzie przez drzwi. Talia powróciła do Keren, starając się dotknąć jej ręki, lecz tym razem nie dać się wciągnąć. W końcu do jej uszu dotarł odgłos, który miała nadzieję usłyszeć - tupot stóp dwóch osób biegnących korytarzem. Sherrill sporo wyprzedziła Terena, mając wyraźnie przed sobą tylko jeden cel - Keren. Talia odstąpiła na krok, a Sherrill ujęła dłonie Keren, klękając przed nią, łkając, że aż pękało serce i wołając ją po imieniu. Odgłos płaczu pokonał pustkę, w której znalazła się Keren, a z którą Talia nie potrafią sobie poradzić, choć imała się wszelakich sposobów. Głos, a może przebijająca z niego nie skrywana miłość i ból dorównujący cierpieniu Keren, złamał zaklęcie żalu, który trzymał ją w swych szponach. Twarz Keren drgnęła, ocknęła się ponownie do życia, oczy jej pobiegły do klęczącej przed nią kobiety. - Sherrill...? - wychrypiała Keren. Na dnie mózgu Talii zamajaczyło wspomnienie: przypomniała sobie słowa Ylsy, że “czasami uporczywa nieudolność maskuje niezwykłe zdolności” i upór Sherrill, z jakim powtarzała, że poza szczątkowymi umiejętnościami odczytywania myśli nie posiada żadnych uzdolnień. W obliczu ich wspólnego żalu, konieczności znalezienia i udzielenia pociechy, pękły tamy ograniczające zmysły Sherrill. Teren i Talia opuścili izbę, dyskretnie zamykając za sobą drzwi, zostawiając obydwie kobiety same, by w odosobnieniu mogły dać upust wspólnej rozpaczy; jednak już nie w samotności, na pastwie żalu, z którym każda z nich musiałaby się zmagać oddzielnie. Talia oparła się o ściany korytarza; teraz przyszła pora, by i ona mogła pogrążyć się we łzach. - Talio? - Teren delikatnie dotknął jej łokcia. - Bogini... och, Terenie, widziałam jej śmierć! Widziałam śmierć Ylsy!... Jej twarz była mokra od łez, a jednak to nie był płacz, po którym następuje ukojenie. Dookoła Talii zaczęli gromadzić się pozostali Heroldowie; nie miała nawet czasu, by szczelnie ochronić swój mózg i cierpienie wszystkich stopiło się z jej cierpieniem. Myślała, że oblewa ją tlący się żar, że jest rozszarpywana na malutkie, rozwiewane wiatrem kawałeczki.
Do boku Talii przez ciżbę przedarł się Herold Kyril, za którym w trop podążała Królowa. Kyril chwycił dłoń Talii. Dzięki tej więzi zdołała osłonić się przed powodzią myśli zebranych wokół niej; dała jej nieco wytchnienia, choć nie przyniosła całkowitej ulgi. Własnej pamięci nie można było niczym odgrodzić. - Wasza Wysokość! - wykrzyknął. - Oto druga osoba, której obecność wyczułem! Selenay skorzystała z królewskiego przywileju i rozkazała wszystkim opuścić korytarz. - Kyril... - powiedziała, gdy pozostała jedynie Talia - możliwe, że ona jest w posiadaniu odpowiedzi... jej Darem jest empatia - stapia się w jedno z osobą, którą dotyka swą myślą. Talia kiwnęła głową na potwierdzenie słów Selenay; cała jej twarz była mokra od łez, gardło zaś zbyt ściśnięte żalem, by mogła wydobyć z siebie choć słowo. - Moja pani... - w tym Heroldzie o szarych jak żelazo włosach tkwiło coś, co natychmiast przyciągnęło uwagę Talii - ... możliwe, że jesteś kluczem do uporania się z potworną rozterką. To prawda, potrafię usłyszeć myśli innych, lecz są to jedynie słowa. Wydając ostatnie tchnienie, Ylsa przekazała mi wiadomość, lecz ona nic dla mnie nie znaczy, nic! Lecz jeśli potrafisz sobie przypomnieć jej słowa, jedynie ty, z której mózgiem jej zlał się w jedno, będziesz znać sens rzuconych na wiatr słów. Czy możesz wyjaśnić nam ich znaczenie? Obrazy straszliwej śmierci stanęły jej przed oczami aż nazbyt szybko, natychmiast przywodząc na myśl resztę przeżyć. - Strzały... - wykrztusiła, każda cząsteczka jej ciała przeżywała ponownie agonię Ylsy - ... oznaczone czarnymi paskami strzały, które miała przy sobie, były metalowe i puste w środku. To, czego szukacie jest wewnątrz. - “W brzechwie”, oczywiście! - westchnęła Selenay. - Miała na myśli brzechwy tych strzał! Talia ścisnęła dłońmi tętniące bólem skronie, z całego serca żałowała, iż przymknąwszy powieki nie może ukryć się gdzieś w tym mroku, który tam się czaił. - Kyril, czy Kris i Dirk znajdują się w rezydencji? - rozkazującym tonem odezwała się Selenay. - Tak, Wasza Wysokość. - W takim razie możemy porwać to, co dla nas zdobyła Ylsa, zanim komukolwiek nadarzy się okazja to odnaleźć. Talio, musisz jeszcze dla nas coś zrobić. Chodź za mną; a ty, Kyril, odszukaj Krisa i Dirka, i przyprowadź ich do mnie. Selenay pokonała korytarz prawie biegiem, Talii nie pozostało nic innego, jak zapomnieć o potwornym bólu głowy i zmusić swe roztrzęsione nogi, aby dotrzymały kroku Królowej. Razem opuściły Kolegium i znalazły się w przeznaczonej wyłącznie dla królewskiej rodziny części Pałacu
- pochodzącej jeszcze z czasów założenia Valdemaru. Królowa otworzyła drzwi do izby niewiele większej od szafy, okrągłej, z okrągłym stołem pośrodku. Dokładnie nad środkiem stołu zwieszała się z powały szczelnie osłonięta latarnia. Oświetlała spoczywającą na miękkiej podstawce kryształową kulę. Dookoła stołu stały wyściełane ławy z miękkimi oparciami. Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, panująca w izbie martwa cisza była najlepszym świadectwem, jak dobrze zabezpieczono ją przed hałaśliwym otoczeniem. U progu jej drzwi mogłoby dojść nawet do zamieszek, a przebywający w środku nie mieliby o tym zielonego pojęcia; nie dochodziło tu nawet ponure bicie Dzwonu Śmierci. Talia opadła bez sił na jedną z miękkich ław, ściskając dłońmi wściekle bolące skronie i zamykając oczy przed rażącym światłem. Nie zaznała na długo spokoju. Drzwi otworzyły się ponownie; Talia uniosła obolałe powieki i zobaczyła Kyrila na czele jeszcze dwóch Heroldów; w wielkim pośpiechu obydwaj narzucili na siebie byle co. Serce ją zakłuło, gdy rozpoznała Dirka i niebiańsko pięknego Krisa. Siedli na ławie po lewej - Kris bliżej Talii; z prawej usiadł Kyril, mając u swego boku Selenay. - Talio - powiedział Kyril. - Proszę cię, przebądź myślami ten sam szlak, którym już raz je wysłałaś tej nocy. Myślę, że być może dość świeży trop uczuć zaprowadzi cię na miejsce. To nie będzie łatwe; zmuszona będziesz wytężyć wszystkie siły i sądzę, iż to, co tam znajdziesz, może być dla ciebie jeszcze bardziej przygnębiające niż do tej pory. Spróbuję złagodzić skutki, lecz ponieważ twój Dar rządzi emocjami i zmysłami, bólu nie da się uniknąć. Zmysł Krisa widzenia na odległość będzie szedł razem z tobą; podaj mu rękę i nie puszczaj, póki ci nie powiemy. Z nim nawiąże więź Dirk, a Królowa odgrodzi was przed całym światem, by nieproszone myśli obcych nie rozpraszały waszej uwagi. Podczas gdy on mówił, Kyril ujął jej bezwładną dłoń w swą rękę. Nie miała nawet siły, by zdobyć się na odpowiedź, tylko oparła się o miękkie oparcie ławy i wprowadziła się ponownie w trans. Przeszkadzał jej w tym ból. Rozległ się szept i jakaś dłoń spoczęła na chwilę na ręce, którą trzymał Kris. “Selenay”, od niechcenia zaświtało jej w mózgu i ból ustąpił. Wróciła po własnych śladach, jakby wiedziona podwójną, wewnętrzną wizją: tropem kurzawy uczuć, któremu już raz pozwoliła się prowadzić i widzieć - dzięki Darowi Krisa rzeczywiste, charakterystyczne punkty krajobrazu. Mrok w najmniejszym stopniu nie przytępiał jej zmysłu, gdyż wszystko wydawało się rozświetlone od wewnątrz, zwłaszcza rzeczy żywe. Czas stracił swój sens; nagle zaczęła rozpoznawać miejsca, w których już była. Ogarnął ją potworny lęk na myśl o tym, co na nią tam czeka. Odnalezienie miejsca zasadzki było pewnie najgorszym przeżyciem, jakie ją spotkało w życiu. Ciało Ylsy zostało gruntownie i bez litości przeszukane. Talia mogła jedynie cieszyć się, iż
w tej chwili nie była połączona więzią z Keren, i ona nie mogła widzieć, jak bestialsko postąpiono z towarzyszką jej życia. Poczuła nudności; miejsce zaczęło przed nią umykać, gdy nagle poczuła, że czyjaś obecność dodaje jej sił. Poczęła się zatracać, z uporem trwając przy wyznaczonym celu, choć siły opuszczały ją coraz bardziej; całkowicie utraciła poczucie własnego ciała. Świetlisty opar począł zasłaniać obraz. Wiedziała, iż powinno ją to przerazić, gdyż wykroczyła poza własne możliwości, że zmusiwszy się do nadmiernego wysiłku, znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie wiecznego zatracenia się; nie miała jednak nawet tyle sił, by mógł się w niej obudzić strach. Wtedy to po raz trzeci poczuła obecność Rolana, którego wigor dodał jej sił, i pozostała w transie dłużej, niż komukolwiek mogłoby przyjść to do głowy. - Mam to - dotarły do niej słowa Krisa i poczuła jak uwalnia jej dłoń. - Twoja rola dobiegła końca - wyszeptał Kyril. Szukając siebie, rzuciła się do ucieczki, i przy akompaniamencie cichych szlochów z ulgą zakryła rękami głowę wspartą o blat stołu. Wreszcie mogła pozwolić szczerym łzom żalu spływać swobodnie po policzkach. Płakała bezgłośnie, zdradzało ją jedynie drżenie ramion. Uwaga pozostałych zajęta była czymś innym i Talia mogła dać upust swojemu bezmiernemu smutkowi. Coś zagrzechotało o blat stołu, rozległ się jakby metaliczny brzęk. Ten sam dźwięk rozszedł się jeszcze cztery razy. - Oto cały łup - w ochrypłym głosie Dirka słychać było zmęczenie. Talia wyczuła jakiś ruch ze swej prawej strony, zazgrzytał metal o metal i zaszeleścił papier, potem zapadło głębokie milczenie, przerwane w końcu westchnieniem Królowej. Gdy podnosiła się, pod ławą, na której siedziała, lekko zaskrzypiała podłoga. - To jest dowód, którego potrzebowałam - powiedziała ponuro. - Muszę zwołać zebranie Rady; gdy dobiegnie końca, ktoś zapłaci za to szyją, ktoś wysoko urodzony - od drzwi wionęło chłodniejszym powietrzem i Królowa zniknęła. Talia poczuła, jak obok niej podnosi się Kyril. - Muszę na Radzie reprezentować Krąg - powiedział i zawahał się. - Idź, Kyrilu - uspokoił go Kris. - Zaopiekujemy się nią. Westchnął z ulgą, podwójna odpowiedzialność, wobec Talii i Kręgu, wzbudziła w nim rozterkę. - Dzięki, bracia. Talio... - na chwilę jego dłoń spoczęła na jej głowie - bez ciebie byłoby to niemożliwe, naprawdę jesteś godna być Osobistym Heroldem Królowej. A niech to, słowa znaczą teraz mniej niż nic! Przekonasz się wkrótce, że tortura, którą przeżyłaś dzisiejszej nocy, była ceną za bardzo spóźnione wymierzenie sprawiedliwości. I myślę, że Ylsa byłaby z ciebie dumna. Drzwi zaskrzypiały i już go nie było. - Talio? - Ktoś zajął miejsce Kyrila po jej prawej stronie, głos należał do Dirka.
Z wysiłkiem powstrzymała potok łez, odzyskawszy przynajmniej pozory opanowania. Ukradkiem otarła oczy rękawem i podniosła obolałą głowę. Twarze Krisa i Dirka były równie mizerne jak i jej. Oczy Krisa były zamglone od łez, a i na policzkach Dirka widać było ślady płaczu. Obydwaj próbowali ją pocieszyć, lecz nie byli pewni jakich użyć słów. - Myślę, że lepiej wrócę do izby - powiedziała wolno pomiędzy atakami bólu. Pulsowały jej skronie, ciemniało przed oczami z każdym nasileniem się bólu. Próbowała wstać, lecz gdy to zrobiła, komnata zawirowała jej przed oczami, światło latarni ściemniało, a w uszach rozległ się szum. Kris odtrącił stół, aby nie rozbiła sobie o niego głowy, a chroniący ją przed upadkiem Dirk w pośpiechu przewrócił ławkę. Wydawało się, że dookoła niej wszystko znika, nawet jej ciało. W fali żałości, która po tym przyszła, utonęły wszelkie myśli. To była Ylsa, a obok niej Felara. A przynajmniej Talia myślała, że to jest Felara; Towarzysz z chwili na chwilę wyglądał inaczej, fascynował wiecznie zmienną, świetlistą formą. Miejsce, w którym się znajdowały, było jakby widmem jej własnej izby - szara, niematerialna ułuda, przez ściany której widać było księżyc i gwiazdy. - Ylsa? - zapytała powątpiewając, gdyż postać wyglądała na niewiele starszą od niej. - Koteczku - rozległ się błogi głos Ylsy. - Och, koteczku! To pozostawi po sobie tylko nieokreślone wspomnienie, ale będziesz o tym pamiętać. Powiedz Keren, by jej żałoba nie trwała zbyt długo; powiedz, że to ja kazałam ci to powtórzyć! A jeśli mnie nie posłucha i nie przyjmie tego, co ofiaruje Sherrill, zacznę ją nawiedzać! Ciemność nie jest końcem wszystkiego, koteczku, poza nią leżą Niebiosa, a ja już jestem spóźniona. Lecz zanim tam się udam, muszę ci o czymś powiedzieć i coś przekazać... Kiedy obudziła się następnego dnia rano, piekły ją oczy i wciąż pulsowało pod czaszką, jednak czuła się dziwnie podniesiona na duchu. Miała sen - a może to nie był sen? Rozmawiała z Ylsą; cudem przywróconą do życia, młodszą Ylsą, która wyglądała bardzo solidnie jak na ducha, jeśli to rzeczywiście była ona. Rozmowa trwała bardzo, bardzo długo. Niektóre rzeczy, o których mówiła Ylsa, Talia pamiętała tak jasno, jakby usłyszała je przed chwilą: co powiedzieć Keren, gdy jej żal zmniejszy się nieco, a Sherrill wyjaśnić, by nie uważała siebie za intruza. Następnie Ylsa ujęła dłoń Talii w swoje ręce i coś zrobiła - ale, co? Talia nie pamiętała tego dokładnie, ale w jakiś sposób udręka minionej nocy ustąpiła, a jej miejsce zajęło łagodne uczucie smutku, który łatwiejszy był do zniesienia. Pamięć także uległa zmianie - wspomnienia dotyczące jej samej pozostały niczym nie skażone, czyste jak kryształ, lecz te związane z Ylsą stały się jakby zamazane, odległe i przestały już być częścią jej osoby i źródłem śmiertelnego udręczenia. Nie pamiętała już, co czuje człowiek w chwili śmierci.
Ktoś rozebrał ją z tuniki i położył do łóżka w luźnej koszuli i bryczesach. Gdy usiadła, do bólu pod czaszką dołączyły się nudności i poczuła rytmiczne łupanie w skroniach. Nietrudno było postawić diagnozę: nie ulegało wątpliwości, że zmusiła swój organizm do nadmiernego wysiłku i teraz musiała za to zapłacić. Ylsa zaradziła i temu także, we śnie... Wstała z wysiłkiem z łóżka i powlokła się do biurka. Stwierdziła ze zdziwieniem, że ktoś przewidział, czego mogłaby potrzebować, bo na blacie stał przygotowany kubek z ziołowym remedium Ylsy i postawił czajniczek z wodą w jej kieszonkowym kominku. Wystarczyło zalać zioła gotującą wodą i poczekać aż powstanie napar. Powoli odliczyła do stu i wypiła płyn nawet nie przecedziwszy go, ani tym bardziej nie osłodziwszy. Gdy łupanie w skroniach stało się odrobinę mniej dojmujące i uspokoił się żołądek, poszła do łaźni. Długa, gorąca kąpiel była także częścią przepisanej kuracji i dlatego przynajmniej przez godzinę nie wychodziła z wody; po upływie tego czasu ból głowy zmniejszył się i nie był już nie do zniesienia, a więc włożyła czyste ubranie i zeszła do kuchni. Tam, jakby opętany, uwijał się Mero, na jego twarzy malował się smutek tak samo głęboki, jak u wszystkich Heroldów; przywitał wchodzącą pełnym zaskoczenia okrzykiem. Talia w mgnieniu oka znalazła się na wygodnym siedzisku w kącie, w jednej ręce trzymając kolejny kubek naparu ziołowego, a w drugiej miodowy placek dla zabicia obrzydliwego smaku napoju. - Czy działo się coś ostatniej nocy? - zapytała wiedząc, że Mero natychmiast dowiaduje się o wszystkim, co by się nie wydarzyło. - Niezbyt wiele - odparł. - Lecz... o brzasku... przyniesiono ją do domu... Jego twarz wykrzywił grymas rozpaczy i Talia przypomniała sobie poniewczasie, że Mero i Ylsa byli starymi przyjaciółmi, że podobnie jak to niedawno uczynił Elspeth swym nadzwyczajnym przyjacielem, tak w zamierzchłych, uczniowskich czasach “adoptował” Ylsę. - A Keren? - zapytała z wahaniem obawiając się, że jest natrętna. - Jakoś to znosi; lepiej niż się tego spodziewałem. To, co uczyniłaś, było mądre i dobre, sprowadzając do niej kogoś, kto tak samo jak ona odczuwałby stratę i głęboką rozpacz - odparł, pochwaliwszy ją spojrzeniem smutnych oczu. - W Księdze Pierwszej napisano: “Ta miłość jest najszczersza, która pierwszeństwo daje cierpieniu bliźnich, przed swym własnym”. Ona... pani... musi być z ciebie dumna, tak sobie myślę... - zająknął się i zamilkł, nie wiedząc, co by jeszcze powiedzieć. - Mam nadzieję, że tak, Mero - odpowiedziała Talia. - A co u Królowej, co na Radzie - i u Terena? - Teren razem z Sherrill opiekuje się siostrą; wydaje się, że wszystko u niego jak najlepiej. Myślę, że wystarcza mu wiedzieć, iż jej już nic nie grozi. Och, a Sherrill dostała rozkaz, by uzbroiwszy się w cierpliwość ćwiczyć swój nowo przebudzony Dar aż do skutku. Kyril osobiście zamierza się tym zająć. Co do pozostałych, to Rada wciąż obraduje za zamkniętymi drzwiami. Tuż
przed brzaskiem jednakże ktoś wchodził i wychodził z Pałacu. Wieść niesie, że jacyś wielmoże zniknęli ze swych łóżek. Ale... ty nic nie jesz... - zmarszczył brew i Talia pośpiesznie zaczęła skubać placek. - Ona już dawno temu powiedziała mi, że jeśli ktoś zanadto poświęca się magii, musi szybko uzupełniać to, co przy tym utracił, albo ponosić tego konsekwencje. Stał nad nią, póki nie skończyła jeść pierwszego placka i wcisnął jej w dłoń drugi. - Jest tak cicho - powiedziała. Nagle zaczęło jej brakować tupotu nóg i głosów, którymi zwykle rozbrzmiewało Kolegium. - Gdzie podziali się wszyscy? - Są w Wielkiej Sali, czekają na słowo od Rady. Może też powinnaś tam pójść? - Nie... nie sądzę, abym musiała tam być - odparła przymykając strudzone powieki. - Teraz, gdy moja głowa ponownie jest zdolna do myślenia, wiem, jaka będzie decyzja. Czy to jej samej udało się uporządkować wspomnienia, czy z pomocą kogoś - lub czegoś obcego, o tym nie miała pojęcia, jednak teraz już wiedziała za zdobycie czego śmiercią zapłaciła Ylsa. Były to ni mniej ni więcej tylko pisane własnoręcznie przez spiskowców dowody zdrady przeciw Selenay; dowody, że pięciu zajmujących najwyższe pozycje na Dworze wielmożów odpowiedzialnych jest za śmierć wielu Heroldów; niepodważalne dowody, których Selenay od dawna poszukiwała. Dwóch spośród całej piątki stało dotąd poza wszelkim podejrzeniem, i obaj byli członkami Rady - nie mogli poddać w wątpliwość własnoręcznie napisanych listów. Przed zapadnięciem zmierzchu spisek zawiązany przez męża Królowej miał zostać wyrwany do korzeni i zniszczony. Dokumenty ukryte w wydrążonych brzechwach strzał i przeniesione do mrocznej, pałacowej komnaty przez Krisa i Dirka, miały stać się orężem zemsty za Ylsę, Talamira i wielu Heroldów, których imion Talia nigdy nawet nie słyszała. Jak udało się Ylsie uzyskać te papiery, Talia nie miała pojęcia, ale - na skutek działania lekarstwa, które wypiła, i które coraz mocniej oddziaływało na nią - było jej wszystko jedno. Zaczęła drzemać z opadniętą do przodu głową, gdy nagle przestał bić Dzwon Śmierci. Obudziła się w zupełnej ciszy, przerwanej z kolei dzwonieniem dzwonów, które zwykle obwieszczały podjęcie ważkich postanowień przez Radę. Tym razem ich dźwięk był ogłoszeniem wyroku śmierci. Mero pokiwał głową, jakby do własnych myśli. - Królowa zatwierdziła postanowienia Rady. Zapadły wyroki śmierci - powiedział. - Pewnie zezwolą skazanym, by sami zadali sobie śmierć, lecz jeśli zabraknie im męstwa, rano staną przed katem. Żałuję... - na jego twarzy odbijały się żal i wściekłość. - Tego w Pierwszej nie ma, niech On mi przebaczy... ale żałuję, że nie mają z tuzina żywotów, wtedy spotkałaby ich sowita nagroda za
ich uczynki! I żałuję, że nie mogę własnoręcznie wymierzyć im kary... Talia przymknęła na chwilę oczy w obliczu tak bezdennego żalu i po chwili podjęła się trudu zmniejszenia go. Płatki spadające z jabłoni miały barwę zbliżoną do maści Rolana i były nieskazitelne jak nowiutkie, podróżne skóry Skifa. - Czy ja wyglądam inaczej? - zwrócił się zaniepokojony do Talii. - Bo ja tam się wcale nie czuję inaczej. - Obawiam się, że twój wygląd naprawdę się zmienił - powiedziała do niego, utrzymując absolutnie poważny wyraz twarzy. - Jakbyś był kimś zupełnie innym. - Kim? - Hm, prawdę powiedziawszy... - ściszyła głos, jakby obwieszczała mu najgorszą z najgorszych wiadomości - ... wyglądasz jak... - Jak? No jak? - Jak ktoś odpowiedzialny, poważny - dorosły! - Talio! - No nie, naprawdę wcale nie wyglądasz inaczej - roześmiała się. - Jedynie wyglądasz, jakbyś wpadł do kadzi z bielidłem i twoje Szarości przez przypadek dostały awans. - Och, Talio! - Przez chwilę śmiał się razem z nią, by nagle spoważnieć. - Będę tęsknił za tobą. - Ja za tobą także. W ciszy spacerowali w spadających płatkach. To Skif w końcu przerwał milczenie. - Przynajmniej nie będę się o ciebie bał; tak byłoby, gdybym wyjeżdżał jesienią zeszłego roku. - Bał się? O mnie? A to dlaczego? Cóż tu jest takiego, by trzeba było się o mnie obawiać? - Po pierwsze: teraz jesteś bezpieczniejsza, nie został nikt, komu mogłoby zależeć na twojej śmierci. A po drugie, hm, sam nie wiem, ale poprzednio wydawało się, że jakoś nie potrafisz znaleźć sobie tutaj miejsca dla siebie - a teraz tak. - Teraz mam poczucie, że zasłużyłam sobie na miejsce tutaj. - Nigdy nie musiałaś sobie na nic zasłużyć. - Mnie się wydawało, że tak. Ujrzeli przed sobą szopę na uprząż, obok której czekał Towarzysz Skifa, Cymry i Dirk, który miał być w czasie jego praktyki czeladniczej mentorem. - Obiecasz mi coś? - Co? - Że nie zapomnisz, jak się śmiać.
- Jeśli ty też mi obiecasz, że czegoś będziesz się uczyć - uśmiechnął się szeroko. - Błazen. - Pedantka. - Łobuz. - Jędza - a potem, zupełnie niespodziewanie. - Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. Nagle łzy ścisnęły jej gardło. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, przygarnęła go do siebie z całych sił, wtulając twarz w jego ramię. Chwilkę później stwierdziła, że on robi to samo. - Tylko przyjrzyj się nam - udało jej się wykrztusić. - Para wielkich, rozmazanych dzieciuchów! - Wszystko w jak najlepszej wierze - otarł oczy rękawem. - Talio, przed odjazdem muszę cię koniecznie o coś poprosić. Chciałbym, abyś coś dla mnie zrobiła. - Co tylko chcesz - zmusiła się do uśmiechu. - O ile nie wpadnę w zbyt wielkie tarapaty. - No cóż... nigdy nie miałem żadnej rodziny... a przynajmniej nic o żadnej mi nie wiadomo. Czy... zechciałabyś być moją rodziną? Moją siostrą? Bo coś mi się wydaje, że nic innego nie było nam pisane. - Och, Skifie! Ja... - przełknęła głośno. - Nawet przywdzianie Bieli nie uczyniłoby mnie szczęśliwszą. I ja nie mam już żadnej rodziny, ale sam jesteś wart więcej niż tuzin Grodów. - W takim razie, zgodnie ze zwyczajami ulicy... Z powagą naciął własny nadgarstek i podał jej nóż. Poszła za jego przykładem, ich nadgarstki połączyły się na chwilę. - Krew z krwi, związani aż do śmierci - wyszeptał. - I po - dodała. - I po śmierci. Rozdarł chusteczkę i obwiązał obydwa nadgarstki. - Już czas, jak myślę. Jeśli zamarudzę jeszcze dłużej, Dirk się wścieknie. No cóż, uważaj na siebie. - Ty uważaj na siebie, obiecujesz? Jeśli pozwolisz się zranić... ja... ja spuszczę na ciebie Albericha z łańcucha! - Panie Światła, ty jesteś potworem! Odwrócił się do niej i porwał ją tak gwałtownie w objęcia, że prawie zadusił na śmierć, ucałował ją mocno w usta i pędem oddalił się do swego mentora. Biegnąc oglądał się cały czas za siebie, machając na pożegnanie. Talia machała ręką, dopóki zupełnie nie zniknął z oczu. Nie miała pojęcia, że przez cały czas jest obserwowana. - I oto odchodzi jej ostatni przyjaciel - westchnęła Selenay; jej oczy zdradzały, że poczuwa
się do winy. - Myślę, że nie - odparł stojący tuż za nią Kyril. Właśnie wypuścili na wolność swych Towarzyszy i wolnym krokiem wracali do Pałacu. Łagodne ciepło i pachnący deszcz płatków spowodował, że z niechęcią myśleli o powrocie do obowiązków. Kyril pierwszy dostrzegł Talię i oboje skręcili w zagajnik, by nie zakłócić pożegnalnej sceny. - Dlaczego? - zapytała Selenay. - Pani wie, jak niewiele czasu ma na poznanie nowych przyjaciół. - Nie musi ich poznawać; ludzie sami stają się jej przyjaciółmi. Choć tak rzadko zdarza mi się widywać uczniów, to jednak zdążyłem to zauważyć; i to nie tylko młodzież, ale Keren, Sherrill nawet Alberich. - Czy to wystarczy, by została z nami bez żalu? Okradliśmy ją z dzieciństwa, Kyril; uczyniliśmy z niej kobietę w ciałku dziecka; zmusiliśmy do przyjęcia na siebie obowiązków, od których dorosłemu posiwiałyby włosy. - Skradliśmy dzieciństwo im wszystkim, Pani. Taki już los Wybranego - westchnął. Pośród nas nie ma takiego, komu dane byłoby przeżyć prawdziwe dzieciństwo. Na nasze barki wcześnie spada odpowiedzialność. A Talia, prawdę powiedziawszy nigdy nie miała dzieciństwa; postarała się o to jej własna rodzina. - To niesprawiedliwe. - Życie nie jest sprawiedliwe. Mimo wszystko, wolała taki los niż jakikolwiek inny. Wiem, że ja zrobiłbym to samo. Czy nie wydaje ci się, że tu jest szczęśliwsza, niżby była gdziekolwiek indziej? - Gdybym mogła być tego pewna. - W takim razie spójrz na nią, a zobaczysz. Talia patrzyła w ślad za oddalającym się ze swym mentorem Skifem dopóki cokolwiek można było zobaczyć, a potem odwróciła się w stronę Kolegium. Wtedy Selenay dostrzegła jej twarz. Ponieważ nikogo nie było w pobliżu, Talia nie starała się skrywać niczego. Gdy odwracała się plecami do drogi, jej zamyślona twarz powoli rozjaśniała się. Kiedy stanęła przodem do Kolegium, wyraz wywołanego rozstaniem bólu niemal zniknął jej z oczu. W serce Selenay znowu wstąpiła otucha, wyczytawszy w tych oczach wszystko, co przyrzekł jej Kyril, iż w nich zobaczy. Zawracając do Kolegium, Talia westchnęła; poczuła jak myśl Rolana wychodzi jej naprzeciw. Przez długą chwilę po tym, jak Skif zniknął za horyzontem, poczuła się opuszczona i okropnie samotna. Lecz teraz... Czy mogłaby kiedykolwiek poczuć się samotna, skoro tam czekał na nią Rolan? A Skif nie był jej jedynym przyjacielem; co prawda Jeri wyruszyła w niewiadomym kierunku, ale Sherrill wciąż była w Kolegium, i Keren, Devan, mała Elspeth, Selenay, a nawet ko-
chany, rycerski aż do przesady Gryffon. Wszyscy byli kimś więcej niż zwykłą grupą przyjaciół; byli rodziną połączoną ważnymi więzami - pokrewieństwem duszy. Oni byli jej prawdziwą rodziną. To tutaj było jej miejsce, od samego początku, tak jak to powiedziała Skifowi, jedynie długo trwało, zanim to zrozumiała. Z lżejszym sercem zawróciła ścieżką, prowadzącą do Kolegium. Do Kolegium, i do domu.
* * *
LOT STRZAŁY
Dla Carolyn, która wie dlaczego...
PROLOG
Dawno temu - tak dawno, że szczegóły zatargu utonęły w mroku dziejów, a ocalały zaledwie odpryski legend - świat Velgarthu zniszczyły doszczętnie wojny prowadzone przez magów. Ludność została zdziesiątkowana, ziemie szybko zamieniły się w dzikie ugory. Wkrótce porosły je puszcze i opanowały czarodziejskie stworzenia, którymi posługiwano się w bojach. Kto żyw uciekł na wschodnie wybrzeża, by tam na nowo odbudować z gruzów swe życie. Jednakże ludzkość to prężna rasa - po niezbyt długim czasie ponownie zaczęła się mnożyć i ludy znów rozpoczęły wędrówkę na zachód, by zakładać nowe królestwa tam, gdzie dotąd rozciągały się tylko dzikie pustkowia. Jednym z owych nowych królestw był Valdemar, założony przez barona Valdemara i tych spośród jego wasali, którzy woleli wybrać wygnanie, niż stanąć w obliczu gniewu samolubnego i okrutnego
monarchy; domena ta objęła wysunięty najdalej na północny zachód skrawek cywilizowanego świata. To właśnie po części przez pamięć na założycieli swego kraju władcy Valdemaru chętnie udzielali serdecznej gościny wszelkim uciekinierom i banitom. Z biegiem lat spowodowało to, że zwyczaje i obrzędy mieszkańców ich królestwa ułożyły się w prawdziwą, wielojęzyczną mozaikę. Trzeba jednakże nadmienić, że jedyna, niepodważalna reguła, jaką królowie Valdemaru kierowali się, rządząc swymi poddanymi, brzmiała: “Nie ma jednej, jedynie słusznej drogi”. Rządy nad tak przypadkowo przez los dobranymi obywatelami mogłyby okazać się niemożliwe, gdyby nie Heroldowie z Valdemaru. Wiele obowiązków spadało na barki Heroldów: nadzorowali działalność administracji, ogłaszali prawa, zbierali informacje, a nawet doraźnie wcielali się w rolę wojskowych doradców; za swe czyny odpowiadali jedynie przed Monarchą i przed równymi sobie Heroldami, którzy zbierali się w Kręgu. Taki system stwarzałby idealne warunki do nadużyć władzy, gdyby nie Towarzysze. W oczach postronnego obserwatora Towarzysz wydawał się niczym więcej, jak tylko wyjątkowo zgrabnym, białym koniem. Były to jednak istoty znacznie doskonalsze, zesłane przez nieznaną moc - czy też moce - na prośbę samego Króla Valdemara. To właśnie Towarzysze rozpoznawały Heroldów - zadzierzgniętą między nimi a ich Wybranymi myślową więź zerwać mogła jedynie śmierć. Choć nikt nie mógł dokładnie ocenić ich inteligencji, to jednak panowało powszechne mniemanie, iż nie ustępują swym ludzkim partnerom. Towarzysze mogły (i robiły to) wybierać, nie kierując się ani wiekiem, ani płcią - choć skłonne były raczej wybierać młodzież u progu dojrzałości i częściej Wybrańcami zostawali chłopcy niż dziewczęta. Jeśli nie liczyć specyficznego typu osobowości, na którą składała się cierpliwość, wyzbycie się egoizmu, poczucie odpowiedzialności i zdolność do heroicznych poświęceń w imię obowiązku, to Wybranych łączyło jeszcze jedno: u wszystkich można było wykryć przynajmniej cień zdolności paranormalnych. Przestawanie z Towarzyszem, ciągłe pogłębianie łączących więzi rozwijało zdolności, które dotąd drzemały ukryte w każdym z Wybranych. Z czasem - w miarę jak naturę owych zdolności zaczęto rozumieć coraz lepiej - rozwinięto metody wykorzystania ich w pełni przez tych, którzy byli nimi Obdarzeni. Stopniowo Dary nabrały wielkiego znaczenia, wypierając wiedzę o “prawdziwej magii”, która jeszcze tliła się w Valdemarze, aż zaginęły wszelkie przekazy, skąd wzięła się owa magia i jak się z niej korzystało. I tak oto wykształcił się sposób, w jaki w Valdemarze sprawowano rządy: Władca, wspomagany przez Radę, ustanawiał prawa, które Heroldowie ogłaszali i baczyli, by ich przestrzegano. Heroldowie byli całkowicie niezdolni do nadużycia tymczasowo oddanej im w ręce władzy, przekupienie ich graniczyło z niemożliwością. Wybrani z natury swej zdolni byli do poświęceń, szkoła tylko umacniała w nich tę cechę. Szansę na to, że dla dobra służby nie złożą w ofierze swego życia, były nikłe - musiało tak być. Lecz mimo tego byli normalnymi, zazwyczaj
młodymi, ludźmi żyjącymi za pan brat z niebezpieczeństwem. Trudno ich zatem było obwiniać, że w chwilach wolnych nie stronili od rozrywek, nie bacząc co to cnota. Herold z rzadka jedynie pozwalał sobie na nawiązanie związków wykraczających poza braterskie, które oznaczałyby coś więcej niż chwilową przyjemność. Być może na przeszkodzie zawieraniu stałych związków uczuciowych stało silne poczucie braterstwa między Heroldami i więź łącząca ich z Towarzyszami. Jakkolwiekby było, zazwyczaj niewielu spośród prostego ludu lub szlachty miało im to za złe, gdyż powszechnie wiedziano, iż, bez względu na to, jak rozwiązły potrafi być w czasie wolnym, od chwili przywdziania swego śnieżnego uniformu Herold staje się całkowicie odmienną istotą; ponieważ Herold w Bieli był Heroldem na służbie, któremu wypełnianie obowiązków nie zostawia czasu na nic innego, a już najmniej na uleganie swym frywolnym przyjemnostkom. Mimo tego trafiali się i tacy, którzy byli odmiennego zdania... nawet w wysokich progach. Uchwalone przez pierwszego Króla prawa nakazywały, by Monarcha także był Heroldem. Była to zatem gwarancja, iż władcą Valdemaru nie zostanie nigdy tyran podobny do tego, który zmusił założycieli królestwa do ucieczki i opuszczenia rodzinnych siedzib.Tuż po Monarsze najważniejszą w kolejności osobą w królestwie był Herold zwany Osobistym Heroldem Króla lub Królowej. Wybierany przez Towarzysza, który - jak się zdawało - nigdy się nie starzał (choć można go było zabić), i który zawsze był ogierem, Osobisty Herold zajmował specjalną pozycję zausznika, najbardziej zaufanego przyjaciela i doradcy rządzącego. Monarchowie Valdemaru mogli być zatem pewni, że zawsze u swego boku znajdą przynajmniej jedną osobę godną najgłębszego zaufania, na której mogli przez cały czas całkowicie polegać. Przyczyniało się to do umacniania pozycji oraz pewności siebie władcy i, co za tym idzie, tworzenia mocnego i godnego zaufania rządu. Przemijały pokolenia i na pozór wydawało się, że stworzony przez Króla Valdemara plan rządów jest doskonały. Tak to już jednak bywa, że nieuwaga lub też przypadek może przyczynić się do tego, iż nawet najlepiej nakreślone plany prędzej czy później spalą na panewce. Za panowania Króla Sendara królestwo Karsu, z którym Valdemar dzielił południowowschodnią granicę, wynajęło cały naród najemników-nomadów do najazdu na Valdemar. W wojnie, która była tego wynikiem, Sendar został zabity, a osierocony przez niego tron objęła jego córka, Selenay, która dopiero co ukończyła nauki w Kolegium Heroldów. Osobistego Herolda Królowej, wiekowego Talamira, często peszyło i wprawiało w zakłopotanie doradzanie młodej, przystojnej, lecz upartej kobiecie. W wyniku tego Selenay popełniła błąd i wstąpiła w zły związek małżeński, co nieomalże kosztowało ją utratę tronu i życia. Owocem tego małżeństwa, ewentualną przyszłą Następczynią tronu, była dziewczynka, którą Selenay nazwała Elspeth. Elspeth dostała się pod wpływ niańki, którą sprowadził z rodzinnego kraju mąż Selenay i wyrosła na niepoprawnego, rozpuszczonego bachora. Stało się jasnym, że o ile nic nie zmieni biegu rzeczy, dziewczynka nigdy nie zostanie Wybranką, a zatem
nigdy nie będzie mogła dziedziczyć po matce. W takim wypadku Selenay miałaby do wyboru: ponownie wstąpić w związek małżeński (co oczywiście pociągało za sobą określone ryzyko) i jeszcze raz spróbować wydać na świat dziedzica, albo ogłosić następcą tronu kogoś, kto już był Wybranym, i w którego żyłach płynęła królewska krew; lub też w jakiś sposób ocalić swą domniemaną Następczynię. Talamir ułożył plan - wiele wskazywało, że mógł on zostać uwieńczony powodzeniem - który zakładał odesłanie dziecka na wychowanie na odległą prowincję, co wyzwoliłoby dziewczynkę spod wpływu niańki i Dworu, oddając ją w środowisko ludzi, do których można było mieć zaufanie, że nie ulegną żadnym jej kaprysom. Wtedy Talamir padł ofiarą zabójstwa, co tylko powiększyło zamieszanie. Jego towarzysz, Rolan, Wybrał nowego Osobistego Królowej, lecz zamiast wyszukać kogoś dorosłego, kogoś, kto już był pasowanym Heroldem, wskazał na niedojrzałą dziewczynkę o imieniu Talia. Talia wywodziła się z ludów osiadłych w Grodach, z przestrzegającego niezwykle surowych obyczajów plemienia znad Granicy, które dokładało wszelkich starań, by uniemożliwić postronnym dowiedzenie się o nich czegoś bliższego. W najmniejszym stopniu nie doceniła więc wagi tego, że Towarzysz Herolda zaczepił ją po to, by następnie najwyraźniej uprowadzić. Jej lud wyznaczał kobietom bardzo podrzędną pozycję, za wszelkie odstępstwa groziła natychmiastowa, surowa kara. Talia zaś nie nadawała się zupełnie do zajęcia narzucanego, podrzędnego miejsca i dlatego wciąż kładziono jej w uszy, że wszystkie jej słowa lub uczynki są niewłaściwe w najlepszym, albo grzeszne w najgorszym przypadku. Zatem nie była przygotowana do wkroczenia w nowy dla niej świat Kolegium Heroldów. Jedyne, co potrafiła robić, w czym miała spore doświadczenie, to opiekować się i wychowywać młodsze dzieci, a to dlatego, że była nauczycielką młodszych członków swego ludu od chwili, gdy ukończyła dziewięć lat. Mimo to udało jej się znaleźć dla siebie prawdziwy dom wśród Heroldów oraz ucywilizować Bachora. Teraz miała przed sobą półtora roku służby w Polu i próby, o jakich nie śniła nawet, że będzie musiała przejść.
PIERWSZY
Bęc! Płaz ćwiczebnego palcatu Albericha zabębnił o odsłonięty bok Talii. Nawet nie zauważyła zadawanego ciosu, naprawdę nie zauważyła. Zabolało i założyłaby się o pieniądze, że będzie miała sińca pomimo watowanego kubraka, który łagodził siłę ciosów. Palcat był wytoczony z drewna, lecz Alberich wydawał się z tego powodu władać nim z tym większą siłą. - Pfuj! - Splunął z odrazą i natarł ponownie, zanim zdążyła wziąć się w garść po ostatnim ciosie, tym razem trafiając ją w uzbrojoną w sztylet rękę, tuż przy łokciu. Jęknęła i nóż wypadł jej z zupełnie zdrętwiałej dłoni. Zalśniły jastrzębie oczy, próżno by było doszukiwać się w nich choć śladu współczucia. Pocięta bliznami twarz zamieniła się w demoniczny maszkaron, gdy oceniał jej występ. Dawno przekroczył czterdziestkę, o ile nie więcej, a jednak od pięciu lat, od kiedy Talia znała Albericha, jego ruchy nie straciły nic ze swej zwinności i ostrości. Ona dyszała z wysiłku, on wyglądał tak, jakby wrócił ze spokojnego spacerku. Na jego znoszonych, czarnych skórach - był on jedynym znanym Talii Heroldem, który nigdy nie przywdziewał Bieli - widać było zaledwie malutkie plamki potu. W zalewających wszystkich promieniach popołudniowego słońca jego postać rysowała się jak ulotna, niematerialna zjawa, i trafienie go kosztowało tyle samo trudu. - Jak szkoda, że nie ma z nami Skifa, by mógł ciebie zobaczyć. Umarłby ze śmiechu, z całą pewnością! - burczał. - Masz osiemnaście lat, a można by pomyśleć, że osiem. Wolna, niezdarna i niemądra! Phi! Gdybym był prawdziwym zabójcą... - Umarłabym ze strachu, zanim byś mnie dotknął. - Co tam żarty! To jest bitewna praktyka, a nie komedia. Jeśli przyjdzie mi chętka na igraszki, znajdę trefnisia. Jeszcze raz, lecz tym razem tak jak należy! Kiedy już padała na nos z wyczerpania, poświęcił uwagę Elspeth. Ponieważ obie trzeba było otoczyć szczególną kuratelą, Alberich zmienił porę ich zajęć tak, by nie dzielić ich z nikim, by móc poświęcić całą uwagę Osobistemu Heroldowi Królowej i przypuszczalnej Następczyni. I, zamiast na otwartych terenach ćwiczebnych na dworze, dziewczęta odbywały swe lekcje pod dachem, w sali szermierczej. Była to podobna do szopy budowla o gładkiej, drewnianej podłodze, ścianach wyłożonych lustrami i z rzędem wysokich okien poniżej dachu, by jak najwięcej światła mogło dostać się do wnętrza. To tutaj odbywały się lekcje podczas niepogody, jednak sala była zbyt ciasna, by pomieścić w trakcie wspólnych ćwiczeń połączone Kolegia Heroldów, Bardów i Uzdrowicieli. Jedynie “uprzywilejowanym” Alberich udzielał prywatnych lekcji w sali. Teraz, gdy Alberich przestał się nią interesować, Talia stwierdziła, że jej myśli ponownie zaczynają obracać się wokół niespodzianki, jaka spotkała ją po południu. Talia przyjmowała najrozmaitsze pozy i wierciła się niecierpliwie, dopóki nie udało jej się
wciągnąć przez głowę sprężystej, miękkiej, skórzanej tuniki, na wierzch białej koszuli i skórzanych bryczesów. Na koniec odwróciła się, by podziwiać wynik w wypolerowanym metalowym zwierciadle, które wisiało przed nią. - Niebiosa! - zaśmiała się w niemałym stopniu zaskoczona. - Dlaczego Szarości nigdy tak nie wyglądają? - Ponieważ... - z izby obok rozległ się ostry głos kogoś z wolna cedzącego słowa - wy młokosy myślelibyście o wszystkim tylko nie o nauce. Talia roześmiała się, stanęła plecami do lustra i zaczęła się wdzięczyć. Na ten dzień przypadała rocznica pierwszych zajęć, jakie odbyła w Kolegium Heroldów. Nie pamiętała o tym, dopóki nie przypomniały jej o tym Keren i Sherrill - obie były Heroldami-seniorami, nauczycielami w Kolegium i jej przyjaciółkami od lat - zjawiwszy się w izbie z naręczem białych mundurów, uśmiechając się od ucha do ucha. Heroldom skupionym w Kręgu nie zajęło dużo czasu rozważenie, głosowanie i nadanie Talii - wraz ze wszystkimi jej kolegami i koleżankami z roku - rangi pasowanego Herolda. Nikogo w Kolegium to nie zaskoczyło, jednak zgodnie z tradycją nikt z uczniów nie dowiadywał się o tym, póki ocena nie została zakończona, a kandydaci pasowani. Keren i Sherrill oświadczyły, że im przede wszystkim należy się prawo ogłoszenia dobrej nowiny. Ani nie zostawiły jej czasu na zebranie myśli. Ot, stanęły na progu, chwyciły ją pod boki każda ze swojej strony - i wyprowadziły przez podwójne drzwi na końcu długiego, mrocznego korytarza o wyłożonych boazerią ścianach wprost do kancelarii Seneszala, by tam zażądać w jej imieniu nowej kwatery. Teraz stała w sypialni swojego apartamentu, który sama dla siebie wybrała, z zachwytem wpatrując się we własne odbicie w zwierciadle. - Teraz wyglądam jak naprawdę dojrzała osoba! - Na tym to właśnie polega - roześmiała się radośnie Sherrill. Przekrzywiwszy głowę na bok, przyglądała się drobnej, szczupłej postaci w zwierciadle. Niesforne, brązowe, jak zwykle potargane loki wyglądały teraz jakby celowo rozsypywały się tak, a nie inaczej. W ogromnych, ciemnobrązowych oczach, patrzących dotąd na świat szczerze i otwarcie, pojawił się wyraz jakby większej rozwagi; twarz w kształcie serca nie była już tak dziecięca. I wszystkie te zmiany dokonały się za sprawą magicznego kostiumu! - Talio, głowa ci napęcznieje jak łeb gąbkowej ropuchy w porze deszczowej, jeśli zapomnisz o ostrożności! - Keren po raz drugi przerwała tok jej myśli. Wyciągając szyję, Talia wystawiła głowę za futrynę, by ujrzeć swą nauczycielkę konnej jazdy, która uśmiechała się kpiąco, rozparłszy się wygodnie na czerwonych poduchach stojącej w drugiej komnacie kanapy z drewnianym oparciem. - Nie wiesz, co napisano w Pierwszej Księdze? - dorzuciła Sherrill z powagą spoza pleców
przyjaciółki. - “Wielką pychą sprowadzisz na się wielkie poniżenie”. Talia opuściła sypialnię, by przyłączyć się do nich. Sherrill i Keren usadowiły się wygodnie na jedynej kanapie w skromnie zastawionej sprzętami, zewnętrznej komnacie. - Przypuszczam, że zamierzacie utrzymywać, iż nigdy nie strawiłyście przed zwierciadłem więcej czasu niż mgnienie oka, gdy po raz pierwszy przywdziałyście waszą Biel - droczyła się z nimi Talia, dumnym krokiem, z założonymi do tyłu rękami kierując się w ich stronę. - Kto? Ja? - zapytała Sherrill z niewinną miną, podnosząc omdlewająco dłoń, by poprawić gęste, czarne rzęsy, chroniące duże, orzechowe oczy. - I oddałam się na pastwę własnej próżności? No cóż, może odrobinkę. - Tak się składa, że wiem, iż zeszło ci na tym pół dnia. Powiadają, że wykręcając na wszelkie sposoby tę twoją czarną grzywę, próbowałaś ułożyć fryzurę, która najlepiej pasowałaby do nowego stroju - oschle zareplikowała Keren, przeczesując palcami przystrzyżoną na jeża, siwiejącą, brązową czuprynę. Sherrill tylko się uśmiechnęła i z elegancją założyła nogę na nogę, opierając się o poduchy. - Ponieważ nie mogę chełpić się posiadaniem podobnych wiadomości o tym, co ty zrobiłaś w tak zaszczytnej chwili, trudno to uznać za uczciwy cios. - Och, strawiłam dość czasu na gapienie się w zwierciadle - przyznała Keren z udanym ociąganiem. - Ktoś żylasty jak lina i płaski jak męskie pacholę ze zdumieniem przyjmuje, gdy coś naprawdę mu pochlebia. Przysięgam, nie mam pojęcia, jak im się to udaje; krój jest ten sam dla wszystkich, i na dodatek nie tak znów odmienny od uczniowskich Szarości... - Ale, o Panie, co za różnica! - dokończyła za nią Sherrill. - Nie znam nikogo, komu nie byłoby do twarzy w Bieli; nawet w przypadku Dirka wydaje się podkreślać prezencję. Wygląda na lekko wymiętoszonego, mimo wszystko całkiem nieźle. - Hm, a co sądzisz o mnie? - zapytała Talia, obracając się przed nimi na palcach, uśmiechając się szelmowsko. - Co ja sądzę? Sądzę, że wyglądasz cudownie, młody demonie. Jednak jeśli będziesz dalej przymilać się i zabiegać o pochlebstwa, wrzucę cię do poidła w stajni. Powiedzieli już coś o twojej praktyce czeladniczej? Talia potrząsnęła głową, ponownie składając dłonie za plecami. - Nie. Powiedzieli jedynie, że Herold, któremu chcą mnie dodać do pary, jeszcze nie wrócił z wyprawy, a oni nie powiedzą mi, kto to jest. - Tego należało się spodziewać. Nie chcą, byś miała czas na obmyślanie sposobów wywarcia na kimś największego wrażenia - odparła Sherrill. Nagle w jej oczach zapaliły się figlarne iskierki. - Och, jednak przyszło mi coś do głowy. Nerrissa dostałaby spazmów ze złości! - Kto? - zapytała Talia, przechylając głowę.
- Kris i Dirk powinni powrócić za kilka tygodni. Ostatnio żółtodziobem opiekował się Dirk, o czym ty przecież powinnaś wiedzieć, bo był nim Skif. Kolej więc na Krisa! Nessa umarłaby! - Sheri, to jest tylko czeladniczy przydział. - Półtora roku spędzone na przemierzaniu wzdłuż i wszerz obwodu, większość czasu sam na sam, a ty mi mówisz, że to tylko czeladniczy przydział? Talio, masz chyba lód zamiast krwi w żyłach! Czy ty masz pojęcie, ile godzin strawiła Nessa - i połowa kobiet z Kręgu, jeśli już o tym mówimy - na kolanach, modląc się o taki przydział? Pewna jesteś, że nie masz jakiś naszych skłonności? Talia zachichotała, marszcząc nos. - Całkowicie, moje kochane. Właściwie, co jest w Krisie takiego, co pociąga Nessę? Przecież ścigają ją westchnienia większości mężczyzn z Kręgu. - Powab nieosiągalnego, jak się domyślam - dorzuciła Keren. Spod jej półprzymkniętych powiek widać było tylko brązowy przebłysk tęczówek. - Nie ślubował czystości; choć nigdy nic nie wiadomo, z taką roztropnością podchodzi do swych flirtów. To doprowadza Nessę do szaleństwa. Im bardziej ona jest nieustępliwa, tym on szybciej ucieka. Wpadła we własne sidła, nie może już tego przerwać, by nie stracić twarzy. - Znakomicie, może to robić, ile dusza zapragnie. Mnie wcale nie imponuje piękne oblicze Krisa - dobitnie stwierdziła Talia. - Ani jego cudowne ciało...? - wtrąciła Sherrill. - Ani cudowne ciało. Nessa może sobie mieć wszystkie cudowne ciała, które zebrane są w Kręgu - nie dbam o to! Mężczyźni w Grodzie to ci dopiero byli przystojni osobnicy, a i tak mogę się bez nich obejść. W młodości mój ojciec śmiało mógłby iść z Krisem w zawody - a opowiadałam wam, co to był za pomniejszy tyran, Zaś mój zmarły brat Justus, nad którym kropli łzy uronić nie było warto, był, prawdę powiedziawszy, nawet przystojniejszy, jeśli ktoś woli jasne włosy. Był za to najbardziej odrażającą osobą, jaką znałam. Nie, dla mnie ważniejsze jest dobre serce, bijące w mniej wyszukanej piersi. - Tak, lecz Kris jest Heroldem... - zwróciła jej uwagę Sherrill, dla podkreślenia pukając się swym długim palcem po kolanie. - Można mieć zatem dobre serce bez godzenia się na nieładną powierzchowność. W naszych szeregach nie ma gładkich, uśmiechniętych drani... - Sheri, to wszystko jest czystą spekulacją. Póki nie dowiem się, u kogo będę czeladniczyć, odmawiam zaprzątania sobie głowy tą sprawą - z naciskiem powiedziała Talia. - Nie nadajesz się do zabawy. - Nigdy tego nie twierdziłam. - Hmm. Ten nicpoń Skif czeladniczy u Dirka... - rozległ się głos zatopionej w myślach Keren. - Przez jakiś czas byliście całkiem blisko. Prawdę powiedziawszy, jakaś plotka czy dwie
krążyła nad twoją i jego głową. Czy to dlatego nie jesteś zainteresowana partnerem Dirka? - Może - Talia uśmiechnęła się tajemniczo. To, że nic nie wyniknęło z ich “romansu” było wspólnym sekretem Skifa i jej. Prawdziwa plaga pechowych wydarzeń i przypadków, która towarzyszyła ich schadzkom, nie odbiła się piętnem na ich przyjaźni, tyle że nie zdołali nigdy posunąć się dalej - na zawsze pozostali tylko przyjaciółmi. To dziwne, lecz poza krótkim okresem niepokoju, po dotarciu wieści o tym, że Skif został ranny w ciągu pierwszych trzech miesięcy w polu, Talia mniej myślała o Skifie, a więcej o jego doradcy. Ku własnemu zdziwieniu - bo nie przychodził jej do głowy ani logiczny powód, ani tym bardziej kaprys - kiedy jej błądzące myśli kierowały się w stronę byłego ulicznego złodziejaszka a teraz czeladnika-Herolda, najczęściej zaczynały się obracać wokół Dirka. To było denerwujące: spotkała się z tym człowiekiem góra trzy razy, nie spędzili razem więcej niż godzinę czy dwie, a jednak jego pospolita twarz i wspaniałe, niebieskie oczy z uporem tkwiły jej w myślach. To nie miało sensu. Potrząsnęła głową, by uwolnić się od tych dziwacznych obrazów. Miała zbyt mało czasu, by poświęcać cenne chwile na sny na jawie. - Ha, twoja mała zmiana wyglądu powinna lekko zaskoczyć Elspeth - Sherrill zmieniła temat. - O, Jasna Pani... - Talia klapnęła na jedną ze swoich poduch, dobry humor gdzieś się ulotnił. Miała niemal wrażenie, że wpadający przez okno jasny strumień słońca nagle ściemniał. Biedna Elspeth... - Coś nie tak? - zapytała Keren wyginając brew. - Jak zwykle. - Co jak zwykle? Wiesz przecież, że nie obracam się na Dworze. - Intrygi wykraczają poza plotki. Ona prawie skończyła czternaście lat i wciąż jeszcze nie została Wybrana. Na dworze zaczynają przebąkiwać, że wciąż pod jej skórą kryje się Bachor i nigdy nie zostanie Wybrana. Co rusz na zebraniach Rady jeden lub więcej z jej członków próbuje zmusić Selenay do wyznaczenia Następcy... - Kto? - zapytała zaniepokojona Sherrill, siadając prosto. - Kto jest tym mąciwodą? - Wiesz dobrze, że nie mogę tego powiedzieć! Tak czy siak, to nie chodzi o tego czy innego posła, dotyczy to już ponad połowy dworu. Elspeth mówi niewiele, ale jest tym bardzo przygnębiona, biedaczka. Nie mogli wybrać gorszej chwili. I tak jest zmienna w nastrojach, co jest utrapieniem młodzieży w tym wieku, a to niemal co dnia doprowadza ją prawie do łez. O ile nie przemaka mi od nich ramię, wciąż odnajduję ją, jak błąka się po Łące Towarzyszy. - W nadziei, że w każdej chwili zostanie Wybrana. O bogowie, nic dziwnego, że za każdym razem kiedy ją widzę, chodzi z nosem na kwintę. A co powiada na to Rolan?
- A niech mnie, jeśli wiem! - Talia nagrodziła Keren pełnym rezygnacji spojrzeniem. Wiesz przecież, że nie myślmówi do mnie w słowach. - Przepraszam - skrzywiła się Keren. - Wciąż wylatuje mi to z głowy. - Jest zaniepokojony, być może bardziej jeszcze machinacjami i walką o władzę na Dworze. Teraz kandydatami są Jeri, Kemoc i wasz jakże ukochany Kris. - Sami w sobie cudowni ludzie - zauważyła Keren. - Jednak w gęstwinach drzew genealogicznych czają się ich już nie tak cudowni krewni. Można by pomyśleć, że wuj Krisa, lord Orthallen, ma pełne ręce roboty jako przewodniczący Rady i nie będzie miał ochoty zostać wujem Następcy Tronu... - Ten człek nigdy nie nasyci głodu władzy - zgryźliwie wypaliła Talia. Keren uniosła brwi na ten wybuch i ciągnęła: - Horda leniwych kuzynów Kemoca rozpleniłaby się na Dworze w poszukiwaniu synekur i delikatny Kemoc musiałby się temu przeciwstawiać. I Jeri - Jasna Pani! Jej matka! - Codziennie mielibyśmy królewską kłótnię pomiędzy Jeri a panią Indrą o to, jak Jeri powinna głosować na Radzie. Chciałabym, by jej mąż trzymał ją pod kluczem, albo kupił dla niej knebel. - Koniec. Szkoda, że żadne z nich nie jest wolne od balastu. Nie tak sobie wyobrażam zabawną sytuację, a biedna owieczka miota się w samym środku. Talia przytaknęła, wzdychając głośno. - A wracając do tego, co nie jest zabawne: lepiej już pobiegnę. Alberich bez niedomówień oświadczył mi, że nawet moja nowa ranga nie zwalnia mnie spod jego osobistej kurateli. Przenika mnie przerażające przeczucie, że zamierza wybijać mi z głowy moje wybujałe mniemanie o sobie, tak że spadnie ono niżej jeszcze niż było, zanim rozpoczęłam naukę w Kolegium, i to wszystko pewnie płazem swojego palcata. - Mogę to zobaczyć? - przewrotnie zapytała Keren. - Dlaczegóż by nie? Elspeth zawsze tam jest Nic tak nie obniża własnego mniemania o sobie jak to, że jest coś, w czym się jest gorszym od trzynastoletniej dziewczynki. Ha, to ją powinno podbudować odrobinę. Co za szkoda, że ten cudowny, nowy strój zostanie wybrudzony i przepocony do cna. Kiedy schodziły po krętych schodach mrocznej i chłodnej klatki, ręce idących przodem Keren i Sherrill były niedbale złączone. Uzmysłowiło to Talii, że zbliżenie ich do siebie było najpewniej jej najlepszym dotąd uczynkiem. Łącząca ich więź była tak mocna jak uczucie, które Keren dzieliła z Ylsą. Gdyby ona żyła, niewykluczone, że utworzyłyby raczej rzadko spotykany, trwały trójkąt. Nie było cienia wątpliwości, że były dla siebie bardzo dobre. Biedna Ylsa... Talia wybrała dla siebie komnaty mieszkalne na samym szczycie wieży, na końcu skrzydła
Heroldów. Komnaty w czterech wieżach rzadko były zamieszkiwane - być może uważano je za niewygodne, bo wchodzenie i schodzenie po mrocznych, kamiennych schodach zajmowało sporo czasu; jednakże Talia uznała, że nagrodą za to jest roztaczający się z tego zacisznego miejsca widok, choć konieczność mozolnej wspinaczki musiała doprowadzić do licznych sprzeciwów przyjaciół. Jako pierwsza z wielu zabrała głos Keren: - Powiem ci jedno, mój śliczny, młody Heroldzie - zaczęła lekko burkliwie, gdy dotarły na parter. - Twoi przyjaciele utrzymają krzepę, odwiedzając cię regularnie. Domyślenie się, dlaczego postanowiłaś dzielić grzędę z ptactwem, przekracza moje siły. - Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego wybrałam właśnie te komnaty? - zapytała Talia z szerokim uśmiechem. - Mów śmiało. - Pamiętaj, proszę, na czym polega mój Dar. Jestem empatą, a nie myślmówcą. Czy którakolwiek z was pamięta, kim była moja sąsiadka? - Hmm, Destria, prawda? - odparła Sherrill po namyśle: - Okazała się dobrym Polowym Heroldem, pomimo że jest, eh... - Trzpiotką - podsunęła Keren z cieniem uśmiechu na wargach. - Co za dziewczyna! Obojętnie czy w Szarości lub Bieli, byle tylko chłop! O bogowie, jak ona znajdywała czas na naukę? - Zatem wiecie o jej zwyczaju oddawania się “igraszkom” bardzo często i z... hm, ogromnym zapałem. To, od czego udawało mi się odgrodzić swe myśli, dobitnie obijało mi się o uszy! Zapewniam was, iż dzięki nocnym działaniom jej i Rolana zdobyłam staranne wykształcenie! To wtedy poprzysięgłam sobie, że spokój wart jest wszelkiej niewygody. Nie mam ochoty ponownie podsłuchiwać odgłosów przyjemności innych, i nie ulega wątpliwości, że ani mi się śni, by ktoś obcy podsłuchiwał mnie! - Talio, nie wierzę w ani jedno słowo! - zachichotała Sherrill. - Czego mogłabyś się obawiać ze strony podsłuchiwaczy? W porównaniu z nami wszystkimi prowadzisz się jak dziewica ze świątyni! - Powinniście w to wierzyć, bo to jest prawda. Ha, tutaj musimy się rozstać. Życzcie mi szczęścia, bo będę go potrzebować! Szkoda, że nie życzyły jej szczęścia, może miałaby o kilka siniaków mniej. Talia, wachlując się ręcznikiem i spacerując tam i z powrotem, by uchronić mięśnie przed zesztywnieniem, z niekłamaną przyjemnością przyglądała się Elspeth. Widok dziewczęcia cieszył oko - poruszała się podczas walki z wdziękiem i zwinnością tancerza, jakby bez wysiłku, jakby to było rzeczą łatwą. Była o wiele lepsza nawet od Jeri, kiedy ta była w jej wieku, lecz przecież przez cztery lata korzystała z dobrodziejstw bezlitosnej nauki Albericha, a Jeri miała zaledwie
najlepszych fechmistrzów, jakich można opłacić pieniędzmi. Doświadczenia Albericha nie można było kupić za żadną kwotę. Elspeth wykonywała zadane ćwiczenie z niedbałą elegancją. Nagle, na końcu pojedynku, niespodziewanie przeprowadziła atak z obrotem dookoła własnej osi i przewrotem, który Alberich starał się wyćwiczyć z Talią, lecz którego jej nie uczył, i zadała mu “śmiertelny” cios. Mistrz długo nie spuszczał ze swej pupilki wzroku pełnego zdumienia i z niewielką domieszką niepokoju. Talia i Elspeth wstrzymały oddech, spodziewając się, że nieuchronnie grom nagany spadnie na ich głowy. - Dobrze! - odezwał się w końcu, na co Elspeth aż otworzyła usta ze zdumienia. - Bardzo dobrze! A potem, by nie śmiała stać się nieostrożna po tym komplemencie, dodał: - Ale następnym razem musi być to zrobione lepiej. Pomimo tych nieoczekiwanych pochwał, Talia, przyniósłszy Elspeth wilgotny ręcznik na zakończenie zajęć, stwierdziła, że dziewczynka jest milcząca i przygnębiona. - Coś złego, kotku? - zapytała. Podziwiała ogromne podobieństwo Elspeth do matki, pomimo że Selenay miała włosy jasne i oczy błękitne, a włosy i oczy jej córki były brązowe. W tej chwili smutek na jej twarzy przypominał wyraz twarzy Królowej, gdy dręczyły ją zgryzoty. Talia już domyślała się, jaka była tego przyczyna, lecz omówienie tego z dziewczynką jeszcze raz mogłoby przynieść jej ulgę. - Niczego nie potrafię zrobić jak należy, - skarżyła się nieszczęśliwa Elspeth. - Nigdy nie będę tak dobra jak ty, choć nie wiem jakich dołożyłabym starań. - Nie mówisz tego poważnie. - Nie, naprawdę, popatrz na siebie! Przez połowę życia nie wychodziłaś z matecznika, jakim był pierwszy lepszy brudny przysiółek, a teraz nie można ciebie odróżnić od szlachetnie urodzonych Heroldów. Ty zdobywasz dobre stopnie w szkole, a moje są beznadziejne. Nie udaje mi się nawet zostać Wybraną. - Podejrzewam, że to ostatnie doskwiera ci najbardziej. Elspeth przytaknęła kiwnięciem głowy. Kąciki jej ust opadły i usta wygięły się w podkówkę. - Koteczku, jesteśmy zupełnie różnymi osobami o różnych jak niebo i ziemia zdolnościach i zainteresowaniach. Przez całe pięć lat, jakie tutaj spędziłam, nigdy nie zasłużyłam sobie na “dobrze” u Albericha, nie mówiąc już o “bardzo dobrze”! Gdy tańczę, mówią o mnie, że trzymam miotłę - taka jestem wciąż sztywna. - Ouwa, ja mam cudowną koordynację, mogę zabić wszystko, co porusza się na dwóch nogach. To ci dopiero kwalifikacja na Następczynię! - Koteczku, ty masz wszelkie kwalifikacje. Zastanów się tylko: ja, gdybym żyła nawet
dwieście lat, nigdy nie zrozumiałabym, na czym polega polityka. Pomyśl przez chwilkę i przypomnij sobie. Na ostatnio zwołanej Radzie byłam w stanie wyczuć rozdrażnienie lorda Cariodoca, lecz to ty domyśliłaś się nie tylko tego, kto go drażni i dlaczego, ale nawet udobruchałaś starego jastrzębia, zanim zdołał rozpętać spory. Twoi nauczyciele zapewnili mnie, że choć na lekcjach może nie należysz do najlepszych, to jednak nie można w żadnym razie powiedzieć, że znalazłaś się pośród najgorszych. Wracając zaś do ceremonii Wybrania, koteczku, trzynaście lat to wiek średni - pomyśl o Jadusie! On miał szesnaście i już od trzech lat uczył się w Bardicum! Albo o Terenie, na miłość Pani, toż to był mężczyzna już dzieciaty! Twój Towarzysz nie dorósł jeszcze na tyle, to zapewne dlatego. Wiesz przecież, że nie wybierają, póki nie ukończą co najmniej dziesięciu lat. Wydawało się, że Elspeth zrobiło się jakby lżej na duchu. - Chodźmy, moja kochana, głowa do góry, a odwiedzimy Rolana. Jeśli po przejażdżce na jego grzbiecie słońce ma rozpromienić twój dzień, to na pewno zezwoli ci na to. Zatroskana twarz Elspeth wyraźnie się rozjaśniła. Uwielbiała jazdę konną tak samo jak taniec i walkę na miecze, a Towarzysz niezbyt często zgadzał się nosić kogokolwiek na grzbiecie poza swoim Wybranym. W przeszłości Rolan zezwalał na to i Elspeth przeżyła wtedy chwile, które oczywiście zaliczała do najpiękniejszych na świecie. To nie było to samo, co posiadanie własnego Towarzysza, ale przynajmniej dawało posmak. Wspólnie opuściły salę szermierczą i skierowały się w stronę ogrodzonego, zalesionego terenu, który był domem dla Towarzyszy w Kolegium i gdzie znajdował się Gaj, to znaczy miejsce, w którym przed setkami lat Towarzysze ukazały się po raz pierwszy. Talia, choć starała się tego nie okazać, była poważnie zaniepokojona. W tej sytuacji, zważywszy pozycję Elspeth, trudno było przypuszczać, że tlące się zarzewie uda się tłumić jeszcze przez dłuższy czas. Napięcie dawało się we znaki Królowej, dziewczynce i zasiadającym w Kręgu Heroldom. Niestety ani Talia, ani nikt inny nie widział rozwiązania. Talię obudziły jakieś dziwne odgłosy w komnacie. Przestraszona nasłuchiwała. Było ciemno jak oko wykol. Nad jej głową coś chrobotało... Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i że to chrobocze otwarta okiennica tuż nad wezgłowiem łoża - co prawda przytwierdziła ją haczykiem na noc, ale teraz stukała szarpana porywistym wiatrem, który zerwał się, gdy spała. Obróciła się, uklękła na poduszce i wyjrzała przez okno, starając się przebić wzrokiem ciemności. Niewiele udało się jej dostrzec - czarne garby listowia, odcinające się na lekko jaśniejszym tle trawy. Światło odbijało się od nie wypełnionej nawet w połowie tarczy księżyca. We wszystkich budowlach zalegały ciemności; gnane wiatrem obłoki zaciemniały światło gwiazd i księżyca. Jednak wiatr niósł już zapach brzasku; czuć było, że wschód słońca jest już za pasem. Smagnięta ostrym podmuchem wiatru Talia zadrżała, przejęta chłodem. Zamierzała
ponownie wsunąć się pod ciepłe koce, gdy nagle zobaczyła coś w dole, pod sobą. Za ogrodzeniem Łąki Towarzyszy zamajaczyła jakaś drobna postać, widać ją było tylko dzięki odzieniu w jakimś jasnym kolorze. Nagle domyśliła się, wiedziała, że samotna postać na dole to Elspeth. Zeskoczyła z łoża i aż skrzywiła się, czując pod stopami zimne drewno. Nie tracąc czasu na zapalanie świecy, schwyciła naprędce ubranie. Miała zamęt w głowie, opadały ją co rusz to nowe myśli. Czy dziewczynka spaceruje we śnie? A może jest chora? Kiedy jednak niemal bezwiednie, nieśmiało dotknęła swą myślą jej umysłu, stwierdziła, iż Elspeth ani nie była pogrążona we śnie, ani nie czuła się zaniepokojona. Jakaś nagląca potrzeba pchała ją do przodu i dziewczynka wyraźnie zmierzała do określonego celu. Gdzieś na dnie mózgu zaświtała Talii myśl, że to być może niepokojące, jednak niemal w tej samej chwili poczuła ten sam nakaz i nie mogąc się mu oprzeć, odbiegła od okna. Jakby we śnie, na poły zataczając się, wyszła do środkowej komnaty, po omacku odnalazła drzwi i krętymi schodami ostrożnie zeszła na dół - jedną dłoń przesuwając po gładkiej metalowej poręczy, a drugą po szorstkich kamieniach ściany. Trzęsła się tak, że aż dzwoniła zębami. Gęste ciemności na klatce schodowej przyprawiały jej serce o lekkie drżenie. Jednak u stóp schodów było jasno od światła rzucanego przez wiszącą na ścianie latarnię. Ciemnawa, żółta światłość wypełniała wejście na korytarz wyłożony boazerią, tak dobrze oświetlony umieszczonymi na ścianach latarniami, że Talia odważyła się przebiec po kamiennych płytach posadzki, pokonując odległość do najbliższego wyjścia, jakie mogła znaleźć. Wiatr uderzył w nią z furią; zadał jej cios tak mocny, że zaparło jej dech w piersi. Podmuch nieomal wyszarpnął jej drzwi z rąk i, chcąc nie chcąc, musiała strawić chwilę, zmagając się z nim, by je za sobą zamknąć. Teraz uzmysłowiła sobie, że dotąd nie mogła w pełni posmakować jego siły, bo jej komnata była osłonięta przez gmach Pałacu. Znalazła się na zewnątrz skrzydła Heroldów, tuż obok wznosiły się stajnie Towarzyszy. Elspeth nigdzie nie było widać. Teraz, czując się pewniej na własnym terenie niż w nie znanym jej skrzydle pałacowym, Talia rzuciłaby się biegiem, gdyby nie wiatr, który na to nie pozwalał. Wicher obciągał na niej odzienie, ciskał w nią nieokreślonymi szczątkami z siłą bełtów wystrzelonych z kuszy. Ogłuszało ją wypełniające uszy wycie wiatru; wiedziała, że nikt by nie usłyszał jej nawoływań. Opanował ją nieokreślony niepokój - w tych ciemnościach i takiej wichurze Elspeth łatwo mogła postawić fałszywy krok i wylądować w rzece... Wzywała myślą Rolana o pomoc i nie udało jej się go dosięgnąć... Albo raczej dosięgła go, lecz nie poświęcił jej ani odrobiny uwagi, skupiony na czymś całą swoją osobą. Co to było, tego nie potrafiłaby powiedzieć, lecz musiał być tym całkowicie
pochłonięty, bo zatopiony głęboko w myślach odciął się od wszystkich i wszystkiego dookoła. Zatem była zdana tylko na siebie. Okrążając stajnie, przebrnęła odległość dzielącą ją od mostu, który wiódł przez rzekę do głównej części Łąki Towarzyszy. Uczucie ulgi było niewiarygodne, gdy ujrzała przed sobą Elspeth, która już stanęła na przeciwległym brzegu i z uporem zmierzała w stronę... Obierając tę drogę mogła kierować się tylko w jedno miejsce - do Gaju. Talia przyspieszyła kroku, na ile mogła. Szła pochylona na wietrze, jednak dziewczynka zdobyła nad nią znaczną przewagę i zanim Talia przekroczyła most, już wchodziła do Gaju. Straciła z oczu nikłą sylwetkę, gdy skryło ją listowie. Talia potknęła się na nierównym gruncie. Upadła nie raz, obijając sobie ręce i kolana na ukrytych w trawie kamykach. Długie łodygi traw chłostały ją po butach, przy każdym kroku oplątując stopy. Była w połowie drogi do Gaju, kiedy uniósłszy wzrok przy kolejnym upadku, zobaczyła, że - o bogowie - on rozjarzył się słabiutko od środka. Zamrugała i potrząsnęła głową, była pewna, że to oczy płatają jej figla. Lśnienie pozostało w tym samym miejscu. Zaczęła się podnosić, kiedy wszystkim wstrząsnął jakby dobywający się z głębi ziemskich trzewi spazm. Oszołomiona wpiła palce w trawę - jedyną realną rzecz w świecie, który nagle stał się nierealny - słabo zdając sobie sprawę z bólu w poobijanych rękach. Wydawało się jej, że wszystko wiruje, tak jak wtedy, kiedy to jedyny raz w swoim życiu zemdlała. Była zagubiona w ciemnościach, pomiędzy nią a Gajem wył i wirował wicher. Przez jedną, mdlącą chwilę - czy też może była to wieczność - nic nie było realne. A potem świat się uspokoił i powróciła normalność przy wtórze niemal słyszalnego trzaśnięcia; wicher zupełnie zamarł, znów słychać było odgłosy i dźwięki, oszołomienie ustąpiło, i wszystko to między jednym a drugim uderzeniem serca. Talia otworzyła oczy. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że tak zwiera szczęki i zaciska powieki, iż boli ją od tego twarz. Niecałe pięć kroków od niej stała Elspeth pomiędzy dwoma Towarzyszami podtrzymującymi ją między sobą. Rolan stał po jej lewej stronie - zajął już z powrotem swoje należne miejsce w świadomości Talii; był zmęczony, bardzo zmęczony, lecz dziwnie zadowolony. Talia chwiejnie podniosła się z ziemi. W szarym blasku zachodzącego księżyca mogła rozróżnić rysy twarzy dziewczynki. Elspeth wyglądała, jakby kręciło się jej w głowie, krew uciekła z jej twarzy i była biała jak kreda. Zataczając się, Talia posunęła się kilka stóp do przodu, złapała dziewczynkę za ramiona i potrząsnęła. Aż do tej pory wydawało się, że ta nic nie wiedziała o jej obecności. - Elspeth! - Tylko tyle udało jej się z siebie wydusić, trzęsąc się wyczerpana do cna. - Talia? - Dziewczynka mrugnęła jeden raz, a potem radośnie objęła ramiona swej
opiekunki, wybudzona i całkowicie trzeźwa, wprawiając ją tym w prawdziwe osłupienie. - Talio... ja... - Jej śmiech zabrzmiał niemal histerycznie i przez mgnienie Talia obawiała się, że postradała zmysły. Potem puściła Herolda i zarzuciła obie ręce na szyję Towarzysza, który stał po prawej strome. - Talio, Talio, stało się! Gwena Wybrała mnie! Zawezwała mnie, kiedy spałam. I ja przyszłam do niej, a ona mnie Wybrała! Gwena? Talia znała każdego zamieszkującego tutaj Towarzysza, spędziwszy z nimi niemal tyle samo czasu co Keren; była akuszerką przy porodzie wielu źrebiąt, lecz żaden z nich nie miał tak na imię. To mogło oznaczać tylko jedno: Gwena - tak jak Rolan, a nie jak pozostali żyjący Towarzysze - zstąpiła na świat w Gaju. Ale dlaczego? Przez stulecia jedynie Towarzysz Osobistego Herolda Monarchy pojawiał się w ten sposób na świat, tak jak to działo się w starożytności. Talia zaczęła coś mówić, lecz nagle poczuła obecność Rolana, który wywołał w jej myślach uczucie zakłopotania z lekką domieszką łagodnego wyrzutu. Talia potrząsnęła głową. Zdumiało ją doznanie, że o czymś zapomniała, lecz otrząsnęła się z tego uczucia. Elspeth została wybrana, to się jedynie liczyło. Teraz jak przez mgłę przypomniała sobie klacz - Gwena zawsze była jednym z najbardziej płochliwych Towarzyszy i z daleka omijała wszelkich przybyszów. Widząc, jak z dumą posiadacza dotyka chrapami włosów Elspeth, można by sądzić, że wyzbyła się wszelkiej bojaźliwości. Rolan, który podpierał Elspeth z lewej strony, zrobił kilka kroków, by i Talia mogła oprzeć się o niego, ponieważ teraz ona poczuła miękkość w kolanach, jakby strawi te trzy marki na świecy, fechtując się z Alberichem. Dookoła ptaki rozpoczynały poranne śpiewy, a na wschodzie pierwsze promienie brzasku wyrysowały na niebie między chmurami radosne, jasne wstęgi. - Och, koteczku! - Talia wypuściła z rąk grzywę Rolana, by obydwoma rękami przytulić do siebie Elspeth. Z radości o mało co nie rozpłynęła się we łzach. Żadnej z nich nie przyszło na myśl dziwić się, dlaczego nikt inny nie został zerwany z łoża, przez rozkazujący zew, na który obie odpowiedziały, i dlaczego nawet teraz nikt nie spostrzegł, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Talia nie musiała przekonywać Elspeth, by nie wracała do łóżka - ponieważ to było niemożliwe - lecz udało się jej nakłonić ją, by została z Gweną w osłoniętym, niewielkim zagłębieniu, otulona kocem wyniesionym ze stajni. Miała nadzieję, że kiedy opadnie podniecenie, dziecko ponownie zapadnie w drzemkę; na bogów, wiadomo, że nic jej nie grozi na Łące pod opieką własnego Towarzysza trzymającego straż. Z całego serca pragnęła zrobić to samo, lecz musiała dopilnować mnóstwa spraw.
Pierwsze i najważniejsze było obwieszczenie o tym Królowej. Nawet o tak wczesnej porze można było już zastać Selenay przy pracy i niewykluczone, że w towarzystwie jednego czy dwóch spośród Rady. Trzeba było zatem liczyć się z koniecznością ogłoszenia wieści zgodnie z przyjętą na dworze etykietą, a nie wtargnąć do komnaty Selenay, wyśpiewując radosną nowinę, jak naprawdę Talia miała ochotę postąpić. Choć sprawiłoby to Selenay przyjemność, tego rodzaju zachowanie w oczach członków Rady byłoby złym świadectwem dojrzałości Osobistego Herolda Królowej. Tak więc, owiewana podmuchami orzeźwiającego wietrzyku, który zerwał się wraz ze wschodem tego nieskazitelnego poranka, przy muzyce ptasich chórów, która jednakowoż brzmiała jak blade, odległe echo wypełniającej jej serce radości, Talia powłócząc nogami wróciła do swej komnaty, by się przebrać. Tym razem dołożyła wszelkich starań, by wyglądać schludnie i pedantycznie, załamując w duchu ręce na widok pozostawionych przez trawę plam na nogawce bryczesów, które z siebie ściągnęła. A potem poszła - poszła - dostojnie i ostrożnie stawiając kroki, przechodząc cichymi, pustymi korytarzami skrzydła Heroldów do skrzydła Nowego Pałacu, w którym mieściły się komnaty Królowej i Dwór. Jak zazwyczaj dwóch gwardzistów w niebieskich mundurach trzymało straż przed drzwiami do królewskiej komnaty. Skinęła im głową na przywitanie - smagłemu Jonowi z prawej i pomarszczonemu, zasuszonemu Fessowi z lewej; byli jej dobrymi znajomymi, korciło ją, by i im szepnąć słówko, jednak to byłoby niegodne, etykieta zostałaby doszczętnie zniszczona. Osobisty Herold Królowej miał prawo wstępu do komnat Królowej o każdej porze dnia i nocy i dlatego bez przeszkód wpuszczono ją przez ciężkie drzwi ze złocistego dębu. Tak jak się tego spodziewała, ubrana w formalny, biały uniform Selenay pilnie już pracowała w wyłożonym ciemną boazerią gabinecie, siedząc za ogromnym, masywnym biurkiem, którego blat zasypany był dokumentami; za jej plecami stali lord Orthallen i Seneszal. Przestraszona, podniosła spojrzenie na wchodzącą Talię - jej oczy nawet o tak wczesnej porze wyglądały na znużone. To, co zmusiło członków Rady do odwiedzenia jej, nie wyglądało na sprawę przyjemną... Może Talii uda się zmienić tę sytuację. O wadze przyniesionej wieści dała Selenay do zrozumienia składając, zgodnie z etykietą, płytki ukłon przed wejściem, a że jest ona pomyślna - radosnym mrugnięciem w starannie wybranej chwili, tak że tylko Królowa mogła je zauważyć. Etykieta nakazywała przejście ni mniej ni więcej tylko pięciu kroków po ciemnoniebieskim dywanie, co zaprowadziło Talię na odległość, z której można było już wygodnie rozmawiać. Tam przyklękła na jedno kolano, próbując opanować grymas bólu, gdy posiniaczonym miejscem dotknęła podłogi. Selenay, zawijając pasemko włosów za ucho i prostując się oczekująco, skinieniem głowy zezwoliła jej na zabranie głosu.
- Wasza Wysokość, przybyłam, by w imieniu ucznia prosić o prawo wstępu do Kolegium powiedziała z powagą Talia, z dłońmi złożonymi na kolanie, wywracając oczami z powodu tak niedorzecznych formalności. To zainteresowało nie tylko Selenay, ale i obydwóch członków Rady. Jedynie szlachetnie urodzeni musieli zwracać się o pozwolenie do Korony, ponieważ zostanie Heroldem często wiązało się ze zrzeczeniem się tytułów i ziemi - i to zarówno już posiadanych, jak i praw dziedzicznych. Talia dostrzegła zaintrygowany wzrok członków Rady, i rosnącą w oczach Selenay nadzieję. - Który Towarzysz dokonał Wyboru i jak brzmi imię kandydata oraz jaką zajmuje pozycję? - Selenay udzieliła odpowiedzi tak samo formalnym tonem, lecz zacisnęła dłoń na stojącym przed nią kielichu tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. - Wyboru dokonał Towarzysz Gwena. - Talia z trudem opanowała się, by nie wyśpiewać tych słów. - A jej Wybranym została przypuszczalna Następczyni Tronu, teraz Prawna Dziedziczka Tronu, lady Elspeth. Czy otrzymam zgodę Królowej, by ją wprowadzić w poczet uczniów Kolegium? Nawet marka na świecy nie zdołała się upalić, gdy na Dworze i w Kolegium zawrzało od plotek. Talia tkwiła w nich po uszy, załatwiając formalności związane z przeniesieniem Elspeth spod opieki matki do Kolegium. Dziewczynka spędziła ten dzień w błogiej niewiedzy o całym zamieszaniu - i całe szczęście. Pierwsze razem spędzone chwile miały ogromną wagę dla tworzącej się pomiędzy Heroldem i jego Towarzyszem więzi i dlatego, o ile to możliwe, nic nie powinno ich zakłócać. Tak więc to na barki Talii spadło zadanie, by do powrotu rozmarzonej Elspeth z Łąki Towarzyszy wszystko - począwszy od załatwienia jej przydziału, do przeniesienia rzeczy do Kolegium - zostało załatwione w jej imieniu. Pod koniec dnia Talii przyszło do głowy, że byłoby stosowniej, by Elspeth zasiadła do kolacji na Dworze, a nie w Kolegium. Królowa mogłaby wtedy wykorzystać okazję i formalnie ogłosić wybór Następcy Tronu. Ukończyła układanie planu zajęć Elspeth z Dziekanem Elcarthem i biegiem popędziła po schodach do swych komnat, tak szybko, jak na to pozwalało jej obolałe kolano. Obmywszy się naprędce, wywróciła do góry nogami drewnianą szafę, przeklinając szpetnie, bo przy tej czynności uderzyła się głową w jedno ze skrzydeł drzwi. Kiedy uporała się z wyborem stroju stosownego na tę okazję, pośpiesznie przystroiła się w aksamitne odzienie; podskakując przy wsuwaniu stóp w miękkie, dopasowane do reszty ubioru pantofle, czesała się jedną ręką, by drugą wyłowić spomiędzy ksiąg na wiecznie zakurzonym biurku odpowiedni traktat o dworskim protokole. Wyginając ciało, by strój ułożył się na nim jak najpiękniej i gładząc włosy, tym razem już obydwoma rękami, przebiegła szybko wzrokiem po opisie ceremonii uczestniczenia w koronacji Następcy Tronu. Przelotnie rzuciła spojrzeniem w zwierciadło, sprawdzając prezencję, i udała się
do Wielkiej Sieni. Wsunęła się na rzadko zajmowane przez siebie krzesło, które stało pomiędzy Elspeth i Królową, i wyszeptała: - No i jak? - Zamierza dokonać tego, gdy tylko wszyscy się zjawią. - Elspeth stać było ledwie na westchnienie. - Coś mi się zdaje, że tego nie dożyję... - Nic z tego - szepcząc jak spiskowiec, odparła Talia. - Ty zajmujesz się tym od wieków. To ja chyba umrę! To, że teraz i Talia przeżywała tortury, przyniosło Elspeth ulgę. Od pojawienia się w Kolegium Talia uczestniczyła w dworskich przyjęciach zaledwie kilka razy i Wielka Sień nie przestała wywierać na niej wielkiego wrażenia. Było to największe pomieszczenie w Pałacu, jego wysokie sklepienie, spoczywające na smukłych kolumnach z żelaznego dębu lśniło złociście w świetle płonących świec i latarń, zwieszały się z niego bitewne chorągwie i proporce Heroldów, pamiętające czasy założenia Valdemaru. Krzesło Talii stało na podium usytuowanym poprzecznie do reszty stołów w Sieni. Poprzez wąskie, wysokie okna na całej szerokości zachodniej ściany wpadały promienie zachodzącego słońca, a tymczasem te po wschodniej stronie zaczynały ciemnieć w nadchodzącym zmierzchu. Barwna ciżba dworzan zasiadających za stołami przypominała klomb dzikich kwiatów, tworzyli przyjemną dla oka plamę na tle złocistych blatów wykonanych z żelaznego dębu. Kiedy zebrani wypełnili Wielką Sień, woźni nakazali ciszę i Królowa wstała ze swego miejsca; gdy rozpoczynała przemowę, można by nawet usłyszeć spadające ptasie pióro. Oczy wszystkich w Sieni spoczęły na dumnej, odzianej w Biel postaci o jasnych włosach, spiętych wąskim diademem z czerwonego, królewskiego złota - jedynej oznace jej godności. - Od śmierci mojego ojca czekaliśmy na Następcę Tronu. Rozumiem i współczuję tym spośród was, których sytuacja taka niepokoiła, a nawet budziła lęk. Teraz możecie się radować nadszedł kres niepewności. Tego dnia moja córka Elspeth została Wybrana przez Towarzysza Gwena, co uczyniło z niej pełnoprawnego kandydata do objęcia Tronu. Wstań, córko. Elspeth i Talia razem podniosły się ze swoich miejsc - Elspeth, by stanąć przed swą matką, a Talia, by odebrać srebrną koronę z rąk woźnego, który ją dotąd trzymał. Podała ją Królowej i zajęła właściwą dla Osobistego Herolda pozycję tuż za plecami, nieco po prawej stronie Selenay. Ucieszyło ją, że Elspeth słowa przyrzeczenia powtarzała głosem silnym i wyraźnym, choć trzęsły się jej ręce a wzrokiem uczepiła się spojrzenia Talii jakby liny ratunkowej. Elspeth ledwo żyła ze strachu, pomimo że przez całe życie była przygotowywana na tę chwilę. Na szczęście bez przeszkód mogła widzieć twarz Talii i to podtrzymywało ją na duchu; obecność Osobistego Herolda uspokajała i dodawała jej odwagi. W połowie przysięgi przez jedną,
pełną grozy chwilę zapomniała słów, które właśnie padły z ust matki. Zalało ją uczucie wdzięczności na widok poruszających się warg Talii - uzmysłowiła sobie, że ona podpowiada jej formułkę, która właśnie wyleciała jej z głowy. Było w tym coś więcej niż trwanie u boku przyjaciela. Po Wyborze zmysły Elspeth rozwinęły się i wyostrzyły, teraz znajdywała w Talii mocne, uspokajające oparcie, jak we wrośniętym głęboko w ziemię drzewie, pod którego gałęziami można zawsze znaleźć kryjówkę, gdy szaleją dzikie wiatry. Kiedy powtórzyła ostatnie słowa przyrzeczenia, nagle uświadomiła sobie, jak ważna może być taka ostoja dla władcy, który nieuchronnie musi stawić czoło wichurom i to najczęściej samotnie. Czuła również wyraźnie miłość, jaką darzyła ją Talia i uczucie prawdziwej przyjaźni. Już samo to wpływało kojąco. Kiedy wymówiła ostatnie słowo, a matka umieściła jej srebrny diadem na głowie, spróbowała zawrzeć całą wdzięczność odczuwaną do przyjaciółki w uśmiechu, który jej posłała. Gdy Królowa ozdobiła koroną głowę córki, pierś Talii rozparła radość na dźwięk żywiołowych wiwatów. Być może teraz odejdzie w niepamięć Bachor. Jednakże gdy wszyscy powrócili na swoje miejsca i zaczęto roznosić potrawy, nagle smakołyki z królewskiego stołu straciły cały swój urok dla Talii, która przypomniała sobie, że przyjdzie jej jeszcze przetrwać ceremonię, o której nie ma zielonego pojęcia - uroczyste złożenie hołdu, w czym Osobisty Królowej odgrywał poważną rolę. Uroczystość miała się odbyć, gdy tylko zjadą do stolicy wszyscy możni Królestwa. Talia sięgnęła na oślep po kielich, by zwilżyć usta raptownie wyschnięte z przerażenia. A potem wzięła się w karby. Kyril i Elcarth - Herold Seneszala i Dziekan Kolegium - na pewno wiedzą wszystko o takich uroczystościach i zapewne doskonale zdają sobie sprawę z tego, że Talia nie ma o tym najmniejszego pojęcia. Nie trzeba ulegać przerażeniu. A przynajmniej jeszcze na to nie czas. Wydawało się, że uczta posuwa się do przodu powoli i jakby z namysłem. Po raz pierwszy w swym życiu Talia uczestniczyła w Wielkiej Biesiadzie i sprawiła ona na niej wrażenie niewiarygodnie nudnej. Jej westchnienie nie umknęło Królowej. - Znudzona? - szepnęła kącikiem ust. - Och, skądże! - odpowiedziała Talia, siląc się na uśmiech. - Kłamczucha - z błyskiem rozbawienia w oczach skwitowała Selenay. - Chyba tylko dureń nie czułby się tym wszystkim znudzony. Nic tylko siedzisz i uśmiechasz się tak długo, aż zesztywnieje twarz i siedzenie. Po czym dalej siedzisz i uśmiechasz się. - Jak udaje ci się to dzień w dzień? - zapytała Talia, próbując stłumić śmiech. - Ojciec nauczył mnie gry, teraz gramy w nią z Elspeth. Co to tym razem jest, koteczku? - Wróciliśmy do zwierząt - odparła Elspeth, podczas gdy jej matka skinęła głową podstarzałemu księciu, w odpowiedzi na jakąś uwagę, którą właśnie wymamrotał. - Zgadujemy na
zmianę, jakie zwierzęta przypominają swym wyglądem dworzanie. Czasami są to kwiaty, drzewa, skały, elementy krajobrazu, nawet zjawiska atmosferyczne. Tym razem gramy w zwierzęta, a on jest borsukiem. - Ha, jeśli on jest borsukiem, to jego żona jest psem podwórzowym. Spójrz, jak się za każdym razem jeży, uśmiechając do tej ślicznej służącej, która jej usługuje - powiedziała Talia. - O, to mi nigdy nie przyszło do głowy! - wykrzyknęła Elspeth. - Dobra będziesz w tej grze! Udało im się zachować powagę na twarzy, ale nie przyszło im to tak łatwo. Talia odnalazła Kyrila następnego dnia, właśnie przed jednym z odbywających się trzy razy w tygodniu spotkań Rady, i dowiedziała się, że ma trzy tygodnie na przygotowanie Elspeth do formalnej inwestytury. Solennie obiecał jej, że wraz z Elcarthem codziennie będę ćwiczyć z nią wszystko, co powinna wiedzieć - od polityki po dworską etykietę. Zebrania Rady same w sobie były ciężką próbą. Wraz z Elspeth zasiadały na szarym końcu wygiętego w podkowę stołu, prawie naprzeciw Selenay i pustego krzesła, które stało obok niej. To miejsce było przeznaczone dla Osobistego Herolda Królowej, jednak zgodnie z prawem Talia nie mogła go zająć, póki pomyślnie nie ukończyła praktyki czeladniczej. Mogła zabierać głos, jednak nie mogła głosować. Prawo głosu Elspeth także było zawieszone, póki i ona nie ukończy okresu czeladniczego. Członkowie Rady zwykle lekceważyli je z powodu braku prawa do głosu, jednak nie tego dnia. Tym razem przepytywali Talię i Elspeth z tak źle skrywaną skwapliwością, że trąciło to impertynencją. Kiedy Talia sądzi, że wyruszy w teren? Czy można by skrócić czas przebywania w polu do roku? Albo też, mając na względzie wagę zajmowanej przez nią pozycji i brak doświadczenia, czy nie powinno się go przedłużyć ponad zwyczajowe półtora roku? Czy nie można by przyśpieszyć nauki Elspeth? Czego powinna się uczyć poza zwykłymi przedmiotami wykładanymi w Kolegium Heroldów? Czy ona czuje się przygotowana do zajęcia nowej dla siebie pozycji Następcy Tronu? I tak dalej, i tak dalej... U większości dostojników Talia wyczuła jedynie denerwujący zapał przyjścia z pomocą dzieciom - nie po raz pierwszy złorzeczyła w duchu na swą delikatną posturę, która powodowała, że wciąż wyglądała na niedojrzałą dziewczynkę. Lecz u innych... Lord Orthallen, jeden z najbliższych doradców Selenay - tak jak i jej ojca - zmierzył obie chłodnym, niemal zimnym spojrzeniem. Talia poczuła się, jakby była dorodnym okazem jakiegoś niezwykle rzadkiego gatunku żuka, leżącym na stole i gotowym do pokrojenia. Nic nie mogła powiedzieć o odnoszonych przez niego wrażeniach - nigdy jej się nie udawało tego u niego wychwycić. Było to niezwykle niepokojące dla kogoś, kogo Darem była Empatia. Jeszcze bardziej niepokojące było wyczuwalne, słabe uczucie niezadowolenia z tego,
że Elspeth została w końcu Wybrana. U Barda Hyrona, wysłannika Kręgu Bardów, odebrała odległe uczucie, że wydarzenia toczą się o wiele za szybko; że niedostatecznie przestrzega się zasad ostrożności, i że on nie całkowicie jej ufa. W emocjach lorda Garthesera odczuwała cień ogólnego niezadowolenia z całej sprawy, jednak nie mogła odkryć przyczyn. Był w nich i posmak leciutkiego rozczarowania - był on krewnym Kemoca, jednego z trzech jeszcze kandydatów do tronu. Czy to jednak wszystko? A może kierowały nim jakieś głębsze powody? Przyczyn otwartego poirytowania lady Wyrist Talia także nie potrafiła zgłębić. Może obawiała się, że Talia będzie faworyzować swych krewnych z Grodu leżącego na terenach, których posłem była ona. Nie mogła wiedzieć, iż to było raczej wykluczone! Orthallen zaniepokoił ją najbardziej, lecz wiedziała, iż po rozwiązaniu Rady nie powie o tym nikomu. Nie miała żadnych namacalnych dowodów, a wiadomo było, że patrzą na siebie krzywo z powodu traktowania przez lorda Orthallena i nieomalże wydalenia z Kolegium Heroldów jej przyjaciela Skifa. Była zbyt przebiegła na to, by dawać mu do ręki tak potężny argument - jeśli on istotnie był wrogiem - że jakoby czuje do niego osobistą urazę. A więc tylko uśmiechnęła się słodko i podziękowała mu za serdeczne życzenia. Niech sobie myśli, że jest niewinna i głupiutka, a tymczasem ona nie spuści z niego czujnego oka. Lecz wkrótce jej tutaj nie będzie. Wielkimi krokami zbliżała się chwila, gdy wyruszy w pole na praktykę czeladniczą na całe półtora roku i wyjdzie z rwącego nurtu codziennych intryg na Dworze. Zajmowanie nimi stanie się dla niej niemożliwe. Jeśli Gartheser, Orthallen, albo ktokolwiek inny knuł coś w najgłębszej tajemnicy, nie będzie u boku Elspeth nikogo, kto mógłby wyczuć cień tej intrygi. Talia wyjedzie - kto zatem będzie ich pilnował?
DRUGI
Trzy tygodnie do inwestytury. Zaledwie trzy tygodnie, lecz wydawało się, że dłużą się one jak trzy lata - przynajmniej dla Talii. Trzeba było nauczyć się na pamięć długiej ceremonii składania przysięgi i zobowiązania, ale nie to było najgorsze. Ten szczególny rytuał wymagał od Talii, by robiła to, czym najwyraźniej zajmowali się Heroldowie w czasach, zanim król Valdemar założył swoje królestwo: po kolei obwieszczała imię, tytuł i zajmowane stanowisko przybywających dygnitarzy i odprowadzała ich do stóp tronu. Z podwójnej roli, jaką musiała spełnić, ta była oczywiście mniej istotna. W rzeczywistości ważniejszym było, by, wykorzystując swój Dar Empatii, ocenić - i usunąć - wszelkie niebezpieczeństwa, jakie mogłyby grozić Królowej i Następczyni Tronu ze strony ludzi, w których zasięgu miały się znaleźć. Ceremonialne kostiumy na Dworze Jej Królewskiej Mości obfitowały w ozdoby, którymi można by okaleczyć człowieka, a nawet zabić. Z tym był niejaki kłopot. Talia pochodziła ze wsi, nie była szlachetnie urodzona i wyszukane, paradne kaftany, w których dobrze urodzone dziecko potrafiło się rozeznać z taką łatwością jak w książkach, w jej oczach były zaledwie zawiłymi wzorami złotych haftów, które wprowadzały zamęt w głowie. A tymczasem miała stanąć w obliczu przedstawicieli wielkich rodów, drażliwych w sprawach swoich tytułów i skorych przyjąć za afront pominięcie nawet najmniejszego i o najpośledniejszym znaczeniu. A więc musiała godzinami samotnie wysiadywać w kancelarii Herolda Kyrila na jego ulubionym, twardym krześle, aż cierpły jej pośladki, wbijając sobie do głowy stronę za stroną z państwowej księgi herbowej, aż łzy jej z oczu płynęły. Zasypiała z widokiem kolorowych, wyimaginowanych zwierząt, ptaków i roślin wirujących w szalonym tańcu pod jej powiekami. Rano budziła się z echem głosu Kyrila w uszach, nawołującego ją do ćwiczeń. Każdego dnia przynajmniej godzinę trwoniła w dusznej komnacie Rady, gdzie jej członkowie spierali się po próżnicy nad jakimiś szczegółami protokołu zbliżającej się ceremonii, trawiąc czas tak, że rozczarowanej Talii zbierało się na wrzask. Przynajmniej Elspeth zostało to oszczędzone, i tak miała pełne ręce roboty, obarczona nowymi lekcjami i obowiązkami w Kolegium. Mniej więcej przez następne pięć lat, aż po ostatnią ceremonię, nie będzie ani mniej, ani bardziej ważna od żadnego innego ucznia, i oczywiście nikt nie będzie jej rozpieszczał - z pewnymi zastrzeżeniami. Gdy już zadomowi się na nowym miejscu, powróci na posiedzenia Rady i znów zajmie należne jej miejsce na Dworze Jej Królewskiej Mości. Lecz to były raczej obowiązki niż przyjemności, z których - jak podejrzewała Talia - Elspeth chętnie by zrezygnowała, jeśliby pozostawiono jej możliwość wyboru.
Kiedy Talia skorzystała z okazji, by ją odwiedzić i sprawdzić, jak jej się wiedzie, dziewczynka wydawała się bardzo zadowolona. Na pewno cieszyła się z więzi, jaka nawiązała się między nią a jej Towarzyszem Gweną. Keren powiedziała Talii, że widuje, iż każdą wolną chwilę ta para spędza razem na Łące. I tak powinno być. Jednak w zebraniach Rady była pewna burząca spokój osobliwość. Spędzała ona sen z powiek Talii, wprowadzała fałszywy ton niepokoju do świątecznego nastroju, który ogólnie zapanował na Dworze i w Kolegium. Również członków Rady i dworzan Talia co rusz przyłapywała na rzucaniu w jej stronę nieomalże strachliwych spojrzeń, kiedy wydawało się im, że tego nie widzi. Gdyby nie trafiało się to tak często, pomyślałaby, że to wytwory bujnej wyobraźni, lecz niemal co dzień ktoś patrzył na nią tak, jak na jakieś niezwykłe stworzenie, które może okazać się niebezpieczne. To ją trapiło, nieraz zatęskniła za Skifem i jego talentem w szpiegowaniu i wynajdywaniu pomysłowych forteli. Ale Skif w najlepszym razie był od niej odległy o wiele mil, wiedziała więc, że będzie musiała jakoś sobie radzić pod tym obstrzałem podejrzliwych spojrzeń w nadziei, że rozpuszczane o niej plotki - a nie miała wątpliwości, że one jej dotyczyły - zostaną zapomniane lub wypłyną tam, gdzie będzie mogła poddać je próbie. Na dodatek każdego dnia sporo czasu poświęcała na pomaganiu w szkoleniu młodej Uzdrowicielki, Rynee, która miała ją zastąpić w czasie jej wyprawy czeladniczej. Rynee, podobnie jak Talia, była uzdrowicielem umysłów; nie będąc Heroldem, nie mogła całkowicie zastąpić Talii, jednak mogła uczulić swoje zmysły tak, by spostrzec przygnębionych i zrozpaczonych Heroldów. Na koniec zaś czekała ją rzecz nie mniej ważna: wyczerpujące pojedynki z Alberichem, który starał się jak najszybciej przygotować Talię i Elspeth na wszelkie próby zabójców, z jakimi mogły się spotkać. - Naprawdę nie potrafię zrozumieć, dlaczego ty to wszystko robisz - powiedziała pewnego dnia Elspeth, jakiś tydzień przed uroczystą datą. - Przede wszystkim to ja z nas dwojga jestem lepszym szermierzem. - Zajęła dogodne miejsce na ławce pod ścianą sali szermierczej, usiadła ze skrzyżowanymi nogami i patrzyła na zlaną potem i poobijaną w tylu miejscach, że znudziło jej się liczyć, Talię oraz - co było zdumiewające - Albericha, który wcale nie był w lepszej kondycji. Alberich skinieniem pozwolił Talii na odpoczynek. Osunęła się na podłogę tam, gdzie stała. - Po części - odparła - to dla pozoru. Nie chcę, by ktokolwiek poza Heroldami wiedział, jak jesteś zręczna. Pewnego dnia może to ocalić ci życie. A także, zgodnie z tradycją koronowane głowy nie bronią się własnoręcznie. Ten obowiązek spada na innych. - Chyba że nie ma wyboru? Alberich kiwnął głową. Elspeth westchnęła. - Teraz zaczynam żałować, że zostałam Następczynią Tronu. Nie wygląda na to, by zezwolili mi na jakąkolwiek zabawę!
- Kociaku! - Talia ledwo mogła nabrać powietrza. - Jeśli takie jest twoje wyobrażenie o zabawie - serdecznie zapraszam! Smętne spojrzenie, które Alberich zamienił z Elspeth, świadczyły dobitniej niż słowa: ona nigdy nie zrozumie, podkreślając to niemal identycznym wzruszeniem ramion, na co Talia z ledwością opanowała wybuch śmiechu. W końcu nadszedł dzień długo oczekiwanego - i przerażającego Talię - rytuału oficjalnej inwestytury Elspeth jako Następczyni Tronu, Ceremonia hołdu miała odbyć się wieczorem, po czym miała rozpocząć się radosna biesiada. Talia, jak zwykle, nie mogła zdążyć z wszystkim na czas. Opuściła w pośpiechu Kyrila i pobiegła do łaźni, potem, skacząc po dwa stopnie naraz - do komnat na wieży. Kiedy się tam znalazła, podziękowała bogom, że jeden ze służących okazał się przewidujący i przygotował jej odzienie, gdyby tego nie zrobił, byłaby jeszcze bardziej spóźniona. Z drżeniem serca nałożyła na siebie wspaniałe szaty z jedwabiu i aksamitu. Nigdy nie nosiła ceremonialnego stroju, choć dość często pomagała ubierać się Elspeth. Stanęła przed lustrem, starając się utrzymać równowagę przy zawiązywaniu tasiemki od pantofli dookoła kostek. - A niech to licho - westchnęła. Wiedziała, jak powinien wyglądać dworzanin. Ona tak nie wyglądała. - Ha, to będzie musiało wystarczyć. Chciałabym tylko... - Czego byś chciała? Jeri i Keren wystawiły głowy spoza futryny i zastukały w skrzydło drzwi. Talia jęknęła. Jeri wyglądała tak, jak ona chciałaby wyglądać: w ślicznej szacie, pięknie uczesana; starannie zakręcone, brązowe włosy układały się we fryzurę, której każdy loczek był na swoim miejscu. - Chciałabym wyglądać tak jak ty: oszałamiająco, a nie jak oszołomiona. Jeri roześmiała się. Patrząc na nią, nikt by nie przypuścił, że prawie dorównywała Alberichowi w zręcznym szatkowaniu przeciwników niemal każdą bronią, jaka byłaby na podorędziu. - To doświadczenie, kochanie. Potrzebujesz pomocy? - Z jej zielonych oczu trysnęły iskierki. - Zajmuję się tymi nonsensami, od kiedy nauczyłam się chodzić, a mama zwykle rozkazywała wszystkim służącym w domu, by to jej przyszli z pomocą, a więc musiałam się nauczyć, jak to się robi. - Jeśli potrafisz sprawić, bym nie wyglądała jak parobek, będę ci wdzięczna dozgonnie! - Myślę - odparła wesoło Jeri - że przynajmniej to nam się uda. Na zapalonej świecy znikało kilka kolejnych marek, a Talia siedziała na swoim łożu jak na szpilkach, oczekując na wynik tajemniczych zabiegów, którym poddano jej fryzurę i twarz, podczas gdy Jeri z Keren wymieniały niezrozumiałe uwagi. W końcu Jeri wręczyła jej lustro.
- Czy to ja? - zapytała zdumiona Talia, patrząc na odbicie wyrafinowanego oblicza, wynurzającego się z ram lustra. Ślady działalności Jeri były ledwo widoczne, a jednak jakoś udało jej się uwypuklić doświadczenie i dostojeństwo, nie przydając lat, ani nic nie ujmując świeżości. Ułożyła jej zazwyczaj leżące w nieładzie loki w modną fryzurę, przeplecioną srebrną wstążką. - Czy ja się odważę poruszyć? Czy to się nie rozpadnie? - Na niebiosa, nigdy! - roześmiała się Jeri. - Po to jest wstążka, kochana. Tym razem to ci raczej nie grozi - dzięki ci, Panie - lecz doskonale znasz swe obowiązki w nagłych wypadkach. Osobisty Monarchy powinien być zdolny, obroniwszy swego władcę w walce na miecze, spokojnie obetrzeć ostrze o szatę pokonanego i wrócić na ceremonię, która się właśnie odbywa. To dlatego twoja suknia sięga tylko do kostek, a nie do podłogi, jest pozbawiona trenu i rękawy odpadają, jeśli za nie szarpnąć - o tak, wierzaj mi! Powinnam to wiedzieć, osobiście nadzorowałam szycie tej sukni. Od dawna już nie mieliśmy Osobistego Monarchy, który byłby kobietą, i nikt nie wiedział, na czym właściwie powinna polegać przeróbka kostiumu na Dwór Jej Królewskiej Mości. W każdym razie, teraz mogłabyś poćwiczyć z Alberichem i nawet loczek by ci się przy tym nie rozluźnił, ani nie odpadłaby żadna część twojego kostiumu, której sama nie chciałabyś się pozbyć. Jednak lepiej nie przecieraj oczu, bo będziesz wyglądać jak pobita. - Zebrała swoje przybory i dorzuciła: - Lepiej chodźmy już, jeśli nie chcemy utknąć w tłumie. - I nie zapomnij o najważniejszych częściach swego stroju, dzieciaku - ostrzegła Keren, gdy zaczynały schodzić po schodach. Talii nie trzeba było o tym przypominać. Pozostałe przedmioty czekały już przygotowane, leżąc na podorędziu. Po pierwsze, przypasała pas z pochwą z długim sztyletem, który ułożył się jej na prawym udzie. Łatwo mogła po niego sięgnąć - poddała to starannej próbie - przez rozcięcie w sukni. Następnie przyszła kolej na parę noży do rzucania, które można było szybko wyciągnąć z pochwy; Skif podarował je Talii dawno temu i nauczył ją, jak się nimi posługiwać. Nawet Alberich musiał przyznać, że Skif był niezrównany, jeśli chodziło o wybór tej broń. Na koniec ostrożnie ukryła w ułożonych przez Jeri włosach dwa niewielkie sztyleciki, zdobione ornamentem i migotliwymi kamieniami szlachetnymi. Żaden Herold nigdy nie był bezbronny, zwłaszcza Osobisty Królowej, o czym przypomniała jej Keren. Takiej przezorności niejeden Monarcha zawdzięcza życie. Kiedy Talia zbierała się do wyjścia, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzywszy je, ujrzała stojącego na progu Dziekana Elcartha. Po obu jego stronach, oświetleni wiszącą nad jej drzwiami latarnią, jakby żywe wcielenia Dnia i Nocy, ogromni w porównaniu z drobniutkim Elcarthem stali Dirk i Kris; dwie głowy obok siebie - jasnowłosa i o włosach czarnych jak skrzydło kruka. Talii nie obiło się o uszy, by którykolwiek wrócił ze swojej wędrówki, i zaskoczona nie mogła wykrztusić
ani słowa. Patrzyła tylko na niespodziewanych gości. - Żaden z tych galantów nie wydaje się towarzyszyć damie - odezwał się Dziekan z figlarnym błyskiem w oku, - A ponieważ nie posiadasz eskorty, natychmiast przyszłaś mi na myśl. - Cóż za troskliwość - powiedziała oschle Talia, zebrawszy w końcu myśli wiedząc, że to nie wszystko. - Nie sądzę, byście kierowali się jeszcze czym innym, nieprawdaż? - Ha, ponieważ jesteś czeladnikiem u Krisa, pomyślałem, że być może chciałabyś poznać go w spokojniejszych okolicznościach, niż podczas waszego ostatniego spotkania. A więc to Kris był jej mentorem. Sherrill nie myliła się. - Spokojniejszych? - pisnęła Talia. - To mają być spokojniejsze okoliczności? - Stosunkowo. - Elcarth! - zniecierpliwił się Dirk. - Heroldzie Talio, on się z tobą droczy. Poprosił nas o pomoc, bo znamy większość obecnych tutaj ludzi, a więc możemy ci podpowiedzieć w razie, gdybyś się pogubiła. - Wiemy również, kto skłonny byłby do intryg, choć nie spodziewamy się kłopotów ciągnął Kris. Jego niebieskie jak niebo oczy śmiały się ciepło. - Czy jednak nie sądzisz, że dwa zwaliste, nieokrzesane, stojące za plecami Królowej pachołki nie podziałają odstraszająco? - O, błogosławieni! - z ulgą wyrwało się z piersi Talii. - Byłam panicznie przerażona, że powiem coś niewłaściwego, albo zaanonsuję niewłaściwą osobę i śmiertelnie kogoś obrażę. Ostrożnie nic nie wspomniała o zabójcach, choć wszyscy czworo zdawali sobie sprawę, jak w takim przypadku byłaby użyteczna ta para. Kris uśmiechnął się szeroko, a Dirk oddał dworny ukłon, któremu niedorzeczności ujęło mrugnięcie oka, gdy podnosił wzrok na Talię. - Jesteśmy twoimi sługami, o najczarowniejsza ze wszystkich Heroldów - zaintonował, czym upodobnił się bardzo do aktora przesadnie grającego swoją rolę w jakimś okropnym dramacie miłosnym. - Och, nie bądź śmieszny! - Talia zarumieniła się, osobliwie tym połechtana, jednak czując się nieswojo. - Wiesz przecież, że przy Nessie i Sherri wyglądam jak wróbel. Kiedy widziałeś mnie ostatnio, plątałam ci się pod nogami jako dziecko i najpewniej wyglądałam jak resztki owsianki. Dla przyjaciół jestem Talia. Zwyczajnie - Talia. Dziekan obrócił się na pięcie i truchtem zbiegł schodami na dół, wydając się bardzo z siebie zadowolony. Kris roześmiał się a Dirk błysnął zębami w uśmiechu; obaj podali jej ramię. Ujęła ich obu, czując się pomiędzy nimi jak karzełek. Na schodach ledwo pomieścili się we trójkę. - Ha, ty łobuzie, znów dopiąłeś swego - rzekł Dirk do przyjaciela, ponad jej głową, mrużąc oczy, gdy wynurzyli się z półmroku klatki schodowej, wchodząc do jasno oświetlonego korytarza. Do mnie przychodzi na czeladnika kościsty obwieś, były złodziejaszek o końskim apetycie, a tu
patrzcie, co tobie się dostaje! To po prostu niesprawiedliwe! - Spojrzał w dół z wysokości swoich sześciu i pół stopy wzrostu i zwrócił się do niej: - Przypuszczam, że po tym, jak spojrzałaś na owiane słuszną sławą oblicze mojego przyjaciela, reszta nas nie ma u ciebie żadnych szans. - Na twoim miejscu ó nic bym się nie zakładała - odparła z ostrzejszą nutką w głosie. - Ja widziałam go już poprzednio i nie widać, bym z uwielbienia padała mu teraz do stóp, prawda? Mój ojciec i brat byli tak samo przystojni. Nie chcę cię obrazić, Krisie, jednak mam poważne powody, by nie ufać przystojnym mężom. Wolałabym raczej, byś miał zeza, albo brodawki, czy coś podobnego. Czułabym się o wiele bezpieczniej w twojej obecności, gdybyś był mniej doskonały. Dirk wybuchnął gromkim śmiechem na widok zmieszania na twarzy przyjaciela. - Ten nowy czeladnik jest w sam raz dla ciebie, mój stary, jedyny druhu! Odrzucony przez kobietę! Jak się czujesz w mojej skórze? - Dziwacznie - odparł z humorem Kris - zdecydowanie dziwacznie. Jednak muszę powiedzieć, że raczej czuję ulgę. Obawiałem się, że zdrowy rozsądek zawodzi Elcartha, skoro przydziela mi kobietę na czeladnika. Widziałem ciebie tylko raz lub dwa razy, pamiętasz, i wtedy niewiele mówiliśmy o sobie! Myślałem, że będziesz jak Nessa. Gdy ona jest w pobliżu, zaczynam czuć się jak ścigany jeleń! - Nagle przybrał wyraz twarzy niewinnej owieczki. - Coś mi mówi, że osobiście przyłożyłem do tego rękę; mam nadzieję, że nie masz mi za złe szczerości. - Ani trochę. To jest i moja przywara. - Doskonale, wydajesz się niespodziewanie rozsądna. Myślę, że będzie nam z sobą dobrze. - Założywszy, że ja nie poczułam niechęci do ciebie. - Talię lekko rozdrażniło tak lekko poczynione założenie, że łatwo stanie się ofiarą, usidlona jego, w powszechnym mniemaniu, ujmującymi manierami. - Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że nie liczy się jajek, póki ich kura nie zniesie? Sądząc z wyrazu twarzy Krisa, taka możliwość nie przyszła mu do głowy, i że raczej nie wie, co z takim fantem począć. Nie pomógł mu w tym krztuszący się ze śmiechu Dirk. - A to ci przyłożyła, stary! - dusił się. - Chwała niech będzie Gwiazdom! Żyłem nadzieją, że nadejdzie dzień, kiedy to ciebie coś takiego spotka, a nie mnie! - Na Jasne Niebiosa, nie trap się tym - powiedziała Talia, którą opanowało współczucie. Oboje jesteśmy Heroldami, na miły bóg! Jakoś się z tym uporamy, to tylko półtora roku. Nikt przecież nie nalega, bym wzięła z tobą ślub pod przymusem! Gdy Talia nawiązała do “ślubu pod przymusem” i to tonem, jakby mówiła o czymś bardzo przykrym, twarz Krisa nabrała niezwykle tajemniczego wyrazu. - Jestem głęboko przekonany, że nie był to z twojej strony przytyk, jednak z całą pewnością nie zabrzmiało to jak pochlebstwo! - skarżył się żałośnie. - Zaczyna mi świtać, że jednak podejście
Nessy bardziej mi odpowiada! Musieli zatrzymać się w pół kroku, bo Dirk aż zgiął się wpół ze śmiechu. Strumyczki łez ściekały mu po policzkach. Musieli wspólnie zdzielić go przez plecy, by pomóc mu odzyskać oddech. - Święta... Astero... - zachłysnął się. - W życiu nie spodziewałem się, że coś takiego zobaczę. Ani usłyszę! Ho, ho! - Udało mu się jakoś przybrać wygląd skruszonego i zarazem zadowolonego. - Przebacz mi, przyjacielu. To na jedyny w swoim rodzaju widok: dla odmiany ty odtrącony! Powinieneś zobaczyć własne oblicze! Wyglądałeś Jakbyś połknął żywą ropuchę! - A to oznacza, że nic gorszego już w tym tygodniu nie może go spotkać. Słuchajcie, nic z tego nie zawiedzie nas na ceremonię - przypomniała im Talia - już jesteśmy spóźnieni. - Ona znowu ma rację - powiedział Dirk, ujmując jej ramię. - Co masz na myśli przez “znowu”? - zapytał podejrzliwie Kris, kiedy żwawo skierowali się do Wielkiej Sieni. Na szczęście przekroczenie przez nich progu ogromnej komnaty przeszkodziło w udzieleniu odpowiedzi. Dirk z niejakim trudem uporał się z określeniem osobliwych uczuć, które się w nim obudziły, gdy Talia otworzyła drzwi. Gdy po raz ostatni widział Osobistego Królowej, całkowicie wyczerpana zemdlała właściwie u jego stóp po przebytej próbie, która okazała się torturą zarówno dla jej umysłu, jak i uczuć. Dowiedział się potem, że była jakby bezpośrednio obecna na miejscu zabójstwa Herolda-Kuriera Ylsy oraz że wydobyła potem jej towarzyszkę życia, Keren, z otchłani, z której - wtrącona tam przez wstrząs spowodowany morderstwem - nie chciała dobrowolnie wyjść, pragnąc własnej śmierci. Następnie, nie tracąc czasu na odpoczynek, zaprowadziła myślą jego i Krisa do miejsca, gdzie Ylsa została zgładzona. Ta delikatna i krucha kobieta-dziecko budziła w nim opiekuńczy instynkt i równocześnie podziw dla swej odwagi. Własnoręcznie odniósł ją do izby i troskliwie położył do łoża, nie zapomniawszy zostawić jej na podorędziu gotowych do zaparzenia ziół leczniczych od bólu głowy, który nieuchronnie miał nawiedzić ją po przebudzeniu. Wiedział, że wtedy rzuciła na szalę wszystkie swe siły. Kiedy później opowiedziano mu wszystkie szczegóły tej historii, oniemiał zdumiony męstwem i wytrzymałością dziewczyny. A wyglądała tak krucho! Patrząc na nią, łatwo było ulec opiekuńczym instynktom, choć jej czyny zadawały kłam delikatnej postaci. Tym razem jednak widok Talii wydawał się obudzić w nim uczucia nieco bardziej zawikłane i Dirk nie był pewny, czy pragnął się do nich przyznać. Starał się uporać z tą sytuacją najlepiej, jak tylko potrafił - błaznując z Krisem. Mimo tego, nawet kiedy zgięty wpół zalewał się łzami ze śmiechu, w szarych zakamarkach jego umysłu czaił się niepokój, jakby jego mózg próbował go ostrzec, że przyznania się przed samym sobą nie da się nadmiernie
odwlekać. Talia starała się nie okazywać zdenerwowania, lecz pomimo wysiłków nie ulegało wątpliwości, że nerwy mają ją w swej władzy. Miała nadzieję - dało o sobie znać lekkie poczucie winy - że Kris rozumie, iż to częściowo na nim starała się wyładować podenerwowanie. Wielka Sień, oświetlona świecami i latarniami, lśniła jak złote pudełko. Usunięto stoły, a ławy ustawiono wzdłuż ścian. Dworzanie i szlachetnie urodzeni przybrali się w swe najpiękniejsze szaty; Klejnoty, srebrne i złote ozdoby chwytały światło i odbijały je tak, że całe zgromadzenie przypominało wnętrze wypełnionego biżuterią puzdra jakiejś wysoko urodzonej damy. Na tle odzianej w złoto szlachty, jaskrawo odcinały się szkarłaty Bardów, szmaragdowa zieleń Uzdrowicieli, jasnoniebieskie mundury wysokich rangą oficerów Gwardii i Armii oraz śnieżnobiała Biel Heroldów. Każdy z reprezentantów przyozdobił najlepsze swe uniformy, wdziewając sztywne kaftany ciężkie od haftów ze znakami rodzinnymi lub też przynależności do Gildii. Mężczyźni i kobiety z Gwardii, stojący na straży pod ścianami, w swych prostych ciemnoniebieskich mundurach ze srebrnymi wyłogami stanowili dla reszty ciemną ramę. Osobisty Królowej i jej eskorta stanęli za tronem - Talia na swoim zwykłym miejscu, za plecami. Selenay po jej prawej stronie, a z kolei za nią, po prawej i lewej Kris z Dirkiem. Talii wydawało się, że wspólnie wywierali imponujące i budzące zaufanie wrażenie w oczach tych, którzy przybyli tu, obawiając się, że będą świadkami słabości. Czuła jednak niepokój, ten sam, który nieustająco dręczył jej zmysły przez minione trzy tygodnie, a teraz przybrał na sile. I choćby zależało od tego jej życie, nie potrafiłaby zgłębić przyczyny. Rozpoczęła się uroczystość. Talia postanowiła nie zwracać uwagi na to, czego nie mogła zmienić, i starać się wywrzeć wrażenie osoby nieszkodliwej, lecz rzetelnie znającej swoje rzemiosło. Nie była pewna, na ile jej się to udało, lecz po chwili ów ogólnie panujący podskórny nastrój niepokoju jakby nieco ustąpił. Próbowała tchnąć nieco pewności siebie w młodą Następczynię Tronu, która zaczęła uginać się pod brzemieniem chwili. Starała się poszukać jej oczu i uśmiechnąć się, jednak w napiętej ze zdenerwowania twarzy Elspeth oczy zaczynały szklić się jakby trawione gorączką. Elspeth nie było tak łatwo jak Talii. Ceremoniał wymagał, by do każdego ze swych nowych wasali adresowała krótką, indywidualną przemowę i przebrnąwszy mniej więcej przez połowę uroczystości, zaczynało jej brakować tematów, Kris, którego muzyczne ucho bezbłędnie wyławiało potknięcia intonacyjne, pierwszy dostrzegł to, że się waha i jąka w wypowiedziach i gdy prowadzono przed jej oblicze następnego szlachcica wyszeptał: - Jego syn właśnie obdarzył go pierwszym wnukiem.
Elspeth, przygotowując się do odebrania słowa, podziękowała mu spojrzeniem pełnym dozgonnej wdzięczności, a kiedy dręczony podagrą pan z trudem podnosił się z klęczek, pogratulowała mu błogosławionego wydarzenia. Na twarzy odchodzącego pod eskortą szlachetnego starca odmalowało się pełne przyjemności zaskoczenie, bo nie miał on pojęcia, iż ktokolwiek poza najbliższą rodziną może o tym wiedzieć. W tym momencie Elspeth doszła do wniosku, że Kris zasługuje, by wynieść go do godności świętego, i przed pojawieniem się następnej znakomitości odwróciła promienną twarz do obu Heroldów. Dirk w lot połapał się w sytuacji i szepnął jej słówko o następnym. Kris zareplikował, przedstawiając dane wywiadowcze o dwóch kolejnych i Elspeth aż pokraśniała na widok pełnych wdzięczności spojrzeń obu dworzan, odzyskując werwę tak szybko, jak ją utraciła. A Kris i Dirk zaczęli zbierać punkty w tym konkursie, który wynikł tak nieoczekiwanie. Wydawało się, że Królową wiele kosztuje zachowanie niewzruszonej twarzy. Nadeszła chwila złożenia hołdu przez ostatniego dygnitarza, a wtedy wszyscy troje przyłączyli do innych Heroldów, by razem z całym Kręgiem złożyć swą przysięgę gromadnie. Potem swe przyrzeczenia złożyły Kręgi Uzdrowicieli i Bardów, a za nimi różnorodni urzędnicy i kapłani przysięgali w imieniu swych zakonów i wiernych. Długa uroczystość dobiegła kresu i wszystko przebiegło bez najmniejszego pośliźnięcia. Grupa zebrana wokół Królowej opuściła podwyższenie, oddając je muzykom z Kręgu Bardów, którzy nie ociągając się, natychmiast uderzyli w ton melodii do tańca. Talia przyłączyła się do Elspeth siedzącej w alkowie z oknem i wyściełanymi aksamitem ławami, która była zastrzeżona dla ludzi z najbliższego otoczenia Królowej. - Co też wam trojgu chodzi po głowie? - zapytała zaciekawiona. - Byłam za daleko, by cokolwiek słyszeć, lecz nie ulega wątpliwości, że ty świetnie się bawiłaś! - Heroldowie, którzy przyszli tu jako twoja eskorta, są cudowni! - żywiołowo zachwycała się Elspeth. - Nie wiedziałam już, co mam mówić, i oni podpowiedzieli to, co mi trzeba było. Nic wielkiego, lecz to, co dla nich było najważniejsze - to znaczy dla lordów i innych. A potem urządzili sobie z tego zawody i to było takie zabawne. Rozwodzili się ustalając, ile punktów co jest “warte”. Matka ledwo powstrzymała się od śmiechu. - Wyobrażam sobie - Talia uśmiechnęła się. - Kto wygrał? - Ja. - Spoza jej pleców rozległ się głos Krisa. - Nie udałoby ci się to, gdybym pierwszy pomyślał o owcy - zareplikował Dirk. - O owcy? - dociekała Talia. - O owcy? Czy ja nie mogę się o tym dowiedzieć? Dirk prychnął, a Kris zgromił go wzrokiem. - To zupełnie nieszkodliwe - odparł lekko poirytowany Kris. - Kiedy umarł mąż pani Fiony,
wraz ze zwierzchniczką Gildii, Arawell, rozpoczęły wspólne działania, które miały powiększyć fortunę jej rodziny i gałęzi Gildii Tkaczy. Sprowadziły owce o szczególnie miękkim i delikatnym runie, które było bardzo podobne do wełny jagniąt z ziem leżących poza granicami Królestwa daleko na południu. Udało im się przyzwyczaić je do naszych, surowszych zim; gdy okociły się wiosną, ich stado powiększyło się ponad dwukrotnie. Wydawało się, że powszechnie powstanie popyt na wełnę, albo na utkany z niej materiał. - Nie potośmy tutaj przyszli - powiedział z mocą Dirk. - Owce i wykłady o hodowli zwierząt! Trzymaj swoje obleśne myśli przy sobie, przyjacielu!... - Moje obleśne myśli? A któż zachłystywał się ze śmiechu jeszcze przed chwilką? - ... podczas biesiady nie ma na to miejsca. Talio, wolno mi rościć sobie prawo do pierwszego tańca na mocy tego, iż mój przyjaciel zabierze cię tylko dla siebie na rok i dłużej. - Skoro zostałem pozbawionym tancerki sierotą - dodał Kris - z ogromną przyjemnością zgłoszę podobne roszczenie wobec naszej nowo Wybranej, w tym samym celu. - Matko? - Elspeth spojrzała błagalnie na Królową. Oszałamiający wygląd Krisa wywarł na niej nie byle jakie wrażenie i aż dreszcz przez nią przeszedł, gdy wyraził ochotę zatańczenia z nią. - Moja droga, to jest twoje święto. Gdybyś nawet miała ochotę objechać dookoła Wielką Sień na Towarzyszu, mogłabyś zrobić nawet to - pod warunkiem jednak, że gotowa byłabyś stawić czoło Seneszalowi, rozwścieczonemu widokiem jego cennej drewnianej podłogi porysowanej kopytami. Nie czekając na dalsze zezwolenia, Kris porwał dziewczynkę do tańca. Dirk uniósł pytająco brew, patrząc na Talię. - Och, nie - roześmiała się. - Nie wiesz, o co mnie prosisz. Tańczę jak parobek, nie mam wyczucia rytmu, i depczę mojemu partnerowi po nogach. - Co za niedorzeczność - odparł Dirk, strząsnąwszy niesforny kosmyk sprzed oczu. - Nigdy nie miałaś odpowiedniego tancerza. - Którym ty jesteś? A ja myślałam, że to Kris jest próżny! - Moja droga Talio - zareplikował, wyciągnąwszy ją na środek komnaty - trudno jest patrzeć na prawdę w tym samym, co na próżność świetle. Nie lada autorytety mogą zaświadczyć, że taniec wynagradza mi mój wygląd. Wkrótce Talia musiała przyznać, że miał zupełną rację. Po raz pierwszy taniec zaczął jej sprawiać przyjemność - wydawało się, że oboje poruszają się pod wpływem magii. Nie wyglądało, by Dirk był ze swojej tancerki niezadowolony, gdyż pozwolił ją sobie odebrać innym z wielkim ociąganiem. Kris ze swej strony, pomimo tęsknych spojrzeń niemal wszystkich młodych dziewcząt, tańczył jedynie z kobietami dużo starszymi od siebie, albo z Talią i Elspeth.
- Mam nadzieję, że nie gniewasz się, iż jesteś tak wykorzystywana - zapytał ze skruchą po szóstym lub siódmym tańcu. - Wykorzystywana? - zapytała zaciekawiona. - Jako tarcza. Tańczę z tobą, by uchronić się przed pożarciem przez tamte - skinął w kierunku grupki dworskich piękności, patrzących na niego omdlewającym wzrokiem. - Nie mogę tańczyć wyłącznie z matronami, Elspeth musi zatańczyć z kimś innym, a jedynymi Heroldami, którym mogę zaufać, że nie będą próbować mnie uwieść, jest Keren, Sherrill i ty. A tamte dwie nie tańczą. - Przyjemnie jest wiedzieć, jak wielce jestem pożądana - roześmiała się. - Czy znów okazałem się niezdarą? - Nie, doprawdy nie. Nie mam nic przeciw temu, że jestem “wykorzystywana”. Przecież i tak wszyscy wiedzą, że przydzielono nas razem, z czego wynika, że zawieramy znajomość. Możesz unikać ludzi, nie raniąc niczyich uczuć. - Ty naprawdę rozumiesz - powiedział z ulgą. - Nie chcę nikogo ranić, lecz im wszystkim wydaje się, że jeśli będą mnie uporczywie napastować, będę musiał wybrać jedną z nich. Na krótko, na długo - to wydaje się nie mieć żadnego znaczenia. Jakby nikt nigdy nie dbał o to, czego ja chcę. - Doskonale, zatem czego ty chcesz? - zapytała Talia. - Kolegium - odparł ku zdumieniu Talii. - Temu poświęcam większość mojego czasu i sił. Ja chcę je temu poświęcać. Wiele studiuję na własną rękę: historię, prawo, administrację. Chcę zastąpić Elcartha na posadzie Dziekana i Historyka, gdy już odejdzie na emeryturę, a to wymaga wiele zachodu. Nie mam wiele czasu do trwonienia, a już ani trochę na zabawę w dworskie flirty, albo pastuszka na sianie. Talia spojrzała na niego z szacunkiem. - To cudownie, choć posada Elcartha jest najcięższa i najbardziej niewdzięczna ze wszystkich, jakie przychodzą mi do głowy; czasami jest gorsza nawet od mojej. Możliwe, że ty jesteś tym, który by sobie z tym poradził najlepiej. Myślę, że nie mógłbyś służyć Kolegium i jednocześnie innej osobie e... e... - Poświęcać tyle uwagi, ile wymaga tego przyzwoity związek - dokończył za nią. - Dzięki. Czy wiesz, że jesteś pierwszą osobą poza Dirkiem, która nie uważa, iż upadłem na głowę? - Lecz co zrobisz, jeśli natkniesz się na kogoś, kogo zapragniesz? - Nie wiem, ale chyba do tego nie dojdzie. Przyznaj, Talio, że Heroldowie rzadko przywiązują się do kogokolwiek na stałe. Zawsze jest to tylko przyjaźń, czasami przybiera ona na sile, ale nie na długo. Może jest tak dlatego, że nasze serca oddajemy najpierw Towarzyszom a potem naszej służbie i, jak przypuszczam, nie ma wśród nas zbyt wielu o tak wielkim sercu, by było w nim jeszcze miejsce na trzecią miłość. Ci, którzy nie są Heroldami, wydaje się, nie mogą tego
zrozumieć. A mówiąc szczerze, nawet wśród Heroldów niewielu jest takich. Rozejrzyj się, Sherrill i Keren są jedyną parą złączoną węzłem na całe życie, która przychodzi mi do głowy. Nie mam ochoty przystawać na mniej, niż mają one. I dlatego chowam się za twoimi plecami. - Możesz się chować w nieskończoność. - Nie trzeba - odparł figlarnie. - Tylko do końca uroczystości. Potem będę bezpieczny w polu, w towarzystwie jedynej znanej mi osoby, która uważa, iż lepiej by mi było z zezem i brodawkami na twarzy. Potem ponownie odbił ją Dirk. To podczas tego tańca zauważyła, iż liczba ubranych na biało postaci zaczęła się szybko zmniejszać. - Gdzie podziali się wszyscy? - zapytała zaintrygowana. - Nieczęsto tylu nas zbiera się w jednym miejscu - odpowiedział - a więc, kiedy ludzie nużą się tańcem, ukradkiem wyślizgujemy się na nasze prywatne przyjęcie. Chcesz tam pójść? - Jasne Niebiosa, oczywiście! - wykrzyknęła z zapałem. - Niechajże tylko ściągnę spojrzenie Krisa. - Poprowadził ich bliżej miejsca, gdzie Kris tańczył z babcią wielkości karzełka, i znacząco uniósł brew, wskazując drzwi. Kiedy Kris skinął głową, Dirk postarał się, by z ostatnim akordem muzyków zakończyli taniec tuż obok wyjścia. Kris dołączył do nich, odprowadziwszy swoją partnerkę na miejsce. - A to ci była dopiero partnerka: groziła, że uprowadzi mnie do domu, “właściwie” nakarmi, a potem “odpowiednio wyszkoli”, i wiem, że nie mówiła o tańcu ani o dobrych manierach! zaśmiał się cicho. - Przyjmuję, że Talia gotowa jest do wyjścia. Ja jestem. - Doskonale, zatem wszyscy się na to zgadzamy - dodał Dirk. - Talio, idź, przebierz się w coś
wygodniejszego,
znajdź
coś,
na
czym
można
by
usiąść
i
jakąś
starą
opończę, na wypadek gdybyśmy wychodzili na zewnątrz. Jeśli grasz na instrumencie, przynieś go także. Spotykamy się w bibliotece. - To jak w dziecięcej grze w “szpiega”! - zachichotała. - Niewiele się mylisz - odparł Kris. - Wkładamy wiele wysiłku w to, by nasze przyjęcia odbywały się tylko w naszym gronie. A teraz pośpiesz się, bo wyjdziemy bez ciebie! Schwyciła swą suknię w obie ręce i leciutko pobiegła korytarzami Pałacu. Schody w swojej wieży znów pokonała skacząc po dwa stopnie naraz. Straciła nieco czasu na zapalenie lampy, a potem rozsznurowała swoją suknię i zrzuciła ją z siebie. Pomimo pośpiechu odwiesiła ją starannie; nie chciała, by stała się pomarszczona i brzydka. Przebrała się w to, co pierwsze wpadło jej do ręki. Uwolniła włosy ze wstążki, pozwalając im rozsypać się wkoło twarzy, ostrożnie umieściła Moją Panią w futerale i wetknęła za pas swój pasterski flet; zawiesiła sobie na ramieniu futerał z harfą, okryła się cała starą, wełnianą opończą jeszcze z czasów, kiedy rozpoczynała naukę, pochwyciła jedną ze swoich poduszek i była gotowa do wyjścia.
No cóż, prawie. Przypomniała sobie, co Jerri powiedziała o barwiczkach do twarzy, wstąpiła do komnaty łaziebnej u stóp wieży, by się szybko obmyć, i dopiero potem pobiec do biblioteki. Otworzywszy z rozmachem drzwi, stwierdziła, że pozostałych dwóch pobiło ją w tym wyścigu, lecz zapewne nie musieli wspinać się po kilkupiętrowych schodach. Kris stał ubrany na czarno i wyglądał zbyt poetycznie, by można to było wyrazić w słowach, Dirk zaś przyodziany był w niebieskawe szarości, w których nie było mu do twarzy, wyglądających tak, jakby po odebraniu z pralni rzucono je na stertę - co zapewne nie było dalekie od prawdy. Na dźwięk otwieranych drzwi obydwaj podnieśli głowy. - Talio! Doskonale, nie trwonisz czasu jak moje siostry - przywitał ją Dirk. - Podejdź tutaj, zdradzimy ci sekret. Talia przeszła przez komnatę do miejsca, w którym stali. Było to pierwsze przepierzenie przeznaczone do nauki. - Pierwsi, którzy wychodzą, zawsze spotykają się tutaj, by zadecydować, gdzie mamy się zebrać - wyjaśnił Dirk. - Zostawiają jakiś znak, by innym przekazać miejsce spotkania. Dzisiaj jest nim to. Pokazał jej położoną na stole książkę o rzemiośle rymarskim. - Niech zgadnę - powiedziała Talia. - Stajnie? - Blisko. Szopa na uprząż na Łące Towarzyszy! Widzisz, książkę otworzono na rozdziale o specjalnych uzdach, których my używamy - wyjaśnił Kris. - Ostatnim razem musieli położyć kamień na okładce religijnej księgi. Wykorzystaliśmy dokończoną w połowie świątynię niedaleko rzeki, ponieważ już zbyt często spotykaliśmy się w tej okolicy. Jak na mnie, zbyt tam wieje chłodem, jednak powiedziano mi, że ci którzy teraz zwołują towarzystwo, lubią ogrzewać siebie nawzajem. Talia tłumiła śmiech, gdy ukradkiem opuszczali bibliotekę. Szczelnie zamknięto okiennice szopy, by żaden promień światła nie wydostał się na zewnątrz i nie zdradził wesołej zabawy, która odbywała się w środku. Broniąc się przed chłodem, zebrani rozpalili oba kominki, które spełniały jednocześnie rolę głównego źródła oświetlenia. Trójka wśliznęła się do wnętrza w najgłębszej ciszy, by nie zakłócić opowieści, którą dość zręcznie ciągnął Herold w średnim wieku, o bliźniaczych kosmykach na posiwiałych skroniach, odcinających się wyraźnie w rzucanym przez ogień świetle. - Dziś będzie spokojnie - wyszeptał Kris Talii do ucha. - Pewnie dlatego, że tak hucznie biesiadowano w Pałacu. Nasze uroczystości zazwyczaj przebiegają odwrotnie do oficjalnych. Heroldowie leżeli na podłodze szopy w różnorodnych, najwygodniej szych dla siebie pozycjach i uważnie słuchali gawędziarza, starając się nie uronić ani słowa. Wydawało się, że jest ich około siedemdziesięciu; tylu zebranych razem Talia jeszcze w życiu nie widziała. Najwidoczniej na ceremonii złożenia hołdu stawił się każdy Herold, który tylko mógł na czas dojechać.
Gawędziarz zakończył opowieść przy wtórze zadowolonych westchnień tych, którzy go otaczali, i gdy czar opowieści prysnął, wielu zerwało się na nogi, by przywitać nowo przybyłych. Wyrażali swe przyjazne uczucia, serdecznie ściskając ich i łapiąc za ręce. Ponieważ wszyscy byli jej obcy, Talia skryła się nieśmiało w cieniu obok drzwi. - Hola, powoli moi przyjaciele! - śmiał się Dirk, wyrwawszy się z objęć witających. Przyprowadziliśmy wam kogoś. Odnalazł Talię i wyciągnąwszy długie ramię, wciągnął ją w krąg światła. - Wszyscy wiecie, że nareszcie mamy prawdziwego Osobistego Królowej, a oto ona! Zanim ktokolwiek mógł ją przywitać, z odległego kąta pokoju rozległo się radosne wycie. Ktoś, wywijając salto, przeskoczył ponad kilkoma Heroldami. Roześmiani, pochylili głowy, zasłaniając się rękami. Skoczek dotarł do Talii i porwawszy ją na ręce, uniósł wysoko w powietrze, a postawiwszy na podłodze, ucałował serdecznie. - Skif? - Z trudem złapała tchu. - W każdym calu! - zapiał Skif - A... ależ ty jesteś wysoki! - Przywdziewając Biel po raz pierwszy, Skif nie był od niej wyższy więcej niż cal czy dwa. Teraz mógłby pod względem wzrostu śmiało iść z Dirkiem w zawody. - Chyba na południu coś jest, ponieważ w ciągu ostatniego roku rzeczywiście wyrosłem zaśmiał się Skif - Zapytaj Dirka, on był moim mentorem. - Wyrosłeś? Na Jasne Niebiosa, to niewłaściwe słowo! - zakrzyknął Dirk. - Mitrężyliśmy połowę czasu na karmieniu go. Zjadał więcej niż nasze muły! - Powiedziałbym, że nieźle ci tutaj idzie - ciągnął Skif, umyślnie nie zwracając uwagi na Dirka. - Pięknie wyglądałaś na podium. Wszyscy byliśmy z ciebie dumni. Talia była zadowolona, że w przytłumionym świetle nie widać, jakim oblała się rumieńcem. - Otrzymałam wielką pomoc - powiedziała niemal przepraszająco. - Sama wielka pomoc nie wystarczy, i oboje wiemy o tym - odparł, - Ha, do licha, to nie czas i miejsce, by rozmawiać o pracy. Hej tam, wy dwaj, znacie zasady. Płaćcie za wejście! Dirk i Kris zostali ze śmiechem wypchnięci na środek pomieszczenia, gdzie gawędziarz ustąpił im swego miejsca. - Czy ktoś przyniósł harfę? - zawołał Kris. - Moja została w podróżnych tobołach, dopiero dzisiaj tutaj przyjechałem. - Ja mam - zgłosiła się Talia i gorliwe ręce wyciągnęły się, by dostarczyć mu futerał z harfą. - Czy to jest... To nie może być Moja Pani, nieprawdaż? - zapytał Kris, kiedy odblask płomieni z palenisk zatańczył na złocistym drzewie wygiętym
w delikatne kształty. - Zachodziłem w głowę, komu ją Jadus zostawił. - Pieszczotliwie przebiegł palcami po strunach, które zabrzmiały słodko. - Jest doskonale nastrojona, Talio. Dbasz o nią tak, jak na to zasługuje. Nie czekając na odpowiedź, rozpoczął starą kołysankę. Jadus był lepszym muzykiem, lecz Kris, jak na amatora, był zaskakująco zręczny, i znacznie lepszy od Talii. Przedstawiał sobą niezwykle piękny widok, złociste drzewo lśniło na tle jego czarnego stroju i kruczoczarnych włosów, kiedy w skupieniu pochylił głowę nad instrumentem. Przyjemnie było na niego i patrzeć, i słuchać jego melodii. - Macie jakieś życzenia? - zapytał, kiedy skończył. - “Słońce i Cień” - zakrzyknęło kilkoro głosów naraz. - W porządku - odparł Dirk. - Ale chcę, by ochotnik zaśpiewał “Tancerza Cieni”. Ostatnim razem chodziłem zachrypnięty przez miesiąc. - Ja mogę! - Ku swemu zdziwieniu, Talia usłyszała własne słowa. - Ty? - Dirk wyglądał na przyjemnie zaskoczonego. - Zadziwiasz swymi umiejętnościami! Zrobił dla niej miejsce obok siebie i Talia przecisnęła się przez stłoczonych na podłodze słuchaczy, by nieśmiało usiąść w jego cieniu. Ballada “Słońce i Cień” opowiadała o spotkaniu dwóch najwcześniejszych Heroldów, Rothasa-Pieśniarza Słońca i Lythi-Tancerza Cieni, na długo zanim zostali Wybrani, gdy nad ich życiem wciąż ciążyło dziwne przekleństwo. Pieśń była rozpisana na głos mężczyzny i kobiety, jednak Dirk często śpiewał ją samodzielnie. Była to jedna z owych dziwacznych pieśni, która albo zapiera ci dech w piersi, albo nudzi do łez, zależnie od wykonania. Dirk zastanawiał się, jak to będzie tej nocy. Kiedy Talia rozpoczęła swoją partię w odpowiedzi na jego, Dirk przestał się zastanawiać. Nie było cienia wątpliwości, kto ją uczył - po zręcznym frazowaniu, które wydobywało wszystko z jej delikatnego, lekko zachrypniętego głosu, znać było rękę Jadusa tak samo wyraźnie, jak po harfie, którą jej podarował. Jednak jej śpiew był nie tylko prostym efektem głosu, kierowanego umysłem, było w nim coś więcej, czego nie mógł wpoić nawet najlepszy nauczyciel. Zanosiło się na jeden z owych magicznych występów. Dirk pozwolił się porwać pieśni, nie domyślając się nawet, że tej nocy w swym popisie także przechodzi samego siebie. Wiedział o tym przygrywający im Kris żałując, że nie można zatrzymać tej chwili na zawsze. Owacja, która zatrzęsła krokwiami, wyrwała i Dirka, i Talię spod czarodziejskiego zaklęcia muzyki. Dirk uśmiechnął się jeszcze cieplej niż zazwyczaj do drobnej kobiety, która skrywała się na poły w jego cieniu, i poczuł, że ona odwzajemniła mu się tym samym.
- Ha, zapłaciliśmy nasze myto - powiedział Kris, kwitując prośby o więcej. - Teraz kolej na kogoś innego. - To niesprawiedliwe - poskarżył się z tyłu jakiś głos. - Jakże ktokolwiek z nas może wam dorównać? Komuś się jednak udało, jednak zmieniając nastrój, a nie próbując go podtrzymać. Wysoki, kościsty mężczyzna pożyczył od Talii flet, by zagrać jakąś skoczną melodię, a dwaj inni mężczyźni i dwie kobiety stanęli na środku, by ją odtańczyć, czym poderwali pozostałych. Talia, odzyskawszy swój flet, przyłączyła się do Krisa na harfie, kimś jeszcze na cytrze i Jeri na tamburynie w wiązance żwawych melodii z wiejskich jarmarków. Ponieważ zagrali je w niezwykle szybkim tempie, a były przy tym bardzo męczące, skorzy do tańca szybko opadli z sił i ponownie zamienili się w statecznych widzów. Ci z zebranych, którzy nie czuli się zbyt pewnie w sztukach, opłacili swe wejście jadłem i napitkiem. Talia dojrzała pod ścianami pokaźną liczbę małych beczułek z winem, jabłecznikiem i piwem, a obok nich koszyki z owocami, kiełbaskami, chlebem i serem. W szopie nie brakowało zabłąkanych kubków i filiżanek bez pary, które trafiały tutaj zwłaszcza podczas upalnych letnich miesięcy, gdy Heroldowie i uczniowie spragnieni bywali łyku świeżej wody ze studni zaopatrującej Towarzyszy po tej stronie Łąki. Owe poręczne naczynia napełniano, a potem uzupełniano i przekazywano sobie radośnie z rąk do rąk, zupełnie lekceważąc możliwość zakażenia się poprzez napitek gorączką i katarem. Tak jak Talia większość Heroldów przyniosła ze swoich kwater poduchy; wykorzystując siodła, ułożono z nich wygodne miejsca do leżenia, którymi dzielono się lub nie. Dochodzące z co ciemniejszych kątów pomruki spowodowały, że Talia pośpiesznie odwróciła wzrok i zasłoniła uszy. Przypomniała sobie wcześniejsze uwagi Dirka o Heroldach, którzy lubią “ogrzewać siebie nawzajem”. Od czasu do czasu jacyś kryjący się w cieniu wstawali i przyłączali się do skupionych wokoło kominków, albo szukali dla siebie spokojniejszej okolicy. Nad wszystkim zapanował nastrój wspólnoty. Nie było osoby, o którą by się nie zatroszczono, która by nie spotkała się z serdecznym przyjęciem. Po raz pierwszy Talia brała udział w zgromadzeniu swoich kompanów w tak przyjemnych okolicznościach i stopniowo zaczęło przenikać ją uczucie jedności, które wykraczało poza ściany szopy, obejmując Towarzyszy na Łące i, rozprzestrzeniając się poza jej granice, sięgało tych, którzy nie mogli przybyć, by razem z nimi spędzić tę noc. Nic dziwnego zatem, że Heroldowie, by pławić się w tak gorącej atmosferze braterstwa i w sposób bardziej osobisty przeżywać radość z Wyboru swego Następcy Tronu, porzucili oficjalną biesiadę. I wystarczyło to, by zapomniała o dziwacznym niepokoju, którego cień dręczył ją przez minione trzy tygodnie. Talia skorzystała z pierwszej okazji, by wyciągnąć Skifa z grupki otaczających go przyjaciół z roku, którzy wyraźnie zagięli parol, by opróżnić do dna pewną baryłkę.
- Chodźmy na stryszek - powiedziała, omiótłszy wzrokiem przestrzeń u powały i stwierdzając, że nikt jej nie zajął. - Nie chcę nikomu przeszkadzać i nie mam ochoty wychodzić. Stryszek okazał się wąskim, ciągnącym się wzdłuż jednej ze ścian balkonem, skąd można się było dostać do spichlerza nad belkami powały. Talia natychmiast zauważyła, że Skif - rzecz niesłychana - idąc po schodach, trzyma się ściany, a kiedy już stanęli na stryszku, przylgnął do niej plecami. - O Panie, o Pani dobrze jest się z tobą zobaczyć! - wykrzyknął radośnie, powtarzając jeden ze swych poprzednich uścisków. - Nie byliśmy pewni, czy zdążymy na czas. Zostawiliśmy cały bagaż i muły na Stanicy, zabierając tylko to, co Cymry i Ahrodie mogły udźwignąć. Tęskniłem za tobą, siostrzyczko. Listy pomagały, lecz to nie to samo, co rozmowa z tobą, zwłaszcza... Talia poczuła, że Skifa ogarnia nagle strach. - Zwłaszcza? - ... po ...wypadku. Zbliżyła się do niego, ujmując go za obie ręce. Nie musiała zbytnio się mu przyglądać, by dostrzec, jaki jest blady, jak bieleją jego zaciśnięte knykcie. - Powiedz. - Ja... nie mogę. Usunęła osłonę swych zmysłów. Był aż kolczasty od chorobliwych lęków. Bał się burz, znalezienia się w potrzasku, a najbardziej ze wszystkiego: tego, że spadnie. Wątpiła, by mógł w tym stanie spojrzeć z okna na drugim piętrze, nie zmusiwszy się do tego żelazną siłą woli. I to był ten sam młody mężczyzna, który poprowadził ją po wąskim występie wzdłuż frontowej, pałacowej ściany, i to ciemną nocą! - Pamiętasz mnie? To kim jestem? Zacznij od początku, nie śpiesz się. Pomogę ci z tym się uporać. Głośno przełknął ślinę. - To... to zaczęło się wraz z nadejściem burzy; przyłapała nas na szlaku biegnącym przez wzgórza. Wzgórza, ach! Były jak góry! O bogowie, było ciemno. Ulewa była taka, że nie widziałem uszu Cymry. Dirk jechał przodem, za nim szły muły, ja ciągnąłem na ostatku - to miało być najbezpieczniejsze miejsce. Posuwaliśmy się, bardziej lub mniej po omacku odnajdując drogę; lita skała z jednej, wąwóz z drugiej strony. Talia pogrążyła się jakby na poły w transie, ostrożnie przenikając myśli Skifa. Walczył, lecz zaczął przegrywać z lękiem, który obudził się w nim, gdy mówił. - Szlak po prostu załamał się tuż pod kopytami Cymry. Spadliśmy; zabrakło nawet czasu, by krzyknąć o pomoc. Talia łagodnie dotknęła swą myślą lęku, przygarnęła go do siebie i zaczęła nad nim pracować. Przypominał ostry krzemień, szpiczasty o tnących jak brzytwa krawędziach. Miękko,
lecz nieustępliwie, jak płynąca woda zaczęła go rozmywać, tępić, tłumić. - Zaklinowało nas w połowie zbocza. Cymry był nieprzytomy; ja, jak myślę, złamałem ramię i większość żeber - niewiele pamiętam, zbyt byłem obolały, by jasno myśleć. Tam, gdzie utknąłem, powstał jakby rwący wodospad. Wiesz, że nie potrafię myślmówić zbyt dobrze, choć Darem Dirka i tak nie jest myślmowa. Nie mogłem zapanować nad sobą na tyle, by w ten sposób wzywać pomocy, a ryk burzy zagłuszał każdy głos. Trząsł się jak trzcina na wietrze. Talia objęła go i przytuliła do siebie. Fizyczne oparcie było mu tak samo potrzebne jak duchowe. - Ale Dirk odnalazł ciebie - odezwała się. - Bogowie wiedzą jedynie jak; nie miał powodów, by myśleć, że jeszcze żyjemy. - Napięcie zaczęło go szybko opuszczać, gdy Talia zaczęła odgradzać go od chorobliwych wspomnień. Nie mogła spowodować, by o wszystkim zapomniał, lecz była w stanie sprawić, by stały się one mniej rzeczywiste, nie tak natrętne. - Owinął nas powrozem i przytwierdził do miejsca, w którym tkwiliśmy. Odwrócił czymś strumień wody i trwał z nami, wisząc na linie, wbijając w nią zęby i paznokcie, aż do końca burzy. Wtedy okrył nas kocami, wysłał Ahrodie po pomoc i wciągnął mnie na ścieżkę. Tego wcale nie pamiętam, musiałem z bólu stracić przytomność. - W jego głosie nie było już takiego napięcia. Lęk został niemal całkowicie pokonany. Czas miał rozproszyć go całkowicie. - Musiałeś wyglądać jak podtopiony szczur - dorzuciła z rozbawieniem. - Wiem, że jesteś czcicielem czystości, lecz czy nie myślisz, że to już była lekka przesada? Gapił się na nią zaskoczony, a potem wybuchnął drżącym śmiechem - teraz, gdy napięcie ustąpiło, ze sporą domieszką łez i nutką histerii, co od dawna mu było, potrzebne. Milcząc, tuliła go do siebie, póki nie minęło najgorsze i poprzez łzy nie spojrzał na jej dziecięcą w półmroku twarz. Paraliżujący strach, z którym Skif żył przez ostatnich kilka miesięcy, niemal odebrał mu głos, kiedy próbował opowiedzieć Talii, co wydarzyło się owej okropnej nocy. Cierpiał, dręczony przynajmniej raz na tydzień sennymi koszmarami, w których wciąż na nowo przeżywał ten sam wypadek. Musiał zaprząc całą pozostałą mu siłę woli, by jej to powtórzyć - przynajmniej na początku. Ale teraz, stopniowo, słowa zaczęły padać coraz płynniej. Strach zaczął powoli wyzwalać go ze swych szponów i kiedy Skif dotarł do końca swojej opowieści, uzmysłowił sobie, co Talia uczyniła dla niego. Wtedy wdzięczność i ulga przepędziły łzy z jego oczu. - Ty... ty zrobiłaś to dla mnie, prawda? Wyleczyłaś mnie tak jak Vostela i innych...? - Uhm - kiwnęła głową, dotykając jego włosów w ciemności. - Sądziłam, że nie będziesz się o to gniewał. - Nie będzie więcej koszmarów?
- Nie będzie, duży braciszku. Już nie będziesz miał ochoty chować się w szafie podczas burzy i będziesz mógł spojrzeć w dół ze stromej skalnej ściany. Prawdę mówiąc, za tydzień lub dwa powtórzysz tę historię, nie trzęsąc się jak jednodniowe kurczę, będzie to niezła opowieść, która podbije dla ciebie serce ślicznej dziewczyny! - Ty... ty jesteś niewiarygodna - wykrztusił w końcu Skif, przyciskając ją mocno do siebie. - Tak jak i ty. Borykać się z takim lękiem przez ten cały czas i nie pozwolić, by on wziął nad tobą górę! Parę chwil siedzieli w milczeniu obok siebie. Dopiero pomruk głosów, rozbrzmiewający poniżej przywrócił ich otoczeniu. - Do kroćset! To ma być biesiada, na której powinnaś się świetnie bawić - zreflektował się Skif. - I tak jest, teraz, kiedy nic ci już nie dolega. - Wstała i podała mu dłoń. - Ha, wracam do śpiewania. Coś mi się widzi, że koleżanka z twojego roku, Mavry, wygląda, jakby czuła się odrobinę osamotniona. - Uhm, istotnie - odparł, badawczo wpatrując się w oświetlony krąg, - Myślę, że dotrzymam jej towarzystwa. I... siostro-w-sercu... - Niepotrzebne są podziękowania, kochany. Zamiast odpowiadać, ucałował ją w czoło, zbiegł w podskokach po schodach ze stryszku i udał się na drugą stronę szopy, gdzie Mavry ochoczo zrobiła mu obok siebie miejsce. Talia w samą porę przyłączyła się ponownie do muzyków, bo Dirk właśnie zażądał odśpiewania z nią kolejnego duetu. Dopiero na jej oświadczenie, że do cna zaschło jej w gardle, pozwolono, by ktoś inny zajął jej miejsce. To, że czas upływa, zauważyła dopiero, gdy zaczęła szeroko ziewać. Kiedy próbowała go obliczyć, poczuła się tym wstrząśnięta. Przekonana, że musi się mylić, chyłkiem zakradła się do drzwi i spojrzała na wschód. Na horyzoncie zaczynało szarzeć. Nie ulegało wątpliwości, że słońce wzejdzie za niespełna godzinę. Zebrała swoje rzeczy. Nagle poczuła się tak, jakby miała za chwilę osunąć się na ziemię. Dirk, półleżąc na oparciu zrobionym z siodła i kilku końskich derek, wydawał się spać, kiedy prześlizgiwała się obok niego. Jednak w chwili, gdy próbowała się wymknąć, uniósł nieco powiekę. •
Poddajesz się? - zapytał miękko.
Kiwnęła głową, grzbietem dłoni tłumiąc jeszcze jedno ziewnięcie. - Podobało ci się? - Na jej pełne zachwytu kiwnięcie głową uśmiechnął się. Był to jeszcze jeden z jego cudownie ciepłych uśmiechów, którym wydawał się przytulać ją do siebie, odgradzając od wszystkich i wszystkiego. - I ja niedługo udam się na spoczynek. Wtedy mniej więcej wszyscy zaczną się rozchodzić. Nie obawiaj się, że ktoś cię będzie dzisiaj oczekiwać na służbie. Nikt nie
zerwie się wcześniej niż koło południa. Spójrz tam. - Jego lewa brew wygięła się znacząco. Talia ze zdumieniem ujrzała Królową, Ubrana w stare, znoszone skóry, siedziała wygodnie, dzieląc się opończą i opierając głowę na ramieniu gawędziarza w średnim wieku. Niedaleko niej rozsiadł się Alberich, wyciskający ostatnie krople z bukłaka z winem, razem z Keren, Sherrill i Jeri. - Jak to się stało, że nie zauważyłam nadejścia Królowej i Albericha? - zapytała go Talia. - To proste. Śpiewałaś w tym momencie. Rozumiesz? Nikt nie zauważy twojej nieobecności. Śpij długo i smacznie. I, Talio, przyjemnych snów. - I tobie, Dirk - powiedziała. - Będą, oj, będą - zaśmiał się i przymknął powieki. - Nie mam najmniejszych wątpliwości. TRZECI
Talia zazwyczaj nie sypiała ani długo, ani twardo. Być może wypiła więcej wina niż zazwyczaj, może spowodowała to tak niezwykle późna godzina, o której położyła się do łoża; w każdym razie zbudziło ją dopiero słońce, świecąc prosto w oczy. Ponieważ okno jej komnaty wychodziło na wschód, ustawiła łoże wezgłowiem tuż przy parapecie, by mieć zapewniony dopływ świeżego powietrza i by twarz mógł chronić od słońca cień jeszcze długo po zwykłej porze budzenia. Bez względu na chłód panujący w zimie, nie mogła wyzbyć się lekkiego lęku przed zamkniętym pomieszczeniem, a taki wzbudzały w niej zamknięte okiennice. Zatem tylko oszklone okna i zasłona z cienkiej tkaniny odgradzały jej oczy od promieni słonecznych; tymczasem okna stały otwarte, zaś zasłony odsunął rześki wietrzyk. Półprzytomna zmrużyła oczy porażone blaskiem. Przyszło jej do głowy, że jest prawie południe i jakby na potwierdzenie, przez otwarte okno wtargnęły ostrzegawcze uderzenia dzwonu w Kolegium. Od wypitego ostatniej nocy wina nabawiła się lekkiego bólu głowy. Mruknęła coś do siebie pod nosem o głupcach i braku zdrowego rozsądku i naciągnęła poduszkę na głowę, mając ochotę z powrotem zapaść w sen. Jednak dręczące poczucie obowiązku (i jeszcze bardziej nagląca konieczność udania się w ustronne miejsce) nie pozwoliły jej dalej gnuśnieć. Była tak zmęczona ostatniej nocy - a może tego ranka? - że ledwie zdołała ściągnąć z siebie ubranie, bezwiednie stworzyć z niego stertę na podłodze i paść do łoża. Kiedy nieco ochłonęła, poczuła, że natychmiast potrzebna jest jej kąpiel. Swędziała ją skóra głowy. O ustach lepiej było nie wspominać. Jęknęła. Najwyższy czas było wstawać. Westchnęła i podniosła się z łoża. Usiadłszy na brzegu posłania, tak długo przecierała oczy, aż w końcu mogła skupić wzrok; następnie sięgnęła po długą szatę, która wisiała na jednej z kolumn w nogach łoża. Otuliła się nią i zebrała ubranie z podłogi. Poplamione części jej ubioru wylądowały pod przykrywą kosza na brudy - do obowiązków opiekującej się tą częścią skrzydła
Heroldów należało opróżnianie go i odsyłanie rzeczy do pralni. Przyzwyczajenie się do takiej wygody będzie wymagać czasu! Pochodziła z gminu, od urodzenia zajmowała najniższy szczebel w hierarchii swego zamieszkującego Grody ludu, przybywszy do Kolegium w sposób naturalny poddała się tradycji, że uczniowie sami troszczą się o swoje potrzeby i wspólnie ciągną codzienny kierat. Przyzwyczaiła się usługiwać, a nie czekać, aż ktoś ją obsłuży! Ciepłe, gładkie drewno pod stopą działało kojąco i dlatego postanowiła, że na swej nowej kwaterze nie będzie go niczym przykrywać. Lubiła stąpać boso po nagrzanych deskach i patrzeć na jaśniejące drewno tam, gdzie dotknęło go słońce. Zaglądnęła do szafy i zarzuciła sobie nowy, czysty uniform przez ramię, w drugą rękę zebrała wiązkę innych rzeczy i skierowała się do drzwi. Wspólna dla wszystkich mieszkańców wieży izba łaziebna znajdowała się na parterze, i to była jeszcze jedna niewygoda związana z wyborem komnat akurat w tym miejscu. Prowadziła do niej długa droga, która zdawała się jeszcze wydłużać, jeśli się o niej pomyślało. Jednak w tej chwili Talia była jedynym lokatorem. Pozostałe komnaty stały opuszczone, gdyż albo ich mieszkańcy objeżdżali swoje obwody, albo nikt ich nie zajmował. Tak więc przynajmniej nie spotka się z nikim. Po otworzeniu drzwi Talia natychmiast ujrzała karteczkę. Czuła nadal czający się za oczami ból i pocierając skroń dziwiła się, co to za ranny ptaszek zdołał już zerwać się pomimo całonocnej biesiady. Rozłożyła karteczkę i, schodząc po schodach, zaczęła prześlizgiwać się oczami po piśmie. To co ujrzała spowodowało, że aż zamarła w miejscu i jeszcze raz, tym razem starannie, przeczytała kartkę. Wiadomość pochodziła od Kyrila: Domyślam się, że termin ten jest tak krotki, jakby wcale nie istniał. Jednak minionej nocy Heroldowi, który patrolował jeden z Północnych Obwodów, przydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Nie mamy nikogo wolnego, kto znałby te okolice i mógłby tam się udać. Dirk nie może - został już przydzielony do innego granicznego okręgu, gdzie do tego stopnia potrzebny jest urodzony na granicach Herold, że nie można mu przydziału zmienić. Udało nam się wymyślić, co następuje: jako że Dirk urodził się w tym rejonie, dość często przebywał tam Kris, a i ty wychowałaś się na Granicy, no i jako że nie został tobie jeszcze przydzielony żaden obwód, wydawało się nam, że wysłanie tam ciebie na praktykę czeladniczą pod okiem Krisa będzie zręcznym rozwiązaniem naszych kłopotów. Jednakże oznacza to, że będziesz musiała wyruszyć tak szybko, jak tylko będziemy ciebie mogli wysłać drogą na północ - jutro, mam nadzieję. Zgłoś się do mnie, proszę, po południowym posiłku natychmiast po przeczytaniu tej wiadomości - na odprawę i po ostatnie wskazówki. Jej pierwsza myśl była oderwana i świadczyła o braku szacunku. Wiedziała, że Kyril nie
opuścił biesiady wcześniej niż ona, jak on zdołał obudzić się, gotowy zmagać się z zawiłymi sytuacjami tak wcześnie rano? To, co jej przyszło na myśl potem, było bardziej do rzeczy. Jutro! Nie spodziewała się przydziału tak bez ostrzeżenia. Nie miała czasu do stracenia! Zbiegła po schodach do komnaty łaziebnej. Ani jej się śniło wywrzeć na Kyrilu wrażenia niezdarnej i niedbałej. Gorąca kąpiel przywróciła jej wiele sił; szczypta kory wierzbowej zaparzona w wodzie poradziła sobie z bólem głowy. Nie mogła wiele zdziałać, by rozpędzić tuman na poły spowijający jej myśli, ale miała nadzieję, iż świadomość niedostatków swoich zmysłów w pewnym stopniu je zrównoważy. Zamiast poświęcać czas na pełny posiłek, wybłagała ser, chleb i owoce od Mero. I tak była zbyt podniecona, by dużo jeść. Po raz pierwszy miała spotkać się z Kyrilem jak równy z równym. Do tej pory, nawet po przywdzianiu Bieli, ich spotkania bardziej przypominały spotkania nauczyciela z uczniem. Przed wyruszeniem na poszukiwanie Kyrila, poświęciła kilka chwil cennego czasu na porozumienie się z Rolanem. Była przygnębiona tym, że nie potrafi rozmawiać z nim słowami, jednak nawet dotknięcie go myślą podziałało na nią bardzo uspokajająco. Rolan zapewnił, że Kyrilowi ani przez myśl by nie przeszło spodziewać się, że stawi się u niego jeszcze wcześniej, i powstrzymał ją od przebrania się w ostatniej chwili w strój bardziej oficjalny. Wiedziała, że Rolan jest gotowy przyjść z pomocą, jeśliby stwierdziła, iż zadanie przerasta jej siły. Czując spory przypływ pewności siebie, skacząc po schodach, zbiegła z wieży i przekroczyła progi Pałacu. Chwilę później dotarła do części urzędniczej. Przystanęła przed drzwiami do Komnaty z Archiwami, która służyła za kancelarię Kyrila, by uspokoić się i uporządkować myśli. Obciągnęła tunikę z miękkiej skórki, wygładziła włosy, głęboko zaczerpnęła tchu, zapukała raz jeden i weszła do środka. Ogromny porządek panujący w Komnacie z Archiwami był przeciwieństwem zagraconej kancelarii Dziekana Elcartha. Słoneczne światło wlewało się przez dwa okna, które wychodziły na ogrody z zachodniej strony budynku; otwarte na oścież pozwalały, by kwitnące kwiaty napełniały komnatę swym aromatem. Pomieszczenie aż pękało od półek z księgami. Biurko Kyrila ustawiono pod jednym z okien, by jak najlepiej wykorzystywać dzienne światło. Kyril stał oparty o framugę okienną, wodząc roztargnionym wzrokiem za dworzanami spacerującymi po ogrodach. Oczywistym było, że czeka na nią. Kiedy odwracał się od okna, by ją powitać, Talia dostrzegła na jego biurku rzecz osobliwą - kołczan pełen białych strzał. - Panie? - odezwała się cicho. Uśmiechnął się do niej. Kyril ucieszył się z raźnego wyglądu Talii, która sprawiała wrażenie, iż jest w stanie podjąć się właściwie każdego zadania. Pracując z nią przez ostatnie tygodnie, szczerze uwierzył we
wszystko, co o niej mówili nauczyciele z Kolegium. Osobisty Królowej zawsze był wybijającą się osobowością pośród Heroldów, lecz Talia słusznie pretendowała do zajęcia wyróżnionego miejsca nawet pośród sobie równych. Przez jakiś czas nie potrafił zgłębić, dlaczego nawet pośród Heroldów uważana jest za istotę słodką, lecz do pewnego stopnia prostą. Nie był pewny, czy nawet on mógłby dokonać wyczynu zapamiętania w trzy tygodnie wszystkich familijnych tytułów i godeł całego Królestwa. Być może to z powodu jej - nawet teraz - tak wielkiej nieśmiałości i tego, że nie zagadnięta rzadko z własnej woli pierwsza zabierała głos; być może było tak z powodu jej umiejętności radzenia sobie z dziećmi w ogóle, a Następczynią tronu w szczególności, silnego instynktu macierzyńskiego, który niekoniecznie występował w parze z rozwiniętą inteligencją. Jednakże nawet wśród Heroldów, którzy byli jej nauczycielami, niewielu widziało prawdziwą Talię. Tak się złożyło, że nielicznym pozwoliła zbliżyć się do siebie na mniejszą odległość niż na długość ramienia. Kyril bardzo żałował, że tak niewiele czasu mógł jej poświęcić; chwilami niepokoił go ten jej osobliwy Dar tak silnej Empatii. Ujrzawszy do jakiego wysiłku jest zdolna, zrozumiał, jak bardzo jest on silny - znacznie silniejszy od Daru Uzdrowicieli. Poczuł ulgę, gdy zaczęła spędzać tak wiele czasu w otoczeniu Uzdrowicieli, którzy wiedzieli, jak ją właściwie uczyć, jeśli w ogóle ktokolwiek mógł to wiedzieć. O gdybyż tylko on miał więcej czasu... gdyby żyła Ylsa... Jednak wydawało się, że Talia doskonale nad wszystkim panuje, i pomimo tego, iż nawet pośród równych sobie zdawała się być nie doceniana, to na pewno nie wyrządzi jej krzywdy. Być może zarazem skłonność do łatwego lekceważenia jej osoby nie była wcale taka zła. Już od bez mała dwudziestu lat Kyril codziennie miał do czynienia z Dworem i Radą i wiedział, że można tym posługiwać się jak skutecznym orężem. Ludzie, widząc szczere spojrzenie oczu, mogą w jej obecności mieć skłonność do folgowania swoim językom. Nie, jej reputacja może się im wszystkim bardzo przydać. Owe niepokojące pogłoski, które dochodziły do niego ostatnio, na pewno nie przetrwają zbyt długo, gdy ludzie zaczną porównywać zasłyszane opowieści o machinacjach z jej reputacją osoby słodkiej, nieskomplikowanej i niewinnej. - Siadaj, siadaj - machnął w kierunku krzesła, sam zajmując drugie. - Nie wyglądasz najgorzej, zważywszy noc, jaką masz za sobą. Pamiętam moją pierwszą biesiadę, myślałem, że głowa będzie mnie boleć przez tydzień! Ufam, że bawiłaś się znakomicie. - Na nieśmiałe skinienie głowy uśmiechnął się ponownie. - Po raz pierwszy słyszałem twój śpiew. Jadus zaciekawiał nas wszystkich, chwaląc się twoimi zdolnościami. Nie mylił się ani o jotę! Ostatniej nocy... mówiąc prawdę, słuchałem Bardów, którzy nie potrafili dać tak wzruszającego występu. Jesteś tak dobra, jak twierdził Jadus, a może nawet lepsza. - Zaśmiał się widząc, jak Talia się rumieni. - Ha, to nie ma nic do rzeczy. Bardzo mi przykro z powodu tego całego pośpiechu, jednak nie możemy pozostawiać na dłużej okręgu tuż nad Granicą bez Herolda. W tym przypadku nie obawiamy się żadnych
kłopotów, ale ludzie z tej okolicy uważają, że żyją w dużym odosobnieniu, zwłaszcza w zimie. Muszą wiedzieć, iż są tak samo ważni dla tego Królestwa, jak okolica Stolicy. - Zmierzył ją wzrokiem, mając nadzieję, że sporo dowie się z jej odpowiedzi. W oczach, które śmiało przyjęły jego wzrok, kryło się lekkie zaskoczenie. - Ja... ja myślałam, że w okolicach Granicy zawsze należy się spodziewać kłopotów, panie odparła Talia zdobywając się na odwagę. - Pełno tam najeźdźców, rabusiów, mnóstwo trosk, nawet jeśli ich powodem nie są ludzie. - Zazwyczaj to prawda, jednak Granica w tej okolicy przebiega przez Bór Żalu, a to nie byle jaka ochrona. - Zatem opowieść o klątwie Vanyela jest prawdziwa? - Talia była zdumiona. - Żale rzeczywiście chronią Królestwo? Ale... jak. - Chciałbym to wiedzieć - odparł Kyril, na poły w zamyśleniu, - Nasi przodkowie wiedzieli o wielu rzeczach, o których my zapomnieliśmy. Wtedy potrafili posługiwać się magią, prawdziwą magią, a nie tylko naszą magią myśli - Zaklęcie Prawdy jest wszystkim, co nam po niej zostało. Klątwa Vanyela jest w Borach Żalu tak samo silna, jak w dniu, kiedy rzucił ją, wydając swoje ostatnie tchnienie. Nic, co źle życzy temu Królestwu albo jego ludziom, nie przeżyje tam dłużej niż kilka marek na świecy. Na własne oczy widywałem rezultaty. Osobiście objeżdżałem Północ; to było jeszcze wtedy, kiedy przemierzałem obwody i jeszcze nie bytem Heroldem Seneszala. Widziałem rabusiów przebitych konarami jakby oszczepem. Widziałem wyrzutków spod prawa, którzy umarli z głodu zagrzebani po pas w twardej jak skała ziemi, kiedy ta rozstąpiła się im pod stopami i zamknęła ponownie jak potrzask. Co więcej - i to jest najbardziej przerażające ze wszystkiego - widziałem barbarzyńskich najeźdźców umarłych bez jakiegokolwiek śladu na ciele, jednak o twarzach wykrzywionych straszliwym grymasem potwornego przerażenia. Nie wiem, co ich spotkało i tylko domyślam się, że umarli ze strachu. Talia pokręciła głową zadziwiona. - Trudno w to uwierzyć. Jakże klątwa może domyślać się czyichś zamierzeń? - Ja nie potrafię tego objaśnić, ani nie można tego znaleźć w starożytnych kronikach. Tak czy siak to prawda. Ty czy ja, mieszkańcy z tej okolicy mogą wędrować przez tę puszczę bez żadnej obawy. Nie odnosząc najmniejszej krzywdy, przejdzie tamtędy dziecko, ponieważ kaci puszczańscy na obszarze Żalów nie tkną ludzi nawet palcem - ha, to jedyna niezwykła właściwość w tamtej okolicy. Wierzenia religijne należą do pospolicie spotykanych, ludzie czczą Panią jako Asterę z Gwiazd, a Bogiem jest Kernos Północnych Świateł, nie ma tam przesądów, które są wymierzone przeciw kobietom. Prawdę powiedziawszy, z uwagi na Żale często na objazd tego obwodu wysyłamy samotną kobietę. Herold, którego zastąpisz, jest kobietą, może ją znasz, była od ciebie wyżej o dwa lata - Destria. - Destria? Na niebiosa, czy jest poważnie ranna? Co się stało?
- Obrażenia są dość poważne, lecz jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Próbowała ratować z pół tuzina dzieci podczas powodzi - to surowa kraina, Talio, oto główna trudność - i złamała obie nogi. - Dzięki Bogini za Towarzyszy! - Gdyby nie on, spędziłaby godziny leżąc w wodzie ze śniegiem, i najpewniej umarłaby z zimna. Nie, Sofi udało się bezpiecznie wydobyć nie tylko swego Herolda, ale i wszystkie dzieci. Wszystkich w dobrym zdrowiu, jeśli nie liczyć obrażeń Destrii. Tak oto mają się sprawy. Jak już powiedziałem, przepraszam za tak krótki termin. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. - Nic a nic - odparła Talia. - Był on przecież jeszcze krótszy, kiedy zostałam Wybrana, nieprawdaż? - Punkt dla ciebie! - zaśmiał się Kyril. - Ha, teraz nadszedł czas wyłuszczyć ci, dlaczego poprosiłem cię do siebie, a nie spotkałem się z tobą w południe przy stole, ani nie urządziłem wspólnego spotkania z Krisem, by cię o tym powiadomić. Jestem pewny, że domyśliłaś się już dawno, iż istnieją rzeczy, których nie uczymy, póki nie przywdziejesz Bieli. To, co zamierzam ci teraz pokazać, jest jednym z najlepiej strzeżonych sekretów Kręgu Heroldów. Czy nigdy nie dziwiło cię, że wymagamy, by wszyscy Heroldowie stali się łucznikami? - Nigdy o tym nie myślałam - przyznała zaciekawiona. - Rzeczywiście, wydaje mi się to nieco dziwne teraz, kiedy o tym wspomnieliście. W bitwach nie występujemy u boku królewskich Łuczników, lecz przeważnie działamy mieczem lub walczymy wręcz. Zazwyczaj nie musimy polować w poszukiwaniu żywności; kiedy objeżdżamy nasze obwody, zabieramy zapasy lub korzystamy z tego, co jest w Stanicach. A więc dlaczego musimy się uczyć napinać łuk? - By usprawiedliwić noszenie przy sobie strzał - odparł Kyril. - Nie każdy ma taki zasięg myśli jak ja. O Pani, ty wiesz, że wtedy byłoby znacznie prościej, bo czasami zwyczajne przesyłanie wieści nie wystarcza. Musimy mieć pewną, niedwuznaczną metodę przekazywania prostych komunikatów, lecz tak, by nikt nie mógł w nie wściubiać swego nosa. To dlatego wymyślono Kod Strzał, którego jak dotąd nikomu nie udało się złamać. A wszystko zaczyna się od tego... Zręcznymi i wprawnymi palcami Kyril ostrożnie obłamał chorągiewki piór u lotek zwykłej, białej strzały, którą wydobył z kołczanu. Talia widziała, że bardzo starannie wybierał pióra do obłamania - ważna była kolejność i piór, i lotek - jednak, kiedy skończył, strzała na pozór wyglądała tak, jakby ktoś obszedł się z nią beztrosko. - A więc to dlatego wszystkie nasze strzały mają lotki z piór łyski błotnej! - olśniło Talię. - Właśnie. Nie nadają się tak dobrze do tego jak gęsie, jednak ich chorągiewki są tak grube, ciężkie i równe, że lotki nic a nic się nie różnią i można je dokładnie we wzorze policzyć. Oto mój wzór. Przechowuje się go tutaj, należy do sekretów Archiwum, ale i tak jest zakodowany, by
dodatkowo zwiększyć jego bezpieczeństwo. Wie o tym jedynie czworo ludzi spoza Archiwum: Królowa, Seneszal, Elcarth i Teren, który był moim partnerem. Oprócz mnie jedynie Królowa, Seneszal i Elcarth wiedzą, jak przetłumaczyć zapisane tam szyfry. Kiedy ukończysz praktykę czeladniczą, dostaniesz do nich klucz, gdyż jest to wiedza, którą, jako Osobisty Herold Królowej, musisz posiadać. Jedynie dwóch ludzi zna wszystkie wzory szyfrów na pamięć: ja i Elcarth. Teraz już wiesz, dlaczego jedną z najważniejszych zdolności na zajmowane przez nas obu posady jest doskonała pamięć! Talia uśmiechnęła się i zagryzła wargę, by stłumić śmiech. - Ten wzór identyfikuje wiadomość określaną przez kolor opaski na brzechwie strzały, podając, że pochodzi ona ode mnie i nikogo innego. A teraz... - Wysunął kolejną strzałę z kołczanu i wyłamał chorągiewki tworząc inny wzór. - ... Oto jest twój wzór. Kiedy przekonasz mnie, że potrafisz odtworzyć go bezbłędnie po ciemku z zamkniętymi oczami i rękami na plecach, opowiem ci więcej o reszcie kodu. Poczuła lekkie zażenowanie, gdy zrozumiała, że Kyril rozumiał te słowa dosłownie. Strawiła kilka godzin, zanim nauczyła się bezbłędnie wykonywać to zadanie, bez patrzenia na strzałę i właściwie bezmyślnie, tak szybko i dokładnie, że zadowoliło to Kyrila. W tym czasie promienie słońca przepełzły przez całą długość blatu biurka, a jej żołądek zaczął przypominać, że dawno już zjadła swój ostatni posiłek. W końcu Kyril ogłosił, że Talia potrafi to należycie zrobić, i zezwolił jej umęczonym palcom odpocząć, a sam zaczął wyjaśniać tajniki kodu. - Reszta - powiedział jej - jest nieco bardziej zawiła, jednak staraliśmy się bardzo, by kolory kojarzyły się z wiadomością. Po drodze do waszego okręgu Kris wbije ci do głowy pełny kod, lecz ogólnie mówiąc, opaski pojedynczego koloru oznaczają, co następuje: biała - nie dzieje się nic złego, “wszystko w porządku, ruszaj do przodu” (zazwyczaj używana jest tylko do oznaczenia, że w okolicy znajduje się Herold, i kto nim jest); zielona to wezwanie Uzdrowiciela; purpurowa kapłana; szara - drugiego Herolda; brązowa zawiadamia tego, kto ją odebrał, by spodziewał się wiadomości, bo są jakieś kłopoty (nic poważnego, lecz wymaga to podania jakichś szczegółów i może to zająć wysyłającemu ją Heroldowi więcej czasu niż to planowano); niebieska oznacza zdradę; żółta to wołanie o pomoc zbrojnych (liczba żółtych opasek oznacza, ile potrzeba oddziałów, jeśli wyślesz wszystkie posiadane strzały oznaczone na żółto - a my wiemy dokładnie, ile ich posiadasz wysyłamy całą armię); czerwona opaska jest oznaką wielkiego niebezpieczeństwa - “przybywajcie jak najszybciej”; i na koniec czarna. Zamilkł na chwilę, nie spuszczając wzroku z Talii. - Proszę Niebiosa, byś nigdy nie musiała wysyłać czarnej strzały, Talio. Wysłanie jej oznacza nieuchronną śmierć lub zbliżającą się katastrofę. Istnieje jeszcze jeden wariant czarnego
kodu, który powinnaś poznać już teraz a nie później. Nie uszkodzona, jeśli nie liczyć wzoru na lotkach, strzała z czarnym znakiem donosi o “zupełnej katastrofie, potrzebna jest pomoc i ratunek”. Złam brzechwę i prześlij drzazgi, a wiadomość brzmieć będzie: “katastrofa, nie ma nadziei. Nie próbujcie ratunku”. Usuń grot i dowiemy się, że ten, którego kod widnieje w lotkach jest martwy. Strzała złamana lub bez grota może być oznaczona jakimkolwiek kolorem, byle lotki układały się we wzór - zawsze ich przesłanie jest dla nas jasne, lecz chcielibyśmy nie widywać ich nigdy. Talia poczuła, że dziwne, lodowate mrowienie przebiegło jej po krzyżu. W niewytłumaczalny sposób, nagle gorący, słoneczny dzień stał się szary i zimny. Otrząsnęła się z tego uczucia i słowo w słowo powtórzyła Kyrilowi to, co od niego usłyszała. - Na razie wystarczy - powiedział zadowolony. - Jesteś tak samo dobrze przygotowana do swojego pierwszego zadania jak każdy z nas, i jesteś jednym z najlepszych uczniów, jacy kiedykolwiek ukończyli Kolegium. Powinnaś sobie poradzić, choć czekają cię trudy, bo to niełatwy przydział. Wszystkiego najlepszego, Talio; będę tęsknił za tobą przez następne półtora roku. Kiedy zezwolił jej odejść, pomimo pustego żołądka postanowiła najpierw odnaleźć Krisa. Biorąc pod uwagę sytuację, pierwsze kroki skierowała do szopy z rzędami końskimi - przecież Kris dopiero co powrócił ze swego objazdu, a więc powinien przede wszystkim zatroszczyć się, czy ekwipunek jego Towarzysza został poddany niezbędnym naprawom. Odnalazła go tam rzeczywiście; razem z Dirkiem badał uważnie siodło i uprząż. Czujny jak dzikie zwierzę na najdrobniejsze poruszenie, Dirk pierwszy ją spostrzegł. - A oto nasz słowik! - zakrzyknął wesoło, obdarzając jednym ze swych uśmiechów, które wydawały się ciepłym uściskiem. - Domyślam się, że dotarły już do ciebie wieści? I Kyril przekazał kod? Skinęła głową, czując się dziwnie onieśmielona, a potem odszukała nigdy nie używany ekwipunek Rolana. Był on podobny do tego, który miał na sobie, gdy spotkali się po raz pierwszy, jedynie dzwoneczki przy uździe można było zdejmować i siodło było bardziej skomplikowane. Oprócz zwykłych popręgów wyposażono je w piersiowy i zadni, tak jak siodła wojowników; wisiało przy nim o wiele więcej rzemieni do zawieszania wszelakich przedmiotów przy skrzydłach oraz pierścieni i pasów, którymi można było przytwierdzić jeźdźca -
chorego, rannego lub
nieprzytomnego - do jego wierzchowca. Talia rzadko troszczyła się o to, by zakładać Towarzyszowi siodło i wodze w obrębie Kolegium, jednak z doświadczenia własnego i Rolana wiedziała, że przejażdżkę trwającą dłużej niż godzinę może im obojgu bardzo uprzyjemnić, zakładając mu na grzbiet siodło. A jej zakończona niemal śmiercią przygoda w rzece dowiodła, że skądinąd bezużyteczne wodze i ogłowie może się przydać nie tylko do powodowania Towarzyszem. Gdyby Rolan miał na sobie ogłowie, mogłaby
oplatać sobie wodze dookoła rąk i pozwolić, by ją dowlókł do brzegu. - Czy wszystko jest w dobrym stanie? - zapytał Kris. Kiwnęła głową potakująco, czując się jak niezdara, zapominając języka w ustach teraz, kiedy niecały dzień dzielił ją od wyruszenia w długą wędrówkę, którą spędzi głównie w jego towarzystwie. - Nie zatroszczyliśmy się jeszcze z Krisem o wystąpienie z żądaniem o zapasy dla ciebie powiedział Dirk, obdarzając ją dla dodania otuchy krzywym uśmiechem, tak jakby zmysły podpowiedziały mu, jakie targają nią uczucia. - Czekaliśmy, aż nas dogonisz. - My? - Kris podniósł brew na swojego przyjaciela. - A cóż to “my” ma oznaczać? Tak się składa, że ona jest moim czeladnikiem! - A kto nie pamięta nawet, jak wiele stai dzieli go od jego Okręgu, czy potrzebne są pożywne racje, albo trawi połowę czasu na koncypowaniu, dokąd, u licha, zmierza? - Wiesz tyle samo, co ja; nie przypominam sobie nikogo, kto odpowiadałby temu opisowi uśmiechnął się Kris. Pierś Dirka uniosła się w ciężkim westchnieniu. - Co za niewdzięczność - ot, czym to jest! Doskonale, nuże, głowo jak przetak, idziemy, byście ty i twój czeladnik przebrnęli przez Kwatermistrza. Niech Talia zobaczy, jak to się robi! Wzięli Talię pomiędzy siebie i spacerkiem opuścili tereny Pałacu, wstępując na obszar wydzielony dla Gwardii. To znaczy, spacerowali Dirk z Kirkiem, bo Talia musiała się bardzo nabiedzić, wyciągając nogi, by za nimi nadążyć. Bez chwili przerwy czuła na sobie krótkie, ciepłe spojrzenia Dirka, rzucane na nią spod oka, wtedy gdy wydawało mu się, iż ona nie patrzy. Nie była przyzwyczajona do tak nieprzerwanej, badawczej obserwacji i to budziło w niej ... - niepokój nie był właściwym słowem, niepewność być może lepiej to oddawała. Gwardziści mieli w Pałacu własne pomieszczenia, tak jak Heroldowie, jednak nie mogłyby one konkurować z Kolegium. Były tam: ośrodek ćwiczeń, miejskie koszary z kwaterami dla oficerów oraz pewna liczba niewielkich izb służących za kancelarie. Ponieważ Heroldowie i Gwardziści potrzebowali bardzo podobnych zapasów, to Kwatermistrz zaopatrywał na początku wyruszających w drogę Heroldów, natomiast o zaspokajanie wszelkich dalszych potrzeb dbano na specjalnych Stanicach Zaopatrzeniowych. Do Kancelarii Gwardzistów wchodziło się przez drzwi, na które padał już cień murów okalających Pałac i Kolegium. Siedziało tam tuzin - albo i więcej - oficerów, stłoczonych w stosunkowo niewielkiej izbie i pogrążonych po uszy w stosach papierów; jednak Kris i Dirk zdawali się doskonale znać drogę i Talia szła za nimi przez ten labirynt, a oficerowie, którym zakłócali pracę albo gromili ich spojrzeniem, albo posyłali im przyjacielskie mrugnięcie powieką. Zmierzali do stojącego na samym końcu biurka. Jego właściciel, posiwiały, stary weteran wydawał się nie na miejscu pośród młodych, pochodzących z miasta oficerów. Wydawało się, że jest bardzo
zajęty swoimi dokumentami, a jednak podniósłszy oczy, uśmiechnął się szeroko na ich widok. - Nu, już się wom nase gęby obzydły? - zakpił. - Abo, cyjś ojculek chciun obacyć, cy Herolda posoka tyz cerwona? - Nic z tego, stary piracie - odparł Kris. - Mamy wakat na Północy, który musimy wypełnić i Kyril w swej nieskończonej mądrości zarządził, że to właśnie my najlepiej się do tego nadajemy. Twarz starca natychmiast spoważniała. - Nie słyszołek Dzwonu... - Uspokój się, Levris, to nie było śmiertelne - zapewnił go Dirk. - Złamane obie nogi, tak mi powiedziano. Talio, to jest Levris, Kwatermistrz Gwardii i z racji tego, często widywany przez nas, gdy wyruszamy do swoich obwodów. Zasuszony człowieczek zerwał się zza biurka, schwycił jej dłoń jak dworzanin i ukłonił się z gracją! - Cała psyjemność po mojej stronie - powiedział poważnie i Talii zarumieniły się policzki. I zascyt, dyć sobie myślę, żeś Osobistym Królowej... - Trafiłeś w dziesiątkę. - Krisowi drgały kąciki ust. - Ona jest moim czeladnikiem. - A, tak? - Levris puścił dłoń Talii, wsparł się pod boki i spojrzał na niego surowo. - Cobyś się nie ważył próbować żadnych kusicielskich stucek, mój ty zuchu, bo jak o tym usłyse... Tym razem zarumienił się Kris, a Dirk tłumił uśmieszek. Talia postanowiła przyjść mu z pomocą. - Herold Kyril na pewno nie dałby nam wspólnego przydziału, gdyby uważał, że jest w tym coś złego - oświadczyła. - A to jest służba, a nie wycieczka dla przyjemności. - Ha, prawda - przyznał z ociąganiem, ponownie sadowiąc się za biurkiem. - A więc, jaki Okręg? - Północą Granica, Żale Dwa - powiedział Kris. - A ponieważ nie spotkamy się z wracającym stamtąd Heroldem, potrzebne jest nam pełne zaopatrzenie. - Na jutro, coś mi się widzi? I chcieć będzieta specjalnych racji. Moglibyście tak cłowiekowi sepnąć słówko zawcasu następnym razem! - burczał, ale w jego oczach przebłyskiwały iskierki humoru. - Jasne, Levris. Odtąd będziemy łamać nasze nogi zgodnie z planem, upewniwszy się z góry, czy tobie to odpowiada. - To dopiero uwidzim - zaśmiał się, wyciągając plik formularzy. Kris i Talia podpisali wszystkie podsunięte im dokumenty. Kiedy to zrobili, przepędził ich sprzed swojego biurka, odsyłając tą samą drogą, którą przyszli. - Załatwione - powiedział Kris, gdy wrócili do Kolegium. - Przygotuje dla nas na rano wszystko, czego potrzebujemy.
- Pod warunkiem, że Herold Sluggard da się przekonać, by wstać tak wcześnie - roześmiał się Dirk. - Skoro już sprawdziłaś swój rząd, teraz pozostało ci jedynie spakowanie rzeczy osobistych - ciągnął Kris, nie zwracając uwagi na przyjaciela. - Pamiętaj, że w stronach, dokąd się udajemy, chłody nastają wcześniej niż tutaj, trwają dłużej i są dokuczliwsze. Tutaj liście dopiero zaczynają zmieniać kolor, a tam już opadają. Będziemy zatrzymywać się głównie w Stanicach w pobliżu wiosek, starając się, o ile to możliwe, nie oddalać za bardzo od ludzi. - Tym niemniej - ostrzegł ich Dirk - lepiej być przygotowanym na spędzenie kilku samotnych nocy w dziczy. Mieszkałem w tamtych okolicach, a wy nie. Wioski leżą daleko od siebie, a burze śnieżne pojawiają się jakby znikąd, mogą was przyłapać z dala od najbliższej Stanicy, a więc nie zapomnijcie o odpowiednim wyposażeniu; nic nie szkodzi, jeśli nawet nie zużyjecie zapasów, lecz w razie potrzeby będziecie zadowoleni, że je macie ze sobą. Przewidujcie największe śniegi, jakie widzieliście w życiu, a potem zróbcie i na to poprawkę w górę. - O tak, siwobrody - Kris wykrzywił do niego twarz. - Najświętsze Gwiazdy, Dirk, przecież złożyłem tam twojej rodzinie wizyt bez liku! Tak się nad tym rozwodzisz, jakbyś nas oboje uważał za zielonych jak trawa na wiosnę, i bez przeszkolenia! Talia nie jest szlachetnie urodzonym, kruchym kwiatem, ona też pochodzi znad Granicy, tyle że położonej nieco dalej na południe. - Ha, od nadmiaru głowa nie boli... - Dość już tego, wyrocznio! Nic nam nie będzie! Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś moim opiekunem, a nie przyjacielem. - Kris powiedział to, spoglądając szelmowsko kątem oka na Talię, która poczuła się bardzo nieswojo. - A może, niepokoisz się o kogoś innego? Sądząc z malującego się na twarzy Krisa zaskoczenia, nawet on nie spodziewał się, że Dirkowi tak poczerwienieją uszy. - Słuchaj - Dirk odezwał się pośpiesznie - nie chcę, byście obydwoje wpadli w tarapaty. Przegrałeś ze mną zbyt wiele zakładów i ani mi się śni odbierać wygranej od twojego ojca! Czy chciałabyś jeszcze się czegoś dowiedzieć, Talio? - N... nie - zająknęła się. - Nie wydaje mi się. Dzięki wam obu. Lepiej wrócę już do moich komnat, spakować rzeczy. - Nie zapomnij: wszystko musi być w Bieli! - zawołał za nią Dirk. - Każda chwila spędzona w polu, jest chwilą na służbie; i pamiętaj żadnych szatek, uległyby tylko zniszczeniu. “Nie musiał mówić, o tych szatkach - pomyślała z lekkim wyrzutem. - Przecież nie jestem wychowaną w mieście dzierlatką”. I wtedy na jedną, króciutką chwilę ogarnęło ją zdziwienie, że tak bardzo zależy jej na jego dobrej opinii. Przepędziwszy natrętne myśli, wbiegła po schodach na swoją wieżę i przewróciła do góry nogami szafę, rozkładając na łożu wszystkie znalezione białe rzeczy. W ten sposób uchroniła się
przed pozostawieniem tuniki lub innej części ubioru, która później, w polu, mogłaby okazać się przydatna. Zapakowała tylko skórzane szorty, na zimę i na lato, ale za to wszystkie jakie były w jej posiadaniu, co do pary. “Choć wnioskując ze sposobu, w jaki o tym Dirk opowiada - pomyślała z przekąsem. Można by sądzić, że tam nigdy się nie ociepla''. Dodała jeszcze przybory do naprawiania skór i rządu, a potem na wszelki wypadek starannie zapieczętowany stój z klejem. Dawniej w Grodzie, nieraz w czasie, gdy wypasała owce, potrzebny był jej klej, którego akurat nie miała pod ręką. Na wypadek, gdyby musiała własnoręcznie cerować i prać, zapakowała przybory do szycia i kostkę twardego, stężonego mydła - niezbędnego do utrzymania nieskazitelnej Bieli jej ubioru. Zazwyczaj troszczyły się o to wioskowe pralnie, lecz nigdy nic nie wiadomo. Zabrała jeszcze małą, podróżną latarnię z dodatkowym knotem, ponieważ nigdy nie widziała, by w Stanicy było coś takiego, a jeśliby przyszło im zatrzymać się w którejś na dłużej, Światło było lepsze dla oczu niż poświata od ogniska. Nie zapomniała o przedmiotach osobistego użytku, broni, cennej książce czy dwóch i materiałach piśmienniczych. Przygotowując zwój z posłaniem, wyszperała wszystkie koce, jakie tylko udało jej się znaleźć, a oprócz tego dwa dodatkowe ręczniki oraz parę grubych pantofli z owczej skóry. Wszystko, czego potrzebował Rolan, znajdowało się w jukach przy siodle, ale mimo to zabrała jeszcze fiolkę z olejkiem, który lubił, bo utrzymywał w dobrym stanie jego kopyta i sierść, a przy tym odstraszał owady. Mimo wszystko tobół urósł do przygnębiających rozmiarów, choć starała się, by był jak najmniejszy. Patrzyła na niezdarne pakunki bliska rozpaczy, próbując wymyślić, co by tu jeszcze mogła zostawić. Kris z pewnością uzna ją za wyjątkowo niemądrą, jeśli będzie chciała wziąć wszystkie te rzeczy! - Dobra robota - powiedziała stojąca w drzwiach za jej plecami Keren. - Chciałam tutaj przyjść i pomóc ci uszczknąć nieco szczątków, ale wygląda na to, że nie jestem potrzebna. - Mówisz poważnie, czy żartujesz? - zapytała Talia, obracając się z westchnieniem ulgi, by powitać bardziej doświadczonego Herolda. - Och, oczywiście, że poważnie. Mój mentor kazał mi przepakowywać moje rzeczy trzy razy przed moją praktykę czeladniczą, a i tak nie udało mi się uczynić ich tak małymi jak twoje. Wciąż przychodziły mi do głowy przedmioty, bez których, byłam tego pewna, nie mogłabym się obejść. I wiesz, co się stało? Skończyło się na tym, że większość odesłałam tutaj. - Ależ, jakże Rolan zdoła to wszystko unieść, tobół z zapasami i jeszcze mnie na dodatek? - To proste: nie będzie musiał. Każde z was otrzyma zwierzę juczne, najpewniej muła. Hm, może nie; udajecie się na północ, możliwe, że dadzą wam chirra. Czy nikt ci tego nie powiedział? Podróżujecie po okręgu. Nie jesteście posłańcami, a więc nie musicie martwić się o szybkość. Nic się nie stanie, jeśli dostosujecie się do kroku zwierząt jucznych.
Talia westchnęła z ulgą. - Nikt mi tego nie mówił. Kris albo założył, że o tym wiem, albo umyślnie nie powiedział mi tego, bym nie zabrała za dużo. - Ha, ale teraz nie popadaj w przesadę - ostrzegła Keren. - Nie zrobię tego. Oprócz wyproszenia dodatkowej pary koców od Kwatermistrzostwa, dołożenia wszystkich trzech par wysokich butów, kilku ręczników, mydeł i tym podobnych rzeczy, chciałabym wziąć jeszcze tylko jedno - Talia wepchnęła trzecią parę butów do tobołu, obwiązała go szczelnie i odwróciła się w stronę kąta obok kominka, gdzie ostatniej nocy pozostawiła futerał z Moją Panią. Otworzyła go, rozstroiła harfę, by zabezpieczyć ją na czas podróży i dodała do stosu. - Dobry pomysł - powiedziała Keren. - Zawsze możecie utknąć w śniegach, a to uchroni was przed skoczeniem sobie do gardeł z nudów. I nie tylko. O ile nie jest to lato, tamtejsi ludzie rzadko mają okazję zobaczyć u siebie Barda. Będziecie jak dar zesłany przez bogów. - Keren... Ja... - nagle Talię ścisnęło coś za gardło. Teraz zaczynało do niej docierać to, że wyjeżdża, że opuszcza jedyne miejsce, gdzie czuła się jak w rodzinnym domu, i jedynych przyjaciół, jakich miała kiedykolwiek. - Ja... będę tęskniła. Keren uścisnęła ją. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze, wiem o tym. Kris to porządny chłopiec, pomimo że nieco za bardzo świadomy tego, jak bardzo jest przystojny. I ja będę za tobą tęskniła, mały centaurze, ale ani mi się waż płakać... - ostrzegła, złapana w pułapkę łez i śmiechu - bo i ja zacznę! Nuże, zostało nam jeszcze dość czasu, by zdążyć na koniec kolacji, przecież gotowa jesteś już żuć koński rząd. Zjadły w spokoju. Większość zdążyła się najeść i wyjść na długo przed ich przyjściem, a z tych, którzy pozostali, Talia dobrze znała jedynie Keren. Talia nieprzerwanie rozglądała się dookoła siebie. Teraz zaczynała rozumieć, jak bardzo będzie tęsknić do tego miejsca, które było jej pierwszym prawdziwym domem. Myślała, że po kolacji Keren ją opuści, jednak ku jej zaskoczeniu, starsza przyjaciółka nalegała, by Talia odprowadziła ją do komnat, a co dziwniejsze zmusiła, by pierwsza weszła przez drzwi. Były oczekiwane. W izbie goście ledwie mogli się pomieścić. Był tam Elcarth, Sherri, Jeri, Skif, Teren, a nawet Alberich. Na tle białych postaci wyróżniała się jaskrawa, zielona plama szaty Uzdrowiciela Devana. Uczniów godnie reprezentowała Elspeth. Kiedy Talia zawahała się na progu, Keren wepchnęła ją do środka komnaty szturchnięciem w plecy. - Chyba nie przyszło ci do głowy, że pozwolilibyśmy ci wyjechać bez godziwego pożegnania, nieprawdaż? - dociął oszołomionej tym wszystkim Talii Skif. - Prócz tego, zamierzałaś osowiała spędzić samotnie ostatnią noc? A to gęś! Ha, nic z tego!
Ponieważ dokładnie tego właśnie się spodziewała, Talia spąsowiała jak róża i pokazała mu język. Skif wiedział doskonale, jak łatwo Talia potrafi stronić od innych akurat wtedy, gdy są jej najbardziej potrzebni, dlatego, usłyszawszy wieść o przydziale Talii, natychmiast zaczepił Keren. Połączyli siły i szybko przygotowali małe przyjęcie, by życzyć jej szczęśliwej wędrówki i przeszkodzić nastrojom przygnębienia, które mogłyby ogarnąć Talię w ostatnich przed wyjazdem chwilach. Ujrzawszy twarz dziewczyny - kiedy uzmysłowiła sobie znaczenie tego, co dla niej zrobił. - Skif poczuł się sowicie wynagrodzony za swe wysiłki. Przez cały wieczór uczynił wszystko, co było w jego mocy, by dać do zrozumienia, ile dla niego znaczy “młodsza siostrzyczka”, wiedząc, iż dojdzie to do jej uszu. Pragnął odwdzięczyć się jakoś jej za pomoc, którą ostatniej nocy od niej otrzymał. Ciepłe spojrzenie Talii dowodziło, że udało mu się choć w części dopiąć swego. Teraz był nawet zadowolony, iż nigdy nie zostali kochankami, gdyż w końcu nic nie liczyło się tak, jak to głębokie, otwarte uczucie, którym zamiast tego zostali złączeni. A jego podejrzenie, że i ona dzieli z nim to samo uczucie, graniczyło z pewnością. - Ptaszyno, a co powiesz na piosnkę, czy dwie? Choć tego wieczoru nie było aż tak wesoło, jak podczas obchodów ubiegłej nocy, jednak urządzono go tak, by uspokoić jej myśli i natchnąć otuchą przed następnym dniem. Każdy z gości, z wyjątkiem Devana i Elspeth, przeżył podobne chwile, i każdy wiedział, jak przedstawić przyszłość w pomyślnych barwach. Mnóstwo było śmiechu i dziwacznych dykteryjek; nad wszystkim unosiła się łatwo wyczuwalna atmosfera troski. Odesłali ją na spoczynek o godziwej porze, by mogła się jeszcze tej nocy smacznie wyspać. Opuściła swych przyjaciół z uśmiechem na twarzy. Kris odpowiedział na pukanie do drzwi, spodziewając się ujrzeć na progu Dirka; mówiąc prawdę, przygotował już nawet butelkę wina i dwie szklaneczki przewidując, że jego przyjaciel nie omieszka odwiedzić go, by pogawędzić przy pożegnalnym kielichu. Był więc dość zaskoczony, ujrzawszy stojącego w ciemnej sieni swego wuja, członka Rady Królewskiej, lorda Orthallena. Zdołał, jąkając się, wydusić z siebie kilka słów na powitanie, które Orthallen potraktował jak zaproszenie. Twarz srebrnowłosego, ubranego w aksamity szlachcica - o kwadratowo zarysowanych szczękach, wciąż jeszcze przystojna - była poważna i w Krisie obudziło się mocne podejrzenie, iż nie składa on wizyty jedynie po to, by pożegnać swego bratanka. Wskazał swemu wujowi najwygodniejszy fotel w swojej komnacie i zanim usiadł naprzeciw niego, wręczył szklankę wina, która była przeznaczona dla Dirka. - Cóż, wuju? - odezwał się, doszedłszy do wniosku, że jest zbyt znużony, by bawić się w dyplomatyczne pląsy wokół tematu. - Co cię do mnie sprowadza? Wiem, że nie jest to chęć złożenia życzeń wszystkiego najlepszego na drogę. Lord Orthallen aż uniósł brew do góry w odpowiedzi na taką szczerość.
- Jak rozumiem, twoim czeladnikiem jest nowy Osobisty Królowej. Kris wzruszył ramionami. - To żaden sekret. - Czy dobrze ją znasz? - Ani trochę - przyznał. - Widziałem ją dwa razy. Wspólnie pracowaliśmy raz. Wydaje się bardzo miła, bardzo opanowana. Jej Dar jest osobliwy, ale... - To właśnie mnie niepokoi - Orthallen skwapliwie skorzystał z nadarzającej się okazji. - Jej Dar. Sądząc z tego, co zdołano mi powiedzieć, jest on rzadko spotykany u Herolda, a jeszcze rzadziej u Osobistego Królowej. Wydaje się, że nawet Heroldowie niewiele o nim mogą powiedzieć, i nie powiem, bym się cieszył z tego, że niedoświadczone dziecko zajmuje takie stanowisko, dysponując mocą tak... niezwyczajną. - Wybrał ją Rolan - odparł znużony Kris. - To powinno być dostatecznym dowodem, że potrafi nad swym Darem zapanować. - Tak, lecz uczucia są ulotne. Nie istnieje czarne ani białe, jedynie szare. Na Dworze pojawiły się plotki... - Na przykład? - Że uzależnia od siebie Następczynię. Dzieci są podatne na tego rodzaju oddziaływanie. To właśnie tak nienaturalne uzależnienie od obcej niańki, Huldy, nieomalże nie zakończyło się jej wydziedziczeniem. Krążą jeszcze i inne plotki. Kris przełknął gniewną odpowiedź; lepiej było wysłuchać wuja do końca. - Nie przerywaj sobie. - Że Talia wykorzystuje swoją moc do oddziaływania na Radę. Możesz sobie wyobrazić, jakie to mogłoby być łatwe. Gdyby członek Rady wahał się... można by z łatwością pokierować jego emocjami, skłonić, by był przychylniejszym dla którejś ze stron. Albo nawet nie to... wystarczyłoby wyczuć jego niezdecydowanie i przekonać w tradycyjny sposób. Znając stanowiska członków Rady, można by bez wielkich trudności kierować nimi zmieniając ton głosu... - To niedorzeczność! Żaden Herold nigdy nie użyłby swego Daru w ten sposób! - I ja jestem tego samego zdania - gładko odparł Orthallen. - Jednak... jedynie Uzdrowiciele obdarzeni są Darem Empatii i używają go do bardzo swoistych, humanitarnych celów. Podobny protokół postępowania w przypadku Heroldów nie istnieje. A co, bratanku, jeśli ona nieświadomie używa swoich zdolności? Tego rodzaju sił nie można ani zmierzyć, ani zważyć. Są nieuchwytne. A jeśli ona dokonuje tego rodzaju rzeczy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Kris poczuł się, jakby ktoś oblał go zimną wodą. - Przy... przypuszczam, że takiej możliwości właściwie nie ma. Nie sądzę, aby to w ogóle było możliwe, lecz nie mogę tego z miejsca uznać za fantazję.
Orthallen podniósł się z fotela. Pełen zadowolenia uśmiech wykrzywił mu usta. - Miałem nadzieję, że to właśnie mi powiesz. Liczę na ciebie, bratanku, że uśpisz wszelkie demony wątpliwości. Spędzicie osiemnaście miesięcy, przebywając razem ze sobą dzień i noc, i jestem pewny, że będziesz mógł mi powiedzieć po powrocie, iż te plotki to nic innego, jak próżne gadanie. - Jestem tego pewny, wuju - odparł Kris, odprowadzając go do drzwi. Jednak w głębi duszy wcale nie miał tej pewności. Talia przebudziła się o szarówce przed wschodem słońca. Kiedy ubrała się najszybciej jak mogła, stwierdziła, że ktoś postawił przed jej drzwiami tacę z jedzeniem. Właśnie kończyła śniadanie, gdy we framugę drzwi dyskretnie zapukał gwardzista wyjaśniając, iż przybył pomóc jej znieść za jednym razem wszystkie pakunki do szopy z rzędami. Jaskrawe światło lamp oliwnych wiszących wzdłuż ścian oślepiło ją, gdy weszła do środka. Na samym środku szopy czekał na nią Rolan, obok niego leżał złożony w stos jego rząd. W głębi stał drugi Towarzysz, za którym Talia, zbliżając się z gwardzistą, ujrzała nogi Krisa. Z boku stały spętane dwa niezwykłe zwierzęta juczne. Talia nigdy dotąd nie widziała chirra - jeśli nie liczyć obrazków w książkach - ponieważ pobyt w Kolegium w miesiącach letnich, z powodu okrywającego je grubego futra, byłby dla nich bardzo męczący. Sprowadzano je zatem do stolicy tylko w tak rzadkich przypadkach, jak ten, a stajnie hodowlane Krąg utrzymywał na północy Królestwa. Zazwyczaj Talia i Kris przebyliby pierwszy odcinek drogi, wlokąc z sobą muły ze stajni w Kolegium, i na granicy Obwodu wymieniliby je na chirra z powracającym z objazdu Heroldem. Talia doszła do wniosku, że obrazki i opisy nie oddawały całego uroku tych północnych stworzeń. W kłębie chirra dorównywały wzrostem koniom, jednak miały znacznie dłuższe szyje i dlatego łeb ich znajdował się na wysokości głowy człowieka w siodle. Zamiast kopyt posiadały łapy z pazurami, które bardzo przypominały psie, tyle że były niemal okrągłe i dużo większe, niżby się tego mogła spodziewać, sądząc po ogólnych rozmiarach zwierzęcia. Sierść obu zwierząt była kremowobiała, czarno nakrapiana; jedno z nich miało jakby mały kapturek na łebku i plamę na grzbiecie, a drugiemu szyję ozdabiał kołnierz czarnego futra, który okalał gardło i zbiegał aż na pierś. Ich duże uszy, przypominające królicze tylko bardziej okrągłe i o oklapniętych koniuszkach, sterczały skierowane w przód na szczycie czaszek. Mordki także nieco przypominały królicze. Miały brązowe, ogromne, łagodne i połyskujące inteligencją oczy. Kiedy Talia zbliżyła się do nich i wyciągnęła rękę, najpierw badawczo jej się przyjrzały, a potem po kolei, uprzejmie obwąchały jej dłoń. Kris był już w połowie inspekcji zwierząt i ich ekwipunku. - Śliczne, prawda? Czy ktoś ci kiedyś mówił, jak mogą przetrwać w tych strasznych
zamieciach? Posiadają trzy warstwy futra - wyjaśnił. Pochylił się, by dopasować popręg uprzęży jucznej i niemal zniknął za korpusem chirra. - Warstwę zewnętrzną tworzy długie futro o grubym włosie, które jest niemal nieprzemakalne, nawet szron nie tworzy się na nim. Włos warstwy środkowej jest krótszy i nie tak gruby, natomiast warstwę spodnią zrzucają co rok; jest gruba, bardzo miękka i jedwabista i to ona zatrzymuje najwięcej ciepła. Będziemy musieli czyścić je bardzo starannie, żeby ich sierść nie uległa zmierzwieniu, bo wtedy przestaną być odporne na wilgoć i zimno. - Dlaczego ich łapy są takie wielkie? - By unieść je na śniegu. Będą mogły stąpać po śnieżnej skorupie, którą kopyta Towarzysza przebiłyby na wylot - stanął przed swoim chirra i uniósł do góry jego przednią łapę, podczas gdy zwierzę z zainteresowaniem zanurzywszy nos w jego włosach, prychało. - Spójrz tutaj, widzisz włosy pomiędzy palcami? Jeśli teraz ich łapy wydają ci się wielkie, poczekaj, aż stanie na śniegu. Można by pomyśleć, że ta sierść nie ma znaczenia, ale tak nie jest, tworzy ona na śniegu jakby pajęczynę. Wolę chirra od mułów w każdym klimacie, jaki są w stanie wytrzymać. Są bardzo łagodne i mądre. W połowie przypadków, kiedy muł zaryje się kopytami w ziemię, nie wiadomo, czy to upór, czy naprawdę się czegoś boi. Chirra robią to tylko wtedy, gdy zanosi się na coś złego. Zwierzę, które stało niedaleko Talii, wyciągnęło szyję i dotknęło jej ręki, wyraźnie domagając się pieszczoty. - Jakie ciężary mogą nosić? - zapytała, drapiąc chirrę za uchem. Zadowolone stworzenie westchnęło i przymknęło oczy. - Niemal połowę tego, co ważą; tyle samo, a może nawet więcej od muła. Ha, spójrz na toboły, które teraz wnoszą, a przekonasz się. Talia była zaskoczona rozmiarami pakunków, zakładanych przez chłopców stajennych na grzbiet chirry, którą głaskała za uchem. Wydawało się, że w najmniejszym stopniu nie jest to dla nich uciążliwe. Kris rzucił okiem na zwierzę, a potem na pakunki zniesione przez Talię z komnaty. - Zostawili dość wolnego miejsca, byś mogła załadować także i swoje toboły, Talio. Nie obawiaj się, one są sprytne. Jeśli ciężar będzie większy, niż może unieść, położy się na ziemi i będzie czekać, aż zmniejszymy ładunek. Talia stwierdziła z ulgą, że chirra nie okazał po sobie chęci położenia się, kiedy na samym wierzchu tobołów z zapasami przywiązano jej pakunki. Kris pilnował rozłożenia pozostałych zapasów i swoich bagaży, a w tym czasie ona upewniała się, że popręgi chirra nie są rozluźnione, ale i nie uwierają zwierzęcia. Osiodłała Rolana własnoręcznie, dwa razy sprawdzając poprawność wykonanej przez siebie czynności, pytając przy tym ściszonym głosem:
- Nie masz chyba nic przeciwko podróży z tymi zwierzątkami, prawda? Wydawało się, że to pytanie sprawiło mu przyjemność, ale przekazał jej wrażenie, że jest zupełnie zadowolony z takich jucznych zwierząt. Talia odebrała mgliste wyobrażenie, że chirry o długiej sierści będą bardzo pożądanym towarzystwem podczas mroźnych, zimowych nocy. Przywiązała postronek od chirry do tylnego łęku i wskoczyła na siodło. Kris znalazł się na grzbiecie swego wierzchowca w chwilę później. - Gotowi? - zapytał. - Jak przystało na czeladnika! - Zatem w drogę. CZWARTY
Po ulicach miasta musieli jechać gęsiego, Kris prowadził. Talia na Rolanie wyjechała w ślad za jego chirra z bramy dziedzińca, obok szarzejących w świetle wczesnego poranka cichych budynków kolegialnych i pałacowych, wzdłuż brukowanej kocimi łbami drogi do żelaznej bramy, skąd wychodziło się już wprost na miejskie ulice - drogą, którą przybyła tutaj przed z górą pięciu laty. Spojrzała przez ramię na drogie, znajome, kamienne budynki, zastanawiając się, jaka będzie, gdy je ponownie zobaczy. Strażnicy u bramy wypuścili ich na zewnątrz. Od wschodu słońca dzieliła ich zaledwie godzina i ulice jeszcze nie były zatłoczone. Posuwali się wzdłuż długiej spirali, mijając po drodze najpierw dzielnice rezydencjalne, leżące najbliżej Pałacu, pełne ogromnych siedzib największych spośród szlachetnie urodzonych wielmożów, niektóre wielkością dorównywały Kolegiom Bardów i Uzdrowicieli, jednak od Pałacu były mniejsze. Za nimi znaczniej bliżej siebie stały domy bogaczy: kupców, rzemieślników i dostojników Gildii. Odmiennie niż Pałac i siedziby wielmożów nie wybudowano ich z szarego granitu, z którego wzniesiono także miejskie mury, lecz z drewna. Ponieważ ziemia w obrębie obwałowań była bardzo cenna, stojące tutaj domy stykały się okapami i powiększać można je było tylko przez podwyższenie, co czasami dawało dziwaczne rezultaty. Większość została wzniesiona z żelaznego dębu, który był tak wytrzymały i trwały jak stal, jednak na tym kończyło się wszelkie podobieństwo między nimi. Budowano je w niezwykle różnorodnych stylach i nierzadko rozbudowywano zgodnie z panującą w danej chwili modą, często daleko odbiegającą od pierwowzoru. Gdyby wijące się spiralnie ulice nie były tak szerokie, że mogły pomieścić trzy wozy obok siebie, słońce nigdy do nich by nie docierało, a tak przemierzanie ich wczesną porą przypominało posuwanie się po dnie kanionu o zboczach o fantastycznej rzeźbie. Talia, mijając domostwa, tłumiła śmiech. Skif - żeby nie wyjść z wprawy - często składał nieproszone wizyty na wyższych piętrach niektórych z tych domów, zazwyczaj zostawiając po sobie jakąś wiadomość, kpiąc sobie z właścicieli za brak zabezpieczeń. Tych figli Profos-Marszałek
nie wybaczyłby mu nigdy, gdyby się o nich dowiedział. Dzielnica rezydencyjna kończyła się za ostrym zakrętem ulicy w prawo. Od tego miejsca niższe piętra domów zajmowały sklepy i warsztaty rzemieślników albo kancelarie, nierzadko umeblowane sprzętami o drogich obiciach. Na wyższych piętrach znajdowały się mieszkania lub izby do wynajęcia. Na drodze, którą podążali, zaczął się niewielki ruch. Otaczali ich niemal wyłącznie zwożący swe produkty na rynek rolnicy, spośród mieszkańców miasta napotykali jedynie kupujących świeże zapasy właścicieli oberż. Talia i Kris raźno posuwali się do przodu; tylko raz czy dwa razy musieli zatrzymać się z powodu zatoru na drodze. O tej porze dnia na ulicach panował taki spokój, iż to oni byli głównym źródłem hałasu: Towarzysze bębniły podkowami o bruk, podzwaniały wiszącymi przy uździe dzwoneczkami, a chirry drapały pazurami po kocich łbach. Minęła blisko godzina, zanim dotarli do Północnej Bramy. Im bardziej oddalali się od serca miasta, tym mniej było widać wokoło oznak bogactwa. W obrębie Starego Miasta nie było dzielnic biedoty, ta osiedlała się na zewnątrz bram miejskich, tuląc się do murów obronnych, jakby w nadziei, że ich mocna konstrukcja ochroni ich przed żywiołami. To właśnie tutaj dorastał Skif, w osobliwym miejscu wzdłuż Gościńca Wygnańców biegnącego na Zachód. Talia nigdy tam nie była, rzadko udawała się nawet do Starego Miasta, nie mówiąc już o Nowym. Gdy raz poprosiła go, by ją tam zabrał, Skif zrobił się blady jak ściana i odmówił. Nigdy nie ponowiła swojej prośby. I tym razem miała z daleka ominąć to miejsce, gdyż Kris - przekroczywszy rzekę jeszcze w obrębie murów Starego Miasta - obrał drogę obok składów i stoczni okrętowych i opuścił miasto przez Bramę Północnej Rogatki. Panował tam całkowity bezruch; wyrobnicy jeszcze nie przybyli, do składów nie zaczęły jeszcze napływać dostawy. A więc przejechali w milczeniu obok walczącego ze snem Gwardzisty, który pomachał im na pożegnanie. Za bramą droga rozszerzała się, a nawierzchnia z kocich łbów ustąpiła tej samej dziwnej substancji, która nie była ani kamieniem, ani gliną. Talii od lat nie przyszła ona na myśl, lecz teraz zaczęła się zastanawiać, co to właściwie jest, czym wyłożono niektóre gościńce Królestwa. - Kris? - zawołała, a on dał jej znak ręką, że teraz, po opuszczeniu miasta, mogą jechać obok siebie. - Co to jest? - zapytała, wskazując na powierzchnię drogi. Wzruszył ramionami. - Jeszcze jeden zapomniany sekret. Niektóre drogi, wiodące do stolicy są tym utwardzone, kilka z nich aż do Granicy. Jednak wszystkie trakty poprowadzone od czasów Elspeth Sprawiedliwej w najlepszym razie utwardzono ubitym żwirem. - Gdy zobaczył, że rozgląda się z nieukrywaną ciekawością, zapytał: - Czy nigdy dotąd nie opuszczałaś miasta? - Od kiedy zostałam Wybrana niezbyt często - odparła. - Lecz nigdy w tym kierunku. - Czy nie odwiedzałaś nawet domu rodzinnego podczas wakacji? - zapytał zdumiony.
- Moi rodzice nie byli zbyt zadowoleni ze mnie, nawet - a może zwłaszcza - po tym, gdy dowiedzieli się, że zostałam Wybrana - odparła oschle. - By się długo nad tym nie rozwodzić: wyrzekli się mnie. W Grodzie oznacza to, iż zaprzeczyli nawet, że istniałam. Spędzałam wakacje tutaj z Jadusem, dopóki żył, a potem z Keren i Ylsą, albo Gospodynią Gaytha i kucharzem Kolegium, Mero. - Zatem żyłaś pod kloszem. - W Kolegium: tak, jeśli nie liczyć pierwszego roku. Jednak nie w Grodzie. Czy wiesz coś o ludach Grodów? - Niewiele - przyznał Kris. - Wydają się tacy nudni. Obawiam się, że zapomniałem większość z tego, czego się o nich dowiedziałem jako uczeń. - Twoje życie zależy od tego, czy urodziłeś się mężczyzną, czy kobietą. Lud Grodów pochodzi spoza Królestwa, z Karsu, jeśli ciebie to interesuje. Uciekli przed prześladowaniami religijnymi. Wierzą w potężnego Boga i bierną, poddaną mu Boginię, a Karsyci są monoteistami. Tak było... och, dwa pokolenia temu. Są bardzo tajemniczy, zawzięcie chcą ocalić swój styl życia. Mężczyźni mają jeszcze jakiś wybór, a przed kobietami są dwie drogi: służyć Bogini w klasztorze jako oddzielona od świata czcicielka związana przysięgą milczenia albo wyjść za mąż. Dokonujesz wyboru w dojrzałym wieku około trzynastu lat. - Trzynaście! - na twarzy Krisa odbiło się osłupienie. - Na ognie piekielne, Kris, na Granicy życie jest twarde! Ty powinieneś o tym wiedzieć, przecież twój przyjaciel pochodzi znad Granicy. Pamiętam, że najeźdźcy napadali nas każdej zimy. Ziemia jest kamienista i trudna do uprawy. Ludy Grodów nie wierzą w umiejętności Uzdrowicieli, tak więc mnóstwo lekkich ran i chorób kończy się śmiercią. Jeśli skończywszy piętnaście lat, nie wyjdziesz za mąż, istnieje obawa, że nie zostawisz żadnego potomka, a tam każda para rąk jest im potrzebna. - Mówisz tak, jakby ci się podobał taki tryb życia, jakbyś go pochwalała! - Kris był najwyraźniej zdumiony jej stanowiskiem. - Nienawidziłam go! - powiedziała po prostu. - Nienawidziłam każdej chwili, której nie spędzałam czytając albo snując marzenia. Wybór Rolana jedynie uchronił mnie przed wymuszonym małżeństwem z nieznajomym wybranym dla mnie przez ojca. Myślę, że narzucanie ograniczeń sobie, swoim dzieciom, a zwłaszcza umysłom bliskie jest zbrodni. Jednak większość ludzi z Grodu wydaje się zadowolona, a nawet szczęśliwa; zatem nie mam prawa ich osądzać. - Doskonale. Ty ich nie osądzasz, lecz co z innymi, podobnymi tobie, nieszczęśliwymi, których Rolan nie ocalił. - Słuszna uwaga. Na szczęście dla wszystkich niedoszłych buntowników Elcarth i Selenay pomyśleli o nich, wysłuchawszy mojej opowieści. Ludziom z Grodu nadano prawo do ziemi pod
warunkiem, że będą posłuszni Królowej i prawom Królestwa. Niedługo po moim przybyciu do Kolegium Selenay przeforsowała w Radzie prawo nadające Heroldom swobodny dostęp do dzieci w każdej chwili, by mogli sprawdzić, czy wszystkie dzieci w całym Królestwie są właściwie uczone naszych praw, historii i tradycji. Heroldowie, którzy posiadają Dar Myśloczucia, teraz wjeżdżają wprost do Grodu. Każdy, kto chce poświęcić więzy rodzinne i pozycję tak jak ja, ma teraz prawo wyjechać razem z nimi. Pilnują, by ci, którzy czują się nieszczęśliwi, wiedzieli o tym. Zdumiewa mnie, z jak niewielkim spotkało się to oporem, gdy opadła fala początkowego oburzenia. Przypuszczam, że starszyzna Grodu jest bardzo zadowolona, iż teraz kłopotliwi osobnicy mogą opuścić ich z własnej woli. Kris wydawał się lekko ogłupiały. - Nie wyobrażam sobie, jak ktokolwiek może nie chcieć porzucić takiego życia. Pod wpływem wspomnień Talia potrząsnęła smutno głową. Nie było całkowitą prawdą, że nie wróciła do Grodu: zrobiła to raz, przed rokiem. Wróciła w nadziei uratowania swojej siostry, Vris, i znalazła ją odmienioną nie do poznania. Vris teraz była Pierwszą Żoną, zajmowała wysoką pozycję w rodzie i miała trzy młodsze żony do sprawowania rządów. Przyjęła Talię jakby była demonem - kiedy jej się wydawało, że Talia nie patrzy, kreśliła w powietrzu święte znaki odczyniające zły urok. Prawdę powiedziawszy wyglądała i zachowywała się jak Keldar Pierwsza Żona ojca, która zrobiła wszystko, by złamać w Talii jej ducha - tak jakby była jej młodszym wcieleniem. Nie dość, że nie życzyła sobie żadnego ratunku, była nim wprost przerażona. - Kris, to nie ja za nich dokonuję wyboru drogi życia - odparła ciężko. - To do nich należy. Ja dbam jedynie o to, by mieli prawo, którego ja nie miałam, zanim nie zostałam Wybrana: prawo do ucieczki. Kris z zaciekawieniem patrzył na nią. - Kiedy już wydaje mi się, że potrafię określić, do jakiej kategorii ludzi należysz, mówisz lub robisz coś, czym wywracasz wszystko do góry nogami. Mógłbym iść o zakład, iż gdyby ci tylko dać okazję, z ochotę pociągnęłabyś na Grody na czele armii, by tylko uwolnić wszystkie kobiety. - Może, gdybym nie wiedziała o ludziach tylu rzeczy, ile wiem teraz - westchnęła. Jechali w milczeniu. Wzeszło słońce. Niebo, zrazu ciemnoróżowe, stopniowo jaśniało, mieniąc się bladym różem i błękitem. Drogę przecięły im długie, rzucane przez budynki cienie. Wkrótce opuścili obrzeża Nowego Miasta i jedynie od czasu do czasu wyrastało przed nimi pojedyncze gospodarstwo. Przed oborami zaczęły gromadzić się krowy, które porykując domagały się wydojenia. Ujrzeli ludzi przy pracy, a lekki wietrzyk przyniósł ze sobą zapach żętego zboża i schnącego siana, śpiew ptaków i głosy wiejskich zwierząt. - Opowiedz mi o sobie - odezwał się w końcu Kris. - Kiedy mówienie cię znuży, ja podejmę opowieść. Zacznij od tego, jak to było w Grodzie, zanim zostałaś Wybrana.
- To nudne. - Być może, jednak to jest część ciebie. Jako twój mentor muszę o tym wiedzieć. Starał się nie zdradzać ze swymi myślami podczas jej opowieści, jednak często wydawał się zaskoczony tym, co od niej usłyszał, a raz czy dwa razy był szczerze przerażony. Pomyślała, że z trudem mógł wyobrazić sobie kulturę, która była mu tak obca, tak ograniczająca wolność ludzi, i surowa. Talia opowiadała obojętnym głosem czując, że ludy Grodów i ich problemy są już dla niej bardzo odległe. Mogła myśleć o nich i nie odczuwać zbytniej niechęci, jak w przypadku kogoś obcego. Koło południa poczuła się w końcu zmęczona objaśnianiem Krisowi zwyczajów Grodu. Zamilkła na długą chwilę, by napić się wody z bukłaka i nagle uświadomiła sobie, jak bardzo wyschło jej w ustach. - Myślę, że dość już tej rozmowy - zakończyła stanowczo. - Co więcej, nadszedł czas na południowy posiłek - odparł. - W tym tempie chirra mogą iść w nieskończoność, a więc przerwa zależy tylko od tego, czy mamy ochotę odpocząć od siodła, czy nie. Jak się czujesz? - Mam ochotę zsiąść na chwilę - przyznała. - Bardzo, bardzo dawno temu spędziłam w siodle tyle godzin na raz. - Cieszę się, że to powiedziałaś - Jego uśmiech był zupełnie szczery i całkiem ujmujący. Przyznam, że nie bardzo lubię jadać w siodle. Gdy tylko znajdę miejsce, gdzie będziemy mogli napoić chirra i naszych Towarzyszy, urządzimy postój. Niedługo natrafili na Stanicę ze studnią i na zmianę ciągnąc wodę, zaspokoili pragnienie czworonożnych członków wyprawy, a potem spętali chirra, by razem z Towarzyszami mogły się napaść na łące, w czasie gdy oni jedli swój południowy posiłek. Siedzieli w milczeniu i wydawało się, że Krisowi nie zależy na zbytnim pośpiechu, bo najadłszy się, rozłożył się na miękkiej trawie, najwyraźniej pozwalając myślom ulotnić się w niewiadome strony, choć ze dwa razy popatrzył na Talię. Kris bał się i wiele kosztowało go, by tego nie okazać. Dręczyło go echo słów wuja, od których nie mógł się uwolnić. Z góry dokonał oceny swojego czeladnika, opierając swe założenia na młodym wieku i braku doświadczenia, a tu z tego, co mu Talia powiedziała, wynikało, że wcale nie była niedoświadczona i że z całą pewnością nie należała do osób prostych i nieskomplikowanych, o co można by ją, wnosząc z wyglądu, posądzać. Nie dziewczynka, lecz kobieta. Zaczynał się zastanawiać, czy ona kiedykolwiek miała dzieciństwo w znanym mu znaczeniu tego słowa - została przecież Osobistym Królowej na długo przed przywdzianiem Bieli. Jednak była tak drobna, sprawiała tak szczere i niewinne wrażenie, że o tym wszystkim łatwo było zapomnieć i wziąć ją za młodszą, niż była w istocie. Nie podejrzewał, by padł ofiarą zamierzonych działań, ale i nie potrafił powiedzieć, co kryje
się pod tymi pozorami. Czy była zdolna do umyślnego nadużycia swojego Daru, tak jak to opisał Orthallen? - Muszę zadać ci pewne pytanie - odezwał się w końcu. - Zrozum proszę, że wcale nie zamierzam cię obrazić. Dwór pełny jest nieprzyjemnych plotek, a ja chciałbym poznać prawdę. Czy... czy kiedykolwiek wykorzystałaś Dar, by wpłynąć na Elspeth? Zareagowała o wiele gwałtowniej, niż się tego spodziewał. - Nie! - wykrzyknęła, siadając jak wystrzelona z procy, czym spłoszyła Towarzyszy i chirra. - Jakże mogło ci coś takiego przyjść do głowy! Jej oczy rozszerzyły się z gniewu, twarz stała się blada jak ubiór, który miała na sobie. Starał się wytrzymać jej nieruchome spojrzenie. - Powiedziałem: to plotki. Ja muszę to wiedzieć. - Nie zrobiłam tego. Nigdy bym nie zrobiła. Ten... cały pomysł jest wypaczony. - Głos uwiązł jej w gardle. - Do licha! Wiedziałam, że coś osobliwego dzieje się dookoła mnie. To znaczy, widziałam, że ludzie zachowywali się dziwnie, gdy sądzili, że na nich nie patrzę. Ale coś takiego! To... to wstrętne. Czy Elspeth wie o tym? - O ile wiem, to nie... - nagle, na widok bólu w jej oczach przerwał. Zerwała się na nogi. - Ja... ja muszę wracać. Nie mogę jej zostawić samej. - Właśnie tego nie wolno ci robić - podskoczył i złapał ją za obie ręce. - Czy tego nie rozumiesz? Przecież to będzie tylko potwierdzenie tego, co chodzi ludziom po głowach. Poza tym dostałem zadanie i rozkazy. Ty nie możesz decydować, czy masz zamiar być im posłuszna, czy nie. Na chwilę ukryła twarz w dłoniach, kiedy je opuściła zobaczył, że walczy, by zapanować nad sobą. - Dobrze - powiedziała, ponownie siadając na ziemi. - Masz słuszność. Powiedziałeś, że krążą jeszcze inne pogłoski. Jakie? - Że wykorzystujesz Dar do wpływania na obcych ludzi, szczególnie członków Rady podczas kluczowych głosowań. Najprzychylniejsze z plotek głoszą, że robisz to nieświadomie, i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. - Dobrzy bogowie! Jak mam się przed tym obronić? Kris nie znał właściwej odpowiedzi, a więc ciągnął dalej: - Jeszcze jedna plotka donosi, że przy pomocy Daru odczytujesz ludzi, a potem wykorzystując znajomość ich stanów emocjonalnych, dowolnie nimi kierujesz. - O bogini! To niemal ociera się o prawdę... - I ponownie najłaskawsza wersja jest taka, że nie uświadamiasz sobie tego, co robisz. Ludzie są przestraszeni, twój Dar dotąd pojawiał się jedynie u Uzdrowicieli. Myślmówcy wytworzyli etyczne zasady, których przestrzegają, ale o tym nic nie wiedzą.
- O ile wiem, nie istnieje żaden kod etyczny - powiedziała, patrząc na niego. Jej oczy były pełne bólu, którego on nie rozumiał, i zmieszania, którego zagadkę jakże chciałby rozwiązać. - Czy to już wszystko? - Czy to nie wystarczy? Powiadają, że jesteś młoda, niedoświadczona. Niektórzy mówią, że zbyt młoda, by zajmować pozycję związaną z posiadaniem tak dużej władzy, i na dodatek posługujesz się tak dziwnym myśldarem. - Tak jakbym miała na to jakikolwiek wpływ - odparła gorzko. I po wskoczeniu na siodło długo nie odzywała się do niego, dopóki nie powrócili na Północną Drogę. Krisowi nie w smak był tak długi brak porozumienia i w końcu postanowił zrobić pierwszy krok. Dotknął myślą Tantrisa i ten zbliżył się do Rolana, tak że Kris znalazł się obok Talii, jadąc z nią niemal strzemię w strzemię. - A właściwie, jak działa twój Dar? - zapytał, mając dość tak pełnego napięcia milczenia. - Odbieram uczucia tak, jak Mówca na Odległość słyszy słowa - odparła, obracając się w siodle i obrzucając go rzeczowym spojrzeniem, od czego zrobiło mu się ciężej na duszy. - Jeśli uczucia mocno wiążą się z jakąś rzeczą, widzę ją. Jeśli są to uczucia niemiłe, złe, bolesne, czasami mogę je goić, tak jak Uzdrowiciel ranę. Ylsa powiadała, że taki Dar występuje niezmiernie rzadko samotnie, w oderwaniu, że zazwyczaj łączy się z Darem Uzdrawiania. Jak sam to wiesz. - To interesujące - odparł z całą obojętnością, na jaką mógł się zdobyć. - A więc, to dlatego mogłaś mnie poprowadzić tam, gdzie umarła Ylsa. Większość Heroldów, jak wiesz, jest Myślmówcami, a wielu z pozostałych Dalekowidzami, tak jak ja. Jedynie garstka ma tak rzadkie Dary jak ty i Dirk, no i Gryffon. Brrr! Tego akurat wcale bym nie chciał mieć. Słońce straciło dla niego nieco ze swego ciepła, gdy pomyślał o pokazie, który urządzili dla niego Gryffon z Dirkiem. - Wzniecanie płomieni to straszliwy ciężar, taka potęga łatwo wymyka się władzy, a kiedy to się stanie, ha, stajesz w płomieniach, tak jak u Płonących Sosen. Nie przydaje się na nic, tylko do obrony. Mam nadzieję, że jego przyjście na świat nie jest żadnym omenem. Heroldowie o niebywale rzadkich Darach zwykle pojawiają się, ponieważ mogą być potrzebni. Ostatnim Wzniecaczem Płomieni był Lavan Ognista Burza, a ty wiesz najlepiej, w jakich czasach przyszło mu żyć... - Zarumienił się, uzmysłowiwszy sobie, że zaczyna wpadać w patos, lecz - a niech to licho - pragnął odciągnąć jej myśli od plotek, by mogła odzyskać równowagę. - Wybacz. Ponosi mnie, kiedy zaczynam rozprawiać o Darach. To mój konik; wspólny z Kyrilem. Badanie Darów, w jakie zostaliśmy wyposażeni i czy nie rządzi tym jakaś reguła, jest niezmiernie zajmujące. - Doprawdy? - odparła z nieco większym animuszem, a jej policzki ożywiła odrobina
koloru. - Czy ktokolwiek przede mną miał tego rodzaju Dar? - O nikim takim nie wiem, jeśli chodzi o Heroldów, jednak muszę się przyznać, że przyglądałem się Darom jedynie żyjących Heroldów, a z przeszłości tylko tym, które szczególnie przyciągały uwagę. Nie mogę powiedzieć, bym słyszał o umiejętności gojenia myśli, jeśli nie liczyć Uzdrowicieli, lecz wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby okazało się, że właśnie taki Dar odróżnia Osobistego Królowej od reszty i od nas. Wydaje się, że u ciebie jest on dużo silniejszy niż u Uzdrowicieli i występuje w odosobnieniu. Najpewniej inni musieli go mieć, jednak nie był on aż tak mocny i uszedł uwagi postronnych. Jak widać, nikt raczej nie przeprowadzał badań nad Osobistymi Heroldami Monarchów, tak jak to się stało w przypadku Darów występujących powszechniej. Kiedy zastanawiam się nad tym, dochodzę do wniosku, że twoim najważniejszym zadaniem jest utrzymywanie umysłowej równowagi Monarchy, a zdolność, którą posiadasz, mogłaby okazać się niezwykle przydatna, gdyby wydarzyło się coś naprawdę niepomyślnego Starał się ze wszystkich sił dać jej do zrozumienia, że jej wierzy; że jest pewny, iż pogłoski nie mają podstaw. O jakże pragnął naprawdę mieć tę pewność! - Mogę to zrozumieć. - Zamilkła. Wydawała się zatopiona w myślach. Późne popołudniowe słońce okraszało wszystko złocistą poświatą, towarzyszący im dotąd wietrzyk przestał wiać. Oczy chirra były na poły przymknięte w rozleniwiającym cieple, słyszeli jedynie odgłosy żeńców w polu i brzęczenie owadów w trawach. - A więc ty Widzisz, a Dirk Sprowadza? - Tak jest. To dlatego pracujemy razem i zazwyczaj nie udajemy się na patrole, chyba że brakuje ludzi, tak jak ostatnio. Nie owijając w bawełnę: jesteśmy złodziejaszkami Selenay. Zaśmiał się cicho. - Jeśli wiem, czego szukam, zwykle mogę to znaleźć z odległości wielu staj. A jeśli ktoś zabierze mnie na “przejażdżkę”, tak jak ty, to jeszcze dalej. Kiedy w myślach odtworzę już dokładnie położenie szukanego przedmiotu, Dirk może je odczytać i sprowadzić - cokolwiek by to było - tam, gdzie się znajdujemy. To w ten sposób odzyskaliśmy strzały Ylsy. - Wydaje się to dużo trudniejsze niż w opowiadaniu... raczej nużące, z tego co udało mi się zobaczyć. - Dużo mniej męczące byłoby pobiec pieszo, złapać tę rzecz i biegiem wrócić. Im cięższy to przedmiot, tym trudniej jest go sprowadzić. Nie próbowaliśmy z niczym, co byłoby większe od cegły, a i od tego ból głowy dręczył Dirka przez tydzień. Byłem dość zaskoczony, że pozostało mu jeszcze tyle siły, by odnieść cię do twojej izby, kiedy odzyskał owe strzały. - Aha! - rzekła Talia jakby zadowolona, że to właśnie Dirk się o nią zatroszczył. Tajemnica została rozwiązana! Nie dawało mi to spokoju przez całe dwa lata. A więc to był on! - Wyglądał jak kwoka z jednym tylko kurczęciem. Pozwolił mi tylko deptać sobie po piętach, a przecież lepiej się czułem od niego. Twierdził, że mając tyle sióstr w rodzinie, lepiej wie, co zrobić z chorą.
- Czy on może pracować z kimś innym, nie tylko z tobą? - Nie wiemy, nigdy nie próbował, ponieważ tak świetnie może odczytywać moje myśli. Najpewniej jednak tak. Dalekowidze są do siebie podobni. - Od jak dawna pracujecie już razem? - zapytała zaciekawiona. - Od kiedy przywdzialiśmy Biel. To także był rok, kiedy zabrakło rąk do pracy, i obaj zostaliśmy czeladnikami u tego samego mentora - Gerricka. Ha, znasz go, bywa zapominalski. Zostawił mały lecz wartościowy pierścień w jednej ze Stanic Przydrożnych; był to dar Królowej dla Mistrza Gildii. Zamiast tracić czas na powrót, Dirk zaproponował, że sprowadzi go. Ja go poszukałem, znalazłem - wtoczył się pod pryczę podczas pakowania - i przekazałem położenie Dirkowi. To wtedy przekonał się, że obraz przekazywany przeze mnie był najczystszy ze wszystkich, z jakimi do tej pory pracował. - Pewnie dlatego, że jesteście na pozór tak bardzo odmienni; trudno jest mi wyobrazić sobie, że jesteście nierozłącznymi przyjaciółmi. Kris roześmiał się zadowolony, że wkroczył na bezpieczne grunty. - Byłabyś zaskoczona Dirkiem, pod tą maską trefnisia kryje się bardzo rzeczowy osobnik. I mamy bardzo podobne upodobania w muzyce, książkach, nawet w potrawach... - A białogłowach? - droczyła się z nim. - Hm, i w tym także - przyznał, uśmiechając się z ociąganiem. - I to wielka niesprawiedliwość. Biedny Dirk, nie ma znaczenia, kto pierwszy pozna damę; gdy tylko mnie ujrzy, natychmiast zamienia się w jego “siostrę”. Zazwyczaj udaje mu się zachować pogodę ducha, jednak gdybym ja był w jego skórze, irytowałoby mnie to niepomiernie! - No cóż, wie, że nic na to nie poradzi. Ty urodziłeś się zabójczo przystojny, a on... hmm, on nie - i tyle! - To niesprawiedliwe. Przynajmniej jedna kobieta powinna domyślić się, że jako człowiek Dirk wart jest dziesięć tak gładkich oblicz jak moje. - Spodziewam się, że pewnego dnia dojdzie do tego - powiedziała Talia obojętnym tonem, unikając jego wzroku. - Skąd pochodzi? Jej odpowiedź zabrzmiała nieco zbyt obojętnie, a próba utrzymania swobodnej pozy natychmiast obudziła czujność Krisa, zwłaszcza gdy padły następne pytania dotyczące jego przyjaciela. Odpowiadając na nie, zaczął się zastanawiać nad tą zagadką. Ocknęły się w nim leciutkie podejrzenia, zbyt słabe, by nazwać je domysłem. Było to podobne do próby przypomnienia sobie zapomnianego imienia. Wiedział, że dopóki nie dowie się dostatecznie dużo, by wyciągnąć wnioski, uczucie to będzie stale mu towarzyszyć... Na razie mógł tylko podświadomie odszukiwać tropy. - Z obwodu leżącego tuż obok naszego, zwanego Żale Pierwsze. Żyje tam jego ogromna
rodzina. Zwykle zabierał mnie tam z sobą na święta, wciąż to robi, kiedy mamy wolną chwilę. Trzy jego siostry razem ze swoimi mężami mieszkają z rodzicami i pomagają prowadzić gospodarstwo. To istne mrowisko; ludzie są wszędzie, trzeba uważać, bo dzieci i koty kręcą się wprost pod nogami. Jednak to cudowne miejsce, bo to są wspaniali ludzie, nie spędzisz tam samotnej albo nudnej chwili. Uśmiechnął się na poły do samego siebie, gdy przypomniał sobie niektóre z owych odwiedzin. Dręczące go wcześniej myśli umknęły jakby przepłoszone rześkim wiatrem. Rodzina Dirka; oni powinni być wędrowną trupą! Wszyscy szaleni, i co do jednego - zachwycający! Z utęsknieniem wyglądał następnego Śródzimowego Święta, które będzie mógł z nimi spędzić, jednak nie będzie to mógł być oczywiście ten rok. Ha, zawsze możliwe, że to będzie innym razem. Następne pytanie Talii przepędziło dziwny dreszcz lęku, którym przejęła go ta myśl. - Opowiesz mi zatem o sobie? - Hmm, pozwól mi pomyśleć. Moim ojcem jest lord Peregrine, jestem drugim synem, młodszym od brata o dziesięć lat, i mam bratanków i bratanice, które są niewiele młodsze od ciebie. Moi rodzice bardzo udzielają się w sprawach państwa i dlatego w rodzinnej siedzibie, zajmowali się mną głównie nauczyciele. - Wydaje mi się, że poznałam twojego ojca, jest jednym z najważniejszych współpracowników Seneszala. A twoja matka? - Organizuje zaopatrzenie dla Stanic Przydrożnych. Myślę, że chciałaby być Heroldem, jednak skoro nie została Wybrana, zajmuje się tym, co jest właśnie temu najbliższe, - Czy nie było innych dzieci w twoim wieku w waszej posiadłości? - Niewiele. Ich rodzice na pewno sądzili, że moich rozgniewałoby, gdyby zezwolili swojej dziatwie na “zbrukanie” mnie. Spędziłem mnóstwo czasu nad książkami. - Tak jak ja, tyle że nie musiałeś się z tym ukrywać! - roześmiała się. - I tu się mylisz! Moi nauczyciele zdawali się myśleć, że z chwilą otworzenia oczu powinienem zasiąść do zgłębiania wiedzy poważnej, nudnej i użytecznej. Miałem kryjówkę w koronie najstarszego drzewa w ogrodzie. Tak długo ją maskowałem, że stała się całkiem niewidoczna z ziemi. Tam przemyciłem opowieści i tomiki poezji i wymykałem się przy lada okazji. - Wietrzyk, który poruszył liśćmi drzew stojących po obu stronach drogi, zdawał się śmiać z dziecinnych eskapad Krisa. - A potem, kiedy ukończyłem dwanaście lat, rodzice zaprowadzili mnie na Dwór. Nie sądzę, by wpadło im do głowy, że Kolegium stoi na tych samych terenach uśmiechnął się. - Mimo że oni o tym nie pamiętali, ja nie zapomniałem. Żyłem nadzieją, lecz gdy żaden Towarzysz nie spotkał się ze mną już u bram, zaniechałem marzeń. Miałem zostać oficjalnie przedstawiony na dworze podczas święta Wiosennego Zrównania. Pamiętam wszystko doskonale, nawet to, że moje sznurówki u trzewików nie były dopasowane. Stałem tuż obok mojego ojca, w
ogrodzie, kiedy na obchodach zjawił się nieoczekiwany gość. Tantris potrząsnął łbem, podzwaniając wiszącymi u jego uzdy dzwoneczkami. Kris roześmiał się i nachylił się, by podrapać go za uchem. - Wiedziałem, co oznacza pojawienie się Towarzysza, i pilnie rozglądałem się dookoła siebie, by zobaczyć, po kogo przybył. Prawie oszalałem ze szczęścia, kiedy w końcu przestawszy wykręcać szyję na wszystkie strony, zobaczyłem go stojącego wprost przede mną! Wtedy, zajrzawszy w jego oczy... - jego głos zamarł. - To uczucie jest niepowtarzalne, nie przypomina niczego, prawda? - dodała miękko Talia. I nigdy nie przestaje zachwycać. - Nie przypomina niczego - przystał, mówiąc na poły do siebie. - I wtedy zrozumiałem, że nigdy już nie będę samotny... - Otrząsnął się z zauroczenia i zaczął ponownie być rzeczowy. - Ha, oboje rodzice byli bardzo dumni. Urządzili mnie w Kolegium, zanim zdążyłem się dobrze obrócić. To zadziwiające, nasze kontakty są łatwiejsze teraz, gdy jestem dorosły. Mój ojciec może się do mnie zwracać jak do równego sobie, a matka, jak myślę, czasami zapomina, że jestem jednym z jej synów. Naprawdę nie wydaje mi się, by oni wiedzieli, jak postępuje się z dzieckiem. - Najpewniej tak było, zwłaszcza że dzieliła was z bratem tak duża różnica wieku. - Dirk nie ma pojęcia, jak ja zazdroszczę mu takiej rodziny - westchnął. - Tak myślisz? - Talia uśmiechnęła się. - Zatem dlaczego wciąż zabiera cię z sobą w odwiedziny. - Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Przez jakąś milę jechali w milczeniu. - Talio, czy ty kiedykolwiek tęsknisz za swoją rodziną? - Od czasu, gdy spotkałam ludzi, którym na mnie naprawdę zależy - nie. Byłam jak purpurowa sójka w stadzie wron; byłam odszczepieńcem we własnej rodzinie, lecz nie w Kolegium. Jeden z owych niesłychanie przystojnych braci miał w zwyczaju kraść moje książki i doprowadzać do płaczu, nazywając “Heroldem Talią”. Chciałabym zobaczyć jego twarz, gdy naprawdę zostałam Wybrana. - Czy myślałaś kiedykolwiek o powrocie? - To był mój sen na jawie: że w magiczny sposób zostanę Heroldem. Pamiętasz, nic nie wiedziałam o Wyborze. Śniłam, że ubrana w Biel powrócę w glorii chwały. A wtedy oni będą mi zazdrościć ł żałować za wyrządzone krzywdy. - A teraz? - No cóż, wróciłam by “ratować” moją siostrę, z którą byłyśmy sobie najbliższe, i stwierdziłam, że stała się obcą mi osobą. Nie zagrzałam dłużej miejsca w Grodzie, odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu. Nie miałam ochoty ich widzieć. Po co? Rodzice udawali, że jestem obca, rodzeństwo odnosiło się do mnie z pogardą lub bało się mnie; Heroldowie prowadzą się
bardzo niemoralnie, jak wiesz. Co napisane jest w Księdze Mero? O tym, jak zmieniają się ludzie na wieść o twojej sławie? - “Nikt nie czci świętego przy jego rodzinnym ognisku”. - To prawda. Postanowiłam zostawić to tak jak jest wiedząc, że mój przykład daje nadzieję na ucieczkę nieszczęśliwym w rodzinnym otoczeniu. Kris zdawał się nie mieć już ochoty na dalszą rozmowę, a więc Talia ponownie skupiła uwagę na roztrząsaniu owych niepokojących plotek - obrzydliwych, jadowitych, zatruwających umysły. Obrzydliwych i jadowitych. “I prawdziwych? - odezwały się małostkowe wątpliwości”. W namiętnym porywie chciałaby zaprzeczyć, jakoby było w tym choćby ziarno prawdy. Lecz czy mogła to z czystym sumieniem zrobić? Czy mogła? W przypadku Elspeth nie mogłaby uwierzyć, że próbuje uzależnić dziecko od siebie. Nawet nieświadomie. Od chwili, gdy Elspeth zaczęła zachowywać się jak zwykły człowiek, starała się nauczyć ją niezależności, nakłaniać do podejmowania samodzielnych decyzji i brania odpowiedzialności za wynik. Jednak w przypadku reszty - co za podstępność! Myślmówca wiedział, kiedy wysyła myśli. Dla odbiorcy było to bardzo podobne do usłyszenia głosu nadawcy, jedynie słowa rozlegały się głęboko wewnątrz jego ucha Czy jednak ktokolwiek mógł wiedzieć o tym, że jej mózg tworzy i wysyła obrazy? Ona była tego świadoma, bo musiała się przy tym bardzo trudzić i kosztowało ją to sporo sił. Czy byłaby w stanie zauważyć to samo opanowana podnieceniem, rozgorączkowaniem? Czy robiła to, panując w pełni nad swoimi zmysłami? Co działo się, kiedy spała? Jak mogła być pewna tego, co robi jej uśpiony, uwolniony spod władzy rozumu mózg? Wracając do prostego odczytywania ludzkich stanów uczuciowych: czy świadomie dopuszczała się naruszenia ich praw osobistych? Jak mogłaby tego uniknąć? Bardzo przypominało to oglądanie kolorów: po prostu widziała przed sobą uczucie, o ile ktoś umyślnie nie otaczał osłoną swych myśli. Jedna wątpliwość goniła kolejną. Podsycały się wzajemnie, póki Kris nie przerwał milczenia: - Oto nasz pierwszy przystanek. Tutaj, tak blisko stolicy ludzie nie są spragnieni wieści i raczej nie będziemy musieli występować tutaj z racji naszego urzędu. Jednak dobre maniery wymagają, byśmy w jakiś sposób odwdzięczyli się za gościnę. Uczeni Bardowie rzadko odwiedzają małe mieściny częściej niż raz na miesiąc, a więc ciepło przyjmują muzykę amatorów. Czy zaśpiewasz przy moim akompaniamencie? - Oczywiście - odparła wdzięczna, że przerwał jej tok myśli. - Sprawiedliwie powinniśmy
dzielić się pracą. Czy zauważyłeś, że zabrałam Moją Panią? - Nie - wykrzyknął uradowany. - Pozwolisz mi na niej grać? Mam przy sobie małą harfę podróżną, jednak nie ma nawet połowy tonów Mojej Pani. - Pozwoliłam ci na niej grać kilka dni temu, pamiętasz? Będziesz musiał ją jednak nastroić, bo zwolniłam struny, by w razie nagłej zmiany pogody nie popękały. - Uśmiechnęła się nieśmiało. Umiem obchodzić się z instrumentami, Jadus mnie tego nauczył, zapewniam cię. - Nie mogło być inaczej, skoro chodziło o muzykę. To on był moim pierwszym nauczycielem. - Naprawdę? Dziwię się, że nie zostawił jej tobie. - Łatwo jest na to znaleźć odpowiedź. Nie poświęciłem mu tyle czasu, co ty - odparł Kris, Na jego twarzy odbiło się lekkie onieśmielenie. - Przekazał mi nieco ze swych umiejętności, jednak oddał harfę tam, gdzie znalazło się jego serce - małej, samotnej dziewczynce, która ofiarowała mu swoje. Zanim Talia zdążyła wymyślić jakąś odpowiedź, przed ich oczami ukazała się wioska i dookoła zaroiło się od dzieci, rozgadanych, zadających pytania, roześmianych i radosnych. Starsze pobiegły przodem, by zawiadomić dorosłych, iż dwoje Heroldów jedzie drogą na północ i najwyraźniej zamierza spędzić noc w wiosce. Na długo przed dotarciem przez nich do gospody w samym środku mieściny, zebrał się tam tłum. To była duża wioska o drogach brukowanych kocimi łbami i domach z tynkowanymi na biało ścianami, wysokich na dwa a nawet trzy piętra. Nie były one kryte strzechą a dachówką - Talia wiedziała z lektury, że im dalej na północ, tym zwyczaj ten jest powszechniejszy. W otwartych okiennicach lśniło miękkie, żółte światło świec, zapalanych w miarę jak zachodziło słońce. Zgodnie z tym, co napomknął Kris, ta wioska położona była blisko stolicy i Heroldowie odwiedzali ją regularnie. Ci, którzy udawali się do swych obwodów, zazwyczaj zatrzymywali się w gospodach a nie Stanicach Przydrożnych, chyba że nie można już było znaleźć żadnego schronienia. W zamian oberżyści otrzymywali za każdego ugoszczonego Herolda ulgę podatkową. Gospoda położona przy uczęszczanym szlaku mogła odzyskać cały zapłacony podatek, jeśli zatrzymało się tam wielu Heroldów, dlatego byli oni bardzo mile widzianymi i poszukiwanymi gośćmi. Pod obstrzałem spojrzeń tylu obcych oczu, Talia starała się zachować pozory opanowania, przybierając oficjalny wyraz twarzy i spychając wątpliwości na samo dno mózgu. Nie byłoby dobrze, gdyby ludzie zobaczyli, że coś ją trapi. Na progu osobiście powitał ich oberżysta i wskazał drogę do stajni. Stajenni zaopiekowali się chirra, lecz Heroldowie własnoręcznie zatroszczyli się o Towarzyszów. Kris zaśmiał się kilka razy, najwyraźniej po tym, co Tantris do niego “powiedział”, i Talia poczuła lekkie ukłucie zazdrości, że tak łatwo mogą porozumiewać się wykorzystując myślmowę.
Kiedy wrócili do gospody, oberżysta zaprowadził ich do kwater: małych lecz sumienne wysprzątanych izdebek na drugim piętrze. Izby były położone obok siebie i każda mogła poszczycić się okienkiem. Wyposażono je w małe stoliczki oraz wąskie prycze i wyglądały zaskakująco przytulnie. Kurtuazyjnie oddano im do wyłącznego użytku łaźnię, tak by nie byli przez nikogo niepokojeni. Jednak gdy przyłączyli się do gości zebranych we wspólnej izbie, posypały się pytania. Pomieszczenie o pociemniałych, drewnianych ścianach niemal pękało w szwach od mieszkańców wioski. Lampki na sadło ustawione wzdłuż ścian rzucały ciemne światło, które jednak dobrze rozpraszało mrok, pozwalając wszystkim widzieć i być widzianym. W powietrzu unosił się przyjemny zapach chleba, pieczonych mięs i dymu. Umeblowanie składało się wyłącznie z prostych, drewnianych stołów i ław, jednak były one gładko wyheblowane i wyszorowane do czysta. Heroldowie zasiedli za stołem w pobliżu ognia, pozostali goście rozsiedli się dookoła. Kris wziął na siebie trud odpowiadania na pytania, lecz gdy Talia ujrzała, że udało mu się zaledwie uszczknąć kęs ciepłego posiłku, który zaczynał już stygnąć, zastąpiła go w tej roli. Tak jak powiedział Kris, do mieszkających tak blisko stolicy ludzi łatwo docierały ogólne wieści, jednak chciwie nastawiali ucha na wszelkie szczegóły, skupiając się zwłaszcza na nowej Następczyni Tronu, o której Talia mogła im rzeczywiście przekazać wiele wiadomości. Jej opowieść zadowoliła ich do tego stopnia, że w końcu razem z Krisem mogli dokończyć kolację w spokoju. Talia nie zapomniała o Mojej Pani i podczas gdy Kris stroił instrument, poświęciła chwilę, by odpowiedzieć na pytania dzieci, które wydawały się wyczuwać, że tym razem nie zostaną odsunięte na bok, zlekceważone, czy zbyte byle jaką odpowiedzią. Zadawały ich mnóstwo, a wszystkie dotyczyły Heroldów i tego, co trzeba zrobić, by stać się jednym z nich. Nad niektórymi pytaniami musiała się zastanowić. - Dlaczego Heroldowie nigdy nie zatrzymują się długo w jednym miejscu? - zapytał jeden z młodszych chłopców. - Mamy własnego kapłana. Dlaczego nie mamy własnego Herolda? - Po pierwsze: jest nas za mało, byśmy mogli osiedlić się w każdej wiosce, nie wystarczyłoby nas, nawet gdybyśmy opiekowali się kilkoma wioskami - odpowiedziała Talia. - Po drugie: powiedz mi, co się dzieje, gdy wasz kapłan starzeje się i odchodzi na emeryturę, albo umiera? - Przysyłają innego, oczywiście. - I wtedy jest wam wszystkim obcy. Czy myślisz, że od razu znajduje dla siebie miejsce i jest przez wszystkich akceptowany? - Nie - uśmiechnęło się pacholę. - Mnóstwo dziadków nie ufa mu przez całe lata, albo wcale.
- Jednak Herold musi od razu zdobyć wasze zaufanie, rozumiesz? Jeśli ufacie bardziej osobie niż urzędowi, a tak jest w przypadku kapłanów, każdy nowy Herold w obwodzie spotykałby się z trudnościami. Usłyszawszy to, chłopiec zamyślił się głęboko. - A więc dlatego ciągle jeździcie: by najważniejsza była praca, a nie osoba, która ją wykonuje. Założę się, że gdybyście zatrzymali się w jednym miejscu na dłużej, zbyt przywiązalibyście się do ludzi, by być sprawiedliwymi sędziami. Lekko przestraszona tak bardzo trafną obserwacją, pobiegła myślą do stajni. Ponieważ nie była w transie, Rolan nie mógł przekazać jej nic poza mglistymi uczuciami, jednak miała wrażenie, że już zauważył tego chłopca. Kto wie, może za rok albo dwa odwiedzi go czworonożny gość? Wiedząc o tym, jej odpowiedzi na pozostałe pytania chłopca były szczególnie dokładne. A potem obserwowała go uważnie. Zauważyła, że był swoistym przewodnikiem i opiekunem mniejszych dzieci, nakłaniał je do rozmowy z nią, gdy widział, że są zbyt nieśmiałe, by zrobić to z własnej woli. Zauważyła z ulgą, że wcale nie ustępuje innym w psotach, jednak nie posuwał się do niczego, czym mógłby komukolwiek wyrządzić przykrość. Wkrótce Krisowi udało się nastroić harfę. Talia pozwoliła, by przez jakiś czas uwaga wszystkich skupiała się wyłącznie na nim wiedząc, że sprawi mu to przyjemność. Zarówno goście, jak i mieszkańcy wioski głośno wyrażali swoje pochwały, i dopiero kiedy Kris zaczął promienieć od tych zaszczytów, dodała swój głos do dźwięków harfy. Gospodarze oberży obwieścili w końcu, że naprzykrzali się swoim gościom już dostatecznie długo i żartobliwie rozkazali im udać się na spoczynek. Talia była bardzo zadowolona, gdyż długi dzień w siodle dał jej się we znaki, tęskniła już do poduszki i ciepłego łoża. Kiedy następnego dnia dosiedli wierzchowców, tuż po wschodzie słońca Talia, wspinając się na siodło, skrzywiła się odrobinę. •
Boli? - zapytał Kris z lekkim uśmiechem. Jęknęła cicho.
- Przed końcem tej podróży, chyba umrę z bólu. Nie wiedziałam, że tak odzwyczaiłam się od siodła. Możliwe, że już nigdy nie uda mi się złączyć nóg razem. - Niektórzy byliby tym uszczęśliwieni - droczył się z nią, unikając ogryzka z jabłka zjedzonego na śniadanie, którym w niego cisnęła. - Właśnie dlatego chyba ci tego nie oddam dodał i podniósł do góry cicho brzęczącą sakiewkę. - Co? Jak? Co to jest? - obudziła się w niej ciekawość. - Kiedy odbierałem pieniądze na wydatki, przyszło mi do głowy, że być może zapomniałaś o swoim wynagrodzeniu - odparł, rzucając jej sakiewkę. - I rzeczywiście, a więc odebrałem je za ciebie. Teraz jesteś pasowanym Heroldem, pamiętasz? Dostajesz wynagrodzenie.
- Jasne Niebiosa! - Zakłopotana złapała się za głowę. - Na śmierć zapomniałam. - Nie trap się. Po pięciu latach bez grosza przy duszy, większość z nas zapomina. Ja też zapomniałem. Lecz to się przydaje, zwłaszcza w razie wizyty na jarmarku, kiedy ujrzy się coś, o czym wiesz, że musisz mieć. Albo bez czego po prostu nie można żyć. - Dobrze, że jesteś moim mentorem - dodała smutno - bo pewnie zostawiłabym w Kolegium nawet głowę. Kris roześmiał się i pierwszy wyjechał przez bramę gospody na gościniec. W miarę jak posuwali się coraz dalej na północ, zmieniała się nawierzchnia drogi. Ubity żwir rzeczny wyparł szary materiał, potem pojawiła się glina i w końcu (boga zamieniła się w kręty pas nagiej ziemi między drzewami, gdzie trawa została zdeptana nogami podróżników, wierzchowców i rozjeżdżona kołami wozów. Zmieniła się nie tylko droga, ale i ciągnący się po obu jej stronach krajobraz. Gospodarstwa zaczęły obejmować rozleglejsze obszary, rozdzielone większymi połaciami nie uprawianej ziemi - od szerokich łąk po niemal dziewicze lasy. Z wolna, lecz bez przerwy, pogarszała się pogoda. Niemal codziennie pojawiała się rzęsista, przenikliwa ulewa, a wkrótce zaczęło padać nieprzerwanie przez cały dzień. Chłodna woda przeniknęła nawet pod ich natłuszczone, wełniane opończe. Chirra rżeniem wyrażały swoje niezadowolenie z tego, że są zmuszone iść w takich warunkach. Podróżowali w wyziewach mokrych liści i wilgotnej wełny. Co noc zatrzymywali się w wybranych miejscach na odpoczynek przemoknięci, obolali z zimna, tęskniąc za grzanym winem, gorącą strawą i jeszcze gorętszą kąpielą. Nastrój Talii był taki sam jak pogoda. Jej myśli zataczały nieskończone kręgi dookoła tego samego tematu. Czy nadużywała swojego Daru? Jak mogłaby się o tym przekonać? Czy istnieje jakiś kod etyczny posługiwania się Empatią? Od czasu do czasu nad ich głowami rozlegały się nawoływania dzikich gęsi, które odlatywały w długich kluczach na południe, lecąc wysoko i szybko. Ich głosy docierające na wietrze do ziemi były jak krzyk opuszczonych dusz. Echo klangoru kołatało się po głowie Talii jeszcze długo po przelocie ptaków; smutne błagania o odpowiedź na pytania, na które odpowiedzieć nie było można. Gdy zbliżał się posępny koniec dnia, witali z prawdziwą radością światła następnej wioski i wesołe głosy z oberży. Mimo to Talia niemal lękała się widoku napotykanych gospod. Przyłapała siebie na badawczym wpatrywaniu się w twarze otaczających ją ludzi i niemal obsesyjnym szukaniu jakiejś oznaki, że wpływa na ich nastroje. Odrywała się od rozważań nad własną osobą jedynie podczas ćwiczeń zawiłego Kodu Strzał lub gdy Krisowi udawało się jakoś nakłonić ją do pogawędki.
Im dalej na północ, tym rzadziej rozrzucone były wioski. W końcu nie musieli dokonywać wyboru, gdzie się zatrzymać na noc, bo często w ich zasięgu znajdowała się tylko jedna osada. Coraz mniej było ziemi uprawnej, lasy i puszcze stawały się coraz gęstsze, coraz rzadsze były ślady działalności człowieka. Pogoda uległa niewielkiej poprawie. Choć niebo było pokryte gęstymi chmurami, deszcz przestał padać. Na początku podróży napotkani rolnicy pozdrawiali ich, nawołując wesoło, i powracali do przerwanych prac. Teraz niemal za każdym razem ludzie zatrzymywali ich z boku gościńca, częstowali jadłem i słodkim jabłecznikiem lub zimną wodą ze źródła w zamian za wieści. To było wystarczającym dowodem, że dotarli do krańców Królestwa. O tej porze roku rolnicy niewiele już mieli czasu na dokończenie zbiorów i uwagę gospodarzy od żniw odciągnąć mogła jedynie niebagatelna rzecz, bo żal im było utracić nawet chwilkę na wypicie kubka wody lub podzielenie się wieścią. Talia po prostu była szczęśliwa, że na swej drodze tak rzadko napotykali ludzi. Pod wpływem dręczących ją wątpliwości coraz słabiej ochraniała swoje myśli i coraz silniej odczuwała emocje Krisa, choć wyszkolono go, by blokował je bez udziału woli. Przy spotkaniach ze zwykłymi ludźmi sprawy wyglądały znacznie gorzej. Kris ze wszystkich sił starał się zepchnąć słowa wuja / w ciemne zakamarki pamięci, lecz nie całkiem mu się to udało. Chciał ponownie porozmawiać o tym z Talią, ale nie miał odwagi. Zatopiona w myślach, wydawała się bardzo podenerwowana. W pobliżu ludzi stawała się niespokojna, choć wątpił, by ktokolwiek poza Heroldem mógł zauważyć to pod maską jej “urzędowego” oblicza. A więc starał się, by ich rozmowy obracały się dookoła innych tematów. Jednak za wszystkim kryły się pytania bez odpowiedzi. Czy nadużywała swojego Daru? Czy robiła to nieświadomie? Oraz - co niezmiernie ważne - czy wykorzystywała go, by i nim manipulować? To było przygnębiające, ponieważ zaczynał ją lubić, bardzo lubić, bardziej nawet niż zazwyczaj bywało pomiędzy Heroldami, dobrymi kumplami. Byli do siebie bardzo podobni w wielu sprawach. Podejrzewanie przyjaciela o coś tak podstępnego było okropną udręką. A Talia stała się dla niego właśnie kimś takim bliskim - przyjacielem, jak Dirk. - Czy wiesz - odezwał się ni stąd, ni zowąd pewnego dnia - jesteś dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałem. - Ty jesteś jak brat, jakiego zawsze chciałam mieć... - odparła, najwyraźniej nawet o tym nie myśląc - jakim mógłby być Andrean, gdyby nie został zabity podczas napadu. On jedyny spośród mojego rodzeństwa, poza Vrisą, był dla mnie dobry. Gdybym miała ciebie zamiast Justusa i Kelteva, byłoby mi dużo łatwiej. - I oni mogliby okazać się zupełnie inni. Czy chciałabyś uciec, gdyby twoje życie było przyjemniejsze?
- Dobra uwaga - przyznała. - Pewnie nie. A wtedy, gdzie ja bym była? Uśmiechnął się szeroko, a Tantris potrząsnął łbem radośnie i zadzwonił dzwoneczkami. - Jeśli wierzyć twoim słowom, od sześciu lat byłabyś zamężna i miałabyś dokładnie tyle dzieci. Skrzywiła się. Siodło zaskrzypiało, gdy się na nim inaczej usadowiła. - Nie, dziękuję. Wolę ten tryb życia, choć pełen jest niespodzianek. A mówiąc o tym, czyż dzisiaj nie przekraczamy granicy naszego obwodu? Z sakwy przy siodle wyciągnął otrzymaną w Kolegium mapę i sprawdził. Wytężając wzrok pod obniżającym się niebem, szukał charakterystycznych punktów. W końcu coś dostrzegł: grupkę trzech pagórków o spłaszczonych wierzchołkach na zachód od drogi. - Przed nadejściem zmierzchu przekroczymy granicę obwodu. Tej nocy po raz pierwszy zatrzymamy się w Stanicy Przydrożnej. - Ponieważ - dopowiedziała rzeczowym tonem - Heroldowie nie nocują w gospodach w obwodzie, który patrolują, chyba że pogoda nie pozwala im dotrzeć do Stanicy; mogą dzięki temu zachować dystans i bezstronność wobec ludzi ze swojego obwodu, jak pamiętam. - Rzeczywiście pamiętasz! - roześmiał się, podniesiony na duchu tym, że najwyraźniej wracał jej humor. - Toż to stara Werda, jak żywa! - I dlatego kupujemy żywność za gotówkę, albo zaopatrujemy się w Stanicach Zaopatrzeniowych, o ile oczywiście nie znajdziemy niczego w Stanicach Przydrożnych. Tak? - Celujący, zupełnie bez błędów. - Kris popatrzył dookoła na opadające liście, drzewa o nagich gałęziach. - Przykro mi, iż przyszło ci zaczynać w tak surowych warunkach. To zła pora, by wyruszać na patrol w obwodzie, W ciągu kilku najbliższych tygodni spadnie śnieg. Czeladnicy zazwyczaj nie muszą zmagać się z takimi trudnościami na początku swojej praktyki. - Pochodzę znad Granicy, pamiętasz? To bardziej przypomina warunki, w jakich się urodziłam niż otoczenie w Kolegium. Przebrnę przez to. - Jestem tego pewien - powiedział rzeczowo. - Ja wiem, że dołożysz wszelkich starań, że wytężysz wszystkie siły. Tylko tyle można od ciebie wymagać. Ufam ci, Talio. “A przynajmniej - pomyślał w duchu - tak myślę”.
PIĄTY
Gałęzie niemal bezlistnych drzew wyginały się nad ich głowami, tworząc kopułę, konary niczym piszczele wyciągały się w stronę ołowianego nieba. Szlak rozwijał się przed nimi jak wyściełany kobiercem liści tunel, przecinający ponurą, szarobrunatną puszczę. Leżące na ziemi liście tak były namoknięte ód wielu deszczy, że nawet nie wzbijały się spod kopyt Towarzyszy, a ich gruba pokrywa tłumiła odgłosy stąpnięć. Nie było słychać ptaków, ciszę zakłócało jedynie sporadyczne skrzypienie gałęzi cienistego podszycia. Talia i Kris pozostali w siodle jeszcze długo po zachodzie słońca, by dotrzeć do Stanicy, gdzie Kris zamierzał urządzić pierwszy postój w ich okręgu. Wraz z ostatnim promieniem słońca uleciały resztki ciepła, a kiedy na zachodzie zgasło ciemnoczerwone, sączące się przez gałęzie światło, dookoła rozległy się ciche westchnienia zimnego wiatru. Kris jechał na przedzie, lecz to Tantris - dzięki typowej dla Towarzyszy zdolności doskonałego widzenia w nocy - odnajdywał drogę w ciemności, obojętny na zimno, które przepędzało z głów ludzi wszelkie myśli. Talia zaczęła już poważnie zastanawiać się, czy nie wydobyć z juków swej grubej opończy. Z ulgą myślała o tym, że wszystkie Stanice, nawet te najmniejsze, wyposażono w kominki. Wiatr kąsał zimnem i napomykał o śniegu. Stanica, która zamajaczyła przed nimi w ciemności, wcale nie wyglądała na ciasną. Mieli także nadzieję, iż nie okaże się prymitywna. Przybywający do Stanicy Herold musiał przede wszystkim zrobić jedną rzecz, bez względu na późną porę czy też zawieruchę. Talia zeskoczyła na ziemię i po omacku wyciągnęła z sakwy przy siodle Rolana krzesiwo i pudełeczko z hubką. Po dłuższej chwili gmerania na ślepo, przy wtórze złorzeczeń zdołała wykrzesać w hubce płomyczek. Podczas gdy troskliwie chroniła go przed wiatrem, wydobyła wiązkę włókien zakończonych nawoskowanym knotem, który przyłożyła do płomyczka. Kris tymczasem ściągał siodła i toboły. Talia wrzuciła teraz zapaloną wiązkę do środka Stanicy i zatrzasnęła drzwi. Kris złożył toboły u jej stóp i zaprowadził Towarzyszy i chirra za węgieł, na tyły chaty. Talia czekała, trzęsąc się z zimna na wietrze. Podskoczyła przestraszona, gdy w oddali odezwał się puszczyk. Ciche, swojskie odgłosy dobiegające ze stajni w przybudówce, gdzie znajdował się Kris, były mile widziane w otoczeniu nocy wypełnionej szeptami przedzierającego się w ciemności przez gałęzie drzew wiatru. Troskliwie opiekowała się ogieńkiem, który udało jej się rozniecić; jeśliby zgasł, czekałoby ją powtórzenie zawiłej procedury. Kiedy wolno odliczyła od jednego do stu, ponownie otworzyła drzwi. Stanicę wypełniał gryzący, oleisty dym, który teraz szybko uchodził przez komin, porywany przeciągiem wiejącym od wejścia. Jadowite stworzenia, jeśliby znajdowały się wewnątrz Stanicy, byłyby martwe albo uciekłyby do tej pory.
Talia wciągnęła do środka ich zrolowane legowiska i przystąpiła do ich rozwijania. W tym czasie Kris zajrzał na krótko, by nabrać ziarna dla Towarzyszy i chirra, wygodnie rozlokowanych w przyległej do jednej ze ścian stajni. Po omacku wydobyła świecę z juków i zapaliła ją od palącej się hubki. Poczuła ogromną ulgę widząc, że chata wydaje się wzniesiona dość solidnie, dobrze zaopatrzona i zadbana. Rozłożyła pościel na podwójnej pryczy i - z utęsknieniem pomyślawszy o odrobinie Daru Gryffona - zajęła się rozpaleniem na kominku. Z początku kilka prób zakończyło się fiaskiem, lecz w końcu udało się jej rozniecić spory ogień w wyziębłym palenisku. Kiedy płomienie buchnęły na tyle wysoko, by stać się źródłem światła, a nie tylko ciepła, zgasiła świece palenie jej byłoby marnotrawstwem, zajmowały tyle miejsca w jukach, że nie zabrali ich zbyt wielu. Wydobyła nieco żywności i rozpieczętowała zabezpieczone przed robactwem baryłki z sandałowego drzewa, które chroniły zapasy Stanicy, by przygotować jaki taki posiłek, a potem z dwoma największymi naczyniami udała się do studni po potrzebną do gotowania i mycia wodę. Wydawało się, że Kris niesłychanie guzdra się z opatrzeniem chirra i Towarzyszów; zanim się pojawił, Talia podgrzała wodę do mycia dla dwóch osób, przygotowała posiłek, umyła się i przebrała w znoszoną koszulę z wełny i stare spodnie, w których zwykle kładła się spać. Już zamierzała zbesztać go za ślamazarność, gdy zrozumiała powody jego opieszałości. - Kris, nie musisz być aż tak rycerski - powiedziała czując, że jego powściągliwość w niewytłumaczalny sposób działała jej na nerwy. - Wszystkie dzieci z Grodu sypiają w tej samej izbie, póki nie ukończą trzynastu lat. Wiesz, że nasza grupa z roku podczas ćwiczeń zawsze wspólnie zamieszkiwała wszelkie Stanice i namioty. A więc, wydaje się, że nie mogę mieć czegoś, czego już do tej pory nie udało ci się zobaczyć. I to samo tyczy się ciebie. - Ja... ja nie jestem po prostu przyzwyczajony do tego, że to kobieta towarzyszy mi na patrolu. - Zatem przestań myśleć o mnie jak o kobiecie - ziewnęła, otulając się szczelnie na pryczy i mrużąc w świetle rzucanym przez ogień ociężałe od snu powieki. Jej rozdrażnienie, które tak raptownie ją opanowało, minęło tak samo nagle, gdy tylko wzmocniła osłonę chroniącą jej myśli. Jednak to, że musiała to robić, trapiło ją - to nie powinno być konieczne. - Tobie łatwo jest mówić! - odparł. - Zatem niech ci się wydaje, że jestem Keren i mężczyźni nie interesują mnie wcale ale to wcale. Jeśli tego nie zrobisz, pewnego dnia znajdę czekającą przed drzwiami statuę z lodu - i to ty nią będziesz! Roześmiał się i przyznał, że ona może mieć rację. Następnego dnia, kiedy zbliżali się do pierwszej w ich obwodzie osady, serce Talii zabiło nieco mocniej. Nie mogli przewidzieć, jak zostaną przyjęci, ani z jakimi spotkają się żądaniami. Tak daleko od stolicy mieściny często nie posiadały nawet własnego kapłana i dzieliły się nim z
kilku wioskami, a Heroldowie byli jedynymi przedstawicielami prawa Królestwa. Mur, którym otaczała swe myśli, stał się niezwykle kruchy, stwierdziła to minionej nocy. Nie potrafiła domyślić się dlaczego - przecież podtrzymywanie go stało się jej drugą naturą, instynktem. Teraz miała wrażenie, jak z wolna, lecz nieubłaganie obraca się w gruzy. Była przerażona utratą panowania nad sobą i bała się powiedzieć o tym Krisowi; bała się, że jej przyznanie się tylko umocni jego wątpliwości i to będzie dla niej jeszcze większym brzemieniem. Podczas wjazdu do wioski mieli wrażenie, że wszyscy mieszkańcy wylegli im na spotkanie. Talii przyszło na myśl, że z pewnością wystawiali oni czujki, być może nawet przez cały miniony tydzień, czekając na przybycie Heroldów, którzy mieli zastąpić zranioną. Atmosfera przesiąknięta była namiętnymi uczuciami, których pomimo ogromnych wysiłków nie udawało się jej odsunąć od siebie. Wioska była niewielka. Jednopiętrowe chaty z poszarzałego drewna i ciemnego kamienia, o dachach krytych dachówkami skupiały się wokół rynku. Nie widać było jaskrawo malowanych okiennic - kawałeczki lodu, niesione zimowymi wichurami, zdrapałyby taką ozdobę w ciągu jednego sezonu. Malutkie rozmiary oberży świadczyły, że nie ma w niej izb dla gości, a pozostający tu na noc musieli spać, zadowalając się ławami we wspólnej izbie. Jak okiem sięgnąć, na ani jednej chacie nie widać było nawet śladu uszkodzeń i ani cienia nieporządku. A więc to nie bieda była źródłem utrapień tego ludu odzianego na dodatek w uroczyste barwy, jakby przed jakimś świętem skąd zatem to uczucie bojaźni tak mocne, że nieomalże wyczuwała jego zapach? - Pani, niech będą dzięki za wasze przybycie! Pulchna kobiecina, która Talii niezwykle przypominała krzątającą się kwokę, tak długo popychała w ich kierunku parę szesnastolatków, aż znaleźli się zaledwie na stopę od strzemienia Krisa. Oboje odziani byli w bogato haftowane stroje, dziewczynę zaokrągliła daleko posunięta ciąża. Ściskali się za ręce jakby w obawie przed czymś, i żadne nie śmiało podnieść wzroku na Heroldów. Zaciekawiło to Talię tak, że zapomniała o własnych obawach. Co się tutaj działo złego, czego nie chciały jej podpowiedzieć zmysły? - Kapłan zapadł na zdrowiu i będzie już osiem tygodni, jak przestał objeżdżać wioski ciągnęła pulchna kobiecina, zawijając niesforny kosmyk dziewczynie za ucho. - Ostatni raz, kiedy do nas zawitał, to było przed obchodami Śródlata. Przez ten cały czas nie było komu udzielić tym dwojgu ślubu! - Czy są od roku i jednego dnia po słowie? - zapytała Talia, znając znad Granicy zwyczaj sprawdzania płodności przed zawiązaniem stałych więzów. - Na Jasne Gwiazdy, tak! Kapłan zrobił to osobiście jeszcze przed ostatnim Śródzimiem! Kobieta była zniecierpliwiona, a pozostali mieszkańcy wioski przytaknęli kiwając głowami. Talię olśniło, podczas gdy dla Krisa powód bojaźni młodej pary wciąż był trudnym
orzechem do zgryzienia. - Czy wciąż taka jest wola obojga? - zapytała. Chłopiec i dziewczyna trwożliwie potwierdzili. - Padli ofiarą zbiegu okoliczności - szepnęła Talia do Krisa. - Obawiają się, że ich zganimy, może nawet nie zgodzimy się udzielić im ślubu, ponieważ tak długo zwlekali z oficjalną ceremonią. Wesele powinno się było odbyć natychmiast, gdy okazało się, że dziewczyna jest przy nadziei. Lecz idę o zakład, że zajęci siewem odłożyli to aż do nadejścia Śródlata myśląc, że po przybyciu kapłana i tak zostanie im jeszcze mnóstwo czasu. Nie wzięli pod uwagę, że zapadnie on na zdrowiu. Biedactwa! Czują przed nami okropny respekt i lękają się, że będziemy piętrzyć przeszkody, bo nie zatroszczyli się o natychmiastowy ślub. Wolno nam to zrobić... zgodnie z literą prawa. - Ale nie z duchem - Kris odszepnął z ulgą, że takie to proste. - Zatem, ponieważ wszyscy wyrażają zgodę - odezwał się głośno, aby wszyscy usłyszeli - dlaczego ceremonię jeszcze się opóźnia? Rozległo się powszechne westchnienie ulgi i napięcie zniknęło. Jakby pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiły się zastawione jadłem stoły na kobyłkach. Po niedługim czasie ryneczek zmienił się nie do poznania i weselnicy bawili się w najlepsze. By nie wpędzać ich w większe zakłopotanie, Kris odprowadził młodą parę na bok i tam odebrał od nich przysięgę, a potem zamiast kapłana jako Herold podpisał oficjalne dokumenty. Młoda para, niemal zapomniawszy o nieśmiałości, uradowana wróciła bawić się na swoim weselu. Cieszyli się co najmniej z dwóch powodów: że Heroldowie nie piętrzyli przed nimi trudności z powodu późnego złożenia przysięgi i że nad ich pierworodnym nie zaciąży zmaza nieprawości. Talia i Kris resztę dnia spędzili niemal bezczynnie, wszelka próba urzędowania skazana była z góry na całkowite niepowodzenie. Presja takiego tłumu poważnie nadszarpnęła siły Talii, jednak wydawało się jej, że zdołała to ukryć nawet przed Krisem. Trzymała się na uboczu; zagadnięta odpowiadała uprzejmie, lecz pozwalała, by to Kris skupiał na sobie lwią część uwagi. Od chwili przekroczenia granic osady jej niepokój pogłębił się. Nigdy od czasu nauczenia się posługiwania Darem mur, którym otaczała swe myśli, nie był tak kruchy - właściwie wszystko mogło przezeń przeniknąć. Podtrzymywała go kosztem ogromnych wysiłków. O gdybyż nigdy nie dotarły do niej te obrzydliwe plotki!... Na wspomnienie o pogłoskach w jej głowie ponownie zaczęły kłębić się myśli, przejął ją strach i zwątpienie. Z trudem panując nad emocjami, sięgnęła po stary, wypróbowany środek - wino - które stępiło ostrość jej zmysłów tak, iż otoczenie stawało się możliwe do zniesienia. Szkoda jedynie, że nie zamąciło jej w głowie na tyle, by nie mogła odnaleźć drogi do Stanicy, bo to oznaczało, iż wciąż była w stanie myśleć.
Do osady powrócili na następny dzień, gotowi do pracy. Mieszkańcy nie mieli żadnych skarg, które trzeba by rozpatrywać, jednak gorliwie nadstawiali ucha na wszelkie wieści ze stolicy i innych wiosek z tego okręgu. Wspólna izba w oberży, choć mroczna i zadymiona, była jedynym w tej wiosce miejscem publicznym, a więc to tam musieli zasiąść do pracy. Miejscowy gawędziarz i skryba zarazem siedział, wprost spijając im z ust słowa, i wszystko pieczołowicie spisywał, gdyż jego zadaniem było powtarzać to, co usłyszał od Heroldów, nieobecnym lub tym drobnym włościanom, którzy z rzadka odwiedzali wioskę. Poświęcili cały ranek na przekazywaniu decyzji Królowej i Rady tłumacząc, jak i dlaczego je osiągnięto, jakie prawa ustanowiono, by je podtrzymać lub wprowadzić w życie. Natomiast po południu opowiadali o Dworze i wydarzeniach ważnych dla całego Królestwa. Dopiero o zmroku wrócili do Stanicy. Tym razem dzień okazał się łaskawszy dla napiętych jak struny nerwów Talii, ponieważ pośród sucho recytowanych wieści nie było takich, od których zapalałyby się ludzkie głowy, a jeśliby nawet trafiła się jaka, to skryba-gawędziarz z takim skupieniem odbierał każde słowo, że nie sposób byłoby unieść się niepożądanym uczuciom. Kiedy powrócili do Stanicy, Talia przygotowała dla siebie podwójnie mocny wywar z ziół sprowadzających głęboki sen. Zamierzała zasnąć i spać bardzo mocno sądząc, że być może częściowo źródłem jej udręki jest znużenie. Lecz sny okazały się niespokojne i obudziła się jeszcze bardziej wyczerpana z sił niż przed zaśnięciem. Trzeci dzień prześlęczeli nad spisami naczelnika osady i skryby oraz słuchając opowieści i zbierając wieści do przekazania dalej. Zapisane przez naczelnika księgi Kris zamierzał odwieźć do większego skupiska ludzi, które mogło poszczycić się posiadaniem gońca, albo też do najbliższej Stanicy Zaopatrzeniowej, skąd wszystko, co zebrał - uzupełnione własnymi obserwacjami oceniającymi stopień prawdziwości otrzymanych danych - mogło być odesłane do stolicy. To było zadanie Krisa. Talia kryła się za jego plecami przez cały czas, starając się jak najmniej zwracać na siebie uwagę, gdyż wydawało się, że współdziałanie z innymi szczególnie drażni jej przeczulone zmysły. Jednak wieczorem, w Stanicy, Kris nalegał, by wypowiedziała się na temat otrzymanych przez nich spisów oraz rzetelności naczelnika i skryby. - Wydaje mi się, że są uczciwi - powiedziała z nadzieją, iż Kris nie ma pojęcia, ile udało jej się wyłowić uczuć wbrew woli ich właścicieli. - Nie odniosłam wrażenia, by próbowali nas zwieść lub ukryć cokolwiek. O ile mogę ocenić, pomyłki, które popełnili, były nieumyślne. Szybko je poprawili, gdy im je wskazałeś. - Doskonale - powiedział z zadowoleniem Kris. - To zgadza się z tym, co ja ujrzałem. Bardzo się cieszę, bo bardzo nie lubię wzywać ludzi na obrachunek, nawet kiedy widać jak na dłoni, że mnie okłamują. Zapisali rozmowę na okładce spisu i zapieczętowali go w odpornej na wilgoć kopercie.
Talia odetchnęła z ulgą widząc, że Kris nie zdaje sobie sprawy, jakiemu napięciu musi stawić czoło. - Nie wiedziałam, że zabraliśmy także spisy podatkowe - powiedziała, próbując jakoś rozproszyć swoją i jego uwagę pytaniami dotyczącymi rutynowych czynności. - W obwodach granicznych, zawsze. Natomiast w środku kraju, niemal nigdy. Zabieramy drugi egzemplarz tego, co powinni oddać poborcy podatkowemu, kiedy pojawi się tutaj na wiosnę. W ten sposób, jeśli jakaś katastrofa zniszczyłaby te spisy, można przynajmniej częściowo je odzyskać. To dla ich dobra, ponieważ w przypadku aż tak wielkiego nieszczęścia, osada może utracić coś znacznie cenniejszego od dokumentów, a wtedy Królowa jest w stanie ocenić z pobranych podatków, jaką ofiarować pomoc. Tym razem nie popełniła błędu z ziołowym wywarem, lecz leżała w panujących w Stanicy ciemnościach z otwartymi oczami - wpatrując się w mrok nad sobą, słuchając cichego oddechu Krisa i wracając myślami do najwcześniejszych lekcji świadomego posługiwania się osłonami myśli. Gdy w końcu poczuła morzący ją sen, pomyślała, że wzmocniła nadwątlone osłony na tyle, by pozwoliły jej przetrwać następny dzień. W czwartym dniu przeglądali to, co spisał skryba-gawędziarz w trakcie ich opowieści, wprowadzając konieczne poprawki i uzupełnienia. Świt piątego dnia zastał ich - ku wielkiej uldze Talii - ponownie na gościńcu. Kierowali się w stronę bramy wyjazdowej, chcąc po drodze odebrać rzeczy od praczek i odwiedzić miejscową łaźnię. Kiedy zostawili mieścinę daleko za sobą i znów znaleźli się w dziczy, wyraźnie się oziębiło. Narzucili grube, zimowe opończe. Liście zupełnie opadły z drzew. Wiatr utracił swój ciepły, jesienny zapach. Choć deszcz padał teraz z rzadka, niebo w dalszym ciągu było zachmurzone, powleczone jednolitą szaroniebieską barwą. Pod kopytami chrzęściły zwiędłe, brązowe liście, którymi zasypana była cała droga. Ptaków i zwierząt niemal nie było. Zapadły w zimowy sen lub chowały się w swoich kryjówkach, bojazliwe od chwili, kiedy obumarła roślinność nie mogła im już być osłoną. Heroldom rzadko udawało się dostrzec coś większego od królika albo wróbla, a w uszach mieli jedynie jęk nagich gałęzi drzew i krakanie wron. Na tle ciszy śpiącej puszczy jedynie dzwoneczki Towarzyszy pobrzękiwały samotnie. Talia była z tego zadowolona, nie musiała ciągle mieć się na baczności w obawie, że runą osłony jej myśli. Jednak nadal trwała w napięciu i jadąc przez posępny las, nie była pewna, co jest gorsze - samotność w okrytej żałobą dziczy, gdzie szary i opustoszały las tylko pogłębiał jej przygnębienie, czy też przebywanie w otoczeniu ludzi i stopniowa erozja osłony, którą otaczała swe zmysły. Kris wcale nie był w lepszym nastroju. Nie przestawał się głowić, czy - i ile - z jego sympatii do Talii było mu narzucone. Wpływała na ich umacnianie świadomie czy nieświadomie?
Zaczął analizować najdrobniejsze niuanse swoich uczuć, próbując odkryć, czy przyłożyła do nich rękę. Lubił ją. Jasne Niebiosa, chciał ją lubić - pod wieloma względami tak bardzo była do niego podobna. Okazała się dobrym współpracownikiem. Podejmowała się zadań bez utyskiwań i nie trzeba jej było do nich nakłaniać. Starała się mu we wszystkim dorównać i polegać tylko na sobie... a jednak, jednak... A jednak owe pogłoski istniały i jego uczucia, na które mogła bez jego wiedzy wpływać. “Nie ma dymu bez ognia”. Być może to prawda. Tak trudno było się o tym przekonać... a sposób, w jaki zamykała się w sobie, wcale tego nie ułatwiał. *** Następny przystanek w podróży odległy był o dwa dni drogi, co oznaczało postój w Stanicy pomiędzy dwoma wioskami. Kris przestał już myśleć o swoim współpracowniku jak o kobiecie. Teraz jego nerwy szarpały podejrzenia. Wszystko odbyło się tak, jak pierwszej nocy: Talia przygotowywała chatę, a Kris zaopiekował się czworonożnymi członkami ich wyprawy. Dużo lepiej od niej widział w ciemności i to wydawało się rozsądne. I mógł przy okazji porozumieć się z Tantrisem, kiedy jej nie było w pobliżu. Tantris był zaintrygowany i zaniepokojony. - Nic nie czuję, braciszku, ale... - Ale? - głośno odezwał się Kris. - Nie jestem pewny, czy byłbym w stanie. Rolan jest poruszony i wzbrania się o tym porozmawiać. - Wspaniale. - Ustępuję mu w starszeństwie tak jak Talia tobie. Jeśli nie życzy sobie omawiać osobistych spraw swego Wybranego to jego sprawa i prawo. - Wiem, wiem. Przynajmniej powiedz mi, jeśli dowiesz się czegoś, dobrze? - Masz moje słowo - odparł jego Towarzysz - jednak myślę, że... - Że co? - Potrzebna jest pomoc kogoś bardziej uczonego - nadeszła niechętna odpowiedź. - Powiedz mi, gdzie go znaleźć, a sprowadzę go! W Kręgu nikt nie posiada takiego Daru jak ona i raczej powątpiewam, by był on identyczny z Empatią Uzdrowicieli. - To prawda. W mózgu Krisa rozległo się westchnienie, po którym nie mógł już wydobyć ani słówka ze swojego Towarzysza. Był głęboko zatroskany. Jeśli nawet Towarzysz nie czuł się zdolny temu sprostać...
Nawet nie udało im się dotrzeć do bramy, gdy przed następną wioską napotkali na drodze dwie grupy mieszkańców domagających się sprawiedliwości. Widzieli ich z daleka. - Spokojnie - powiedział Kris, kiedy wjeżdżali w ciżbę ubranych w grube, brązowe samodziały włościan, którzy tłoczyli się z petycją dookoła Towarzyszy. Talia zbladła i zesztywniała. Siedziała na grzbiecie Rolana zupełnie bez ruchu, z zaciśniętymi mocno ustami. Kris starał się, jak mógł, usłyszeć argumenty obu stron, lecz w końcu stracił cierpliwość i rozkazał im wszystkim powściągnąć języki. Kiedy jazgot uciszył się, w końcu zdołał ustalić, że opadły ich dwie rozżalone partie ludzi podobnych do siebie jak para wron - o brązowych włosach, gęstych brązowych brodach i niemal identycznym odzieniu z brązowego samodziału. Po wysłuchaniu obu stron, cierpliwie znosząc wzajemne wpadanie sobie w słowo, gotowy był chwycić za drąg, by wyłoić im skórę, i oświadczył, że przytaczane argumenty są sprzeczne i istnieje potrzeba wysłuchania strony trzeciej. Dla niego powód sporu był błahy - dotyczył krowy i jej cielęcia. Zdarzyło się, iż byk przedostał się w niewiadomy sposób na łąkę, gdzie pasła się krowa podczas rui i, co nie było niespodzianką, cielę było tego wynikiem. Nie ulegało wątpliwości, że noworodek pochodził od wspomnianego byka i temu właściciel krowy nie zaprzeczał. Przedmiotem sporu było przede wszystkim, jak bykowi udało się zbliżyć do krowy. Rozgniewany właściciel krasuli twierdził, że posiadacz zezwolił bykowi na wałęsanie się bez opieki i zwierzę samodzielnie znalazło swą drogę, zatem bykowe się nie należy. Wskazał na zniszczone ogrodzenie i opanowany słusznym gniewem udowadniał, że byk doprowadziłby je do ruiny, a wszystko to mówił po to, by zaoszczędzić sobie tej opłaty. Właściciel byka z równym zapamiętaniem dowodził, że gospodarz, do którego należała krasula, zwabił byka na swoje pastwisko po to, by oszczędzić sobie wydatku. Kris poczuł się zupełnie bezradny. W tej dziedzinie wcale ale to wcale nie miał doświadczenia. Spojrzał błagalnie na swojego czeladnika, który przecież wychował się na gospodarstwie i powinien mieć jakiś pomysł na rozwiązanie tego węzła. Dookoła ust i oczu Talii pojawiły się bielsze obwódki, jednak wydawała się panować nad sobą. Podprowadził Tantrisa bliżej niej i szepnął: - Doskonale, czeladniku, wiesz więcej o tego rodzaju sprawach. Przychodzi ci coś do głowy? Podskoczyła lekko w siodle, najpewniej tylko osoba bacznie ją obserwująca mogłaby to zauważyć. - Ja... ja myślę, że tak - powiedziała powoli. - To przypomina spór, który mieliśmy kiedyś w Grodzie Senów.
- Zatem do dzieła, teraz ty tutaj rządzisz. To przerasta moje siły. Zadała skłóconym kilka pytań i udała się pomiędzy pozostałych mieszkańców wioski, by dowiedzieć się czegoś więcej o przyzwyczajeniach obu zwaśnionych stron. Powszechnie przyznawano, że właściciel krowy był takim sknerą, że nie przyglądałby się ze spokojem niszczeniu własnego ogrodzenia po to, by zaoszczędzić na bykowym. Zaś właściciel byka miał w zwyczaju przymykać oko, że jego zwierzę błąka się na swobodzie, bo był zbyt leniwy i naprawił własny płot dopiero wtedy, gdy byk zerwał się po raz wtóry. A potem Talia zaskoczyła Krisa wypytując - co nigdy by mu nie przyszło do głowy - dzieci, które kręciły się na obrzeżach ciżby włościan. Rozejrzawszy się dookoła siebie i upewniwszy się, że nikt nie rozkaże im trzymać języka za zębami, powiedziały one Talii, że krowa nigdy nie była wypasana na tym pastwisku, na którym byk ją jakoby odnalazł. Właściciel uważał ją za bardzo cenną i nie spuszczał z oka. Talia powróciła do zwaśnionych. - Oto jest mój pierwszy wyrok - powiedziała wolno, dziwnie beznamiętnym tonem. - Nie ulega wątpliwości, że byk wyrwał się na wolność i ponieważ to najpewniej on poczynił szkody w ogrodzeniu, winniście wynagrodzić tego człowieka za naprawę. Właściciel byka zaczął utyskiwać, za to właściciel krowy wyglądał na niezwykle uradowanego. Talia nie pozwoliła mu cieszyć się zbyt długo. - Wy, z drugiej strony - zwróciła się do niego, patrząc jednak w bok - nigdy nie wyprowadzaliście krowy na to pastwisko. Musieliście widzieć, że wtargnął na nie byk i doszliście do wniosku, że skoro szkoda została poczyniona, to można zaoszczędzić na bykowym. I przenieśliście krowę na pastwisko, po którym błąkał się byk. Z tego powodu zasądzam, że jesteście winni połowę należności, którą przyszłoby wam płacić. Wydawało się, że teraz obaj wieśniacy pogrążeni byli w jednakowym smutku. - Wziąwszy wszystko pod uwagę, myślę, że nic nie jesteście sobie nawzajem winni. Gderliwie pogodzili się z jej wyrokiem. - Jeszcze nie odchodźcie! - powiedziała, zwracając się do właściciela byka z nieco większym animuszem. - Pozwalaliście, by niebezpieczne zwierzę błąkało się bez opieki. Po trzecie postanawiam, że ktokolwiek natknie się na samotnego byka i zamknie go w bezpiecznym miejscu, będzie miał prawo zaprowadzić go do swoich krów za darmo. To powinno was nakłonić, byście pilniej troszczyli się o swoje bydło w przyszłości. Szerokie uśmiechy na twarzach zebranych mieszkańców dowodziły, że uważali wyrok Talii za sprawiedliwy i trafny, i że z pewnością ich nim podbiła. Kris uśmiechnął się i przypieczętował go nieznacznym skinieniem głowy. W odpowiedzi na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech, a oczy przestały wyzierać z takim napięciem.
Otoczeni dziećmi przekroczyli granice wioski nieco większej od tej, którą odwiedzili poprzednio, i szczycącej się “prawdziwą” chatą gminu. To tam rozłożyli swe przybory, siadając przy odwiecznym stole o wyszczerbionym, marmurowym blacie, który prawdopodobnie był najstarszym przedmiotem w całej wiosce. Tu było wygodniej niż w ciasnej, zadymionej wspólnej izbie w gospodzie, jednak kominek nie był w stanie ogrzać całego pomieszczenia i Kris przyłapał się na tym, iż marzy tylko o tym, by się ze wszystkim uporać i wyruszyć w drogę, zanim odmrozi sobie palce u rąk i nóg. Natychmiast stanęli w obliczu kolejnego źródła niezgody, którym było usytuowanie dwóch sąsiadujących gospodarstw. Gospodarze, starzy przyjaciele, nie byli tą sprawą zbytnio przejęci, bo od lat rozwiązywali problem, dzieląc się sprawiedliwie i pracą, i jej owocami na spornych polach. Jednak zwierzyli się przed Krisem, że stan ten może już długo nie potrwać. Oboje mieli kilku synów do obdzielenia i obawiali się, że ich dzieci zaczynają się w tym przedmiocie coraz bardziej niecierpliwić. Kris, rzuciwszy okiem na Talię, oświadczył, że na razie nie może się w tej kwestii wypowiedzieć, lecz sprawą trzeba się zająć niezwłocznie, zanim rozwinie się w waśń. Obiecał poświęcić temu uwagę, gdy tylko uporają się z własnymi obowiązkami. Strony musiały być z tego zadowolone. Kris zażądał spisów wioskowych. Na zmianę to jedno, to drugie przekazywało wieści i nowe prawa mieszkańców lub przeglądało dokumenty przyniesione przez wioskowego skrybę, w poszukiwaniu śladów, które wyjaśniłyby sprawę spornej własności. Na nieszczęście wskazówki okazały się nikłe i sprzeczne. Zdawało się, że żądania wnoszone przez obie strony były jednakowo mocno umotywowane. Talia przejawiała coraz mniejszą ochotę zajmowania się bieżącymi sprawami. Osłona jej myśli powoli, lecz nieubłaganie, zanikała, była tego pewna. Co gorsza, już nie była pewna, czy potrafi poskromić swe uczucia, by nie miały wpływu na otoczenie, zakłócając spokój innym. Także nad tym zaczynała tracić instynktowną kontrolę. Kris próbował ją uspokoić, jednak jego wątpliwości odbierała tak wyraźnie, jakby krzyczał. A kiedy w noc poprzedzającą ich wyjazd, omawiali w zaciszu Stanicy sprawę spornego pola, z takim wysiłkiem panowała nad sobą, że wiedziała, iż na następny dzień będzie boleć ją głowa. - Kłopot w tym, iż łożysko strumienia, który stanowi linię podziału, zmieniało się tyle razy, że nie mam pojęcia, jak ustalić, którędy biegło na początku - westchnął Kris. - Nie można rzucić Zaklęcia Prawdy na strumień! Bardzo długo wahała się, rysując witką niewidoczne wzory na kamieniach paleniska Stanicy. - Czy myślisz, że przystaliby na równy podział? Rozmawiałeś z nimi dłużej ode mnie. - Nie ma szans - bez owijania w bawełnę odparł Kris. Na jego twarzy tańczyły ruchliwe cienie od światła padającego z paleniska. - Rozmawiałem z najstarszymi synami, skorzy są wdać się
z tego powodu w bitkę. Ojcowie zgodziliby się z ochotą, lecz nie ich dzieci, i to one wywołają kłopoty, jeśli coś pójdzie im nie w smak. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego ma to być wszystko, albo nic - westchnęła po długim milczeniu. - I ja także - zatopiony w myślach Kris śledził wzrokiem płomienie. - W przypadku rodzin wielmożów można by rozwiązać tę kwestię, żeniąc dwoje najmłodszych dzieci, a potem przekazać im we wianie sporną ziemię. - Ta ziemia nie wyżywiłaby nawet jednej osoby, nie mówiąc o rodzinie - zmuszona była mu przypomnieć - nawet gdybyśmy znaleźli dwoje, które chciałoby się ożenić. Kris bawił się z roztargnieniem strzałą wyjętą ze swego kołczanu. Nagle spojrzał na nią i uśmiechnął się, gdyż podsunęła mu pewną myśl. - A co powiesz na palec Losu? - Co przez to rozumiesz? - Przypuśćmy, że zajmiemy pozycje na przeciwległych krańcach pola i wystrzelimy strzały prosto przed siebie, a potem wyznaczymy nową miedzę, prowadząc linię przez miejsca, gdzie spadną na ziemię. Jeśliby jutro nie było wiatru, wszystko zależeć będzie od kaprysu Pani. Myślisz, że to zadowoliłoby wszystkich? - To... to nie jest zły pomysł - powiedziała, myśląc uporczywie. - Zwłaszcza, jeśli namówimy kapłana, by pobłogosławił strzały i pomodlił się nad polami. Nie byłaby to już wtedy ludzka decyzja, lecz ręka bogów. A czy ktoś spiera się z bogami? Myślę, że obie rodziny będą temu wyrokowi posłuszne. Kris, to wspaniały pomysł! - Ty spisałaś się świetnie wcześniej - powiedział z większym naciskiem, niż zamierzał. - To całkowicie przerastało moje siły. - Ha, nie podoba mi się, gdy ktoś zezwala wałęsać się swoim zwierzętom samopas. Jeśli tutaj, nad Granicą, krowa czy świnia ucieknie do lasu, dziczeje, a wtedy może sprawić sporo kłopotu. - Hmm, wiedziałem, że dziczejące psy mogą być niebezpieczne, ale że bydło? - Kris zapamiętał to sobie na przyszłość. - To może być naprawdę duży problem - odparła z roztargnieniem. - Kiedy udomowione zwierzę dziczeje, nie boi się ludzi tak jak dzikie zwierzęta, co więcej, zna ono zachowanie ludzi. Zdziczałe bydło zabiło lub okaleczyło niejedną osobę z Grodu. - Hm, powtarzam: doskonale się spisałaś. Nie powinnaś obawiać się wygłaszania własnego zdania. Przecież po to jest się czeladnikiem. - Ja... - zaczęła, lecz zamknęła się w sobie. - Co? - Nic - odparła, ponownie siadając w cieniu, gdzie nie mógł dojrzeć jej twarzy. - Jestem po
prostu zmęczona, to wszystko. Powinniśmy nieco odpocząć. Zaniepokoił się nie na żarty... Wyglądało jednak, że nie jest w stanie nic na to poradzić. *** Następnego dnia, jadąc do wioski, wstąpili po drodze po skrybę i kapłana. Kiedy przedstawili obu rodzinom sposób rozwikłania sporu, strony z entuzjazmem wyraziły zgodę. Gospodarze przystaliby na każde rozwiązanie, mogące zażegnać niebezpieczeństwo waśni pomiędzy ich potomkami, którzy z kolei byli jednakowo pewni, że kiedy strzały wzbiją się do lotu, bogowie stać będą po ich stronie. Punkt kulminacyjny, jakim było rozstrzygnięcie tego tak zadawnionego sporu, sprawił wręcz rozczarowanie. Kapłan pobłogosławił strzały, łuki, Heroldów, ziemię i rodziny - wszystko, co mogło mieć związek, i wszystkich, którzy mogli być zainteresowani rozwiązaniem problemu. - Cokolwiek jest w ruchu, błogosławię to - rzekł do Heroldów, mrugając okiem. - A cokolwiek jest nieruchome, o to się modlę! Talia z Krisem zajęli pozycję dokładnie w środku pomiędzy północną a południową granicą spornego płachetka ziemi i wypuścili swoje strzały. Kapłan zaznaczył miejsce upadku jednej a skryba drugiej i usypano tam kamienne kopczyki oraz zasadzono drzewka. Nowy przebieg miedzy naniesiono na mapę i zapisano w aktach własności. Obie strony oświadczyły, że są zadowolone. Heroldowie wyruszyli w dalszą drogę. Talia była tak skryta, że Kris nie mógł jej wcale przeniknąć. Bardziej przypominała posąg Herolda. Wydawało się, że zamknęła się w jakiejś skorupie i ani słowem, ani czynem nie mógł jej z tego wyrwać. Kris przyłapał się na tym, iż rozmyśla, czy aby obydwa spory nie zostały rozwiązane zbyt łatwo. Byłoby dla niej dziecinną igraszką delikatnie wpłynąć na zwaśnionych, by stali się nieco bardziej przyjacielscy, albo przynajmniej mniej skorzy do zwady. Jeśli tak było w istocie, po jej odjeździe kłótnie rozgorzałyby na nowo. Czy to, w jaki sposób uporała się z pierwszą sprawą, wywarło na nim zbyt duże wrażenie? Czy zmieniała jego zachowanie? Tego po prostu nie mógł być pewny... Nie było sposobu, by to stwierdzić. Talia zaczynała rozumieć, że swoje opanowanie zawdzięcza wyłącznie instynktowi, tak naprawdę bowiem nie ma najmniejszego pojęcia, jak jej Dar działa. Ylsa uczyła ją tak, jak uczy się Myślmówców. Teraz, w obliczu utraty kontroli nad sobą, wydawało się, że ta nauka na niewiele się jej przyda. Od Uzdrowicieli, z którymi pracowała, nie dowiedziała się nic, być może dlatego, że
odczuwali, iż ona panuje nad sobą i przyjęli to za działanie świadome, a nie instynktowne. Nie mówiąc o tym, że skutki jej Daru mogłyby być takie same, owszem, ale działanie różne. Z pewnością
nie
posługiwali
się
Empatią
jako
swym
najważniejszym
Darem,
zwykle
wykorzystywano ją tylko jako środek wspomagający w Uzdrowieniu, i nie musieli zmagać się z wątpliwościami etycznymi, w obliczu których stała ona. Kiedy nie zajmowali się Uzdrawianiem, odgradzali ochronnym murem swe myśli. I nie mieli do czynienia z prawem i polityką. Pragnęła powiedzieć o tym Krisowi i bała się tego. To tylko pogorszyłoby sprawę. Poza tym, cóż mógłby on tak czy siak na to poradzić? Nie posiadał nawet takiego samego Daru jak ona i to, czego się nauczył, jej w niczym nie mogło pomóc. A więc nie powiedziała nic. Nieszczęśliwa, dręczona wątpliwościami starała się ze wszystkich sił odwrócić bieg wypadków, które wymykały się jej z rąk.
SZÓSTY
W miasteczkach i wsiach położonych wzdłuż wijącej się obok Granicy drogi, którą jechali, nie mieli wiele do roboty. Jedynie w trzech przypadkach naczelnicy wiosek próbowali coś przed nimi ukryć. Dwóch wypychało własne kieszenie pieniędzmi z podatków, a jeden umyślnie omijał w spisach gospodarstwa swoje i swoich krewnych. We wszystkich trzech przypadkach niczego nie przedsięwzięli po odkryciu oszustw, nie było to ich zadaniem, natomiast umieścili to w swoich raportach. Na wiosnę przybędzie znający prawdę poborca podatkowy i ukarze winnych słoną grzywną. W ten sposób dbano, by na Heroldów nie patrzono niechętnie za to, że ściągają podatki. Im dalej posuwali się na północ, tym rzadziej napotykali ludzkie osady, a i te napotkane coraz były mniejsze. Teraz niemalże tydzień zajmował im przejazd z wioski do wioski. Talia cały czas była zamknięta w sobie i milcząca. Odzywała się tylko zagadnięta i z własnej woli nigdy nie wyrażała sądu. Wydawało się, że ożywia się nieco pomiędzy wioskami. Wtedy nawet nie pytana zwracała się do Krisa, a nawet udawało mu się namówić ją do śpiewu. Jednak z chwilą, gdy zbliżali się na dzień jazdy do najbliższego, zamieszkałego przez ludzi terenu, otaczała się jakby skorupą, odgradzając się od wszystkich i od wszystkiego. Odzywała się dziwnym, bezbarwnym, beznamiętnym głosem. Przypominała Krisowi jego samego, gdy po raz pierwszy pokonał most linowy na torze przeszkód; pod nieruchomą maską kryło się napięcie, jakby przez cały czas spodziewała się, że lada chwila upadnie. Od Tantrisa nie mógł się dowiedzieć niczego i nawet Rolan wydawał się niezwykle rozdrażniony. W tej okolicy jedno zwracało na siebie od razu uwagę: osady ludzkie wysunięte tak daleko na północ były nie tylko mniejsze, ale chroniły się za palisadami z mocnych bali o bramach zamykanych na noc. W zimowe noce na poszukiwanie zdobyczy wyruszały wilki i inne dzikie zwierzęta, niektóre z nich na dwóch nogach. Lasy Żalu nie mogły ochronić tego obwodu przed wszystkim, nie mogły powstrzymać wyrzutków spod prawa, przybywających tutaj z trzech stron świata. Talia i Kris podróżowali, czujnie wytężając zmysły, i z bronią na podorędziu, a nocami ryglowali drzwi w Stanicach. Wszystko to mogłoby budzić zdenerwowanie Talii, gdyby nie fakt, że przecież urodziła się w nadgranicznej krainie i trzymanie się na baczności przed najeźdźcami powinno jej wejść w nawyk. Kris tłumaczył sobie, że upłynęło wiele czasu od tamtej pory, i że dziewczyna nigdy dotąd nie należała do obrońców a zawsze była pośród tych, których trzeba było bronić. Skąd jednak podenerwowanie Rolana? Towarzyszy szkolono do walki, miały bitewne doświadczenie. Byli doskonałymi strażnikami - siebie, swoich Wybranych i chirra. Kris obserwował Talię, mając nadzieję, że robi to dyskretnie, i głowił się nad tą zagadką, czując narastające obawy.
Zostawili za sobą kilka mieścin i wsi. Talia zaczęła się czuć tak, jakby rozpadała się kawałek po kawałku. Jej osłony uległy takiej erozji, że właściwie wymknęły się spod jej władzy, i do jej umysłu docierało niemal wszystko. Nie tylko odczytywała uczucia, ale i wyrzucała je z siebie, gdyż Rolan był tak samo rozdrażniony jak ona. Jej jedyną obroną było szczelne zamknięcie się w sobie, a tymczasem Kris wydawał się z uporem dążyć do tego, by wyrwać ją z tego stanu. Czuła się zagubiona, przerażona i straszliwie samotna. Nie miała do kogo zwrócić się d pomoc. Kris osobiście powiedział jej, że jej Dar jest wyjątkowy. Teraz była całkowicie pewna, iż on nie może jej poradzić, jak się z tym uporać. Jego Dar można było nieomalże zważyć i zmierzyć, jej - mógł w ogóle umknąć uwagi, ale na dodatek przybierał kształt całkowicie nieprzewidywalny. Ogarniała ją coraz większa panika. Miała wrażenie, że szamoce się w matni. Kiedy w końcu dotarli do Strugi Hevena, mieściny położonej opodal samej Granicy, własne nieszczęście ciążyło Talii tak nieznośnym brzemieniem, że w jej oczach kłopoty mieszkańców wydawały się błahostkami. W poprzedniej wiosce dogoniły ich listy. W jednym z nich znalazła się nawet krótka notka od Elspeth. Dziewczynka napisała w niej tylko, że czuje się dobrze i ma nadzieję, że Talia także, oraz żeby Talia nie niepokoiła się o nią. Okazało się, że dla Talii jest to tylko nowe źródło trosk. Nie wiedziała, dlaczego Elspeth napisała ten krótki liścik, ani co się w tej chwili dzieje w stolicy. Elspeth rozpoczęła swój pierwszy rok jako uczeń, i tak jak Talia, była jedyną dziewczynką w swojej grupie. Prawdopodobnie czuła się zagubiona - z całą pewnością przytłoczona - i na dodatek działo się to u progu młodzieńczego wieku. No i musiała jakoś radzić sobie z plotkami: tymi znanymi już Talii i tymi, które pojawiły się po jej wyjeździe. Niewykluczone, że teraz po raz pierwszy od czasów, gdy była Bachorem, znów bardzo jej potrzebowała. Nie mówiąc już o wrażeniu, jakie pogłoski wywrą na Heroldach. Czy i w nich - jak w Krisie - obudzą się wątpliwości? Czy też z miejsca odrzucą i zlekceważą całą sprawę, zostawiając Elspeth sam na sam z plotkami? Jak radzi sobie bez niej Selenay? A jeśli Królowa zwraca się o radę do Orthallena, którego Talia nie mogła jakoś obdarzyć swym zaufaniem? Tak pochłonęły ją próby uporania się z owymi strapieniami, że przyłapała się na tym, iż niewiele uwagi poświęca stojącym przed nią petentom - posępnej, pruderyjnej parze, na widok której odżyły w pamięci Talii nieprzyjemne wspomnienia o krewnych z Grodu. Ich starannie połatane i pocerowane odzienie było w kolorach spłowiałej czerni i przykurzonego brązu, jakby należeli do najbiedniejszych wieśniaków, choć w istocie należeli do jednych z najbogatszych małżeństw w Strudze Hevena, o czym nie omieszkał donieść Krisowi i Talii naczelnik. Na ich ustach gościł identyczny, pełen odrazy grymas, kiedy rozwodzili się nad doznanymi krzywdami cienkimi, jękliwymi głosami, których ton niezmiernie irytował Talię. Bijące od nich małostkowe uczucie mściwości wżerało się w resztki osłony ochraniającej jej myśli, jak drapiący świeżo
poparzoną skórę pilnik. Poczuła wdzięczność do Krisa za to, że im przerwał. - Jesteście całkowicie pewni, iż to na jej głowę spada odpowiedzialność za ginący drób? I nie może to być sprawka lisów albo innych szkodników? - Nasze kojce są szczelne jak chata, Heroldzie - rozległ się jęk mężczyzny. - Ona to zrobiła! Na przekór uczciwemu zarobkowi, któreśmy jej dawali i lekkiej roboty, którą u nas znalazła. Nie wątpię, że go sprzedaje... - Lecz komu? Sam rzekłeś, że nikt w tej mieścinie nie przyznał się do zakupu ptactwa od niej. - Zatem go zjada! - dorzuciła kobieta. - Chciwa jest, tegom jest pewna... Talia zmusiła się do zwrócenia uwagi na dziewkę służebną. Jej strój był jeszcze nędzniejszy niż jej pracodawców. Była blada, chuda i wyglądała na źle traktowaną. Zdaniem Talii zupełnie nie wyglądała na osobę spasioną ukradzionymi kurami i gęsiami! Dziewczyna na krótko podniosła wzrok. Niepokojący dreszcz przebiegł po krzyżu Talii na widok dziwnego wejrzenia pustych, szarych oczu. Jednak potem ponownie straciła zainteresowanie całą sprawą, tłumiąc wątpliwości, które się w niej obudziły, biorąc je za jeszcze jeden przykład utraty panowania nad swym Darem. Na widok tych ludzi dostawała gęsiej skórki. Pragnęła znaleźć się jak najdalej od nich, zamknąć całą sprawę jak najprędzej i równie szybko zaszyć się w bezpiecznej w miarę Stanicy. Przejęta jedyną myślą, by jak najszybciej uwolnić się od nich, zaczęła mówić: - Nie widzę nic, co dowodziłoby waszych roszczeń. - Po czym ostro dorzuciła: - I nie rozumiem, dlaczego zwracacie się z tym do Heroldów... - Talio, nie słuchałaś - ostrzegł ją Kris ściszonym głosem. - Tu nie chodzi tylko o zaginione ptactwo... choć wydaje się, iż to jest ich największym strapieniem. Zdarzyły się i inne rzeczy... tajemnicze runy, wypisane krwią na progu... i... - Kris, to śmieszne! - wybuchnęła. - Szukają jedynie pretekstu, by zwolnić to biedactwo bez należnej zapłaty! O nieba, Kris, Keldar rok w rok chwytała się tej obrzydliwej sztuczki: przyjmowała jakąś nieszczęśliwą dziewkę i zwalniała pod zmyślonym pretekstem po roku, tuż przed terminem należnej zapłaty! - Talio - powiedział z ociąganiem Kris po dłuższej chwili milczenia. - Nie podoba mi się to, ale będę musiał wydać ci rozkaz, korzystając z tego, że jestem wyższy rangą, ponieważ ty potrafisz rzucić Zaklęcie Prawdy Drugiego Stopnia, a ja nie. Żądam, byś rzuciła je na całą trójkę po kolei. - Wierzyć mi się nie chce, byś chciał marnować Zaklęcia Prawdy z powodu takiej błahostki! - To rozkaz, Heroldzie!
Zagryzła wargi, uderzona zimnym tonem jego głosu i, nie mówiąc już ani słowa, spełniła rozkaz. Zaklęcie Prawdy Pierwszego Stopnia ujawniało jedynie, czy rozmówca mówi prawdę. Zaklęcie Drugiego Stopnia zmuszało go do wyjawienia jej. Ku zaskoczeniu Talii, małżeństwo pod wpływem zaklęcia na dość szczegółowe pytania Krisa odpowiedziało tak samo. Przerzuciła zaklęcie na potulnie wyglądającą dziewkę i szara myszka zamieniła się w rozjuszoną łasicę. Kiedy zaklęcie Talii dotknęło umysłu dziewczyny, nastąpiła całkowita przemiana jej osobowości. Spojrzała na swych pracodawców wzrokiem ciskającym gromy, rozjaśnionymi, dzikimi oczami, wściekle warcząc stuliła usta. - O tak - wydyszała miękko. - O tak, ja zabieram ptaki. To drobnostka w porównaniu z tym, co mi wyrządzili... - Co takiego ci wyrządzili? - zapytał Kris. - Bili mnie za najbłahszą niezręczność... karmili tylko chlebem, zupą z jęczmienia i stęchłym serem. Są właścicielami największego stada kur w wiosce, a ja nie miałam jajka w ustach ani kawałeczka kurczaka już pół roku! Obiecywany przyodziewek jest po gospodyni i do tego, kiedy go otrzymuję, doszczętnie znoszony. Kiedy nie jestem posiniaczona, chodzę głodna, kiedy nie jestem głodna, jest mi zimno! Jednak ja się zemszczę... Widząc szaloną nienawiść, którą dziewczyna wylewała na ich głowy, małżeństwo aż skurczyło się ze strachu i odskoczyło do tyłu, przerażeni tą przemianą. Talia zacisnęła palce w pięść, wbijając sobie w dłoń paznokcie, starając się oprzeć prawdziwej nawałnicy wściekłych uczuć, nienawiści, która spadła na nią. - ... o, tak, ja się zemszczę! Do tego potrzebne są mi ptaki. Nie jadam ich - wiecie? Oddaję je wilkom. Teraz odwiedzają mnie każdej nocy. Wkrótce, już wkrótce nauczą mnie, jak zamienić skórę z jednym z nich. A kiedy się tego nauczę... kiedy się tego nauczę... Szaleństwo lśniące w jej oczach świadczyło niezbicie, co zamierza uczynić ze swoimi pracodawcami, kiedy nauczy się zmieniać postać. Talię zmroziło, trzęsła się od stóp do głów. Rozszalałe uczucia dziewki bębniły o jej rozsypującą się barykadę ochronną myśli jak o werbel, co nieomalże zmusiło ją do panicznej ucieczki. Zaparło jej dech w piersi. Sama Talia znalazła się niebezpiecznie blisko szaleństwa. - ... a potem przyjdzie na innych kolej. Pomogą mi w tym moi szarzy braciszkowie i siostry. O, tak... Dziewka zaczęła podnosić głos; słowa zaczęły zlewać się w bełkot - obłąkańczą mieszaninę nienawiści i majaków rozgorączkowanej wyobraźni. Tego było już dla Talii za wiele. Dziewczyna rozbijała w pył puklerz ochronny jej myśli.
Spychała ją w przepaść obłąkania. Na oślep sięgnęła przed siebie myślą, wykorzystując instynktownie swój Dar w samoobronie, i dotknęła mózgu dziewczyny, raptownie ją usypiając. Małżeństwu składającemu skargę odjęło mowę. Milczeli przez bardzo długą chwilę, a wraz z nimi Kris. - Myślę - w końcu ostrożnie przerwał ciszę Kris - że lepiej będzie oddać ją pod opiekę Uzdrowicielom. Nie wiem, ile prawdy zawierały jej słowa o tym, jak się z nią obchodziliście, a ile było wytworem jej wyobraźni, lecz sądzę, iż powinniście raczej pokryć wszelkie wydatki na Uzdrowiciela. A gdybyście w przyszłości przyjęli inną służącą, zwracajcie baczniejszą uwagę na to, w jakich pracuje warunkach. Wracając w gęstniejącym mroku do Stanicy, Kris zachowywał złowieszcze milczenie. Załatwienie sprawy oszalałej dziewki ciągnęło się przez całe popołudnie. Samo obudzenie jej przez Uzdrowiciela z głębokiego snu, w który wtrąciła ją Talia, trwało niemal całą markę na świecy. Talia czuła głęboki wstyd, że uległa bezmyślnemu odruchowi i nie oparła się panice. Zachowała się rozmyślnie nieodpowiedzialnie, czego wynikiem było zaniedbanie obowiązków. - Kris... tak mi przykro - natychmiast po przekroczeniu bram miasteczka odezwała się do niego przytłumionym, nieszczęśliwym głosem. - Ja nie chciałam... ja... Kris nic na to nie odrzekł i Talia ponownie zapadła się w sobie, utraciwszy do reszty z takim mozołem budowaną pewność siebie. “Domyśla się... na pewno domyśla się. Zawiodłam. Nawet nie jestem w stanie panować nad sobą na tyle, by dotrwać do połowy patrolu. Nic nie potrafię zrobić jak należy”. Jednak Kris nic nie powiedział. Nawet jej nie potępiał. Wiedziała, że jest głęboko zamyślony, ale nie miała pojęcia, o czym tak rozmyśla. Zamilkła podczas powrotnej drogi do Stanicy, cały czas spodziewając się, że spadnie wiszący nad jej głową miecz. A to, że nic takiego się nie stało, tylko pogorszyło sytuację. Kris jechał w milczeniu. Dopiero teraz zaczął uzmysławiać sobie, że nie udzielając jej pociechy, nie dodając jej otuchy, popełnił niemal nieodwracalny błąd. Talia zatraciła poczucie godności własnej bardziej, niż przypuszczał. Widać było jak na dłoni, że nie panuje nad nerwami. Teraz wydawało mu się, że wie, dlaczego wzbrania się przed wyrażaniem własnego zdania, dlaczego z wahaniem dzieli się z nim opiniami, i to tylko, jeśli zapyta ją wprost. Po powrocie do Stanicy jego pytanie o to, jak się czuje, zbyła, mówiąc jedynie, że dobrze. Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek odzyska równowagę po tym incydencie... I zaczął się lękać, że osobiście ją zniszczył. Nagle, w otoczeniu głębokich ciemności nocy, nasunęła mu się niepokojąca myśl, że ona powoli pogrąża się w szaleństwie i, być może, pociąga go za sobą. Ziemia była przykryta śniegiem, kiedy zbliżali się do malutkiego sioła, cieszącego się
wątpliwą sławą wysuniętej najdalej na północ osady, tuż obok Lasu Żalów. Talia, która tak przyzwyczaiła się do kurczowego podtrzymywania resztek osłony swych myśli, że przestała wybiegać myślą do przodu w poszukiwaniu skupisk ludzkich, zaczęła zastanawiać się, czy w końcu zdolności nie opuściły jej całkowicie. Jednak nie, obok jechał Kris, co jej rozogniony mózg odbierał z taką wyrazistością, że było to niemal bolesne. Jeśli więc nie oto chodziło, zatem musiało być to coś innego. W końcu zebrała resztki odwagi i pewności siebie, by powiedzieć Krisowi o tym, co czuje. - Tam jest zbyt wiele... hmm, jest za cicho. Tylko tak mogę to wyrazić. Odczuwam jedynie coś bardzo nikłego i pochodzi to od kogoś, kto śpi lub jest nieprzytomny. - Czy jesteś pewna, że to zimno nie ma na ciebie takiego wpływu? “Chciałabym, żeby to było to” - pomyślała ze smutkiem. - Nie... nie sądzę. Nie jest zimniej niż, kiedy byliśmy w Zielonej Przystani, a wtedy mogłam wyczuć obecność ludzi o dzień drogi naprzód. Zadumał się. - Doskonale. Zatem przyśpieszmy kroku tyle, ile chirra mogą wytrzymać. Jeśli tam dzieje się coś złego, to im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej. Śnieg zaskrzypiał pod kopytami, dzwoneczki zaczęły brzęczeć jak oszalałe, gdy przeszli w kłusa. Powietrze było zupełnie nieruchome, błękit bezchmurnego nieba niemal raził oczy. Poprzez nagie gałęzie drzew sączyło się słoneczne światło, zostawiając po sobie niebieskawe koronki cienia na zaspach. Dzień był piękny i dziwny, dręczący Talię dziwny niepokój stanowił rażącą sprzeczność. W wiosce, kiedy ją ujrzeli, panowała cisza, zbyt wielka cisza. Na osłanianej dwoma wzgórzami wolnej połaci ziemi, którą wieś zajęła, nie było żadnych śladów na śniegu, ani biegnących do wioski, ani wychodzących z niej. Bramy stały otworem i nikt ich nie pilnował. Twarz Krisa wyrażała tak wielkie zaniepokojenie, że mózg Talii, nie musiał nawet odbierać jego uczuć, by wiedziała, iż jest tak samo przestraszony jak ona. Rozkazał jej zatrzymać się, a sam zjechał ze wzgórza, na którym stali, do bramy, zabierając ze sobą swoją chirra. Nie zabawił w środku zbyt długo i ujrzała, jak zatrzaskuje się brama, a do jej uszu dobiegł odgłos zasuwanego rygla. Natychmiast po tym strzała zatoczyła łuk nad ostrokołem i wylądowała po jej stronie obwałowania z bali. Biegiem ruszyła do miejsca, gdzie upadła. Strzała była oznaczona czterema pierścieniami - trzema zielonymi i jednym czerwonym. Sprawdziła wzór zaszyfrowany w upierzeniu. Nie ulegało wątpliwości, że strzała należała do Krisa. Oznaczenie przez niego strzały, choć ona nie spuszczała z niego oka przy wjeździe do wioski, mogło się wydać niemądre, jednak tylko w ten sposób mógł ją powiadomić, że to on osobiście zatrzasnął za sobą bramę, a nie banici zastawili na niego pułapkę.
Mogło to oznaczać tylko jedno. Cała wioska padła ofiarą jakiejś plagi. “O, Panie! O, Pani! Co ja teraz pocznę!...” - pomyślała rozgorączkowana. Nagle zatoczyła się pchnięta nosem zniecierpliwionego Rolana. Poczuła jego irytację tak wyraźnie, jakby się do niej odezwał. Miał już dość jej rozczulania się nad sobą. Teraz trzeba było działać, po prostu działać. Wiedziała doskonale, co powinna zrobić i, do licha, im szybciej się do tego zabierze, tym lepiej! Poczuła się jakby coś, co się w niej złamało, ponownie zostało złożone. Zmusiła się do spokoju, do ułożenia planu. Napisała notatkę do Krisa, powiadamiającą go, że zostawia swoją chirra spętaną u bram wioski, by mógł wprowadzić ją do środka, kiedy zobaczy, iż się oddaliła. Wyjęła niczym nie oznaczoną strzałę z kołczanu, przywiązała do niej notkę i wystrzeliła ponad ostrokołem. Przeszukała juki, wyjęła z nich mapę, bukłak na wodę i torbę z jedzeniem dla siebie i Rolana. Rzuciwszy okiem na mapę, stwierdziła, że najbliższa Świątynia Uzdrowicieli leży odległa o pięć dni jazdy wierzchem na wschód. To znaczyło, że mogą tam dotrzeć z Rolanem w dwa. Spętała chirra, wskoczyła na grzbiet Rolana i ruszyli z kopyta. To w takiej właśnie chwili Towarzysz, pokonujący piorunującym krokiem odległość, wart był więcej niż złoto czy klejnoty. Godzinami mógł on, bez zmęczenia, podróżować z szybkością galopującego konia. W razie potrzeby mógł utrzymywać tak wyczerpujący krok przez kilka dni, obywając się tylko wodą i garścią ziarna. Po przebyciu tak ciężkiej próby musiał odpocząć przez jakiś czas, jedząc do syta, jednak nigdy nie padał ze zmęczenia, rzadko zdarzało mu się naciągnąć mięśnie lub ścięgna w sytuacji, która zabiłaby konia. Towarzysz docierał wszędzie, gdzie mogły dotrzeć zwierzęta na kopytach, nie wykluczając wspinaczki na oblodzonych, skalistych zboczach, na co porywały się tylko kozły. Herold musiał się tylko martwić o to, by nie spaść z siodła! Talii i Rolana nie zatrzymała nawet noc; Talia jadła i piła, nie schodząc z siodła, a nawet zapadała w drzemkę. Na dość suchej, dającej dobre oparcie dla nóg drodze posuwali się bez przeszkód. Rolan mógł dać z siebie wszystko. Świecił nawet księżyc w pełni, mieli więc dość dobre rozeznanie. Hałas wywołany ich przejazdem płoszył zwierzęta, jechali zatem w ciszy zakłócanej jedynie odgłosem dudniących po zamarzniętej ziemi kopyt. To była niesamowita podróż, jakby ze snu, szalona jazda - wydawać by się mogło donikąd. Rolan był właściwie wypoczęty, podróżowali więc nawet po zachodzie księżyca. Jednak w końcu i on musiał odpocząć. Na krótko przed świtem stanęli na malutkiej polanie obok drogi, nad strumieniem, poniżej ściętego lodem wodospadu. Rolan zatrzymał się tuż obok stawu u stóp wodospadu, ciężko pracując bokami, w kłębach powstającej na mrozie pary. Wydychane powietrze zamieniało się w szron, który osadzał się dookoła jego chrap. Talia rozbiła pokrywę lodową, ale woda była zbyt zimna, by mógł się bezpiecznie napić. Podała mu wodę z bukłaka. Po opróżnieniu napełniała go ponownie, ogrzewała
wodę własnym ciałem i poiła, póki nie napił się do syta. Po raz ostatni napełniła skórzany bukłak wodą i pociągnęła długi łyk, oddawszy mu jedną trzecią posiadanych zapasów żywności. Wraz ze wschodem słońca, którego promienie krzesały ogniste iskry, odbijając się od lodowego wodospadu, byli gotowi ponownie rozpocząć wyczerpujący bieg. Drugi postój urządzili około południa. Talia wykorzystała stosunkowo ciepłe słońce, by rozkulbaczyć Rolana, rozłożyć jego rząd do wyschnięcia, a jego samego wytrzeć do sucha płótnem, które zawsze woziła w jukach. Oparła się głową o jego bok czując, że drżą jej kolana osłabione nie tylko od długiej jazdy w siodle. “O, Pani pomóż... Uzdrowiciele mają ten sam Dar co ja, jakże zdołam stanąć przed nimi twarzą w twarz? Czy uda mi się to z kimkolwiek, skoro sama nie mogę się wziąć w garść? O, bogowie... to ponad moje siły...” Rolan szturchnął ją w ramię łagodnie. Nieomalże mogła usłyszeć jego słowa, tak wyraźna była jego wiadomość. “Pomogę ci”, odebrała obraz uczucia. - O, bogowie... zrobisz to? Stanowczo potwierdził. Westchnęła i uspokoiła się nieco, wybiegła mu myślą na spotkanie... Poczuła, jak osłona otacza jej mózg, podtrzymywana przez zewnętrzne źródło siły. Ogarnął ją spokój, swego rodzaju odrętwienie, które przyniosło jej taką ulgę po okresie bólu i napięcia, w jakim dotąd żyła, że o mało nie rozpłynęła się we łzach. - Jak długo...? Jego żal zdawał się świadczyć, że niestety nie będzie ochraniać jej przed otoczeniem zbyt długo. - Oby tylko udało się nam dotrzeć tam i z powrotem. Będę pracować bardzo ciężko i to mnie znuży tak, że będzie możliwe okiełznanie mych uczuć. Nie mogę rozsiewać myśli wtedy, gdy jestem do cna wyczerpana. Wiem, co się ze mną złego dzieje; wiem, że tak... O, gdybym mogła trzymać się z dala od ludzi przez jakiś czas! “Zatem w drogę” - zdawał się mówić, niecierpliwie potrząsając łbem. Rząd, a nawet derka pod siodło były już suche, a więc, nie ociągając się dłużej, osiodłała go i ruszyli w drogę. Tuż za jej plecami, na siodle, usadowił się niepokój. Gdy zaczęło się zmierzchać, wpadli galopem na dziedziniec Świątyni Uzdrowicieli. Biel jej stroju i Towarzysza natychmiast przyciągnęła uwagę; Rolan nawet nie zdążył się zatrzymać, kiedy tuż przy jej strzemieniu pojawił się, oczekujący na jej rozkazy, ubrany na zielono nowicjusz. Tuż za nim przybiegło jeszcze dwóch - jeden z gorącym kubkiem wina z ziołami dla Talii, a drugi ze świeżą, ciepłą papką owsianą dla Rolana. Oboje przyjęli z wdzięcznością ofiarowany poczęstunek, a tymczasem goniec pobiegł z wiadomością do dwóch Heroldów, którzy stale stacjonowali w tej
Świątyni. Zanim Talia zdążyła wypić do dna wino, dookoła dziedzińca zapalono pochodnie i schodami, pędząc na złamanie karku, zbiegła na brukowany kocimi łbami dziedziniec krucha i szczupła kobieta, której przycięte krótko przy skórze włosy lśniły ognistą czerwienią nawet w tak niespokojnym świetle. Kobieta miała przewieszony przez ramię worek i biegnąc zawiązywała powiewającą na wietrze zieloną szatę. - Jestem Kerithwyn - przedstawiła się zbliżywszy się do Talii. - I jestem najbardziej doświadczonym Uzdrowicielem w leczeniu chorób wywołanych przez plagi. Dwóch innych, o których prosiłaś, wyruszy, gdy tylko będą gotowi do drogi nasi Heroldowie. Ja mogę wyruszyć natychmiast. - Dobrze. Zatem im szybciej wrócimy do Krisa, tym będzie szczęśliwszy. Czy przyzwyczajona jesteś do jazdy za plecami Herolda? - Talia wyciągnęła rękę, by pomóc Uzdrowicielce dosiąść Rolana. - Można tak rzec - odparła kobieta, chwytając podaną jej rękę. Obrzuciła Talię dziwnym spojrzeniem, kiedy spotkały się ich dłonie i zawahała się przez chwilę, a potem oparła stopę o strzemię Herolda i wdrapała się na poduszkę za plecami Talii z łatwością, która świadczyła o dużej wprawie. - Rolan jest nieco szybszy od innych Towarzyszy, a więc przygotuj się. Pomimo ostrzeżenia Talia usłyszała, jak kobieta wstrzymuje oddech ze zdziwienia, kiedy Rolan z kopyta ruszył w powrotną drogę. Jednak nie ulegało wątpliwości, że ten sposób podróżowania nie był dla niej nowością, bo utrzymała się na siodle, nie wypuszczając z ręki medykamentów i ani o jotę nie rozluźniwszy zaciśniętych na pasie Talii palców, przy czym wcale nie robiła tego kurczowo, owładnięta paniką. Otuliła się swą opończą, pochyliła głowę i, korzystając z okazji, ukryła się przed wiatrem za plecami Talii, która z ulgą przekonała się, że kobieta jest gotowa jeść i drzemać w siodle, a nawet, o ile to możliwe, przejawiała jeszcze mniejszą chęć do robienia przerw na odpoczynek niż Rolan. Dotarli do wioski tuż po południu w drugim dniu drogi powrotnej. Wciąż panował w niej całkowity bezruch, a nieznane osłony tak szczelnie odgrodziły od wszystkiego zmysły Talii, że nie mogła ona nawet wyczuć, czy Kris wciąż jeszcze znajduje się wewnątrz. Zsadziła Uzdrowicielkę z siodła i, ustawiwszy Rolana zadem do bramy, poleciła mu zabębnić o nią tylnymi kopytami. Bez względu na miejsce pobytu, we śnie czy na jawie, jeśli tylko nie leżał złożony chorobą, Kris musiał usłyszeć. Kiedy od razu nie odpowiedział na to wezwanie, zdenerwowana ścisnęła w dłoniach wodze. Łatwo sam mógł paść ofiarą plagi, przecież nie byli na nią uodpornieni. Tuż obok strzemienia kręciła się niespokojnie Kerithwyn, najwyraźniej to samo i jej przyszło do głowy, sądząc po wyrazie zaniepokojenia na twarzy. Nagle usłyszała odgłos odsuwanego rygla i brama otworzyła się ze skrzypem, by je
wpuścić. Wjechała do środka i dopiero tam ześliznęła się z siodła, a Uzdrowicielka deptała jej po piętach. - Niecały dzień za nami podąża jeszcze dwóch. Ja byłam natychmiast gotowa do drogi i dlatego ich wyprzedziłam - rzekła Kerithwyn zwięźle do Krisa. - Jaka jest sytuacja? Kris opuszczał rygiel na miejsce, a kiedy się do nich odwrócił, Talia miała ochotę rozpłakać się z żalu na widok jego twarzy. Trudno było uwierzyć, jak bardzo był wyczerpany; nie ulegało wątpliwości, że od chwili, gdy go opuściła, cały czas był na nogach. - Jest źle - odparł znużonym głosem. - Wygląda na to, że w ciągu jednego lub dwóch dni wszyscy mieszkańcy zostali dotknięci plagą. Kiedy tu wszedłem, pięcioro było już martwych, od tamtej pory utraciłem jeszcze trzech. - Objawy? - Wysoka gorączka, delirium, wysypka, opuchlizna pod szczęką i pod pachami. Kerithwyn pokiwała głową. - Śnieżna gorączka, tak przynajmniej my to określamy. Zazwyczaj pojawia się tuż po pierwszych śnieżycach, po Śródzimiu wydaje się znikać, nigdy nie przychodzi w czasie ciepłej pogody. W jaki sposób starałeś się ich leczyć? - Próbowałem dostarczyć im płynów, podając zwłaszcza wywar z kory wierzbowej. Jednak kiedy wydawało mi się, że gorączka nadmiernie wzrasta, zwłaszcza u dzieci, na chwilę zakopywałem ich w śniegu, by ją jakoś zbić. - Doskonała robota! Nie zrobiłabym tego lepiej - pochwaliła go. - Mam przy sobie pewien środek, lecz to potrwa, zanim zacznie skutkować, będziemy więc postępować podobnie z tymi, którzy nie są bezpośrednio zagrożeni. Teraz zacznę leczyć ofiary w najgorszym stanie. Czy któreś z was pomagało już kiedykolwiek Uzdrowicielowi? - Ja nie potrafię - Kris potrząsnął głową tak, że proste włosy rozsypały się mu po czole. Ostatni Uzdrowiciel, z którym rozmawiałem, stwierdził, że z mojego Daru nie będzie pożytku. Obawiam się, iż przydam się tylko jako para rąk. Kerithwyn odwróciła się do Talii, mierząc ją dziwnym spojrzeniem. Przełknęła głośno ślinę i odpowiedziała: - Nigdy nie próbowałam, jednak moim Darem jest Empatia i Myśluzdrawianie. Nauczyciel powiedział, że są one tego samego rodzaju, co u Uzdrowicieli. “Pomagając w Uzdrawianiu i tak nie będę mogła osłaniać myśli. Jednakże będzie mnie to kosztować tyle sił, że nie będę w stanie narzucać nikomu swoich uczuć”. - Empatia u Herolda? - Kerithwyn uniosła do góry brew. - Ha, zatem powinnaś się bardzo przydać. Spróbujemy, nic złego nie może z tego wyniknąć. Heroldzie, czy odseparowałeś najcięższe przypadki?
- Są tutaj - Kris wskazał na małą chatkę, która znajdowała się tuż przy bramie. - Kiedy wydawało mi się, że im to nie zaszkodzi, umieściłem najciężej chorych razem. - Doskonale - Kerithwyn wręczyła mu mniej więcej funt ziołowej mieszanki prosząc, by przyrządził z niej pełny kociołek naparu i podał każdej ofierze pełny kubek do wypicia, nie zapominając o sobie. Kiedy Kris odszedł, by wykonać instrukcje i zaopiekować się Rolanem, Kerithwyn razem z Talią weszły do chaty. W środku było ciasno i ciemno. Okiennice, dla ochrony przed lodowatym powietrzem, szczelnie zamknięto. Kris wstawił do izb tyle łóżek i przygotował tyle legowisk, ile się dało. Zrobił wszystko, by złożonych chorobą utrzymać w czystości, i spalał w palenisku kominka kadzidło przeciw wyziewom choroby, jednak mimo tego w powietrzu unosił się słaby, lecz wyraźnie odczuwalny odór. Tak wielu ludzi stłoczonych w jednym miejscu przyprawiło Talię o klaustrofobię, a towarzyszący im zapach wywoływał lekkie nudności. Cieszyła się jedynie, że ludzie ci najwyraźniej byli tak nieprzytomni, że nie musiała przed niczym osłaniać swoich myśli. Wydawało się, że Kerithwyn nic z tego nie zauważa. Najciężej chorą była krucha, stara kobieta, której rozdęte szczęki wyglądały groteskowo w zestawieniu ze szczupłą twarzą. - Usiądź obok mnie na krześle, Heroldzie - poleciła Uzdrowicielka. - Rozsiądź się wygodnie, weź mnie za rękę i pozbądź się osłon... - znów zmierzyła ją spojrzeniem. - ... i zrób to, co zawsze, przygotowując się do myślrozmowy. Ja zatroszczę się o resztę. Talia przymknęła powieki i z wysiłkiem odwróciła uwagę od otoczenia. Udało jej się okiełznać dręczące ją lęki, przeprowadzając stare ćwiczenie z oddechem. Przez długą chwilę starannie sprawdzała, czy wciąż jeszcze jest zdolna wprawić się w głęboki trans; skoro wszystko inne szło na pastwę licha, wcale nie była pewna, czy potrafi jeszcze wykonać tak podstawowe ćwiczenie, jak wejście w głęboki trans. Ostrożne próby pokazały, że przynajmniej te obawy są bezpodstawne. Kiedy jej trans osiągnął odpowiednie natężenie, przed jej wewnętrznym okiem umysłu pojawiła się Uzdrowicielka - jakby lity rdzeń, od którego biła kojąca, zielono-złota energia. “Bogom niech będą dzięki - ogarnęła ją wdzięczność. - Kerithwyn musi być jeszcze bardziej wprawna, niż to o sobie mówi”. Nie chodziło tylko o to, że swą mocą Uzdrowicielka dorównywała wszystkim uczącym Talię Uzdrowicieli, ale też i o to, że nie musiała się obawiać jej obecności. Kerithwyn nie zezwalała, by jakiekolwiek ujemne uczucia mąciły myśli! Zdawało się, że w chorej kłębi się coś ciemnego, błotnisto-czerwonego. Talia przypatrywała się zafascynowana, jak Uzdrowicielka przecina owe złowieszcze wiry promieniami światła jak lancetem, czyści je i rozgania, podsycając odkryte pod nimi malutkie, migotliwe iskierki, póki nie
rozjarzyły się mocniej. Talia widziała i czuła, jak pomiędzy nią a Uzdrowicielką przepływa energia, uzupełniająca jej nadwątlone siły. Teraz wiedziała, czego potrzebuje Uzdrowicielka, połączyła się z nią najmocniejszą z możliwych więzi i zwróciła się o pomoc do Rolana. Energia popłynęła do Uzdrowicielki mocnym, stałym strumieniem. Uzdrawianie nabrało szybkości, stało się bardziej niezawodne. Minęło kilka chwil i było po wszystkim. Talia poczuła, że nawiązana między nimi łączność została przerwana. Przyśpieszyła oddech, przeniosła swą uwagę na otoczenie i uniosła powieki. Szare oczy Uzdrowicielki wyrażały pochwałę. - Doskonale, Heroldzie, dość szybko zrozumiałaś, na czym opiera się cała koncepcja. Czy możesz pracować tak dalej równie dobrze? - Dam z siebie wszystko. - W takim razie myślę, że plaga nie zabierze ze sobą nikogo więcej. Jak widziałaś, w tym przypadku powiodło się nam całkiem nieźle. Staruszka już w niewielkim stopniu przypominała chorą osobę. Opuchlizna szczęk zmniejszyła się niemal o połowę. Bezspornie i gorączka zaczęła opadać. Widząc to, Talia poczuła się ogromnie podniesiona na duchu. Po raz pierwszy od bardzo dawna udało jej się zrobić coś właściwie... Kiedy uporali się ze wszystkimi leżącymi w chacie, Uzdrowicielka poleciła Talii odpocząć. Dziewczyna, przypomniawszy sobie, że wchodząc do środka dostrzegła obok ogniska juki złożone przez Krisa w stos, poszperała w nich przez chwilę i wydobyła nieco suszonego mięsa i owoców. Jednak przekonała się, że apetyt wcale jej nie dopisuje i nie ma ochoty nawet na jeden kęs. A więc, zamiast jeść, siadła na ziemi zgarbiona, ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do paleniska i, przymknąwszy powieki, zaczęła wchłaniać plecami bijące od ognia ciepło. Była zbyt otępiała ze zmęczenia, by cokolwiek odczuwać, i tak wdzięczna za chwilę wytchnienia, że pragnęła jedynie napawać się ciszą, jaka zapanowała w jej myślach. - Niemądra dziewczyno! Niczego nie nauczyłaś się o twoim Darze w tym waszym Kolegium? Zaskoczona Talia otworzyła oczy. Ujrzała stojącą nad sobą Kerithwyn z parującym kubkiem w jednej i jakąś sztabką w drugiej dłoni. - Doskonale powinnaś wiedzieć o tym, że jeśli nie uzupełnisz utraconej energii, nikomu się na nic nie przydasz! - wepchnęła Talii w ręce obie rzeczy. - Wiem, że nie jesteś głodna, ale pomimo wszystko - jedz! Uporaj się z tym, a potem znajdź swojego przyjaciela i zmuś go, by także coś zjadł i się przespał. Wygląda, że od tygodnia nie robił ani jednego, ani drugiego. Nie obawiaj się, kiedy będziecie mi potrzebni, odnajdę was. I nie zapomnijcie, by niczego nie brakowało i waszym Towarzyszom!
Okazało się, że były to sprasowane razem w sztabkę suszone owoce, orzechy i miód. W innych okolicznościach Talia mogłaby uznać je za nieznośnie słodkie, teraz jednakże, po pierwszym zjedzonym z przymusu kęsie, zyskały na smaku tak niepomiernie, że dalsze poszły już gładko; stwierdziwszy, że w kubku znajduje się napar podawany przez Krisa ofiarom epidemii, oszczędziła kawałeczek, by na końcu usunąć z ust obrzydliwy smak. Najpierw odnalazła Rolana. Kris rozsiodłał go, okrył derkami i zaprowadził do stajni przy oberży. Zostawił w jego zasięgu paszę i wodę, jednak nie miał już czasu, by bardziej się o niego zatroszczyć. Talia wyczesała Rolana zgrzebłem i troskliwie wyczyściła, myśląc z ulgą, że Towarzysze są istotami inteligentnymi, i same dbają o to, by ochłonąć i wrócić do formy. Nie ulegało wątpliwości, że Rolan był znużony - po raz pierwszy, od kiedy go poznała - i głodny, lecz poza tym bieg nie odbił się w żaden sposób na jego zdrowiu, Otuliła go starannie derkami przed mrozem i poszła rozejrzeć się za zapasami. Potem dosypała suszonych owoców do słodkiej paszy i umieściła ją tak, by z łatwością mógł jej dosięgnąć, a następnie przygotowała kociołek gorącej owsianki, którą Rolan natychmiast łapczywie wysiorbał, kiedy już ochłonął na tyle, by móc jeść. Choć była bardzo zmęczona, uświadomiła sobie, że powinna sprawdzić, jak się miewa Tantris. Towarzysz Krisa zarżał radośnie na jej widok i błagalnie zadzwonił pustym wiadrem na ziarno. Roześmiała się - ile to czasu upłynęło od chwili, kiedy to po raz ostatni się śmiała - nie brakowało mu siana i nie umarłby z głodu, jednak bezspornie domagał się, by i jego poczęstować tak jak Rolana. Wyświadczyła mu tę przysługę, podczas gdy on z wdzięcznością trącał ją swymi chrapami. Wypuszczone na obszerny wybieg, gdzie i po tygodniu nie zabrakłoby dla nich paszy, chirra, czuły się znakomicie. Zmieniła im wodę i udała się na poszukiwanie Krisa. Nie musiała go długo przekonywać, iż powinien położyć się na legowisku, które dla niego rozłożyła obok paleniska. Zasnął, nie zdążywszy nawet dojeść otrzymanych od niej racji. Ostrożnie wyjęła mu je z rąk, odstawiając tak, by mógł je z łatwością dosięgnąć po przebudzeniu, a potem sama zajęła się tym, od czego go odciągnęła. Harowali w troje do późna w nocy jak niewolnicy, przełykając w pośpiechu jedzenie i zapadając na chwilę w drzemkę, gdy wydawało się, że nikomu nie jest potrzebna natychmiastowa pomoc. Najosobliwszym było to, że krucha Kerithwyn okazywała najmniejsze oznaki znużenia; była niewiarygodnie wytrzymała i niestrudzona. Często strofowała ich, by nieco odpoczęli, choć sama najrzadziej stosowała się do własnych rad. Cała trójka była krańcowo wyczerpana. Chwiali się na nogach, kiedy rozległo się tak długo oczekiwane przez nich bębnienie kopyt o bramę, ogłaszające przybycie dwóch Uzdrowicieli w eskorcie Heroldów. Oboje nowo przybyli - wielki, włochaty jak niedźwiedź Uzdrowiciel i wyglądająca tak młodo dziewczyna, że niedawno dopiero musiała otrzymać swe Zielone szaty - nie
ociągając się, zastąpili Kerithwyn, która, znalazłszy dla siebie skrawek płaskiego miejsca i kilka kocy, natychmiast zapadła w sen. Doświadczeni w pomaganiu Uzdrowicielom Heroldowie odesłali Talię i Krisa, by spędzili w swych legowiskach, pierwszą od chwili przybycia tutaj, spokojną noc. Następny dzień zastał ich wszystkich na nogach przy robocie. Posilając się i śpiąc na zmianę, doprowadzili do tego, że kilku z chorych wydobrzało na tyle, by im pomóc w opiece nad współziomkami. Wtedy to Kerithwyn łagodnie, lecz stanowczo powiedziała Krisowi, by ruszyli w dalszą drogę. - Nie jesteście nam już dłużej potrzebni - stwierdziła z naciskiem. - Nasi Heroldowie mogą rozstrzygnąć wszelkie spory. Wieści i nowe prawa docierają do nas raz na miesiąc, świetnie poradzimy sobie z przekazaniem raportów. Chcę, byście znaleźli się jak najdalej stąd, zanim któreś z was dotknie plaga. - Ale... - zaprotestował Kris. - Jazda stąd! - krzyknęła do niego. - Miałam już z plagą do czynienia sześć razy, to jest siódmy. Nie zaniedbujecie waszych obowiązków. Loris i Herold Pelsin zostaną tutaj aż do Śródzimia. Mieszkańcy tej mieściny nie będą was potrzebować! A teraz, jazda! Kris pozbierał swoje rzeczy, wziął nieco świeżej żywności dla uzupełnienia suchych zapasów - przy takim mrozie, długo miała zachować świeżość - i zostawił przybyłym Heroldom zebrane dotąd raporty, by je odesłali do stolicy. Jednak Talia nie wywinęła się tak łatwo. Podczas gdy Kris rozmawiał z Heroldami, Kerithwyn odwiodła ją na stronę w chwili, gdy zamierzała wskoczyć na siodło. - Dziecko - powiedziała bez ogródek - osłona twych myśli jest jak podziurawiona tarcza łucznicza i gdyby nie zmęczenie, twe myśli atakowałyby każdego pod słońcem! Jesteś w takim stanie, że gdybym miała czas, nie pozwoliłabym ci opuścić tego miejsca. Ale nie mam ani czasu, ani sił. Nie wiem, co ty robisz, lub raczej, co wydaje ci się, że robisz, lecz to jest złe. Lepiej weź się w garść, dziewczyno, i to szybko, bo inaczej nawet nieobdarzeni zostaną tym dotknięci. A teraz w drogę i postaraj się to okiełznać. I po tych szczerych słowach odeszła, odwróciwszy się na pięcie, zostawiając Talię rozdartą pomiędzy chęcią pobiegnięcia za nią i błagania o pomoc, a przecięcia sobie z miejsca żył. W końcu Talia zebrała resztki odwagi i, śladem Krisa, wyjechała przez bramę. Kris zajrzał do mapy. Kerithwyn rozkazała im znaleźć dla siebie jakieś miejsce, gdzie mogliby przez dłuższy czas odpocząć. Powiedział Talii, że - jak się zdaje - udało mu się natrafić na szczególnie wygodną Stanicę, z której mogliby skorzystać. Talia kiwnęła głową, pogrążona w osobistym nieszczęściu; Kris zajęty określaniem ich położenia, nic nie zauważył, a przynajmniej nie pisnął do niej ani słówkiem. Lecz po tym, co powiedziała Kerithwyn... No cóż, będzie musiała zachować podwójną ostrożność, to wszystko.
Od wioski dzieliło ich pół dnia drogi i wjechali głęboko w Las Żalów. Około południa Kris zarządził postój, by mogli nieco się posilić a on sprawdzić kierunek jazdy. Przez Las Żalów wiodło kilka wąskich szlaków i jeśliby przeoczyli ten, którym się posuwali, albo pomylili drogę z tropami stad, z nadejściem nocy mogliby znaleźć się w opałach. Jednak okazało się, że podążali właściwą drogą, a odległość dzielącą ich od Stanicy można było pokonać szybko i łatwo. Szczęśliwie się złożyło, iż nie było to zbyt daleko, gdyż w chwili, gdy zeskoczyli z siodeł i wyjęli żywność z juków, chirra zaczęły prychać i niespokojnie tańczyć. - Talio, chirra bez powodu nie odmawiają posłuszeństwa - odezwał się zatroskany Kris, kiedy jego zwierzę po raz trzeci wyszarpnęło mu postronek z dłoni. - Czy możesz powiedzieć, co dzieje się złego? - Nie wiem... - odpowiedziała opanowana wątpliwościami, wciąż roztrzęsiona po spotkaniu z Uzdrowicielką, nie mając wielkiego doświadczenia w pracy ze zwierzętami. - Spróbuję się jednak czegoś dowiedzieć... Zebrała się w sobie i wprawiła w głęboki trans, w którym poprzednio udawało jej się dotrzeć, do mózgów zwierząt. Ujrzała czysty i wyraźny obraz tego, co było źródłem ich nieszczęścia - wystarczył on, by w wielkim pośpiechu wydobyć się z transu i przywołać świadomość. - Śnieg - rzuciła zwięźle, ponieważ obraz był czysty jak kryształ i wyostrzony lękiem. Mnóstwo... ogromna zawieja nadciągająca z północy. Dopadnie nas przed zmierzchem. Kris zaklął. - Zatem niewiele mamy czasu. Ruszajmy.
SIÓDMY
Chirra uspokoiły się, jakby rozumiejąc, że Talia dowiedziała się, co je niepokoi. Ruszyli w drogę, starając się iść jak najszybciej, lecz na ściętym mrozem szlaku chirra i Towarzysze z trudnością utrzymywały się na nogach, a od gromadzących się na północy chmur zrobiło się tak ciemno, jakby zmierzch zdecydował się nadejść przedwcześnie. Zerwał się przejmujący wiatr i z upiornym jękiem zaczął przebijać się przez korony drzew. Droga, którą się posuwali, zawracała na długości jednej mili i wtedy Kris z Talią musieli zeskoczyć z siodeł, by wraz z Towarzyszami i chirra walczyć z dmuchającą im prosto w twarz wichurą. Kiedy spadły pierwsze, dużych rozmiarów płatki śniegu, znaleźli się w tarapatach nie lada i nie byli w stanie dojrzeć niczego w odległości większej niż kilka stóp. Mocarny wiatr wyrywał im ze skostniałych dłoni poły opończ, którymi się otulali, wył w konarach drzew i hulał dziko po ziemi, skrzecząc jak potępieniec. Drzewa jęczały i skrzypiały, protestując, dziko smagając nad głowami Heroldów swymi cieńszymi gałęziami. Nie odzywali się do siebie, gdyż i tak żadne z nich nie mogłoby przekrzyczeć takiej wichury, a gdy nie było wyjścia i musieli coś sobie przekazać, porozumiewali się gestami. Takiej nawałnicy Talia jeszcze w swym życiu nie widziała i w głowie miała (o ile cokolwiek przychodziło jej w tym paraliżującym zimnie do głowy) jedynie nadzieję, że nie jest on charakterystyczny dla tego obwodu. Śnieg zbierał się w zaspy z zastraszającą szybkością. Najpierw sięgnął do kostek, a potem do kolan. Pochłonięci walką, by stawiać jedną stopę przed drugą, zupełnie zatracili poczucie odległości i czasu. Na wiodące do Stanicy odgałęzienie drogi Kris z Tantrisem natknęli się raczej przez przypadek. Dosłownie wtoczyli się na nie, gdy po omacku błąkali się wzdłuż otaczających drogę krzewów. Ścieżka wkrótce zbiegła w płytki wąwóz, który utworzył się pomiędzy dwoma, niewysokimi wzniesieniami, ochraniając ich przed najgorszymi podmuchami wiatru. Puścili popręgi, których się dotąd trzymali, i szli tropem przetartym przez Towarzyszy ufając, że zmysły wierzchowców zaprowadzą ich do Stanicy. Kiedy do niej dotarli, ścieżka stała się niemal niewidoczna. Cielsko Stanicy zamajaczyło przed nimi, wynurzając się spoza szarobiałej ściany śniegu, dopiero wtedy, gdy właściwie stanęli na jej progu. Najpewniej nikt tutaj nie zawitał od czasów ostatniej wizyty drużyny zaopatrzeniowej, która w lecie sprawdziła Stanicę i uzupełniła zapasy. Pobieżnie rzuciwszy okiem na stos drwa na opał, stwierdzili, że jest go za mało, by mieli przetrwać śnieżycę. W gorączkowym pośpiechu spętali chirra obok chaty, zrzucili wszelkie toboły z Towarzyszy, przewiązali się w pasie linami, zaczepili je do pętli przy siodłach i z siekierami udali się na poszukiwanie chrustu. Wysiłek okazał się niezwykle wyczerpujący, zwłaszcza że trzeba się było na niego zdobyć bez chwili wytchnienia po poprzedniej ciężkiej próbie. Nienawykłą do takiej pracy Talię rozbolały
ramiona i ręce; części ciała, które jej nie bolały, skostniały z zimna. Opończę pokryła gruba warstwa śniegu, która skrzypiąc odpadała przy każdym ruchu całymi płatami. Świat zawęził się jej do bólu, siekiery trzymanej w dłoni i zeschłego drewna przed sobą. Pragnęła ponad wszystko móc położyć się w miękkim śniegu i odpocząć, jednak wiedziała, że to byłaby ostatnia rzecz, którą by zrobiła. A więc nie przerywała walki z bólem i zacinającym śniegiem, paraliżujące zimno i nadwerężone mięśnie stały się bastionem, który strzegł ją przed rozpaczą, wywołaną szorstkim ostrzeżeniem Uzdrowicielki Kerithwyn. W zapamiętaniu nie zauważyła gęstniejących ciemności, póki nie uzmysłowiła sobie, że ledwie dostrzega miejsca, w które celuje siekierą. Niemalże zapanowała już noc - prawdziwa. Nadszedł najwyższy czas, by dać za wygraną. Kiedy Talia z Rolanem ściągnęli ostatni ładunek, zapadły już głębokie ciemności. Jedyne, co mogła zrobić, to złapać za popręg i trzymać się kurczowo Towarzysza, gdy wlókł ją wraz z ładunkiem drwa w stronę Stanicy. Wiatr przybrał na sile - Talia nie uwierzyłaby, że to było możliwe - i teraz niemal zdzierał z niej opończę. Prawie łkała, a igiełki lodu i bólu przeszywały jej gardło i pierś. Otworzyła drzwi do Stanicy i zamrugała zaskoczona, bo przed sobą zobaczyła tylko tonącą w smutku, ciasną izbę z drzwiami w przeciwległej ścianie. Po chwili zaświtało jej w oczadziałej ze zmęczenia głowie, że tutaj, odmiennie niż we wszystkich po drodze napotkanych Stanicach, do środka wchodziło się przez sień, która łagodziła wpływ mrozu z zewnątrz. Po omacku otworzyła kolejne drzwi, tuż za nią wepchnął się do sieni Rolan. Kris ją wyprzedził, dotarłszy do Stanicy ze swym ładunkiem tuż przed nią, zdążył już okadzić wnętrze i rozpalić ogień na kominku. Rozwiązał postronek łączący ją z Rolanem. Przepojona wdzięcznością, potykając się o własne na poły odmrożone nogi, skierowała się do żółtych płomieni. Kris wprowadzał za nią do wnętrza izby Rolana, a kiedy osunęła się bezwładnie w cieple bijącym od ognia, zobaczyła, że są tu już i Tantris, i chirra. Przez chwilę, póki wszyscy nie znaleźli dla siebie jakiegoś miejsca, było dość ciasno, lecz Talia wiedziała, że na tym wietrze wyjącym na dworze nic nie utrzymałoby się zbyt długo przy życiu. Zdjęła oblepione śniegiem odzienie i zawiesiła je obok rzeczy Krisa, na kołku nad kominkiem. Kris tymczasem przystąpił już do przygotowywania posiłku. Tak więc, kiedy nałożyła wełnianą koszulę i stare bryczesy - czując się zbyt wyczerpana, by wdziać na siebie cokolwiek innego - ułożyła na suchym sianie przed ogniem gniazdo z ciemnobrązowych kocy, by mogli rozgrzać obolałe, wstrząsane dreszczem ciała, siedząc wygodnie i czekając aż gotowanie dobiegnie końca. Mrugała, bezmyślnie wpatrując się w ogień, jej ciało i umysł wciąż były wyziębione i skostniałe. Uporczywie starała się utrzymać ten stan znieczulenia, wzbraniając się stanąć w obliczu
tego, co zamiast niego miała do wyboru. I udało jej się to - trwała odrętwiała, nie dając żadnego znaku, że żyje, dużo dłużej niż zazwyczaj. Kris długo musiał stać nad nią, zanim uzmysłowiła sobie jego obecność. - Talio - zaczął zakłopotany - wiem, że nie czas i pora po temu, lecz lepsza okazja raczej się nie nadarzy. Muszę z tobą porozmawiać. Nieświadomie podniosła się i stanęła na wciąż skostniałych nogach, czując przenikający ją chłód, który nie miał żadnego związku z wichurą. - O... o... o czym? - wyjąkała, obawiając się najgorszego. - Zamieniliśmy z Kerithwyn kilka słów przed wyjazdem - zaczął, podczas gdy rozpacz, przed którą opierała się resztkami sił, zaczęła brać nad nią górę, spadając na nią jak druzgocąca burza, z domieszką, co dziwne, osobliwej, bezsilnej wściekłości. - Do licha, Talio, ona powiedziała mi, że zatajasz przede mną, iż twój Dar zupełnie wymknął się spod kontroli! Coś załamało się w niej, otwierając drogę nawałnicy, którą dławiła w sobie od tak dawna. Kris spodziewał się wybuchu gniewu, sprzeciwu, lecz nie tego, co nastąpiło! Zalewały go na zmianę fale sprzecznych uczuć: samobójczej rozpaczy i morderczej wściekłości. Wstrząs był tak silny, że ugięły się pod nim nogi, i osunął się na kolana, oczy zasnuła mu czerwona mgiełka, a w uszach rozpętały się gromy, spoza których słyszał jedynie nikły odgłos rżenia rozgniewanego konia i dzwonienia kopyt na kamieniu. To go uratowało, zanim sięgnął po broń, by zabić siebie, ją, albo ich oboje. Odgrodził swe myśli najmocniejszą osłoną, na jaką go było stać, z wysiłkiem stanął na nogach, schwycił ją i rzucił dosłownie o znajdującą się za jej plecami ścianę, z siłą, od której zagrzechotały nawet jego zęby. - Przestań! - krzyknął do dzikiego, nieludzkiego stworzenia, które wiło się w jego rękach. Do licha, przestań! Patrz, co nam wyrządzasz! - Brutalnym szarpnięciem obrócił ją dookoła, by osobiście mogła zobaczyć niewiarygodny widok, jak Rolan zapędza Tantrisa do kąta, szczerząc zęby, z szaleńczym błyskiem w podbiegłym krwią oczach. - Patrz, co im robisz! Popatrzyła tępo i osunęła się na ziemię tak nagle, że nawet nie miał czasu ją złapać, po prostu przeleciała mu przez ręce. Upadła na zimną, kamienną posadzkę, kuląc się bezwładnie i łkając jakby po stracie wszystkiego, co uważała za cenne. Nawałnica, która rozpętała się we wnętrzu Stanicy, ucichła. Kris uklęknął, uniósł Talię i otoczył swoim ramieniem. Nie opierała się - chyba nie wiedziała nawet, że on obok niej klęczy. Płakała w jego ramionach, wstrząsał nią przerażający szloch, który, zdawało się, rozrywał ją od środka. W świetle dogasającego ognia tulił ją do siebie; śnieżyca za ścianą Stanicy pobrzmiewała echem lamentu jej złamanego serca. W końcu zaniepokoił się o ogień, który zdawał się całkowicie wygasać. Zaniósł Talię na legowisko z koców i siana. Skuliła się i, wciąż płacząc, odwróciła od niego twarz. Dorzucił do
ognia i wrócił do dziewczyny. Zziębnięty do szpiku kości usiadł obok niej i ponownie przytulił do siebie jej równie lodowate ciało. Odniósł wrażenie, że jej żal wyczerpał swą gwałtowną siłę. Potrząsnął nią lekko. - No już... - powiedział, czując się ogromnie skrępowany. - Powiedz coś do mnie, pani... - Ja... ja... - zaszlochała, - Ja chcę umrzeć! - Dlaczego? Bo twój Dar wymknął się spod kontroli? Czy to jest postawa godna Herolda? - Wcale nie jestem Heroldem. - Dokroćset! - wpadł jej w słowo. - Kto tak mówi? - Wszyscy... ty mi to powiedziałeś... - Niech to licho... - Dopiero teraz zrozumiał, kto przede wszystkim odpowiada za całe to zamieszanie: on osobiście, opowiadając krążące o niej plotki. O bogowie! Wiedząc, że nie ma ona zbyt wysokiego mniemania o sobie, na początku ich podróży powiedział coś, co było dla niej jakby ciosem poniżej pasa. Podejrzliwie zaczęła przyglądać się samej sobie, opadły ją wątpliwości, znalazła się w jakimś obłędnym kręgu, staczając się w dół po spirali z siłą, której nie potrafiła się przeciwstawić. Jej Dar mógł karmić się tego rodzaju wątpliwościami, nadawać im pozory prawdy, co z kolei pogłębiało niepewność, wzmacniało ją w miarę utraty panowania nad sobą, plotki przeistaczały się w rzeczywistość. I oto do czego to doprowadziło: w pełni rozwinięty Dar stał się całkowicie nieokiełznany, a młoda kobieta gotowa jest natychmiast zabić się, jeśli tylko odwróci się do niej plecami. - Posłuchaj mnie! Do licha, Talio, słuchaj! - ponownie potrząsnął nią. - Gdyby rzeczy stały aż tak źle, Rolan opuściłby ciebie. On wyparłby się każdego, kto nie byłby wart przywdziania Bieli. Czy dał to w jakikolwiek sposób do zrozumienia? - N... n... nie... - Udzielił przynajmniej ostrzeżenia? - N... nie - szlochanie zaczęło przycichać. - Pomaga ci, prawda? Strzeże twojej tajemnicy. Wciąż uważa cię za Herolda. Do kroćset, a więc zachowuj się, jakbyś nim była! Przestań rozczulać się nad sobą i zacznij myśleć. Jesteś w okropnym stanie, jak zatem możemy razem wydobyć cię z niego? Po raz pierwszy spojrzała na niego zaczerwienionymi i opuchniętymi oczami. - My? - My - powtórzył. - Można mnie za to winić, tak samo jak ciebie. Nie powinienem mówić ci o tych przeklętych plotkach. Powinienem ci wierzyć, gdy mówiłaś mi, że to nieprawda. Gotowy jestem iść o zakład, że to niewiara z mojej strony tylko pogorszyła całą sprawę. Hmm? Potrząsnęła głową i ukryła twarz na jego piersi. Przytulił ją mocniej i zaczął głaskać po głowie i lekko kołysać.
- Biedactwo... - zamruczał. - Nieszczęśliwe, przestraszone, zagubione biedactwo. Weź to i spróbuj. - Sięgnął ręką po małą skórzaną butelkę, która leżała na stosie jego rzeczy, niedaleko nich, i podał ją Talii. - Najpowszedniejszym panaceum na nadwrażliwość jest wino. To stępi twoją drażliwość! Talia przyjęła butelkę, pociągnęła łyk i niemal zaczęła się dusić, miała wrażenie, że wlewa w siebie słodki, płynny ogień! - Co... to... jest? - zapytała, gdy przestała już łapczywie oddychać. - To dzieło Uzdrowicieli, zwane przez nich “duchem wina”. Otrzymują go mrożąc wino z miodu i odrzucając wytrącony lód, to jest pozostałość. Dostałem go przed samym wyjazdem od tego o wyglądzie niedźwiedzia. Talia napiła się jeszcze raz, tym razem wzięła mały, ostrożny łyczek. Płyn nie piekł tak jak za pierwszym razem, gdy nabrała pełne usta, za to na języku i w żołądku pozostawił po sobie bardzo przyjemne wrażenie. I bezspornie przytępiał zarówno jej wrażliwość, jak i rozpalone nerwy. To było najlepsze, co ją w tym dniu spotkało, a więc uraczyła się łykiem trzecim. - Powoli, malutka - Kris parsknął śmiechem, w jego głosie słychać było ulgę. - To bardzo skuteczny środek! - Sama mogę to stwierdzić - powiedziała, czując lekki zawrót głowy. - Jednak jest mi o niebo lepiej. Jestem spokojniejsza. - Na to właśnie miałem nadzieję - odparł. Odebrał od niej butelkę, by tym razem samemu się z niej napić. - Przypuszczam, że nie powinniśmy pić tego na pusty żołądek, jednak sądzę, że jest ci to potrzebne. Do licha, po tym, co przeszliśmy, myślę, że i mnie też! Wypiła tyle, że pozwoliło jej to uświadomić sobie obecność myśli Krisa, jego bliskość nie była już bolesna. - Dziękuję. - Nie ma za co. Kiedy na zmianę pili z butelki, leżała nieruchomo, otoczona jego ramionami, czując się zupełnie wyzuta z sił. W kominku niebieskie i zielone ogniki pękały z trzaskiem pośród czerwonych i pomarańczowych płomieni. Poczuła rozgrzewające ciepło - co, kiedy brodziła w śniegu, uważała już za niemożliwe; odprężyła się - co, jak myślała, też nie było już więcej możliwe. Od ognia wiał zapach zawsze zielonego lasu. Chirra i Towarzysze zmieniały od czasu do czasu pozycję, szeleszcząc sianem, którym Kris wymościł ich zakątek. O bogowie, nieomalże wyrządziła im taką krzywdę! Dotknęła myślą Rolana na chwilę dostatecznie długą, by upewnić się, iż nic mu się nie stało... Jego miłość i przebaczenie były tak głębokie, że łzy ponownie napłynęły jej do oczu. - Hej - zwrócił jej łagodnie uwagę Kris. - Myślałem, że dogadaliśmy się, iż więcej nie
będzie już tego. Kiedy nic nie odpowiedziała, chwycił ją za brodę, podniósł do góry twarz i pocałował. Miał to być pocałunek braterski. Jednak braterskich uczuć nie stało na długo. - Jasne Niebiosa! - odetchnął zaskoczony, kiedy w końcu odsunęli się od siebie. Talia ponownie wsparła się na jego ramieniu, czując się równie zaskoczona, jak i on swą żądzą, choć wiedziała, że to dość powszechne zachowanie po przeżytym wielkim napięciu nerwowym. W tej chwili nie był dla niej ani mentorem, ani nawet Heroldem - a jedynie przyjacielem, u którego szukała otuchy; wiedziała, że on jest tak samo świadomy jej potrzeb, jak ona jego. Tym razem to ona sięgnęła po niego. Kiedy spotkały się ich rozchylone usta, łagodnie zsunął jej wełnianą koszulę poniżej pasa. Talię przebiegł dreszcz, gdy jego usta musnęły ją po karku, przesunęły się wzdłuż barków; on westchnął, gdy nieśmiało skubnęła go w płatek ucha. Ponieważ nie było osłony jej myśli, odbierali najdelikatniejsze odcienie odczuć, jakie dostarczały im ich zmysły. Kiedy głaskała go wzdłuż kręgosłupa dotknięciami lekkimi jak puch, było to dla niej tak samo przyjemne, jak dla niego; kiedy ona prężyła się, głośno wciągając powietrze, gdy odkrył na jej ciele szczególnie wrażliwe miejsce, on robił to samo, czując tę samą rozkosz. W końcu stali się zbyt niecierpliwi od narastającego w nich pożądania, by dłużej zwlekać; wolno ułożył ją na kocach obok siebie, poddał się jej objęciom i w nią wszedł. Był zupełnie nie przygotowany na kłujący ból, którym podzielili się tak samo jak przyjemnością. Wyszedłby z niej natychmiast, lecz ona gwałtownie przylgnęła do niego i nie pozwoliła mu na to. Spodziewała się bólu i potrafiła go ścierpieć. Nie przewidziała jedynie, że on powściągnie swe pragnienie, dopóki jej ból nie zelżeje, i będzie cierpliwie czekać, aż ona osiągnie rozkosz, zanim sam się nasyci. Przewróciła się na bok, kiedy wyczerpany osunął się na legowisko i wtuliła się ponownie w kołyskę jego ramion. Skulili się razem w swym ciepłym gnieździe, wyczerpani, lecz zaspokojeni. Nie powodowani żadną pilną potrzebą, nie mieli ochoty na nic innego, jak tylko rozkoszować się tym, co przeżyli wspólnie. Bardzo długo ciszę zakłócał jedynie trzask ognia i odgłosy poruszania czwórki, która znajdowała się w kącie po drugiej stronie Stanicy. Odwrócił głowę, by zajrzeć w jej ciemne oczy, rozszerzone z zadowolenia i senne. - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jesteś dziewicą? - zapytał miękko. - Nie pytałeś - wymruczała. - A co, czy to takie ważne? - Nie wydaje mi się, bym się kochał z tobą, jeślibym o tym wiedział. - Zatem tym bardziej należało ci o tym nie mówić - rozumowała logicznie. Przytuliła się do niego mocniej, z głową na jego piersi, ciaśniej otulając oboje kocami. - Ale cieszę się, że to byłeś ty.
- Dlaczego? - Jednym z powodów jest to, że moje plotkarskie siostry z Kręgu miały rację: było o całe niebo przyjemniej, niż ponoć bywa za pierwszym razem. - To ma być komplement? - zapytał rozweselony. - Zgadza się. Nagle coś mu przyszło do głowy. - Chwileczkę, myślałem, że ty i Skif... Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od wielu tygodni udało mu się zmusić ją do uśmiechu. - Właśnie tak mieliście wszyscy myśleć. To było coś okropnego, oboje mieliśmy wtedy tak strasznie dużo zajęć, które nas wyczerpywały, że zasypialiśmy, zanim na dobre się zaczęło. Opowiedziała mu komiczną historię ich zniechęcającej przygody romantycznej zakończonej braterską przysięgą, popartą zawarciem więzi krwi, a nie pójściem do łóżka. - Biedny Skif! I biedna Talia - roześmiał się. - Wiedzieliście, że gdyby to się wydało, zadręczyliby was docinkami, prawda? A więc, zwiedliście wszystkich. - Mm... hmm... Biedny Skif.... - ziewnęła - ofiara niezaspokojonej żądzy. Zapadała w sen w jego ramionach. Nie chciał jej budzić, ale wiedział, że nie może pozwolić jej spać. - Zbudź się, śpiochu, jeśli nie chcesz powitać świtu z bólem głowy, lepiej coś zjedz i napij się czegoś prócz tego trunku z piekła rodem. Jeszcze by tego brakowało, byś rano czuła się chora. Po tak mocarnym napitku często ma się nazajutrz wrażenie, że już pewnie lepiej byłoby umrzeć. Teraz jest nam ciepło, lecz ockniemy się w środku nocy, zziębnięci i zesztywniali, jeśli nie przygotujemy lepszych legowisk. Po tym, co przeszliśmy, nie chciałbym widzieć ciebie skostniałej na sopel lodu, z powodu braku odrobiny rozsądku. Ziewnęła donośnie, lecz nie sprzeciwiła się. Wydobyli z juków czystą pościel i rozłożyli ją. Podczas gdy Kris mieszał chochlą mięso duszone w kociołku nad ogniem, Talia na nowo pościeliła ich gniazdo, wykorzystując do jego przykrycia wszystko, co znalazła pod ręką i co się do tego nadawało. Kris przyrządził gorący ziołowy napar, który wypili przy posiłku. Kris podsycił ogień i natychmiast położyli się do łoża, przytulając się do siebie. Nie widzieli powodu, dla którego mieliby wracać do zwyczaju kładzenia się spać oddzielnie. - Bardzo się cieszę, że to stało się teraz - szepnęła do niego, tuż przed zaśnięciem. - A to dlaczego, ptaszyno? - Dwojgu jest w łóżku dużo cieplej... a zaczyna być coraz zimniej. Kris z przyjemnością stwierdził, że Talia, nie tak jak niektóre z jego kochanek, spała spokojnie i nie miała skłonności do ściągania kocy, co, w jego mniemaniu, najszybciej doprowadzało do rozpadania się związków całkowicie zadowalających pod innymi względami.
Zauważył, że jej obecność napawa go dziwną otuchą i jest szczególnie dobrym antidotum na wycie wichury za ścianą. Ocknął się raz, obudzony myślą Tantrisa, który wraz z Rolanem miał ochotę wyjść. Był niezwykle zadowolony, że ich schronienie posiadało sień, której zazwyczaj nie przewidywano w konstrukcji Stanic, bo dzięki temu mógł z biedą wprowadzić do niej jednego Towarzysza i chirra i zamknąć za nimi wewnętrzne drzwi przed otworzeniem zewnętrznych. Gdyby wchodziło się wprost do izby mieszkalnej, jak to zwykle było, przy każdorazowym ich wypuszczaniu ulatywałaby większość nagromadzonego ciepła. Wichura nie zelżała ani odrobinę i ciągle padał tak samo gęsty śnieg. Bezspornie nastał już dzień, lecz Kris nie potrafiłby nawet określić kierunku, gdzie znajdowało się słońce, a co dopiero jego wysokości nad horyzontem. Musiał wytężyć wszystkie siły, by drzwi nie wyrwały mu się z rąk, teraz rozumiał, dlaczego wierzchowce obudziły jego, a nie Talię. Nie zdjął z chirra ani postronków, ani wodzy, które teraz Towarzysze wykorzystały wychodząc na zewnątrz. “Jeszcze jeden przykład wyższości chirra - pomyślał rozweselony. - Mułów nie da się nauczyć zachowania czystości w chacie''. Stukanie kopyta o drzwi oznaczało ich powrót. Udało mu się utrzymać w rękach drzwi i zatrzasnąć je za nimi, jednak pomimo przechodzenia przez sień - najpierw ich wyjście a potem powrót - ubyło sporo ciepła z izby. Kris rozniecił ponownie ogień, lecz wpierw napełnił największy
kociołek
czystym
śniegiem.
Upewnił
się,
że
czworonogi
ułożyły
się
wygodnie i z rozbawieniem zauważył, iż leżą blisko siebie, przy czym chirra znajdują się na zewnątrz a Towarzysze w środku. - Jesteście zbyt sprytni - powiedział do Tantrisa i uśmiechnął się, odebrawszy wesołą odpowiedź. - A czy ty, mogąc wybierać, położyłbyś się na zewnątrz? One noszą na grzbiecie futro, bracie-w-duszy... my nie! Wdzięczny był Tantrisowi za jego swobodny ton. Wydawało się, że obydwaj Towarzysze przechodzą nad wydarzeniami minionej nocy do porządku dziennego, traktując je nie jak jakąś katastrofę, lecz jak jeszcze jedną przeszkodę, z którą trzeba się zmierzyć i pokonać. Poczuł wstępującą w serce otuchę, gdyż spodziewał się, iż ich pomoc będzie mu potrzebna. Zawiesił wypełniony do połowy topniejącym śniegiem kociołek nad ogniem, który ponownie podsycił, i powrócił do legowiska, które z każdą chwilą było coraz bardziej kuszące. Kiedy wśliznął się pod koce obok Talii, spotkała go jeszcze jedna cudowna niespodzianka. Zamiast odsunąć się od niego, dziewczyna przylgnęła mocno do jego zziębniętego ciała, tuląc go, póki się nie rozgrzał i nie przestał drżeć z zimna. “Nie ma - pomyślał zapadając w sen - lepszego dowodu prawdziwej przyjaźni!”
Przebudziwszy się już z własnej woli, ocenił, że upłynęło kilka marek na świecy - sądził, że było albo przedpołudnie, albo tuż po południu. Wydawało się, że nie było żadnego powodu, aby wstawać. Na zewnątrz wycie wiatrów nie straciło nic a nic ze swej dzikości. - Szkoda, że ta Stanica nie ma okna - odezwał się na pół śpiący. - Nie wiadomo więc, czy śnieg jeszcze pada, czy nie. - Nieprawda - Talia mruknęła mu do ucha zaspanym głosem. Nie wiedział, że ona się już przebudziła. - Co jest nieprawdą? - Że niemożliwe jest stwierdzić, czy śnieg jeszcze pada. Posłuchaj, a usłyszysz, jak szeleści o dach i nawietrzne ściany. Ten dźwięk różni się od odgłosów wiatru, przypomina syk. Kris zamienił się w słuch. Talia miała rację, na jęk wichury nakładało się ciche syczenie. - Jak się tego nauczyłaś? - zainteresował się zaskoczony. - To od spania na poddaszu. Strych na dworze w Grodzie nie miał okien, a tam właśnie spały wszystkie dzieci. Chcąc ubrać się odpowiednio do pogody, trzeba było nauczyć się rozpoznawać pogodę po dźwiękach. Dokąd idziesz? - Skoro zbudziliśmy się, zamierzam rozniecić huczący ogień, Nabrał pełne naręcze drewna ze stosu, który wcześniej ułożył wewnątrz, odsłonił spod popiołu żarzące się jeszcze węgle i wkrótce w palenisku buzowały płomienie. Jednak w izbie nadal było lodowato zimno; choć wylot komina opatrzono mądrze czapą, wichura wysysała ciepło z wnętrza Stanicy. Zziębnięty Kris próbował rozpalić większy ogień. Kiedy ponownie się obok niej położył, Talia znów przylgnęła do niego swym ciałem. - To już bezspornie przekracza zakres obowiązków - powiedział, gdy już przestał się trząść z zimna. - Dzięki. - Proszę bardzo. Uważajmy to za odwdzięczenie się za minioną noc. Udał, że jej nie rozumie. - Jasne Niebiosa, ptaszyno, wciąż mnie czymś zaskakujesz! Nie miałem najmniejszego pojęcia, że pod tak nieskazitelną powłoką kryje się tak zmysłowa istota. Przystąpiła do zabawy. - A dlaczegóż miałoby być inaczej? - Nie ulega wątpliwości, że nic a nic nie dałaś po sobie poznać i na pewno nie... powiedzmy, nie praktykowałaś w tej materii. - Nie spotkałam nikogo, przy kim nie czułabym się skrępowana, jeśli nie liczyć Skifa, ale wydaje się, że nad tym związkiem ciążyła klątwa! - W jej głosie pojawił się ton smętnego rozbawienia. - I nie było to spowodowane brakiem zainteresowania z mojej strony. Nie
opowiedziałam ci jeszcze o Rolanie. - A cóż Rolan ma z tym do czynienia? - Powiedziałam ci, że on zawsze jest obecny gdzieś na dnie mojego mózgu, pamiętasz? To dlatego wiem zawsze, co on robi, i nie jestem w stanie przepędzić go ze swych myśli. - Gdy to mówiła, jej twarz zasmuciła się nieco, gdyż w tej chwili nie była w stanie odsunąć od siebie niczyich myśli. - No więc? - przynaglił ją. - Dlaczego mogłabyś tego chcieć? - Noce na Łące Towarzyszy bywają bardzo interesujące... a klacze jeszcze jedną rzecz mają wspólną z ludźmi, jeśli nie liczyć okresu ciąży. - Kiedy popatrzył na nią tępym wzrokiem, westchnęła i dokończyła: - One zawsze “mogą”. Och, ty mój mądry mentorze. - Dobry Boże, i skoro nie możesz go wypędzić ze swych myśli... - Zgadza się, chodzi dokładnie o to samo, co ci przychodzi do twej sprośnej głowy. - Doświadczenie z drugiej ręki? - Coś w tym rodzaju. Ułożył jej głowę wygodnie na ramieniu. - Talio, przykro mi, że nie domyśliłem się, w jakim jesteś stanie, i tym bardziej że nie zrobiłem nic, by ci pomóc. - Och... ja... - natychmiast stała się bardzo rzeczowa, kiedy wspomniał o burzy dręczących ją emocji. - O bogowie, Kris, co ja pocznę? - My. - Kto? - My. Ty i ja, Talio, Tantris i Rolan. Nie jest to aż taka katastrofa, jak ci się wydaje. Zacznijmy od rzeczy łatwych. Po pierwsze: dowiedziałaś się czegoś, o czym nigdy nie zapomnisz. A teraz pozwól, że coś ci powiem, Osobisty Królowej. Jesteś tutaj po to, by zmierzyć się z kłopotami, na które najpewniej natkniesz się na Dworze, tyle że tutaj będą one konkretniejsze i prostsze. Naukę zaczynamy zawsze od tego, co jest najłatwiejsze, zamiast od razu skakać na głęboką wodę i tonąć. Weźmy na przykład kogoś, kto od dawna pielęgnował w sercu urazę. Widziałaś już taką osobę, czy zatem potrafiłabyś kogoś takiego rozpoznać ponownie? Talia przypomniała sobie, co czuła, kiedy dziewka wejrzała jej prosto w oczy, i zimny dreszcz, który po niej przebiegł. - Tak - przytaknęła w końcu. - Czy uważasz zatem, że poradziłabyś sobie z czymś takim? - Może... Prawdopodobnie jednak potrzebna by mi była pomoc. - Doskonale, przedtem odpowiedź brzmiałaby: “tak”. Teraz rozumiesz, że mogłabyś potrzebować czyjejś rady i wsparcia. Uczysz się, żółtodziobie. A teraz rzecz trudna: twój Dar
wymknął się spod twej władzy, lecz możemy okiełznać go ponownie. Skłonny jestem pokładać część winy w tym, że nigdy nie zostałaś właściwie wyszkolona, a potrzebna ci była specjalna nauka, która zapobiegłaby sytuacji, kiedy twój Dar karmi się odczuwanymi przez ciebie emocjami. Nie jestem nawet pewny, czy ktoś to potrafi. - Dlaczego to powiedziałeś? - Bo nie przychodzi mi na myśl żaden Osobisty Królowej, który - od kiedy sięgnąć pamięcią - posiadałby tak potężny Dar jak ty. Nigdy nie słyszałem o empatii tak mocnej, że można by nią posługiwać się jak bronią. Talamir nie dysponował niczym takim, to pewne, ani przed nim Keighvin. Nie wiem nawet, czy jest taki Uzdrowiciel. Może Uzdrowiciel mógłby ciebie wyszkolić, lecz nie postawiłbym na to pieniędzy. - Zatem, co... - Do licha, wykoncypujemy, jak to się robi, we czwórkę. Pierwsza sprawa: twe myśli są bez osłony, i najtrudniej ci przyjdzie się z tym uporać. Myślę jednak, że może uda się nam podejść do tego w inny sposób. Hej, Bajecznostopy... Tantris popatrzył na niego i parsknął. - Słucham, panie wszechświata? - Nuże, kpij, nie żałuj sobie. - To ty zacząłeś. - To poważną sprawa Pożeraczu Siana. Potrafisz osłonić z zewnątrz jej myśli? Tantris zmierzył oboje zamyślonym spojrzeniem. - Tak - odparł po długiej chwili. - Jednak nie na długo. - Jeśli ty to potrafisz, to i Rolan... - Robił to. Kris wygiął jedną brew. - Ha, powinienem to przewidzieć. Doskonale, wiem, że ja potrafię, wzmacniałem osłonę myśli dzieci, kiedy byłem nauczycielem. A więc, jeśli będziemy się zmieniać, ochronimy ją, póki ma do czynienia tylko z nami trzema? - Powiedziałbym, że tak - Tantris zmierzył spojrzeniem drugiego Towarzysza. - Rolan prosi, bym ci przekazał, że jesteśmy nawet w stanie podołać małym grupkom ludzi. - To lepiej niż myślałem. Świetnie. Ja zacznę pierwszy. Kiedy dam znak... - Zaczynam ja - nadeszła pewna siebie odpowiedz. - Cała przyjemność po mojej stronie, bracie-w-duszy. - Czy dotarło do ciebie jakieś echo? - Kris zwrócił się do Talii, otaczając jej myśli szczelną osłoną, jeszcze zanim skończył mówić. - Ty... Och, bogowie!
Ulga na twarzy Talii była objawieniem. Aż do tej chwili nie miał pojęcia, w jakim napięciu żyła dziewczyna. - Doskonale. A teraz... na razie zatroszczywszy się o to, zajmiemy się tą połową kłopotu, która jest niebezpieczna dla innych. - Wysyłanie myśli... - Jednak nie od razu. Jesteś zbyt wyczerpana, by wysłać myśl dalej, niż sięga koniec twego nosa, no chyba, że znów popełnię błąd i wystraszę cię śmiertelnie. Zatem to może poczekać. Jestem głodny i mam ochotę na kąpiel. Choć często korzystali z łaźni w wiosce Rozdroża, przedkładając dodającą sił kąpiel nad sen, na który niezbyt wiele zostawało im czasu, to jednak upłynęło już sporo ponad dzień, od kiedy wymyli się do czysta. Ponieważ zaś oboje byli bardzo wybredni w tym względzie, zaczynało im to doskwierać. - Zatem, ty pierwszy. Ja chcę wyczyścić czworonogi i umyć się dopiero potem. Zaczynam czuć je już teraz i jeśli ich dobrze nie potraktuję zgrzebłem, będzie tutaj cuchnąć. Mogę się zająć nimi wszystkimi, nie tylko Rolanem. Nie ma potrzeby byśmy oboje się przy tym ubrudzili. Kris pociągnął nosem, w powietrzu unosiła się delikatna woń mokrej wełny i końskiego potu. - Nie musisz zajmować się całą czwórką, ale skoro nalegasz. To bolesny cios zadany mej naturze, tak pełnej samopobłażania. Jeśli zamierzasz być tak cnotliwa i pracować, będę musiał i dla siebie znaleźć coś do roboty - westchnął ciężko, robiąc do niej smutne oczy. Wykrzywiła twarz w grymasie, czując się sobą po raz pierwszy od wielu tygodni. Ubrała się, narzuciła opończę i złapała postronek pierwszej chirra. Reszta dnia upłynęła jej na pracy w pocie czoła - na sprzątaniu i naprawianiu tego, co zostało zaniedbane, gdy byli zajęci ofiarami plagi. Talia była bardzo szczęśliwa, z niechęcią myślała o stawieniu czoła swoim problemom teraz, kiedy władały nią tak nieokiełznane uczucia. Po obiedzie Kris zabrał się do sprawdzania stanu ich zapasów. Naprzeciw wejścia do Stanicy znajdowały się niskie drzwi, które wiodły do szopy. To, co tam się znajdowało, przekroczyło najśmielsze marzenia Krisa, były tam nawet nie znane mu słoje i baryłki. Trochę tego, co znalazł, przyniósł do Stanicy. W słojach był miód i oliwa. - Ktoś z okolicy musiał to tutaj zostawić już po nadejściu zimy - powiedział zaskoczony Kris. - Niebezpiecznie i nierozsądnie byłoby zostawiać je tutaj podczas gorącego lata, zepsułyby się, albo zwabiłyby dzikie zwierzęta. To dlatego zazwyczaj trudno je znaleźć w spiżarni. A co jest w baryłce? - Oliwę będzie można nalać do lampek. - Talia otworzyła baryłkę, lecz były w niej jakby
suszone fasolki. Widok ich wprawił Krisa w zakłopotanie. - A to dlaczego... - zaczął, gdy Talia przypomniała sobie nagle, co usłyszała od Sherrill. - Kiełki! - wykrzyknęła - By uchronić nas przed zimową chorobą, jeślibyśmy utknęli tutaj na dłużej i zapas owoców by się wyczerpał. Powinniśmy namoczyć je w wodzie, a gdy ukażą się kiełki, zjeść. Tak postępuje się tam, skąd pochodzą Sherrill i Keren. Kris spojrzał na nią trzeźwo. - I my możemy ich potrzebować, nawet jeśli wystarczy nam owoców. Suszone owoce nie chronią tak skutecznie przed zimową chorobą jak świeże. - Dokonał szybkich obliczeń. - Myślę, że przetrzymamy około miesiąca - zadecydował, kierując się własnym doświadczeniem, gdyż nieraz musiał przeżyć, odcięty przez zaspy śniegu od świata. - A sądząc po sile tej śnieżnej burzy możliwe, że właśnie tyle przyjdzie nam tutaj spędzić. Wciąż dmie srodze i wygląd dzisiejszego nieba wydaje się wskazywać, że nie należy spodziewać się, by wkrótce miała popuścić. - Czy jednak wystarczy nam paszy? Tantris i Rolan są strasznymi żarłokami, a my nie możemy karmić ich korą i gałązkami, tak jak chirra, jeśli wyczerpie się nam zapas. - Pasza i bele siana stoją oparte po przeciwnej stronie szopy - uspokoił ją Kris. - Wygląda to niemal tak, jakby ten, kto opatrywał tę Stanicę, spodziewał się tak srogiej burzy. Wydaje się to osobliwe, zbyt mało jednak wiem o tej okolicy, by móc powiedzieć, czy taka pogoda o tej porze roku to rzecz tutaj zwyczajna, czy nie. Dirk wiedziałby na ten temat więcej ode mnie. - Jakiekolwiek by były tego powody, mamy szczęście, że zapasy są tak obfite. Zajęli się kolacją, a potem Kris powrócił do harfy. Spojrzawszy badawczo na Talię, rozpoczął pieśń, którą śpiewała na biesiadzie Heroldów. Talia, biorąc to za zaproszenie, ułożyła się obok niego i zaczęła cicho śpiewać przy wtórze cichego murmuranda Krisa. Jego głos, choć nie dorównywał głosowi Dirka, miał przyjemne, melodyjne brzmienie. Za ich plecami Towarzysze i chirra czujnie nastawiły uszy, okazując wyraźne zainteresowanie. Raptem dołączyły do nich dwa obce głosy, nucąc bez słów, przedziwnym dyszkantem. Talia i Kris poderwali się na nogi przestraszeni, przerywając pieśń. Obce głosy zamilkły wraz z muzyką. Zaintrygowani zaczęli ponownie, tym razem wpatrując się pilnie w pogrążoną w cieniu stronę Stanicy. Po chwili dyszkant podjął ponownie przerwaną pieśń. - Ha, oto co mnie spotyka za natrząsanie się z opowieści Dirka i Harthenów! - wykrzyknął zaskoczony Kris. - Chirra rzeczywiście potrafią śpiewać! Rolan i Tantris patrzyli na swych czworonożnych towarzyszy ze stajni z wyrazem ironicznego zdumienia. Bezspornie i oni także się tego nie spodziewali. Chirra, obojętne na wszystko, co je otaczało, prócz muzyki, leżały z zamkniętymi oczami, unosząc wysoko głowy na wyciągniętych w górę jak struny szyjach. Gardziele im drgały i to z nich, nie było co do tego
wątpliwości, wydobywał się dyszkant. - Nie przejmuj się. Sama bym w to nie uwierzyła - pocieszyła go Talia. - Swym wyglądem bardzo przypominają owce, a te przecież nie śpiewają. Najpewniej niezbyt wielu ludzi śpiewało lub grało w pobliżu nich i dlatego niewielu słyszało ich śpiew. My nie robiliśmy tego nigdy, dotąd zawsze przebywały w szopach. Uszczęśliwione chirra przyłączały się niemal do każdej piosenki, lecz szczególną przyjemność zdawały się im sprawiać melodie skoczniejsze. Najbardziej zdumiewający był pominąwszy samą umiejętność śpiewania - ich styl. Nie trzymały się ściśle melodii, lecz zawodziły harmonicznym dyszkantem, i to zazwyczaj wyższym głosem. Wsłuchiwały się przez jeden czy dwa takty i dopiero wówczas się przyłączały. Choć harmonia ich głosów była bardzo prosta, to jednak zawsze dokładnie uderzały w ton. Talia znała mnóstwo pieśniarzy, którzy nie mogliby poszczycić się taką umiejętnością. Muzykowali długo, oczarowani przez ten nieludzki chór, zapomniawszy o dręczących ich smutkach. Nie przerywali, aż znużone palce Krisa odmówiły mu posłuszeństwa, niezdolne do dalszej gry, choć on bardzo tego pragnął. Jednak po kilkakrotnym uderzeniu w fałszywy ton, co spowodowało, że chirra stuliły uszy i obrzuciły go spojrzeniem jak para podstarzałych kobiet, zmuszony był przyznać, iż najwyższy już czas zezwolić dłoniom na odpoczynek. - Skoro tak się rzeczy mają... - Co zadecydowałem? To będzie dla ciebie raczej wyczerpujące, ptaszyno... - A czyżby ostatnie tygodnie nie były? - odparła gorzko. - Jednak tym razem będzie to okrutniejsze. Wyobrażam to sobie tak: dwóch z nas - a zwłaszcza Rolan - odsłoni swe myśli i będziemy obserwować cię jak kot mysią dziurę. Na najmniejszą oznakę, że cokolwiek przesyłasz do naszych umysłów, od razu naskoczymy na ciebie. Idę o zakład, że po kilku dniach nie będziesz w stanie nic a nic przesyłać bezwiednie! - To nie brzmi przyjemnie - powiedziała wolno - lecz może będzie skuteczne. - A potem, gdy już będziesz potrafiła określić, kiedy twe myśli wymykają się, zaczniemy ćwiczyć, byś mogła je świadomie okiełznać. Następnie wzmocnimy nad nimi kontrolę i w końcu przywrócimy ci utracone osłony. - Jeśli myślisz, że potrafię... - Do kroćset, wiem, że potrafisz! - ofuknął ją. - Lecz nie zaczniemy dziś w nocy. Jeśli jesteś tak znużona jak ja - a jeśli nie bardziej, to jesteś wytrzymalsza ode mnie - to będziesz do niczego, nie mówiąc już o poskramianiu czegoś tak delikatnego jak narowisty Dar. Kiedy to mówił, poczuł, że jego umysł jest już wyczerpany podtrzymywaniem osłony dookoła jej mózgu. W chwili, gdy zaczynał się już załamywać, poczuł, jak jego miejsce zajmuje Tantris.
- Moja kolej, bracie - nadpłynęła mocna myśl. Westchnął i wyraził niemo gorącą wdzięczność. Talia przygotowała wszystko na rano, a Kris zatroszczył się o Towarzyszy. Rozebrała się i leniwie sięgała po wełnianą koszulę, w której kładła się na spoczynek, kiedy poczuła dłoń Krisa łapiącą ją za nadgarstek. Kris zbliżył się do niej po kryjomu i teraz schwycił jej drugi nadgarstek, przygarniając ją mocno do piersi. - Czy na pewno jesteś już taka śpiąca? - Jego szept wywołał cudowny dreszcz na jej plecach. - Nie - odparła, odrzucając do tyłu głowę, gdy jego usta dotknęły jej karku i przesunęły się do zagłębienia poniżej ucha. - To świetnie. - Pociągnął ją za sobą na koce, które rozłożyła przed paleniskiem, tuż obok ognia. Położył się obok niej tak, że znalazła się między nim a kominkiem, czując się odprężona po raz pierwszy od czasu, gdy Elspeth została Wybrana. Objął ją jedną ręką, a drugą błądził wzdłuż niewidocznych ścieżek na ciele. Talia czuła jakby tysiące mrówek zaczęło przebiegać po jej skórze. Jej dłonie, na poły instynktownie, odpowiedziały na jego pieszczoty; w pierwszej chwili nieśmiało, z wahaniem, a potem z rosnącą pewnością siebie. Każdy cal jej skóry stawał się coraz to wrażliwszy. Mruczała z rozkoszy, co rusz zaskoczona tym, co wyczyniały jego ręce. W chwili, gdy poczuł jej rozgorączkowanie, przesunął swe łapczywe usta i Talia poznała, jak to jest, gdy w pełni przebudzi się pożądanie. Ucząc się od niego, poszła za jego przykładem, kiedy to rozpalał w niej gorączkę, to pozwalał nieco ochłonąć, po to jedynie, by znów rozognić w niej zmysły. W końcu, gdy była już pewna, że żadne z nich dłużej już nie zdzierży, odnalazł jej usta i połączył się z nią. Ból był drobnostką w porównaniu z tym, co wspólnie poczuli. Gdy w końcu Kris uwolnił się od niej, spędzili długą, pełną uniesienia chwilę wtuleni i wciąż sobie bardzo bliscy. Uniósł się, podał jej niemal zapomnianą wełnianą koszulę i sam się ubrał. Talia leniwie zebrała koce, poprawiła legowisko i skuliła się w nim, czując się całkowicie zaspokojona. W tym czasie Kris dorzucił do ognia. - Ten twój Dar nie zawsze jest taki zły - odezwał się w końcu. - Jeślibyś kiedykolwiek zdecydowała się wybrać partnera na całe życie, myślę, że bym mu zazdrościł. Teraz rozumiem, co to znaczy, gdy powiadają byś ożenił się lub kochał z Uzdrowicielką... zwłaszcza jeśli wszystkie mają taki sam Dar Empatii jak ty. - Och? - nastawiła uszu z zainteresowaniem. - A co o tym powiadają? - Że nie spędzisz z nią wiele czasu, ponieważ często wzywa ją obowiązek, lecz wspólne chwile wynagradzają częstą nieobecność. To samo odnosi się oczywiście do Uzdrowicieli.
Chciała otulić ich lepiej kocami i wówczas Kris zauważył coś dziwnego na jej ręce. Ponownie pochwycił jej nadgarstek i obrócił tak, by jej dłoń oświetliło światło przygasającego ognia. Na widok tego, co zobaczył, na jego czole pojawiła się niewielka zmarszczka. Jej dłoń zniekształcała głęboka, niemal okrągła blizna. - To - odpowiedziała cicho na milczące pytanie - z tego powodu tak długo obawiałam się mężczyzn i dlatego nie ufam tym, którzy są bardzo przystojni i piękni. Mój brat Justus, o twarzy niewinnego, złotowłosego aniołka, lecz o sercu demona, zrobił to, gdy miałam dziewięć lat. - Dlaczego? - W jego głosie słychać było przerażenie. - Chciał... nie wiem, czego chciał, może miał ochotę po prostu wyrządzić mi krzywdę. Nienawidził wszystkiego, co wymykało mu się spod władzy. Zazwyczaj zadawał ile mógł bólu zwierzętom gospodarskim, za każdym razem, gdy trzeba było przy nich cokolwiek zrobić. Topił owce, gdy trzeba było oczyścić je z robactwa, straszliwie kaleczył przy strzyżeniu wełny. W ujeżdżanych przez niego koniach nie zostawało ani krzty ducha. Wydaje mi się, że dręczyło go, iż nie mógł uciec od nudy życia w Grodzie, którego nie mógł zniszczyć. Nie mógł mnie zmusić, bym przestała czytać i marzyć. Pewnego dnia rozkazał mi utopić worek z kociakami. Potargałam go na strzępy, by mogły uciec. Jestem pewna, że wiedział, iż tak właśnie postąpię. Wykręcił mi rękę i przewrócił na ziemię, przydepnął nadgarstek i przypalił mi dłoń rozpalonym pogrzebaczem. Myślę, że ten jedyny raz przesadził w swych zamiarach. Wydaje mi się, że nie zamierzał przypalić mnie aż tak bardzo, a przynajmniej uświadomił to sobie, zobaczywszy, co uczynił. O bogowie, przenigdy nie zapomnę jego twarzy, w chwili gdy mnie przypiekał. - Talia zadrżała i Kris przytulił ją mocniej do siebie. - Wspomnienie tej ohydnej radości nawiedzało mnie jeszcze podczas drugiego roku w Kolegium. Rodzina słyszała mój krzyk, jednak nikt nie pośpieszył mi na pomoc, bo wiedzieli, że Justus ma wyznaczyć mi pracę, i wyobrazili sobie, iż oto spotyka mnie kara za opieszałość. Kiedy nie milkłam, pojawiła się jedna z młodszych żon, zaciekawiona, co się dzieje, ale to już było po tym, jak brat zobaczył, jaką wyrządził mi krzywdę i odrzucił pogrzebacz. Powiedział Keldar, Pierwszej Żonie, że ukarał mnie za nieposłuszeństwo, a wtedy ja chwyciłam za rozpalony pogrzebacz, by mu oddać. Nie musiał nawet wyjaśniać, dlaczego poparzona jest tylko dłoń, a nie palce. Uwierzyli jemu, oczywiście, a nie mnie! - Bogowie! - Krisowi zrobiło się niedobrze, teraz rozumiał nieco lepiej, dlaczego nie chciała się mu zwierzać. - Od tamtej chwili upłynęło bardzo dużo czasu. Niemal uporałam się już z tym wspomnieniem. Myślę, że gdyby żył, z takim samym okrucieństwem odnosiłby się do swej żony i dzieci... No cóż, tak nie jest. Udało mu się dać się zabić jakiś rok albo dwa po tym, jak zostałam Wybrana, podczas najazdu, gdy chciał udowodnić, że jest mężniejszy od wszystkich dookoła. A Keltev, który zaczynał bardzo go przypominać, dostał - zdaje się - nauczkę, a więc... - wzruszyła
ramionami. - To ten, który zwykł natrząsać się z ciebie, że chcesz zostać Heroldem - Keltev? Teraz wiem, dlaczego tak długo lekceważyłaś Błękitnych. Masz doświadczenie, po Justusie oni musieli wydawać się... - Biorąc pod uwagę fizyczne tortury, byli amatorami. Jednak zadawanie cierpień psychicznych szło im całkiem zręcznie. Od mojego rodzeństwa nauczyłam się jednego: jeśli okażesz dręczycielom, że swymi działaniami wyrządzili ci krzywdę, sprawisz im tym przyjemność i wówczas stają się tylko gorsi. A jak miałam się przekonać, czy to mnie dadzą wiarę? - Och, Talio... - Jeszcze mocniej przycisnął ją do piersi. - Biedactwo. - Wcale nie było tak źle - powiedziała cicho. - I dzięki temu teraz jestem mądrzejsza. Żyję w otoczeniu ludzi, których kochani. Mogę ufać moim... kolegom z roku, moim nauczycielom... a teraz... - podniosła na niego swój nieco nieśmiały Wzrok - ... tobie i Dirkowi. - I każdemu, kto zasiada w Kręgu, ptaszyno - dodał, delikatnie całując ją w czoło. - Jest mi strasznie przykro, że ci nie ufałem. Jednak naprawimy ten błąd. Naprawimy. Potwierdzeniem tych słów było ciche westchnienie. Ogień przygasł i zamienił się w rozżarzone głownie. Kris wpatrywał się w nie nieruchomym wzrokiem, pozwalając błądzić swym myślom, sen jeszcze nie zaczął go morzyć. - Czy wiesz, że byłoby wam razem z Dirkiem cudownie -
zamyślił się. - Wasze umysły
działają niemal w ten sam sposób. - Dlaczego to mówisz? - Nie robiłaś nic, by oszczędzić sobie bólu, lecz odważyłaś się narazić na gniew brata, aby ocalić kocięta. To tak bardzo podobne do Dirka, że aż zabawne. Skrzywdzisz go... przyjmie to na siebie i ukryje w sobie, lecz spróbuj skrzywdzić przyjaciela, albo istotę bezbronną - o, bogowie! Poświęci się, byle przyjść z pomocą, lub wyrwie sobie serce z rozpaczy, jeśli nic nie będzie mógł zrobić. Jesteście tacy sami. Podejrzewam, że będziecie dla siebie czymś więcej niż zwykłymi przyjaciółmi. - Naprawdę tak myślisz? - zapytała nieco zbyt skwapliwie. Wszystkie kawałeczki mozaiki wskoczyły na swoje miejsce, a podejrzenia zamieniły się w pewność. - A to ci dopiero, Talio - zaśmiał się. - Coś mi się zdaje, że mój przyjaciel lekko zawrócił ci w głowie! Talia poczuła, jak policzek, który opiera o jego ramię, zaczyna być coraz cieplejszy. - Troszeczkę - przyznała wiedząc, że wypieranie się nie zda się na nic. - Tylko troszeczkę? - No, nieco bardziej. - Jej odpowiedź była niemal niesłyszalna.
- Naprawdę? - Ja... ja nie wiem. To zależy przede wszystkim od niego - przyznała się, tym razem oblana głębokim rumieńcem. - Obawiam się, że przy sprzyjających okolicznościach mogłoby do tego dojść. - Ale teraz? Westchnęła. - Ja nie wiem, Krisie, po prostu nie wiem. Dlaczego zaprzątam sobie głowę nadziejami? Nie wiem, co on czuje... Czy możliwe, by choć odrobinę był mną zainteresowany... - Ty może tego nie dostrzegasz, ale mnie się zdaje, że Dirk już jest zainteresowany. - Kris przypomniał sobie zachowanie przyjaciela tuż przed ich wyjazdem. Paplał bez przerwy o swojej zazdrości, że to u niego Talia została czeladnikiem, i wciąż rozwodził się nad jej cudownym głosem. Od kiedy ta ladacznica z Dworu wyrządziła mu taką krzywdę, zazwyczaj niewiele uwagi poświęcał kobietom, jedynie sporadycznie pozwalając sobie na sprośne uwagi. A potem wspomniał, iż dobrze by było, gdyby ćwiczyli razem i stali się czymś w rodzaju trio. Święte Gwiazdy, nigdy nie proponował wspólnych ćwiczeń, nawet z Jadusem. - Po pierwsze - wyjaśnił powoli Kris - chce, byśmy stale razem grywali. To znaczy: byśmy to my grali, a ty śpiewała. - On to potrafi? - zaciekawiła się przyjemnie zaskoczona. - Potrafi grać? - Tak samo dobrze jak ja, albo lepiej. Ponieważ mój głos nie jest zbyt piękny, w przeciwieństwie do jego, pozwala mi grać. W drodze muzykujemy wspólnie bardzo często, lecz poza mną niewielu z Kręgu wie, że on to potrafi. - A mówił, że to ja jestem pełna niespodzianek! - Och, to prawda - błądząc myślami, gładził ją po włosach. O Panie Światła, oni byli jakby stworzeni dla siebie. W niewielkim stopniu odkrywali swoje prawdziwe oblicza, mieli obydwoje skomplikowaną osobowość i wiedział, że mimo wszystko nie wie o nich tak wielu rzeczy. Zaśmiał się cicho. - Co jest tak zabawne? - Jasne Niebiosa, ledwie ośmielam się myśleć, co by to było, gdybyś znalazła się w ramionach człowieka, którego byś kochała naprawdę! Lepiej, by miał on mocne serce, bo mógłby życiem przypłacić takie doświadczenie! - Krisie! - obruszyła się. - Mówisz tak, jakbym była pajęczycą, która pożera swego partnera! Rozczochrał jej włosy. - Może lepiej by było, byście razem z Dirkiem stworzyli parę. Nie znam silniejszego człowieka od niego. - Gadaj tak dalej - w jej głosie zabrzmiała ostrzegawcza nutka - a nasypię ci śniegu za kołnierz, kiedy zaśniesz.
- O, a przy tym okrutna. Przemyślawszy to, dochodzę do wniosku, że powinienem go przed tobą ostrzec. - Zrób to, a po powrocie pierwsze kroki skieruję do Nessy, wyjawię jej twoją wieczną namiętność do niej, tłumacząc, że nie możesz tego uczynić osobiście z powodu wielkiej nieśmiałości. - Nie dość, że okrutna, to i występna! - W samoobronie - zripostowała. - Bezecny potwór - odparł i pociągnął kosmyk jej włosów, tak że opadł jej na oczy. - Wiedz, że nie wyobrażam sobie, bym z którąkolwiek z osób, jakie przychodzą mi do głowy, z wyjątkiem ciebie i Dirka, zdzierżył w jednej izbie tak długo, jak się zanosi, że będziemy tkwić tutaj. Talia spoważniała. - Czy rzeczywiście może to trwać aż tyle czasu? - Jeśli śnieg wkrótce nie przestanie padać, możemy tutaj siedzieć i przez miesiąc. Stanica jest ukryta w dolinie i ochraniana przez drzewa. Nie jesteśmy wystawieni na najgorsze; wcześniej próbowałem wychynąć spomiędzy drzew - to jest niemożliwe. Miejscami śnieg osiadł w zaspach dorównujących wysokością chirra. Nawet jeśli śnieżyca ucichnie, będziemy musieli czekać aż Strażnicy Dróg przetrą szlaki. - Skąd będą wiedzieć, że tutaj jesteśmy? - Powiedziałem jednemu z Uzdrowicieli, temu, który wyglądem przypominał niedźwiedzia - wydaje mi się, że miał na imię Loris - gdzie zamierzamy się zaszyć. Ale, ptaszyno, może to tym lepiej dla nas. Niewykluczone, że będziemy potrzebować aż tyle czasu, by ponownie poskromić twój Dar. - To... to prawda - zgodziła się. - Och, Krisie, czy nam się to uda, czy ty naprawdę w to wierzysz? Z zadowoleniem zauważył, że powiedziała “my”, tym samym przestała już myśleć o samodzielnym radzeniu sobie ze swoimi kłopotami. - Nie tylko ja tak myślę, ale też i Tantris, i Rolan. Nie zamierzasz się chyba z nimi sprzeczać, prawda? - Nie... tak sądzę. - Czy ja słyszę jakieś wahania? Żadnych wątpliwości, przecież to przede wszystkim one są przyczyną naszych trosk. Doprowadzimy do tego, że zapanujesz nad sobą. Może żaden ze mnie Kyril albo Ylsa, ale jestem nauczycielem posługiwania się Darem i wiem, co robię. - Ale... - Już ci powiedziałem, żadnych “ale”! Talio, uwierz w siebie i we mnie. Oto, co jest teraz najsłabszą stroną twego Daru.
Nic na to nie odpowiedziała. Zamyślonym wzrokiem wpatrywała się w ogień, póki powieki nie zaczęły jej ciążyć i w końcu zamknęły się, a powolny, równomierny odgłos oddechu powiedział Krisowi, że zapadła w sen. On dużo dłużej od niej leżał z otwartymi oczami, zmagając się z samym sobą, walcząc, by odrzucić bezstronność Herolda i uwierzyć w nią całym sercem. Bo porażka byłaby równoznaczna z niechybną zgubą jej i, co bardzo prawdopodobne, razem z nią i jego, ponieważ na pierwszą oznakę niewiary z jego strony, rozpacz i poczucie zawodu obróciłyby jej rozszalały Dar przeciwko im obojgu. Kris nie miał cienia wątpliwości, czym by się to wtedy zakończyło.
ÓSMY Przez rozdzieraną burzą puszczę Kris ścigał lodową zjawę, która była to wilkiem, to wiatrem, to znów jakimś piekielnym połączeniem obu. Istota zmierzyła go wściekłym spojrzeniem rzuconym przez ramię, poprzez śnieżne, na poły zacierające jego postać kurzawy i obnażyło kły jak sople lodu. Czuł bijące od niej chłód i zło. Przebiegł go dreszcz, nie mógł opanować roztrzęsionych rąk, choć starał się uspokoić dłonie, zaciskając je kurczowo na broni... Zaskoczony opuścił oczy i stwierdził, że ściska swój łuk z nasadzoną na cięciwę, gotową do wypuszczenia strzałą. Uciekająca przed nim bestia warknęła, roztopiła się w wirze powietrza zmieszanego z mokrym śniegiem, z którego wyzierały jedynie piekielne, czarne oczy, by natychmiast przeistoczyć się ponownie - w śnieżny obłok, skradający się lisimi susami. Ujrzał ją, raz i drugi, lecz zawsze był to dla niego nieuchwytny cel. Gdzieś z przodu znajdowała się Talia. Poprzez zawodzenie wichury i wycie tego ni to wiatru, ni to wilka słyszał jej płacz. Spojrzawszy na ziemię widział pozostawione przez nią ślady, jednak nie mógł jej dojrzeć spoza zasłony wirującego dookoła śniegu. Wtedy uświadomił sobie, że zjawa idzie jej tropem... Przyspieszył kroku, lecz wiatr stanął z nim do walki, ciskając sztyletami z lodu, oślepiając rojami śnieżnych płatków. Umykająca przed nim istota zawyła przeciągle, tryumfalnie, tonem, z którego przebijał nienasycony głód. Oddalała się od Krisa i była od niego zwinniejsza. Dopadnie Talii, zanim ona znajdzie się w jego zasięgu. Próbował ostrzec ją, krzycząc... I obudził się przestraszony. Wiatr na dworze jęczał jak obłąkane monstrum. Aż podskoczył, gdy Talia dotknęła jego ramienia. - Wybacz - powiedziała. - Miałeś zły sen. Potrząsając głową, starał się przepłoszyć resztki sennej mary. - O Panie! Coś mi się widzi, że tak. Czy obudziłem ciebie? - Właściwie, nie. Nie spałam zbyt mocno. Próbował ułożyć się ponownie do snu i stwierdził, że jest to niemożliwe. Nieokreślone poczucie niepokoju mocno ujęło go w swą garść. Nie miało to żadnego związku z kłopotami dręczącymi Talię. Szybka wymiana myśli z Tantrisem potwierdziła tylko, że nie należy winić jej za to. - Kris, czy nie sądzisz, że lepiej by było przenieść zapasy? - Głos Talii był miękki i wyczuwało się w nim wahanie. - To niezły pomysł - odpowiedział. Intuicja momentalnie podszepnęła mu, że to właśnie z tym w jakiś sposób związany jest jego niepokój. - Dlaczego? Co ci podsunęło tę myśl?
- Wciąż i wciąż o tym śniłam, tyle że nie mogłam niczego przenieść, bo wszystko było dla mnie zbyt ciężkie, a ty nie pomagałeś. Stałeś i tylko wpatrywałeś się we mnie. - Ha, teraz nie będę cię tylko mierzył spojrzeniem - zaczął wyswobadzać się spod koców. Nie wiem dlaczego, lecz coś mi mówi, że będzie lepiej, jeśli postąpimy tak jak ty we śnie. Przenieśli wszystkie znajdujące się na tyłach Stanicy zapasy i ułożyli po obu stronach drzwi wejściowych. Kiedy pracowali, uczucie niepokoju wcale się nie zmniejszyło, przeciwnie - nagliło ich do coraz większego wysiłku, tak jakby mieli na to coraz mniej czasu. To była ciężka praca w przejmującym zimnie, do utraty tchu. Przerzucali nieporęczne bele siana i słomy, brodząc w śniegu, jednak nie spoczęli, aż ostatnia słomka i snopek nie znalazły się ha nowym miejscu. Następnie, dopóki światło dnia pozwalało cokolwiek zobaczyć, zbierali suche drwa. Kris poczuł się zadowolony dopiero, gdy wyzbierali otoczenie do ostatniego kawałeczka, który można było jeszcze odnaleźć, bo nie tonął głęboko w śniegu. Nie było tego zbyt wiele, jednak wystarczało, by przetrzymać śnieżycę. Potem, kiedy burza ucichnie, jeśliby nie mogli dotrzeć do zeschniętego drwa, można było ściąć jedno z otaczających Stanicę, wiecznie zielonych drzew, pociąć je na żywiczne szczapy, które, pomimo tego że świeże, i tak by się paliły. Jednak nawet powrót do chaty nie położył kresu ich trudom, nie spoczęli - kierowani intuicją, niby to na przekór zdrowemu rozsądkowi - i przenieśli wszystkie zapasy ze służącej za spiżarnię szopy do wnętrza Stanicy. W izbie zrobiło się bardzo ciasno, jednak póki zamierzali spędzać w niej czas we względnym bezruchu, dało się jakoś wytrzymać. Kiedy uporali się ze wszystkim, byli tak zziębnięci i znużeni, jak podczas pierwszej spędzonej tutaj nocy. Trzymali w dłoniach misy pełne duszonego mięsa i siedzieli skuleni przed paleniskiem, zbyt wyczerpani, by zamienić choć słowo. Wyjąca za ścianą wichura zdawała się wnikać im do mózgów, paraliżując, ziębiąc do szpiku kości, wymiatając do czysta. Przytulili się do siebie w łożu, odrętwieni, póki nie zmorzył ich sen. Następnego dnia rano wiatr nagle przybrał na sile, od czego zaczęły dygotać ściany. Obudzili się w tej samej chwili, przerażeni, nasłuchując ze zgrozą dobiegających z zewnątrz odgłosów furii. Teraz Kris cieszył się niezmiernie, że przenieśli wszystko na stronę zawietrzną Stanicy, tam gdzie był łatwy dostęp. - Dobrze, że nie siedzimy pod strzechą, jak to było w naszej poprzedniej Stanicy wyszeptała Talia, trzęsąc się i tuląc do niego, najwyraźniej pod wpływem przeraźliwego wycia wichury na zewnątrz. - Trzcina dawno zostałaby porwana na strzępy i uleciałaby z wiatrem. Kris kiwnął głową z roztargnieniem, zasłuchany w odgłosy burzy, która wgryzała się w ściany, jakby z zamiarem wykurzenia ich ze schronienia. Był na poły przerażony, na poły zafascynowany. Wichura najwyraźniej urosła do legendarnych rozmiarów; nic co przeżył, ani co przeczytał, nie przygotowało go na zmierzenie się z taką potęgą. Eto Stanicy zaczęło ponownie
zakradać się zimno. Ciepło uciekało wraz z wiatrem. - Rozniecę ogień i będzie lepiej, jeśli jedno z nas będzie przy nim czuwać. Talio, trzeba utworzyć wokoło nas, z trzech stron osłonę z paszy i zapasów, która oddzieli nas od zimnej, kamiennej ściany. Musi w niej być miejsce dla naszych czworonogów; jeśli ochłodzi się jeszcze bardziej, także będą musiały jakoś zbliżyć się do ognia. Talia wykonała jego polecenie i utworzyła dookoła nich prawdziwe gniazdo, a Kris w tym czasie odsłonił żarzące się głownie i ponownie rozniecił ogień, a ujrzawszy warstewkę lodu na czajniku z wodą, stwierdził z ulgą, że zrobił to w samą porę. Wśliznęli się ponownie do swojego legowiska i leżeli przytuleni, by dodatkowo ogrzewać siebie nawzajem, wpatrzeni w ogień, jakby zaczarowani przez tańczące płomienie i zawodzenie wiatru. Wydawało się, jakby ich umysły zrobiły się za ciasne dla myśli porywanych lodowatym wiatrem. Z tego transu wyrwał ich okropny trzask. Rozległ się taki dźwięk, jakby jakiś legendarny olbrzym zbliżał się do Stanicy, łamiąc drzewa po drodze. Hałas podziałał na nich paraliżująco, zamarli ze strachu jak króliki. I tak nie było dokąd uciec. Jeśliby coś zburzyło Stanicę, zamarzliby na śmierć pozbawieni kryjówki. Żadne z nich nie miało pojęcia, co by to mogło być. Łoskot coraz bardziej zbliżał się do Stanicy od tyłu, by tam wydać ostatni ryk, który wstrząsnął tylną ścianą, przy akompaniamencie dźwięków rozszczepianego drewna, dobiegającym zza niskich drzwi prowadzących do szopy. Serca podeszły im do gardeł, byli jak porażeni, niezdolni do żadnego ruchu. - Jasne Niebiosa! Czy ja się nie mylę? - Kris głośno przełknął ślinę, starając się rozewrzeć kurczowo zaciśnięte dłonie. - T... t... to na tyłach Stanicy - zająknęła się zdenerwowana Talia. Źrenice jej rozszerzał strach. - Tam, gdzie jest szopa na zapasy. Kris podniósł się i spróbował otworzyć drzwi, które ani drgnęły. - Tam gdzie była - powiedział, ponownie kładąc się obok niej. miała odwagi temu zaprzeczać. Jeszcze dwa razy przyszło im wsłuchiwać się w odgłosy walących się na ziemię drzew, lecz już nie tak blisko ich chaty. A potem wiatr, jakby wyczerpany tym pokazem siły, zelżał i zaczął zamierać. Około południa ucichł zupełnie i odtąd słychać było jedynie cichy szelest sypiącego śniegu. Ponieważ nic już nie zwiewało go z dachu, szybko nazbierało się go tyle, że wkrótce nie można było usłyszeć nawet tego. Ciepło przestało uciekać ze Stanicy. Temperatura zaczęła rosnąć i w izbie zapanowało przyjemne ciepło, które utuliło ich ponownie do snu, zanim zdążyli sobie to uświadomić. Obudzili się poszturchiwani przez Towarzyszy. Nie mieli pojęcia, jak długo spali. Ogień
przygasł, jednak palenisko nie wyziębło jeszcze. Wokół zaległa cisza. Rolan przekazał Talii, że chce natychmiast wyjść. Z wyrazu twarzy Krisa wywnioskowała, że podobną chęć wyraził i Tantris. Kris spojrzał na nią i wzruszył ramionami. - Co za różnica, czy przekonamy się teraz, czy później. Żyjemy i wciąż mamy dach nad głową - zawyrokował i ubrał się w nowe ubranie. Talia poszła za jego przykładem. Zmierzch był już niedaleko. Zgromadzona przed drzwiami pasza osłoniła je przed śniegiem, gdyby nie to, nie zdołaliby ich otworzyć. Dalej utworzyła się zaspa wyższa od Krisa. Chirra nie były zupełnie zaniepokojone tym widokiem. Weszły prosto w śnieg i zaczęły się przez niego przedzierać, niemal tak jakby pływały, zawdzięczając swym długim szyjom to, że ich głowy sterczały ponad jego powierzchnią. Ich śladem poszły Towarzysze, a za nimi dopiero Heroldowie. Przebrnąwszy przez zaspy - to sięgające Talii do pasa, to dorównujące wysokością pierwszej, którą ujrzeli wyszedłszy z chaty - nagle wkroczyli na trawiastą połać wymiecioną że śniegu przez wiatr. Widok otaczającego ich lasu, jakaś kryjąca się w głębi niego okiełznana moc powodowały, że Talii włosy zjeżyły się na karku. Coś w nim tutaj było... nie całkiem żywe, lecz i nie martwe. Coś... co wyczekiwało. Obserwowało. Oceniało ich. Zadumało się nad nimi na kilka bardzo długich chwil. Talia gorączkowo przeszukiwała wzrokiem kładące się pod drzewami cienie. Chciała ujrzeć cokolwiek, jakiś najmniejszy ślad, nie udało jej się zobaczyć nic. Jednak coś tam się kryło. Coś nieludzkiego, nieomalże jakiś żywioł, którego nie mogłaby opisać, za to mogła wyczuć, stanowiący jedno z lasem. Jak gdyby las pozwalał temu nieznanemu patrzeć tysiącem oczu, słyszeć tysiącem uszu... - Gdzie jest droga? - Głos przestraszonej Talii zabrzmiał piskliwie i cicho. Kris aż bojaźliwie podskoczył, rozejrzał się dookoła, a potem odwrócił się powoli, starając się zorientować w swoim położeniu. Z miejsca, w którym stali, Stanica wyglądała tak jakby była wyższa od otaczających ją zasp. W lesie pojawiły się nowe wyrwy. - Tam... - wyciągnął rękę - tuż obok ścieżki rosło drzewo, które... - Które teraz leży w poprzek tejże ścieżki. - Gdy już do niego dotrzemy, przy pomocy chirra i Towarzyszy usuniemy zawalidrogę... mam nadzieję. - A co się wydarzyło na tyłach Stanicy? - Talia wcale nie była przekonana, czy ma ochotę to sprawdzać. - Zobaczmy, o ile tam dojdziemy. Brodząc w zaspach, w gęstniejących ciemnościach doszli do miejsca, skąd widać było, co stało się za tylną ścianą Stanicy, chociaż nie mogli się tam zbliżyć. Kris gwizdnął.
Leżało tam nie jedno, ale niemal cały tuzin drzew, poprzewracanych jak kostki domina, każde następne drzewo padało przez koronę poprzedniego. Ostatni pień uderzył z impetem o ścianę Stanicy. Spiżarni nie było; została roztrzaskana w drzazgi. - Przynajmniej nie zabraknie nam drwa na opał - powiedziała Talia, śmiejąc się z przymusem. - Talio... - w głosie Krisa można było usłyszeć lęk. - Nigdy nie dawałem wiary w owe opowieści o Żalach i Klątwie Vanyela, lecz tylko spójrz, jak te drzewa upadły na ziemię! Talia przezwyciężyła strach i przyjrzała się uważnie. Rzeczywiście, drzewa leżały ułożone przez wiatr w linię prostą, z wyjątkiem ostatniego. Nie było żadnego powodu, by miało ono zboczyć z wyznaczonego kierunku, a przynajmniej nie mogła nic takiego zobaczyć, i gdyby poszło za przykładem swych poprzedników rozbiłoby Stanicę w proch. Jednak tak się nie stało; upadło pod ostrym kątem, omijając chatę i niszcząc opróżnioną szopę. Uderzyło o ziemię, padając niemal pod wiatr. - Bogowie - rzekł Kris. - Ja... ja w coś takiego nie uwierzyłbym nigdy tak jak w cuda, którym dotąd nie dawałem wiary. - Ponownie rozejrzał się dookoła. - To... to zabrzmi głupio, lecz czymkolwiek byś był... dzięki ci. Wrażenie, iż są obserwowani zniknęło natychmiast, gdy to powiedział. Talia stwierdziła, że znów może swobodnie zaczerpnąć tchu. - Lepiej wracajmy, zapadła już niemal noc. - Kris spojrzał na niebo i na gęsto sypiący z niego śnieg, próżno szukając oznaki, że zbliża się kres zawieruchy. Przytłoczeni położeniem, w którym się znaleźli, i otaczającym ich zniszczeniem, przygotowali posiłek, zjedli go i posprzątali w milczeniu. W końcu Talia pierwsza poruszyła sprawę, która trapiła ich oboje. - Czy zdołamy się stąd wydostać? - Chciałbym powiedzieć uspokajające i optymistyczne: tak. Szczerze mówiąc jednak, tego nie wiem - odparł Kris, siedząc z podbródkiem wspartym na kolanach i wpatrując się w ogień. - Od gościńca dzieli nas spora odległość i - tak jak ci powiedziałem - po wyjściu spomiędzy drzew byłoby jeszcze gorzej. Zapowiada się, że dużo czasu zajmie nam przetarcie ścieżki, i nie ma pewności, że Strażnicy Dróg dotrą tu do nas, kiedy nam się uda nieco odkopać. - Czy nie powinniśmy przebrnąć, nie tracąc czasu na odśnieżanie i przecieranie szlaku? Potrząsnął głową. - Chirra mogą to zrobić, bez juków na grzbiecie, lecz Tantris i Rolan nie. Nawet gdyby mogli, i tak potrzebne są nam zapasy. Po prostu nie wiem. - Może lepiej zajmijmy się jedynie przekopaniem się? - A jak się do tego zabrać bez narzędzi?
- Jest jeszcze to tarasujące ścieżkę drzewo. Kris długo wpatrywał się w ogień, nie odzywając się ani słowa. - Talio - zdecydował się w końcu - ludzie z Grodu nie kupują niczego, póki się mogą bez tego obejść, ich bieda jest legendarna. Co wiesz o wyrabianiu łopat? - Niewiele - odparła posępnie. - Jednak spróbuję. - Spójrzmy tylko, co mamy pod ręką. Znaleźli mnóstwo surowych skór, które nadawały się na rzemienie, dużo prostych, ciężkich gałęzi zdatnych na uchwyty oraz jarzma i nic, z czego można by zrobić szuflę. Ramy nie wykorzystywanych przez nich prycz były tak mocne, że na nic zdałyby się próby odbicia dna, a półki wykonano z desek zbyt grubych, by można ich było użyć. Z cieńszych desek wybudowano ściany szopy, lecz teraz były one doszczętnie zgruchotane. Talia smutno westchnęła i stwierdziła z ociąganiem: - Jedyne, co możemy wykorzystać, to pudło na harfę. - Nie! - zaprotestował Kris. - Nie mamy nic innego. Wyjeżdżając możemy Moją Panią rozstroić i owinąć w koce oraz opończe. Nic jej się nie stanie. Drewno jest lekkie i mocne, dodatkowo zabezpieczono je przed wilgocią. No i jest niemal właściwych kształtów i rozmiarów. Nie mamy wyboru, Krisie. Sądzisz, że Jadus by nas pochwalił, gdybyśmy okazali się ckliwymi głupcami? - Do kroćset! - zamilkł na chwilę. - Masz słuszność. Nie mamy wyboru. Wziął pudło leżące w kącie na stercie rzeczy należących do Talii. Krzywiąc się lekko, ujął siekierę, ostrożnie podważył przód i tył, oddzielając je od ramy, i podał je Talii. Znalazła w palenisku węgiel drzewny i narysowała na nich przybliżony kształt szufli do śniegu. Zwróciła mu jeden kawałek drewna, a sama zabrała się do drugiego. - Spróbuj, strugając go, nadać mu właściwy kształt. Ja zrobię to samo. Ostrożnie przeciągnęła po brzegach drewna siekierą. Wióry, zwijając się, zaczęły spadać na ziemię obok niej. Kris badawczo się jej przyglądał i zaczął obrabiać swój kawałek dopiero, gdy nabrał pewności, że wie, o co chodzi. Na szczęście drewno miało drobne słoje i ostrą siekierą dość łatwo można było mu nadać pożądany kształt. Kiedy wygląd obu kawałków zaczął mniej więcej przypominać szuflę, Talia zaznaczyła węglem, gdzie należałoby wywiercić nożami otwory. Po uporaniu się ze wszystkim bolały ich nadwerężone dłonie i nadgarstki. Talia zaczęła gimnastykować dłonie, próbując je rozruszać i przywrócić w nich czucie. - A teraz potrzebne mi będą dwa kawałki drewna mniej więcej tej szerokości - powiedziała, rozsuwając dłonie na dwa palce - i długości grzbietów naszych szufli. Myślę, że będziesz musiał wyciąć je z ramy. Podczas gdy Kris dalej rozbierał pudło na harfę, Talia przekopała swoje pakunki w
poszukiwaniu naczynia z klejem. Znalazłszy je, wrzuciła do wypełnionego wodą rondla i umieściła na ogniu, by klej się rozpuścił. Nie tracąc czasu, przerzuciła około tuzina gałęzi, szukając materiału na trzonki, i wybrała dwie najlepsze. Kiedy klej się rozpuścił, pokazała Krisowi, gdzie ma wywiercić otwory w znalezionych gałęziach, i w jaki sposób zestrugać w szpic koniec, który miał zostać przytwierdzony do szufli. Jej nadgarstki były zbyt słabe, by sama mogła się z tym zadaniem uporać. Pierwszy ukończony przez niego trzonek przywiązała do szufli namoczonymi rzemieniami, naciągając je z całych sił - skóra, schnąc, i tak miała się jeszcze mocniej zacisnąć. Następnie wzmocniła grzbiet szufli mniejszą, przyciętą i przytwierdzoną poprzecznie gałęzią, którą także przytwierdziła mocno do trzonka. Na koniec przykleiła u góry szufli kawałek ramy, by śnieg się z niej nie zsuwał, umacniając go jeszcze jednym kawałkiem gałęzi przywiązanej rzemieniami do trzonka, i nasączyła klejem wszystkie połączenia, nawet te wykonane rzemieniem. To było wszystko, co mogła zrobić, teraz pozostawało czekać przez noc, aż klej stwardnieje i zabrać się do pracy nad drugą szuflą. - Nie wytrzymają, jeśli będziemy posługiwać się nimi zbyt zamaszyście - westchnęła ciężko, uporawszy się ze wszystkim. - Musimy obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie. - Lepsze to niż gołe ręce - odparł Kris, masując jej ręce. - Myślę, że tak - starała się rozluźnić. - Krisie, a właściwie, jak Strażnicy przecierają drogi? - Wynajmują do tego mieszkańców wiosek, tworzą z nich drużyny z szuflami i przekopują najtrudniejsze miejsca, a resztę ubijają nogami. - Nie sądzę, by mogło to trwać krótko. - Nie. To proste słowo zawisło w powietrzu. Talia bała się, lecz nie chciała obarczać Krisa dodatkowym brzemieniem, dając upust swym lękom. Zapadła głęboka cisza. - Nie chcę tego mówić - Kris niechętnie przerwał milczenie - ale wpływasz na moje myśli. Czuję to i wiem, że to nie jestem ja, bo upewnił mnie w tym Tantris. Lekko uniosła się gniewem, który jednak tylko utorował drogę rozpaczy... - Do licha, Talio, okiełznaj swe myśli! Żadnemu z nas nie ułatwia to zadania. Stłumiła narastający w gardle szloch, zagryzła wargę tak mocno, że aż pociekła z niej krew i, ćwicząc oddech, uspokoiła się na tyle, iż udało jej się odnaleźć miejsce, którędy umykały jej myśli, i odciąć im tę możliwość. Kris ciężko westchnął i obdarzył ją uśmiechem. Ten sukces spowodował, że w głębi serca Talii obudził się promyczek nadziei. Wypuścił jej ręce ze swych dłoni, by ująć w nie harfę. Nie miała ochoty na śpiew, jednak Kris nie zagrał nic znanego Talii. Wydawało się, że błądzi od melodii do melodii, jakby w muzyce odnajdywał ulgę. Talia tylko słuchała. Chirra zdawały się także pogrążać w smutku i również nie
zaśpiewały. Dziewczyna starała się rozluźnić i całkowicie uspokoić, poddając się dźwiękom muzyki i póki rozbrzmiewały, nie otworzyła oczu. Kris podniósł się i odstawił harfę do kąta obok kominka. Wrócił i bez słowa położył się obok niej. Milczenie przerwała Talia. - Krisie, ja się boję. Naprawdę. Nie tylko tego, co dzieje się ze mną, lecz i tego wszystkiego... - machnęła ręką - ...o tam. - Wiem - zamilkł na chwilę. - Ja też się boję. Na... nasze położenie tutaj nie jest najlepsze. Mogłaś... mogłaś nas oboje zabić tej pierwszej nocy. Wciąż jeszcze możesz. A na zewnątrz... Nigdy nie czułem się tak bezradny. Przemknęła mi myśl, by się poddać. Chciałem zwyczajnie skulić się na ziemi z nadzieją, że to opuści nas z własnej woli. Sporo go kosztowało to wyznanie. Talia wiedziała o tym. - Żałuję, że jestem w tak kiepskim stanie, że nie jestem większa i silniejsza, albo że nie jestem Mówiąca na Odległość jak Kyril - odezwała się cichutkim głosikiem. - Nic na to nie poradzisz. A skoro wspomniałaś już Mówienie na Odległość: nie wydaje mi się, byśmy, nawet połączywszy nasze siły, mogli dotrzeć do kogoś z Darem, który usłyszałby nas westchnął. - Musimy sobie sami radzić, tak jak do tej pory, z nadzieją, że wydostaniemy się stąd, zanim zapasy wyczerpią się do cna. Oto prawdziwe zagrożenie - ograniczone zapasy. Nie obawiałbym się o nic innego. Wystarczy nam ich na miesiąc, jednak nie na dużo dłużej. Jeśli nam ich zabraknie... - Kris, wiesz przecież, że jesteśmy w Żalach, pamiętasz drzewo? Może... może przytrafi się nam dzika zwierzyna? - Może masz rację - zamyślił się czując, że wstępuje w niego otucha. - Do podesłania kilku królików w zasięg naszych łuków nie trzeba aż tak potężnej magii, jak do zawrócenia przewracającego się drzewa. - A może wydostaniemy się stąd, zanim stanie się to naszym zmartwieniem. Nie musisz się o mnie obawiać, urodziłam się nad Granicą, mogę jeść dużo mniej niż ostatnio. - Lepiej nie ograniczać racji, póki nie będzie trzeba, musimy jeść, by utrzymać ciepłotę ciała. Ponownie oboje zasępili się. Talia doszła do wniosku, że teraz przyszła na nią kolej dodać mu otuchy. - Zastanawiam się, jak się rzeczy teraz mają na Dworze. Śródzimie jest już za pasem. - Istne piekło, nigdy nie jest inaczej. Wuj nienawidzi Śródzimia, nie lubi je obchodzić i nie lubi ludzi przybywających. Wielu pojawia się “przy okazji” z naręczami próśb, tak że niemal codziennie musi zbierać się Rada.
Spojrzała na niego nieszczęśliwym wzrokiem. - Nie układa mi się z twym wujem. Nie, to nie tak, wcale mi się nie układa. Wiem, że mnie nie lubi, lecz tu chodzi o coś więcej. Wciąż mam wrażenie, że szuka tylko pretekstu, by się mnie pozbyć. Kris wyglądał na oszołomionego. - Hola, chwileczkę... lepiej zacznij od samego początku. Ledwie mogę uwierzyć własnym uszom... - Doskonale - powiedziała z wahaniem - lecz tylko pod warunkiem, że wysłuchasz mnie do końca. - Uważam, iż to jedynie jest sprawiedliwe. - Dobrze. A zatem: kiedy znalazłam się w Kolegium, nastały naprawdę ciężkie chwile w moim życiu - złośliwe psoty, obrzydliwe, anonimowe liściki, zasadzki i wszystko to za sprawą wolnych słuchaczy, Błękitnych, którzy jednak nadawali temu pozory, jakby i inni uczniowie mogli być za to odpowiedzialni, a więc nie szukałam pomocy w Kolegium. Kulminacja nastąpiła, gdy... - Gdy wrzucili Cię do rzeki tuż po święcie Śródzimia... - Z zamiarem zabicia mnie. - Co? - wykrzyknął. - To nie zostało rozgłoszone. Wiedzą o tym Elcarth i Kyril, Sherrill, Keren, Skif, Teren i Jeri. Wiedziała o tym Ylsa i, oczywiście, Jadus. Wydaje mi się, że Alberich i Mero domyślili się. Jestem przekonana, że później któryś z nich opowiedział o tym Selenay. Jeden z Błękitnych krzyknął za mną, bym “kłaniała się Talamirowi”, tuż po tym, jak wrzucili mnie do wody. Wydaje mi się, że znaczenie tego jest dostatecznie jasne. Spodziewali się, że utonę, i gdyby więź łącząca mnie z Rolanem nie była tak mocna... no cóż. Kiedy ich pochwycono, leżałam w gorączce i nikogo nie mogłam rozpoznać. Wszyscy upierali się, że to był tylko żart, i wydawało im się, że tylko zamoczę głowę. Twój wuj poparł ich w obliczu Rady, a więc zamiast oskarżenia o próbę zabójstwa, otrzymali tylko po klapsie na rękę i odesłano ich do domów na łono rodziny. - Trudno to uznać za wskazówkę, że... - Obiecałeś mi nie przerywać. - Wybacz. - Drugim razem weszliśmy sobie w drogę przez Skifa, tuż po tym, jak próbował pomóc mi zdemaskować niańkę Elspeth, Huldę. Musiałam dowiedzieć się, kto oprócz Selenay i ojca Elspeth był jej patronem i sprowadził ją do Valdemaru. Skif zakradł się do kancelarii Profosa-Marszałka, by odszukać dokumenty wjazdowe i przyłapał go na tym Orthallen. Twój wuj zawiódł Skifa przed oblicze Selenay oskarżając, iż próbował on zmienić zapisy w Księdze Występków. Zażądał, by Skifa ukarać z całą surowością, odsyłając do prac w wojskowych stajniach nad Granicą. Wiesz
doskonale, co mogłoby to oznaczać. W najgorszym przypadku mogłaby go tam spotkać śmierć, w najlepszym, straciłby dwa lata, a ja byłabym przez ten cały czas pozbawiona jednego z moich najbliższych przyjaciół i niewykluczone jedynej osoby z całego Kolegium, która mogła mi pomóc zdemaskować Huldę. Uratowałam Skifa, jednak musiałam przy tym skłamać. I mogę cię zapewnić, że Orthallen nie był z tego zadowolony. Wydawało się, że Kris chciał coś wtrącić, ale rozmyślił się i zachował milczenie. - Ostatnia sprawa wyniknęła w związku z moją praktyką czeladniczą. Orthallen, “kierując się mym młodym wiekiem i brakiem doświadczenia”, starał się wymusić na Radzie decyzję, bym pozostała na patrolu przez trzy lata - dwa razy dłużej niż normalnie. Na szczęście Selenay, Elcarth i Kyril nie chcieli o tym słyszeć i zbili argument, zwracając wszystkim uwagę, że czas trwania praktyki ustala Krąg, a nie Rada. - Czy to wszystko? - A co, nie wystarczy? - Talio, wszystko to można logicznie wyjaśnić, jeśli się zna mego wuja. Po pierwsze: najpewniej nie wiedział o okrutnych występkach uczniów - tego jestem pewny. Znał większość z nich od kolebki, nawet ludzi dorosłych i z dziećmi nazywa “młodzieżą”. Niewykluczone, że czuł się zobowiązany do wstawienia się za nimi. Przecież i ty masz dwóch członków Rady, którzy zawsze murem stoją za tobą, Elcartha i Kyrila. - Przypuszczam, że to logiczne - Talia niechętnie przyznała Krisowi rację. - Lecz Skif... - Och, Skif. Wuj jest niezwykłym pedantem, jeśli w grę wchodzi przestrzeganie konwenansów, ja wiem to najlepiej. Skif był cierniem w jego boku od chwili, gdy został Wybrany. Zanim się nie pojawił, nigdy nie było kłopotów z uczniami Heroldicum, którzy wywoływaliby burdy w mieście - zamieszani w nie byli wolni słuchacze, uczniowie Bardicum i od czasu do czasu Kolegium Uzdrowicieli, lecz nigdy ubrani w Szarości. - Nigdy? - Talia uniosła wysoko brwi. - Trudno mi w to uwierzyć. - Hm, niemal nigdy. Jednak od czasu, gdy Skif zapoczątkował swe małe eskapady - O Panie, O Pani - słuchacze Heroldicum są tak psotliwi, jak ci z Bardicum! Tak jakby młodsi poczuwali się do tego, by być lepsi od niego. Wuj nie jest z tego zadowolony. Wierzy, że wojskowa dyscyplina jest najlepszym lekarstwem dla niespokojnych duchów. Jestem przekonany, że nie zamierzał wyrządzić Skifowi żadnej krzywdy. - A ja? Dlaczego próbuje wcisnąć się pomiędzy mnie a Selenay? - Nie stara się o to. Jesteś młoda. W jego wyobrażeniu Osobisty Królowej powinien być kimś takim jak Talamir. Nie wątpię, że naprawdę uważał, iż dłuższa praktyka jest w twoim przypadku właściwa. - Chciałabym ci wierzyć.
- Chowanie urazy w sercu jest dziecinnym zachowaniem i tak niepodobne do ciebie... - Nie chowam w sercu żadnej urazy! - Zatem dlaczego nie chcesz zastanowić się nad tym, co ci powiedziałem. Talia głęboko odetchnęła, starając się uspokoić. - Jest i trzecie wyjaśnienie tego, co robi. Możliwe, iż według niego zagrażam jego wpływom u Selenay. I jest coś jeszcze, co chciałabym ci powiedzieć: mogę się założyć, że to właśnie on jest tą osobą, która powiedziała ci o owych krążących pogłoskach. Co więcej, to na pewno on prosił cię, byś tę sprawę zbadał. Wie, jaki jest mój Dar, a więc mógł się domyślać, że takie wieści podziałają na mnie jak trucizna. Zamiast z miejsca odeprzeć jej zarzuty, Kris zamyślił się. - To niewykluczone, przynajmniej jeśli chodzi o sprawę twojej praktyki. Mój wuj uwielbia władzę. Już od bardzo dawna jest głównym doradcą Selenay i był nim jeszcze u boku jej ojca. Nic nie można poradzić na to, że wpływy Osobistego Herolda zawsze są u monarchy większe. I ciężko mi jest to przyznać - dokończył ociągając się - że właściwie określiłaś źródło, z którego dowiedziałem się o pogłoskach. Talia doszła do wniosku, że tym zmusiła go do myślenia, a nie tylko instynktownego odparowywania jej argumentów, i że nadszedł czas porozmawiać o czymś innym. Bardzo chciałaby napomknąć, że to Orthallen mógł być tym, kto zaczął rozpuszczać pogłoski, jednak Kris w żadnym wypadku nie przyjąłby spokojnie sugestii, iż zachowanie wuja przynosi mu ujmę na honorze. - Krisie, nie zaprzątajmy sobie tym głowy przez jakiś czas. Nie brak nam trosk. Obrzucił ją trzeźwym wzrokiem. - Takich jak to, że masz dość sił, by narzucać innym swe myśli, i że możesz robić to ponownie. - Tak - zrobiła głęboki wdech. - Mogę nawet przeżyć ponowne załamanie. Dziś po południu byłam już na krawędzi. Gdybyśmy nie mieli nic do roboty, mogłoby do tego dojść. A może, będąc na dworze, dręczyły mnie przywidzenia. - Do licha. - Będę się starała. Jednak, jak myślę, lepiej cię ostrzec. - Lekkostopy? - Kris po długim wpatrywaniu się w oczy Tantrisa, z zadowoleniem pokiwał głową. - On powiada, że razem z Rolanem są w stanie się z tobą uporać, jeśli ponownie coś złego się wydarzy. Za pierwszym razem Rolan był nie przygotowany i dlatego sprawy wymknęły im się spod kontroli. Poczuła, że kamień spadł jej z serca. - Jak to dobrze. I... dzięki. Mrugnął do niej. - Wypędzę to z ciebie - rzekł. Skrzywiła się i, skuliwszy się pod kocami, zasnęła ze
znacznie lżejszym sercem. Obudzili się niemal o zwykłej porze. Jeśli zamierzali dotrzeć do gościńca, zanim wyczerpią się im zapasy, nie mieli czasu na mitręgę. Nałożyli na siebie najcieplejsze odzienie i z szuflami w garści rozpoczęli długi trud wykopywania ścieżki do wolności. Śnieg był mokry i ciężki, dzięki temu lepiej trzymał się narzędzi, którymi pracowali, jednak jego ciężar powodował, że odgarnianie go okazało się pracą bardzo nużącą. Około południa przerwali, by zjeść gorący posiłek i zmienić ubranie, ponieważ rzeczy, które wdziali na siebie rankiem, były na wylot przesiąknięte potem. Pracowali aż tak pociemniało, iż ledwie można było coś zobaczyć. - Musimy dotrzeć do drzewa tarasującego ścieżkę i odsunąć je na bok - powiedział przy kolacji Kris. - Jeśli się oziębi i śnieg zamarznie, nie zdołamy ruszyć pnia z miejsca, utkwi w lodzie jak korek we flaszce. - Póki śnieg będzie prószył, wszystko będzie w porządku - dodała Talia, wracając myślami do opadów śnieżnych, gdy w Grodzie kociły się owce. - Musimy obawiać się tylko zmiany pogody i spadku temperatury. Następnego ranka wcześniej stanęli do pracy, z nadzieją dotarcia do pnia przed końcem dnia. Późno po południu stanęli obok niego i postanowili, po starannym obejrzeniu, że najlepiej będzie przeciąć go i dopiero potem zaprząc chirra i Towarzyszy. Kiedy nadeszły ciemności, drzewo było nacięte już ponad połowę. Na następny dzień ponownie zerwali się wraz ze wschodem słońca i wrócili do drzewa. Do południa przecięli je całkowicie i po posiłku spróbowali je poruszyć. Poprzedniego dnia postanowili niczego nie zostawiać na los szczęścia i z zapasowych postronków przygotowali dla siebie coś w rodzaju uprzęży, by ramię w ramię zaprząc się do pnia, obok chirra, Rolana i Tantrisa. Okazało się, że to był doskonały pomysł. Dopiero gdy w sześcioro zaparli się nogami w ziemię i natężyli się ze wszystkich sił, udało im się nieco poruszyć pień. Ciężko dyszeli z wysiłku, łapczywie chwytając powietrze. Przeciążone mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a tymczasem kłoda przesuwała się piędź po piędzi, tak że dopiero tuż przed zmrokiem droga wyjściowa stanęła przed nimi otworem. Wraz z nadejściem ciemności powlekli się noga za nogą z powrotem do Stanicy, ból i wyczerpanie przyprawiały ich niemal o łzy. Jednak nie zaniedbali swych chirra i zatroszczyli się o Towarzyszy, nakarmili je, napoili i starannie otulili derkami. Dopiero wtedy zrzucili z siebie przesiąknięte potem odzienie i padli na łoże. Ogarnęło ich takie znużenie, że myśleli tylko o swych obolałych ciałach i o tym, by móc się położyć. - Czy rzeczywiście masz ochotę na kolację? - zapytał Talię bezdźwięcznym głosem Kris, bo to na niego tym razem przypadła kolej.
Na samą myśl o jedzeniu Talię opanowywały nudności. - Nie - odpowiedziała do cna wyczerpana. - Och, to dobrze - dodał z ulgą. - Ja też nie. - Mam wrażenie, że nie mogę się ogrzać - wypowiedzenie tych słów kosztowało Talię sporo wysiłku. - Ja także. - Kris usiadł i jęknął cicho. - Jeśli przygotujesz ziołowy napar, ja dokopię się do miodu. - Zgoda. Przed wyjściem zostawili gorącą wodę w kociołku nad paleniskiem wiedząc, że będą jej potrzebować. Miód i zioła odnaleźli, nie podnosząc się z kolan. Talia nalała wodę do mieszanki, rozlewając przy okazji połowę, gdyż ręce trzęsły się jej ze zmęczenia. Kris wrócił, niosąc słój pełny miodu w jednej ręce i coś jeszcze w drugiej. Postawił miód na ziemi z przesadną troskliwością, a Talia nabrała łyżeczką trzy obfite porcje. Na szczęście miód był tak gęsty, że nie mogła go rozlać tak samo jak wodę. Przesunęła jeden kubek w stronę Krisa, który w zamian coś jej włożył do ręki. Był to jeden z owocowo-orzechowych przysmaków, do zjedzenia którego zmusiła ich Kerithwyn w Rozdrożach. Na jego widok Talii zrobiło się niedobrze. - Wiem - przeprosił ją Kris. - Czuję to samo, lecz jeśli teraz nic nie zjemy, zapłacimy za to jutro. Zamieszała napar w swym kubku, by rozpuścić miód i wypiła gorący płyn duszkiem, narażając się na oparzenie języka. Gorąco rozlało się po całym jej ciele i jedzenie przestało być już tak odstręczające, a po wypiciu kolejnego kubka poczuła głód. Jednak żucie twardych, lepkich łakoci wyczerpało resztki sił, jakie jeszcze miała. Kris wyglądał tak, jakby odczuwał to samo. Trzeci kubek płynu był rozstrzygający, ledwie zdążyła wsunąć się pod koce, a już zmorzył ją sen. Kiedy się obudziła, wszystkie mięśnie sprzeciwiły się temu gwałtownie. Zmieniła odrobinę pozycję, by nie wymknął się jej jęk. - Żałuję, że żyję. Po śmierci by mnie tak nie bolało - nieszczęśliwy Kris stęknął jej wprost do ucha. - I ja też. Jednak wciąż myślę o tym, czego uczył nas Alberich. - Czy musisz mi przypominać? “Najlepszym remedium na obolałe mięśnie jest w pierwszym rzędzie to, co czyni je obolałymi”. Och, jakże chciałbym, by on się mylił! - Musimy przynajmniej wyjść, by przekonać się, co nas czeka za tym pniem. - Masz rację - Kris z wolna rozprostowywał kości, przeszywany bólem. - I musimy wciągnąć więcej drwa do środka. - I więcej siana. - I więcej siana, to prawda. Ptaszyno, tyle mamy przynajmniej z tego, że teraz nie możesz
wysyłać swych myśli dalej niż na odległość własnego nosa! Pomagali sobie nawzajem przy myciu i ubieraniu. Talii udało się upichcić podwójną porcję owsianki z owocami i ziołowy napar. Znużeni najpewniej nie poczują jej smaku, jednak owsianka będzie ciepła i pożywna, a oni, miejmy nadzieję, nie będą tak wyczerpani tej nocy, by nawet myśl o jedzeniu miała się okazać niemiła. Kiedy otworzyli drzwi, lśnienie odbitego od śniegu słońca cofnęło ich do środka. Pogoda zmieniła się w ciągu nocy i na niebie nie było nawet chmurki. Bez jakiejś osłony na oczy groziła im natychmiast śnieżna ślepota. - I co teraz? - zapytała Talia, która nigdy dotąd nie była w takiej sytuacji. Kris myślał intensywnie. - Osłaniaj oczy od góry kapturem opończy, a ja zobaczę, czy uda mi się przygotować jakąś ochronę przed blaskiem bijącym od śniegu. Przeszukał swoje toboły i pojawił się ze zwojem siateczki z tkaniny, którą wykorzystywali na bandaże. - Owiń tym głowę dwa razy. Powinno być na tyle cienkie, by móc przez to widzieć. Nie było łatwo dojrzeć cokolwiek przez taką zasłonę, jednak było to lepsze od oślepiającego światła, od którego łzawiły oczy. Pień leżał tam, gdzie go wczoraj zostawili. Gdzieś za nim znajdowała się wjazdowa ścieżka. Jej bieg można było rozpoznać po pustym, pozbawionym krzewów pasie ziemi, wijącym się pomiędzy drzewami. Kłopot w tym, że przykrywały ją zaspy, które wydawały się nie mniej niż cztery stopy wysokie. - No cóż, dobrze, że nie tarasują jej żadne połamane pnie. - Talia starała się, by zabrzmiało to dziarsko i ochoczo. W odpowiedzi usłyszała westchnienie i słowa Krisa: - Do łopat zatem. Zaspy były głębokie, lecz przynajmniej nie tak szerokie jak te, z którymi musieli uporać się na dnie doliny. Głębokość śniegu nie była mniejsza niż dwie stopy, lecz i rzadko przekraczała sześć. Pracowali łopatami i ubijali stopami śnieg aż do zmierzchu, potem nazbierali drew na opał, wnieśli paszę do chaty, najedli się i zapadli w sen. Talia obudziła się w środku nocy, czując lodowate zimno. Zaintrygowana przytuliła się do Krisa, który coś wymamrotał przez sen, lecz nie obudził się. Pomimo było jej coraz zimniej. W końcu wstała ociężale z łoża. Gdy tylko to zrobiła, lodowate powietrze uderzyło w nią jak młotem. Wsunęła stopy w pantofle z owczej skóry, otuliła się szczelnie opończą i szybko dorzuciła szczapy do ognia. Kiedy buchnęły płomienie, zobaczyła migoczące w blasku ognia oczy chirra i Towarzyszy, które wyniosły się ze swojego kąta, by przysunąć się bliżej ognia. - Co... się... sta...ło? - zapytał zaspany Kris. - Dlaczego zrobiło się tak zimno?
- Pogoda zmieniła się ponownie i temperatura spada - powiedziała Talia, myśląc o tym, jak to mokry śnieg na dworze zamarzając zamienia zaspy w kopce białego granitu. - Wydaje mi się, że boginka rozdzielająca szczęście na łuty, właśnie odwróciła się do nas plecami.
DZIEWIĄTY
Ponownie zasnęli niespokojnym snem. Obudzili się skoro świt z jak najgorszymi przeczuciami. Lodowaty chłód panujący w Stanicy nie sprzyjał ociąganiu się, odziali się szybko i wyszli, by sprawdzić, w jakim znaleźli się położeniu. Ze wszech miar nie było ono dobre. Śnieg zamarzł. Gruba, zewnętrzna skorupa chroniła twarde, ostre ziarna pod spodem. Wytrzymałaby ciężar Talii i Krisa, a nawet chirra, ale pod warunkiem, że zwierzęta posuwałyby się wolno jak ślimak i nie miałyby ładunku na grzbiecie, jednak Towarzysze byli już za ciężcy. I jakby tego nie było dość, okazało się, że szufle nie były wytrzymałe na tyle, by poradzić sobie z zamarzniętym na kamień śniegiem. Heroldowie patrzyli bezradnie na skalistą wyrwę - miejsce, gdzie poprzedniej nocy zakończyli przekopywać się przez zaspy - i na już bezużyteczne szufle. W końcu Talia zaklęła z pasją, kopnęła grudę śniegu i zagryzła wargę, by nie zalać się łzami, jednocześnie przypominając sobie, iż nie może dopuścić do żadnych przecieków myśli. - Talio, w ten sposób nie zajdziemy daleko. - Długą chwilę milczenia pierwszy przerwał Kris. - I ty i ja jesteśmy zmęczeni. Jeden dzień nie będzie mieć najmniejszego znaczenia, ani nawet dwa albo trzy. Jestem twoim mentorem, zatem doradzam, byśmy odpoczęli, pozwolili wytchnąć naszym obolałym ciałom, póki nie obmyślimy planu, dzięki któremu będziemy mogli wydostać się stąd. Talia zgodziła się na to z ciężkim sercem. Kiedy wrócili do izby, zapaliła małą oliwną lampkę i badawczym wzrokiem zmierzyła bałagan, jakiego narobili wewnątrz Stanicy. - Bezspornie przyjdzie nam tutaj spędzić jakiś czas, a więc pora, byśmy przestali mieszkać w koziej zagrodzie. Spójrz tylko! Ledwie możemy się poruszyć. Kris rozejrzał się i posępnie przyznał jej rację. Zapamiętale rzucili się robić porządki i układać rzeczy. Praca w nieco cieplejszym wnętrzu Stanicy była o całe niebo łatwiejsza niż przerzucanie szuflą śniegu. Zanim wybiło południe, Stanica była wymieciona, czysta i uporządkowana. - Wpadło ci coś do głowy? - odważył się Kris zapytać przy południowym posiłku. - Nic, co by miało związek z naszymi kłopotami. Jednak jest coś nie cierpiącego zwłoki. Ponieważ utkwiliśmy tutaj na dobre, póki nie wymyślimy sposobu na poradzenie sobie z zamarzniętym śniegiem, powinniśmy wyprać nasze odzienie. Mnie została już tyłka ta zmiana ciepłych rzeczy, którą mam na grzbiecie. - Pomiędzy zapasami znalezionymi w Stanicy jest mydło do czyszczenia skór - myślał na głos Kris - moglibyśmy opróżnić dwie baryłki i w nich urządzić pranie.
- Wzięłam ze sobą aż nadto mydła, by starczyło dla reszty. - O, Pan raczył sprawić, że nie musimy oszczędzać wody! - Doskonale, urządzimy pranie! Moje ubranie wcale nie jest w lepszym stanie. Brr, nie znoszę wkładać brudnego odzienia. W prymitywnych warunkach Stanicy pranie białej odzieży nie było łatwym zadaniem. Mimo wszystko to była lżejsza praca niż przekopywanie śniegu i wleczenie pni, i oczywiście było im dużo cieplej i, koniec końców, każdy spłachetek czystej powierzchni został zajęty przez suszące się odzienie. - Nigdy bym nie pomyślała, że z tęsknotą będę myśleć o komplecie uczniowskich Szarości - odezwała się Talia. Przysiadła na piętach, badawczym spojrzeniem mierząc dzieło swych rąk. - Wiem, co masz na myśli - uśmiechnął się szeroko Kris, podnosząc wzrok sponad pary własnych
butów.
-
Przynajmniej
aż
tak
nie
znać
na
nich
brudu. A co
słychać
u ciebie? - Skończyłam. Uporałam się z moimi skórami, kiedy ty jeszcze prałeś, - To jest ostatnia rzecz, jaką robię. - Ha, zostało mi jeszcze sporo wody. Wystarczy na dwie godziwe kąpiele. Szkoda, że nie jesteśmy w stanie zmieścić się w beczułkach i dobrze wymoczyć się w wodzie, ale przynajmniej możemy dokładnie się wymyć. - Dobry pomysł, ptaszyno. Choć po takiej ilości mydła i wody, w których się dzisiaj nurzałem, niewiele zostało już do wymoczenia! Po starannym wymyciu poczuli się raźniej, zwłaszcza że minął ból, który przez kilka ostatnich dni dręczył ich mięśnie przemęczone pracą w przejmującym mrozie. Talia czesała mokre włosy, siedząc przed kominkiem, zauroczona migotaniem płomieni i powolnym ruchem grzebienia. Ze Stanicy ulotnił się lekki odór stęchlizny, który wypełnił wnętrze podczas wichury. Teraz unosił się w niej przyjemny zapach mydła i skóry. Przez myśli Talii zaczęły przelatywać skrawki starych opowieści, oderwane sceny bitewne, w których Towarzysze walczyli ramię w ramię z Heroldami. Czy rzeczywiście nie były one w żaden sposób powiązane? - Kris - powiedziała wolno. W głowie zaczął świtać jej pomysł. - Najtrudniejszym orzechem do zgryzienia jest twardy śnieg i lodowa skorupa. Nasze szpadle nie są na tyle mocne, by tę skorupę pogruchotać na kawałki, lecz jeśli owiniemy Rolanowi i Tantrisowi nogi dla ochrony przed skaleczeniami, mogliby to zrobić, jak w walce, kopytami. - Na Gwiazdy Pani, masz rację! - wykrzyknął podniecony. - I nie tylko, czy pamiętasz, jak dziwiłaś się, na co nadają się tak ogromne łapy chirra? Kopią w ziemi lub śniegu nory, w których mogą leżeć. Jeśli udałoby się nam dać im do zrozumienia, czego chcemy, mogłyby wykopywać dla nas kawałki, z którymi łatwiej sobie poradzić!
- Niebiosa, Rolan i Tantris mogą to zrobić! Tantris parsknął, a Rolan przesłał Talii pieszczotliwą myśl. Kris roześmiał się. - Dobrze, dobrze... - zwrócił się do swojego Towarzysza, jakby mu się teraz zrobiło o wiele lżej na duszy. - To źródło mądrości, tam w kącie, wydaje się myśleć, że teraz będziemy mogli pracować szybciej niż dotąd. Chciałby się dowiedzieć, dlaczego pomyśleliśmy o tym dopiero teraz. - Hm, wam obu nie szłoby aż tak dobrze z mokrym śniegiem, prawda? - rzuciła Talia w kierunku dwóch par stulonych uszu. Rolan podrzucił łbem. - A chirra narobiłyby tylko większego bałaganu. Śnieg w zaspach, dopóki nie zamarzł, był zbyt sypki - dodał Kris, lekko się wymądrzając. - Tyle. - Co on jeszcze powiedział? - zapytała Talia, lekko zazdroszcząc Krisowi jego umiejętności myślrozmowy ze swym Towarzyszem. - Właśnie oświadczył mi, iż jest zaniepokojony naszą ciężką pracą, a potem wprost rozkazał nam jutro zrobić dzień odpoczynku. Można by pomyśleć, że jesteśmy uczniami. Talia potrząsnęła smętnie głową, bo bezspornie i Rolanowi przypadł ten pomysł do gustu. Z myśli, która nadbiegła od niego, wyraźnie przebijał ton obawy, że oni się przepracowują. - Rolan jest tego samego zdania. Nie mam ochoty na spory, tak mi się wydaje. Och, Jasne Niebiosa, jakże jestem obolała! - Talia rozprostowała ręce i barki. - Trudno byłoby nazwać to, co zrobiliśmy, odpoczynkiem, który nam nakazano. Kris jęknął, także naciągając swe znużone mięśnie. - Jestem chyba bardziej wyczerpany, niż kiedy przestaliśmy kopać śnieg, a z pewnością bardziej obolały. - Mam zatem propozycję: masz ochotę na masaż? - A ty? - Och, Panie, jeszcze jak - westchnęła. - Ja wymasuję ciebie, a ty mnie. Zrzucaj odzienie, dziewko, nie przedrę się przez twe koszule i tuniki! - To tylko dwie rzeczy - sprzeciwiła się ze śmiechem. - I do tego na lato. Chciałam wyprać wszystko! Jednak postąpiła zgodnie z jego życzeniem, kładąc się na kocach obok paleniska. Wydawało się, że Kris znajduje wszystkie obolałe miejsca na jej ciele i usuwa z nich ból swymi zwinnymi palcami. Uspokojona łagodnym dotykiem jego rąk, zapadła w pół sen, pół jawę. Obudziło ją łaskotanie w kark. - Teraz moja kolej - powiedział, kiedy leniwie obróciła do niego głowę. Westchnęła z zadowolenia i uklękła, naciągając na siebie wełnianą koszulę - czystą i
nagrzaną ciepłem od kominka - a tymczasem Kris położył się na jej miejscu. Próbowała dokładnie powtarzać to, co on zrobił dla niej. Szukała mięśni, które były najbardziej napięte i najdotkliwiej bolały. Po niedługim czasie doprowadziła do tego, że był tak samo ukojony i rozluźniony jak ona. Pławili się w cieple bijącym od ognia jak para zadowolonych kotów. - Zrobię wszystko, co zechcesz - wymamrotał szczęśliwy Kris. - Wszystko, o ile nie poprosisz mnie, bym się poruszył, i tak długo, jak długo nie przestaniesz masować. Łagodnie masując jego barki, roześmiała się rozbawiona tonem jego głosu. - Dobrze, opowiedz mi o Dirku. - Obiecujesz, że nie przestaniesz? - Oczywiście. - Doskonale - mruknął zadowolony. - Bo to jest bardzo długa opowieść. Przede wszystkim muszę zacząć od jego dziadka. - No nie, przestań... - sprzeciwiła się, wyginając do góry brew. - Czy to naprawdę konieczne, czy też próbujesz przedłużyć masaż pleców? - Przysięgam, że to konieczne. Dawno dawno temu, kiedy dziadek Dirka zakładał swoje gospodarstwo, mieszkał tuż obok Granicy. Był bardzo ambitny i każdego roku odrobinę powiększał należące do niego ziemie. Zaprzestał dopiero wtedy, gdy miał jej już tyle, ile - jak się można spodziewać - jeden człowiek jest w stanie obrobić, mając skromną liczbę rąk do pomocy. Do tego czasu on i jemu podobni przesunęli Granicę, a więc gdy jego dom stał się bezpieczniejszym miejscem do zamieszkania, ożenił się. - To logiczne, skoro miał przynajmniej jednego potomka, który został ojcem Dirka. - Cicho bądź, dziewko. Urodziła im się tylko dziewczynka, lecz nie troskał się o to, że będzie musiał przekazać jej gospodarstwo. Spodziewał się, iż znajdzie ona w odpowiedniej chwili męża dla siebie, i ziemia zostanie w rodzime. Jednakże bogowie mieli co innego na myśli. - Czyż nie jest tak zawsze? - Po pierwsze, okazało się, że ich córka ma potężny Dar Uzdrawiania. Tyleż nieoczekiwany, co przyjęty z radością, gdyż trudno jest skłonić Uzdrowicieli, by stacjonowali tak blisko Granicy. Zawsze czeka ich tam więcej pracy, niż zdolni są temu podołać, chyba że niedaleko znajduje się Świątynia, a wiesz jacy są Uzdrowiciele - raczej złożą swe życie w ofierze, niż pozwolą, by coś zostało zrobione tylko w połowie. Tak się składa, że Uzdrowiciele urodzeni opodal Granicy zawsze poczuwają się w obowiązku służyć tam, gdzie przyszli na świat, tak więc jedynie kaprys losu mógłby dziewczynkę rzucić w inne miejsce. Jej dumny i szczęśliwy ojciec wysłał ją do Kolegium Uzdrowicieli na naukę i gdy upłynął przepisowy czas, wróciła odziana w Zieleń. Jak dotąd wszystko rozwijało się zgodnie z oczekiwaniami, choć to, że córka została Uzdrowicielką, okazało się niejaką przeszkodą w planach ojca. Wydawało się, że zalotnicy z tej okolicy będą ociągać się z
zalotami do osoby, która nigdy, ze względu na swój Dar, nie będzie mogła poświęcić swej uwagi całkowicie tylko jednemu człowiekowi. A tacy są, pomimo to, co ci o nich mówiłem, Uzdrowiciele - najważniejsze dla nich jest Uzdrawianie, wszystko inne ma pośledniejsze znaczenie. - Tak jak Heroldowie albo kapłani. - Celna uwaga. Tak czy siak, nawet pokaźne wiano nie mogło sprawić, by którykolwiek z sąsiadujących farmerów lub też ich synów zechciał zasiąść przy godowym stole. Starzec z rozpaczą myślał o tym, czy jego w pocie czoła wywalczone ziemie pozostaną w rodzinie. Nagle ponownie nastąpił nieoczekiwany zwrot. Pewnej nocy, późną jesienią, rozpętała się straszliwa burza. - Przejadły mi się już burze. - Sza, ta była jak najbardziej pożądana. Prawdę mówiąc, to była najgorsza jesienna zawierucha, jaką kiedykolwiek widziano w tej części Królestwa. Zaczęła się po zachodzie słońca, błyskawice obaliły tyle drzew, że tego roku nie trzeba było już ani jednego ścinać siekierą. Zamarzający deszcz chlusnął wprost z nieba, a nie padał kroplami. Gromy biły tak często, że nie można było ani spać, ani rozmawiać. I w samym środku tego piekła rozległo się kołatanie do drzwi dworu. - Kris nurzał się w opowieści z lubością. - Tajemniczy nieznajomy, wysoki brunet, nie ma co. - Kto tu opowiada, ty czyja? Istotnie to był nieznajomy. Półżywy, na poły utopiony, na poły zamarznięty, straszliwie ubłocony, ale blondyn i wcale nie tak znów tajemniczy. Był to młody Bard, który dopiero co dostał dyplom Kolegium i rozpoczął swój okres czeladniczy. Podczas burzy zgubił drogę, wpadł do rzeki i przydarzyło mu się całe mnóstwo nieprzyjemnych przygód. Kołatał do drzwi trawiony gorączką, majaczący i na najlepszej drodze, by dostać zapalenia płuc. - Czuję w powietrzu romans. - Masz wyjątkowo czuły nos. Młoda Uzdrowicielka, rozumie się, przyjęła go do siebie i pielęgnowała, póki nie wrócił do zdrowia. Nietrudno się domyślić, że młodzi zakochali się w sobie po uszy. Będąc człowiekiem honoru, no i mając głowę nabitą miłosnymi balladami, Bard wybłagał, zaiste w sposób godny bohaterów, zgodę na poślubienie dziewczyny. Nie musiał się tak obawiać, bo ojcu zaświtała już dawno myśl, że lepszy jest byle zięć niż żaden, jednakże swego błogosławieństwa udzielił pod warunkiem, że młodzi nie opuszczą Dworu. Zaskoczyło starego gospodarza, iż wiatronogi, swawolny Bard przystał na to z całego serca, nadmieniając jednakże, że zgodę na to musi wyrazić oczywiście Krąg - starzec nie mógł przecież wiedzieć, że pieśniarz jest synem włościańskim i miłość do jego córki splotła się w nim z uwielbieniem muzyki i ukochaniem ziemi. Ha, Krąg wyraził zgodę, nałożywszy na niego jedynie obowiązek skomponowania mistrzowskiej ballady o burzy, miłości, zalotach i co tam jeszcze; więc osiadł szczęśliwy, kochając po trzykroć - swą panią, ziemię, no i muzykę; a przed upływem roku czterokroć...
- To Dirk! To po ojcu Dirk odziedziczył tak cudowny głos! - I od niego nauczył się tak pięknie muzykować. Ale gwoli ścisłości, wybiegasz nieco do przodu. Pierworodnym dzieckiem wcale nie był Dirk. Przed nim były trzy starsze siostry, a potem doczekał się dwóch młodszych i na koniec jeszcze małego braciszka. Kiedy udaje im się jakoś wszystko zorganizować i ogarnąć, urządzają rodzinne koncerty. Powinnaś ich kiedyś posłuchać, to cudowne! Na mój honor, tam nawet niemowlęta płaczą we właściwej tonacji! No cóż, dziadek zmarł wielce ukontentowany, gdyż w chwili odejścia na wieczny odpoczynek dwie jego wnuczki właśnie rozpoczęły radośnie wydawać na świat ogromną liczbę własnego potomstwa. - Ja pytałam o Dirka. - Talio, ptaszyno, nie można oddzielać Dirka od jego rodziny. Oni wszyscy są tacy sami, przyjrzyj się jednemu, a będziesz wiedzieć, jaka jest reszta. Nie mam pojęcia jak można cokolwiek przeprowadzić w tym domu, gdyż wszystko tam, według mnie, poddane jest żywiołom chaosu. - Tak jak Bard? - Istotnie, on jest najlepiej spośród nich zorganizowany. Gdyby nie on i mężowie sióstr, trawiliby ustawicznie czas na kręceniu się w kółko. Kochają się tam wszyscy wprost niewiarygodnie i to uczucie miłości spływa na każdego, kto nieświadomie wyląduje w ich kręgu. - Tak jak ty. - Tak jak ja. Dirk uparł się zabrać mnie do siebie w pierwsze wakacje po tym, jakeśmy się poznali, gdy tylko przekonał się, że w moim rodzinnym domu nie będzie nikogo poza służbą. Przyjęli mnie tak, jakbym należał do rodziny. Kąpałem dzieci i byłem żegnany ze łzami w oczach. Byłem tym wszystkim przytłoczony, nie spodziewałem się spotkać takich ludzi! Talia roześmiała się, wyobraziwszy sobie pełnego rezerwy, nieco nieśmiałego młodego chłopca, jakim musiał być Kris w rękach rodziny, wydawać by się mogło, szaleńców. - Gdy trochę do nich przywykłem, bawiłem się doskonale. To dlatego przy lada okazji, gdy Dirk wracał do domu, ja zawsze udawałem się razem z nim. W tej chwili cztery z jego sióstr są zamężne. Trzy z nich żyją w poszerzonym domu rodzinnym, a ich mężowie pracują wspólnie na gospodarstwie, pomagając ojcu Dirka, któremu niedomagają kolana. Ostatnia żyje na własnej ziemi, lecz każde święta spędza razem z resztą rodziny. To wspaniałe, że jest im tak dobrze ze sobą. - Mówiliśmy o Dirku. - To prawda. - W oczach Krisa zabłysła psota, na dźwięk zniecierpliwienia w jej głosie. Kiedy został Wybrany był nawet młodszy ode mnie, miał jedenaście lat - pewnie dlatego, że w tym wieku był już w wielu sprawach dojrzalszy niż ja, mając trzynaście. Zostaliśmy Wybrani w tym samym roku i prawie w tym samym miesiącu. Opowiadał mi, że Ahrodie Wybrała go na środku rynku podczas jarmarku, a on próbował zwrócić jej uwagę na swoją siostrę, bo myślał, że taki brzydal jak on nie mógłby zostać Heroldem!
- Biedaczek. - W Kolegium zostaliśmy więc kolegami z tego samego roku. Szybko zauważył, jaki byłem samotny, z jaką trudnością radziłem sobie z innym dziećmi i zadecydował, że potrzebny mi jest przyjaciel. A ponieważ, bezspornie, sam nie potrafiłem zaprzyjaźnić się z nikim, on zamierzał to zrobić za mnie! Na lekcjach jednakże to ja musiałem jemu pomagać, bo uczył się średnio. Panowało powszechne mniemanie, że po okresie czeladniczym on będzie patrolował Obwody Graniczne, a ja będę uczył. Nagle stwierdziliśmy, że nasze Dary uzupełniają się, i że doskonale pracuje się nam razem. Wszelkie plany wzięły w łeb. - I zaczęliście wspólnie pracować. - O, tak! Na dodatek odkryliśmy w sobie pewnego rodzaju Dar do odkrywania intryg. Gdybyś wiedziała, w ile wpakowaliśmy się sytuacji, byłabyś oszołomiona, a jednak mimo wszystko zawsze udawało nam się wyjść obronną ręką i wrócić do domu w glorii chwały. - Krisie, jaki on jest naprawdę? - Pod tą maską trefnisia? Bardzo wrażliwy - tutaj daje o sobie znać jego dziedzictwo - i nieodmiennie bezradny. Powinnaś go zobaczyć, kiedy piastuje na kolanach dzieci lub kociaki. Jednak niech ci się nie wydaje, że jest miękki i sentymentalny. Widziałem go, jak z zimną krwią urzynał ludziom szyję, jeśli na to zasłużyli, i to w nocy, bez zachowania nawet pozorów honorowej walki. Powiada, że skoro inni zamierzali wyrządzić to samo jemu, bez sensu byłoby słać ostrzeżenia. W służbie Królowej i Królestwa oraz Kręgu potrafi postępować całkowicie bezlitośnie. Cóż jeszcze by tu powiedzieć? Tańczyłaś z nim, więc już wiesz, że jego wygląd włościanina z zaścianka jest całkowicie mylący. Jest jednym z garstki ludzi, którym Alberich, gdyby zapadł na zdrowiu, przyzwoliłby zastąpić siebie na lekcjach z zaawansowanymi uczniami. I mimo tego wszystkiego jest całkowicie bezradny w pewnych sprawach. Pomogłem mu zaleczyć złamane serce i solennie przyrzekam, Talio, że osobiście skręcę kark temu, kto by mu znów wyrządził podobną krzywdę. Leżał na boku, wsunąwszy sobie rękę pod brodę i Talia ujrzała głęboką, zimną nienawiść bijącą z jego twarzy. Wściekłość, z jaką wypowiedział ostatnie słowa, nie byłą udawana. Zbyt dobrze miał w pamięci obraz Dirka z tamtych dni - załamanego i pokonanego. Aż brał strach, jeśli się porównało to, co z niego uczyniła ta ladacznica, z tym, jaki był, zanim nie padł ofiarą jej fortelów. Dirk rzadko pozwalał sobie na uronienie choćby łzy, a jednak łkał bezradnie Krisowi w ramię, gdy zniszczyła mu życie i przez nią sczezły jego wszystkie nadzieje. Kris nie chciał być już więcej świadkiem czegoś takiego. Jeśli będzie miał coś tu do powiedzenia, nigdy do tego nie dopuści. Nagle przyszło mu na myśl coś bardzo bolesnego. Wiedział, że Dirk jest niesłychanie zainteresowany Talią... a i ona zaczynała okazywać podobne uczucia. Tymczasem razem z Talią
mieli spędzić jeszcze większą część roku i teraz, skoro tak zbliżyli się do siebie, nie było, u licha, możliwe, by ponownie mieli żyć ze sobą jedynie na stopie służbowej. Co on, do kroćset, pocznie, jeśli ona zacznie się w nim durzyć? To było wielce prawdopodobne. Czyż nie stało się tak w przypadku niemal każdej kobiety, która spędziła z nim choćby chwilkę? Wzbraniał się nawet o tym pomyśleć... - Myślę, że pora poświęcić czas twoim kłopotom - rzekł, mając nadzieję, że rozproszy gromadzące się chmury, jeśli ponownie zajmie pozycję mentora. - To znaczy jakimi? - Usiadła powoli i kiedy odrzuciła opadające na oczy włosy, w migotliwym świetle ognia ukazała się jej bardzo poważna twarz. - Zamierzam razem z tobą wrócić do podstaw, dorzeczy pierwszej z pierwszych, jakich mnie nauczyli. - Osłony myśli? - Do licha, nie, dziewczyno - odparł zdumiony. - Coś jeszcze bardziej podstawowego, a jeśli osłaniania myśli nauczyli cię najpierw, być może to stało się źródłem kłopotów. Ponownie zrobimy razem pierwszych kilka kroków. Skupienie i uziemienie. Sprawiała wrażenie, że ją to zaintrygowało. Zmieniła nieco pozycję, podkulając pod siebie nogi. - Uziemienie i co? - O, bogowie - jęknął. - Jak tobie się to, u licha, upiekło? Ylsa musiała oczywiście założyć, że poznałaś już podstawy. Może i tak było, bo instynkt ci to podszepnął. - Przygryzł wargę głęboko zamyślony, wpatrzony w przestrzeń za plecami swego czeladnika. Talia, milcząc, obrzuciła go niespokojnym spojrzeniem. - Kłopot w tym, że jak moi nauczyciele zwykli powiadać: instynkt nie zastąpi świadomego władania woli. - Ja... ja jestem na to raczej dobrym przykładem, prawda? - odparła gorzko. - Hm, kiedy instynkt zawodzi, brak jest podstawy, by świadomie wziąć się w garść. - Zrobił głęboki wdech, wyraźnie wyczuwając słaby zapach mydła, siana i zwierząt, którym przeniknięta była Stanica. - Bogowie - westchnęła i potarła skroń ręką. - W porządku, przejdź do najgorszego. - Nie śmiej się - odparł ponuro. - Zanim skończę, być może to i tak będzie wyglądać. Dobrze zatem, czy usadowiłaś się należycie i jest ci wygodnie? Zmarszczyła brwi, przesunęła się odrobinę i skinęła głową. Kris usiadł także, podwijając pod siebie nogi, kręcąc się tak długo, aż siano pod kocem ubiło się wygodniej. - Zamknij oczy. Nie zdołasz porozdzielać tego, co do ciebie dociera, jeżeli najpierw nie odróżnisz, co jest tobą, a co nie; to znaczy tego, co mój nauczyciel zwykł nazywać “kształtem obleczonym w skórę”. Znajdź w sobie miejsce, punkt, który jest najmocniejszy, najbardziej stabilny
i zacznij od niego. Staraj się poczuć całe ciało, a potem odsuń to uczucie, ponieważ to właśnie możesz uznać za “siebie”. Mówił tak zwanym “głosem nauczyciela”, uspokajającym i monotonnym. Zupełnie naturalnie weszła w półtrans, dość rozluźniona. Starając się na niczym nie skupiać wzroku i polegając raczej na Widzeniu niż zdolności patrzenia, Kris mógł obserwować każde, poruszenie Talii poprzez rozróżnianie przepływającej przez niego zmiennej energii. Dar Widzenia nadawał się doskonale do tej sytuacji, niewykluczone, że był przydatniejszy od jej własnego Daru. Tak osobliwe ni to patrzenie, ni to nie patrzenie męczyło wzrok, lecz dzięki temu dostrzegał pola i przepływające między nimi strumienie energii. Widok trudno byłoby opisać; składał się na niego obraz jakby wielu widm przypominających Talię, każda była otoczona aurą w odmiennym kolorze. Kiedy w ten sposób obserwował Nieobdarzonych i Obdarzonych lecz niewyćwiczonych, widma nie zazębiały się z sobą, a kontury były niewyraźnie i zamazane. W przypadku Talii od patrzenia na ostre jak brzytwa brzegi niemal bolały go oczy, a widma rozbłyskiwały w zupełnie nieprzewidywalnych okresach i odstawały od siebie tak, jakby należały do różnych osób. Gdyby udało jej się odnaleźć stabilny środek, widma połączyłyby się w jedno; gdyby udało jej się uziemić, ustałyby rozbłyski. - Dobrze! Gdy już odnalazłaś środek w sobie, odnajdziesz podobny na zewnątrz siebie, w ziemi. Kiedy i jego tam wyczujesz, połącz się z nim. Odnajdywanie stałego punktu nazywamy skupianiem, a łączenie się z ziemią - uziemieniem. Widział, choć jego Dar wcale nie był podobny do jej Daru, że udało jej się niemalże zrobić i jedno i drugie. Jednak nie całkowicie. Widma nakładały się, jednak nie łączyły się w jedno i na dodatek co rusz przygasały i rozbłyskiwały ponownie. Widział, że jest wytrącona z równowagi i nie potrafi połączyć się z ziemią, choć jej mogło się wydawać, że postąpiła dokładnie tak, jak jej powiedział. Biedactwo, zamierzał postąpić wobec niej bardzo okrutnie. Westchnął i dał znak Tantrisowi, który wymierzył jej myślą brutalnego kuksańca. Talia upadła plackiem na ziemię. - To nie wystarczy - powiedział zimno, gdy popatrzyła na niego rozciągnięta jak długa z wyrazem oszołomienia na twarzy. - Gdybyś wykonała ćwiczenie właściwie, nie mógłby cię ruszyć. Jeszcze raz. Skupienie i uziemienie. Próbowała, wstrząśnięta do głębi, lecz wyszło jeszcze gorzej. Tantris ledwie ją musnął a utraciła równowagę. Choć mało brakowało, tym razem zapanowała nad ciałem i tylko wyraźnie się zakołysała. - Skupienie i uziemienie, dziewczyno. To jest lekcja dla niedorosłych dzieci, powinnaś to robić odruchowo. Odruchowo, lecz nie instynktownie. Do dzieła, jeszcze raz. Talia była wyczerpana, zlana potem, stężała ze zdenerwowania i drżąc starała się powstrzymać łzy, zanim pozwolił jej odpocząć. Jednak zrobiła pewien postęp, zdaniem Krisa.
- Jeszcze nie dopięłaś celu - powiedział - ale zbliżyłaś się do niego. Za każdym razem byłaś coraz bliżej swego środka, jeśli nie liczyć ostatniej próby, która spełzła na niczym. To dlatego przerywamy na chwilę. Roztrzęsiona ukryła twarz w dłoniach. - Myślę - powiedziała stłumionym głosem - że z łatwością mogłabym cię znienawidzić. - A więc dlaczegóż by nie? - zapytał, ukrywając zaniepokojenie i zimny dreszcz, który poczuł, słysząc jej słowa. Podniosła na niego wzrok i powoli opuściła dłonie. - Ponieważ starasz się mi pomóc i to jest jedyny sposób, jaki znasz. Pozwolił sobie na długo powstrzymywane westchnienie ulgi. - Panie Światła - podziękował - nie uwierzyłabyś, jak się cieszę, że to powiedziałaś. - Ponieważ, gdybym cię znienawidziła, z łatwością mogłabym cię zabić. - Właśnie. Z łatwością w chwili, gdy uczyłbym cię, bo muszę odrzucić wszelkie osłony, by Widzieć, co robisz. Zadrżała, a on przysunął się bliżej niej i przytulił. Stężała na chwilę, a potem rozluźniła się w jego ramionach. - Jak długo to jeszcze potrwa...? - Aż zrobisz to prawidłowo. - Bogowie! I to jest dopiero początek? - Zaledwie pierwszy krok. Zdusiła w sobie szloch. Poczuł go raczej, niż usłyszał, i to go zabolało, lecz rzekł najbardziej okrutne do tej pory słowa: - Dobrze, dość już tego roztkliwiania się nad sobą. Wracajmy do pracy. A kiedy spojrzała na niego z niedowierzaniem, rzucił rozkaz, jakby był nauczycielem musztry: - Skupienie i uziemienie, dziewczyno. Skupienie i uziemienie! Kiedy w końcu dał jej spokój, było późno i dwa razy musiał dołożyć do ognia. Ciało Talii do cna było wyzute z sił, a ona sama z wszelkich uczuć. Wczołgała się na legowisko i skuliła pod kocami, zbyt wyczerpana, by nawet móc płakać. Kris był niemal tak samo zmęczony jak ona. Słaniając się, zbliżył się do kominka i z wielką starannością dokładał drwa do ognia, z wysiłkiem panując nad roztrzęsionymi rękami. - Prawie dopięłaś celu - odezwał się w końcu. - Zabrakło ci tylko sił. Wyraz ponurej pustki w jej oczach zniknął. - Ja... ja myślałam, że może... - Jutro zajmiemy się czymś zupełnie innym; spróbujemy to zrobić razem; kiedy odnajdziesz
środek, nigdy go już nie utracisz. O bogowie, obserwowanie ciebie jest tak przygnębiające... Widzę, jak się zbliżasz, a potem nie umiesz trafić. Chciałbym krzyczeć z rozpaczy. - Od środka też nie jest to święto - odrzekła, a potem uśmiechnęła się blado, - Przynajmniej po tylu torturach możesz przyjść i mnie ogrzać. - Och, wydaje mi się, że stać mnie na coś nieco bardziej osobistego - odparł z wymuszonym uśmiechem. Talię, która ze wszystkich sił przykładała się do trwających cały dzień zmagań, niemal natychmiast zmorzył sen. Kris zasnął odrobinę później. Próbował wykoncypować, w jaki sposób pogodzić ćwiczenia z tak koniecznym przekopywaniem śniegu. Jednak ostatnie słowo należało do Tantrisa. Tuż przed zaśnięciem Kris usłyszał swego Towarzysza. - Więcej niż jeden dzień - rozkazał Tantris. - Jesteś bardziej zmęczony niż ci się to wydaje. Jutro także odpoczywacie. - Nic mi nie jest - szeptem zaprotestował Kris. - Ha! Tak ci się tylko wydaje. Zaczekaj do jutra. Prócz tego, jeśli uda ci się zmusić ją do skupienia, będziesz na najlepszej drodze do rozwiązania jej kłopotów. To jest ważniejsze, jak myślę. - Z przykrością muszę to przyznać - Kris ziewnął - ale masz rację, Lekkostopy. Kris nie miał pojęcia, jak byli znużeni, póki następnego dnia nie otworzył oczu i nie stwierdził, że już dawno minęło południe. Obudził Talię i razem dokończyli naprawiać suche części odzienia. Oboje w milczącym porozumieniu odkładali nieuchronną lekcję tak długo, jak to było możliwe. W końcu Talia, ociągając się, powiedziała: - Przypuszczam, że lepiej będzie... - Szkoda, ale to prawda. Tutaj... - usiadł na kocach i poklepał miejsce przed sobą. Powiedziałem ci, że zamierzam wypróbować inną taktykę. Miałaś już okazję pracować w połączeniu ze mną, a więc wiesz, na czym to polega. Usiadła przed nim, krzyżując nogi. Zetknęli się kolanami. Spojrzała na niego bojaźliwie. - Wydaje mi się, że pamiętam. A dlaczego? - Spróbuję pokazać ci twój środek. A teraz odpręż się i tym razem pozwól mnie wykonać za ciebie robotę. - Czekał, aż wprawi się w półtrans, przymknął oczy, by i siebie w niego wprowadzić, i lekko dotknął dłońmi jej nadgarstków. Po niedługiej chwili nawiązali więź; ta część jej Daru wciąż działała dobrze, niemal zbyt dobrze. Z wolna otworzył oczy i spojrzał wiedząc, że ona widzi to, co on zobaczył. Spojrzała, wstrzymała dech i kurczowo się go uchwyciła, wytrącając oboje z transu i zrywając łączność. Spodziewał się właśnie czegoś takiego i był na to przygotowany, lecz nie ona, i teraz
siedziała, potrząsając głową, starając się zebrać myśli. - Głupio się zachowałam - powiedziała, kiedy w końcu mogła wykrztusić z siebie słowo. - Nie będę oponował - odparł surowo. - Gotowa spróbować jeszcze raz? Westchnęła i kiwnęła głową, ponownie starając się rozsiąść jak najwygodniej. Tym razem nie chwytała się go kurczowo - ledwie się poruszyła. W końcu to Talia przerwała ich trans, nie mogąc znieść forsownego napięcia uwagi. - To jest jakby próba rysowania, patrząc w lustro - powiedziała, zaciskając zęby. - A więc? - odparł, starając się nie ułatwiać jej litowania się nad sobą. - A więc spróbuję jeszcze raz. Dopiero w wiele godzin później osiągnęła zwycięstwo. I stało się tak, jak to Kris podejrzewał, gdy odnalazła swój stabilny środek, odbyło się to niemal przy wtórze głośnego trzasku, jakby zwichnięty staw wskoczył na swoje miejsce; energia trysnęła jasnym strumieniem i coś błysnęło, jakby fala bólu, za którą przyszła ogromna ulga. Kris polecił Tantrisowi najpierw popchnąć ją lekko, a później dać zdrowego kuksańca - na próżno. - Uziemienie! - rozkazał. Zrobiła to z takim brakiem finezji, po omacku, niezdarnie, że jego wcześniejsze podejrzenia - iż nigdy nie potrafiła skupić się na sobie i właściwie uziemić - zostały potwierdzone. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jej osłony nie stały się nagle kapryśne, lecz załamały się zupełnie, a stało się tak dlatego, iż nigdy nie osadzono ich właściwie. - Dobrze - rzekł cicho - teraz jesteś właściwie przygotowana. Czy rozumiesz teraz, dlaczego to jest takie ważne? - Bo - odpowiedziała powoli - potrzebne jest nam coś, na czym możemy budować. - Tak jest - przytaknął. - A teraz wyjdź z tego stanu... Tym razem uda ci się go odnaleźć ponownie. Bez mojej pomocy! Skupienie i uziemienie, żółtodziobie. - Skupienie i uziemienie. Do licha, nie tak. Jeszcze raz. Skupienie i uziemienie. Szybciej. Do kroćset, teraz powinnaś już to robić odruchowo! Nuże, do dzieła. Talia resztką sił utrzymywała nerwy na wodzy. Gdyby nie jego troska, tak przemożna, że mogła ją wyczuć bez najmniejszego wysiłku, załamałaby się wiele godzin temu. Skupienie i uziemienie, raz za razem, coraz szybciej i szybciej, z Tantrisem i Rolanem wymierzającymi jej kuksańce wtedy, gdy się tego najmniej spodziewała. Gdy pchnęli ją po raz pierwszy, zanim przygotowała się należycie, dosłownie straciła przytomność. Przyszła do siebie, gdy Kris z kamienną twarzą podnosił ją z ziemi. - Tantris mnie uderzył! - poskarżyła się urażona. - To właśnie powinien zrobić - odparł Kris, wypuszczając ją z rąk. - Lecz ja nie byłam przygotowana! To nieuczciwe! - Patrzyła na niego, czując, jak jej emocje wymykają się z narzuconych im niezwykle wiotkich pęt. Czuła się zdradzona, okropnie
zdradzona... - Do licha, to prawda, to było nieuczciwe. - Na ból i gniew jej głosu odpowiedział chłodno i ze wzgardą. - Życie jest nieuczciwe. Nauczyłaś się tego już dawno. - Poczuł narastający w niej gniew; jego źródło nie mogło znajdować się gdzie indziej. Pod maską wzgardy krył się niemały lęk. Prowokując ją, brał życie w swe ręce, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Cóż to, twoje uczucia znów ci się wymykają. Spętaj je natychmiast! - Gniewne uczucia zamarły; zarumieniła się ze wstydu. Nie dał jej okazji, by znów zamknęła się w kręgu wątpliwości i roztkliwiania się nad sobą. - No, dalej, skupienie i uziemienie, zrób to szybko, zanim oni cię ponownie nie ogłuszą. Nie pozwolił jej odpocząć nawet przy jedzeniu. Zaskakiwał ją w najbardziej nieoczekiwanych chwilach, pozwalając Tantrisowi i Rolanowi wymierzać kuksańce wtedy, gdy według nich najmniej się tego spodziewała. Dopiero kiedy poczuł się tak wyczerpany, że nie mógł już widzieć wyraźnie, ogłosił koniec. Rozebrała się w milczeniu, tak zamknięta w sobie, że jej twarz i oczy były zupełnie puste. Czekał, aż się odezwie. Na próżno. - Nie jest mi przykro - powiedział w końcu. - Wiem, że to nie twoja wina, iż zrzuciłaś Szarości na pół wyszkolona, lecz nie zamierzam przepraszać za to, co robię. Jeśli nie nauczysz się tego w twardej szkole, nie będziesz nigdy robić tego właściwie. - Wiem - odparła, spojrzawszy na niego ostro - i nie gniewam się na ciebie, a przynajmniej nie teraz. Jestem ogromnie zmęczona i, bogowie, głowa boli mnie tak, że ledwie mogę zebrać myśli. Uspokoił się i sięgnął po stojące na kominku puzdro z korą brzozową, by podać jej go ze smutnym uśmiechem. - W takim razie zakładam, że bezpiecznie mogę położyć się spać? - I tak bym cię tam nie ukatrupiła - odparła, a w jej głosie pobrzmiewała nutka humoru, której nie było słychać od tak dawna. - Koce stałyby się zbyt lepkie. Roześmiał się i spoczął na legowisku, obserwując ją, jak przygotowuje sobie kubek ziołowego naparu na bolącą głowę. Aż do dzisiaj nie był pewny, lecz teraz ośmielał się przypuszczać, że ona poskromiła swój nieokiełznany Dar. Już niedługo odszukiwanie stabilnego środka stanie się nawykiem i odruchem. Odbudowa tego, co utraciła, była jedynie kwestią czasu. - Krisie? Czy wciąż jeszcze nie śpisz? - Mniej więcej - odparł sennie, zmorzony ciepłem i zmęczeniem. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem wdzięczna; a przynajmniej jestem ci wdzięczna wtedy, gdy nie zasypujesz mnie kuksańcami. Zaśmiał się, lecz nic na to nie powiedział. - Krisie, jesteś mi potrzebny - dokończyła cichutko. - Nie zapomnę tego nigdy, nawet kiedy będę najbardziej zła na ciebie. Naprawdę potrzebuję ciebie.
Minęła dłuższa chwila, zanim znaczenie tego, co powiedziała, dotarło do niego, a wtedy wstrząs wypędził z niego sen. Gdyby nie był tak znużony... Poczucie winy szło za nim trop w trop, póki sen ponownie nie skleił mu powiek. Ona go potrzebowała! Miłościwi bogowie, a jeśli było w tym coś więcej niż tylko potrzeba? Talia zaczekała, aż głęboki i równy oddech Krisa powiedział jej, iż w końcu mocno zasnął, i ostrożnie wysunęła się spod kocy, nie budząc go. Zawsze myślało jej się lepiej, gdy miała czymś zajęte ręce - nawyk z dzieciństwa; a więc z kubkiem naparu z kory brzozowej w ręku usiadła, by wyczyścić do połysku błyszczące, metalowe części rzędu Rolana. Opończa, którą się okryła, chroniła jej plecy przed chłodem, a płonący ogień ogarniał ją przyjemnym ciepłem. W ten sposób usadowiona zaczęła rozmyślać nad dręczącymi ją kłopotami, których miała co niemiara. Ogień trzeszczał, buzując radośnie; chciałaby, by i ją było stać na taką pogodę. O Panie i Pani, w jakich okropnych tarapatach się znalazła! Jedna burza śnieżna wystarczyłaby aż nadto; każdy z kłopotów, z którym się zmagała, wystarczyłby sam w sobie. Borykać się z nimi wszystkimi na raz... Przynajmniej zrobiła pierwszy krok, stanęła jakby na początku drogi wiodącej do właściwego wyszkolenia. Po zakończeniu popołudniowej nauki Kris wydawał się szczęśliwszy. Nie mylił się - Talia poznała uczucie “bycia skupionym” i teraz już nigdy nie utraci zdolności szukania oparcia w tej mocnej podstawie. Minionego popołudnia niejeden raz nachodziła ją ochota go zabić, lecz ten sposób nauki wzmacniał ją. Teraz, mogąc się nad tym zastanowić spokojniej, potrafiła to docenić. Potrzebowała go bardziej niż kogokolwiek w swym dotychczasowym życiu. Ale - o Panie i Pani! - co będzie, jeśli jest w tym coś bardziej zawiłego od zwykłej potrzeby, a nawet od uczuć, jakie żywiła do Skifa? Kris był przystojny jak młody bóg. I pomimo pewnej dozy próżności był człowiekiem, którego z dumą przedstawiałaby jako swego przyjaciela. Wystarczyło spojrzeć na to, w jaki sposób brał życie w swe ręce - dosłownie - po to, by ona mogła ponownie zapanować nad sobą i obłaskawić swój Dar. Był dobry, uprzejmy, delikatny i biorąc pod uwagę to, jakie psikusy wyczyniał ostatnio jej umysł, istniała poważna możliwość, że wykorzystała swój Dar, by zmienić jego sposób myślenia o niej; do tego stopnia nawet, że pchnęło go to do kochania się z nią... Nie była pięknością - Pani świadkiem - lecz jeśli wpłynęła na niego w ten sposób, to równie dobrze mogła wydać się jemu tym bardziej pociągająca. Rozbolały ją kurczowo zaciśnięte na kubku dłonie. Tego nie życzyłaby sobie za nic na świecie! Przynajmniej na początku nie - ale teraz? Bardzo lubiła Krisa. Bardzo, lecz nie aż tak bardzo. Pociągał ją Dirk - nie było co do tego wątpliwości - i to mocniej niż ktokolwiek w jej życiu do tej pory. Niemal tak, jakby Dirk był do tej
pory nierozpoznaną, brakującą jej własną połową i wydawało się jej, że od chwili napotkania go, nie będzie mogła żyć w całkowitej harmonii z samą sobą, o ile... O ile co...? Heroldowie rzadko wstępowali w długotrwałe związki, zadowalając się bliskimi przyjaźniami w Kręgu, przelotnymi kontaktami, ściśle ograniczonymi do sfery fizycznej, i więzią ze swymi Towarzyszami. Szczerze mówiąc, znała niewielu Heroldów, którzy byliby niezadowoleni ze swego życia. Patrząc trzeźwo, ich praca była zbyt niebezpieczna, by związki na całe życie były możliwe lub pożądane. Wystarczyło spojrzeć na to, co przeżyła Keren po śmierci Ylsy. Gdyby Sherrill nie mogła ofiarować jej dokładnie tego, czego ona potrzebowała, i nie byłoby jej akurat na miejscu, pogrążona w żałobie Keren mogłaby umrzeć na własne życzenie. I widziała się z Dirkiem tylko kilka razy. Jednak Heroldom czasami wystarczyło spotkać się tylko raz. Jej błądzące myśli przeniosły ją wiele lat wstecz. Pewnego razu, późno w nocy wszyscy zebrali się w izbie Keren, przy kubku grzanego wina z korzeniami, gawędząc, czasami nawet i o sprośnościach. Stopniowo opowieści przestały się obracać wokół pikantnych żarcików i zaczęły dotykać prawdy, która kryła się w legendach i bajaniach snutych przez innych ludzi na temat Heroldów. Niektórym z najbardziej przesadzonych towarzyszyły głośne wybuchy śmiechu. - Weźmy na przykład tę bzdurę o miłości od pierwszego wejrzenia - chichotała Talia. Doprawdy ktoś po winien posadzić nad tym jakiegoś Barda. Jak można, spotkawszy się tylko jeden raz, powiedzieć, że osoba, którą się widziało, będzie partnerem na całe życie? - To może wydać się dziwne, lecz nie jest to przesada - odparła Sherrill. - W przypadku Heroldów tak to mniej więcej się odbywa; jakby istniało coś głębszego nawet niż instynkt, co rozpoznaje pokrewną duszę. - Wzruszyła ramionami. - Brzmi to bardzo ckliwie, ale to prawda. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że to właśnie przytrafiło się wam? - zapytała Talia z niedowierzaniem. - Prawdę powiedziawszy, gdy po raz pierwszy zobaczyłam Keren - dodała Sherrill. Pomijając fakt, że wtedy miałam czternaście lat. Keren kiwnęła potakująco głową. - Wiedziałyśmy to, kiedy spotkałyśmy się z Ylsą w połowie trzeciego roku w Kolegium. Aż do tej pory ledwie machałyśmy sobie ręką z jednego końca sali na drugi, ponieważ nasze rozkłady zajęć tak bardzo się między sobą różniły. Jednakowoż ze stałym związkiem czekałyśmy, póki obie nie przekonałyśmy się, że to jest uczucie trwałe a nie ulotne, i póki nie zakończyłyśmy okresu czeladniczego. - A ja nie chciałam zakłócać więzi.
- Powitałybyśmy cię serdecznie. Mówiąc prawdę, czasem myślałyśmy sobie... - Lecz ja tego wtedy nie wiedziałam, prawda? - Sherrill wybuchnęła śmiechem. - Szczerze, Talio, rozmawiając z kimkolwiek, kto znał złączoną więzią na całe życie parę, zawsze słyszałam to samo. Tak było na przykład w przypadku rodziców Selenay - ona albo zaczyna się od pierwszego spotkania, albo nigdy. - I przelotnego związku nie można zamienić w więź na całe życie, bez względu na to, jak bardzo chciałabyś go utrwalić - ciągnęła Keren. - Przekonał się o tym mój brat bliźniak. Choć nie zdradziła tego ani słówkiem, Talia widocznie okazała po sobie wielkie zaciekawienie, ponieważ Keren, przerwawszy na chwilę, ciągnęła dalej: - Pamiętasz, napomknęłam ci raz czy dwa razy o tym, że mam siostrzenicę i siostrzeńca niemal w twoim wieku? Ha, to są dzieci Terena. My nie tylko nie zostaliśmy Wybrani w tym samym czasie, lecz jego Towarzysz przyszedł do niego dopiero w siedem lat po mnie. Wtedy byłam Heroldem służącym w polu, a on był żonaty i pracował na łodzi poławiaczy gąbek. Wtedy to się wydarzyło: został Wybrany i okazało się, że żona, z której był bardzo zadowolony, znaczy dla niego mniej, niż się tego spodziewał. Chciał ją kochać z całego serca, naprawdę starał się - na próżno. Musiał uporać się z ogromnym poczuciem winy, zgłębianiem własnej duszy, by stwierdzić, że uczuć, których tam nie ma, po prostu się nie obudzi, a prawdziwe życie czeka na niego w Kręgu u boku Towarzysza. Prawdę powiedziawszy, jego żona - teraz już była żona - nie zrobiła nic, by okazać, że jej na nim zależy. Dziatwa została przyjęta do naszej rodziny, a ona odwróciła się i znalazła sobie innego męża, a ja nie dostrzegłam żadnego znaku, który by świadczył, że zrobiła to z żalem. Widzisz więc - dokończyła - Herold wstępuje w nawiązany od pierwszego wejrzenia związek na całe życie, albo musi żyć, nie nawiązawszy żadnego. Talia westchnęła. Jeśli zamierzała być wobec siebie uczciwa, musiała przyznać, że właśnie to się jej przydarzyło. Czy mogła się jakoś przekonać, że nie jest to jedynie wytwór jej fantazji? Miała jednak wrażenie, że nie jest to tylko wyobraźnia. Najbardziej przypominało to ból zęba, czy też może to, w jaki sposób Jadus czuł się po utracie nogi. Powiadał, iż często wydawało mu się, że jest ona na swoim miejscu i boli. Ha, w Talii tkwiło coś bolesnego. Doskonale. Co z Krisem zatem? Uczucie do Krisa nie było... tak głębokie. Potrzebowała go - o tak! Potrzebowała jego pomocy, jego wiedzy, wsparcia. Jednak “potrzeba” nie była synonimem “miłości”, czy też raczej, żywione do niego uczucie było innego rodzaju miłością - w rzeczywistości bardziej było podobne do więzi, która złączyła ją z Rolanem, Skifem, czy nawet Keren, niż do czegokolwiek innego. Lecz jeśli Kris zadurzył się w niej? O bogowie, sama myśl o tym wydawała się niemal
nieznośna. Trzeba przyznać, że bezspornie swym zachowaniem nie przypominał kochanka. Zaś wcześniej wydawał się niemal wpychać Dirka w jej objęcia. Poza łożem obchodził się z nią niemal jak Alberich z jednym ze swych uczniów, z którego należy wyplenić wpojone w przeszłości złe nawyki. Wyjątkiem był czas spędzany na przekopywaniu śnieżnych zasp, wtedy traktował ją jak równego sobie, ani nie rozpieszczał, ani nie zezwalał, by brała na siebie więcej, niż to wynikało z podziału pracy. Zakładając, że jej umysł nie oszukiwał ich obojga, co przecież wcale nie było wykluczone. - Do kroćset - westchnęła. Dobrze chociaż, że zdołała określić niektóre ze swych uczuć. Nic więcej nie mogła zrobić, przynajmniej do czasu, gdy całkowicie okiełzna swój zbuntowany Dar i będzie mogła oddzielić, co jest prawdą, a co nie. Wypiła ostatni, zimny jak lód łyk naparu i odłożyła na bok rząd Rolana, by wśliznąć się z powrotem pod koce. Teraz musiała jedynie zmusić się do snu, który - o czym wiedziała - był jej tak bardzo potrzebny. Najlepiej rozwiązywać po jednym problemie na dzień. Tymczasem w tym momencie miała na głowie więcej naglących spraw. O ile nie zdoła poskromić swego Daru, wszystko inne stało pod wielkim znakiem zapytania... Doskonale wiedziała, jak blisko już raz doprowadziła Krisa i siebie nad krawędź przepaści. To mogło się powtórzyć, zwłaszcza gdyby swoim postępowaniem porządnie ją wystraszył, lecz jeśliby coś takiego się wydarzyło... Jeśliby się wydarzyło, to łatwo mogłoby się zakończyć śmiercią jego lub jej. Albo też obojga.
DZIESIĄTY
Talia wiedziała o tym, że istniał sposób na to, by nie stracić panowania nad sobą: trzeba było pracować aż do całkowitej utraty sił. Tak więc zrywała się skoro świt, niemal przed wschodem słońca i zmuszała się do krańcowego wysiłku. Znużenie zacierało granice pomiędzy poszczególnymi dniami. Trudno było rozróżnić, jaki jest dzień, a nawet, jak długo już pozostają w tym miejscu. Talia zwykle zrywała się pierwsza, o brzasku, i potrząsając Krisem, wyrywała go ze snu. Następnie któreś z nich przygotowywało nie tylko śniadanie, ale i przaśny placek z dodatkiem zupy lub duszonego mięsa; coś, co można było zostawić bez obawy o przypalenie. Oboje wiedzieli, że kiedy powrócą, ledwie starczy im sił, by coś przegryźć, jako tako umyć się i upaść na legowisko. Po obfitej porcji owoców i owsianki na śniadanie Talia owijała nogi Towarzyszom dla ochrony przed ostrymi krawędziami lodowej skorupy, a Kris zakładał uprząż na chirra, po czym cała szóstka wybiegała truchtem na mróz do pracy, która miała trwać cały dzień. Rolan z Tantrisem otwierali pochód i stając dęba, kruszyli lodową skorupę oraz leżący pod nią zbity śnieg przednimi nogami, a czasami z całej siły kopiąc zadnimi. Uporawszy się z tym, mieli chwilę odpoczynku i cofali się, by w tym czasie Talia z Krisem mogli odrzucić lodowy gruz na boki wycinanej ścieżki, a chirra swymi mocnymi przednimi łapami wygrzebać to, co pozostało, póki nie natrafiły na śnieg zbyt ubity lub też zbyt śliski, by wbić w niego pazury. Poluźnione przez nich bryły były usuwane przez Heroldów i do dzieła ponownie przystępowali Towarzysze. Pracowali bez wytchnienia aż słońce stawało w zenicie i dopiero wtedy niechętnie robili przerwę na drugi w ciągu dnia, zjedzony naprędce, posiłek. Wróciwszy do pracy, trudzili się aż do zapadnięcia ciemności. Z każdym dniem wydłużała się droga do Stanicy, którą musieli chodzić tam i z powrotem. Czasami jedynie dzięki temu Talia nie porzucała pracy, bo niekiedy posuwali się zaledwie kilka stóp w ciągu jednego, pełnego znojów, od których trzeszczało w krzyżu, dnia; wiedziała przecież, że Stanicę od drogi dzieli kilka stai. Największa pokusa poddania się i rzucenia wszystkiego nachodziła ich wówczas, gdy okazywało się, iż ich postępy można liczyć w pojedynczych krokach. Po zapadnięciu ciemności Kris zwykle opiekował się Towarzyszami, a Talia zgrzebłem czesała chirra, sprawdzając przy tym troskliwie, czy aby nie są pokaleczone lub przemęczone pracą. Nie można było im ufać tak jak Rolanowi i Tantrisowi, którzy natychmiast powiadomiliby swych Wybranych o wszelkich zadrapaniach, a gdyby choć jednej chirra stało się coś złego i nie mogłaby im pomagać, posuwaliby się o połowę wolniej. Na koniec, upewniwszy się - zazwyczaj robiła to Talia - że zwierzętom nie brakuje paszy i wody, oraz że koce dobrze chronią je przed chłodem nocy, z wilczym apetytem pożerali
przygotowaną wcześniej kolację i udawali się na spoczynek. To była najcięższa praca, z jaką kiedykolwiek się zetknęli. Zimno nieustannie przenikało ich aż do szpiku kości, mięśnie nie przestawały boleć ani na chwilę. Ściśle racjonowali zapasy i dlatego jedli zbyt mało, by w pełni odzyskać coraz bardziej nadwątlone siły. Ich ciała zaczęły chudnąć, lecz stawały się coraz twardsze. Talia ledwie mogła zauważyć te zmiany, jednak czasami myślała sobie, że zaskoczenie jej przyjaciół musiałoby graniczyć ze wstrząsem, gdyby teraz ją ujrzeli. Przez cały pierwszy tydzień przedzierania się przez śniegi Kris nie omieszkał pastwić się nad nią, póki skupienie i uziemienie rzeczywiście nie weszło jej w nawyk. Doprowadziwszy do tego, zostawił ją w spokoju, jedynie od czasu do czasu naprzykrzał się z jakąś radą. Talia to odzyskiwała, to traciła panowanie nad swymi uczuciami w najbardziej nieoczekiwanych chwilach, lecz wydawało się, że Kris nigdy nie zauważył, iż jej myśli mimowolnie ulatują. Gdyby nie to, z pewnością spadłby na nią jak jaki drapieżca. Teraz, gdy już mogła je na czymś oprzeć, ochronne osłony powoli zasnuwały jej myśli, choć tak cieniutkie jak muślin i ledwie było wiadomo, iż w ogóle istnieją. Starała się okiełznać własne zmysły z takim uporem, z jakim pracowała przy odrzucaniu śniegu. Zrobili zaledwie dwie przerwy w tym codziennym kieracie, gdy zabrakło im czystego odzienia. Przez te dwa dni zajmowali się wyłącznie praniem i bohaterskimi próbami wlania sobie nawzajem otuchy do nadwątlonego ducha. Śmiertelnie znużona Talia łatwo ulegała przygnębieniu. Kris nie poddawał się takim uczuciom, lecz czasami to Talia zmuszona była wyciągać go z dna rozpaczy. Nie ustający mróz wcale nie ułatwiał sytuacji, poza tym musieli teraz ścinać drzewa, by mieć co dołożyć do ognia. Świeżo ścięte drzewo, nawet po wymieszaniu z wysuszonym, dawało znacznie mniej ciepła. Talii wydawało się, że już nigdy się nie zagrzeje. Jednakże pewnego popołudnia, niemal w miesiąc od chwili, kiedy stanęli na progu Stanicy, podniósłszy oczy, stwierdziła ze zdumieniem, że dotarli do drogi. Szlak był jednak tak pokryty zaspami jak ścieżka, którą właśnie odkopali. - Co teraz? - zapytała posępna Talia. - O, bogowie! - Kris, bez zwykłej gracji, usiadł na grudzie śniegu. To nie przyszło mu nigdy do głowy. Przez cały czas zakładał, że z chwilą kiedy się przedrą przez zaspy, główna droga będzie oczyszczona ze śniegu i przejezdna. Próbując zebrać myśli, patrzył na lodowe, rozciągające się jak okiem sięgnąć, dzikie pola. Był wstrząśnięty i całkowicie zaskoczony, po raz pierwszy zupełnie zagubiony, nie wiedział, co ma czynić. Po prostu gapił się nieruchomym spojrzeniem na nieskażony śnieżny kobierzec, nie mogąc nawet jasno myśleć. Talia starała się otrząsnąć, zachować spokój, lecz uszy jej świdrowała niesamowita cisza. Nagle ponownie ogarnęło ją uczucie, że czyjeś oczy wpatrują się w jej plecy.
Spojrzała bojaźliwie na Krisa, ciekawa, czy i on odniósł to samo wrażenie, i w chwilę później nabrała pewności, że to jedynie wytwór jej umysłu. Wrażenie było silniejsze niż za pierwszym razem i jeszcze bardziej złowieszcze. Przypominało ten mdlący niepokój, jaki ją ogarniał, gdy pracowała pod okiem Keldar, która starała się doszukać najmniejszego uchybienia w wykonywanej robocie. Coś kryło się tutaj, coś, co jej nie ufało i czekało, aż się jej powinie noga. Ą wtedy... Panika, która ją opanowała, zdusiła słowa, które zamierzała powiedzieć. Kris jak zauroczony wpatrywał się uporczywie w nieskazitelną lodową skorupę. Nie był w stanie wykrzesać z siebie tyle siły, by cokolwiek powiedzieć. Jednakże i on stopniowo zaczął odczuwać niepokój. Miał wrażenie, że jakiś nieznajomy badawczo się mu przygląda, ukryty w krzewach. Starał się to zlekceważyć, lecz wrażenie narastało i stało się tak dotkliwe, że tylko sile woli zawdzięczał, iż nie rzucił się, by na oślep smagać wokoło, szukając tego, kto wpijał się wzrokiem w jego kark... Nie był to wzrok nieprzyjazny... lecz czujny. Jakby to, co się przed nimi kryło, nie miało całkowitej pewności. Próbował otoczyć umysł osłoną, uwolnić myśli od tego niesamowitego doznania. Gdy tylko jednak wywołał osłonę, wrażenie przybrało na sile. Nagle opadły go omamy wzrokowe i zaczął słyszeć rożne dźwięki - jakieś ulotne postaci, które można było doścignąć kątem oka, lecz nieuchwytne i niewidoczne, gdy starał się spojrzeć na nie wprost; ledwie słyszalny, świszczący szept wypełnił mu uszy... Wszystko to mogło brać swój początek z jednego źródła. Talia już raz mu opowiedziała o dręczących ją omamach, a więc może to ona wciągała go w swój stworzony przez siebie, irracjonalny, koszmarny światek. - Talio! - warknął gniewnie, zdjęty ogromnym przerażeniem. - Ucisz swe myśli! I gwałtownie obrócił się na pięcie, by zgromić ją rozwścieczonym spojrzeniem, gotowy uderzyć ją za utratę panowania nad własnymi zmysłami. Talia zapomniała o dziwacznym obserwatorze; zapomniała o całym świecie, istniał dla niej jedynie gniew Krisa... i niesłuszne oskarżenie. Oblała się rumieńcem, zbladła i odparowała atak. - To nie ja! - odfuknęła. A potem, gdy nie przestawał patrzeć na nią wzrokiem pełnym całkowitej niewiary, uczucia, którym rozpaczliwie starała się narzucić wędzidło umysłu, uwolniły się z pęt i wyrwały na wolność. Tym razem przynajmniej Towarzysze były na coś takiego przygotowane i szybko osłoniły jak tarczą swe myśli. Krisowi jednakże przypadła w udziale lwia część nawałnicy jej strachu, wywołanego położeniem, i złości. Mimowolnie wspiął się na palce, chwiejąc się zrobił pięć czy sześć kroków do tyłu, potknął się i uderzył mocno plecami o zmrożony, twardy śnieg, z twarzą tak
samo pobladłą jak jej, zasłaniając się ręką w próżnym geście obronnym, jedynym, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć. Niewidoczny obserwator drgnął... Talia zamarła. Miała wrażenie, że jakaś nieznana potęga ocknęła się i nabiera mocy rozważając, czyby jej nie zmiażdżyć. Poczuła się tak przygnieciona tą siłą, że nie mogła nawet odetchnąć. Udało się jej zdusić burzę uczuć i w tej samej chwili, gdy okiełznała swe zmysły, Rolan wolnym truchtem przesunął się do przodu i stanął u jej boku. Zwrócił się nie w jej stronę, lecz wpatrzył się w las; z jego postawy biło milczące wyzwanie. Talia odebrała mgliste uczucie zdziwienia. Wrażenie, że są obserwowani zniknęło. Talia, która odzyskała zdolność ruchu, chciała umrzeć ze wstydu za wyrządzoną Krisowi krzywdę. Kiedy on wracał do siebie, mrugając z zaskoczenia oczami, ona odwróciła się do niego plecami i płakała, zasłoniwszy rękami twarz i oparłszy się o pień drzewa. Kris chwiejnie stanął na nogach i przygarnął ją do siebie obiema rękami. - Talio, ptaszyno, nie płacz, proszę... - przemawiał łagodnie. - Przepraszam, nie chciałem tego... straciłem panowanie nad sobą. Wszystko będzie dobrze. Musi tak być... przepraszam. Przepraszam... Lecz właśnie teraz dały znać o sobie posępne dni wypełnione pracą do utraty tchu i zbyt krótkie noce nie przynoszące dostatecznego wytchnienia. Dopiero gdy uzmysłowili sobie, że cieknące łzy zamarzają im na policzkach, zdołali stłumić rozpaczliwy szloch. - To... to coś... obserwuje... Wstrząsnął nią dreszcz, którego nie wywołało wyłącznie zimno. - Ja... nie chcę o tym rozmawiać - powiedziała, spoglądając niespokojnie przez ramię. - Nie tutaj... nie teraz. - To nie byłaś ty... - Nie. Przysięgam na moje życie. Uwierzył jej. - Dobrze, zatem uporajmy się z tym, co przed nami. Burza okazała się gorsza, niż myśleliśmy - powiedział, biorąc się w garść. - To miejsce jest najdalej na północ wysuniętym końcem gościńca. Ludzie muszą znajdować się nie dalej jak kilka dni drogi, a nam jeszcze nie kończą się zapasy. Wszystko będzie dobrze, zwłaszcza jeśli zaczniemy racjonować żywność. - Odpoczywając, nie będziemy musieli aż tyle jeść - powiedziała Talia, ocierając oczy cienką tkaniną, którą chroniła oczy przed słonecznym blaskiem. - Możemy umieścić znak, by Strażnicy Dróg dowiedzieli się, że tu jesteśmy. Lodowa skorupa jest tak twarda, że mogę po niej przejść dość dużą odległość, a ty jesteś lżejsza ode mnie. Mniej więcej godzinny spacer wystarczy. Zaczekaj tutaj. Wskoczył Tantrisowi na grzbiet i obaj zniknęli jej z oczu, posuwając się niewielkim,
wąskim wąwozem, który udało im się wykopać w śniegu. Talia czekała na ich powrót, od czasu do czasu oglądając się czujnie przez ramię. O włos, a nieznana moc zadałaby jej cios. Nie wiedziała, dlaczego była tego tak pewna, lecz nie mogła uwolnić się od tej myśli. Nie wiedziała, co ją pohamowało, lecz nie miała zamiaru dać się zaskoczyć znienacka. Przytuliła się do szyi Rolana i czekała, ze wszystkich sił starając się zapanować nad sobą, ponieważ wydawało się jej, że nieznajomy obudził się do działania dopiero wtedy, gdy pozornie zaatakowała Krisa. Jeśliby to była prawda, nie chciała absolutnie przywołać tego ponownie. Upłynęło co najmniej tyle czasu, ile płonęłaby oznakowana część świecy - o wiele za długo, biorąc pod uwagę spokój jej umysłu - kiedy zobaczyła powracającego kłusem Krisa na Tantrisie. Herold miał przy sobie cztery białe strzały, dwie długie gałęzie i nieco jasnoniebieskich gałganów. - To będzie dobrze widoczne z daleka. Trzymaj i umieść na tym znaki, dobrze? - Zeskoczył na ziemię i podał jej dwie strzały, zabierając się do pracy nad pozostałymi dwoma. - Przywiążemy strzały do patyka i wbijemy go pośrodku drogi. Gdy drużyny odnajdą je, będą wiedzieć, że żyjemy. Dowiedzą się nawet dokładnie, kim jesteśmy, o ile przez przypadek wśród nich znajdzie się jakiś Herold - do tej pory wszyscy już z pewnością otrzymali nasze wzory. - Dlaczego to robimy? - Jeśli nie, mogliby nie oczyszczać gościńca aż dotąd. To jest leżąca najdalej na północy pętla i jadąc z Rozdroży do Jagodowego Zakątka, nie trzeba zapuszczać się aż tutaj. Tędy jest dalej niż skrótem przez Żale, choć w zimie niewielu wyrusza w podróż, z wyjątkiem Heroldów oczywiście. Tymczasem nikt nie wie dokładnie, gdzie zaginęliśmy. Podał jej jedną ze swych strzał, a wziął jedną z jej. Oboje przywiązali po dwie do gałęzi i oznaczyli wyraźnie furkoczącymi na wietrze gałgankami. - Ty udaj się w stronę Rozdroży, ja pójdę w stronę Jagodowego Zakątka - powiedział Kris, przygotowując się do wejścia na lodową skorupę. - Wbij gałąź na pierwszych napotkanych rozstajach. Ja zrobię to samo. Mam nadzieję, że drużyny na gościńcu odnajdą jedną z nich, zanim zaniechają dalszej pracy. - Kris, co stanie się, jeśli ponownie zacznie śnieżyć? - Talia, na miłość bogini, nawet o tym nie myśl. Idź tak daleko, jak będziesz mogła, lecz wróć przed zmierzchem. Talia nigdy nie czuła się tak bardzo samotna. Z ośnieżonych lasów z rzadka tylko dobiegał jakiś dźwięk. Z oddali słyszała skrzypienie śnieżnej skorupy pod stopami Krisa, który ostrożnie posuwał się przez zaspy, tak by nie zapaść się w nich głęboko. Pomimo to przynajmniej raz rozległ się trzask świadczący, iż mu się to nie udało. O przygnębieniu mogłoby świadczyć choćby to, że zabrakło jej nawet ducha, by zakląć. Posuwała się, omijając wysokie kopy śniegu, na które nie miała odwagi się wspinać. Oczy
bolały ją od łez i blasku bijącego od śniegu, w życiu nie była tak bardzo znużona. Cieszyła się, że waży mniej od Krisa, dzięki czemu lodowa skorupa nie załamuje się pod nią. Zalegała niesamowita cisza, od której ciarki chodziły po plecach. W osobliwy sposób przejmowało ją to takim samym strachem, jak przeraźliwe wycie wiatru. Na długo przed dotarciem na rozstaje Talia trzęsła się i to nie tylko z zimna. Nie zaśpiewał żaden ptak, żadne zwierzę nie wywołało szmeru. Wydawało się, jakby wokoło nie było ani jednej żywej, poruszającej się istoty oprócz niej. To okropne wrażenie, że coś nieznanego ją obserwowało, opuściło ją, lecz mimo wszystko w Lesie Żalów było coś niesamowitego, co przeszywało śmiertelnym chłodem, lodowatą rozpaczą. Jeśli jakaś moc sprawowała rządy w tym miejscu, to ocknęła się ze snu i trwała pogrążona w zadumie. Talia nie miała ani cienia wątpliwości co do tego czując, że dociera do niej zaledwie najlżejsze jej tchnienie, i wcale nie miała ochoty zaufać noszonej przez siebie Bieli i samotnie zapuszczać się zbyt daleko. Na widok na poły zasypanego przez śnieg znaku na rozstajach wielki kamień spadł jej z serca. Mogła już umieścić swój kolorowy, krzykliwy znak na samym wierzchołku zaspy i wrócić po własnych śladach. Nigdy z taką radością nie przywitała widoku innego człowieka jak wtedy, gdy ujrzała Krisa, brnącego przez śniegi, jej na spotkanie. Wróciwszy do Stanicy, Talia sprawdziła stan zapasów. - Lepiej by było, żeby wkrótce przyszli - powiedziała, próbując ukryć nutę zwątpienia w głosie. - Nawet jeśli będziemy oszczędni, nie zostanie nam wiele. Może wystarczy nam na nieco ponad tydzień. - Jeśli są tak zaniepokojeni, jak myślę, będą pracować bez wytchnienia, nawet przy świetle pochodni - odezwał się Kris. Ze zmęczenia jego głos brzmiał głucho i matowo. - Muszą być już niedaleko. - Wcale mogą nas nie wziąć za Heroldów - starała się zażartować. - Wątpię, by kiedykolwiek widzieli choć jednego w takich łachmanach. Moje białe odzienie musiałam trzeć, aż porobiły się w nim dziury, by je jako tako wyprać. Naszym wyglądem raczej nie przysporzymy chwały Kręgowi. Wykrzywiła twarz, starając się naśladować grymas na twarzy jakiegoś starca i zaskrzeczała: - Heroldowie? Waszeci nie są Heroldami a obwiesiami! Wagabundami! Nicponiami! A gdzieżeście pochowali wasze białe podjezdki, hę? Hę? Kris wlepił w nią oczy na długą chwilę, a później wybuchnął śmiechem, nie mogąc mu się oprzeć tak jak poprzednio łzom. Być może to z powodu wyczerpania tak samo łatwo śmiali się, jak zalewali łzami. Nawet Talia najpierw zaczęła chichotać, a potem ryczeć ze śmiechu. Przewrócili się na swoje legowisko, straciwszy władzę w osłabionych nogach, i przez długie chwile ledwie przerywali swój rechot, by zaczerpnąć oddechu. Gdy któreś odzyskiwało panowanie nad sobą,
spojrzawszy na swego kompana, natychmiast zaczynało na nowo się śmiać. - Dość... proszę... - wydyszał Kris w końcu. - To nie gap się na mnie - odparła Talia, wpijając się wzrokiem w poplamione buty, póki nie udało się jej odzyskać tchu. - W Jagodowym Zakątku jest Stanica Zaopatrzeniowa - rzekł Kris, starając się nie odbiegać od poważnych tematów. - Moglibyśmy tam znaleźć nowe mundury dla siebie, a nasze skóry wybielić i odświeżyć. Ostrzegam cię jednakże: nie będziesz wyglądać jak spod igły. - Byleby tylko Biel była biała a nie szara, i byleby nie było w niej dziur. - Nie sądzę, byś znała się tak na cerowaniu, żeby wpłynąć na stan, w jakim się znajdujemy? - smutno zapytał Kris. Talia mogła wyczytać z jego twarzy, że jego wybredna natura jest zaniepokojona tym, iż w niedopasowanym mundurze mógłby wyglądać znacznie mniej nienagannie. Talia uniosła znacząco brew. - Mój drogi Heroldzie, powiadam ci, iż w trzecim roku mojego pobytu w Kolegium osobiście szyłam białe mundury. Niewykluczone, że nosisz na sobie jeden skrojony przeze mnie. - Dziwne - Kris powoli zzuwał buty - to... to nie ty igrałaś z moimi myślami? - Nie - skwitowała. - Dopiero, gdy krzyknąłeś na mnie. - Bogowie... wydaje mi się, że pogrążam się w szaleństwie. Talia rozcierała zbielałe, zziębnięte stopy, próbując ponownie przywrócić w nich krążenie krwi. - Nie rób tego... proszę... to przez to odosobnienie, obawy, niedostatek pożywienia, brak odpoczynku... - odparła, czując jak strach przygniata jej pierś. - Czy to właśnie mami moje oczy? Czy ty coś widzisz? - Nie - przyznała. - Lecz... wydaje się mi się, że las na nas patrzy. Niemal przez cały czas. Kris aż podskoczył przestraszony. Talia zobaczyła to, lecz zagryzła wargi i nic nie dała po sobie znać. - To nic - uspokoił ją. - Tylko... Tantris przyznaje ci rację, powiada, że las się nam przygląda. Do kroćset... myślałem, że to ty robisz ze mną różne rzeczy. Wybacz. - Kris... ja to utraciłam... ponownie. - Łzy zapiekły ją w oczy. - Hej, nie było tak źle, jak ostatnim razem, i samodzielnie okiełznałaś własne zmysły, prawda? - Mniej więcej. Gdy zwróciłam się przeciw tobie, nagle poczułam, że to, co nie spuszczało z nas oka, zamierza zająć się mną, gdybym cię tylko dotknęła. Wtedy ze strachu odzyskałam zdrowy rozsądek. - I okiełznałaś swe myśli. Tak czy siak, odzyskałaś panowanie nad sobą. Nie zawiedź mnie,
ptaszyno, a ja nie zawiodę ciebie. - Postaram się - powiedziała lekko drżącym głosem. - Postaram. Zawisło między nimi milczenie ciężkie jak ołów, które dopiero Kris postanowił przerwać. - Jadus pozostawił ci twoją harfę, więc chyba umiesz się z nią obchodzić, a ja ani razu nie słyszałem, jak grasz. Czy zrobisz to teraz dla mnie? - Nie jestem ani w części tak dobra jak ty - zaprotestowała. - Zagraj dla mnie - upierał się. - No dobrze, ale możesz tego żałować. - Skuliła się pod kocami, próbując ogrzać nieco nogi oraz plecy, i wzięła od niego harfę. Po raz pierwszy w życiu miała zagrać przed kimś innym, a nie przed Jadusem. Blask ognia, odbijający się od złocistych słoi, przywołał wspomnienie tych dni. Poczuła ostre ukłucie smutku i zanim zaczęła grać pierwszą melodię, jaka przyszła jej na myśl, przez chwilę jej palce spoczywały nieruchomo na strunach. *** Rozbrzmiała ballada “Słońce i Cień”. Od pierwszej nuty Kris wiedział, że Talia gra ją zupełnie inaczej. Tam gdzie on z Dirkiem starali się uwydatniać tony zapowiadające nadejście pokrzepiającego ducha, szczęśliwego zakończenia prób, przez które przejść musieli kochankowie, i nadawali muzyce brzmienie niemal radosne - wbrew podniosłej atmosferze całego utworu - Talia wynajdywała frazy mówiące o osamotnieniu, zdając się podkreślać, iż przekleństwa ciążące na obojgu na wieki skażą ich na samotne życie zaledwie o rzut kamieniem od siebie. Miała rację, upierając się, że nie jest tak zręcznym muzykiem jak Kris, lecz w grę wkładała tyle samo uczucia, co w swój śpiew; uczucia, które przykuwa uwagę słuchaczy. W jej wykonaniu “Słońce i Cień” było pieśnią rozdzierającą serce. Zanim Kris zdołał wykrztusić pierwsze słowo, ostatnie akordy długo brzmiały w powietrzu. - Wciąż ci powtarzam - wydobył z siebie w końcu - że siebie nie doceniasz. - Jesteś niesłychanie pobłażliwym słuchaczem - odparła. - Czy chcesz już ją odebrać z mych rąk, czy wolisz, bym mordowała kolejną pieśń? - Chciałbym, byś zagrała coś jeszcze. Wzruszyła ramionami, lecz w skrytości ducha była raczej uradowana, że nie odebrał jej Mojej Pani. Ogarnęła ją melancholia, a zapamiętując się w grze można było szukać samotności. Przymknęła oczy i spod palców popłynęły melodie, jakie właśnie przychodziły jej do głowy; czasami nawet śpiewała. Kris słuchał w milczeniu. Kiedy kilka razy obrzuciła go spojrzeniem, z jego zachmurzonej twarzy nic nie mogła wyczytać. W końcu zagrała wszystko, na co jej nastrój pozwalał i palce bezwładnie ześliznęły się ze strun.
- To wszystko, co umiem - powiedziała w ciszy, która zapadła, gdy zamilkł instrument. - Zatem - dodał Kris, wyjmując z jej dłoni harfę - jak na jedną noc wystarczy. Myślę, że najwyższy czas udać się na spoczynek. Wątpiła, czy zdoła zapaść w sen, lecz gdy tylko się odprężyła, natychmiast twardo zasnęła. Trzy dni później odnieśli wrażenie, że izba Stanicy zmniejszyła się do rozmiarów celi. Czuli się jak zamknięci w lochach. Dotyczyło to zwłaszcza Talii, która zawsze nieco obawiała się zamkniętych pomieszczeń. Była tak przygnębiona, jakby duch opuścił ją zupełnie... Bała się tego; bardzo się bała. - Kris... - powiedziała, gdy nie mogła już znieść jego krążenia tam i z powrotem po izbie. Czy nie mógłbyś wyjść? Proszę, czy nie mógłbyś pójść sobie dokądkolwiek? Zamarł w pół kroku i obrócił na nią zamyślone spojrzenie. - Wyprowadzam cię z równowagi? - To coś więcej. To... - Uczucie, że jest się pod obserwacją. Czy znów cię dręczy? Odetchnęła z ulgą. - Ty też to czujesz? - Teraz nie, ale przed chwilą. - Czy... ja doprowadzam nas oboje do szaleństwa? - Zacisnęła tak kurczowo pięści, że paznokcie zostawiły ślady na dłoniach. Usiadł na podłodze obok niej, wziął ją za ręce i pomógł jej się odprężyć. - Nie sądzę. O ile sobie przypominasz, Tantris powiedział mi, że to las ma nas na oku. - Co to jest? - Mogę jedynie zgadywać: to Przekleństwo Vanyela. Ono nadało puszczy jakiś rodzaj świadomości. - Nie sądzę, by czuło do mnie sympatię - rzekła i zagryzła wargi. Twarz Krisa przybrała wyraz zasłuchania, jak wtedy gdy rozmawiał myślą z Tantrisem. - Tantris uważa, że “to” jest zaniepokojone z twojego powodu. Jesteś Heroldem, a jednak zagrażasz mnie, drugiemu Heroldowi. To nie jest pewne, jak wobec ciebie postąpić. - Póki nie stracę panowania, zostawi mnie w spokoju... •
Przypuszczam, że tak. - Wstał. - I by do tego nie doszło, wychodzę. ***
Kris, brodząc w śniegu, przebył tam i z powrotem odcinek drogi w kierunku Rozdroży, mając nadzieję napotkać drużynę kopaczy. Kiedy powrócił do Stanicy, całkowicie nieoczekiwany
aromat uderzył go w nozdrza. - Czy ja mam przywidzenia - odezwał się, na poły przestraszony, że tak rzeczywiście jest. Czuję zapach świeżego, gotowanego mięsa. - Zatem jest to niezwykle realne przywidzenie, ponieważ zjesz je na kolację - z powagą powiedziała Talia. A potem, nie mogąc już dłużej wytrzymać, odskoczyła od paleniska i zarzuciła mu radośnie ręce na szyję. - Krisie, dwie wiewiórki i królik! Złapałam je wszystkie! I będzie ich jeszcze więcej, przychodzą tutaj znęcone paszą! Nie zmarnowałam, ani nie złamałam nawet jednej strzały! - Jasne Niebiosa... - westchnął, siadając ociężale, z ledwością mogąc w coś takiego uwierzyć. Jednak Talia już podawała mu duszone mięso i bulion. Zjedli wszystko do ostatniego kawałka - swoje pierwsze od kilku tygodni świeże pożywienie - dokładnie wysysając malutkie kosteczki, rozkoszując się smakiem. Po raz pierwszy od wielu dni zasnęli z sercem wolnym od trosk. Następnego dnia ocknęli się bardzo wcześnie rano. Chirra poruszały się niespokojnie, a Towarzysze wydawały się nasłuchiwać czegoś bardzo uważnie. Rolan tryskał radością, czując wyraźną ulgę. Talia postanowiła dowiedzieć się z jakiego powodu. - Tantris mówi... - zaczął Kris. - Nadchodzą ludzie! - dokończyła za niego podekscytowana Talia. - Krisie, to drużyna kopaczy! - Jest wśród nich także Herold Tantris sądzi, że dotrą do nas po południu. - Czy odnaleźli któryś z naszych znaków? - Tak. Herold, znalazłszy je, polecił swemu Towarzyszowi wysłać myślzawołanie do Rolana i Tantrisa. Spotkałbym się z nimi jeszcze wczoraj, gdyby nie to, że, głupi, obrałem niewłaściwy kierunek. - A skąd mogłeś wiedzieć, który jest właściwy? Ilu ich jest? - Dziesięciu, nie licząc Herolda. - Czy nie powinniśmy wyjść im na spotkanie i posunąć naprzód prace przy wykopie? - Nie - powiedział stanowczo Kris. - Tyle, ile jesteśmy w stanie zrobić, nie pomoże im wiele, a ja wciąż jeszcze czuję w kościach zmęczenie. Spakujemy się, zrobimy porządek i wyjdziemy im na spotkanie, gdzie ścieżka wybiega na drogę. Izba Stanicy opróżniona z ich rzeczy przedstawiała dziwny dla obojga widok. O tym, że spędzili tutaj miniony miesiąc, świadczyły jedynie puste naczynia po zapasach. Talia nie spodziewała się, że na pakowaniu strawią aż tyle czasu, ale udało im się zamknąć za sobą drzwi
dopiero tuż przed południem. Kiedy dotarli do drogi, w oddali było już widać zbliżających się przybyszów. Machali rękami i nawoływali głośno, i wkrótce, sądząc po podnieconych ruchach członków drużyny, zostali zauważeni. Kopacze zdwoili wysiłki i nie minęło dużo czasu - choć Talii i Krisowi dłużył się on okropnie - a drogi spotkały się ze sobą. - Heroldowie Talia i Kris? Postać w Bieli, która pierwsza przecisnęła się przez przesmyk nie była im znana, choć jej nienaganne odzienie boleśnie uświadomiło im opłakany stan, w jakim się znajdowali. - Tak, Heroldzie - odparł Kris w ich imieniu. - Pani niech będą dzięki! Kiedy Strażnicy dowiedzieli się, iż nie zatrzymaliście się w Wymeet i nie dotarliście do Jagodowego Zakątka, oraz że wyruszyliście w drogę tuż przed zawieruchą, obawialiśmy się najgorszego. Gdybyście utknęli w śnieżnej burzy, wątpię, czy byście przetrwali noc. To był najgorszy huragan w tej części kraju od rozpoczęcia historycznych zapisków. Och, na imię mam Tedric. Jak, u licha, wyszliście z tego obronną ręką? - W samą porę ostrzegły nas nasze chirra i zdołaliśmy dotrzeć do Stanicy, lecz mam wątpliwości, czy bylibyśmy was w stanie powitać, gdyby jakiś nieznajomy nie wyręczył drużyny Zaopatrzeniowej - odparł Kris. - Kimkolwiek był, wydawał się kierować jakimś niesamowitym przeczuciem oceniając, ile i jakich zapasów będziemy potrzebować. - To robota Pogodowej Wiedźmy - rzucił krzepko wyglądający rolnik spośród drużyny kopaczy. - Gdy nadeszła jesień, tak długo się nam naprzykrzała, aż zaopatrzyliśmy Stanicę we wszystko, co chciała. Zmusiła nas nawet, byśmy zaglądnęli tu po pierwszych śniegach i przynieśli do spiżarni trochę niezwyczajnych rzeczy: miód, oliwę, solone mięso i ryby. Było ci tego u nas pod dostatkiem, Kernosowi niech będą dzięki. Jej nos nigdy jeszcze nie zawiódł, to i my poszliśmy za nim. Szczęśliwie się złożyło. - Istotnie, Kernosowi niech będą dzięki! Widzę, że zabraliście już swoje rzeczy. Chodźcie za mną, a ja ogrzeję was, wysuszę i nakarmię do syta, zanim noc zapadnie. Stacjonuję w Stanicy Zaopatrzeniowej blisko Jagodowego Zakątka. Znajdzie się tam mnóstwo miejsca dla was, jeśli nie macie nic przeciw wspólnemu łożu. - Nic a nic - zapewnił go Kris czując, że Talia z wysiłkiem radzi sobie z podtrzymaniem kruchych osłon, pod naciskiem piętnastu umysłów. - Spaliśmy do tej pory na podłodze wyściełanej słomą, tuż obok ciepłego kominka. W tej chwili obozowa prycza będzie dla mnie królewskim łożem, nawet jeślibym miał dzielić ją z Tantrisem! - Dobrze. Cudownie! - wykrzyknął Tedric. - Poprowadzę was zatem, ci poczciwcy wiedzą, co robią. Teraz nie jestem im już tak potrzebny, skoro udało nam się was odnaleźć. W drużynie kopaczy rozległ się uprzejmy szmer, lecz najwyraźniej zgadzali się z nim.
- A prawda wygląda tak, Heroldzie - szepnął Krisowi na ucho gospodarz o czerwonych policzkach - że stary Tedric to poczciwina, ale tutaj nie jest jego miejsce. Jest za stary i wielce miękkiego serca. Posada w Stanicy miała mu zapewnić zajęcie w jesieni życia, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Nie z tych on, co usiedzą bezczynnie, choć niedostatek zdrowia nie pozwala mu wyruszyć na patrol. Naszym zadaniem jest mieć go na oku, by za bardzo nie przeszarżował, by miał co do roboty i czuł się potrzebny, lecz żeby się nie przemęczał. Strażnicy mają wszystko za niego podnosić i przenosić. Tyle że przez tę burzę Strażnicy mają pełne ręce roboty przy przecieraniu dróg, niesieniu pomocy i kiedy dowiedzielimy się, że zaginęliście oboje, nijak go nie można było powstrzymać. Dwakroć nas wystraszył - zasłabł i zsiniał. To wtedy, kiedyśmy już myśleli, że odgrzebiemy ze dwa martwe ciała. Dobrze się stało, żeście okazali się żywi, bośmy już myśleli, że to z trzema nieboszczykami na rękach przyjdzie nam wracać. Słowa nieznajomego przedstawiły Tedrika w zupełnie odmiennym świetle. Kris poczuł nagły przypływ szacunku do z pozoru gadatliwego i niedołężnego Herolda. Przyjrzawszy mu się uważniej, zobaczył, że Tedric jest dużo starszy niż na pierwszy rzut oka. Mylące wrażenie powstawało być może dlatego, że Herold był łysy jak kolano i miał pulchną, dziecięcą twarz, z rodzaju tych, których wraz z wiekiem nie znaczą zmarszczki. Jego Towarzysz zachowywał się wobec niego pieszczotliwie, jednak stanowczo odmówił puszczenia się drogą galopem na złamanie karku, tak by jego Herold mógł przybyć do swej Stanicy zawczasu i przygotować ją na przyjęcie gości. Talia i Kris na zmianę opowiedzieli swojemu przewodnikowi wydarzenia od chwili, gdy odkryli zarazę w Rozdrożach. - A więc to ty jesteś Osobistym Królowej o Darze Uzdrawiania Umysłu? - zapytał Tedric Talię, przyglądając się jej z bliska wzrokiem krótkowidza. Docierało do niej, pomimo że Rolan otaczał ją ochroną, iż Tedric czuje się w jej obecności nieco nieswojo i aż skurczyła się w sobie. - Ciekawy jestem, czy mogłabyś pomóc Pogodowej Wiedźmie. - Zważywszy, że bezspornie zawdzięczamy jej życie, na pewno się postaram - odparła Talia, próbując nie okazać niepokoju i przygnębienia z powodu tego, że będzie zmuszona wykorzystać nieposkromiony Dar. - Kim ona właściwie jest, i dlaczego nazywacie ją Pogodową Wiedźmą? - Och, to smutna opowieść - westchnął. - Jakieś kilka lat przed tym, jak wyznaczono mnie na tę posadę, żyła w Jagodowym Zakątku kobieta imieniem Maeven, której przytrafiło się jarmarczne dziecko - to znaczy, że nikt nie chciał się do niego przyznać i nawet matka nie ma pojęcia, kim mógłby być ojciec. Ludzie są, jacy są - psykali i wytykali palcami tak długo, aż biedactwo pożałowało ciężko, iż dziecina została poczęta, a co dopiero, że się narodziła. To tylko
pogorszyło sprawę, jak się przekonacie. Znacie przecież powiedzenie: “ostrożnie stawiaj żądania, bo mogą się spełnić”. Jestem pewny, że żałowała nieraz, iż ma to dziecko, i kiedy wydarzył się nieszczęśliwy wypadek, siebie obarczyła winą. Pracowała w młynie i zostawiała dziecinę samą na dłużej, niż powinna. Kruszynie, która co dopiero zaczęła raczkować, udało się wykaraskać z koszyka, w którym leżała. Poraczkowała prosto do kanału wodnego młyna, wpadła do wody i utonęła. To matka odnalazła ciałko i od tego całkiem pomieszało się jej w głowie. - Ale dlaczego Pogodowa Wiedźma? - zapytał Kris. - Ona musi mieć Dar, a to, że utraciła zmysły, tylko pozwoliło niezwykłemu darowi uwolnić się, bo zaczęła przepowiadać pogodę. Zazwyczaj tuli do siebie gałgankową lalkę - która zastępuje jej dziecko - i nagle, ni stąd ni zowąd, spojrzy przez ciebie na wylot i powiada, byś zajrzał do fasoli, bo w nocy spadnie grad. I tak istotnie się dzieje. Mieszkańcy z Jagodowego Zakątka i z okolicy nabrali zwyczaju odwiedzania jej za każdym razem, gdy pogoda jest kapryśna. Zaczęła przepowiadać pogodę, która miała dopiero nadejść za kilka dni, tygodni a nawet miesięcy. To dlatego wieśniacy uwierzyli jej, gdy powiedziała im, by dobrze zaopatrzyli spiżarnię Stanicy. Szkoda, że mnie nic nie powiedzieli, osobiście dodałbym jeszcze mnóstwo od siebie. - Zatroszczyłeś się o nią należycie, nie mamy ci nic do zarzucenia - uspokajał go Kris. Obawiam się, że przekonasz się, że wyjedliśmy tam wszystko do ostatniej okruszki. - To żaden kłopot - radośnie zakrzyknął Tedric. - Z przyjemnością znajdę dla siebie jakieś zajęcie. W lecie jestem dość zapracowany, jednak w zimie chwile mi się nieco dłużą. Patrząc na was, wydaje mi się, iż przydadzą się wam zapasy. - Obawiam się, że tak - powiedziała Talia, gdy Tedric potrząsał smętnie głową nad ich uniformami. - Sądzę, że nasze rzeczy nadają się już tylko na gałgany. - Moja Stanica jest obficie zaopatrzona, a sam nieźle sobie radzę z igłą - odparł Tedric. Myślę, że mogę wam sprawić nowe odzienie, byście nie wyglądali jak para strachów na wróble. Mam wszystko, co potrzeba do wybielenia i odnowienia waszych skór, a więc nie będziecie ich musieli wymieniać, zaś wasze opończe wciąż jeszcze są w niezłym stanie, a przynajmniej będą, kiedy je wypierzemy. Jeśli nie zależy wam na pośpiechu, mogę odmienić wasz wygląd tak, że będziecie wyglądali niemal jak w chwili, gdy wyruszaliście, by objąć ten obwód. - To cudownie! - zawołał Kris pełen wdzięczności. - Mogę wam pomóc, panie - dodała Talia. Stary Herold mrugnął do niej. - Jednak kto wtedy będzie krawcem krawca? Z pewnością nie odmówisz staremu człowiekowi przyjemności ubrania młodej, pięknej pani, prawda? Talia zaczerwieniła się i, by to ukryć, zmieniła ułożenie Mojej Pani na swych kolanach. Nie mając pudła, które by instrument ochraniało, postanowiła ponieść go osobiście. - Co to? - zapytał Tedric i rozpromienił się, usłyszawszy, że harfa.
- Kto z was jest muzykiem? - nie omieszkał skwapliwie zapytać. - Oboje, panie - odparł Kris. - On gra o niebo lepiej ode mnie - dodała Talia. - Heroldzie Tedriku, bylibyśmy ogromnie wdzięczni, gdybyście mogli znaleźć kogoś, kto wykonałby dla niej nową skrzynię podróżną. Starą musieliśmy zniszczyć, by zrobić z niej łopaty do śniegu. - Stolarz z dumą się tego podejmie - odrzekł Tedric. - Prawdę powiedziawszy, może ma już jaką, która się nada. Za kilka tygodni w stolicy obwodu odbędzie się Jarmark Śródzimowy i on przygotowuje już na niego kilka pudeł na instrumenty, małe, rzeźbione puzderka i tym podobne błahostki. Widzicie, zdobył sobie imię za wyrób drobiazgów i mebli. Odtąd rozkażę zostawiać w naszych Stanicach także i łopaty. Nie każdy Herold nosi przy sobie futerał na harfę, który może poświęcić. Minęli Jagodowy Zakątek tuż przed zachodem słońca - Talia wdzięczna Rolanowi za troskliwe otoczenie jej osłoną - i dotarli do Stanicy Zaopatrzeniowej z nadejściem ciemności. Okazało się, że jest tutaj znacznie więcej miejsca, niż to sobie Talia wyobrażała. - Jasne Niebiosa! - wykrzyknęła. - Moglibyście pomieścić z połowę Kolegium. - Och, większość miejsca nie zajmują izby mieszkalne, ale stodoła na siano, skład i spichlerz. Mam jednak trzy dodatkowe izby, na wypadek gdyby jakaś potrzeba sprowadziła większą liczbę Heroldów aż tak daleko na, północ. Jednak tylko w jednej izbie stoi łoże dla dwóch przybyszów, gdyby było ich więcej, musieliby zadowolić się prowizorycznym posłaniem na podłodze. Ale wróćmy do tego, co najważniejsze. Spodziewam się, że z radością wzięlibyście gorącą kąpiel. Sprawi wam obojgu przyjemność wieść, że mam prawdziwą izbę łaziebną, taką samą jak w Pałacu lub Kolegium, Wykąpcie się, a ja w tym czasie poszukam wam jakiegoś przyodziewku, który będziecie nosić, póki nie obstalujemy wam nowego odzienia i nie wyczyścimy waszych skór. Gdy będziecie gotowi, pojawi się kolacja. Jak wam się to podoba? - To brzmi cudownie, zwłaszcza słowa o gorącej kąpieli! - wykrzyknęła Talia radośnie, wjeżdżając do stajni i zeskakując z siodła. - Zatem wejdźcie, proszę, drzwiami, które są, o tam, ja zajmę się waszymi zwierzętami i przyjaciółmi. Wejdźcie po schodach na górę i zaraz skręćcie na prawo. Już rozpalono pod płytą; robię tak od dawna w nadziei, że was znajdziemy. Do waszej izby dojdziecie, skręcając w lewo. Zabrali ze sobą po niewielkim zawiniątku, Talia dodatkowo niosła jeszcze harfę, i udali się wskazaną im drogą. Słowa Tedrika nie były czczymi przechwałkami, izba łaziebna - choć posiadała zaledwie jedną kąpielową balię - była kropka w kropkę jak łaźnie pałacowe. - Kto z nas będzie pierwszy? - zapytała Talia, ogarnięta tęsknotą za czystymi włosami i długim moczeniem się w balii.
- Ty. Wyglądasz jakbyś gotowa była umrzeć - stwierdził Kris. - Czuję lekkie zmęczenie - przyznała. - Zatem wykąp się. Ja poczekam. Kiedy jej znużone mięśnie w końcu się rozluźniły, a nagromadzony brud został bezlitośnie wyszorowany, owinęła się ręcznikami i poszła na poszukiwanie przydzielonej im izby. Stwierdziła, że Tedric zdążył już tu być przed nimi, bo na łożu czekały rozłożone płócienne bryczesy i tuniki mniej więcej w ich rozmiarach - mniej niż więcej. Jeśli tak wyglądały rzeczy zebrane w magazynie, czekało ich mnóstwo pracy. Położyła się na łożu, zamierzając rozprostować kości jedynie na chwilkę... i natychmiast twardo zasnęła. Kris zszedł na dół, by porozmawiać z Tedrikiem na osobności. Uwagi Krisa nie uszedł początkowy strach starca, gdy znalazł się on w pobliżu Talii. Nie umknęło mu także i to, że Herold wiedział, iż Talia jest Osobistym Królowej oraz słyszał o jej Darze. Tożsamość jego czeladnika nie miała być powszechnie znana, a o Darze Osobistego Królowej nie rozprawiano publicznie nawet na forum Kręgu. Kris doszedł do wniosku, że jest nieco zbyt znużony, by bawić się w dyplomację, i wprost zapytał starca, skąd doszły do niego wieści o Talii. - To... po większej części pogłoski - odparł zdumiony Tedric. - Choć nawet połowie nie daję wiary. W głowie nie mogłoby mi się pomieścić, że Herold nadużywa swojego Daru i nie wierzę, by Kolegium pozwoliło sobie na wypuszczenie kogoś kiepsko wyszkolonego. I tak powiedziałem. Jednak muszę cię ostrzec, że krąży tu mnóstwo domysłów i nie brak jest oczu, które z radością powitałyby, gdyby Heroldowi powinęła się noga. Wymieniwszy dla niepoznaki grzeczności, Kris wspinał się po stopniach schodów z obawą w sercu. W izbie odnalazł śpiącą głęboko Talię, a więc nie budząc jej, zabrał swoje ręczniki i poszedł wziąć kąpiel. Gdy tymczasem w balii jego ciało odprężało się w gorącej wodzie, umysł nie mógł odpocząć. Gdyby ktokolwiek odkrył to, w jakim Talia znajdowała się stanie, byłaby to zmaza nie tylko na jej reputacji, ale i wszystkich Heroldów, i mogłoby to zaszkodzić nawet Kolegium zostałoby poważnie zachwiane zaufanie, jakim cieszyło się wśród samych Heroldów, gdyby dowiedzieli się, jak kiepsko Talią pokierowano. Z tego właśnie powodu nie ośmielili się przerwać patrolu i wrócić. W oczach pewnej grupy krytyków byłoby to przyznaniem się do porażki, na co od dawna czekali. Kris nie mógł także pozwolić, by którykolwiek spośród starszyzny Heroldów dowiedział się, jak słaba jest władza Talii nad własnymi zmysłami, gdyż doprowadziłoby to do ogromnych tarć w łonie samych Heroldów, a skutki tego wszystkiego musiałyby ponieść Selenay i Elspeth, nie mówiąc już o innych, towarzyszących temu kłopotach. To Kris i Talia, bez niczyjej pomocy, musieli wyprowadzić z tego stanu jej zmysły, by mogła ponownie zacząć działać tak, jak
to było, zanim nadeszły owe kłopoty. I z tym trzeźwym postanowieniem dokończył kąpieli, ubrał się i opuścił łaźnię, by zbudzić swego czeladnika. Talia obudziła się z drzemki w dość dobrym nastroju, podśmiechując się z cicha z tego, jak wyglądała w zbyt obszernym przyodziewku dostarczonym przez Tedrika. - Wszystko dlatego, że dwie trzecie Heroldów to mężczyźni, ptaszyno - wyjaśnił Kris. Stanice Zaopatrzeniowe otrzymują te same sorty, a więc większość odzienia, jakie w nich znajdziesz, przewidziano dla chłopów na schwał. Spodziewam się, że jeśli zostawić mu nieco czasu, Tedric doszuka się czegoś, co będzie zbliżone do twojego rozmiaru. Jeśli myślisz, że wyglądasz komicznie, spójrz na mnie! Bryczesy, które naciągnął na siebie, były lepiej dopasowane w pasie, za to ich nogawki były olbrzymie, workowate i przydługie, a rękawy tuniki sięgały daleko poza koniuszki palców. - Spodziewam się, że posiada wszystko tylko w dwóch rozmiarach: ogromny i “namiot”. Jakkolwiek by było, lepiej jest jakąś rzecz obciąć, niż latać przykrótką tkaninę. Zeszli po schodach, by spotkać się z gospodarzem - Kris bosonogi, a Talia w swych bamboszach ze skóry jagnięcia, ponieważ ich buty tak zesztywniały od przesiąkania wodą i suszenia na przemian, że włożenie ich kosztowałoby zbyt dużo wysiłku. Jednak siedziba była doskonale ogrzewana i Krisowi wcale nie było niewygodnie z powodu bosych stóp. Odnaleźli starego Herolda krzątającego się gorączkowo w izbie, która zdawała się połączeniem kuchni i bawialni. Zachichotał ujrzawszy, że wyglądają jak para dzieci, która przywdziała rzeczy po swoich rodzicach. - Wziąłem, co było pod ręką - przeprosił ich. - Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe. - Są czyste, suche i ciepłe. - Kris uśmiechnął się. - A teraz na tym jedynie nam zależy. Muszę przyznać, że ten zapach zwabiłby mnie tutaj, nawet gdybym miał zarzucić na grzbiet zwykły wór po ziarnie. Było to dla Tedrika miłym pochlebstwem, najwyraźniej w niepamięć już puścił przesłuchanie, jakie Kris urządził wcześniej. - Kiedy się żyje samotnie, trzeba mieć jakiegoś konika. Moim jest gotowanie. Mam nadzieję, że moja kuchnia nie okaże się mniej smaczna od tej, do której przywykliście. Talia roześmiała się. - Panie, my przywykliśmy do owsianki, duszonego mięsa z zeschłymi korzeniami, przypalonych placków i jeszcze raz owsianki. A więc ani chybi smak waszych znakomitości dorówna cudownemu uczuciu, jakie opanowało nas, gdyśmy moczyli się w balii! Dziczyzna przyprawiona ziołami i grzybami smakowała o niebo lepiej od posiłków, które sobie dotąd przyrządzali. Sięgnąwszy myślą do Rolana, Tantrisa i chirra, Talia przekonała się, że i z
nimi Tedric obszedł się tak samo szczodrobliwie. Stojące w ciepłej stajni Towarzysze, najadłszy się do syta, powoli zapadały w drzemkę. Po zaspokojeniu głodu, Kris pomógł Tedrikowi posprzątać kuchnię, a Talia pobiegła do izby po Moją Panią. - Wydawałeś się, panie, tak zainteresowany tym, kto z nas jest muzykiem, iż postanowiłem odwdzięczyć się za gościnność - powiedział Kris i zaczął stroić harfę. - Muzyka nie rozbrzmiewa tutaj zbyt często - odparł Tedric z nieskrywaną radością w oczach. - Myślę, że to jedyny niedostatek tej posady. Gdy patrolowałem obwody, zawsze udało mi się napotkać jakiegoś Barda. Stary Herold siedział zasłuchany, z obliczem spokojnym i szczęśliwym. Widać było wyraźnie, że bardzo jest mu brak towarzystwa innych Heroldów, i że tutaj, nad samą Granicą, bardzo doskwiera mu brak muzyki. Niewykluczone, że wędrowni Bardowie nie zauważali jego Stanicy niewidocznej z drogi, na poły ukrytej i leżącej w pewnej odległości od Jagodowego Zakątka. Możliwe, że nawet w lecie - jedynej porze, kiedy czeladnicy Bardowie mogli tutaj trafić zapracowany Tedric nie miał wolnej chwili, by udać się do wioski, w czasie kiedy przejeżdżali tamtędy Bardowie. Kris postanowił po powrocie powiadomić o tym kogo trzeba, przy wysyłaniu następnego raportu. Stary Tedric nie będzie musiał obywać się bez ulubionych pieśni, jeśli będzie mógł na to zaradzić. Kiedy w końcu przyznali, że są znużeni, Tedric natychmiast wstał i zaczął nalegać, by udali się na spoczynek. - Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Tak długo was zatrzymywałem - przepraszał. Przecież nie wypuszczę was stąd, dopóki nie uda mi się was na nowo odziać. Może nawet na tydzień lub dwa ukryję wszystkie igły pod korcem! Kiedy wstali następnego dnia - z niejakim ociąganiem, ponieważ z puchowym, ciepłym i miękkim posłaniem ciężko było się żegnać - stwierdzili, że Tedric już umieścił ich skóry i buty w kadziach z płynem wybielającym i rozmiękczającym. Talia pomogła mu rozpruć niektóre ze zniszczonych części przyodziewku, by mogły posłużyć za wzór i razem przystąpili do dopasowywania ubrań, które znajdowały się w składach. Tedric posługiwał się igłą i nitką tak zręcznie, jak twierdził, i do końca dnia byli już bardzo zaawansowani w uzupełnianiu nadszarpniętego zapasu odzienia, a nie można by przy tym odróżnić nowego przyodziewku od tego, który uszyto w Kolegium. Ze swym zadaniem uporali się do końca tygodnia, sprawiając sobie całkowicie nowy ekwipunek. A potem niezwłocznie przystąpili do wypełniania swych obowiązków wobec mieszkańców Jagodowego Zakątka. Okazało się, że odpoczynek i spokój pomogły Talii umocnić odzyskaną nad swym Darem
władzę. Potrafiła już nawet samodzielnie przetrwać najgorszy nawał natarczywych myśli z zewnątrz; to niewiele, lecz lepsze niż nic. Wydawało jej się, że jest nawet w stanie powściągnąć własne zmysły przed wpływaniem na nastroje otaczających ją ludzi, dopóki me zostanie zaskoczona, wystraszona lub zaatakowana, lecz nie była całkowicie pewna, co zrobiłaby, gdyby ją coś takiego spotkało. Jednak dręczenie się takimi obawami nie prowadziło do niczego. Przy wkraczaniu do wioski niemal straciła swe kruche bastiony. Wiedziała, że plotki sięgnęły aż tak daleko na północ, bo Kris ją przed tym ostrzegał, lecz nie na wiele się to zdało. Kiedy stanęli w wioskowej kancelarii, pochwyciła niemało rzucanych jej kątem oka, czujnych spojrzeń. Jednak najgorsze było to, że pierwsza, wnosząca prośbę osoba stanęła przed nią nosząc talizmany przepędzające moce czarnej magii. Próbowała ukryć swe uczucia pod maską uprzejmości i spokoju, lecz podejrzliwość wieśniaków a nawet strach zabębniły jak grad o jej kruche osłony, i ze zmartwienia miała ochotę wybuchnąć płaczem. W końcu stało się to nie do zniesienia. - Krisie... ja muszę się przejść - wyszeptała. Prześliznął się zaledwie wzrokiem po bruzdach wyrytych przez ból pod jej oczami i przyzwalająco skinął głową. Co prawda nie był empatą, lecz nawet i bez tego Daru z łatwością można było czytać w umysłach ludzi, którzy poobwieszali się w obecności Herolda talizmanami chroniącymi przed złym okiem. - Idź... wracaj, gdy będziesz gotowa, nie wcześniej. Razem z Rolanem wykroczyli poza rubieże osady. Znalazłszy się z dała od ludzi, zaczęła przeklinać, wylewać łzy, tupać ze złością w ośnieżone stoki pagórków, póki nie rozbolały jej posiniaczone stopy i nie otępiał z wyczerpania skołatany umysł. Wtedy dopiero powróciła do wypełniania przerwanych obowiązków. Na drugi dzień niepokój mniej jej dokuczał, a na trzeci zniknęły talizmany chroniące przed złym okiem. Jednak wciąż głowiła się, co powiedzą wieśniacy, gdy czwartego dnia przyjdzie im odszukać Pogodową Wiedźmę. Panujący dookoła zaniedbanego domku Pogodowej Wiedźmy smutek był tak wyraźny, że Talia niemal mogła poczuć jego smak na języku. Poruszanie się w nim przypominało przedzieranie się po omacku przez ciemną chmurę. Pogodowa Wiedźma siedziała w ciemnym, zimnym, brukowapym kocimi łbami kącie, zawodząc coś do siebie i kołysząc lalkę z wystrzępionych gałganów. Nie raczyła rzucić nawet okiem na trójkę, która stanęła przed nią. Tedric szeptem wyjaśnił Talii i Krisowi, że wieśniacy przynoszą jej pożywienie i troszczą się o domek, lecz że świadomości starcza jej tylko na tyle, by wiedzieć, kiedy stawiają przed nią posiłek. Ogarnięty współczuciem Kris potrząsnął głową z niedowierzaniem, przekonany, że jego czeladnik niewiele - o ile w ogóle - może biedaczce pomóc.
Zacieniony umysł na poły przyciągał, na poły odtrącał Talię od siebie. Gdyby to spotkanie odbyło się przed rokiem, nie powątpiewałaby, że może cokolwiek osiągnąć, lecz teraz? Jednak przybywszy już tutaj, osobiście zetknąwszy się z takim cierpieniem, nie mogła już zawrócić. Ni to przyklęknęła, ni to opadła na czworaki na brudną podłogę o wyciągnięcie ręki od nieszczęśliwej kobiety. Odsłoniła swe myśli, wzdrygnęła się zaniepokojona i pozwoliła się wciągnąć. Kris poważnie niepokoił się o Talię - nie wiedział, jak działa jej Dar, i bał się, że z łatwością wpadnie w pułapkę zastawioną przez szalony umysł tej kobiety. A wtedy, cóż mógłby począć? Talia trwała w na poły klęczącej pozycji tak długo, że Krisa solidarnie rozbolały kolana. Po chwili zaczęła oddychać w zwyczajnym rytmie i powoli uniosła powieki. Kiedy uniosła głowę, Kris wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać. - No i? - zapytał z nadzieją Tedric. - Wędrowna rodzina zmarła na zimową chorobę dwa miesiące temu... wspomniana w raporcie z Domesday, czy została po nich sierota? - odparła z lekko szklanymi oczyma. - Tak, chłopczyk - odezwał się Kris, a Tedric kiwnął potakująco głową. - Kto go przygarnął? - Ifor Ślusarski Mistrz. Nie był zbyt uradowany, ale ktoś musiał się biedactwem zająć powiedział Tedric. - Czy możecie go tutaj sprowadzić? Czy Ifor zaoponuje, jeśli dla tego chłopca znajdziecie inny dom? - On nie zrobiłby tego, lecz tutaj? Wybacz, lecz to zakrawa na lekkie szaleństwo. - To jest lekkie szaleństwo - zgodziła się Talia, zwieszając głowę ze zmęczenia, tak że Kris nie mógł nic wyczytać z jej tonącej w cieniu twarzy - lecz być może ono okaże się zbawiennym lekarstwem na jej obłęd. Proszę, sprowadźcie go tutaj. Zobaczymy, czy nie zawodzi mnie moje przeczucie. Tedric wyraźnie targany wątpliwościami odjechał, by przed upływem marki na świecy powrócić z opatulonym podrośniętym dziecięciem, kwilącym i popłakującym z cicha. - A teraz wywołajcie ją z chaty, nie dbam o to jak - powiedziała Talia zmęczonym głosem do Tedrika, biorąc z jego rąk dziecię i uciszając je. - Jednak niech nie zabiera ze sobą lalki. Tedric zwabił Pogodową Wiedźmę łakociami, przekonując ją, by podążyła za nim, a wcześniej namawiając do ułożenia “niemowlaka” w kołysce obok dymiącego ognia. Talia wśliznęła się do izby, gdy kobieta stała odwrócona do niej plecami. Niemal natychmiast przez ścianę chaty przeniknęło dziecięce zawodzenie. Szalona podskoczyła tak, jakby ją ktoś biczem smagnął. Kris w życiu nie był świadkiem tak niezwykłej przemiany: oczy straciły na pół szalone, dzikie wejrzenie, błysnęła w nich inteligencja i zdrowy rozsądek. W mgnieniu oka stała się istotą ludzką.
- J... Jethry? - zająknęła się. Płacz dziecka rozległ się ponownie, tym razem głośniej. - Jethry! - wykrzyknęła i pobiegła do drzwi. W kołysce leżało dziecię przywiezione przez Tedrika, miało być może niespełna rok, i rzewnie płakało. Wzięła je na ręce i przycisnęła do piersi, tuląc, jakby własną, zwróconą jej duszę, to śmiejąc się, to płacząc. Ledwie dziecina poczuła dotyk jej dłoni, a nastąpiło jeszcze jedno wydarzenie, być może najdziwniejsze - płacz ustał jak nożem uciął, a dziecina zaczęła gaworzyć do kobiety. Talia nawet na nich nie patrzyła, przycupnęła zgarbiona na progu i rozcierała palcami skronie. Towarzyszący jej dwaj Heroldowie śledzili zachodzące przemiany, nie mogąc oderwać wzroku. W końcu kobieta przeniosła uwagę z dziecka na Talię. Zbliżyła się do niej z wahaniem i zatrzymała o kilka stóp przed nią. - Heroldzie - powiedziała pewnym tonem - ty to zwróciłaś mi moje dziecko. On był nieżywy, lecz ty odnalazłaś go dla mnie! Talia podniosła oczy i potrząsnęła przecząco głową. - Nie ja, moja pani. Zawdzięczamy to tylko tobie, i to ty wskazałaś mi, gdzie go odnaleźć. Kobieta wyciągnęła rękę, by pogłaskać Talię po policzku. Kris zrobił gest, jakby chciał w tym przeszkodzić, jednak Talia dała mu znak, że nic jej nie grozi. - Odzyskasz to, co do ciebie należało - powiedziała Pogodowa Wiedźma matowym głosem, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w coś, czego żadne z nich nie mogłoby zobaczyć - i nigdy już nikt nie odbierze ci tego. Odnajdziesz to, do czego tęskni twe serce, lecz nie wcześniej, nim ujrzysz Niebiosa. Niebiosa wezwą cię do siebie, lecz drogę zastąpią ci miłość i obowiązek. Miłość rzuci śmierci wyzwanie do walki o ciebie. Do największych radości dojdziesz przez najgłębszy smutek, a twemu największemu spełnieniu nie będzie towarzyszył cień żalu. - Nie ma radości, której nie poprzedza gorycz żalu - zacytowała Talia szeptem, jakby tylko do siebie, tak cicho, że Kris ledwie dosłyszał te słowa. Oczy kobiety ponownie patrzyły przytomnie. - Czy ja coś mówiłam? Czy coś widziałam? - zapytała, najwyraźniej zmieszana. - Czy to była odpowiedz, której szukałaś? - Tak, to była odpowiedz - odparła Talia z uśmiechem. - Jednak, czy. nie masz ważniejszych spraw na głowie? - Mój Jethry, mój malutki! - wykrzyknęła, tuląc dziecko mocno do piersi, jej oczy rozjaśniły się od łez. - Tyle muszę zrobić, by się odwdzięczyć. Och, Heroldzie, jakże mam ci dziękować? - Opiekując się Jethry i kochając go tak głęboko jak teraz oraz nie zawracając sobie głowy
paplaniną innych - powiedziała Talia, dając pozostałym dwóm znak, by wyszli, i szparkim krokiem oddalając się ich śladem. - O Jasne Niebiosa! - wykrzyknął nieco zaniepokojony Tedric, gdy oddalili się poza zasięg głosu. - Toż to było jak z opowieści o gusłach i zdejmowaniu klątw! Cóżeś ty za dziwnej magii tam użyła? - Mówiąc prawdę, sama nie jestem pewna - przyznała się Talia, grzbietem dłoni pocierając zmęczone oczy. - Gdy ją dzisiejszego ranka dotknęłam myślą, ujrzałam jakby... linę, więź... Była tym do czegoś przywiązana. Wydawało mi się, że widzę stronę z raportu, na której wspomniano o wędrowcach. Wiem, że przybysze nie są zbyt mile widziani w tych stronach, a więc zaryzykowałam domysł, że ocalałe dziecię niełatwo znajdzie nowy dom dla siebie. Tu potwierdziłeś moje domysły, Tedriku. Miałam wrażenie, że jej potrzebna jest jeszcze tylko jedna próba zrobienia wszystkiego jak należy. Czy to, co mówię, brzmi rozsądnie? - Bardziej niż się tego mogłem spodziewać. To przecież niemożliwe, by on mógł być... jej? Prawda? - wtrącił z wahaniem Kris. - Krisie, nie jestem kapłanem! Skąd, u licha, mogłabym znać odpowiedź? Mogę ci jedynie opowiadać o tym, co czułam i co widziałam. Maleństwo jest mniej więcej w tym samym wieku, bezspornie wydają się siebie rozpoznawać, choć może raczej jako dwie osierocone dusze potrzebujące uczucia. Nie odważę się na żadne dalsze domysły. - Okropnie grubiańsko jest o to pytać, wiem - odezwał się Tedric, zdając się nieco mniej zaniepokojony, gdy magiczne zjawisko zostało wyjaśnione w oparciu o zdrowy rozsądek - lecz... moc nie opuści jej teraz, gdy już wróciły do niej zmysły, prawda? - Pozbądź się obaw. Myślę, że i ty, i mieszkańcy Jagodowego Zakątka możecie mimo wszystko liczyć na jej pogodowe gusła - odparła Talia. - Opierając się na zdobytym doświadczeniu, powiem ci, że tego rodzaju Dar, gdy raz się zbudzi, rzadko ulega ponownemu uśpieniu. Przypomnij sobie, co ona mnie powiedziała! - “Miłość rzuci śmierci wyzwanie do walki o ciebie” - powtórzył Kris. - Dziwne... i raczej mgliste Jak mi się wydaje. - Jak to w zwyczaju mają przepowiednie - rzekł Tedric z przekąsem. - Jakie to szczęście, że jej ostrzeżenia pogodowe są ściślejsze. Idziemy, i ty, i Rolan jesteście znużeni i głodni. Zasłużyłaś na godziwy posiłek i solidny wypoczynek w nocy, zanim ponownie staniecie na gościńcu. - I wbrew przepowiedniom w tej chwili moje serce tęskni do pasztetu z dziczyzny twojej roboty i do tego, by po spędzeniu wieczoru na spokojnej biesiadzie, zasnąć twardym snem w twym miękkim, puchowym łożu. Nie przyszłoby mi na myśl przedtem odwiedzać Niebiosa! - roześmiała się zmęczona Talia, biorąc Krisa i Tedrika za ręce, zostawiając za sobą, idącego za nią trop w trop Rolana.
No cóż, z tej próby wyszła zwycięsko. Musiała jedynie dalej jakoś unikać katastrofy.
JEDENASTY
Ha, ptaszyno - leniwie odezwał się Kris. - Patrzeć tylko, a nastanie Noc Świętojańska. Masz za sobą połowę praktyki. Ocena, proszę. Talia bezmyślnie skubała trawę obok siebie. - Mówisz poważnie, czy żarty sobie stroisz? - Całkowicie poważnie. Słońce wspięło się do zenitu. Biało-złote promienie, znalazłszy lukę w listowiu nad ich głowami, rozszczepiły się i zlały ciepłem na prawą łopatkę Talii. W wysokiej trawie brzęczały owady, od czasu do czasu sennie zaśpiewał ptak. Znajdowali się w Stanicy na południu swojego Obwodu, tam gdzie minionej jesieni po raz pierwszy przekroczyli jego granicę. Dziś lub jutro miał się z nimi tu spotkać Herold-kurier, by przekazać najświeższe wieści i nowe prawa. Teraz jednak mieli czas wolny. Poświęcili go na odpoczynek, do czego tak bardzo nie nawykli. Talia długo i głęboko myślała, a w tym czasie Kris żuł źdźbło trawy, ułożywszy się na plecach w cieniu, mrużąc powieki tak, że zamieniły się w szparki. - To było straszne - powiedziała w końcu, kładąc się z głową na ramieniu. - Chciałabym, by minionych dziewięciu miesięcy w ogóle nie było. To było okropne, gdy po raz pierwszy wjechaliśmy do miasta, a tam już dotarły plotki o mnie, ale... - Hmm? - przynaglił ją, gdy cisza zbytnio zaczęła się przedłużać. - Ale... gdyby to... gdyby mój Dar zaczął płatać mi psikusy... na Dworze? Wtedy mogłoby być jeszcze gorzej. - Otoczono by cię tam opieką - zwrócił jej uwagę - lepszą niż mnie było stać. - Ale dopiero po tym, jak obróciłabym coś w perzynę. O bogowie, boję się o tym nawet myśleć... Gdyby tak moje zmysły rozpętały burzę na Dworze wypełnionym ludźmi... - zadrżała. Przynajmniej teraz uczucia, które próbują mi się wymknąć, ulegają mej świadomości a nie intuicji, nawet jeśli moje osłony nie są jeszcze tak mocne i szczelne jak dawniej. - Wciąż sprawiają ci kłopoty? - Wiesz, że tak, widujesz mnie w otoczeniu tłumu. Czasami nienawidzę cię za to, że przez ciebie muszę tutaj być, lecz natychmiast uświadamiam sobie, że nie mogę wrócić, póki szczelnie nie osłonię mego umysłu. Nie możemy przed nikim się z tym zdradzić, póki się z tym nie uporam nawet przed Heroldami.
- Widzę, że zrozumiałaś problem. - Nie potrzeba wiele, by ludzie, stwierdziwszy, że w plotkach tkwi ziarenko prawdy, uwierzyli w nie całkowicie. Obserwowałam ciebie, jak ochraniałeś mnie za każdym razem, gdy spotykaliśmy się z jakimś Heroldem. Jest jeszcze coś innego. Nie mogę wrócić, póki się jeszcze czegoś nie dowiem. - Czego? - Nie tylko tego, jak działa mój Dar, ale dlaczego i kiedy. Te pytania nie dają mi spokoju, ponieważ plotki, że obchodzę się z ludźmi jak z marionetkami tak bliskie stały się prawdy. Używałam mego Daru do oceny zasiadających w Radzie i w oparciu o to działałam. Kiedy coś takiego staje się manipulacją? - Nie wiem... - Teraz boję się korzystać z Daru. - A, niech to! - przetoczył się z pleców na bok, aż włosy zasłoniły mu oczy. - To właśnie jest dla mnie udręką. Na ognie piekielne! Nie doszłoby do czegoś takiego, gdybym po prostu trzymał język za zębami. - I stałoby się to, kiedy chwila byłaby jeszcze mniej odpowiednia. - Lub wcale - niebieskie oczy przewierciły ją na wylot. - Za to, że coś się złego wydarzyło, ja jestem odpowiedzialny w takiej samej mierze. Na to nie udało się jej znaleźć odpowiedzi. - Hm, wydarzenia rzeczywiście nabrały złego biegu, lecz mam wrażenie, że robimy wszystko, by zawróciły - odezwał się w końcu. - Mam nadzieję. Tak myślę. - Ha, z wszystkim innym radzisz sobie doskonale. W jego głosie pojawiła się nuta niepokoju; była wyczulona na tyle, by wiedzieć, że to ma związek z jej osobą, a nie z tym, że jest Heroldem. O, bogowie! Za wszelką cenę starała się ukryć rozczarowanie. Uczyniła wszystko, co w jej mocy, by ich znajomość nie rozwinęła się w nic poza związek przyjaciół-kochanków, i nie dopuścić, by przez ten jej Dar zadurzył się w niej, albo jeszcze co gorszego. Przeważnie miała wrażenie, że się jej to udaje, lecz potem przytrafiały się takie jak ta chwile, kiedy to spoglądał na nią z chmurną twarzą. Wiedziała już, że nie oczekuje od niego nic więcej, ponieważ im mniej go potrzebowała, tym bardziej jej uczucia do niego zaczęły przypominać te, które dzieliła ze Skifem. Jednak czy w jego przypadku było tak samo? - Ciekawy jestem, co u Dirka - rzekł Kris ni z tego, ni z owego. - Teraz i on patroluje obwód. - Jeśli ma odrobinę oleju w głowie, cieszy się, że nie jest zdany na twoją kuchnię. -
Obrzuciła go garścią zerwanej trawy, a on uśmiechnął się do niej szeroko. - Powiedz mi, dlaczego wciąż nazywasz mnie ptaszyną. - Dobre pytanie. To nadane ci przez Dirka imię. Przypominałaś mu leśnego skowronka. - Co to jest leśny skowronek? - zapytała zaciekawiona. - Nigdy żadnego nie widziałam. - Nie widuje się go zazwyczaj, tylko słyszy. Skowronki leśne są bardzo płochliwe, trzeba wiedzieć dokładnie, gdzie patrzeć, kiedy chce się go zobaczyć. Są malutkie, ich piórka są brązowe i niemal doskonale stapiają się z tłem krzewów. Choć się nie wyróżniają, na swój sposób są niezwykle piękne. Lecz on nie myślał o tym, gdy nadawał ci to imię; leśne skowronki mają najpiękniejsze głosy spośród ptaków zamieszkujących puszcze. - Och! - wykrzyknęła, zaskoczona miłymi słowami nie bardzo wiedząc, jak na nie odpowiedzieć. - Mogę ci nawet powiedzieć, od kiedy zaczął tak cię nazywać. To było tuż po twoim omdleniu, kiedy podniósł cię z podłogi, by odnieść do twojej izby. “Jasne Niebiosa, powiedział, waży tyle co ptaszyna”. A potem w noc po uroczystych obchodach, kiedy śpiewaliśmy razem, przyłapałem go, jak patrzy na ciebie - obserwującą tancerzy - i mruczy pod nosem: “Leśny skowronek. Ona jest płochliwym, leśnym skowronkiem!” Nagle zobaczył, że się mu przyglądam, i rzekł: “Ha, tak jest!” Nie chciałem, by mi podbił oko, i przyznałem mu rację. I tak bym się z nim zgodził; zawsze to robię, gdy się nie myli. - Wy dwaj - westchnęła - jesteście szaleni. - Nie, moja pani, jesteśmy Heroldami. To nas zbliża, lecz nie prowadzi do szaleństwa. - Zatem i ja jestem szalona. - Ty to powiedziałaś - roześmiał się - nie ja. Zanim cokolwiek przyszło jej do głowy, usłyszeli tętent na ścieżce, która wiodła do ich Stanicy, i pośpiesznie zerwali się na równe nogi. To był oczekiwany kurier... i tym kurierem okazał się Skif. - Co za dzień! - wykrzyknął, zeskakując w pobliżu nich w biegu. - Oboje bezspornie wyglądacie na całych i zdrowych! Jak pączki w maśle, jeśli pomyśleć, że oto jest para, która zajrzała w oczy śmierci podczas owej zimowej wichury. Dirk był nielicho zaniepokojony, gdy z nim rozmawiałem. - Jeśli zamierzasz się ż nim wkrótce zobaczyć, albo znaleźć wędrownego Barda, który by przesłał wieść, możesz mu przekazać, że cieszymy się dobrym zdrowiem, a najgorsze, co nas spotkało, to że Talia musiała poświęcić futerał na harfę - odparł wesoło Kris. - Powiadasz: jeśli. Jasne Niebiosa, przecież ja nie mam wyboru! Pod groźbą bliżej nie określonych tortur otrzymałem surowy rozkaz, by go odszukać po odprawie z wami. Z jego zachowania wynikało, że oboje nie macie ni łuta oleju w głowie i nie potraficie uchronić się nawet
od deszczu, o zimowej wichurze nie wspominając. Kris po raz kolejny popatrzył na Talię kątem oka. - Najlepiej będzie, jeśli zaprowadzisz swego Towarzysza do Stanicy. Zabierzemy tam także wszystko, co masz dla nas - zawyrokowała Talia. - Przekazywanie wieści potrwa dobrą chwilę, nic nie może nam umknąć. - Dobrą chwilę! Z ciebie wcielenie skromności, Talio! Nie mam obaw, że przy tobie strawimy wiele czasu - rzekł Skif i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Wiem przecież, że zapamiętujesz szybciej ode mnie, a Kris był moim nauczycielem Dalekowidzenia i ma równie doskonałą pamięć. Rozkulbaczę tylko Cymry, żeby mogła sobie pobrykać - muły mogę osobiście poprowadzić, idąc pieszo. - Pomożemy ci z rzędem - zaproponował Kris. - Trudno, byśmy szli z pustymi rękami, a ty dźwigał wszystkie ciężary. Skif przystał na to z ochotą i wolnym krokiem udali się ścieżką do Stanicy. Kris niósł zarzucone przez ramię siodło i czaprak, Talia pozostałe części rzędu, a Skif torby podróżne. - Przywiozłem wam nie lada ładunek - powiedział Skif, gdy znajdowali się o krok od Stanicy - mnóstwo rzeczy i wieści; jesteście na to przygotowani, mam nadzieję. - Czekamy niecierpliwie - odparła Talia. - Zaczęła nam już dokuczać nuda przy powtarzaniu w kółko tych samych, zwietrzałych wieści. - Czyż ja tego nie wiem! Ha, nowości jest bez liku, i to dotyczących spraw prywatnych jak i publicznych; więcej niż moglibyście się spodziewać. Co mam zrobić najpierw - opowiadać, czy wręczyć wam pakunki dla was? - I jedno, i drugie - odpowiedział Kris z czarującym uśmiechem dziecka. - Możesz snuć opowieść, podczas gdy my będziemy się zachwycać dobrami. - Dlaczegóż by nie? - zaśmiał się Skif. - Rozpocznę od Kolegium, a potem będę zataczał coraz szersze kręgi. Najpierw opowiedział im, jak to Gaytha i Mero sprawili niespodziankę niemal wszystkim, znienacka ogłaszając o swoim ślubie. Zrękowiny odbyły się tuż przed podróżą Skifa, a wesele zaplanowano na jesień. Kris aż otworzył usta ze zdumienia, lecz Talia - przypomniawszy sobie to, co widziała podczas wakacji, gdy jeszcze była uczniem - niezbyt tym zaskoczona, tylko kiwnęła głową. Podczas minionej zimy Keren tak nieszczęśliwie pośliznęła się i upadła, próbując ratować źrebaka spod złamanego drzewa, że złamała sobie kość biodrową. Źrebak przypłacił to wszystko okropnym strachem, lecz wyszedł z opresji bez szwanku, czego niestety nie można było powiedzieć o Keren. Obowiązki instruktora jazdy konnej przejęła Sherrill, która jednak nie zrezygnowała z nauczania we własnych klasach. Kiedy pozrastały się kości Keren, doszła do wniosku, że i tak
trzeba wyszkolić następcę, i odtąd prowadzą zajęcia wspólnie. Alberich w końcu zaniechał uczenia, z wyjątkiem uczniów najbardziej zaawansowanych, a jego następczynią została - co nikogo nie zaskoczyło - Jeri. Tej wiosny Towarzysze Wybrały dwudziestu młodzików - jak dotąd najwięcej. Po raz pierwszy od lat Kolegium miało pełną obsadę. Nikt nie wie, czy cieszyć się, czy martwić tak raptownym napływem Wybranych - po raz ostatni Kolegium zostało zapełnione do ostatniego miejsca za czasów panowania ojca Selenay, kiedy na Wschodniej Granicy toczono wojny Tedrela z Karsem i uczniowie byli niezwykle potrzebni po ich zakończeniu, by zająć miejsce Heroldów, którzy wyruszyli na ostatni patrol. Elspeth spisywała się nadspodziewanie dobrze, i ta wieść uradowała Talię niezwykle. Elcarth zajął się jej napiętym przydziałem obowiązków i odchudził go znacznie, a Elspeth zaczęła się zapamiętale uczyć na tych zajęciach, które jej pozostawił, jakby chcąc udowodnić, że nie zamierza się od nich uchylać i jest wdzięczna za ulgę. Z Dworu nowych wieści było niewiele i na dodatek nie były one pomyślne. Żarna we młynie rozsiewającym plotki nieustannie mełły pogłoski dotyczące Elspeth i nieobecnej Talii. Znali już mniej więcej połowę, pozostałe dotyczyły Elspeth i tego, jakoby nie nadawała się, by włożyć koronę, bo jest zbyt uległa, rozpieszczona, nie dość bystra i nazbyt zależna od Heroldów w ogólności, a od Talii szczególnie, by podejmować samodzielne decyzje. Kris ani słówkiem nie pisnął, ujrzawszy cień bólu na twarzy Talii. - Ale powiedziałem wszystkim, którzy fatygowali się poruszaniem tego tematu, iż temu, kto owe plotki rozsiewa, brak jest piątej klepki. Elspeth jest taką samą trzpiotką jak Jeri, której kandydaturę z ochotą wzięliby pod uwagę, rozpatrując sprawę sukcesji! I dodałem, że nikomu, kto ciebie poznał, nie przyszłoby nawet do głowy, iż mogłabyś niecnie nadużyć Daru! Na tym koniec; kolej na was - rozkazał Skif. - Musicie opowiedzieć mi wszystko o huraganie. Połowa zasiadających w Kręgu surowo zastrzegła, iż mam powrócić ze szczegółową opowieścią, jeśli pominiecie jakiś drobiazg, nie ręczę za własną głowę! Większość opowiedział Kris - poczynając od plagi w Rozdrożach, a na przybyciu Tedrika kończąc - przemilczawszy jednak utratę panowania nad sobą Talii. - To brzmi ponuro - powiedział Skif, kiedy skończyli. - Dziwię się, że nie poderżnęliście sobie gardeł, z nudów, jeśli nie z innego powodu. Oczywiście, byliście zbyt zajęcie odgarnianiem śniegu, by się nudzić. Kris zachłysnął się winem, niemal śmiertelnie się zakrztusił, próbując stłumić śmiech. Talia ukryła zarumienione policzki, grzmocąc go po plecach, a potem podjęła przerwaną rozmowę, rzucając mu surowe spojrzenie, od którego nieomalże znów dostał spazmów. - Na szczęście mieliśmy ze sobą harfę - powiedziała, z wysiłkiem opanowując chęć
złapania go obydwiema rękami za gardło i uduszenia. - Muzyka podtrzymywała nas na duchu i, Skifie, odkryliśmy coś naprawdę dziwnego. Czy wiedziałeś o tym, że opowieści o śpiewających chirra, którymi karmili nas ludzie z Północy, są prawdziwe? - Już za długo patrolujecie wasz obwód - odparł z uśmiechem pełnym niedowierzania. - Ona mówi prawdę, Skifie - zapewnił go Kris. - Chirra rzeczywiście śpiewają, hm, lepiej jest powiedzieć: nucą. Robią to jednakże celowo i słyszałem już gorsze dźwięki, dobywające się z ludzkich gardeł. - Możecie to udowodnić? W innym przypadku, trudno mi będzie przekonać kogokolwiek, nie mówiąc o sobie samym. - Zamierzasz spędzić z nami noc? - Jeśli tylko wam nie zawadzam. - Możesz zostać, jeśli posprzątasz po kolacji - przekomarzała się Talia. - Upichcimy coś dla ciebie, lecz ty musisz spełnić swój obowiązek. - Wszystko będzie lepsze od własnego wiktu! - przystał Skif, wzdychając serdecznie. Kiedy byłem czeladnikiem, Dirk zakazał mi kategorycznie gotować cokolwiek po tym, jak zepsułem dwa pierwsze posiłki. Nie mam mu tego za złe. Jestem jedyną znaną mi osobą, której gotowane przez godzinę jajko jest w połowie surowe, a w połowie spalone. - Zatem po kolacji usłyszysz występ. Zakończywszy wieczorny posiłek, Talia wezwała pasące się nad jeziorem chirra do Stanicy i urządziła występ, którego żądał Skif. Po pierwszych dźwiękach, które wydały ze swych długich gardeł juczne zwierzęta, oczy Skifa szeroko rozszerzyło niedowierzanie. Szybki rzut oka wokoło upewnił go, że nie padł ofiarą podstępu. Jednak już po dwóch piosenkach uspokoił się i przyznał, że niesamowite głosy brzmią nawet przyjemnie dla ucha, choć na początku mogą wywołać dreszcz. Gdy znużyło ich śpiewanie, zaczęli wymieniać się opowieściami z drogi. Skif posiadał w zanadrzu wprost przytłaczający zapas komicznych historyjek, ponieważ - przydzielony do służby kurierskiej - miał okazję zmierzyć się z najróżniejszymi sytuacjami. Musiał, na przykład, razu pewnego ratować pewną osobę - z którą umówił się na spotkanie - przed rozmiłowaną i nadmiernie rozochoconą krową. Jednak gdy doszedł do połowy jednej ze swych najbardziej zabawnych opowiastek, Talia raptownie wstała, sumitując się, i dość żwawo oddaliła się w mrok. - Czy ja powiedziałem coś złego? - zdumiał się Skif, ponieważ aż do tej chwili wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Talia jest niezwykle ubawiona. - Co się jej stało? - Nie mam bladego pojęcia, tak jak i ty... - zaczął Kris i nagle przyszło mu coś na myśl. - Poczekaj no chwilkę - przymknął oczy i wezwał myślą Tantrisa, Odpowiedź wywołała na jego ustach półuśmiech, choć zachował okruch współczucia dla Talii, - Niedługo wróci - powiadomił zaintrygowanego Skifa. - Kiedy poczuje się mniej...
powiedzmy... nieswojo. To poirytowało Skifa. - A cóż właściwie ma to oznaczać? - Skifie, twoja Cymry jest klaczą. - To ogólnie wiadome. - Rolan jest ogierem, który od kilku miesięcy nie znajdował się pobliżu żadnej klaczy. Darem Talii, gwoli przypomnienia, jest Empatia i odmiennie niż to było w naszym przypadku - jak powiada - Rolan jest zawsze z nią. “Na dnie umysłu”, jak to określa. - Co? - wykrzyknął zdumiony Skif i nagle doznał olśnienia. - Ho, ho. Zapomniałem o pewnym naszym eksperymenciku; nie można odgrodzić się od Towarzysza, jeśli łączy was tak ścisła więź, prawda? - Właśnie. Na tym poziomie, nie można. Dodając do tego rodzaj Daru, który posiada, to jeszcze bardziej... przytłaczające. O ile sobie przypominam, ledwie potrafisz posługiwać się myślmową, prawda? Zatem to chroni ciebie przed igraszkami Cymry. Nie odnosi się to jednak do Talii. Chichot Skifa był nieco wyzuty ze współczucia. - Szkoda, że twój Tantris nie jest klaczą. - To samo przyszło mi już na myśl raz, czy dwa razy - przyznał Kris, także wybuchając śmiechem. Skif raptownie się uspokoił. - Posłuchaj, Krisie, wiem, że wtykam nos w nie swoje sprawy, lecz czy ty i Talia... no wiesz...? - Do licha, istotnie wtykasz nos w nie swoje sprawy - powiedział spokojnie Kris. Spodziewał się tego pytania i zakładał, że Skif czeka tylko na okazję, kiedy zostaną sam na sam. - A więc, dlaczego pytasz? - Krisie, mój zawód opiera się na spostrzegawczości. Zauważyłem, że choć nie gruchacie do siebie jak para zalotnych gołębi, to jednak nigdy nie widziałem, byście zachowywali się w obecności kogokolwiek tak swobodnie, jak wobec siebie... - Skif przerwał i zamilkł. - Zamierzasz jeszcze coś dodać, to jasne, widzę to po tobie. A więc śmiało. - Jestem to winny Dirkowi. Zawdzięczam mu życie; powinien był zostawić nas, gdy wraz z Cymry zsunęliśmy się do wąwozu podczas mojej praktyki. Nie mógł stwierdzić, czy jeszcze żyjemy. Stał i czekał i z każdą chwilą ścieżkę coraz bardziej wymywało spod jego stóp. A jednak nie odszedł. Tak długo szukał w strumieniach lejącej się z nieba wody, aż nas odnalazł - gdyby nie on, nie byłoby nas tutaj. Jeśli ktoś napomknie o Talii, zachowuje się dziwacznie. Zaczęło się to z chwilą waszego wyjazdu i jest coraz gorzej. Stary, kochany, “obojętny-na-niewiasty” Dirk o mało nie wyrwał mi własnoręcznie serca z piersi i mnie nim nie nakarmił, gdy nie mogłem powiedzieć mu o Talii nic poza pogłoskami. Nie postawiłbym w zakładzie mej nadziei na przyszłość w
Niebiesiech, że chodziło mu o twoje bezpieczeństwo. A więc, jeśli jesteście dla siebie czymś więcej niż tylko przyjaciółmi, chcę wiedzieć. Może uda mi się obwieścić mu to delikatnie. - O, bogowie - Kris powiedział słabym głosem. - O, bogowie. Nie wiem, Skifie... To znaczy, wiem, co ja czuję - jestem z niej całkiem zadowolony, to wszystko. Jednak me wiem, co ona czuje. Boję się to sprawdzać. - Podejrzewam, że nie powiedziałeś mi wszystkiego - odparł Skif. - Chcesz wyspowiadać się ze wszystkiego? - Bogowie... lepiej sięgnę kilka lat wstecz... Zrozum: Dirk dlatego udaje, że niewiasty są mu obojętne, bo tak bardzo został skrzywdzony, że o włos, a by się sam zabił. Wszystko przez tę ladacznicę, lady Naril. Stało się to, gdy po raz pierwszy zostaliśmy przydzieleni do Dworu. Chciała podbić mnie, ja nie miałem na to ochoty, a więc wykorzystała Dirka, by do mnie dotrzeć. - Nawet mi nie mów. Udawała słodkie niewiniątko przed nim. I ze mną próbowała tego samego, lecz ostrzeżono mnie zawczasu. - Żałuję, że Dirka nikt nie ostrzegł. Zanim połapałem się, co się dzieje, już było za późno. Był jak ryba złowiona na wędkę. Wykorzystała go, by się ze mną spotkać, i postawiła mi ultimatum: albo będę jej pieskiem pokojowym, albo uczyni z życia Dirka piekło. Niestety, nie wzięła pod uwagę tego, że Dirk był zazdrosny, nie tylko oddany. Trzymał się w zasięgu głosu i słyszał wszystko. - Dobrzy bogowie! - zawołał Skif i na nic więcej nie mógł się zdobyć. - Istotnie! - Kris przymknął oczy, próbując wypędzić z pamięci obraz Dirka, kiedy stanął przed nimi. Wyglądał upiornie, nawet jego oczy były martwe. Jednak to, co potem nastąpiło, okazało się jeszcze gorsze. Kris pośpiesznie ich opuścił, a kiedy się oddalił, Naril zniszczyła Dirka. Gdyby coś takiego podejrzewał, nigdy nie zostawiłby ich sam na sam... - Jednak... - Był wstrząśnięty, dogłębnie wstrząśnięty. Myślę, że to dzięki Ahrodi nie rzucił się do rzeki jeszcze tej samej nocy. A teraz ty powiadasz, że zachowuje się jak... - Jak mężczyzna związany na całe życie, jeśli chcesz znać prawdę, o krok od obsesji. - Talia sprawiała podobne wrażenie, lecz teraz... po prostu nie wiem, Skifie. Zaczęliśmy... sypiać razem podczas wichury. Sprawy zaczęły się komplikować jeszcze bardziej - nie mogę się w to zagłębiać - i teraz nie wiem, co ona czuje. Jestem jednakże śmiertelnie przerażony, że zakochała się we mnie. Był najlepszym przyjacielem Dirka, o bogowie, historia powtarzała się... - Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał Skif. - Zamierzam to przerwać, ot co, zanim będzie za późno. Jeśli to więź na całe życie, to gdy zadurzenie zostanie zduszone w zarodku, zwróci się znów do Dirka jak kurek na wietrze. Na miły
bóg, nie pozwól jednak, by Dirk się o wszystkim dowiedział. - Kris potarł czoło, wyrzuty sumienia wpędzały go niemal w chorobę. - Nie ma obawy... - Skif nie dokończył i skinął znacząco głową w stronę drzwi za plecami Krisa. Talia weszła do izby i zajęła opuszczone przez siebie miejsce. Wyglądała na znacznie spokojniejszą, i opanowaną. - Lepiej? - zapytał Kris ze współczuciem w głosie. - O wiele - westchnęła, a potem zwróciła się do Skifa. - A co do ciebie, psotniku, mam nadzieję, że jesteś przygotowany na to, by za kilka miesięcy opiekować się Towarzyszem w ciąży! - Ależ Talio - prychnął kpiąco - Cymry zabawiała się ze wszystkimi ogierami, których napotykałem i nic takiego jak dotąd się jej nie przytrafiło. - Żaden z nich nie był Rolanem - odparła z kwaśną miną. - Dobrze ci tak za to, że mnie nie ostrzegłeś, przemądrzały okrutniku. Czyżbyś zapomniał już o opowiadanych przez siebie historiach i niezwykłej płodności ogierów z Gaju, zwłaszcza Towarzyszy Osobistych Królowej? - Na dzidę Kernosa! Ani mi to przez myśl nie przeszło! Kris i Talia wybuchnęli śmiechem na widok wyrazu twarzy Skifa. - Założę się o bukłak z winem, że i Cymry też nie - dorzucił Kris. - Wygrałeś - rzekł krótko Skif, sięgając za siebie do sterty własnych rzeczy i rzucając skórzane naczynie drugiemu Heroldowi. - No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Koniec z podróżami, ale i koniec z pichceniem dla siebie jedzenia. Lepiej pomyśleć, jak mogę przydać się na Dworze i w Kolegium. Mam nadzieję, że Terenowi spodoba się posada kuriera. Jedynie on jest w tej chwili wolny, bo już wszystkie dzieciaki ukończyły zajęcia z orientacji. Rozsiadł się na swym legowisku z ogromnym rozbawieniem na twarzy. Cały następny dzień zszedł im na zapamiętywaniu wszystkiego, co Skif miał do przekazania. Kiedy już oboje potrafili powtórzyć wszystko co do słowa, wczesnym popołudniem Skif zwinął kilka drobiazgów, które były jego własnością, załadował zapasy i ruszył z powrotem drogą, którą przybył. - Jak wiele mu powiedziałeś? - zapytała Talia, patrząc w ślad za oddalającym się Skifem. - Tylko tyle, że musieliśmy uporać się z pewnymi trudnościami, o których nie mogę się rozwodzić; musiałem to powiedzieć, nie uszło jego uwagi, że wyglądasz mizernie. To wszystko zmierzył ją ponownie jednym z tych swoich, rzucanych kątem oka, spojrzeń. - O panie, biedna Elspeth, sam na sam z tymi przeklętymi plotkami! O bogowie, muszę tam być i nie mogę tam wrócić... - To prawda. Nie możesz. Powrót nie zdałby się na wiele, a mógłby zaszkodzić. - Wiem, mimo to nie zdławi to we mnie chęci powrotu...
- Spójrz na to z innej strony, może gdy już pojawią się nieuchronne plotki o tobie i o mnie, te wcześniejsze pójdą w niepamięć. - O bogowie... - zawołała i zarumieniła się. - Czy ja nie mam prawa do prywatności? - Jako Herold - nie! Wracali wolnym krokiem do Stanicy, Kris nad czymś głęboko zamyślony. Talia odgadła to, widząc skupioną twarz i wyczuwając kryjące się pod warstwą jego myśli zmartwienie oraz niepokój. Niepokój stał się ich wspólnym udziałem. Nie mogłaby powiedzieć dokładnie, co go dręczy, a jedynie, iż wiązało się to w jakiś sposób z nią i z Dirkiem. Głowiła się, czy nie oznaczało to spełnienia jej najgorszych obaw - że zaangażował się bardziej, niż zamierzał. Nie chciała urazić jego miłości własnej, lecz - do kroćset - on nie był osobą, którą chciała! Gdybyż przynajmniej z nią porozmawiał... W milczeniu przeczytali swe pakieciki z listami; Talia otrzymała przeważnie zwięzłe notki i nie było ich zbyt wiele. Ostatni list jednakże bardzo ją zaintrygował. Był ogromny - sądząc po grubości koperty - a przy tym nie mogła rozpoznać charakteru pisma, którym go zaadresowano. Zmarszczyła czoło, wziąwszy go do ręki, przypomniawszy sobie złe dni, kiedy to codziennie otrzymywała jadowite, nie podpisane niczyim imieniem listy. Wzięła się w garść i złamała pieczęć, doszedłszy do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wrzucić go do ognia, gdyby okazał się podobny do tamtych. Ku swemu zdumieniu, stwierdziła z zachwytem, że napisał go Dirk. Właściwy list nie był przydługi, skreślone słowa brzmiały niezwykle urzędowo i bombastycznie, a jednak już samo to, że napisał, wywołało w niej rozkoszny dreszczyk. Treść była bardzo prosta: wyrażał nadzieję, iż bliski związek z jego przyjacielem doprowadzi do zacieśnienia przyjaźni pomiędzy całą trójką, gdyż wszystkich łączyła miłość do muzyki. To z powodu ich wspólnego zainteresowania zdobył się na odwagę - tak to określił - by napisać. Został przydzielony do obwodu, w którym znajdowała się większość papierni Królestwa i drukarni, i gdzie znajdowała się główna siedziba Gildii Drukarzy. Tutaj zatem księgi i nuty były - w przeciwieństwie do innych regionów - dość powszechnie spotykane. A więc, zaopatrzywszy się w mnóstwo nut z nowymi pieśniami, pomyślał, że Kris i Talia także powinny mieć ich kopie. Talię przeszedł dreszcz zaniepokojenia i podniecenia na myśl o tym, czego nie napisał. List był tak uprzejmy, że mógł oznaczać obojętność, albo był próbą ukrycia tych samych uczuć, które i ją opanowały. Zdecydowanie osobliwym było, iż to właśnie Talii przesłał manuskrypty z nutami, a nie Krisowi. Kris kaszlnął niespokojnie. Talia podniosła teraz wzrok, by spojrzeć mu w oczy.
- Czy coś się stało? - zapytała. - List od Dirka - odparł. - Zazwyczaj mam szczęście, jeśli uda mi się dostać stroniczkę, może dwie, tymczasem to, co trzymam w ręku, zaczyna rozrastać się do epickich rozmiarów. - To dziwne. - Skromnie powiedziane. Papla o wszystkim i o niczym, jak babcia plotkarka na jarmarku. Jednak najbardziej interesujące jest to, o czym nie wspomina; tańczy, wywijając słowne piruety wokół tego, jak to stara się ze wszystkich sił uniknąć rozmowy o moim czeladniku. Nie jest to łatwe w tak obszernym liście! Nie wspomina o tobie aż do samego końca i nawet tam nadmienia mimochodem, że przesłał ci trochę nut z muzyką, którą - jeśli się nam spodoba - być może zagramy kiedyś razem. Tak, jakby bał się napisać twoje imię, by nie wyjawić czegoś. Talia przełknęła grudę, która nagle urosła jej w gardle. - Oto nuty, które przysłał - odparła, podając mu plik. - Na Jasne Niebiosa! Musiał na to wydać fortunę! - Kris zaczął rozdzielać nuty na dwie kupki, po jednej dla każdego, gdy nagle coś wysunęło się spomiędzy manuskryptów i upadło na podłogę. - Hm? A to co? - Podniósł coś, co wyglądało na cienką książkę w oprawie z brązowej skóry. Przewertował ją. - To przeznaczone jest dla ciebie i nie ma co do tego cienia wątpliwości powiedział, wręczając jej tomik. Był to zbiór ballad, wśród których znajdowała się pełna wersja “Słońca i Cienia”. - Skąd wiesz, że nie kupił jej dla siebie? - zaczęła powątpiewać. - Albo dla ciebie? - Bo tak się składa, że wiem, iż jest on właścicielem dwóch egzemplarzy - obu oprawionych na niebiesko, w jego ulubiony kolor - jeden zawsze leży na półce w izbie, a drugi wyrusza z nim na każdą wyprawę. Poza tym doskonale się orientuje, że jest ona i w moim posiadaniu, gdyż właśnie to ja mu ją pokazałem. Nie, to nie przez przypadek tomik znalazł się pośród manuskryptów, to dlatego przesłał je tobie, a nie mnie. - Ale... - Talio, muszę z tobą porozmawiać. Poważnie. Bogowie... oto nadeszła pora. - Ja... - zaczął z takim wyrazem na twarzy, jakby znalazł się na torturach. - Zrozum, lubię cię bardzo. Myślę, że jesteś jedną z najsłodszych dam, które przywdziewają Biel. Najpewniej nie powinienem był dopuszczać, byś angażowała się w związek ze mną. - Co? - wykrzyknęła, przez chwilę nie mogła zrozumieć, co też on próbuje powiedzieć. - Dirk wart jest dwudziestu takich jak ja - ciągnął pokrętnie - i jeśli przestaniesz o tym myśleć, uświadomisz sobie, że mam rację. Dostrzegasz w naszym związku więcej niż jest w nim w istocie, niż mogłoby być. Mogę ci ofiarować tylko swą przyjaźń, nic więcej, Talio. Nie mogę narażać życia twego i Dirka na szkodę, pozwalając ci myśleć...
- Zaczekajże chwilkę - wpadła mu w słowo. - Wydaje ci się, że się w tobie zadurzyłam? Na twarzy Krisa pojawiło się zaskoczenie. - Oczywiście! - Jego rzeczowy ton był wręcz obraźliwy. Wzbierające w niej od dawna napięcie znalazło swe ujście. Znosiła, bez słowa skargi, jego od czasu do czasu otaczanie się aurą wyższości, protekcjonalny ton za każdym razem, gdy zbierali dowody, iż to jego decyzje, przeciw którym oponowała, okazywały się słuszne. Tlił się w niej żal za jego postawę, która zdawała się wyrażać bez słów to, iż całkowite okiełznanie przez nią Daru jest w tej chwili wyłącznie sprawą “woli”, a nie powolnego odbudowywania ze szczątków czegoś, co, zburzone, trudno byłoby nawet rozpoznać. To właśnie owo “oczywiście” było iskrą, od której stos bucha ogniem. Stanęła przed nim, nieświadomie zaciskając z gniewu pięści. - Oczywiście? Tylko dlatego, że każda napotkana przez ciebie niewiasta omdlewa z miłości u twych stóp? Myślisz, że nie mam własnego rozumu? - No cóż - odparł, niemile zaskoczony, bezspornie starając się powiedzieć coś, co by ją udobruchało. - Ty... ty... - zupełnie zabrakło jej słów. Tyle czasu zmarnowała, martwiąc się o niego, o to, że rani jego uczucia. Tymczasem on radośnie sobie założył, iż skoro ona z nim sypia, musi zatem być w nim zadurzona. Wciąż jeszcze był oszołomiony; z jego doskonałych rysów przebijało równie doskonałe zdumienie. Wzięła ręką szeroki zamach i wyprowadziła mistrzowski prawy prosty, umiejscawiając go dokładnie na samym koniuszku jego doskonałego podbródka. Kris ocknął się i stwierdził, że leży na ziemi przed progiem Stanicy, czując jakby miał wybitą ze stawu szczękę, i gapi się na Talię. - Ty zadufany w sobie pawiu! Masz mnie udobruchać! Przynajmniej - warknęła - nie możesz mnie tym razem oskarżyć, iż niecnie posłużyłam się swym Darem! Lekko oszołomiony, podniósł rękę i obmacał sobie szczękę. - Nie, to była napaść, jak się patrzy... Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się na pięcie i z godnością oddaliła się w stronę malutkiego jeziorka, ginąc w ciemności. Kiedy już udało mu się zebrać myśli i ruszyć za nią, nigdzie nie było jej widać, a jedyne, co po niej zostało, to niewielka sterta odzienia na brzegu, obok koca, który rozłożyli tam w ciągu dnia. Teraz i jego zaczynała ogarniać złość - przecież nie miał zamiaru jej obrażać - oraz lekka obawa. Zaczął ściągać z siebie ubranie, by wskoczyć za nią do wody. Zanim połapał się w jej zamierzeniach, poderwała go za nogi i wciągnęła pod wodę. Krztusząc się, z pluskiem wyrwał się na powierzchnię i zobaczył jej głowę tuż poza zasięgiem ręki.
Śmiała się z niego. - Ladacznica! - wrzasnął i wściekle rzucił się nurkiem w jej kierunku. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie ją zobaczył, jej już tam nie było; woda jeziora była gładka i niezmącona. Wytężał wzrok, rozglądając się wokoło w słabym świetle, próbując ją odszukać, kiedy chwyt dłoni za kostki ostrzegł go na tyle, iż tym razem zdążył wstrzymać oddech. Ponownie znalazł się pod wodą i znów uciekła tak zwinnie, że nie tknął jej nawet palcem. Gdy dysząc ciężko wypłynął na powierzchnię i natychmiast nie rzucił się w pościg za nią, krzyknęła kpiąco: - To cię nie uratuje! - I zniknęła mu z oczu pod wodą. Czekał, aż wypłynie, przygotowany złapać ją, zanim dotrze do miejsca, gdzie się znajdował. Kiedy tego nie zrobiła, zaczął rozglądać się za wirami wody, które by powiedziały mu, że pływa pod wodą, gdzieś blisko niego. Nic się nie działo i to go lekko zaniepokoiło. Pozostawała pod wodą niesłychanie długo. Zaczął brodzić w wodzie do miejsca, gdzie zobaczył ją po raz ostatni. Ledwie zrobił pierwszy krok, a wyprysnęła spod wody tuż za jego plecami i naciskając na jego barki, wepchnęła go pod wodę. Uwolnił się i wypłynął, młócąc rozpaczliwie rękami, a ona pływała o włos poza zasięgiem ramienia. - Rozmiłowana idiotka, co? Głupia, prawda? Zatem dlaczego nie potrafisz mnie schwycić? Ruszył za nią w pościg, wściekle mieląc wodę rękami i nogami. Wydawało się, że ona nie wysila się nawet w połowie tak bardzo jak on, a jednak z łatwością przecina wodę, nie pozwalając mu się zbliżyć. Robiła to jakby od niechcenia i aż poczuł od tego gorycz żółci w ustach. Od czasu do czasu całkowicie znikała mu z oczu. Za każdym razem był to dla niego znak, że lepiej jest nabrać pełne płuca powietrza, bo kończyło się to wciągnięciem lub wepchnięciem pod wodę. I jego największym wysiłkom na przekór nawet wtedy nie udawało mu się jej złapać. W końcu poszukał ucieczki na płyciźnie i tam na nią zaczekał. Teraz targała nim wściekłość; był poniżony i zły, gotowy rozszarpać ją gołymi rękami. Stanęła przy brzegu, ociekając wodą, trzymając się z dala od niego. Zgromił ją wzrokiem... I nagle przyszło mu na myśl, iż sam postawił się w jeszcze gorszej pozycji. Był całkiem nagi; niewykluczone, że mógłby wbić ją w ziemię jak kołek od namiotu, gdyby udało mu się tknąć ją choćby palcem, lecz jeśliby znalazła dość oparcia, by wbić kolano w... Och, mogłaby go skrzywdzić. Walczyły w nim złość, przygnębienie i dotkliwe zakłopotanie; aż zadygotał od nadmiaru tak sprzecznych uczuć, a tymczasem ona także stała, gromiąc go spojrzeniem, ogarnięta nie mniejszą wściekłością, póki targające nim uczucia nie ujawniły się nieco lepiej. Opadła bezradnie na kolana, zanosząc się śmiechem.
Fala złości odpłynęła jak woda. Teraz, gdy wściekłość nie dodawała mu już sił, poczuł się do cna wyczerpany. Odwrócił się do niej plecami, wylazł z płycizny i powłócząc nogami zbliżył się do koca, nawet nie sięgnąwszy ręką po ręcznik albo odzienie. Gdy leżał z twarzą do ziemi, zdyszany, usłyszał za sobą odgłos kroków. - Dość, proszę! - jęknął. - Wygrałaś, poddaję się. Jestem durniem. I gburem. Pokój! - Zbyt łatwo się poddajesz - serdeczny śmiech Talii przypominał nieco mruczenie kota. Zasłużyłeś na to, co cię spotkało. Keren ma rację: za każdym razem, gdy wydaje ci się, że wszystko musi być tak, jak tego chcesz, zasługujesz na nauczkę. Usiadła obok niego. Kiedy obrócił nieco głowę, ujrzał, że włożyła na siebie kusą koszulę i żwawymi ruchami wyciera włosy ręcznikiem. - Gdzie nauczyłaś się tak pływać? - To zasługa Sherrill. Och, utrzymywałam się na wodzie od urodzenia, lecz próby pływania bardzo przypominały twoje: wiele młócenia i nic. Kiedy wrzucono mnie do rzeki, Alberich oddelegował Sherrill, by nauczyła mnie, jak należy pływać i jak uchronić się w większości przypadków od utonięcia Po upływie roku, w zimie, poddała mnie końcowemu egzaminowi, spychając z mostu do wody w zimowych szatach. Jak widać nie oblałam, choć para moich butów pewnie dalej jeszcze leży na dnie rzeki. Nic złego się nie stało, prawie z nich wyrosłam. - Przypomnij mi, bym nigdy nie wprawiał was w złość w czasie pływania. - Wlicz w to i Keren; ona jest tak samo dobra. Biedny, pokrzywdzony Kris. Czy czujesz się na poły utopiony? Kris widział niemal chochliki w jej oczach. - W trzech czwartych oraz do cna wyzuty z sił - odparł. - Wybacz, lecz w to nie uwierzę. - Delikatnie przesunęła palcem wzdłuż jego kręgosłupa. Zazgrzytał zębami i nie poruszył się, próbując nie zwracać uwagi na przyjemny dreszczyk, który tym wywołała. Kiedy nic nie udało się jej osiągnąć, poza gęsią skórką na jego ciele, roześmiała się ponownie i zaczęła delikatny masaż od szyi po kolana. Powziął mocne postanowienie nie ulegać i wziąwszy się w karby, leżał tak spokojnie, jak to było możliwe. - Uparciuch, hmm? - zachichotała. Zanim połapał się w jej zamiarach, zaczęła pieścić go tak, iż wszystko, co planował, wzięło w łeb i rozpierzchło się w cztery strony świata. - Wiedźma! - powiedział mściwie i obrócił się tak szybko, że udało mu się przygwoździć ją do ziemi. - Wydawało mi się, że jesteś do cna wyczerpany! - Już ja ci pokażę, jak bardzo - mruknął i teraz on zaczął się nad nią znęcać dla odmiany,
drażniąc każdy kawałeczek jej ciała, który miał w swym zasięgu. Zaśmiała się serdecznie i odpłaciła pięknym za nadobne. Zdzierżył, ile mu sił starczyło, lecz wyrok przesądzony był z góry. Kiedy skończyli, ociekali od potu, wyczerpani, lecz i nasyceni. - Panie Światła - wyszeptał, gdy mógł już coś z siebie wykrztusić. - Jeśli to miał być przykład tego, co Rolan dla ciebie robi, cieszę się, że Tantris nie jest klaczą! Przed końcem tego patrolu zostałby ze mnie cień Herolda. W odpowiedzi usłyszał tylko westchnienie i Talia, podniósłszy się z ziemi, stanęła na brzegu stawu, by z wdziękiem ponownie pogrążyć się w jego głębi. Wróciwszy, czysta i ociekająca wodą, sprawiała wrażenie, że jest w nieco stateczniejszym nastroju. Także Kris zanurzył się na krótko. Kiedy wrócił na brzeg, Talia już wytarła się do sucha i włożyła swą pozbawioną rękawów tunikę dla ochrony przed wiejącym od wody chłodnym wietrzykiem. Osuszywszy ciało, podał jej bukłaczek, który im Skif pozostawił. Pociągnęła długi łyk i oddała mu. - A więc to ma być Noc Świętojańska, hę? Nigdy nie obchodziliśmy jej w Grodzie powiedziała. - A po Wyborze każde wakacje spędzałam w Kolegium. - Nie obchodziliście Nocy Świętojańskiej? Dlaczego? - zapytał zaskoczony. - Ponieważ zgodnie ze stanowiskiem starszyzny nie jest to obrzęd o znaczeniu religijnym, lecz “przykrywka obyczajów frywolnych, lubieżnych i rozwiązłych”, że zacytuję. Co zazwyczaj robią ludzie w Noc Świętojańską? - Wasza starszyzna ma ze swej strony nieco racji. - Nie mógł powstrzymać się od uśmieszku. - W Noc Świętojańską ludzie spotykają się gremialnie w lasach. Na początku zgromadzenia są liczne, lecz im dalej w noc, tym więcej tworzy się par. Usprawiedliwieniem spędzenia nocy na dworze jest potrzeba zerwania najświeższego kwiatu o wschodzie. Wierzaj lub nie, lecz ludziom zazwyczaj udaje się zerwać kwiaty o brzasku. Pociągnęła długi łyk z bukłaka. - Dla swych kochanek? - Nie zamierzała najpewniej, by brzmiało to cynicznie, lecz tak się właśnie stało. Kris był zbyt zmęczony, by wziąć to za obrazę. - Nie, dla wszystkich niewiast. Girland kwiecia lub bukietów nie zabraknie dla żadnej niewiasty, bez względu na wiek. Jeśli jakaś kobieta nie ma bliskich, otrzyma kwiaty nawet od dalekiego znajomego, bez względu na to czy młoda, czy w podeszłym wieku. Jeśli któraś jest lub będzie matką, dostaje koszyk z owocami. W tym dniu całe rodziny wyruszają do lasu, by godnie uczcić ten wieczór - słuchając opowieści i muzyki. Bardowie go uwielbiają, wiedzą, że gdy dobiegnie końca, odejdą z kieszeniami wypełnionymi grosiwem, z kwieciem wplecionym we włosy, pod rękę z młodymi damami i panami. To bardzo przypomina obchody Urodzin, tyle że na większą skalę.
- Lud Grodów nigdy nie świętuje Dnia Urodzin, jeśli nie liczyć wykładu o obowiązkach powiedziała bezbarwnym tonem. - Kiedy jest twój Dzień Urodzin? - zapytał zaciekawiony. - W Noc Świętojańską. Dzisiaj. To bez wątpienia dlatego jestem dzieckiem-demonem, skoro dopuściłam, by urodzono mnie w tak rozwiązłą noc. - A więc to stąd twój zły humor! - Kris uchwycił się pretekstu, by wpłynąć na poprawę jej nastroju. - Powinnaś mi była to powiedzieć! - Jestem nieco dokuczliwą wiedźmą, prawda? Wybacz. Najpierw wściekam się i ogłuszam cię ciosem w szczękę, potem robię z ciebie durnia, wiedząc doskonale, że w wodzie mogłabym zataczać dookoła ciebie kółka, topię cię i na koniec psuję resztę wieczoru moim kwaśnym humorem. Kiepsko się czuję, przepraszam. - Dość długo znosiłaś moje kaprysy. Masz prawo i sobie dać czasami upust. - Hmm, wydaje mi się, że nadrobiłam na jakieś sto lat naprzód. - Wybacz, że dotąd nie rozmawiałem z tobą o... o nas - powiedział, podczas gdy bukłaczek krążył z rąk do rąk. - Żałuję, że nie zrobiłeś tego. Denerwowałam się, ponieważ obawiałam się, że rozmiłowałeś się we mnie, gdyż ja cię do tego zmusiłam. Nie moglam sobie wyobrazić, byś kochał się ze mną z własnej woli, a nie dlatego, że mój Dar cię do tego nakłaniał. Trudno mnie nazwać boskim podarunkiem zsyłanym mężczyznom. Podczas naszego patrolu przeważnie byłam dla ciebie ciężarem, - O bogowie... - Długo nie mógł znaleźć słów. W końcu podał jej bukłaczek i złapał ją za rękę, którą wyciągnęła po niego. - Talio, jesteś miłą i śliczną niewiastą. Zależy mi na tobie, bo na to zasługujesz, a nie z powodu sztuczek wyprawianych przez twój Dar. Możliwe, że złączy was z Dirkiem więź na całe życie. Jeśli do tego dojdzie, nie znajdziesz szczęśliwszego ode mnie. Spełniłoby się jedno z mych najgorętszych życzeń: oboje znaleźlibyście dla siebie drugą osobę, co uczyniłoby ze mnie najszczęśliwszego człowieka w Królestwie. - Ja... - zaczęła z wahaniem - nie całkiem wiem, co na to powiedzieć. - Byłeś mnie znowu nie zbiła, wolałbym, by twój niedostatek słów znów nie zamanifestował się w ten sposób. Co jeszcze cię trapi? - Jestem zmęczona. Zmęczona walką o to, co innym pozornie przychodzi z taką łatwością. Znużona odpowiedzialnością za calutkie Królestwo, która przytłacza mój grzbiet. Dość mam samotnego stawiania wszystkiemu czoła. - No... - Zrozum, wiem, że to tak musi być, ale nie muszę chyba uśmiechać się mówiąc, że to lubię! I na koniec dodam, że czuję się okropnie, bo nikt mi nigdy nie wręczył po Nocy
Świętojańskiej girland kwiecia, ani nawet urodzinowego upominku. - To brzmi sensownie. W bukłaczku zostało mniej niż połowa napitku. Dzielili się nim sprawiedliwie i wszystko zaczęło się Krisowi objawiać w przyjemnym oparze. - Jak to sensownie? - spytała poirytowana. - Bo gdybyś miała to, czego chcesz, nie byłabyś przygnębiona, lecz skoro nie masz, to jesteś. - Według Krisa była to bardzo zręczna dedukcja i zachwycony powtórzył swój wywód. Talia potrząsnęła głową, próbując to obalić. - To nie brzmi zbyt dobrze - poskarżyła się. - Napij się, a zabrzmi lepiej - podał jej bukłaczek. Wraz z ostatnią kroplą opuścił ją zły humor. - C... cieszę się... bardzo... że mamy tutaj na czym szpać... spać - ostrożnie powiedział Kris. - Psi... przyjemnie jest widzieć gwiazdy nad głową. I tak nie mogę chodzić. - Przyjemnie jest patrzyć w gwiazdy - zgodziła się. - Nigdzie nie chodzić, jeszcze przyjemniej. - Widzisz Wóz? - Wóz... gwiazdy, t... tuż nad wysokimi sosnami. O tam! Pięć, z których ułożona jest fura, i oś, dwie na koła i trzy na dyszel. - Chwileczkę. - Wpatrzyła się w gwiazdy, próbując je ułożyć w prawidłowym porządku. Ucieszyła się, gdy jej się to w końcu udało. - A reszta? - Tuż obok Wozu jest Myśliwy. Dwie małe gwiazdki wprawione są w jego pas, dwie inne tworzą ramiona, a cztery... nogi... Jej głęboki, równy oddech uświadomił mu, że Talia zapadła w sen. Sięgnął po drugi pled i przykrył nim siebie i Talię, starając się zanadto nie niepokoić rozkołysanej głowy; Położył się na wznak, zamierzając zastanowić się odrobinę, co mu się powiodło, gdyż zasnął wkrótce po tym, jak udało mu się zebrać myśli. Rano zbudził się przed Talią i przypomniał sobie, o czym w nocy rozmawiali. Wstał bardzo ostrożnie, mając nadzieję, że jej nie obudzi. Kiedy mu się to udało, ruszył na poszukiwania do lasu. Talia obudziła się owiana delikatnym obłokiem subtelnego zapachu. Otworzyła zaspane oczy, by zobaczyć, skąd on pochodzi, i stwierdziła, że ktoś położył jej bukiet obok głowy. - Co? - powiedziała, jeszcze owładnięta snem, próbując się domyślić, z jakiegoż to powodu miałaby znajdować obok siebie kwiaty. - Kto? - Oby Noc Świętojańska przyniosła ci radość, Heroldzie Talio, i obyś na dodatek miała cudowny Dzień Urodzin - rozległ się głos Krisa za jej plecami. - Szkoda, że inni twoi przyjaciele nie mogą ci wręczyć jakiś drobiazgów, jednak musisz przyznać, że znaleźliśmy się nieco za daleko
od większości z nich. Ufam, że przyjmiesz to jako znak mojej ogromnej skruchy za obrażenie ciebie minionej nocy. Nie miałem takiego zamiaru. - Krisie! - wykrzyknęła. Usiadła i zebrała z ziemi kwiaty, by napawać się ich przepięknym zapachem. - Nie musiałeś tego robić... - Aha, ale zrobiłem. To nie byłaby Noc Świętojańska, gdybym nie zebrał przynajmniej jednego bukietu. Nie mówiąc o tym, że wdychany przez ciebie zapach jest rzekomo cudownym środkiem na bolącą od wina głowę. - Naprawdę? - roześmiała się. - Nie mam pojęcia - przyznał. - Po winie, na następny dzień, zawsze leje mi się z nosa. Przyjrzyj się łodygom! Bukiet kwiatów spięty był srebrnym pierścieniem, którego wzór stanowiły dwie złączone dłonie. Heroldowie obdarowywali nim tylko swoich najlepszych przyjaciół. - Krisie... nie wiem, co powiedzieć... - Zatem powiedz: ,,Dziękuję Krisie i przyjmuję dowody twej skruchy”. - Dziękuję, kochany, i przyjmę twe przeprosiny, jeśli ty przyjmiesz moje. - Z największą radością - przystał, uśmiechając się szeroko. - Serduszko, nosiłem się z zamiarem podarowania ci pierścienia na Śródzimie, lecz skoro dowiedziałem się, że nigdy nie dostałaś podarunku na Dzień Urodzin, okazji takiej nie można było przepuścić. I, niech mnie licho, niełatwo było wziąć miarę, nie uwierzyłabyś jak trudno jest dopasować komuś pierścień bez jego wiedzy! Nakłada się go na palec prawej ręki, ptaszyno, lewa jest zastrzeżona do innych celów. Talia wsunęła pierścień, przyrzekając sobie, że dowie się, kiedy jest Dzień Urodzin Krisa, by odwdzięczyć się za ten gest i to z nawiązką. - Leży doskonale - powiedziała, gdy siadał obok niej z bardzo zadowoloną miną. Uścisnęła go serdecznie, szczęśliwa po raz pierwszy od wielu miesięcy, uchylając osłonę myśli tylko na tyle, by mógł się dowiedzieć tego, czego nie umiała powiedzieć słowami. - Ho, ho. To uderza do głowy tak, jak zeszłej nocy napitek, ptaszyno! Zrozumiała aluzję i zatrzasnęła osłonę, lecz nie uniknęło jej uwadze, że ten dreszczyk emocji sprawił mu przyjemność. - Co to za kwiaty? W życiu nie wąchałam niczego tak cudownego! Wydaje mi się, że mogłabym się obejść jedynie tym zapachem. - To są drobne kwiaty z głębi północnych lasów, które rozkwitają tylko o tej porze roku. Nazywają je “dziewczęcą nadzieją”, pomyślałem, że mogłyby ci się spodobać. - Uwielbiani je - wdychała głęboko kwietny aromat, przysłoniwszy oczy w połowie powiekami. Krisowi przyszła do głowy zabawna myśl, że Talia bardzo teraz przypomina kota, który po
raz pierwszy natknął się na miętę. - Nie mogę tego wyjaśnić... - mówiła dalej. - Jest w nich zapach brzasku cudownego wiosennego dnia i tego, do czego tęskni serce... - uśmiechnęła się do niego i zwinnie, miękko stanęła na nogach. - Na mnie kolej, a więc, jak sądzę, lepiej odwdzięczę ci się za to, że byłeś wobec mnie tak nieprzyzwoicie miły i to po tym, jak ostatniej nocy nastawałam na twoje życie. - Ponieważ tak rozmiłowałaś się w tych kwiatach, dopilnuję, by znalazły się w twej ślubnej girlandzie, nawet jeśli będę musiał osobiście pielęgnować je w cieplarni. - Wydawało mi się, że masz dwie lewe ręce. - Wybrała kremowobiały kwiat, by wpiąć go sobie za uchem. - Dla ciebie, ptaszyno, staną się dwoma prawymi. Nigdy nie łamię danego słowa, jeśli to zależy ode mnie, a tego bezwzględnie zamierzam dotrzymać. - Zatem lepiej będzie, jeśli dotrzymam danej obietnicy i upichcę śniadanie. Kto mi ofiaruje kwiaty, jeśli pozwolę ci zmarnieć z głodu? Pozbierali swe porozrzucane rzeczy i ramię w ramię wrócili do Stanicy.
DWUNASTY
Nad głowami rozlegał się krzyk dzikich gęsi. Nastał jeden z owych niezwykłych, rzadkich, dni złotej jesieni, który był zbyt piękny, by można go było spędzić siedząc w zamknięciu, więc Talia i Kris słuchali składających skarg, usadowiwszy się przed progiem frontowych drzwi oberży. Na samym końcu stanął przed nimi niewielki chłopiec - z ogromnym koniem, po którym widać było, że bywał zaprzęgany do pługa - i wręczył im list. Talia przebiegła wzrokiem pismo i bez słowa przekazała je Krisowi. Przeczytał w milczeniu, a w tym czasie pacholę, które im go przyniosło, szeleściło złotymi liśćmi, szurając niespokojnie stopą w stosie leżącym na ziemi. Kris zwrócił jej wiadomość. Oparła łokieć o szorstki blat stołu na kobyłkach i podparła dłonią podbródek. - Jak dawno się to stało? - zapytała chłopca. - Coś dwa dzionki temu - odpowiedział, przyczesując palcami opadający na oczy kosmyk włosów. - Dyć wadzą się już od lat. Zaś i tera źle by nie było, jeno ta trująca woda ze studni. No i dziadek mnie wysłał. Chciunby to od zaraz załagodzić, zanim ktoś życie złoży. Talia sprawdziła pozycję słońca na niebie i dokonała w pamięci obliczeń. - Wyruszyłabym natychmiast - powiedziała w końcu. - A ty?
Kris strzepnął liście, które opadły na blat stołu, i rzucił okiem za siebie na oberżę. - Nie ma już nikogo, kogo byśmy musieli wysłuchać, lecz jazda w tak odludne miejsce zajmie nam całe popołudnie. Będziemy musieli poświęcić połowę nocy, by nadrobić stracony czas, a nie mamy żadnych widoków na uzupełnienie zapasów, zanim nie staniemy na Rozdrożu Knowlów. Dokładnie w tej chwili zawiodły Talię osłony myśli i przejmujące uczucie obawy, bijące od chłopca, wywołało w niej mdłości, kiedy starała się zmusić je, by wróciły na miejsce. Udało jej się to zaledwie w połowie i wciąż zdenerwowanie dziecka docierało do niej wyraźnie, podczas gdy oni zbierali się do odejścia. - Rozumiem z tego, że powinniśmy uzupełnić nasze zapasy teraz i zaczekać do jutra rana. - Mniej więcej. - Ha, nie zgadzam się; zamknijmy wszystko tutaj i ruszajmy. Wyraźnie wyczuwała jego dezaprobatę, gdy posuwali się śladem chłopca, przycupniętego jak kukiełka na grzbiecie olbrzymiego, grubokościstego konia, który przywykł raczej do pługa niż do jazdy pod wierzchem. - Pozwoliłaś chłopcu sobą powodować - odezwał się w końcu, gdy zostawiali za sobą ślad wzbitych w powietrze przez chirra i Towarzyszy liści. - To nieprawda. Zatruta studnia w tych stronach to poważna sprawa. Wskazuje, że sprawy wymknęły się spod kontroli. Chciałbyś wziąć na swoje sumienie zabitych z powodu tego, że zmarudziliśmy jeden dzień, kupując zapasy? - Jej szept zabrzmiał gniewnie. Wzruszył ramionami. - Moja opinia nie ma znaczenia. Ty wydajesz rozkazy. Zawrzał w niej gniew. Ostatnimi czasy spierali się często, czasami przemieniało się to w coś więcej niż spór. Kris niekiedy wydawał się oponować, kierując się wyłącznie uporem. - Ty łotrze! - wyrzuciła z siebie, gdy uświadomiła sobie powody jego zachowania. Chłopiec obejrzał się za siebie z przestrachem. Zniżyła głos. - Sprzeciwiasz mi się, by się przekonać, czy mną można powodować, prawda? Uśmiechnął się smętnie. - Wybacz, kochana. Takie między innymi otrzymałem rozkazy; włącznie z fabrykowaniem uczuć, ponieważ mogą je odbierać twe zmysły. Musisz sobie to uświadomić, że kto jak kto, ale twój mentor mógłby najłatwiej zniekształcać twoje decyzje. Jednak teraz wiesz już... - Czy mógłbyś zaprzestać przyprawiać mnie o ból głowy - ucięła cierpko. - Teraz musimy zająć się naszymi obowiązkami. - Mogłaś wykorzystać tam swój Dar - powiedział, gdy już udało im się położyć na swym posłaniu.
Mieli za sobą długą, trudną jazdę w bezksiężycową, mroźną noc, zanim dotarli do Stanicy po załagodzeniu waśni. Mnóstwo czasu strawili na dyplomatycznych zabiegach. - Wciąż... wciąż jeszcze nie udało mi się rozwiązać problemów etycznych - odparła, cedząc słowa powoli. - Posiadanie Daru i lawina ludzkich uczuć, walących się na moją głowę, już wystarczy. Naprawdę wciąż jeszcze nie wiem, w jakiej sytuacji usprawiedliwione jest użycie Daru. - Do licha. A gdyby tylko w ten sposób można było uporać się z tą waśnią? Jak postąpiłabyś wtedy? - Kris był zaniepokojony. Bał się, że jeśliby w nagłym wypadku jedynym wyjściem było użycie jej Daru, mogłaby nie zrobić nic. Rozważając zaś ofensywne jego wykorzystanie, możliwość tego, że palcem nie kiwnie, była jeszcze większa. - Nie mam pojęcia. - Oparła głowę na jego ramieniu i długo milczała. - Jedyni ludzie, o których wiem, że są uczuleni na Empatię, to Uzdrowiciele, a oni nigdy nie są stawiani w sytuacjach, z jakimi ja się muszę mierzyć. Gdzie leży granica? Westchnął i przytulił ją do siebie. Jedynie w ten sposób mógł dodać jej otuchy. - Ja też nie wiem, ptaszyno. Po prostu nie wiem. Kris przytulił obolałą głowę do zimnego, kamiennego okapu nad kominkiem w Stanicy. Miniony dzień nie należał do udanych. Pogłoski o Talii rozprzestrzeniły się już wszędzie. Choć nie po raz pierwszy odwiedzili Pole Langenów, mieszkańcy osady odnieśli się do niej nieufnie, z lekką obawą, nierzadko zakładając talizmany strzegące przed złym okiem. Najwyraźniej nie dowierzali jej wyrokom i zdolnościom. Talia nic nie dała po sobie poznać: była pewna siebie, inteligentna, sprawiała wrażenie, że można jej ufać bez zastrzeżeń, pomimo tego - o czym Kris wiedział - że aż trzęsła się w środku od chwili, gdy przekroczyli bramy mieściny. Takim sytuacjom musiała stawić czoło raz po raz, za każdym razem, gdy wjeżdżali do kolejnej osady. Poczuł na swym ramieniu dłoń Talii. - To mnie powinna rozboleć od tego głowa - powiedziała cicho - a nie ciebie. - Do kroćset, chciałbym, byś mi pozwoliła coś z tym zrobić... - Co? Co możesz na to poradzić? Zrobić im wykład? Muszę zdobyć ich zaufanie, muszę podbić ich serca tak, by ich nieufność ośmieszyła ich we własnych oczach. - Mógłbym postarać się, by wyglądało na to, iż to ja przewodzę. - Och, co za znakomity pomysł. A wtedy zaczną się natychmiast głowić, czy ja nie powoduję tobą jak kukiełką - odparła z goryczą w głosie. - Wtedy mógłbym stanąć w twojej obronie, do kroćset! - odpowiedział równie gniewnie. Wlepili w siebie rozgniewane oczy jak dwa rozłoszczone
koty. Spuściwszy wzrok, Talia rozładowała napięcie. Kris poszedł za jej spojrzeniem i ujrzał, jak kurczowo zaciska dłonie w pięści. - Do licha. Zamierzałam cię tylko pokrzepić - powiedziała zmartwiona. - O bogowie, przez to, że moje osłony są takie kapryśne, i wciąż muszę sobie radzić z tą samą sytuacją, jestem jak zbyt wysoko nastrojona struna harfy. Kris z wysiłkiem rozluźnił napięte mięśnie i własne, zwinięte w pięści dłonie. - Nie powinienem cię prowokować. Musisz stawić temu czoło i wygrać bez niczyjej pomocy. Lecz, wziąwszy pod uwagę nasze uczucia, obojgu nam daje się to we znaki, i trudno mi jest poskromić chęć przyjścia z pomocą. - To dlatego cię kochani, pawiu - powiedziała, ujmując jego twarz w obie ręce i całując go. - I, na Niebiosa! Czekajże no... to był taki zły dzień. Zupełnie wyleciało mi z głowy! Wlepił w nią zaintrygowany wzrok, gdy wybiegła ze Stanicy, by za chwilę wrócić, strzepując z ramienia śnieg. - Schowałam to do sakwy przy siodle, by nie zapomnieć, i masz ci los, zapomniałam! Wcisnęła mu w dłoń malutkie zawiniątko. - Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Urodzin. - Jak się tego... - Był zaskoczony. - Ja... - Rozpakuj, głuptasie! - Wydawała się niezwykle z siebie zadowolona. Była to obrączka, dokładnie taka sama jak ta, którą sprezentował jej przed kilku miesiącami. - Ja... - Wzruszenie ścisnęło go za gardło. - Nie zasłużyłem na to. - A juści! Zasłużyłeś na tuzin takich i więcej, pomimo ponawiania przez ciebie raz na tydzień prób zmuszenia mnie, bym ciebie ubiła... - Tylko raz na tydzień? - rzekł i zdobył się na uśmiech. - Poprawiasz się, albo ja. Nie zapomniałam o świeżej parze przepiórek, placku miodowym i butelce wybornego wina. - Objęła go, stanęła na palcach i pocałowała w sam koniuszek nosa, Zatem urządzimy prawdziwe obchody Dnia Urodzin, czy nie? Zbliżała się mieścina, która napawała ją największym lękiem - Struga Hevena. W ciągu całej podróży nie przydarzył się im tak piękny, zimowy dzień. Mroźne powietrze było krystalicznie przejrzyste, a światło słońca tak czyste, że wydawało się białe. Bezchmurne, intensywnie błękitne niebo stanowiło piękne tło dla pozbawionych liści białych gałęzi zagajnika brzozowego, przez który jechali. Leżący na ziemi śnieg iskrzył się. Czyste, szczypiące powietrze smakowało niemal jak oziębione wino. Talia poczuła się pokrzepiona tak pogodnym dniem, nie miała powodu myśleć, że mieszkańcy Strugi Hevena okażą się gorsi od innych, z którymi miała dotąd do czynienia. Nie wiadomo było nawet, czy ktokolwiek poza starym skąpcem i jego żoną przypomni sobie ją albo to, że dopuściła, by przeżywane trudności osobiste odciągnęły jej uwagę od czegoś, co mogło się rozwinąć w poważną sytuację.
Znajdowali się o kilka mil od Strugi Hevena, kiedy Talia zderzyła się nagle z prawdziwą ścianą strachu, bólu i wściekłości. Zakołysała się w siodle i aż poszarzała na twarzy, gdy Kris rzucił się, by podtrzymać ją w siodle. Kiedy przyszła do siebie, czuła się jak po uderzeniu młotem bojowym. Kris podtrzymywał ją w dalszym ciągu, nie dopuszczając, by zleciała z siodła. - Krisie - wydyszała. - Sięgnij Wzrokiem do Strugi Hevena... Teraz ona musiała go podtrzymywać, podczas gdy wprowadzał się w głęboki trans. W jej głowie wciąż jeszcze rozbrzmiewało echo straszliwego żalu i gwałtownych uczuć, z którymi się zderzyła, by je uciszyć oddychała głęboko, wciągając długie hausty mroźnego powietrza. Zatrzasnęła osłony myśli, które po raz pierwszy zamknęły się z pełną siłą. Wydawało się, że Kris ledwo pogrążył się w transie, a już wydobywał się z niego w wielkim pośpiechu, mrugając zdezorientowany powiekami. - Północni najeźdźcy... - powiedział z wysiłkiem, a jego myśli wciąż jeszcze tonęły w wywołanej transem mgle - ... w jaki sposób przedarli się przez Żale... - Eto licha! A najbliższa pomoc oddalona jest o dwa dni jazdy. Ilu? - Piętnastu, może dwudziestu. - Niezbyt wielu jak dla nas. Nie wydaje mi się... - Miałem nadzieję, że nie będziesz musiała oglądać walki podczas całej praktyki powiedział z wahaniem. Zeskoczyła z grzbietu Rolana i po skrzypiącym śniegu podeszła do chirra. - Nie mamy wyboru. Musimy się tym zająć. - Talio, ja jestem zwykłym Heroldem, lecz ty jesteś jedynym Osobistym Królowej, jakiego mamy... - A także lepszym łucznikiem od ciebie - powiedziała krótko i, wyciągnąwszy spośród jego bagaży miecz i sztylet, podała mu je ponad kudłatym grzbietem chirra. - Jeśli to ma poprawić twoje samopoczucie, obiecuję nie dopuścić do walki wręcz, chyba że nie będę miała innego wyjścia. Jednak przekazałeś mi dowództwo i o ile nie zmienisz zdania - idę. Dziesięciu czy piętnastu to niezbyt wiele dla nas obojga, lecz dla jednego mogłoby okazać się, że jest ich zbyt dużo. - Dobrze. - Kris przypasał swą broń, a Talia odprowadziła chirra na pobocze drogi. Przy wtórze skrzypiącego śniegu ukryła je w wiecznie zielonej gęstwinie, poza zasięgiem wzroku z drogi, i tam spętała je mocno; uderzył ją w nozdrza zapach zgniecionego igliwia. Wróciła tą samą drogą, rozbijając śnieżne grudy na puch i zacierając ślady stóp gałęzią. Położyła dłoń w rękawicy na szyi Rolana, który stał owiany parą własnego oddechu w zimnym powietrzu. - Powiedz im, by poczekały tam do wieczora, kochany - wymamrotała. - Jeśli nie wrócimy,
mogą się zerwać i wrócić do wioski, którą odwiedziliśmy ostatnio. Rolan parsknął, kłęby pary buchnęły i zawisły przed jego nozdrzami, po czym wpatrzył się nieruchomym wzrokiem w zieloną gęstwinę. - Gotowy? Podrzucił łbem. - A ty? - Spojrzała na Krisa, który czekał z pobladłą twarzą i posępnym wyrazem na mocno zaciśniętych ustach. - Lepiej pośpieszmy się. Niewiele im brakowało do przełamania bramy. Zdjęła dzwoneczki z obu uździenic i susem usadowiła się w siodle, przy wtórze skrzypiącej skóry. •
Zatem do dzieła.
Nie wysilali się, by zachowywać się cicho podczas jazdy, po prostu pozwolili Towarzyszom pędzić galopem, starając się jakoś utrzymać w siodle. Białe wzgórza i czarne drzewa migały im przed oczami. Towarzysze dwa razy przesadziły powalone drzewa, których mieszkańcy wioski nie zdążyli usunąć z drogi. Gdy wjechali na ostatnie wzgórze, ujrzeli w świetle
słońca,
w
jakich
tarapatach
znalazła
się
wioska.
Na tle zdeptanego śniegu odcinały się ostre plamy: czarnego popiołu, pomarańczowych płomieni i czerwonej krwi.
Gdy nadciągnęli galopem, najeźdźcy właśnie wyłamali bramę w palisadzie. Wzniesione wysoko wielkie, żelazne siekiery spadały na skrzydła bramy, łupiąc w nie z tępym odgłosem. Hałas wywołany przez najeźdźców zagłuszył nadejście dwóch Heroldów. Słychać było jedynie uderzenia siekier o drewno i okrzyki wojenne rabusiów. Trzy czy cztery ciała leżały u stóp palisady, ich krew wsiąkała w śnieg, na który padli. Brama ustąpiła dokładnie w chwili, gdy Heroldowie znaleźli się w zasięgu skutecznego strzału z łuku. Większość najeźdźców wbiegła do środka wioski i na zewnątrz została ich tylko garstka. Talia z ulgą stwierdziła, że są uzbrojeni tylko w ręczną broń i nie mają ani jednego łuku. Rolan zarył się kopytami - jadąc na nich jak na saniach - w ziemię, wzbijając kurzawę śniegu. Talia, nie patrząc, wyciągnęła z wiszącego przy siodle kołczanu strzałę i nasadziła na cięciwę. Wycelowała wzdłuż brzechwy. Ze zdziwieniem stwierdziła, jak spokojne ł pewne są jej ręce. Krzyknęła. Jej wysoki, młody głos przebił się ponad niskim pomrukiem najeźdźców. Odwrócili się. Odnalazła cel niemal instynktownie, blady punkcik skóry ponad postrzępionym, ciemny futrem i zwolniła cięciwę. Strzała wbiła się jednemu z napastników prosto w gardło. Złapał ją i karmazynowa krew wypłynęła mu spomiędzy palców, plamiąc śnieg u jego stóp. A potem upadł, lecz Talia szukała już następnego celu; nie miała czasu na zebranie myśli, zdając się na wytrenowane odruchy. Dwie następne strzały Talii odbiły się, nie wyrządzając szkody, od skórzanego napierśnika i połupanej, drewnianej tarczy. Kris, nie zatrzymując się, przegalopował na Tantrisie obok niej, szarżując prosto w wyłom, gdzie przedtem znajdowała się brama, podczas gdy rabusie musieli
chronić się przed strzałami Talii. Bezspornie postanowili zająć się Heroldem, który został na zewnątrz palisady, i natarli na Talię. Udał jej się kolejny strzał, tym razem trafiła napastnika w prawe oko. Gdy upadał, Rolan ostrzegł ją, że musi ruszyć się z miejsca. Mocno objęła jego tułów nogami i Towarzysz obrócił się na zadnich kopytach i ruszył galopem po wymieszanym z błotem śniegu dookoła palisady. Oddaliwszy się nieco, zawrócił ponownie, aż mu się nieco zadnie nogi rozjechały, a grzywa smagnęła Talię w pierś. Miała już przygotowaną, nasadzoną na cięciwę, strzałę, wycelowała i powaliła trzeciego mocnym uderzeniem w pierś, w miejsce, gdzie nie uzupełnił utraconej płytki zbroi. Podmuch wiatru przeniósł nad palisadą obłoczek gryzącego dymu. Talia zakrztusiła się i oczy zaszły jej łzami, gdy chwytała kolejną strzałę. Pozostało jeszcze trzech mężów. Nacierali z wyciem, ich brody ociekały śliną, na ustach mieli pianę. Jej palce natrafiły na jeszcze jedną brzechwę w szybko opróżnianym kołczanie. Okutany w obtłuszczoną niedźwiedzią skórę, najbliższy niej napastnik zatrzymał się i zamierzył się do rzutu siekierą. To wystarczyło Talii do wycelowania i zwolnienia cięciwy. Strzała zmiotła go, godząc w gardziel. Zamachnął się dziko siekierą, trafiając w palisadę, i osunął na ziemię. Wtedy Rolan ruszył do szarży na pozostałą przy życiu parę. Talia trzymała się go kurczowo obolałymi nogami i ręką, w której ściskała łuk, gdy wspiął się na zadnie kopyta, by przednimi uderzyć w głowę pierwszego rabusia, który stanął mu na drodze. Rozległ się okropny dźwięk, przypominający pękanie melona. Przy uderzeniu Talia poczuła wstrząs i usłyszała jęk zaskoczenia. Zapach krwi, stęchłego potu i łoju, zapach strachu uderzył w jej nozdrza. Ostatni z napastników znajdował się zbyt blisko, by strzelać do niego z łuku. Talia sięgnęła do pasa, wydobyła sztylet i cisnęła go z bliskiej odległości. Ten napastnik nie miał na sobie napierśnika. Stanął jak wryty z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, miecz wypadł mu ze zmartwiałej dłoni, wolną ręką sięgnął do piersi. Spuścił wzrok i patrzył ogłupiały na sterczący mu spomiędzy żeber sztylet, a potem oczy zaszły mu bielmem i upadł. Rolan pognał galopem w kierunku bramy. Talia obejrzała się przez ramię, czy zobaczy tam wrogów, i ujrzała, że zostawiają na śniegu krwawy trop końskich kopyt. W obrębie palisady przywitał ją chaos: płonęły chaty, mieszkańcy krzyczeli rozpaczliwie. Wbiegli, tętniąc kopytami, i zatrzymali się na chwilę zdezorientowani dymem i panującym wokoło przerażeniem. Talia instynktownie wyczuła raczej niż zobaczyła oszalałego ze strachu wołu, który biegł na oślep jedyną ulicą, kątem oka dostrzegła uciekające dziecko, biegnące wprost na niego. Rolan odpowiedział na jej znak, zawrócił z gwałtownością, od której trzeszczały stawy, i skoczył w przód. Talia pochyliła się w siodle, przywierając do łęku, i poderwała dziecko z ziemi, a Rolan barkiem odepchnął szarżujące zwierzę i skoczył ponownie, co pozwoliło Talii postawić dziecko na schodkach do chaty. Krisa nigdzie nie było widać, ale i po najeźdźcach żaden ślad nie pozostał.
Talia zeskoczyła z siodła na ziemię i zaczęła zaganiać oszalałych ze strachu mieszkańców, równocześnie uspokajając ich za pomocą swego Daru i organizując w drużynę strażacką. Przez cały czas musiała trzymać się w ryzach, by nie uciec w poszukiwaniu jakiejś spokojnej, ciemnej nory, w której ulżyłaby swym rozedrganym nerwom. Wciąż widziała przed sobą rozszerzone zdziwieniem oczy, czuła strach i ból, ale na zewnątrz osłon, które chroniły jej myśli. Nie miała czasu do namysłu, musiała działać i modlić się, by nie zawiodły ją jej osłony, nie miała bowiem pojęcia, co by zrobiła przygnieciona takim brzemieniem. Gdy przygasały już pierwsze pożary, pojawił się Kris, z twarzą osmoloną dymem, w splamionym obficie krwią białym odzieniu. Z jego oczu wyzierała apatia. Obok niego szedł Tantris, potykając się. Talia opuściła drużynę strażacką, która sama mogła uporać się z tym, co jeszcze się tliło, w tej samej chwili, w której śladem Krisa nadeszli wiwatujący mieszkańcy, wymachujący oblepionymi od posoki sierpami i oskardami. Talia podeszła do niego, kulejąc. Dopiero teraz stwierdziła, że naciągnęła ścięgna w lewej kostce i prawym ramieniu. Musiało się to stać, kiedy złapała dziecko. Kris podniósł oczy i ujrzała w nich odbicie tego samego smutku, który dręczył jej serce. Wyjęła mu okrwawiony miecz z bezwładnej ręki, walcząc z ogarniającym ją obrzydzeniem, i dotknęła jego dłoni, mając nadzieję, że przyniesie mu ulgę, której sama jeszcze nie mogła poczuć. Westchnął i, zatoczywszy się, wsparł się na swym Towarzyszu. Tantris był tak samo zbryzgany krwią jak Rolan, a do tego odniósł płytką ranę wzdłuż jednej łopatki. - Nie chcieli się poddać, nie chcieli uciec - powiedział Kris głosem ochrypłym od dymu i zdartym od krzyku. - Nie wiem dlaczego. Uzdrowiciel nie żyje, tak samo ta biedna, oszalała dziewka. Oprócz nich jest jeszcze około dziesięciu zabitych i dwa razy tylu rannych. Bogom niech będą dzięki za to, że nie ma wśród nich dzieci. Nasze znajome małżeństwo spłonęło żywcem, próbując ratować swe kury. Na przeciwnym krańcu osady z dymem poszły trzy chaty... - Patrzył nieruchomym wzrokiem na wiwatujących i rozradowanych mieszkańców, tańczących niezdarnie w skrwawionym, wymieszanym z błotem śniegu. - Im się wydaje, że to koniec walki. O bogini, to dopiero początek. Spiżarnie są zniszczone, chaty spalone, a surowa zima za pasem... - To... to nie tak jak w balladach, prawda? - Nie - westchnął, brudną dłonią przecierając powieki. - Nigdy nie jest tak jak w balladach..jest przed nami zadanie do wykonania. - Zatem wracajmy po chirra i do dzieła. Ich drugi pobyt w Rozdrożach wprawił ich dla odmiany nieomalże w zakłopotanie. Krisa witano jak bohatera za to, że został w wiosce, by opiekować się rannymi, podczas gdy Talia udała
się po pomoc. Trzeba było przypomnieć mieszkańcom o prawach rządzących zachowaniem się Heroldów na patrolu, gdyż inaczej podejmowano by ich ucztą we wszystkich gospodarstwach po kolei, spaliby w najwygodniejszych wioskowych łożach, a podarunków chirra nie byłyby w stanie unieść na grzbiecie. Ten pobyt podziałał na nich pokrzepiająco. W Rozdrożach ani razu nie założono ostentacyjnie talizmanów chroniących przed urokami i Talia przestała spotykać się na każdym kroku z dziwnymi, rzucanymi spod oka spojrzeniami. Na dodatek osłony myśli przestały kaprysić i nie zawiodły jej ani razu... Zatrzymali się w Jagodowym Zakątku u Tedrika, który na ich widok wprost nie posiadał się z radości. Dwa spędzone w gościnie u niego dni - i możliwość wyżalenia się na ramieniu kogoś, kto rozumiał ich ból - pozwoliły im całkowicie wydobrzeć. Gdy znów mogli oddać się zwyczajnej rozmowie, Tedric radośnie napomknął - jak dziecko ucieszone z podarowanej zabawki - że od czasu ich pierwszej wizyty wędrujący Bardowie zatrzymują się u niego na noc, i że zazwyczaj nawet miesiąc nie zdąży upłynąć, by któryś nie omieszkał zawitać w jego progi. Kris przypomniał sobie o swoim raporcie i uśmiechnął się pod wąsem. Maeven Pogodowa Wiedźma i jej adoptowane dziecko mieli się jak najlepiej. Jej przepowiednie stały się jeszcze trafniejsze. Wdzięczni mieszkańcy Jagodowego Zakątka oddawali jej część własnych zbiorów po żniwach z obawy, by głód lub też jaki wypadek przy pracy w polu nie naraził jej Daru na szwank. Co więcej, tutejsza kapłanka Astery postanowiła uczynić z niej swą następczynię i przyjęła na naukę. A osłony myśli Talii były mocne i szczelne. Zatrzymując się na ostatnich przystankach w patrolowanym przez siebie obwodzie, jechali otoczeni wiosennymi liśćmi, które dopiero co wykluły się z pękających pąków. Wielkimi krokami zbliżał się Dzień Wiosennego Zrównania Dnia z Nocą, za niewiele ponad miesiąc mieli przekazać swoje chirra innemu Heroldowi, przydzielonemu do tego obwodu, i wyruszą w powrotną podróż do Kolegium. To był koniec, nieomalże koniec. Talia czuła, że odzyskała panowanie nad sobą i jest tak pewna siebie jak nigdy przedtem. Osłony szczelnie chroniły jej myśli i były mocniejsze. O gdybyż tylko mogła... Gdybyż mogła zmniejszyć dręczące ją wątpliwości, które wciąż mąciły jej myśli... Co jest prawe, a co nie? To pytanie bez odpowiedzi spędzało jej sen z powiek, zmuszało do wpatrywania się w ciemność długo po tym, jak u jej boku Kris zapadał w sen; bo - jeśliby samodzielnie nie znalazła rozwiązania - czy ośmieli się kiedykolwiek korzystać ze swego wrodzonego Daru, nie tylko w
skrajnych przypadkach. Przybyłe niedawno z południa ptaki świergotały w krzewach okrytych pączkami liści; wydawało się, że drzewa spowija mgiełka zieleni. Talia nie spodziewała się żadnych kłopotów, a więc gdy Kris poprosił ją, by rozmyślnie uchyliła swych strzegących myśli zasłon i wybiegła zmysłami aż po Zachodnie Rogatki to, co tam zastała, zaskoczyło ją zupełnie; zachwiała się jak od potężnego ciosu w głowę, pchnięta w przód napotkanymi tam emocjami. Kris spiął Tantrisa i skoczył do jej boku, by uchronić przed upadkiem z siodła, gdy ona starała się wydobyć się z oszołomienia i zmusić do jasnego myślenia, potrząsając głową. - Co to? - zapytał zaniepokojony. - To nie może być... - Tym razem to nie są najeźdźcy, ale jest źle. Śmierć, i przyjdzie jeszcze raz, jeśli nie przybędziemy na czas - odparła. - Poprowadź chirra, ja pojadę przodem. Poderwała Rolana do najszybszego galopu, zostawiając za plecami Krisa ze zwierzętami jucznymi na postronku. Pędzili, biel ich strojów migotowała pomiędzy drzewami, jakby zaborczy duch zimy nagle postanowił najechać wiosnę. Zmrużyła powieki, czując na twarzy podmuch zielonego wiatru i smaganie grzywy Rolana, starając się jakoś poukładać odbierane obrazy. Jej myśl otarła się o straszliwą, bezmyślną brutalność tłuszczy i strach biorący się z dwóch źródeł: lęku ściganego i przerażenia osoby, która zaniechała już wszelkiej nadziei; a wszystko podszyte nikczemnym, majaczącym złowieszczo, rozkoszującym się złem. Poprzez tętent kopyt Rolana usłyszała wrzask tłumu, gdy zbliżyła się do ciemnoczerwonego muru otaczające Zachodnie Rogatki - mocnego, pięknego przykładu rzemieślniczej zręczności murarzy, wychylającego się spoza bladozielonej mgiełki otwierających się liści. Usłyszała jeżący włosy na karku pomnik, zanim ujrzała zgromadzony ludzki motłoch, z którego gardeł pochodził. Nie musiała wprowadzić się w trans, by odczuć wzburzone emocje. Na szczęście miłościwa Pani przeszkodziła im dotąd dopaść ofiary; Talia niemal na języku wyczuwała jej strach, jednak nie była to panika istoty, która wpadła już myśliwym w łapy. Gdy pojawiła się przed tłuszczą, pojedyncza postać wyprysnęła spod osłony bram miejskich i śmignęła w wyścigu o życie wprost na nią, wzbijając stopami żółte obłoczki kurzu z ulicy. Na ten widok tłum zawył i w pościgu wylał się przez otwarte wrota. Wydawało się, że uciekający gotowy jest rzucić się Rolanowi pod kopyta, byleby tylko zbliżyć się do Talii. Dzięki zręczności, którą wpoiła im Keren, niemal tak dokładnie, jakby wypalała im ją rozpalonym żelazem, Talia ominęła go i zawróciła Rolana, zataczając dookoła uciekającego ciasne koło, tak by Towarzysz swym ciałem mógł odgrodzić go przed ścigającymi. Nieznajomy uchwycił się gałki przy siodle tak kurczowo, że zbielały mu kostki u placów i wydyszał: - Sprawiedliwości...
Talia pozostała w siodle, pewna, że gdyby zawiodły wszelkie zabiegi, zdoła wciągnąć go za plecy i unieść ze sobą, zanim ktokolwiek z motłochu zdąży kiwnąć palcem. Jednak na widok Towarzysza i jej uniformu, którego nie można było pomylić z żadnym innym, tłum zwolnił kroku, a zbici z tropu ludzie zaczęli coś do siebie pomrukiwać. W końcu stanęli w odległości kilkunastu stóp, zaś kiedy Talia zwróciła się do nich, zamilkli zupełnie. - Dlaczego rzuciliście się za tym człowiekiem w śmiertelny pościg? - odezwała się rozkazująco, podnosząc głos tak, by stał się wyraźny jak dźwięk kornetu. W zebranej przed nią gromadzie ludzi nastąpiło niespokojne poruszenie. W końcu przed wszystkich wystąpił jakiś mężczyzna - sądząc po odzieniu z przedniej wełny, w ciemnobrązowym kolorze, i lnianych koszul żył w dobrobycie i nie był rolnikiem. - Ten kupiec jest mordercą, Heroldzie - rzekł - przybyłym z obcego kraju i mordercą. Myślimy dać mu to, na co zasłużył. - Nie... - Uczepiony jej siodła nieszczęśnik z trudem chwytał powietrze, oliwkowa skóra na twarzy stała się bladożółta, duże ciemne oczy rozszerzył strach. - Kupcem, tak... i przybyszem z obcej krainy, ale nie mordercą. Na to przysięgam. Na te słowa z tłumu wzbił się gniewny pomruk. - Stać! - rozkazała Talia gromkim głosem, uniemożliwiając gromadzie ponowne stopienie się w motłoch. - Fakt, że jest się przybyszem zza granicy, nie jest przestępstwem, a Królewskie prawo gwarantuje sprawiedliwość Heroldów każdemu na ziemiach tego królestwa, kto zwróci się o nią. Ten oto człek zażądał tego ode mnie i ja sprawię, że sprawiedliwości stanie się zadość. Nazywasz go mordercą, czy ktokolwiek z zebranych tu widział go, jak zabija? - Trup leżał na jego wozie i jeszcze był ciepły! - zaprotestował rzecznik tłumu, niespokojnie podkręcając wąsa. - I co z tego? Czy wóz był tak zabezpieczony, by nikt oprócz tego kupca nie mógł wspiąć się na niego? Nie? Zatem skąd bierze się w was pewność, że ciało nie zostało tam podrzucone, by zwrócić podejrzenie na niego - obcego przybysza, co już i tak budziło waszą nieufność? Rozczarowanie, którego nie omieszkała zauważyć, było wskazówką, że nic takiego nie przyszło im do głowy. Nie byli to źli ludzie - owa nić skrytego zła, na którą natknęły się jej zmysły, nie biegła do żadnego członka stojącej przed nią gromady - po prostu postępowali bezmyślnie, łatwo dawali powodować sobą, uniesieni owczą mentalnością motłochu. W obliczu kogoś, kto skłonił ich do myślenia, opuściła ich żądza zaspokojenia pragnienia krwi. - Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem, albo wcale - powiedziała stanowczo. - Niech każdy mąż, każda niewiasta i dziecko - wszyscy, którzy nie są przywiązani do łoża - zbiorą się na miejscowym placu. Od tej chwili nikt z was nie stoi poza podejrzeniem. I tamże niech przyniosą do mnie ciało.
Kurczowo wczepiony w łęk jej siodła mężczyzna powoli odzyskiwał oddech, wracała mu odwaga. - Doszły mych uszu wieści o was, pani Heroldzie - powiedział, najwyraźniej zdenerwowany, gdyż kropelki potu zaczęły teraz występować na jego szerokie czoło; jednak równie widocznym było, że stara się jej zaufać. - Przysięgam ci, że nie popełniłem tak nikczemnego występku. Gotowem na tortury, jeśli taka twa wola. - Nie będzie żadnych tortur. I jeśli jesteś niewinny, nie masz się czego obawiać - cicho odezwała się Talia. - Nie wiem, cóżeś ty o nas słyszał, lecz składani solenną obietnicę, że spotka cię to, o co prosiłeś: sprawiedliwość. Kupiec szedł obok niej, gdy przekroczyła na Rolanie bramę mieściny. Potem minęła okazałe, masywne domy z cegły i wjechała na brukowany kocimi łbami rynek. Tak jak rozkazała, wszyscy zdolni do pracy mieszkańcy stawili się jak jeden mąż, zostawiwszy dla niej puste miejsce w samym środku. Tam też złożono długi tobołek zawinięty w ciemną tkaninę - ofiarę zbrodni. Talia wybrała tuzin krzepkich z wyglądu obywateli w ochronnych okularach kamieniarzy i upewniła się, wykorzystując swój Dar, że nie mogliby mieć nic do czynienia ze zbrodnią, gdyż wszyscy zajęci byli przy poszerzaniu murów obronnych. Rozstawiła ich, uzbrojonych w pałki, jak strażników przy wylotach z ryneczku, nie mając ochoty zezwolić, by zabójca, zorientowawszy się, iż chwila jego zdemaskowania nieuchronnie się zbliża, podjął udaną próbę ucieczki. A potem odsłoniła tkaninę. Ujrzała okrutnie pobitą młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę, której ktoś przetrącił kark. Była piękna, miała na sobie przyzwoite odzienie, jeszcze nie znoszone, które jednakże rozerwane, wisiało w strzępach w wielu miejscach. Ktoś dopuścił się tego gwałtu i brutalności, lecz zmysły Talii nie wyczuwały w kupcu z obcej krainy nic, co wskazywałoby, iż to jego mózg popchnął go do zatłuczenia dziewczyny na śmierć; Natomiast zbrodnię tę łączyła nić ze złem, które Talia odkryła, zanim stanęła na drodze ludzkiej tłuszczy. - Czyim ona była dzieckiem? - zapytała, zostawiwszy sobie czas na uspokojenie nerwów. - To moja pasierbica. - Spomiędzy zebranych wysunął się brodaty mężczyzna o kanciastej szczęce, surowej twarzy i nieprzeniknionych, niebieskich oczach. Talia zwróciła uwagę, że nie użył honorowego tytułu “Herolda”. Mogło to mieć wielkie znaczenie lub zgoła żadnego. - Kto ją odnalazł i kiedy? - Jakąś godzinę temu, Heroldzie - odezwała się szczuplutka, siwiejąca kobiecina w ubrudzonym mąką fartuchu. - To mój chłopak ją odnalazł. Posłałam go do kupca z grosiwem, by zapłacił za to, co na moją prośbę kupiec dla mnie odłożył. - Wypchnęła teraz przed siebie kościste piętnastoletnie mniej więcej pacholę o jasnych włosach, którego pozieleniała twarz świadczyła, iż walczy z nudnościami, - Powiedz mi, co zobaczyłeś. Opowiedz tak dokładnie, jak tylko pamiętasz - rozkazała
Talia. Powodowana litością przesunęła się, by zasłonić mu widok leżącego ciała. - Ma... - Przełknął głośno ślinę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Mama posłała mnie po sprawunki, tak jak to powiedziała: z grosiwem za jakieś fatałaszki, które kupiec miał dla niej zatrzymać. Kiedym stanął przy wozie, kupca na nim nie było, lecz przecie powiadał już dotąd tyle razy, byśmy, kiedy go nie ma, wchodzili do wozu i czekali na niego, to żem tak zrobił. W środku było cośkolwiek ciemno i potknąłem się o coś. Otworzyłem drzwi szeroko, coby widzieć, o co się przewracam. To była Karli.... - Głośno przełknął i zieleń na jego twarzy nabrała głębszego odcienia. - Myślałem, może zaniemogła, a może upiła się, i nią potrząsnąłem, lecz jeno jej głowa jakoś tak dziwnie się przekręciła... - Otarł dłoń o tunikę, w nieświadomym geście oczyszczenia ze zmazy, która, jak myślał, plamiła go od momentu dotknięcia nieboszczki. - Wystarczy - łagodnie przerwała mu Talia. Biedny dzieciak nigdy dotąd nie był świadkiem gwałtownej śmierci, nie mówiąc o fizycznym z nią kontakcie. Przypomniała sobie, co czuła po potyczce w Strudze Hevena i próbowała wzrokiem wyrazić swoje współczucie. - Czy ktokolwiek z was widział już kiedy dziewczynę razem z tym kupcem? Okazało się, że kilkoro z zebranych było świadkiem jej skrytych, szeptem prowadzonych rozmów z kupcem, które przerywali natychmiast, gdy zbliżano się do nich. Stopy niecierpliwie zaczęły szurać po bruku, w miarę jak przedłużało się przesłuchanie prowadzone przez nią tak cierpliwie i drobiazgowo, jak tylko mogła. Z obrzeży zgromadzonego tłumu dochodziły do niej jakieś szepty. Żałowała, że są one niezrozumiałe, gdyż mogło okazać się, że mają ważkie znaczenie dla sprawy. Mężczyzna, który - jak twierdził - był ojczymem dziewczyny, splunął gniewnie i przerwał jej. - Marnujemy czas! Każdy, kto ma uszy i oczy, widzi, że ten włóczęga ją zabił! Ani chybi, chciał ją posiąść, a potem zabił, gdy nie chciała mu być powolna; a jeśli uległa mu, to z lęku, że zmusi go do małżeństwa. Oczy Talii zwęziły się. Nie zabrzmiało to jak lament ogarniętego żałobą rodzica. - Ja jestem narzędziem królewskiej sprawiedliwości i to ja, nikt inny, decyduję o tym, czy marnujemy czas - odparła zimno. - Jak dotąd nie usłyszałam nic, co mogłoby obciążyć tego człeka, poza tym, że rozmawiał z dziewczyną. Jestem pewna, że zamieniła słowo z niejednym. Czyż nawet z tobą nie rozmawiała codziennie? Czy tylko z tego powodu masz być osobą podejrzaną? Czy to był wytwór jej wyobraźni, czy też zbladł on odrobinę? - A co ty powiesz, kupcze? - Czy mogę mówić całą prawdę? - odezwał się zapytany. Taki sposób odpowiedzi był nieoczekiwany.
- Dlaczego pytasz? - Bo nie chciałbym oczerniać nieboszczki w obecności jej krewnych, a to, co mam do powiedzenia, mogłoby się nie spotkać z przychylnością zebranych tutaj. - Zaczekajże no chwilę, kupcze - odparła i przymknęła oczy. Chwilę trwało, zanim wprowadziła się w trans i rzuciła Zaklęcie Prawdy. Zaklęcie składało się z dwóch części. Wszyscy Heroldowie - nawet ci, których Dar musnął zaledwie - byli zdolni rzucić pierwszą część zaklęcia, co powodowało, że głowę i ramiona pytanego spowijało lśnienie, niewidoczne dla niego, lecz dość wyraźne dla każdej innej osoby. Druga część zaklęcia - która wymagała już od rzucającego posiadania nie zwyczajnego Daru, lecz potężnego Daru “przekazu” - mogła, przywołana, zmusić pytanego do mówienia jedynie prawdy, bez względu na własne intencje. Talia mogła korzystać z Zaklęcia w obu formach i zrobiła to właśnie teraz. Kiedy niebieskawa poświata otoczyła głowę kupca, posłyszała odgłos nagle wciąganego do płuc powietrza, a potem westchnienia ulgi. Możliwe, że zebrani mieszkańcy nigdy w życiu nie mieli być świadkami rzucania Zaklęcia Prawdy, jednak słyszeli o nim na pewno; ufali jego mocy i temu, kto się nim posługiwał. - Nie obawiaj się powiedzieć mi całej prawdy. Dziewczyna jest już w Niebiosach i nie możesz jej skrzywdzić, a przecież występujesz w obronie swojego życia. - Tak, przyszła do mnie kilka razy - odezwał się. - Chciała, bym wziął ją ze sobą, kiedy stąd wyjadę. - Dlaczego? - zapytała Talia. - Bo chciała stąd uciec; od czego lub dlaczego, tego nie chciała wyjawić. Powiadała, że nikt nie uwierzyłby jej słowu. Najpierw ofiarowała mi pieniądze, jednak nie chciałem narażać na szwank mego interesu, gdyby ci ludzie wpadli w gniew; mimo wszystko - nalegała. W końcu przystałem na to, że “zniknie” na dzień przed moim odjazdem, by ludzie nie myśleli, iż mam z tym coś wspólnego. Jako zapłatę ofiarowała siebie - westchnął. - To był błąd, to prawda, lecz jam z krwi i kości, a ona była gładka. Nie wydawało mi się to złem, że zażyję przyjemności w zamian za udzielenie jej pomocy w ucieczce, czego pragnęła tak bardzo. Miałem spotkać się z nią na drodze, poza rogatkami osady jutro o zmierzchu. Ostatni raz zamieniliśmy słowo rankiem, od tamtej pory nie widziałem jej żywej. Przez cały czas poświata świeciła pełnym blaskiem, ani Talia nie poczuła upływu sił, co oznaczałoby, iż kupiec zmuszany jest do wyjawiania prawdy. Ludzie z natężeniem wpatrujący się w niebieską poświatę powtórnie westchnęli. Wszyscy pojęli, że kupiec nie mógł być winny, lecz jeśli nie on, to kto? - Kłamstwo! To wszystko kłamstwo! - Ojczym wyswobodził się spomiędzy stojących obok niego sąsiadów i rzucił się z nie skrywanym zamiarem uduszenia kupca gołymi rękami. Rolan
przysiadł na zadzie, stulił uszy i kłapnięciem zębami utrzymał go z dala, Talia tymczasem dobyła zza pasa sztyletu; wyciągana z pochwy stal zasyczała złowróżbnie. Nagle fala jego gniewu i - o tak! - strachu wywołała przed oczyma Talii scenę, która pomogła jej zrozumieć całą prawdę. - Zatrzymajcie go! - rozkazała, a kilku osiłków rzuciło się do przodu; mocne ręce przyszpiliły mężczyźnie ramiona do boków, pomimo że się opierał. Nie mogła oskarżyć go jedynie na podstawie tego, co ujrzała. Jednak opierając się na okruchach tego, co do niej docierało, przypuszczała, że nie będzie musiała tego robić. - Siostra Karli, gdzie ona jest? - zapytała Talia, a wiele rąk wypchnęło bladziutką, skuloną dziewczynkę przed front zebranych. Miała około czternastu lat, słodką, nieśmiałą twarzyczkę, ciemne oczy i włosy. - Nie chcę przymuszać cię do mówienia prawdy - powiedziała Talia miękkim głosem, którego nikt poza nimi dwiema nie mógł usłyszeć - jednak zrobię to, jeśli mnie do tego sprowokujesz. Czy powiesz prawdę o tym człeku, który mieni się waszym ojcem, i odejdziesz w pokoju? Dziewczynka - kuląca się, gdy wypchnięto ją z tłumu zebranych - na dźwięk uprzejmego głosu, którym Talia starała się dodać jej otuchy, wyraźnie ożywiła się, zaś ostatnie słowa ,4 odejdziesz w pokoju”, zdały się natchnąć ją odwagą. Wyprostowała się nieco i spojrzała z nienawiścią na swego ojczyma. - Tak! O tak! - Jej głos zadrżał, słychać w nim było bunt. - Powiem całą prawdę. To był on, to od niego, naszego tak zwanego ojca, Karli starała się uciec! A dlaczego? Bo od śmierci matki zmuszał nas, byśmy się z nim kładły - co noc! Oskarżycielskie słowa rozbrzmiały w ciszy, która nagle zapadła. Oszołomieni mieszkańcy osady patrzyli na dziewczynkę i jej ojczyma w zdumieniu. - Kłamliwa ladacznica! - Wrzask mężczyzny, zmagającego się z krępującymi jego ruchy dłońmi, zakłócił milczenie, które zapieczętowało usta zebranym. - Mówię prawdę i tylko prawdę! - odkrzyknęła do niego. Z jej szeroko rozwartych oczu wyzierał strach, gniew z domieszką wstydu. - Kiedy płakałyśmy, opierałyśmy się, bił nas, a potem nas gwałcił. Karli poprzysięgła, że ucieknie, lecz on się o tym dowiedział. Rzekł, że dostanie nauczkę za chodzenie własnymi ścieżkami. - Ona łże! - Czyżby? Zatem zamknijcie go na sześć miesięcy i zaczekajcie - zaśmiała się dziko. Wszyscy wiecie, iż od ostatniej zimy nie dopuścił, by jakikolwiek osobnik płci męskiej, który skończył pięć lat zbliżył się do mnie. Uciekłabym razem z Karli, lecz czy zarobiłabym choćby miedziaka z brzuchem rozdętym dzieckiem? Jego dzieckiem, jego bękartem! - Załamała się i
wybuchnęła histerycznym płaczem. Jakaś kobieta nie namyślając się, skoczyła do przodu i otuliła ją szalem w obronnym, matczynym geście, za tym przykładem poszli inni, tworząc dookoła nieszczęsnej dziewczynki okrąg, zasłaniając ją przed wzrokiem sprawcy jej nieszczęść, gromiąc go pełnymi nienawiści i wstrętu spojrzeniami. Talia stanęła z nim twarzą w twarz, drżąc z wściekłości i oburzenia, jednak w jakiś sposób opanowując ogarniające ją mdłości. - Ruszyłeś na poszukiwanie tego dziecka i ujrzałeś ją w towarzystwie kupca. Postanowiłeś dać jej nauczkę. Wpadłeś w złość, gdy okazała się nieposłuszna, myśląc iż w publicznym miejscu nic jej nie grozi. Zabiłeś ją, uprzednio bestialsko pobiwszy, a potem ukryłeś ciało w wozie kupca wiedząc, że to na niego spadnie wina, a jeśli zginie przed moim przybyciem, nikt dalej sprawy nie będzie roztrząsał w poszukiwaniu prawdziwego mordercy. Przeniosła na niego Zaklęcie Prawdy, nie przerywając oskarżycielskiej mowy; zmuszała go do wypowiedzenia skrywanych, prawdziwych myśli, gdy tylko otworzył usta. Okazało się to skuteczniejsze, niż śmiała przypuszczać. - Tak, a dlaczegóż by nie? Czyż nie karmiłem ich, nie odziewałem? Czyż nie jestem ich właścicielem? One należą do mnie, tak jak ta ladacznica ich matka! Umarła, zanim odwdzięczyła się za moje pieniądze, zatem, o bogowie, czyż one nie powinny zająć jej miejsca?! Umysł, który radził takie myśli, spowodował, że Talia poczuła nudności. Żadna kara nie wydawała się odpowiednia za to, czego on się dopuścił. Jakiś odległy zakątek jej mózgu pozostał obojętny - na zimno rozważała wszystko, czego się dowiedziała, i próbowała podjąć decyzję. Gniew i wstręt narastał w niej w stopniu, którego nie mogła już dłużej znieść, gdy nagle znalazła wyjście. Zmusiła mężczyznę do przyjęcia swych uczuć - nie było to łagodne dzielenie się, które łączyło ją z Krisem, lecz brutalny gwałt popełniany na zmysłach i umyśle. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałaby, że jest do czegoś takiego zdolna. A potem, w nagłym zwrocie, wciągnęła do tego związku jego pasierbicę i wtłoczyła mu pod czaszkę i jej wspomnienia, zmuszając go, by wszystkie bólem wypełnione doświadczenia dziewczynki stały się i jego udziałem. Zawył raz jeden, coś zagulgotało mu w gardle, zesztywniał, a potem upadł na kolana. Przerażeni strażnicy wypuścili go z rąk, lecz on nie był w stanie wykorzystać nadarzającej się okazji. Gdy poderwali go z ziemi, stanął, tocząc pianę z bezwładnie rozdziawionych ust; w jego oczach próżno byłoby doszukiwać się oznak zdrowego rozsądku. Talia zamknęła go w pętli: odtąd miał w nieskończoność przeżywać wszystkie te chwile, w których pasierbica padała jego ofiarą. Mieszkańcy wioski odruchowo cofnęli się od Talii o krok. Oto pokazała im, do czego zdolny jest jej Dar. - Heroldzie? - nieśmiało odezwał się jeden z mężczyzn, spozierając na nią z szacunkiem
zmieszanym ze strachem. Wiedzieli, że własnoręcznie wymierzyła mu karę, choć nie mieli pojęcia jak. - Co mamy z nim począć? - Według waszego uważania - odparła znużona - i zgodnie z waszymi obyczajami. Czy będzie żył, czy umrze, spotkała go zasłużona kara. Kiedy go odprowadzili, uwagę Talii zwróciła na siebie jedna z kobiet. - Heroldzie, doszły nas słuchy, że opanowałaś magię umysłu. Czy nie mogłabyś zrobić czegoś dla tego dziecka? I... ja jestem Średnią Żoną. Czy miałabyś nam za złe, gdyby ona “utraciła” to dziecko? Choć nie należę do Obdarzonych, nauczyłam się mego rzemiosła pośród Uzdrowicieli. Można by to zrobić, nie wyrządzając biedactwu krzywdy. “A teraz jagnię” - pomyślała Talia i skinęła głową. Ludzie powoli rozchodzili się milcząc, zbyt wstrząśnięci i zatrwożeni, by wymieniać choćby szepty. Zmęczona Talia, powłócząc nogami zbliżyła się do stłoczonych ciasno obok siebie kobiet i uklękła obok roztrzęsionej, łkającej dziewczynki. Rozluźniła się i zapadła w trans, po czym zaczęła ją badać tak, jak ją tego nauczyła Kerithwyn. Potrafiła “czytać”, jednak nie wiedziała, co począć w oparciu o zdobytą wiedzę. Było tak, jak podejrzewała: dziewczynka była zbyt młoda a ciałko jeszcze nie narodzonego zniekształcone. Zwróciła swą uwagę na mózg dziewczęcia i poczęła kłaść podwaliny uzdrowienia, które czas i odwaga dopełnią już bez dalszej pomocy z jej strony - ze wszystkich sił starając się narzucić zmysłom dziewczyny to, że nic z tego, co się wydarzyło, nie było jej winą. Na koniec wprowadziła dziecko w półtrans, w którym miała pozostawać przez kilka dni potrzebnych na to, by przynajmniej rany zadane jej ciału mogły się zagoić. Wstała i przeniknięta zmęczeniem do szpiku kości zwróciła się do Średniej Żony, - I tak doszłoby w końcu do tego, co proponowałaś. Jej ciało łatwiej zniesie to, jeśli stanie się to teraz. Nienawidzi swego brzemienia tak samo jak swego ojczyma. Oczyszczenie ciała przyniesie ulgę jej sercu. I powiedz jej, by nigdy siebie nie obwiniała za to, co ją spotkało. Mów jej tak długo, aż uwierzy. Kobieta skinęła głową bez słowa i wraz z innymi odprowadziła pół przytomną dziewczynkę do swego domu. Pozostał samotny kupiec. Patrzył na nią oczami, które wypełniała wdzięczność i łzy; bliskość jego czystego, normalnego umysłu podziałała na Talię niezwykle kojąco. W porównaniu z otwartym ściekiem, jakim okazały się zmysły ojczyma, jego mózg wydawał się zdrojem czystej, roziskrzonej wody. - Pani Heroldzie... - wyjąkał w końcu - ... me życie należy do ciebie. - Zatem zabieraj je i zrób coś dobrego, kupcze - odparła, wtulając twarz w szyję Rolana, czując jak łagodne muśnięcia myśli Towarzysza powoli oczyszczają jej skalany mózg. Odgłos kroków kupca ucichł w oddali.
Za to rozległ się tupot kopyt trzech zbliżających się koni. Nie można było się pomylić i wziąć tego za coś innego - to dzwoniły po bruku podkowy Towarzyszy, a wtórowały im z cicha kołyszące się delikatnie dzwoneczki przy uździe. “O Bogini, pomóż! - pomyślała. - Dość już tego, więcej znieść nie jestem w stanie”. Lecz odgłos kopyt nie ucichł. Posłyszała kroki i poczuła na ramionach dotyk rąk. Podniosła oczy. To był Kris. - Widziałem zakończenie, resztę opowiedziała mi Średnia Żona - powiedział cicho. - Ale... - Ale... byłaś sędzią i katem, Heroldzie - rozległ się obcy, kobiecy głos, który wiek zaostrzył, jednak nie osłabił. Talia sięgnęła wzrokiem Krisowi przez ramię, by ujrzeć dwie nieznajome twarze: kobiety mniej więcej w wieku Keren, tyle że kanciastej i mocnej budowy, oraz młodego mężczyzny starszego o rok, może dwa od Krisa o jasnobrązowej czuprynie. Oboje mieli wyszyte na rękawach uniformów srebrne strzały Posłanników Specjalnych Poruczeń. Byli to kurierzy, widocznie zmysły ich Towarzyszy ostrzegły ich o kłopotach i przybywali na pomoc. I oboje byli starszymi Heroldami. - Wykorzystałaś swój Dar, karząc tego człowieka, nieprawdaż? - zapytał młodzieniec z powagą malującą się na jego twarzy. - Tak - odparła Talia, odważnie patrząc mu w oczy. - Zrobiłam to. I postąpię podobnie, jeśli okoliczności będą tego wymagały. - Czy sądzisz, że takie użycie twego Daru było etyczne? - Czy zabijanie jeźdźców z łuku jest etycznym użyciem mych rąk? - zareplikowała. - To jest część mojej osoby, nie ma nade mną władzy. Podjęłam opartą na rozsądnych przesłankach, przemyślaną decyzję: jeśli człek ten kiedykolwiek uzna swą winę, a swe uczynki za występki, uwolni się z pęt, którymi go skrępowałam. Póki to się nie stanie, doświadczy na własnej skórze cierpienie, jakie zadawał swym ofiarom. Wydaje mi się, że jest to o niebo lepsze zadośćuczynienie za to, co robił, niż zamknięcie go w lochu lub stracenie. A więc wydałam wyrok i wymierzyłam odpowiednią do niego karę; teraz bronię mego postępowania i jeśli trzeba będzie, zrobię to ponownie. Zmierzyła oboje wzrokiem, w którym kryła się lekka przekora, by ku własnemu zaskoczeniu ujrzeć, że oboje kiwnęli potakująco głowami, jakby z pewnym zadowoleniem. - Zatem, jak mi się wydaje, jesteśmy tutaj zbędni - skwitowała kobieta. - Szerokiej drogi, bracie... siostro... Zawrócili Towarzyszy i wyjechali przez bramę, ani razu nie obejrzawszy się za siebie. Pozostał jedynie Kris.
- Dałaś sobie doskonale radę, Heroldzie Talio - powiedział łagodnie. Stała wtulona w jego mocne ramiona, dźwięk jego głosu przypomniał jej o obowiązku. Nie mogła się przyznać, jak bardzo pragnęła, by to jego nim obarczyć, lecz wiedziała, że Kris weźmie na siebie wszystko, o co go poprosi. A składając swój obowiązek na czyjekolwiek barki dowiedzie, że nie dorosła do swego powołania. Gdyby samotnie patrolowała obwód, nie byłoby Krisa, który teraz wspierał ją swym ramieniem - zbyt znużoną, przepełnioną wstrętem, wyczerpaną do cna i, o tak, zbyt przestraszoną, by stanąć twarzą w twarz z ludźmi i udowodnić im, że nie obdarzyli zaufaniem niewłaściwej osoby, i że Herold może uzdrawiać, nie tylko karać. Musi ich przekonać, iż mocy Heroldów, której występni powinni się bać, sprawiedliwi nigdy nie poczują na sobie. Musi z otwartą przyłbicą zmierzyć się ze strachem kryjącym się w ich twarzach i sprawić, by znów wyparło go stamtąd zaufanie. Kris nie mógł jej w tym zastąpić, a gdyby go tutaj nie było, nie mogłaby nawet rozkoszować się przelotnym wyobrażeniem, że mógłby to zrobić. Westchnęła. Kris niemal żałował, iż nie poprosiła go o pomoc, tyle było w tym westchnieniu znużenia i bólu. Współczuł jej z całego serca, lecz była to ogniowa próba, jakiej każdy Herold prędzej czy później musiał się poddać. Bez względu na to, jaki jest osobisty koszt tego, spełnienie obowiązku było zawsze sprawą najważniejszą. Udowodniła, że zdołała okiełznać swój Dar; udowodniła, że nie zaniedbuje moralnej i etycznej odpowiedzialności, jakie na nią nakładał. Teraz musiała jedynie dowieść, że ani jej zmysły, ani umysł nie cierpią na niedostatek sił, by podjąć się każdego zadania i wypełnić je do końca. Talia nie miała wyboru, i nie miał go Kris. Zgodzili się wziąć na swoje barki brzemię odpowiedzialności wraz ze wszystkim, co wiąże się z byciem Heroldem, lecz pomimo to Kris bolał nad Talią. Podniosła wzrok i odczytała z jego oczu myśli. - Lepiej odszukam Radę Miejską, Mera i Skrybę - odezwała się, prostując się i przyoblekając twarz w maskę spokoju. - Czeka mnie praca. Wzrok Krisa pobiegł jej śladem. Zobaczył, że idzie wysoko unosząc głowę, pewna siebie, nie pozwalając, by udręczenie jej duszy odbiło się na zewnętrznym wyglądzie, i poczuł, że promienieje dumą. Talia stała się prawdziwym Heroldem. *** Kris pierwszy dotarł do najbliższej Stanicy Przydrożnej i przygotował ją na przyjęcie wyczerpanej Talii, która aż uginała się w siodle od zmęczenia. Przynajmniej tyle mógł dla niej zrobić, nie łamiąc zasad, które nimi rządziły. Udała się na spoczynek na długo przed nim, i kiedy on
zdecydował się zrobić to samo, miał wrażenie, że mocno śpi, jednak leżąc w ciemności, poczuł, że dziewczyna drży od ronionych w milczeniu łez, i przygarnął ją do siebie. Wypłakała się w jego ramionach i przytulona zasnęła. Na drugi dzień zebrała spisy i wieści, po czym zaczęła rozstrzygać waśnie. Kris był wstrząśnięty widząc, jak lękliwie lud miejscowy zwracał się do niej, jakby była jakąś istotą z legend - mocarną, lecz niekoniecznie godną pełnego zaufania. Szczęśliwie się złożyło, że była to tak spora mieścina, bo po tym, co pokazała w pierwszym dniu, zabrakłoby chętnych, którzy skłonni byliby przedkładać jej swe prośby do osądzenia. Jednak nie było wyboru: każdy szukający zadośćuczynienia musiał doznaną krzywdę opisać i swe zeznanie umieścić w urzędowym rejestrze - nie znalazł się nikt odważny, by zaprzeć się woli dochodzenia swych wcześniej zgłoszonych roszczeń. Talii przysługiwało prawo - z którego zazwyczaj nie korzystała - do ustalenia porządku rozpatrywanych spraw. Tym razem jednak postąpiła inaczej i kierując się mądrością, postanowiła najpierw uporać się z przypadkami, które wymagały okazania taktu, zrozumienia i łagodności. Stopniowo mieszkańcy zaczęli się uspokajać i przestawali się jej bać, a na trzeci dzień salwami śmiechu nagradzali zgryźliwe żarty, które wtrącała, ogłaszając swe wyroki. Pod koniec owego dnia strach poszedł w zapomnienie, a na czwarty, ostatni dzień, odbierając z ich rąk zezwolenia na wyjazd, Talii całkowicie udało się odbudować ich zaufanie do Heroldów. Kris aż promieniał z dumy, gdy wyruszyli w drogę do mieściny, gdzie mieli się zatrzymać po raz ostatni. Widać bogowie musieli się z nim zgadzać, gdyż tam przynajmniej okazali Talii swą łaskawość. Aż do końca patrolu nie stanęli w obliczu żadnego kryzysu. - Nie mogę uwierzyć, że to koniec. - Lepiej uwierz - roześmiał się Kris - bo przed nami leży miejsce spotkania. I o ile mnie oczy nie mylą... - Nie mylą cię, to jest pasący się Towarzysz, i wydaje mi się, że widzę dwa muły. - A więc będzie to ostatnia noc spędzona w Stanicy. Nie jest ci przykro? - Że nie będę raczyć się potrawami pichconymi przez ciebie lub siebie samą, ani spać na sianie? Bądźże poważny! Kris zachichotał i zmrużył powieki w promieniach zachodzącego słońca. - Czuj duch! - melodramatycznie zaintonował. - Widzi mi się, iż uszy naszego zmiennika złowiły już srebrzyste tony wybijane kopytem naszych Towarzyszy. - Albo bębnienie garsteczki myśli o twój próżny czerep... - Talia ścisnęła Rolana kolanami i galopem wysforowali się do przodu. - To Gryffon! I rzeczywiście był to kolega Talii z Kolegium, który przywdział Biel w tym samym czasie co ona, jednakże najwyraźniej praktykę czeladniczą ukończył wcześniej. Zsunęła się z siodła na ziemię, gdy Rolan zarył się kopytami obok niego, przy wtórze dzwonków wiszących u uzdy, i
uścisnąwszy, ucałowała go serdecznie, na co spąsowiał jak róża. Z widoczną ulgą przywitał się z Krisem. Na widok tak ogromnej nieśmiałości, Talia i Kris niemal dusili się ze śmiechu. - Niedaleko stąd znajdziecie gospodę - powiedział, lekko się jąkając. - Czekają tam na was. Pomyślałem, że wolelibyście spędzić noc w miękkim łożu, a więc, gdy Farist odebrał pierwsze sygnały od Rolana, udałem się tam, by ich zawczasu zawiadomić. - Dzięki ci, to wspaniale! - Kris podziękował w imieniu ich obojga, wzruszony tak nie oczekiwaną uprzejmością. - Mam wrażenie, że minęły wieki od czasu, gdyśmy po raz ostatni leżeli w prawdziwym łożu! - Nieprawda! - Talia wpadła mu w słowo. - Mieliśmy to szczęście nie dalej jak przed czterema miesiącami, u Tedrika. - Istotnie, ale to wydaje się zamierzchłą przeszłością. Wpadła mi pewna myśl do głowy! Oto moja pierwsza rada dla ciebie: zawsze staraj się zaplanować swój postój w najbardziej na północ wysuniętej Stanicy Zaopatrzeniowej, opodal Jagodowego Zakątka. Tedric to gospodarz co się zowie, a jakim jest kucharzem...! - Kris wywrócił oczy ku nieba w wyrazie komicznej ekstazy. - A oto moja pierwsza rada: zważaj na innego rodzaju niespodzianki, jakie może zgotować ci północ... - rzekła Talia i pokrótce opisała Gryffonowi objawy plagi i to, jak przetrzebiła ludność w Rozdrożach. Na zmianę przedstawiali mu niebezpieczeństwa i pułapki, na jakie mógł natknąć się, patrolując ten obwód, a potem przekazali mu chirra i resztki zapasów, a Gryffon pomógł objuczyć muły ich rzeczami i o zmierzchu, kiedy on rozgościł się na dobre w Stanicy, Kris z Talią byli gotowi wyruszyć w dalszą drogę. Gdy w ciemności przed nimi ukazały się światełka gospody, Kris wyczuł, że Talia mimowolnie zadrżała. - Wiem - pocieszył ją łagodnie. - To już koniec, lecz dopiero teraz zacznie być naprawdę ciężko. Jednakże jesteś przygotowana. Zaufaj mi, ptaszyno, jesteś przygotowana. - Jesteś tego pewny? - odparła cichutkim, pełnym wątpliwości głosikiem. - Tak pewny jak wszystkiego w mym życiu. Jest tak już od Zachodnich Rogatek. Skoro potrafiłaś uporać się z tym, co tam napotkałaś, poradzisz sobie ze wszystkim: z drażliwymi dygnitarzami, urazami dorastających Dziedziców Tronu, Heroldami o złamanych sercach... - Głuptasami złączonymi więzią na całe życie? - dodała z odrobiną sarkazmu. - Nawet z takimi; zwłaszcza z takimi. Dotąd nie pozwoliłaś, by ci to w czymkolwiek przeszkodziło, i teraz nie dopuścisz do tego. Jesteś przygotowana, moja droga. A jeśli ośmielisz się zrobić ze mnie kłamcę... - Co wtedy zrobisz? - Ja... ja wynajmę Barda, by cię opisał w jakimś jadowitym utworze.
- Wielka Bogini! - Talia zachwiała się w siodle, łapiąc się za pierś, jakby dźgnięta sztyletem w serce. Wrócił jej dobry humor. - Śmierć gorsza od Losu! - Bądź więc posłuszna - odparł i uśmiechnął się. - A teraz, ruszajmy! Czeka tam na nas wieczerza i miękkie puchowe łoża, a potem... –
Tak - westchnęła, wpatrując się w drogę wiodącą na południe. - W końcu wróciliśmy do
domu.
* * *
UPADEK STRZAŁY
Książkę dedykują Andre Norton za inspiracją, Tery Lee za słowa otuchy i memu mężowi Tony'emu za zrozumienie moich zmagań z komputerem.
PROLOG
Dawno temu - tak dawno, że szczegóły zatargu utonęły w mroku dziejów, a ocalały zaledwie odpryski legend - świat Velgarthu obróciły w perzynę wojny czarnoksiężników, ludność została zdziesiątkowana, ugory powstałe na spustoszonych ziemiach objęły we władanie czarodziejskie stwory, którymi dotąd ludzie posługiwali się w toczonych przez siebie bojach. Kto żyw umknął na wschodnie wybrzeże - jedynie na tamtejszych dzikich połaciach mogli łudzić się jeszcze nadzieją na odbudowanie swego życia, które legło w gruzach. Z czasem właśnie na wschodnich obrzeżach kontynentu rozkwitła cywilizacja, zaś w jego głębi rozpleniła się dzicz. Lecz ludzkość łatwo się nie poddaje i nie upłynęło wiele czasu, a jej liczebność poczęła ponownie wzrastać. Ludzie zaczęli osiedlać się coraz bardziej na zachód i zakładać nowe królestwa, tam gdzie dotąd rozciągały się dzikie ostępy. Jednym z nowo powstałych królestw był Valdemar, założony przez barona Valdemara i wiernych jego poddanych, którzy wybrali wygnanie, byleby ujść przed gniewem samolubnego i okrutnego monarchy. Valdemar objął wysunięty najdalej na północ i na zachód zakątek cywilizowanego świata. Na północy i północnym zachodzie jego ziemie ograniczały dzikie pustkowia, wciąż zamieszkane przez niesamowite stworzenia; na zachodzie pustkowia rozciągały się hen aż do jeziora Evendim, olbrzymiego śródlądowego morza. Podróż poza granice Valdemaru nie była bezpieczna nawet w pokojowych czasach, zaś w najgorszych podróżnik mógł sprowadzić na głowy niewinnych odwet, gdyby jakieś napotkane w drodze stworzenia ruszyły za nim w trop tam, skąd wyruszył. Po części przez wzgląd na to, kim byli założyciele, władcy Valdemaru zawsze łaskawym okiem patrzyli na uciekinierów i wygnańców czuli się z nimi związani przez los. W miarę więc jak upływał czas, zwyczaje i obrzędy mieszkańców królestwa ułożyły się w wielojęzyczną mozaikę, zaś monarchowie kierowali się jedną tylko niewzruszoną regułą: “Nie ma jednej, jedynie słusznej drogi”. Władanie tak przypadkowym zbiorowiskiem poddanych mogłoby okazać się niemożliwe, gdyby nie pomoc heroldów Valdemaru. Heroldowie skupili w swych rękach wyjątkową władzę, jednak nigdy jej nie nadużywali. Podstawą tak wielkiej szlachetności - i prawdę powiedziawszy, całego systemu - było istnienie stworzeń, które zwano Towarzyszami. W oczach nie wtajemniczonego Towarzysz przedstawiał się jako wyjątkowo zgrabny, biały koń. Tymczasem były one istotami znacznie doskonalszymi. Zesłane w odpowiedzi na modlitwy wznoszone osobiście przez króla Valdemara, pierwsze trzy Towarzysze zadzierzgnęły więź z monarchą, spadkobiercą tronu i ich najbardziej zaufanym przyjacielem - heroldem królestwa. W ten oto sposób owa posada nabrała nowego znaczenia w Valdemarze, a heroldowie wcielili się w nową rolę. To właśnie Towarzysze uzupełniały szeregi heroldów, nawiązując z wybranymi przez siebie bezpośrednią więź wprost z mózgu do mózgu, którą przeciąć mogła jedynie śmierć. Choć nikt nie
potrafił dokładnie określić ich inteligencji, powszechnie zgadzano się, iż swymi zdolnościami nie ustępują ani na jotę swym ludzkim partnerom, o ile ich nie przewyższają. Towarzysze dokonywały wyboru, nie oglądając się ani na wiek, ani płeć - choć zazwyczaj skłonne były raczej wybierać dziatwę stojącą u progu wieku młodzieńczego, i częściej chłopców niż dziewczęta. Pominąwszy cierpliwość, poczucie odpowiedzialności, całkowity brak egoizmu i zdolność do bohaterskich poświęceń w imię służby, Wybranych łączyła jedna cecha - wszyscy posiadali przynajmniej ślad zdolności paranormalnych. Ciągłe przestawanie z Towarzyszem, nieprzerwane wzmacnianie wspólnej więzi przyczyniało się do doskonalenia ukrytych talentów Wybranych. Z czasem, gdy lepiej poznano owe dary, odkryto sposoby rozwijania wrodzonych zdolności, tak iż stopniowo stały się one najważniejsze, wypierając resztki wiedzy tajemnej, “prawdziwej magii”, która tliła się jeszcze w Valdemarze, aż doszczętnie zaginęły wszelkie przekazy o tym, jak korzystano z niej i jak jej uczono. Na ziemiach Valdemaru powstał unikatowy system sprawowania rządów: wspomagany przez radę monarcha ustanawiał prawa, a heroldowie pilnowali, by ich przestrzegano, i wymierzali sprawiedliwość, gdyż graniczyło z niemożliwością, by ulegli zepsuciu i nadużywali tymczasowo powierzonej im władzy. W całej historii Valdemaru tylko jeden herold, szukając zemsty, uległ takiej pokusie, lecz wtedy jego Towarzysz wyrzekł się go i opuścił, a osamotniony herold sam zadał sobie śmierć. Wybrani byli z natury zdolni do nadzwyczajnych poświęceń - nauka w kolegium tylko umacniała w nich tę cechę. Nie można było tego zaniedbać, gdyż często musieli w imię służby składać swe życie w ofierze. Przede wszystkim jednak byli ludźmi - z reguły młodymi, wciąż igrającymi ze śmiercią. Poza służbą skłonni więc byli ulegać przyjemnostkom życia i raczej stronić od cnotliwości. Heroldowie z rzadka wchodzili w trwałe związki, które wykraczałyby poza braterskie, lub byłyby czymś głębszym niż tylko folgowaniem chwilowej przyjemności - być może te braterskie uczucia były tak mocne, a może więź między heroldem a jego Towarzyszem niewiele zostawiała miejsca na długotrwałe związki. Zaledwie garść z gminu i spośród szlachetnie urodzonych miała im to za złe. Powszechnie wiedziano, iż bez względu na to, jak herold swawolnie spędza wolne chwile, przywdziawszy śnieżnobiały uniform zmienia się, staje się całkowicie odmienną istotą, gdyż herold w Bieli jest heroldem na służbie, poza którą nie istnieje nic ważniejszego na świecie, zwłaszcza schlebianie frywolnym przyjemnościom. Jednak byli i tacy, którzy mieli odmienne zdanie... Prawa ustanowione przez pierwszego króla wymagały, by i on był heroldem. Zapewniono zatem, iż władcą Valdemaru nie zostanie nigdy tyran taki, jak ten, przed którym musieli uchodzić z rodzinnych siedzib. Drugą po władcy najważniejszą osobą w królestwie był herold zwany osobistym króla (lub
królowej). Wybierany przez wyjątkowego Towarzysza, ogiera, który wydawał się nigdy nie starzeć (aczkolwiek można go było zabić), osobisty herold króla zajmował wyjątkową pozycję powiernika, zaufanego przyjaciela i doradcy u boku rządzącego. Dzięki temu monarcha miał w swym otoczeniu przynajmniej jedną osobę godną całkowitego zaufania, na której mógł polegać nawet w najbardziej niepewnych czasach. Umacniało to pozycję władców, ich pewność siebie, i tym samym stwarzało podstawy stabilnych i godnych zaufania rządów. Przez całe pokolenia wydawało się, że król Valdemar znalazł receptę na sprawowanie idealnych rządów. Jednak czy to przypadek, czy zrządzenie losu może spowodować, że i najlepiej obmyślone plany udaje się ominąć. Za panowania króla Sendara królestwo Karsu, dzielące z Valdemarem południowowschodnią granicę, opłaciło naród nomadów-najemników, by najechał sąsiada. W wynikłej wojnie Sendar został zabity, a osierocony tron objęła jego córka, Selenay, która dopiero niedawno ukończyła nauki w Kolegium Heroldów. Osobisty herold królowej - starzec imieniem Talamir zmuszony doradzać młodej, upartej i pięknej kobiecie, często padał ofiarą własnego zakłopotania i łatwo się mylił. W wyniku tego Selenay posłuchała fałszywej rady i zawarła zły związek małżeński, czego omalźe nie przypłaciła utratą tronu i życia. Owocem owego małżeństwa, przyszłą następczynią tronu, była dziewczynka, Elspeth, na którą wielki wpływ wywierała cudzoziemka, Hulda, sprowadzona z rodzinnego królestwa przez męża Selenay, tuż przed jego śmiercią. W wyniku podstępnego postępowania opiekunki, Elspeth zaczęła zamieniać się w niepoprawnego, rozpuszczonego, nieznośnego bachora. Nie ulegało wątpliwości, że o ile nic nie zmieni biegu rzeczy dziewczynka nigdy nie dostąpi zaszczytu wybrania, a zatem, nigdy nie będzie mogła odziedziczyć tronu po swej matce. Selenay miała do wyboru: wydać na świat drugiego, bardziej odpowiedniego dziedzica, ogłosić swym następcą kogoś z Wybranych, w którego żyłach płynęła królewska krew, lub też znaleźć sposób na ocalenie swej córki. Talamir ułożył plan, który, jak się wydawało, mógłby się powieść. Jednak wówczas Talamira zamordowano, a na dworze ponownie zapanował chaos. Jego Towarzysz, Rolan, wybrał nowego osobistego królowej. Miast jednakże obrać kogoś dorosłego, albo przynajmniej kogoś spośród pasowanych heroldów, wskazał na niedojrzałą dziewczynkę Talię. Talia wywodziła się z ludu Grodów - plemienia z pogranicza, wiernego niezwykle surowym obyczajom; ludzie ci ze wszystkich sił starali się utrudnić obcym dostęp do wiedzy o nich. Talia w najmniejszym nawet stopniu nie pojmowała wagi tego, iż najpierw została zaczepiona przez Towarzysza herolda, a potem najwyraźniej przez niego uprowadzona. Jej lud wyznaczał kobietom bardzo poślednią pozycję, a wszelkie odstępstwa spotykały się z natychmiastową i okrutną karą. Nie była przygotowana do wstąpienia w nowy dla niej świat heroldów i ich kolegium, w którym się
nagle znalazła. W jednej tylko dziedzinie nie brakowało jej doświadczenia - wychowywaniu i nauczaniu dzieci, a to dlatego, że od chwili ukończenia dziewięciu lat musiała być nauczycielką najmłodszych członków swego ludu. Talia zdołała ocalić dziedziczkę - zanim wysłano ją na jej pierwszy, czeladniczy patrol, Elspeth dostąpiła zaszczytu wybrania. Podczas wypełniania wyznaczonego zadania Talia i Kris - herold, który został jej mentorem - odkryli coś przerażającego, coś, co mogło być śmiertelnie niebezpieczne, i to nie tylko dla nich obojga, lecz dla każdego, kto znalazłby się w pobliżu Talii. Z powodu ogromnego zamieszania, jakie powstało w kolegium tuż po rozpoczęciu przez nią nauki posługiwania się swym darem, Talia nie została właściwie wyszkolona. Tymczasem jej darem była empatia: Talia mogła zarówno odbierać uczucia i stany emocjonalne otaczających ją ludzi, jak i na nich oddziaływać. Na dodatek jej dar był tak potężny, iż można by go użyć jak broni. Dopiero jednak gdy zmysły całkowicie wymknęły się spod jej władzy, Talii udało się z pomocą Krisa zmusić je do poddania się sile woli, a nie ledwie instynktu. Mimo to wciąż nie mogła uwolnić się od wątpliwości. Nie wiedziała, czy etyczne jest posługiwanie się jej darem. Chwilami opadały ją obawy dotyczące całkowicie innej sprawy. Jeden z heroldów, Dirk, był najlepszym druhem Krisa - obaj zawsze działali razem. Talia, spotkawszy się z nim kilkakrotnie, poczuła, choć ani razu nie zdarzyło się między nimi nic intymnego, że Dirk bardzo ją pociąga, a nachodzące ją myśli o nim stają się niemal obsesją. Talia nie była pierwszym heroldem, którego uwagę w takim stopniu absorbowała inna osoba: od czasu do czasu, bardzo rzadko, między parą heroldów powstawała więź tak mocna i nierozerwalna, jak ta splatająca Towarzysza i jego herolda - zwano ją “więzią na całe życie”. Kris był przekonany, iż na tym właśnie polegała przypadłość Talii. Ona sama nie była tego pewna. Lecz było to zaledwie niewielkim utrudnieniem w ich patrolu, podczas którego musieli wziąć udział w krwawej bitwie, stawić czoło śmiertelnej pladze oraz intrydze - zataczającym szerokie kręgi pogłoskom o Talii, jej darze, i o tym, jak rzekomo jest niebezpieczna dla siebie i innych. Nareszcie półtoraroczny termin czeladniczy dobiegł końca i Talia wyruszyła w drogę powrotną do domu, pełnego zawiłych i niepewnych zależności, na spotkanie z przewrażliwioną następczynią tronu, stawić czoło knutym na dworze intrygom.
PIERWSZY
Moglibyśmy być bratem i siostrą - myślał Kris, patrząc na jadącego obok niego herolda. Może bliźniakami... Talia dosiadała Rolana z niedbałą swobodą - nic dziwnego zważywszy, że podczas czeladniczego patrolu na północy wskakiwali na siodło ledwie otworzywszy oczy i konno spędzali większość czasu. Podobna beztroska biła z postaci Krisa - powód był oczywiście ten sam. Spędziwszy na wierzchowcach tyle czasu, z łatwością mogliby jeść, spać, ba, nawet kochać się, ani na chwilę nie zeskakując z kulbaki! Pierwsze dwie rzeczy nieraz przyszło im czynić. Tej ostatniej nie próbowali, choć Krisowi obiły się o uszy pogłoski o heroldach, którzy próbowali i tego. Nie sądził, by on sam posunął się aż tak daleko, nawet powodowany ciekawością. Obliczyli, że przed wieczorem uda im się stanąć w kolegium, a więc oboje przywdziali najczystsze i najlepsze uniformy. Biel Heroldów przeznaczoną do służby polowej uszyto z mocnych i wytrzymałych skór, jednak po osiemnastu miesiącach pozostała im zaledwie jedna zmiana, która uszłaby surowej inspekcji, zatem oszczędzali ją na ten właśnie dzień. A więc, możemy pokazać się ludziom; jednak to o niczym nie świadczy - w cichości ducha zamartwiał się Kris, żałośnie badając wzrokiem swe bryczesy na lewym kolanie. Wytarte lico skóry zaczynało być nieco włochate i łatwiej osiadał na niej kurz. Na tle Bieli pył widać było jak na dłoni. Po całym dniu spędzonym w siodle oboje byli lekko poszarzali. Być może umknęłoby to oku przygodnego gapia, lecz badawczemu spojrzeniu Krisa ujść nie mogło. Tantris zaczął się nieco popisywać, pląsając. Kris nagle uzmysłowił sobie, że i Rolan dopasowuje do tego swój krok. - To umyślnie, dwunogi bracie - nadeszło przesłanie od Tantrisa, w którym pobrzmiewała nutka humoru. - Skoro oboje musieliście przywdziać tak pożałowania godne łachmany, postanowiliśmy ściągnąć uwagę patrzących na siebie, odciągając ją od was. Widząc nasz popis, nikomu ani się nie będzie śniło patrzeć na was. - Dzięki... tak myślę. - Przy okazji, nikt nie dalby się zwieść i nie wziąłby was za bliźnięta: jej włosy nazbyt mienią się czerwienią i na dodatek jest zbyt drobna. Ale za rodzeństwo jak najbardziej. Tylko skąd ty masz te swoje niebieskie oczy... - To rodzinne - odparł Kris, udając oburzenie. - / ojciec, i matka mają niebieskie oczy. - Gdybyście zatem mieli być rodzeństwem, twa matka musiałaby skrywać barda w szafie, bo Talia ma orzechowe oczy i kręcone włosy. - Tantris wierzgnął, stając dęba, wygiął w łuk szyję i mrugnął do swego Wybranego błyszczącym filuternie okiem. Kris jeszcze raz ukradkiem przyjrzał się swemu czeladnikowi i przyznał Tantrisowi rację. W
jej włosach było zbyt wiele czerwieni i były zbyt poskręcane w loki, by mogły pochodzić z tego samego źródła, co jego proste, kruczoczarne kosmyki; i Talia sięgała mu ledwie do podbródka. Jednak oboje mieli twarz o drobnych rysach, swym kształtem przywodzącą na myśl serce, i co więcej, oboje poruszali się dokładnie w ten sam sposób. - To zasługa szkoły Albericha. I Keren. - Na to wygląda. - Jednak ty jesteś gładszy od niej. Kris wybuchnął śmiechem, czym ściągnął na siebie zaintrygowane spojrzenie Talii. - Czy można spytać... - To Tantris - wyjaśnił, zaciągając się głęboko wiosennym powietrzem i chichocząc - łechce moją próżność. - Chciałabym - odparła ze smutkiem - móc choćby raz tak myślrozmawiać z Rolanem. - Powinnaś się cieszyć, że nie możesz tego robić, unikasz mnóstwa docinków. - Ile czasu nas jeszcze dzieli od domu? - Nieco ponad godzina. - Objął spojrzeniem krajobraz, który zaczynał się zielenić, i wielce zadowolony głęboko wdychał przesycone zapachem kwiecia powietrze. - Srebrnik za twe myśli. - Aż tyle? - Zaśmiała się, odwracając się na kulbace twarzą w jego stronę. - Miedziak starczyłby aż nadto. - Pozwól, że ja będę sędzią. Czyż to nie ja złożyłem ofertę? - Istotnie, ty. Milcząc, przez kilka stai jechali w cieniu drzew. Kris chciał, by odpowiedziała mu wtedy, gdy sama zechce - delikatny dźwięk dzwoneczków kołyszących się przy uzdach i uderzenia kopyt Towarzyszy o twardą powierzchnię gościńca Drogi Kupców były w jego uszach kojącą muzyką. - Etyka - odparła w końcu. - Ho, ho, a to ci poważne myśli! - Tak mi się wydaje... - Pod ich wpływem najwyraźniej znów zwracała się w głąb siebie; jej oczy nabrały nieokreślonego wyrazu. Kaszlnął, by przyciągnąć jej uwagę. - Udałaś się w dalekie strony - zakpił łagodnie, kiedy lekko podskoczyła w siodle. Powiadasz: etyka. Etyka czego? - Mojego daru. A dokładnie, korzystania z niego... - Myślałem, że już się z tym uporałaś. - W sytuacji zagrożenia - tak; w sytuacji, kiedy ustalone reguły utrudniają wymierzenie właściwej i sprawiedliwej kary. - Temu... gwałcicielowi dzieci. - Właśnie. - Zadrżała lekko. - Wydawało mi się, że już zawsze będę się czuła zbrukana od
chwili, w której dotknęłam jego umysłu. Cóż miałabym z nim począć? Nakazać egzekucję? To... taka kara nie byłaby dostatecznym zadośćuczynieniem za czyny, których się dopuścił. Wtrącić go do ciemnicy? Całkiem do niczego. Szczerze pragnęłam z wolna poćwiartować go na drobne kawałeczki. Ba, lecz heroldowie nie zadają tortur. - Jak go ukarałaś? Opowiedz dokładnie, przedtem nie miałaś ochoty o tym rozmawiać. - To było swoiste przekształcenie metody uzdrawiania umysłu, oparte na tym, że potrafię swym darem oddziaływać na innych. Nie mogę sobie przypomnieć, jak nazwał to Devan. Wiążesz jakąś określoną myśl z inną, lub z grupą uczuć stworzonych przez siebie. Wtedy, za każdym razem, gdy danej osobie przemknie ta myśl, przyjdą jej do głowy skojarzenia narzucone przez ciebie. Tak jak z Vostelem, gdy tylko zaczynał siebie obarczać winą, przypominał sobie to, co ja umieściłam w jego głowie. - To znaczy? Uśmiechnęła się szeroko. - “A więc następnym razem nie będę takim durniem!” A kiedy gotowy był ulec, przytłoczony bólem nie do zniesienia, wpadało mu do głowy: “Nie jest jednak tak źle jak dzień wcześniej, jutro będzie lepiej”. Tak naprawdę nie były to słowa, lecz uczucia. - W tym przypadku to lepsze od słów. - Kris zamyślił się, z roztargnieniem opędzając się od muchy. - To samo powiedział Devan. No cóż, postąpiłam podobnie w tamtej sprawie. Wybrałam najgorsze ze wspomnień jego pasierbicy i związałam z jego uczuciami wobec kobiet, kształtując je tak, by wydawało mu się, iż to właśnie on jest ofiarą. Sam widziałeś, co się stało. - Postradał zmysły, po prostu załamał się, tocząc pianę z ust. - Kris zadrżał. - Nie, on nie postradał zmysłów. Obraca się w nieskończonym kręgu wspomnień, które wtłoczyłam mu do mózgu - to właściwa kara. Musi przejść przez takie same cierpienia, jakie zadał swym pasierbicom. I to jest sprawiedliwe, przynajmniej tak myślę, ponieważ jeśli kiedykolwiek zmieni swoje zachowanie, wyrwie się z kręgu. Oczywiście jeśli mu się to uda... - Jej twarz wykrzywił grymas. - Może przecież przekonać się, iż tańczy zawieszony na linie za morderstwo starszej ze swoich pasierbic. Prawo zakazuje egzekucji szaleńców, nie oszczędza jednakże tych, którzy odzyskali zmysły. I na koniec: moje postępowanie powinno zadowolić drugą jego pasierbicę. To ona przede wszystkim stara się ocalić duszę. - A więc na czym polegają te etyczne rozterki? - To była sytuacja krytyczna, sytuacja zagrożenia. Lecz, czy prawym jest, powiedzmy, przenikać ludzkie myśli podczas zgromadzeń rady i działać stosownie do tak zdobytych wiadomości? - Hm... - Na to Kris nie mógł znaleźć odpowiedzi. - Rozumiesz?
- Spójrzmy na to inaczej: umiesz oceniać ludzi po ich wizerunku, czytać im z twarzy uczono nas tego. Czy onieśmielona wykorzystałabyś tę umiejętność podczas obrad rady? - Hm, nie. - Przez jakiś czas jechała w milczeniu. - Przypuszczam, iż decydujące znaczenie ma nie to, czy to robię, lecz jak wykorzystuję zdobytą wiedzę. - To brzmi rozsądnie. - A może aż nazbyt rozsądnie - odparła niepewnie. - Niesłychanie łatwo jest usprawiedliwiać to, co chcę zrobić; to, czego wybór, w pewnych sprawach, nie zależy ode mnie, i co nie przypomina myślczucia. Ja muszę usilnie odsuwać od siebie ludzi, którzy roją się dookoła mnie i podsuwają mi pod nos swe emocje, zwłaszcza w uniesieniu. Kris potrząsnął głową. - Rób to, co uważasz w danej chwili za najlepsze, tylko to mogę ci doradzić. Wierzaj mi, iż doprawdy nikt z nas nie postępuje inaczej. - Prawdę powiadasz. O, Źrudło Mądrości. Kris zignorował kpinę ze strony swego Towarzysza. Miał w zanadrzu więcej pytań, lecz przerwał, usłyszawszy zbliżający się z naprzeciwka tętent konia, pulsujący charakterystycznym rytmem w wyciągniętym galopie. - To... - Odgłos kopyt Towarzysza, tak. W wyciągniętym galopie. - Kris uniósł się w strzemionach, by mieć lepszy widok. - O Jasna Pani, a to znów co? Wjechawszy na grzbiet pagórka, rumak i jeździec stali się lepiej widoczni. - To Cymry... - Tantris zastrzygł uchem. - Wyszczuplała, a więc z cała pewnością już się oźrebiła. - To Cymry! - zawołał Kris. - A zatem i Skif, a ponieważ założę się, iż ona właśnie się oźrebiła, to nie chęć odbycia przyjemnej przejażdżki przywiodła ich tutaj. Po raz ostatni widzieli się z tym przedzierzgniętym w herolda złodziejaszkiem nieco ponad dziewięć miesięcy temu, kiedy spotkał się z nimi na odprawie po odbyciu połowy patrolu. Cymry spędziła wtedy czas na swawolach z Rolanem. I ona, i jej Wybrany na śmierć zapomnieli o niemal nadnaturalnej płodności ogierów z Gaju. Wynik był z góry przesądzony - ku wielkiemu zmartwieniu Cymry i Skifa. Talia znała Skifa lepiej niż Kris. Kiedy oboje byli uczniami w kolegium stali się sobie tak bliscy, że krew przypieczętowała ich braterską przysięgę. Z dużej odległości Talia potrafiła lepiej od Krisa wnioskować z jego postaci. Osłoniła oczy dłonią i skinęła lekko. - Nie grozi nam katastrofa. Zanosi się na coś poważnego, jednak nie zaszedł żaden
nieprzewidziany, wymagający natychmiastowego działania wypadek. - Jak możesz to stwierdzić z tak dużej odległości? - Po pierwsze: nie wyczuwam wzburzonych uczuć; po drugie: gdyby sprawy przedstawiały się poważnie, jego twarz byłaby pozbawiona wszelkiego wyrazu, jak kamień. Jego wygląd świadczy, że jest czymś zaniepokojony, jednak może to być w związku z Cymry. Skif dostrzegł ich i szaleńczo pomachał im na powitanie, a Cymry zwolniła swój galop na złamanie karku. Przyspieszyli za to Talia i Kris, ku niezadowoleniu ich jucznych mułów. - Na Niebiosa! Czy byłem kiedy bardziej rad, widząc was oboje? - wykrzyknął Skif, gdy znaleźli się w zasięgu głosu. - Cymry przysięgała, że jesteście już niedaleko, ale obawiałem się, że przyjdzie mi galopować przez kilka marek na świecy, a nie lubię opuszczać maleństwa na tak długo. - To brzmi tak, jakbyś nas oczekiwał. Skif, co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Kris. - Co tobą kieruje, żeś tutaj przybył? - Nic, co by dotyczyło ciebie; mnóstwo, co się tyczy jej. Bacz, proszę, iż mówię to w największym sekrecie. Nie życzylibyśmy sobie, by ktoś zwiedział się, że zostałaś ostrzeżona, Talio. Wymknąłem się w imieniu nieszczęśliwej pani. - Kogo? Elspeth? Selenay? Co... - Chwileczkę, zgoda? Próbuję wam to właśnie powiedzieć. Elspeth prosiła mnie, bym ruszył wam na spotkanie. Coś nam się widzi, że rada próbuje wydać ją za mąż, a to wcale nie przejmuje jej dreszczem radości. Chce, byś wiedziała o tym zawczasu i miała czas na wykoncypowanie argumentów dla rady, która ma się zebrać jutro. Skif ściągnął wodze Cymry i zrównał się z nimi. Przyśpieszyli kroku. - Alessandar oficjalnie oświadczył się o jej rękę w imieniu Ancara. Mnóstwo za tym przemawia i z wyjątkiem Elcartha, Kyrila i Selenay dosłownie każdy z zasiadających w radzie jest temu przychylny. Spory ciągną się od dwóch miesięcy, lecz od tygodnia przybrały na sile i wydaje się, że Selenay, znużona, zaczyna krok po kroku ustępować. To dlatego właśnie Elspeth uczyniła mnie swym gońcem i nakazała potajemnie was wyczekiwać. Już od trzech dni wymykam się w nadziei, że napotkam was, gdy będziecie nadjeżdżać, i ostrzegę, na co się zanosi. Z tobą u swego boku Selenay ma rozwiązane ręce, może albo odłożyć zrękowiny do czasu ukończenia przez Elspeth nauk w kolegium, albo w ogóle odrzucić zalotnika. Elspeth nie chciała, by którykolwiek z porywczych posłów dowiedział się, że zamierzamy cię ostrzec, bo mogliby podwoić wysiłki w celu nakłonienia Selenay do zgody jeszcze przed twoim powrotem. Talia westchnęła. - A więc żadna decyzja jeszcze nie zapadła. Doskonale! Mogę się z tym uporać dość łatwo. Czy możesz ruszyć przodem i uprzedzić Selenay i Elspeth, że przybędziemy, zanim wybije dzwon
na wieczerzę? Tak czy siak dziś niczemu nie mogę zaradzić, lecz jutro zajmiemy się tym bałaganem na zgromadzeniu rady. Jeśli Elspeth pragnie się ze mną zobaczyć wcześniej, jestem do usług; najłatwiej odszukać mnie w mych własnych komnatach. - Życzenie twe jest dla mnie rozkazem - odparł Skif. Cała trójka wiedziała, że Skif zna mnóstwo ścieżek, którymi można niepostrzeżenie wjeżdżać i wyjeżdżać ze stolicy oraz wślizgiwać się na teren pałacu, mógł zatem stanąć tam, znacznie ich wyprzedziwszy. Dostosowali krok swych Towarzyszy do możliwości mułów, a Skif poderwał Cymry po cięciwie drogi, wzbijając kurzawę spod kopyt Jechali jakby nigdy nic, jednak wymienili z Krisem spojrzenia pełne znużonej wesołości. Oficjalnie nie byli jeszcze nawet w domu, a już omotały ich pierwsze nici intryg. - Czy jesteś jeszcze czymś zaniepokojona? - Nie będę udawać - odezwała się w końcu. - Denerwuję się przed powrotem do domu, jak kotka tuż przed okoceniem. - A dlaczegóż to? Dlaczego teraz? Przez najgorsze przebrnęłaś; jesteś prawdziwym heroldem. Ukończyłaś pobieranie ostatnich nauk. Czymże się zatem trasować? Talia wodziła wokół spojrzeniem - po polach, odległych wzgórzach, unikała jedynie wzroku Krisa. Ciepły, okraszony zapachem kwiatów wiosenny wietrzyk, figlując w jej włosach, nagle dmuchnął dwa loczki prosto w jej oczy, tak że wyglądała jak spłoszony źrebak. - Nie jestem pewna, czy powinnam o tym z tobą rozmawiać - odezwała się z ociąganiem. - Jeśli nie ze mną, to z kim? Zmierzyła go wzrokiem. - Nie wiem... - Nie - odparł Kris, którego nieco ubodły te oznaki ociągania. - Wiesz dlaczego? Bo nie jesteś pewna, czy możesz mi zaufać. Pomimo tego wszystkiego, przez co wspólnie przebrnęliśmy. Skrzywiła się. - Niepokojąco celna uwaga. Myślałam, że bezpośredniość jest tylko moją uprzykrzoną przywarą. Przesadnym gestem Kris uniósł oczy ku niebu, jakby błagał o cierpliwość. Zmrużył powieki w jaskrawym słonecznym świetle. - Jestem heroldem i ty nim jesteś. Do tej pory powinnaś nauczyć się przynajmniej jednej rzeczy: zawsze można zaufać drugiemu heroldowi. - Nawet jeśli podejrzenia są sprzeczne z więzami krwi? Tym razem on zmierzył ją uważnym spojrzeniem. - Jakimiż to? - Twój wuj, lord Orthallen. Gwizdnął przez zęby i wydął usta.
- Myślałem, że nie pamiętasz o tym już od roku. Zaledwie z powodu jednej niewielkiej sprzeczki o Skifa widzisz go knującego spiski za byle krzakiem! Był bardzo dobry dla mnie i dla pół tuzina innych osób, których mogę wymienić z imienia. U boku Selenay jest niezastąpiony, nieoceniony u boku jej ojca. - Mam bardzo poważne powody, by spodziewać się go za każdym krzewem! - odparła nieco zapalczywie. - Myślę, że próba wpędzenia Skifa w tarapaty była częścią dalekosiężnego planu, który miał skazać mnie na samotność... - Po co? Cóż zyskałby na tym? - Kris miał tego dość, ogarnęło go przygnębienie. Nie po raz pierwszy zmuszony był stawać w obronie swego wuja, niejeden już herold przytaczał argumenty, iż Orthallen zbytnio łaknie władzy, by był godzien bezgranicznego zaufania, i za każdym razem honor nakazywał mu go bronić. Myślał, że Talia już wiele miesięcy temu zarzuciła swe podejrzenia, uznawszy je za nierozsądne. Dowiedziawszy się, że tak nie jest, poczuł się niezwykle poirytowany. - Nie wiem, dlaczego... - wykrzyknęła zrozpaczona Talia, kurczowo ściskając wodze w dłoniach. - Wiem jedynie, że nie ufam mu od chwili, kiedy go po raz pierwszy ujrzałam. Teraz zasiądę w radzie z Kyrilem i Elcarthem, równa pomiędzy równymi, z pełnym prawem głosu. To może stać się zarzewiem gorszego niż dotąd konfliktu. Kris oddychał głęboko, starając się zachować spokój i rozsądek. - Talio, możesz go nie lubić, jednak do tej pory nie widziałem, byś zezwoliła kiedykolwiek, by uczucia utrudniały ci podejmowanie decyzji. Mój wuj należy do bardzo rozsądnych ludzi... - Ale ja nie potrafię przeniknąć tego człowieka; nie mogę zgłębić motywów jego postępowania; nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co mogłoby wzbudzić jego niechęć do mnie. A jednak wiem, że on ją do mnie czuje. - Wydaje mi się, że przesadzasz - odparł Kris, trzymając nerwy na wodzy. - Rzekłem już, że to nie ty go obraziłaś, a przyczyn urazy - zakładając, iż w istocie ją żywi - należałoby szukać w tym, że czuje się on jak pokonany oponent. Spodziewał się, że obejmie stanowisko najbliższego doradcy Selenay, kiedy Talamir został zabity. - I ograniczy rolę osobistego herolda królowej? - Talia pokręciła gwałtownie głową. - O Niebiosa, Krisie! Orthallen jest inteligentnym człowiekiem! Nie mógłby nawet o tym marzyć! Nie posiada daru - choćby dlatego! I wcale nie przesadzam. - Talio, posłuchaj... - Przestań odnosić się do mnie tak protekcjonalnie! To ty przekonywałeś mnie, bym słuchała podszeptów instynktu, a teraz powiadasz, że nie są godne zaufania, ponieważ ostrzegają mnie przed czymś, w co ty nie chcesz uwierzyć? - Bo to dziecinne i nierozsądne - prychnął Kris. Talia nabrała pełne płuca powietrza i zacisnęła powieki.
- Krisie, nie zgadzam się z tobą, lecz nie spierajmy się o to. Kris ugryzł się w język i przełknął to, co zamierzał powiedzieć. Talia przynajmniej nie miała zamiaru dalej zmuszać go do obrony. - Jeśli tego chcesz. - To... to nie jest to, czego naprawdę chcę. Pragnę, byś wierzył i ufał memu osądowi. Jeśli nie mogę mieć tego... no cóż, po prostu nie mam zamiaru spierać się o to. - Mój wuj - odrzekł Kris, starannie dobierając słowa, starając się oddać obojgu sprawiedliwość - uwielbia władzę. Nienawidzi, gdy odbiera się mu choćby jej ździebełko. To, samo w sobie, jest najpewniej przyczyną jego niechęci do heroldów w ogólności i do ciebie szczególnie. Po prostu bądź opanowana, pewna siebie i nie ustępuj ani na krok, jeśli wiesz, że racja jest po twojej stronie. Wuj uspokoi się i zaniecha sprzeciwu. Jak to sama powiedziałaś, nie jest głupi i wie doskonale, że nie opłaca się toczyć sporów, z których nie można wyjść zwycięsko. Nigdy się nie zaprzyjaźnicie, lecz wątpię, byś musiała się go obawiać. Może i uwielbia władzę, jednak zawsze troszczył się przede wszystkim o dobro królestwa. - Żałuję, że nie jestem tego tak pewna jak ty - westchnęła i inaczej usadowiła się na kulbace, jakby szukając wygodniejszej pozycji. Kris szykował ripostę, lecz nagle zmienił zdanie. Uśmiechnął się promiennie. W takiej chwili lepiej było rozmawiać o czymś innym. - Dlaczego nie trwoży cię coś innego. Dirk, na przykład? - Potwór. - Rozchmurzyła się, widząc, że się z niej śmieje. - Taki jest. Od niego usłyszę to samo, tego jestem pewny. Eh, pozwólmy, by się działo, co chce, to najlepsze, co teraz możemy począć. Prędzej czy później, dojrzeje sam z własnej woli, albo go do tego przymuszę - moja w tym głowa! - I gbur, na dodatek. - Odęła kapryśnie wargi. - Wierzaj mi - odparł pojednawczo - zamierzam zadręczyć was na śmierć. Talia zmusiła się do zachowania spokoju. Tak jak powiedziała Skifowi, niczego nie można było załatwić od ręki. Pragnęła dowiedzieć się o pewnych sprawach, jeszcze zanim następnego dnia zasiądzie na swym miejscu na posiedzeniu rady - między innymi, czy wciąż krążą pogłoski o nadużywaniu przez nią daru i powodowaniu innymi jak bezwolnymi marionetkami, oraz - o ile te plotki nie ucichły - chciała poznać nazwisko tego, kto je podsyca. Było już nieco za późno na próbę odnalezienia tego, który pierwszy je zasiał. Gdy zbliżyli się do zewnętrznego miasta i kłębiących się na jego ulicach tłumów, uzmysłowiła sobie, jak bardzo jej dar empatii uległ wyczuleniu. Napór wszelkich emocji był tak potężny, iż zachodziła w głowę, jak to się dzieje, że Kris jest tego nieświadomy. Nie po raz pierwszy żałowała, iż jej dar nie obejmował myślmowy, bo z pewnością czułaby się raźniej, gdyby
mogła szukać rady u Rolana, tak jak Kris mógł u Tantrisa. Zapomniała, jak się żyje z tak wielką gromadą ludzi pod bokiem. Przeżywszy zmagania z własnym darem, jej zmysły stały się bardziej wyczulone niż przed wyruszeniem z miasta. Zanosiło się na to, iż jej wzmożona wrażliwość zmusi ją do troskliwej i niełatwej osłony swych myśli dzień i noc. Poczuła jakby cień otuchy, którą natchnął ją Rolan, i wbrew obawom, na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. Coraz bardziej zatłoczoną drogą zagłębiali się w zewnętrznym mieście, którym od kilkunastu pokoleń niezmąconego pokoju obrastały starożytne mury obronne. W mieście wewnętrznym znajdowały się składy kupców, zacne oberże, domy mieszczan, szlachty, zaś w mieście zewnętrznym pozostawiono warsztaty, place jarmarczne, pośledniejsze gospody i tawerny; to tutaj stawiała swe domy siła najemna oraz biedota. Tłoczący się na miejskim gościńcu ludzie byli hałaśliwi i pogodni. Tak jak wtedy, gdy Talia po raz pierwszy wkraczała w obręb miasta, poczuła, że ze wszystkich stron przytłaczają ją agresywne dźwięki, zapachy i kolory. Niezliczone aromaty z ulicznych kuchni, oberż oraz stoisk szynkarzy szły o lepsze z mniej wyszukanymi zapachami zwierząt i rzemiosł. Spiętrzone emocje zebranych wokoło ludzi zagroziły, że wezmą górę nad jej własnymi, i Talia musiała wzmocnić osłony swych myśli. Nie - pomyślała w duchu zrezygnowana. - To nie będzie łatwe. Droga zawiodła ich w sam środek orgii barw i ruchu, przytłaczającej kakofonii dźwięków, zamieszania, jakby odzwierciedlających napór uczuć, które wypełniały jej duszę. Dzielnicę przed Bramą Pomocną upodobali sobie garbarze, i Talię z Krisem zaskoczył obłok duszącego, gryzącego oczy oparu, który wydobywał się z pobliskiej kadzi. - Uuuu! - zakrztusił się Kris, śmiejąc się z tryskających im z oczu łez. - Teraz sobie przypominam, dlaczego z Dirkiem zawsze nadkładaliśmy drogi, jadąc przez Bramę Słomianego Rynku! Ha, poniewczasie! Krótka przerwa na otarcie łez umożliwiła Talii osłonięcie myśli. Podczas patrolowania obwodu - już po tym, jak udało jej się odzyskać utracone osłony - wolała nie zasnuwać nimi swego umysłu, gdy podróżowali jedynie we dwoje. Podtrzymywanie osłon kosztowało sporo siły, której wtedy nie miała w nadmiarze. Teraz zabezpieczyła się, by osłony nie prysły, nawet gdyby utraciła przytomność. Nagle poczuła przypływ wdzięczności do Krisa, że nauczył ją właściwie chronić zmysły. Kiedy przeciskali się w ciżbie, Kris nie spuszczał z Talii czujnego oka. Jeśli miała się załamać pod naporem spiętrzonych emocji, to właśnie teraz. - Ja nie miałem żadnych obaw, - Czyżby, ha? Może powinienem poprosić ją o przysługą i wypróbowanie na tobie jednej z owych zmysłowych ripost.
- Piękne dzięki, przeżyłem już jedną. Pamiętasz? O mały włos, Rolan wywróciłby mój mózg na nice. - Przesłanie Tantrisa przybrało poważny ton. - Doprawdy nie powinieneś dokuczać jej, napomykając o Dirku. Więź na całe życie to nie fraszka, póki para się do niej przed sobą nie przyzna. Kris wbił zdumiony wzrok w stulone uszy swego Towarzysza. - Jesteś tego pewny? Mam na myśli... Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że istotnie jest to więź na całe życie, lecz... - Jesteśmy tego pewni. - Czy może przez przypadek wiecie, kiedy... - zapytał swego Towarzysza. - Dirk był pierwszym heroldem, jakiego ujrzała na oczy. Rolan uważa, że mogło do tego dojść nawet wtedy, - Tak wcześnie? O Panie, o Pani, zatem byłaby to niesłychanie potężna więź... - Kris nie spuszczał z Talii lekko rozbawionego spojrzenia, lecz myślami wybrał się w bardzo odległe strony. Kupcy i ich klienci wniebogłosy krzyczeli jeden do drugiego - ponad wrzawą wywołaną przez turkoczące wozy, myszkujące wokół dzieci i porykujące zwierzęta. Pomimo że tłum zdawał się nie zwracać uwagi na parę heroldów przeciskających się w samym jego środku, wydawało się, że zawsze otwiera się przed nimi wolne przejście, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i że ktoś wskazuje im drogę, to uśmiechem, to znów zamaszystym gestem kapelusza. Gwardzista przy zewnętrznej bramie zasalutował, gdy wjeżdżali. Dla gwardzistów widok wyjeżdżających i wracających heroldów nie był niczym nowym. Jechali tunelem pod grubymi murami z szarego granitu, którymi opasano stare miasto. Zgiełk przygasł na chwilę. Nagle znaleźli się w wąskich uliczkach stolicy. Od wieczerzy dzieliła ich jeszcze tylko jedna marka na świecy, lecz krążące tutaj tłumy były zwarte jak zazwyczaj. Harmider był tu mniejszy niż na ulicach zewnętrznego miasta, choć ciżba liczyła nie mniej głów. Kris przyłapał się na myśli, że po wielu miesiącach spędzonych w małych osadach i wioskach, znów nie może nadziwić się, jaki tutaj panuje ścisk, jak stłoczone są wielopiętrowe, kamienne domy. Bardzo długo głos dzwoneczków przy uzdach Towarzyszy był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki wypełniał im uszy; teraz ich odgłos tonął w powodzi gwaru. Ulice poprowadzono spiralnie, tak jak w większości miast, zakładanych dawniej z myślą o obronie, i nikt nie mógł zbliżyć się do pałacu, idąc wprost. Kris prowadził tą okrężną drogą. Gwar ucichł, gdy opuścili dzielnicę kupców, docierając do centrum, gdzie stały jedynie domy. Skromniejsze domostwa mieszczan stopniowo ustępowały przed okazałymi rezydencjami szlachetnie urodzonych lub bogaczy. Ogrodzenia, opasujące domostwa i niewielkie ogrody, oddzielały je od ulicy. W końcu stanęli u stóp ułożonego z beżowej cegły muru chroniącego pałac królewski i trzy kolegia: bardów, uzdrowicieli oraz heroldów. Odziany w niebieski mundur ze
srebrnymi wyłogami pałacowy wartownik zatrzymał ich na chwilę, sprawdzając listę tych, których powrotu się spodziewano. Na podstawie starannie prowadzonych zapisków wiedziano, kiedy heroldowie powinni powracać z patrolu. W przypadku odbywających służbę w odległych obwodach obliczenia zgadzały się z dokładnością do dwóch, trzech dni; w przypadku przybywających z pobliskich terenów dokładność sięgała kilku godzin. Spis sprawdzany był przez gwardzistów bram, więc jeśli jakiś herold spóźniał się, nie uchodziło to uwagi i można było niezwłocznie działać, by poznać przyczynę. - Czy herold Dirk już się stawił? - zapytał obojętnie Kris śniadą strażniczkę, gdy zakończono przeglądanie spisów. - Przed dwoma dniami, heroldzie - odparła, sprawdzając tabelę. - Strażnik zaznaczył, że pytał o was dwoje. - Dzięki, strażniczko. Bardzo nam miło. - Kris uśmiechnął się szeroko, ponaglając Tantrisa, by wjechał przez bramę, którą właśnie otworzono. Tuż za nimi progi przekroczył Rolan. Kris nie spuszczał Talii z oka. Obserwując jej zachowanie czuł, jak wypełnia go przyjemne uczucie dumy. W ciągu minionych kilku miesięcy przeżyła prawdziwe piekło. Panowała nad swym darem, opierając się na czystym instynkcie, a nie na wyuczonej wiedzy, i nikt nawet nie uzmysławiał sobie tego. Pogłoski, że wykorzystywała dar do powodowania ludźmi, gorzej podejrzenia, iż robiła to nieświadomie, wytrąciły ją z równowagi. Dręczące go wątpliwości, czy w owych plotkach nie kryło się ziarno prawdy, odebrała z łatwością. Dla kogoś, czyj dar tak mocno osadzony był w uczuciach, kto tak często powątpiewał we własne siły, następstwa musiały być katastrofalne. Koniec końców do tego doszło. Talia przestała panować nad swym darem, który na dodatek nic nie utracił ze swej siły. Straciła zdolność otaczania ochroną swego mózgu i jej uczucia zaczęły emanować na zewnątrz. Raz zdarzyło się nawet, że o mały włos spotkałaby ich oboje śmierć. Szczęśliwy los sprawił, że najgorsze chwile spędziliśmy w Stanicy, tylko we dwoje i tak długo odcięci przez śniegi od świata, że zdążyła ponownie wziąć się w garść - pomyślał. I potem znów musiała zmierzyć się z plotkami, tym razem krążącymi pośród prostych ludzi, którzy, przejęci lękiem, nie raz odnieśli się do niej podejrzliwie i nieufnie. Jednak ona nigdy nie uchybiła swym obowiązkom ani nie zdradziła się z niczym, zawsze pokazując obcym spokojne, rozważne i pełne opanowania oblicze - miesiącami wypełniając w sposób niezrównany swe obowiązki. Najważniejsze, by herold potrafił utrzymać równowagę zmysłów, bez względu na okoliczności - dotyczyło to zwłaszcza osobistego królowej, który codziennie musiał stawić czoło porywczym przedstawicielom szlachty, czy też knowaniom dworu. Talia postradała tę równowagę, lecz poddana bolesnym próbom odzyskała ją, wzmacniając swe zdolności jak nigdy dotąd.
Udało mu się pochwycić jej wzrok. Mrugnął pokrzepiająco; zrzuciła powagę z twarzy, marszcząc nos. Zostawili za sobą koszary gwardzistów, zbliżając się do ogrodzenia z czarnego żelaza, które oddzielało tereny “prywatne” od obszaru zajmowanego przez trzy kolegia. I tutaj furty strzegł jeden wartownik, lecz stał tu jedynie po to, by przyjmować nowych Wybranych. Pomachał im na powitanie, szeroko się uśmiechając. Stąd widać było wyraźnie granitowy korpus pałacu, jego trzy ogromne ceglane skrzydła oraz oddzielnie stojące budynki kolegiów bardów i uzdrowicieli. Kris westchnął radośnie. Nieważne skąd wywodzili się heroldowie - to miejsce wraz z jego mieszkańcami było ich prawdziwym domem. Na widok kolegium i pałacu Talia poczuła oblewającą ją falę ciepła, i zadowolenie uczucie, że naprawdę wraca do domu. Gdy tylko przekroczyli furtę, usłyszała radosny okrzyk. Na ich spotkanie, bębniąc kopytami o wyłożoną cegłami ścieżkę, wypadła galopem Ahrodie z Dirkiem. Długa, jasna jak słoma czupryna Dirka powiewała na wszystkie strony, jakby wiatr zmierzwił ptasie gniazdo. Kris zeskoczył z grzbietu Tantrisa, Dirk jednym susem znalazł się na ziemi. Zderzyli się, obejmując niedźwiedzim uściskiem, grzmocąc się po plecach i śmiejąc na cały głos. Talia pozostała w kulbace. Na widok Dirka jej serce ścisnęło się żałośnie, by w chwilę później załomotać tak, iż pomyślała, że odgłos dudnienia słychać było bardzo wyraźnie. Niepokój o Elspeth, obawa przed intrygami dworu zniknęły gdzieś w szarych zakątkach jej mózgu. Otoczyła szczelną osłoną umysł z obawy, że zmysły spłatają jej jakiegoś figla. Uwaga Dirka skierowała się na nią, a nie na przyjaciela i partnera. Dirk wypatrywał ich przez cały dzień, wmawiając sobie, że tęskni za towarzystwem Krisa. Miał wrażenie, że jest napięty jak cięciwa łuku. Ujrzawszy ich, zachował się w sposób całkowicie nie zaplanowany - uczucia, które w nim wzbierały znalazły swe ujście w wylewnym powitaniu przyjaciela. Choć pozornie ignorował Talię, niemal boleśnie odczuwał jej obecność. Ani drgnęła na grzbiecie swego Towarzysza, nieporuszona jak posąg, jednak on mógłby policzyć każdy jej oddech. Wiedział, iż jej wygląd wryje mu się w pamięć tak, że będzie mógł sobie przypomnieć ułożenie nawet najcieńszego kosmyka jej włosów. Miał wrażenie łaskotania wszystkich nerwów, czuł, jak skóra cierpnie mu na grzbiecie. Kiedy w końcu Dirk uwolnił go z uścisku, Kris, z uśmieszkiem, który ocierał się o złośliwość, rzekł: - Nie powitałeś Talii, bracie. Pomyśli, żeś o niej zapomniał. - Zapomniał? Przenigdy! - Zdawało się, że Dirk ma niejakie kłopoty z nabraniem powietrza. Kris skrył uśmieszek. Talia z Rolanem stali niecałe dwa kroki od nich i Dirk wyciągnął rękę, by ująć ją za dłoń.
Kris pomyślał, że nigdy nie zdarzyło mu się widzieć wyrazu ludzkiej twarzy, która tak przypominałaby minę ogłuszonego wołu. Talia przyjęła wejrzenie niesłychanie niebieskich oczu Dirka, czując taki wstrząs, jakby przeszyła ją błyskawica. O mało co, a zaczęłaby drżeć na całym ciele, kiedy zetknęły się ich dłonie, lecz zdołała utrzymać się w ryzach i rozciągnąć w uśmiechu dziwnie sztywne usta. - Witaj w domu, Talio, - To było wszystko, co powiedział, ale wystarczyło; na dźwięk jego głosu, na widok jego wpatrzonych w nią oczu miała ochotę rzucić mu się w objęcia. Przyłapała się na tym, że tylko milcząco gapi się na niego, nie mogąc wykrztusić ani słowa. W porównaniu do tej, jaką zapamiętał, zmieniła się ogromnie - wyszczuplała, wyglądała tak, jakby jej ciało zahartował, nadając mu bardziej wyrazisty kształt, jakiś misterny kowal. Lepiej panowała nad sobą, z pewnością stała się dojrzalsza. Czy był w niej pewien smutek, nieobecny dotąd? Ból, od którego rysy nabierają subtelności? Kiedy ujął jej dłoń, poczuł jakby coś - sam nie wiedział co - przepłynęło między nimi. Czy i ona poczuła to samo? Nic nie dała po sobie poznać. Gdy uśmiechnęła się do niego, a jej oczy stały się od tego cieplejsze, pomyślał, że serce za chwilę zatrzyma się w jego piersi. Sny o niej, które nawiedzały go przez wszystkie te minione miesiące bliskie były obsesji. Umyślił sobie, że na jej widok wszystko to pryśnie jak bańka mydlana w konfrontacji z rzeczywistością. Jakże się mylił! Obsesja tylko się nasiliła. Trzymał delikatnie drżącą dłoń Talii, marząc, by być tak złotoustym mówcą jak Kris. Zamarli na tak długo, że Kris, radując się z cicha, pomyślał, iż jeśli nie wyrwie ich z tego stanu, pozostaną w tej samej pozycji już na wieki. - Nuże, druhu, jedźmy! - Serdecznie klepnął Dirka w plecy i ponownie dosiadł Tantrisa. Dirk podskoczył wysoko, jakby ktoś zatrąbił mu prosto w ucho, i uśmiechnął się potulnie. - Jeśli się nie pośpieszymy, ominie nas wieczerza. Zliczyć byłoby trudno, ile razy podczas patrolu przyśnił mi się posiłek u Mero! - westchnął Kris. - Tylko tego ci brakowało? Jedzenia? Powinienem był się domyślić, biedny, pokrzywdzony bracie. Czy Talia zmusiła cię, byś korzystał z własnej kuchni? - Gorzej... - odparł Kris, uśmiechając się do dziewczyny - musiałem korzystać z jej! Wyrwany z transu Dirk puścił jak oparzony dłoń Talii. Kiedy dziewczyna odwróciła się, by wyrazić wzrokiem wdzięczność Krisowi, przypuszczalnie za wyrwanie ich spod władzy czaru, Dirk na widok wyrazu jej oczu poczuł przypływ uczuć, które nieprzyjemnie bliskie były zazdrości. A gdy Kris zakpił sobie z niej, Dirk pożałował, że to nie jemu przyszedł do głowy ten pomysł. - Potwór. - Talia zrobiła minę do Krisa. - Głodny potwór. - Brzydzę się to przyznać, lecz on ma rację - powiedziała cicho, zwracając się do Dirka,
który musiał zdusić dreszcz. Jej głos pogłębił się i wypiękniał, przenikał go do szpiku kości. - Jeśli się nie pośpieszymy, wy się spóźnicie. Mnie jest wszystko jedno, wypraszanie chleba i sera u Mero to dla mnie nie nowina, lecz zatrzymywanie was tutaj byłoby z mojej strony wielką nieuprzejmością. Jedziesz z nami? Chrząknął, by skryć wahanie w swym głosie. - Musielibyście mnie związać, by mnie powstrzymać przed udaniem się razem z wami. Wskoczył na swego wierzchowca z impetem, od którego aż zaskrzypiała skóra kulbaki, i ruszyli. Talia znalazła się pomiędzy nimi, dzięki czemu Dirk miał pretekst, by nie spuszczać z niej wzroku. Jechała, patrząc prosto przed siebie, albo wbijając wzrok w uszy Rolana, i odzywała się jedynie zagadnięta, odpowiadając na pytanie. Dirk nie był pewny, czy przyjąć to z zadowoleniem, czy urazą. Talia nie poświęciła ani na jotę większej uwagi jednemu ani drugiemu, jednak gorąco żałował, że nieco częściej nie obdarzała go swym spojrzeniem. Straszliwy lęk zaczaj wkradać się do jego serca. Ostatnie półtora roku spędziła głównie w towarzystwie Krisa. A jeśli... Zaczaj badawczo przyglądać się Krisowi, bo Talia uniemożliwiła mu doszukanie się jakichkolwiek wskazówek. Kris zachowywał się w obecności Talii swobodniej niż z jakąkolwiek kobietą. Śmiali się, żartowali, jakby ich przyjaźń pogłębiała się od wielu lat, a nie kilkunastu miesięcy. Jeszcze gorzej było po dotarciu przez nich do łąki i szopy z rzędami, kiedy Kris z żartobliwą rycerskością podał jej dłoń, a ona przyjęła ją z drażniącą wyniosłością, płynnym ruchem stając na ziemi. Czy dłoń Krisa zatrzymała się o mgnienie dłużej, niż to było potrzebne? Dirk nie był tego pewny. Nie zachowywali się jak para zakochanych, jednak Krisa tak bliskiego wcielenia się w rolę kochanka, jeszcze nie widział. Rozkulbaczyli swe wierzchowce i pobieżnie oczyściwszy rzędy, odłożyli je starannie na przynależne im miejsca. Skóry Dirka właściwie nie wymagały żadnych zabiegów, jednak nad rzędami Talii i Krisa trzeba było się trudzić dłużej niż godzinę - po tak długiej służbie w polu potrzebowały ręki mistrza rzemiosł. Dirk bez przerwy spoglądał na pracującą Talię, nucącą cichutko pod nosem. Kris paplał jak najęty, a Dirk odpowiadał z roztargnieniem monosylabami. Pragnął zostać z nią sam na sam choć przez kilka chwil. Nie dane mu było dłużej na nią patrzeć. Keren, Sherrill i Jeri jak czarodziejki zjawiły się znikąd, obstąpiły Talię i porwały do jej komnat, zabierając wszystkie juki co do jednej. Został sam z Krisem. - Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu - powiedział Kris, podczas gdy Dirk żałośnie powiódł wzrokiem śladem czwórki - Talii unoszącej harfę, “Moją Panią”, oraz jej trzech przyjaciółek sprawiedliwie obdzielonych pakunkami. - Puśćmy wolno czworonogi i siadajmy do
wieczerzy. - No i? - zapytała Keren, a jej szorstki głos zabrzmiał znacząco, kiedy trzy kobiety dotarły bezpiecznie z Talią i pakunkami do jej komnat. - No i co? - odparła Talia, zabierając się do rozpakowywania swych rzeczy i rzucając swej siwiejącej nauczycielce konnej jazdy powłóczyste, zabójcze spojrzenie spod rzęs. - Co? Co!? Och, Talio... - roześmiała się Sherrill - ... wiesz przecież, o co nam chodzi! Jak było? Twoje listy nie były długie, ani zbyt pouczające. Talia stłumiła śmiech i spojrzała niewinnie tym razem na towarzyszkę życia Keren. - Pod względem osobistym czy zawodowym? Palce Jeri zacisnęły się na rękojeści zatkniętego za pas sztyletu. - Talio - ostrzegła - jeśli nie przestaniesz wystawiać naszej cierpliwości na próbę, możliwe że jeszcze tej nocy Rolan będzie musiał wyruszyć na poszukiwania nowego osobistego królowej. - Och, zgoda, jeśli tak zamierzacie do tego podchodzić... - Talia odsunęła się od nich, roześmiana. Orzechowe oczy Sherrill zwęziła udawana dzikość, palce zakrzywiły się w szpony i kobieta skoczyła na nowo przybyłą. Talia zrobiła unik i wysoka brunetka wylądowała na jej łożu. No dobrze, już dobrze, poddaję się, poddaję! Co chcecie wiedzieć najpierw? Uśmiechnięta Sherrill przetoczyła się na łożu, by powstać. - A jak myślisz? Skif napomknął, że zaczyna wam z Krisem być przytulnie, ale nic ponad to. - Całkiem przytulnie, to prawda, lecz nic więcej. Spaliśmy pod wspólnym kocem, ale zostaliśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi i tyle. - Szkoda - wtrąciła radośnie Jeri. Rzuciła się na kanapę Talii w zewnętrznej komnacie i owinęła na palcu kosmyk swych kasztanowych włosów. - Żyłyśmy nadzieją na ognisty romans.. - Przykro mi, że was rozczarowałam - odparła Talia, choć jej głos wcale na to nie wskazywał. - Chociaż jeśli masz ochotę sama spróbować... - Hm? - Jeri ze wszystkich sił starała się nie okazywać gorliwości, co jej się nie za bardzo udało. - No, kiedy uda mu się uwolnić od Nessy... - Ha! - Nie śmiej się, wydaje nam się, że wiemy jak. No więc, kiedy już przestanie na niego tak zapamiętale polować, Kris będzie zupełnie sam, a jest ci z niego - hm - tak przyjemny towarzysz, jak twierdzi Varianis. Jeri, nie oblizuj się jak kot, on nie jest miską śmietany! Rumieniec wypłynął na zasmuconą z pozoru twarz Jeri. Jej policzki stały się tak purpurowe jak poduchy kanapy. Sherrill i Keren zachichotały, widząc takie zakłopotanie.
- Nie było aż tak źle, prawda? - Jak najbardziej, bez dwóch zdań. Kryj się ze swymi zabójczymi instynktami, chyba że chcesz odstraszyć go tak jak Nessa. - Keren zganiła ją z krzywym uśmiechem. - A co do ciebie, mały centaurze, wydaje się, że udało mu się dość zręcznie wyleczyć cię z twego lęku przed mężczyznami. Winna jestem Elcarthowi i Kyrilowi przeprosiny, jak myślę. Wydawało mi się, że przydzielenie cię jemu jako czeladnika było szalonym pomysłem. Hm, skoro nasyciłyśmy naszą lubieżność, powiedz, jak wam się pracowało? - To długa opowieść. Lecz zanim ją zacznę - czy wy już jesteście po wieczerzy? Widząc potakującą trójkę, kiwnęła głową. - Hm, ja jeszcze nie. Macie do wyboru: możecie zaczekać tutaj na dokończenie plotek... Jęknęły rozpaczliwie. - Albo możecie zgłosić mój powrót i przynieść mi coś z kuchni. Jeśli Selenay albo Elspeth będą mnie potrzebować, przyślą pazia. - Ja zgłoszę twój powrót. - Jeri jak strzała wyfrunęła za drzwi i zbiegła po schodach. - Ja przyniosę ucztę. Wyglądasz tak, jakbyś zrzuciła sporo funtów. Kiedy Mero dowie się, że to dla ciebie, splądruje całą spiżarnię. - Sherrill zniknęła w ślad za Jeri. Keren oderwała się od ściany, o którą stała oparta. - Przywitaj mnie jak należy, szaleńczy dzieciaku. - Uśmiechnęła się, wyciągając ręce. - Och, Keren... - Talia uścisnęła ją serdecznie. Była przyjacielem, a zarazem zastępowała jej matkę i siostrę. - O bogowie, jakże mi było ciebie brak! - A mnie, ciebie. Zmieniłaś się, i to na lepsze. - Keren przygarnęła ją mocno, a potem odsunęła na długość wyciągniętego ramienia, przyglądając się jej badawczo. - Nieczęsto się zdarza, by moje nadzieje spełniały się aż tak dokładnie. - Nie mów głupstw. - Talia zarumieniła się. - Widzisz coś, czego nie ma. - Och, ja tak nie uważam. - Keren uśmiechnęła się. - Bogowie świadkiem, że jeśli chodzi o ciebie, jesteś najgorszym z sędziów. Kochanie, jesteś spełnieniem moich najśmielszych marzeń. Lecz... to nie była dla ciebie fraszka, której wszyscy tobie życzyliśmy? - Ja... nie, nie była. - Talia westchnęła. - Ja... Keren, mój dar zupełnie wymknął się spod mej władzy, nie tracąc ni krzyny ze swej mocy. - Wielcy miłosierni bogowie! - Zbadała Talię jeszcze dokładniej, przewiercając ją szarymi oczami na wylot. - Jak do tego doszło? Myślałam, że nauczyłyśmy cię... - Tak jak wszyscy. - Poczekajże no chwileczkę; pozwól, że sama wszystko sobie poukładam. Ukończyłaś klasę Ylsy. Niechajże sobie przypomnę... - Brwi na czole Keren zmarszczyły się od głębokiego namysłu. - Istotnie, wydaje mi się, iż napomykała o tym, że nosi się z zamiarem wysłania cię do uzdrowicieli
na dodatkowe nauki, bo nie była zadowolona z siebie tam, gdzie w grę wchodzi empatia, skoro jej specjalnością jest myślczucie. Keren odwróciła się od Talii na pięcie i zaczęła krążyć tam i z powrotem. Młodsza kobieta od dawna była do tego przyzwyczajona - Keren utrzymywała, że nie potrafi myśleć, o ile nie jest w ruchu. - Przyjęłam, iż zatroszczyła się o to, skoro tyle czasu spędziła w otoczeniu uzdrowicieli. Tymczasem tego nie zrobiła, prawda? A kiedy ją zamordowano... - Ustaliliśmy z Krisem, że heroldowie uważali, iż uzdrowiciele wyszkolili mój dar empatii, a ci z kolei myśleli, że zrobili to za nich heroldowie, bo pozornie doskonale panowałam nad sobą. Jednak tak nie było - wszystko opierało się na intuicji i domysłach. A kiedy utraciłam władzę... - O bogowie! - Keren stanęła w pól kroku i położyła swe ręce na ramionach Talii. Maleńka, jesteś pewna, że teraz już wszystko jest jak należy? Talii stanęły przed oczami aż nadto żywe wspomnienia wielogodzinnych ćwiczeń, do których zmusił ją Kris. Bolesne chwile spędzane wraz z Towarzyszami, bezlitośnie atakującymi jej zmysły. - Jestem pewna. Przede wszystkim Kris jest nauczycielem daru. Zawiódł mnie na sam początek i razem przebyliśmy całą drogę od podstaw. Pomogli nam Rolan i Tantris. - Doprawdy? Ho, ho, to ci dopiero interesujący zwrot! - Brew Keren uniosła się wymownie. - Z zasady Towarzysze nie udzielają pomocy aż tak bezpośrednio. - Nie sądzę, by mieli jakikolwiek wybór. Przez pierwszy miesiąc byliśmy zupełnie odcięci od świata w zasypanej śniegiem Stanicy. Potem dowiedzieliśmy się, że te przeklęte pogłoski dotarły nawet do naszego obwodu, i baliśmy się szukać jakiejkolwiek pomocy. To by tylko potwierdziło plotki. - To prawda, to prawda. Gdybym zasiadała w Kręgu, skłonna byłabym ukryć to głęboko pod korcem. Nie wyszłoby nam to na dobre, gdyby świat dowiedział się o gafie, jaką popełniliśmy w twoim przypadku. Co innego Wybrani, oni powinni się o tym dowiedzieć, i z całą pewnością trzeba to umieścić w annałach, byśmy nie popełnili w przyszłości tego samego błędu z innym empatą. Jednak nie powinno się tego szeroko rozgłaszać. - Myśl Krisa biegła mniej więcej tym samym torem i przyznałam mu rację. Oprócz nas obojga, ty jesteś pierwszą osobą, która się o tym dowiedziała. Opowiemy to Kyrilowi oraz Elcarthowi, i na tym, jak myślę, poprzestaniemy. - Ta...ak - wolno powiedziała Keren. - Tak. Niech ci dwaj trapią się, kogo jeszcze zawiadomić. Ha, wszystko dobre, co się dobrze kończy, jak powiadają. - Czuję się doskonale - raz jeszcze podkreśliła Talia.
- Teraz całkowicie panuję nad sobą, nawet Rolan nie może mnie z tego stanu wytrącić. Sporo się nauczyłam, zmusiło mnie to do przemyślenia pewnych rzeczy, nad którymi dotąd się nie zastanawiałam. - Doskonale, zatem. A teraz, pozwól, że wrzucimy te łachmany, które masz na grzbiecie, do pralni. Tak jest, wszystkie; niech nic nie zostanie na jutro. Po tak długim patrolu wszystkie trzeba zreperować. Trzymaj... - Zajrzała do drewnianej szary Talii i wyciągnęła długą, miękką szatę. Włóż to. Dzisiejszej nocy nigdzie nie będziesz wychodzić, a na jutro rano Gaytha przyszykuje dla ciebie cały stos nowych rzeczy, choć pewnie będą one o źdźbło za obszerne - uszyto je według dawno wziętej miary. Mamy sobie mnóstwo do opowiedzenia. Och, i mam wiadomość od Elspeth: “Pani niech będą dzięki, zobaczymy się rano”. - Hę, mój stary, jedyny druhu, mamy sobie mnóstwo do powiedzenia. Dirk skinął głową. Zaprzątnięty myślami nie związanymi z wieczerzą nawet nie zwrócił uwagi, iż pożera stos sałatki z warzywa, którym z całego serca pogardzał. Kris to zauważył i przeżywał trudne chwile, starając się zachować nieporuszoną twarz. Na szczęście chaos, jaki zazwyczaj panował we wspólnej komnacie kolegium, dostarczył mu niejednej okazji do odwrócenia głowy, gdy chętka wybuchnięcia śmiechem na cały głos stawała się nie do odparcia. Wieczerza nabrała rozpędu, ławy były zajęte do ostatniego miejsca przez uczniów przybranych w Szarości i nauczycieli w Bieli Heroldów. Wszyscy pokrzykiwali, po przyjacielsku nawołując siebie nawzajem, przekrzykując gwar. - No więc, jak udał się twój występ? Muzyka spodobała się nam wielce, raczej - nam obojgu. Sporo wyuczyliśmy się na pamięć. - Szsz... nauczyliście się? Naprawdę? To... - Dirk nagle uzmysłowił sobie, że zaczyna pleść trzy po trzy, i niezdarnie dokończył - ... to bardzo miło z waszej strony. Cieszę się, że wam się podoba. - O, tak. Zwłaszcza Talii. Myślę, że ceni sobie twój podarunek jak żaden otrzymany od kogoś innego. Bez wątpienia ma go w wyjątkowej pieczy, ale to do niej podobne. Otrzyma ode mnie najwyższą ocenę. Do kroćset, doskonały z niej herold. Teraz Dirk skorzystał z panującego w komnacie hałasu, by ukryć zmieszanie. - No - odparł, gdy zdołał jako tako zapanować nad zawrotami głowy - wydaje się, że twój czeladnik dostarczył ci więcej zabawy niż mnie mój. I miałeś bardziej interesujący patrol. Mój był tak nudny, że razem z Ahrodie przespaliśmy większą część drogi. - O Panie Światła, szkoda, że ja nie mogę tego powiedzieć! Nie zapominaj: “Obyś wiódł interesujący żywot” jest potężnym przekleństwem! A prócz tego, zdaje mi się, że pamiętam ciebie mówiącego, iż młodemu Skifowi udało się zmarnować cię ze szczętem, zanim ukończyliście patrol. - Tak myślę. - Dirk zachichotał. - Czy wiesz, że Cymry powiła źrebaka, a Skif obarcza winą
za to was oboje? - Nie wątpię, boć żadne z nich nie zachowało ani krzty wstydu. - Kris pochylił się, gdy objuczony stosem brudnych naczyń uczeń zaczął przeciskać się obok niego. - O Panie, mam nadzieję, że ten młodzieniec posiada dar sprowadzania, bo za chwilę ten stos rozsypie się mu w drobny mak. O tak, Skifi Cymry, zasłużyli sobie na to, co ich spotkało. Talia, biedactwo, gotowa byłaby obedrzeć ich ze skóry, gdyby nadarzyła jej się okazja... - O? Kris był coraz bardziej zadowolony z zachowania Dirka. Nie trzeba go było nakłaniać, z lubością zaczął opowiadać, przemilczając jedynie bójkę - wywołaną pośrednio przez samego Dirka - i pływackie zawody, które były jej wynikiem. Potem uparł się, by usunęli się z drogi sprzątającym stoły po wieczerzy uczniom. - Doskonale, moja komnata czy twoja? - Dirk czynił ogromne wysiłki, by nie okazać swych uczuć. Niestety, Kris znał go zbyt dobrze; kamienny wyraz twarzy hazardzisty, który starał się przybrać, świadczył tylko o ogromnym zdenerwowaniu. - Miłościwi bogowie, przenigdy twoja - przepadlibyśmy na tydzień! Moja, mam jeszcze to wino z Ehrris, jak mi się zdaje... Opowieść biegła dalej przy winie i ogniu; obaj rozsiedli się wygodnie rozparci w starych, wyliniałych, zielonych fotelach Krisa. Zdawało się, że co drugie zdanie dotyczyło Talii. Dirk starał się, jak mógł okazywać duże zainteresowanie, ale nie obsesyjne, jak w istocie było. Kris skorzystał, by cień skrył nikły uśmiech igrający na jego twarzy, bo nie dał się zwieść ani trochę. Nie wymknęło się mu to, czego przyjaciel naprawdę chciał się dowiedzieć. W końcu podochoconemu winem Dirkowi wyrwało się pytanie: - Krisie, zacny z ciebie rycerz, lecz jesteśmy braćmi krwi, możesz bezpiecznie mi to wyjawić! Czy wy tego, czy nie tego? - Czego? - zapytał niewinnie Kris. - S...spaliście razem, obwiesiu! - Tak - walnął prosto z mostu. - A czego żeś się spodziewał? Żadne z nas nie jest wyciosane z bryły lodu. Kris doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli Dirk usłyszy prawdę podaną tak, by mógł ją przyjąć jak coś prozaicznego. Oboje byli jego najlepszymi przyjaciółmi - i tylko tyle znaczyli dla siebie z Talią. Nie wyobrażał sobie, by mogło go z nią połączyć uczucie miłości, tak jak stało się w przypadku jego przyjaciela, z którym teraz siedzieli twarzą w twarz. Skrycie obserwował Dirka, ważąc jego zachowanie. - M...myślę, że to było n...nieuniknione... - Nieuniknione! Nie tylko to - do Ucha! - jeśli mam być szczery, pierwsza zima była zbyt
mroźna, by spać samotnie. - Począł szczegółowo opowiadać o ciężkiej próbie, jaką była śnieżna wichura - z pewnymi skrótami: nie śmiał ujawnić, jak znarowił się dar Talii. Po pierwsze dlatego, że Dirk nie musiał o tym wiedzieć, a po drugie: im mniej ludzi o tym wiedziało, tym lepiej. Elcarth i Kyril - z całą pewnością, lecz sądził, iż byłoby nieuczciwe obnoszenie się z tą opowieścią bez wyraźnej zgody Talii. Kiedy Kris skończył, zdarzyła się rzecz zagadkowa. Dirk jakby przełomie ogłuchł, a ocknąwszy się po krótkiej chwili, oświadczył, że jest znużony i wyszedł z komnaty. O, Panie! W jakże przeklętym położeniu się znalazł: jego najlepszy przyjaciel zagiął parol na pierwszą kobietę, na którą Dirk miał ochotę spojrzeć po tylu latach. Gdzie tu sprawiedliwość! Do licha, gdzie tu sprawiedliwość! Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach ani myśli spojrzeć na niego, mając Krisa w pobliżu. A Kris... A Kris - czy on kocha się w Talii? A jeśli tak... Bogowie, o bogowie! Oni z pewnością należą do siebie. Do licha - nie! Kris może zdobyć każdą kobietę - spośród heroldów lub spoza ich szeregów, i to nawet nie pokusiwszy się o kiwnięcie palcem! Wszyscy bogowie świadkiem, Dirk będzie walczył o tę jedyną! Spędził w nocy wiele bezsennych godzin, gapiąc się w mrok, przewracając się niespokojnie i przeklinając w duchu kozodoja, który najwyraźniej upatrzył sobie jego okno, by pod nim ćwierkać. Z nadejściem brzasku w jego uczuciach panował taki sam galimatias jak wtedy, gdy kładł się na spoczynek. DRUGI
Talia! - zapiszczała Elspeth, gdy ta zjawiła się na śniadaniu, ściskając ją tak, że nowo przybyłej groziła utrata oddechu. Minione miesiące dodały kilku cali do wzrostu dziedziczki. Była teraz odrobinę wyższa od Talii. Czas przydał dziewczynce, która dotąd była jak duszek, kobiecych krągłości. Na widok Elspeth Talia zadumała się, czy matka naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jej córka urosła podczas nieobecności Talii. Wspólna komnata o ścianach wykładanych drewnem była wypełniona odzianą w Szarości młodzieżą; nauczyciele zjedli śniadanie wcześniej. Nad ławami i stołami unosił się pomruk zaspanych głosów, zapach owsianki i boczku. Gdyby nie to, że rozpoznawała zaledwie parę twarzy, oraz że nie było ani jednego wolnego miejsca, wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, gdy uczniem była Talia. Wsunęła się do ciepłego, przyjaznego otoczenia, jak sztylet do dobrze naoliwionej pochwy. Poczuła się tak, jakby nigdy nie opuszczała tego miejsca. - Jasna Pani, kociaku, za chwilę połamiesz mi wszystkie żebra! - zaprotestowała, odwzajemniając się z nawiązką. - Keren przekazała mi twoją wiadomość. Rozumiem, że Skif
szepnął ci, iż wróciłam w nocy, prawda? Spodziewałam się spotkać cię na moim progu. - Tej nocy na mnie wypadło pilnowanie źrebiąt. Jednym z obowiązków nakładanych na uczniów było obozowanie na Łące Towarzyszy i trzymanie na zmianę warty w okresie źrebienia się klaczy, którym nie przychodziło to tak łatwo, i często chwila miała nieocenione znaczenie dla ocalenia życia albo zdrowia potomka i matki. - Skif powiadomił mnie o twoim przybyciu oraz że przekazał ci moje wołanie o pomoc. Mogłam się więc o nic nie obawiać, a przede wszystkim nie chciałam zakłócać twego snu. - Słyszałam, że Cymry się oźrebiła. Kto jeszcze? - Zaleka. - Zęby Elspeth zalśniły w uśmiechu. - Wybrała Arvena tuż po twoim wyjeździe. Jest jak dwudziestolatek - jeśli ma swój dzień - i kiedy Jillian zawitała u nas w przerwie pomiędzy patrolami... Ha, znasz Jillian, ona jest taka jak Destria. Wydaje się, że jej Towarzysz przejawia podobne nastawienie. Nie robiliśmy Arvenowi specjalnych wyrzutów! Zaleka jeszcze się nie oźrebiła, jednakże nastąpi to lada dzień. Talia pokręciła głową i objęła ręką ramiona dziewczyny. - Młodziaki! Już sama nie wiem, na co temu światu przyjdzie w dzisiejszych czasach... Elspeth prychnęła w sposób wielce nie licujący z powagą damy, jej ogromne brązowe oczy zwęziły się w szparki i loki zatrzęsły się szyderczo. - Nie okpisz mnie! Słyszałam o tobie i twoich przyjaciołach, i od tych opowieści posiwiały moje skronie! Wyłażenie i włażenie przez okna w noc ciemną choć oko wykol, do spółki z niedawnym złodziejaszkiem! Szpiegowanie królewskiej niańki! - Kociaku... - Talia nagle otrzeźwiała. - Elspeth... przykro mi z powodu Huldy. - Otwarcie przyjęła badawczy wzrok Elspeth. Twarz dziewczyny skrzywiła się w gorzkim grymasie na dźwięk imienia niańki, której niemal udało się przemienić ją w rozkapryszonego, nieposłusznego potwora i doprowadzić do pozbawienia jej wszelkich szans na zostanie Wybraną. - Dlaczego? Przyłapałaś ją na gorącym uczynku, jak spiskowała, bym nie została następczynią. - Z jej słów przebijało rozbawienie z domieszką żalu. To pierwsze z powodu zachowania Talii; drugie, Huldy. - Siadaj, siadajźe! Jestem głodna, a nie mam ochoty wykręcać sobie szyi, by do ciebie mówić. - Ty... ty nie złościsz się na mnie? - zapytała Talia, zajmując miejsce obok Elspeth na wyślizganej drewnianej ławie. - Chciałam ci powiedzieć, że to ja jestem odpowiedzialna za odsunięcie jej od ciebie, ale - mówiąc szczerze - zawsze brakowało mi odwagi. - Tobie brakowało odwagi. - Elspeth uśmiechnęła się leciutko. - Pani niech będą dzięki, ja myślałam, że jesteś bez skazy! - Też coś - oschle odparła Talia.
- Ha, zatem może teraz opowiesz, jak to się wszystko skończyło? Właśnie usłyszałam to z drugiej ręki, od matki i Kyrila, - O, Panie, jak by tu zacząć? - Hm, w porządku chronologicznym, tak jak sama się tego dowiadywałaś. - Elspeth odebrała kubek z owocowym sokiem z rąk roznoszącego posiłek ucznia i postawiła go pod nos Talii z rozmachem, aż stuknęło. - Masz rację. To się naprawdę zaczęło wtedy, gdy próbowałam zbliżyć się do ciebie, by lepiej cię poznać. Hulda mi w tym przeszkadzała. - Jak? - Zabierając cię na lekcje, powiadając, że jesteś zmęczona, albo że się uczysz - co tylko jej wpadło do głowy. Koteczku, ja byłam ledwo czternastolatka, i to dość spokojnego usposobienia na dodatek; ani mi się śniło jej się przeciwstawiać! Jednak to po prostu powtarzało się zbyt często, by mogło nie być działaniem celowym. A więc zrobiłam ze Skifa swego szpiega! Elspeth kiwnęła głową. - Dobry wybór. Jeśli za tym coś się kryło, nikt nie zbadałby tego lepiej od niego. Wiem, bo on wciąż nie wychodzi z wprawy... - Jak? Co? - Za każdym razem, kiedy jest tutaj, zostawia mi razem z liścikiem słodkości w “tajemnej” szufladzie sekretarzyka w mojej komnacie. - Elspeth zachichotała. - O, Panie, nikomu nie pisnęłaś ani słówkiem, prawda? Elspeth poczuła się urażona. - Wydać go? Nie ma mowy! No, powiedziałam matce, na wypadek gdyby został przyłapany - co raczej nie jest możliwe - lecz wpierw kazałam przysiąc, że dochowa tajemnicy. Talia odetchnęła z ulgą. - Pani niech będą dzięki! Jeśli ktokolwiek poza heroldami dowiedziałby się o tym... - Wiem. W najgorszym wypadku mógłby zginąć z ręki jakiegoś strażnika, zanim ten połapałby się, że on jest heroldem, któremu psoty w głowie. Wiem to, wierzaj mi. Matkę to rozbawiło i była raczej zadowolona, jak myślę. Nie zaszkodzi mieć kogoś tak zręcznego w szeregach heroldów. Tak czy siak, Skif został twoim szpiegiem... - Właśnie. Zaczął węszyć i odkrył, że Hulda nie jest służebną, jak to wszyscy myśleli, ale przejęła w swe ręce opiekę na tobą i twoją edukację. Podawała odurzające zioła Melidzie, która powinna być twoją pierwszą niańką. Wydawało mi się, że tak być nie powinno, jednak niczego nie mogłam dowieść, bo Melida rzeczywiście cierpiała po przebytej chorobie mózgu. Nie pozostało mi nic innego, jak prosić Skifa, by zachował czujność. I on odkrył, że Hulda jest na żołdzie kogoś nieznajomego, kto płacił jej, byś nigdy nie została wybrana, nigdy nie została dziedziczką tronu. - A to suka. - W oczach dziewczyny zalśnił gniew. - Domyślam się, że ani tobie, ani
Skifowi nigdy nie udało się dowiedzieć, kim on był? Talia z żalem potrząsnęła głową i upiła łyczek soku. - Nigdy. Twarz zawsze zakrywał maską, ciało opończą, a głowę kapturem. Powiadomiliśmy Jadusa. Jadus udał się do królowej, i Hulda przepadła jak kamień w wodę. - A dla mnie znaczyło to tylko tyle, że straciłam jedyną osobę na dworze, z którą byłam związana uczuciowo. Nic dziwnego, że nie pisnęłaś o tym ani słówkiem. - Elspeth podała Talii czysty talerz. - Och, mogłabym wpaść we wściekłość, gdybyś powiedziała mi o tym dwa lub trzy lata temu, lecz nie teraz. - Brązowe oczy młodej następczyni tronu zabłysły zimnym, nie skrywanym gniewem. - Wciąż jeszcze żywo pamiętam te czasy. Talię opuściły resztki obaw co do tonu urazy w głosie Elspeth. - W grę wchodzi nie tylko żal - ciągnęła Elspeth. - Wracając myślami do tamtych dni, Talio, wydaje mi się, że owa kobieta, która zwała się mą “niańką” z radością własnoręcznie udusiłaby mnie, gdyby miała pewność, że coś na tym zyska i że ujdzie jej to na sucho! O tak, i rozkoszowałaby się każdą chwilą! - Och, przestań, nie byłaś aż takim potworkiem! - Słuchaj, lepiej zacznij jeść, bo Mero zacznie w nas ciskać czym popadnie, gdy po śniadaniu zejdziemy pozmywać; przyszykował wyłącznie twoje przysmaki. - Elspeth przejęła kilka pater, które przekazywano sobie z rąk do rąk i usypała na talerzu Talii kopczyk z ciastek owsianych z miodem, gorącego boczku, przypieczonej na patelni dyni. W ogóle nie zwracała uwagi na niestosowność tego, iż następczyni tronu obsługuje kogoś, kto z formalnego punktu widzenia jest jej poddanym. W istocie, przebyła długą drogę od królewskiego bachora, przewrażliwionego na punkcie swej rangi. - Talio, od chwili przyjścia na świat spędzałam z Huldą większość czasu. Pamiętam, że uwielbiała mnie straszyć. Historyjki do poduszki, jakie mi opowiadała, zjeżyłyby włosy na głowie dorosłemu, i założę się, że odczuwała przyjemność na widok wstrząsających mną dreszczy strachu. Nie mogę tego udowodnić, lecz jestem pewna, iż była najbardziej oziębłą, egoistyczną istotą, jaką w życiu poznałam; nic się dla niej nie liczyło prócz własnego dobra. Świetnie potrafiła się z tym kryć, lecz... - Nie sądzę, bym miała wątpić w twe słowa, kociaku. Jednym z twych darów jest myślmowa, a małe dzieci czasami dostrzegają to, co umyka dorosłym. - Ty byłaś dorosła? Nie byłaś starsza ode mnie aż tak wiele! I tak sporo nie uszło twojej uwagi, a byłoby tego więcej, gdybyś mogła spędzać przy mnie więcej czasu. Przemieniała mnie w miniaturkę samej siebie, wtedy gdy mnie nie straszyła. Kiedy udało się jej wszystkich ode mnie odsunąć, tak że nie został mi już żaden przyjaciel, do którego mogłabym się zwrócić o pomoc, zaczęła mi wpajać, jak nie powinnam ufać nikomu poza nią, jak walczyć, by wydrzeć dla siebie nawet
najmniejszy przywilej, i nie oszczędzać po drodze nikogo ani niczego. Nie wiesz wszystkiego, co wyszło na jaw po twoim odjeździe. Kiedy odkryłaś przede mną prawdę, poczułam się zaciekawiona. - Dlatego nazywam cię “koteczkiem”... - Talia wpadła jej w słowo z szerokim uśmiechem. Bo jak wszystkie koty aż cię rozpiera ciekawość. - To prawda, jednakowoż ciekawość czasami przynosi owoce. Zaczęłam myszkować w tym, co po sobie zostawiła, i prowadzić małą, dyskretną wymianę listów z krewnymi mojego rodzica. - Czy twoja matka wie o tym? - Talia była tym nieco zaskoczona. - Robiłam to z jej błogosławieństwem. A przy okazji, mam przeczucie, że wuj, król Faramentha, lubi mnie tak, jak nie cierpiał mojego ojca. Nawiązaliśmy miłą korespondencję pełną rodzinnych anegdot. Ja też czuję do niego sympatię; co za okropny pech, że jesteśmy tak blisko spokrewnieni, bo przewodzi on licznemu plemieniu synów i jak sądzę, przyjemnie byłoby poznać kogoś z takim poczuciem humoru... - Głos zadumanej Elspeth przycichł, lecz po chwili wróciła do tematu, potrząsając nieznacznie głową. - Tak czy siak, teraz wcale nie jesteśmy przekonani, czy Hulda, która opuściła Rethwellan, była tą samą Huldą która przybyła do nas. - Co!? - Och, zabawnie jest powiedzieć tobie coś wstrząsającego. Wyglądasz, jakby twoja twarz zderzyła się z deską! - Elspeth, bo cię własnymi rękami ukatrupię, jeśli nie dotrzesz do sedna! - No dobrze, poprawię się! Teraz jest już nieco za późno, by to sprawdzać, ale pomiędzy wyruszeniem Huldy z królewskiej ochronki w Rethwellanie a przybyciem jej tutaj minął cały miesiąc, podczas którego po prostu przepadła jak kamień w wodę. Nie odprawiono jej na granicy. Nikt nie pamięta jej w oberżach po drodze, a tu nagle - puf! - zjawia się obładowana jukami i torbami. Ojca z powodu jego własnego głupiego błędu nie ma już wśród żywych; ona przedstawia wszelkie właściwe dokumenty oraz listy polecające. Nikomu nawet na myśl nie przychodzi, by powątpiewać, iż jest tą Huldą, po którą posłano - to znaczy, aż do dzisiaj. - O, Jasna Pani! - Talia stała się tak zimna, jak jej śniadanie, myśląc o mnóstwie otwierających się przed nimi możliwości. Czy nieznany “lord”, którego widziała ona i Skif, spiskował w sprowadzeniu tutaj piastunki? Nie można było się dowiedzieć, czy był on jednym ze zdrajców zdemaskowanych i straconych po zabójstwie Ylsy, bo nikt nigdy nie widział jego twarzy. Uważano, że tak, bo od tamtej pory nikt już nie przysparzał kłopotów, jednak możliwe, że tylko przyczaił się na jakiś czas. Czy “milord” domyślał się, że Hulda nie była tą, na którą wyglądała? I gdzie się podziała po zdemaskowaniu? Nikt nie widział jej opuszczającej pałac; nie widziano jej przekraczającej granicy, przynajmniej żadnym z gościńców (co pobrzmiewało echem słów Elspeth),
a jednak uciekła, zanim ktokolwiek miał szansę ją zatrzymać. No i co - albo kto - ostrzegł ją, że jej rola została odkryta? Niebezpieczeństwo, które, jak myślała Talia, zostało już dawno temu zażegnane, nagle ożyło i zaczęło im ponownie zagrażać jak na nowo wykluwający się w gnojówce bazyliszek. - Mero obedrze mnie ze skóry - jęknęła Elspeth, więc Talia dokończyła swoje śniadanie, jednak doprawdy nie mogłaby rzec, co jadła. - ... i to już ostatni przypadek - podsumował Kris. - W ciągu ostatnich tygodni nie wydarzyło się nic wielkiego. Zamknęliśmy wszystkie sprawy, zluzował nas Gryffon i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Przyjął ze spokojem mierzące spojrzenia, najpierw Elcartha, a potem Kyrila. Obu oblał zimny pot na wieść o tym, jak dar Talii się znarowił - i dlaczego. Najwyraźniej wydawało im się, że ta rozmowa będzie zwyczajną formalnością. Opowieść Krisa okazała się nieprzyjemnym zaskoczeniem. - Dlaczego - zapytał Kyril, po zbyt długiej chwili milczenia, zbyt długiej jak dla Krisa - nie zwróciliście się o pomoc, gdy stało się to po raz pierwszy. - Głównie dlatego, że czas był nie sprzyjający. Gdy się o tym przekonałem, siedzieliśmy zasypani śniegiem w Stanicy, seniorze. - Tu cię złapał, bracie. - Elcarth krzywo uśmiechnął się do herolda o srebrnych włosach. - A kiedyśmy się stamtąd wydostali, byliśmy na najlepszej drodze do uporania się z tym kłopotem - ciągnął Kris. - Talia znała podstawy, wryły się dobrze w jej pamięć. Zaś trafiwszy ponownie między ludzi, przekonaliśmy się, że owe pogłoski dotarły tam pierwej i wtedy wykoncypowałem, iż wyrządzilibyśmy szkody nie do naprawienia, gdybyśmy poniechali patrolu, szukając pomocy u innych, tym samym potwierdzając krążące pogłoski, iż coś złego się dzieje. - Hm, celnie powiedziane - przyznał Kyril. - Nie mówiąc już, że wcale nie byłem pewny, czy ktokolwiek zdolny jest jej pomóc. - Uzdrowiciele... - zaczął Elcarth. - Nie są oni obdarzeni wyłącznie empatią, ani też nie wykorzystują jej tak, jak ona to robi, jak musi to robić - mówiłem już wam przecież, iż użyła jej jak ofensywnego oręża. Oni z rzadka przywołują swój dar poza sesjami uzdrawiania, ona będzie musiała przywyknąć do ciągłego z nim obcowania, tak że stopi się z nią jak zmysł słuchu lub wzroku. Tak to sobie - dokończył Kris z zakłopotanym uśmiechem - przynajmniej wykoncypowałem. - Myślę, że w tym przypadku prawidłowo, młodszy bracie - odparł Kyril po długim namyśle, w czasie którego Kris miał mnóstwo czasu, by zastanowić się nad tym, co powiedział, i
głowić się, czy udało mu się przekonać obu najstarszych heroldów z Kręgu. Kris wypuścił powietrze wstrzymywane dotąd w płucach - czego był zupełnie nieświadom. - I jeszcze jedno - dodał. - W takiej chwili rozgłoszenie światu, że my i kolegium kiepsko wyuczyliśmy nowego osobistego herolda królowej, zniszczyłoby morale wszystkich. - Jasna Bogini, nie mylisz się! - wykrzyknął skonsternowany Elcarth, a jego brwi uniosły się tak wysoko do góry, że zetknęły się z szarą czapą włosów. - Bo gdyby to się rozniosło, godziłoby w wiarygodność tak heroldów, jak i nie-heroldów. Uważam, biorąc pod uwagę okoliczności, że oboje zasługujecie na wysoką ocenę. Ty, za rozsądek i dyskrecję, a twój czeladnik za stawienie czoła niezamierzonym próbom i wyjście z nich zwycięsko. - Zgadzam się - wtórował mu Kyril. - A teraz, wybaczysz nam, że wraz z Elcarthem ośmielimy się przedsięwziąć środki ostrożności, by coś podobnego nie mogło się już nigdy nam przytrafić. Pożegnawszy heroldów z wyszukaną uprzejmością, Kris z radością czmychnął im sprzed oczu. Nim od śniadania minęła marka na świecy, Talia sporo się nabiegała. Najpierw, opuściwszy Kolegium Heroldów, udała się do oddzielnego budynku, mieszczącego Kolegium Uzdrowicieli i Dom Uzdrawiania. Słońce, które jeszcze nie wzeszło, gdy szła na śniadanie, stało już na niebie i jeśli bezchmurny nieboskłon miał być jakąś wskazówką, zanosiło się na kolejny cudowny wiosenny dzień. Znalazłszy się w obrębie beżowych ceglanych murów, odszukała uzdrowiciela Devana, by zawiadomić go o swoim powrocie i dowiedzieć się przy okazji, czy przypadkiem w Domu Uzdrawiania nie leży jakiś herold, któremu mogłoby pomóc dotknięcie jej wyjątkowego umysłu. Natrafiła na uzdrowiciela w destylarni. Starannie mieszał składniki mikstur. Weszła cicho, na palcach, nie chcąc zmącić jego skupionej uwagi, lecz on i tak wyczuł jej obecność. - Słowo rozprzestrzenia się na skrzydłach wiatru, dowiedziałem się o twoim powrocie minionej nocy - powiedział odwrócony do niej plecami. - Witamy jak najserdeczniej, Talio! Zaśmiała się cicho. - Powinnam mieć więcej oleju w głowie i nie próbować zakradać się do kogoś, kto posiada taki sam dar! Odstawił ostrożnie driakiew, nad którą się trudził, na blat stołu, i zwrócił się do niej twarzą. Wejrzenie jego orzechowych oczu stało się ciepłe od radosnego uśmiechu, wyciągnął poplamione na brązowo dłonie na powitanie. - Twa aura, dziecko, jest nie do podrobienia. O jakże raduję się, iż ponownie mogę ją poczuć! Ujęła obie jego dłonie, marszcząc nieco nos od ostrego zapachu, którym przesiąknięta była destylarnia.
- Mam nadzieję, że to radość tylko z mojego powrotu, a nie dlatego, że ktoś rozpaczliwie oczekuje pomocy - odparła. Wielki kamień spadł jej z serca, gdy zapewnił ją, że nie ma ani jednego herolda pośród złożonych chorobą, którymi się opiekował. - Poczekaj jednak do letnich burz na południu, albo pirackich napaści na zachodzie - rzekł i oczy mu posmutniały. - Tej zimy Rynee przywdzieje zieloną opończę. Upiera się, by wrócić na południe i zatrzymać opodal rodzinnego domu. Wróciłaś w samą porę, Talio. Jeśli nie liczyć Patrisa, będziesz naszym jedynym uzdrowicielem umysłów, a możliwe, że trzeba będzie pomóc cierpiącym, którzy nie wszyscy będą heroldami. Następnie Talia wróciła do Skrzydła Heroldów, by odbyć rozmowę, do której wcale jej się nie paliło. Zapukała z wahaniem do drzwi kancelarii Elcartha. W środku zastała nie tylko dziekana, ale i herolda-seneszala. Przez następną godzinę składała - tak beznamiętnie, jak zdołała - sprawozdanie z wszystkich przypadków, których zdarzyło się jej doświadczyć na czeladniczym patrolu. Nie oszczędziła niczego, szczerze przyznając się do skrywania, iż dar wymknął się spod jej władzy, i że wyjawiła to Krisowi dopiero pod przymusem. Powiedziała im to, co Kris przemilczał: że o mały włos zabiłaby ich oboje. Słuchali jej w zupełnym milczeniu, póki nie skończyła i nie usiadła z zaciśniętymi dłońmi na kolanach, czekając na wyrok. - Czego nauczyłaś się dzięki temu wszystkiemu? - nieoczekiwanie zapytał Elcarth. - Tego... tego, że żaden herold w pojedynkę nic nie zdziała, nawet osobisty herold królowej - odparła po namyśle. - Zwłaszcza osobisty królowej. Moje czyny rzutują na pozostałych heroldów bardziej niż czyny innych, choćby z tego powodu, że tak głęboko sięgam w umysły ludzkie. - A co jest takiego charakterystycznego w posługiwaniu się darem? - dodał Kyril. - Ja... Naprawdę trudno mi powiedzieć - przyznała. - Czasami widzę jasno i wyraźnie, co muszę zrobić. Jednak przeważnie jest to jedynie mglisty obraz. Tak sobie myślę, że widocznie odtąd przyjdzie mi zawsze kłaść na szali zło i konieczność. Elcarth skinął głową. - Jeśli nie zabraknie mi czasu, zasięgnę rady w Kręgu, zanim uczynię coś nieodwołalnego. Niestety, obawiam się, że nie będę sobie mogła pozwolić na taki luksus. A jeśli zbłądzę... Hm, pogodzę się z konsekwencjami tego i postaram naprawić błąd. - Doskonale, heroldzie Talio. - Oczy Elcartha zalśniły dumą, co sobie wreszcie z zaskoczeniem uświadomiła. - Myślę, że jesteś przygotowana do przyjęcia jarzma. - Zdałam zatem?
- A co ja powiedziałem? - Kyril kiwnął głową do przyjaciela. - Wiedziałem, że w to nie uwierzy, póki tego osobiście nie usłyszy z naszych ust. - Na wyciosanej niczym z granitu twarzy herolda zagościł ciepły uśmiech. - Tak, Talio, spisałaś się znakomicie. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co usłyszeliśmy od Krisa i ciebie. Nie ugięłaś się w krytycznej sytuacji, w której znalazłaś się nie ze swej winy, lecz samodzielnie z niej wybrnęłaś. - I z radością przyjęliśmy to, co powiedziałaś przed chwilą - dorzucił Elcarth. - Posiadając tego rodzaju dar, udało ci się osiągnąć przyzwoitą równowagę etyczną. A więc, czy po tylu słodkich pochlebstwach gotowa jesteś przełknąć coś gorzkiego? Wkrótce zbierze się rada. - Tak, panie - odparła. - Zostałam... ostrzeżona. - Tuszę, że nie tylko o spotkaniu rady? - Panie, to mogłoby skompromitować me źródła... - O Panie, o Pani! - Ostre rysy twarzy Elcartha złagodniały, gdy tłumił wybuch śmiechu. Ona już gada jak Talamir! Zamyślony Kyril potrząsnął tylko głową. - Zaiste, mój bracie. Znakomicie, Talio, zatem się tam zobaczymy. Lepiej już idź. Jeśli się nie mylę, Selenay gorąco pragnie przedyskutować kilka zagadnień, jeszcze przed udaniem się na radę. Talia wiedziała, kiedy ją odprawiają. Poprosiła obu seniorów o pozwolenie i opuściła kancelarię lekkim krokiem, lekkim jak jej serce. - Talia... - Selenay uprzedziła wszelkie ceremonie, obejmując serdecznie herolda. - O Jasna Pani, jakże mi ciebie brakowało! Wejdź, tutaj możemy pobyć sam na sam przez chwilę. Zaprowadziła Talię do alkowy o granitowych ścianach, tuż obok prowadzącego do komnaty rady korytarza. Stała tam jedynie samotna drewniana ława. Jak zawsze Selenay odziana była niczym zwykły herold, jedynie wąski, złoty diadem upinał jej złote włosy, na znak kim była. - Niechże się tobie dobrze przyjrzę. Na Niebiosa, wyglądasz wspaniale! Jednak strasznie wyszczuplałaś... - Musiałam obejść się własną kuchnią - odparła Talia - to wszystko. Zobaczyłabym się z wami ostatniej nocy... - Nie odnalazłabyś mnie. - Niebieskie oczy Selenay pociemniały od uczuć. - Konferowałam z lordem wojny o przemieszczeniu oddziałów na Granicę. Kiedy skończyliśmy, nie miałabym ochoty widzieć się nawet z moim ojcem, gdyby wstał z grobu. Ależ byłam znużona. Przeklęte mapy! Poza tym, pierwszą noc po powrocie z patrolu czeladniczego zawsze spędza się w otoczeniu najbliższych przyjaciół. Taka jest tradycja! Czy inaczej można by usłyszeć wszystkie wieści z minionych osiemnastu miesięcy? - Macie na myśli osiemnaście miesięcy plotek. - Talia uśmiechnęła się. - Rozumiem, że
wraz z Krisem sprokurowaliśmy niejedną. - Z tak bezceremonialnego zachowania wnoszę, iż me nadzieje na nieśmiertelny romans spełzły na niczym? - W oczach królowej mignęło rozbawienie, kiedy odęła wargi, udając rozczarowanie. Talia potrząsnęła głową z rezygnacją. - I wy także? Na Jasne Niebiosa, czy wszyscy z kolegium uparli się nas na siłę połączyć, czy tego chcemy, czy nie? - Jedynymi wyjątkami są: Kyril, Elcarth, Skif, Keren i, przede wszystkim, Alberich. Wszyscy poprzysięgli, iż jeśli kiedykolwiek stracisz swe serce, to nie z powodu gładkiego lica Krisa. - Oni... mogą się nie mylić. Uwagi Selenay nie uszedł lekko zakłopotany wyraz twarzy herolda i według jej mniemania nadszedł czas na zmianę tematu. - No cóż, nie posiadam się z radości, że znów mam cię u swego boku. Przydałabyś mi się w ciągu minionych dwóch miesięcy. - Dwa miesiące? Czy to ma coś wspólnego z tym, z czym Elspeth wysłała Skifa nam na spotkanie? - Zrobiła to? A to ziółko! To zapewne dlatego, że działania rady są jej tak samo nie w smak jak mnie. Oświadczono się o rękę Elspeth w imieniu kogoś, kogo będzie mi bardzo trudno odrzucić. - Mów. Selenay usiadła na ławie. Jej ręka nieświadomie błądziła po podłokietniku. - Przybył do nas poseł od króla Alessandara, dwa miesiące temu, i oficjalnie zażądał rozpatrzenia propozycji ślubu Elspeth z Ancarem. Wiele przemawia za ich połączeniem. Ancar jest mniej więcej w wieku Krisa, a to niezbyt wielka różnica jak na królewskie małżeństwo. Powiadają, że jest całkiem przystojny. Mogłoby to doprowadzić do połączenia naszych królestw. Alessandar ma mocną, dobrze wyszkoloną armię, o wiele większą od naszej. Mogłabym rozesłać heroldów po jego domenie, a Karsyci dwa razy musieliby pomyśleć przed ponownym najazdem na nas, w obliczu jego armii. Rada w trzech czwartych udziela bezwarunkowego poparcia, pozostali przychylni są temu pomysłowi, lecz nie starają się przeforsować go na siłę, tak jak pozostali. - Hm - zaczęła wolno Talia, obracając na palcu pierścień otrzymany w prezencie od Krisa nie wahałabyś się, gdyby przeczucie nie ostrzegało cię, iż w tym kryje się coś złego. Co to takiego? - Po pierwsze: o ile nie będę przyparta do muru, nie mam ochoty zmuszać Elspeth do małżeństwa dla dobra państwa. Jeśli mam być szczera, wolałabym, by nigdy nie wyszła za mąż. Wolę oddać tron linii bocznej, niż pozwolić na zawarcie związku, w którym brakowałoby wzajemnego szacunku i przychylności. - Selenay zabawiała się kosmykiem, owijając go wokół
swych długich, pięknych palców, i zdradzając tym samym niepokój. - Po drugie: ona jest jeszcze bardzo młoda. Zamierzam nalegać, by ukończyła naukę, zanim podejmie jakakolwiek decyzję. Po trzecie: kiedy ostatni raz widziałam Ancara, był dzieckiem noszonym na rękach. Nie mam pojęcia, jakim stał się człowiekiem, i muszę się tego dowiedzieć, zanim nawet zacznę poważnie rozważać swaty. Mówiąc prawdę, mam nadzieję, że miłość będzie jej swatem, i że będzie to ktoś, kto przynajmniej został wybrany, jeśli nie herold. Przekonałam się na własnej skórze jak to jest, gdy małżonek królowej nie może współrządzić, choć wychowywano go do sprawowania rządów. A sama najlepiej wiesz, że mąż Elspeth nie będzie mógł zasiąść razem z nią na tronie, o ile on także nie zostanie wybrany. - Za każdym razem trafiałaś w sedno, lecz nie tylko to cię trapi. - Talia z taką łatwością wróciła do odruchu odczytywania stanu umysłu królowej, jakby nigdy nie oddaliła się od niej ani na krok. - Teraz wiem, dlaczego tak mi było ciebie brak! Zawsze udaje ci się tak postawić pytanie, że wszystko widać z właściwej perspektywy! - Selenay uśmiechnęła się ponownie. - Tak. Nie tylko to, lecz nie jest to coś, z czym chciałabym wystąpić przed radą, ani nawet porozmawiać o tym z Kyrilem, błogosławione niech będzie jego serce. Nazwaliby to kobiecymi bredniami, o dniach miesięcznych. Niepokoi mnie to, iż ta cała propozycja pojawiła się jak na zamówienie, jest zbyt doskonała, jest jakby odpowiedzią na modlitwy wznoszone przez wszystkich. Wciąż patrzę, gdzie za przynętą ukryta jest pułapka, zachodzę w głowę, dlaczego nie mogę jej dostrzec. Być może podejrzliwość tak bardzo weszła mi w nawyk, że odnoszę się nieufnie nawet do czegoś, o czym wiem, że jest uczciwe. - Nie, myślę, że tak nie jest - Talia odęła wargi w zamyśleniu. - Coś musi być nie w porządku, bo nie dręczyłby cię aż taki niepokój. Posiadasz dar myślmowy i odrobinę daru wróżą, prawda? Podejrzewam, że odbierasz mgliste obrazy, że jest coś złego w tym pomyśle, a jesteś podenerwowana, ponieważ musisz przeciwstawić się radzie, nie mogąc podać konkretnych powodów. - Błogosławiona, tak rzeczywiście musi być! Przez ostatnie dwa miesiące miałam wrażenie, jakbym gołymi rękami czerpała wodę z dna przeciekającej łodzi! - Więc zasłoń się niedojrzałością Elspeth, podeprzyj to stwierdzeniem, że nie dokończyła nauk, i przeciągaj to przez jakiś czas. Ja ciebie poprę, a kiedy Kyril z Elcarthem stwierdzą, że masz moje poparcie, zrobią to samo. - Talia mówiła z większą pewnością siebie, niż to naprawdę czuła. Pamiętaj: teraz mam prawo głosu w radzie. Wspólnie możemy zgłosić weto nawet przeciw całej radzie, wystarczy, by monarcha i jego osobisty herold odrzucili postanowienie rady. Przyznaję, że nie byłoby to uprzejme, lecz nie cofnę się, jeśli będę musiała. Selenay westchnęła z ulgą.
- Nie wiem, jak udało mi się tyle lat przetrwać bez ciebie? - Doskonale, dziękuję. Gdyby mnie tutaj nie było i tak udałoby ci się to jakoś odwlec, nawet gdybyś musiała sięgnąć po Devana, by zaraził Elspeth jakąś fałszywą gorączką, by zyskać na czasie! Czy nie nadeszła już pora, byśmy oficjalnie wkroczyły do sali? - W istocie. - W uśmiechu Selenay błąkał się cień złośliwości. - Oto nadeszła chwila, do której od tak dawna tęskniłam! Paru popadnie w czarną rozpacz, gdy uzmysłowią sobie, iż wyrosłaś na prawdziwego osobistego herolda królowej, z prawem głosu, i że od dzisiaj rada zasiadać będzie w pełnym składzie! Podniosły się razem z ławy i weszły w ogromne, oprawione w mosiądz, podwójne drzwi do komnaty rady. Pozostali posłowie zasiedli już dookoła stołu. Powstali, gdy do sali wkroczyła królowa, za którą szła Talia, utrzymując właściwy dystans, o krok za jej plecami, nieco z prawej strony. Komnata rady nie była zbyt wielka, jedynymi sprzętami tutaj były stół wygięty w podkowę i krzesła z ciemnego drewna, które z wiekiem sczerniało niemal całkowicie. Tak jak cały pałac, ściany w części wyłożono drewnianą boazerią, zaś od mniej więcej wysokości podbródka do stropu, ściana była z nagiego, szarego kamienia, z którego wzniesiono pierwszy pałac-wieżę. Zmniejszona kopia tronu Selenay stała dokładnie pośrodku, za nim znajdował się kominek, a nad kominkiem herb monarchów Valdemaru: uskrzydlony biały koń z rozerwanym łańcuchem dookoła szyi. Na ścianie ponad drzwiami, naprzeciw tronu, wisiała ogromna mapa Valdemaru, wymalowana na grubym lnianym płótnie, na którą nanoszono wszelkie zmiany, by była zawsze aktualna. Była tak wielka, że posłowie mogli odczytywać litery, nie ruszając się ze swoich miejsc. Stanowiła piękny przykład przedniego rzemiosła: każdą drogę i najmniejszą osadę oznaczono z wielką pieczołowitością. Po prawej stronie królewskiego siedziska stało krzesło Talii, a po lewej Seneszala. Na jego lewicy zasiadał Kyril, po prawicy Talii - lord wojny. Pozostali posłowie siadali, gdzie kto miał ochotę, bez względu na starszeństwo. Talia nigdy dotąd nie zasiadła na przeznaczonym jej miejscu. Zgodnie z tradycją musiało ono stać puste, póki nie ukończy nauki i nie zostanie pasowana na herolda. Aż do dzisiaj zasiadała pośród zwykłych członków rady i tylko od czasu do czasu, zapytana, zabierała głos; o swoich spostrzeżeniach opowiadała Selenay już po zamknięciu spotkań. Jej nowa pozycja dawała poważną władzę, lecz wraz z nią spadła na nią nie lada odpowiedzialność. Posłowie stali; na niektórych twarzach odmalowało się zaskoczenie. Widać wieść o jej powrocie nie rozeszła się tak szybko tutaj, na dworze, jak w kolegium. Selenay stanęła przed swym krzesłem, Talia poszła za jej przykładem. Królowa lekko ukłoniła się na wszystkie strony i usiadła. Nie minęło mgnienie oka, a po niej, na swoim krześle, spoczęła Talia. Posłowie zajęli miejsca dopiero, gdy to uczyniła królowa i jej osobisty herold.
- Chciałabym otworzyć to spotkanie debatą o poselstwie o rękę Elspeth od Alessandara zaczęła ściszonym głosem Selenay, ku jawnemu zaskoczeniu kilku posłów. Talia kiwnęła głową. Przejmując inicjatywę, nadała debacie wysoką rangę. Każdy z siedzących za stołem po kolei wyraził swoje zdanie. Tak jak Selenay już powiedziała Talii, wszyscy, jak jeden mąż, patrzyli na swaty przychylnym okiem, większość życzyła sobie, by z ożenkiem nie zwlekać. Talia zaczęła z takim skupieniem oceniać zebranych posłów jak nigdy dotąd. Chciała dokonać tego jedynie przy pomocy wzroku i słuchu, nie odwołując się do swego daru. Najpierw był lord Gartheser, przedstawiciel Północy, najbliższy sojusznik Orthallena, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Chudy, niespokojny, łysiejący, podkreślał rzucane przez siebie zdania ostrymi, gwałtownymi gestami rąk. Choć ani razu nie spojrzał wprost na Orthallena, Talia po nachyleniu jego sylwetki domyśliła się, że Orthallen tak przyciąga jego uwagę, że poza nim nikt nie mógł wywrzeć na mówiącym najmniejszego wrażenia. - Nie można mieć cienia wątpliwości - rzekł Gartheser cienkim, piskliwym głosikiem - że owe zrękowiny przyniosą nam tak potężnego sprzymierzeńca, iż nikt nie będzie śmiał nawet marzyć o ponownym zaatakowaniu nas. Z armią Alessandara gotową ruszyć nam na pomoc, nawet Kars nie odważy się nas lekceważyć. Śmiem przewidywać, iż ustaną nawet przygraniczne napady, a nasze granice staną się bezpieczne po raz pierwszy od wielu pokoleń. Orthallen przypieczętował to kiwnięciem głowy, tak niedostrzegalnym, że uszłoby ono Talii, gdyby akurat nie patrzyła na niego. Nie tylko ona odebrała ten leciutki znak pochwały, Gartheser też gorliwie się go doszukiwał. Talia zobaczyła, że się uśmiecha i kiwa delikatnie głową w odpowiedzi. Następnie przemawiali Elcarth i Kyril. Elcarth przycupnął na brzeżku krzesła i wyglądał jak szary strzyżyk śnieżny; za to Kyril siedział niemal nieruchomo, jak posąg z szarego granitu. - Nie nasuwają mi się żadne mocne argumenty przeciw - odezwał się Elcarth, przekrzywiając głowę na bok. - Jednak następczyni tronu trzeba zostawić czas na dokończenie nauki i praktyki czeladniczej, zanim ten sojusz będzie mógł dojść do skutku. - I książę Ancar musi okazać się właściwego usposobienia - dodał gładko Kyril. - To królestwo, proszę o wybaczenie Wasza Wysokość, to królestwo ma za sobą gorzkie doświadczenie z małżonkiem, który okazał się nie mieć odpowiedniego charakteru. Jeśli o mnie chodzi, nie życzyłbym sobie przeżyć tego ponownie. Lady Wyrist, przemawiająca w imieniu Wschodu, wystąpiła po nim jako kolejny poplecznik Orthallena. Ta pulchna kobieta o jasnych włosach, niegdyś wielka piękność, nie straciła nic ze swego magnetycznego czaru. - Z całego serca popieram i nie sądzę, by czasy były odpowiednie na ociąganie się! Niech
jak najszybciej zostaną ogłoszone zrękowiny, co tam, wesele! Z nauką można poczekać do czasu, gdy zawartego sojuszu nie będzie można zerwać. - Zgromiła wzrokiem Elcartha i Kyrila. - To moją granicę Karsyci łupią, kiedy dusza zapragnie. Moi ludzie i tak mają niewiele, a Karsyci nawet i to grabią! Na dodatek to moja granica zostałaby szeroko otwarta dla handlu po mocnej unii naszych dwóch królestw. Niczego złego nie mogę się doszukać w tym związku. Głos zabrał białowłosy, śnieżnobrody ojciec Aldon, lord patriarcha: - Zgodnie z waszymi słowami, pani, ten sojusz niesie z sobą obietnicę spokoju, jakim nie cieszyliśmy się od bardzo dawna. Kars będzie zmuszony ubiegać się o trwały pokój, w obliczu unii wzdłuż dwóch jego granic. Odnowienie naszej dawnej przyjaźni z Hardornem może przynieść nam trwalszy pokój, któregośmy dotąd jeszcze nie zaznali. Następczyni jest jeszcze bardzo młoda, lecz czyż wiele naszych dam nie weszło w związek małżeński w jeszcze młodszym wieku... - W istocie. - Bard Hyron, którego blond włosy były tak jasne, że niemal białe, przemawiał w imieniu Koła Bardów. Jego słowa pobrzmiewały echem tego, co powiedział ojciec Aldon. Niewielkie to poświęcenie ze strony młodej kobiety, jeśli jej ofiara przyniesie pociechę tak wielu. Talia zauważyła, że jego bladoszare oczy zaiskrzyły jak srebro, kiedy Orthallen kiwnął z aprobatą głową. Szczupła, kanciasta uzdrowicielka Myrim, wysłanniczka swego Kręgu, nie była tym wszystkim tak bardzo podniecona. Talia z ulgą stwierdziła, że Myrim jest lekko zirytowana heroicznym hymnem Hyrona i coś w osobie Orthallena zdaje się ją nieco drażnić. - Wszyscy o czymś zapominacie: choć to dziecko zostało wybrane, nie jest jeszcze heroldem, a prawo stanowi niedwuznacznie, iż monarcha musi być heroldem. Dotąd nigdy nie było tak poważnego powodu, by trzeba było to prawo zmienić, i dzisiaj nie widzę potrzeby ustanawiania tak niebezpiecznego precedensu. - No właśnie - wymamrotał Kyril. - Dziecko jest właśnie tym - dzieckiem. Nawet w najśmielszych marzeniach trudno wyobrażać sobie, by mogła władać, tyle jeszcze się musi nauczyć. Tym niemniej, jestem życzliwie nastawiona do zrękowin, choć zachowałabym ostrożność. Jednak jedynie pod warunkiem, że następczyni pozostanie w kolegium do czasu ukończenia nauki. Ku lekkiemu zaskoczeniu Talii, lord wojny Randon podzielał łagodną niechęć Myrim do Orthallena. Zastanawiała się - słuchając oszpeconego bliznami, nieprzystępnego wojownika, ostrożnie i roztropnie odmierzającego słowa jak kupiec sprzedający ziarno - co odmieniło go przez ten czas, gdy była nieobecna na dworze, bo podczas ostatniego spotkania rady Randon należał do najzagorzalszych popleczników Orthallena. Teraz jednakże, choć życzliwie odnosił się do zaręczyn, ciągnął swą ciemną brodę gestem skrywanego rozdrażnienia, tak jakby nie w smak mu było to, iż musi poprzeć partię Orthallena.
Słowa lady Kester, podobnej do konia posłanki Zachodu, były krótkie i trafiały w sedno. - Jestem za - powiedziała i usiadła. Pulchny i miękko mówiący lord Gildas z Południa wygłosił podobnie zwięzłą przemowę. - Nie widzę nic, co miałoby stać się źródłem kłopotów - powiedziała cicho lady Cathan, przedstawicielka Gildii. Ta spokojna, siwiejąca kobieta przypominała gołębicę, jednak pod zewnętrznymi pozorami miękkości kryła się osoba uparta. - Za to wiele, na czym każdy mieszkaniec tego królestwa mógłby zyskać. - To, jak myślę, jest dobrym podsumowaniem - dorzucił na zakończenie lord Palinor, Seneszal. - Znacie moje uczucia w tej materii. Wasza Wysokość? Królowa zachowywała przez cały czas niezmącony spokój, siedziała nieporuszona, zamyślona, nie dając nic poznać po sobie, póki nie wygłosili swego zdania wszyscy z wyjątkiem niej samej i jej herolda. Teraz pochyliła się lekko do przodu i przemówiła do zebranych. W jej głosie pojawił się nieco rozkazujący ton. - Wysłuchałam was; wszyscy odnosicie się życzliwie do tego ożenku i racje was wszystkich są zacne. Nawet nakłaniacie mnie, bym przystała na ślub i doprowadziła do niego w ciągu najbliższych miesięcy. Doskonale, zgadzam się z każdym z przytoczonych przez was argumentem, skłonna jestem odesłać posła Alessandara ze słowem, iż rozważymy oświadczyny z należną powagą. Jednakże jednego nie mogę zrobić i tego nie zrobię: nigdy nie pozwolę, by cokolwiek przerwało naukę Elspeth. Nie wolno jej, pomimo rozstrząsanych tu racji, przerywać nauki! O Pani, strzeż nas, lecz w wypadku mej śmierci, nie możemy oddać się na łaskę losu, zostawiając tron Valdemaru opiece nie douczonego monarchy! Dlatego oznajmię jedynie Alessandarowi, że jego zaloty są mile widziane, i oświadczę mu niedwuznacznie, iż poważne układy nie mogą rozpocząć się przed pomyślnym zakończeniem przez następczynię jej praktyki czeladniczej. - Wasza Wysokość! - Gartheser zerwał się na równe nogi, gdy kilku innych posłów zaczęło mówić jeden przez drugiego; niektórzy poczęli nawet się zaperzać. Wtedy ze swego miejsca powstała Talia i zastukała w blat. Paplanina ucichła, co bardziej zacietrzewieni wlepili w nią spojrzenia, jakby dotąd o niej nie pamiętali. - Panowie, panie, wybaczcie, lecz wszelkie wasze racje są na nic. Moim głosem podtrzymuję decyzję królowej. Takiej jej udzieliłam rady. Nie ulegało wątpliwości, sądząc z ogłupiałych twarzy, że wyleciało im z głowy, iż Talia ma już pełne prawo głosu. Gdyby nie powaga sytuacji, ten widok dostarczyłby Talii mnóstwo przyjemności - zwłaszcza wyraz twarzy Orthallena. - Jeśli taka jest rada osobistego królowej, to i ja muszę oddać na nią mój głos - szybko wtrącił Kyril, choć Talia niemal mogła usłyszeć, jak zastanawia się, czy ona wie, co czyni.
- I mój - przyłączył się Elcarth, który sądząc z wyglądu i tonu głosu, miał do osądu Talii znacznie większe zaufanie niż Kyril. Wtedy zaległa cisza; cisza tak głęboka, że można było niemal usłyszeć ziarna kurzu opadające na podłogę, widoczne w świetle sączącym się z wąskich okien. - Wygląda na to - rzekł lord Gartheser, rzucający się w oczy jako przywódca zbuntowanych - że zostaliśmy przegłosowani. Po jego słowach rozległ się cichy pomruk. Na najdalszym końcu stołu podniósł się ze swego miejsca białowłosy pan. Cichy szmer zamarł zupełnie. Właśnie tego człowieka Talia obserwowała z takim skupieniem: Orthallen, lord Połaci Gryfów, wuj Krisa. Do tej pory jako jedyny ani razu nie zabrał głosu. Był najstarszym członkiem rady, służył jeszcze u boku ojca Selenay, wspomagał i ją podczas całego jej panowania, nazywany przez nią “lordem wujem”, był ojcowską figurą nawet dla Elspeth. Odnoszono się do niego z wielką czcią i szacunkiem. Jednak Talia nigdy nie żywiła do niego cieplejszych uczuć. Powodem po części było to, że próbował skrzywdzić Skifa. Choć nie był władny usunąć żadnego Wybranego z kolegium, starał się odesłać chłopca na dwa lata do służby karnej w armii. Pretekstem miała być ogromna liczba wykroczeń przeciw regulaminowi kolegium, jakich dopuścił się Skif. Kulminacja nastąpiła, gdy Skifa przyłapano pewnej nocy na gorącym uczynku w kancelarii profosa-marszałka. Orthallen utrzymywał, że chłopiec włamał się tam, by zmienić zapiski w Księdze występków. Jedynie Talia na której prośbę Skif się tam udał - wiedziała, że wśliznął się do kancelarii po to, by zbadać dokumenty Huldy i dowiedzieć się, kto sprowadził ją do królestwa, oraz wyszperać nazwiska współspiskowców. Talia ocaliła swego przyjaciela za cenę kłamstwa, oświadczając, że za jej namową starał się odszukać, czy jej krewni z Grodu zażądali przywileju podatkowego, przyznawanego tym, którzy wychowali Wybranego. Od tamtej pory nieprzerwanie dochodziło między nią a Orthallenem do subtelnych tarć. Kiedy zaczęła zasiadać w radzie, miała wrażenie, że on nieustannie stara się podważyć nawet ten niewielki autorytet, jaki miała. Otwarcie bagatelizował jej wypowiedzi - wskazując na jej młodość i niedoświadczenie - tak że w jego obecności niezmiernie rzadko zabierała głos. Zawsze wydawał się jej odrobinę zbyt ostrożny, zbyt opanowany. Kiedy uśmiechał się, kiedy marszczył brew, uczucia zawsze zdawały się jedynie ślizgać po jego skórze. Początkowo sama siebie karciła za tę niechęć, składając to na karb nieracjonalnych obaw, które czuła wobec mężczyzn, zwłaszcza przystojnych; bo choć dawno minęły jego lata świetności, pozostał uderzająco pięknym mężczyzną - nie było cienia wątpliwości, która linia rodziny Krisa błogosławiła go swym anielskim obliczem. Odrobiny oziębłości też nie można przecież poczytywać
za grzech, a jednak z niewiadomej przyczyny za każdym razem, gdy patrzyła na niego, na myśl przychodził jej gryf siedzący w gnieździe - skrzydlaty smok zimnokrwisty, wyrachowany, bezwzględny... i ukryty za pięknie wysadzaną klejnotami skórą. Jednak teraz miała więcej powodów, żeby Orthallenowi nie ufać. Niejedno bowiem wskazywało na to, iż należy go podejrzewać o rozpuszczanie pogłosek, jakoby nadużywała swego daru. Z pewnością wiedział doskonale, jak tego rodzaju plotki wpłyną na empatę, który z reguły ma niskie poczucie własnej wartości i brak mu pewności siebie. Była też głęboko przekonana, iż to on zasiał wątpliwości w umyśle Krisa, wiedząc, że to nie umknie jej zmysłom, które odpowiednio zareagują. Lecz tym razem miała powody do wdzięczności, bo gdy Orthallen przemówił, poparł decyzję królowej. - Moi panowie, panie, królowa ma całkowitą rację - rzekł, czym zaskoczył Talię, gdyż dotąd najżyczliwiej odnosił się do planu zamążpójścia Elspeth bez dalszych korowodów. - Mamy tylko jedną dziedziczkę, w lini głównej nie ma już żadnego następcy. Nie możemy aż tak ryzykować; następczyni tronu musi dokończyć naukę. Teraz pojmuję mądrość tej decyzji. Wycofuję wcześniej złożoną przeze mnie prośbę o natychmiastowe zrękowiny. Alessandar jest mądrym monarchą, z całą pewnością ochoczo przystąpi do wstępnych układów na mocy udzielonej obietnicy zrękowin w przyszłości. W ten oto sposób wyniesiemy korzyści z obu planów. Orthallen zaskoczył nie tylko Talię. Hyron gapił się na niego, jakby nie dowierzał własnym uszom. Zarówno poplecznicy z jego frakcji, jak i jego oponenci zdawali się równie zdumieni i pomieszani. W wyniku jego mowy rada dość niechętnie - acz jednomyślnie - głosowała, by odprawić posła zgodnie z planem nakreślonym przez Selenay. W istocie głosowanie było próżnym gestem, gdyż Selenay i Talia mogły odprawić z kwitkiem całą radę. I choć jednomyślne poparcie jej stanowiska bardzo podbudowało Selenay, to jednak Talia zachodziła w głowę, jakież to rozmowy przeprowadzą na osobności posłowie natychmiast po zamknięciu sesji i kto weźmie w nich udział. Pozostałe punkty raptularza obrad były sprawami rutynowymi i przyziemnymi: zwrot podatków dla wiosek ciężko doświadczonych wiosennymi powodziami; zaopatrzenie i odkomenderowanie dodatkowych oddziałów nad jezioro Evendim w nadziei, iż utrudni to życie piratom, i najeźdźcy zdecydują się szukać łatwiejszej ofiary; ukaranie grzywną kupieckiego klanu zamieszanego w handel niewolnikami. Debata, ilu żołnierzy należy przesunąć nad jezioro Evendim i kto powinien za to zapłacić ciągnęła się bez końca. Lord wojny i lady Kaster - która zarządzała tym obwodem rybaków - nieustępliwie żądali zwiększenia liczby oddziałów. Lord Gildas i lady Cathan, których bogate ziemie uprawne i gildie kupieckie obłożono by podatkami, aby zapłacić za początek operacji, podejmowali gorączkowe wysiłki dla
zmniejszenia wydatków. Talia współczuła rybakom, jednak rozumiała racje strony zmuszanej do głębszego sięgnięcia do kieszeni i zapłacenia za zaopatrzenie dodatkowych oddziałów, które przez większość czasu stacjonowałyby bezczynnie. Pozornie ugoda było niemożliwa, a spór nie miał końca. To także nie byłoby rozwiązanie po myśli rybaków! W końcu, gdy lord wojny grzmiącym głosem podał sumy potrzebne na odpowiednią liczbę żołnierzy do prowadzenia obserwacji wzdłuż krętego wybrzeża, Talii zaświtał pewien pomysł. - Wybaczcie mi. - Jej głos rozległ się w ciszy, która nagle zapanowała. - Niewiele wiem o wojaczce, lecz wiem coś o rybakach. Jedynie młodzi, zdrowi i sprawni wyruszają na łodziach. Jeśli mnie pamięć nie myli, starcy, bardzo małe dzieci, ciężarne kobiety, opiekunki do dzieci w rodzinie i ludzie okaleczeni zamieszkują w tymczasowych wioskach. Czy tak? - Tak, i dlatego tak trudno jest tych ludzi bronić! - warczał lord wojny. - Nie zostaje nikt, kto by się zdał do broni! - No tak, zgodnie z podanymi przez was sumami, bez mała jedna trzecia waszych oddziałów spędzi cały czas na wybrzeżu. Ponieważ i tak zamierzacie żywić tylu ludzi, dlaczego miast tego nie zaopatrzyć pozostałych na brzegu rodzin rybaków i niech oni zajmują się obserwacją! Jeśli uwolnić ich od codziennego zdobywania pożywienia dla siebie, znajdą na to czas. A czy obserwatorowi potrzeba czegoś więcej poza parą bystrych oczu i środkami do wszczęcia larum? - Macie na myśli wykorzystanie dzieci do obserwacji wybrzeża? Toż... toż to jawna głupota! - wypalił Gartheser. - Poczekajże no chwilkę, Gartheser - wtrąciła się Myrim, - Nie wiem, co w tym miałoby być głupiego. Mnie wydaje się to nad wyraz roztropne. - Ależ... jakże one się będą broniły? - A przed czym? Kto je dostrzeże? Będą siedziały w ukryciu, człowieku, zamaskowane, tak jak wszyscy obserwatorzy wybrzeża. Rozumiem, do czego dziewczyna dąży. To pozwoliłoby nam o trzecią część zmniejszyć liczbę żołnierzy, czego właśnie domagają się Gildas i Cathan - wykrzyknęła lady Kester, przypominająca swym wyglądem zniecierpliwionego dźwiękiem rogów starego rumaka bojowego. - Ale musicie dostarczyć spyży dla wszystkich, stare liczykrupy! - Lecz nie będą musieli wydać na to grosiwa - zaśmiał się jeden z posłów. - Ale... dzieci? - powątpiewał Hyron. - Czy możemy powierzyć dzieciom tak odpowiedzialne posterunki? Co je powstrzyma przed oddaniem się zabawom? - Dzieci z Granic nie są zbyt dziecinne - cicho dodała Talia, spoglądając na Kester, a posłanka Zachodu przytaknęła zamaszystym skinieniem głowy. - Srebrnowłosy, owe dzieci na pokład łodzi nie wchodzą jedynie przez wzgląd na wzrost -
prychnęła Kester, choć nie po to, by okazać nieuprzejmość. - Nie są waszymi słabeuszami błękitnej krwi; pracują od chwili, gdy ich dłonie urosną na tyle, by mogły wiązać sieci. - Tak, muszę się z tym zgodzić - po raz pierwszy do debaty włączyła się lady Wyrist. Podejrzewam, że rybacy nie różnią się zanadto od Ludu Grodów. Herold Talia może zaświadczyć, że dzieci wychowywane na Granicy nie mają wiele czasu na dziecięce zajęcia. - Tym większa zatem możliwość, że zaniedbają obowiązki i uciekną - upierał się Hyron. - Nie, bo widziały całe rodziny spalone przez tych samych wodnych rabusiów, których mieliby wypatrywać - powiedziała Myrim. - Pracowałam tam. Prędzej zaufałabym dzieciom stamtąd niż niektórym wysoko urodzonym siwobrodym, których mogę nazwać z imienia. - Trafiłaś w sedno, pani! - Kester klasnęła w dłonie i skierowała swój sokoli wzrok na lorda wojny. - Powiedzźe coś, ty stary wilku wojenny... i mógłbyś przekonać twych wojaków, by zgodzili się od czasu do czasu pomóc przy uczciwej robocie... - A mianowicie? - Lord wojny zdobył się nieomalże na uśmiech. - Przy robocie w polu, suszeniu ryby i gąbki, cerowaniu sieci i splataniu zerwanych lin, pakowaniu i załadunku skrzynek, opatrywaniu chałup na zimę. - To możliwe - jakie są twoje propozycje? - Żołd wojenny. Jeśliby ręce mojego ludu uwolnić od pracy w polu, i wiedzieliby oni, że ich rodziny są bezpieczne, powinniśmy unieść samodzielnie dodatkowe wydatki, a mimo to osiągnąć godziwy zysk. - Będąc ostrożny w słowach, myślę, że mógłbym to zrobić. - Zatem zgoda. A co powiecie wy, Cathan, Gildasie? Skwapliwie wyrazili zgodę. Rada rozeszła się w doskonałych humorach. Pierwsze powstały Selenay z Talią i wyszły przed wszystkimi; tylko o krok później Kyril. - Uczysz się, co? - Kyril szepnął Talii prosto do ucha. - Ja? - Tak, ty, i nie udawaj niewiniątka. - Elcarth przyłączył się do swego przyjaciela. Utworzyli białą grupkę na zewnątrz komnaty rady, czekając aż Selenay skończy ustalanie z seneszalem porządku popołudniowych audiencji. Elcarth odsunął lok siwych włosów z oczu i uśmiechnął się. To było przebiegle przeprowadzone, przeciągnięcie lordów znad Granic na swoją stronę. - Jedynie tędy można było doprowadzić do porozumienia. Cathan i Gildas przystaliby na wszystko, byleby oszczędzić pieniądze. Razem z posłami Granic i tymi dwoma, mieliśmy większość, wilk był syty i owca cała. - Talia uśmiechnęła się do nich. - Trzeba było jedynie odwołać się do dumy mieszkańców Granic, doprawdy bardzo szczycimy się tym, jak jesteśmy twardzi, nawet w dziecięcym wieku. - Cudownie, naprawdę cudownie. - Selenay dołączyła do nich. - Sesje, na których musiałam
godzić tych uparciuchów skorych do zwady, nauczyły mnie niejednego! Jednak powiedz mi, co byś poczęła jeśliby Keren, Teren i Sherrill nie nakładli ci w uszy tylu opowieści o rybakach? Siedziałabyś oniemiała? - Nie sądzę; w żadnym wypadku widząc, że debata nigdy nie zakończy się porozumieniem dodała Talia po krótkim namyśle. - Sądzę... że jeśliby nikt z was pierwszy nie wpadł na ten pomysł... zaproponowałabym odłożenie debaty, póki nie udałoby nam się znaleźć znawcy ludzi z tych obszarów, najlepiej herolda, który kilkakrotnie patrolował tamtejszy obwód. - Znakomicie, właśnie to miałam zamiar zrobić, kiedy przemówiłaś. Zaczynamy myśleć jak jedna drużyna. A teraz zjem drugie śniadanie z Kyrilem i seneszalem. Nie musisz mi towarzyszyć, znajdziesz coś do przegryzienia w kolegium. O pierwszej rozpoczynają się oficjalne audiencje, w których musisz brać udział - zajmie to nam jakieś trzy godziny; potem - do siódmej i wieczerzy na dworze - jesteś wolna. Po wieczerzy, chyba że wydarzy się coś ważnego, znów masz czas wolny. - Alberich spodziewa się ciebie o czwartej... - Elcarth uśmiechnął się, słysząc jęk Talii. - ... a Devan o piątej. Witaj w domu, Talio. - Och - westchnęła - myślę, że to lepsze od odgarniania śniegu! Nigdy jednak nie myślałam, że tak szybko zatęsknię do wyruszenia w pole! - Już tęsknisz do wyruszenia w pole? Talia odwróciła się, by za plecami zobaczyć Krisa z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy. - Wydawało mi się, że słyszałem od ciebie, iż nigdy do tego nie zatęsknisz! - Kłamałam. - Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Nie! - Zachwiał się, udając, że jest wstrząśnięty. - A jak spotkanie rady? Chciała opowiedzieć mu o wszystkim, lecz nagle przypomniała sobie, kim jest, kim jest jego wuj. Cokolwiek powie, nieuchronnie zaczęłoby się to obracać wokół Orthallena, a Kris przekaże mu to w swej niewinności, nie przypuszczając nawet, iż daje temu człowiekowi broń przeciw niej. - Och, nic wielkiego - powiedziała z ociąganiem. - Zrękowiny zostały odłożone do czasu ukończenia przez Elspeth nauk. Przepraszam cię, Krisie, lecz teraz mam mało czasu. Opowiem ci później, zgoda? I uciekła, zanim zdążył o cokolwiek zapytać. Talia przełknęła kilka kęsów w biegu pomiędzy pałacem i swoją komnatą; na audiencję musiała przywdziać nieco bardziej formalny uniform niż na spotkanie rady. Zdążyła się umyć, zmienić szatę i zdążyć na czas, by omówić z Selenay porządek audiencji. Musiała przede wszystkim pełnić rolę osobistego strażnika królowej, choć do jej obowiązków należało także ocenianie stanu uczuć osób stających przed obliczem monarchini i powiadamianie jej o wszystkim, co wydawało się niezbędne. Komnata audiencji była długa i wąska; zbudowano ją z szarego granitu i ciemnego drewna,
jak resztę starego pałacu. Tron Selenay stał na postumencie na samym końcu sali, w ścianie z tyłu wykuto królewskie herby; nie wisiały tam żadne kotary, za którymi mogliby się ukryć zabójcy. Osobisty herold przez cały czas trzymał się z tyłu tronu, nieco na prawo, by królowa mogła usłyszeć nawet najcichszy szept. Składający petycję musieli przejść przez całą komnatę, i Talia miała aż nadto czasu na “odczytanie” stanu ich umysłów, jeśli uważała, że należało to zrobić. Audiencja biegła niezwykle monotonnie. Przed obliczem monarchini stanął drobny ziemianin, pragnący otworzyć na swej posesji Dom Gildii Farbiarzy; po nim pojawiło się dwóch szlachciców, którzy, rzuciwszy sobie wyzwanie, rozpaczliwie próbowali znaleźć sposób uniknięcia pojedynku, nie tracąc twarzy. Ani za pierwszym, ani za drugim razem nie były to sytuacje tak poważne, by motywowały konieczność “odczytania” któregokolwiek z nich. Po zakończeniu audiencji Talia pędem pobiegła do swych komnat, by przebrać się w stare i znoszone rzeczy na czekającą ją lekcję fechtunku z Alberichem. Wejście do sali było dla niej jak spacer w przeszłość - nic się nie zmieniło: ani stojące pod ścianami, zniszczone ławy bez oparć, ani leżące na nich i pod nimi sterty ekwipunku i ręczników. Światło również wpadało w ten sam sposób przez okna, ani na jotę nie zmienił się nawet Alberich. Wciąż był odziany w swe stare skóry, choć może były inne, tyle że wyglądały tak samo. Nadal wydawało się, że jego przecięta blizną twarz tak skora jest zabłysnąć uśmiechem jak granitowe ściany pałacu. W jego długich, czarnych włosach było tyle samo siwizny, co wtedy gdy go Talia widziała po raz ostatni. Była tam już Elspeth; dawała z siebie wszystko, ćwicząc z Jeri pod surowym okiem Albericha. Talia wstrzymała oddech ze zdziwienia - jej zdaniem Elspeth w niczym nie ustępowała Jeri. Młoda nauczycielka szermierki musiała wytężyć wszystkie siły, a niejeden raz udawało jej się wywinąć spod “śmiertelnego” pchnięcia drewnianym ostrzem tylko rozpaczliwymi skrętami całego ciała. Kiedy w końcu Alberich ogłosił przerwę, obie były zlane potem. - Nieźle spisałyście się, dzieci. Obie - Alberich, mówiąc, kiwał głową. Elspeth i Jeri krążyły po sali, by nie zesztywniały im mięśnie. Ocierały twarze ręcznikami. - Jeri, musisz więcej popracować nad obroną, staje się Ucha po ćwiczeniach z uczniami. Elspeth, gdyby nie to, iż jesteś o niebo bardziej zajęta od zwykłego ucznia, zrobiłbym z ciebie pomocnika Jeri. Elspeth podniosła głowę. Talia zobaczyła, jak pokraśniała od pochwały i rozbłysły jej oczy. - Jednakże daleko ci jeszcze do doskonałości. Twa lewa strona jest nad wyraz słaba, tam jesteś całkiem bezbronna. Odtąd masz ćwiczyć lewą ręką, a prawą tylko wtedy, kiedy ci powiem. Dość na dzisiaj, do łaźni - cuchniecie jak wasi Towarzysze! Odwrócił się do Talii, która zagryzła wargę i powiedziała: - Mam przeczucie, że jestem w kłopotach.
- Kłopotach? To możliwe... - Alberich zasępił się, a potem niespodziewanie uśmiechnął. Nie ma strachu, mała Talio, wiem jak niewiele miałaś okazji do ćwiczeń. Zaczniemy pomału, dowiem się, ile zatraciłaś zręczności. Kłopoty zaczną się od jutra. Godzinę później Talia dziękowała bogom, że Kris nalegał, by, o ile to możliwe, nie zaniedbywali ćwiczeń. Alberich był umiarkowanie zadowolony, że tak niewiele straciła ze swej zręczności, i nie wygłosił zbyt wielu przytyków, ani nie obił jej więcej jak dwa razy po żebrach, gdy popełniła jakieś wyjątkowe głupstwo. Poczuła, że jej się tym razem upiekło. I znów nie pozostało jej nic innego, jak ruszyć biegiem. Tym razem, by po kąpieli i ponownej zmianie przyodziewku wrócić do Kolegium Uzdrowicieli, by omówić minione osiemnaście miesięcy z Devanem i Rynee. Na szczęście oboje mogli zachować zwięzłość - nikt z Kręgu Heroldów nie doznał tak poważnego urazu umysłu, by Rynee musiała zająć się leczeniem - a więc w chwili, gdy w Kolegium Heroldów rozległ się dźwięk dzwonu wzywający na wieczerzę, Talia mogła wymknąć się na Łąkę Towarzyszy. Przy ogrodzeniu czekał Rolan. Wciągnęła się na jego grzbiet, nie zatroszczywszy się o siodło. - Myślę - powiedziała do niego, gdy szedł przez cichy zagajnik - że jestem śmiertelnie wyczerpana. Jest jeszcze gorzej, niż kiedy byłam uczniem. Czule złapał ją wargami za but; Talia odebrała uspokajające tchnienie i coś, co miało związek z czasem. - Myślisz, że przyzwyczaję się w ciągu paru dni? O Panie, mam nadzieję! Mimo wszystko... - Zamyśliła się głęboko, próbując sobie przypomnieć plan dnia królowej. - Rada zbiera się nie częściej jak trzy razy na tydzień. Jednak audiencje odbywają się codziennie; co dzień będzie mnie torturował Alberich. Mogłabym jednak spotykać się z Devanem tuż przed śniadaniem i tuż po południowym posiłku, a przed wieczerzą zajmować się fechtunkiem, więc musiałabym się przebierać tylko dwa razy dziennie. Z tobą, mój drogi, będę widywać się, kiedy tylko znajdę chwilkę czasu. Dźwięk, który wydał z siebie Rolan, bardzo przypominał śmiech. - Prawda, biorąc pod uwagę łączącą nas więź, nie muszę być bez przerwy z tobą, prawda? A co powiesz o audiencjach? Ku rozbawieniu Talii, Rolan zwiesił łeb i niesłychanie wiernie odtworzył ludzkie chrapanie. - Ty także? O Panie i Pani, nudy jak na oficjalnych balach! Skąd mi przyszło do głowy, że żywot herolda może być podniecający? Rolan parsknął i przywołał wspomnienie wspólnego galopu przez odludzia po pomoc dla dotkniętej plagą osady w Rozdrożu, po którym nastąpił obraz bitwy z rabusiami, którzy zaatakowali i podpalili Strugę Hevena.
- Masz rację, myślę, że przeżyję tę nudę. A co sądzisz o tym, jak radzi sobie Elspeth? Ku jej zaskoczeniu odebrała mgliste uczucie obawy, jednak Rolan nie mógł przesłać jej jasnego obrazu, czym powodowany jest ten lęk. - Czy to jest na tyle poważne, bym musiała w transie dotrzeć do przyczyny tego stanu? Potrząsnął łbem. Grzywa musnęła ją po twarzy. - Zatem na tym poprzestaniemy, zapewne to nic innego jak zwyczajna przekora. Nie mogę jej za to winić - ma tak samo przepełniony obowiązkami dzień jak ja. Skoro mnie to nie jest w smak, trudno bym jej brała to za złe. Talia zeskoczyła na ziemię tuż obok malutkiego stawu utworzonego przez źródło i usiadła na trawie. Wpatrzona w zachód słońca oczyszczała swój umysł. Rolan stał obok niej. Wspólnie spędzona chwila w zupełnej ciszy przepełniła oboje rozkoszą. - Hm, w końcu dopięłam swego - powiedziała na poły do siebie. - Czasami wątpiłam, czy mi się to kiedykolwiek uda... Minął pierwszy dzień prawdziwego sprawowania obowiązków osobistego herolda królowej - z prawami i obowiązkami; mogła przegłosować całą radę, a nawet Selenay (choć nie skorzystała z tego, i wciąż nie była pewna, czy starczyłoby jej śmiałości); musiała leczyć z lęku swoich kolegów z Kręgu i czuwać, by nic złego nie przytrafiło się następczyni tronu. Ta chwila w pewnym sensie napawała obawą, ale i miała działanie trzeźwiące, podsuwając refleksję, że osobisty królowej - jak się zdawało - najlepiej służy królowej i krajowi, gdy unika nadmiernej bezpośredniości, zabiera głos tylko w debatach najważniejszych, a wpływa na królową tylko poprzez prowadzone na osobności rozmowy. To odpowiadało Talii. Minionego popołudnia, gdy oczy wszystkich zebranych - zwłaszcza Orthallena - skupiły się na niej, nie było jej przyjemnie. Jednak Selenay była bez wątpienia spokojniejsza, mając obok siebie Talię. Takie było jej zadanie: być przyjacielem królowej, uczciwym i godnym całkowitego zaufania... Gasnące słońce wymalowało szkarłatne i złote plamy na nielicznych obłokach, zawisłych na zachodzie, a niebo nad nimi pociemniało granatem, który później przeszedł w purpurę. Charty dwie gwiazdy w pogoni za słońcem - zalśniły przepysznym blaskiem. Gdy słońce schowało się za horyzontem, na szczyty obłoków spłynęła purpura nieba, przesączając się przez nie jak woda pochłaniana przez gąbkę. Światło zbladło, kolory zaczęły płowieć, wszystko stało się zimnoniebieskie. Niewielkie żaby rozpoczęły swój rechot w stawku u stóp Talii; niedaleko otworzyły się zakwitające nocą hiacynty i oziębiający się, rześki wietrzyk, porwawszy ich aromat, zaniósł go do niej. Kiedy poczuła tak wielkie rozleniwienie, jakby już nigdy nie miała się stamtąd ruszyć, ugryzł ją komar. - Oj! A niech to licho! - Klasnęła dłonią występnego owada, a potem roześmiała się. -
Bogowie przywołali mnie do porządku, przypominając o obowiązkach. Muszę wracać, kochany. Rozkoszuj się tym pięknym wieczorem.
TRZECI
Tak jakby to niewielkie ukąszenie owada miało być przestrogą, rzeczy przybrały zły obrót poczynając od pogorszenia pogody. Piękna wiosna nagle zrobiła się obrzydliwa. Zaczęło padać - nieprzerwaną, przygnębiającą, zimną strugą deszczu. Promienie słońca, o ile Talii udawało się je zobaczyć, przejmowały chłodnym, jakby wymytym przez wodę światłem. Wstrętne, ot co, wstrętne i deprymujące. Zakwitło niewiele kwiatów, a i te przytłoczone, wisiały nisko na swych łodygach. Wilgoć wkradała się wszędzie, a ogień, który dzień i noc utrzymywano w paleniskach, nie zdawał się na wiele, by ją przepędzić. Skutki dały się odczuć w całym królestwie. Co dzień na dwór docierały wieści o powodziach, nierzadko nawet z obszarów, gdzie nie pojawiały się od z górą stu lat. Co oczywiste, i członkowie rady musieli nieuchronnie ulec jej wpływowi. Pracowali jak woły, przez wiele godzin, by sprostać krytycznej sytuacji, lecz ponura atmosfera udzieliła się i im, więc byle pretekst wystarczył, a stawali się opryskliwi. Na każdym spotkaniu rady wybuchała co najmniej jedna poważna kłótnia, po której trzeba było chłodzić rozpalone głowy. Wyzwiska, którymi się wzajemnie obrzucali, wszędzie indziej stałyby się dostatecznym usprawiedliwieniem wyzwania na ubitą ziemię. Do Talii odnosili się z takim samym brakiem szacunku. Miała i ona swój udział w opryskliwych uwagach sypiących się na jej głowę, i był to dobry znak - została przyjęta do ich grona - choć coraz trudniej przychodziło jej utrzymać swój temperament na wodzy, skoro nikt wokół niej nie potrafił swojego okiełznać. Jeszcze trudniej przychodziło zachować się rozsądnie przy subtelnych próbach Orthallena podważenia jej autorytetu. A przebiegłe to były próby, przerażająco przebiegłe. Nie mówił nigdy niczego, co można by uznać za bezpośrednią krytykę, o nie. Napomykał jedynie - bardzo uprzejmie, ale przy lada sposobności - że, być może, jest zbyt młoda i niedoświadczona, jak na zajmowaną posadę; że łatwo popada w skrajności, co jest przywilejem młodości, widzi wszystko jedynie w kolorze czarnym lub białym; że z całą pewnością ma dobre chęci, ale... i tak w kółko. Czasami Talia miała ochotę krzyczeć i gryźć. Nie można było mu się przeciwstawić inaczej, jak okazując jeszcze większy rozsądek i umiar od niego. Czuła, jakby stała w prądzie morskim, wymywającym piasek spod jej nóg. Pomiędzy nią i Krisem też nie układało się najlepiej. - O Bogini, Talio - jęknął Kris, opadając bez sił na krzesło. - On robi tylko to, co uważa za swój obowiązek! Talia policzyła do dziesięciu, bardzo wolno; potem przeliczyła półki w bibliotece i dziury wypalone przez knoty świec w blacie stołu, który miała przed sobą. - Twierdził, że to ja się unosiłam, w chwili gdy lady Kester wyzwała Hyrona od nadętych
kurzych móżdżków, krzycząc, ile sił w płucach! - No... - Kris, on powtarza to samo na każdym spotkaniu rady i to co najmniej trzy razy! Gdy tylko wydaje się, że pozostali członkowie rady zaczynają mnie słuchać, on wyskakuje z tą samą mową! Talia odsunęła się z krzesłem od stołu, wstała i zaczęła niecierpliwie krążyć tam i z powrotem po opustoszałej bibliotece. Miała za sobą wyjątkowo trudne spotkanie rady i czuła mięśnie szyi napięte jak postronki. - Po prostu nie dostrzegam nic przewrotnego w zachowaniu mego wuja... - Do licha, Krisie... - Talio, on jest stary, przyzwyczajony do chadzania własnymi drogami. W oczach wuja jesteś przerażająco młoda i uzurpujesz sobie jego pozycję! Miejże nieco litości dla niego, on jest tylko człowiekiem! - A ja nie? - Z wysiłkiem stłumiła krzyk, który chciał wyrwać się z jej gardła. Spór zaczął przyprawiać ją o ból głowy. - Mnie ma się podobać to, co on robi? - On niczego nie robi! - Twarz Krisa nabrała ponurego wyrazu, jakby i jego rozbolała głowa. - Prawdę powiedziawszy, uważam, że dostrzegasz obelgi i niebezpieczeństwo tam, gdzie ich nie ma. Talia odwróciła się gwałtownie i wpatrzyła się w niego uporczywie, zaciskając usta, z dłońmi zwiniętymi w pięści. - W takim razie - odparła, z tuzin razy wolno zaciągając się głęboko pełnym kurzu powietrzem, który wypełniał bibliotekę - może należałoby udać się z mymi nierozsądnymi fantazjami do kogoś innego. - Ale... Odwróciła się ponownie i zbiegła po schodach. Krzyknął coś za nią, przygnębiony. Biegła, nie poświęciwszy temu uwagi. Odtąd nie zamienili z sobą zbyt wielu słów. Talii brak było serdeczności, jaka między nimi panowała dawniej. Tej bliskości, która pozwalała na wzajemne zwierzenia nawet najgłębszych sekretów, bardziej jej brakowało niż więzi fizycznej, choć teraz - zerwawszy w swym życiu z celibatem - zatęskniła i do niej... Nie mówiąc o jej stosunkach - lub, mówiąc dokładniej, ich braku - z Dirkiem. Jego zachowanie w najwyższym stopniu zbijało z tropu. To wydawał się przejawiać zdecydowaną chęć zostania z nią sam na sam, to znów nie ośmielał się nawet wejść do tej samej komnaty, co ona. Czaił się w jej pobliżu przez dzień albo dwa, a potem znikał ni z tego, ni z owego, by pojawić się znów po kilka dniach. Zdawał się wahać między popchnięciem Krisa w jej ramiona lub odstraszeniem go, by wcale się do niej nie zbliżał...
Talia ujrzała swego nieuchwytnego przyjaciela, jak opiera się o ogrodzenie Łąki Towarzyszy. Głęboko zamyślony gapił się gdzieś daleko przed siebie. Zdarzył się cud: deszcz przestał padać, choć niebo było pokryte szarym całunem, z którego w każdej chwili mogło lunąć ponownie. - Dirk? Aż podskoczył, obrócił się raptownie i szeroko otwierając oczy, wbił w nią przestraszony wzrok. - Co ty tutaj robisz? - zapytał dość nieuprzejmie, opierając się bardzo mocno plecami o ogrodzenie, jakby to była jedyna przeszkoda, która uniemożliwiała mu ucieczkę. - Pewnie to samo co ty - odparła Talia, z wysiłkiem tłumiąc chęć ofuknięcia go. - Szukam Rolana, i może jakiegoś towarzystwa do przejażdżki. - W takim razie, czy nie należałoby się rozejrzeć za Krisem? - zapytał z taką miną, jakby przełykał coś bardzo niesmacznego. Nie nasunęła się jej żadna riposta, więc postanowiła wcale nie odpowiadać. Przysunęła się do ogrodzenia i stanęła ze stopą opartą na dolnej belce, a rękami na górnej. Zamarła w tej samej pozycji co on, kiedy go ujrzała. - Talio... - Zbliżył się do niej o krok i stanął; do jej uszu doszło chlupotanie, gdy jego buty szurały po mokrej trawie. - Ja... Kris jest... bardzo wartościowym przyjacielem. Czymś więcej. Ja... Czekała, aż powie, co ma na myśli, z nadzieją, że tym razem wreszcie wszystko się wyjaśni. Może gdyby nie patrzyła na niego, wykrztusiłby to z siebie. - Tak? - przynagliła go, gdy zaległa tak długa cisza, że zaczęła go niemal podejrzewać, czy po kryjomu się nie oddalił. Odwróciła się i przyłapała go, jak patrzy na nią bezradnie swymi niebieskimi oczami, zanim zdążył odwrócić wzrok. - Ja... muszę już iść... - wyszeptał i uciekł. Chciała krzyczeć z rozpaczy. Po raz czwarty zrobił tę samą sztuczkę - zaczyna coś mówić, a potem ucieka. A skoro posprzeczała się z Krisem, wcale nie miała ochoty prosić go o pomoc. Zresztą od czasu ich ostatniego małego starcia nie widywała go zbyt często. Rozdrażniona westchnęła i wezwała myślą Rolana. Obojgu potrzebna była odrobina ćwiczeń. Przynajmniej on będzie uważnym słuchaczem. Kris umyślnie unikał Talii. Kiedy wrócił z patrolu, wuj przyszedł go przywitać - co zrozumiałe i czego należało się spodziewać - lecz ostatnio Orthallen wydawał się wkładać wiele wysiłku, by znaleźć czas na rozmowę ze swym bratankiem dwa, a nawet trzy razy w tygodniu, i za każdym razem nawracał do Talii. I nie przez przypadek - tego Kris był całkowicie pewny. Ani też nie były to przyjemne pogawędki, jak to się z pozoru wydawało. Kris zaczaj
podejrzewać, że Orthallen stara się wpaść na jakiś trop - być może chciał doszukać się jakieś słabości u osobistego królowej. Za każdym razem, gdy wymknęła się mu jakaś pochwała Talii, jego wuj napomykał: “Tak, ale z całą pewnością...” tak osobliwym tonem, jakby uchylał przed nim jakiś sekret. Ich ostatnie spotkanie potoczyło się podobnie. Wracał właśnie z rozmowy z Elcarthem, u którego szukał rady w sprawie swych nowych uczniów z darem dalekowidzenia, gdy “nieoczekiwanie” natknął się na Orthallena. - Bratanku! - powitał go wuj. - Mam dla ciebie słowo od twego brata... - Czy stało się coś złego? - zaniepokoił się Kris. Ich rodzinne dobra znajdowały się w samym sercu największej od wielu pokoleń powodzi. - Czy potrzebuje mojej pomocy w domu? Będę wolny za kilka tygodni... - Nie, nie. Rzeczy nie mają się najlepiej, lecz sytuacja nie jest jeszcze krytyczna. Drobni posiadacze utracili dziesiątą część swych pól, oczywiście niektórzy dotknięci zostali bardziej od innych. Wiosenne narodziny zaledwie pokryją straty w stadach. Och, i twój brat utracił ogiera krzyżówkę rumaka Shin'a'in. - Do licha, nieprędko uda mu się natrafić na jednego z nich. Czy potrzebujemy pomocy z zewnątrz? - Jeszcze nie. W spichlerzach starczy ziarna na pokrycie strat. On chciał jedynie, byś wiedział, jak się rzeczy mają i nie był nadmiernie zaniepokojony. - Dzięki, wuju. Doceniam, że zadałeś sobie trud i poświęciłeś swój czas, by mi o tym donieść. - A jak tam twoja młoda protegowana? Przyzwyczaja się, jak myślisz? - Gładko zmienił temat rozmowy. - Czasami zastanawiam się, czy to nie nazbyt wiele, jak na jej siły. Ostatnio zasypała nas prawdziwa lawina nieszczęśliwych przypadków. - O Nieba, wuju, jestem ostatnią osobą, którą powinieneś o to zapytać - odparł Kris nieco niecierpliwie. - Rzadko się z nią ostatnimi czasy widuję. Oboje nie narzekamy na brak obowiązków, które nie zezwalają, by często krzyżowały się nasze ścieżki. - O? A ja odnosiłem wrażenie, że heroldowie wiedzą wszystko o sobie nawzajem i o tym, co się z nimi dzieje. Krisowi nie przyszła żadna odpowiedź do głowy, a przynajmniej żadna uprzejma odpowiedź. - Zapytałem jedynie, bo ona wygląda na nieco tym wszystkim zgnębioną. Pomyślałem, że być może rozmawiała o tym z tobą - ciągnął Orthallen, a jego zimne oczy przewiercały Krisa na wylot - Jak na swój tak miody wiek na swych barkach musi dźwigać brzemię ciężkich obowiązków. - Ona dorosła do nich, wuju. Już ci to powiedziałem. W przeciwnym razie Rolan by jej nie
wybrał. - Ha, jestem pewny, że masz rację - odparł Orthallen takim tonem, jakby uważał coś wręcz przeciwnego. - Te wszystkie pogłoski, że używa swego daru do zmuszania ludzi do uległości... - Były całkowicie pozbawione podstaw, mówiłem już. Tak roztropnie odnosiła się do odczytywania ludzkich umysłów, że właściwie trzeba było ją do tego zmuszać... - Kris przerwał, zastanawiając się, czy aby nie powiedział za wiele. - Aaa. - Orthallen milczał przez chwilę. - To pocieszające. W tym dziecku zdaje się drzemać mądrość, która rzadko idzie w parze z młodym wiekiem. Jednakże, gdybyś miał wrażenie, że jest jej coraz trudniej, byłbym wdzięczny za słowo. Przede wszystkim jako najstarszy z doradców powinienem wiedzieć o wszystkim, co może przysporzyć nam kłopotów. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybym mógł jej pomóc, lecz ona wciąż zdaje się nosić w sercu urazę, której nabrała, gdy była jeszcze uczniem. Wątpię, czy byłaby łaskawa powiedzieć nawet, jaka dokładnie jest pora dnia, a co dopiero zwierzać się przede mną. Kris coś wymijająco wymamrotał i jego wuj odszedł pozornie zadowolony, jednak po tym spotkaniu Kris czuł niesmak w ustach. Teraz żałował, że w jednej z wcześniejszych rozmów zdradził się przed krewnym ze swego przekonania, iż między Talią i Dirkiem zadzierzgnęła się nierozerwalna więź życiowa. Wuj rzucił się na tę wiadomość jak polujący na mysz jastrząb. Jednocześnie Kris, czując budzące się w nim podejrzenia, nie miał ochoty stawać przed Talią, bo ani chybi wydobyłaby to z niego. I choć nie powiedziałaby: “A nie mówiłam”, to jednak jej półprzymknięte powieki, drgnienie kącika ust byłyby dosadne aż nadto, a on nie był w nastroju, by moc się z tym zmagać. Nie mówiąc o tym, że to właśnie Talia mogła wszczepić mu ten obłęd. A więc, nie mogąc zdobyć pewności, unikał spotkania z nią. Dirk siedział okrakiem na starym, wytartym krześle w swojej komnacie, uporczywie wpatrując się w ciemność za oknem. Zmierzch dopiero zapadał, lecz na dworze było ciemno, jakby wybiła północ. Miał poczucie, że jego ciało jest rozrywane na kawałeczki. Nie mógł się zdecydować, co właściwe chce robić. Część jego osoby pragnęła walczyć o Talię na wszelkie sposoby - godziwe lub nie; część podszeptywała, że powinien zaniechać własnego szczęścia i ustąpić Krisowi pola. Lękał się dowiedzieć, co myśli o tym wszystkim Talia, to znów korciła go myśl, by raz na zawsze stronić od kobiet - wystarczy wspomnieć, jak bardzo skrzywdziła go ta ostatnia. Ostatnia kobieta. Lady Naril - o, bogowie! Wpatrywał się w przebłyski ponurego światła w samym środku spiętrzonych nad drzewami chmur. To było tak dawno temu... Lecz nie dość dawno!
O bogowie, jakimże ja byłem głupcem! Wraz z Krisem zostali wyznaczeni do pracy w kolegium, by uczyć swych specjalności: dalekowidzenia oraz sprowadzania. Stawiał wówczas swoje pierwsze kroki na dworze w randze pasowanego herolda. Byłem głupią owieczką idącą w paszczę wilka, pomyślał. Nie dlatego, że nie wdawał się we flirty. Zawsze grał drugie, po Krisie, skrzypce - doprawdy nie uważając się przez to za pokrzywdzonego; tym niemniej poczuł się nieco nieswojo. Kris urodził się w kręgach zbliżonych do dworu i dlatego śmiało wkroczył w jego progi, jednak Dirk błąkał się tylko po jego obrzeżach. I wtedy zaczepiła go Naril. Myślałem, że jest czysta, niewinna; wydawała mi się zagubiona i poszukująca przyjaźni na ogromnym dworze - taka młoda i piękna. Skąd mógł wiedzieć, że w ciągu swego krótkiego żywota - liczącego zaledwie szesnaście lat - zniewoliła więcej mężczyzn niż cierni na różanym krzewie? Czy mógł się domyślić, że ma odegrać rolę narzędzia, przy pomocy którego chciała usidlić Krisa? O Bogowie, z miłości do niej postradałem połowę rozsądku. - Głęboko zamyślony wlepiał oczy we własne odbicie w oknie. - Widziałem tylko to, co chciałem zobaczyć. - To pewne. Postradałem resztki oleju, jaki mi jeszcze w głowie pozostał. Jednak miał go przynajmniej na tyle, że - kiedy poprosiła go, by skłonił swego przyjaciela do spotkania się z nią na osobności - ukrył się w miejscu, skąd mógł słyszeć jej słowa. Wybrała sztuczną grotę w ustronnym zakątku ogrodu, jednak obrośnięte z obu stron krzewami wejście aż nadto dobrze nadawało się na kryjówkę. Dirk badał bolesne wspomnienia jak rwący ząb, czerpiąc z tego chorobliwą przyjemność. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom, gdym usłyszał, jak stawia Krisowi ultimatum, by umilał jej czas spędzany w łożu, póki się jej nie sprzykrzy, w przeciwnym bowiem razie zamieni me życie w piekło. Naszedł ich niespodziewanie - oszalały z wściekłości i bólu - z żądaniem, by wyraziła jasno, co ma na myśli. Kris wymknął się dyskretnie, a Naril zwróciła na niego spojrzenie kipiących nienawiścią, ogromnych fioletowych oczu. Gdy zamilkła, chciał się zabić. Ponownie przyjrzał się swojemu odbiciu. Nie myliła się w niczym, co powiedziała... - skwitował smutno. - Czy jakakolwiek rozsądna kobieta mogłaby mnie chcieć? Zwłaszcza mając Krisa na podorędziu... Upłynęło sporo czasu, zanim minęła mu ochota, by własnoręcznie skrócić swój żywot, a jeszcze dłużej trwało, nim życie odzyskało dla niego urok i przestało nieznośnie ciążyć
brzemieniem, pod którym nie wolno ulec. A teraz - czy historia miała się powtórzyć? Ze wszystkich sił starał się jakoś z tym uporać. Utknął na dobre w kolegium i widywał Talię przynajmniej raz na dzień, a to nie ułatwiało zadania. Sytuacja była komiczna, lecz kiedy próbował zbyć wszystko śmiechem, brzmiał on dziwacznie i pusto, nawet w jego własnych uszach. Poświęcił się swojej pracy, jednak kątem oka wciąż szukał jej wokoło siebie i nie mógł się temu oprzeć. Wiedział, że nie powinien tego robić, a jednak przekora zmuszała go do tego, i odczuwał przewrotną przyjemność. Patrząc na nią, czuł udrękę; lecz bardziej jeszcze, gdy tego nie robił. O bogowie, bogowie - co ja teraz pocznę? Ale i te rozważania nie przyniosły mu odpowiedzi. Minęły trzy tygodnie i pogoda poprawiła się nieco. Talia poczuła ulgę, wydarzenia przestały mieć tak burzliwy przebieg, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę nastroje na dworze i w kolegium. Nastał wieczór na tyle ciepły, że można było pootwierać okna. Świeże, orzeźwiające powietrze przepędziło stęchły zaduch, który panował w komnatach. Talia twardo spała, gdy ciszę spokojnej nocy rozdarło bicie Dzwonu Śmierci. Dźwięk wyrwał Talię z potwornego snu pełnego płomieni, strachu i śmierci. Koszmar pochwycił ją w swe szpony tak mocno, że otwierając oczy, spodziewała się ujrzeć sypialnię w ogniu. Przycisnęła koce do piersi i powoli uzmysławiała sobie, że powietrze, które wciąga głęboko w płuca, jest chłodne i przesiąknięte zapachem nocnej mgiełki, a nie duszącym dymem. Straciła kilka chwil, zanim wygnała z głowy resztki snu i mogła jasno myśleć. Wtedy zrozumiała, że bicie Dzwonu Śmierci oraz jej sny związane są z tą samą przyczyną. Ogień. Paznokcie wbiły się w jej dłonie, gdy kurczowo zacisnęła pięści. Jeśli to był ogień, to tylko jeden herold mógł mieć z nim związek - Gryffon! Miłościwi bogowie - oby nie Gryffon, nie jej przyjaciel! Lecz gdy tak leżała, wpatrzona nie widzącymi oczami w ciemność, zmuszając umysł do spokoju, uzmysłowiła sobie ponad wszelką wątpliwość, że to nie był Gryffon. W jej wyczulonym umyśle zaczęła wyłaniać się twarz o rok młodszej od niej Christy, która, jak sobie przypomniała, należała do uczennic Dirka w klasie sprowadzania. I pod pewnymi względami było to tym większe nieszczęście, bo Christa nie zdążyła nawet ukończyć swego pierwszego czeladniczego patrolu. Kiedy spróbowano złożyć w całość “odczytane” przez poszczególnych heroldów przesłanie bijącego Dzwonu Śmierci, powstało takie zamieszanie, jakby nie dowiedziano się nic a nic. Wiadomo było tylko, że Christa nie żyje, a jej mentor, pogodna i zmysłowa Destria, została ciężko ranna, i wszystko to wiązało się z najeźdźcami i wielkim ogniem.
Wieści od heroldów stacjonujących w Świątyni Uzdrawiania, do której odniesiono Destrię, były niemal tak samo zdawkowe. Ich dary myślmowy nie były tak potężne jak Kyrila albo Sherrill, jednak dali jasno do zrozumienia, że Destrii potrzebna jest lepsza opieka, niż oni mogli zapewnić, oraz że trzeba jej pomóc w szczególny sposób; odsyłali Destrię do Kolegium Uzdrowicieli w pałacu, a wraz z nią wyjaśnienia. Nim minął dzień, pojawili się: herold, który nie odniósł żadnych ran, Destria - politowania godne biedactwo na noszach, niesionych przez Sofi i drugiego Towarzysza - a na końcu umęczony, posiniaczony gospodarz w osmolonym odzieniu. Podróżowali dzień i noc, ledwie przystając na odpoczynek, by dotrzeć jak najszybciej do kolegium. Selenay natychmiast wezwała posłów na radę i nieszczęśnik stanął przed ich obliczem. Opadł znużony na przygotowane dla niego krzesło. Oczy zapadły mu się głęboko, a we włosach miał tyle popiołu, że trudno było stwierdzić, w jakim są kolorze. Widać było, iż wyruszył w podróż, nie straciwszy nawet marki na świecy, i nie myśląc o własnej wygodzie. Jego opowieść o dobrze uzbrojonych i dowodzonych najeźdźcach, o masakrze, która omalże nie spotkała mieszkańców osady, wszystkim zmroziła krew w żyłach. Usadowili go wygodnie, bo, znużony, nie ustałby przed nimi zbyt długo, a on usiadł za stołem rady jak złowieszczy omen zguby. Miał obie ręce opatrzone aż po łokcie, a jego odzienie było przesiąknięte dymem, którego swąd owionął nawet posłów, dobitnie podkreślając słowa posłańca. - To była rzeź - powiedział, głosem ochrypłym od dymu. - A my daliśmy się na nią zaprowadzić potulnie jak owce. Aż do tej wiosny bryganci przysparzali nam zmartwień co nie miara, co rusz kąsając niewielkimi sforami, tak żeśmy zaczęli ich wypatrywać jak wiosennych zalewów. Aż tu nagle, kiedy tej zimy ślad po nich zaginaj - o bogowie! - myślałby kto, że starczy nam oleju w głowie i domyślimy się, że szykują się do czegoś. Ale tak się nie stało, ot, pomyśleliśmy, że odeszli szukając tłustszych kęsków. Och, głupcy, głupcy, a do tego ślepi! Pochylił twarz i przez chwilę ukrywał ją w dłoniach. Kiedy ponownie uniósł głowę, po policzkach płynęły mu łzy, które tryskały mu z poczerwieniałych oczu. - Złączyli się w grupę, rozumiecie, jeden z wilków okazał się w końcu najmocniejszy i stworzył jedną sforę. Byliśmy dumni, że nasza osada znajduje się w dolinie nie do zdobycia. Za plecami i z boków mieliśmy nagą skałę, do środka prowadził wąski przesmyk. Ani głodem, ani pragnieniem nie można było nas wykurzyć: mieliśmy własne studnie, obfite zapasy żywności. Ha, udało im się znaleźć na to sposób. Garść z nich zabiła naszych strażników, wytruła psy, które pilnowały szczytów, a potem w nocy zasypała wioskę deszczem płonących strzał. Budowaliśmy z drzewa i słomy, więc chaty zajęły się jak pochodnie. Pozostali zaczaili się u wylotu przesmyku i wybili tych z nas, którzy aż tam dotarli. Czy widzieliście kiedykolwiek zające uciekające przed po-
żarem traw? To my byliśmy nimi, a oni stadem głodnych wilków czekających, aż wieczerza sama wpadnie im w paszcze. Strzelali do ludzi, których znałem przez całe życie, do dzieci, które ledwo utrzymałyby nóż w dłoni; nawet do siwobrodych i babć. Do każdego, kto mógłby chwycić za jaki oręż. Strzelali w nogi, żeby okaleczyć, a nie zabić - martwe usta nie zdradzą, gdzie kryją się ich drobne skarby, rozumiecie. Możliwe, że połowa okaleczonych nigdy nie stanie na własnych nogach. Czwarta część wykrwawiła się na śmierć tam, gdzie legli, a czwarta część dzieci spłonęła żywcem w podpalonych chatach. Stłumiony pomruk przerażenia obiegł stół dookoła. Lady Kester ukryła twarz w dłoniach. Mówcę oświetlił promień przedwieczornego słońca, które wlało się przez wysokie okno, oblekając go w czyste złoto; w tym świetle jego oczy jeszcze bardziej upodobniły się do wypalonych jam. - Wasi heroldowie nie byli daleko. Nocowali w Stanicy, tak myślę. Jak dowiedzieli się o naszym nieszczęściu, nigdy się tego nie dowiem - na pewno dzięki tej waszej magii. Spadli na plecy najeźdźców, a zdały się błogosławioną armią. Dwa białe konie - Towarzysze - do kroćset, same zastąpiłyby armię. Rozbiły zasadzkę przy wylocie z przesmyku i napastnicy rozpierzchli się po lesie. Wtedy starsza z nich objęła nad nami dowództwo, z jej pomocą oczyściliśmy szczyty ze strzelców; młodsza, słysząc krzyki, zajęła się płonącymi chatami, ratując kogo się dało. Starsza nie spostrzegła nawet, że jej nie ma, aż... Przełknął głośno. Trzęsły mu się ręce. - Usłyszałem krzyk, głośniejszy od innych. Starsza szarpnęła się jakby trafiona strzałą. Krzyknęła, byśmy skoczyli na rabusiów, zanim przemogą swój lęk, a potem sama skoczyła w ogień. Młodsza znalazła się w pułapce na piętrze jednego z naszych domów. Ja następowałem starszej na pięty, lecz nie mogłem dostrzec tamtej, mając przed oczami ogień. Spokojnie rzucała dziatwę w objęcia ich rodziców. Tak mi się przynajmniej zdaje, że je rzucała, bo w jednej chwili trzymała dziecię w swych dłoniach, a w drugiej miała je w swych objęciach matka lub ojciec. Starsza podbiegła bliżej i rozkazała jej skakać. Właśnie kiwnęła głową i odwróciła się raz jeszcze, wtedy rozstąpiły się pod nią krokwie. Ten jej koń przebił się przez ścianę i poszedł za nią; drugi herold o pół kroku za nim. Ledwie przekroczyła próg, a cały dach się załamał. Wydostaliśmy ją, ale tamta... Jeden z paziów Selenay przyniósł mu wina, które przyjął z wdzięcznością i wypił. Jego zęby zadzwoniły o brzeg pucharu. - Oto, co się wydarzyło. Co do nas, to pobiliśmy ich, jednak ledwie garść ich wpadła nam w ręce, w porównaniu z ich gromadą. Wrócą, jesteśmy tego pewni. Zwłaszcza, iż na pewno wiedzą, że heroldowie odeszli. Utraciliśmy połowę osady, większość mogących udźwignąć broń. Oprócz mnie nie było chyba nikogo, kto mógłby dotrzeć tutaj wierzchem. Potrzebujemy pomocy, Wasza Wysokość, panowie... bardzo jej potrzebujemy...
- Otrzymacie ją - oświadczyła Selenay, powstając ze swojego miejsca. Od gniewu ściemniały jej oczy. - Nie pierwszy to najazd tych bękartów, o którym słyszymy, lecz jak dotąd najgorszy. Oczywiście, wy nie podołacie rabusiom tak dobrze zorganizowanym jak ci. Pozwolisz, lordzie wojny? Wyszykujemy jedną kompanię gwardii. - Spojrzała pytająco na pozostałych posłów. W imieniu wszystkich przemówiła lady Cathan: - Co tylko jest potrzebne, Wasza Wysokość. Ty i lord wojny najlepiej wiecie, co trzeba robić. Pozostali poprą wszelkie przedsięwzięcia. Talia kiwnęła głową wraz z pozostałymi członkami rady. Selenay powiedziała prawdę: przez ostatnie miesiące napływały wieści, że rabusie łączą się w grupy na Jastrzębich Kresach. Dotąd zdarzały się odosobnione napady, jednak bryganci nigdy nie ośmielili się zamierzyć mieczem na sporą mieścinę! To oczywiście przerastało możliwości lokalnej samoobrony. Rada była co do tego zgodna jak jeden mąż. Talia dyskretnie opuściła zgromadzonych, wiedząc, że w tej chwili nie jest najbardziej potrzebna Selenay, ale komuś innemu. Szarpnięcie jej zmysłami było niedwuznaczne i łatwe do rozpoznania. Uchyliła drzwi komnaty tylko na tyle, by się przez powstałą szczelinę przecisnąć, a znalazłszy się w chłodnym i mrocznym korytarzu, puściła się biegiem. Przebiegła przez stary pałac i podwójne drzwi do Kolegium Heroldów, wzdłuż głównej sieni - wprost do bocznych drzwi prowadzących do uzdrowicieli. Zew umierającej duszy był tak wyraźny, jakby to był krzyk wniebogłosy. Omalże nie zderzyła się z Devanem, który właśnie wychodził, by ją odszukać. - Powinienem się był domyślić. - Odetchnął z ulgą, zakasując swą zieloną szatę, by móc dotrzymać Talii kroku. - Talio, ona nas odtrąca! Nie potrafimy przełamać jej osłon nawet dla uśmierzenia bólu. Obarcza siebie winą za śmierć Christy i teraz chce jedynie umrzeć. Rynee nie jest w stanie jej pomóc. - Tak właśnie myślałam. O Panie, o Pani, poczucie winy jest tak wielkie, że mogę prawie je zobaczyć. Ha, spróbujmy, co można na to poradzić. Destrię udało się poddać pewnym zabiegom uzdrawiającym jeszcze na polu bitwy, kiedy była nieprzytomna, dzięki czemu można ją było bezpiecznie przesłać. Mimo wszystko przedstawiała okropny widok, leżąc na specjalnym posłaniu w komnacie przeznaczonej dla poparzonych. Nie było tu żadnych sprzętów, tylko nagie kamienne ściany. Kiedy była opustoszała, szorowano ją, nie zostawiając najmniejszej plamki. Nie pozwalano, by choć pyłek kurzu się tutaj zadomowił, jedyne okno było uszczelnione, by wiatr nic nie wdmuchnął do wewnątrz. Wyniesione stąd niepotrzebne przedmioty zanurzano we wrzątku. Tylko dzięki staraniom polowych uzdrowicieli Destria jeszcze żyła. Vostel, który naraził
swe kruche ciało na wybuch gniewu żarptaka, był ostatnią tak poparzoną osobą, jaką widziała Talia. Miejsc, gdzie oparzenia były lżejsze - choć ciało było czerwone, nabrzmiałe i pokryte bąblami - nie owinięto bandażami. Jednak ramiona Destrii i jej dłonie ginęły pod okładami z ziół i najdelikatniejszych, wyprawionych skór zajęcy i cieląt. Talia wiedziała, że owe opatrunki chronią żywe ciało. Ułożono Destrię na legowisku ze skór jagnięcych garbowanych razem z wełną, bo miękkie włókna mniej drażniły poparzone ciało oraz łagodziły ucisk. Talia uklękła u wezgłowia legowiska i przyłożyła swe dłonie do czoła Destrii. Jedynie twarz herolda była niemal nietknięta. Kiedy sięgnęła do niej swym darem, zmysły Talii odebrały nawałnicę bólu, delirium i poczucia winy. Zrozumiała, że niewątpliwie będą to najcięższe zmagania, jakie dotąd przyszło jej stoczyć. Talię osaczyły przepojone rozpaczą ciemności, przecinane czerwonymi błyskawicami bólu, który dręczył ciało i ducha. Wiedziała, że przede wszystkim musi znaleźć powód tak dojmującego poczucia winy, a później dotrzeć tam, skąd bierze ono swój początek. To nie było takie trudne, ot, odrobinę szerzej uchyliła osłony swych zmysłów i pozwoliła pociągnąć się do miejsca, które było siedliskiem dręczących uczuć. Destria przędła ze swej udręki coraz ciaśniejszy kokon. Talia wyciągnęła zmysłową, jarzącą się miękką poświatą “dłoń”, i tak długo rozplatała kokon, póki nie stanęła przed nią skulona Destria. Talia nie zważała na ponawiane przez Destrię próby ucieczki; wezwała ją do otwartej, szczerej rozmowy. Pozwoliła Destrii odczytać siebie, podczas gdy sama uzdrawiała okaleczone zmysły herolda. “Zawiodłam - to przebijało najmocniej. - Zaufano mi, a ja zawiodłam”. Lecz to nie wszystko - coś ukrytego głębiej spowodowało, iż wina tak długo karmiła się sama sobą, aż Destria poczuła odrazę do własnej osoby. I to udało się Talii odnaleźć - głęboko ukryte, jątrzące. “Zawiodłam, bo pragnęłam czegoś dla siebie; zawiodłam przez własny egoizm. Nie zasługuję na ponowne przywdzianie Bieli. Zasłużyłam na śmierć”. Talia była z czymś takim obeznana aż nadto, lecz Rynee nie pojęłaby tego nigdy. Uzdrowiciele mocno wierzyli, że odrobina uczciwego egoizmu nikomu nie szkodzi, bo pozwala zachować równowagę umysłu i zdrowie. Heroldowie, jednakowoż... no cóż, heroldowie powinni być tego całkowicie wyzbyci - w każdej chwili gotowi poświęcić się dla dobra służby. Takie mniemanie nie było oczywiście rozsądne - heroldowie byli jedynie ludźmi - jednak tak się złożyło, iż kiedyś w to uwierzyli, i odtąd, gdy wydarzało się coś złego z powodu tej niedoskonałości, skłonni byli pochopnie oskarżać wpierw siebie. Talia musiała zatem udowodnić teraz Destrii, że nie ma żadnej sprzeczności w tym, iż jest się heroldem i zarazem człowiekiem - nie byle jakie zadanie, bo gnębiące Destrię poczucie winy było kuzynem prześladujących ją samą wątpliwości. Ileż to razy strofowała siebie za to, że - gdy udręczona troską o innych przed przystąpieniem
do działania - marzyła o wykrojeniu w swym życiu choćby kącika, który mogłaby nazwać własnym w chwilach, kiedy nie musiałaby być heroldem? Ileż to razy marzyła o szczęśliwym losie, który zezwoliłby jej spędzić wypełnioną lenistwem chwilę w prywatnym zaciszu - i potem czuła się winna? Czyż Talia nie winiła siebie za to, że jej dar empatii wpływa na innych ludzi, mimo że odbywa się to bez udziału jej świadomości? Ileż to razy w gniewie miała ochotę własnoręcznie udusić kogoś, a potem złościła się na samą siebie za słabość do takich uniesień? O tak, doskonale rozumiała odrazę, z jaką Destria odnosiła się do samej siebie. Rynee i pozostali uzdrowiciele przyglądali się temu ze śmiertelną powagą, czując, jakie zmagania przyszło stoczyć Talii, choć - jeśli nie liczyć kropelek potu, które wystąpiły na jej czoło nic nie świadczyło o sile starcia. Nikt nie zmienił ani o piędź przyjętej na początku pozycji. I choć cienie wydłużały się niezauważalnie - w miarę, jak z wolna blakło wpadające oknem światło - nie było widomej wskazówki sukcesu czy porażki. Gdy ubyło pół marki na świecy, Rynee szepnęła do Devana: - Myślę, że coś z tego będzie. Destria odrzuciła mnie po kilku chwilach i nie dopuściła do siebie ponownie. Po upływie pełnej marki na świecy Talia westchnęła i ostrożnie odsunęła się od rannego herolda. Osunęła się wyczerpana, ręce opadły jej bezwładnie na uda. - Śmiało, udało mi się ją namówić. Nie będzie się wam w tej chwili opierać. Kiedy to mówiła, czekający uzdrowiciele otoczyli ze wszystkich stron Destrię jak pszczoły robotnice zranioną królową. Rynee, której dar pozwalał uzdrawiać raczej umysły niż ciało, pomogła Talii podnieść się na nogi. - Dlaczego ja nie mogłam przedrzeć się do niej? - zapytała żałośnie. - To proste: ja jestem heroldem, a ty nie - powiedziała Talia, prześlizgując się obok uzdrowicieli do sieni. - Zachowała się wobec ciebie tak, jak ty byś to zrobiła wobec kogoś, kto nie będąc uzdrowicielem, przekonywałby cię, iż pchnięciem sztyletem w podbrzusze nie należy się nadmiernie przejmować. O bogowie, ależ jestem zmęczona! Na dodatek jutro będę musiała to powtórzyć, inaczej znów będzieci się opierać. A potem, gdy już uda mi się przekonać ją, że nie powinna tego robić, przyjdzie czas na wbicie jej do głowy przeświadczenia, iż obcy nie będą się odwracać od niej ze wstrętem, kiedy ją stąd wypuścicie, a blizny nie są karą za odrobinę lubieżności. - Tego się obawiałam. - Rynee zagryzła wargę. - Bo będzie pokryta bliznami, jeszcze nie mogę powiedzieć jak bardzo, lecz nie da się temu zaradzić. Twarz ma nietkniętą, lecz reszta ciała... pewne jego miejsca piękne nie będą. Słyszałam tylko o jednej osobie, tak bardzo poparzonej jak ona...
Pomimo znużenia oczy Talii zabłysły, kiedy dotarła do niej myśl, ukryta pod zmarszczoną brwią Rynee. - Nuże, pani, posiadasz taki sam dar co ja. Wpadło ci coś do głowy, z czego najpewniej będzie pożytek. - Zatrzymała się w sieni i oparła o wyłożoną drewnem ścianę. Rynee potarła palcem grzbiet nosa. - Vostel. Co on teraz porabia? Czy nie można by go odkomenderować tutaj na jakiś czas? zapytała w końcu, a w jej zachmurzonych, szarych oczach błysnęła nadzieja. - Jest kurierem w Świątyni Jesiennych Kwiatów, a każdego kuriera można w każdej chwili odkomenderować. O czym myślisz? - O tym, że byłby dla niej najlepszym “lekarstwem”, bo spotkało go to samo. Zaznał bólu, wie, kiedy przemija; wie, jak to boli, jeśli chce się zmusić ponownie do całkowitego posłuszeństwa swe ciało. I jest heroldem, więc ona mu uwierzy. Nie mówiąc już o tym, że pomimo blizn wciąż wygląda lepiej od przeciętnego mężczyzny. A na dodatek nie wierzy, że los wymierza surowe kary za skłonności do szukania odrobiny rozkoszy, która nikomu nie szkodzi. Talia mimowolnie zachichotała. - O, doskonale! Gdy postawimy go przy jej boku, zacznie ją przekonywać, dodawać otuchy, i załatwi za nas połowę roboty! Nie mylisz się co do jego przekonań. Musiałam jedynie utwierdzać w nim wiarę, iż ból na pewno przeminie, oraz zapewniać, że nie był skamlącym tchórzem, dlatego że chwilami pragnął się poddać. Jestem pewna: odkryją w sobie pokrewną duszę, gdy tylko Destria wróci nieco do siebie i odzyska odrobinę swego dawnego apetytu. Zobaczę się z Kyrilem i sprowadzę Vostela tak szybko, jak tylko uda nam się znaleźć dla niego zastępcę. Stanie tutaj, gdy zacznie jej być potrzebny. Talia odsunęła się od ściany i zachwiała na lekko dygoczących kolanach. Przeszły zaledwie kilka kroków sienią, a już groziło jej, że weźmie nad nią górę zmęczenie. Rynee podprowadziła ją do miękko wyściełanej i na pierwszy rzut oka wygodnej ławy, jednej z wielu ustawionych co kilka kroków pod ścianami. Uzdrowiciele chętnie zbierali wygodne rupiecie, gdzie tylko mogli. - A ty... ty rozgość się tutaj i utnij sobie drzemkę. Obudzę cię, bo jeśli nie pozwolisz sobie na chwilę wytchnienia na nic nam się nie przydasz. Nieobca jest ci zapewne maksyma: “Nigdy nie spieraj się z uzdrowicielem...” - Nigdy tego nie robię! - Zważaj, by zawsze tak było. Jakiś tydzień później przygnębiona Talia wracała z komnaty audiencji do swych izb na wieży, by przebrać się na lekcję fechtunku. Audiencje już dawno przestały być nudne, lecz nie mógł to być powód do zadowolenia. Coraz częściej ci, który starali się stanąć przed obliczem królowej, przybywali z Jastrzębich Kresów, by zgłosić grabieże, których - co było widać coraz wyraźniej -
dokonywała niewielka armia rabusiów. Dzikość i górzystość tej krainy pozwoliła im skupić się, nie ściągnąwszy na siebie niczyjej uwagi; i w tej dzikiej krainie znikali jak kamień w wodę, zanim gwardziści mogli ich przygwoździć. Dla Orthallena istnienie rabusiów stało się poręcznym narzędziem politycznym. - Talia zaś pogardzała tego rodzaju taktyką, zważywszy na cierpienia, jakie zadawali, nie mówiąc już o tym, że łupili częściowo ziemie, które podlegały jego jurysdykcji. Miała właśnie za sobą jedną z takich audiencji. W pole wyruszyło już sześciu heroldów - pomagali kompanii gwardzistów wysłanej przez Selenay. Heroldowie organizowali prosty lud do obrony, bo gwardia nie mogła być wszędzie naraz. Jeden z owych heroldów, Patris, przysłał posłańca, który właśnie przybył. Wydaje się, iż zawsze wiedzą dokładnie, gdzie obracają się gwardziści - napisał Patris. - Uderzają i uciekają, zanim zdążymy cokolwiek przedsięwziąć. Znają tutejsze kamienne wzgórza, podziurawione jaskiniami jak plaster miodu, lepiej niż przypuszczaliśmy. Podejrzewam, że pokonują spore odległości marszem pod ziemią co niewątpliwie wyjaśniałoby zagadkę, w jaki sposób niepostrzeżenie przenoszą się z miejsca na miejsce. W tej chwili nie jesteśmy w stanie ocalić stad i zbiorów. Wasza Wysokość, muszę być z wami szczery, możemy ocalić jedynie życie tych ludzi. Zmuszony jestem obwieścić ci coś znacznie gorszego: ograbiwszy lud ze wszystkiego do cna, ci bękarci zaczęli uprowadzać jedyne, co im jeszcze zostało - ich dzieci. - Miłościwa bogini! - wykrzyknęła lady Wyrist. - Ja się tym zajmę, Wasza Wysokość - posępnie odezwała się lady Cathan. - Nie uda im się przemycić dzieci pod bokiem mojego bractwa, zwłaszcza po tym skandalu z niewolnikami. Za Waszym pozwoleniem? Selenay skinęła z roztargnieniem głową i lady Cathan wybiegła z komnaty w wirującym obłoku barwnych brokatów. - Wasza Wysokość - zabrał głos Orthallen. - Jest tak, jak mówiłem. Potrzebna jest nam większa armia stała, należy przekazać więcej władzy w lokalne ręce. Jeśliby oddano mi w dowodzenie dwie lub trzy kompanie, to nigdy nie doszłoby do takiej katastrofy! Jego słowa ponownie dały początek namiętnej debacie. Sprawa nadania lokalnym ośrodkom większej władzy i zwiększenia liczebności gwardii podzieliła radę na dwa mniej więcej równe obozy. Orthallena poparli lord Gartheser, lady Wyrist, bard Hyron, ojciec Aldon i Seneszal. Selenay, która nie chciała powiększać armii, ponieważ to oznaczałoby zwiększenie kwot zaciągu i być może brankę, wolała, by władza pozostawała jak dotychczas w rękach rady i nalegała na opłacenie zawodowych wojowników - najemników dla uzupełnienia istniejących oddziałów. Popierali ją: Talia, Kyril, Elcarth, uzdrowicielka Myrim i lord wojny. Lady Kester, lord Gildas i lady Cathan byli niezdecydowani. Niezbyt podobał im się pomysł
sprowadzenia obcych wojowników, ale i nie odnosili się życzliwie do tego, by odciągać ludzi od ich ziemi i rzemiosł. Talia głowiła się nad tak zawiłą sytuacją, gdy do jej czujnych uszu dobiegł zduszony szloch. Bez wahania odsłoniła swe zmysły i bez zwłoki wyruszyła dowiedzieć się, co złego się wydarzyło. Słuch zaprowadził ją do rzadko odwiedzanego przez kogokolwiek korytarza w pobliżu królewskiej biblioteki, w ścianach którego było mnóstwo nisz, gotowych na przyjęcie posągów lub stojaków z pełnymi zbrojami, jednak w przeważającej mierze pustych i zasłoniętych aksamitnymi kotarami. Było to ulubione miejsce schadzek flirtujących par podczas wielkich biesiad. Bez trudu odnalazła źródło szlochów, dobiegających spoza kotary - cichy odgłos pociągania nosem był dla niej wskazówką, która z trzech sąsiadujących nisz jest tą właściwą. Bezszelestnie odsłoniła ciężką, aksamitną kotarę. Na poduszce ściągniętej z krzesła w komnacie przyjęć kuliło się dziecko. Był to chłopiec mniej więcej siedmio-, ośmioletni. Miał opuchnięte od płaczu oczy, poplamioną twarzyczkę tam, gdzie ocierał łzy zabrudzonymi palcami, za to - sądząc z jego wyglądu - ani jednego przyjaciela na świecie. Pomyślała, że kiedy nie płacze, musi być bardzo ładnym dzieckiem - ciemnowłosym, ciemnookim aniołkiem. Jasnoniebieski, obszyty granatowym kolorem mundur pazia Selenay pasował do jego jasnej karnacji. Kiedy kotara poruszyła się, uniósł przepełnioną żałością i bólem twarzyczkę; w panującym w korytarzu półmroku rozszerzyły się jego źrenice. - Czołem - przywitała się Talia, przysiadając na piętach, by znaleźć się na tej samej wysokości. - Wyglądasz tak, że chyba przydałby ci się przyjaciel. Tęsknisz do domu? Ogromna łza spłynęła leniwie w dół jego policzka, gdy kiwnął głową. Był bardzo młody jak na pazia Selenay. Talia zastanawiała się, czy nie jest przybranym dzieckiem. - To tak jak ja, kiedy się tutaj znalazłam, nie było ani jednej dziewczynki w moim wieku sami chłopcy. Skąd jesteś? - Jastrzębie Kresy. - Przełknął głośno. Pod wpływem jej współczucia wyraźnie szukał teraz ramienia, na którym mógłby się wypłakać, jednak nie śmiał rzucać się na obcą osobę. - Możemy usiąść razem na tej podusze? - zapytała, rozwiązując dylemat za niego. Kiedy odsunął się, robiąc jej miejsce, usiadła obejmując go na pocieszenie ramieniem i starając się otoczyć łagodną aurą współczucia. Zniknęły wszelkie zahamowania, płakał, wtulając się w jej aksamitny kubrak, a ona kojąco gładziła go po włosach. Nawet jej dar okazał się niepotrzebny. Uspokajając go, grzebała w pamięci, starając się przypomnieć sobie, kim mógłby być. - Czy to nie ty jesteś Robin? - zapytała w końcu, kiedy strumień łez przestał już być tak rzęsisty. Jego nieśmiałe potwierdzenie upewniło ją o słuszności domysłu. Rodzice Robina, dzierżawcy ziem lorda Orthallena, nakłonili go, by wziął ich jedyne dziecko do najbezpieczniejszej
przystani, jaką znali - na dwór. Było to zrozumiałe, nawet godne pochwały, jednak biedny Robin nie rozumiał ich racji, wiedział tyle, iż po raz pierwszy w swym młodym życiu został sam. - Z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźniłeś? Robin potrząsnął głową i kurczowo wpił się w jej rękaw, unosząc oczy do góry, by uważnie wpatrzyć się w twarz Talii. Kiedy znalazł tam jedynie współczucie i zachętę, odważył się wyjaśnić. - Oni... oni są więksi i starsi, wszyscy. Nazywają mnie zawalidrogą i śmieją się ze mnie... i ja nie lubię ich zabaw. Nie... nie umiem biegać tak szybko jak oni, nie mogę ich dogonić. - Och? - Zamyślona zmrużyła nieco oczy, próbując sobie przypomnieć przy jakich zabawach widywała paziów, którzy jak powszednia rzecz wtapiali się w tło i stawali się niemal niezauważalni. W końcu przyszło jej to do głowy. - Nie lubisz bawić się w wojnę i warownie? - To było zrozumiałe, zważywszy, że jego rodzice mogli utracić życie w utarczkach z rabusiami. Drżący płomyczek lampki oliwnej zawieszonej naprzeciw niszy, którą zajęli, wydobył z ciemności smutne, zagubione oczy. - Nie... nie umiem się bić. Tatko mówił, że jeszcze nie dorosłem do nauki. A oni tylko tak by się bawili, a ja wolę cz...cz...czytać, ale wszystkie moje książki zostały w d...d...domu. I o ile znała Seneszala, surowo zabronił paziom wchodzenia do pałacowej biblioteki. Nie dziwota, skoro większość z nich zwykło się widywać, jak strzelają księgami w charakterze pocisków z katapult, którymi były biblioteczne sprzęty. Uścisnęła jego szczuplutkie ramiona i szybko podjęła decyzję. - Wolałbyś czytać i uczyć się w Kolegium Heroldów, a nie razem z paziami? - Selenay poleciła uczyć wszystkich swych paziów, lecz większość z nich odnosiła się do tego jak do zarazy, którą należy przetrwać, lub nieznośnego nudziarstwa, którego należy unikać. Kiwnął głową, ze zdziwienia szeroko otwierając oczy. - Hm, mój mistrz Alberich będzie musiał na mnie odrobinę poczekać, a my pójdziemy zobaczyć się z dziekanem Elcarthem. - Wstała i wyciągnęła dłoń. Robin wygramolił się i mocno ją uchwycił. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w kolegiach uczyło się dużo dzieci, choć tylko kilkoro miało tak niewiele lat jak ten chłopiec. Byli wolnymi słuchaczami - Błękitnymi - którzy, nie należąc do żadnego kolegium, przychodzili na lekcje wraz z uczniami na bardów, uzdrowicieli i heroldów. I oni posiadali uniformy w kolorze bladoniebieskim, które niewiele różniły się od liberii pazia. Wielu z nich było szlachetnie urodzonymi, rozpieszczonymi bachorami, jednak innym nie brakowało dobrych chęci - ci uczyli się na budowniczych, architektów lub szkolarzy różnorodnych dyscyplin. Ci ostatni z radością powitają w swych szeregach Robina i pewnie zostanie on ich maskotką. Talia wiedziała, że bez kłopotu uzgodni z Selenay, by ten maluch spędzał w kolegium większość wolnego
od obowiązków czasu, a w jego wieku “obowiązki służbowe” zajmowały mu najpewniej nie więcej jak godzinę lub dwie dziennie. Była przekonana, iż Elcarth też da się przekonać. Nie pomyliła się. Kiedy wprowadziła chłopczyka do ciasnej, zawalonej stertami ksiąg kancelarii Elcartha, wydawało się, że dziekan z miejsca polubił małego przybysza. Tak jak Robin jego, bez dwóch zdań. Zostawiła chłopca sam na sam z siwowłosym heroldem, objaśniającym wybrane zajęcia ufnie przytulonemu do jego krzesła chłopcu; obaj byli niepomni otoczenia pełnego kurzu i zagraconego stosami ksiąg. Wyglądało to tak, jakby nieświadomie doprowadziła do spotkania dwóch pokrewnych dusz. Okazało się, że tak było w istocie. Odtąd od czasu do czasu widywała Robina. Raz czy dwa razy on sam ją odszukał, traktując jako niewyczerpane źródło pociechy w chwilach dręczącej tęsknoty za domem. Jednak przeważnie widywała go radośnie dźwigającego po kolegium stosy ksiąg niemal tak wysokie jak on sam, lub, nie raz jeden, w bibliotece u boku Elcartha. Razu pewnego odnalazła ich obu pochylonych nad bardzo starym tomem kroniki spisanej w archaicznym języku, którego Robin nie mógł samodzielnie przeczytać, jednakże on po prostu wiedział, że Elcarth to potrafi. W jego przekonaniu Elcarth był źródłem wszelkiej wiedzy, przychodził więc do niego z wszystkimi pytaniami, co stało się jego nawykiem, jak oddychanie. Talia często widywała ich pochłoniętych dociekaniami tak wytrawnymi, że na samą myśl drapało ją w gardle i miała ochotę się napić! To były istotnie dusze bardzo pokrewne.
CZWARTY
Dirk rozpierał się w swym ulubionym fotelu, zniszczonym, lecz wygodnym jak znoszony but, z obiciem dawno temu spłowiałym do nieokreślonego beżu. Żałował, że jego samopoczucie nie dorównuje wygodzie, z jaką się usadowił. Posępnie wpatrywał się w pusty kielich, który trzymał w dłoni. Nie powinien pić w tak piękną noc. Ostatnimi czasy zdecydowanie nadużywał wina i wiedział o tym. Lecz cóż robić, gdy nie można zmrużyć oka? Kiedy jego myśli całkowicie zaprzątają łagodne, brązowe oczy? Gdy nie wiadomo, co robić: złamać swe serce czy zdradzić swego przyjaciela? Jedyny środek na bezsenność znajdował się na dnie butelki, a więc pod koniec dnia tam właśnie go zazwyczaj szukał. Oczywiście tego rodzaju specyfik miał swoje wady: fatalne bóle głowy, pogarszający się humor i dręczące poczucie, że unikanie postawienia jasno sprawy jest wyjściem godnym tchórza. Tęsknił do wyruszenia na patrol; o bogowie, oderwać się od kolegium i od niej! Lecz na nic takiego się nie zanosiło. I tak zresztą nie otrzymałby żadnego zadania, póki wraz z Krisem nie wyszkolą kolejnej grupki uczniów w należytym posługiwaniu się ich darami. A studenci - o bogowie! - to był jeszcze jeden powód, by się upić. Wychylił kielich do dna, nie zauważywszy nawet, że to zrobił, czując w oczach piekące łzy. Christa, biedactwo. Zastanawiał się, czy ktokolwiek domyślił się, że ona posługiwała się swym darem, by ocalić maleństwa z pożaru. Niemal widzę ją za każdym razem, gdy przymykam powieki... Ten pojawiający się w myślach obraz był przerażający. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak w samym środku piekła wytrwale skupia uwagę - gdyż przesyłanie istot żywych przy użyciu daru sprowadzania było niezwykle trudne i niebezpieczne - podczas gdy dookoła niej chatę ogarniają płomienie. To była jego wina, że złożyła swe życie w ofierze w ten sposób. Przytknął kielich do ust, by odkryć, że jest już pusty. Zbyt szybko opróżniam tę butelkę... I sposób, w jaki umarła, to wszystko była jego wina. Przed końcem nauki Christa zapytała go, czy możliwe jest przenoszenie istot żywych przy użyciu daru sprowadzania. Każdemu innemu odpowiedziałby “nie”, lecz ona była tak dobra, a on tak piekielnie z niej dumny. Wyjawił jej więc prawdę, a co gorsza, uczynił coś, czego nie robił nigdy - pokazał jej, jak przenosić żywe istoty tak, by się nie udusiły. I powiedział jej - bogowie, jakże wyraźnie pamięta tę rozmowę! - że, kiedy trzeba to zrobić, bezpieczniej jest wysyłać żywą istotę ze swych rąk, a nie sprowadzać ją do siebie. Zdecydowanie zbyt szybko opróżniam tę butelkę, już jest w połowie pusta.
To dlatego poszła do dzieci, a nie sprowadzała ich do siebie. O, gdyby udzielając jej nauk, wiedział to, co udało mu się później odnaleźć w bibliotece: że w niebezpieczeństwie często ktoś obdarzony ich darem potrafi przenieść na niewielką odległość samego siebie. Zamierzał powiedzieć jej o tym, lecz nigdy nie znalazł na to czasu. A teraz poniosła straszliwą śmierć w męczarniach, bo mnie nie udało się znaleźć czasu. Potrząsnął butelką zaskoczony tym, że jest już pusta. Nic to, jest jeszcze jedna, tam skąd pochodziła pierwsza. Nie musiał nawet podnosić się ze swego miejsca, druga butelka stała na parapecie. Wyciągnął niepewną dłoń i złapał za szyjkę. Jeszcze trzeźwy odkorkował butelkę, a potem leciutko wetknął korek z powrotem. Gdyby tego nie zrobił, teraz nie udałoby mu się jej otworzyć. O bogowie, jestem odrażający. Wiedział, że tak nie rozwiąże dylematu. Powinien pójść za głosem serca, odnaleźć Talię i pozwolić jej pomóc sobie. Jednak nie mógłby stanąć z nią twarzą w twarz. Nie w takim stanie. Nie mogę pozwolić, by teraz mnie zobaczyła. Nie mogę. Pomyśli o mnie... pomyśli jeszcze coś gorszego niż Naril. A prócz tego, gdyby się do niej udał, dowiedziałaby się o wszystkim, co kryło się w jego umyśle, i cóż wtedy począłby z sobą? Bogowie, znalazł się w labiryncie bez wyjścia. Ja... ja jej potrzebuję. Ale... czy bardziej niż Kris? Nie wiem. Ja tego po prostu nie wiem. Nie mógł zwrócić się o pomoc do Krisa, skoro jego przyjaciel był połową dylematu. I nie znajdował już pociechy w muzyce, bo gdy grał, prześladował go głos Talii, wyśpiewujący pieśń, linijka po linijce. Do licha z tą kobietą! Kradnie mi przyjaciela, kradnie mi moją muzykę i kradnie mi spokój duszy. Nie minęła chwila, a sam siebie skarcił za tak niesprawiedliwe myśli, przecież to nie była jej wina. Nie miała pojęcia, co mu uczyniła, a o ile mógł to wiedzieć, od chwili powrotu nie spędzała aż tyle czasu z Krisem. Możliwe, że mimo wszystko była jeszcze dla niego jakaś
nadzieja;
oni
z
pewnością
nie
zachowywali
się
jak
para
kochanków.
Cóż
jednak pocznie, jeśli są w sobie zakochani? A jeśli nie - skoro już o tym mowa - to co wtedy? Wina w butelce ubywało coraz bardziej, w miarę jak bez powodzenia starał się z tym wszystkim uporać. Uszczęśliwiony Robin biegł truchcikiem korytarzem do kwater heroldów. Robin uwielbiał heroldów i zawsze zgłaszał się pierwszy, jeśli ktoś miał zadanie, przy wykonaniu którego mógłby pomóc w jakikolwiek sposób. W tym przypadku przyjemność była podwójna, bo osobisty herold królowej, Talia, szukała pazia, który zwróciłby heroldowi Dirkowi pożyczony od niego do skopiowania manuskrypt. Robin kochał Talię bardziej niż wszystkich pozostałych razem wziętych -
z wyłączeniem Elcartha. Heroldowie byli wspaniali, a Talia po prostu cudowna. Zawsze znalazła czas na rozmowę, nigdy nie strofowała go, że jest jeszcze dzieckiem (tak jak lord Orthallen), kiedy doskwierała mu tęsknota za domem. Jego matka powiedziała mu, jak ważną osobistością jest lord Orthallen, lecz jeśli chodziło o niego, to Robin uważał, iż Talia warta jest więcej niż tuzin Orthallenów. Z całego serca pragnął uczynić coś, co wywołałoby na jej twarzy uśmiech i ją pocieszyło. Ostatnio nie wyglądała na zbytnio szczęśliwą, a on z radością zrobiłby wszystko, byle tylko odrobinę się rozpromieniła. Zobaczył przed sobą łopoczące szaty w statecznych barwach - jednego z wielkich lordów, może nawet jego własnego lorda. Robin trzymał oczy spuszczone, tak jak go zawsze pouczano. Nie przystało małemu chłopcu wytrzeszczać oczu jak gamoń na wielkich lordów królestwa, zwłaszcza gdy powinien migiem załatwić polecone sprawunki. Jeśli to był Orthallen, ważne było to, by zobaczył, że Robin gorliwie przykłada się do swych obowiązków. Tak więc Robin przeżył prawdziwy wstrząs, zwłaszcza że przecież zważał na to, co miał pod nogami, gdy potknął się i bezradnie rozciągnął jak długi twarzą do ziemi, a niesione zwoje papieru rozfrunęły się dookoła niego. Gdyby miał przed sobą znajomego pazia, natychmiast powziąłby podejrzenie, iż celowo podłożono mu nogę, jednak wielkiego lorda trudno podejrzewać o skłonność do dziecięcych psot. Wielki lord zatrzymał się na chwilę pośród szeleszczących papierów, a potem oddalił się. Robin zaczął je zbierać, cały czas trzymając spuszczone oczy, pokraśniały z upokorzenia na twarzy. A to ci dopiero! To dziwne, bardzo dziwne. Gdy otrzymał to zadanie, miał czternaście zwojów, wiedział doskonale, bo przeliczył je przy Talii dwa razy. A teraz było ich piętnaście; ten piętnasty opatrzony pieczęcią, a nie tylko zwyczajnie zwinięty jak pozostałe. Oczywiście mogło mu się coś poplątać. Jednak w jego uszach niemal rozległ się głos dziekana Elcartha, którego właśnie w tym tygodniu pytał o radę, co robić, jeśli obarczono go zadaniem, które nie wydaje się być całkiem właściwe, albo jeśli podczas służby stwierdzi, że coś wydaje mu się dziwne. Któregoś ze starszych chłopców jedna z dworek wysłała z wątpliwym zadaniem, z czego następnie wynikły kłopoty. Paź nie miał odwagi, by powiedzieć o tym komukolwiek, póki nie było za późno, a potem wszystko mu się w pamięci pomieszało. A więc Robin zapytał najmądrzejszego człowieka, jakiego znał, o to, co powinien w podobnym przypadku zrobić. - Wykonaj polecenie, nie bądź nieposłuszny, ale pamiętaj Robinie - radził mu Elcarth pamiętaj wszystko: co się wydarzyło, kto wydał polecenie i kiedy, dlaczego i kto przy tym był. Możliwe, że wydawane ci polecenie jest całkowicie legalne. Ty nie możesz tego ocenić. Jednak jeśli tak nie jest, możesz być jedyną osobą, która zna prawdę. Paziowie są w szczególnym położeniu, ludzie patrzą na was, lecz tak naprawdę was nie widzą. Nie zapominaj o
tym,
i
jeśli
kiedykolwiek
zdarzy
się
w
twojej
obecności
coś
osobliwego,
zapamiętaj to i wszystkie okoliczności. Możliwe, że będziesz mógł komuś pomóc. - Czy nie będę przez to skarżypytą? - zapytał Robin z powątpiewaniem. Elcarth roześmiał się i wytarmosił jego włosy. - Jeśli zadałeś to pytanie, to znaczy, ze nie grozi ci, byś nim został, mój mały puchaczu. A prócz tego, to jest świetne ćwiczenie pamięci. Doskonale zatem, zapamięta teraz wszystko, co go spotkało. Gdy Robin zapukał do przymkniętych drzwi herolda Dirka, nie otrzymał odpowiedzi. Kiedy zajrzał do niego, ujrzał go rozpartego wygodnie na fotelu w najdalszym kącie komnaty, tuż obok otwartego okna, pogrążonego, jak się zdawało, w głębokim śnie. A więc Robin cicho jak kot wśliznął się do środka i położył zwoje na biurku. Tego ranka Talii niepotrzebne było wezwanie, każdy posiadający choćby cień daru empatii pędem przybiegłby do królowej. Wrzące uczucia - gniew, strach, obawa - zagęściły powietrze do tego stopnia, że Talia miała wrażenie, iż czuje gorzki i metaliczny smak na języku. Pierwsze oznaki niepokoju dotarły do niej, gdy się ubierała. Pobiegła do królewskich komnat, jako tako się przyodziawszy. Dwaj strażnicy przed wejściem wyglądali na bardzo zakłopotanych, tak jakby ze wszystkich sił starali się ogłuchnąć na krzyki, dobiegające spoza podwójnych drzwi, których strzegli. Talia zapukała raz i ze skrzypieniem uchyliła jedno skrzydło. Selenay znajdowała się w zewnętrznej komnacie - ubrana, jednak bez korony na głowie. Siedziała za biurkiem, a przed nią na blacie leżał zapieczętowany zwój. Oprócz niej w komnacie stali: lord Orthallen - tak zadowolony z siebie, iż trudno było to znieść - zafrasowany Kris, równie zakłopotany strażnik i niesłychanie unoszący się gniewem Dirk. - Nic mnie to nie obchodzi, jak to się tam znalazło. Ja tego nie brałem! - krzyczał Dirk. Talia obrzuciła wzrokiem strażnika przed progiem i weszła do środka, szybko zamykając za sobą drzwi. Im mniej ludzi się dowie o tym, co się za nimi działo, tym lepiej. - Dlaczego zatem próbowaliście to ukryć? - skwitował gładko Orthallen. - Ja próbowałem to ukryć, do kroćset! Szukałem moich driakwi na ból głowy, kiedy ten dureń wpakował się do mnie bez pozwolenia! - Dirk wyglądał na niezdrowego; stał pobladły, na czole ból wyżłobił głęboką bruzdę pomiędzy brwiami, jego szafirowo-błękitne oczy nabiegły krwią, a słomiane włosy zwichrzone były bardziej niż zwykle. - Mamy na to jedynie twoje słowo. - Od kiedy to... - Talia zimno i dobitnie wymawiała słowa - ... podważa się słowo herolda i stawia się go w krzyżowym ogniu pytań? Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, lecz - na Niebiosa! - co się tutaj dzieje? - Dziś rano spostrzegłam, że zaginęły dokumenty raczej delikatnej materii - odparła
Selenay. Z pozoru zachowywała niezmącony spokój, lecz Talia wiedziała, że wcale nie jest tak niewzruszona. - Lord Orthallen dał hasło do poszukiwań i odnalazł je w posiadaniu herolda Dirka. - Przez ostatni tydzień nawet nie zbliżyłem się do skrzydła pałacowego! I cóż, u licha, miałbym począć z tymi przeklętymi papierzyskami? - Tak mocny żal ogarnął umysł Dirka, że Talia chętnie zaczęłaby szlochać. - Posłuchaj, wuju: wiesz przecież, że wejście do mojej kwatery jest tylko o krok od jego, w tej samej sieni. Mogę przysiąc, że on nie opuścił jej przez całą minioną noc. - Bratanku, wiem, że ten człowiek jest twym przyjacielem. - Jeśli muszę być okrutny w swej szczerości, będę - rzekł Kris, czerwieniąc się z zakłopotania. - Dirk nigdzie się nie mógł ruszyć, bo nie był w stanie. Ostatniej nocy leżał pijany jak bela, jak co noc od kilku tygodni. Twarz Dirka stała się niemal purpurowa, a potem zbladł jak kreda. - Cóż z tego? Od kiedy to niemożność poruszania się jest przeszkodą dla kogokolwiek z jego darem? Teraz twarz Krisa zrobiła się biała. - Nie słyszałam odpowiedzi na dobrze postawione pytanie. Co, u licha, miałby Dirk począć z owymi dokumentami? - zapytała Talia, próbując zyskać nieco na czasie. - Pewna osoba z tego dworu znalazłaby się w bardzo niezręcznej sytuacji - odparł Orthallen. - Dodajmy, że pozostaje ona w związku z tą samą damą, co niegdyś Dirk. Gorycz zatruła ich rozstanie. Mógł działać z różnorakich pobudek: zemsta, chęć szantażu być może. Wraz z królową próbowaliśmy nie dopuścić do powstania plotek, by rozdmuchane nie stały się powodem skandalu, lecz gdyby ktokolwiek oprócz nas poznał treść owych listów, w całym dworze zawrzałoby jak w ulu. - Nie mogę uwierzyć własnym uszom: doradca królowej oskarża herolda o szantaż! wykrzyknęła oburzona Talia. - Słyszeliście słowa mego bratanka, jego najlepszego przyjaciela, iż od kilku tygodni, co noc trunkiem odbiera sobie rozum. Czy takie jest zwykłe zachowanie herolda? - Orthallen zwrócił się do królowej. - Wasza Wysokość, nie twierdzę, że ten młody człowiek skradłby dokumenty, gdyby był przy zdrowych zmysłach, lecz myślę, iż dość jest dowodów wskazujących na... - Orthallen! - Królowa wpadła mu w słowo. - Ja... - Chwileczkę, niech nikt nic nie mówi. - Talia przytknęła dłoń do czoła, czując przenikający jej głowę ból Natłok rozgorączkowanych uczuć osób stojących dookoła niej był tak silny, że nabawiła się bólu głowy, próbując za wszelką cenę odgrodzić od nich swe myśli. - Załóżmy na chwilę, że to, co mówi Dirk, jest szczerą prawdą, dobrze? - Ależ... - Nie, wysłuchajcie mnie. Wychodząc z takiego założenia, w jaki zatem sposób - o ile nikt
umyślnie nie wśliznał się do jego komnaty, by mu je podrzucić - mogłyby owe dokumenty znaleźć się tam, gdzie je odkryto? Dirku, czy były tam po wieczerzy? - Zanim zacząłem pić, masz na myśli? - gorzko odparł Dirk. - Nie, na mojej sekreterze nie było nic a nic. Kiedym się rano obudził, leżał na niej z tuzin zwojów, a ten był jednym z nich. - Doskonale. Wiadomo, że jeśliby ktoś nieproszony wszedł do twej komnaty, obudziłbyś się, choćby nie wiem co. Powiem wam, że ostatniej nocy ja, przez Robina, odesłałam pożyczone od ciebie poezje. Było tego dokładnie czternaście zwojów, ale ten do nich nie należał. Zatem, o ile lord Orthallen nie będzie chciał oskarżyć mnie o kradzież tych dokumentów... - Miałam je po twoim wyjściu, Talio. - Głos królowej nabrał wyczuwalnej ostrości. - Wiadomo także, że żadnego z heroldów nie wyrwą ze snu kroki wchodzącego do jego komnaty pazia, bo musiałby on go umyślnie obudzić; ci urwipołcie są wszędobylscy, właściwie niedostrzegalni i - jak wszyscy wiemy - zupełnie nieszkodliwi. Niewykluczone zatem, że gdy Robin opuścił mnie, Dirku, i niósł zwoje do twojej komnaty, dodatkowy zwój w jakiś sposób został dodany do pozostałych. - Strażniku! - Selenay zwróciła się do czwartej osoby, która stała w komnacie. Gwardzista odwrócił się do niej, na jego twarzy odmalowała się wdzięczność. - Sprowadź Robina, proszę. Teraz znajdziesz go w komnacie paziów na śniadaniu. Wystarczy zapytać. Gwardzista wyszedł, najwyraźniej uszczęśliwiony, że może w ten sposób zniknąć ze sceny. Kiedy przyprowadził Robina, Talia odeszła z dzieckiem na stronę, z dala od pozostałych, starając się stanąć raczej bliżej królowej niż Orthallena. By dodać mu śmiałości, przemówiła cichym głosem, przejmując inicjatywę i odbierając Orthallenowi okazję do podjęcia próby zastraszenia go. - Robinie, ostatniej nocy otrzymałeś ode mnie pewne papiery do zaniesienia heroldowi Dirkowi. Ile ich było? - Ja... - Robin wyglądał na stroskanego. - Ja myślałem, że czternaście, ale... - Ale? - Upadłem, a kiedy się pozbierałem, było ich piętnaście. Pamiętam, bo dziekan Elcarth poradził mi pamiętać o wszystkich dziwnych rzeczach, a to było dziwne. - Gdzie upadłeś? - Obok schodów, tuż przed lwem na gobelinie. - Czy nikogo nie było w pobliżu? Czy z nikim się nie zderzyłeś? - Nie biegłem - oburzył się Robin. - Tam stał milord, ale... milady, mama zawsze powtarzała w kółko, bym nie gapił się na milordów, no więc... nie widziałem, kto to był. - Na Jasne Gwiazdy! - Nagle Orthallen przybrał minę zawstydzonego, omalże zdjętego przestrachem; jednak Talia czuła, że on udaje, choć niczego nie mogła doszukać się pod maską jego
oblicza. - To byłem ja, i wtedy miałem ten zwój przy sobie. Na Gwiazdy, musiałem go upuścić, a to dziecko go podniosło! - Na jego policzki zakradł się blady rumieniec; odwrócił się do Dirka z szeroko rozłożonymi rękami i grymasem skruchy na twarzy. - Heroldzie, bądź łaskaw przyjąć najszczersze słowa przeprosin. Wasza Wysokość, doprawdy nie wiem, co powiedzieć. - Wydaje mi się, że wszyscy nagadaliśmy się do syta, jak na jeden poranek - odparła znużona Selenay. - Dirku, Krisie, przykro mi niewymownie. Mam nadzieję, że wszyscy złożymy to na karb nadgorliwości. Talio... Talia lekko potrząsnęła głową i powiedziała: - Możemy o tym porozmawiać, gdy nieco głowy nam ochłoną. Teraz nie pora na to. Selenay nagrodziła ją pełnym wdzięczności uśmiechem, a Orthallen uznał to za znak, iż może, przeprosiwszy zebranych, oddalić się. Talii wcale nie było żal z tego powodu. Selenay, poleciwszy gwardziście odeskortować Robina, zapytała Talię: - Czy miałaś już cokolwiek w ustach? Myślę, że nie. Idź zatem i zjedz coś, zobaczymy się na spotkaniu rady. Trójka heroldów razem opuściła komnatę swej królowej, a tuż za nimi gwardzista, odprowadzający do kwater paziów zaprzątniętego tajemniczą przygodą Robina. Talia spostrzegła, że Dirk aż wrze od gniewu, i zawczasu przygotowała się na wybuch. Gdy tylko oddalili się od komnat królowej na tyle, iż nie musieli obawiać się postronnych, rozpętała się burza. - Wielkie dzięki, przyjacielu! - wysyczał Dirk. - Wielkie dzięki, bracie! Nie wiem, jak mi się dotąd udawało obejść bez twej pomocnej dłoni! - Słuchaj mnie... przykro mi... - Przykro mi! Do kroćset, nie uwierzyłeś mojemu słowu! Mój najlepszy przyjaciel nie uwierzył w ani jedno moje słowo! - Dirk! - A potem rozpowiada każdemu kto mu się nawinie, że jestem zapijaczonym głupcem... - Tego nie powiedziałem! - Kris zaperzył się tak jak Dirk. - Nie było takiej potrzeby! Za to dałeś to snadnie do zrozumienia i sprezentowałeś swemu wujowi oręż, którym mógł we mnie uderzyć! - Dirk, Kris miał prawo niepokoić się o ciebie, skoro zachowywałeś się dziwnie. Krisie, jednak i Dirk ma rację. Nawet nie musiałam sprawdzać twoich myśli, a i tak mogłam zobaczyć, że mu nie dowierzasz. - Talia wiedziała, że powinna trzymać język za zębami, jednak nie wytrzymała. - I ma rację, jeśli chodzi o Orthallena. Jak na rozkaz obydwaj zwrócili się do niej i wyrzucili z siebie niemal jednocześnie:
- I nie potrzebuję więcej twej pomocy, osobisty królowej... - Talio, męczy mnie wysłuchiwanie twych dziecinnych podejrzeń odnośnie do mego wuja... Dotknięta do żywego zacisnęła usta tak, że aż jej zbielały wargi. - Doskonale... - warknęła, zaciskając pięści i powtarzając sobie w duchu, że nie trzaśnie z całego serca pięścią w uparte podbródki. - Umywam ręce! Obydwaj możecie iść do piekła nawet w pozłacanej lektyce, jeśli o mnie chodzi! Wyściełanej purpurą! Nie mogąc wydobyć z siebie słowa, odwróciła się na pięcie, wybiegła przez najbliższe drzwi, i zatrzymała się dopiero na Łące Towarzyszy, przy skorym do udzielenia pociechy Rolanie. - Zobacz, cóżeś uczynił! - triumfalnie szydził Dirk. - Ja?! - Resztki opanowania opuściły Krisa, który najwyraźniej nie mógł znaleźć słów, by wyrazić swą złość. - Bogowie, mam nadzieję, żeś zadowolony z siebie teraz, gdyś dopiął tego, iż ona gniewa się na nas obu! Prawdę powiedziawszy, w głębi duszy niemal bezwiednie cieszył się z tego, iż teraz obaj byli na jednakowo złej stopie z Talią. Nie mógłby jednak tego wyznać. - Ja? Ja tylko się broniłem... - Ja - gniewnie przerwał mu Kris - dość mam już tego. Porozmawiamy o całym zamieszaniu, gdy przestaniesz zachowywać się jak przeklęty głupiec i co noc upijać się do nieprzytomności winem. Do tego czasu... - To nie miejsce na wygłaszanie gróźb, zbyt wiele można tu spotkać postronnych osób. Kris przełknął zjadliwe słowa, po których, jak wiedział, zgoda byłaby już niemożliwa. - Nazbyt wiele - odparł oschle - a to, co mamy sobie do powiedzenia jest sprawą zbyt osobistą; możemy zatem i powinniśmy poczekać. Dirk szyderczo ukłonił się nieznacznie. - Jak sobie życzysz. Wydawało się, że nic na to nie można powiedzieć, więc Kris tylko skinął krótko głową i oddalił się, z godnością stawiając kroki. Dirk został sam w opustoszałym korytarzu. Ból rozsadzał mu skronie. Czuł się bardzo pokrzywdzony. Chciał dowieść, że ma rację, a tymczasem dręczyło go to, iż zrobił z siebie głupca, na dodatek opuszczonego przez wszystkich. Kiedy Talia dotarła na lekcję fechtunku, Alberich znał już pogłoski o kłótni Krisa z Dirkiem. Nie zdziwił się zatem zbytnio, ujrzawszy twarz Talii - chłodną i niewzruszoną niczym maska. Nawet w kolegium niewielu mogłoby zgadnąć, jak doskonale znał osobistego herolda królowej i jak znakomicie potrafił rozpoznawać jej nastroje. Osamotniona, z ogromnym uporem starając się doskonale wykonać każde ćwiczenie, podbiła jego serce już wtedy, gdy była uczniem. Rzadko szukała usprawiedliwień, nigdy nie poddawała się, nawet gdy było wiadomo, że zwycięstwo jest
niemożliwe. Przypominała mu jego z czasów, które dawno minięty, kiedy był młodym, pełnym ideałów kadetem w Karsie. Dlatego polubił ją z całej duszy i przywiązał się do niej; choć ani mu się śniło okazywać to w jakikolwiek sposób - przed swymi uczniami nigdy nie zdradzał swych uczuć. Trafnie domyślił się łączących ją z Krisem i Dirkiem uczuć i przewidywał, jaki wpływ będzie miał spór przyjaciół na jej zachowanie. Tego popołudnia Talii przyszło ćwiczyć na lekcji z samym fechmistrzem. Nie była tym w najmniejszym stopniu strapiona i, prawdę powiedziawszy, ledwo zaczęli, a skoczyła na niego z wściekłością. Pocięta bliznami twarz Albericha pozostała niewzruszona, gdy pozwalał się jej wyszaleć i zmęczyć odrobinę, a potem wykonał fintę, na którą nie nabrałby się nawet nowicjusz, i rozbroił ją. - Dosyć - powiedział, gdy znieruchomiała blada z wyczerpania, ciężko dysząc z wysiłku. Czyż nie powtarzałem po wielekroć, że w walce należy kierować się sprytem, a nie unosić gniewem? Gniew zostaw przed progiem, inaczej cię zabije. Spójrz, pozwoliłaś, bym wyzuł cię z sił! Gdyby to była prawdziwa walka, twój wróg miałby zadanie ułatwione o połowę. Ramiona Talii obwisły. - Mistrzu Alberichu... - Dość, rzekłem przecież - wpadł jej w słowo, podnosząc za nią ostrze z podłogi. Bezgłośne zbliżył się o trzy kroki i położył swą twardą dłoń na jej ramieniu. - Skoro gniew nie chce trzymać się za progiem, opowiesz mi o nim? Talia skapitulowała i nie opierała się, gdy popchnął ją łagodnie w stronę stojących pod ścianą ław. Przygnębiona osunęła się na jedną z nich, a on usadowił się obok. Po długiej chwili milczenia opowiedziała mu pokrótce o porannych wydarzeniach, wpatrzona w promień późnopopołudniowego słońca, który odbijał się od podłogi z szaro-brązowej, gładko heblowanej klepki. Do sali nie docierał z zewnątrz żaden dźwięk; czuć było zapach unoszącego się kurzu i przelanego potu, którym przesiąkł stary budynek. Alberich siedział obok Talii, nieruchomy jak posąg, objąwszy dłońmi kostkę lewej stopy, ułożonej na prawym kolanie. Od czasu do czasu Talia popatrywała na niego, jednak jego surowa, jastrzębia twarz była nieprzenikniona. Gdy jej opowieść dobiegła końca, drgnął i uniósł dłoń, by rozmasować sobie skrzydełko nosa. - Powiem ci coś, z czego dotąd nie zwierzyłem się nikomu - rzekł po długiej przerwie, w zamyśleniu stukając się palcem wskazującym po ustach. - Nigdy nie ufałem lordowi Orthallenowi, a pozostaję w służbie Valdemaru dokładnie tak długo jak on. - Ależ... - Zdumiona Talia zapomniała języka w gębie. - Dlaczego? Złożyło się na to mnóstwo drobiazgów. Orthallen jest zbyt nieskazitelnym sługą państwa, nigdy nie ustawia się w kolejce po nagrody, a kiedy jakiś człowiek nie domaga się
tego otwarcie, przyglądam się, czy nie robi tego po kryjomu. Nie spiera się z Kręgiem Heroldów, lecz kiedy inni to robią, następuje im na pięty, popychając, delikatnie popychając. Jest przyjacielem wszystkich, lecz niczyim zażyłym kompanem. A na dodatek nie lubi go mój Towarzysz. - Tak jak i Rolan. - To dobra miara oceny człowieka, jak myślę. Wierzę, iż twoje podejrzenia nie są fałszywe i on w istocie stara się ze wszystkich sił osłabić twój wpływ na Selenay. Tuszę, że poniósłszy w tym porażkę, stara się pozbawić cię przyjaciół i osłabić fundament, od którego zależy zachowanie przez ciebie równowagi uczuć; wie doskonale, jak bolesny dla ciebie jest widok młodego Dirka dotkliwie ugodzonego. Talia oblała się rumieńcem. - Sama dostrzegasz, iż mówię prawdziwie. - Zmienił pozycję na twardej, zniszczonej ławie, zakładając sobie prawą stopę na lewe kolano. - Moim zdaniem Orthallen wie, że Kris jest twoim zagorzałym poplecznikiem, nie udało mu się doprowadzić, by ciebie zdradził, a więc postanowił skłócić dwóch największych przyjaciół, w nadziei, że ty znajdziesz się pośrodku. - Ja? Ależ... - Jeśli rzeczywiście chce podważyć twój autorytet, to pozostał mu jeden sposób. - Alberich dorzucił cichym głosem, siedząc zamyślony, obejmując dłońmi kostkę stopy. - Nękać tych, którzy cię popierają, i tak uwikłać ich we wzajemne spory, by nie mieli czasu służyć ci pomocą. - Rozumiem, do czego zmierzasz. On stara się pozbawić mnie oparcia i wytrącić z równowagi, a gdy stanę w obliczu jakiejś szczególnie delikatnej sytuacji, lekko mnie popchnie... - Talia przeszyła wyciągniętym palcem powietrze. - ... kiedy nikt nie będzie mógł służyć mi ni radą, ni pomocą. Stanę się niezdecydowana lub zacznę popełniać omyłki, a wszystkie jego uwagi o tym, że nie nadaję się do zajmowanej posady, nabiorą innego znaczenia i nie będą to już słowa nie ufającego młodości starca. Myślałam, że nie zajmujesz się dworskimi intrygami. - Uśmiechnęła się blado do swego nauczyciela. - Rzekłem, że nie zasiadam do gry, nigdy, i że nie pojmuję jej reguł. - Kąciki jego ust niedostrzegalnie wygięły się w górę. - Wiedz jednak, iż z nikim dotąd nie rozmawiałem o tym, bo czułem się osamotniony w swych podejrzeniach i ani mi się śniło ściągać na siebie spojrzenie lorda Orthallena. Życie przybysza z Karsu nie jest usłane różami, nawet jeśli nie masz wrogów pośród dostojników dworu. Talia pokiwała współczująco głową, dość było wspomnieć, jak trudny był jej pierwszy rok w kolegium. Nie mogła sobie wyobrazić, jak może to wyglądać, gdy jest się wezwanym z kraju odwiecznego nieprzyjaciela Valdemaru. - Myślę jednak, że teraz się przerachował, i to wniwecz obróci jego zamysły. Rzecz w tym, że podłe jest jego mniemanie o braterstwie, jakie panuje w Kręgu, a może nie umie objąć tego
rozumem? Wszak gdy dworzanie poróżnia się, tak jak Kris z Dirkiem, to na wieki; i biada tej, co znajdzie się w środku! Talia westchnęła. - Wiem, iż pogodzą się w końcu. O Panie Światła, nie jestem jednak całkiem przekonana, czy do tego czasu zdołam poradzić sobie z ich uczuciami, grzmiącymi i krzeszącymi iskry błyskawic! Dlaczego Ahrodie i Tantris nie mogliby wziąć tego na siebie i ich uspokoić? - A dlaczego ty tego nie uczynisz? - odparł Alberich. - Oni są naszymi towarzyszami i przyjaciółmi, młokosie, nie nadzorcami, i nie wtrącają się w nasz żywot, za co jesteśmy im wdzięczni. Będą mądrze szeptać w umysłach swych Wybranych, ale wiesz, że żadnego z tej pary do niczego nie przymuszą. Westchnęła smutno. - O, gdybym potrafiła postąpić choć odrobinę nieetycznie, zaraz bym doprowadziła między nimi do zgody. - Gdybyś to mogła uczynić, nie zostałabyś wybrana! - zwrócił jej uwagę Alberich. - Skoro zaś gniew już uszedł, nuże hartować ciało w mieleniu mieczem, a nie tylko językiem w gębie! - A mam inne wyjście? - Nie, młokosie, nie masz - a więc, broń się! Elspeth spotkała Orthallena podczas jednej ze swych rzadkich chwil odpoczynku; ociągała się nieco, wracając do swych komnat w pałacu, by przebrać się przed wieczerzą na dworze. Robiła to raz na tydzień, by - jak to z przekąsem mówiła - “wszystkim przypomnieć, że mają następczynię tronu”. Stała przy oknie na drugim piętrze pałacu, patrząc na znajdujące się tuż pod nią ogrody. Pogrążona w zadumie nie wiedziała nawet, że nie jest sama, dopóki nie zbliżył się Orthallen i nie dotknął jej łokcia. Podskoczyła i odsunęła się od niego, palcami musnąwszy ukryty sztylet. Ujrzawszy jednak, kto to jest, uspokoiła się. - Niebiosa, lord w... lord Orthallen, o mało na śmierć mnie nie wystraszyłeś! - Żywię szczerą nadzieję, że to mi się nie udało - odparł. - Jednak żal mi, że nie nazwałaś mnie lordem wujem. Teraz, gdy niemal ukończyłaś naukę, chyba nie zaczniesz zwracać się do mnie tak oficjalnie. - Zgoda, lordzie wuju, skoro o to prosisz. Jednak nie zapomnij stanąć w mojej obronie, gdy matka dobierze mi się do skóry za moje grubiaństwo! - Elspeth uśmiechnęła się, ponownie opierając się lekko o framugę okna. - A teraz, na co patrzyłaś z tak posępną miną? - zapytał, zbliżając się na tyle, by móc samemu wyjrzeć przez okno.
W dole widać było część ogrodów pałacowych. Było tam z pół tuzina par - dzieci dworzan albo samych dworzan - rówieśników Elspeth i starszych, w wieku około dwudziestu lat. Zajęci byli tym, czego można się było spodziewać po młodych ludziach spędzających wiosną czas w słonecznym ogrodzie. Jakaś para zabawiała się przeciąganiem na niby liny; jedna z dziewcząt wyszywała, podczas gdy jej kawaler umilał jej czas czytaniem; dwie panny chichotały do utraty tchu, przyglądając się figlom dwóch pacholąt balansujących na krawędzi basenu fontanny; młody człowiek spał z głową na kolanach swej wybranki; a dwie pary spacerowały, trzymając się za ręce. Elspeth westchnęła. - Dlaczego nie jesteś tam, na dole, moja panno? - cicho zapytał Orthallen. - Na Niebiosa, lordzie wuju, a gdzieżbym znalazła czas na to? - W głosie Elspeth zabrzmiała nuta zniecierpliwienia i lekkiego użalenia się nad samą sobą. - Obciążona nauką i wszystkim innym... Prócz tego, nie znam żadnych chłopców, przynajmniej nie najlepiej. Cóż, może Skif, ale on ugania się za Nerissą, a do tego jest starszy nawet od Talii. - Ty nie znasz młodych mężczyzn? Połowa amantów dworskich wzdycha, by móc z tobą zamienić choć słowo! - W wyrazie niedowierzania na twarzy Orthallena było tyleż gorzkiej, co żartobliwej kpiny, choć przyzwyczajona do jego manier Elspeth ledwie to zauważyła. - Ha, mnie nikt o tym nie powiedział i nikt nie pofatygował się, by dokonać prezentacji. - Jeśli tylko o to chodzi, z radością podejmę się tego. Mówiąc poważnie, Elspeth, spędzasz zbyt dużo czasu w kolegium i pośród jego uczniów. Heroldowie stanowią zaledwie cząstkę Valdemaru, moja droga. Trzeba byś lepiej poznała swych dworzan, zwłaszcza twych rówieśników. Kto wie, możliwe, iż pewnego dnia spośród nich wybierzesz swego małżonka? Trudno będzie ci to jednak zrobić, skoro nikogo z nich nie znasz. - Trafiłeś w sedno, lordzie wuju. - Elspeth zamyśliła się, ponownie obrzucając zadumanym spojrzeniem ogród za oknem. - Lecz kiedy znajdę na to czas? - Z pewnością masz go nieco wieczorami? - Hm, zazwyczaj tak. - Oto odpowiedz. Elspeth uśmiechnęła się. - Lordzie wuju, potrafisz niemal tak doskonale rozwiązywać kłopoty jak Talia. Twarz jej się nieco wydłużyła i na ten widok prawa brew Orthallena wygięła się w górę. - Czy są jakieś kłopoty z Talią? - Jedynie... jedynie to, że jest tylko jedna. Matce bardziej jest potrzebna niż mnie, wiem o tym, jednak żałuję, że nie mogę z nią porozmawiać tak jak dawniej, gdy była jeszcze uczniem w kolegium. Nie ma na to czasu.
- Możesz rozmawiać ze mną - napomknął Orthallen. - Prócz tego Talia musi przede wszystkim stać u boku twej matki; może czuć się w obowiązku opowiadać jej o twoich zwierzeniach. Elspeth nic na to nie powiedziała, lecz na dźwięk tych słów zamyśliła się głęboko. - Tak czy siak, rozmawialiśmy o młodzieńcach, którzy usychają z chęci poznania ciebie. Czy chciałabyś spotkać się z niektórymi dziś, po wieczerzy? Powiedzmy - w ogrodzie, opodal fontanny? Elspeth zarumieniła się i roziskrzyły się jej oczy. - To byłoby cudownie! - W takim razie wszystko odbędzie się zgodnie z życzeniem mojej pani. - Orthallen pokłonił się jej głęboko. Podczas wieczerzy Elspeth wiele czasu poświęciła na przemyślenie rozmowy z Orthallenem. Z jednej strony ufała Talii, lecz z drugiej, nie było wątpliwości, komu herold musi przede wszystkim dochować wierności. Nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy, jednak myśl, że matka może wszystko o niej wiedzieć, wcale nie była przyjemna. Zwłaszcza że Selenay zdawała się nie podchodzić do sprawy dojrzałości swej córki z należytą powagą. Tymczasem Elspeth przybyło sporo cali od chwili wyjazdu Talii, a wraz z nimi - kobiece krągłości. Zaczęła bardziej dbać o swój wygląd; nie umknęły jej spojrzenia rzucane przez starsze przyjaciółki młodym mężczyznom z kolegium i przekonała się, iż ostatnio owe ukradkowe spojrzenia dość pożądliwie były odwzajemniane. Stwierdziła, że spogląda teraz na młodzianów okiem nieco mniej rozbawionym, za to bardziej wyrachowanym. A w oczach obcego... Przed udaniem się na wieczerzę obejrzała swoje odbicie w zwierciadle, próbując ocenić to, co tam ujrzała. Była gibka, wyższa od Talii o pół głowy. Miała faliste czarne włosy, aksamitne brązowe oczy i ciało młodej bogini - jeśli wierzyć słowu niektórych ludzi. Wyglądała na osobę gotową więcej dowiedzieć się o życiu. O tak! Nie ulegało wątpliwości, że w oczach obcego wyglądała na osobę, która może już wstąpić w związek małżeński i w łoże - biorąc pod uwagę przyjęte na dworze zwyczaje. A przynajmniej takie było zdanie Elspeth, gdy zawadiacko wysuwała podbródek, przeglądając się w lustrze. Ha, jeśli jej matka sama nie dostrzeże, iż jej córka, Elspeth, jest już dorosła, być może znajdzie się sposób otworzenia jej oczu. I - pomyślała, gdy postać Orthallena mignęła jej w ciżbie niesłychanie przystojnych młodych ludzi - możliwe, że okaże się to nadzwyczaj zajmujące...
PIĄTY
Pogoda, która poprawiła się na krótko, ponownie się pogorszyła; humor Talii także nie należał do najlepszych. Powróciły deszcze, a wraz z nimi kłótnie pomiędzy posłami do rady. Talia znów musiała poświęcać tyle samo czasu łagodzeniu sporów, co doradzaniu przy podejmowaniu decyzji. Najdziwniejsze było to, że tym razem, jak się zdawało, Orthallen zostawił ją w spokoju. Siedział zadumany na swym miejscu przy stole obrad, podobny do ogromnej, białej sowy. Z twarzą nieprzeniknioną i pozbawioną wyrazu rozważał jakieś swe tajemnicze myśli. Talii bynajmniej to nie uspokoiło, wręcz przeciwnie, była takim zachowaniem bardzo zaniepokojona. Wypowiadała się ze zdwojoną ostrożnością, starając się wszelkimi sposobami ocenić, którymi z jej sądów mógłby w przyszłości posłużyć się Orthallen, wykorzystując przeciw niej jej własne słowa. Dirk spędzał czas w dwojaki sposób: krążył w pobliżu Talii albo znikał nie wiadomo gdzie. I jedno, i drugie było bardzo przygnębiające. Talia albo wcale go nie spotykała, albo widziała go, lecz nie mogła nawet zbliżyć się do niego. Za każdym razem, gdy starała się to zrobić, Dirk bladł, rozglądał się gorączkowo wokoło, szukając najbliższego wyjścia, i uciekał w największym pośpiechu. Wydawało się, że szósty zmysł ostrzega go, kiedy Talia próbuje go złapać - nie mogła dopaść go nawet w jego komnacie. Nie wiadomo było, czy wiedział, kiedy ona stawała przed jego drzwiami, czy udawał, że go nie ma. Kris zaszył się w swojej komnacie. Talia powzięła mocne postanowienie, że nie spotka się z nim, dopóki nie przeprosi jej za swoje słowa. Ich sprzeczka nie miała wielkiego znaczenia, jednak Talia była już śmiertelnie zmęczona usprawiedliwianiem przed nim swych odczuć wobec jego wuja. Po rozmowie z Alberichem nabrała głębokiego przeświadczenia - jakiego nie doświadcza się zbyt często - że w wypadku Orthallena to ona ma rację, a Kris całkowicie się myli; lecz tym razem zamierzała czekać tak długo, aż on sam się do tego przyzna! A tymczasem próbowała zajmować się wszystkim naraz. Zaczęła nawet krócej sypiać, ale i tak czuła, że wciąż pozostaje mnóstwo rzeczy, do których się nie zabrała. Miała jednak taki nawał pracy: Selenay poprosiła ją, by wysłuchiwała próśb uciekinierów z zalanych powodziami ziem; Devan potrzebował jej pomocy w leczeniu trzech niesłychanie przygnębionych chorych, a i panowie z rady nic nie stracili ze swej kłótliwości. Sowitą nagrodą było przynajmniej to, że leczenie Destrii przebiegało jak najlepiej. Przybycie Vostela okazało się ukoronowaniem ich sukcesu. Talia nie miała wątpliwości, że jego zachowanie na widok Destrii podniosło ją niezwykle na duchu. Pomogło i to, że odniósł się do jej blizn jak do medali honorowych, nie szczędząc słów; i stało się tak, jak przewidywała Rynee: okazał się niesłychanie przydamy, gdy zaczęto przywracać Destrię do życia, bo sam przecież przeżył podobne doświadczenie. Podtrzymywał ją na duchu w chwilach słabości, dodawał odwagi,
gdy ogarniało ją zwątpienie, strofował, jeśli się dąsała, i tulił, kiedy płakała z bólu. Stał się dla niej takim oparciem, że z każdym dniem coraz mniej potrzebowała pomocy Talii i jej daru. To było szczęśliwe zrządzenie losu, ponieważ teraz Selenay bardzo potrzebowała wsparcia, gdy tylko bowiem uporano się z jakąś troską, jej miejsce zajmowały następne, odradzając się jak trujące zielska. Królowej zaczęło brakować sił. I kiedy wyszło na jaw, że w kilku przypadkach dokonała fałszywego wyboru - co, prędzej czy później, każdemu przytrafić się musi - okazało się, że Talia zmuszona jest robić co w jej mocy, zdana tylko na zdrowy rozsądek i swój dar. Przemoknięty do szpiku kości i ociekający błotem posłaniec od herolda Patrisa stanął przed obliczem rady - kiedy strażnik przed drzwiami usłyszał wieść, przerwał zebranie, osobiście go wprowadzając. - Wasza Wysokość - rzekł posłaniec z kamiennym obliczem, na widok którego w Talii obudził się wielki niepokój. - Herold Patris przesyła to, by cię powiadomić, że nie ma już rabusiów. Podał zapieczętowany mieszek, służący do przesyłania wieści, a zebrani przy stole zerwali się, wiwatując i winszując sobie nawzajem. Jedynie królowa, Kyril i Talia nie włączyli się do ogólnej radości. Z postawy posłańca biło coś, co świadczyło, iż wiele jeszcze ma do powiedzenia. Selenay złamała pieczęć. Gdy omiatała spojrzeniem wiadomość, krew odpłynęła jej z twarzy. - Bogini... - Arkusz pergaminu wysunął się z jej zmartwiałych palców, tak że musiała go pochwycić Talia. Tumult, jaki zapanował w komnacie, urwał się nagle i zapadła cisza jak makiem zasiał. Posłowie patrzyli na królową i na jej osobistego herolda o równie pobladłej twarzy, gdy Talia odczytywała posępne słowa Patrisa, głosem, który wstrząsał do głębi. Zgoniliśmy brygantow do cna, ale gdyśmy ich osaczyli, wściekłość gwardzistów sięgnęła zenitu. Zapędziliśmy ich w kozi róg w ich własnym obozowisku, w dolinie u stop Wierzchołka Zapadających Ciemności. Wtedy zrobili straszny błąd, zabijając parlamentariusza, przez którego chcieliśmy wejść z nimi w układy, a gwardziści zawzięli się, że nie będzie litości. Oszaleli - jedynie tak ich stan można by opisać - odjęło im rozum i przemienili się w krwawych berserkerów. Może dlatego, że byli tutaj zbyt długo, uganiając się za zjawami, może z powodu pogody - nie wiem. To było przerażające. Nic ani nikt - czy ja, czy kto inny - nie mógłby ich pohamować. Spadli na obóz i wysiekłi rabusiów do ostatniego. Talia odetchnęła głęboko i ciągnęła dalej: I nie tylko samych rabusiów - gwardziści wybili wszystko, co żyło w ich norze: mężów, kobiety i zwierzęta. Lecz i to okrucieństwo nie było rzeczą najgorszą, choć od niego włos stawał na głowie. Między zabitymi... Talię zawiódł głos i list przejął Kyril. Czytał ochryple, niemal szeptem.
Między zabitymi leżały dzieci, któreśmy mieli nadzieję ocalić. Wszystkie. Ubite przez porywaczy, gdy przekonali się, iż nie ma co liczyć na litość gwardzistów. Wstrząśnięci posłowie zamarli, szeroko otwierając szklane oczy, a Selenay płakała zupełnie się tego nie wstydząc. Oskarżała siebie, że nie pomyślała o wysłaniu wypoczętych żołnierzy, którzy zastąpiliby kompanie gwardii, ani nie wyznaczyła kogoś zdolnego poskromić wojska bez względu na ich znużenie. Zabójstwo dzieci nie było jedynym nieszczęściem, choć niewątpliwie stanowiło największą tragedię. W rzezi zatracono okazję zdobycia języka - wywiedzenia się, kto stał na czele rabusiów, i czy nie działał z rozkazu wydanego spoza granic królestwa. Upłynęło sporo dni, zanim Selenay przyszła do siebie. Jedynym błogosławieństwem było to - przynajmniej dla Talii - że Orthallen okazał odrobinę zdrowego rozsądku i ustąpił nieco z pozycji nieprzejednanego orędownika oddania większej władzy w ręce gmin. Szczęśliwym zrządzeniem losu zrobił to w chwili, gdy poddanych lady Kester dotknęły spodziewane kłopoty z piratami i rabusiami wybrzeży i nadszedł czas wysłania przyobiecanych oddziałów na Zachód. Lecz nim jeszcze zdążyli oni dotrzeć do miejsca przeznaczenia, herold Nathan został poważnie ranny, stanąwszy na czele rybaków w potyczce z łowcami niewolników. Odskoczyło wieko jeszcze jednej, pełnej nieszczęść szkatuły. Nathan pojawił się przed ich obliczem we własnej osobie, wbrew uzdrowicielom protestującym, że jeszcze dostatecznie nie wydobrzał. Był już niemłodym, lecz jeszcze niestarym mężczyzną, o ostrych rysach i brązowych oczach - nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie pełne wyrazu oczy i gniew, który nim powodował, kiedy nie pozostało mu już nic innego. Nie mogąc ustać, usiadł przed obliczem całej rady, obwiązany bandażami, z jednym ramieniem unieruchomionym przy boku. Był tak słaby, że mówił niewiele głośniej od szeptu. - Panie, panowie... - Zakaszlał. - Nie śmiałem zaufać nikomu. Posłańców można zwieść na manowce, dokumenty ukraść... - Mój drogi heroldzie - powiedział uprzejmie Gartheser. - Myślę, że przesadzasz. Twe rany... - Tego, co usłyszałem, nie wywołały majaki... - warknął Nathan, a gniew dodał mu nieco sił. - Wzięliśmy jeńca, szanowni posłowie. Przesłuchałem go osobiście i rzuciłem na niego zaklęcie prawdy, zanim padłem raniony. Ci bryganci są na usługach handlarzy niewolników, których, jak sądziliśmy, udało nam się wygnać! - Co? - Lady Cathan zakrztusiła się, podrywając ze swego miejsca i bezwładnie opadła z powrotem na krzesło. - Jest znacznie gorzej. Handlarze niewolników nie działają samotnie. Mam zeznanie jeńca i
dowody na piśmie, że im pomagano i że działali z poduszczenia lorda Geoffery z Urwiska Szyszaków, lorda Nestora z Laverin, lorda Tavisa z Brengardu i braci gildii: Ostena Deverala, Jerarda Kamiennego Kowala, Petara Mistrza Pierścieni i Igana Pękniętego Stoku. Opadł na swym krześle. W jego oczach zalśniła powściągana wściekłość, a rada zawrzała od wzajemnych oskarżeń. - Jak mogło dojść do czegoś takiego bez twojej wiedzy, Cathan? - domagał się wyjaśnień Gartheser. - O bogowie, zaczynam się zastanawiać, czy dość pilnie przykładałaś się ostatnio, wykorzeniając chwasty... - Byłeś w pierwszym szeregu tych, co oskarżali mnie ostatnim razem, Gartheser - szydziła Cathan - ale, jak mi się wydaje, to właśnie między innymi ty nalegałeś, bym odwaliła brudną robotę. Jestem tylko kobietą i nie mogę być wszędzie naraz. - Jednak nie mogę zrozumieć, jak to mogło umknąć twojej uwagi - protestował Hyron. Wymieniona tutaj czwórka to pierwszorzędne nazwiska. - A pozostała trójca jest lennikiem Kester - dorzucił podejrzliwie Wyrist - Chciałbym się dowiedzieć, jak udało im się zawiązać zbrodnicze sprzysiężenie tuż pod jej nosem. - Ja też - warknęła Kester - i to jeszcze bardziej od ciebie, jak myślę. I tak w koło macieju. Podczas gdy Selenay była mediatorem w awanturze pomiędzy posłami, Talia miała pełne ręce roboty bacząc, by przy okazji tej kłótni sama nie postradała zmysłów. Wszystko to oczywiście nie pozwalało jej zająć się osobistymi kłopotami, zwłaszcza doprowadzeniem do zgody między Krisem, Dirkiem i nią. Jakby tego było mało, jeszcze Rolan dolewał oliwy do ognia, sprawiając jej przykrość swym zachowaniem. Rolan był najwspanialszym ogierem w stadzie Towarzyszy. Podczas czeladniczej wyprawy Talii miał tylko jednego kompana, innego ogiera - Tantrisa, i teraz z nawiązką nadrabiał czas spędzony w przymusowym celibacie, najczęściej oddając się flirtom z Ahrodie, Towarzyszem Dirka. A Talia była mimowolnym uczestnikiem wszystkiego - nie mogłaby się przed tym uchronić, nawet gdyby próbowała. Nie miała żalu do Rolana, Ahrodie była ładną, słodką, a przede wszystkim niezwykle ochoczą partnerką. Kto jak kto, ale Talia wiedziała o tym, bo przez cały czas łączyły ja z Rolanem więzi mocnej empatii i docierało do niej wszystko. Jednak udział w tych igraszkach co najmniej dwa, trzy razy na tydzień i fakt, że osobiście interesowała się Wybranym Ahrodie, stawał się powoli torturą. Rolan najwyraźniej nie miał pojęcia, o jakie katusze przyprawia swego Wybranego, a Talia wzbraniała się popsuć mu przyjemność, zwracając mu uwagę. A więc płaciła za to jeszcze krótszym odpoczynkiem w nocy z powodu tego, co Rolan
nieświadomie narzucał jej myślom, albo rozpaczliwie próbując we śnie upleść jakiś nieokreślony a bardzo istotny obiekt, który wciąż rozpruwał się pod jej dłonią. Widywała Elspeth podczas ćwiczeń u Albericha, od czasu do czasu przy posiłkach, albo z Gwena na Łące Towarzyszy. Dziewczyna wydawała się nieco zagubiona, jakby nieśmiała, co jednak jest rzeczą zwyczajną w wieku dojrzewania - poza tym Talia nie wiedziała już, w co ma ręce włożyć. Tak więc nie czuła się o nią zaniepokojona, póki pewnego razu nie uzmysłowiła sobie, a złe przeczucia aż nabawiły ją dreszczy, że nie widziała dziewczyny od kilku dni, nawet na ćwiczeniach szermierczych. Mógł to być zwyczajny zbieg okoliczności, jednak coś takiego należało bezzwłocznie sprawdzić, wiec Talia udała się na poszukiwania. Odnalazła następczynię tronu w ogrodzie, w którym Elspeth zazwyczaj nie przesiadywała. Czytała książkę, i Talia doszła do wniosku, że być może dziewczyna pragnęła jedynie zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. - Jak się masz, kociaku - zawołała pogodnie Talia widząc, że Elspeth podrywa głowę na dźwięk jej głosu. - Czekasz na kogoś? - Nie... nie, tylko znużyło mnie siedzenie w bibliotece... - Czy nie zawahała się przez ułamek chwili, zanim zaprzeczyła? - A niech mnie, ale jesteś ostatnimi czasy zajęta. Założę się, że nie słyszałaś, w jakie kłopoty wpędziła się ostatnio Tuli. Pękniesz ze śmiechu, zobaczysz... Elspeth w rozmowie nie wychodziła poza plotki z kolegium, a potem odeszła mówiąc, że ma coś do zrobienia, zanim Talia zdążyła wziąć inicjatywę w swoje ręce. To zdarzenie bardzo zaniepokoiło Talię, a kiedy zaczęła systematycznie tropić dziewczynę, sytuacja powtórzyła się. Wtedy Talię uderzyły osobliwe zmiany w zachowaniu Elspeth: tajemniczość, co wcale nie było do niej podobne, i wymijające odpowiedzi na pytania. Wtedy Talia postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej okrężną drogą, rozmawiając z przyjaciółmi z kolegium i nauczycielami. To, co od nich usłyszała, zaniepokoiło ją w najwyższym stopniu. - Niebiosa - powiedziała Tuli. Zaintrygowana podrapała się po kędzierzawej głowie. - Nie wiem, gdzie ona jest, zawsze mniej więcej o tej porze dnia gdzieś znika. - Uhu! - zgodził się Gerond, tak mocno potakując, iż Talia przestraszyła się, że mu głowa odpadnie. - Tak jest ostatnimi czasy. Zamieniliśmy się obowiązkami i ma dla siebie jakąś markę na świecy. Ona nie cierpi mycia podłóg! Czy stało się coś złego? - Nie. Ot, najzwyczajniej nie mogę jej dzisiaj złapać - odparła Talia, starając się zrobić to jak najobojętniej. Jednak przestraszyła się bardzo. To byli najbliżsi przyjaciele Elspeth z kolegium. Ich słowa
potwierdzały żywione przez nią obawy. W ciągu dnia Elspeth znikała na około jedną markę na świecy, i nikt, jak się wydawało, nie miał pojęcia, gdzie się wtedy podziewa. Najwyższy czas, by zasięgnąć języka u innego źródła - pałacowych służących. Talia przycupnęła na ławie tuż obok zimnego kominka w Sieni Służby. Przyszła w odwiedziny do swych przyjaciół - zaprzyjaźniła się z wieloma służącymi jeszcze będąc uczniem w kolegium - a wolała nie ściągać niczyjej uwagi, wzywając ich do siebie. Dookoła niej siedziało z pół tuzina posługaczy, którzy należeli do najbystrzejszych i najbardziej zaufanych obserwatorów. Dwoje z nich, pokojówka Elise i masztalerz Ralf, wskazali winnych, kiedy grupa Błękitnych (albo inaczej wolnych słuchaczy) próbowała zabić ją, wrzucając w lodowate wody rzeki. Elise widziała powracających do pałacu ubłoconych napastników i ten widok uznała za bardzo dziwny; Ralf wcześniej dostrzegł całą grupę wałęsającą się w pobliżu stajni. Oboje donieśli o swoich spostrzeżeniach Elcarthowi, gdy rozeszła się wieść o zamachu na Talię. - Doskonale - zaczęła Talia - mam kłopot. Elspeth znika gdzieś każdego popołudnia, a ja nie mogę dowiedzieć się ani gdzie, ani dlaczego. Mam nadzieję, że ktoś z was może coś o tym wie. Po spojrzeniach, które zamienili między sobą, domyśliła się, że dobrze trafiła. - To prawda, młoda Talio... - odezwał się Jan, jeden z najstarszych spośród zebranych, ogrodnik. Dla niego Talia zawsze była “młódką”. Kiedy kiwnęła głową, ciągnął dalej: - Zadaje się ze zgrają młodego pana Joselina Corby'ego, niezgorszych obwiesiów. - Obwiesiów! - prychnęła Elise. - Gdyby nie szlachetni ojcowie, dawno przepędzono by ich do domów za obłapywanie każdej dziewki, jaką tylko uda im się zdybać znienacka. - “Dziewka” oznaczała tutaj “pokojówkę”. Gdyby Elise zamierzała powiedzieć, że młodzi mężczyźni obrażali inne kobiety, użyłaby określenia “panienki”. Słaba to była pociecha, jej słowa świadczyły jedynie o tym, że ograniczali swe niewczesne umizgi do kobiet, które nie miały odwagi zbytnio protestować. - Powiadają - dodała inna pokojówka - że w rodzinnych domach nawet obłapiania im mało. - To znaczy? - zapytała Talia. - Wiecie, że nie doniosę o tym nikomu. - Ha, zważcie pani, że to ledwie opowieści, ale zasłyszane od ich własnych ludzi - to czysta rozpusta. Oprócz naprzykrzania się własnej służbie domowej, zdawało się, że “zgraja Corby'ego” miała skłonności do zupełnie niezabawnych psot. Podcięty popręg przed niebezpiecznym polowaniem trudno było nazwać dobrym dowcipem, zwłaszcza gdy omal nie doprowadził do śmierci. W grupie owej dorastającej młodzieży byli bracia i siostry tych, którzy dopuścili się próby zabójstwa Talii. Lecz - co do tego wszyscy byli zgodni - Elspeth nie uczestniczyła w żadnym z ich przedsięwzięć, a była jedynie obiektem wyszukanych umizgów, co, jak każda nowość, sprawiało jej wielką przyjemność. Jednak z czasem mogli nakłonić ją do popełnienia nierozważnego czynu, by
potem szantażem zmusić do większego zaangażowania. Rozsądek Elspeth strzegł ją dotąd, jednak Talia bała się, że na dłuższą metę może to okazać się niewystarczające. Sytuacja wymagała zdecydowanych środków zaradczych. Starała się obserwować dziewczynę, ale sprytnej Elspeth zawsze udawało się wymknąć. Raz czy dwa razy próbowała musnąć powierzchnię jej umysłu, jednak osłony Elspeth były zbyt dobre, by Talia mogła odczytać cokolwiek, nie uciekając się do przemocy. Musiała coś zrobić, bo szamotanie się w trójkącie pomiędzy Elspeth, Krisem i Dirkiem doprowadzi ją do szaleństwa. Postanowiła najpierw wyjaśnić sprawę tajemniczego zachowywania się Dirka, ponieważ najłatwiej było jej zbliżyć się do niego, a skoro nie rozmawiał z Krisem, pozostało jej jedynie poprosić o pomoc swego brata krwi, Skifa. - Jestem tak samo zbity z tropu jak ty, młodsza siostrzyczko - przyznał Skif, nerwowo przygładzając ciemne loki. - Nie mam bladego pojęcia, dlaczego Dirk robi z siebie takiego osła. - O Panie i Pani - jęknęła Talia, pocierając skronie i opadając bezsilnie na stary fotel w komnacie Skifa. - Łudziłam się, że zwierzył się z czymś przed tobą. Byłeś moją ostatnią nadzieją! Jeśli to się szybko nie wyjaśni, sądzę, że oszaleję, robiąc przy tym sporo hałasu! Kiedy w końcu poddała się, zaprzestała samodzielnych prób uporania się z Dirkiem i zwróciła się o pomoc do Skifa, ten zaprosił ją do swojej kwatery. Do tej pory Skif odwiedzał ją kilkakrotnie, jednak ona widziała jego komnatę po raz pierwszy. Komnata Skifa była taka, jak on sam: schludna. Wypełniało ją dziwaczne uzbrojenie i mnóstwo ksiąg. Ostatnio Talia nie mogła poświęcać zbyt wiele czasu na porządkowanie własnych komnat, i to miejsce wydało się jej spokojną przystanią w morzu chaosu. Było tu tylko jedno okno, jednak wychodziło na Łąkę Towarzyszy, której widok zawsze działał kojąco. - Porozmawiajmy najpierw o najważniejszym, o łączącej was więzi. Kris miał rację - to więź życiowa; i Dirk jest nią oczywiście także spętany. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Widać to z jego oczu, gdy na ciebie spogląda. - Spogląda na mnie? Kiedy? Przestałam go widywać! Od kiedy pokłóciliśmy się, cały swój czas spędza brodząc w błocie. - Z wyjątkiem posiłków. Za każdym razem, kiedy ty jadasz w kolegium, on gapi się na ciebie tak, że ledwie co skubnie. Myślę poza tym, że na pamięć zna rozkład twojego dnia. Jeśli tylko istnieje szansa, że będziesz przechodzić pod oknem, zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie, żeby znaleźć się przy nim. - Skif niespokojnie krążył tam i z powrotem po swej komnacie, z dłońmi założonymi na plecach. - Z wyczerpania jest cienki jak nić. Dlatego chciałem o tym porozmawiać z tobą u mnie na osobności. - Nie wiem, jak miałabym mu pomóc, skoro ten człowiek nie pozwala mi nawet zbliżyć się do siebie.
- Wspaniale! - Zachowuje się tak, jakbym roznosiła zarazę. Próbowałam się z nim spotkać. Nie dopuścił do tego, i to jeszcze przed kłótnią z Krisem. Teraz jest nawet gorzej. - O Nieba, a to ci bałagan! - Skif smętnie potrząsnął głową. - Ani słówkiem nie piśnie. Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje. Jednak mam tego dość, a wiem, że i ty już odchodzisz od zmysłów. Najwyższy czas, byśmy wywlekli wszystko na światło dzienne. Jako że on nie chce rozmówić się z tobą, zamierzam dopilnować, by porozmawiał ze mną. Wszystko wyjaśnię, gdy tylko uda mi się go przydybać. Niech mnie licho, jeśli tego nie zrobię, choćbym musiał zapędzić go w kozi róg, kradnąc w łaźni odzienie! Doprowadzę do zgody między nim, Krisem i tobą, nawet jeśli będę musiał związać was razem w pęczek! Żadne z nich nie wzięło pod uwagę kaprysów losu, Od tygodnia Dirk zmagał się z czymś, co jak myślał, było lekkim przeziębieniem - jedną z wielu przypadłości, która właśnie dziesiątkowała zarówno ludzi na dworze, jak i w kolegium. Z przekory ani myślał zatroszczyć się o siebie, bez przerwy uciekając przed Krisem i Talią, co rusz wybiegał w tę okropną pogodę. Najdziwniejsze było to, że liche samopoczucie nie przeszkadzało mu, bo skupiając uwagę na swych przypadłościach mógł mniej myśleć o nich dwojgu. Udręka fizyczna przynosiła ukojenie dręczących uczuć. Tak więc dzień w dzień wychodził na lodowaty deszcz i najczęściej wracał przemoczony do szpiku kości, czym w ogóle się nie przejmował, jedynie zmieniał odzienie. Dodatkowa udręka emocjonalna kosztowała go więcej, niż ktokolwiek - nie wyłączając jego samego - sobie to uzmysławiał. Nadszedł środek tygodnia i Talia jadła wieczerzę w kolegium, zamiast na dworze. Ani na chwilę nie spuściła wzroku z Dirka. Spoglądała na niego kątem oka z nadzieją, że Skifowi uda się spełnić obietnicę. Bała się, bardzo się bała. Dirk był blady jak kreda, nawet jego uszy były białe. Co rusz pocierał czoło, jakby go głowa bolała. Widziała, że wstrząsają nim dreszcze, choć napalono w komnacie. Wydawało się, że nie potrafi śledzić rozmów prowadzonych dookoła niego; nie mógł powiedzieć dwóch słów, by nie chwycił go atak kaszlu. Talia dostrzegła, że i Kris mu się badawczo przygląda, zatroskany tak jak ona. Dirk odsunął od siebie talerz, nie zjadłszy zbyt wiele. Wydawało się, że Kris powziął w końcu jakąś decyzję. Najwyraźniej zebrawszy się na odwagę, podszedł i usiadł obok przyjaciela. Coś do niego powiedział. Dirk odpowiedział jedynie potrząsając głową i wstał. Ugięły się pod nim nogi i Kris musiał go podtrzymać. Kris powziął decyzję. Miał już tego wszystkiego powyżej uszu. Nie mógł znieść widoku przyjaciela zamartwiającego się na śmierć. Na dodatek w ciągu minionych kilku tygodni doszedł do pewnych pożałowania godnych wniosków. Usiadł obok Dirka, zanim spostrzegł on jego obecność
w komnacie, i wyrzucił z siebie, to co miał do powiedzenia, tak szybko, że Dirk nie miał nawet szans na ucieczkę. - Myliłem się, myliłem się ufając tak bardzo memu wujowi, myliłem się nie dowierzając tobie, popełniłem błąd wywlekając przed nim twoje prywatne sprawy. Przepraszam! Przebaczysz mi, czy będę musiał rzucić się z wieży w rozpaczy? Dirk nieznacznie drgnął, gdy Kris zaczął mówić prosto do jego ucha, ale nie odsunął się. Słuchał z ulgą, lekko rozbawiony, a na końcowe uniesienie potrząsnął głową z nikłym uśmiechem. A potem wstał... I komnata poczerniała mu przed oczami, kiedy ugięły się pod nim kolana. Pół tuzina nauczycieli i heroldów rzuciło się na pomoc Krisowi, który łapał swojego przyjaciela. Usadowili Dirka na krześle, nie słuchając słabych sprzeciwów, że nic mu nie jest. - Ja... - Zakaszlał przeraźliwie. - Zakręciło mi się w głowie... - Zgiął się w napadzie kaszlu, nie mogąc wydusić z siebie słowa, ledwie nabierając powietrza do płuc. - Jeszcze czego! - odparł Teren, przykładając mu dłoń do czoła. - Człowieku, ty płoniesz. Ani myślę wysłuchiwać tych głupstw. Marsz do uzdrowicieli! Zanim Dirk zdążył nabrać dość tchu, by móc się sprzeciwić, Teren przełożył sobie jego ramię przez bark, a niezwykle zaniepokojony Kris zrobił to samo z drugiej strony. Pozostali otoczyli całą trójkę, odcinając wszelką drogę ucieczki, i pod tą eskortą Dirk został odprowadzony do drzwi. Kiedy dotarli do celu, Dirkowi zaczęło tak rzęzić w piersi, że nie było cienia wątpliwości, co mu dolega. Uzdrowiciele umieścili go w odosobnionym pokoju i przepędzili wszystkich; więcej nic już nie można było dla niego zrobić. Kiedy pod Dirkiem ugięły się nogi, Talia poszarzała na twarzy i nie tknęła wieczerzy, czekając na powrót Krisa. Kris w końcu pojawił się w drzwiach i wszyscy znajdujący się w komnacie otoczyli go, pragnąc dowiedzieć się, co usłyszał od uzdrowicieli. - Powiedzieli, że to zapalenie płuc i że zanim zacznie się poprawiać, jego stan znacznie się pogorszy - odparł tak donośnie, że słowa z łatwością dotarły od wejścia do ławy, na której siedziała Talia. - I że przez dzień, albo dwa, nie pozwolą nikomu się z nim widzieć. Talii wyrwał się z piersi zduszony szloch. Zerwała się ze swojego miejsca, na ślepo odsuwając się od stołu. Ludzie zebrani wokół Krisa uniemożliwiali wyjście przez drzwi, które znajdowały się najbliżej. Potknęła się dwa razy przy przekraczaniu ław, by uciec do swej izby drzwiami, które znajdowały się po przeciwnej stronie. Biegła przez całą drogę: korytarzami kolegium, przez podwójne drzwi do Skrzydła Heroldów, po krętych, spiralnych stopniach mrocznej klatki schodowej, która wiodła do jej kwatery na wieży. Rzuciła się na kanapę w zewnętrznej izbie,
łkając z rozpaczy, jakiej nie czuła od czasu owej okropnej chwili, jaką przyszło jej spędzić w Stanicy... Nie zamknęła za sobą drzwi, nie była w stanie wsłuchiwać się w otaczające ją dźwięki. Uzmysłowiła sobie, że nie jest sama dopiero wtedy, gdy ktoś usiadł obok niej. Nie wiadomo, skąd domyśliła się, że były to Keren i Sherrill. Próbowała opanować się, jednak po pierwszych słowach Keren - z których przebijała tak głęboka miłość, że nie dowierzała własnym uszom - Talia rozkleiła się całkowicie. - Mały centaurze, serce, cóż jest powodem takiego powitania? Keren odezwała się w swym rodzinnym dialekcie, co przytrafiało się jej niezmiernie rzadko, a zazwyczaj w rozmowach ze swym bratem bliźniakiem lub towarzyszką życia - w chwilach największego wzruszenia. Ostatnie zapory pękły, Talia odwróciła się z wdzięcznością do Keren i płakała gorzko na jej ramieniu. - Wszystko potoczyło się na opak! - Szlochała. - Elspeth nie rozmawia już ze mną, a ja wiem, że na coś się zanosi... coś, co ukrywa zarówno przed Selenay, jak i przede mną... a ja nie mogę dowiedzieć się co! No i Dirk i Kris na dodatek... Pokłóciliśmy się i też nie chcą ze mną rozmawiać... i... i teraz Dirk zachorował. To jest ponad moje siły! O bogowie, zawiodłam na całej linii! Keren roztropnie milczała, pozwalając płynąć rozpaczliwym słowom i łzom, póki same się nie wyczerpały. Sherrill tymczasem na palcach obeszła izbę, zamykając drzwi i zapalając świece, bo zaczynało być już coraz ciemniej. Skończywszy, usiadła u stóp Keren i czekała. - Jeśli chodzi o Elspeth nic nie mogę poradzić - powiedziała zamyślona Keren, kiedy Talia uspokoiła się na tyle, że mogła uważniej słuchać. - Ale gdyby nam groziło naprawdę coś złego, Gwena nieuchronnie zwróciłaby się o pomoc do Rolana, i ty zwiedziałabyś się o tym. - Nie pomyślałam o tym. - Talia strapiona swym brakiem rozsądku, nie odrywając głowy od ramienia Keren popatrzyła w górę, napotykając jej wzrok. - A miałaś powody? Dotąd nie dostarczała ci trosk. - Keren prawie się uśmiechnęła. - Nie potrafię jasno myśleć. Nie, to nieprawda - wcale nie potrafię myśleć! Wiem, że to źle, ale... Keren, nie wiem, czy na długo starczy mi cierpliwości z Dirkiem i się do cna nie rozkleję. Chwilami tak bardzo chciałabym być razem z nim, że już chyba umrzeć byłoby łatwiej! Keren westchnęła. - Więź aż do śmierci, nieprawdaż? Weźmy Dirka do tego... Bogowie, a to ci dopiero węzeł! Ha, oto wyjaśnienie jego szaleństwa, jak nic. Pani jedynie raczy wiedzieć, jakaż to postrzelona myśl wpadła temu chłopcu do głowy, ale wszystko mu się w niej poplątało, to pewne. - Wiadomo, jak to może wyglądać: agonia. - Sherrill podniosła się ze swojego miejsca.
Usiadła obok Talii i otoczyła ją ramieniem, wspólnie z Keren próbując podnieść ją na duchu. - To piekielna udręka, szarpie tobą uczucie, którego nie można się wyprzeć, ani też skierować na nic innego. Czy ktoś pomaga ci to wszystko wyjaśnić? Widząc, jak Talia kiwa głową, Keren odęła wargi w zamyśleniu. - Doprawdy nie wiem, jak mogłabym ci pomóc, centaurku. Wpierw trzeba by zmusić Dirka i Krisa do rozmowy ze sobą, a potem nakłonić Dirka, by i w twojej sprawie wreszcie coś zadecydował. Miejmy nadzieję, że to pierwsze już mamy za sobą. Jednak jeśli chodzi o to drugie... Jedyne, co przychodzi mi na myśl to, że on coś po drodze opacznie zrozumiał i teraz goni w piętkę. Czas, kochanieńka, czas jedynie temu zaradzi. - Oby tylko starczyło mi sił... - Talia z wysiłkiem starała się opanować. Keren wraz z Sherrill tuliły ją i długo pocieszały, otaczając głębokim uczuciem miłości. - Wiesz, że to rozumiemy, kochana - w końcu Sherrill odezwała się w imieniu ich obojga. Któżby jak nie my? A teraz przejdźmy do czegoś innego, zagięłyśmy parol, byś znowu się uśmiechnęła. I razem z Keren na zmianę zaczęły opowiadać najśmieszniejsze historyjki, jakie tylko przychodziły im do głowy - przeważnie o tym, co działo się w kolegium podczas nieobecności Talii. Niemało z nich można by uznać za oszczercze, a wszystkie przynajmniej za nieprzystojne. Talia ogromnie żałowała, że nie mogła widzieć poważnego i wyniosłego Kyrila, jak wychodzi ze stawu rybnego z pasmem wodorostów za uchem. Wspólnymi siłami udało im się szybko zmusić ją do śmiechu i nieco uwolnić z dręczącego ją napięcia. W końcu Keren skinęła do swej przyjaciółki i uścisnęła Talię serdecznie. - Myślę, że rozbawiłyśmy cię dostatecznie, byś mogła przetrwać noc - powiedziała starsza kobieta. - Czy tak? - Tak myślę - odparła Talia. - Zatem pozwól, by jutrzejszy dzień zatroszczył się sam o siebie, i smacznie zaśnij doradziła jej Keren, po czym razem z Sherrill oddaliły się tak cicho, jak przyszły. Talia wróciła do swej sypialni i zzuła uniform. Przebrała się do snu, lecz zmieniła zamiar, owinęła się w powłóczystą szatę i usiadła na kanapie z książką w ręku. Musiała mimowolnie się zdrzemnąć, ponieważ następną rzeczą, z której zdała sobie sprawę był widok Krisa stojącego obok kanapy i delikatnie dotykającego jej ramienia, by ją obudzić, oraz dopalających się w świecznikach ogarków świec. Kogo jak kogo, ale jego nie spodziewała się zobaczyć. - Kris! - wykrzyknęła radośnie, a potem strach przepłoszył z jej twarzy radość. - Czy Dirk czuje się gorzej? - zapytała, czując jak krew odpływa jej z twarzy. - Nie, ptaszyno, nie czuje się gorzej. Właśnie stamtąd przychodzę. Śpi, a uzdrowiciele
powiadają, że wyzdrowieje za tydzień lub dwa. Znowu jesteśmy przyjaciółmi. Pomyślałem, że chętnie o tym usłyszysz. Chciałbym pogodzić się i z tobą. - Och, Krisie... ja... ja nigdy w życiu nie czułam się tak bardzo nieszczęśliwa - przyznała się. - Byłam tak wściekła na ciebie, że poprzysięgłam sobie nie odzywać się do ciebie, póki nie przyjdziesz i nie przeprosisz mnie, jednak z powodu dumy nie warto niszczyć przyjaźni. Wyraz jego twarzy złagodniał, a Talia uzmysłowiła sobie, że z niepokojem czekał na jej odpowiedź. - Ja też w życiu nie czułem się tak kiepsko, ptaszyno. I do tego nigdy nie miałem takiego poczucia, że uczyniłem z siebie durnia. - Nie jesteś durniem. Twój wuj jest... - Mój wuj jest inny niż myślałem - wpadł jej w słowo. - Muszę cię przeprosić, tak jak przeprosiłem Dirka. Nie miałem racji. Nie jestem pewny, o co tu chodzi, lecz on naprawdę stara się podważyć twój autorytet. Usiłował oderwać mnie od ciebie. Niejednokrotnie zdobywałem wieści od ludzi nie mających się na baczności i powinienem się domyślić, że on postępuje ze mną tak samo... Zrozumiałem to jednak dopiero niedawno. Zaczaj być zanadto gorliwy i nie udało mu się zamaskować swych zamiarów. - Na twarzy Krisa odmalował się niepokój. - Mam nadzieję, że nie miał zamiaru krzywdzić Dirka, lecz niestety nie jestem tego całkowicie pewny. Żałuję, iż nie mogę przejrzeć, jaką prowadzi grę. W tej chwili, gdyby przyszło mi snuć domysły, powiedziałbym, że pragnie odzyskać utraconą pozycję najbliższego doradcy Selenay i odsunąć mnie od heroldów, tak by uczucie lojalności wobec rodziny przeważało odrobinę nad moją lojalnością wobec Kręgu. To ty miałaś rację, a ja się myliłem. - Ja... mnie jest niemal przykro słyszeć takie słowa od ciebie. - Światło świec zamigotało. Lekki podmuch wiatru z uchylonego okna szarpnął ich płomieniem i poruszył lekko włosami Krisa. Talia zapatrzyła się w smutną twarz przyjaciela. - Co wpłynęło na zmianę twojego zdania? - Wuj stał się zbyt napastliwy po naszej kłótni; tak jak powiedziałem, karmił mnie nowinami o tobie i czynił nazbyt wiele przytyków do Dirka. Miałaś rację, on czuje do ciebie urazę, choć nie mam pojęcia dlaczego. Myślę, że wykorzystał tę historię ze zwojami, by uderzyć w ciebie poprzez Dirka... i by wbić klin pomiędzy niego a mnie. Łudzę się jedynie, że sam nie uknuł takiej intrygi. W porywie gniewu chciała niemal krzyknąć, że Orthallen nie przez przypadek upuścił zwoje pergaminu i z pewnością uknuł wszystko od początku do końca, jednak postanowiła trzymać język za zębami. Kris pragnął tej rozmowy, lecz dalsze oskarżenia mógłby uznać za zbyt obcesową próbę osiągnięcia celu i zamknąć się w sobie. - Muszę przyznać, że nie wiem, co o tym sądzić. Cieszę się, że zacząłeś myśleć podobnie jak ja, lecz przykro mi, iż Stałeś się nieufny wobec swego wuja.
- Niech ci nie będzie przykro, to nie jest twoja wina, lecz jego. - Ha, po raz pierwszy od tygodni wydarzyło się coś dobrego, cieszę się, że znów jesteśmy przyjaciółmi. Usiadł ze swobodą na podłodze obok kanapy. - Ot, znowu jestem. Tęskniłem do rozmów z tobą, a co do tego, że wszystko toczy się na opak... to ja o tym nic nie wiem. - Uśmiechnął się drwiąco. - Nie da się ukryć, że świetnie mi doradziłaś, jak uporać się z Nessa. - Miałam zamiar zapytać cię o to - odparła, wdzięczna, iż z taką łatwością wrócił do zwyczaju nieskrępowanej rozmowy. - Zdaje się, w tych dniach właśnie zajęta jest pościgiem za Skifem. Westchnął i omdlał jak aktor w niemej scenie najwyższego strapienia. - Gdy tylko udało jej się ze mną, przystąpiła do dalszych podbojów. O, perfidio kobiet! Kiedyż ja się wreszcie nauczę? Serce me złamane na wieki! - Po raz pierwszy słyszę, by wieczność trwała tyle, ile zabiera ugotowanie jajka na twardo odparła Talia z kwaśną miną. - O, znacznie mniej, zapewniam. Nie omieszkałem skorzystać z okazji i szepnąłem Skifowi słówko o stałości Nessy. Teraz on wydaje się wysoko cenić jej niezaprzeczalne uroki. A więc poznał sposób, jak nie osłabiać jej uwagi - to znaczy być nieprzystępnym - i całkiem możliwe, że Nessa stanie się myśliwym w skórze ściganego zwierzęcia. - Jak to powiedział starzec o zaręczonej parze w Pięciu Drzewach... Pamiętasz? Kris wykrzywił twarz, nieźle imitując pomarszczone wiekiem oblicze starca. - Pon niech warna pomoże, heroldzie! - zaskrzeczał. - Uganiał jeją? Dyć tak było, dyć - aże ona onego capnęła! Talia uśmiechnęła się tęsknie. - Przeżyliśmy sporo miłych chwil, prawda? - Będzie ich więcej. Nie obawiaj się, ptaszyno. Rozetnę ten węzeł, gdy tylko uzdrowiciele pozwolą mi zbliżyć się do Dirka. Wiesz, może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: przynajmniej nie będzie mógł uciec przede mną, ani wynaleźć niczego, czym musiałby się zająć bez zwłoki, i miejmy nadzieję, że uwierzy w to, co mu powiem. Wstał do wyjścia, a Talia z wdzięczności delikatnie pogłaskała go po ręce. - Uszy do góry, ptaszyno. Wszystko będzie dobrze. Zawsze mogę domieszać Dirkowi napój miłosny do jego lekarstw! - Mrugnął do niej i zbiegł lekko po schodach. Talia roześmiała się, znacznie spokojniejsza. Wstała odkładając książkę na stolik obok kanapy, wolno obeszła izbę i zgasiwszy świece, położyła się do łoża z radośniejszym sercem i umysłem. Kiedy Talia obudziła się następnego ranka, ujrzała otaczający ją świat w korzystniejszych barwach i poczuła przypływ sił, by zmierzyć się z gnębiącymi ją utrapieniami. A ponieważ Dirk znalazł się poza jej zasięgiem, logicznie rozumując, należało przystąpić do rozstrzygnięcia sprawy
Elspeth. Talia zagięła parol, że tym razem Elspeth jej się nie wywinie i dziś przyprze ją do muru w sprawie jej postępowania. Większość dnia zajęło jej zebranie rady i pełnienie obowiązków dworskich. Na lekcję fechtunku spóźniła się o włos i już nie zastała tam Elspeth. Próbowała wytropić ją po wieczerzy, jednak Elspeth znów udało się wywinąć. Nie miała wątpliwości, iż tym razem nie był to przypadek, ale umyślny unik. Talia była poważnie zaniepokojona. Instynkt podszeptywał jej, że zbliża się punkt kulminacyjny. Całkowicie odsłoniła swój umysł, na próżno starając się odnaleźć miejsce pobytu dziewczyny, gdy nagle jej zmysły odebrały pilne wezwanie, od - nie sposób było pomylić nadawcy - Rolana. Czując, że w piersi zamiera jej serce, opuściła kolegium i rzuciła się biegiem w stronę łąki. Kiedy dotarła do ogrodzenia uzmysłowiła sobie, że ziściły się jej najgorsze obawy. Czekały tam na nią, nieruchome jak dwa posągi lśniące w świetle księżyca, Rolan i Gwena Elspeth. Obrazy, jakie jej przekazały - zwłaszcza Gwena - były chaotyczne i rozmazane, pełne jednak niepokoju dręczącego Towarzysza Elspeth. Talia dotknęła szyi ich obojga i skupiła się. W końcu udało jej się odebrać serię wyraźniej szych obrazów... Wszystkie obracały się wokół osoby Orthallena i młodego dworzanina pozostającego na jego usługach, należącego do “zgrai Corby'ego”. Planowali okryć Elspeth niesławą! Nie zawahawszy się nawet na ułamek chwili, wskoczyła na grzbiet Rolana. Rzucili się galopem w stronę ogrodzenia, które oddzielało łąkę od stodół i stajni dla zwykłych koni. Gwena ledwie mogła dotrzymać im kroku. Biorąc przeszkodę, przefrunęli nad nią jak para olbrzymich, śnieżnobiałych ptaków, i popędzili wprost do stodoły z sianem. Rolan zarył się kopytami w ziemię, lecz nawet nie zdążył znieruchomieć, a Talia już zeskoczyła z siodła. Kiedy biegła do stodoły, usłyszała w ciemności pomruk młodego, męskiego głosu. Otworzyła drzwi z mocą, o jaką siebie nie podejrzewała. W świetle księżyca ujrzała tę parę i z ulgą spostrzegła, że pomiędzy Elspeth a jej niedoszłym kochankiem sprawy nie zdążyły jeszcze zajść za daleko. Młody człowiek był wstrząśnięty nagłym pojawieniem się Talii, a Elspeth nic po sobie nie okazywała, nawet jeśli czuła się tak samo. - Czego chcesz? - zapytała stanowczo, dumnie wzbraniając się ściągnąć poły kubraku tam, gdzie został rozsznurowany. - Chcę uchronić cię przed błędem, jaki popełniła twa matka - odparła chłodno Talia - biorąc piękne słowa za oznakę wzniosłego umysłu, a przystojne oblicze - szlachetnego serca. Temu oto młodemu pawiowi nic innego nie chodzi po głowie, jak postawić cię w sytuacji bez wyjścia, przed wyborem: małżeństwo lub hańba dla ciebie, twej matki i całego królestwa. - Mylisz się! - Elspeth broniła gorąco młodzieńca. - On mnie kocha! Powiedział mi to!
- I ty uwierzyłaś mu, pomimo że nawet twój Towarzysz nie chciał z tym mieć nic do czynienia? - Twarz Talii zbielała z wściekłości. Elspeth ani się śniło słuchać głosu rozsądku. Doskonale zatem, nieodparte dowody zdrady posypią się jak z rogu obfitości. Talia bezlitośnie wdarła się w myśli młodego dworzanina; mózg tego drobnego krętacza nie mógł się równać z umysłami, których była zmuszona dotąd dotykać swymi zmysłami, ale i tak ich obmierzła przebiegłość wywołała dreszcz na jej skórze. Zanim Elspeth połapała się, co się dzieje i zdążyła obronić swój umysł, Talia wciągnęła i ją do wspólnego kręgu myśli, zmuszając, by przekonała się osobiście, co naprawdę chodzi po głowie temu, który zapewniał, iż jej dobro leży mu na sercu. Z okrzykiem obrzydzenia Elspeth oderwała się od niego i uciekła pod przeciwległą ścianę stodoły, a Talia pozwoliła jej myślom wyrwać się z tej przymusowej więzi. Z młodym strojnisiem nie obeszła się tak pobłażliwie. Zmiażdżyła jego umysł w żelaznym uścisku swych zmysłów i bez skrupułów karmiła go lękami, podczas gdy on w niemym przerażeniu nie mógł oderwać od niej szeroko otwartych oczu. - Nie powiesz o tym nikomu - rozkazała, wypalając słowo po słowie w jego mózgu. Ponieważ jeślibyś śmiał to zrobić, nigdy nie będziesz mógł zasnąć, bo przymykając swe kaprawe oczy, ujrzałbyś to... Dotarła do najgorszych koszmarów, jakie kryły się w jego pamięci, i cisnęła mu je w twarz, a potem brutalnie odwołała się do paraliżujących obaw, by także i nimi go nakarmić. Skomlał i płaszczył się u jej stóp, póki raptownie nie rozerwała obłędnego kręgu myśli, w jakim zamknęła jego umysł. - Wynocha! - ryknęła. - Wynoś się do posiadłości swego ojca i nigdy nie wracaj! Umknął, nie obejrzawszy się ani razu za siebie. Odwróciła się, by stanąć twarzą do Elspeth, próbując zdusić w sobie gniew i opanować przyśpieszony oddech. - Miałam o tobie lepsze mniemanie. - Słowa padały jak bryłki lodu. - Sądziłam, iż twe poczucie smaku nie dopuści, byś zezwoliła takim osobom jak ten na obmacywanie siebie. Elspeth płakała tyleż ze złości, co ze zgryzoty. - Piękne słowa, jak na Dziewicę heroldów - wypluła z siebie. - Najpierw Skif, potem Kris... a teraz kto? Dlaczegóż to mnie nie wolno mieć własnych kochanków, tak jak tobie? Talia zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w jej dłonie. - Myślę, że to odezwał się Bachor - odparła - nędzna suka, marząca o zaszczytach przynależnych dziedziczce tronu, lecz której na myśl nawet nie przyjdzie, iż wiąże się to z odpowiedzialnością. O, Hulda wpoiła ci swe nauki głęboko: łap, co jest pod ręką, by przywłaszczyć sobie; zabieraj ile możesz; myśl jedynie o sobie i furda z tymi, którzy ucierpią z powodu twoich
postępków - niech pójdą do licha, wszak tyś następczynią tronu i twe słowo jest teraz prawem, czy też powinno być! Nieprawdaż? A jeśliby ktoś śmiał nakłaniać cię, byś spojrzała na to rozsądniej, ciśnij mu w twarz, co najgorszego o nim zdołasz wygrzebać z bagniska, by z obawy nawet nie ośmielił się powstrzymywać cię od robienia tego, na co masz ochotę. Ha, ze mną ci się to nie uda, młoda kobieto. Bo wbrew wszystkiemu ja mogę wpuszczać do swej łożnicy mężów, kobiety, a nawet chirra, bo ja nie jestem następczynią tronu. Jak się zdaje, łatwo puściłaś w niepamięć, iż to ty obejmiesz tron po śmierci swej matki. Możliwe, że dla dobra kraju będziesz musiała wstąpić w związek małżeński i uchronić nas przed potężnym wrogiem - wszak o to chodzi w układach z Alessandarem w imieniu Ancara. Czy o tym też już nie pamiętasz? Nikt nie będzie ciebie chciał; nikt nie będzie szanował naszego królestwa po igraszkach z intrygantem tak nikczemnego gatunku jak ten. Ja przynajmniej, nie pozwoliłam sobie na intymny związek z nikim, kto wzbraniałby dzielić się ze mną swymi myślami. On nie pozwolił ci na to, nieprawdaż? Czy nawet to nie wzbudziło w tobie choćby cienia podejrzeń? Na Piersi Bogini, dziewko, co przyćmiło twój zdrowy rozsądek? Twój Towarzysz nie chciał mieć z nim nic do czynienia! I nawet to nie było dla ciebie wymownym świadectwem? Do kroćset, jeśli tak gorączkowo rozglądasz się, by poczuć chłopa między nogami, to dlaczego nie wybierzesz szkolnego kolegi, albo kogoś z kolegium? Przynajmniej nie zdradzą się z tym przed nikim, wiedząc, kiedy należy trzymać język za zębami. Elspeth rozpłynęła się we łzach. - Odejdź! - Szlochała. - Zostaw mnie! To wcale nie o to chodziło! Ja myślałam... myślałam... że on mnie kocha! Nienawidzę ciebie... i nie chcę cię nigdy widzieć! - Cieszę się niezmiernie - warknęła Talia. - Wstyd mi, że zmarnowałam tyle czasu, próbując służyć pomocą przeklętemu głupcowi. Opuściła stodołę sztywnym krokiem, wskoczyła na grzbiet Rolana i wróciła do pałacu, nie raczywszy ani razu spojrzeć za siebie. Jednak nie przebyła nawet połowy drogi, a już żałowała połowy tego, co powiedziała. Talia pełna poczucia winy, opowiedziała o wszystkim Selenay. Zastała królową w jej osobistych komnatach - gdzie surowość umeblowania była dokładnym przeciwieństwem przepychu izb oficjalnych - otuloną w długą, aksamitną szatę, niemal tak sędziwą jak kanapa, na której się kuliła. Talia stanęła przed nią, nie mogąc spojrzeć jej w oczy i opowiedziała do końca gorzką historię. - Selenay, nie narobiłabym gorszych szkód, nawet działając według starannie ułożonego planu - zakończyła, trąc dłonią skroń, gotowa wybuchnąć płaczem ze złości. - Jestem takim samym głupcem jak Elspeth. Pozwoliłam, by cała nauka poszła w las, ulegając emocjom i całkowicie tracąc panowanie nad sobą. Może lepiej odesłać mnie na powrót do kolegium razem z małymi dziećmi. - Poczekajże no chwilkę. Nie jestem pewna, czy zareagowałaś niewłaściwie. Może jednak
postąpiłaś słusznie - powiedziała zamyślona królowa. W jej dużych oczach odbijał się blask świec. Siadaj i wysłuchaj mnie. Przede wszystkim: dotąd obchodziliśmy się z Elspeth łagodnie i nie dopuszczaliśmy, by spotykała się z uczuciowym szantażem oraz dwulicowością, która - jak obydwie wiemy - jest chlebem powszednim dworu. Ha, teraz dostała nauczkę. Poznała, że fałsz może ukryć się pod gładkim obliczem, i nic w tym złego. Została skrzywdzona i przestraszona, lecz to tylko utrwali tę lekcję. Uważam twoją ocenę za właściwą - to doświadczenie uchroni ją przed popełnieniem mojego błędu. Choć nie powiem, byś nie uniosła się zanadto i nie powiedziała kilku niepotrzebnych słów, jednak myślę, że koniec końców uczyniłaś więcej dobrego niż złego. - Jak możesz tak mówić po tym, jak ją w taki sposób odtrąciłam? Podobno mam być jej przyjacielem i doradcą. - A czy kiedykolwiek, od kiedy ją znasz, wytrąciła cię tak z równowagi? Ani razu. Tak więc nauczyła się jeszcze czegoś: że w stosunkach z tobą można posunąć się za daleko, a tobie zdarza się popełniać błędy, jak wszystkim ludziom. Wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze tak cię sprowokuje. - Nie wydaje mi się, by nadarzyła się po temu jeszcze jakaś okazja - powiedziała gorzko Talia. - Nie po tym, jak wszystko popsułam. - Nie zgadzam się. - Selenay potrząsnęła gwałtownie głową. - Kiedy wyjechałaś, poznałam moją córkę całkiem dobrze. Nie rzuca słów na wiatr... przynajmniej w tej chwili. Ma charakter, lecz kiedy ochłonie, zapomni o urazie. A kiedy przekona się, że miałaś rację i występowałaś w jej obronie, przyzna ci słuszność. A jeśli znikniesz na jakiś czas, w końcu uzmysłowi sobie, że choć bardzo się uniosłaś, to i ona nie jest bez grzechu. Królowa zamyśliła się na jakiś czas. - Myślę, że znalazłam doskonałe rozwiązanie. Pamiętasz propozycję oświadczyn Alessandara? Wybieram się tam za kilka tygodni z oficjalną wizytą, lecz chciałabym wysłać posła, który wcześniej obejrzałby sobie księcia. Jako mój osobisty doradca nadawałabyś się do tego zadania znakomicie, zwłaszcza że zamierzam wysłać i Krisa. Słyszałam o kłótni między nim i Dirkiem, wpadło mi więc do głowy, by i im dać czas na ochłonięcie. Zamierzałam wysłać w poselstwie Dirka z Kyrilem, póki nie zapadł na zdrowiu ostatniej nocy. W takim razie rozdzielę ich, wysyłając Krisa. - Już po wszystkim. - Talia westchnęła. - Mimo wszystko chcę wysłać Krisa. Nie brak mu dworskiej ogłady i w jego żyłach płynie odpowiednia krew, by godnie go przyjęto, a sama chętnie zatrzymałabym Kyrila przy sobie. Stanowiliście z Krisem świetną parę i mam do ciebie całkowite zaufanie. Wolałabym raczej to, niż odwoływać wizytę. Przesunę termin i wyślę was oboje na przeszpiegi. Elspeth zostanie przy mnie. I porozmawiam z Orthallenem o jego protegowanych. - Oczy Selenay zrobiły się zimne. - Najwyższa pora, żeby przestał występować w ich obronie i ochraniać swym nazwiskiem jak tarczą, by mogły
im uchodzić na sucho ich wybryki. Teraz dopiero Talia spostrzegła, iż nie powiedziała Selenay o swych podejrzeniach co do roli Orthallena w próbie uwiedzenia Elspeth. Lecz czy miała niezbite dowody w zanadrzu? Nic, poza niewyraźnym obrazem Orthallena wydobytym z umysłu młodziana, co mogło być związane z tym, że miał on nadzieję ukryć się za plecami swojego protektora. Lepiej o tym nie wspominać - pomyślała znużona. - Nie jestem w stanie ponownie wałkować tych samych argumentów co z Krisem. - Zanim ponownie się spotkamy - mówiła Selenay - Elspeth będzie miała dość czasu do namysłu. Myślisz, że zdołasz przygotować się do rana? Im szybciej znikniesz jej z oczu, tym lepiej. - Mogłabym wyruszyć nawet za godzinę - odparła Talia. - Choć nie jestem pewna, czy powinnaś aż tak być skora do obdarzania mnie swym zaufaniem po tym, co wydarzyło się tej nocy. - Talio, moje zaufanie tylko się umocniło - dodała Selenay i Talii wydawało się, że w jej oczach dostrzega wyrozumiałość. - Stanęłaś przede mną jeszcze rozgorączkowana kłótnią twierdząc, że to była twoja wina. Ilu ludzi, nawet heroldów, zdobyłoby się na to? Jednak nie powiedziałaś mi, co cię tak zdenerwowało. Czy ma to związek z Krisem? Czy dałaś się pochwycić w środku jego sporu z Dirkiem? Jeśli panuje między wami niezgoda, wyślę z tobą innego herolda. - Krisem? - Szczere zdumienie Talii przyniosło, jak się zdaje, ulgę królowej. - Nie, dzięki, pani, wyjaśniliśmy sobie wszystkie nieporozumienia. Z Dirkiem też już się pogodził. Jasne Niebiosa, rozwikłanie tego węzła jest właśnie jego największą zasługą! Z upływem czasu wszystko się ułoży, nawet z Elspeth; tyle że właśnie to, iż ów czas tak okropnie się wlecze, odziera mnie z cierpliwości i spokoju ducha. - Doskonale. Zatem plan został przyjęty. Rano wyruszacie razem z Krisem. - Selenay, jeśli nie uważasz tego za dobry pomysł... - zaczęła z wahaniem Talia. - W co miałabym wątpić? Co chciałabyś zrobić? - Chciałabym napisać list z przeprosinami do Elspeth i zostawić go tobie. Nie miałam całkowitej racji, uniosłam się zanadto, wyrzuciłam z siebie mnóstwo bolesnych słów, bo czułam się nieszczęśliwa i chciałam sprawić ból innej osobie. Byłam zbyt surowa - bez dwóch zdań. Możesz jej go wręczyć lub nie, zgodnie z własnym rozeznaniem. - To zabrzmiało rozsądnie - odparła Selenay - choć uważam, że to niepotrzebne. Ruszamy waszym śladem tydzień lub dwa później, a przeprosiny są zawsze najskuteczniejsze, jeśli składa się je osobiście. - To prawda, jednak nigdy nie wiadomo, jaki los może nas spotkać, a może zechcesz wręczyć jej list jeszcze przed wyruszeniem. Nie chciałabym zostawiać po sobie nie załatwionych spraw, zwłaszcza takich jak ta. Kto wie, druga okazja może mi się już nie przydarzyć. - O Jasne Niebiosa, kochana! Powinnam przyjąć cię na posadę królewskiego tłumacza
omenów! - Selenay roześmiała się, czując jednakże nieokreślony niepokój. Talia potrząsnęła głową z nieznacznym uśmiechem na ustach. - O bogowie, widzę wszystko w czarnych kolorach, bo sama jestem w kiepskim nastroju. Zostawię ten list w twoich rękach choćby tylko dlatego, że kotka może zdecydować ponownie zostać istotą ludzką już w chwilę po moim wyjeździe. A teraz: czy oni spodziewają się ujrzeć pierwszych lepszych heroldów, czy dokładnie Dirka i Kyrila? Czy aby moim pojawieniem się nie napytam biedy? - Podwładni najpewniej spodziewają się ujrzeć po prostu heroldów - powiedziała Selenay. Nie określiłam dokładnie kogo wysyłam w poselstwie. Oczywiście wręczę ci odpowiednie listy polecające. Strażnicy po Alessandarowej stronie granicy zawczasu przekażą o was nowiny. Słyszałam, że potrafią w szczególny sposób przesyłać wieści - szybciej niż przy użyciu gołębi lub gońców. Byłabym wdzięczna, gdyby udało wam się wywiedzieć o tym coś więcej, o ile to będzie możliwe. Nie wykluczone, że... - To zależy, czy zamierzają strzec tego zazdrośnie przed sprzymierzeńcami, czy nie. - Talia zdobyła się na półuśmiech. - Wiesz, że my dwoje w misji poselskiej doskonale nadajemy się do odkrywania sekretów. Każdego odpowiedzialnego za zachowanie tajemnicy zżerają nerwy, ja mogę to wyczuć, a Kris swym darem dalekowidzenia sięgnąć do miejsca, o które zaczepią się moje zmysły, i sprawdzić, co się tam dzieje. O, moja królowo, jesteś nad wyraz przebiegła. - Ja? - Selenay udało się przybrać minę niewiniątka, by po chwili spojrzeć swemu heroldowi prosto w oczy. - Czy naprawdę czujesz się na siłach? Jesteś tego pewna? Nie wyślę cię, o ile nie będziesz pewna, iż potrafisz stawić czoło sieci politycznych intryg oraz wszystkiemu, z czym one się wiążą. Możliwe, że poselstwo okaże się zadaniem zwyczajnym i łatwym, lecz może trzeba będzie zgłębić jakiś sekret, a wtedy w najlepszym przypadku staniesz w obliczu takiej samej pajęczyny spisków jak tutaj. - Jestem gotowa - westchnęła Talia. - Nie będzie ona gorsza od tej, z jakiej w tej chwili muszę się wyplątać.
SZÓSTY
Czuję się jak uciekinier. - Głos Talii był przytłumiony, jednak w panującej przed brzaskiem ciszy Kris z łatwością ją słyszał. - Głupstwa pleciesz - odparł nieco zrzędliwie, dociągając popręg Tantrisa. Ich Towarzysze stały łeb w łeb obok siebie, tak jak często im się zdarzało podczas czeladniczego patrolu Talii, czekając aż heroldowie ich osiodłają. Deszcz, który spadł nagle tuż po pomocy, powoli zamierał, aż ustał zupełnie, jednak chmury nie ustąpiły z nieba. Dla ochrony przed przejmującą chłodem wilgocią oboje heroldowie otulili się opończami. Tantrisa i Rolana okrywały paradne rzędy; srebrne świecidełka lśniły w świetle latarń wiszących tuż nad karkiem Tantrisa, a dzwoneczki przy uzdach pobrzękiwały cichutko przy każdym poruszeniu Towarzyszy. Swojski zapach skóry i siana spowodował, że oczy Talii wezbrały łzami, których wzbraniała się uronić. - Zrozum, teraz nic tutaj po nas, niewiele uda nam się zdziałać. Zgoda? - Kris przewiesił juki przez zad Tantrisa i przymocował je do kulbaki. - Elspeth nie będzie chciała z tobą rozmawiać, Dirk nie może. A wiec masz czas uczynić coś pożytecznego, coś odmiennego. Nie będziesz nikomu potrzebna przez tych kilka tygodni naszej nieobecności, prawda? - No, niespecjalnie. - Poprzedniego wieczoru Talia miała pełne ręce roboty; to jak krótko spała można było poznać po ciemnych kręgach pod oczami. - Destria czuje się coraz lepiej. Jeśli zabraknie jej czegoś, Vostel zajmie się tym. Rozmawiałam z Alberichem, razem poszliśmy do Kyrila. Złożyli solenną obietnicę, że nie spuszczą twego wuja z oka. Przykro mi, Krisie... - Nie przepraszaj. Jestem nieco zaskoczony, że udało wam się przekonać Kyrila, iż nie należy spuszczać go z oka. Tantris, stój spokojnie, do licha! - To nie ja, to Alberich. - Alberich, hę? Nikt nie jest w stanie przekonać go do swoich racji, jeśli on sam nie ma do tego podstaw. - Przez chwilę przetrawiał to w milczeniu. Tantris ponownie posunął się o krok. - Alberich szepnie słówko Elspeth - ciągnęła, gdy cisza zaczęła jej nieco doskwierać. Przesunęła dłonią wzdłuż nóg Rolana, by upewnić się, że opaski dostatecznie ciasno opinają jego pęciny. - Zaś Keren przyobiecała wejść do jaskini dzika, Dirka, gdy tylko uda jej się przegonić ze swej drogi uzdrowicieli. To samo obiecał Skif. - Skif to samo powiedział i mnie. Dirk, biedactwo, prawie jest mi go żal. Raczej nie spotka się ze strony obojga z nadmiernymi wyrazami współczucia. - Dzwoneczki przy uździe Tantrisa zadźwięczały, kiedy znów się poruszył. - Nie współczucia on potrzebuje - odparła nieco uszczypliwie, prostując się. - Rozczulał się nad sobą dostatecznie długo... - Jej głos zamarł, a potem dodała zawstydzona: - A mówiąc o tym, to ja też.
- Praca to najlepsze lekarstwo na użalanie się nad sobą, ptaszyno - powiedział Kris, czując wyrzuty sumienia. - I... hej! Tantris zrobił jeszcze jeden krok i Kris z Talią znaleźli się w pułapce, uwięzieni pomiędzy nim a Rolanem, stojąc pierś w pierś. - Ucaluj ją, mój bracie. I bądź miły, bo ona przeżywa trudne chwile. Kris westchnął z rezygnacją, a potem opuścił głowę i spojrzał w zasmucone oczy Talii. Twarz mu złagodniała. - Wszystko będzie dobrze, ptaszyno. Masz wszelkie prawo czuć żal. - Delikatnie musnął jej czoło i usta. Opadło z niej nieco napięcie, na krótką chwilkę oparła głowę na jego ramieniu. - Nie wiem, czym zasłużyłam sobie na takiego przyjaciela jak ty - westchnęła, a potem wzięła się w garść. - Jednak mamy przed sobą długą drogę... Tantris usunął się i uwolnił ich z pułapki. W myślach Krisa rozległo się echo śmiechu jego Towarzysza. - ... i niewiele czasu - dokończył Kris. - A ponieważ mój Towarzysz zgodził się współpracować, powinniśmy ruszać. - Po raz ostatni dociągnął rząd Tantrisa i wskoczył na siodło. Gotowi? - Jak zawsze. Zabrali ze sobą tylko tyle, ile mogli unieść Rolan i Tantris. Nie musieli zabierać zapasów; miano gościć ich i karmić w gospodach aż do samej granicy, a później mieli zatrzymywać się w oberżach króla Alessandara. Nie potrzebowali także zbyt wielu przedmiotów osobistych. Królowa, wraz z całym orszakiem, miała podążyć za nimi z szybkością, z jaką mogły toczyć się wozy, i przywieźć wszystko, co potrzebne składającym oficjalną wizytę. Selenay i Alessandar byli sprzymierzeńcami od dawien dawna, a on i jej ojciec prawdziwą pośród władców rzadkością przyjaciółmi. Choć widoki na to były marne, możliwości, że Elspeth będzie skłonna wstąpić w związek małżeński z dziedzicem Alessandara, nie można było z góry odrzucić. Alessandar nie zniechęcił się odpowiedzią Selenay na jego pierwsze swaty, przeciwnie - nalegał na przyśpieszenie wizyty, tak by ona, Elspeth i Ancar mogli się osobiście poznać. Przekonywał ze swadą, że doprowadzenie do takich zaślubin zwykle zabiera całe lata; nawet gdyby teraz zapadła zgoda, nim doszłoby do zawarcia małżeństwa, Elspeth zdążyłaby odbyć praktykę czeladniczą. Ponieważ Selenay po raz ostatni widziała Ancara jako niemowlę, goszcząc na uroczystym nadaniu imienia, uległa naleganiom króla. Teraz była najlepsza pora na złożenie wizyty. Jako że w kolegium przygotowywano się do letniego odpoczynku, mogła zabrać Elspeth ze sobą. Jak dotąd Selenay obstawała przy swej decyzji, że nie będzie przymuszać córki do małżeństwa, chyba że od tego będzie zależało bezpieczeństwo całej domeny. Z takim samym uporem broniła poglądu, że
kimkolwiek okazałby się wybranek Elspeth - byłby krwi królewskiej, czy też z gminu - musi dochowywać wierności zasadom rządzącym jej królestwem; lub, o ile to możliwe, nadawać się na herolda. Byłoby oczywiście najlepiej, gdyby mężem Elspeth został ktoś już wybrany, albo kto zostałby wybrany, gdy Towarzysze zwróciłyby na niego uwagę. Jeśliby tak się stało, ziściłyby się marzenia Selenay, wtedy bowiem małżonek następczyni tronu mógłby - będąc heroldem współwładać. Kris i Talia po przybyciu na miejsce mieli nie tylko upewnić się, czy należycie przygotowano przyjęcie Selenay, lecz - i to było ich najważniejsze zadanie - także ocenić ubiegającego się o rękę Elspeth zalotnika, wysondować, co myślą o nim poddani, a potem przekazać Selenay swoją opinię. Był to dowód wielkiego zaufania. Oto, jakie myśli zaprzątały głowę Talii, gdy wyruszyli w drogę w panujących jeszcze ciemnościach tuż przed świtem. Trapiło ją uczucie, iż podejmując się tej misji - pomimo jej ogromnej wagi - ucieka, zostawiając za plecami wiele nie wyjaśnionych spraw. Godzinami ślęczała nad prostym liścikiem do Elspeth, drąc na kawałeczki kartki, na których słowa zdawały się brzmieć fałszywie. Mimo wszystko nie wyszło tak, jak powinno. Żałowała, że nie umiała zręczniej wyjaśnić przyczyn swego uniesienia, lecz i tak nie można było cofnąć raz wypowiedzianych słów. To wydarzenie było dowodem, że Elspeth odsunęła się od Talii podczas jej nieobecności. Przepaść, jaka się między nimi rozwarła, należało zasypać, i to szybko. Talia obarczała siebie winą za to, że wróciwszy z patrolu, natychmiast tego nie zrozumiała. A do tego jeszcze Dirk... Nie mogła oprzeć się myśli, że zachowywała się tchórzliwie. Każdy z odrobiną odwagi pozostałby na miejscu. Choć z drugiej strony, cóż wtedy mogłaby zrobić poza rozdzieraniem szat? Kris miał rację: Elspeth odmówiłaby rozmowy z nią, a Dirk był poza jej zasięgiem, pod opieką uzdrowicieli. Pora zdawała się jak najbardziej odpowiednia do wyjazdu: panowały ciemności, ponurego i zaciągniętego chmurami nieba nie rozjaśnił nawet brzask, noc stopniowo ustąpiła dopiero przed szarym, ołowianym światłem dnia. Krisa też dręczyły nie najszczęśliwsze myśli. - Ostatnimi czasy niespecjalnie przysłużyłam się moim przyjaciołom, prawda? - Wysłał myśl w stronę stulonych uszu Tantrisa. - Nie, braciszku, nie najlepiej - przyznał mu rację jego Towarzysz. Kris westchnął i usadowił się nieco wygodniej w siodle. Patrząc wstecz dostrzegał, że nie zrobił tego, co powinien. Powinien był powiedzieć swemu przyjacielowi wprost, jakie uczucia żywi Talia wobec nich obydwu, a kiedy Dirk zaczął się dziwacznie zachowywać, powinien mu wszystko wyjaśnić i nie dopuścić do tego, by szukał pociechy w butelce.
O Panie i Pani, założyłbym się o sztukę złota - on myśli, iż to mnie kocha Talia. Bogowie, o bogowie, wydzierałem mu serce i duszę z piersi, i nawet nie raczyłem zwrócić na to uwagi. Nie dziwota, że skoczyliśmy sobie do oczu; nie dziwota, że zaczął pić. Och, Dirku, mój biedny bracie, znów wyrządziłem ci krzywdę. Czy kiedykolwiek będę mógł zadośćuczynić ci za to? A do tego jeszcze Talia. Powinien uwierzyć, że nie przemawiała przez nią niechęć i wiedzieć, spędziwszy z nią tyle czasu, że nie jest skłonna pielęgnować w sercu uraz, choć niełatwo wybacza doznane krzywdy. Jakże mógł wątpić, że Talia poczuła niechęć do jego wuja nie z odruchu, lecz obserwując jego postępowanie. Alberich wierzył jej, a przecież ten mistrz we władaniu wszelką bronią znany był z tego, iż nie wydaje pochopnych osądów. - Gdybaniem nie zlepi się rozbitego dzbana. - W mózgu Krisa pojawiła się myśl Tantrisa. Braciszku, dlaczego tego nie zrobiłeś? Dobre pytanie. Kris zamyślił się. Tantris pokonywał gościniec odmierzonym krokiem. O tej porze nie napotykali wielu ludzi, więc nic nie rozpraszało uwagi Krisa. Wniosek, do jakiego doszedł, podziałał trzeźwiąco - nie zrobił nic, bo był ślepy na to, co się działo dookoła, póki Dirk nie zaczął co noc upijać się do snu. Oślepiło go zadowolenie, że tak udatnie wykonał wyznaczone zadanie. I tak żarliwie gratulował sam sobie, że nie zwracał uwagi, co się dookoła niego dzieje. Zachowywał się jak dzieciak na wakacjach, egoistycznie zajęty własnymi przyjemnościami, podczas przemijającej chwili wolnej od uciążliwej nauki. Nauczanie w klasie dalekowidzenia było bardzo łatwe i wcale nie miało posmaku obowiązku. Resztę czasu spędzał nurzając się w tym, co sprawiało mu największą przyjemność. - Bardzo dobrze - oschle skwitował Tantris. - Teraz nie przesadź z biciem się za to w piersi. I ja nie wzbraniałem się przed przyjemnym spędzaniem czasu. Sporo czasu byliśmy nieobecni. Ahrodi i ja stęskniliśmy się za sobą. - Hedonista - posłał mu Kris. Poczuł ulgę, że jego Towarzysz jest tak rozsądny. - Nie taki znów wielki. Jesteśmy sobie tak bliscy, jak ty z Dirkiem, z niewielką różnicą. Bardziej to podobne do ciebie i Talii, doprawdy. O tak, Talia. Nietrudno było się domyślić, dlaczego nie mógł pojąć, w jakich znalazła się opałach. Orthallen był - pomimo swej uczciwości - politykiem, intrygantem zgłodniałym władzy. Kris nie jeden raz musiał bronić poczynań swego wuja przed innymi heroldami, jednak ani razu dotąd nie spotkał się z oskarżeniem go o złośliwe wyrządzanie krzywd. Kris znał Orthallena i wiedział, że wuj nigdy nie działa kierując się zaledwie jedną przyczyną. To prawda, że mógł uszczknąć nieco więcej władzy dla siebie, wpływów, albo za oddane przysługi zobowiązać kogoś do wdzięczności wobec siebie, lecz zawsze korzystało na tym i królestwo. Heroldów jednak niepokoiło wykorzystywanie autorytetu władzy dla własnej korzyści, niewątpliwie dlatego, że wyssany z mlekiem matki wstręt przed takim postępowaniem dodatkowo wzmacniała nauka w
kolegium. W większości heroldowie nie wywodzili się ze szlacheckich rodów i nie wyrastali w środowisku przesiąkniętym polityką oraz intrygami, które wyznaczały rytm życia na dworze. Sprawami, które dla Krisa były jak chleb powszedni, oni pogardzali. Jednak nie dało się ukryć, że heroldowie należeli do gatunku troskliwie chronionego pod tym względem, z wyjątkiem tych, którym przyszło służyć przy dworze, lub wywodzili się ze szlachty. Heroldowie mogli żyć w błogiej nieświadomości i w ogóle nie zajmować się polityką dworską, bo stykali się jedynie z najwyższymi dostojnikami dworu - królową, jej bezpośrednią świtą i heroldami seniorami - którzy, mimo różnic w swych zamierzeniach i intencjach, nie prowadzili między sobą żadnych politycznych rozgrywek. To w otoczeniu Orthallena, wśród średniej i wyższej arystokracji, konkurencja była najbardziej bezwzględna. Nie wykluczone zatem, że dostrzegał jedynie polityczne implikacje zajęcia najwyższej posady przez nowego osobistego królowej. Bardzo prawdopodobne. Takie musiały być powody... A to oznaczało, że patrzył na Talię jak na politycznego rywala, którego należało utrącić; patrzył wyłącznie jak na politycznego rywala. Orthallen najpewniej nie rozumiał, na czym polegały obowiązki i odpowiedzialność herolda; nie rozumiał ich i niewątpliwie odrzucał jako mało ważne. Stary Talamir nie zagrażał pozycji Orthallena, lecz ta bystra, mądra i młoda kobieta - tak. Wszystko to sprowadzało się do jednego: Talia najprawdopodobniej trafnie domyśliła się motywów, którymi kierował się Orthallen. Kris radził sobie z surowymi ocenami postępowania wuja, jakich dokonywali jego koledzy z Kręgu Heroldów. Jednak Talia oskarżyła go o coś innego i Kris przeżył wstrząs na myśl, iż członka jego rodziny można podejrzewać o świadomą chęć wyrządzenia prawdziwej krzywdy poprzez posądzanie Talii, herolda, o działanie w złej wierze. Wziął to do siebie, niemal jak atak wymierzony we własną osobę, i zareagował bezmyślnie. - Żałuję, że nie poradziłeś mi wcześniej - zwrócił się Kris do Tantrisa. Myśli tej nadał posmak wyrzutu. - To by się na nic nie zdało, braciszku - odparł Tantris - i wiesz o tym doskonale. Służymy radą tylko wtedy, gdy nas o to prosicie. Nie możemy wtrącać się w wasze życie. A jak myślisz, co czuła Ahrodie, biedactwo, gdy jej Wybrany psuł wszystko i nawet nie chciał z nią porozmawiać, hm? A Rolan w ogolę nie może rozmawiać ze swym Wybranym. Lecz skoro w końcu zwróciłeś się o pomoc... - Podziel się ze mną swą nieśmiertelną mądrością. - Hola, hola, nie trzeba być uszczypliwym. Tak się składa, że i mnie Orthallen się nie podoba, lecz dotąd nie było dowodu na to, że kieruje się złą wolą. Jedyne, co mi pozostawało, to zaufanie do własnego instynktu. - Który o niebo przewyższa ludzki - napomknął Kris.
- Ha, nie obwiniaj się, że nic nie zauważałeś - ciągnął Tantris. - Jednak kiedy ktoś taki jak Talia upiera się przy swoim zdaniu, najpewniej niezłym pomysłem jest zrezygnować z osobistych uczuć i rozważyć wszystko tak beznamiętnie, jak to tylko możliwe. Ona panuje teraz całkowicie nad swoim darem, i w takich sprawach jej instynkt w niczym nie ustępuje mojemu. - Tak jest, siwobrody - pomyślał Kris, odzyskując nieco dobry humor, przekonawszy się, że Tantris nie zamierza wzbudzać w nim poczucia winy za nie przemyślane działania. - Siwobrody, azaliż nim jestem? - Tantris parsknął i potrząsnął grzywą. - Przekonamy się, czy tak jest. - I dokończywszy myśl zaczął lekko harcować. Zanim zaczął ponownie przemierzać gościniec statecznym krokiem, wygiął grzbiet i wierzgnął kopytami, od czego aż zatrzeszczało Krisowi w kościach. Choć Rolan nie mógł myślmówić do Talii, tak jak Tantris do Krisa, dawał wyraz swoim uczuciom w sposób nadzwyczaj jasny. Do Talii docierał dość niedwuznacznie jego osąd, iż nie wypada użalać się nad sobą tak bardzo, zważywszy okoliczności. Jego dezaprobata jednakże, jakby na przekór, wywołała u niej tylko głębszy żal, i Rolan w końcu dał za wygraną, pozwalając dziewczynie oddawać się żalowi, ile dusza zapragnie. A pogoda - zupełnie niezwykła jak na zbliżającą się letnią porę - niewątpliwie temu sprzyjała; istotnie mogła tylko strącić duszę w jeszcze głębszą otchłań przygnębienia. Przejmujący chłód, ołowiane chmury nieustannie grożące deszczem, który jednak nie spadał. Nieliczni, napotykani po drodze ludzie byli małomówni i oszczędni w pozdrowieniach. Wiszący ciągle nad głowami deszcz zmuszał mieszkańców mijanych wiosek do pozostawania w domu. Ponieważ podróżowali lekko obciążeni, do granicy mieli dotrzeć w czasie najkrótszym z możliwych, nawet mimo urządzanych nocą postojów. Zgodnie ze słowami Kyrila, nie wykluczone, że całą drogę do stolicy odbędą samotnie, jako że Towarzysze pokonywały drogę w czasie znacznie krótszym od najszybszych nawet rumaków, w jakie król Alessandar mógł wyposażyć swoją eskortę. Oznaczało to, biorąc pod uwagę przypuszczalną szybkość podróży Selenay i jej świty, że po przybyciu na miejsce będą mieli kilka dni na przyjrzenie się księciu oraz wybadanie sytuacji, zanim ktoś z nich wyruszy w drogę powrotną do granicy na spotkanie królowej. Naprzeciw Selenay wyjedzie z pewnością Kris; Talia, będąc osobistym królowej, lepiej nadawała się do roli posła. Choć wiedziała, że tak będzie mądrzej, serce się w niej buntowało. Pragnęła być pierwszą osobą, która porozmawia z Selenay - i z Elspeth - oraz, być może, z Dirkiem, jeśli wyzdrowieje do tego czasu. Nic nie przebiegało tak, jakby ona tego chciała. Mało tego, dręczyły ją złe przeczucia w związku z tą wyprawą, od chwili gdy Selenay po raz pierwszy o niej wspomniała. Nie było po temu powodu, a jednak nie mogła się z nich otrząsnąć. Czuła się tak, jakby uciekała przed złym na spotkanie gorszemu, i nie było sposobu, by tego uniknąć.
Talia jechała skupiona, z uporem starając się zaprowadzić porządek we wzburzonej duszy. Wypłakiwaniem się Krisowi na ramieniu niczego się nie osiągnie. Znajdowała pociechę u Rolana, jednak szło tu o sprawę radzenia sobie z własnymi uczuciami i panowania nad sobą. Herold, powtórzyła w duchu po raz tysięczny, powinien być samodzielny, zdolny wyjść obronną ręką nawet z najgorszej opresji. Na Niebiosa, odzyska kontrolę nad sobą, emocjonalnej niestałości nic nie mogło usprawiedliwić. Nauczyła się panować nad swym darem, podobną uległość wpoi swoim emocjom. Z powodu szybkości, z jaką podróżowali, nie mieli wielu okazji do długich rozmów, a mimo to Kris domyślał się, że Talia jest bardzo nieszczęśliwa. Opowiedziała mu o starciu z następczynią tronu przy siodłaniu Towarzyszy. Ze smutkiem skonstatował, jak niewiele może jej pomóc. Widok jej, zmagającej się z własnymi uczuciami, był niezwykle przygnębiający, zważywszy, że nie mógł nic w tej sprawie zrobić. Nie tak dawno uciekłby w obliczu zarysowującej się konieczności udzielenia pociechy. Dokonawszy rozrachunku w głębi duszy, cierpiał teraz, że nie widzi sposobu, jak pomóc dziewczynie. Kiedy dar Talii wyrwał się spod jej władzy, mógł temu jakoś zaradzić. Był nauczycielem, znał podstawy nauki kiełznania każdego daru, mógł szukać pomocy u Tantrisa i Rolana, którzy mogli opowiedzieć mu o szczególnych cechach jej charakteru. A teraz... Ha, może istniała jakaś szansa... Jeśliby porozmawiał ze swym wujem, może zdołałby wytłumaczyć mu, że Talia nie zagraża mu na politycznym forum. Dla uwolnionej od tego brzemienia Talii, kłopot poradzenia sobie z Elspeth i Dirkiem przybrałby może rozsądniejsze rozmiary. Przystanęli na krótko w gospodzie. Pamiętając o tym, jak niewiele mają czasu, zjedli posiłek, nie opuszczając podwórza. - Wszystko w porządku, jak dotąd? - zapytał między jednym kęsem pasztetu a drugim. - W porządku - odparła. Zdążyła już połknąć swą porcję tak szybko, że nie poczuła nawet smaku. Teraz wyszczotkowała Rolana, wkładając w zgrzebło więcej sił, niż to było naprawdę potrzebne. - Hm, wiem, że nie miałaś zbyt wielu okazji do jazdy komunikiem, a więc jeślibyś poczuła się zmęczona, powiedz tylko słowo. - Dobrze - padło jedynie w odpowiedzi. Nie poddawał się i spróbował raz jeszcze. - Mam nadzieję, że nastąpi przesilenie pogody. Jest kiepska do jazdy, lecz myślę, że jeszcze gorsza dla urodzaju. - Yhmm. - Będziemy musieli jechać aż do zmierzchu, by stanąć w Trevale, lecz tamtejsza gospoda powinna nam wynagrodzić wyczerpującą jazdę. Już tam kiedyś byłem. - Zamilkł. Żadnej
odpowiedzi. - Myślisz, że dasz radę? - Tak. - Mają przednie wino, a piwo jeszcze przedniejsze. - O. - A ich domowe koty mają po dwa ogony. - Yhmm. Dał za wygraną. Zatrzymali się na długo po zapadnięciu ciemności, kiedy Kris zaczął już tracić czucie w nogach. Chwiejnym krokiem weszli do gospody, którą ledwie widzieli. Oberżysta, widząc, jak bardzo są znużeni, roztropnie odgrodził ich od pozostałych gości, usadowiwszy ich tuż obok kominka, za suto zastawionym stołem. Była to wielka oberża, wystawiona ku wygodzie kupców, woźniców i wszystkich będących w podróżach handlowych. Izba wypełniona była niemal do ostatniego miejsca, panował gwar, i Kris nawet nie próbował nawiązać rozmowy. Talia była z tego dość zadowolona, wiedziała, że w tej chwili nie jest najlepszym kompanem; miała nadzieję, że będzie to trwało tak długo, póki nie wróci jej dobry humor. Po wieczerzy, którą jadła nie zwracając nawet uwagi na smak, byle tylko nakarmić ciało, udali się prosto na spoczynek. Zmusiła się do zaśnięcia, lecz nie potrafiła uporać się ze snami - męczącymi koszmarami, nie zezwalającymi odpocząć. Wstali przed innymi gośćmi gospody, by znów wyruszyć przed świtem. Tuż przed wskoczeniem na siodło zaspokajali głód kęsami gorącego chleba i mlekiem. Talia, na próżno poszukując w duszy odpowiedzi, zaczęła zwracać uwagę na to, co ją otacza. Chmury zaczęły ustępować i około południa mogli zwinąć swe opończe i przytroczyć je z tyłu kulbak. A kiedy zaśpiewały ptaki, poczuli, że im ulżyło na sercu. Humor Talii poprawił się na tyle, że mogła zwyczajnie rozmawiać z Krisem, a chaos, który zostawiła za sobą zaczął przedstawiać się w lepszym świetle. Wciąż lekko niepokoiły ją przeczucia nieuchronnego nieszczęścia, lecz w otoczeniu zalanym jasnymi promieniami słońca wydawało się, że są to marne pozostałości sennych koszmarów. Około południa Talia nagle odzyskała animusz i zaczęła zachowywać się niemal tak jak dawniej, co Kris przyjął z wielką wdzięcznością, bo nie uśmiechała mu się podróż na koniu wierzchem obok osoby jakby żywcem wyjętej z jakiejś ponurej opowieści. Dyplomatyczna misja nie była dla Krisa zupełną nowością, choć nigdy nie występował w roli herolda seniora. Jednak Talia, pierwszy raz w życiu będąc posłem, odczuwała nieprzepartą chęć mówienia o tym, póki mogli to robić poza Zasięgiem czyichkolwiek oczu. Kris poczuł ulgę, widząc, że Talia najwyraźniej przychodzi do siebie, i nawet ośmielił się delikatnie ją sprowokować. Odpowiedzią była prawdziwa lawina pytań z jej strony, i to tym
bardziej przypominało Talię, którą znał. Zauważył jednak, ogarnięty głębokimi współczuciem, ciemne kręgi pod jej oczyma, i choć nie był empatą z łatwością domyślił się, jak krótki musiał być jej sen. Gdy dotarli do granicy, po tygodniu wyczerpującej jazdy, wszystko było między nimi po staremu. Omówili wszelkie ewentualności, jakie tylko przyszły im na myśl - poczynając od tego, że Ancar mógł się okazać idealnym kandydatem, a kończąc na tym, iż mógł on być nawet gorszy od zmarłego wybranka Selenay i jak najpolityczniej w takim razie należałoby się z całej sprawy wycofać. Kris nie miał wątpliwości, że Talia gotowa jest stawić czoło każdej próbie, jaką szykował dla niej los. Kiedy późnym popołudniem ominęli zakręt, Talia mogła po raz pierwszy spojrzeć na granicę. Granica, gdzie stykały się dwa cywilizowane i sprzymierzone kraje, strzeżona była przez niewielkie placówki obsadzone ludźmi z obu królestw. Po stronie Valdemaru, w odległości kilku stóp od drogi i kilku stóp od zwykłej, drewnianej belki oznaczającej granicę, stał niewielki budynek. Mieściła się w nim kancelaria i kwatery dla czterech stacjonujących tutaj gwardzistów. Para, która akurat była na służbie, sprawdzała dokumenty wjeżdżających kupców. Słysząc odgłos kopyt, unieśli głowy i uśmiechnęli się szeroko na widok dwojga heroldów. Wyższy gwardzista odszedł od kupieckiego wozu i opuścił przed nimi belkę, machając im na pożegnanie, złożywszy żartobliwie wyszukany ukłon. Nieco dalej była właściwa brama, oznaczająca Alessandarową stronę granicy. I tutaj trzymała straż para wartowników, lecz odziana w czamo-srebrne uniformy armii Alessandara. Obok nich, w nieco szykowniejszym mundurze, stał młody człowiek w stopniu kapitana. Był przyjacielski i dość przystojny. Wpuścił ich, nie poświęcając większej uwagi listom polecającym. - Czekam tu na was - powiedział. - Lecz doprawdy nie spodziewałem się ujrzeć was tak szybko. Musieliście przebyć drogę w doskonałym czasie. - Zupełnie niezłym - odparł Kris. - Zaczęliśmy podróż nieco wcześniej niż planowaliśmy. Ostatni rok z okładem minął nam na patrolu. Pracujący w polu heroldowie w każdej chwili gotowi są stanąć na gościńcu. - W przeciwieństwie do tych, którzy mają cieplutkie posadki przy dworze, hm? - Kapitan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To samo jest z nami. Dworzanie, udając się nawet na pół dnia manewrów, nie mogliby się obejść bez taborów wypełnionych zaopatrzeniem godnym miasteczka. Ha, otrzymałem podstawowe rozkazy... - Naprawdę? - powiedziała Talia, unosząc brwi ze zdziwienia. - Och, to nic wielkiego, mam czekać na was i zawiadomić stolicę... Talia przypomniała sobie słowa Selenay, że krążą pogłoski, jakoby Alessandar posiadał
nowy sposób szybkiego przesyłania wiadomości, i jej prośbę, by dowiedzieć się o tym, ile tylko można. Najwidoczniej Kris otrzymał podobne polecenie. - Czyżby możliwe było, iż otrzymacie dalsze rozkazy w rozsądnym czasie? - zapytał Kris. Wiem, że najbliższy rządowy przedstawiciel znajduje się o kilka dni drogi jazdy wierzchem, a nie macie przecież heroldów, którzy szybko przenosiliby wiadomości. Młody oficer uśmiechnął się z zadowoleniem. - To nie jest żaden sekret - odparł, a jego brązowe oczy spojrzały na nich szczerze. Mówiąc prawdę, wtajemniczę was z dumą, o ile nie jesteście strudzeni. - Ani trochę, zwłaszcza jeśli chcesz nam ujawnić coś, co trąci magią. Kapitan roześmiał się. - Rozumiem, że jesteście wdzięcznymi kompanami do rozmowy o cudach magii! Doskonale zatem, co dla jednego jest magią, dla drugiego może być chlebem powszednim, jak to mówią. Chodźcie, pokażę wam. Ponieważ szedł piechotą Talia i Kris kurtuazyjnie zeskoczyli z siodeł i ruszyli jego śladem po wysypanym żwirem gościńcu do jego placówki, budynku o wiele większego od tego, który stał po drugiej stronie granicy, w Valdemarze, i ukrytego w cieniu otaczających go z trzech stron drzew. - Czy zainteresuje was to, iż mogę otrzymać rozkazy w ciągu kilku marek na świecy, jeśli tylko znajdzie się ktoś o randze dostatecznie wysokiej, kto mógłby je wydać przed zachodem słońca? - Czy widzicie wieżę, która przylega do strażnicy? - Strząsnął ciemne włosy sprzed oczu i wskazał im lekką budowlę z zastrzałów z szarego drewna. Wieża wznosiła się o kilkanaście stóp ponad wierzchołkami drzew. Z jednej strony była zaczepiona o główne koszary strażnicy granicznej. Budowla zaintrygowała ich bardzo, jako że pozornie nadawała się tylko na punkt obserwacyjny i nic więcej. - Muszę przyznać, że zachodziliśmy w głowę, jakiemu celowi służy taka budowla powiedział Kris. - Czy pożary lasu są aż tak niebezpieczne w tej okolicy? Nie wpadłoby mi to do głowy, przecież tyle jest tutaj pól uprawnych. - O, nie jest to wieża ostrzegawcza, choć od niej wziął się ten pomysł - roześmiał się młody kapitan. - Wejdźcie za mną na górę, a pokażę wam coś, co was zadziwi. Podążyli za nim po stopniach kilku drabin prowadzących na szeroką platformę na szczycie. Jednak kiedy tam stanęli, Talii nie rzuciło się w oczy nic nadzwyczajnego: dwóch ludzi w czarnych tunikach wojsk Alessandara stało obok ogromnego, wklęsłego zwierciadła, którego szerokość dorównywała wysokości Talii. Choć nie było ono doskonałe, a jego powierzchnia lekko falowała, był to piękny przykład rzemiosła. Talia podziwiała zręczność, z jaką najpierw ukształtowano a
potem posrebrzono tak olbrzymią taflę szkła. Zwierciadło osadzono na obrotowym piedestale, i na oczach Krisa i Talii, jeden z dwóch umundurowanych ludzi obrócił go tak, by skupić promień zachodzącego słońca w południowozachodnim kącie platformy, a wtedy drugi człowiek podniósł mniejsze lustro, o średnicy mniej więcej trzech dłoni, i trzymając je w ręce, stanął w strumieniu skupionego światła. Wtedy Talia rozwiązała zagadkę. Była to bardzo pomysłowa odmiana starego sposobu sygnalizacji na duże odległości przy użyciu przedmiotów odbijających światło. Pomysłowość polegała na tym, że w tym przypadku nie trzeba było czekać, aż słońce znajdzie się we właściwej pozycji na niebie, by przesłać wiadomość. Kapitan uśmiechnął się szeroko, wyczytawszy z ich twarzy, że zrozumieli zasadę działania. - To pomysł jednego z uczonych ze świty Ancara. Wznosimy takie wieże już od roku przy wszystkich strażnicach. Gdy uzmysłowiliśmy sobie, jak są użyteczne, zaczęliśmy to robić tak szybko, jak szybko możemy otrzymać zwierciadła. W tej chwili całe nasze królestwo objęte jest siecią wież przesyłowych - ciągnął ogarnięty radosną dumą. - Możemy przesłać wiadomość z jednego krańca królestwa na drugi w ciągu kilku godzin. To chyba szybciej, niż możecie zrobić to wy, heroldowie, o ile rozumiem. - To szczera prawda, lecz każdy, kto pozna wasze znaki bez trudności może odczytać treść przesyłanej przez was wiadomości - powiedział Kris. - To powoduje, że utrzymanie tajemnicy staje się trudne, prawda? Kapitan roześmiał się. - W takim wypadku kurierzy nie muszą się martwić, że zabraknie dla nich pracy, prawda? Solanie - zwrócił się do człowieka trzymającego mniejsze zwierciadło - poślij po linii, że dwaj posłowie królowej Valdemaru, Selenay, stanęli u nas i czekają na instrukcje, co mają dalej począć. - Tak jest! - Sygnalista zasalutował dziarsko i wykonał rozkaz kapitana. Hen, na horyzoncie heroldowie ledwie mogli odróżnić coś, co mogło być szczytem drugiej wieży, wznoszącym się ponad wierzchołkami drzew. Tuż po tym, jak sygnalista zakończył nadawanie depeszy, z owego miejsca mrugnęły, wymierzone w ich stronę, rozbłyski światła. - Powtarza nadaną przez nas depeszę - wyjaśnił kapitan. - Zaczęliśmy to robić, gdyż zbyt często przytrafiały się pomyłki, co powodowało niesłychane zamieszanie. Teraz, gdyby popełnił błąd, możemy to naprawić, zanim przekaże go dalej. - Panie, depesza została odebrana prawidłowo - odparł sygnalista. - Prześlij potwierdzenie - rozkazał dowódca i powrócił do udzielania wyjaśnień. - Im bliżej większych miast, zwłaszcza stolicy, tym liczniejszą obsadę posiadają wieże; dzięki temu można odbierać kilka depesz naraz, a nadawca, nie ujrzawszy potwierdzenia, wie o chwilowym zatorze, i nadaje aż do skutku.
- To naprawdę błyskotliwy pomysł - powiedziała Talia i odwzajemniła uśmiech kapitana wywołany jej kalamburem. - Lecz jak radzicie sobie w dni pochmurne albo w nocy? Roześmiał się. - Kiedy pogoda nie sprzyja wraca koza do wożą, używamy starej, wypróbowanej służby kurierskiej. Zabezpieczamy się w ten sposób, że komuniki stanowią część sieci wież, by depesza mogła być nadana w chwili, gdy chmury się rozejdą albo słońce wzejdzie. Jednak nawet, gdy panują najgorsze warunki kurier przegrywa z depeszą nadawaną z wieży do wieży. W nocy oczywiście możemy wykorzystywać latarnie, ale w naszym przypadku to na nic, ponieważ nikt nie będzie chciał niepokoić posłów po tym, jak zapewne udadzą się na spoczynek. A i to zakładając, że ktoś dostatecznie wysoki rangą zada sobie trud poświęcić temu czas po zachodzie słońca! Podążyli jego śladem w dół wieży. Gdy stanęli na ziemi, kapitan widząc, że żadne z nich nie daje po sobie poznać zmęczenia, oprowadzał ich po placówce, póki nie zrobiło się ciemno. Talię intrygowała nie tylko wieża sygnałowa. Nie była to zwyczajna placówka straży granicznej - służbę pełniła tutaj kompania regularnej armii Alessandara w pełnym stanie. W przerwach między patrolowaniem gościńców w poszukiwaniu rabusiów lub staniem na oku na wieży sygnałowej, żołnierze (nie było pośród nich kobiet) pilnowali porządku w okolicznych osadach. Była to interesująca różnica w stosunku do Valdemaru, gdzie wojsko Selenay, skoszarowane w sercu kraju, zmieniało miejsce stacjonowania w zależności od potrzeb. Jednak armia Alessandara była znacznie większa. , Oprócz kompanii wojska na placówce stale przebywały cztery uzdrowicielki. Poza wieżami stały tu jeszcze trzy budynki: koszary, stanica graniczna - gdzie zamieszkiwały uzdrowicielki i gdzie pobierano myto i podatki od przekraczających granicę - oraz swego rodzaju uniwersalny budynek mieszczący kuchnie i magazyny. - Ha - powiedział z rezygnacją kapitan, gdy zakończył oprowadzanie swych gości, nie doczekawszy się posłańca z wieży z wiadomością. - Wygląda na to, że chłopcy z przeciwnego końca nie znaleźli nikogo, kto mógłby wydać rozkazy, zanim nie zrobiło się zbyt późno. A to oznacza, że musicie spędzić noc tutaj, chyba że wolelibyście ponownie przekroczyć granicę. - Tutaj będzie dobrze, pod warunkiem, że nie będzie to narzucanie się - odparł Kris. Kapitan spojrzał zakłopotany na Krisa, a potem na Talię, i znów na Krisa, i kaszlnął uprzejmie. - Nie mam dla was osobnej kwatery - powiedział zakłopotany. - Mógłbym z łatwością wykroić wam miejsce w koszarach, a młoda pani mogłaby udać się na spoczynek z uzdrowicielkami. Lecz jeśli wolelibyście nie być rozdzieleni... - Kapitanie, jesteśmy przyjaciółmi, i nic więcej. - Kris zachował powagę, jednak uwagi Talii nie uszło rozbawienie, jakie wywołało zakłopotanie kapitana.
- Wasza zapobiegliwość całkowicie nas zadowala - powiedziała gładko Talia. - Kwatery w koszarach to dla nas nie nowina. Mogę was zapewnić, że są o całe niebo wygodniejsze od niektórych stanic, gdzie przyszło mi nocować. Talia starannie unikała słowa “my”, używając w zamian ,,ja” w odniesieniu do stanic. Kątem oka ujrzała pochwalne mrugnięcie Krisa za okazanie takiego taktu. - W takim razie osobiście odprowadzę was na wieczerzę do izby, w której jadają oficerowie - powiedział kapitan z wyraźną ulgą, że nie zamierzają grymasić. Jego zachowanie zmusiło Talię do zastanowienia się, czy inni goszczący w tej placówce okazali się mniej wyrozumiali, czy po prostu nasłuchał się jakichś niestworzonych opowieści o heroldach. Krępowała ich nieco obecność obcych, ale oficerowie okazali się ludźmi dość jowialnymi. Byli ogromnie zaciekawieni heroldami i oczywiście niektóre pytania zadawane przez nich były bardzo dziecinne. Jeśli wszyscy Alessandarowi ludzie mieliby okazać się tak otwarci i zadowoleni ze swego losu, Talia skłonna byłaby uważać go za władcę w każdym calu tak dobrego jak Selenay. Krisowi dostało się prawdziwe łóżko, jednak Talia musiała zadowolić się pryczą w kwaterze uzdrowicielek. Nic a nic się tym nie przejęła. Dręczące ją przez całą drogę koszmary, tak wyczerpały jej siły, że spałaby pewnie smacznie nawet na kamiennej płycie. Tej nocy jednak wydawało się, że koszmarne sny, przynajmniej częściowo, zostały czymś rozproszone. Możliwe, że należało to zawdzięczać kojącej obecności uzdrowicielek, które spały przy niej, bo to przecież ona była empatą, a nie Kris. Tej wiosny wydarzyło się wiele nieszczęść, możliwe zatem, że panujący wokół katastroficzny nastrój wpłynął i na jej zmysły. Mimo starań nie udało się jej wzmocnić osłon swych myśli na tyle, by całkowicie ochroniły jej umysł. Niewykluczone też, iż zmęczenie przepędziło nachodzące ją we śnie koszmary. Tak więc, choć powody tego nie były jasne, Talia twardo zasnęła - po raz pierwszy od chwili wyjazdu - a niepokojące sny zamieniły się w mgliste i odległe wspomnienia.
SIÓDMY
Hałas, jaki wywołały schodzące z posterunków warty nocne i zrywające się ze snu dzienne, zbudziłby nawet głuchego. Krisowi nie pozostało nic innego, jak uczynić z nieuchronności cnotę i także zerwać się z łoża. Spotkał Talię, o wciąż jeszcze ciężkich od snu powiekach, w sieni służącej za kantynę. Talia okazała się przewidująca i zamówiła u kucharza śniadanie dla nich obojga. Tuż przed tym, jak się z nim uporali, pojawił się ich gospodarz. - Otrzymaliśmy instrukcje co do waszego dalszego postępowania. Mam wręczyć wam mapy, byście mogli, nie czekając na eskortę, wyruszyć do stolicy, po drodze meldując się o zachodzie słońca, a przed zatrzymaniem się na nocleg, na placówkach pocztowych. - Brzmi to niezbyt skomplikowanie - odparł Kris. - Naprawdę chciałem wyruszyć w dalszą drogę, doprawdy nie dlatego, że nie jest nam miła wasza gościnność, lecz wolałbym nie być nikomu ciężarem. I to świetnie, że nie musimy zwlekać, czekając na eskortę. - Przyznam, że ucieszyła mnie nowina, iż nie muszę przydzielać wam nikogo do eskorty szczerze powiedział ich gospodarz. - I tak brakuje mi ludzi, a jeśli nawet w połowie prawdą jest to, co zasłyszałem, żaden z naszych wierzchowców nie dotrzyma kroku waszym. - To prawda. - Krisa rozpierała duma. - Żaden koń nie dorówna wytrzymałością i szybkością Towarzyszowi. - Doskonale, musicie tylko aż do stolicy trzymać się głównego gościńca - jak widać to nic trudnego - a na noc zatrzymywać się w zajazdach Alessandara. Napotkać je można zawsze przy głównych rynkach mieścin, a opodal nich znajdują się posterunki strażników miejskich, które wyglądają dokładnie tak jak oberże. Różnią się jedynie szyldem, na którym widnieje zbożowy kłos z koroną. Och... mówicie naszym językiem, prawda? - Płynnie - odparł Kris po hardorniańsku. - O, to świetnie. Nie przysyłaliby przecież kogoś, kto by tego nie potrafił. Choć niczego nie można być pewnym, a już o kilka mil od granicy nikt nie mówi waszym językiem. - Nie powiem, bym była zaskoczona - wtrąciła Talia, wolno i wyraźnie wymawiając obce słowa. - Kilka mil w głąb naszego kraju nikt oprócz heroldów nie rozumie waszego! - Doskonale zatem, możecie wyruszyć w drogę, gdy tylko będziecie gotowi. Oto przyobiecane mapy. - Podał Krisowy złożony pakiet. - I oby wam szczęście sprzyjało w drodze. - Dzięki - rzucił Kris, po czym oboje zerwali się i skierowali do drzwi. - I nie zapominajcie - usłyszeli, jak woła za nimi, gdy zbliżali się do stajni. - Meldujcie się w placówkach pocztowych każdej nocy. W stolicy chcą wiedzieć, gdzie jesteście. Pierwszy dzień upłynął bez żadnych wydarzeń. Poddani Alessandara wydawali się tak samo zadowoleni ze swego losu, jak poddani Selenay; zachowywali się przyjaźnie i powodziło się im
nieźle - przynajmniej tak się wydawało na pierwszy rzut oka. - Czy tu niedaleko nie powinna znajdować się wioska? - zapytała Talia około południa. Kris odwołał się do wręczonej im mapy, którą wydobył z sakiewki wiszącej mu u pasa. - O ile źle jej nie odczytałem... Pozwól, że zapytam kogoś z miejscowych. Za zakrętem natknęli się na grupę drzew porastających róg ogrodzonego pola, które zbiegało aż do drogi. W cieniu siedziała grupa kmieci, których z łatwością można by wziąć za rolników z Valdemaru. Zajęci byli powolnym przeżuwaniem kolacji złożonej z grubych pajd ciemnego chleba i sera. Jeden z nich jednak dostrzegł zbliżających się heroldów, wstał, otrzepał okruszki z lnianego chałatu i wyszedł im na spotkanie. - Hę, panie, w czym mogę wam pomóc? - Okazał się tak samo przyjazny jak kapitan. - Nie całkiem jeszcze obeznałem się z tą mapą - odezwał się Kris. - Czy moglibyście nam powiedzieć, jak daleko leży Bród Południowy? - Jakieś staje abo dwa tym traktem. Tam na drodze jest pagórek, inaczej nawet stąd byście go uwidzieli. - Kmieć uśmiechnął się. - Gdyby nie ten pagórek, nie trza by było zapytywać, hę? Kris roześmiał się razem z nim. - O to prawda - przytaknął. - I wielkie dzięki. - Miły człowiek - rzuciła Talia, gdy Kris ponownie znalazł się obok niej. - Mógłby być jednym z naszych. - Zmrużyła oczy, obejmując wzrokiem połacie szybko rosnącego, zielonego zboża, a wzrok Krisa pobiegł w tę samą stronę. - Wygląda na to, że opływają w dostatki. Jak dotąd Alessandar zasłużył u mnie na wysoką ocenę. - Och - westchnął Kris - jednak to nie Alessandar ma być oblubieńcem. - To prawda. - Twarz jej spoważniała. - I żałuję, iż nasłuchałam się tylu opowieści o czarnych owcach w rodzinie... Mieli zatrzymywać się jedynie w zajazdach, takie przynajmniej były rozkazy, a więc, gdy słońce schyliło się nad horyzontem, odszukali na mapie najbliższą mieścinę, jaka leżała przed nimi. Zajazdy zostały wprowadzone przez Alessandara po to, by uszanować podróżujących po jego królestwie w sprawach urzędowych. Przypominały zadbane oberże, tyle że nie trzeba było w nich płacić za pobyt. Urzędnicy dworscy, posłowie z innych królestw i kapłani mogli korzystać z zajazdów w sposób nieograniczony. Po raz pierwszy zgłosili swą obecność w jednej z placówek pocztowych w wiosce leżącej opodal gościńca, tak jak tego od nich żądano. Odszukać placówkę nie było trudno dzięki wyróżniającej ją od otoczenia wieży. - Zatrzymacie się tutaj, czy dopiero po zmroku? - zapytał posiwiały weteran, który ich powitał. - Jedziemy dalej - odparła Talia. - Zamierzamy dotrzeć do Rozdroży Pastuchów, prawda? -
Spojrzała na Krisa, czekając na potwierdzenie. Sprawdził na mapie i skinął głową. - To kawał drogi. Wy jednak wiecie lepiej. Widzi mi się, że opowieści o waszych koniach muszą być prawdziwe. - Okiem znawcy z podziwem obejrzał Rolana i Tantrisa. - Służyłem w kawalerii. Nie mogę rzec, bym widział zgrabniejsze zwierzęta. Od rana przebyliście całą drogę od granicy? Rolan z Tantrisem zaczęli się wdzięczyć pod jego pełnym podziwu spojrzeniem i nieco popisywać. - Przebyliśmy, panie - z uśmiechem odpowiedział Kris. - Nie wyglądają, by zabrakło im tchu, nie są nawet zmęczone, ot, przebiegły się odrobinę. O, Panie Słońca, nie uwierzyłbym, gdybym na własne oczy nie widział. He, jeśli tak, to staniecie w Rozdrożach jedną markę na świecy po zachodzie słońca. Zajazd jest w rynku, po prawej stronie od wjazdu. - Wielkie dzięki - zawołała Talia na pożegnanie, gdy zawracali swych Towarzyszy z powrotem na drogę. - Oby wiatr zawsze wiał wam w plecy! - odkrzyknął starzec, odprowadzając ich pełnym zachwytu spojrzeniem, póki nie zniknęli poza zasięgiem jego wzroku. Zajazdy istotnie w niczym nie różniły się od oberży, rządził w nich nawet oberżysta. Dowiedzieli się, że warunki w nich panujące są proste jak podawane tam jadło, lecz przyzwoite. Zeskakując z siodeł, okazali listy uwierzytelniające urzędowo wyglądającemu zarządcy zajazdu. Obejrzał je pieczołowicie, starannie badając pieczęcie Valdemaru i Hardomu. Kiedy przekonał się o ich rzetelności, jedno jego słowo starczyło, by pojawił się chłopiec stajenny. Pacholę przybiegło w wielkim pośpiechu, by zabrać ze sobą Towarzyszy, a zarządca gestem ręki zaprosił heroldów do wnętrza zajazdu. Zadymiona wspólna izba była zatłoczona i panował w niej upał. Stracili trochę czasu, szukając dla siebie miejsca przy wygładzonym wiekiem stole stojącym na kobyłkach. Talii w końcu udało się wcisnąć pomiędzy dwóch podróżnych w szatach kapłańskich, najwyraźniej wywodzących się z dwóch rywalizujących ze sobą sekt, Kindasa, Czciciela Słońca i Tem-bora Gromoziemnego. Żarliwie dyskutując, wytykali najróżniejsze wady swych kongregacji i jedynie skinęli jej głową na powitanie, gdy zajmowała miejsce na samym końcu ławy. Kris usiadł naprzeciw niej, mając za sąsiada zasuszonego, wyglądającego jak kancelista człowieczka o poplamionych inkaustem palcach, który zainteresowany był wyłącznie zawartością glinianego naczynia przed swoim nosem. Zgoniona dziewka postawiła podobne naczynie przed heroldami; znaleźli w nim sztukę mięsa, chleb i duszone warzywa. Następując dziewce na pięty, pojawiło się pacholę z tacą drewnianych kufli z cienkim piwem i kluczami do przeznaczonych im izb.
Zjedli szybko, bo nie było się nad czym rozwodzić. Na dodatek ławy - przynajmniej tam, gdzie siedziała Talia - były tak zatłoczone, że niewiele brakowało, a nie miałaby nawet gdzie przycupnąć. Napływało coraz więcej ludzi, niecierpliwie rozglądających się za wolnym miejscem. Zaspokoiwszy głód, wzięli klucze oraz kufle i udali się na drugą stronę oświetlonej latarniami izby, gdzie porozstawiano ławy i zydle. Talia czuła na sobie wzrok innych. Nie patrzono na nich wrogo, ale z zaciekawieniem. Doszła do wniosku, że byli jedynymi cudzoziemcami spośród gości zajazdu, ponieważ nie mogła wyłowić z gwaru głosów żadnego obcego akcentu. Wybrała dla siebie miejsce i szybko je zajęła, czując, że jej biały uniform odcina się wyraźnie na tle ciemnej izby. - Heroldowie z Valdemaru, oboje? - zapytał jowialny jegomość w brązowym, aksamitnym ubraniu, gdy Kris usiadł na stojącej w rogu ławie. - Odgadliście właściwie, panie - odpowiedzi udzieliła mu Talia. - Nie widuję heroldów zbyt często. - Jego przenikliwe spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, iż ciekawi go, co ich tutaj sprowadza. - Powinniście ujrzeć ich więcej, zanim lato dobiegnie końca - odparła Talia, mając nadzieję, że brzmiało to przyjaźnie. - Królowa Selenay będzie waszemu królowi składać oficjalną wizytę. Przybyliśmy tutaj, by przygotować ten przyjazd. - Ach! - Nowina zainteresowała go bardzo. - To tak? Doskonale, może wszystko zmieni się na lepsze. - Czy ostatnio działo się nie najlepiej? - Starała się zadać pytanie jak najbardziej mimochodem. - W Valdemarze mieliśmy swój udział w troskach wywołanych powodziami, i nie tylko. - Och, tak; powodzie, i nie tylko - odparł nieco zbyt pośpiesznie i, odwróciwszy się, przyłączył się do toczącej się pod jego bokiem rozmowy. - Wybacz mi, pani, lecz czy mogłabyś powiedzieć mi, jakie są ceny na zboże po drugiej stronie granicy? - Wysoki, chudy kupiec usadowił się pomiędzy Talią a jej pierwszym rozmówcą. Postąpiłaby bardzo opryskliwie, gdyby go zlekceważyła. Kupiec zalał ją prawdziwą lawiną pytań, więc sama nie mogła już o nic zapytać. W końcu znudziło jej się to i dała znak Krisowi, że gotowa jest do opuszczenia izby. Kiedy Kris ziewnął, oświadczając, że jest znużony i wstał, by udać się do swojej izby, Talia podążyła za nim. Rozmieszczone wzdłuż ścian izdebki gościnne przypominały wyglądem cele zakonników; nie było w nich ani kominków, ani okien - powietrze dostawało się do środka przez znajdujące się pod sufitem szczeliny. Przekręcając klucz, Kris uniósł brew pytająco, Talia kiwnęła lekko głową na znak, że dowiedziała się czegoś interesującego, gestem ręki dając do zrozumienia, że porozmawiają o tym później.
Nawet w izbie bez okien Talia wiedziała, kiedy jest wschód słońca. Nie zdziwiło jej, że Kris wyprzedził ją na śniadaniu o kilka chwil. Poza nimi nikt nie drgnął. Nie zwracała uwagi na jedzenie. Myślała, że to jakiś rodzaj owsianki z dodatkiem orzechów i grzybów - tak samo bez smaku, jak zjedzona wczoraj wieczerza. - Stajenny osiodła Towarzyszy - powiedział Kris pomiędzy jednym kęsem a drugim. Możemy wyruszyć, gdy tylko będziesz gotowa. Szybko popiła ostatni lepki kęs łykiem nie słodzonego naparu z ziół. - Jestem gotowa. Kłusem opuszczali wioskę, zwolnili dopiero dotarłszy do jej obrzeży. - No i co? - zapytał Kris, kiedy wioska znalazła się poza zasięgiem głosu. - Coś tu dookoła jest nie całkiem w porządku - powiadomiła go Talia. - Jednak nie wiem co. Odbieram jedynie uczucia. Nikt tutaj nie chce rozmawiać o “złych czasach”. Możliwe, że to tylko odosobniony przypadek niezadowolenia... Potrząsnęła głową, czując nagle, że kręci się jej w głowie. - Co się stało? - Ja... nie wiem. Nagle poczułam się dziwnie. - Czy chcesz byśmy się na chwilę zatrzymali? - zapytał zaniepokojony Kris. Zamierzała powiedzieć “nie”, gdy zalała ją druga fala zawrotów głowy. - Myślę, że lepiej... Towarzysze nieproszeni zatrzymali się na trawiastym poboczu gościńca. Rolan zarył kopytami w ziemię, nieruchomy jak skała, podczas gdy Talia tonęła, zalewana kolejnymi falami zawrotów głowy. Nie zsiadła z siodła; nie miała odwagi, bo nie była pewna, czy uda się jej ponownie wsiąść. Kurczowo trzymała się siodła z nadzieją, że nie spadnie. - Chcesz zawrócić? - zapytał zaniepokojony Kris. - Myślisz, że potrzebny byłby ci uzdrowiciel? - N...nie. Nie sądzę. Nie wiem... - Nieprzyjemne objawy nie wydawały się aż tak dręczące. - Myślę, że to samo przejdzie. Nagle, wraz z zawrotami głowy, jej zmysły przestały odczuwać obecność tych, którzy ją otaczali; coś, co nie zdarzało się jej nigdy, bez względu na to, jak szczelnie osłaniała swe myśli. - O bogini! - Rozglądała się wokoło, szeroko otwierając oczy. Przerażony Kris złapał ją za ramię. - Nie... - Całkowicie usunęła zasłonę spowijającą swe myśli. To samo. Nie czuła nic, nawet obecności stojącego obok niej Krisa. - Nie ma go. Mój dar mnie opuścił... I wtedy wrócił do niej, podwójnie wzmocniony. Talia aż zgięła się wpół z bólu, gdy gwar, zdawać by się mogło, tysięcy głosów wypełnił jej odsłonięte i niczym nie chronione myśli. W
wielkim pośpiechu zatrzasnęła osłony. Gwar zamarł, jak nożem uciął. Nie zmieniła pozycji, siedziała zgięta wpół, trzymając się za głowę. - Krisie... Krisie, co się dzieje? Co się złego dzieje? Ze wszystkich sił starał się ją podtrzymać. - Nie wiem - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Ja... czekajże... czy w tej mazi, którą nas nakarmili nie było jakichś grzybów? - Ja... - Spróbowała zebrać myśli. - Tak. To możliwe. - Koźlistóp - mruknął posępnie. - To musiało być to. Dlatego tylko ty się zatrułaś, a ja nie. - Koźlistóp? To... - Wyprostowała się powoli, mruganiem przepędzając łzy. - To zakłóca dar, prawda? Myślałam, że jest bardzo rzadki... - Jedynie dary myśłczucia oraz empatię, i rzeczywiście jest bardzo rzadki. Tutaj nie występuje powszechnie, ale nie jest rzadkością. Koźlistóp lubi wilgotną wiosnę, a taką mieliśmy w tym roku. Musiał wpaść w ręce tym przeklętym głupcom, a oni naszpikowali nim jedzenie sprawdziwszy tylko to, że jest jadalny. Talii udało się jako tako zebrać myśli. - To spowoduje, że wszelkie moje odczyty przez najbliższych kilka dni nie zdadzą się na wiele. Wykrzywił twarz w grymasie. - Nawet nie próbuj tego robić, bo się rozchorujesz. Ci przeklęci głupcy mieli szczęście, że nie nocował u nich uzdrowiciel! Jeśli możesz utrzymać się w siodle, myślę, że lepiej będzie wrócić... - Nie spadnę, jeśli nie będziemy się śpieszyć. A co? Kris zdążył już zawrócić Tantrisa w stronę, skąd przybyli. - A jeśli mają tego więcej i jakiś uzdrowiciel zatrzyma się u nich na noc? - O wielcy, miłościwi bogowie! - Pozwoliła, by Rolan poszedł śladem Tantrisa. Musieli wracać zaledwie milę - nie oddalili się zbytnio, gdy Talia odczuła skutki działania grzyba. Zmagała się z zalewającymi ją na zmianę falami zawrotów głowy i niemal utraty przytomności. Jak przez mgłę uzmysławiała sobie, że zatrzymują się przed zajazdem i Kris strofuje kogoś niezwykle ostrymi słowy. Jej ucho pochwyciło gorączkowe przeprosiny. Wydawało się, że dość szczere, ale na tym, czym jej dar karmił zmysły, zupełnie nie mogła polegać. Kolejno obmywały ją fale strachu, obawy i winy, przeplatające się z następującym po nich przypływem delirycznej radości, zmieszanej z silnym podnieceniem seksualnym i obezwładniającym uczuciem głodu. W końcu znów zaległa zupełna cisza i roztrzęsiona Talia westchnęła z ulgą. - Ptaszyno?
Otworzyła oczy, by spojrzeć na dół, na Krisa stojącego przy jej prawym strzemieniu. - Chcesz się tutaj zatrzymać? Mógłbym zawrócić do wieży sygnałowej i kazać im wysłać depeszę, że zaniemogłaś, oraz wiadomość, kogo należy za to winić. - Nie, nie. Poczuję się lepiej... kiedy znajdziemy się z dala od ludzi. Ty potrafisz ochraniać swe zmysły, oni nie. Nie spadnę z siodła, Rolan na to nie pozwoli. - Jeśli tego chcesz... - Proszę... - Przymknęła oczy. - Wyjedźmy stąd... Usłyszała skrzypnięcie, gdy Kris wskakiwał na siodło i poczuła, że Rolan wyrusza śladem Tantrisa. Wydawało się, że kiedy trzyma oczy zamknięte, czuje się mniej oszołomiona. Nie myliła się: zwiększyła się oddzielająca ich od wioski odległość i najgorsze minęło. Poczuła, jak dookoła niej zatrzaskuje się druga osłona - Krisa - a potem trzecia - Rolana... Ostrożnie otworzyła oczy. Miała wrażenie, że patrzy przez przezroczystą taflę wody, ale można było wytrzymać. Dopiero gdy Kris dotknął jej ramienia, spostrzegła, że jedzie tuż obok niej. - Nie zrobiono tego naumyślnie - powoli wymawiała słowa - prawda? Kris zaczął się poważnie nad tym zastanawiać. Domyśliła się tego, widząc jego zupełnie pozbawioną wyrazu twarz. - Nie sądzę - odpowiedział w końcu. - Nie mogli domyślić się, w którym zajeździe zatrzymamy się na noc oraz że koźlistóp będzie na podorędziu. Przysięgali, że tę strawę mieli tylko w jednym kociołku i że rano jakieś pacholę sprzedało im strączki jadalnych grzybów. Zmusiłem ich, by wylali resztki owsianki do świńskiego koryta. Myślę, że to był tylko przeklęty przypadek. Możesz dalej jechać? Przymknęła oczy, starając się ocenić swój stan. - Tak. - Dobrze, zatem w drogę. Wolałbym, byś znalazła się w łożu tak szybko, jak to tylko możliwe. Jednak Talia w dalszym ciągu miała wątpliwości - ponieważ dzięki wieżom depeszowym ktoś mógł dowiedzieć się, w którym zajeździe zamierzają nocować, a że wychowała się na wsi, wiedziała, iż niektóre grzyby mogą być po zasuszeniu przechowywane w nieskończoność. Kris zmusił ich oboje do największego wysiłku, chcąc umieścić Talię bezpiecznie w łożu jeszcze przed zachodem słońca. Udało mu się to, i szczęśliwym trafem tym razem byli jedynymi podróżnymi, którzy korzystali z noclegu w zajeździe. Spokój i odpoczynek odniosły dobroczynny skutek. Niestety Kris wiedział z doświadczenia, że na zatrucie tym grzybem jedynym lekarstwem jest czas. To nie był zaledwie irytujący zbieg okoliczności, Krisowi naprawdę były bardzo potrzebne zdolności Talii. Teraz byli skazani wyłącznie na zdrowy rozsądek i spryt.
Talia przespawszy smacznie całą noc, poczuła się lepiej. Okazało się jednak, że wciąż nie może w najmniejszym stopniu polegać na swym darze. Na zmianę osłony to zatrzaskiwały się na głucho, to znów otwierały szeroko, nie pozwalając wyłowić poszczególnych emocji z lawiny uczuć, w jakiej tonęły jej zmysły. Oboje bali się, żeby w takich warunkach Talia nie zaczęła rozsiewać swych myśli. Żadne z nich nie miało ochoty dowiadywać się, jakie byłyby tego skutki, których z góry nie można przewidzieć. Kris starał się jak najszybciej dotrzeć do następnego zajazdu, mając nadzieję, że nie zawiodą ich zdobyta wiedza, spryt i doświadczenie. Kiedy około południa Kris zatrzymał się, by rozpytać o zajazdy, ludzie wydawali mu się nadmiernie cisi i nieskorzy do rozmów wykraczających poza udzielenie uprzejmej, aczkolwiek zdawkowej odpowiedzi na jego pytania. Mieszkańcy przysiółka, dokąd w końcu trafili, zachowywali się tak samo: zaaferowani własnymi sprawami okazali jedynie przelotne zaciekawienie obcymi, którzy zawitali do nich. Tej nocy strażnik na placówce pocztowej, do której przybyli, był chłodny i nieco szorstki w obejściu. Doradził im, by nie rezygnowali z zatrzymania się w schronisku lidera. - Tamci w stolicy muszą wiedzieć, gdzie się podziewacie. Zrozumieliby opacznie, gdyby nie mogli was znaleźć tam, gdzie być powinniście - powiedział takim tonem, jakby “tamci” mogli poczuć się urażeni zmianą planów heroldów. Kris wymienił z Talią króciutkie spojrzenie, ale nic nie odpowiedział. W zajeździe, gdzie zatrzymała się zaledwie garść podróżnych, rozdzielili się, starając się każde na własną rękę wydostać nieco więcej wiadomości z tych, którzy na pierwszy rzut oka mogli okazać się najbardziej rozmowni. Talia wybrała nieśmiałą kapłankę jednego z zakonów czczących Księżyc, w nadziei, że coś z niej wydobędzie, nie odwołując się do swego daru. Rozpoczęła rozmowę od tematów powszednich: od trudności, przed jakimi stoi kobieta odbywająca daleką podróż; biadolenia, że mężczyźni skłonni są je lekceważyć - na przykładzie zarządców zajazdu obsługujących najpierw mężczyzn, bez względu na to, kto zawitał pierwszy w ich progi - i tak dalej w podobnym nastroju. Ostrożnie zaczęła kierować rozmowę na tory wkraczające na tereny najwrażliwsze. - Wasz król, muszę to przyznać, wydaje się dobrym władcą - Talia powiedziała od niechcenia, kiedy zaczęły rozmawiać o Alessandarze. - Z tego, co widzę, wszystkim wiedzie się jak najlepiej. W waszej świątyni nastały, jak sądzę, dni obfitości. - O, tak... Alessandar jest nam dobrym panem; nigdy jeszcze nie żyło nam się tak dobrze... Kapłankę jakby opanowała nagle niepewność, zawahała się, jej głos zamilkł. - I ma wspaniałego, mocnego syna, który będzie jego następcą? Tak słyszałam.
- Tak, tak. Ancar rzeczywiście jest mocny... Czy Valdemar bardzo ucierpiał od powodzi? U nas nigdyśmy jeszcze tak wielkich powodzi nie widzieli. Czy w głosie kobiety zabrzmiał niepokój, gdy wymieniała imię Ancara? - Powodzie, to tak. Zbiory i stada zmyte przez wodę, nawet rzeki zmieniały koryto. Młoda Elspeth nalega, by królowa zezwoliła jej wyruszyć na zalane tereny i pomagać, ile sił starczy, co oczywiście nie jest możliwe, póki pobiera nauki. Jednak kiedy dorośnie, nie mam wątpliwości, że stanie się prawą ręką królowej. Z pewnością Ancar pomaga swemu ojcu? - Nie... właściwie nie. To... faktorzy się tym zajmują. A... my, prawdę powiedziawszy, nie mamy ochoty widzieć Ancara... Nikt o takiej pozycji nie powinien spoufalać się z ludem. Ma on swój własny dwór... to znaczy od chwili, gdy wszedł w odpowiedni wiek. Interesuje się czymś innym. - Aaa - powiedziała na to Talia, i pozwoliła rozmowie pobiec innym torem. - Trudno jest na podstawie tego rozstrzygnąć. - Kris myślał na głos. - Lecz wygląda to osobliwie. Talia kiwnęła głową. Zaczekali z tą rozmową, póki nie znaleźli się na gościńcu. - Odniosłem podobne wrażenie - zaczął. - Jakby rzeczy miały się dość dobrze teraz, ale ludzie nie byli pewni, co im przyniesie dzień jutrzejszy. - Niech licho ten koźlistóp pochłonie! Gdybyśmy tylko mogli wyrobić sobie pogląd, jak głęboko to sięga, czy jest w tym coś więcej poza zwyczajnymi obawami, że “lepszy król słomiany niż lwiany”. O bogowie, potrzebny nam jest twój dar! - Wciąż nie można mu zaufać - powiedziała żałośnie. - Hm, zatem musimy brnąć dalej, polegając tylko na sobie - westchnął. - Z tego właśnie powodu zostaliśmy wysłani przodem. Musimy zdobyć dokładniejsze wiadomości. Selenay nie może opierać swych działań na czymś tak mglistym. - Wiem. - Talia przygryzła wargę. - Wiem. Wieczorem Talia wciągnęła do rozmowy starszawego urzędnika. Kiedy poruszyła temat króla, zaczął wylewnie wynosić Alessandara pod niebiosa. - Spójrzmy na zajazdy - wspaniały pomysł, cudowny! Pamiętam, byłem wtedy młokosem na mojej pierwszej posadzie poborcy podatkowego. O Panie Słońca, oberże, w jakich przyszło mi się zatrzymywać: zapchlone, brudne, a drogie, że dziwiłem się, iż zwyczajnie nie rabują pod groźbą noża przytkniętego do gardła! Wybił niemal wszystkich rabusiów i brygantów; on i jego żołnierze. Karsytom nawet na myśl nie przyjdzie jakiś nowy najazd. O tak, on jest wielkim królem, jednak jest już stary... - Na pewno Ancar...
- Hm, to zależy. Książę świetnie sobie radzi z dworskim protokołem, lecz nie wydaje się tak otwarty jak stary pan. I jeszcze krążą pogłoski... - Och? - O, pogłoski krążą zawsze, wiesz o tym młoda pani... Istotnie roiło się od plotek i Kris teraz naprawdę obawiał się cudzych uszu, a więc na następny dzień, gdy znaleźli się na otwartym trakcie, nie mając nikogo w zasięgu wzroku, dał Talii znak, by się zatrzymali. Opowiedziała mu o tym, co udało się jej dowiedzieć, i o swoich domysłach. - A więc Ancar ma swój własny, mały dwór. Hm? - zamyślił się Kris. - I krąg własnych popleczników oraz pieczeniarzy. Nie mogę powiedzieć, by mi się to podobało. Nawet jeśli książę jest niewinny i poczciwy, mogą się tam znaleźć tacy, którzy chętnie wykorzystaliby taką sytuację. - Nie wydaje się niewinny i poczciwy w świetle tego, co udało mi się z jego poddanych wyciągnąć - odparła Talia. - Oddając sprawiedliwość, może być z natury swej chłodny i twardy. Bogini raczy wiedzieć, że w swym życiu dość miał widoków wojen, od czego mogło stwardnieć jego serce. - O! To coś nowego dla mnie, opowiedz. - Kiedy miał czternaście lat, wziął udział w kilku kampaniach, w których starto z powierzchni ziemi barbarzyńców wzdłuż Granicy Północnej. W sumie trwało to dwa lata. W wieku lat siedemnastu poprowadził armię na Karsytów, którzy wtedy po raz ostatni ośmielili się na nich najechać. I znów najeźdźców wygubiono do ostatniego. Ukończywszy dwadzieścia lat, poszedł przeciw rozbójnikom na gościńce. W rezultacie niemal każde drzewo stąd aż po stolicę obrodziło szubienicznikami, owocami owego lata. - Toż ludzie powinni ogłosić go bohaterem. - A nie bać się? Najwyraźniej swym zachowaniem budzi lęk poddanych. Nie kryje się wcale, że zabijanie sprawia mu przyjemność i że jest całkowicie bezwzględny. Niejednego z nieszczęsnych rozbójników powiesił, bo padł na nich cień podejrzeń, że dopuścili się złego uczynku, i przyglądał się ich męczarniom, stojąc obok szubienicy z kielichem wina w ręku. - Kochany chłopiec. Właściwy kandydat dla naszej Elspeth. - Nawet w żartach tak nie mów - syknęła Talia. - A czy nie uraczono cię opowieścią o tym, jakie jest jego zachowanie wobec kobiet? Usłyszałam, że lepiej nie zwracać na siebie jego uwagi i o ile to możliwe, trzymać się na uboczu. - Niewykluczone. Nasłuchałem się więcej od ciebie. Jeśli wierzyć temu, co mówią, młody Ancar lubuje się w gwałtach, a im młodsza dziewczyna, tym lepiej, o ile jest na wydaniu i pociągająca. Jednak wynika to tylko z czytania między wierszami. Nikt nie odważył się opowiedzieć o tym wprost.
- Nie powiedzieli także niczego wprost o czarodziejach, których u siebie trzyma niespodziewanie wtrącił się Tantris. - Co takiego? - zapytał zaskoczony Kris. - Stojąc w stajni, nadstawiałem uszu. Oberżyści trzymali stajennych w ryzach, strasząc ich oddaniem w ręce czarodziei Ancara, jeśli nie będą należycie przykładać się do swych obowiązków, a robota nie będzie im się palić w rękach. - Tylko tyle? Toż to stara jak świat sztuczka. - Nie, jeśli używa się jej wobec “chłopców stajennych “, którzy mogliby założyć własne rodziny, i kiedy to napawa ich śmiertelnym lękiem. - O Panie Światła, sprawy zaczynają wyglądać posępnie... - Kris powtórzył Talii słowa Tantrisa. - Musimy natrafić na kogoś, kto będzie chciał o tym rozmawiać - odparła. - Nie możemy zawrócić, zebrawszy zaledwie garść plotek. Selenay potrzebne są fakty. Jeśli teraz się wycofamy, możemy sprowokować incydent dyplomatyczny. - Zgadzam się - stwierdził z mocą Kris. - A jeśli jesteśmy obserwowani, moglibyśmy nawet nie dotrzeć z powrotem do granicy. - Uważasz to za możliwe? Ośmieliłby się? - Tak właśnie myślę, jeśli prawdą jest to, co krąży w pogłoskach, i gra toczyłaby się o dostatecznie wysoką stawkę. Niestety, jest tylko jeden sposób, by przekonać się, jaki jest naprawdę Ancar i jakie są jego plany - musimy zbliżyć się do niego. Obawiam się jednak, że potrzebne są nam te informacje, bo od tego zależy coś więcej, już nie tylko zrękowiny Elspeth. - Bałam się - odpowiedziała Talia - że właśnie to powiesz. Dzielił ich od stolicy zaledwie dzień jazdy, kiedy wreszcie udało im się napotkać kogoś, z kim mogli porozmawiać o pogłoskach. Był to najzwyczajniejszy w świecie szczęśliwy traf. Kiedy wjeżdżali do miasta, Talia spostrzegła kupiecki wóz, który wydał jej się znajomy. Wozy tego typu robiono według tego samego wzoru, lecz ich krzykliwe ozdoby zależały od upodobań właścicieli. Malunki rzadko uzupełniano napisami, z racji tego, iż większość kupców nie potrafiła ani pisać, ani czytać, i dlatego właśnie starano się, by łatwo zapadały w pamięć. Talia sądziła, że rozpoznaje malunek rozbawionych kotków, uganiających się dookoła dolnej deski. W chwilę później ujrzała zmierzwioną, czarną czuprynę brodatego właściciela i z niedowierzaniem pomyślała, jak łaskawy okazał się dla niej los. Kupiec imieniem Evan był człowiekiem, który zawdzięczał Talii życie. Niegdyś został oskarżony o morderstwo, a ona wyrwała go z łap rozwścieczonego tłumu mieszkańców i znalazła prawdziwego sprawcę. Rzuciwszy na Evana zaklęcie prawdy i dotknąwszy swą myślą jego umysłu, przekonała się, że może szczerze z nim rozmawiać, gdyż jej słów nie zdradzi nikomu.
Wóz Evana stał w jednym rzędzie razem z innymi, na podwórzu “Świecy i Korony” oberży, w której najchętniej goszczono kupców. Kiedy dotarli do zajazdu i zasiedli do wieczerzy, Talia trąciła stopą nogę Krisa pod stołem. W ten sposób porozumiewali się niechętnie; był on niezdarny i łatwy do wykrycia, o ile tylko ich stopy nie były ukryte. Ale zajazd świecił pustkami, a ich posadzono przy jednym z bocznych stołów, i Talia uważała, że mogą się bezpiecznie porozumiewać. “Pójdź za mną” - dała mu do zrozumienia. Skinął głową, nie unosząc na pół przymkniętych powiek, jakby przytakiwał własnym myślom. - Dziś ujrzałam starego przyjaciela - powiedziała, a trącając go stopą dodała: “Kupiec... zaklęcie prawdy...”, wiedząc, że natychmiast przypomni sobie okoliczności, w których te dwa pojęcia związały się ze sobą. - Naprawdę? Ciekawe, czy można by go namówić na poczęstowanie nas napitkiem? ,,I wypytać go” - wystukał stopą. - O myślę, że tak - odparła radośnie. - “Tak.” - To doskonale! Chętnie napiję się kropelkę zacnego wina. Tego cieńkusza z pewnością nie można wziąć za godziwy napitek. “Zaufany?”. - Zatem sprawdzę, czy uda mi się go namówić na kolejkę, albo dwie. “Tak. Dług honoru.” - Hm. “O bogowie, gdyby twój dar.” - Przełknął kęs chleba. “Wrócił”. “Do dzieła”. Wezwała jednego z małych chłopców, który wałęsał się opodal zajazdu, szukając okazji zarobku, i przesłała wiadomość Evanowi, troskliwie dobierając słowa. Odpowiedź nadeszła przez tego samego posłańca. Prosił ją jedynie, by spotkali się nie w oberży, lecz w jego wozie. Nie był zaskoczony, widząc obok niej Krisa. Otworzył tył wozu i zaprosił oboje do środka, gdzie znajdowała się mieszkalna klitka. W trójkę zasiedli wokół malutkiego stoliczka. Evan poczęstował ich winem i wyczekiwał. Talia ostrożnie rozchyliła osłony. Jej zmysły przeszukały wóz, czy nie było tam innego człowieka, który mógłby podsłuchać ich rozmowę. Nie znalazła nikogo. - Evanie - zaczęła szeptem - do uszu kupców wiele dociera. Od razu zmierzając do sedna, potrzebuję dowiedzieć się, co słyszałeś o księciu Ancarze. Wiesz, że mnie można zaufać, i daję słowo, że nikt nas nie szpieguje. Wiedziałabym, gdyby było inaczej. Evan wahał się, ale tylko przez chwilę. - Ja... ja spodziewałem się czegoś takiego. O gdybym nie zawdzięczał ci tak wiele, pani. Nie mylisz się, uszy kupców słyszą wiele. O tak, krążą pogłoski, ponure pogłoski. Pięć, sześć lat
temu, gdy osiągnął wiek dojrzały i nadano mu prawo założenia własnego dworu, zaczął otaczać się jakaś ponurą gromadą typów. Nazywa ich szkolarzami. O, to prawda, że coś z tego dobrego wynikło... wieże sygnałowe, akwedukty i tak dalej. Jednak w minionym roku jego szkolarze okryli się sławą raczej za zajmowanie się magią i guślarstwem, a nie pogłębianiem wiedzy. - Ha, czyż nie opowiadają tutaj tego samego o heroldach? - Kris uśmiechnął się niespokojnie. - Lecz przenigdy nie słyszałem nikogo, kto by mówił o waszym guślarstwie jak o Świetle, młodzieńcze - odparł Evan. - A tymczasem o przyjaciołach Ancara do mych uszu docierały wyłącznie mroczne opowieści. Niektóre z nich powiadają, że oni zbierają siły, przelewając krew... - Jak dalece są wiarygodne? - zapytał Kris. Evan wzruszył ramionami. - Uczciwie rzekłszy, nie wiem. Zdarzyło mi się przecież bywać w miejscach, w których to samo powiadają o czcicielach Jedynego, a wszak w Valdemarze sami wiecie, że nie ma w tym ziarna rzetelnej prawdy. Nie dam głowy zatem, że to prawda. Ancar przez ostatni rok zajmował się dziewkami, i to w najpodlejszy z wszelakich sposobów. Nie przepuści żadnej biednej, młodej dzierlatce, jaka wpadnie mu w oko... Wysoko urodzona, czy z ludu - to dla niego bez różnicy... Żadna nie ma odwagi mu odmówić. On zaś lubuje się w oszpecaniu ich bliznami. Ha, to jeszcze nie wszystko: rozsiał po całym kraju... “nowiniarzy”, tak sami siebie nazywają. Twierdzą, że tak jak wy, są okiem i uchem króla, i dobro wszystkich leży im na sercu. Jednak ja im nie dowierzam. Sądzę, że zebrane nowiny szepcą jedynie do Ancarowego ucha, i mocno wątpię, by król wiedział o ich istnieniu. - To mi się przestaje podobać - szepnęła Talia. - I mnie także. Przepytują mnie dość często od chwili przekroczenia granicy, i niektóre z ich pytań wcale mi nie są w smak. Kto co kupił, komu się powodzi, kto mi co powiedział, kto klęczy na cześć jakiego boga... Ha, wierzajcie mi, iż Evan Przebiegły przy nich zamienia się w Evana Przygłupa. Jego twarz przyoblekła nieprzenikniona maska skończonego durnia. - Tak jest, panie... nie, panie... słuchom panie, do mnie mówita? - Wyraz głupoty zniknął z jego oblicza. - Nawet pozwalam im oszukiwać na królewskim mycie, byle tylko uwierzyli. To nie wszystko. Słyszałem z ust zaufanych, że Ancar posiada, osobistą armię - trzy tysiące chłopa, najmniej - skleconą z szumowin wypuszczonych z ciemnic, którzy zaprzysięgli mu wierność w zamian za swe szyje. Ha, zanim zmiarkuję, o co tu chodzi, chyba już mnie tutaj nie będzie. Żal mi tych, których zaskoczy objęcie tronu przez Ancara. O tak. - Potrząsnął głową. - Bardzo mi ich żal. Z ponurymi twarzami opuszczali następnego dnia zajazd. Urządzili krótki postój w niewielkim zagajniku tuż za granicą miasteczka, skąd mogli zobaczyć, czy ktoś się nie zbliża, sami nie będąc widzianymi.
- Nie podoba mi się to - powiedziała Talia prosto z mostu. - Wolałabym wrócić do granicy, jednak takie posunięcie mogłoby zostać poczytane za uwłaczające. Z całego serca pragnęła uciekać. Nigdy od czasu, gdy straciła panowanie nad swym darem, nie bała się tak bardzo. Miała uczucie, że idzie na spotkanie czegoś, czemu nie jest w stanie sprostać. Jednak to dlatego Selenay ich wysłała - by mogli zawczasu odkryć, czy jakieś niebezpieczeństwo nie zagraża Valdemarowi. Na dodatek miała słabe przeczucie, że to w jakiś sposób wiąże się z Orthallenem. - To dodatkowy argument za tym, by brnąć dalej - stwierdził Kris. - Słyszeliśmy plotki, lecz musimy wiedzieć dokładnie, jak wielkie niebezpieczeństwo tam się zaczaiło, inaczej nie będziemy mogli właściwie doradzić królowej. Wiele się nie dowiemy, uciekając z podwiniętym ogonem. Jest tak, jak już raz powiedziałem: jeśli teraz zawrócimy, mogą dojść do wniosku, że coś wiemy, i pochwycić nas, zanim zdążymy przekroczyć granicę. Jeśli zostaniemy, chyba uda nam się z tego wykaraskać, zachowując się jakby nigdy nic. - Krisie, to jest niebezpieczna zabawa z ogniem. - Wiem, że to niebezpieczne, jednak nie bardziej niż wiele innych misji, które odbyliśmy razem z Dirkiem. Musimy dowiedzieć się, jakie są jego dalekosiężne plany, o ile to w ogóle możliwe. - Wiem, wiem. - Talia zadrżała. - Krisie, nie podoba mi się to. Czuję się tak, jakbym wchodziła do ciemnego pokoju, wiedząc, że gdy zapalę świecę, okaże się on siedliskiem jadowitych węży, a drzwi za moimi plecami zatrzasną się na głucho. - Ty jesteś najwyższej rangi heroldem, ptaszyno. Jedziemy, by dokładnie wywiedzieć się, jak wygląda sytuacja i czy jakiekolwiek bezpośrednie niebezpieczeństwo zagraża królestwu, czy też wracamy do Selenay z tym, co już wiemy... gnając jakby nam przypiekano ogony, w nadziei, że nie zdołają nas zatrzymać? - Jak moglibyśmy się wydostać, gdyby ruszyli za nami? Kris westchnął. - Nie założyłbym się, że nam się to uda. Musielibyśmy przebyć cały kraj, unikając dróg... nie znany kraj, pozwolę sobie dodać... Jadąc dzień i noc. Albo wysłać z wiadomością Rolana z Tantrisem, pozbyć się naszych rzucających się w oczy uniformów, skraść rzeczy do przebrania i spróbować wrócić na piechotę. Zdradziłby nas nasz akcent i mielibyśmy na karku wszystkich “nowiniarzy” z całej krainy, którzy wiedzą, jak wyglądamy. Szczerze mówiąc, większe szansę mamy zgrywając tępaków i próbując podstępem wydostać się stąd. - Czy nie mogłabym udać, że znów zaniemogłam? - Oczekiwaliby raczej, że udamy się prosto do stolicy, do królewskich uzdrowicieli, a nie zawrócimy do granicy. Talia zamknęła oczy, ważąc konsekwencje, a potem przygryzła wargę i podjęła decyzję:
- Jedziemy - powiedziała. - Nie mamy wyboru. Jednak kiedy spotkali się ze swoją eskortą niedaleko stolicy, pod koniec trwającej sześć dni podróży od granicy z Valdemarem, Talii zdawało się, że klamka zapadła. Obwieścili swoje przybycie przy bramie wjazdowej do miasta i uprzejmie poproszono ich, by zaczekali. Po upływie bez mała marki na świecy - która, jak zwykle w takich wypadkach, zeszła im na obserwowaniu ludzi oraz zwierząt wchodzących i wychodzących z miasta - rozległy się głosy trąb i zwykli ludzie znikli im sprzed oczu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Talia spodziewała się ujrzeć oficjalną eksortę, ale nie oczekiwała, że urośnie ona do rozmiarów królewskiego pochodu. Jednak właśnie coś takiego wyłoniło się z bram miejskich. Wpierw drogą nadjechało - w otoczeniu ubranych w liberię adiutantów - z tuzin dostojników w pysznych szatach, na rumakach bojowych szlachetnej krwi, wierzgających i tańczących niecierpliwie. Na czele królewskiego pochodu jechał książę Ancar ze swym orszakiem. Talia zupełnie nie spodziewała się ujrzeć go już teraz - podobnie Kris, na którego twarzy na mgnienie oka zagościło zdziwienie. Ancar jechał im na spotkanie w szpalerze utworzonym przez dworzan i gwardzistów. Wszystko odbywało się jak w widowisku, tak pieczołowicie zainscenizowanym, by olśnić widzów. Popis rzeczywiście wywarł silne wrażenie na Talii, tyle że nie takie, jak zamierzano. Na widok księcia poczuła się jak kot w obliczu żmiji. Miała ochotę wygiąć kark, syknąć i rzucić się na niego z pazurami. - Pozdrowienia ode mnie i mego zaszczyconego ojca. - Powitał ich chłodno, lekko skłaniając głowę, lecz nie zsiadając ze swego wierzchowca. - Przybyliśmy, by odprowadzić posłów królowej Selenay do pałacu. Talia była całkowicie przekonana, że przez “my” w liczbie mnogiej, wyraził się jak król o sobie. Zauważyła, że jego wierzchowiec przewyższał Towarzyszy o dwie dłonie, a więc i Ancar o tyle samo ich przewyższał. O bogowie... Nie wiem, czy on pozwala sobie na pozostawienie jakiegokolwiek drobiazgu na łasce losu - pomyślała. Na pierwszy rzut oka nie było widać żadnego powodu gwałtownej niechęci, jaką do niego poczuła. Podczas uprzejmej wymiany zdań na powitanie książę wydawał się odnosić do nich przychylnie. Przystojną, o regularnych rysach twarz ozdabiała starannie utrzymana czarna broda i wąsy. Przemówił do nich grzecznie, oddając wszelkie należne honory. Przy wjeździe do miasta zabawiał ich neutralną rozmową o zbliżających się żniwach i wiosennych powodziach, które dały się we znaki obu państwom. Zapewniał o swej chęci utrzymania dobrych stosunków pomiędzy obydwoma królestwami. Ot, zwykła rozmowa, nie dotykająca żadnego drażliwego tematu,
prowadzona w przychylnym tonie. Dla Talii nie miało to najmniejszego znaczenia. W tym człowieku tkwiło jakieś nieokreślone zło, zimne i wyrachowane. Przypominał węża, który wybiera najlepszą chwilę do ukąszenia. Książę zwracał niewielką uwagę na Talię, którą od niego oddzielał Kris, tak jakby, z racji swej płci, nie zajmowała pozycji na tyle wysokiej, by warto było zawracać sobie nią głowę. Tym lepiej, podczas gdy Ancar zajmował się Krisem, Talia doszła do wniosku, że nie jest to czas na etyczne rozterki i że powinna spróbować go zbadać. Nie miało to wiele wspólnego z dyplomacją, ani nie było szczególnie moralne, ale nie dbała o to. Coś złego czaiło się pod maską wystudiowanej ogłady i kultury, za którą ukrył się książę. Talia zdecydowana była przekonać się, co to jest. Zatrzymała ją potężna osłona, nigdy dotąd nie spotkała się z czymś takim. Nie mogła natrafić w niej nawet na najmniejsze pęknięcie, pomimo niezwykle ostrożnie ponawianych prób. Przestraszona, po kryjomu spojrzała na księcia Ancara. Prowadził rozmowę, nie okazując żadnego zaniepokojenia. A więc to nie on samodzielnie chronił swe myśli. Kto zatem? Nagle jej ostre spojrzenie zostało przechwycone przez niepozornego mężczyznę w szarym stroju, który jechał po lewicy księcia. Człowiek ten popatrzył na nią martwymi jak brązowe kamyczki oczyma, a potem uśmiechnął się do niej blado i skinął głową. Przejął ją dreszcz i pośpiesznie odwróciła wzrok. Droga do pałacu wydała się Talii niesłychanie długa. Nie mogła się wprost doczekać, kiedy opuści towarzystwo księcia. Na dziedzińcu członkowie orszaku zeskoczyli z siodeł i jak na komendę pojawili się masztalerze w liberiach, by odprowadzić wierzchowce, a wraz z nimi i Towarzyszy. Nie mogąc otrząsnąć się po starciu z magiem księcia, Talia błyskawicznie zbadała myśli masztalerzy, czy przypadkiem nie mają złych zamiarów. Bogom mech będą dzięki... - pomyślała. Z ulgą stwierdziła, że szczerze zachwycają się pięknymi stworzeniami i mają rzetelną chęć, jak najlepszego zaopiekowania się nimi. Próbowała odwołać się do Rolana. Powróciło do niej takie wrażenie, jakby był czymś zatroskany, lecz w tak wielkim zamieszaniu nie sposób było zorientować się czym... Kris zaczął coś mówić, ale książę przerwał mu, zanim zdążył powiedzieć choćby słowo. - Pałac jest godny podziwu - rzekł Ancar z błyskiem w oku, którego Talia ani nie rozumiała, ani jej się nie spodobał. - Doprawdy musicie zwiedzić cały. Czyż mogli odrzucić to zaproszenie? Wydawało się, że książę zagiął parol, by pod jego osobistą opieką zwiedzili każdy cal pałacu ojca. Szedł trzymając się strony Krisa, a jeden z jego wszechobecnych pieczeniarzy - Talii. W ten sposób zostali rozdzieleni i nie mogli sobie przesłać nawet najmniejszego znaku. Pod koniec tej przymusowej wycieczki Talia, dręczona obawami, zesztywniała na całym ciele. Jej niepokój, starannie skrywany, podwajał się z każdą chwilą, która upływała w obecności księcia. Pragnęła z
całego serca znaleźć się z Krisem sam na sam. Mogłoby się wydawać, że Ancar umyślnie stara się uniemożliwić jakiekolwiek porozumienie pomiędzy obojgiem heroldów, do którego mogłoby dojść z dala od jego oczu. Nie pozwolił im oddalić się od swego boku, póki nie nadszedł czas na uroczystą powitalną biesiadę. W końcu zostawiono ich samych w przeznaczonej dla nich przepysznie wystrojonej komnacie. Talia zbadała okolicę, szukając nieproszonych uszu, lecz nie udało jej się na nic natrafić. Czy byłaby jednak w stanie coś odkryć, gdyby ich myśli były otoczone osłoną? - O Panie Światła - westchnęła - nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym czuć takie zmęczenie. Znak dłonią. “Pułapka? Podsłuchują?” Usiadła na kanapie i klepnąwszy w poduszkę zaprosiła Krisa obok siebie. Usiadł tuż przy niej. Uścisnął jej dłoń. “Dar?” Oddała uścisk. “Osłony?” Ze zdziwienia uniósł brwi. “Jak?” - Czy widziałeś tego osobliwego niewysokiego mężczyznę u boku księcia? - zapytała. “On”. - Zastanawiam się, kim, u licha, może być. - “Otaczał osłoną Ancara. Może jeszcze coś”. - Kto tam wie? Może to nauczyciel. - “Kłopoty”. - Hm. Chętnie zaczerpnąłbym świeżego powietrza. - “Nieuniknione”. Przenieśli się pod otwarte okno, przytuleni do siebie jak kochankowie. - Ptaszyno - szeptał Kris wprost do jej ucha - jest jeszcze coś. Tutaj nie widać dostatecznej liczby strażników. Talia zachichotała i przeciągnęła nosem po jego szyi. - Nie jestem pewna, czy ciebie rozumiem - mruknęła w odpowiedzi. Roześmiał się i pocałował ją z doskonale udaną namiętnością. - Pomyśl tylko: Selenay jest lubiana, a więc otacza się niewielką liczbą strażników, lecz są oni zawsze obecni, zawsze na widoku. Alessandar jest tak samo lubianym władcą, a więc należałoby się spodziewać, że strzec go będzie podobna liczba wartowników. Nie widziałem ich. Jeśli nie można ich zobaczyć, muszą pozostawać w ukryciu. Dlaczego miałby kazać swym wartownikom bawić się w chowanego? Chyba że on nie wie, iż oni się kryją; a skoro można ukryć jednego, można to zrobić równie łatwo i z tuzinem. - Kris, proszę... - wyszeptała szybko Talia. - Zmieniłam zdanie. Myślę, że powinniśmy wydostać się stąd. Teraz. Tej nocy. - Zgadzam się. Wydaje mi się, że wpakowaliśmy się w coś, czemu we dwoje nie damy rady. - Poprowadził ją do kanapy i tam kontynuowali zabawę w kochanków. - Zobaczywszy maga i to, jak ludzie zachowują się na widok Ancara, nie mam najmniejszych wątpliwości, że pogłoski są co do joty prawdziwe. Lepiej więc będzie opuścić to miejsce jeszcze tej nocy, lecz nie od razu.
Najpierw chciałbym się dowiedzieć, co dzieje się u Alessandara. - Zamilkł na chwilę, głęboko zamyślony, z dłońmi położonymi na jej plecach i twarzą ukrytą w jej włosach. - Myślę, że na biesiadę powinniśmy wysłać naszych sobowtórów, by mieć okazję rozejrzeć się przed wyjazdem. - Dobrze. Ale to ja udam się na przeszpiegi. Jeśli zrezygnuję z osłon, odkryję obecność ludzi na długo przed tobą. - Jesteś w stanie rozpoznać obserwującego nas szpiega po jego osłonie? - Samodzielnie, nie. - Rozumiem, co masz na myśli. Połączenie... Łącząc ich dary - empatii i dalekowidzenia - mogli zbadać bezpośrednie otoczenie w poszukiwaniu “pustych” miejsc. Przygnębieni odkryli, że w pobliżu nie było żadnego szpiega, osłanianego czy nie. - Hm... - Odsunął się od niej zakłopotany. - Czuję się jak głupiec, to pewne. - Spokojnie. - Zdenerwowana przygładziła włosy i uśmiechnęła się blado. - Ostrożności nigdy nie za wiele. Czy nie odkryją, że wysłaliśmy naszych sobowtórów? - Pamiętaj, że na biesiadzie nie będzie nikogo z partii księcia. Nie będzie tam nikogo, kto nas widział. Jeśli poślemy parę służących, nic złego nie powinno się stać. Nikt przecież nie zwraca uwagi na służbę. Ci dwaj, których nam przydzielono powinni się nadać. Są podobni do nas z postury i nieco z twarzy, będą nieźle wyglądać w naszych uniformach. Odwrócę ich uwagę, a ty wprowadź się w trans i zawładnij nimi. Talia zadrżała. Nie lubiła tego robić, a Kris tego nie potrafił. Jego dar dalekowidzenia nie pozwalał na wpajanie ludziom fałszywych osobowości. To, że ona była do tego zdolna, zawdzięczała tylko mocy swego daru empatii, zazwyczaj jedynie myślomówca zdolny był do czegoś takiego. Kris zadzwonił na służących, których im przydzielono. Tak jak powiedział, byli do nich podobni z postawy, i uniformy powinny leżeć na nich wystarczająco dobrze. Pojawili się służący, a wraz z nimi kulbaki. Kris kazał im rozpakować paradne uniformy. Podczas gdy odwracał ich uwagę, Talia pogrążyła się w głębokim transie. Przebaczcie mi - pomyślała. A potem sięgnęła do nich swymi zmysłami, by dotknąć ich umysłów... delikatnie... najpierw mężczyznę... a potem kobietę... Kris pochwycił ich, kiedy osuwali się bezwładnie na uginających się nogach, i ułożył troskliwie na łożu. Talia ostrożnie wniknęła do ich umysłów, powodując, że ich prawdziwa osobowość przeszła do osobliwego snu na jawie. Przy stawianiu następnego kroku, potrzebna jej była pomoc. - Rolanie?
W mgnieniu oka był przy niej, zaniepokojony, lecz wyrażający zgodę na jej plan, a przynajmniej na to, co mu przekazała, nie mogąc porozumiewać się z nim myślmowa, a jedynie obrazami. Wspólnie zaszczepili fałszywą osobowość i pamięć ich sobowtórom. Rolan znał pewne sposoby, o których Talia nie miała pojęcia; ona zaś umiała zmusić ich, by uwierzyli, że są obcokrajowcami. Przez następne kilka godzin służący mieli stać się sobowtórami Krisa i Talii. Miało to trwać dotąd, aż nie powrócą do tych komnat po biesiadzie. Ich zachowanie, nieco sztywne i bombastyczne, będzie można złożyć na karb formalnej etykiety, obowiązującej na takich uroczystościach. Talia zwolniła Rolana i wyszła z transu, czując się bardzo odrętwiała, zmęczona i dręczona niejakimi wyrzutami sumienia. - Czy to jest... - Są gotowi - odparła, kręcąc głową, by rozruszać zdrętwiałą szyję, i wolno stając na nogach. - Nuże, nałóżmy im jakie odzienie. Ubrali oczekującą parę w oficjalną Biel, jakby mieli do czynienia z dwoma lalkami - łatwiej było to zrobić, gdy pozostawali we władzy zaklęcia. Talia przycięła im włosy, by jak najmniej różniły się od włosów jej i Krisa, a potem wykorzystała całą swą zręczność, by malunkiem nadać im podobne rysy twarzy. Kiedy uporała się z tym zadaniem, przynajmniej na pierwszy rzut oka byli do nich podobni, i można ich było bezpiecznie wypuścić za drzwi. - Doskonale. - Kris popatrzył na nią, gdy stawiali na nogi parę sobowtórów. - Ja idę do stajni. Odnalezienie Towarzyszy tak, by nikt tego nie zauważył, zajmie nieco czasu. Jeśli mi się to uda, zabiorę wszystko i je osiodłam. O ile tobie się uda, czekam przy bramie do stajni. - Doskonale - odparła zdenerwowana Talia. - Zamierzam wśliznąć się na drugie piętro, na galerię dla minstreli. Powinnam się czegoś tam dowiedzieć. Szczęśliwy traf zdarzy, to uda mi się wybadać któregoś z popleczników Ancara, a na pewno będę mogła stwierdzić, czy Alessandar wie, jakie plany snuje jego syn. Nie zajmie mi to dużo czasu, o ile tylko będzie to ode mnie zależeć. - W najgorszym wypadku, gdybyś musiała uciekać, zawiadom Rolana, a zabiorę cię z dziedzińca. - Kris uśmiechnął się do niej, zaciskając wargi. Talia ujęła swego sobowtóra za łokieć. Kris postąpił podobnie ze swoim, i podprowadzili parę służących do drzwi komnaty. Tam Talia uwolniła ich mózgi i lekko popchnęła prowadzoną przez siebie kobietę. Młoda służka mrugnęła, a wtedy zapanowała nad nią narzucona jej osobowość. Ujęła młodego mężczyznę pod rękę, ten otworzył drzwi i poprowadził ją do wielkiej biesiadnej komnaty. Kris z Talią posuwali się ich śladem dostatecznie długo, by się upewnić, że podstęp się udał, a potem rozdzielili się. Dzięki wymuszonej przez księcia wycieczce, doskonale zaznajomili się z rozkładem całego
pałacu. Kris udał się do jednej z klatek schodowych dla służby, którędy schodziło się do stajni, a Talia, przekonawszy się, że dotarł do niej bezpiecznie, skierowała się na galerię otaczającą biesiadną komnatę. Usunęła wszelkie chroniące jej zmysły osłony i prześlizgiwała się korytarzem, od cienia do cienia, póki nie dotarła do kolejnych schodów dla służby, wiodących na drugie piętro. Pomógł jej w tym ruch panujący w komnacie biesiadnej, służący zdążyli zapalić zaledwie kilka świec, którymi oświetlano labirynt korytarzy. Przytulona do tylnej ściany galerii nie natknęła się na nikogo. Kiedy się zatrzymała, wyczuła obecność wielu ludzi ukrytych za draperiami zwieszającymi się ze ścian galerii. Coś tu się nie zgadzało. Stąd minstrele mieli grać dopiero późnym wieczorem, w tej chwili ich muzyka dobiegała spoza parawanu ustawionego w komnacie. O tej porze na galerii nie powinno być żywej duszy. Przymknęła oczy i pozwoliła swym zmysłom przeniknąć przez ścianę, w nadziei, iż ktoś okaże się na tyle zdenerwowany, by mogła odczytać to, co widzi - obrazy niesione wichrem rozszalałych emocji. Okazało się to łatwe, zbyt łatwe. Fala obrazów zalała jej myśli: dowiedziała się, kim byli, jakie są ich zamierzenia, i z przerażenia serce skoczyło jej do gardła. Na galerii obiegającej całą komnatę dookoła mniej więcej co trzy stopy stali rozstawieni strzelcy z napiętymi kuszami w dłoniach, a obok każdego leżał wypełniony kołczan. Nie należeli oni do gwardii Alessandara, nie byli wojami jego armii, lecz bezwzględnymi zabójcami; zaciągu takiego rekruta dokonał Ancar. Książę niecierpliwił się, nie miał już ochoty oczekiwać na naturalną śmierć swego ojca, która otworzyłaby mu drogę do władzy. Do tego był ambitny, i nie zadowalała go wizja rządzenia zaledwie jednym królestwem. Oto w jednej komnacie zasiadł jego ojciec wraz ze wszystkimi, którzy mogliby oponować przeciw wstąpieniu Ancara na tron, a na dodatek dwóch heroldów, mogących ostrzec królową - okazja zbyt kusząca, by ją zaprzepaścić. Kiedy biesiada będzie trwać w najlepsze, drzwi zostaną zamknięte na klucz, a wszyscy sprzeciwiający się Ancarowi zabici. Z wyjątkiem heroldów. Ancar rozkazał ich okaleczyć, lecz zostawić przy życiu. To jeszcze bardziej przeraziło Talię. Ancar musiał knuć ten spisek od wielu miesięcy, czekał jedynie, aż nadarzy się sposobność. Ostrzeżony o przekroczeniu przez nich granicy, na sześć dni z góry znając datę ich przyjazdu do stolicy, miał dość czasu, by wyciągnąć zza pazuchy od dawna przygotowany plan. Po dokonaniu rzezi stanie na czele swej osobistej armii, pokona eskortę, gdy tylko orszak przekroczy granicę, zabije królową, pochwyci Elspeth i ogłosi się królem Valdemaru na mocy nieodwołalnego już czynu.
Talia żałowała, że nie posiada zdolności Kyrila do dalekomówienia, gdyż nawet z tej odległości mogłaby przesłać ostrzeżenie heroldom nad granicą lub wezwać myślą Krisa i go przestrzec. Jedyne, co mogła zrobić, to myślą wezwać Rolana i posłać mu wiadomość, której skrzydeł dodawał ogromny strach. Miała nadzieję, że dzięki Tantrisowi wieść trafi także do Krisa. Tak samo cicho i ostrożnie jak przyszła, wróciła do klatki schodowej, a potem zeszła piętro niżej. Sień była jasno oświetlona i Talia nie śmiała wejść do niej. Jej lęk się podwoił, kiedy wyczuła, że Ancar rozstawił i tutaj swych ludzi, których zadaniem przypuszczalnie było zajęcie się biesiadnikami przybywającymi później. Sparaliżowana strachem przylgnęła do drzwi, próbując zebrać myśli. Czy istniała inna droga wyjścia z tej pułapki? Nagle przypomniała sobie mniejsze, urzędowe komnaty, gdzie podejmowano królewskich gości. Ich okna wychodziły na dziedziniec honorowy przed pałacem. Wiele z nich posiadało balkony, na które można było wydostać się przez okno lub drzwiami. Po raz drugi przemierzyła schody, z sercem walącym w piersi jak młotem, zezwalając, by jej dar empatii rozciągnął się do granic możliwości. Posuwała się wzdłuż ściany, schowana za zwieszającymi się z nich stechłymi, zapleśniałymi draperiami, póki nie dotarła do drzwi jednej z owych komnat. Łaskawy los zrządził, że stała pusta, nie zamknięta na klucz i nie oświetlała jej nawet pojedyncza świeca. Talia wysunęła się spoza draperii, zdusiwszy łaskotanie wywołane drażniącym nos i oczy kurzem, i zakradła się do środka. Wpadająca przez okno poświata księżyca i blask samotnej pochodni ślizgały się po lśniącej podłodze opróżnionej z wszelkich sprzętów komnaty. Talia krok po kroku przeszła pod ścianami, zżymając się na stratę czasu, jednak bała się, by jej cienia nie ujrzał ktoś przypadkowo przechodzący obok drzwi. Wejście na balkon było zamknięte, na szczęście od wewnątrz. Talia uświadomiła to sobie dopiero po chwili, która upłynęła jej na panicznym zmaganiu się z gałką. Haczyk siedział mocno, lecz koniec końców ustąpił. Uchyliła drzwi i na czworakach wyszła na balkon. Zbadawszy dziedziniec, przekonała się, że nikt go nie obserwuje. Prześliznęła się ponad balustradą i zbierała się do skoku, kiedy zaczęła się rzeź. Ponieważ zmysły miała wyczulone do granic możliwości, o mały włos ją też spotkałaby śmierć. Miała wrażenie, że tuziny ludzi konają w niej. Jej dłoń ześliznęła się z balustrady, i Talia spadła na kocie łby dziedzińca. W jej wstrząśniętym mózgu nabrzmiały ból i lęk, płosząc wszelkie inne myśli. Nie była w stanie zrobić świadomie nic, by się uratować. Spadała, a jej myśli były przyćmione. Stężała na całym ciele, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Uratował ją instynkt, odruch w odpowiedzi na uczucia ludzi w chwili śmierci, przerażenie i rozpaczliwe poczucie winy gwardzistów Alessandara, którzy ujrzeli swego pana przybitego do własnego tronu chmarą bełtów,
zanim kolejna salwa ich samych nie ścięła z nóg... Lecz Alberich przewidział, że kiedyś może nadejść dzień taki jak ten, i bezlitośnie ćwiczył ich tak długo, aż pewne odruchy zamieniły się w instynkt. Wola Talii została obezwładniona krwawą łaźnią, lecz nie jej ciało... Przekręciła się w locie, skuliła, rozluźniając mięśnie, i uderzyła w dziedziniec stopami. Przewrót złagodził wstrząs upadku i Talia znieruchomiała, rozciągnięta na kocich łbach i posiniaczona, lecz poza tym nie odniósłszy żadnych szkód. Z twarzą wykrzywioną bólem, wywołanym cierpieniem umierających w pałacu ludzi, wstała i zataczając się ruszyła w kierunku wrót stajni. Próbowała szczelnie zatrzasnąć osłony i oddzielić umysł od mąk konających. Miała wrażenie, że każdy jej krok trwa wieczność, a jednak zrobiła ich zaledwie z pół tuzina, gdy dobiegł ją tętent kopyt na kamieniach i ujrzała pędzący w jej stronę śnieżny kształt. To był nie osiodłany Rolan. Nie zatrzymał się obok niej, wiedząc, że o ile nie stanie zupełnie nieruchomo, Talia nie będzie w stanie wskoczyć na jego grzbiet. Tuż za nim pojawił się Tantris unoszący Krisa, wychylonego szaleńczo w przód. Herold jedną rękę wczepił w grzywę swego wierzchowca, a drugą wyciągnął do Talii, obejmując mocno nogami korpus Towarzysza. Kiedy ją mijali, Talia chwyciła wyciągniętą rękę, a Kris wciągnął ją przed siebie na siodło. Tantris nie zwolnił ani na jotę. Rolan co prawda ich wyprzedził, jednak nie musieli się w ogóle zatrzymywać. Przed sobą mieli jeszcze jedną przeszkodę do pokonania: wąskie przejście rozdzielające mur wewnętrzny od zewnętrznego, wiodące do brony w bramie wjazdowej. Talii udało się w końcu okryć osłoną zmysły, więc nie wiedzieli, że i te mury zostały obsadzone strzelcami. Pędząc galopem, wjechali prosto w grad strzał. W mgnieniu oka było po wszystkim. Bark Talii zapłonął jakby ogarnięty ogniem; w tej samej chwili zarżał umierający Tantris - wstrząsnęło nim drżenie i zarył się chrapami w ziemię. Talia wyleciała do przodu jak z procy i przy upadku niemal straciła przytomność. Brzechwa strzały pękła, grot wbił się głębiej w ciało. Lecz nawet ten ból przyćmiła agonia Krisa. Rolan zwolnił swój szaleńczy galop - strzelcy przepuścili zwierzę bez jeźdźca. Talia uczepiła się jedynej myśli, jaka nie utonęła w śmiertelnym cierpieniu przyćmiewającym jej zmysły. - Rolanie... uciekaj! - wykrzyczała, wkładając w to wszystkie siły, serce, umysł i duszę. Nie zawahał się i wystrzelił przez bramę, na mgnienie oka przed tym, jak żelazna brona ze zgrzytem runęła w dół, odcinając wszelką drogę ucieczki - jej zęby musnęły go, aż Talię dźgnął ostry ból, wywołany jego lękiem, bo na żelazie osiadł kosmyk włosów wyrwanych z ogona. Skulony Kris leżał obok nieruchomego ciała Tantrisa. Przeżywał katusze, których przelękły się łzy i nie mógł zdobyć się nawet na płacz. Talia próbowała unieść się i ni to na czworakach, ni to
czołgając się, dowlokła się do niego. Przytuliła jego torturowane przez ból ciało, rozpaczliwie próbując pomyśleć o czymś, co mogłoby mu pomóc. Strzały przeszyły go tak, że wyglądał jak słomiany cel - ten cel jednak krwawił. To ciała jego i Tantrisa okazały się tarczą. Nawet w migotliwej poświacie płonących pochodni, tuląc go do siebie, widziała, jak na Bieli Heroldów z wolna wykwitają purpurowe plamy. Jej zmysły po omacku szukały tej uzdrawiającej siły, którą posługiwała się Kerithwyn. Nie była pewna, co z nią pocznie, gdy ją odnajdzie, jednak kierowało nią graniczące z szaleństwem pragnienie złagodzenia męczarni Krisa. Miała wrażenie, że wzbiera w niej jakaś fala, jak wtedy, gdy rozpacz zmusiła ją do przekroczenia granic własnych możliwości. Przestała być świadoma tego, co ją otacza. Nawet okrutny ból przeszywający jej bark musiał przed tym ustąpić. I nagle udało się znaleźć ujście dla wezbranych w niej sił... Rozwarła powieki i ich oczy spotkały się - Kris patrzył na nią jasnym, rozgorączkowanym spojrzeniem, wolnym od bólu, który teraz jedynie ona odczuwała. Udało się jej zasłonić go przed jego cierpieniem. Lecz Kris umierał. Wiedzieli o tym oboje. Rozejrzała się dookoła, spodziewając się ujrzeć otaczających ich żołnierzy. - Nie... - wykrztusił. Słysząc chrapliwy szept, skierowała swą uwagę ponownie na niego. - Oni... to jest labirynt. Umrę, zanim tutaj dobiegną. Zrozumiała. Dzięki swojemu darowi wiedział, że żołnierze muszą pokonać prawdziwy labirynt korytarzy i klatek schodowych, zanim zdołają dotrzeć do wyjścia, wiodącego na ten teren. Jednak Kris wiedział także, jak niewiele czasu mu pozostało. - Krisie... - Wzbierające łzy dusiły gardło i nie pozwalały jej powiedzieć nic więcej. - Nie, ptaszyno. Płacz nad sobą, mnie nie opłakuj. Po tych słowach niemal oszalała z żalu. - Nie boję się śmierci; z radością i chętnie wyruszę na poszukiwanie Przystani... O, gdybym tylko był pewny, że mój Towarzysz oczekuje tam na mnie... Jednak zostawić ciebie... Jakże mam ciebie zostawić sam na sam z mym brzemieniem i twoim? - Zakaszlał i krew pojawiła się w kącikach jego ust. Udało mu się jakoś unieść rękę i pogładzić Talię po policzku. Schowała twarz w jego dłoni i płakała. - To nie przystoi... opuszczać cię... Jednak ostrzeż ich, siostro-w-sercu. Ostrzeż ich jakoś. Ja nie mogę wypełnić mego zadania do końca. To należy do ciebie. Skinęła głową. Łzy zdławiły wszelkie słowa. - O, ptaszyno, kocham cię... - Widać było, że Kris próbował jeszcze coś dodać, jednak wstrząsnął nim kolejny spazm kaszlu. Ponownie uniósł oczy, lecz najwyraźniej już jej nie widział. Jego spojrzenie rozjaśniła radość, jakby na widok czegoś cudownego i niespodziewanego. - Tak...
jasno! Na mgnienie i Talię przeniknęła radość; radość i zachwyt, dziwne uczucie wieczności dotąd nigdy nie przeżyła czegoś takiego. Wtedy ciało Krisa przebiegł pojedynczy dreszcz i światełko życia zgasło w jego oczach; zwiotczał i w ramionach Talii pozostała jedynie łupina. Wtedy zjawili się żołnierze, wyrwali ciało Krisa z rąk Talii, i zabrali ją ze sobą. Odrętwiałej od żalu i cierpienia zabrakło sił, by się bronić.
ÓSMY Strażnicy nie okazali jej najmniejszej litości. Skrępowali jej ręce na plecach, kopiąc i szturchając, powlekli ją wzdłuż nie kończących się, kamiennych korytarzy i po nierównych stopniach. Kiedy chwiała się, kopnięciami stawiali ją na nogi; gdy mdlała, popychali, wymierzając siarczyste ciosy. Na koniec brutalnym pchnięciem przewrócili ją na środku pomieszczenia o nagich ścianach, zostawiając ją pod nadzorem trzech zwalistych okrutników, stworzeń bardziej podobnych do dzikich bestii niż do ludzi. Obdarli ja z odzienia do gołej skóry, obojętni na śmiertelny ból, o jaki przyprawiał ją zraniony bark, a potem dokonali bezwględnej rewizji i, uporawszy się z tym zadaniem, tak samo brutalnie i obojętnie, po kolei gwałcili ją. Wtedy jednak niemal nic już nie czuła, nieprzytomna od wstrząsu i odrętwiała z bólu. W jej stanie nie miało to większego znaczenia, ot, dodatkowa tortura. Nie była nawet w stanie skoncentrować się na tyle, by móc użyć swego daru do obrony. Kiedy raz próbowała słabego oporu, ten, który w danej chwili sycił swą chuć, po prostu grzmotnął jej głową o kamienną podłogę, tak mocno, że ledwie zdołała zachować przytomność. Kiedy skończyli, szarpnięciem za rękę postawili ją na nogi i rzucili na brudną podłogę ciemnicy o kamiennych ścianach, wrzucając za nią jej skrwawione ubranie. Ocknęła się pod wpływem zimna, które przeniknęło ją do szpiku kości i przyprawiło o dreszcze nie do opanowania, oraz obudziło ból w przebitym barku. Udało się jej podpełznąć do miejsca, gdzie leżało jej odzienie i przywdziać je na zmaltretowane ciało. Bark, którego, co nie dziwota, nikt nie opatrzył, krwawił obficie. Muszę... coś zrobić - zaświtało w jej zziębniętej i oczadziałej głowie - ... wyrwać to... pozbyć się tego. Nieco lepiej zaczęła zdawać sobie sprawę, co się z nią dzieje. Wydawało jej się, że przypomina sobie, iż strzały strażników miały groty w kształcie liścia. Dobrze zatem... Zacisnęła zęby, uchwyciła palcami obślizły od krwi ułamek brzechwy i pociągnęła. Wyszedł z rany, a ona na krótko straciła przytomność. Kiedy ciemność ustąpiła jej sprzed oczu, opatrzyła ranę podartą na strzępy koszulą, w nadziei, że to zatamuje upływ krwi. Selenay, Elspeth - musiała ostrzec królową. Myśl ta nie dawała jej spokoju, poganiała ją jak kłująca ostroga, doprowadzająca do utraty tchu i nawet wtedy nie dająca za wygraną. To przez wzgląd na nią musiała zachować przytomność i przeżyć. Choćby nawet pragnęła umrzeć. Skuliła się, zmuszając do pogrążenia w transie, na przekór cierpieniu, które torturowało jej ciało. Rozpacz powinna pomóc jej sięgnąć zmysłami granicy. Niestety, natknęła się na taką samą ścianę, jaką otoczony był umysł księcia Ancara. Jej
wezwanie odbiło się jak dziki ptak od żelaznych prętów klatki, w którym go zamknięto. W osłonie nie było żadnych pęknięć ani słabszych miejsc. Choć włożyła w to wszystkie siły, nie była w stanie myślą wysłać na zewnątrz wezwania. Poddała się, czując gorzki smak bólu oraz przygnębienie. Płakała, bezradnie skulona w ciemnej celi. Nie wiadomo, ile czasu upłynęło do chwili, gdy ocknęła się, wyrwana przez jakiś niezwykły dźwięk z koszmaru, w jaki splotły się ból, rozpacz i żal. Zamieniła się w słuch. Okazało się, że ktoś mówi do niej szeptem. - Heroldzie! Heroldzie! - Głos wydał się jej jakby znajomy. - Heroldzie! - rozległo się z niewielkiego otworu w sklepieniu. Dotarła w jego pobliże na kolanach i położyła się na brudnej posadzce, nie wierząc, by roztrzęsione nogi ją utrzymały. Musiała odkaszlnąć kilkakrotnie, zanim mogła się odezwać. - Tutaj, jestem. - Pani, to ja, Evan... Evan, kupiec z Zachodnich Rogatek w Valdemarze. Ten, z którym dzień temu rozmawiałaś. Kiedy go ostrożnie badała, korzystając ze swego daru, przemknęła jej myśl, czy to nie jest pułapka: Bogowie... jeśli tak jest... lecz cóż mam do stracenia? O Pani, błagam. Niemal zemdlała z ulgi, kiedy jej dar potwierdził, iż istotnie jest to ten sam człowiek. - Bogowie... Evanie... Evanie, obyś był błogosławiony przez Panią... - Przełknęła słowa cisnące się na usta, starając się opanować. - Gdzie jesteś? - Na zewnątrz murów, w suchej fosie. Moi znajomi pracują w pałacu, a jeden gwardzista wskazał mi, gdzie znajduje się ten otwór doprowadzający powietrze. Przybyłem po tobie, późnym wieczorem... Popijaliśmy z pewnym gwardzistą, gdy wybuchł tumult i ozwały się jęki. Szepnęli mi słówko o tym, co się wydarzyło, lecz ostrzegli, bym trzymał język za zębami, jeśli chcę z tego wyjść cało. Nie są to źli ludzie, ale przestraszeni, heroldzie, bardzo przestraszeni. Książę nie kryje się z tym, że ma złych magów na swe usługi oraz całą armię, która słucha wyłącznie jego rozkazów. ... o, gdybym rozkazała Krisowi inaczej... żyłby teraz... - pomyślała - Później powiedzieli mi, że zostałaś pochwycona... Ja... ja nie mogłem odejść, nie spróbowawszy ci pomóc. Przekupiłem strażnika, by dowiedzieć się, do którego lochu zostałaś wtrącona. Pani... - Najwyraźniej szukał słów. - Pani, twój przyjaciel nie żyje. - Tak... wiem. - Pochyliła głowę, nie próbując powstrzymywać łez, które ponownie napłynęły jej do oczu. Na długo zapadło milczenie. - Pani, ocaliłaś mi życie, wciąż jestem ci za to dłużny. Czy można ci jakoś pomóc? Książę zamierza zachować cię przy życiu. Powiedziano mi, że ma wobec ciebie jakieś plany. Poczuła przypływ otuchy. - Czy możesz pomóc mi w ucieczce? Lecz natychmiast nadzieja ją opuściła.
- Nie, pani - powiedział smutno. - Trzeba by całej armii. Chętnie bym spróbował, ale w ten sposób nie pomógłbym tobie. Siedziałabyś w lochu, tak jak teraz, a ja byłbym martwy. Kilka pomysłów zaświtało jej w głowie. Został tylko jeden. - Czy te otwory zbiegają prosto w dół? Czy mógłbyś opuścić coś do mnie i wyciągnąć na górę? - Jeśliby było to coś małego, tak, pani - z łatwością. Mój przewodnik rzekł mi, że biegną prosto, i nie ma w nich żadnych przeszkód. - Czy możesz znaleźć dwie strzały, o ile możliwości o ciężkich piórach... i... - Głos odmówił jej posłuszeństwa, lecz zmusiła się, by mówić dalej. - I z dziesięć hitów argonelu? - Czy jesteś ranna, pani? Istnieją bezpieczniejsze sposoby łagodzenia bólu od argonelu. O pani, tyle tego... - Nie spieraj się ze mną. Mam swoje powody, muszę mieć argonel. Czy możesz to zrobić? - W ciągu godziny, pani. Kiedy odchodził, rozległ się cichy szelest. Oparła się o kamienną ścianę, próbując uśmierzyć ból barku i pulsowanie w lędźwiach sposobami, których ją nauczono w kolegium. Nie chciała łudzić się, że kupiec dotrzyma obietnicy, starała się czekać beznamiętnie, odsunąwszy od siebie wszelkie emocje, w stanie zbliżonym do odrętwienia. Wciąż jeszcze panowały ciemności, gdy usłyszała skrobanie i dobiegł do niej głos kupca. - Pani, przyniosłem to, o co prosiłaś. Opuszczam teraz na dół. Przylgnęła do ściany i stanęła na nogi. Zdrową ręką sięgnęła po zawiniątko zwieszające się ze sklepienia. Miała wrażenie, że przy tym ruchu rozdzierają się jej pokaleczone mięśnie. - Flaszeczka jest pełna i jest w niej czternaście łutów. - Oby Pan Światła i Jasna Pani zawsze czuwali nad tobą, przyjacielu, nad wszystkimi z twego rodu i nad twym rzemiosłem... - wyrzuciła z siebie gorączkowo, unosząc wieczko na tyle, by poczuć słodko-kwaśny zapach argonelu. Flaszeczka była pełna. - Nie zwijaj jeszcze sznura, za chwilę wyciągniesz coś na górę i proszę cię o jeszcze jedną przysługę... która całkowicie uwolni cię od zaciągniętego u mnie długu. - Jestem na twoje rozkazy - odpowiedział po prostu. Odłamała grot, przydeptując stopą pierwszą strzałę. Pozwoliła płynąć swobodnie łzom, gdy jej lotki układała we wzór Krisa, myśląc z wdzięcznością o tych, którzy nauczyli ją robić to nawet po ciemku, choć nie poszło jej to tak łatwo, zważywszy, że doskonale pamiętała jeszcze chwile spędzone razem z nim na wspólnej nauce. Strzała pozbawiona grotu na znak śmierci herolda. Przyszedł czas na drugą najważniejszą część wiadomości. Złamała drugą strzałę i ułożyła z piór swój osobisty znak i kod, że nie należy podejmować żadnej próby przyjścia z odsieczą. Oderwała strzępy rękawa koszuli, związała strzały w zwarte zawiniątko i przywiązała je do sznura wiszącego z otworu w sklepieniu.
- Ciągnij. Tobołek zabłysnął na tle kamieni i zniknął. - A teraz słuchaj uważnie. Chcę, byś oddalił się stąd jeszcze przed świtem, zanim książę postara się odciąć miasto od świata. Musisz wydostać się poza miejskie bramy. - Nocnej furty pilnuje strażnik, którego mogę przekupić. o
- Dobrze. Tuż za zasięgiem
placówki strażniczej przy głównym gościńcu, zaczynającym się u Bramy Triumfu, stoi świątynia bożka opiekującego się podróżnymi. - Znam to miejsce. - Mój koń odnajdzie tam ciebie. - Przeklęty mag nie był w stanie przeciąć więzi, która łączyła ją z Rolanem! - Zawieś to zawiniątko na jego szyi, takie jakie jest, nic nie zmieniaj, a potem postępuj według własnego planu, który uznasz za rozsądny. Na twoim miejscu jednak, uciekłabym do granicy i szukała schronienia w Valdemarze, tam powinno być bezpiecznie. - O, pani... koń? Przypomniała sobie wtedy, że Evan jako Hardoraeńczyk nie mógł wiedzieć, iż Towarzysze wcale nie były końmi. - On jest czymś więcej. Myśl o nim jak o przyjacielskim duchu. Zaniesie moim rodakom wiadomość. Czy zrobisz to dla mnie? Evan o mało sam by się rozpłakał. - Czy nic więcej nie mogę zrobić? - Jeśli zrobisz tylko to, osiągniesz więcej, niż śmiałabym marzyć. Przyjmij moją ogromną wdzięczność i moje błogosławieństwo. A teraz odejdź, proszę. Szybko. Nic więcej nie powiedział. Usłyszała odgłos skrzypnięcia świadczący, że odszedł. Wybiegła zmysłami na poszukiwanie Rolana. Łączyła ich więź tak głęboka, że mag nie domyślał się nawet jej istnienia. Pomimo zalewających ją na zmianę fal bólu i słabości, grożącej omdleniem, udało jej się utrzymać przytomność tak długo, by się całkowicie upewnić, że Rolan odebrał jej zawiniątko z rąk kupca. Rolanowi nie trzeba było mówić, co ma zrobić. Odbierała go coraz słabiej, w miarę jak traciła siły i krew, a on coraz bardziej się oddalał, mknąc ku granicy. Zniknął z jej myśli o świtaniu. Miała jeszcze tylko dwie rzeczy do zrobienia, a potem będzie mogła dać upust swemu nieszczęściu, bólowi i żalowi. Najpierw buteleczka. Kupiec nie bez powodu obawiał się argonelu. Był to bardzo kapryśny środek. Czasami zabić mogła nawet normalna dawka jednego łutu, jednak uzdrowiciele korzystali z niego, gdy musieli położyć kres cierpieniu tych, którym nie byli już w stanie pomóc. Jego zaletą było to, iż bez względu na wielkość dawki, nie miał żadnych ubocznych działań, jak w przypadku innych środków - ot, sprowadzał spokojny sen. Jeden łut mógł zabić, po czternastu śmierć była
nieunikniona. Odłamanym od strzały grotem Talia wyskrobała w podłożu - pod stertą zetlałej słomy, która miała służyć jej za posłanie - dołek na tyle głęboki, by zmieścić w nim buteleczkę. Alessandar nie należał do grona monarchów skorych do wtrącania ludzi do lochów i z łaski bogów podłoże okazało się ubitą ziemią, a nie ciosanym kamieniem. Jeden z kątów lochu, w którym był wykopany dół, przeznaczono na wychodek. Za wcześnie było jeszcze na zażycie lekarstwa, Talia nie miała zamiaru robić tego, póki nie upewni się, że jej królowa odebrała ostrzeżenie. - Wkrótce... Jasna Pani... Oby doszło do tego wkrótce. Wyżłobiła drugi dołek, a potem trzeci, i ukryła w nich groty: oderwany od strzały oraz wyszarpnięty z rany w barku. Jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności odnajdą flaszeczkę, będzie miała jeszcze szansę przeciąć sobie żyły jednym albo drugim. W jej barku ponownie rozgorzał ból, znów puściła się krew. W niewielkim otworze w sklepieniu zamajaczyło szare światełko. Mogła wreszcie paść na łoże i pogrążyć się w żałobie. Kiedy w końcu wyczerpanie i utrata krwi odebrały Talii przytomność, łzy bólu i żalu wciąż jeszcze spływały po jej policzkach. Ocknąwszy się, ujrzała punkcik słonecznego światła na klepisku, reszta lochu zdawała się tonąć w czarnych jak smoła ciemnościach. Skrzywiła się z bólu, zdezorientowana, kiedy drzwi ciemnicy szczęknęły i otworzyły się. Ujrzała zbliżającego się do niej jednego z nadzorców więziennych. Jego twarz wykrzywiał okrutny uśmiech. Idąc rozwiązywał pas przytrzymujący bryczesy. W mgnieniu oka owładnęła nią chęć skulenia się z krzykiem i odsunięcia jak najdalej od niego, lecz nagle poczuła, że ogarnia ją zimny, zabójczy gniew - dotarła do granicy wytrzymałości. Zebrała w jedno własne cierpienie męki konającego Krisa - które wciąż jeszcze dręczyły ją jak nie zabliźniona rana - doznane krzywdy oraz nienawiść i wcisnęła do bezbronnego mózgu niczego nie spodziewającego się oprawcy. Po krótkiej chwili zabrakło jej sił, jednak to wystarczyło. Nadzorca otworzył usta w niemym okrzyku przerażenia i uciekł do drzwi. Uderzył w nie dziko z taką siłą, że niemal legł bez czucia, lecz zdołał zatrzasnąć wrota za sobą, zasuwając skobel. Talia nie dosłyszała, co bełkotał ogarnięty paniką do swych kamratów zebranych po drugiej stronie. Leżała bezwładnie na słomianym posłaniu, lecz wiedziała, że żaden nie odważy się jej więcej napastować, nie mając maga u boku. To zaś było raczej niemożliwe, bo mag, zajęty ochroną księcia oraz uniemożliwianiem jej przesyłania myśli, nie mógł ochraniać szukających przyjemności służących. Później wsunęli jej do lochu kubeł wody i misę z jakimiś pomyjami. Nie zwróciła uwagi na
jedzenie, lecz chciwie piła nieświeżą, zalatującą stęchlizną wodę. Okrutne pragnienie uzmysłowiło jej, że jednocześnie trawi ją nieznośna gorączka i chłodzi ziąb. Ostrożnie dotknęła skóry naokoło rany - była gorąca, sucha i opuchnięta. Dowlokła się do kąta, w którym wykopano dół na wychodek. Powtarzała sobie, że powinna się cieszyć, iż żołądek i trzewia miała puste. Niewielka to była pociecha. Przyciągnęła kubeł, stawiając go tak, by znajdował się w zasięgu ręki, i usiadła, opierając się plecami o kamienną ścianę, na wypadek gdyby ktoś próbował ją zaskoczyć. Gdy nadejdą mary wywołane gorączką i rozpoczną się halucynacje, będzie na nie przygotowana. Ataki nie przychodziły regularnie. Kiedy mogła jako tako zebrać myśli, starała się jak najlepiej zatroszczyć o siebie; gdy górę brała gorączka - przetrwać. Dręczyły ją potworne wizje rzezi w komnacie biesiadnej. Ofiary paradowały, okazując jej swe śmiertelne rany i zadając nieme pytanie, dlaczego ich nie ostrzegła. Na próżno tłumaczyła, że o niczym nie wiedziała. Stłoczeni dookoła niej, podtykając okaleczone kończyny, dusili ją... Bestialscy nadzorcy więzienni mnożyli się w hordy i wykorzystywali jej ciało, wykorzystywali, wykorzystywali bez końca... Nagle pojawił się Kris. W pierwszej chwili myślała, iż będzie to kolejny koszmar, jednak okazało się, że nie. Kris był cały, zdrowy, nawet szczęśliwy. Póki jej nie zobaczył. Wtedy, ku jej zmartwieniu, zaczął płakać, obwiniając siebie za to, jaki los ją spotkał. Starała się nadrabiać miną, jednak kiedy poruszyła się, przeszył ją tak ogromny ból, że wszelkie próby opanowania się wzięły w łeb. Kris w jednej chwili zapomniał o własnym strapieniu i pośpiesznie ukląkł obok niej. W tajemniczy sposób ukoił nieco jej ból, mówił do niej słowa pociechy, skropił rozpalone od gorączki czoło chłodną wodą. Kiedy jęknęła mimowolnie, gdy poruszyła się i ból przeszył jej bark, zapłakał ponownie nad własną bezradnością, wymyślając sobie, że ją opuścił. Gdy ponownie pojawiły się owe potworne koszmary, przepędził je. Talia, ocknąwszy się, odnalazła obok kubła strzęp oderwany od własnego rękawa, wciąż jeszcze wilgotny. Zastanowiwszy się nad tą zagadką, doszła do wniosku, że sama go tam zostawiła, a sny były jedynie próbą rozumnego umotywowania tego. Czując zbliżające się ponownie delirium, próbowała sobie wmówić, że trudno jest liczyć, iż Kris znów pojawi się w jej snach. Jednak stało się inaczej. Kris nieustępliwie bronił ją przed odrażającymi marami, przez cały czas starając się dodać jej odwagi. W końcu Talia poddała się i przestała nawet udawać, że tli się w niej jeszcze odrobina nadziei, i opowiedziała Krisowi o argonelu.
- Nie, ptaszyno - powiedział, kręcąc zdecydowanie głową. - Twój czas jeszcze nie nadszedł. - Ale... - Zaufaj mi. Zaufaj mi, kochana. Wszystko skończy się dobrze. Tylko się nie poddawaj... Kiedy wracała jej świadomość, Kris wtopił się w skałę. To ją zaintrygowało. Dlaczego w jej własnych snach wywołanych gorączką, Kris stara się ją przekonać, by pozostała przy życiu, skoro ona marzy jedynie o tym, by wyrwać się na wolność? Jednak przez większość czasu tylko cierpiała, cierpliwie oczekując na jakiś znak, że jej posłaniec bezpiecznie dotarł do Selenay. Królowa w otoczeniu orszaku powinna dotrzeć do granicy mniej więcej dwa dni po tym, jak Talia wraz z Krisem przekroczyli bramę wjazdową pałacu Alessandara. Powinni byli spodziewać się Krisa trzy, cztery dni po swoim przybyciu - a więc jakiś tydzień od chwili wtrącenia jej do tej ciemnicy. Przy odrobinie szczęścia i przychylności Pani, Rolanowi droga powinna zająć mniej więcej tyle samo czasu. Talia dokonywała obrachunków w pamięci. Zatem jej Towarzysz stanie przed królową w jakieś sześć do dziesięciu dni, założywszy, że porusza się najszybszym galopem; sześć, jeśliby mógł pędzić głównymi gościńcami; dziesięć, jeśli musiałby kryć się i kluczyć. Kiedy pod koniec trzeciego dnia po raz pierwszy zjawiła się Hulda, Talia początkowo sądziła, że to jest kolejna halucynacja. Gdyby nie charakterystyczna ostrość rysów i dziwne szarofioletowe oczy, Talia nie rozpoznałaby jej. Hulda miała na sobie lubieżnie rozciętą suknię z aksamitu, w tak głębokim odcieniu czerwieni, że aż niemal czarną. Szyję i ręce kobiety zdobiły klejnoty, włosy upinała ozdobna siateczka. Jednak najbardziej zadziwiające było to, że zdawała się niewiele starsza od Talii. Stała, wpatrując się w ciemność, to tu, to tam szybkim spojrzeniem omiatając celę. Na jej wargi wypłynął okrutny uśmiech, gdy w końcu dostrzegła Talię, skuloną przy ścianie. Drgnęła. Dziwnym, posuwistym krokiem zbliżyła się i stanęła nad dziewczyną, patrząc szyderczo zwężonymi oczyma. Szturchnęła więźniarkę delikatnym pantofelkiem. Talia skurczyła się i jęknęła z bólu. Serce skoczyło jej do gardła, gdy ujrzała, że Hulda wciąż nad nią stoi - kobieta z krwi i kości, a nie senna mara. Widząc rozszerzone zdumieniem oczy Talii, Hulda uśmiechnęła się. - Pamiętasz mnie? Jakie to wzruszające! Nie śmiałam się łudzić, że zachowasz jakiekolwiek wspomnienia po ukochanej opiekunce małej Elspeth. Cofnęła się o kilka stóp i zamarła w sztucznej pozie, oświetlona wnikającym przez otwór w sklepieniu światłem. - Oto, jak nisko upadł mocarny herold! Ucieszyłby ciebie widok mnie upadłej tak nisko,
prawda? Lecz mnie niełatwo jest schwycić, heroldku. Wcale nie tak łatwo jak ciebie. - Kim... kim ty jesteś? - Słowa wymknęły się z ust Talii niemalże wbrew jej woli. - Ja? Prócz opiekowania się dziećmi, rozumiem, że to masz na myśli? - Roześmiała się. Ha, magiem! Przypuszczam, że tak właśnie byś mnie nazwała. Czy naprawdę wydawało ci się, iż heroldowie jedyni w całym świecie potrafią się posługiwać magią? O nie, heroldku, to bardzo, bardzo dalekie od tego, jak się rzeczy mają. Rozległ się jej śmiech. Hulda wybiegła z celi, zamaszyście zatrzaskując za sobą wrota. Talia z trudem zebrała myśli. Ależ - o Panie i Pani! - to oznacza, że gra idzie o znacznie wyższą stawkę, niż mogło jej się przyśnić. Tak niezwykle młodo wyglądająca Hulda, utrzymująca, że jest magiem, choć nie posiadała ani śladu daru - czego Talia była pewna - do tego mag, który osłaniał Ancara i uniemożliwiał jej myślom rozmowę z innymi heroldami - o bogowie, miejcie Valdemar w swojej pieczy! Znaczyło to, że starożytna, prawdziwa magia - a nie ledwie myślmagia heroldów - odrodziła się na świecie i znalazła w rękach wrogów Valdemaru. Hulda prowadziła - musiała prowadzić - znacznie bardziej tajemniczą rozgrywkę, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, i to od dawien dawna. Ale w jakim celu? Hulda znów pojawiła się w lochu, tym razem już po zmroku, przynosząc jakieś czarodziejskie światełko, zamknięte w dziwacznej, zamglonej kuli lśniącej czerwonym, migotliwym i pulsującym blaskiem. Kula szybowała w ślad za nią w powietrzu, krążąc tuż nad jej barkiem i wypełniając każdy zakamarek celi niesamowitą, czerwonawą poświatą. Tym razem Talia była jako tako przygotowana. Właśnie minął kolejny atak gorączki i choć była lekko oszołomiona, mogła jasno myśleć. Udało jej się zepchnąć niechęć i poczucie bezradności w szare zakamarki mózgu. Miała nadzieję, że los się do niej uśmiechnie i będzie mogła odpłacić swym dręczycielom pięknym za nadobne. Domyśliła się, że Huldę otacza osłona taka sama jak księcia Ancara, jednak mimo wszystko nie omieszkała tego sprawdzić. Miała rację. Miast robić cokolwiek, starała się tak rozłożyć ciężar ciała, by móc w mgnieniu oka zerwać się na nogi. Hulda uśmiechnęła się szyderczo. Talia zgromiła ją wzrokiem. - Mogłabyś wstać, by mnie powitać - zakpiła Hulda. - Nie? Doskonale, nie będę o to prosić. Wkrótce zatańczysz, jak ci moje małe książątko zagra, a może już król? Przypuszczam, że tak powinnam była powiedzieć. Czy zupełnie nie ciekawi cię, jak i dlaczego znalazłam się tutaj? - Coś mi mówi, że tak czy siak powiesz mi o tym - gorzko odpowiedziała Talia. - Co za hart ducha! Nie mylisz się. O, przez lata całe poszukiwałam dziecięcia takiego jak Ancar - wysokiego rodu, który skory byłby przyjąć to, czego chciałam go nauczyć. Nagle
natknęłam się na niego. Nie minął rok, a wiedziałam, że nie dość mu będzie tylko jednego państwa. A więc uczyłam go tak, by mógł się beze mnie obejść przez jakiś czas, a sama poświęciłam się wyszukaniu dla niego odpowiedniej połowicy. Wydawało się, że droga Elspeth nadaje się doskonale... - Przerwała, wzdychając teatralnie. - O? - Posiadasz niezwykły talent, heroldzie - tomy spisywać o znaczeniu tak samotnej sylaby! Tak, droga Elspeth wydawała się doskonała - pochodziła z długiej lini magicznie utalentowanych i miała takiego ojca! Spiskował przeciw własnej żonie! Cudowny! - Jeśli starasz się przekonać mnie, że skłonność do zdrady jest dziedziczna, rzucasz słowa na wiatr. Hulda wybuchnęła śmiechem. - Znakomicie, postaram się mówić zwięźlej. Chciałam Elspeth właściwie wyszkolić. Ukoronowaniem mego dzieła miało być przymierze z Ancarem. Wydedukowałaś właściwie: podszyłam się pod prawdziwą Huldę. Wszystko zmierzało do szczęśliwego końca, póki ty nie pomieszałaś mi szyków! - Tym razem posłała Talii jadowite spojrzenie. - Na szczęście zostałam ostrzeżona i powróciłam do mego uwielbianego księcia. Kiedy dorósł na tyle, by brać udział w układaniu planów, wspólnie uknuliśmy sprytną intrygę. Niespokojnym krokiem zaczęła krążyć po lochu, zmiatając fałdami swej krwistoczerwonej sukni pył z klepiska, i nie zwracając na to wcale uwagi. - Co w tym jest? - Talia rzuciła pytanie w kierunku sklepienia. - Co takiego w naturze przyszłych tyranów zmusza ich do wyrażania się i zachowywania w stylu trzeciorzędnych błaznów z kiepsko napisanych sztuk? Hulda raptownie obróciła się na pięcie i spojrzała na nią groźnie, kurcząc mimowolnie palce, jakby chciała zacisnąć je dookoła szyi więźnia. Talia przygotowała się, mając nadzieję, że kobieta-mag zrobi coś takiego. Owszem, była słaba jak mucha, jednak Alberich nauczył ją kilku sztuczek... - Czy nie masz nic innego do roboty, jak wygłaszać przechwałki o swoich domniemanych triumfach przed zniewolonym słuchaczem? - urągała Talia. Twarz Huldy pociemniała z gniewu, jednak, ku rozczarowaniu Talii, kobieta zdołała się opanować. Powoli wyprostowała się i wygładzając fałdy sukni, starała się stłumić wściekłość. - Ty masz być częścią jego planu; nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę - dodała gwałtownie. - Ancar chciał pochwycić żywcem was oboje, jednak ty sama też wystarczysz. Udamy się wspólnie do granicy i tam zaczekamy na twą królową, która zobaczy cię u naszego boku. A wtedy... - Chyba nie myślisz poważnie, że wciągniecie mnie do współpracy, prawda? - Nie będziesz miała wyboru. Tak jak sługa mego księcia potrafi przeszkodzić ci w
przesłaniu twych słabych wiadomości, tak ja mogę zawładnąć twym ciałem, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę kiepski stan, w jakim się w tej chwili znajdujesz. - Spróbuj zatem. - O, nie, heroldku. Mam takich pomocników, że nie możesz łudzić się nawet, iż stawisz im czoło. Na pewno mi się uda. Roześmiała się i zamiatając suknią podłogę, wyszła, a wraz z nią opuściło celę magiczne światło. Nadzieje Talii się spełniły. W dziesiątym dniu od jej uwięzienia wrota do celi otworzyły się i stanął przed nią książę Ancar z Huldą i nie odstępującym go na krok magiem. Była to akurat jedna z chwil pomiędzy kolejnymi atakami delirium, kiedy Talia mogła jasno myśleć. Zastanawiała się, czy zmierzyć się z nimi na stojąco, jednak doszła do wniosku, że nie starczy jej sił. Przywitała ich więc pogardliwym spojrzeniem. - Moi sygnaliści dali znać, że królowa Valdemaru zawróciła przed granicą - powiedział Ancar, wlepiając w nią bazyliszkowate oczy. - I dodali jeszcze, że gromadzi swą armię. Heroldzie, udało ci się jakoś ostrzec ich - jak? Nie ulękła się jego wzroku. - Jeśli jesteście tacy potężni - rzuciła pogardliwie - dlaczego nie odczytacie, co kryje się w moich myślach? Twarz Ancara zapałała gniewem. - Bądźcie przeklęci, wy, heroldowie, i wasze bariery... - wypluł, zanim Hulda zdążyła go uciszyć. Talia patrzyła na niego zdumiona. - O Najbielsza Pani... On nie potrafi czytać w mych myślach... Nikt z nich nie potrafi odczytać myśli żadnego herolda... Nic dziwnego, że niemal pochwyciliśmy Huldę, zanim... - Przebiegł ją dreszcz podniecenia, ale szybko zamarł. Zdobyta wiadomość była bezcenna, a zarazem bezużyteczna. Nie będą mogli wydobyć prawdy bezpośrednio gmerając jej w myślach, ani nie będą wiedzieć, czy kłamie, i kiedy. A więc do dzieła: powie im prawdę, w którą nigdy nie uwierzą. Elspeth twierdziła, że Hulda nie mogła pojąć, iż Towarzysze są czymś więcej niż tylko doskonale ułożonymi zwierzętami. Była przekonana, że to heroldowie dokonują Wyboru, a nie Towarzysze. - Mój koń - przerwała długie milczenie - mój koń uciekł, by ich przestrzec. W odpowiedzi Ancar rozciągnął usta w uśmiechu, który niczym lód ściął krew w jej żyłach. - Wytwór wyobraźni, tuszę. Powinnaś zostać bardem. Przyjmij do wiadomości, że to tylko wszystko opóźni. Zmierzam do celu od wielu lat, z łatwością mogę uwzględnić niewielką zwłokę. Odwrócił się do Huldy i musnął wargami jej włosy. - Czyż nie tak, droga opiekunko? - Z łatwością, mój książę. Jesteś najbystrzejszym z uczniów. - Uczniem, który przerósł mistrza, czyż nie?
- Nie we wszystkim jeszcze, mój ukochany. - Być może zainteresuje cię to, że wiem o twej zwadzie z młodą następczynią tronu, heroldku. Można by pomyśleć, że to ją strapiło, a teraz chce jak najszybciej się z tobą spotkać i wszystko naprawić, tak twierdzi ten, od którego otrzymuję nowiny. Szkoda, że nie dojdzie do tego. Takie spotkanie byłoby nawet zabawne - z tobą powolną mej opiekunce. Talia chciała zachować obojętność, jednak nie udało się jej to do końca. Zagryzła wargę. - Nuże, powiedz jej, od kogo o wszystkim wiemy. - Hulda mruknęła Ancarowi do ucha. - Od nikogo innego, jak od godnego zaufania Orthallena. Hola, nie dziwi cię to? Jakież do denerwujące. To Hulda go przejrzała. Odkryła, że od dawien dawna skrycie działa przeciw heroldom i królowi, do tego tak sprytnie, iż nikt nie domyślił się, kto mógł prowadzić tę grę. - Niektórzy domyślili się tego. - Doprawdy? - Hulda odęła wargi. - Jestem rozczarowana. Jednak czy doszli powodu? Ancar przyobiecał mu tron, którego Orthallen pożąda od bardzo dawna, rozumiesz teraz? Myślał już, że mu się udało go zdobyć, gdy opłacił zabójców, by zabili ojca Selenay w bitwie. Jednak wtedy na jego drodze stanęła Selenay i heroldowie, którzy z uporem chronili ją, stojąc u jej boku. Postanowił najpierw ich się pozbyć. Jaka szkoda, że prześladował go taki pech! Niezmiernie dziwiło go, że wciąż wyślizgujesz się z zastawianych przez niego sideł. Jeszcze bardziej będzie zdziwiony, gdy Ancar poczęstuje go sztyletem, miast wręczyć przyobiecaną koronę. Jednak rozczarowuje mnie to, iż przejrzałaś na wskroś jego perfidną przebiegłość. - Biedactwo, dwa razy rozczarowana w ciągu jednego dnia. - Ancar skierował spojrzenie swych zimnych oczu na Talię. - Ha, skoro już raz zepsułaś mi przyjemność, nie możesz mnie winić, że skorzystam z twej obecność, by sprawić sobie inną, prawda? Być może będzie to nawet zadośćuczynieniem za rozrywki, które ominęły mą opiekunkę. - Trzymaj się jednak na baczności przed tą dziewką, mój panie królu - ostrzegła Hulda. Ona nie jest bezbronna, nawet w takiej sytuacji. Twój sługa nie może sobie pozwolić na osłabienie bariery nawet na ułamek chwili. Ancar uśmiechnął się ponownie. - Kiepskie są na to widoki, moja kochana. On wie, jaka spotkałaby go kara, jeśliby nie utrzymał jej w pułapce własnego umysłu. Jeśli osłabnie, moje serce, należy do ciebie. Huldę przebiegł rozkoszny dreszcz, kiedy Ancar wezwał zwalistych strażników, którzy dotąd stali za jego plecami. Pochwycili Talię i postawili na nogi, wykręcając jej ręce na plecy. Udręka wstrząsnęła jej ciałem, gdy rana otwarła się ponownie, jednak zacisnęła zęby i cierpiała w milczeniu. - A do tego uparta! Heroldzie, dostarczysz mi przyjemności nie lada. O, jakież to będzie zabawne!
Odwrócił się i poszedł przodem, mając tuż za plecami maga i Huldę oraz prowadzących Talię strażników. Przeszli długim korytarzem, przesiąkniętym wonią wilgoci i pleśni, by dotrzeć do znajdujących się na końcu niego drzwi, spoza których dochodził zapach krwi. Przykuli ją do zimnej, kamiennej ściany, z rękami nad głową, sprawiając jej ból niemal nie do zniesienia. - Uważam siebie za artystę - powiedział Ancar. - Zaiste doza artyzmu potrzebna jest, by zadać jak największy ból, nie wyrządzając nieodwracalnych szkód, ani nie doprowadzając do śmierci ofiary. - Wyjął smukły żelazny pręt z ognia i zamyślony wpatrzył się w jego rozżarzony koniec. - Ileż fascynujących rzeczy można uczynić na przykład tym narzędziem. Talia przypomniała sobie - mając wrażenie, że było to stulecia temu - jak Alberich opowiadał małej grupce uczniów ostatniego roku o pewnych najmniej przyjemnych stronach posady herolda. - Nie możemy - powiedział Alberich owego popołudnia z zamierzchłej przeszłości wykluczyć tego, że przyjdzie nam znosić tortury. Bez względu na to, co snują w opowieściach, ból może złamać każdego. Istnieją ćwiczenia umysłu, które pomagają w ucieczce od niego, jednak nie mogą one nas zabezpieczyć przed wszystkim, co człowiek jest w stanie wykoncypować. Jedyne, co wam mogę doradzić, to to, że w sytuacji bez wyjścia należy kłamać - tak często i twórczo, by oprawcy nie mogli dojść do prawdy, nawet kiedy ją usłyszą. Gdyż zawsze nadejdzie czas, że powiecie im prawdę - nie uda się wam przed tym uchronić. Jednak do tego czasu, mam nadzieję, prawda tonąć będzie w zbyt mętnych wodach, by można ją było w nich dostrzec... Ancar nie miał ochoty dowiadywać się od niej czegokolwiek, bo jego ciekawość skwapliwie zaspokajał Orthallen. Pragnął jedynie zadać jej ból. Niech ją licho, jeśli pozwoli mu zbyt łatwo osiągnąć cel. Tak więc “fascynującym narzędziem” nie udało się Ancarowi zmusić ją do jęku, i książę był rozczarowany. Przystąpił zatem do wymyślniejszych tortur, do czego potrzebne mu były skomplikowane przyrządy. Obsługiwał je samodzielnie, długimi rękami gładził poplamione krwią pasy i okrutny metal, wyjaśniając szczegółowo, jakiej torturze podda jej bezbronne ciało. Talia uczyniła wszystko, by utrzymać zmysłowe osłony, schować się przed bólem i otaczającym ją światem poza mury, którymi nauczyła się otaczać tak dawno temu. Jednak w miarę jak Ancar poddawał ją coraz to nowym męczarniom, stopniowo mur ten począł kruszeć. Przeżywane przez Ancara, Huldę i bezimiennego maga doznania, docierając do niej, zaczęły przyprawiać ją o mdłości. Mocna seksualna przyjemność, jaką sprawiało Ancarowi zadawanie bólu, gorsza była od cielesnego gwałtu; straszliwy ból uniemożliwiał jej odsuniecie tego od siebie. Perwersyjne doznania Huldy były równie wstrętne. Bo w istocie oboje, torturując ją, ulegali niebotycznym, erotycznym uniesieniom. O włos, a zdarliby odzienie ze swych grzbietów i na miejscu
zaspokoili trawiącą ich chuć. Dwukrotnie próbowała zwrócić swą udrękę przeciw Ancarowi, lecz mag za każdym razem osłonił jego zmysły. I jemu ta scena sprawiała niemal taką samą przyjemność co Ancarowi i jego “drogiej opiekunce”. Talia z przyjemnością - póki jeszcze mogła o czymś takim myśleć - zmiotłaby całą tę trójkę. Nadeszła chwila, kiedy była w stanie jedynie krzyczeć. A kiedy zmiażdżono jej stopę, już nawet na to zdobyć się nie mogła. Gdy zawiódł ją głos, na powrót zawlekli ją i wrzucili do lochu. Nie reagując na tortury, odbierała księciu połowę przyjemności. Stanął nad nią, by sycić wzrok bezwolnym, rozciągniętym na słomie ciałem. - A wiec, dziecino, musisz wypocząć i odzyskać nieco sił, byśmy mogli się pobawić ponownie - zanucił pod nosem. - Może znuży mnie to wkrótce, a może nie. To bez znaczenia. Pomyśl o dniu jutrzejszym, i pomyśl o tym: kiedy mi się znudzisz, znajdę coś dla ciebie. Najpierw dostarczysz przyjemności mym ludziom, nie zwrócą uwagi, że już nie będziesz tak piękna jak kiedyś. Dla niektórych twój wygląd będzie równie podniecający jak dla mnie, moja droga. A potem zostaniesz moim wysłannikiem. Jak zachowa się twoja królowa, kiedy jej ukochany herold zostanie jej oddany po kawałeczku? Roześmiał się i wyszedł razem z trzymającą się jego boku Huldą, pieszcząc już w drzwiach jedną jej pierś, nim jeszcze rozległ się głuchy dźwięk zatrzaskiwanych drzwi celi. Talia ostatkiem woli zmusiła się, by nie ruszyć się z miejsca aż do zmroku, czekając, by zrobiło się na tyle ciemno, że nikt nie będzie mógł zobaczyć, co robi. Przetoczyła się na bok, odsunęła słomę i odkryła miejsce, gdzie zagrzebała bezcenną flaszeczkę argonelu. Jedynie myśl, że ją ma, dodawała jej otuchy przez cały ten dzień. Modliła się, by nie przeszukali celi i nie odnaleźli lekarstwa. Nie zrobili tego. Zmusiła swój umysł do kontrolowania nawet najdrobniejszego ruchu, wiedząc, że inaczej nigdy nie dopnie celu. Jej palce były opuchnięte i zupełnie bezużyteczne, jednak przewidziała to. Udało jej się odgarnąć luźno ubitą ziemię wierzchem dłoni, tak by móc zębami objąć szyjkę flaszeczki i wyciągnąć ją z dołeczka. Z wysiłku poczerniało jej w oczach i nieomal zemdlała; jęczała i płakała z bólu, długo nie mogąc się ruszyć. Kiedy zebrała nieco sił, uchwyciła flaszeczkę między otartymi do żywego ciała nadgarstkami, i zębami wyciągnęła zatyczkę. Znów leżała długą chwilę w bezruchu i zdawało się, że na powrót jej umysł ogarną ciemności. Jednak to byłaby ucieczka zaledwie na chwilę, a ona chciała uciec raz na zawsze. Wypluła zatyczkę i przetoczyła się na bok, choć jej ciało wyło z udręki. Opróżniła
flaszeczkę do dna, wlewając zawartość do ust. Poczuła pieczenie w wyschniętym gardle, ogień w żołądku, w którym płyn zaległ jak płynny ołów, wyżerający we wnętrznościach dziurę na wylot. Płakała, w jej świadomości istniał jedynie ból. Miała wrażenie, że trwa to całą wieczność. W końcu pojawiło się odrętwienie, rozchodzące się coraz dalej i dalej od ognia, i wkrótce nie czuła już nic. Jej mózg zawisł jakby w ciemnych i ciepłych wodach. Wtedy przyszło jej do głowy kilka myśli. Elspeth. Miała nadzieję, że dziewczyna naprawdę jej przebaczyła, i że następny osobisty herold królowej będzie ją kochał tak bardzo jak ona. I Dirk. Może szczęśliwie się złożyło, iż on nie dowie się, jak bardzo go kochała - oszczędzi mu to wiele cierpień. Cieszyło ją jedno: że przed wyjazdem pogodził się z Krisem, który i tak będzie cierpiał katusze, gdy dowie się o śmierci przyjaciela. O, gdyby mogła wszystkich przestrzec, gdyby była pewna w sprawie Orthallena - on tam wciąż był, wróg, którego nikt nie podejrzewa, zaczajony, aż ponownie zajdą sprzyjające okoliczności. I Ancar... władca magów, wódz całej armi zabójców. O, gdyby mogła w jakiś sposób ostrzec swoich... Dopóki była w stanie zebrać choć odrobinę sił, dopóki nie zawodziła jej wola, starała się wysłać myślwezwanie, lecz za każdym razem jej próby obracała wniwecz bariera wzniesiona przez maga. Nadeszła chwila, kiedy odrętwiała nawet jej wola, i jedyne, co Talia mogła robić, to pogrążyć się w niebycie. Było to dziwne... Bardowie uporczywie utrzymywali, że na łożu śmierci uzyskuje się odpowiedzi na wszelkie pytania, tymczasem ona nie otrzymała ani jednej, a pytania wręcz sypały się na jej głowę. Pytania bez odpowiedzi. Nie uporządkowane sprawy upominały się o siebie. Dlaczego nie było żadnych odpowiedzi? Przecież można by przynajmniej dowiedzieć się, dlaczego trzeba umierać. Może to nie miało znaczenia. Kris powiedział coś o jasności. Wszystkie opowieści wspominają, że Przystanie promienieją jasnością. Tymczasem tu panuje mrok, szczelnie otulająca wszystko ciemność - ani śladu jasności. I ogromna samotność! Ucieszyłaby się z czegokolwiek, nawet snów wywołanych gorączką. Lecz może tak właśnie musiało być. W takich ciemnościach ów przeklęty mag nie może jej odnaleźć i sprowadzić z powrotem. Jeśli ucieknie mu dostatecznie daleko, szukając jej, być może zbłądzi i jej nie odnajdzie. Warto było podjąć wysiłek, zwłaszcza że ciepła, odrętwiająca ciemność dałaby ukojenie, jeśliby tylko udało się jej zignorować samotność. Być może gdzieś, gdzie mag nie miał dostępu, odnajdzie Przystań... i tam właśnie zaświeci dla niej światło. Pozwoliła, by ciemność wessała ją głębiej, zamknęła się za nią, a wtedy zaczęły usychać w
niej nawet myśli i opadać jak zwiędłe liście. Gdy uciekła bardzo daleko w mrok, żyło w niej już tylko zdziwienie, że wciąż żadne światło nie zalśni, nawet na samym końcu ciemności.
DZIEWIĄTY
Kiedy w końcu Selenay i jej orszak wyruszyli w drogę, Dirk przyłączył się do gwardii honorowej wbrew woli gwałtownie sprzeciwiających się temu uzdrowicieli i przyjaciół, którzy obawiali się, że nie wyzdrowiał jeszcze na tyle, by znieść trudy wyprawy. Zbił wszelkie argumenty twierdząc, że jest potrzebny. I to była prawda. W kolegium zawieszono naukę i wszyscy nauczyciele, z wyjątkiem unieruchomionych chorobą lub podeszłym wiekiem, zamienili się w gwardzistów strzegących królowej. Spierał się, że jest o wiele zdrowszy, niż na to wygląda - co było nieprawdą - oraz że może wypoczywać w trakcie powolnego marszu w wozie, podczas gdy pobyt w izbie u uzdrowicieli irytowałby go tylko - co prawdą było, ale tylko częściowo. Oburzeni uzdrowiciele rwali sobie włosy z głowy, gdy Selenay w końcu pogodziła się z jego obecnością w orszaku. Oświadczyli, że jest najbardziej szalonym i niesfornym chorym, jakiego kiedykolwiek przyszło im leczyć... od czasów Keren. Dirk nie dał się zwieść. Wiedział, że Teren ze Skifem nie spuszczają z niego czujnych oczu, nie ufając ani odrobinę pozorom zdrowia. Nie dbał o to wcale. Warto było zapłacić każdą cenę, pogodzić się nawet z tym, że przyjaciele będą mu wciąż deptać po piętach, byle nie zostać z tyłu. Dirk nie pomylił się co do tego, że droga będzie przemierzana powoli, a podróż okaże się przyjemną wycieczką, podczas której jedynym wydarzeniem miało być spotkanie z Talią lub Krisem na granicy. Formując gwardię u boku królowej, heroldowie kierowali się tradycją. Nie podejrzewali, by ich władczyni miało zagrozić jakieś niebezpieczeństwo. Alessandar był zaufanym sprzymierzeńcem, przyjacielem Valdemaru, zatem królowej i Elspeth nie mogło grozić na ziemiach Hardornu większe niebezpieczeństwo niż we własnej stolicy. Dirk wykoncypował więc sobie, że w orszaku będzie tak bezpieczny jak we własnym łożu. Były i inne powody, dla których Dirk chciał wyruszyć z ekipą, lecz nie miał ochoty nikomu ich wyjawiać. Podczas przymusowej bezczynności został sam na sam ze swymi myślami i zaczął podejrzewać, że popełnił okropny błąd w ocenie związku Talii i Krisa. Co prawda Kris nie usunął się w cień, jednak nie spędzał zbyt dużo czasu w jej towarzystwie. Jego przyjaciel przeżył nawet przelotny flircik z Nessą, lecz potem znów zaczął wieść żywot na poły mnisi. A Talia wcale nie starała się go odszukać. Tego był pewny, bo dość uważnie śledził ich kroki. Sięgając pamięcią wstecz, doszedł do wniosku, że Kris co rusz wyrażający swój zachwyt osobistym heroldem królowej, nie przypominał pełnego uniesień kochanka, lecz raczej handlarza koni zachęcającego niezbyt skwapliwego kupca! Zaś Talia szukała towarzystwa jedynej osoby, która starała się przed nią uciec, a był nią nie kto inny, tylko on sam. Nie wspomni o dziwacznym zachowaniu Keren, tuż po tym, jak o mało nie stracił przytomności. Rano, w dzień wyjazdu Krisa i Talii, przemogła opór uzdrowicieli i - choć jeszcze
kręciło mu się potężnie w głowie od gorączki - palnęła mu gwałtowne kazanie, którego nie przypominał sobie zbyt dokładnie. Bliski był szaleństwa, miał wrażenie, że mówiła o czymś niezwykle ważnym. Jednak zabrakło mu odwagi, by stanąć przed obliczem Keren, i poprosić, by powiedziała mu czego dotyczyła owa diatryba. O ile mgliście sobie przypominał, wielokrotnie powtarzała coś o więzi na całe życie. A potem długo rozwodziła się, jaki jest z niego dureń, i jak rani Talię swoim zachowaniem. Jakby tego było mało, przeżywał przerażające sny, których - jak myślał - nie można było złożyć na karb gorączki, oraz niepokoje związane z całą wyprawą od chwili, w której dowiedział się o wyjeździe Krisa i Talii. Jeśli zanosiło się na coś złego, on musiał wiedzieć o tym z pierwszej ręki. Chciał być tam, gdzie mógłby coś zrobić, a nie biernie czekać i zachodzić w głowę, co się dzieje. Choć nie łudził się, znając stan swojego zdrowia, że byłoby z niego wiele pociechy. Właściwie wciąż był unieruchomiony i nie w pełni sprawny, a więc odesłano go na tyły do taborów jadących tuż przed jucznymi zwierzętami, by na spółkę ze Skifem czuwał nad Elspeth. Cymry Skifa oźrebiła się wczesną wiosną i młodziutki Towarzysz ledwie nadawał się, by wziąć udział w tak łatwej podróży. Elspeth gnębił niepokój i Dirk miał przeczucie, że wraz ze Skifem są najlepszym z możliwych towarzystwem dla młodej następczyni tronu. Baraszkujący potomek Cymry i beztroski sposób bycia Skifa podtrzymywały ją na duchu. A Dirk skwapliwie pozwalał wciągać się w rozmowy na temat, który całkowicie zajmował jej myśli i przejmował uczuciem winy - na temat Talii. Selenay wręczyła Elspeth list od Talii, gdy następczyni tronu po bezskutecznych poszukiwaniach osobistego herolda królowej koniec końców przyszła do królowej dowiedzieć się, gdzie się podziewa Talia. Niemal w tej samej chwili, w której Talia odwróciła się do niej plecami i odjechała, Elspeth wspomniała o swej obietnicy sprzed wielu lat. “Nigdy nie będę się złościć na ciebie - przyrzekała Talii. - Bez względu na to, co powiesz, spokojnie przemyślę twoje słowa i zastanowię się, czy nie są one prawdą”. Teraz dręczyły ją ogromne wyrzuty sumienia. Wiele słów, które padły owej nocy z ust Talii, było okrutnych, lecz prawdziwych. Myślała jedynie o sprawieniu sobie przyjemności, spełnieniu osobistych zachcianek. Ani razu nie przyszło jej do głowy, by rozważyć własny romans na szerszym de. Zdrada niedoszłego kochanka zabolała ją, jednak nie było to ani trochę tak bolesne, jak świadomość, że odtrąciła szczerego przyjaciela i złamała obietnicę. Słowa Talii były okrutne, lecz zasłużyła na nie, a tymczasem Elspeth odpłaciła jej z nawiązką, w sposób odpychający i wstrętny. Mówiąc szczerze, Elspeth tym bardziej była zawstydzona, im dłużej nad tym myślała; to ona zaczęła wzajemne obrzucanie się wyzwiskami. Po przeczytaniu listu rozpaczliwie zapragnęła przeprosić Talię, wyjaśnić jej wszystko, wskrzesić serdeczne uczucia, którymi były związane,
zanim osobisty herold królowej wyruszył spełnić swój obowiązek w polu. Dręczyły ją prawdziwe wyrzuty sumienia, odczuwała nieprzepartą chęć mówienia o tym bez przerwy. Znalazła skwapliwego słuchacza w osobie Dirka; wydawało się, że w kółko powtarzana przez nią litania nigdy go nie znudzi. Stopniowo udało jej się częściowo zrzucić brzemię winy, najzwyczajniej wlewając rzekę słów Dirkowi do ucha. Z wolna przestawało to być jej obsesją. Jednak nie było mowy, by mogła się od tego całkowicie uwolnić. - Śnisz na jawie, młoda pani? Ugładzony, wypielęgnowany głos wyrwał przestraszoną Elspeth z głębokiego zamyślenia. - Nie śnię na jawie - poprawiła lorda Orthallena nieco oschle. - Myślę. Uniósł pytająco brew, lecz Elspeth nie miała ochoty niczego mu wyjaśniać. Podprowadził swego kasztanowego rumaka nieco bliżej, lecz Gwena odpowiedziała na jej milczący odruch obrzydzenia i odsunęła się od niego. - Muszę się przyznać, że i mnie ostatnimi czasy często zdąża się tonąć w myślach - zaczął. Wydawało się, że zbyt łatwo Elspeth nie uwolni się od mego. - W myślach... i... obawach. Obyś był przeklęty! - pomyślała w duchu. - Ta jego gładkość w obejściu... czuję się niemal zmuszona zaufać mu! O, gdybym nie usłyszała z ust Albericha, jaką on wyrządził mi krzywdę... - Ja ufam Alberichowi na śmierć i życie - w myślach następczyni tronu rozległ się niespodziewanie głos Gweny. - Temu wężowi nie dałabym nawet gwoździa od mej podkowy! - Sza, kochana. - Rozbawionej Elspeth wrogość Towarzysza przywróciła dobry humor. Drugi raz mnie nie nabierze. - O co się obawiasz, mój panie? - zapytała niewinnie. - O mego bratanka - odparł. Elspeth zaskoczył szczery niepokój, który pojawił się na jego obliczu i przemknął w głosie. - Wielka szkoda, że Selenay nie poradziła się mnie, zanim wyznaczyła go do tej misji. Jest taki młody. - Jest doświadczony. - Jednak nie w dyplomacji. I samotny. - Jasne Niebiosa, kochanie. Niemal uwierzyłam, że jest szczerze zatroskany! - Bo jest. - Odpowiedź Gweny świadczyła, że i ją to zaskoczyło. - I to budzi we mnie jakiś... jakiś strach. O czym on wie, o czym my nie mamy pojęcia? - Kris wyruszył w łatwej misji do sprzymierzeńca - powiedziała Elspeth na głos. - Co złego może się wydarzyć? - Nic, oczywiście. To takie nierozsądne rojenia starca. - Roześmiał się, lecz zabrzmiało to wymuszenie. - Nie zwracaj na nie uwagi. Właściwie zawróciłem tutaj, by zwiedzieć się, czy nie wspominasz żadnego z młodzianów, których zostawiliśmy w pałacu.
- Jednego. - Elspeth roześmiała się ze sztuczną wesołością. - O Pani, ustrzeż mnie! Mój panie, do końca życia nie przestanę się dziwić, co ja w nich widziałam. Dotąd nie spotkałam szczeniaków, które miałyby mniej oleju w głowie! Obawiam się, że mnie znudzili, więc z radością od nich uciekłam. Ale coś mi się widzi, że teraz na mnie przyszła kolej czuwać nad Dirkiem, by biedaczek nie spadł z siodła. Żegnaj, mój panie! - A to mu nadepnęłaś na ogon, siostrzyczko! - pochwaliła ją Gwena, zawracając w miejscu i szybkim cwałem oddalając się na tyły orszaku. - Dobra robota! - Dirk? - Elspeth na Gwenie zrównała się z heroldem. - Co takiego, skrzacie? - Dirk drzemał w ciepłych i łagodnych promieniach słońca, kołysany łagodnym krokiem Ahrodie, cichym brzęczeniem dzwoneczków i stukiem kopyt o ziemię. - Czy myślisz, że Talia spotka się z nami na granicy? - Głos Elspeth brzmiał smutno, ale nadzieja odmalowała się na jej twarzy. Dirk nie chciał jej rozczarować, jednak nie miał wielkiego wyboru. - Obawiam się, że raczej nie. - Westchnął. - Jako najwyższy rangą przedstawiciel twej matki z pewnością zostanie u boku Alessandara. - Och. - Elspeth była najwyraźniej zasmucona, lecz bynajmniej nie utraciła chęci do rozmowy. - Czy dobrze się czujesz? Okropnie kaszlesz. Z zaniepokojeniem spojrzała na niego z ukosa. - Tylko nie mów, że zaraz zaczniesz mnie niańczyć - odparł Dirk nieco zrezygnowany. Wystarczy, że tych dwóch zachowuje się jak kwoka matka. - Skinął głową na Skifa i Terena, którzy trzymali się tuż poza zasięgiem głosu. Jasne południowe słońce, witane z radością po tygodniach zimnych, ulewnych deszczów, powodowało, że trudno było patrzeć na ich uniformy bez mrużenia oczu. A Teren po prostu lśnił. Ale on błyszczy - dziwił się Dirk. - Jak on to robi, że pomimo wzbijanych przez nas tumanów kurzu, wygląda nienagannie? - Przepraszam. - Elspeth roześmiała się. - Co za dużo, to niezdrowo, prawda? Teraz wiesz, jak ja się czuję! Póki byłam w kolegium, wszystko szło jak najlepiej, ale wystarczyło, że wyśliznęłam się do lasu, a już dwóch heroldów pędziło za mną, by mnie bronić! - Nie wiń nikogo, tylko swoją mamę, skrzacie. Jesteś jej jedynym dzieckiem. Gdyby wydała na świat całe stadko, nie miałabyś tych zmartwień. Elspeth roześmiała się głośniej. - Żałuję, że żaden z dworzan tego nie słyszy. Mówisz o królowej jak o rasowej suczce! - Najpewniej oskarżyliby mnie o obrazę majestatu. Jednak nie wykluczone, że ona sama przyznałaby mi rację. A czego ty się uczysz teraz, gdy osierociłaś swe biurko? Dirk ze zdziwieniem przyłapał się na tym, że z zainteresowaniem słucha odpowiedzi na
postawione przez siebie pytanie. Otępienie wywołane chorobą zaczęło go powoli opuszczać, wypierane stopniowo przez energię, na której brak nigdy nie mógł narzekać. Stwierdził nawet, że wywietrzało mu z głowy sporo przygnębiających myśli. Nie wiedział, czy wpłynęło na to załagodzenie sporu z Krisem, czy zawdzięcza to czemuś innemu, ale jakkolwiek na to spojrzeć, zmiana była na lepsze. - Alberich polecił Skifowi, by nauczył mnie rzucania nożem. Zaczynam w tym być coraz lepsza, jeśli wybaczysz mi moje przechwałki. Spójrz... Jej dłoń zakreśliła niewielki łuk w bok i w przód, a przed nimi, jak wyczarowany, zatrzepotał wbity w pień drzewa sztylet. Dirk nawet nie ujrzał, kiedy wypuściła go z dłoni. - Nieźle, całkiem nieźle. Elspeth kłusem zbliżyła się do drzewa po swój sztylet, oczyściła ostrze i wsunęła do pochwy w rękawie, a potem znów dołączyła do Dirka. - Dostałam od niego pochwę mocowaną do nadgarstka i zapinaną na zatrzask. O, widzisz? Podciągnęła rękaw, by się pochwalić. - Dokładnie taką samą ma Talia. - A więc to od niego ją dostała! Powinienem się był domyślić. Jeśli istnieje sposób, by coś ukryć, ten chłopiec go zna - Dirk, uśmiechając się, uzmysłowił sobie od jak dawna tego nie robił. Nie żebym miał zamiar sprzeciwiać się temu, zwróć uwagę. Cieszę się, że w trzymasz żądło ukryte w zanadrzu, skrzacie. - Dlaczego? Matka wcale nie była zachwycona, że uczę się “sztuczek zabójców”, jak to taktownie nazwała. Ułagodziłam ją dopiero, gdy powiedziałam, że to na rozkaz Albericha. - Ja myślę nieco praktyczniej. Jeśli znasz sztuczki zabójców, kosa może trafić na kamień. Nie możemy pozwolić sobie na utratę ciebie, skrzacie. Jesteś tylko jedna. - Zabawne, bo to samo powiedział Skif. Jak mi się zdaje, nie nawykłam uważać siebie za bardzo ważną osobę. - Uśmiechnęła się, a Dirkowi przemknęła myśl, jaka urocza młoda osoba wyrosła z bachora, którym zaopiekowała się Talia. Mieli tutaj do czynienia z niemałym cudem. - Mam nadzieję, że uczysz się także i tego, że w niebezpiecznych sytuacjach należy słuchać instynktu, a nie głowy. Wykrzywiła twarz w grymasie. - Jeszcze jak! Nie tak dawno Alberich, Skif i Jeri zastawiali na mnie pułapki przy lada okazji. Pojedynczo i razem! Tak czy siak, wymaga się ode mnie, bym rozmawiała z heroldami. Umyślili sobie, jak sądzę, że zostanę zbrukana, czy coś takiego. - Co za sposób wyrażania się o starszych! Choć brzydzę się tego przyznać, jednak w wypadku Skifa, “zbrukanie” jest właściwym określeniem. - Co ja słyszę, me imię wzywane nadaremnie? Skif zbliżył się do nich, nieznacznie przynaglając Cymry. - Jak najbardziej, mój sprytny, strojny łotrzyku. Właśnie ostrzegam niewinną następczynię
tronu przed znajomością z tobą... - Ze mną? - Oczy Skifa zaokrągliły się niewinnie. - Jestem tak czysty... - Jak to, co wymiatają ze stajni. - Hola, nie muszę tutaj wysłuchiwać kalumni rzucanych na moją głowę! - To prawda. - Elspeth zachichotała. - Możesz cofnąć się i pozwolić nam urągać tobie poza twoimi plecami, tak jak do tej pory. Jakby na zawołanie, zuchwała purpurowa sójka siedząca na gałęzi, pod którą właśnie przejeżdżał, jak echo powtórzyła jakieś obrzydliwe wyzwiska. Skakała niezdarnie i nie zaprzestała swych obelg, nawet kiedy ją minął. - Coś mi się zdaje, że, nawet naturę przeciągnęliście na swoją stronę! Nadszedł czas, jak powiada mistrz Alberich, na strategiczny odwrót. Ściągnął wodze Cymry i powrócił na swoje miejsce u boku Terena, wykrzywając do Elspeth twarz w grymasie, gdy ta pokazała mu język. Dirk z trudem zachowywał powagę. Jednak w chwilę później nastrój Elspeth nagle się zmienił. - Dirku, mogę cię o coś zapytać? - Po to tu jestem, skrzacie. Między innymi, oczywiście. - Co to jest zło? Dirk niemal zapomniał języka w gębie. Nie spodziewał się, że Elspeth interesuje się filozofią. - Och! Nie lubisz zadawać łatwych pytań, co? Przez chwilę jechał w milczeniu. Rzuciwszy na nią spojrzenie spod oka, domyślił się, że podbił Elspeth na zawsze, nie lekceważąc pytania. - Czy pytałaś już o to kiedy Gwenę? - odezwał się w końcu. - Ona jest pewnie większym autorytetem ode mnie. - Pytałam, a ona spojrzała na mnie tak, jakbym na głowie wyhodowała sobie rogi, i powiedziała: “Zło to zło”. Roześmiał się, bo ta odpowiedź bardzo przypominała to, czym zazwyczaj raczyła go Ahrodie. - Wydaje się, że mamy tu do czynienia z osobliwymi “białym plamami”, co? Ha, spróbuję. To nie jest najlepsza odpowiedź, ale chyba zmierza w dobrym kierunku. Uważam, że zło jest najgorszym rodzajem chciwości, zachłanności na wszystko co piękne, rzadkie i cenne. Chciwości ogromnej, która, nie mogąc czegoś zdobyć, woli to raczej zniszczyć, niż zezwolić, by przypadło w udziale komuś innemu; lecz nawet wszedłszy w posiadanie pożądanej rzeczy, nie może się nasycić i nie słabnie ani na jotę. To co piękne, rzadkie i cenne nie wpływa na ową chciwość w inny sposób, jak tylko poprzez wzbudzenie żądzy posiadania.
- W takim razie “dobro”, byłoby jego przeciwieństwem? Byłoby to całkowite wyzbycie się egoizmu? Nieznacznie zmarszczył czoło, szukając właściwych słów. - Częściowo, zapewne. Zło nie może nic stworzyć, potrafi jedynie kopiować, psuć i niszczyć, ponieważ tak bardzo zapatrzone jest w siebie. Zatem “dobro” jest w pewnym sensie bezinteresowne. Wiesz, że mnóstwo sekt głosi, iż do najwyższego dobra, Głowy Bogów, można dotrzeć jedynie poprzez całkowite zapomnienie o samym sobie. Ale skąd te pytania? - Kiedy Skif wspomniał o mistrzu Alberichu... on... ja... - Zawahała się, jakby poczuła zakłopotanie. Dirk starał się wywrzeć życzliwe wrażenie na Talii, by zrozumiała, że ją rozumie i nie spłoszyła się. - Wiesz, co wydarzyło się między mną i Talią. Na drugi dzień po kłótni wciąż jeszcze gniewałam się na nią, pomimo że byłam niemal tak samo zła na samą siebie. Oczywiście wyszło to ze mnie na lekcji fechtunku. Mistrz Alberich kazał mi przerwać ćwiczenia i zabrał mnie na łąkę, bym ochłonęła. Wiesz, nigdy nie przypuszczałam, że on... no nie wiem, tyle rozumie, jak przypuszczam. Jest taki miły, choć zazwyczaj jest taki surowy. - Być może to jest maska, pod którą kryje się dobroć - odparł Dirk cicho. Znał Albericha lepiej niż ktokolwiek z heroldów, być może z wyjątkiem Elcartha i Jeri. Pomimo, że tyle czasu spędzał poza kolegium, nikt nie był tak bliskim przyjacielem fechmistrza jak on. - Pobłażanie komukolwiek z nas mogłoby być naszą najkrótszą drogą do grobu. A więc jest twardy, mając nadzieję, że okaże się surowszy od wszystkiego, co nas może spotkać z łaski losu. Nie jest przez to złym człowiekiem, ani gorszym heroldem. Pomyśl tylko: on jest jedynym nauczycielem w kolegium, którego nauka może decydować o naszym życiu lub śmierci. Jeśli pominie jakiś drobiazg - bez względu na powód - może spowodować, że przedwcześnie wylądujemy w grobie. Nie można tego powiedzieć o innych nauczycielach z kolegium. Możliwe, że gdy następnym razem zabije Dzwon Śmierci, zauważysz, iż Albericha nie ma w pobliżu. Nie wiem, gdzie on się wtedy podziewa, ale raz udało mi się zobaczyć, jak odchodzi. Wyglądał tak, jakby był w agonii. Myślę, że nikt nawet nie może sobie wyobrazić, co on wtedy czuje. - Wydaje mi się, że teraz wiem. Tak czy siak, zaczął mówić, a ty wiesz jak to z nim jest: człowiek natychmiast zaczyna słuchać. Nie wiem, jak to się stało, ale skończyło się na tym, że opowiedziałam mu o wszystkim; o tym, że kiedy Talia wydawała się tak zaprzątnięta obowiązkami, zaczęłam rozmawiać z lordem wuj... lordem Orthallenem; dlaczego zaczęłam przestawać z niektórymi ludźmi. Dziką zgrają, jak sądzę. Ten młodzieniec... To lord Orthallen nas sobie przedstawił. Powiedział, że jego zdaniem powinnam więcej czasu poświecić ludziom z dworu. Kiedy on to mówił, wszystko wydawało się rozsądne, a młodzieniec, z którym mnie zaznajomił, sprawiał wrażenie takiego... czułego. Pochlebiał mi. Ja... to takie przyjemne być ośrodkiem czyjeś uwagi. Opowiedziałam o tym Alberichowi. Wtedy powiedział coś naprawdę dziwnego - mam na myśli Albericha. Powiedział: “Mówię ci to w najściślejszym sekrecie, jak herold heroldowi, bo, jak
myślę, musiałbym strzec swoich pleców od chwili, gdyby on się o tym dowiedział. Lord Orthallen jest jednym z trzech naprawdę złych ludzi, których w życiu spotkałem. W swych działaniach zawsze zmierza do celu, moja pani, i mądrze postąpisz, jeśli nigdy o tym nie zapomnisz”. Popatrzyła na Dirka, któremu wydawało się, że Elspeth chce się dowiedzieć, jakie wrażenie wywarły na nim jej słowa. Nie zadał sobie trudu, by ukrywać, że podziałały na niego otrzeźwiająco. Gdy po raz pierwszy wymieniła nazwisko lorda Orthallena, poczuł się tak, jakby chmura przeszła mu nad głową i przesłoniła słońce. A przekazana przez nią opinia Albericha była dla niego prawdziwym odkryciem. - Nie wiem, co powiedzieć - odparł Dirk na koniec. - Alberich nie jest skory do pochopnych sądów. Jestem pewny, że zdajesz sobie z tego sprawę. Jednocześnie jednak trudno mnie zaliczyć do popleczników Orthallena. Powiem tylko tyle: moja kłótnia z Krisem wybuchła głównie dlatego, że Orthallen uparł się, by być obecny, kiedy mnie oskarżono, i ponieważ uczynił wszystko, aby zmusić Krisa do wybrania między nim a mną. Nie wiem, do czego mu to było potrzebne. Może wyjaśnieniem jest zło, o którym ci już mówiłem, a które za wszelką cenę chce posiąść to, co jest cenne, albo to zniszczyć. A nasza przyjaźń to jedna z najcenniejszych rzeczy w mym życiu. Kiedy skończył, Elspeth przez wiele mil jechała w milczeniu, a na jej twarzy przez cały ten czas królował wyraz wielkiego spokoju, wywołanego głębokim zamyśleniem. Była to dopiero pierwsza z wielu rozmów, które mieli odbyć. Odkryli, że są do siebie bardzo podobni, oboje interesowali się mistyką, co mogłoby zaskoczyć kogoś, kto ich nie znał zbyt dobrze. - No właśnie? - zapytała Elspeth wojowniczo. - Dlaczego oni się nie wtrącają? Skoro robię z siebie osła, dlaczego Gwena nie piśnie ani słówkiem? - Och, skrzacie - westchnął Dirk. - Nie wiem. Czy zapytałaś ją o to kiedy? Elspeth parsknęła, czym upodobniła się bardzo do swego Towarzysza, kiedy ten się niecierpliwi. - Oczywiście, kiedy zrobiłam z siebie skończoną idiotkę, zapytałam ją wprost, dlaczego po prostu nie zabroniła mi widywać się z tym szczeniakiem. - I co na to odpowiedziała? - Że Towarzysze tego nie robią, i że wiem o tym doskonale. - To prawda... póki my, Wybrani, nie zwrócimy się do nich o pomoc. - Dirk gryzł się okrutnie myślą, że nie zapytał Ahrodie o radę, kiedy pokłócił się z Krisem. - Ale dlaczego? To niesprawiedliwie! Dirk wiedział z własnego doświadczenia, że w wieku Elspeth słowo “sprawiedliwość” ma monumentalne znaczenie. - Czyżby? Czy na dłuższą metę byłoby sprawiedliwe, gdyby Towarzysze niańczyły nas na każdym kroku, wtrącały się w nasze sprawy i chroniły nas przed upadkiem na nos za każdym
razem, gdy próbowalibyśmy nauczyć się chodzić? - Dobra odpowiedź, mój Wybrany - pochwaliła go Ahrodie. - Choć nieco uproszczona. - A masz lepszą? - Och, nie! - dodała natychmiast. - Trafiłeś w sedno! - Czy to znaczy, że musimy uczyć się na własnych błędach? - zapytała Elspeth, podczas gdy Dirk skrywał uśmieszek, wywołany pospieszną odpowiedzią swego Towarzysza. W czasie gdy Elspeth tonęła w myślach, Gwena i Ahrodie bawiły się, wybijając kopytami jeden rytm tak dokładnie, jakby drogą szedł samotny Towarzysz, a nie dwa. - Czy one nigdy nie ingerują? - w końcu zapytała Elspeth. - Najstarsi ludzie nie pamiętają. Jednak w dawnych kronikach... - No? - Niecierpliwiła się, kiedy milczenie zbytnio się przedłużyło. - Niezwykle rzadko przytrafiały się takie ingerencje. Właściwie wyłącznie wtedy, gdy nie można było bez pomocy Towarzyszy znaleźć wyjścia z pewnych beznadziejnych sytuacji. Jednak były to zawsze Towarzysze, które wyłoniły się z Gaju. Pozostał już tylko jeden - Rolan. Zawsze czyniły to z własnej woli, i to wyjaśnia, dlaczego heroldowie nigdy ich o to nie proszą. - Dlaczego tylko wtedy? Czy nie moglibyśmy zwrócić się do nich o pomoc? - Skrzacie... - Starał się wyrazić jak najlepiej myśl, która dopiero przyszła mu do głowy. Jak brzmi jedyne, niezmienne prawo, które rządzi tym królestwem? Spojrzała na niego z ukosa. - Czy ty aby nie zmieniasz tematu? - Nie, zaufaj mi. - “Nie istnieje jedna słuszna droga”. - Można by posunąć się o krok dalej. Dlaczego kapłanom nie wolno się modlić o zwycięstwo Valdemaru w wojnie? - Ja... nie wiem. - Pomyśl o tym. Odejdź, jeśli wolisz, i wróć, kiedy będziesz gotowa. Wolała się nie oddalać od niego. Jechała po prostu u jego boku, z twarzą pozbawioną wyrazu, tak bardzo skupiona, że nawet nie zauważyła Skifa, który przyłączył się do nich. Skif podjechał do Dirka z drugiej strony i zaciekawiony obrzucił dziewczynę przeciągłym spojrzeniem. - Czy to nie jest zbyt trudne dla niej? - zapytał w końcu. - Próbowałem nadążyć za waszymi myślami i zgubiłem się. - Nie sądzę - odparł Dirk. - Naprawdę, nie sądzę. Jeśliby nie była gotowa sobie z tym poradzić, nie pytałaby o to. - O Panie i Pani - wykrzyknął Skif, potrząsając głową, szczerze zdumiony. - Poddaję się,
jesteście jak dwie krople wody. W końcu orszak dotarł do granicy i Selenay rozkazała rozbić w jej pobliżu obozowisko, ponieważ placówka straży była o wiele za mała, by mogła ich wszystkich pomieścić. Ostatnie wozy dotarły tuż przed zmrokiem, tak więc królowa nie była zaskoczona tym, że żaden z jej posłów nie czekał na ich przybycie. Jednak kiedy upłynął następny dzień, poczuła, że narasta w niej niepokój. Minęły jeszcze dwa, i jej niepokój przerodził się w przerażenie. - Kyril... - Selenay nie odrywała wzroku od drogi, kiedy przemówiła do herolda Seneszala. - Mam przeczucie, że wydarzyło się coś strasznego. Czyżbym zbyt łatwo wpadała w popłoch? - Nie, Wasza Wysokość. - W głosie Kyrila, tak zazwyczaj opanowanym, wyraźnie słychać było napięcie. Selenay spojrzała na niego ostro. Na twarzy Kyrila malowała się troska. - Próbowałem dalekomówienia. Nie mogę ich dosięgnąć, lecz przynajmniej Kris potrafiłby odebrać moje przesłanie. W przeszłości już to robił. Nie wiem, co mogło się złego wydarzyć. Królowo, ja... boję się o nich. - Rozkaż, by obozowisko odsunąć od granicy, natychmiast. - Królowa nie wahała się ani chwili. - Pół mili stąd znajduje się dobre miejsce. To pagórek o płaskim wierzchołku, nagi, bo porośnięty jedynie trawą; nie będzie trudny do obrony, gdyby przyszło co do czego. Kyril skinął głową. Nie wydawał się zaskoczony. - Kiedy już wszyscy będą w drodze - ciągnęła - rozkaż, by spotkały się tam z nami odwody gwardii z tej okolicy. Zamierzam postawić na nogi całą straż graniczną, by nie spuszczała z oka gościńca handlowego po stronie Hardornu. Towarzysz królowej, Caryo, przybiegł kłusem w odpowiedzi na zawołanie posłane mu przez jej umysł. Wskoczyła na jego grzbiet, nie troszcząc się ani o siodło, ani o uzdę. Kiedy oddalała się, Kyril już poszukiwał dowódcy obozu, by przekazać mu rozkazy władczyni. Nowe miejsce okazało się niewygodne, ale zgodnie z planem Selenay dużo łatwiejsze do obrony od poprzedniego. Kiedy pojawili się gwardziści, Selenay nakazała im rozbić biwak pomiędzy swym obozem a granicą. Gdy rozstawiała straże, zauważyła coś złowieszczego. Otóż Towarzysze także otoczyły ich pierścieniem, przyjmując na siebie obowiązki wartowników. Elspeth nie odstępowała Dirka niemal na krok. Oboje ukrywali dręczący ich lęk, póki nie nadszedł piąty dzień od chwili przybycia nad granicę. W tym dniu wszystkim szczególnie zaczęło doskwierać napięcie i niepokój. - Dirku - odezwała się w końcu Elspeth, gdy patrzył, jak ona po raz dziesiąty na darmo podejmuje próbę przeczytania kilku stronic w książce, lecz nie może zatrzymać wzroku nawet na jednym słowie - podejrzewasz, że spotkało ich coś złego? Dirk nawet nie udawał, że zajmuje się czymś innym poza uporczywym wpatrywaniem się w
gościniec. - Musiało coś się stać - odpowiedział po prostu. - Gdyby to było zwyczajne spóźnienie, przesłaliby nam wiadomość. To nie jest podobne do Krisa... Przerwał na widok przerażenia w jej oczach. - Posłuchaj, skrzacie, jestem pewny, że nic im nie będzie. Nieraz z Krisem wychodziliśmy obronną ręką z podobnych sytuacji, a Talia nie jest omdlewającym dworskim kwiatem. Jestem pewny, że właśnie w tej chwili wracają do nas. - Mam nadzieję, że masz rację... - cichutko powiedziała Elspeth, jednak nie zabrzmiało to w uszach Dirka zbyt przekonywająco. Trudno, żeby tak było, skoro on sam nie bardzo w to wierzył. Wstał kolejny dzień - szósty. Selenay i, prawdę powiedziawszy, wszyscy z jej orszaku czekali już tylko na to, kiedy spadnie wiszący nad ich głowami miecz. Późnym popołudniem, kiedy jeden z postawionych na czujce heroldów, posiadający dary dalekowidzenia i myślmowy, zgłosił, że jakiś Towarzysz zbliża się do nich galopem, cały obóz wyległ i ustawił się wzdłuż drogi. Selenay stała pomiędzy tymi, którzy znajdowali się na przedzie, wytężając wzrok, by ujrzeć pierwszy błysk bieli. Wraz z Kyrilem i kilkoma najbardziej zaufanymi członkami orszaku tworzyli niewielką, ściśniętą grupkę na skraju obozowiska. Królowa mgliście uświadamiała sobie, że niedaleko Dirk, Teren, Skif, Elspeth oraz Jeri utworzyli własny krąg. Wszyscy zamarli w milczeniu, wystawieni na działanie prażących bez litości promieni słonecznych, jednak nikt nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu cienia. Dirkowi ze strachu coraz bardziej zasychało w gardle, kiedy drugi obserwator przybiegł do królowej, by szepnąć jej coś do ucha. Selenay zrobiła się blada jak śnieg. Elspeth kurczowo wpiła palce w ramię Dirka. Wszyscy zebrani poruszyli się niespokojnie. Nagle, spowity pyłem, tętniąc kopytami, pomiędzy zebranych wbiegł samotny Rolan. Bez siodła i uzdy, wychudły, pokryty grubą warstwą kurzu i zlany potem, do cna wyczerpany. Towarzysza w takim stanie niewielu miało okazję dotąd oglądać. Zataczając się przeszedł kilka ostatnich, dzielących go od królowej kroków i, zerwawszy zębami zawiniątko wiszące na jego szyi, upuścił je u jej stóp. A potem stanął bez sił i dyszał, ciężko robiąc bokami i drżąc ze zmęczenia na całym ciele. Zwiesił łeb niemal do ziemi i przymknął powieki, z każdego cala jego ciała wprost wyzierało cierpienie. Keren pierwsza otrząsnęła się z szoku. Podbiegła do Rolana i z braku czegoś lepszego pod ręką, okryła go własną opończą, by małymi kroczkami odprowadzić tam, gdzie można się nim było troskliwie zaopiekować. Selenay podniosła brudne, poplamione zawiniątko. Ręce jej drżały tak bardzo, że niemal upuściła je ponownie na ziemię. Rozwiązała węzeł.
W trawę pod jej stopami upadły dwie strzały: złamana i bez grota. Zebranych ogarnęła fala rozpaczy, Królowa zamarła, mając wrażenie, że tężeje, zamieniając się w lodową rzeźbę. Kiedy Kyril schylił się, by podnieść strzały, Elspeth zachwiała się i Jeri była zmuszona ją podtrzymać, dokładnie w chwili, której ciszę zmącił rozpaczliwy krzyk nie mogącego uwierzyć własnym oczom Dirka. Selenay drgnęła przestraszona i odwróciwszy się ujrzała, jak herold wyrywa się z rąk starających się go powstrzymać Skifa i Terena. - Przeklęci, pozwólcie mi jechać! - krzyczał ogarnięty śmiertelną rozpaczą, gdy Skif odciągał go od Ahrodie. - Muszę tam jechać, muszę jej pomóc! - Dirk, chłopie, nawet nie wiesz, czy... - Słowa uwięzły Terenowi w gardle. - Czy ona żyje? - Żyje. Nie może być inaczej, gdyby umarła, wiedziałbym o tym! - Wciąż się mocował z nimi, gdy nagle ponury głos Kyrila dotarł nawet do miejsca ich zmagań. - Strzała bez grota należała do herolda Krisa - powiedział, a wyraz jego twarzy był uzupełnieniem boleści, która przepełniała jego głos. - Złamana, herolda Talii. - Widzicie! Miałem rację! Puście mnie! Skif złapał przyjaciela za podbródek i zmusił go, by odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy, pomimo że Dirkowi sił dodawało szaleństwo. Łzy płynęły mu po policzkach i to, co miał do powiedzenia, prawie wyszlochał: - Pomyśl, chłopie! To jej strzała jest złamana. Była już jakby martwa w chwili, gdy nam ją posyłała. Do kroćset, przecież wiedziała o tym. Nie można się łudzić, że ją ocalimy, jednak ostrzegła nas, byśmy mogli siebie uratować. Czy chcesz się zabić po to, byśmy musieli okryć się żałobą po was trojgu? Jego słowa poskutkowały. Z oczu Dirka znikło szaleństwo, a pojawiła się żałość i udręka. - Och, bogowie! - Wola walki uleciała z niego, opadł bezradnie na kolana, ukrył twarz w dłoniach i rozległ się jego zachrypnięty szloch. Umęczone serce Selenay ogarnął żal, że nie może uczynić tego samego. Jednak wiadomość mogła oznaczać tylko jedno: stary przyjaciel jej i mieszkańców Valdemaru raptownie zmienił skórę, nad królestwem zawisło niebezpieczeństwo, a gra idzie o życie jej łudzi i dobro całej domeny. Tak jak każdy herold, musiała spełnić swój obowiązek; nie było czasu na uleganie osobistym uczuciom. Później, kiedy wszyscy będą bezpieczni, okryje się żałobą. Teraz musiała działać. Przepędziła ze swych myśli wszelkie emocje, wiedząc, że później przyjdzie jej za to zapłacić podwójnie. Trzeba było postawić na nogi gwardię, sprowadzić lorda wojny. W jej głowie zaroiło się od planów, co pomogło - przynajmniej chwilowo - puścić w niepamięć żal, któremu tak pragnęła się poddać. Dziarskim głosem zaczęła wydawać rozkazy. Jeden herold po drugim biegli do swych
Towarzyszy, posłańcy z wieściami ostrzegawczymi, wezwaniami, rozkazami rozpoczęcia przygotowań. Królowa odwróciła się na pięcie i mając Kyrila u boku, pośpiesznie udała się do swego namiotu. Ci, którym dane było już zdobyć doświadczenie w zbrojnych starciach poszli za nią; podobnie ci, którzy mieli zostać posłańcami. Pozostali udali się do taboru, by z wozów wydobyć broń, albo zbiegali zboczem wzgórza, by sformować mały oddział gwardii do obrony królowej. Ostali się tylko Skif, Teren i Dirk. Skif wyciągnął ramiona do przyjaciela i przyciągnął go do siebie. Dirk skulił się przy nim, wciąż klęcząc na pokrytym pyłem gościńcu. Jedynie drżenie jego ciała świadczyło, że wciąż jeszcze płacze. Skif razem z Terenem stali obok niego, zakłopotani, niepewni, jak mogliby mu pomóc. W końcu milczenie przerwał szept Terena: - Nie ma obawy, że palnie teraz jakieś głupstwo. Lepiej zostawmy go na chwilę samego. Jedynie Ahrodie może go jakoś pocieszyć. Skif kiwnął głową i zagryzł wargę, by nie wybuchnąć płaczem. Kiedy ruszyli śladem pozostałych, do Dirka zbliżyła się Ahrodie i nisko zwiesiła nad nim swą głowę, jednak nie dotykając jego barku. Zatopiony w cierpieniach Dirk nie słyszał, że ktoś zbliżył się do niego, póki nie poczuł na ramieniu lekkiego dotknięcia dłoni. Powoli uniósł głowę. Spostrzegł Elspeth. Z jej twarzy i wzroku wyzierał głęboki żal, po policzkach spływały jej łzy. Zbliżał się zmrok, wydawało się, że gasnące promienie słońca poznaczyły niebo w krwawe plamy. Nad ich głowami zaczynały rozbłyskiwać gwiazdy. Przez myśl przemknęło mu, że pozostawał w tej samej pozycji od wielu godzin. I kiedy patrzył nieruchomym wzrokiem na Elspeth, w głowie zaświtał mu pomysł. - Elspeth - wychrypiał. - Czy znasz jakieś miejsce, w którym w tej chwili nie byłoby nikogo? Jakieś ciche miejsce? Mój namiot i okolica wokół niego - powiedziała. Pytanie musiało ją bardzo zaskoczyć, bo nawet zapomniała o płaczu. - Mieszkam na tyłach obozu, w pewnym oddaleniu od namiotu matki. A wszyscy poszli teraz do niej. - Czy mogę z niego skorzystać? - Oczywiście, ale dlaczego? Czy coś... może... och, Dirku, czy ty coś wymyśliłeś? Ty coś wymyśliłeś, prawda? - Pomyślałem sobie... może... mógłbym sięgnąć po nią. Na twarzy Elspeth mieszały się nadzieja i zwątpienie. - To strasznie daleko. - Wiem. To nie ma znaczenia, bo nie odległość mnie przeraża, ale jej ciężar. Nigdy dotąd nie sprowadzałem do siebie nic tak wielkiego. O bogowie, nic żywego, co choćby mniej więcej
było do niej zbliżone. - Twarz wykrzywił mu ból, który ścisnął mu serce. - Muszę spróbować coś zrobić, cokolwiek! - Ale Kris... - Głos jej się załamał. - Ale nie ma z nami Krisa, który służyłby ci swym wzrokiem... Nie, zaczekaj... - Przerwała raptownie, klękając przed nim na widok opuszczającej go nadziei. - Ja potrafię widzieć. Nie jestem wyszkolona, ale posiadani ten dar. Objawił się dość wcześnie... Od kiedy zostałam wybrana stał się o wiele silniejszy. Wiem, że potrafię sięgnąć wzrokiem dalej niż ktokolwiek z moich znajomych. Czy mnie się uda? - Tak! O, bogowie, tak! - Dirk uścisnął ją mocno. Dźwignęli się z klęczek i ramię w ramię, w zapadającym zmierzchu poszli do namiotu następczyni tronu. Elspeth wśliznęła się do środka i rzuciła na ziemię dwie poduchy, na których usiedli. Dirk dotknął lekko dłońmi jej nadgarstków i na ile mógł, uspokoił myśli. Starając wmówić sobie, że po prostu ma do czynienia z kolejnym uczniem, którego musi nauczyć posługiwania się swym darem, delikatnie zaczaj Elspeth wprowadzać w trans. Zgasł ostatni promień światła, na niebie jaśniej zaświeciły gwiazdy, lecz oboje siedzieli nieporuszeni, zupełnie nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Elspeth bardzo długo milczała i Dirk zaczaj się obawiać, że jej niewyszkolony dar okaże się bezużyteczny na tak wielką odległość, pomimo potężnego, wzmagającego go wzruszenia. Raptem Elspeth skrzywiła się z bólu i strachu, a jej dłonie zacisnęły konwulsyjnie na nadgarstkach Dirka. - Odnalazłam ją... Och, bogowie! Skrzywdzono ją w potworny sposób! Ja... myślę... że zaczyna mi być niedobrze... - Wytrzymaj, skrzacie! Nie zawiedź mnie! Ja ciebie potrzebuję... ona ciebie potrzebuje! Elspeth przełknęła głośno ślinę i zdołała się opanować. Dirk poszedł śladem jej myśli i znalazł poszukiwany cel, uchwycił go i pociągnął ze wszystkich sił. Nie wiedział, jak długo trwały jego zmagania z ciężarem. Nagle wezbrała w nim ogromna, grożąca pochłonięciem fala bólu i pociemniało mu w oczach. Kiedy przyszedł do siebie, stwierdził, że siedzi zgarbiony na ziemi, a Elspeth z całych sił potrząsa nim, by się ocknął. - Ni z tego, ni z owego przestałeś oddychać - powiedziała przerażona. - Myślałam, że nie żyjesz! O, bogowie, Dirku... to... to na nic, prawda? Potrząsnął otępiałą głową. - Próbowałem. O bogini, zbaw mnie! Próbowałem. Odnalazłem ją, jednak nie mogłem jej ruszyć. Nie posiadam tak wielkiej siły. Poczuł na swej dłoni gorącą łzę, która spłynęła po policzku Elspeth, i postanowił spróbować jeszcze raz. Wiedział, że raczej umrze, próbując sprowadzić do siebie Talię, niż będzie żył ze świadomością, że nie starczyło mu odwagi na drugą próbę.
Lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ktoś inny przejął sprawy w swe ręce. - Czlecze. - Głos rozległ się wprost w jego myślach. - Dirku... Heroldzie. Był to męski głos, a nie głos Ahrodie. Podniósł wzrok i zobaczył nad sobą trzech stojących Towarzyszy: Ahrodie, Gwenę i na ich czele Rolana; zjawili się tak cicho, że nawet źdźbło trawy nie zaszeleściło. Za nimi, na granicy poletka, na którym rozbito namiot Elspeth, zebrali się wszyscy, co do jednego, Towarzysze z obozu, nawet źrebak Cymry. Rolan wyglądał jak duch, stał posępny i wydawało się, że bije od niego jakaś łuna. Na jego widok włosy zjeżyły się Dirkowi na głowie. Wyglądał jak istota z legend, a nie stworzenie, które można spotkać w zwyczajnym świecie. - Ty masz dar, który wykorzystamy. Ona posiada wzrok. My dostarczymy wam potrzebnej siły. - Ja... ale... czy to ma znaczyć... - Że wciąż możemy ją ocalić, jeśli starczy nam miłości i nie ulękniemy się. Jednak bądź przygotowany, że nasz sukces może cię drogo kosztować. Ból będzie ogromny. Możliwe nawet, że umrzesz. Bez słowa Dirk spojrzał na Elspeth. Zrozumiał, że Rolan przemówił także do niej. Dirk spojrzał w świetliste oczy Rolana - lśniło w nich szafirowe światło jaśniejsze od blasku gwiazd. - Nie cofniemy się przed zapłaceniem każdej ceny - odparł, wiedząc, że mówi w imieniu obojga. Rozsunęli się, robiąc między sobą miejsce dla trzech Towarzyszy. Stanęli w kręgu: Rolan, Elspeth, Gwena, Ahrodie i Dirk. Elspeth i Dirk złączyli dłonie i położyli ręce na grzbiecie Towarzyszy, doprowadzając w ten sposób do wymaganej fizycznej bliskości pomiędzy całą piątką. Ponowne poszukiwanie celu poszło Elspeth znacznie łatwiej. - Mam ją - powiedziała miękko, gdy znów ujrzała Talię, a potem zapłakała. - Dirku... ona umiera! Jeszcze raz Dirk pobiegł myślą drogą przetartą dla niego przez Elspeth, uchwycił się swego celu i pociągnął. Wtedy dołączył do niego ktoś jeszcze, i jego siła wzrosła. A potem przyłączył się do nich ktoś trzeci i czwarty... Przez chwilę - a może to była wieczność - Dirk myślał przerażony, że jest rozdzierany przez dwie potężne moce, znacznie przerastające go siłą, a każda z nich ciągnie go w swoją stronę, jakby to były zawody w przeciąganiu liny. Jedynie swemu uporowi zawdzięczał, że nie zląkł się swego zadania, gdy poczuł, jak jego mózg rozszarpywany jest na dwoje. Wytrzymał, choć miał wrażenie,
że jest rozciągany coraz bardziej i bardziej, i że napina się coraz mocniej jak struna harfy, która drży tuż przed pęknięciem. Czuł, jak opuszczają go siły i zanika w nim świadomość. Zaczął walczyć z niemocą, kurczowo trzymając się swego celu, nie pozostało mu już nic oprócz jego nieugiętej woli. Nagle jedna z owych mocy załamała się, lecz to nie im zabrakło sił. Wspólnie ciągnęli swój cel do siebie, troskliwie chroniąc go, by nie mogło mu się już nic więcej złego przydarzyć. Udało im się. Wspólnymi siłami, z wielkim trudem, dopięli swego. W namiocie Selenay toczyła się w najlepsze narada wojenna przy udziale członków Rady Królewskiej, oficerów armii oraz gwardii i oczywiście heroldów. Każdy siadał tam, gdzie udało mu się znaleźć odrobinę miejsca. Kyril omawiał słabe punkty w systemie obronnym, które wydawały się najbardziej narażone na atak, wskazując je na rozłożonej na stole mapie. Nagle z przestrachem unieśli głowy, słysząc tuż obok namiotu okrzyk zgrozy. Ktoś odrzucił klapę wejściową do namiotu i rozsunął stojących w przejściu ludzi. Do środka weszła na uginających się nogach Elspeth, wyczerpana, z twarzą białą jak papier. Usuwała ludzi ze swej drogi. Tuż za nią szedł Dirk, który wyglądał jeszcze bardziej upiornie. Na widok tego, co niósł na rękach, namiot wypełniło echo pełnego zgrozy krzyku, bo były to okaleczone strzępy ludzkiego ciała o twarzy Talii. Poza Dirkiem i następczynią tronu nie poruszył się nikt. Elspeth bez słowa przepędziła siedzących na pryczy pięciu heroldów, by Dirk mógł delikatnie położyć na niej Talię. Nawet nie rozglądnąwszy się dookoła, sięgnął za siebie poplamioną krwią ręką, chwycił najbardziej doświadczonego uzdrowiciela za ramię i przyciągnął go do boku Talii. A potem z wielkim wysiłkiem wyprostował się, zrobił dwa, trzy kroki i zemdlał, padając na ziemię jak ścięte drzewo. Kiedy minęło zamieszanie i Selenay miała okazję rozejrzeć się, stwierdziła, że z Elspeth stało się to samo: cichutko i mniej dramatycznie osunęła się w kącie. Elspeth przychodziła do siebie bardzo szybko. Na szczęście - jak to nieco zgryźliwie stwierdziła - dla tych, którzy nie mogli sobie wyobrazić, w jaki sposób udał się akt ocalenia. Znalazła się w samym centrum uwagi tych, którzy nie brali udziału w ratowaniu życia Talii. Kyril okazał się szczególnie natrętny. Kazał sobie powtarzać jej opowieść tyle razy, że mogłaby już, jak podejrzewała, recytować ją przez sen. A i tak zamęczał ją nie kończącymi się pytaniami. W końcu cierpliwość Elspeth wyczerpała się. Oświadczyła Kyrilowi spokojnym głosem, choć zabrzmiała w nim groźba, że jeśli zamierza jeszcze się czegoś dowiedzieć, musi porozmawiać ze swym Towarzyszem, bo ona postanowiła dowiedzieć się u uzdrowicieli, czy nie można by jakoś pomóc Talii i Dirkowi. Uzdrowicielka Thesa była zaniepokojona, Powrót Dirka do zdrowia wcale nie był taki szybki. Na drugi dzień jeszcze nie odzyskał przytomności. Minęło trochę czasu, zanim udało im się
zorientować, że dręczy go nawrót zapalenia płuc, w połączeniu z niezwykłym wyczerpaniem umysłowym. Thesa opiekowała się głównie Dirkiem, a jej stary przyjaciel Devan - Talią; oczywiście nieprzerwanie służyli sobie wzajemnie swym doświadczeniem. Dirkowi udało się ściągnąć wraz z Talią flaszeczkę po argonelu. Ślady specyfiku, który zażyła pozwoliły Devanowi dowiedzieć się, czemu - oprócz okrutnych ran - przyszło im stawić czoło. W ciągu dwóch dni uczynili wszystko, co można było uczynić w prymitywnych warunkach obozowych. Stwierdzili, że choć przeniesienie Talii i Dirka będzie niebezpieczne, jednak jeszcze gorzej byłoby zostawić ich w obozie. Wojna mogła wybuchnąć w każdej chwili, obojgu bardzo była potrzebna pomoc doświadczonych nauczycieli z Kolegium Uzdrowicieli. Jednak brakowało czasu i heroldów, by chorych odesłać do stolicy. Devan, Thesa i ich koledzy postanowili więc, po pośpiesznej naradzie, odesłać ich do wzniesionej z kamienia siedziby lorda Holdera, który z radością ofiarował królowej gościnę w swym domu, uchodząc wraz z całą rodziną przed bitwą, która lada moment mogła rozpętać się w ich sąsiedztwie. Królowa wezwała ze stolicy wszystkich uzdrowicieli, z których można było zrezygnować w kolegium. Rezydencja lorda Holdera bardziej przypominała fortecę i w razie potrzeby można było się w niej łatwo bronić, zatem uzdrowicieli odsyłano tam natychmiast po przybyciu, a Thesa, gdy stan zdrowia Dirka zaczął się polepszać, zajęła się ich zakwaterowaniem. Wiedziała, że choć teraz mieli zaledwie dwóch chorych pod opieką, to z chwilą wybuchu wojny natychmiast będzie ich dużo więcej. Elspeth spędzała tam większość czasu. Jej matka poprosiła ją - nie rozkazała - by została z uzdrowicielami i urzędnikami dworskimi, którzy zaczynali przybywać w odpowiedzi na jej wezwanie. Była to oznaka, że Selenay ufa jej zdrowemu rozsądkowi i milcząco przyjmuje do wiadomości, że córka zaczyna być osobą dorosłą. - Ale... - Elspeth zaczęła protestować, lecz widząc cień w twarzy matki przerwała. - To nic. Co chcesz, bym zrobiła? - Nadaję ci uprawnienia regenta - odparła Selenay. - Królestwo nie może przestać istnieć podczas naszej nieobecności. Wysiedziałaś się dość na spotkaniach rady, masz niezłe pojęcie o tym, co trzeba robić. Zajmiesz się życiem codziennym królestwa, chyba że coś będzie wymagało mojej decyzji. Jest coś jeszcze: gdyby zdarzyło się najgorsze, wraz z radą i ocalałymi heroldami uciekniecie na zachód i pomoc. W Żalach powinniście być bezpieczni. - A co z tobą? - zapytała, czując ucisk w gardle. - Elspeth, jeśli będzie aż tak źle, ty będziesz nową królową. Nad tym Elspeth wolała się nie zastanawiać, i tak nie brakowało jej powodów do obaw. Talia wyglądała bardziej na martwą niż żywą. Uzdrowiciele byli najwyraźniej zbici z tropu i przestraszeni stanem jej zdrowia, lecz nie chcieli powiedzieć Elspeth dlaczego.
Nic się nie działo na granicy, nic się nie działo w izbach chorych, i Elspeth nic na to nie mogła poradzić. Nic dziwnego zatem, że nie w smak jej było położenie, w jakim się znalazła. Zaczynała rozumieć, jak często królowej musiało się to przytrafiać. Jedyne, co jej jeszcze pozostało, to modły. A więc modliła się żarliwie tak jak jej przodek, król Valdemar, w nadziei, że zostanie wysłuchana.
DZIESIĄTY
Dirk przyszedł do siebie dość szybko po tym, jak dostał się pod opiekę uzdrowicieli, jednak był oszołomiony, zdezorientowany i trawiła go gorączka. Cierpiał na niemal oślepiający ból głowy, którego żadne zioła nie mogły złagodzić. Musiał przebywać niemal w całkowitych ciemnościach, póki ból nie zaczął ustępować. Jak sięgnąć pamięcią, nikt z uzdrowicieli nie przypominał sobie osoby, która przeżyłaby tak poważny uraz, wyzdrowiała i mogła o tym opowiadać. Dirk znów znalazł się w niewielkiej izbie, tym razem jednak nie był to Dom Uzdrawiania. Przez kilka dni mógł jedynie jeść i wykonywać polecenia wydawane przez uzdrowicieli. Tym razem był o wiele za słaby, by sprzeciwiać się ich surowej dyscyplinie. Przez dłuższy czas potulnie i grzecznie podporządkowywał się im we wszystkim, lecz, przyszedłszy nieco do siebie, poczuł się zaniepokojony. Obudziła się w nim podejrzliwość, gdy na pytania o Talię albo wcale nie otrzymywał odpowiedzi, albo były one wymijające. Im bardziej unikali rozmowy o niej, tym bardziej stawał się przygnębiony i zły. Wypytywał nawet Gwenę, gdy tylko minął najgorszy ból. Gwena nie mogła mu pomóc. Próbowała wyjaśnić mu, co złego dzieje się z Talią, jednak jej odpowiedzi budziły tylko większy strach i zamieszanie. Nie potrafiła powiedzieć nic ponad to, że osobisty herold królowej cierpi na coś niezwykle poważnego. W końcu Dirk postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Małego Robina sprowadził na dwór lord Orthallen, jednak chłopiec miał poczucie, że jego pan zapomniał o nim. Chłopiec przebywał w jego domu, ale Orthallen zdawał się od dawna już o tym nie pamiętać, więc kiedy nadeszły rozkazy, by się pakować i wyruszać nad granicę, Robin wielce zdziwiony rozsiadł się w wozie na końcu długiego ogona taborów. Czuł się zagubiony. Wałęsał się bez celu, póki go ktoś nie zauważył i nie doszedł do wniosku, że przecież w obozie szykującym się do wojny nie ma miejsca dla tak małego chłopca. Został zatem odesłany najpierw do Elspeth, a potem trafił do uzdrowicieli, którzy z kolei polecili mu pomagać Dirkowi, uważając, że chłopiec jest zbyt młody, by zrozumieć coś z zasłyszanych przypadkowo rozmów, a choremu nie przyjdzie na myśl wypytywać małe dziecko. W obu przypadkach popełnili gruby błąd. Robin wiedział doskonale, co się dookoła niego działo. Nic dziwnego, zważywszy, że miało to związek z uwielbianą przez niego Talią. Był chory z przerażenia i bardzo pragnął porozmawiać z kimś starszym, a Dirk był dla niego dobry i miły, i tak rozpaczliwie spragniony nowin, że przepytałby szczury pod podłogą, byleby się czegoś dowiedzieć. Dirk słyszał o Robinie i jego uwielbieniu dla Talii. Kto jak kto, ale ten chłopiec wiedział, gdzie ona się znajduje i w jakim jest zdrowiu. Herold grał na zwłokę. W końcu uzdrowiciele przestali pilnować go przez cały czas od chwili, gdy otwierał oczy. Zwlekał zatem ze swymi
pytaniami, aż pozwolą kipiącemu od ochoty do rozmowy Robinowi samotnie przynosić mu pożywienie. - Robinie. - Dirk odezwał się łagodnym głosem, nie chcąc wystraszyć chłopca. - Potrzebuję twojej pomocy. Uzdrowiciele nie odpowiedzą na moje pytania, a ja muszę dowiedzieć się czegoś o Talii. Na dźwięk imienia Talii Robin odwrócił się od drzwi, nie wypuszczając klamki z ręki. Twarz miał przygnębioną. - Powiem ci, panie, to, co wiem - powiedział lekko drżącym głosem. - Talia cierpi okropnie i oni nie dopuszczają do niej nikogo, tylko uzdrowicieli. - Gdzie ona jest? Czy wiesz może, kto się nią opiekuje? Chłopiec nie tylko wiedział, gdzie jest ranna, ale znał według starszeństwa nazwiska wszystkich opiekujących się nią uzdrowicieli. Kiedy ich wymienił z pamięci, Dirkowi serce niemal zamarło w piersi. Nawet stary Farnherdt został wezwany, pomimo że odchodząc na emeryturę poprzysiągł, iż nie pozwoli się niepokoić choćby w najbardziej beznadziejnych przypadkach. - Robinie, muszę stąd wyjść i potrzebuję twojej pomocy - poprosił Dirk. Robin skinął głową, szeroko otwierając oczy. - Sprawdź, czy na korytarzu nie ma nikogo. Robin uchylił drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. - Pusto - zaraportował. - Doskonale. Zamierzam się ubrać i wyśliznąć stąd. Zostań za drzwiami i zapukaj, gdyby ktoś szedł. Robin wysunął się z izby, by stanąć na straży, a Dirk włożył na siebie ubranie. Odczekał chwilę i gotów dowiedzieć się prawdy za wszelką cenę, opuścił izbę, mrugając do Robina jak spiskowiec do spiskowca. Uzdrowicielem prowadzącym był Devan. Nie był pierwszy na liście starszeństwa, jednak miał najwięcej doświadczenia i najmocniejszy dar leczenia ran i wywołanego urazami wstrząsu. Był na dodatek pierwszym i najlepszym spośród uzdrowicieli przyjacielem Talii. Pracowali wspólnie nad uleczeniem niejednego herolda. Czasami troskliwa opieka jest ważniejsza od doświadczenia i dlatego, gdyby Dirka zapytać o to, kto miałby się nią opiekować, imię Devana z pewnością padłoby jedno z pierwszych. Dirk wiedział dobrze, gdzie może zastać Devana o tej porze, a większość siedzib zanikowych miała podobny rozkład pomieszczeń. Uzdrowiciel przebywał akurat w destylarni, tuż obok kuchni i herbarium. Naprędce spożywał południowy posiłek, jednocześnie mieszając coś w tyglu. Dirk wykorzystał swe bogate doświadczenie w przemykaniu się jak cień, by nikt go nie przydybał na skradaniu się do tej małej izdebki na pierwszym piętrze, wypełnionej mieszaniną
przyjemnych i mniej przyjemnych aromatów, rozsiewanych przez niezliczone lekarstwa. Dirk usłyszał jakieś odgłosy w izbie za zamkniętymi drzwiami, otworzył je, bezszelestnie wśliznął się błyskawicznie do środka, zaniknął drzwi za sobą i oparł się o nie plecami. Odwrócony plecami Devan wydawał się nie zauważać jego obecności. - Devanie, muszę z tobą porozmawiać. - Spodziewałem się ciebie. - Rozległ się opanowany głos uzdrowiciela, który nie oderwał się od swojego zajęcia. - Pomyślałem, że nie zadowoli cię to, co powiedziano ci o Talii. Zwracałem na to uwagę, jednak to nie ja odpowiadam za opiekę nad tobą. Thesa uważała, że nie należy ciebie niepokoić. - Zatem, jak ona się czuje? - Dirk na widok ponurego oblicza uzdrowiciela zapytał z przestrachem. - Czy ona... - Nie, heroldzie - westchnął Devan, zatykając szyjkę flaszeczki, którą napełnił jakimś płynem. Odwrócił się do Dirka. - Ona nie umiera, w każdym razie jeszcze nie. Jednak nie jest też żywa. - A cóż to ma znaczyć? - wyrwało się Dirkowi, który zaczynał się złościć. - Co masz na myśli, mówiąc: ,, Jednak nie jest też żywa”? - Chodź, a sam zobaczysz. Uzdrowiciel zaprowadził go do ciasnej izdebki w lecznicy - jednego z kilku połączonych razem pomieszczeń, w których kładzie się chorych, gdy trzeba ich oddzielić od świata. Stał tam jedynie stół ze świecą oraz łoże, na którym nieruchomo leżała Talia. Dirk poczuł, że coś ściska go w gardle; miał wrażenie, że chora spoczywa jak przed złożeniem do trumny. Twarz Talii była blada i jakby ulepiona z wosku. Jednak Dirk przyglądając się jej z bliska, stwierdził, że oddycha, choć było to ledwie wyczuwalne. - Co jej jest? - zapytał ochrypłym ze zdenerwowania głosem. Devan wzruszył bezradnie ramionami. Czuł się znacznie bardziej zrezygnowany, niż na to wyglądał, zwłaszcza teraz, gdy w końcu Dirk dotarł do niego. - Bardzo chciałbym to wiedzieć. Myśleliśmy, że udało nam się na czas podać odtrutkę neutralizującą argonel. Hm, odczuwany przez nią ból osłabił jego działanie, lecz gdybyśmy nie zatroszczyli się o resztę, umarłaby - argonel nie wybacza błędów. Udało nam się uzupełnić nieco krwi, którą utraciła; uśmierzamy ból, jaki sprawia jej większość ran. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, a ona po prostu nie chce się przebudzić... Nie, tu chodzi o coś więcej. Wydaje się, że jej już nie ma, a my leczymy ciało pozbawione duszy; ciało, które żyje, wszystkie jego odruchy są prawidłowe - oddycha, serce bije. Tyle że nikogo nie ma w “domu”, a my nie mamy pojęcia, dlaczego wyszedł. Jeden ze starszych uzdrowicieli utrzymuje, że jej dusza “oddaliła się w
niewiadome strony”, być może uciekając przed jakimś zmysłowym przymusem. Uważam, że to możliwe. Tradycja głosi, iż wielu magów posiada dar podobny do naszego, jednak wykorzystuje go, by czynić zło. Możliwe że oprócz tortur, przez które przeszła, spotkała się z jednym z nich i teraz obawia się powrotu, nie wiedząc, że znów znajduje się pod opieką przyjaciół. Skłonni byliśmy imać się wszelkich sposobów... - I? - Poprosiliśmy herolda Kyrila o pomoc. Spędził tutaj cały dzień, trzymając ją za rękę i wzywając ją myślą. Znalazł się na granicy wyczerpania, lecz nie przestawał, aż siły całkowicie go zawiodły i stracił przytomność. Wszystko na próżno. Szczerze mówiąc, nie wiem, co moglibyśmy jeszcze zrobić... - Spojrzał spod oka na Dirka. Devanowi chodził pewien pomysł po głowie, lecz z tego, co wiedział o tym młodym człowieku, musiał postępować z nim niezwykle przebiegle i ostrożnie. - Chyba że... - Chyba że co? - Dirk połknął przynętę. - Jak wiesz, jej darem jest empatia. Nie potrafi myślsłyszeć ani myślmówić zbyt dobrze. Możliwe, że Kyril nie był w stanie dosięgnąć jej swą myślą. Przypuszczam, że gdyby ktoś związany z nią mocną emocjonalną więzią spróbował przesłać jej wezwanie, w oparciu o tę więź, mogłaby go usłyszeć. Próbowaliśmy porozumieć się z jej Towarzyszem, jednak najwyraźniej nie poszło mu lepiej od Kyrila - może powód był znów ten sam. Między nią a heroldem Krisem istniała mocna więź, jednak... - Tak? - Nikomu nie przychodzi nikt inny do głowy. Dirk przełknął głośno ślinę i wyszeptał: - Czy... ja mógłbym spróbować? Devan niemal uśmiechnął się pomimo ponurej sytuacji. Chodź, chodź mała rybko pomyślał, próbując natchnąć swą wolę zniewalającą mocą daru dalekomówienia heroldów. - Połknij smaczną przynętę. Wiem wszystko o łączącej was więzi. Keren powiedziała mi o tym w tę samą noc, w którą zachorowałeś, i o tym, jak zachowałeś się na widok strzał śmierci, oraz w jaki sposób ją uratowałeś. Jednak jeśli nie przyznasz się przed samym sobą do owej więzi, będzie to tak, jakbyś próbował nawoływać ją wbrew szalejącemu huraganowi. Udawał, że opadły go wątpliwości. - Po prostu tego nie wiem, heroldzie. Musiałaby to być niezwykle potężna więź. Odpowiedź, o którą się modlił, nadeszła pod postacią niemal niedosłyszalnego szeptu. - Ja ją kocham. Czy to wystarczy? Devan omal nie zaczaj wiwatować z radości. Skoro Dirk przyznał się do miłości do Talii, plan mógł się udać. - W takim razie rób, co w twojej mocy. Będę tuż za drzwiami, na wypadek gdybyś mnie potrzebował.
Dirk usiadł ciężko na krześle obok łóżka i ujął w swą dłoń owiniętą bandażami, bezwładną rękę Talii. Wydawało mu się, że jest zupełnie bezradny, osamotniony... O bogowie, jak należy odwoływać się do uczuć? Będzie musiał otworzyć zamknięte od wielu lat - wydawać by się mogło, na zawsze - serce. Skoro jednak zmusiła go, by wyznał swą miłość, widać jego serce było nie dość szczelnie zamknięte i nadszedł czas, by sobie szczerze powiedzieć: wóz albo przewóz. Przecież pragnął ocalić ją za wszelką cenę. Czy zatem dalsze otworzenie własnego serca miałoby okazać się większym poświęceniem? Co warte jest życie, którego nie będzie mógł z nią dzielić! Tylko gdzie on ją odnajdzie? Nagle usiadł wyprężony jak struna. Sam w żaden sposób nie może określić miejsca, skąd mógłby wywołać Talię, ale Rolan musi to wiedzieć! Dirk uspokoił umysł i sięgnął myślą po Ahrodie. Łagodnie rozgościła się w jego zmysłach, niemal w tej samej chwili, w której ją wezwał. - Mój Wybrany? - Potrzebna mi jest pomoc twoja i Rolana. - Zatem ujrzałeś i wiesz? Myślisz, że pomożemy ci wezwać ją? Rolan próbował to zrobić, jednak zdany tylko na siebie, nie mógł jej dosięgnąć. O Wybrany, mój bracie, miałam nadzieję, że zrozumiesz to i podejmiesz tę próbę! Wtedy w jego myśli rozległ się inny głos. - Dirku-heroldzie, ona uciekła Gdzie Indziej. Czy to widzisz? Zdumiewające, lecz gdy strumień myśli Rolana dotarł do jego mózgu, miał wrażenie, że nagle otworzyły mu się oczy: ujrzał przed sobą ciemność, na końcu której coś migotało słabiutko. - Wezwij ją. My wspomożemy cię naszą siłą, będziemy twoją opoką. Będziesz mógł iść tam, gdzie my nie możemy się udać. Głęboko odetchnął, przymknął oczy i wprowadził się w najgłębszy trans, jaki kiedykolwiek udało mu się osiągnąć - wołał swym sercem, starał się zamienić swą miłość w zew, chcąc, by uczucie rozbłysło jak latarnia wskazująca drogę w mroku. I czuł, że gdzieś za sobą ma oparcie w podwójnej opoce - Rolanie i Ahrodie - która jest pomostem do rzeczywistego świata. Tego, jak długo nawoływał Talię, w żaden sposób nie mógłby określić. Nurzał się w wirach, gdzie nie istniał czas. Stojąca na stole świeca stopiła się znacznie, kiedy poczuł, że ręka, którą trzyma w swej dłoni, drgnęła leciutko. Wyrwany z transu, przestraszony otworzył szeroko oczy. Ujrzał, jak na twarz Talii powraca rumieniec. Poruszyła się nieznacznie, skrzywiła, wydała cichy jęk sprzeciwu i wolną ręką sięgnąwszy do skroni, otworzyła oczy. Skupiła na nim wzrok i rozpoznała go. - Ty... mnie wołałeś - rozległ się cichutki szept. Kiwnął głową. Słowa nie chciały przejść
mu przez gardło, dławione uczuciem radości i zwątpienia. - Gdzie... ja jestem? W domu? Ale jak... - Nagle spojrzała przytomniej, a Dirk ujrzał w jej oczach niepokój i strach, ogromny strach. - Orthallen... o, Jasna Pani... Orthallen! Zaczęła walczyć ze słabością swego ciała. Starała się podnieść, jęcząc mimowolnie z bólu, lecz pchana jakąś silną, tylko sobie wiadomą potrzebą całkiem zapomniała o swym cierpieniu. - Devanie! - Dirk zrozumiał, że Talia pragnie podzielić się jakąś tajemnicą. Wiedział, ze lepiej nie próbować jej uspokajać, skoro jest to dla niej aż tak ważne. Strach, w połączeniu z wymienionym nazwiskiem, mógł być zapowiedzią ogromnych kłopotów, o czym wiedziała jedynie Talia. A wiec zamiast powstrzymywać, Dirk wsparł ją swym ramieniem i wołał o pomoc. Devanie! Słysząc wezwanie Dirka, Devan rzucił się do drzwi w takim pośpiechu, że ich o mało nie wyważył. Kiedy wpatrywał się jak ogłupiały w Talię, ona domagała się podania nazwisk osób pozostających u władzy. Uzdrowiciel zrozumiał, że chora puści mimo uszu wszystko, póki jej ciekawość nie zostanie zaspokojona, i wyrecytował krótką listę nazwisk. - Chcę... Elspeth - powiedziała, ciężko dysząc. - Kyrila, Seneszala... i Albericha. Natychmiast, Devanie. - I nie można jej było tego wyperswadować. Dirk został w izdebce, żałując szczerze, że nie jest w stanie przejąć dręczącego Talię bólu, który znaczył jej zbielałą twarz. Jeden za drugim, biegiem przybywali do niej ci, po których posłała. Sądząc po rozpaczy, jaka malowała się na ich twarzach, spodziewali się zastać Talię, jeśli nie umarłą, to co najmniej na progu śmierci. Radość z powodu tego, że odzyskała przytomność, szybko zamieniła się w przygnębienie, gdy usłyszeli to, co miała im do powiedzenia. - Zatem od samego początku to był Orthallen? - Pytanie Albericha było w zasadzie retoryczne. On sam wcale nie wyglądał na zaskoczonego. - Wiele bym dał, by się dowiedzieć, w jaki sposób zdołał ukryć swe myśli, ale to nie takie pilne. Jednak Kyril i Seneszal byli przytłoczeni tą wieścią. - Lord Orthallen! - mamrotał Seneszal. - Ktokolwiek inny, być może. Zdrada zawsze jest możliwa pośród wysoko urodzonych, ale nie Orthallen! Dlaczego, przecież on dłużej zasiada w radzie niż ja! Elspeth, możesz w to uwierzyć? - Ja... nie jestem pewna - szepnęła Elspeth, spoglądając najpierw na Albericha, a potem na Dirka. - Można... bardzo łatwo... sprawdzić moje słowa. - Talia leżała spokojnie, by oszczędzać siły. Miała oczy przymknięte i mówiła z wysiłkiem, jednak nie ulegało wątpliwości, że wie doskonale, co się wokół niej dzieje. - Orthallen... z pewnością wie... gdzie byłam. Wezwijcie go tutaj... jednak niech się nie dowie... że wydobrzałam na tyle, by mówić. Devanie... ty uśmierzysz
wszelki... ból. A potem... podeprzyjcie mnie... Muszę... wyglądać na zupełnie zdrową. Jego zachowanie... kiedy zobaczy mnie z Elspeth... powinno zdradzić nam... wszystko, co chcemy wiedzieć. - Mowy nie ma, bym zgodził się na coś takiego! - denerwował się Devan. - Nie możesz się ruszyć nawet o cal, a co dopiero... - Zrobisz to, co mówię. Musisz. - Głos Talii był bezbarwny, wyraźny, pozbawiony najmniejszej nutki gniewu, ale zabrzmiał rozkazująco i Devan ugiął się pod nim oraz pod jej wzrokiem, kiedy uniósłszy powieki, spojrzała mu prosto w oczy. - Stary przyjacielu, tak musi być - dodała miękko. - Gra idzie o znacznie wyższą stawkę niż moje zdrowie. - To może cię zabić, wiesz o tym - powiedział z wyraźną goryczą w głosie, przykładając dłoń do jej czoła, by uśmierzyć ból. - Zmuszasz mnie, bym złamał wszelkie przysięgi uzdrawiania, jakie złożyłem. - Nie... - Dirk zupełnie nie mógł się domyślić, co Talia miała na myśli. - Nie byle kto... powiedział mi... że nie nadszedł jeszcze czas na mnie. Talia spokojnie wysłuchała sprzeciwów reszty zebranych i... uparła się, że Orthallena podejmie tylko ona i Elspeth. Devan uśmierzył jej ból i mogła normalnie mówić, choć raczej cicho. - To musi być zrobione w ten sposób - nie ustępowała. - Jeśliby was zobaczył, mógłby zapanować nad sobą. W najlepszym przypadku, miałby się w waszej obecności na baczności. Kiedy będziemy tutaj same, myślę, że jego zachowanie będzie szczere. Nie sądzę, by krył się z czymś przed kimś, kogo, według niego, nie musi się obawiać, bo nie dorównuje mu ani fizycznie, ani umysłem. Uległa im o tyle, że przystała, by skryli się w sąsiedniej izbie, uchylając nieznacznie drzwi. Kiedy wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, posłano po Orthallena. Wydawało się, że upłynęły wieki, zanim doszedł ich odgłos kroków - stawianych z rozmysłem i powoli. Towarzyszył im szybki tupot nóg pazia. Do izby wszedł Orthallen i nim zamknęły się drzwi za jego plecami, rzucił przez ramię podziękowanie paziowi. Odwróciwszy się, stanął przed obliczem dwóch oczekujących go kobiet. Talia przygotowała scenę niezwykle starannie. Spoczywała podparta poduchami jak ogromna lalka, lecz wydawało się, że siedzi zupełnie normalnie. Była śmiertelnie blada, jednak nikłe światło rzucane przez pojedynczą świecę maskowało to przed postronnym wzrokiem. Po prawej stronie Talii stała Elspeth. W całej izbie panował głęboki mrok, z którego wynurzały się jedynie ich twarze i nie widać było szczeliny uchylonych za ich plecami drzwi. - Elspeth! - Orthallen zaczął mówić niemal już w progu. - To jest bardzo osobliwe miejsce
na spotkanie... Wtem ujrzał, kto jeszcze oprócz następczyni tronu znajduje się w izbie. W mgnieniu oka krew odpłynęła mu z policzków. Zbladł łaskawy uśmiech, który rozjaśniał jego oblicze. Zaczęły mu się trząść ręce, skóra nabrała szarego odcienia. Omiótł spojrzeniem izbę, badając, czy nikt nie kryje się w cieniu za ich plecami. - Spotkałam Ancara, mój panie, i widziałam się z Huldą... - zaczęła Talia. Raptem stateczny, zrównoważony lord Orthallen, który zawsze przedkładał słowa nad wszelki inny oręż, uczynił coś, o co żadne z nich nigdy by go nie podejrzewało. Ogarnęło go dzikie szaleństwo. Wyszarpnął ozdobny sztylet z pochwy u pasa i skoczył w kierunku Talii i Elspeth, rzucając wściekłe spojrzenie, z ustami wykrzywionymi w szpetnym grymasie strachu. Dla heroldów ukrytych za drzwiami drugiej izby czas nagle stanął w miejscu, brodzili w nim, wiedząc, że choćby nawet udało im się dopaść kobiet, za późno już będzie na jakikolwiek ratunek. Jednak zanim ktokolwiek zdobył się na jakiś odruch, zanim Orthallen zdołał postąpić krok, prawa ręka Elspeth odskoczyła w bok, a później wykonała zamach do przodu. Orthallen zamarł w pół drogi i runął na łoże Talii z osobliwym charkotem, a potem ześliznął się na podłogę. Czas znów podjął swój nieprzerwany bieg. Zanim czterech mężczyzn stanęło u jej boku, zbielała na twarzy, roztrzęsiona Elspeth wyciągnęła nogę i przewróciła trupa na plecy. W piersi Orthallena, w niepewnym świetle rzucanym przez płomyk samotnej świecy migotał wbity sztylet. Krew z rany barwiła na czarno szatę z błękitnego aksamitu. Jakaś część mózgu Dirka obojętnie podziwiała kunszt, z jakim sztylet wbito prosto w sercu. - Korzystając z uprawnień następczyni tronu - odezwała się drżącym, na granicy załamania, głosem Elspeth - skazałam tego człowieka za zdradę stanu i własnoręcznie dokonałam egzekucji. Uchwyciła się brzegu łoża, by utrzymać się na roztrzęsionych nogach. Talia położyła swą owiniętą bandażami dłoń na ramieniu Elspeth, pragnąc ją pocieszyć i dodać jej otuchy. Wydawało się, że oczy Elspeth wyskoczą z orbit i pękną pod wpływem przeżytego wstrząsu. Kiedy Devan z rozmachem otworzył drzwi, spojrzała na niego błagalnie. - A teraz - powiedziała z wysiłkiem - pozwólcie mi się rozchorować. Proszę! Uzdrowicielowi starczyło przytomności umysłu, by złapać za misę, zanim zbuntował się żołądek Elspeth. Torsje wstrząsały nią dopóty, dopóki cokolwiek w nim jeszcze było, a potem następczyni tronu rozpłynęła się w rozpaczliwych łzach. Devan zaopiekował się nią szybko, odprowadzając tam, gdzie mogła się obmyć i w spokoju dać upust gnębiącym ją uczuciom.
Ciało szybko i sprawnie uprzątnęli Kyril z Alberichem. Ich śladem oddalił się wstrząśnięty i oszołomiony Seneszal. Z Talią został jedynie Dirk. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, albo powiedzieć choć słowo, wrócił Devan. Uzdrowiciel, usunąwszy poduchy, którymi była podparta Talia, mógł ją wreszcie ku swemu zadowoleniu właściwie ułożyć. Przyłożył na krótko dłoń do jej czoła i odwrócił się do Dirka. - Proszę cię, zostań z nią. Aby nie wyrządzić jej krzywdy, usunąłem nieco blokady uśmierzające ból. Ostatnie przeżycia nie należałyby do najłatwiejszych, nawet gdyby była zdrowa. Biorąc pod uwagę jej stan, nie mogę przewidzieć, co nastąpi. Możliwe, że nic jej nie będzie, nie wygląda gorzej niż przedtem. Gdybyś dostrzegł oznaki wstrząsu czy nawrót śpiączki, albo jeśli odniesiesz wrażenie, że dzieje się z nią cokolwiek złego, wzywaj mnie. Ja muszę teraz uspokoić Elspeth. Będę niedaleko, w zasięgu głosu. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko kiwnąć głową. Kiedy Devan wyszedł, Dirk spojrzał zachłannie na Talię. Chciał jej tyle powiedzieć, jednak nie miał zielonego pojęcia, jak to zrobić. Teraz, gdy minęło całe to zamieszanie, wydawała się zagubiona, oszołomiona, otępiała z bólu. Widział, jak z wysiłkiem stara się logicznie myśleć. W końcu zwróciła na niego uwagę. - Och, bogowie, Dirk... Kris nie żyje. Zabili go... Nie miał żadnych szans. Nie mogłam mu pomóc, nie mogłam go ocalić. To wszystko przeze mnie... Gdybym kazała mu zawrócić, gdyśmy tylko dowiedzieli się, że tam dzieje się coś złego, żyłby. Zaczęła płakać bezgłośnie. Łzy powoli ciekły jej po policzkach. Nie miała sił nawet szlochać. Poczuł się jak uderzony obuchem... - O bogini... - wykrztusił. - Kris... och, Kris... Ukląkł blisko niej, ale jej nie dotknął. Jego ramionami wstrząsnął płacz. I razem pogrążyli się w żałobie. Dirk nie wiedział, jak długo trwali w tej cichej rozpaczy. Rozbolało go gardło i piekło w oczach. Jednak siły człowieka nie są niewyczerpane i w końcu opanował się. Ostrożnie otarł Talii łzy i usiadł obok niej. - Wiedziałem, jaki spotkał go los - odezwał się wreszcie. - Rolan przedarł się do nas z wiadomością. - Jak... jak ja się tutaj dostałam? - Sprowadziłem ciebie... - Szukał właściwych słów. - To znaczy musiałem to zrobić. Nie mogłem cię tam zostawić! Nie wiedziałem, czy to mi się uda, ale musiałem spróbować! Elspeth, Towarzysze, wszyscy razem ściągnęliśmy cię tutaj. - Ty to zrobiłeś? To... nigdy nie słyszałam o czymś takim... to jak... jak z opowieści. Jednak zagubiłam się w mroku. - Wydawało się, że bliska jest nerwowego załamania, albo popada w jakiś
trans. - Zobaczyłam Niebiosa, naprawdę je widziałam. Jednak nie pozwolono mi tam iść, odesłano mnie z powrotem. - Kto? Kto cię odesłał? - Miłość i obowiązek... - wyszeptała jakby do siebie. - Co? - Dirk nic z tego nie zrozumiał. - Kris powiedział... - Jej głos stał się niemal niesłyszalny. Przedtem się tego obawiał, teraz miał pewność. Talia kochała Krisa. Zwiesił głowę, nie chcąc widzieć rozpaczy na jej twarzy. - Dirku... - Głos Talii brzmiał mocniej. - Ty mnie wezwałeś. Ocaliłeś mnie przed Ancarem, a potem wydobyłeś z mroku. Dlaczego? Znienawidzi go za to, jednak zasłużyła, by usłyszeć prawdę. Może kiedyś mu przebaczy. - Musiałem. Kocham ciebie - powiedział bezradnie. Wstał, zbierając się do wyjścia, czując pod powiekami piekące łzy, których nie miał odwagi uronić. Rzucił jej pożegnalne spojrzenie. Talia wreszcie doczekała się słów, których nie miała już nadziei usłyszeć, a potem ujrzała, że Dirk zamierza ją opuścić. Nagle fragmenty łamigłówki wskoczyły na swoje miejsce. Dirk przez cały czas myślał, że ona i Kris są kochankami! To dlatego zachowywał się jak szalony; pragnął jej, a zarazem obawiał się iść z Krisem w zawody. Na Niebiosa, połowę swego czasu musiał spędzać na przeklinaniu samego siebie za gniew na najlepszego przyjaciela, który zamienił się w rywala. Nic dziwnego, że był w takim stanie. Teraz zaś, gdy Kris odszedł, myślał, że ona nie chce mieć z nim nic wspólnego, bo będzie jej przypominał bez przerwy kochanka, zawsze od niego gorszy. Przeklęte chłopy! Uparty jak osioł, rozsądne argumenty do niego nie przemawiają. Nigdy nie uwierzy w to, co ona mu powie. Miną miesiące, a może nawet lata, zanim uda się jej to mu wytłumaczyć. Poczuła niesłychaną, nadnaturalną wręcz jasność myśli. Gorączkowo starała się znaleźć wyjście z tak kłopotliwej sytuacji. “... jak mówcy na odległość - w pamięci Talii rozległy się wyraźnie słowa wypowiedziane przez Ylsę. - Niemal zawsze najpierw uczą się słyszeć, a nie mówić. Teraz doskonale odbierasz uczucia... jednak spodziewam się, że pewnego dnia nauczysz się przekazywać swe uczucia w taki sposób, że inni będą mogli je odczytywać, nauczysz się dzielić nimi. Taka sztuczka może okazać się bardzo przydatna, zwłaszcza że kiedyś możesz być zmuszona przekonać kogoś, że twe zamiary są szczere”. O tak, dotąd robiła to, właściwie o tym nie myśląc. Zniewalała swym umysłem mózgi, dzieliła tkliwe uczucia z Krisem i Rolanem. Łatwiejsze zadanie - dodawania otuchy, pewności siebie, przywracania zaufania, było oddalone zaledwie o krok...
Zebrała się w sobie, starając się zmobilizować całą wolę, by móc to wszystko okazać Dirkowi. Stwierdziła, że jest zbyt wyczerpana i osłabiona. Nie pozostało w niej nic. Omal nie wybuchnęła płaczem ze zdenerwowania. Nagle Rolan przypomniał jej o swoim istnieniu, wypełniając ją miłością... i czymś jeszcze... Rolan napełnił ją swą siłą, jak zawsze, szczodrze i z całego serca. Ona zaś już wiedziała, co i jak ma zrobić. - Zaczekaj! - wykrztusiła do odwróconego do niej plecami Dirka. Przesłała swe uczucia w jego otwarty umysł i serce. Swą miłość, potrzebę bycia razem; zmusiła go do zrozumienia tego, w co za skarby świata nie uwierzyłby, gdyby ujęto to w słowa. Devan usłyszał dziwny, zduszony dźwięk, jakby odgłos szlochu wyrywającego się z męskiego gardła. Obrócił się na pięcie i rzucił biegiem do izdebki Talii, obawiając się najgorszego. Zatrzymał się na chwilę przed wejściem, spodziewając się ujrzeć najgorsze, i otworzył drzwi, niemal już ze słowami pociechy na ustach. Zdumiony stanął na progu jak wryty. Talia nie tylko wciąż jak najbardziej należała do świata żywych, ale siedziała z jasnym spojrzeniem, uśmiechnięta, ni to śmiejąc się, ni to płacząc. A Dirk, przysiadłszy na brzegu jej łoża, starał się ją przytulić i nie wyrządzić przy tym bólu. Całował każdy cal nie poranionego ciała, do którego mógł dotrzeć, rzęsiście zalewając się łzami. Oszołomiony Devan wyśliznął się z izdebki, zanim zdążyli go zauważyć, i wezwał pazia, który właśnie przechodził. Z roztargnieniem uświadomił sobie, że jego twarz często widuje w tej części korytarza, choć nie mógł dojść przyczyny, dlaczego to dziecko miałoby spędzać tutaj tyle czasu. Kiedy chłopiec rozpoznał wzywającego go uzdrowiciela i domyślił się, którymi drzwiami wyszedł, zbladł. To niesłychane - kwaśno pomyślał Devan. - Czy jest ktoś, kto by się o nią śmiertelnie nie obawiał? - Potrzebuję gońca, który zaniósłby królowej wiadomość, najlepiej kuriera-herolda, ponieważ tylko taki odszuka ją, nie strawiwszy godzin na poszukiwanie. A nowina należy do pilnych. Paziowi zadrżały usta. - Lady-herold? - powiedział niepewnym głosikiem. - Czy ona... umarła? - Panie Światła, nie! - Devan przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od wielu dni ma ochotę wybuchnąć grzmiącym śmiechem. Potrząsnął dzieckiem, uśmiechając się od ucha do ucha. Prawdę powiedziawszy, szukając dla mnie posłańca, rozgłoś tę nowinę na cztery strony świata! Talia jest i pozostanie z nami. I, w samej rzeczy, wkrótce będzie cieszyć się dobrym... znakomitym zdrowiem!
JEDENASTY
Niczym niezmącona radość Dirka nie mogła trwać długo. Wkrótce przypomniały o sobie obowiązki, które były ważniejsze nawet od osobistego szczęścia. Jedynie Talia wiedziała, co wydarzyło się w stolicy Ancara i czego należy się spodziewać. Niebezpieczeństwo wisiało nad Valdemarem, a jedynie ona mogła powiedzieć, jak było wielkie. Gdy nieco otrzeźwieli, Dirk rzekł wolno: - Orthallen nie był jedynym wrogiem. Jej twarz nie mogła już być bielsza, jednak szerzej otworzyła oczy, w który okrągliły się ogromne źrenice. - Nie... jak długo... byłam... - Kiedy sprowadziliśmy ciebie? Pozwól, niech pomyślę... - Zatopił się w myślach. Dwa dni leżał nieprzytomny, a potem przez sześć dni dręczył go ból głowy. - Dokładnie osiem dni. - Zastanowił się następnie nad tym, co od niej usłyszał. - Jesteśmy w siedzibie lorda Faltherna, nad samą granicą. - Selenay? - Devan posłał już po nią. Dręczy cię ból... - Nie ma wyboru, wiesz przecież. - Zdobyła się na blady uśmiech. - Ja... To, co miała powiedzieć, całkiem wyleciało jej z głowy, bo w tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i wbiegła rozpromieniona Selenay. - Sama widzisz, Wasza Wysokość. - Na jej pięty następował Alberich. - Usłyszałaś ode mnie szczerą prawdę. - Dirk ze zdumieniem stwierdził, że wyraz twarzy starego fechmistrza jest niemal wiernym odbiciem radości malującej się na obliczu królowej. - Talio, Talio... - Tyle tylko zdołała wykrztusić z siebie Selenay i rozpłakała się ze szczęścia. Złapała chorą delikatnie za dłoń, którą Dirk łaskawie wypuścił ze swych rąk. U jej boku stanął Alberich, promieniejący tak, jakby to było jego dzieło. Dirk w całym swoim życiu nie widział, by fechmistrz uśmiechał się tak szeroko. - Selenay...? Niepokój w głosie Talii zwarzył ich radość i raptownie sprowadził na ziemię. - Niebezpieczeństwo nie minęło? Talia kiwnęła głową ociężale. Dirk ułożył ją tak, by jak najmniej doskwierał jej ból. Nagrodziła go spojrzeniem, od którego cały pokraśniał. - Ancar posiada osobistą armię. - I może nas zaatakować? - Na pewno nas zaatakuje. Teraz nie ma innego wyjścia. Chce cię zabić, a potem posiąść Elspeth.
- O Panie Światła... - Ostatnią rzeczą, jakiej się dowiedziałam, było to, że Ancar planował opanować granicę. On... musi... ciężko przeżywać moje zniknięcie. Nie mogę przewidzieć, co zrobi... jednak on musi zakładać... że zdążyłam o wszystkim powiedzieć. - A więc grozi nam, kto wie czy nie większe niebezpieczeństwo niż dotąd. - Selenay wstała i zgrzytnęła zębami. - Przekona się, że będzie musiał walczyć. - Magowie. Magowie są na jego usługach. Starożytna magia. Uniemożliwili mi myślwezwanie. Przez nich heroldowie nie dowiedzieli się o śmierci Krisa. Nie wiem, do czego są jeszcze zdolni. Wiem jedynie, że mogą nas obezwładnić. A Orthallen donosił im o wszystkim. - Orthallen? - Gniew Selenay zmniejszył się nieco, teraz wyglądała na zdumioną. Orthallen. O Pani, pomóż, wciąż nie mogę w to uwierzyć. Bogini, toż on był wujem Krisa! - Był bardzo niezadowolony z tego, że wysłałaś go z poselstwem, Selenay - przypomniał Alberich. - Myślę, że teraz wiemy dlaczego. Jego żal, gdy dotarła do niego wieść, był szczery. - Jednak pogodził się z tym nieco zbyt łatwo. - Selenay zagryzła wargę. - Choć nigdy nie był skory do obnoszenia się z uczuciami. - On zabił twego ojca - wyszeptała Talia, znów zamykając oczy, mówienie ponownie wyczerpało jej nadwątlone siły. - Podczas zamieszania bitewnego nasłał zabójcę. - On... - Selenay zrobiła się biała. - Nigdy bym się tego nie domyśliła. Ufałam mu! Zamilkli. Zapadła cisza przed burzą. - Dirku? - Talia na krótko uniosła powieki i natychmiast je opuściła, stwierdziwszy, że wszystko tańczy jej przed oczami. Wystarczyło to przelotne spojrzenie rozbieganych oczu; pogłaskał ją po policzku i udał się osobiście na poszukiwanie Devana. Powrócił, prowadząc za sobą nie tylko samotnego Devana, ale i trzech innych uzdrowicieli. Okazało się, że w izdebce panuje prawdziwy tłok. Ponownie znaleźli się w niej Kyril razem z Elspeth. Seneszal przyprowadził ze sobą lorda wojny. Wniesiono świece, zapalono je i ustawiono gdzie popadło. W izdebce było jasno i ciepło, panował w niej lekki zaduch. - Wzdragam się ciebie o to prosić, Devanie - odezwała się Selenay z wyrazem winy na twarzy. - Czy jednak nie moglibyście podtrzymać sił Talii tak długo, byśmy mogli się od niej dowiedzieć wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć? Dirk chciał się sprzeciwić, lecz nagle zrezygnował. Wiedział, jak sam postąpiłby na miejscu Talii: mówiłby o wszystkim do ostatniego tchu. Czy zatem Talię należało mierzyć inną miarką? - Wasza Wysokość! - Zrezygnowany Devan pochylił głowę w ukłonie. - Powiem jedno: nie pochwalam tego i nie pozwolę, by umarła z wyczerpania. - Jednak spełnisz moją prośbę?
- I my, i Talia nie mamy wyboru. - Uzdrowiciele otoczyli chorą, położyli na niej swej dłonie i pogrążyli się w uzdrawiającym transie. Talia westchnęła, wyraz bólu zniknął z jej twarzy i otworzyła oczy. Ponownie zaczęła patrzeć jasno i uważnie. - Pytajcie, szybko. - Ancar... Czego możemy się po nim spodziewać? - pierwszy odezwał się lord wojny. - Jak liczna jest jego osobista armia? Jacy służą w niej ludzie? - Hołota wypuszczona z lochów, jakieś trzy tysiące. Nie słyszałam, by byli wśród nich najemnicy. Jednak są wyszkoleni, doskonale wyszkoleni. - A jego stała armia? Czy i jej użyje? - Nie sądzę. Zamordował Alessandara. Myśl, że jeszcze nie zawładnął oficerami regularnej armii. Będzie musiał najpierw stłumić bunt w ich szeregach. Musi zastąpić ich wszystkich uległymi sobie ludźmi. - Czy myślisz, że możemy spodziewać się dezerterów? - Myślę, że tak. Gwardia graniczna jak jeden mąż może przejść na naszą stronę, gdy dowiedzą się prawdy. Przyjmijcie ich serdecznie, jednak rzućcie na nich zaklęcie prawdy. - Gdzie skoszarowane były jego osobiste oddziały? - Niedaleko stolicy. - Czy wie o tym, że znasz ich dokładną liczebność? - Nie. - Oczy Talii lśniły niemal nadnaturalnie. - Nie zadał mi ani jednego pytania, nigdy. - Tym większym jest głupcem. Nieco zbyt pewnym siebie na dodatek. Co ty na to, Alberich? - Lord wojny zastanawiał się na głos, gładząc swą brodę, a jego czarne brwi zbiegły się w jedną linię. - Potrzebują dwanaście do czternastu dni, by tutaj stanąć. Kawaleria? - Niezbyt liczna. Rekrutują się spośród więziennej szumowiny. Jednak przynajmniej od trzech lat szkoleni są, by działać razem. Oprócz tego Ancar ma jeszcze magów na swych usługach. Posługują się oni starożytną, prawdziwą magią, o której mówią opowieści. Jeśli domyśli się, że będzie miał do czynienia z heroldami, użyje magów. - Czy są zręczni? - wtrącił się Kyril. - Nie wiem. Jeden z nich przeszkodził mi w myślmowie, uniemożliwił przeniknięcie do myśli Ancara, obezwładnił mnie i nie dopuścił, by przesłania Krisa dotarły do was, nad granicę. Jednak nie był w stanie przeciąć więzów, które łączą nas z Rolanem. O bogowie, to ważne, oni mogą obezwładnić nasze zmysły, lecz nie potrafią czytać w naszych umysłach. Ancar się z tym wygadał, powiedział coś o przeklętych heroldach i naszych osłonach. - Czy to oznacza, że nie mogą przy użyciu swej magii odkryć naszych planów, zwłaszcza gdy otoczymy osłonami nasze umysły? - zapytał Kyril, a w jego oczach zabłysła nadzieja. - Tak myślę. Nawet nie zadali sobie trudu, by odczytać me myśli. Hulda także jest magiem i
ona uczyła Ancara. Nie wiem, czy są zręczni; to nie jest magia myśli, nie wiem, na czym ona polega. - Orthallen - wtrącił się Seneszal. - Od jak dawna działał przeciw królowej? - Od dziesięcioleci. Opłacił zabójców króla podczas bitwy. - Kto mu pomagał? - Wtedy nikt. Pragnął objąć tron, a wojny Tedrela dały mu po temu okazję. - Kiedy się zmienił? - Po spotkaniu z Huldą. Myślał, że to ona jest w jego ręku narzędziem. - Toż to było wiele lat temu! - Prawda. Przybyła, by wychować Elspeth na połowicę godną Ancara. Natknęła się na Orthallena i zostali wspólnikami. Ostrzegł ją i zdążyła uciec. Później Ancar przyobiecał mu tron w zamian za wiadomości i pomoc. - Magowie? - niepokoił się Kyril. - Niewiele mogę powiedzieć. Mówiłam już, że moje zmysły były bezradne. Jeden z magów osłaniał Ancara. Hulda potrafiła sama się ochronić. Wyglądała tak, jakby miała dwadzieścia pięć lat. To mogło być złudzenie, jednak nie sądzę. Tymczasem to ona była prawdziwą opiekunką Ancara, a więc powinna mieć jakieś czterdzieści. Widziałam wyczarowane przez nią światełko... - Talia wysunęła obandażowaną rękę z dłoni Dirka i odsłoniła bark. Selenay i Elspeth wstrzymały oddech, a Seneszal zmełł słowa, które cisnęły mu się na usta na widok tego, co tam zobaczył: wypalonego na jej piersi, jakby żelazem do piętnowania, odcisku dłoni. - Uczyniła to w trakcie ich “zabawy” ze mną. Ot, od niechcenia położyła mi na piersi swą dłoń; przyszło jej to tak łatwo jak oddech. Po uzdrowicielach zaczynało być widać zmęczenie, a Talia, pomimo ich pomocy, zaczynała dobiegać kresu sił. - Zmęczenie... - powiedziała, a w jej oczach pojawiła się prośba, by pozwolili jej wypocząć. - Na razie wiemy dostatecznie dużo. - Selenay rozejrzała się po zebranych i wszyscy skinęli głowami na zgodę. - Możemy przygotować się jako tako do obrony. Odpoczywaj, mój dzielny heroldzie. Opuściła izbę, a za nią wyszli pozostali. Uzdrowiciele po kolei wychodzili z transu i kiedy ostami przerwał więź z chorą, wydawało się, że z Talii nagle uszło życie. Devan złapał Dirka za ramię, nim ten zdążył się śmiertelnie wystraszyć. - Będzie żyła, potrzebuje jedynie wypoczynku, musimy pozwolić jej wyzdrowieć - odparł znużony. - Jakem uzdrowiciel, teraz będzie miała szansę na jedno i drugie, nawet jeśli będę musiał postawić wartę u jej drzwi, by przepędzała intruzów! Dirk kiwnął głową i powrócił do Talii. Z trudem uniosła powieki. - Kocham... cię... - wyszeptała.
- Moja... - Na chwilę słowa uwięzły mu w gardle, zdusił powracające łzy. - Opuszczę cię na jakiś czas. Devan powiada, że musisz wypocząć. Jednak wrócę, gdy tylko mi na to pozwoli! - Oby to było szybko. Dirk wyszedł, posuwając się tyłem. Patrzyła na niego, póki nie zamknęły się za nim drzwi. Podejrzenia Albericha sprawdziły się. O brzasku na biwaku rozbitym opodal granicy oraz pośród mniejszej grupy członków rady i urzędników zebranych w nadgranicznej siedzibie wybuchł rwetes. Ciągle nadciągały oddziały gwardii - przygnębiająco nieliczne. Opowieści, bardziej lub mniej wykoślawione, dotyczące wydarzeń poprzedniej nocy rozprzestrzeniały się jak łatwo palna oliwa wylewająca się ze stłuczonej urny. Talia pogrążona w głębokim transie, w który wprowadzili ją uzdrowiciele, spała w błogiej nieświadomości panującego dookoła niej zamętu. Z gwardzistami można się było uporać najłatwiej. Lord wojny zwołał oficerów na naradę i mając u swego boku Albericha, który czuwał nad wiernością relacji, szczegółowo im wszystko opowiedział. Większość oficerów gwardii nigdy nie była ściśle związana z Orthallenem, zatem, choć wstrząsnęła nimi jego zdrada, przyjęli słowa opowieści, nie doszukując się niczego między wierszami. Znacznie bardziej niepokoiła ich armia Ancara, bo ich był tysiąc zaledwie, a mieli stawić czoło jego trzem tysiącom. Wieści o magach zaś zbyli wzruszeniem ramion. - Mój panie - odezwał się jeden z weteranów, który jeśli chodzi o blizny na twarzy, mógł iść w zawody z Alberichem. - Proszę o wybaczenie, wszak my nic przeciw magom nie zaradzimy. Trza zostawić tym, co się rozumieją na magii... Spojrzał przelotnie na Albericha. Fechmistrz zachęcił go niedostrzegalnym skinieniem głowy. - ... i tak z tym, co na nas ciągnie, będziem mieć pełne ręce roboty. A Ancar ciągnął na nich ze swoją armią, czego i Alberich i lord wojny byli pewni. W orszaku Selenay znajdowało się dwóch heroldów zdolnych do dalekowidzenia, którzy odwiedzali swego czasu Hardorn w niejednej misji. Na nalegania Albericha użyli swego talentu i w nocy sięgnęli poza granice. Ujrzeli armię Ancara, która najwyraźniej rozbijała obóz, by zatrzymać się na kilkugodzinny popas. Lecz, co było znacznie bardziej niepokojące, kiedy “spojrzeli” w to samo miejsce o świcie, ich “oczom” ukazała się jedynie opustoszała kraina. - Zatem prowadzą ze sobą przynajmniej jednego maga - wydedukował z tego Kyril, podczas narady przywódców wojennych przy śniadaniu - który maskuje ich ruchy przed naszymi dalekowidzami. Choć wiedza Kyrila i Albericha o magach ciągnących w orszaku Ancara była niewielka, ich głos w naradach wojennych liczył się tak, jak głos lorda wojny. Ich zadaniem było przewodzić w bitwie heroldom - czy to walczącym żelazem, czy to wykorzystującym dary. Do najważniejszych zadań heroldów należało utrzymanie łączności. Każdemu oficerowi gwardii miał zostać
przydzielony myślomówca, a Kyril u boku Selenay miał być ogniwem łączącym ich w jedno. Dzięki takiej organizacji zwyciężyli w wojnach Tedrela, i żadna inna armia nie mogła im dorównać. - To bez znaczenia - odparł lord wojny - przynajmniej w tej chwili. Wiemy, gdzie byli, dzięki temu znamy szybkość ich marszu, a zatem kiedy mniej więcej tutaj nadciągną. Wiemy także, że ci ich magowie nie mogą ich jakimś cudownym sposobem przemieścić, bo wtedy nie potrzebowaliby koni, które “ujrzeli” wasi heroldowie. - Mój panie? - Przed uniesioną klapą namiotu stanął oficer i dziarsko zasalutował. Był tak młody, że jego brodę ledwie co zaczął pokrywać zarost. Poranne słońce nadało jego jasnym włosom złocistą barwę. Z trudem starał się ukryć uśmiech. - Przybywają do nas wspomniani przez ciebie rekruci. - Rekruci? - wyrwało się Kyrilowi, a Alberich tylko skinął głową. Lord wojny prychnął, co mogłoby zostać poczytane za śmiech. - Przekonajmy się, heroldzie. Przyślijcie ich tutaj, chłopcze. Siedzi tutaj dwóch, którzy mogą ich wybadać. - Wszystkich, panie? - A ilu ich jest? - Tym razem lord wojny był zaskoczony. - Ponad setka, panie. - O, Jasna Pani, tak jest, przysłać wszystkich. Jakoś przepuścimy ich przez sito. Kiedy trzech wodzów opuściło namiot i stanęło w błyszczących promieniach słońca, opodal gościńca kupców wzbił się mały tuman kurzu. Kiedy zbliżyli się ci, którzy swymi stopami wzbili ową niewielką kurzawę, Kyril i Alberich dostrzegli, że pierwszy szereg maszerującego tłumu ubrany jest w czarno-złote mundury regularnej armii Alessandara. Wydawało się, że strzegące granicy oddziały - począwszy od oficerów i uzdrowicieli, a na ich rodzinach skończywszy - zdezerterowały jak jeden mąż, gdy dobiegła ich wieść o zamordowaniu starego króla. To Elspeth dostąpiła zaszczytu obwieszczenia nowiny pozostałym członkom rady. Polityczni przywódcy Valdemaru nie przyjęli jej tak zgodnie, jak wojenni wodzowie. Wstrząśniętemu lordowi Gartheserowi wściekłość odjęła mowę. Bard Hyron nie mógł otrząsnąć się z oszołomienia. Lady Kester i lady Cathan, wciąż dyszące ze złości z powodu oskarżeń Orthallena, że maczały palce w handlu niewolnikami, były zaskoczone, lecz niepomiernie szczęśliwe. Ojciec Aldon wycofał się w zacisze malutkiej kaplicy; razem z nim z tego schronienia skorzystał lord Gildas. Uzdrowicielka Myrim jawnie okazywała zadowolenie ze śmierci Orthallena, jednak należało jej wybaczyć tak wielki brak miłosierdzia, gdyż należała do tych uzdrowicieli, którym przyszło opatrywać rany Talii. Powiedziawszy całą prawdę prosto z mostu wszystkim członkom rady, Elspeth przystąpiła
do udzielania wyjaśnień wszystkim po kolei i każdemu z osobna. Jednakże ograniczyła się zaledwie do prostej relacji o wydarzeniach i nie odpowiadała na pytania. Z pytaniami, powiedziała, należy poczekać do chwili, gdy Talia wyzdrowieje na tyle, by móc im powiedzieć więcej. Tymczasem na długo przed tym nadciągnęła armia Ancara. Nadzieja zaczęła wstępować w serce Albericha. Szeregi sił Valdemaru spęczniały dwukrotnie, wzmocnione dezerterami - poddanymi Alessandara - którzy uciekali przez granicę. Lord wojny niemalże tańczył z radości - z wyjątkiem członków rodzin, każdy szukający schronienia żołnierz był doskonale wyszkolonym wojownikiem, a kobieta uzdrowicielką. Wszystkich połączyło uczucie gniewu z powodu morderstwa popełnionego na ich ukochanym królu i nienawiść do jego zabójcy. Prawda o wydarzeniach w stolicy zataczała coraz szersze kręgi po całym kraju, docierając dalej na zachód, a dowiadywano się jej z nieoczekiwanego źródła - od członków klanu kupców Evana. Sam Evan wziął sobie najwyraźniej do serca to, co Talia mówiła o ucieczce, jednak zdobył się na znacznie więcej. Uchodząc, rozpuścił wieść pośród kupców swego klanu, którzy przekazali ją dalej. W okolicy stolicy zastraszeni i bojaźliwi ludzie byli zbyt przerażeni, by zdobyć się na ucieczkę. Im bliżej jednak granicy, tam gdzie Ancar nie zdążył sięgnąć swą ciężką ręką i gdzie służono Alessandarowi z czystej sympatii, emocje osiągnęły takie natężenie, że gdy dwóch oficerów postanowiło uciec do Valdemaru, niemal wszyscy stacjonujący w tej okolicy żołnierze woleli pójść za nimi. Nie dość, że Ancar czegoś takiego nie przewidział, to w ogóle nie mógł o ucieczce swoich oddziałów nic wiedzieć, bo dezerterzy zostawili niewielkie grupki ochotników, którzy przez cały czas przekazywali z wież sygnałowych fałszywe wiadomości. - Wtopią się w krajobraz wiosek, kiedy Ancar obok nich przejedzie - powiedział Alberichowi kapitan, który niegdyś gościł Krisa i Talię. - Mają cywilne ubrania na podorędziu. Jeśli zdołają, przedrą się do nas, choć wszyscy ochotnicy mają rodziny, których raczej nie zostawią na pastwę losu. - To zrozumiałe - odparł Alberich. - Jeśli wyjdziemy z tej bitwy zwycięsko, rozstawimy przy każdym przejściu czujki, by ich kierowali do nas. A jeśli nie... - Wtedy nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo wpadniemy wszyscy w łapy Ancara ponuro dopowiedział kapitan. Lord wojny, widząc swe siły podwojone, wcale nie obawiał się o wynik starcia. - Randonie - powiedziała zaniepokojona Selenay, gdy wszyscy oczekiwali na jakąś oznakę, że Ancar zajął pozycję dogodną do natarcia - wiem, że w twojej pracy trzeba być pewnym siebie,
jednak Ancar i tak ma nad nami przewagę liczebną jak trzy do dwóch. Stali, jak co dnia od chwili postawienia w stan alarmu całej granicy, na najwyższym wzniesieniu w tej okolicy. Magowie Ancara potrafili ukryć jego ruchy przed dalekowidzami, lecz znacznie trudniej było stłumić obłok pyłu wzbijany przez ciągnące wojska, uspokoić spłoszone ptactwo i usunąć wszelkie inne oznaki przemarszu. Z pagórka, na którym stali, można było sięgnąć prosto jak okiem strzelił na wiele mil w głąb Hardornu. Ustawiono tu wyszkolonych obserwatorów, ale i tak Selenay i lord wojny, jeśli nie wzywały ich pilniejsze obowiązki, spędzali większość wolnego czasu, mrużąc powieki w jaskrawych promieniach słońca. - Moja pani, mamy dla niego w zanadrzu niespodziankę: tysiąc wyszkolonych wojowników, o których on nic a nic nie wie. Możemy wybrać pole bitwy, no i mamy przecież heroldów, a zatem rozkazy czy wieści nie zostaną przekręcone, ani komendy wydane za późno. Obawiam się jedynie jego magów. - W głosie lorda wojny nie było ani cienia zwątpienia i jego oczy patrzyły hardo. - Nie ma sposobu przekonać się, co potrafią, ilu ich jest, ani czy zdołamy ich unieszkodliwić. Oni mogą przeważyć szalę zwycięstwa na jego stronę. - A dary heroldów w większości przypadków są bezużyteczne w natarciu - dodała Selenay, którą zasmuciła trzeźwa uwaga o magach. - O, gdyby dziś żył choć jeden mag-herold! - Królowo, czy mogę? Selenay odwróciła się na pięcie, przestraszona. Kiedy wraz z Randonem całą uwagę poświęcała obserwowaniu granicy i rozmowie, za ich plecami na szczyt wzgórza wspięło się dwóch heroldów. Jednym z nich był Dirk. Choć twarz miał pobladłą, tak dobrze nie wyglądał od wielu dni. Drugim był Gryffon. Jego mundur, pokryty grubą warstwą kurzu, zrobił się całkiem szary. Pomimo znużenia, które wyostrzyło mu rysy, herold uśmiechał się zawadiacko, pewny siebie. - Przywiodłem go tutaj natychmiast po zsadzeniu go z siodła, Wasza Wysokość - odezwał się Dirk. - Możliwe, że ten oto gbur będzie naszą odpowiedzią na magów. Czy przypominasz sobie, jaki jest jego dar? On wznieca płomienie, Wasza Wysokość. - Wystarczy mi pokazać, co trzeba puścić z dymem, albo kogo - dorzucił Gryffon. - A przysięgam, już go nie będzie. Kyrilowi nie udało się znaleźć nic, co mogłoby mnie powstrzymać. - To nie są czcze przechwałki, Wasza Wysokość. Ja go wszystkiego nauczyłem i wiem, na co go stać. Działa w zasięgu ograniczonym do pola widzenia, ale to powinno wystarczyć. - Ależ, ty przecież objeżdżałeś obwody na Północy - dziwiła się Selenay, oszołomiona szczęśliwym zrządzeniem losu, który sprowadził Gryffona tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Jak dowiedziałeś się, że wisi nad nami niebezpieczeństwo, nie mówiąc już o dotarciu na czas? - Czysty, ślepy łut szczęścia herolda - odparł Gryffon. - Natknąłem się na kurierkę herolda akurat o darze wróżenia. Kiedy wieści, które ze sobą wiozła, trafiły do adresata, spędziliśmy... spędziliśmy razem wieczór. W nocy doznała niesłychanie wyrazistego widzenia, przez co ja
wyskoczyłem z łoża jak oparzony. O mały włos, a w siodle znalazłbym się na golasa. Ona przejęła ode mnie patrolowanie obwodu, a ja pogalopowałem tak szybko, jak tylko Harevis mógł mnie unieść do granicy. Oto jestem. Mam nadzieję, że będziecie ze mnie mieli pożytek. W zachodzącym słońcu obłoki zmieniły kolor i stały się krwistoczerwone. Wtedy to obserwatorzy donieśli o pojawieniu się długo oczekiwanych oznak, że Ancar nadciąga. Selenay, wydając pierwsze rozkazy przed zbliżającą się bitwą, modliła się, by tak czerwony zachód nie okazał się zwiastunem złego losu jej wojsk. Lord wojny wybrał na pole bitewne niskie i płaskie wzgórze tuż nad granicą, jednak jeszcze na ziemi Valdemaru. Od tyłu i z lewej strony teren otaczał las, a na prawo otwierała się wolna przestrzeń. Ancar nie mógł wiedzieć, że pod tylne zbocze wzgórza podeszła woda, która przerwała ziemną tamę podczas wiosennych powodzi. Zadaniem wyruszających w tę część lasu zwiadowców i harcowników było uniemożliwienie mu odkrycia, iż wszędzie tam rozciąga się błotnisty, grząski grunt, zalany wodą głęboką na dwie do trzech stóp. Oprócz nich w lesie, na lewo od wybranego pola bitwy, ukryło się około tysiąca wojowników, uciekinierów z Hardornu. W oddziałach liczących mniej więcej stu żołnierzy - w każdym z nich był herold wprawnie posługujący się myślmowa zajmowali pozycję między drzewami, by czekać w miejscach, dokąd nie miał dotrzeć żaden ze zwiadowców Ancara. Teren klepnął dłonią, zabijając kolejnego komara, i powściągnął irytację. Grunt w tym miejscu wznosił się nieco, więc nie tonęli po pas w błocie, jednak dla zjadliwych owadów stanowili gratkę nie lada - nie dość, że dookoła rozciągały się prawdziwe połacie bagien, to jeszcze nieoczekiwanie miały ludzi na przystawkę! Zapadły ciemności, powietrze przesiąknęło wilgocią, a chłód przenikał do szpiku kości. Wythra również nie była tym wszystkim zachwycona. Słyszał, jak prycha niecierpliwie u jego prawego boku. - Siostro? - przesłał myślwezwanie. - Zajęliśmy nasze pozycje, a co u ciebie? - To samo - odebrał odpowiedź Keren. W jej głosie zabrzmiała nutka rezygnacji. - Jesteśmy od stop do głów oblepieni tymi przeklętymi muszkami. - Tutaj są komary. - Wznoście modły dziękczynne - nadbiegła odpowiedź. - Muszki włażą pod zbroję. A próbując się ich pozbyć, można się nabawić siniaków. - One są wszędzie - wtrącił rozdrażniony ogier Keren, Dantris. W przeciwieństwie do większości heroldów, bliźniacy mogli myślrozmawiać ze sobą i z każdym ze swych Towarzyszy z osobna. - Nawet olejek żółciowy nic nie pomaga - dokończył z irytacją. - Wydaje się, że przyroda zada wam cięższe straty od nieprzyjaciela. - Teren uśmiechnął się do siebie pod wąsem, pomimo niewygodnego położenia. - Miejmy nadzieję - poważnie odpowiedziała mu jego siostra bliźniaczka.
- Bądź moimi uszami i oczami, kochany. - Talia prosiła Dirka. - Ja im będę potrzebna... - Ale... - zaprotestował. - Zabierz Rolana. Wiesz przecież, że wasze zmysły mogą się połączyć, i kiedy będziecie mnie potrzebować... - Dlaczego nie jeśli? - Westchnął z rezygnacją. - Nie, nie zwracaj na to uwagi. Ja odwołam się do Rolana, a on prześle to tobie? O bogowie, czy nie mogłabyś odrobinę odpocząć? - A śmiem? Nie znalazł żadnej odpowiedzi. Dirk czekał na wschód słońca, w linii znajdującej się za plecami Selenay. Modlił się, by Talia nie zamęczyła się na śmierć, nie chciał utracić jej teraz, ledwie po tym, jak udało mu się ją odnaleźć... Brzask zastał wojska Selenay sformowane na szczycie wzgórza. Na samym końcu lewego skrzydła, na skraju lasu, skupiła się chmara heroldów w Bieli. Pośród nich znajdowała się Jeri, ubrana w szary uniform Elspeth. Wszyscy mieli nadzieję, że Ancar pomyli ją z następczynią tronu i skieruje swe siły zwłaszcza na to skrzydło frontu. Tymczasem Elspeth przebywała w oddanej im przez lorda siedzibie, gotowa do ucieczki w każdej chwili, gdyby szczęście odwróciło się do nich plecami. Niechętnie pogodziła się ze swoją rolą, nie mogąc jednak zaprzeczyć, że jest to postępowanie rozsądne. Chciała przy tym mieć pewność, że w razie porażki osobisty herold królowej nie zostanie rzucony na pastwę losu. Podczas jednego z przelotnych okresów przytomności, Talia ze śmiertelną powagą poprosiła Elspeth, by osobiście uchroniła ją przed ponownym dostaniem się w łapy Ancara. Następczyni tronu równie śmiertelnie poważnym tonem przyobiecała jej to. Spryt podszepnął jej, co Talia miała na myśli, tak czy siak jednak postanowiła zabrać ją ze sobą, nawet gdyby musiała nieść ją na własnym grzbiecie. W bladym świetle poranka tysiąc wojowników Selenay prezentowało się bardzo nędznie na tle trzech tysięcy Ancara. Napastnicy byli nieco ciężej uzbrojeni od gwardzistów i z tego, jak wykonywali rozkazy swych oficerów, widać było, że są dobrze wyszkoleni. Około pięciuset z owych trzech tysięcy pozostawało w siodle, na szczęście była to lekka konnica, a nie ciężka kawaleria. Szczęśliwym trafem ich strzelcy wyposażeni byli w kusze - nie tak dalekosiężne jak łuki, i w bitwie na otwartym polu właściwie bezużyteczne po pierwszej salwie. Armia Selenay czekała cierpliwie na atak Ancara. - Jest dobrym dowódcą, muszę mu to przyznać - burknął lord wojny, kiedy przez jedną markę na świecy nic się nie wydarzyło. - Ocenia swoją pozycję. O, mam nielichą nadzieję, że wyglądamy na głupców! Czekajże no, coś zaczyna się dziać... Z szeregu wyłonił się jeździec z białą flagą parlamentariusza. Dotarł dokładnie do środka
niczyjego pola i tam się zatrzymał. Lord wojny wysunął się o trzy kroki do przodu, z brzękiem swego bojowego rzędu i ryknął gromkim głosem: - Gadaj człowieku! Czy jesteś tam po to, by pysznić się własnym wyglądem? Wymuskany jeździec w bogato zdobionej zbroi płytowej, w hełmie z cudzoziemskim grzebieniem na głowie zaczerwienił się gniewnie i przemówił: - Królowo Selenay, twoi posłowie zamordowali króla Alessandara, oczywiście na twój rozkaz. Król Ancar w odpowiedzi na tak obrzydliwy czyn wypowiedział Valdemarowi wojnę. Twe siły ustępują nam liczebnie, czy poddasz się zatem sprawiedliwości Ancara? Gniewny pomruk przebiegł wzdłuż linii. Twarz Selenay wykrzywił grymas. - Zachodziłam w głowę, jakąż on bajkę wymyśli - mruknęła do Kyrila, a potem krzyknęła w kierunku posła: - A jakiejż sprawiedliwości mogę się spodziewać ze strony Ancara? - Musisz abdykować i oddać swą córkę Elspeth Ancarowi za żonę. Heroldowie Valdemaru muszą zostać rozwiązani i wyjęci spod prawa. Ancar będzie władał Valdemarem wspólnie z Elspeth, ty zostaniesz uwięziona w miejscu wybranym przez Ancara i pozostaniesz tam do końca życia. - Które nie będzie warte funta kłaków od chwili, w której wpadnę w łapy Ancara. - Selenay powiedziała to głosem tak donośnym, by dotarł on aż do uszu posła. Nagle podniosła się w strzemionach, odsłoniła głowę - słońce odbiło się od jej złotych włosów - i zakrzyknęła: - Co na to wy, moi poddani? Powinnam się poddać? Gromkie “nie!”, wzbiło się nad szczytem pagórka i spłoszyło rumaka, którego dosiadał poseł. - Słuchajże ty mnie teraz... - odparła królowa głosem czystym i tak donośnym, że nie było wątpliwości, iż każdy z wojów Ancara mógł słyszeć jej słowa. - Ancar zamordował własnego ojca i mego posła. Zadaje się z wysłannikami zła, magami, splamił się składaniem krwawych ofiar. Prędzej własnoręcznie przyłożyłabym ostrze miecza do gardła swej córki, niż dopuściła, by choć na chwilę znalazła się w takim towarzystwie! Oby strzegł się przed zemstą bogów za swe fałszywe oskarżenia! Pierwej każdy mieszkaniec złoży życie w obronie Valdemaru, niż on nim zawładnie! Parlamentariusz zawrócił swojego wierzchowca i powrócił między swoich. Wiwaty, które zerwały się po słowach Selenay, zdawały się pchać go przed siebie jak liść porwany przez wiatr. - Ha, teraz się zacznie - rzuciła Selenay do swoich dowódców, poprawiając miecz wiszący u jej boku. Ponownie osadziła na głowie hełm i poklepała kark swego Towarzysza. - Teraz zobaczymy, czy powiedzie się to, co zaplanowaliśmy, pomimo niekorzystnego zakładu trzy do dwóch. - Oraz - dodał Kyril - czy wzniecacz płomieni dorównuje magom Ancara.
- Na co oni czekają? - niecierpliwił się Gryffon. Widać było, że głowi się nad tą zagadką. Dlaczego nie nacierają? Stał daleko za pierwszą i drugą linią, pomiędzy łucznikami. Jego dar był zbyt cenny, by można go było wystawiać na niebezpieczeństwo bliżej frontu. Złościł się na przymusową bezczynność. Nie upłynęło dużo czasu, a ujrzeli, że nad polem, które rozdzielało oba wojska, zaczyna zbierać się mgła. Opar miał niezdrowy, żółtawy kolor i nie rozwiewał go omiatający ziemię rześki wiatr. Raptem wydało się, że mgła zgęstniała, zastygła, a potem zaczęła spazmatycznie pulsować, jarząc się dookoła niesamowitym zielonym światłem. Wietrzyk przyniósł ze sobą smród siarki. Wszyscy odnieśli wrażenie, że ziemia niczyja rozstąpiła się na moment. Żołądek skoczył Gryffonowi do gardła. W miejscu, które dotąd tonęło we mgle, stały obok siebie ciasno ściśnięte demony. Monstra miały co najmniej siedem stóp wzrostu, z ich czerepów wyzierały czarne oczodoły, w których na samym dnie gorzał migotliwy, wiśniowy płomień. W ustach sterczały im kły. Żółta w kolorze zjełczałego masła - skóra sprawiała wrażenie wytrzymałej zbroi. Każdy z potworów dźwigał w jednej ręce siekierę o podwójnym ostrzu, a w drugiej nóż prawie tak długi jak miecz. Była ich niemal setka. Bojaźliwy pomruk rozszedł się w szeregach Selenay. Niewiele strzał poszybowało w kierunku celu, garść, która w niego trafiła, odbiła się, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Potwory rozwarły swe gardziele i wydawszy ryk, ruszyły na armię Selenay. Na ten widok obrońcy mimowolnie oddali teren, cofając się o krok albo dwa. Nagle jeden z demonów-wojowników zamarł w pół kroku i zawył, aż ludzie zmuszeni byli zasłonić uszy rękami, buchnął ogniem i wyjąc zaczął się zataczać, krążąc w jednym miejscu - jak płonący stos na dwóch nogach. Żołnierze Selenay zakrzyknęli radośnie, jednak ich wiwaty szybko zamarły, bo pozostałe demony nacierały jakby nigdy nic, nie wiedząc o losie tego, który, oddany na pastwę ognia, upadł i dopalał się na ziemi. Od ognia rozgorzał drugi potwór, a potem trzeci. Jednak to ani na jotę nie opóźniło natarcia. Demony poruszały się wolno, ale nie ulegało wątpliwości, że lada chwila dotrą do frontu wojsk Selenay. I tak się stało. Nastąpiła potworna rzeź. Demony brodziły wśród szeregu wojowników jak człowiek w stadzie skamlących psów. Machały podwójnymi siekierami zwodniczo wolno, lecz ich ostrza wrzynały się w zbroje i chronione przez nie ciała z taką łatwością, jakby te pierwsze zrobiono z papieru, a te drugie ulepiono z roztopionego sera. Okrutnych ciosów w żaden sposób nie można było sparować. Jakiś wojownik stanął demenom na drodze i padł z przeciętą tarczą i rozłupaną za jednym zamachem czaszką. Lecz niesłychana to rzecz: woje Selenay tłoczyli się
naokoło, zastępując poległych towarzyszy. Niestety, trwonili męstwo na próżno. Siekiery wznosiły się i opadały, a nowo przybyli padali pod nimi tak samo jak ci, których zastąpili - martwi albo w śmiertelnych konwulsjach. Gwardia skupiła się wokół Selenay i swych dowódców, chcąc ich osłonić, jednak demony przecinały ich szeregi nieubłaganie. Ziemia poczerwieniała od ludzkiej krwi, jedynie gdzieniegdzie znaczyły ją żółte plamy, jednak było ich zaledwie kilka. Krzyk lęku i bólu żołnierzy mieszał się z rykiem demonów, zgrzytem siekier wbijających się w zbroje i swądem trawionych przez ogień upiornych ciał. Stojący daleko za liniami, ze zmarszczonymi brwiami, Gryffon właśnie skupiał swą uwagę na kolejnym monstrum, a gdy, jak wszystkie do tej pory, i ten cel zapłonął jak żagiew, rozpaczliwie rozglądał się, poszukując następnego. Widać było, że jedynie on jest w stanie je zniszczyć, jednak było ich zbyt wiele. - Heroldzie... - usłyszał. Starał się nie zwracać uwagi na uporczywe wołanie, lecz nawołujący go człowiek nie odszedł. Odwrócił się niecierpliwie i zobaczył, że upartym towarzyszem broni jest członek Rady Królewskiej, bard Hyron, który, będąc wyszkolonym łucznikiem, znalazł dla siebie miejsce na polu bitwy i walczył ramię w ramię z Gryffonem. - Heroldzie, z opowieści wynika, że istnienie tych istot zależy od ich czarnoksiężnika. Jeśli zabijesz go, znikną i one! - A jeśli opowieści się mylą? - Nic na tym nie stracisz - skwitował to bard. - Spójrz, mag musi znajdować się w grupce skupionej tam, wokół sztandaru, na lewo od centrum tylnej linii wojsk Ancara. - Sprowadź mi dalekowidza! - Zanim Gryffon skończył mówić, Hyrona już nie było. Zniknął, biegnąc z taką prędkością, o jaką herold nigdy by go nie podejrzewał. Bard powrócił równie szybko, jak się oddalił. Dla Gryffona jednak i to trwało zbyt długo. W tym czasie z rozpaczą patrzył, jak demony wyrzynają kolejny rząd gwardzistów. - Już patrzę, Gryf... - To był rudowłosy przyjaciel z tego samego co on roku, Davan. Przybiegł, deptąjąc po piętach bardowi i potykając się, bo po drodze próbował już coś dostrzec. Ja... niech to krwawe piekło pochłonie! Wiem, że tam jest, jednak zablokowali mnie! Oby was licho, dranie... Davan upadł na kolana. Jego twarz wykrzywiła się nie do poznania, gdy próbował przebić się przez narzuconą przez magów zasłonę. - Davanie, szybciej... - Gryffon spojrzał na pole bitwy i przełknął głośno ślinę, czując w gardle gorycz żółci i strachu, bo demony posuwały się coraz dalej. Skupił się i rzucił najbliższego na pastwę płomieni, lecz inny natychmiast zajął jego miejsce. Hyron zamarł na moment, a potem ponownie gdzieś zniknął. Gryffon nawet tego nie zauważył. Robił wszystko, na co go było stać, ale to nie wystarczało.
Tętent kopyt i błysk Bieli, który dostrzegł kątem oka, obwieściły przybycie jeszcze jednego herolda. Gryffon odwrócił się, rozproszywszy swoją uwagę. Dirk na - o bogini! - nie na Ahrodie, a na Rolanie! Herold ześliznął się z nagiego grzbietu Rolana i schwyciwszy Davana, potrząsnął nim mocno. - Przerwij to, braciszku. Nic nie zdziałasz... - przekrzyczał nawet zgiełk bitwy. - Wy dwaj! Żadnych sprzeciwów. Przyłączcie się do nas... Gryffon nie zadał sobie trudu, by się zastanowić, a co dopiero sprzeciwiać się. Połączył się swymi zmysłami z umysłem Dirka, tak jak to często robili, kiedy był jeszcze uczniem... | Uzmysłowił sobie, że w jeden krąg sczepiły się zmysły nie czterech, a pięciorga. Dirka wspierał Rolan, którego myśli z kolei stanowiły jedno z myślami... Talii? Tak, to była Talia. Dirk posiadał ograniczone możliwości myślmowy, jednak niebezpieczeństwo spowodowało, że jego myśli były jasne i donośne. - Idź jej śladem, Davanie. Mag czerpie swą moc, siejąc śmierć, zadając ból, pławiąc się w cudzej rozpaczy. Ona potrafi wytropić go po tych śladach. Gryffonie, trzymaj się Davana, ja was obronią. Davan połapał się w lot. Wszyscy pamiętali, w jaki sposób Talia wykorzystała śmierć Ylsy do wskazania Krisowi, który był dalekowidzem, miejsca, gdzie leżało jej ciało. Trop wskazany przez Talię był nikły, jednak nie można go było przeoczyć. Davan uchwycił się go i już nie zgubił, a Gryffon swą myślą niemal “deptałby mu po piętach”, gdyby tylko starczyło mu odwagi. - Tak... tak, mam go! Widzą go! Odziany jest wjasnobłękitną, aksamitną szatę... Gryffonie, uderzaj, teraz, poprzez mnie! Gryffon ujrzał wyraźnie w myślach Davana zaczarowaną postać w szacie o żywym odcieniu błękitu, stojącą nieco na uboczu grupki zebranej wokoło sztandaru Ancara. Nic więcej nie było mu trzeba. Czuł ogromną nienawiść i tak głęboki gniew, że nawet by się o to nie podejrzewał. Zrodził się w nim, gdy z przerażeniem przyglądał się rzezi we własnych szeregach. Sięgnął po maga swymi zmysłami... i stwierdził, że powstrzymała go taka moc, z jaką się nigdy dotąd nie spotkał. Zmagał się ze ścianą, o którą uderzyły jego myśli, wkładając w jej obalenie wszystkie swe podsycane furią siły. Poczuł, że przeszkoda wyrosła na drodze jego zmysłów, ugina się, i zdobył się na jeszcze większy wysiłek. Nie wiedział, jak tego dopiął, lecz nie dbał o to. Za liniami Ancara rozległ się wybuch, tuż obok jego sztandaru wzniósł się słup ognia. I demony zniknęły.
Oczy Gryffona zapadły się w głąb czaszki i herold zaczął osuwać się zemdlony. Również Davan stracił przytomność. Hyron z Dirkiem pochwycili bezwładne ciała, zanim uderzyły o ziemię. Kiedy wojownicy-demony zniknęli, wojsko Selenay zaczęło wiwatować. Selenay wzniosła okrzyk razem z nim, obawiając się jednak, czy radość nie jest nieco przedwczesna. Poczuła prawdziwą ulgę dopiero wtedy, gdy nie rzucono przeciw nim powtórnie sił czarnej magii. Zatem napastnik posiadał tylko jednego maga i heroldom udało się go pokonać. - Gryffon i Davan odnaleźli maga i spalili go - rzekł Kyril w odpowiedzi na pytające spojrzenie Selenay. - Obydwaj stracili przytomność. Gryffon wciąż jeszcze nie doszedł do siebie, jednak nie wygląda mi na to, by był nam teraz na gwałt potrzebny. Rzeczywiście nie było takiej potrzeby, bo tym razem do natarcia ruszyła regularna armia Ancara. Łucznicy wypuścili na nich deszcz strzał, z których niemało trafiło w cel. Kusznicy Ancara strwoniwszy swe bełty, zamienili się w piechotę i wywijając mieczami nacierali wraz z resztą. Gwardziści Selenay zaparli się mocno nogami w ziemię, przygotowując się na przyjęcie uderzenia, bo zbliżała się pora wykonania pierwszego kroku, zgodnie z ich planem bitwy. Kiedy linia Ancara zwarła się z nimi ze szczękiem metalu uderzanego o metal, a nad polem bitewnym wzniósł się okrzyk wściekłości i bólu, ich główne siły skupione były w centrum, tam gdzie znajdował się sztandar Selenay. Królowa czekała cierpliwie, bardzo długo nie zwracając uwagi na krzyki swych ludzi zadających śmierć i umierających. To ona, a nie lord wojny, była naczelnym wodzem w polu. Jej dar wróżenia nie był zbyt silny, ale nieoceniony - zwłaszcza w bitwie. Nie mogła przewidzieć dokładnie, co się wydarzy, lecz jeśli plany zostały nakreślone, podszeptywał jej, kiedy dokładnie owe plany zostaną wprowadzone w czyn. Królowa czekała, wsłuchana w to, co podpowiadała jej intuicja. - Niech lewe skrzydło się cofnie - rozkazała nagle Kyrilowi. Skupiony, zmarszczywszy brwi, posłał myślrozkaz i niemal w tej samej chwili wojownicy na lewo od sztandaru zaczęli wycofywać się w stronę centrum. Jej nadzieje spełniły się: Ancar rzucił na lewe skrzydło konnicę, a za nią piechotę, przypuszczając, że uda mu się okrążyć siły Selenay, a może nawet pochwycić następczynię tronu, która - jak sądził - tam się znajdowała. - Zwrot... - usłyszał Kyril i natychmiast przekazał to swym podwładnym heroldom w oddziałach. Wojska królowej obróciły się dookoła tak, że ich front z lewej strony stanął nad brzegiem bagna, gdzie jeźdźcy Ancara zaczynali teraz grzęznąć w błocie i wodzie głębokiej na dwie, trzy stopy. Selenay wstrzymała się jeszcze na jedną, długą chwilę, póki wojska Ancara nie znalazły się
pomiędzy jej liniami a lasem. - Teraz, Kyrilu! Wezwij ich! Spomiędzy drzew wysypali się żołnierze, którzy przesiedzieli tam całą noc - wypoczęci, gniewni, spragnieni krwawego odwetu dezerterzy armii Alessandara i heroldowie, który byli łączącym ich z naczelnym dowództwem ogniwem. Wojsko to wyglądało nieco osobliwie, gdyż każdy woj poświęcił kilka chwil z godzin spędzonych w ukryciu na obcinanie munduru, tak by odsłonić białe rękawy z miękkiej gambesyny. Teraz na polu bitwy nie można ich było pomylić z wojami Ancara. W potrzasku między dwoma wojskami, mając przed sobą grzęzawisko, nawet wytrawni weterani Ancara zaczęli ulegać panice. Odtąd bitwa zamieniła się w pogrom. Gryffon pierwszy dotarł do siedziby, niemal oślepiony bólem głowy. Został na polu bitwy tak długo, by upewnić się, że zwycięstwo należy rzeczywiście do Selenay. Z trudem wdrapał się na grzbiet swego Towarzysza, by udać się na poszukiwanie uzdrowicieli. - Zwyciężyliśmy, udało się nam - powiedział do Elspeth, krzywiąc się przy połykaniu mikstury na ból głowy. - Dodatkowi żołnierze z Hardornu przeważyli szalę. Z pewnością resztki armii Ancara uciekły już przez granicę z podwiniętym ogonem. - A co z samym Ancarem? - Nie rzucił się w wir bitwy, pewnie udało mu się umknąć. Uprzedzę twoje pytania: nie wiem, czy Hulda była tam razem z nim, jednak wydaje mi się, że nie. Z tego, co dowiedziałem się od ciebie i Talii, niechętnie wystawia się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Najpewniej siedzi bezpiecznie w stolicy, zajęta umacnianiem pozycji swego “małego skarbu”. - A co z... - Elspeth, głowa mi za chwilę pęknie. Myślę, że wiem, dlaczego Lavan sprowadził Burzę Ognistą na samego siebie, to chyba było lepsze od bólu głowy! Zamierzam zdrzemnąć się na chwilę. Przekaż Talii moje podziękowania. Nie dokonalibyśmy tego bez niej. A ty przygotuj się, lada chwila zaczną przysyłać rannych i uzdrowicielom przyda się każda para rąk. Nie zabraknie też i takich, którzy skwapliwie wykorzystają przywilej, że mogą chełpić się swą odwagą przed samą następczynią tronu, podczas gdy uzdrowiciele będą łatać ich ciała. I tak się stało... Elspeth osobiście przekonała się, jak to jest po bitwie. W ciągu następnych kilku marek na świecy przybyło jej lat. Odtąd już nigdy nie wpadło jej do głowy, że wojną można się zachwycać. Kiedy przybyły posiłki, by pomóc w oczyszczeniu terenu, Selenay została nad granicą, jednak Elspeth, Rada Królewska, ranni i większość heroldów - w tym Talia i Dirk - powrócili do
stolicy. Tuż przed odjazdem posłów, Selenay wezwała ich do siebie. - Muszę się tutaj zatrzymać - powiedziała zmęczonym głosem. - Elspeth ma wszelkie uprawnienia regenta i podczas mojej nieobecności ona przewodniczy radzie, z pełnym prawem głosu. Wydawało się, że lord Gartheser chce zaprotestować, lecz nagle sposępniał i uspokoił się. Członkowie rady, którzy gardłowali za Orthallenem - z wyjątkiem Hyrona - byli rozgniewani i niezadowoleni. Z nimi musiała sobie Elspeth w pierwszym rzędzie poradzić. - W tej sprawie nie macie wyboru, moi posłowie - zwróciła im uwagę Selenay, wpatrując się szczególnie uważnie w Garthesera. - Podczas wojny monarcha ma prawo wydawania dekretów, jak wiecie. Gdyby wynikły jakiekolwiek kłopoty... - Znacząco zawiesiła głos. - Bądźcie pewni, że dowiem się o nich i podejmę odpowiednie kroki. Elspeth ogłosiła spotkanie rady niemal natychmiast po powrocie do stolicy, jednak zarządziła, że odbędzie się ono w komnatach Talii. Kiedy schody do wieży pokonali co zażywniejsi posłowie, dysząc i sarkając pod nosem, rada mogła rozpocząć obrady. Talia wcale nie czuła się zbyt dobrze, jedynie markę na świecy lub dwie - lecz nie więcej mogła spędzić bez zażywania lekarstw. Umieszczono ją na niewielkiej kanapie ustawionej pod oknem. Spowijały ją bandaże, odsłoniętą miała jedynie szyję i głowę. Zmiażdżone stopy umieszczono w urządzeniach wyglądających jak dziwaczne, wysokie buty. Była niemal tak blada, jak uniform, który miała na sobie. Tuż obok Talii usiadła Elspeth, ani na chwilę nie spuszczając z niej oka. Jak się należało spodziewać, pierwszy zabrał głos lord Gartheser. - Co tu się dzieje? - warknął gniewnie. - Cóż to za bzdurne pogłoski, że Orthallen jest zdrajcą? Ja... - To nie są bzdury, mój panie - odezwała się cicho, przerywając mu Talia. - Dowiedziałam się tego z ust jego wspólników. Potwierdził to swym czynem, usłyszawszy zaledwie ich nazwiska, czym udowodnił swoją winę. W prostych słowach, bez zbędnego rozwodzenia się opowiedziała im wszystko, czego wraz z Krisem dowiedziała się o Ancarze, masakrze podczas biesiady, śmierci Krisa i swym spotkaniu z Huldą i Ancarem. Kiedy przerwała zmęczona, zastąpiła ją Elspeth, przekazując to, co usłyszała od Talii, i opisując zdarzenie z Orthallenem. Lord Gartheser przez cały czas milczał, szeroko otwierając usta, i z każdą chwilą stawał się coraz bielszy.
- Sami zatem możecie zobaczyć, posłowie - zakończyła Elspeth - dlaczego moim pierwszym krokiem w roli regenta musi być ocena waszej lojalności poprzez rzucenie zaklęcia prawdy. Kyrilu, czy mógłbyś rzucić je na swych kolegów z rady? Zadam wam zaledwie jedno pytanie: czemu i komu w pierwszym rzędzie dochowujecie wierności? - Oczywiście, Elspeth - odparł Kyril, skinąwszy posłusznie głową. - Mnie zaś może wybadać Elcarth. - Ależ... ja... - Gartheser pocił się obficie. - Oponujesz, Gartheser? - Głos lady Cathan był słodki jak miód. - Ja... ech... - Jeśli wolisz nie poddawać się zaklęciu, możesz złożyć swój urząd. Lord Gartheser popatrzył na wszystkich, mając nadzieję na zwłokę, lecz na próżno. - Ja... lady Elspeth, obawiam się... że obowiązki związane z moim urzędem przerastają moje siły. Za waszym pozwoleniem, chciałbym z niego zrezygnować. - Doskonale, Gartheser - rozległ się spokojny głos Elspeth. - Czy ktoś chciałby zaoponować? Nie? Zatem, mój lordzie, możecie nas opuścić. Sugeruję, byście osiedli w swoich dobrach i wiedli żywot w spokoju, tak godziwie zasłużony. Nie sądzę, zważywszy na trudy związane z wypełnianiem obowiązków, przez które przeszliście, by roztropnie było podejmować licznych gości. Patrzyła na Garthesera, jak ten unosi się z krzesła i wychodzi z twarzą tak pozbawioną wyrazu, że nawet Selenay nie mogłaby z nim iść w zawody. - Kyrilu - powiedziała, gdy dostojnik zniknął - możesz zacząć ode mnie. - Po Elspeth ja chciałbym poddać się próbie - powiedział zawstydzony Hyron, dotąd jeden z najzagorzalszych zwolenników Orthallena. - Jeśli sobie życzysz. Kyrilu? Próba nie trwała długo i, co nie było niespodzianką, przeszli ją wszyscy. - Drugim punktem jest sprawa obsadzenia dwóch miejsc w radzie, przedstawiciela Północy i przedstawiciela Centrum. Czy macie jakieś propozycje? - Na przedstawiciela okręgów centralnych proponowałabym lorda Jelthana - odezwała się lady Kester. - Jest młody, ma głowę pełną dobrych pomysłów, jednak jest panem na swych ziemiach już od czternastu lat - ojciec wcześnie go odumarł. - Czy macie innego kandydata? Nie? Co z Północą? Nikt się nie odezwał, ciszę przerwał dopiero cichy głos Talii. - Jeśli nikt nie przychodzi wam do głowy, proponuję burmistrza Loschala z Trevendale. Nie brak mu oleju w głowie, doskonale zna się na sprawach dotyczących Północy, nie jest skłonny piec własną pieczeń przy cudzym ogniu, a jego dojrzały wiek będzie przeciwwagą młodości lorda
Jelthana. - Czy ktoś ma inne propozycje? Zatem niech tak będzie. Dopilnujesz wszystkiego, prawda Kyrilu? A teraz kolejne zagrożenie, przed którym stoimy: Ancar i Hardorn. Musimy zwiększyć liczebność gwardii, a to oznacza zwiększenie podatków. - Dlaczego? Pobiliśmy ich z kretesem! - Nie trzeba... - Lękasz się cieni. - Wiem na pewno, że matka nie wydała takich poleceń. - Cisza! - Gromkim zawołaniem uciszył lament Kyril. Kiedy spojrzeli na niego zdumieni, ciągnął dalej: - Głos pragnie zabrać herold Talia, a nie jest w stanie przekrzyczeć waszego biadolenia. - Elspeth ma rację - wyszeptała Talia. - Znam Ancara lepiej od was. Będzie wracał, póki nie zabraknie w jednym z naszych państw przywódcy. Powiadam wam, że jesteśmy w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż przed wygraną przez nas bitwą! Teraz i on wie, na co nas stać, ile wojsk możemy zebrać w krótkim czasie. Następnym razem nadciągnie wtedy, gdy uzna, że dysponuje przytłaczającą siłą. Musimy być przygotowani, by stawić mu czoło. - A to oznacza liczniejszą gwardię i większe podatki na jej utrzymanie. - I będziemy potrzebowali twojej pomocy, bardzie Hyronie, a zwłaszcza twego Kręgu ciągnęła Talia. - Mojego Kręgu? Dlaczego? - Ponieważ, jak udowodniło wydarzenie z Gryffonem, Krąg Bardów jest jedynym źródłem wiedzy o starożytnej magii. - Na pewno wyolbrzymiasz potęgę owych magów... - zaczęła lady Wyrist. - Spójrz i powiedz, czy wyolbrzymiam! - Talia znów odsłoniła ramię, rozchylając bandaże, by ukazać im wypalony odcisk dłoni, który wciąż był żywą, nie zabliźnioną raną. - Będę to nosić aż do śmierci, a dla Huldy było to tak łatwe jak salonowa sztuczka! - Lady Wyrist zbladła i odwróciła głowę. - Zapytajcie wdów i dzieci zabitych przez demony, czy ich zdaniem wyolbrzymiam niebezpieczeństwo! Powiadam wam, że Ancar nie przywiódł z sobą najpotężniejszych magów, gdyż obawiał się ich utracić w bitwie. Jedynie Hyron i jego Krąg strzegą tradycji, dzięki której może uda nam się dowiedzieć, czego możemy się spodziewać i jak się bronić. O ile, w ogóle jest to możliwe. - Jest to możliwe - powiedział zatopiony w myślach Hyron. - Wynika to z pewnych kronik spisanych w czasach Vanyela, kiedy dary zaczynały wypierać sztukę magiczną. Możliwe, że to wy, heroldowie i wasi Towarzysze, zdołacie obronić nas przed magami Ancara. - Z tego wynika niezbicie, że lepiej jest mieć was przy sobie - powiedziała lady Kester, uśmiechając się krzywo.
- Wy i wasz Krąg będzie miał i tradycyjną rolę do spełnienia - dodała Elspeth, uśmiechając się do Hyrona. - Zwłaszcza jeśli nie będziemy chcieli ogłaszać obowiązkowego zaciągu do gwardii. - Podsycanie żarliwego patriotyzmu i rozpowszechnianie opowieści o tym, co było, i o tym, czego możemy się spodziewać? Tak jest, lady Elspeth, jak zawsze, Krąg jest na twoje rozkazy. - I utrzymywanie nieugiętego ducha w naszych ludziach. - Zawsze na twe usługi. Elspeth popatrzyła na Talię, która leżała na swoich poduchach z twarzą ściągniętą zmęczeniem. - Jeśli nie ma więcej spraw do załatwienia... - Nic, z czym nie można by poczekać - powiedział lord Gildas. - Zatem myślę, że powinniśmy się rozejść, oddając Talię pod opiekę uzdrowicielom. W chwili, gdy członkowie rady gęsiego opuszczali izbę Talii, do środka wśliznął się Skif. Za nim weszli uzdrowiciele, Devan i Rynee. - Siostrzyczko, na dole czeka Dirk - zaczął Skif. Przez twarz Talii przebiegł skurcz, zaczęła płakać. - Proszę, nie teraz. Jestem taka zmęczona. - Posłuchaj mnie, posłuchaj. - Złapał ją za rękę i ukląkł obok kanapy. - Wiem, co czujesz. Rozumiem to! Widzę, jak starasz się opanować skurcz, kiedy on ciebie dotyka. Namówiłem go na wyjazd do domu rodzinnego, by mógł powiedzieć swoim rodzicom o tobie. Jadę z nim. Do czasu naszego powrotu, będziesz czuła się świetnie. Ja to wiem! Zbierzesz się więc na odwagę i pożegnasz go czule, by nabrał otuchy na drogę, co? Zadrżała. Kiedy Skif otarł jej łzy, uspokoiła się. - To dlatego przyprowadziłeś tu Rynee? Zaśmiał się. - Masz rację. Oddzieli cię małą tamą od twego bólu. Pozwól jej popracować, a ja biegnę po Dirka. Zrobiła o wiele więcej, niż prosił ją Skif, lecz kiedy obaj heroldowie odeszli, załamała się ponownie. - Rynee, czy ja kiedykolwiek będę... całkowicie zdrowa? Kocham go, jest mi potrzebny, jednak przy każdym jego dotknięciu przed oczami staje mi Ancar i jego strażnicy więzienni. - Sza, sza. - Uzdrowicielka kołysała ją w swoich ramionach, jakby Talia była młodsza od niej z dziesięć lat, a nie starsza o cztery. - Z początku wszystko było jak najlepiej, jednak po bitwie zaczęło to we mnie narastać, za każdym razem, gdy dotknął mnie mężczyzna. Najgorzej jest, kiedy robi to o n! Rynee, ja tego nie mogę znieść, nie mogę! - Talia, drogi przyjacielu, uspokój się. Wyzdrowiejesz, tak jak powiedział Skif. To jest
kwestia uzdrowienia ducha, a nie ciała. A teraz zaśnij już. - Czy jej rany się zabliźnią? - Devan spojrzał ze smutkiem na Rynee, kiedy Talia zapadła w uzdrawiający trans. - O tak - odpowiedziała pogodnie na pytanie Rynee. - I będzie to przede wszystkim jej zasługa. Zobaczysz. - Modlę się, byś miała rację. - Ja wiem, że mam.
DWUNASTY
Skif wbiegł na wieżę tak cicho, że nikomu do głowy by nie przyszło, że ktoś jest na schodach. Kilka marek na świecy wcześniej wrócił z Pomocy i niecierpliwił się niepomiernie. “Nie możesz jeszcze odwiedzić Talii - usłyszał po powrocie. - Każdy poranek spędza z uzdrowicielami, którzy rozkazali, by nikt jej nie niepokoił”. Ha, doskonale, jednak coś takiego nie uspokoiłoby nikogo ani odrobinę, zwłaszcza kogoś, kto bał się o jej zdrowie. Postanowiwszy przedostać się do jej izby zaraz po drugim śniadaniu, zaczął pośpiesznie przełykać wielkie kęsy jedzenia i skutek tego był taki, że mało się nie udławił. Najwyraźniej nieco się przeliczył, bo kiedy zbliżył się do półotwartych drzwi, usłyszał dobiegające z wnętrza głosy. Skulił się w cieniu i ostrożnie wyjrzał zza węgła. Z miejsca, w którym był, przyszło mu to dość łatwo. W izbie znajdowało się dwóch uzdrowicieli, można ich było bez trudu rozpoznać po zielonych szatach. Stali każdy po jednej stronie sofy, na której leżała postać w Bieli - Talia, bez wątpienia. Skif odruchowo skrzywił się, bo twarz Talii szpecił grymas cierpienia, a z jej oczu płynęły łzy, choć nawet nie jęknęła z bólu. - Dość - odezwał się uzdrowiciel stojący po prawej stronie. Skif rozpoznał w nim Devana. To na dzisiaj wszystko, ani krzty więcej, Talio. Talia rozluźniła się nieco. Kobieta z jej lewej strony obdarzyła ją czułym spojrzeniem i podała chusteczkę, by otarła łzy. - Naprawdę nie musisz przeżywać takich cierpień - powiedział z nutą smutku w głosie Devan. - O, gdybyś pozwoliła nam uzdrawiać ciebie bez pośpiechu, prawie wcale nie odczuwałabyś bólu. - Drogi Devanie, nie mam czasu, i wiesz o tym doskonale - cicho odpowiedziała Talia. - W takim razie pozwól nam przynajmniej zablokować ból! Wciąż nie rozumiem dlaczego w kółko powtarzasz, że nie masz czasu! - Gdybyście uśmierzyli mój ból, ani ja nie mogłabym wam pomóc, ani Rolan. To, co teraz robimy w ciągu jednego dnia, zajęłoby wam dni sześć. - W głosie Talii naprawdę zabrzmiała nutka rozbawienia. - Tu cię ma, Devanie - dorzuciła z wisielczym humorem Myrim, przedstawiciel uzdrowicieli w Radzie Królewskiej. Devan parsknął z rozgoryczenia. - Heroldowie! Nie wiem, jak ja mogę z wami wytrzymać! Albo pakujecie się tam, gdzie was mogą zabić, albo zmuszacie nas, byśmy jak najszybciej was uzdrawiali po to, by tym szybciej ktoś mógł zrujnować wam zdrowie!
- No cóż, stary przyjacielu, przypomnij sobie łaskawie, że kiedy po raz pierwszy mnie ujrzałeś, byłam twoją pacjentką. Już wtedy podejmowano próby pozbycia się mnie, a przecież byłam dopiero uczniem. Chyba nie spodziewasz się, że szara przepiórka nagle zacznie stroić się w cudze piórka, po tak obiecującym początku, prawda? Uzdrowiciel wyciągnął rękę i pogłaskał Talię po policzku, gestem pełnym uczucia. - Po prostu żal mi, że muszę poddawać cię tak okropnym torturom, moja droga. Złapała jego dłoń i przytrzymała ją, uśmiechając się do niego. Uśmiech zmienił ją ze zwyczajnej ładnej kobiety - jeśli nie zwracać uwagi na podpuchnięte i czerwone oczy - w piękność. - Odwagi, stary przyjacielu. Niewiele już dni tortur nam pozostało, potem będzie zwyczajne gojenie się kości, a tego nie można przyśpieszyć. - Roześmiała się. - Nie mogę wam powiedzieć, dlaczego narzekam na brak czasu, bo sama tego nie wiem. Wiem tylko, że to tak pewne, jak to, że oczy Rolana są błękitne. A zresztą, już ja ciebie znam. Jestem grzeczną pacjentką, nie tak jak Keren i Dirk, robię wszystko, co mi każesz. Ponieważ nie możesz się na to uskarżać, musisz denerwować się z innego powodu! - O, przejrzałaś go na wylot, moja pani - roześmiała się Myrim, do której przyłączył się Devan. Wstała i przeciągnęła zesztywniałe mięśnie. - Zobaczymy się jutro. Wychodząc z izby, przeszli obok Skifa i nawet go nie zauważyli. Jednak Talia wyczuła czyjąś obecność. - Kto tam stoi za progiem? Proszę, wejdź - zawołała. - Na schodach, w ciemności i zimnie nie może być wygodnie. Skif roześmiał się i otworzył szeroko drzwi. Zobaczył, że Talia, przechyliwszy głowę, przygląda mu się uważnie. Na jej twarzy malowała się nadzieja. - Nigdy nie uda mi się ciebie zwieść, prawda? - Skifi - wykrzyknęła radośnie, wyciągając obie ręce na powitanie. - Nie spodziewałam się, że tak szybko wrócisz! - Och, znasz mnie. Pudło mydła, zapasowy uniform i jestem gotowy do wyjazdu. - Przytulił ją bardzo delikatnie i, nim usiadł na podłodze przed sofą, pocałował Talię w czoło. - A skoro gdzieś już jest Skif, to czy Dirk może być daleko? - Ty masz mi to powiedzieć. Ucieszył się, widząc, że jej oczy rozjaśniła starannie tłumiona radość. - Ha, nie jest. To znaczy niezbyt daleko. Chciał przedłużyć swój pobyt o dzień, ale według mnie w siodle to nadrobi. Nie zdziwiłbym się, gdybym go ujrzał tutaj dziś po południu. Serduszko, cieszę się, że chcesz go znowu zobaczyć. Oczy jej zajaśniały i uśmiechnęła się. - I mnie nie udało się ciebie zwieść, co?
- Ani odrobinę. Przecież to dlatego wpadłem na pomysł odesłania go do domu, by osobiście zawiadomił swoją rodzinę. Ujrzałem, jak powraca twój dawny lęk przed mężczyznami, który, co gorsza, narastał wraz z każdym jego dotknięciem. Widziałem twoje zmagania, by go nie zranić. - Och, Skifie, czym sobie zasłużyłam na twoją przyjaźń? Nie myliłeś się, to było coś okropnego. Czułam się tak, jakbym była wrogiem samej siebie. - Kochana, przecież objeżdżałem granice, nie pamiętasz? Nie mówiąc już, że okolica, w której wyrosłem też należała do całkiem okrutnych miejsc. Nie jesteś pierwszą ofiarą gwałtu, której cierpienia widziałem, i wiem, jakie są tego następstwa. Rozumiem, że... - Czuję się dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek i nie mogę się doczekać, kiedy go znowu zobaczę. - To najlepsza nowina, jaką słyszałem od dawna. Ha, nie masz ochoty dowiedzieć się, jak nam poszło? - Zżera mnie ciekawość, bo o ile znam Dirka, najpewniej wysłana jego rodzinie wieść zamknęła się w dwóch zdaniach: “Żenię się. Przyjadę za tydzień”, i ani słowa jakichkolwiek wyjaśnień. Skif ryknął śmiechem i przyznał, że list Dirka brzmiał dokładnie tak, słowo w słowo. - Ale wywołał potworne zamieszanie, ja ci to mówię! Zwłaszcza że jakby tego było mało... Ha, pozwól, że zacznę od początku. Rozsiadł się wygodniej. - Dotarliśmy do gospodarstwa w tydzień od wyjazdu stąd, i to nie folgując sobie ani trochę po drodze. Dirkowi ani się śniło trawić na podróż więcej czasu, niż to było konieczne. Ha, nie mogę go za to winić. Kiedy tam stanęliśmy, na nasze spotkanie wyległ cały klan; od chwili otrzymania nowiny wystawili dzieci na czujkach - rozumiesz. O Święte Gwiazdy, ich jest prawdziwe mrowie! Polubisz ich, siostro - w - sercu, oni są równie szaleni jak on. Niemal natychmiast zostaliśmy rozłączeni: młodzież zabawiała mnie, wpychając jadło i napoje, rodzice Dirka zaciągnęli go na rodzinną rozmowę. Muszę przyznać, że dał im sporo powodów do niepokoju, zwłaszcza że ostatnim razem... Ta suka Naril i sposób, w jaki z niego zadrwiła... - Wiem wszystko. Nie winie ich za to, że się martwili. - Oliwy do ognia dolało to, że wyglądał na zmizerowanego i zmęczonego, to pewne. Okazało się, że niełatwo ich przekonać, że wszystko jest w porządku, bo gadali z nim przez ładnych kilka marek na świecy. W każdym razie pora na wieczerzę minęła już dawno, a nasz przyjazd wypadł akurat w porze drugiego śniadania. Młodzież, biedactwa, odchodzili od zmysłów, jak by mi tu umilić czas! - Skif wydął usta z psotnym błyskiem w oku. - Obawiam się, że okazałem się wyjątkowo krnąbrny. W końcu jednak pojawili się ponownie. Ojciec wyglądał na zadowolonego, ale matka wciąż miała wątpliwości. Kiedy nas nakarmili, przyszła na mnie kryska. Powiadam ci,
matka Dirka to cudowna kobieta, jednak gdyby jej powierzyć przepytywanie świadków w sądach, zaklęcie prawdy okazałoby się całkowicie zbyteczne! Wydobyła ze mnie wszystko, co wiem o tobie, i jeszcze mnóstwo rzeczy, o których na śmierć zapomniałem. Właściwie nie zmrużywszy oka, przegadaliśmy calutką noc. To ci była pogawędka, jedna z najlepszych, jaką sobie w moim życiu uciąłem. Wcale jej nie miałem tego za złe, to kochana kobieta. Warto było zwichnąć sobie szczękę, ziewając, byle tylko ujrzeć, jak w miarę opowiadania niepokój znika z jej oczu. Talia westchnęła. Skif domyślił się, jak wielka jest jej wdzięczność, kiedy, milcząc, delikatnie uścisnęła mu dłoń. - Trudno mi jest powiedzieć, jak się cieszę, że tak bardzo upierałeś się, by wyjechać razem z nim. Jesteś naszym najlepszym przyjacielem. - Hm, twoja radość będzie jeszcze większa, jak sądzę: nikt z nich nie przyjedzie tutaj na wesele. To właśnie miałem na myśli, mówiąc ,,jakby tego było mało...” - Co się stało? - zapytała zaniepokojona. - Jego trzecia siostra przeżywa prawdziwe kłopoty z dzieckiem, które ma się urodzić. Nie może podróżować, to oczywiste, starsze siostry nie chcą zostawić jej samej. Nie trzeba dodawać, że matka, uzdrowicielka, czuje się zobowiązana czuwać przy niej. A ojciec Dirka cierpi na stawy tak, że mowy nie ma, by przedsięwziął daleką wyprawę wozem, o siodle nawet nie wspominając. Uczyniłem, co w mojej mocy, by przekonać ich, że w najmniejszym stopniu nie poczujesz się urażona z powodu ich nieobecności, biorąc pod uwagę takie okoliczności. - Nie wybaczyłabym sobie, gdyby przybyli, i coś złego wydarzyło się w tym czasie w domu. - Ha, tak właśnie im powiedziałem. Kiedy wstał następny dzień, byliśmy już starymi przyjaciółmi, a ja zostałem członkiem rodziny. Wtedy czekało mnie najtrudniejsze zadanie: zapytali mnie o Krisa. Spojrzał na swoje ręce, głos mu lekko zadrżał i powiedział przez łzy: - Ja... oni naprawdę go pokochali, siostrzyczko. Uważali go za jednego ze swych synów. A ja nigdy dotąd nie musiałem rodzicom donosić o śmierci ich syna. Poczuł, jak położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu i podniósł wzrok. Smutek, który nigdy nie ulotnił się całkowicie z jej twarzy, wyraźnie wyzierał teraz z oczu. Samotna łza spływała po jej policzku. Skif wyciągnął dłoń i ostrożnie otarł łzę koniuszkami palców. - Tęsknię - powiedziała Talia po prostu. - Tęsknię do niego codziennie. Gdyby nie to, co czułam, kiedy... odszedł... nie przetrwałabym. Przynajmniej wiem, że on na pewno był szczęśliwy. Ja mam chociaż tę pewność, oni nie mieli nawet tej pociechy. - Cieszę się, że udało mi się wyprawić Dirka do domu i z tego powodu - dodał cicho Skif. Kris był dla niego kimś wyjątkowym, więcej niż przyjacielem. Kiedy w końcu pozwolił sobie na
opłakiwanie go, trzeba było, by robił to w otoczeniu rodziny... Ujął obie dłonie Talii w swe ręce i długo siedzieli w milczeniu, w żałobie po utracie przyjaciela. - No cóż. - Skif lekko kaszlnął. - Chciałbym, byś miała mnóstwo wolnego czasu i mogła czekać, aż całkowicie wyzdrowiejesz. - Wiem, tak samo i ja - westchnęła Talia. - Jednak gdy tylko będę mogła stanąć na nogach, muszę wrócić do służby. Prawdę mówiąc, wczoraj otrzymałam list od Selenay. Pisze, że gdyby poruszanie się nie sprawiało mi takiego bólu, już kazałaby mi stawić się do pracy. - Wiem. Ha, nic na to nie można poradzić. Posłuchaj, muszę opowiedzieć ci, co to za plemię... - I Skif przystąpił do opisywania po kolei członków rodziny Dirka, z przyjemnością patrząc jak stopniowo wyraz żalu ustępuje z jej oczu. - I to już był ostatni - zamknął swoją opowieść. Nagle dostrzegł stojący w zasięgu jej ręki kosz z ubraniami do pocerowania. Ani jedna z leżących tam szatek nie należała do niej. - A to co?! zapytał, podnosząc ogromną koszulę z odprutymi obydwoma rękawami. Talia spąsowiała jak róża. - Nie mogę nigdzie się ruszać, tylko z łoża na sofę i z powrotem. Znużyło mnie czytanie, nie mogę grać na harfie zbyt długo, bo wtedy mnie boli, a nie znoszę bezczynności. Przypuszczam, że zostało mi to z tych dni, które spędziłam jako dziewczynka na gospodarstwie, kiedy nie mogłam nawet czytać, o ile nie miałam czymś zajętych rąk. A ponieważ na widok moich haftów nawet kotka dostałaby ataku śmiechu, poprosiłam Elspeth, by polowała na części odzienia Dirka, i ja je naprawiam. Nigdy nie uda mi się uchronić go przed paradowaniem w wymiętoszonych szatach, ale przynajmniej mogę doprowadzić do tego, żeby nie wyglądał jak wór na szmaty! Skif nie miał okazji dalej się z nią droczyć, bo na schodach rozległ się znajomy odgłos susów - ktoś wbiegał na wieżę, biorąc po trzy stopnie na raz - co od razu przyciągnęło uwagę Talii i natychmiast zapomniała o swoim gościu. Nie można było popełnić pomyłki, to mógł być jedynie Dirk. Skif zerwał się na równe nogi i usunął z drogi, zanim przybyły dopadł drzwi. Nie chciał stać im na drodze, gdy się spotkają. Podczas pobytu u rodziny Dirk, wspominając Talię, za każdym razem jaśniał. To właśnie temu należy częściowo zawdzięczać to, że jego rodzina dała się przekonać, iż wszystko jest jak najlepiej. Hm, Skifowi wydawało się, że Dirk jaśniał, mówiąc o Talii, lecz kiedy ją teraz ujrzał, oczekującą z wyciągniętymi rękami, wręcz się rozjarzył. Były złodziejaszek, rzuciwszy przełomie okiem na Talię, przekonał się, że i ona promienieje. Dirk przebył izbę w kilku susach i ukląkł przed dziewczyną na jedno kolano, chwytając obie jej dłonie i całując je delikatnie. Z udziałem innych osób scena wypadłaby obrzydliwie łzawo, jednak w przypadku tych dwojga była całkiem naturalna. Talia przyciągnęła jego dłonie i przytuliła
do nich policzek. Wyraz jej twarzy zmusił Skifa do wstrzymania oddechu i zamarł, by nie zniszczyć nastroju, który zapanował w izbie. - Czy było bardzo źle, kochana? - zapytał Dirk tak cicho, że Skif ledwie dosłyszał słowa. - Nie wiem, bo kiedy odjechałeś, myślałam jedynie o tym, byś już powrócił; a teraz znów jesteś ze mną, i jestem zbyt zajęta, ciesząc się z tego powodu - odparła przekornie. - Zatem muszę wykoncypować, jak by tu was wcisnąć do kieszeni i mieć was na zawsze przy sobie - powiedział czule, mówiąc tak, jak to miał w zwyczaju robić w dzieciństwie. Talia uwolniła jedną dłoń i przyłożyła mu ją do policzka. - Czyż noszenie mnie w waszej kieszeni, nie sprzykrzyłoby się wam szybko? - Przenigdy, gdyby to wam miało oszczędzić bólu. Och, troszczcie się o siebie, ptaszyno! wymamrotał. - Posiedliście mą duszę i bez was byłaby ze mnie jeno pusta, martwa skorupa! Powiedział to żartobliwym tonem, jednak jego wzrok świadczył, że mówił jedynie prawdę. - O, uwielbiany, zatem nie masz dla nas ratunku - wyszeptała - boć i jam prawdziwie w tej samej sytuacji. Oddaliście duszę swą, a moją zabraliście. Ich radość zdawała się rozjaśniać izbę. Skif zdał sobie wkrótce sprawę, że nie można przeżyć zbyt długo, nie oddychając. Z drugiej strony, bardzo nie podobała mu się myśl, że swą nieostrożnością może zniweczyć nastrój, jaki zapanował pomiędzy stojącą przed nim parą. - Najdroższy - w głosie Talii dźwięczały nutki śmiechu - braciszek mój, Skif, nie może się zdecydować, czy zakłócić nasze szczęście, czy omdleć z braku powietrza... Dirk zachichotał i obrócił lekko głowę, by rzucić kątem oka spojrzenie na biednego Skifa. - Myślałeś, że cię nie zauważyłem, co? Wychodź ze swego kąta i przestań udawać kieszonkowca! Skif ucieszył się ogromnie, że nastrój nie prysł jak bańka mydlana. Światłość może i nieco przygasła, chyba w wyniku rozmyślnego działania z ich strony, by jemu było łatwiej. Kiedy przysunął krzesło do sofy, Dirk wyjął poduchy spod pleców Talii i zajął ich miejsce. Troskliwie otoczył dziewczynę ramieniem, a ona oparła się na jego piersi i barku. Cień łęku ulotnił się z jego twarzy, a w jej oczach zamarło leciutkie echo bólu. - Z ich postaci biła jakby prawość, która jednak nie dawała się ściśle określić. Ledwie zdołali się usadowić, kiedy na schodach znów rozległ się tupot kroków. Do izby wpadła Elspeth z naręczem wspaniałego purpurowego jedwabiu. - Talio, suknie gotowe! Czy... - Zamilkła na widok Dirka, a potem zapiszczała z radości. Zrzuciła suknię na Skifa - który niezwykle ostrożnie ją złapał - zatańczyła dookoła nich i złapawszy Dirka za uszy, ucałowała go prosto w usta. - Hm - powiedział, kiedy już mógł mówić - jeśli tak mnie mają witać po każdym powrocie,
muszę wyjeżdżać częściej! Elspeth roześmiała się i, uwolniwszy Skifa spod fałdów sukni, pocałowała go także. - Cieszę się, że cię widzę. Talia usychała jak omdlewająca lilia, od kiedy nas opuściłeś! - Elspeth! - oburzyła się Talia. - Ogromnie ucieszyłam się też, widząc Skifa. Co więcej... on mi może pomóc. A może nie doszły cię słuchy, drapaczu chmur? Musisz mi pomóc zorganizować wesele. Talia nie może, a Dirka tu nie ma. - Nie mówiąc o tym, że Dirk nie ma pojęcia, co się robi na ślubie - powiedział sam zainteresowany smutno. - Jeśli kazalibyście mi zawisnąć głową w dół z gałęzi drzewa, pewnie bym wam uwierzył. - O, co za wspaniała okazja! - W Elspeth kipiała wprost chęć płatania figli. - Może to zrobię. Nie, lepiej nie. Talia mogłaby kazać ci mnie zbić. - Zrobiłaby coś znacznie bardziej gorszego. - Talia mrugnęła. - Szepnęłabym słówko Alberichowi, że obijasz się na jego lekcjach. - Jesteś prawdziwym potworem! Czy można ciebie bezpiecznie uścisnąć? - Dzisiaj rano, całkiem bezpiecznie. Otrzymawszy takie zapewnienie, Elspeth pochyliła się i uścisnęła Talię serdecznie, a potem z bezczelnym uśmieszkiem pociągnęła Dirka za nos. - Czekałam na tę okazję od eonów! - powiedziała, zabierając poduchę ze stosu, który Dirk usunął z sofy, by usiąść na podłodze u stóp Talii. - Na uścisk czy nos? - zapytał Dirk. - Na jedno i drugie, ale na uścisk bardziej. - Odwróciła się do Skifa. - Nie możesz tego wiedzieć, ponieważ wyjechałeś, jednak początkowo nie było wiadomo, gdzie ją można dotknąć. Dirk, biedactwo, mógł ją sobie głaskać tylko po koniuszkach palców! - O, udało mi się odkryć jeszcze kilka miejsc - roześmiał się Dirk i Talia spurpurowiała. - A więc powiedz mi jakież to nowe, wspaniałe plany udało ci się ułożyć, kiedy wyjechałem? - Ten ci się naprawdę spodoba, powstał dopiero dzisiaj. Lord wojny wpadł na pomysł, że wspaniale byłoby umieścić Talię na obsypanej kwiatami platformie, którą zaniosłaby do kapłana połowa heroldów królestwa. No wiesz: tak jak wyobrażenie Bogini w korowodzie w Noc Świętojańską. - Och, nie! - Talia najwyraźniej nie wiedziała, śmiać się czy być zażenowana. - O, tak! Ledwie jednak udało mi się go przekonać, że Talia, biedactwo, pewnie umarłaby ze zmartwienia, na samą wzmiankę o czymś takim, napadł nas lord patriarcha, stanowczo domagając się wyjaśnień, dlaczego uroczystości nie mają się odbyć w Wielkiej Świątyni! - Panie Światła!
- Kiedy jednak powiedziałam im, że Towarzysze miały olbrzymi udział w uratowaniu ciebie i są zatem zaproszone, przyznał, że, kto wie, może Wielka Świątynia nie jest najlepszym miejscem. - Już widzę Dantrisa, jak dla czystej psoty skubie sobie lilie Bogini - mruknął Dirk. - Dantris? Jasne Niebiosa, kochanie, Rolan i Ahrodie najpewniej postanowiłyby patrzeć na wszystko z górnego chóru, i zostawiliby ślady kopyt na drewnianej posadzce! - dodała Talia. - I pomyśleć, że marzyły mi się ciche śluby, w gronie najbliższych przyjaciół. - W takim razie nie powinnaś dać się wybrać na osobistego herolda królowej - powiedziała słodkim głosem Elspeth. - Jesteś osobistością niesłychanie ważną w królestwie, a więc nie możesz odmówić ludziom przyjemności, tak samo zresztą jak i ja. - I wycofać się teraz jest już za późno, jak myślę? - Ze ślubu czy z posady u królowej? - zakpił Dirk. - Zgadnij. - Lepiej nie. Odpowiedź mogłaby mi się nie spodobać. - Posłuchajcie - wtrąciła się Elspeth. - Ponieważ mam Skifa pod ręką, może mogłabym go stąd wyciągnąć i szepnąć na ucho, co do tej pory udało mi się zorganizować? W ten sposób nikt nam nie przeszkodzi. - Dobry pomysł - pochwalił Dirk. Elspeth zabrała suknię i wyszła razem ze Skifem do sypialni, zamykając za sobą drzwi. - Naprawdę nie jest mi potrzebna pomoc, ale udawajmy, że tak nie jest, dobrze? I poświęćmy na to mnóstwo czasu - powiedziała Elspeth ściszonym głosem. - Bycie następczynią tronu ma i dobre strony. Tak długo jak ja tu jestem, nikt nie będzie nachodził Talii, tak jak to się dzieje podczas nieobecności uzdrowicieli. Myślisz, że ludzie pozwolą im spędzić razem trochę czasu w spokoju! Mimo że Dirk właśnie wrócił z drogi, ani im się śni. - Ależ, dlaczego? - Dlaczego ludzie tu ciągle przesiadują? Jest mnóstwo przyczyn. Lordowi wojny bez przerwy przychodzi do głowy coś, co chciałby wiedzieć o Ancarze. Kyril i Hyron wciąż rozpytują się o Huldę - jedynie bogowie wiedzą, na co stać jej moce. Nawet jej przyjaciele, o Pani miej ich w swojej opiece, bez przerwy sprawdzają, czy dobrze się czuje. Na Niebiosa, ja jestem tak samo okropna jak inni! Póki tutaj jesteś, możesz mi pomóc... Chcę się tym pochwalić. - Zniknęła za drzwiami do szafy, by po chwili wyłonić się w szkarłatnej sukni. - Zasznuruj mnie, proszę! Nie mówiłam jeszcze o nagłych wypadkach, choć bogom niech będą dzięki, ostatnio nie musieliśmy radzić sobie ze skutkami, na przykład, śmierci herolda. - Twarz jej się zachmurzyła. - Z wyjątkiem biednej Nessy. No cóż, Talia uporała się z tym raz dwa, kiedy tylko pozwoliło jej na to zdrowie. - O bogowie, czy wszyscy ludzie wyskakują tutaj jak spod ziemi.
- Czasami na to wygląda. Nie sądzę, byśmy uświadamiali sobie, na ile istnień ludzkich ona miała wpływ, póki nie wydało nam się, że ją utraciliśmy. Spójrz na tę suknię, na przykład - czy widziałeś w swym życiu taką tkaninę? - Nigdy. - Skif spojrzał na długą suknię z podziwem, okiem wprawionym w złodziejskim fachu. Uszyto ją ze szkarłatnego jedwabiu, którego wzór utworzono przetykając materiał nićmi szczerozłotymi i w kolorze głębokiego cynobru. Był to przykład niesłychanie pięknego rzemiosła. - Ani ja, a przecież naoglądałam się różnych sukni na dworze. Przyniósł ją specjalny posłaniec. Dirk rozesłał ich w cztery strony świata, by szukali kupca, który dla Talii przemycił argonel i strzały, a potem przekazał wiadomość Rolanowi. Dirk miał nadzieję odnaleźć go, podziękować i zawiadomić, że Talia ocalała. Okazało się, że udało mu się przekroczyć granicę, zanim Ancar zamknął ją ze swej strony. Dotarła do niego wieść od Dirka i oto, co przysłał w odpowiedzi. W dołączonym do niej liście napisał, że pośród jego ludu narzeczona zawsze ubiera się w szkarłaty, i choć u nas nie mamy tego w zwyczaju, to jednak ma nadzieję, iż ten “drobny upominek” okaże się przydamy. “Drobny upominek!” Matka powiedziała, że wtedy, gdy ostatni raz widziała coś takiego, można było sobie za tę cenę kupić niewielkie miasteczko! - Elspeth zakończyła wiązanie sznurówek na plecach. - Talia wpadła na pomysł, że cudownie byłoby wystąpić w tej sukni na audiencji. Ja się z nią nie będę sprzeczać! Matka nigdy by mi czegoś takiego nie dała, chyba że drzewa w Żalach obrodziłyby diamentami! - Zachichotała zmysłowo. - A potem odebrałyśmy naprawdę niesamowity upominek. Czy ona opowiedziała ci o kobiecie, której pomogła w Jagodowym Zakątku? Nazywają ją tam Pogodową Wiedźmą. - Co nieco. - Jak grom z jasnego nieba pojawił się stary herold, to znaczy powinien być już w stanie spoczynku, to miałam na myśli mówiąc “stary”. Przybył, by przekazać od tej Pogodowej Wiedźmy dokładną datę, kiedy powinno odbyć się wesele. Wiesz, jaka bywa jesień, a ponieważ postanowiliśmy, że uroczystość odbędzie się na dworze, dręczyły nas niejakie obawy. Talia powiada, że Maeven nie myli się nigdy, a więc datę wyznaczyliśmy zgodnie z jej życzeniem. Przycisnęła ucho do drzwi i zaśmiała się cichutko. - Myślę, że teraz możemy bezpiecznie wyjść, lepiej było tego nie robić przed chwilką. A więc urządźmy nasz pokaz. O ile Skif mógł to powiedzieć, ani Dirk, ani Talia nie przesunęli się nawet o cal, od czasu kiedy razem z Elspeth ich opuścili. Jedynie włosy Talii były w lekkim nieładzie i oboje mieli zaaferowane i rozmarzone twarze. - Ha, i co wy na to? - zapytała Elspeth, przyjmując niesłychanie dramatyczną pozę. - Myślę, że wyglądasz cudownie. Nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie spojrzy na mnie, kiedy wy z Jeri będziecie w pobliżu - powiedziała zachwycona Talia.
- Doszliśmy z Elspeth do porozumienia - powiedział oficjalnie Skif. - Razem zajmiemy się przygotowaniami. To cię nieco odciąży, Dirku; oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Nic a nic, uważani, że to bardzo szlachetnie z twojej strony - odparł zaskoczony Dirk. Zwłaszcza że, jak doskonale wiesz, nie trzeba mnie od niczego odciążać, chyba że od spędzania czasu tutaj. - Na tym ten pomysł się opiera - zadrwiła Elspeth. - Dość, dość! Zatem postanowione - roześmiał się. - Wielkie wam obojgu dzięki. - Pamiętaj o tym, kiedy w przyszłości coś mi nie wyjdzie! - dodała Elspeth. Przekomarzała się z Dirkiem jeszcze przez chwilę, a potem nagle zaniepokoiła się nie na żarty, stwierdziwszy, że Talia zapadła w sen. Ostatnimi czasy często się jej to przytrafiało, potrafiła zasnąć w pół słowa. Elspeth bała się, iż jest to symptom świadczący o tym, że Talia nigdy w pełni nie wyzdrowieje. Jednak Dirk, układając sobie uśpioną Talię wygodniej na ramieniu, tylko wymienił rozbawione spojrzenie ze Skifem. Elspeth ciężko westchnęła z ulgą; kto jak kto, ale Dirk wiedziałby, gdyby z osobistym heroldem królowej działo się coś naprawdę niedobrego. - To nic poważnego. - Zachowanie Elspeth nie uszło uwagi Dirka, uspokajał ją teraz szeptem, by nie zbudzić śpiącej. - On ma rację, szczerze! - Z pomocą przyszedł mu Skif. - Matka Dirka zapewniła nas, że Talia przez jakiś czas właśnie tak będzie zapadać w drzemkę. To skutki przyśpieszonego uzdrawiania, związane z wysiłkiem, jaki wkłada w samowyleczenie. Powiedziała, że to jest tak, jakbyś przebiegła dwadzieścia do trzydziestu mil, przepłynęła rzekę, pokonała ze dwie góry i nie spała trzy dni na dokładkę. - Zgodnie ze słowami mojej matki - dodał Dirk - to ma związek z... jadem zmęczenia? Tak. Myślę, że tak to określiła. Kiedy przyśpieszasz uzdrawianie, tworzy się on szybciej, niż można się go pozbyć, a osoba leczona łatwo zapada w długi i smaczny sen. Po zakończonym leczeniu przestanie drzemać przy lada okazji. - Chwalipięta. - Skif zaczął się z niego naigrawać. Dirk wzruszył ramionami i tylko się uśmiechnął. - Sami widzicie, ilu nieprzydatnych rzeczy dowiaduje się człowiek, gdy jest potomkiem uzdrowiciela. - Nieprzydatnych, a niech mnie! - oburzyła się Elspeth. - Naprawdę myślałam, że z nią dzieje się coś złego, o czym nikt mi nie chce powiedzieć, tak jakby mogła się nigdy nie obudzić. Nikomu do głowy nie wpadnie, że można by i mnie coś wyjaśnić! - Ha, skrzacie - odparł Dirk. - Tak to jest, jak się ciągle wściubia nos we wszystko. Wszyscy są przekonani, że już o wszystkim wiesz!
Granicę oficjalnie zamknięto, lecz uciekinierzy i tak przemykali się co noc, a wieści, jakie z sobą przynosili, były coraz gorsze. Selenay przeczuwała, że Ancar jeszcze nie skończył z Valdemarem, a więc stała nad granicą z wojskiem złożonym głównie z dezerterów z Hardornu, którzy byli teraz jej zagorzałymi fanatykami. Nie myliła się. Tym razem atak przyszedł w nocy, poprzedzony burzą, którą - jak Selenay podejrzewała mogli wywołać magowie. Przypuszczono fałszywy szturm na placówkę straży granicznej. Natarcie było tak mocne, że zwiodłoby większość wodzów. Ale u boku Selenay stał Davan - dalekowidz oraz Alberich - wróż, i królowa przejrzała na wylot plan wroga. Ancar pragnął odzyskać swych utraconych wojów, a w szeregi nowej straży granicznej Selenay podrzucić zdrajców. By osiągnąć jedno i drugie, zamierzał wykorzystać innego rodzaju talenty żołnierzy, którzy pozostali w jego armii złodziei i zabójców. Odzianych na czarno dywersantów, próbujących przeniknąć do otoczonej palisadą wioski, w której schronili się uciekinierzy z Hardornu, spotkała śmiertelna niespodzianka. Udało im się dotrzeć do stóp palisady, gdy nagle... Światło! Nad ich głowami zabłysło oślepiające światło, niemal zamieniające noc w dzień. Skuleni ze strachu napastnicy unieśli głowy i poprzez łzy ujrzeli cztery odziane w Biel postacie, wynurzające się z mroku na samym szczycie wału obronnego w otoczeniu setek rozwścieczonych, uzbrojonych w łuki mężczyzn i kobiet nie mających najmniejszej ochoty wracać do tego, który samozwańczo ogłosił się ich królem. Z drzew zwieszały się na cienkich powrozach kule z nieznaną substancją, która tryskała srogim, białym płomieniem. - Dlaczego nie zapukaliście? - zawołał w dół Gryffon. - Wpuścilibyśmy was z radością! - Jednak być może nie przyszli tu z przyjacielską wizytą. - Alberich uskoczył w bok, gdy ktoś z dołu cisnął w niego nożem. - Na miły bóg, Alberichu, zaczynam myśleć, że się nie mylisz. - Davan uniknął drugiego noża. - Wasza Wysokość? - Zmieść ich - padł zwięzły rozkaz Selenay. Kilku wzięto żywcem; to, co mieli do powiedzenia, było zajmujące. Jeszcze większe zainteresowanie wzbudził bogaty zbiór ziół odurzających i driakwi, którymi zamierzali zatruć studnie. Zioła te miały - zgodnie z tym, co niektórzy wyjawili na przesłuchaniu, gdy rzucono na nich zaklęcie prawdy - ułatwić magom i Ancarowi we własnej osobie dostęp do umysłów ludzi, którzy by je nieświadomie przyjęli. To samo w sobie było świadectwem tego, co udało się dotąd osiągnąć Ancarowi. Z poczynań wrogiego króla po jego stronie granicy dowiedzieli się więcej. Ufortyfikował granicę, utworzył na milę szeroki pas ziemi, której nie pozwolił uprawiać, ani zakładać żadnych siedzib. Kiedy się z tym uporał, opuścił okolicę, i ani dalekowidze, ani wróżę nie
dostrzegli najmniejszych oznak przygotowywanej ofensywy. A wiec na jakiś czas Valdemar przestał czuć nóż Ancara na gardle i Selenay mogła wrócić do domu, by ponownie zasiąść na tronie i zdążyć na wesele Talii. Łąka Towarzyszy była jedynym miejscem, które mogło pomieścić tylu gości, ilu się spodziewano. Wesele nie mogło odbyć się zbyt daleko, bo jeszcze nie wyleczono stóp Talii. Uzdrowiciele z zadowoleniem stwierdzili, że kości zostały właściwie nastawione - układanie odprysków kostnych zajęło tyle czasu, że inni zaczęli powątpiewać, czy dziewczyna będzie mogła kiedykolwiek chodzić. Jednak był to dopiero początek zrastania i Talii surowo zabroniono nawet odrobinę obciążać nogi. Oznaczało to, że trzeba ją było wszędzie nosić. Uzdrowiciele nie umieścili jej nóg w wymyślnym opatrunku gipsowym, który wykorzystali, gdy Keren złamała biodro. Nie zrobili tego głównie dlatego, że musieli bez przerwy obserwować efekty dokonywanych przez siebie zabiegów uzdrawiających, które musiały być o wiele subtelniejsze niż w przypadku Keren, ale i dlatego, żeby nie obciążać nadmiernie już i tak nadwątlonego i pozbawionego sił ciała. Zamiast tego skonstruowali sztywne, płytkie trzewiki z drewna, taśm i wzmocnionej skóry, wyściełanej filcem z jagnięcej wełny. Jako że składały się one z dwóch części połączonych sznurówkami, można je było w dowolnej chwili zdjąć. Nic dziwnego, że takie rozwiązanie Talia przyjęła z ogromną ulgą. - Wyobraźcie sobie, jak mogłabym wziąć kąpiel w gipsowych trzewikach na nogach? powiedziała z komicznym grymasem na twarzy. - Łamałabym sobie głowę, jak by je ukryć podczas wesela. Gdzieżbym ja znalazła siłaczy, którzy by mogli unieść mnie i te przeklęte buciki na dokładkę? - Nie wspominając o przykrości, jaka spotkałaby Dirka, zmuszonego radzić sobie z nimi po ślubie - zakpiła Elspeth, co wywołało rumieniec na policzkach chorej. Elspeth czekała w izbie Talii, przyglądając się, jak Keren i Jeri dokonują ostatnich poprawek fryzury i malunku panny młodej. Następczyni tronu uważała, że osobisty herold królowej już i tak wygląda pięknie i może złamać serce każdemu. Wciąż była bardzo szczupła i blada, lecz przez to zdawała się jeszcze bardziej pociągająca. Jakby zostało w niej jedynie to, co najcenniejsze - jak w zahartowanym i naostrzonym mieczu, który przekazywany jest w spadku. Zadały sobie wiele trudu, ślęcząc nad suknią z białego i srebrnego jedwabiu, skroiwszy ją tak, by pięknie spowijała figurę i opadała aż do ziemi, przykrywając obrzydliwe trzewiki. Jednak zważały, by osoba niosąca ją, nie mogła się o nic potknąć. Jeri uczesała Talię niezwykle skromnie, by podkreślić prostotę kroju sukni. Jedyną jej ozdobą miały być świeże kwiaty. - “Nikt przy zdrowych zmysłach nie spojrzy nawet na mnie z tobą i Jeri w pobliżu”. Elspeth szeptem powtórzyła słowa Talii Keren, a jej oczy zaiskrzyły się śmiechem. - Jasne Niebiosa, obok niej wyglądam jak wyliniała, czerwonopióra czapla!
- Mam nadzieję, że strawiwszy tyle czasu, jesteście, kobiety, nareszcie gotowe - zawołał Dirk, wchodząc do izby. Raz w życiu udało mu się wyglądać nienagannie i oślepiający blask bił z jego odzianej w biały aksamit postaci. - Dirk! - roześmiała się Jeri, zasłaniając sobą Talię. - Zgodnie z tradycją wolno ci ujrzeć pannę młodą dopiero przed obliczem kapłana! - Niech licho porwie tradycje! Skif może ją sobie nosić tylko dlatego, że jeśli spróbuję żonglować i nią, i obrączką, to coś mi na pewno wyleci z rąk! - Doskonale, w takim razie. Jesteś uparty jak osioł, nie mam siły kłócić się z tobą. Odsunęła się na bok. Młodzi aż pokraśnieli na swój widok. - Zajęło mi to dwie marki na świecy... - mruknęła Jeri pod nosem, najwyraźniej zachwycona - ...a tymczasem w mgnieniu oka ten tutaj sprawia, iż wydaje się, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Dirk ostrożnie uniósł Talię, jakby ważyła tyle co piórko. - Gotowa jesteś, kochanie? - zapytał cicho. - Byłam gotowa od bardzo dawna - odparła, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. Łąka mieniła się barwami: Zielenią Uzdrowicieli, Szkarłatem Bardów i Błękitem Gwardii, które uzupełniały skromna szarość, spłowiała zieleń i rdzawa czerwień kręcących się dookoła uczniów. Promienie słońca błyskały, odbijając się od złoconych ozdób i klejnotów dworzan. Jednak przeważała oczywiście Biel Heroldów, i to nie tylko dlatego, iż zjechało ich tutaj więcej niż na uroczyste złożenie hołdu Elspeth, ale dlatego, że przynajmniej połowa białych postaci w dumie to byli Towarzysze, obsypani kwiatami i przyozdobieni troskliwymi dłońmi swych Wybranych - przez co wyglądały tak, jakby to nie kto inny, lecz one wstępowały w związek małżeński. Nawet źrebak Cymry był obwieszony wiankami kwiatów, jednak wciąż próbował je zjeść. Ceremonia nie była wyszukana, choć nieczęsto nadarzała się okazja, by ją urządzać, bo ślub tego rodzaju pary nie był obietnicą, lecz raczej potwierdzeniem łączącej ich nierozerwalnej więzi. Pomimo szczerych zakusów, by odbyło się to zupełnie inaczej, Elspeth wspólnie ze Skifem udało się ograniczyć pompatyczne rytuały do minimum. Dirk zaniósł swoją ukochaną przed oblicze kapłana i tam ostrożnie przekazał ją do rąk Skifowi, który o mało nie pękł od rozpierającej go dumy i szczęścia. Elspeth wręczyła Dirkowi obrączkę, a on wsunął ją na palec Talii. I Skif, i Elspeth zagryźli wargi, by nie uronić łzy, po części na widok otrzymanej od Krisa obrączki przyjaźni, którą Talia przeniosła na sąsiedni palec, a po części dlatego, że jej ślubna obrączka wciąż jeszcze była dla niej za duża. Dirk powtórzył przyrzeczenie głosem, który choć wydawał się cichy, dotarł aż po najdalszy kres zgromadzonego tłumu. Następnie Talia odebrała z rąk Keren obrączkę, by wsunąć mu ją na palec, i powtórzyła przysięgę dźwięcznym, słodkim głosem.
Dirk odebrał oblubienicę z objęć Skifa, przy wtórze radosnych wiwatów wznoszonych przez heroldów. Państwa młodych usadowiono na poduchach zwleczonych z całego kolegium. Zadbano szczególnie o Talię, sadowiąc ją tak, by mogła bez wysiłku wszystko zobaczyć. Elcarth zaczekał, póki wszyscy składający życzenia zejdą mu z drogi, a Talia z Dirkiem biedą niemal sami, i wtedy do nich podszedł. Potrząsnął głową na ich widok. - Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż wasze postaci rozpalą wyobraźnię całego pokolenia bardów - odezwał się z udaną surowością w głosie. - Boję się pomyśleć o wszystkich okropnych utworach, które przyjdzie nam ścierpieć przez następny rok, a mam na myśli zaledwie studentów. Zaś każdy bard ani chybi dojdzie do wniosku, iż teraz on zrymuje następne Słońce i Cień. - O, bogowie - jęknął Dirk - nigdy mi to na myśl nie przyszło. Myślicie, że mógłbym się jej teraz pozbyć? Talia zmierzyła go uważnym spojrzeniem. - Moglibyśmy się tutaj straszliwie pokłócić. - Uniosła butelkę wina, oceniając jej ciężar. Tym nabiłabym pięknego guza na jego czaszce, nie mówiąc już o czerwonym winie, które po jej rozbiciu, malowniczo rozprysłoby się na jego nieskazitelnie białym aksamicie. - Zastanowiła się nad tym dłuższą chwilę. - Nie, to na nic. Mogłabym się sama przy okazji poplamić. Na dodatek, gdyby padł bez czucia, kto by mnie odniósł do mojej izby? - A ja, jeśli się jej pozbędę, z kim będę spał tej nocy? - dodał Dirk i Talia roześmiała się. Wybacz, Elcarth. Musisz to jakoś ścierpieć. Co możemy dla ciebie zrobić? - Właściwie, jest coś takiego. Chciałem was powiadomić, co Krąg postanowił w sprawie przydziału Dirka. Talia zesztywniała lekko, jednak nie dała po sobie poznać, że czeka z obawą na to, co Elcarth powie. - Po pierwsze, odchodzę w stan spoczynku i nie będę już dziekanem. Zamierzam działać jako historyk, jednak obie posady naraz to nieco za wiele, bym mógł temu podołać. Obawiam się, że mam o wiele więcej łat, niż na to wyglądam, i wiek zaczyna dawać o sobie znać. Zastąpi mnie Teren, a ty, Dirku, obejmiesz posadę Terena, jako nauczyciel orientacji, jednak dalej będziesz szkolił uczniów w posługiwaniu się ich darami. Talia była zdumiona. Spodziewała się usłyszeć, że Dirk otrzymał nowego partnera, albo że wysyłają go na kolejny patrol. Już nawet jako tako oswoiła się z tą myślą. Powtarzała sobie, iż mieć go przy sobie na krótko to i tak o całe niebo lepiej, niż nie mieć go wcale. - Elcarth, nie mówisz chyba poważnie - oburzył się Dirk. - Nie jestem uczonym, wiesz o tym najlepiej! Jeśli Krąg stara się wyrządzić nam przysługę i przykłada do nas ulgową miarę...
- Wolelibyśmy, żeby tak nie było - dokończyła za niego Talia. - Moje kochane dzieci! Za nic na świecie. Dirku, wciąż możesz się spodziewać wyznaczania ciebie do specjalnych zadań, tak jak do tej pory. Nie popełniaj takiej omyłki. My rezygnujemy jedynie z wysyłania ciebie na patrole do trudnych obwodów. Wybraliśmy ciebie na miejsce Terena z tego samego powodu, dla którego on zastąpił Werdę na posadzie nauczyciela orientacji - bo umiejętnie radzisz sobie z dziećmi. Oboje potraficie zaopiekować się zagubionymi, przerażonymi dziećmi i otoczyć je ciepłem, natchnąć pewnością siebie i przekonać, że to jest ich miejsce i że są wśród przyjaciół. Dirku, okazujesz to za każdym razem, ucząc posługiwania się darami. Spójrz, jak wychowałeś Gryffona, wzbudzając w nim pewność siebie i ani razu nie dając poznać, że jego dar jest czymś przerażającym i niebezpiecznym. Toż to był przykład prawdziwego mistrzostwa. Spójrz, jaki jest tego wynik! Gryffon ufa ci całkowicie, łączy się z tobą swymi zmysłami, nie pytając, co i jak, i kiedy. Zaufał ci, wykonywał bez zastrzeżeń twoje polecenia i teraz jest opiewanym w pieśniach bohaterem Bitwy Demonów. Tego rodzaju umiejętności u nauczycieli są o wiele rzadsze niż szkolarzowanie, a bardzo są nam potrzebne. A więc, niech już nie słyszę nic o “wyrządzaniu przysług”, dobrze? Dirk westchnął z ulgą, mocniej otoczył ramieniem Talię. Podziękowała Elcarthowi, spojrzawszy na niego rozjaśnionymi radością oczyma. Żadne słowa nie były potrzebne. - To jeszcze nie wszystko. Będziecie dodatkowo pracowali z Kyrilem: Dirk stale, a Talia, gdy czas jej na to pozwoli. To był pierwszy znany przypadek, by Towarzysze z rozmysłem wspomogli kogokolwiek swymi umiejętnościami. Dotąd można było o tym przeczytać w kronikach tak starych, że trudno jest w nich oddzielić baśń od prawdy. Chcielibyśmy wiedzieć, czy każdy z heroldów ma taką możliwość, czy to możecie robić tylko ty i Elspeth, a może jedynie wasi Towarzysze. Zanim Kyril z wami skończy, nieraz zatęsknicie do patrolu w polu! Oboje zaśmiali się z niejakim smutkiem. Kyril nie oszczędzał siebie, prowadząc badania darów heroldów, i nie okaże im najmniejszej litości. - I na koniec, przynoszę wam prezent ślubny w imieniu Kręgu: przez następne dwa tygodnie jesteście wolni i możecie robić, co się wam podoba. Tak długo możemy się bez was obejść. Talia nie może jednak zaniedbać swych spotkań z uzdrowicielami, lecz nie licząc tego... Ha, możecie zniknąć na kilka dni, kiedy wam na to przyjdzie ochota, nikt was nie będzie szukać. Talio, co prawda, nie jesteś w stanie chodzić, możesz wszakże jeździć! Jednak nie zapomnij uzgodnić wszystkiego z uzdrowicielami. Ostatnia rzecz, o jakiej marzę to, by Devan zapragnął mojej głowy! Ten człowiek to prawdziwy okrutnik! Talia roześmiała się. Widząc pełen zadumy błysk w oku Dirka, domyśliła się, że jemu już chodzi po głowie, gdzie by się mogli udać. Rozmawiali jeszcze uprzejmie i Elcarth, który był już historykiem, a przestał być dziekanem - do czego nie tak łatwo było się przyzwyczaić - pożegnał się
z nimi. Dirk potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Nigdy nie widziałem siebie w roli nauczyciela - powiedział cicho. - To zawsze Kr... Zamilkł, nie dopowiadając imienia do końca. - To zawsze Kris chciał zostać nauczycielem - dokończyła Talia, patrząc na niego uważnie. - Unikałeś rozmowy o nim, kochany. Dlaczego? - Ze strachu - odparł szczerze. - Ze strachu, że zranię ciebie... ze strachu, że zranię siebie. Ja... ja wciąż naprawdę nie wiem, co was łączyło... - Wystarczyło zapytać - powiedziała cicho i palcami swych zmysłów łagodnie splotła swe myśli z jego. Po chwili spojrzał w jej oczy i uśmiechnął się. - A ty powiadasz, że uczucia wykluczają jasne porozumienie. A więc to było tak? Skinęła głową. - Ni mniej, ni więcej. Starał się ci o tym powiedzieć, ale ty nie chciałeś słuchać. - Nie chciałem, prawda? - Westchnął. - Bogowie, brak mi go. Tak bardzo mi go brak... - Utraciliśmy coś więcej niż tylko przyjaciela - powiedziała, wahając się jakich użyć słów. Myślę... myślę, że utraciliśmy jakby cząstkę siebie. Długo milczał. - Talio, co się stało po jego śmierci? Mówiłaś o tak dziwnych rzeczach, gdy odpowiedziałaś na moje wołanie i wróciłaś do nas. Potrząsnęła głową lekko i w zamyśleniu zmarszczyła brew. - Kochanie, nie jestem pewna. To nie jest takie jasne. Ból, gorączka, sny wywołane przez specyfik wszystko pomieszały. Mogę jedynie powiedzieć, że pragnęłam umrzeć i powinnam była umrzeć, jednak coś nie pozwalało mi na to. - Albo ktoś. - Albo ktoś - zgodziła się. - Może to był Kris. Moja pamięć podsuwa mi, że to był on. - Jestem mu winien wdzięczność za wiele, nie tylko to - rzucił Dirk w zamyśleniu. - Hm? - Nauczyłaś się od niego miłości, zanim te bestie zraniły ciebie. - To pomogło - przyznała po długiej chwili spędzonej w ciszy. - Kochana, czy nie boisz się tego? - przerwał milczenie. - Jesteś pewna? Zamiast odpowiedzi pocałowała go, nie opuszczając jego myśli. Kiedy przerwali, by zaczerpnąć powietrza, zaśmiał się uspokojony. - Rozpustnica - dodał. - Co najmniej - zgodziła się, a potem spoważniała.
- Blizny pozostały, ale i tobie ich nie brak. Rany zagoiły się. Nie jestem jedynym uzdrowicielem umysłów, wiesz przecież; tylko jedynym, który jest jednocześnie heroldem. Rynee jest doskonała, tak dobra jak ja. Poza tym nie zgadzam się, by to, co mnie spotkało, miało zrujnować nasz związek. I, prawdę powiedziawszy, oni skrzywdzili moje ciało, lecz mnie nie dotknęli. To, co tobie się przydarzyło, było czymś znacznie gorszym. Naril zgwałciła twoją duszę. - Ta rana też się już zagoiła - powiedział cicho. - Zatem niech to utonie w niepamięci. Nikomu nie udaje się przejść przez życie, nie nabawiwszy się przy tym blizn. - Talia usadowiła się bliżej niego, widząc, że ktoś znów zbliża się do nich z życzeniami. Nagle usiadła sztywno wyprostowana. - O bogowie! - Co takiego? - przestraszył się Dirk, lecz nie dostrzegł w jej twarzy oznak bólu. - Co się stało? - Podczas mojego patrolu... ta sprawa z Maeven, Pogodową Wiedźmą... Ona wywróżyła mi coś, a ja nie potrafiłam wtedy domyślić się, o co chodzi. Teraz wiem! Powiedziała, że zobaczę Niebiosa, lecz że miłość i obowiązek zawrócą mnie z drogi... i... Zamilkła wzruszona. - I? - dopytywał się łagodnie. - Że... do największej radości dojdę poprzez najgłębszy smutek. Och, bogowie... gdybym o tym wiedziała... gdybym się domyśliła... - Nie można przewidzieć tego, co nas spotyka - odparł Dirk z taką mocą, że Talia otrząsnęła się z żalu i spojrzała na niego. - Nikt tego nie potrafi. I nigdy nie obwiniaj siebie. Czy nie sądzisz, że mając tylu wróżów w szeregach heroldów, jeśliby można było zmienić bieg wypadków, nie uczyniono by tego? Westchnęła i uspokoiła się. - Masz rację... - powiedziała powoli. - Masz rację. Uroczystości trwały jeszcze długo po zmierzchu, lecz w końcu pojedynczo i parami goście zaczęli wychodzić. Niektórzy udawali się na inne przyjęcia - Talia i Dirk wiedzieli, że heroldowie gdzieś musieli je sobie urządzić. Niektórzy mieli na głowie inne sprawy. W końcu młoda para została sama, lecz wcale nie byli z tego powodu niezadowoleni. Talia oparła się na ramieniu Dirka, który przytulił ją do siebie obydwoma rękami, i spojrzała na wschodzące gwiazdy. - Zaczyna być coraz chłodniej - odezwała się w końcu. - Zimno ci? - Trochę.
- No cóż - roześmiał się - nie ma co, z łatwością możemy się niepostrzeżenie oddalić. - Jestem przekonana, że to naumyślnie. Wiwaty były doprawdy krępujące. - Mogło być gorzej. Pomyśl o platformie obsypanej kwieciem! Pomyśl o Towarzyszach w Wielkiej Świątyni! Pomyśl o naturalnej wielkości naszych figurach z cukru! - Lepiej nie! - zaśmiała się. - Gotowa do drogi? - Tak - powiedziała, chwytając się jego szyi tak, by mógł ją unieść. Zaniósł ją do jej izby - teraz już ich wspólnej izby - tym razem jednak nie po trzy schody na raz, lecz powoli i ostrożnie po jednym. Oboje ze zdumieniem ujrzeli, że na szczycie schodów, na najwyższym stopniu siedzi Elspeth. - A cóż ty tu, u licha, porabiasz? - zapytał Dirk. - Strzegę waszego progu, o dostojny. To pomysł uczniów. Pilnujemy go na zmianę od rana, kiedy wyszliście. Oczywiście nie podczas ceremonii, ale wtedy zastawiliśmy pułapki. Nikogo nie podejrzewamy, zwróćcie uwagę, jednak woleliśmy się upewnić, iż nikomu do głowy nie wpadnie pomysł jakiejś psoty podczas waszej nieobecności. Doprawdy, niektórzy mają obrzydliwe poczucie humoru. W każdym razie, taki był nasz ślubny prezent - i z tym słowami zbiegła po schodach, nie czekając na słowa wdzięczności. - Troskliwe serduszko - powiedziała cicho Talia. - Pewnego dnia będzie z niej dobra królowa. Dirk otworzył drzwi czubkiem buta, położył Talię ostrożnie na sofie i odwrócił się, by zamknąć zasuwę. - Nikogo nie podejrzewam - powiedział z błyskiem w oku - jednak pewne twoje wcześniejsze dokonania zmuszają mnie, bym się upewnił, że nikt nam nie przeszkodzi. - Jeszcze nie - powiedziała z uśmiechem. - Najpierw mam dla ciebie prezent panny młodej. - Co takiego? - To jedyny dobry zwyczaj mojego ludu. Panna młoda zawsze ma prezent dla swego męża. Leży tutaj na kominku. - Ależ... - Przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. - Talio, to jest “Moja Pani”. Ona jest twoją harfą. Nie mógłbym jej przyjąć! - Spójrz jeszcze raz! Zrobił to i stwierdził, że w kącie stoi ukryta w cieniu druga harfa. Postawił je obie obok siebie w świetle i badawczo im się przyjrzał. - Nie mogę ich odróżnić - przyznał w końcu. - A ja tak, w końcu mam “Moją Panią” od lat. Jak nikt znam w niej każdy słój. One są
bliźniaczymi harfami, wyszły spod tej samej ręki, zrobione są z tego samego drzewa, mają nawet tyle samo lat. Nie... - Podniosła ostrzegawczo dłoń. - Nie pytaj, gdzie ją znalazłam. To mój sekret. Jednak w zamian za nią musisz obiecać, że nauczysz mnie grać na “Mojej Pani” tak, jak ona na to zasługuje. - Z radością. Możemy grać w duecie, tak... - Tak jak ty i Kris - dokończyła, skoro on nie mógł. - Kochany, myślę, że nadszedł czas na ostatni dar... - Dotknęła jego umysłu, dzieląc się z nim niewypowiedzianą radością, jaką przeżył Kris, odchodząc. - Bogowie, o bogowie, co za ulga, ty musisz wiedzieć, co to za ulga - wykrztusił po chwili. - O, gdyby tylko... chciałbym tylko zdobyć pewność, że on o nas wie... o tym, co w tej chwili... Podniósł Talię z sofy, by przenieść ją do sypialni. - Jeśliby dano mi jedno życzenie, to brzmiałoby ono tak samo - odparła, przytulając policzek do jego aksamitnej tuniki. - Powiedział mi pewnego razu, że jego najgorętszym pragnieniem jest ujrzeć dwoje ukochanych przez mego ludzi, jak są ze sobą szczęśliwi. Zamierzała jeszcze coś dodać, lecz owionął ją znajomy aromat i aż ze zdumienia wstrzymała dech. - Co się stało? Czy coś cię boli? - przestraszył się Dirk. - Tam... na łożu... Na środku narzuty, mniej więcej na wysokości serca, leżała gałązka kwiatów zwanych “dziewczęca nadzieja”. Kiedy Dirk położył ją na łożu, Talia podniosła kwiaty trzęsącymi się rękami. - Czy to ty położyłeś je tutaj? - zapytała drżącym głosem. - Nie. - Nikt tutaj nie wchodził od chwili naszego wyjścia... - ciągnęła szeptem. - Kris dał mi ten pierścień w Noc Świętojańską, spinał on bukiecik tych właśnie kwiatów. Nigdy nie spotkałam się z tak pięknym zapachem, i Kris obiecał mi, że do mego ślubnego bukietu znajdzie mi gałązkę, nawet jeśliby musiał wyhodować ją własnoręcznie... lecz ja nigdy ich nie widziałam w tej okolicy. - To nie wszystko, ptaszyno - dodał Dirk. Wziął od niej kwiaty i wpatrzył się w nie zamyślonym wzrokiem. - Rozkwitają on na tydzień przed Nocą Świętojańską. A my od dawna mamy już jesień. Nie można ich wyhodować w cieplarni. Ludzie próbowali. Znalezienie nawet jednego, a co dopiero tylu, graniczy z cudem. Żaden człowiek nie mógłby tego dokonać. Przenieśli wzrok z kwiatów i spojrzeli na siebie. Powoli ich twarze rozjaśnił uśmiech. Po raz pierwszy od wielu tygodni nie mącił go nawet najlżejszy cień. Kiedy przygarnął ją do siebie, trzymali kwiaty między sobą. - Spełniło się nasze życzenie, czy spełnimy i jego? Talia ostrożnie sięgnęła za siebie i
włożyła kwiaty do flakonu, który stał na stoliczku obok łoża. –
Tak - szepnęła, swymi zmysłami delikatnie pieszcząc myśli Dirka, w chwili gdy
pocałował ją w usta. - Myślę, że należy to zrobić.
* * *
PRAWO MIECZA
Dedykowane pamięci Stana Rogersa, piosenkarza, poety, inspiratora, którego słowa i muzyka były dla mnie natchnieniem i dały mi odwagę, gdy potrzebowałem jej najbardziej.
KSIĘGA PIERWSZA Pościg Kerowyn Pierwszy - O Błogosławiona - ostrożnie! Wszyscy po kolei odwrócili się, zatrzymując wzrok na Kero i jednym z chłopców, który właśnie wypuszczał z rąk półmisek z niebotyczną ilością chleba. Brzęk naczyń i jazgot ludzkich głosów urwał się jak nożem uciął. Głos Kero zabrzmiał w ciszy niczym sygnał kornetu, jednak nikt nie zareagował na to wezwanie do broni. Wszyscy wydawali się zmieszani czy też sparaliżowani niezdecydowaniem. Zataczając się, podkuchenny zrobił jeszcze dwa kroki do przodu. Jadalna rzeźba, dwa niezdarne, korpulentne jelenie (byk i łania spoczywająca w pozycji półleżącej) zaczęła osuwać się z nadmiernych rozmiarów patery, którą próbował unieść sam, bez niczyjej pomocy. "Durnie!" Kerowyn rzuciła jeszcze jedno przekleństwo, tym razem używając słów, na których dźwięk twarz jej matki okryłaby bladość, lecz wydawało się, że jedynie ona obdarzona jest mózgiem i wolą działania. Pędem przebiegła po mokrej, śliskiej posadzce kuchni i pochwyciła brzeg półmiska w chwili, gdy ogromny, słodki przysmak z rumianego, posmarowanego białkiem ciasta, zaczął chylić się ku kamiennym płytom podłogi. Bryłowaty pagórek zatrzymał się tuż przed żłobionym, ozdobnym brzegiem półmiska.
Podtrzymała go, a wtedy młody Derk, cały zlany potem, zaczerpnął tchu, odzyskał równowagę i przejął od niej dwudziestofuntowe brzemię słodkiego, nadziewanego rodzynkami chleba. Ułożył sobie półmisek prawidłowo na barkach i skierował się do Wielkiej Sieni, aby go tam postawić przed weselnymi biesiadnikami. Na moment Kero zamieniła się w słuch. Nagle spoza zamkniętych, kuchennych drzwi dosłyszała zrywające się krzyki oraz oklaski, gdy chlebowa rzeźba wyłoniła się z przejścia. W kuchni ponownie zapanował harmider. Kero oblizała z potu górną wargę i westchnęła. Jakżeby chciała też tak zatoczyć się do tyłu, oprzeć o ścianę i zaczerpnąć tchu. Nie śmiała jednakże pofolgować sobie ani na chwilę. Nie w czasie wydawania potraw. Niewątpliwie w tej samej chwili, w której zrobiłaby sobie przerwę, ze trzy razy otarliby się o katastrofę. Gdyby tylko na moment odwróciła uwagę od przygotowań, zawaliłby się cały misternie ułożony harmonogram. Doskonale wiedziała, że nie powinna być w kuchni, lecz raczej spędzać czas tam, na zewnątrz, razem z gośćmi, czyniąc honory pani na zamku. To właśnie byłoby "godziwe". "A niech sześć piekieł pochłonie godziwość. Jeśli ojciec chce, aby uczta zakończyła się sukcesem, muszę być tutaj, a nie bawić się w wielką damę." W kuchni panował upał jak w jednym z owych sześciu piekieł. Stłoczono tutaj dwa razy więcej ludzi niż mogła pomieścić. Kucharz, olbrzymi człowiek o posturze zapaśnika, stał ściśnięty wraz ze swoimi pomocnikami po jednej stronie ogromnego stołu, ciągnącego się przez całą długość pomieszczenia. Zwykle pracowali po obu jego stronach, lecz tej nocy przemykali naprzeciw nich tam i z powrotem posługacze z półmiskami oraz misami i niech bogowie w swej opiece mają tego, kto zastąpiłby im drogę. Kero przepędziła od drzwi grono sług zwerbowanych spośród stajennych. Bardziej przywykli oni do tego, by im roznoszono dzbany z piwem, niźli do tego, by roznosić je samemu. Wtem dostrzegła coś kątem oka i przystanęła na chwilę dostatecznie długą, aby złapać drewnianą łyżkę. Sięgnęła nią ponad rozległym, pokrytym bliznami nacięć blatem stołu i trzepnęła po knykciach jednego z paziów, przywołując go do porządku za próbę wydłubania palcami słodkiego kremu z weselnego tortu, który stał wyniośle samotny na końcu stołu, przysunięty do samej ściany. Chłopak zaskowyczał i odskoczył do tyłu, zderzając się z jednym z pomocników kucharza, czym zarobił na rzucone spode łba spojrzenie i kolejne uderzenie łyżką. - Zostaw to, Perry! - skarciła go, grożąc mu przy tym łyżką. - To będzie na koniec ceremonii. Nie waż mi się o tym zapomnieć! Jutro, jeśli o mnie chodzi, możesz się objeść odpadkami aż do mdłości, lecz dziś w nocy zostaw to w spokoju albo zaboli cię coś więcej niż knykcie. Obiecuję ci to. Chłopak o zmierzwionych włosach wydusił z siebie płaczliwe przeprosiny, po czym zaczął się dąsać. Aby wybić mu z głowy ten napad posępnego humoru, przysunęła do niego garść płytkich drewnianych miseczek z poleceniem dopilnowania, aby minstrele zostali nakarmieni. "Pewnego dnia... Rozwydrzony bachor. Szkoda, że ojciec go nie odesłał do jego zaślepionej mamusi. Z kota więcej pożytku niż z niego, zwłaszcza gdy wszyscy są zbyt zajęci, aby mieć na niego oko." Na szczęście wystarczy, że Perry pojawi się z pełnymi pajd chleba, płaskimi misami, a minstrele sami już dopilnują swego posiłku. Kero nie spotkała jeszcze pieśniarza, który nie wiedziałby, jak dogodzić sobie na uczcie. Kończono podawanie pierwszej potrawy; teraz nadszedł czas na placek z warzyw i naczynia, które słomianowłosa Ami nurzała w balii w gorączkowym pośpiechu, by były gotowe w samą porę. Kero posłała następną partię posługaczy, obładowaną ciężkimi plackami i stosami głębokich mis, w chwili gdy wnoszono resztki dziczyzny oraz poćwiartowane szczątki chlebowych jeleni. "Dobrze, że to monstrum nie uderzyło o ziemię" - pomyślała trzeźwo, stając na drodze wlokącego się za posługaczami Perry'ego i odsyłając go z powrotem po ręczniki dla gości weselnych, aby mieli w co wytrzeć ociekające tłuszczem palce. "To - w związku z godłem rodziny Dierny, czerwonym jeleniem - z całą pewnością zostałoby uznane przez jej krewnych za zły omen". W tej potrawie nie było żadnych subtelności. Wszystkim bogom i boginiom niech będą dzięki...
"Ojcu marzyły się jeszcze inne rzeźby w cieście. Tym razem miał to być nieokiełznany ogier świadectwo męskości mego ukochanego brata, co nie ulega wątpliwości. Dobrze, że kucharz wpadł w szał na widok tej absurdalnej rzeczy, którą już mieli wepchnąć do pieca!" Kiedy wniesiono ostatnie puste naczynie i wyszedł ostatni, słaniający się posługacz i kiedy wszyscy zebrani w kuchni przystanęli na chwilę, aby wesprzeć się ciężko o stół lub o ściany, wachlując rozgrzane oblicza, na moment zapanował spokój. Kero pomyślała z tęsknotą o chłodnym nocnym powietrzu tuż za jej plecami, za grubymi deskami drzwi, ale właśnie wścibski nos zarządcy jej ojca ukazał się w przejściu, więc ze stłumionym westchnieniem oderwała plecy od zniszczonego drewna. - Jakieś skargi? - zapytała czystym głosem, wznoszącym się nad pomruk pomocników i ryk płomieni w piecu. - Tylko to, że obsługa jest zbyt wolna - odpowiedział Wendar, ocierając swoją łysą głowę rękawem. - Na ząb Audri, dziecko, jak ty tutaj możesz wytrzymać? Na tych stołach można by upiec następną potrawę! Kero wzruszyła ramionami. - Przypuszczam, że do tego przywykłam. Przyszłam tutaj jeszcze przed świtem. Wiesz przecież, że tak czy siak zajmuję się wszystkim, i to jeszcze, od czasu zanim zmarła matka. Teraz proste te słowa wywołały jedynie tępy ból. Ów kapłan miał rację... "Niech go licho!"... czas w istocie leczy rany, a przynajmniej jej rany. Czas i zajęcia, które nie pozwalają nawet odsapnąć. - Przykro mi, że niczego nie mogę zrobić w sprawie obsługi - ciągnęła dalej, pilnie nadstawiając ucha, czy aby nie hałasują wracający posługacze. - W ciągu kilku świec niewiele ze sztuki usługiwania można wpoić chłopcom stajennym i zaciężnym żołdakom. - Wiem o tym, moja droga - zarządca, chudy człowiek o steranym wyglądzie, który był skrybą, tudzież prowadził księgi starej kompanii najemników Rathgara, położył po ojcowsku dłoń na jej ramieniu, a ona musiała oprzeć się pokusie, by jej nie strącić. - Myślę, że wspaniale sobie radzisz, lepiej niż ja bym to zrobił. Doprawdy szczerze tak myślę. Nie pojmuję, jak ci się to udaje, skoro masz tak znikomą pomoc. "Ponieważ ojciec jest zbyt skąpy, aby wynająć dodatkową pomoc dla mnie, a zarazem zbyt dumny, by zadowolić się czymkolwiek pośledniejszym niż uczta weselna, godna książęcego dworu. Lord Orsen Brodey przystał na to małżeństwo; lord Orsen Brodey musi zobaczyć, że nie jesteśmy nieokrzesanymi barbarzyńcami... nawet, jeśli córka Rathgara musi całą ucztę spędzić w kuchni w otoczeniu najmitów..." Poczuła, jak policzki i uszy zalewa jej rumieniec gniewu. To nie było uczciwe - nie dlatego, że także chciałaby być obecną w Wielkiej Sieni, popisując się przed potencjalnymi konkurentami i ich ojcami, lordowskimi mościami, ale dlatego, że Rathgar nigdy nie myślał o niej, gorzej - pomyślałby o niej tylko jak o małżeńskiej przynęcie. Myślał przede wszystkim o małżeństwie Lordana... znacznie ważniejszym związku małżeńskim Lordana. Nade wszystko to on jest mężczyzną i dziedzicem... a Kero jest ledwie dziewką. Zacisnęła szczęki, usiłując sprawić pogodne lub przynajmniej obojętne wrażenie, jednak odrobina urazy musiała przebić maskę spokoju i kompetencji. Wendar ponownie poklepał ją po ramieniu, wydawał się zmartwiony. - Szkoda, że nie umiem ci pomóc - stwierdził z żalem. - Powiedziałem twojemu ojcu przed trzema laty, kiedy... kiedy... - Kiedy umarła matka - dokończyła krótko Kero. Zakaszlał. - Uhu, w istocie. Powiedziałem mu, że jest ci potrzebna gospodyni, ale nie chciał o tym słyszeć. Rzekł, że dajesz już sobie doskonale radę i nie potrzebujesz pomocy. Kero zacisnęła zęby, a potem z wysiłkiem rozluźniła się. - Jakoś nie jestem tym zaskoczona. Ojciec... - zagryzła mocno wargi, urywając w pół zdania. Nic dobrego by nie wynikło z tego, co zamierzała powiedzieć, niczego by to nie zmieniło. A jednak to wciąż kołatało się w jej głowie. "Ojciec zawsze tolerował mnie o tyle, o ile
schodziłam mu z oczu, o ile jego kolacja pojawiała się w porę i w zamku nie cuchnęło jak w stajni. Przypuszczam, że gdyby ktokolwiek napomknął mu o tym, że czternastoletniej dziewczynki nie powinno się przymuszać do pełnienia samodzielnej roli pani na zamku, odparłby, że dziewczęta z jego wioski wstępowały w związki małżeńskie i były matkami w czternastym roku życia, pomijając milczeniem fakt, iż wszystko, na co je było stać, to dwuizbowa chata i stado owiec oraz że zazwyczaj wcale nie było im to w smak..." Westchnęła i dokończyła w sposób, który nie przysporzył Wendarowi większych zmartwień niż te, z którym już musiał sobie radzić. - Ojciec ma inne kłopoty na głowie. Tak jak i ty, Wendarze. Masz sień pełną gości i nikogo, kto by dawał baczenie na sługi. Wendar zaklął i ruszył spiesznie do drzwi prowadzących do Wielkiej Sieni. Właśnie wracała grupa posługaczy z naręczami brudnych naczyń po ostatnim daniu. Unikając zderzenia, Wendar ustąpił im z drogi i zręcznie prześlizgnął się pomiędzy dwoma do przejścia. Teraz przyszła kolej na nadziewane gołębie. Danie to wymagało jedynie mis pełnych chleba, dzięki czemu pracujący w kuchni mogli zdążyć z umyciem wnoszonych akurat półmisków przed podaniem potrawy z ryb - placka z węgorza. "Wielka Biesiada w całej okazałości. I któż musiał wszystko tak wykoncypować, aby nasz mały zacofany zamek mógł wystąpić z dostateczną liczbą dań, by sprostać wszystkim wymaganiom? Ja, oczywiście. Balie pełne węgorzy od wielu dni stojące w ogrodzie, fosa pełna ryb w sieciach, klatki z gołębiami i kurami, doprowadzającymi nas wszystkich do szaleństwa... nie mówiąc już o pozostałym inwentarzu." Kero wytarła ręce i nieco wyżej podwinęła rękawy pokrytej mąką, samodziałowej koszuli. "Przeklęte spódnice. Spodnie byłyby wygodniejsze. Pomocnice muszą chodzić w bryczesach, dlaczegóż więc ja nie mogę?" Głowiła się, czy Dierna ma jakiekolwiek wyobrażenie o tym, ile pracy wymaga Wielka Biesiada. Powinna. Pobierała przecież nauki u Sióstr Agnethy - została odesłana do klasztoru w stosownym wieku ośmiu lat, a więc powinna mieć dostatecznie dużo czasu na naukę "niewieściego rzemiosła". Dierna powinna była otrzymać właściwy instruktaż w niewieścich rzemiosłach, a także w sztuce bycia kobietą, cokolwiek to znaczyło... W przeciwieństwie do Kero, co skwapliwie wypominał Rathgar, gdy nie udawało jej się sprostać jego wyobrażeniom o "kobiecości". "Pamięć wybiórcza" - stwierdziła w duchu. "Wciąż zapomina, że to on był tym, który zadecydował, iż nie mógłby się beze mnie obejść. W opinii Rathgara właściwym ideałem bóstwa dla kobiety była Agnetha W Pszenicznej Koronie, a nie dzika, poskramiająca rumaki Agnira, ulubienica Kero. W katedrze przy zamku Agnecie poświęcono kaplicę, chociaż inne aspekty Pani Troistej reprezentowały jedynie niewielkie płaskorzeźby, wyryte na postumencie statui. Tam, w samym sercu katedry, Agnetha uśmiechała się z miodową słodyczą sponad swoich bliźniąt, ze snopami zboża u stóp, otulona w szatę brzemiennych w owoce winogron, z wiszącą u przepaski z kwiecia kądzielą i spoglądającymi na nią rozmiłowanym wzrokiem owcami. Rozsypane zaś na postumencie płatki śniegu i ślady kopyt były jedynym symbolem dwóch pozostałych aspektów, Agnomy i Agniry. Rathgar aprobował Agnethę, od czasu do czasu czując napływ uczuć religijnych, zwłaszcza po wychyleniu kielicha. Doskonale, po uczcie, po weselu, kiedy zajdzie księżyc miesiąca panny młodej, Kero prawdopodobnie przekaże klucze do zamczyska Diernie. To położy kres farsie udawania, że sprawia jej przyjemność zamknięcie w kuchni, spiżarni czy altanie dla kobiet dzień po bezkreśnie nudnym dniu. Dierna była wystarczająco uległa, by zadowolić zarówno Rathgara, jak i jego syna, a na dodatek robiła wrażenie kompetentnej, kiedy Kero oprowadzała ją naprędce po zamku, tuż po przyjeździe dziewczyny. Kero wyrwali z zadumy słudzy z półmiskami i spiętrzonymi wysoko pajdami wilgotnego chleba. Poleciła im wrzucić chleb do sakw, czekających na rozdanie pomiędzy nędzarzy. Nadeszła pora na głębokie misy pełne placków z węgorza. Kucharz wsadził głowę aż po ramiona do pieca, wydobywając kolejny przysmak. Do uszu Kero dotarł rozkaz jednego z pomocników, aby najpierw wyniesiono ciasto. - Hej tam, zaczekajcie! - wstrzymała okrzykiem posługaczy.
Podeszła sztywno do stołu w swych bufiastych spódnicach ze zwykłego, brązowego lnu. Zmieniła rozporządzenie, odbierając ciasto jednemu ze zmieszanych wyrostków i wpychając mu w ręce stos czystych, głębokich mis. Zagonionemu, młodemu chłopcu było to obojętne; chciał jedynie, aby ktoś wręczył mu właściwą rzecz do niesienia i powiedział, co ma z nią zrobić. Kero powtórzyła instrukcje udzielone przy zupie, wydając kolejne stosy naczyń. - Po jednej misie na dwóch biesiadników. Stawiajcie je między nimi. Kiedy skończycie roznosić chleb, weźcie z kredensów płaskie półmiski na chleb, wręczcie każdemu z gości po jednym, a potem wróćcie po ciasto. Słowa powtarzane każdemu słudze ułożyły się jakby w rytmiczny psalm. Dalej już Wendar pokieruje ludźmi; nieważne, że chodzili do tych samych miejsc przez całą noc. Teraz, utrudzeni, odrętwiali robotą i panującym zgiełkiem, myśleli jedynie o chwili, kiedy uczta się skończy, a oni sami będą jeść i wprawiać się w świąteczne otępienie. Prawdopodobnie o tej porze Dierna już zaczęła opadać z sił. Kero nie zazdrościła jej zbytnio. Kiedy zapoznawała ją z obowiązkami na zamku, Dierna wydawała się odrobinę nieśmiała - zaś Kero dobrze wiedziała, jak wychuchane potrafią być dziewczęta szkolone przez siostry. Nie były ignorantkami, o nie. Siostry dbały o to, aby edukacja ich pupilek obejmowała wszystkie dziedziny życia. Możliwe, że właśnie to stanowiło problem; Dierna była jak młody giermek, który przez cały swój krótki żywot przyglądał się fechtunkowi na miecze, lecz dopiero teraz, w wieku piętnastu lat, po raz pierwszy miał unieść do góry ostrze. Wiedziała, co powinno się wydarzyć, lecz nie była w stanie sprostać sytuacji. Pierwszy z posługaczy wrócił po swój placek. Kero upewniła się, czy aby nie zabrał go bez ręcznika owiniętego na ręce. Zastanawiała się, podając na pozór nie kończącym się strumieniem ręczniki i placki, jak postąpiłby Rathgar; co rzekłby, gdyby pierwsza wieczerza okazała się niesmaczna lub gdyby zabrakło dla niego czystych koszul. Prawdopodobnie nic. Albo raczej znalazłby sposób obwinienia za to Kero. "Co się dzieje z tym człowiekiem?" - po raz tysięczny zadała sobie to samo pytanie. "Robię wszystko, co w mojej mocy z tym, co od niego dostaję! I nie byłoby tak źle, gdyby nie szukał dziury w całym. Być może gdyby udało mi się go przekonać, aby radził sobie beze mnie, a samej wstąpić do klasztoru..." Przyglądała się kucharzowi przygotowującemu kolejny przysmak - ogromną kopię zamku, w otoczeniu jadalnego krajobrazu - i dopilnowała, aby do jego wyniesienia wyznaczono dwóch ludzi. Akurat w tej chwili mieszanina zapachów mięsa, ryb i drobiu nie była tak apetyczna; prawdę mówiąc, wywołała u niej nieprzyjemne skurcze żołądka. Kiedy wszystko dobiegnie końca, będzie miała najwyżej ochotę na chleb z serem i trochę kompotu. A może sensacje żołądkowe powodowała myśl o tym, co by się stało, gdyby rzeczywiście wstąpiła do klasztoru? Siostry, chociaż nie były magami, słynęły z umiejętności odkrywania w ludziach rzeczy, które woleliby zachować w sekrecie. A jeśli Kero uda się tam i okaże się to czymś więcej niż tylko kuchenną plotką? Co się stanie, jeśli siostry odkryją całą prawdę? "Ojciec może dużo powiedzieć o babce. Stara wiedźma było najbardziej cywilizowanym określeniem, jakiego kiedykolwiek wobec niej użył. Co by się stało, gdyby odkrył, że miał w domu własną młodą wiedźmę? Wyhodowałby miot kociaków, to by uczynił. A potem wydziedziczyłby mnie. Nie dość, że jeżdżę na koniu lepiej niż Lordan i sama ujeżdżam moje zwierzęta, to na dodatek poluję na jelenie i odyńce razem z mężczyznami. Na domiar złego wkładam ubranie Lordana do konnej jazdy. Jeśli kiedykolwiek odkryje, że jestem wiedźmą z urodzenia, to, jak myślę, wypędzi mnie z zamku. Mieszanina kuchennych zapachów wciąż nie pobudziła nawet cienia jej apetytu. Pomogła kucharzowi udekorować następne danie łodygami rukwii wodnej oraz innymi ziołami i zżuła łodyżkę mięty, dla odświeżenia ust i uspokojenia rozstrojonego żołądka. "Gdybanie niczego nie zmieni" - napomniała siebie. Nigdy nie uczynił niczego poza bawieniem się tym pomysłem i nigdy nie chciał ryzykować tego, że Wendar nie podoła obowiązkom. Jedyną rzeczą, jaką się Wendar kiedykolwiek zajmował, było prowadzenie ksiąg i zarządzanie posiadłością. A zarządzanie zamkiem to coś więcej niż wypisywanie kont. Układała łodyżki rukwii
z przesadną starannością. "Gdyby nad tym pomyśleć, to przede wszystkim Wendar mógł zniechęcać ojca do odesłania mnie. Przypuszczam, że nie powinnam go winić. Ma dostatecznie dużo zajęć i bez dodatkowego obciążania obowiązkami związanymi z zamkiem. To dlatego, być może, ojciec wciąż powtarza, że moje odejście byłoby niewygodne". "Dlaczegóż musiała umrzeć matka?" - pomyślała w nagłym porywie gniewu. "Dlaczego musiałam zostać sama z tym wszystkim na barkach?" Przez chwilę naprawdę targnął nią gniew na Lenorę, a potem w poczuciu winy za tego rodzaju myśli poczerwieniała na twarzy. Ukryła pełne zmieszania rumieńce, nabierając sobie czystej wody do picia z wiadra stojącego w najbardziej oddalonym od pieców kącie kuchni. Przystanęła na jakiś czas, wpatrzona w wodę w wiadrze, wzburzona i nieszczęśliwa. "Skąd przychodzą mi do głowy takie myśli? Tak nie można; matka nie chciała umrzeć w ten sposób. To nie była jej wina. Uczyniła wszystko, aby mnie przygotować, kiedy przekonała się, że już nie wyzdrowieje. Skąd mogła wiedzieć, że ojciec nikogo nie najmie do pomocy? I, jak sądzę, dobrze się stało, że nie wylądowałam u sióstr. I to nie tylko z tej przyczyny, że krew wiedźm płynie w moich żyłach. Siostry także, prawdopodobnie, nie zaakceptowałyby mnie: tropiącej zwierzynę, polującej z sokołami niczym chłopiec trawiący cały czas na jazdę konną. W domu mam przynajmniej niekiedy okazję uciec i bawić się w odosobnieniu; z klasztoru nigdy nie wydostałabym się na zewnątrz." "Na Kłosy Agnethy - jakże ktokolwiek może to znieść, nie popadając w obłęd? Z kuchni do altany, z altany do spiżarni, ze spiżarni z powrotem do kuchni. Gotowanie, robienie przetworów, suszenie. Przędzenie, tkanie i szycie. Uganianie się za służbą, jak jaka plotkara z jęzorem, pilnując, aby każdy wypełniał swoje obowiązki. Ścieranie, zamiatanie i pranie. Polerowanie i naprawianie. Gotowanie, gotowanie i jeszcze raz gotowanie. Warzenie i pieczenie ciast. Z domu przynajmniej mogę uciec i jeździć na koniu, kiedy tylko staje się to nie do zniesienia..." Za kuchennymi drzwiami zapanował nagły bezruch. Coś w tej ciszy zmusiło Kero do podniesienia głowy i rzucenia ostrego spojrzenia w kierunku wejścia. Wtedy zerwały się wrzaski. Przez jedną chwilę przypuszczała, że ten niepokój jest czymś, czego się wszyscy spodziewali, mając zarazem nadzieję, że się nie wydarzy. To mogła być zadawniona waśń, eksplodująca ze świeżą gwałtownością. Rathgar sprosił przede wszystkim licznych sąsiadów, nie wyłączając ludzi od dłuższego czasu wiodących spory ze sobą, jednakże nie z samym Rathgarem. To dlatego zakazano wnoszenia wszelkiej broni do Wielkiej Sieni, a i niechętnie patrzono na nią w obrębie zamkowych murów. Oczywiście wyłączając ludzi Rathgara. Nikt nie czułby się bezpiecznie pod strażą ludzi uzbrojonych jedynie w girlandy kwiecia i włócznie bez grotów. Rathgar spodziewał się, że nadmierne picie może obudzić zadawnione żale lub wywołać nowe i sprowokować do bitki. Jednak Kero czuła, że to coś daleko bardziej poważnego od zwykłej sprzeczki między dwoma łatwo wpadającymi w zacietrzewienie mężczyznami. Świeży zatarg czy nie, Rathgar mógł sobie łatwo poradzić w każdym przypadku, lecz jednak hałas narastał, a nie uspokajał się. Mglisty instynkt podpowiadał jej, aby lepiej nie sprawdzała osobiście, co się tam dzieje. Wsparła się jedną ręką o ścianę, czując zimne muśnięcie lęku między łopatkami. Uzmysłowiła sobie, iż nadszedł czas wypróbowania umiejętności, z której rzadko ważyła się korzystać na terenie zamku. Zamknęła oczy i otworzyła swój umysł przed myślami ludzi, którzy ją otaczali. Niełatwo przyszło jej rozchylić misterne zasłony, którymi przez lata szczelnie otaczała myśli. Zwłaszcza w obecności tylu ludzi. Początkowo zdawało jej się, że żal po śmierci matki doprowadzi ją do obłędu, ale zrządzenie losu sprawiło, iż stało się inaczej. Wśród prywatnych rzeczy Lenory, przekazanych Kero, było kilka ksiąg jej babki, czarodziejki Kethry. Kero nigdy nie domyśliła się, co popchnęło ją do wybrania właśnie tej księgi, ale błogosławiła dokonany wybór jak dar zesłany przez boginię. Księga udowodniła jej, że dochodzące do niej "głosy" są w rzeczywistości intensywnymi myślami ludzi z jej otoczenia. I, co dla zdezorientowanej dziewczynki było ważniejsze, księga nauczyła ją, jak zablokować te głosy. Teraz jednakże będzie musiała usunąć tę zapewniającą dobre samopoczucie barierę, przynajmniej na krótką chwilę.
Zgiełk, który powodzią wdarł się pod jej czaszkę, właściwie nie był bolesny, ale wywoływał dezorientację. Był dokładnie taki, jaki zapanowałby w malutkiej izbie, wypełnionej dwukrotnie większą liczbą wyjących, rozkrzyczanych ludzi niż powinno się ich w niej znajdować. "Uspokój się - to jest tak, jakbyś była zamknięta w kuchni..." Żołądek podskoczył jej do gardła. Przywarła plecami do ściany tak oszołomiona, jakby ktoś zakręcił nią jak bączkiem - jedną ze starych zabawek Lordana. Ból i lęk wywoływał bezwład myśli zalewających jej mózg, wypełniły go przelotne obrazy obcych, nie mających na sobie lordowskich barw, obleśnych obdartusów, lecz mimo to dobrze uzbrojonych. Zdawała sobie połowicznie sprawę z obecności posługaczy, paplających w przerażeniu, strumieniem napływających do kuchni przez drzwi naprzeciw niej. Jednak całą jej uwagę przykuwała plątanina panicznych myśli spoza drzwi. Wreszcie "zobaczyła" i mało brakło, aby zwymiotowała. W Wielkiej Sieni obcy urządzili rzeźnię, ścinając nie tylko stawiających opór, ale każdego, kto stanął im na drodze. Myśli ofiar opanowały jej umysł. Z trudem wyswobodziła się z chaosu, uwalniając go z ich rozpaczliwych, nieświadomych, kurczowych uścisków. Raptownie jej myśli otarły się o coś. Coś przerażającego. Tego, co czuła, nie można było w tej chwili wyrazić słowami: dla niej czas stanął w miejscu. Wiedziała z przeraźliwą dokładnością, jak w oczach ściganego królika wygląda wielki, toczący ślinę z pyska, ogar. Cokolwiek to było, było zimne, jeśli myśl może być zimna; lodowate jak oślizła pijawka, żyjąca na bagnistych moczarach poniżej pastwisk dla bydła. Tkwiło w tym coś chytrego i plugawego. Nie było to plugastwo w znaczeniu fizycznym, ale poczucie, że mózg stojący za tymi myślami nigdy nie zadowoliłby się przyjemnością przez większość ludzi uważaną za normalną. Kero nie była także w stanie dokładnie ich rozszyfrować; to, czego doświadczyła, było podobne do tego, co "słyszała", kiedy po raz pierwszy odkryła w sobie tajemnicze zdolności - tak jakby słuchała kogoś, kto mówił zbyt cicho, aby można było odróżnić poszczególne słowa. Jednak najgorszy był fakt, że to otarcie się wywołało zmianę w owych nie do końca zrozumiałych myślach. Tak jakby zaalarmowała ich właściciela, że znalazł się pod obserwacją. Ścierpła jej skóra na karku, na ramionach poczuła gęsią skórkę, kiedy myśli nieznajomego przybrały nowy, natarczywie ostry wyraz. Pod wpływem przerażenia udało jej się oderwać i oswobodzić mózg, zatrzaskując szczelnie wrota w swoich ochronnych murach. Mokra od potu otworzyła oczy, czując ze strachu mdłości. Stwierdziła, że upłynęło dużo mniej czasu niż to sobie wyobrażała. Słudzy w dalszym ciągu tarasowali przejście do kuchni, a dochodzące spoza nich wrzaski tylko się nasiliły. Przez mgnienie oka jedyną rzeczą, na jaką miała ochotę, było krzyczeć i stchórzyć tak jak pozostali. A nawet zemdleć, jak to już uczyniły niektóre z dziewek kuchennych, niepostrzeżenie osuwając się bezwładnie pod stół. Dokładnie w tym momencie wezbrało w niej coś tak twardego i niewzruszonego jak mury otaczające jej myśli. Nagle była w stanie spokojnie zebrać myśli. "Drzwi na tylne podwórze. Jeśli obejdą nas od tyłu, znajdziemy się w pułapce..." Otrząsnąwszy się z paraliżującego strachu, podbiegła do tylnych drzwi kuchennych, zamknęła je i spuściła żelazny skobel, który zwykle zasuwano na noc. Zgiełk za jej plecami był tak przemożny, że odgłos ciężkiej, opadającej na podpory zasuwy zupełnie utonął w ogólnym tumulcie. Obróciła się. Stanęła na palcach, aby sięgnąć wzrokiem ponad stłoczoną, odgradzającą ją od drzwi tłuszczą, gorączkowo szukając dwóch ludzi - Wendara i kucharza. Na moment łysa głowa Wendara ukazała się w wolnej przestrzeni obok stołu. Udało jej się też dostrzec, gdzie jest kucharz: tuż u jej boku wzniesiona, owłosiona ręka wywijała pogrzebaczem. Kucharz coś pokrzykiwał, ale nie zdołała usłyszeć ginącego w ogólnym harmidrze głosu. "Wendar służył razem z ojcem, a kucharz nikomu nie przepuści niewczesnych żartów. Po prawdzie to kucharz robi wrażenie, jakby był gotów stanąć na czele odsieczy!" Wbiła się w tłum ciał. Przedzierała się przez kuchnię, pracując łokciami, wymierzając ciosy rozhisteryzowanym sługom, którzy zdawali się nie mieć więcej rozsądku niż stado przerażonych owiec. Kiedy usunęła ze swej drogi ostatnią szlochającą dziewkę, ciągnąc za tył jej szorstkiego, skórzanego stanika, zwróciła na siebie uwagę Wendara w prosty sposób: złapała go za kołnierz i przyciągnęła się do jego ucha.
- Musimy zatrzymać ich w drzwiach - ryknęła, nie słysząc prawie samej siebie. - Musimy ich tam powstrzymać, bo jeśli dostaną się tutaj, zabiją nas wszystkich! Wyglądało na to, że Wendar również nie wiedział, kim byli "oni", ale przynajmniej natychmiast zrozumiał jej słowa. Odwrócił się, wyciągnął ponad stołem rękę i pochwycił kucharza za koszulę. Zadowolona, że zajmie się resztą, Kero rozejrzała się w poszukiwaniu broni; porwała ciężką, okrągłą przykrywę rondla i najdłuższy w jej zasięgu nóż do mięsa, po czym podbiegła do drzwi. Ani na moment za wcześnie. Nie było żadnego ostrzeżenia, że najeźdźcy odnaleźli na wpół ukryte schody do kuchni. Lecz on stał właśnie tam; przysadzisty, szeroki cień w przejściu; miecz niedbale wepchnięty za pas. Było oczywiste, że nie spodziewał się oporu. Zatrzymał się na chwilę i zmrużył oczy, patrząc na jasno oświetloną kuchnię. Nagle zobaczył Kero i szczerząc zęby w uśmiechu, sięgnął po nią. Kero nie miała czasu na zastanawianie się. Trening wziął górę tam, gdzie rozum zawiódł. "To nie jest lekcja tańca, dziewczyno!" Gdzieś w zakamarkach mózgu rozległy się słowa zbrojmistrza, kiedy zadała cios po nie chronionych oczach człowieka. "To jest najnikczemniejszy sposób walki - uderz tego człowieka teraz i uderz go tak, iżby wiedział, że na dobre jest już przeklęty. Nuże!" Zbrojmistrz Dent mógł zostać przepędzony z zamku za nauczanie Kero czegokolwiek poza łucznictwem i dobrze o tym wiedział. Zrobił, co mógł, aby ją zniechęcić, kiedy zjawiła się na treningu obok Lordana. Dopiero gdy przyłapał ją na niezdarnych próbach zadawania owczym skórom ciosów zbyt dla niej długim i ciężkim, ćwiczebnym ostrzem, zrozumiał, że Rathgar i tak będzie go podejrzewał o udzielanie lekcji Kero. Doszedł więc z nią do porozumienia. W zamian za niechętną obietnicę, że nigdy nie dotknie broni długiej, obiecał nauczyć ją walki na noże. Nie w smak mu to było, jednakże Kero postawiła sprawę jasno: tylko w ten sposób utrzyma ją z dala od zbrojowni i pola ćwiczeń. Robota nożem była, jak to określił Dent, najniższą, najnikczemniejszą formą walki i, na wypadek gdyby Kero znalazła się w rozpaczliwej sytuacji, nauczył ją każdej sztuczki, z jaką zapoznał się w swoim życiu pośród ulicznych burd. Przedziwnym zrządzeniem losu walka na noże była jedynym rodzajem pojedynku, jaki można było prowadzić w ciasnym, kuchennym przejściu - jedynym miejscu, w którym nożownik miał przewagę nad miecznikiem. Dziękując bóstwu, które zainspirowało porozumienie z Dentem, po raz kolejny zamierzyła się w twarz swego napastnika, kiedy ten uniknął jej groźnego ostrza, klnąc ze strachu. Sięgnął po swoją broń. Z obu stron krępowały go ściany, a za plecami miał schody; na dodatek ruchy utrudniał mu jelec, który zaczepił się o zaniedbaną zbroję. Raptem nie była już osamotniona. U jej boku stanęli kucharz i Wendar. Kucharz w jednej ręce dzierżył rożen tak długi jak jej ramię, a w drugiej topór rzeźnicki, zaś Wendar (z rondlem na głowie podobnym do dziwacznego hełmu) uzbrojony był w jeszcze dłuższy rożen, na jaki można było nadziać w całości świnię lub cielę. Kucharz dźgnął ostrym końcem rożna; zaatakowany bandyta odskoczył, dostając się w zasięg Wendara, a ten uderzył go ciężkim prętem z lanego żelaza w głowę, wginając mu zupełnie hełm. Rozbójnik upadł do tyłu, lecz inny zajął jego miejsce. Teraz więcej ludzi stłoczyło się na schodach. Ilu? Tego Kero nie umiała określić. Jeden z nich zwlókł leżącego ze swej drogi, a pozostali odciągnęli go w ciemność. Trójka obrońców zablokowała przybyszom przejście. Kero atakowała od dołu, Wendar od góry, a kucharz zajął środek, osłaniając oboje przykrywą zabraną przez Kero. Wtedy jeden z młodych giermków zaczął nad ich głowami ciskać w twarze przeciwników gorącą rzepę z warząchwi jak z katapulty. Na schodach już i tak było ślisko, a to pogorszyło sytuację, nikomu poza tym nie walczy się dobrze, gdy lecą mu w oczy parzące warzywa. Najeźdźcy cięli i kłuli, ale ostrożnie. Coraz więcej służących nabierało ducha; tak przynajmniej Kero przypuszczała, gdyż z obu jej stron kuchenne przejście nagle zaroiło się od noży i pogrzebaczy. Wtedy zbóje ustąpili. Wycofali się po schodach na górę, osuwając się i ślizgając po kamieniach. Kero zdawało się, że niejeden najeźdźca uchodzi naznaczony - poparzony lub spływający krwią. To było tak, jakby stała obok samej siebie, w roli obojętnego obserwatora. W uszach słyszała
dudnienie własnego serca, a jednak czuła się dziwnie spokojna. Grupka trzech intruzów, stała tuż poza zasięgiem fruwających rzep, w połowie schodów, przypatrując się obrońcom kuchni. Niełatwo było ich dostrzec; ścisk ciał w przejściu odcinał światło padające z kuchni, a przybysze zasłaniali większość światła dobiegającego z góry. Kero żałowała, że nie może dojrzeć ich twarzy. Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę. "Jeśli przyniosą z góry pień i ruszą z nim na nas, mogą się przez nas przebić" - wpadło jej do głowy. "O Agniro, błagam, nie pozwól pomyśleć im o tym..." Kero wydawało się, że przybysze sprzeczają się, zmrużyła w ciemności oczy i natężyła słuch, ale nie mogła dosłyszeć niczego poza wrzaskiem dochodzącym ze znajdującej się powyżej sieni. Jeden z obcych wskazał gniewnie na Kero, ale pozostali dwaj potrząsnęli głowami i pociągnęli go za ramię. Ten jednakże, zacietrzewiony, odtrącił dłonie kamratów i ruszył po schodach w dół. Był olbrzymi, bardzo dobrze chroniony przez ciężki, drewniany pawęż. Kero wstrząsnęły dreszcze, kiedy uzmysłowiła sobie, że może on runąć na nich pod osłoną tarczy, dając swoim kompanom szansę przebycia wąskiego przejścia. Wyglądało na to, że i on właśnie rozważał tę możliwość. Jednakże ktoś zza pleców Wendara cisnął w niego nożem do ćwiartowania mięsa. Był to szczęśliwy rzut. Nóż łupnął szpicem w pawęż napastnika, pogrążył się w drewnie i zatrzymał rozedrgany. Rozbójnik przeraził się, zataczając się ustąpił o krok do tyłu, zaklął niezrozumiale i ulegając kompanom, wycofał się za nimi po schodach, pozostawiając kuchnię jej obrońcom. Teraz przyszła kolej na przekleństwa Wendara i próbę ruszenia śladem napastników. Panika ścisnęła ją za gardło, gdy zrozumiała, co seneszal zamierza uczynić. "Najdroższa bogini!" - Kero schwyciła go za prawe ramię, kiedy przemykał obok niej i uwiesiła się na nim, tamując jego ruchy tak długo, aż kucharz ujął go z lewej strony, uniemożliwiając mu szarżę na górę w ślad za najeźdźcami. - Stój! - krzyknęła przejmująco, w jej głosie zabrzmiało coś więcej niż tylko histeria. - Stój, Wendarze! Prawdopodobnie w niczym nie jesteś w stanie tam pomóc! Nawet nie jesteś uzbrojony! To go powstrzymało. Spuścił wzrok na osmolony, ociekający tłuszczem rożen, trzymany w dłoni, i zaklął w taki sposób, że poczerwieniały jej uszy. Lecz przynajmniej nie podjął ponownej próby szarży na nieprzyjaciela. - Stół - powiedział kucharz. Tego było im trzeba. Jak jeden mąż zawrócili do kuchni i z pomocą pozostałych oblężonych zawlekli masywny stół do wejścia, przewrócili go na bok, czyniąc z niego mocną barykadę, która miała ich ochronić przed atakiem taranu. I uczyniwszy wszystko, co było w ich mocy, czekali. Drugi Kero przykucnęła pod osłoną przewróconego stołu, usiłując nie myśleć o swoich krewnych, którzy byli w sieni u góry. Łomoczące serce nieomal rozsadziło jej pierś. Próbowała oddalić od siebie strach, ponieważ teraz, gdy nie była zajęta walką, sparaliżował ją z poczwórną siłą. Starała się powstrzymać łzy. "Na górze są wyćwiczeni wojownicy. Cokolwiek zrobisz, to dla nich nieistotne. Uzbrojeni czy nie, potrafią zatroszczyć się o siebie." Służący wpatrywali się w nią; w nią, kucharza i Wendara. Mogła czytać z ich twarzy, z ich szeroko rozwartych oczu i trzęsących się rąk. Jeśli ktokolwiek z trzech przywódców załamie się, jeśli zdradzi najmniejszą oznakę przerażenia, które Kero ze wszystkich sił starała się zamknąć w sobie, resztę oblężonych ogarnie panika. Ścisnęła zaimprowizowaną broń; jakimś cudem nie drżały jej dłonie. Żałowała, że nie może zasłonić uszu, aby zagłuszyć potworne odgłosy dochodzące z góry. Miała ochotę krzyczeć, płakać albo zrobić jedno i drugie. Bolało ją gardło; ściskało w żołądku. "Jakże mogłam pomyśleć kiedykolwiek, że opowieści o bitwach są podniecające? Błogosławiona Triado, co tam się dzieje na górze? Wygrywamy czy przegrywamy? Jakże moglibyśmy wygrywać? Nikt z zebranych na górze
nie jest uzbrojony..." Wendar nawet nie mrugnął okiem. Całą uwagę skupił na klatce schodowej. Wpatrywał się w światełko migające na szczycie schodów. Był na przemian blady, to znów czerwony z gniewu. Kero chciałaby wiedzieć, co spodziewa się on usłyszeć. Jeśli to nie było piekło, to na pewno jego przedsionek. *** Nim odgłosy walki ucichły zdawało się, że minęła wieczność. A potem nastąpiła przerażająca chwila ciszy, po której rozległo się zawodzenie. - Koniec! - zakrzyknął Wendar i susem przesadził barykadę. Tym razem nikt nie próbował go zatrzymać. Kero nie omieszkała ruszyć w jego ślady. Przełażąc przez stół, zaczepiła spódnicą o jego nogę. Zatoczyła się na ścianę i szarpnięciem uwolniła, rozdzierając suknię na sporej długości. Wendara nie było już widać. Wdrapała się na czworakach po śliskich od rzepy schodach, prostując się tuż przed ich szczytem. I wówczas stwierdziła, zupełnie zaskoczona, że wciąż trzyma w rękach pokrywkę od garnka i nóż. Ostrożnie wyjrzała spoza futryny drzwi i serce w niej zamarło. Nóż razem z przykrywką wypadły jej ze zmartwiałych dłoni i z głośnym łoskotem potoczyły się po schodach za jej plecami; chwiejąc się wkroczyła w sam środek najgorszego z nocnych koszmarów. Gdy szła zataczając się, ktoś chwycił ją za nadgarstek. To Wendar, uprzytomniła sobie po chwili. Seneszal pociągnął ją w dół, tuż obok siebie. Klęczał u boku człowieka tak poranionego i zalanego krwią, że aż trudnego do rozpoznania. Nagle ranny jęknął i otworzył oczy. Wtedy zorientowała się, kim był... "Dent. Agniro zbaw!" Wielokrotnie pomagała przy opatrywaniu ran. Kiedy myśliwi natknęli się na wilka czy odyńca, odnosili rany nieraz równie ciężkie jak te i stąd jej ręce same wiedziały, co robić, podczas gdy myśli błądziły aż do zawrotu głowy. "Krew, tak okropnie dużo krwi..." Dent skonał na jej rękach, ale dookoła leżeli inni; mnóstwo innych... Jak lunatyczka przechodziła od jednego do drugiego, opatrując ich rany strzępami oderwanymi od swoich podartych spódnic lub czymkolwiek, co wpadło jej w ręce. Niektórzy - tak jak Dent - zmarli, kiedy czyniła wszystko, by ich ocalić. Inni, mający więcej szczęścia, często popadali w omdlenie lub byli już nieprzytomni w chwili, gdy ich odnajdywała. Ci, którym szczęście nie dopisało, wyli w agonii tak długo, dopóki ich zdarte gardła nie pozwalały im nawet na szept. Sień zamieniła się w zbryzganą krwią jatkę. Sprzęty były poprzewracane, żywność stratowana; wszędzie kobiety, tu i ówdzie spędzone w bezładne gromadki niezdolne wymówić słowa, z szeroko rozwartymi, otępiałymi z przerażenia oczami; inne wyjące, zawodzące lub szlochające bezgłośnie obok swoich zabitych i rannych. Z tego mrowia gości, jedynie garstka zachowała spokój, pracując z pobielałymi wargami, z wyrazem zawziętości na twarzach, próbując tak jak Kero wydrzeć z rąk Pani Śmierci kilka żywotów więcej. Jedna z kobiet, prosta jak struna, z roztargnieniem poklepała Kero po ramieniu, śpiesząc obok niej ze wzrokiem utkwionym w jednym z wojów, który leżał rozciągnięty za plecami dziewczyny. Zaskoczona Kero rozpoznała matronę z rodu Dunwythie, kobietę o granitowej twarzy, która nigdy dotąd nawet nie skinęła głową w jej stronę. Teraz to było bez znaczenia. Nic nie miało znaczenia z wyjątkiem tamowania krwi, łagodzenia bólu, nastawiania połamanych kończyn. Na terenie całego zamku nie było ani jednego męża zdolnego do noszenia broni, który nie byłby ranny; nie było ani jednego mężczyzny, który nie odniósłby ran za wyjątkiem tych kilku służących, którzy zbiegli do kuchni. Każdy, kto stawiał opór, został z miejsca zabity. Pośród zabitych i rannych znajdowała się grupa młodych chłopców i kobiet - niektórzy z martwych wciąż ściskali w dłoniach to, co znaleźli pod ręką i co posłużyło im za broń. Dawno już Kero przekroczyła próg odrętwienia, pogrążając się w otępieniu. Jej skrwawione po łokcie ręce pracowały nieprzerwanie prawie bez udziału woli. Powłóczyła obolałymi i strudzonymi
nogami, przechodząc od jednego ciała do drugiego. Czar znieczulenia, które nią zawładnęło, trwał niczym nie zakłócony. Ocknęła się dopiero na dźwięk własnego imienia. Nagle poczuła, że ktoś nią potrząsa. Czyjeś ręce przywracały ją rzeczywistości, która wdzierała się w pustkę, w jakiej znalazł się jej mózg. Zamrugała oczami. Dwie kuzynki Dierny szarpały ją za ramiona, płacząc i paplając coś bezładnie. Nie mogła dopatrzeć się sensu w tym, czego od niej chciały. Rozhisteryzowane wlokły ją, łkając, w stronę podium, gdzie stały Wysokie Stoły. Ledwie przeciągnęły ją o parę kroków, usłyszała młody, męski głos, znany jej jak własny, ciskający okropne przekleństwa. Wyswobodziła się i ni to biegnąc, ni to zataczając się, ruszyła w kierunku małej grupki stojącej wokół jednego ciała. Ponownie rozległo się przekleństwo, a potem wycie dokładnie w chwili, gdy dotarła na miejsce, odciągając kogoś na bok - chyba kucharza - od leżącej na podłodze postaci. To był jej brat Lordan - z twarzą wykrzywioną grymasem bólu i rozwartymi, szklanymi oczami. Wyrzucał z siebie tyrady i jęki, podczas gdy Wendar opatrywał mu potworną ranę w boku. Gdy Kero klękała obok niego, seneszal na krótko podniósł wzrok, by natychmiast powrócić do przerwanego zajęcia. - Pchnięcie ominęło wnętrzności - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Przeszło obok żołądka i płuc. Kelles jedynie raczy wiedzieć jak. Jednak nie mogę powiedzieć: przeżyje czy nie. Bez pomocy Uzdrowiciela... Nie musiał kończyć zdania. Kero doskonale wiedziała, jakie byłyby szansę Lorda bez pomocy magii lub też bez dotyku Uzdrowiciela. Prawdopodobnie nie umarłby od zadanej rany, ale na skutek upływu krwi i zakażenia. Nie mogła dla niego uczynić niczego, o co już by się Wendar nie zatroszczył. Złościła ją własna bezradność. Chciała coś zrobić, będąc świadomą, że nic pożytecznego zdziałać nie potrafi. Wolno stanęła na nogi i zaczęła krążyć dookoła, próbując myśleć o czymś, co zwiększyłoby szansę Lordana. "Nic tu po mnie" - nienawidziła tej myśli, nienawidziła uczucia, iż nie panuje nad niczym tak przerażona, że aż dzwoniłaby zębami, gdyby mocno nie zwarła szczęk. Rozejrzała się po sieni i zobaczyła, że ostatnie ofiary są opatrywane, ciała martwych już wynoszone, a kobiety nadto rozhisteryzowane czy też otępiałe, aby robić cokolwiek, zgromadzone po jednej stronie sieni przez grupę starszych niewiast, które prały dla zamku - oraz kilka mleczarek. "Ojciec" - pomyślała nagle. "Gdzie jest ojciec?" Rozejrzała się, obchodząc dookoła wianuszek ludzi stojących nad Lordanem i szukając Rathgara. Dopiero wtedy dostrzegła zmasakrowane ciało, ułożone na stole, na wpół przykryte całunem z obrusa, jakby już leżące na marach. Zadziwiające, lecz widok martwego ojca nie wstrząsnął nią. Zastanawiała się, czy nie spodziewała się tego od momentu, kiedy po raz pierwszy rozejrzała się po sieni. Wiedziała, co musiało się wydarzyć. Rathgar ruszył na rozbójników z pustymi rękami i pustą głową w chwili, kiedy oni wdarli się do sieni. Czysta furia przytłumiła jakąkolwiek myśl o ostrożności. Przymknęła powieki, próbując przywołać do wyschniętych od szoku oczu obowiązkowe łzy, ale poczuła jedynie gniew i rozdrażnienie. "To ty byłeś najemnikiem, ojcze." - myślała ze złością o milczącej postaci. "Lepiej się na tym znałeś! To ty mogłeś rozkazać zbrojnym odegrać rolę straży tylnej, a samemu sprowadzić wszystkich na dół, do kuchni, zanim zaroiło się tutaj od nich, lecz musiałeś bronić swojego zamku osobiście, nieprawdaż? O niczym innym nie myślałeś, tylko o tym! Czy wpadło ci w ogóle do głowy, aby usunąć swą biedną synową w bezpieczne miejsce?" Rozejrzała się za Dierną, spodziewając się odnaleźć ją pośród rozhisteryzowanych lub na wpół oszalałych kobiet i nie zobaczyła jej. Nigdzie jej nie było. Przypuszczając, że dziewczyna może ukrywać się za krzesłem, czy też tulić się ze strachu w czyichś ramionach, Kero zwróciła się do jednej z dwóch kuzynek Dierny, które przylgnęły do niej, kurczowo sczepione i omdlewające z trwogi. - Gdzie ona jest? - stanowczo zapytała Kero. "Jeśli jest ranna, jej rodzina nigdy nam tego nie wybaczy." Równocześnie przewidywała ich reakcję tak zimno jak lichwiarz odliczający monety. "Zażądają satysfakcji. Nic to, że ojciec nie żyje, a Lordan może nie przeżyć nocy. Zażądają ceny za krew, a po tej katastrofie nie będzie nas stać na zapłatę."
Dziewczyny tępo się w nią wpatrywały. Ujęła najbliżej stojącą i potrząsnęła bezlitośnie. - Twoja kuzynka, dziewko! Gdzie ona jest? Gdzie jest Dierna? Dziewczyna jąkając się wybałuszyła oczy. Kero potrząsnęła małą idiotką, aż ta zagrzechotała zębami, próbując zmusić ją, aby powiedziała coś do rzeczy, ale ani od niej, ani od jej siostry nie wydobyła nic oprócz łez i lamentów. Z niesmakiem trzymała wyprostowaną dziewczynę w swych mocnych rękach, rozważając, czy jej nie spoliczkować i tym sposobem nie wtłuc jej odrobiny rozumu do głowy. - Została porwana - wychrypiał przepojony bólem głos z dołu, na prawo od jej łokcia. - Co? - Kero wypuściła z rąk małego mazgaja. Dziewczyna natychmiast osunęła się w objęcia równie zapłakanej siostry. Spojrzała na mężczyznę, który to powiedział; jednego ze zbrojnych z zamku, który leżał oparty o ścianę na prowizorycznym sienniku z obrusów i przesiąkniętych krwią płaszczy, część tej krwi należała przypuszczalnie do niego. Patrzył na nią spod czapy bandaży. Prawe ramię przywiązano mu mocno do boku. - Została porwana - powtórzył. - Widziałem. Zabrali ją i wtedy odeszli. Zakaszlał. Złapała kielich z podłogi i znalazła walający się pod stołem dzban, w którym wciąż jeszcze było nieco wina. Uklękła obok niego i pomogła mu się napić. Zadzwonił zębami o metalową krawędź, a potem z jękiem zległ ponownie. - Widziałem to - powtórzył, zamykając oczy. - Spędziłem z lordem Rathgarem dziesięć lat, zaprzysiężony. Lady, ja nie... to nie jest kłamstwo. Przysięgam. Mag był razem z nimi. - Ee - co? Przez moment poczuła zmieszanie. Co też mógł mag mieć wspólnego z tą rzezią? Zbrojny ponownie otworzył oczy. - Mag - powiedział raz jeszcze. - Musiał tu być. W pierwszej chwili stoję na murze i nic nie słyszę, nic nie widzę. Nagle jakby tchnienie mgły, czeguś mokre, czeguś zimne i ja nie mogę się ruszyć, nawet, co by rozpatrzeć się dookoła... Wtedy nadjeżdża kupa jeźdźców, nikt na nich nie woła... Wjeżdżają przez bramę, a ja widzę, że to są obwiesie, ale ktoś im dał rzetelną broń... Ostatnie słowo utknęło mu w gardle. Leżał, dysząc przez moment ciężko, w cierpieniu. Kero ścisnęła kielich tak mocno, że aż jej knykcie zbielały. - Wciąż nie mogę ni drgnąć, ni krzyknąć - kontynuował, wpatrując się w pustkę. - Nie mogłem. Nagle słyszę okrzyki w sieni i wtedy już mogę się ruszyć. Wbiegam tutaj, wprost na tych, którzy na mnie czekają. - Zakaszlał i jego twarz wykrzywił spazm bólu. - Czekają za każdym rogiem, tak jakby znali to miejsce, lady. Umknąłem im i wpadłem aż do sieni. To wtedy widzę, jak bierą pannę młodą - lord Rathgar, on leży pokonany. O bogowie, miejcie ich w swojej pieczy! Położyli ostatnich jej obrońców i zabrali ją. To wtedy walka ustała; zwyczajnie zwinęli się, zagrabili, co mogli, i odeszli - Zamrugał i ponownie skupił na niej wzrok. - Próbowałem, lady. Próbowałem... Teraz przypomniała sobie jego imię: Hewerd. - Wiem o tym, Hewerd - odrzekła błądząc myślami. Wydawało się, że to go uspokoiło. Zamknął oczy i zatopił się w sobie. "Mag - to miało sens. Zwłaszcza gdy pomyślę, jak ojciec nienawidził magów. Może jeden z jego wrogów był magiem albo nim został. Miał i innych wrogów; być może któryś z nich połączył siły z drugim. Mogli wyczekiwać okazji, by go zaskoczyć, zemścić się, kiedy się tego nie spodziewał." Wstrząsnęły nią dreszcze. Wyprostowała się. Obrzuciła niewidzącym spojrzeniem jatkę, w jaką zamieniła się sień. "To musiała być - ta rzecz - ta mroczna rzecz, o którą otarły się moje myśli. Może jeden z wrogów ojca przekupił maga. Tak też mogło być. Mógłby to być ktoś, kto znał go na tyle, aby wiedzieć, że nie trzyma własnego maga w domu. I musiałby to być ktoś, kto wiedział o weselu..." "Na ząb Agniry!" Zadrżała. "On nas zniszczył! Nikt nie może wyruszyć za Dierną - w całym zamku nie ma męża zdolnego dosiąść konia! A jeśli nie podejmiemy przynajmniej próby... Znam jej wuja! Ogłosi między nami krwawą waśń. Wybije nas do ostatniego, zajmie zamek..." Wuj Dierny, potężny lord baron Reichert niejeden raz pod pretekstem obrazy rodziny powiększał
swoje posiadłości. Nie byłby skłonny przepuścić okazji takiej jak ta - a do czasu, kiedy król by się o tym dowiedział, baron dopilnowałby, żeby na zamku nie było nikogo, kto dowiódłby niewinności Lordana. Jeśliby dopisało im szczęście, uszliby z życiem. Jeśli nie - baronowi nic z tego, że przeżyją. "Będziemy bez szans" - myślała przygnębiona. "Jeżeli nikt za nią nie wyruszy, by choć upozorować próbę ratunku..." Słodka twarz Dierny w kształcie serduszka jak zjawa stanęła jej przed oczami. "Najdrożsi bogowie, biedulka..." Ostatnia, nieproszona myśl wywołała w Kerowyn coś nieoczekiwanego. Poczuła przemożny zawrót głowy. Na oślep wyciągnęła rękę ku ścianie, szukając oparcia. Lecz ściana ustąpiła natychmiast pod naciskiem jej dłoni. Opanował ją lęk, że osunie się na ziemię, zemdleje, jak jedna z głupiutkich kuzynek Dierny. Nie upadła jednakże. Otworzywszy oczy, nie zobaczyła sieni, lecz trakt i niewyraźne kształty w świetle księżyca. Oddział konnych. Na moment dojrzała dziewkę: skrępowaną, z kneblem w ustach, posadzoną na koniu przed jednym z jeźdźców, wysokim, wychudłym człowiekiem, w szatach raczej niż w zbroi. Szok i przerażenie wypełniały jej szeroko rozwarte oczy, biły z delikatnych rysów jej woskowobiałej twarzy. Z wyglądu miała raczej jedenaście niż czternaście lat. Strach zamienił się w gniew, w oburzeniu utonęły wszelkie inne uczucia. To było niesprawiedliwe. Dziewczyna ledwie przestała być dzieckiem. Kero zmrużyła oczy. Wizja - jeśli to było to - rozwiała się, ustępując innej. Prosty, zwykły miecz. Jej własna ręka, ujmująca rękojeść miecza, tak jakby należał on do niej. "Ależ ja nie mogę..." Ponownie zamigotały przerażone oczy Dierny. "Błogosławiona Triado! Ledwie czternaście lat, otoczona opieką przez całe życie jak szklany ptaszek i równie krucha." Widzenie pierzchło. Przed oczami ponownie miała sień. Na moment opuściło ją poczucie gniewu. "Ja jedynie mogę wyruszyć ich śladem. Jeśli spróbuję ją odbić, jej wuj nie będzie miał pretekstu, aby ruszyć na Lordana." Skuliła ramiona i zadrżała. Wtedy powrócił gniew, tym razem silniejszy. "O bogowie najmilsi - sam na sam w towarzystwie tych bękartów - nie mogę siedzieć tutaj z założonymi rękami, mazgaić się jak jej kuzynki. Nie mogę. Tu nie o honor idzie, nie o dumę, to nie jest opowieść z ballady. Nie mogę siedzieć bezczynnie, wiedząc, co się z nią stanie, gdy tylko poczują się bezpieczni. Muszę spróbować temu przeszkodzić." Wtedy przyszło jej na myśl coś jeszcze. Między gniewem i strachem mignął malutki cień szansy. "A może babka okaże mi pomoc." Nagle decyzja wyruszenia w ślad za najeźdźcami nie wydała się tak szalona. Obróciła się na pięcie i biegiem ruszyła do wyjścia dla służby, lecz tym razem zamiast schodzić w dół, udała się na górę, do korytarza, który biegł przez całą długość sieni i prowadził do pomieszczeń rodzinnych. Jej izba położona była w pierwszej wieży narożnej, tam, gdzie korytarz zakręcał pod kątem prostym w prawo. Chwyciła kaganek oliwny, zapaliła go od latarni i wbiegła po krótkich schodach do okrągłej komnaty na górze. Było tutaj chłodno w zimie i upalnie w lecie, we wszystkich porach roku panował przeciąg, lecz komnata owa należała do niej, co oznaczało, że znajdowały się tu przedmioty, o których nie wiedział nawet Lordan. Zapaliła wiszącą obok drzwi lampę i zdmuchnęła kaganek. Kiedy płomyk urósł, podeszła do wysokiego, zasłoniętego łoża i ściągnęła siennik na podłogę. Łoże Kero wykonane było w starym stylu. Było to swego rodzaju pudło z drewnianym spodem w miejscu zwyczajnej, naciąganej sieci z lin. Sekret związany z dnem tego łoża odkryła, będąc jeszcze dzieckiem. Można je było podnieść na zawiasach, odsłaniając drugą, płytszą szufladę. Wciąż leżały tam schowane skarby z dzieciństwa: poducha pełna snów, przysłana przez babkę Kethry, ulubiony wypchany konik, dwa drewniane rycerzyki, którymi Lordan nigdy się nie bawił i nigdy za nimi nie zatęsknił, kiedy mu je zabrała, gdy był niemowlęciem... Lecz teraz, prócz tych przedmiotów, znajdowała się tutaj odzież, z której jej brat już wyrósł oraz zbroja; komplet z cienkiego łańcucha, wykuty dla niego, kiedy rozpoczynał ćwiczenia; porzucony i od dawna zapomniany w zbrojowni. Zbroja nie pasowała już na niego, był na to zbyt szeroki w
barach, lecz na niej leżała znakomicie. Z westchnieniem ulgi zrzuciła strzępy spódnic i założyła spodnie, pończochy oraz skórzaną tunikę z rękawami. Związała włosy najlepiej, jak potrafiła, rozważając przez moment, czyby ich nie obciąć, ale doszła do wniosku, że będą przydatne pod hełmem. Następnie przyszła kolej na kolczugę. Bez pomocy giermka przy jej nałożeniu trzeba było się nieźle skręcać i wiercić, zarzucając biodrami tak, że nawet ladacznica wybałuszyłaby oczy. Pomimo najwyższych wysiłków kolczuga wczepiła się w jej włosy. Szarpnęła głową, wyrywając przy tym ich kosmyk. W końcu ostatecznym podrzutem bioder naciągnęła ją z głośnym brzękiem. Kolczuga ochraniała ją od szyi aż po kolana; przecięto ją z przodu i z tyłu tak, aby noszący ją mógł dosiąść konia. Nałożyła dodatkowo skórzany kaftan dla stłumienia nieuniknionego pobrzękiwania pierścieni, buty do konnej jazdy i ruszyła do drzwi. Jednakże jedyną bronią, jaką miała, były noże. "Nie umiem władać mieczem" - pomyślała, zawahawszy się, z jedną dłonią na klamce od drzwi. "Ale noże mogą nie na wiele się przydać przeciw dłuższej broni. Może mimo wszystko warto wziąć jeden miecz ze sobą." A więc, zamiast wrócić drogą, którą przyszła, skierowała swe kroki do komnaty brata i jego małej, prywatnej zbrojowni, z nadzieją, że jeźdźcy zbytnio się w tym czasie nie oddalą. Izby Lordana znajdowały się w głębi tego samego, tonącego w ciemności korytarza w połowie drogi pomiędzy jej wieżą a czymś, co służyło jej matce za Jasną Izbę. Kero nigdy nie miała czasu bawić się w wielką damę, spędzającą czas w otoczeniu służebnic, ani też nigdy nie lubiła marnotrawić czasu na delikatne robótki ręczne, nawet jeśli mogła sobie na to pozwolić. Jasną Izbę zamknięto więc do chwili, kiedy Lordan znajdzie sobie młodą żonę albo też Rathgar ponownie się ożeni. Ponieważ do tego ostatniego nigdy nie doszło, Lordan zamienił Jasną Izbę w zbrojownię, by nie przechowywać swego oręża w zimnym, nieprzyjemnym i mrocznym pomieszczeniu na dole. Bez wątpienia ich ojciec wściekłby się, gdyby się o tym dowiedział, ale Kero nie widziała powodu, aby mu o tym mówić. Jeśli Lordan miał ochotę polerować swoje miecze tutaj, na górze, w zalanej słońcem Jasnej Izbie, to dlaczego mu tego zabraniać? Słońce nigdy nie wyrządziło szkody ani metalom, ani chłopcom, przynajmniej Kero nigdy o tym nie słyszała. Pchnięciem otworzyła drzwi i weszła do środka. Przez okna Jasnej Izby zaglądał księżyc w pełni. Wisząca na stelażu zbroja niesamowicie przypominała Lordana. Tam, gdzie księżycowa światłość odbijała się od wypolerowanego metalu, połyskiwał on miękkim, srebrzystym blaskiem. Chwilami refleksy te wywoływały iluzję ruchu. Miecze Lordana zwisały ze stelaży, gdzie za czasów Lenory trzymano czółenka tkackie. Kero wiedziała, o który jej chodzi: o jedno z pierwszych ostrzy Lordana, lekki, krótki miecz, najbardziej podobny do noża. Najłatwiej byłoby nim władać, gdyby przyszło co do czego. "O Agniro, spraw, aby do tego nie doszło..." Spięła tunikę pasem, wahała się jeszcze przez moment, a potem rezolutnie nasadziła na głowę mały, okrągły hełm z nosalem, wiszący obok na ścianie. Być może nie stanowił on dostatecznej ochrony, ale było to lepsze niż obnażona głowa. Z przyległych izb Lordana wiodły schody do zewnętrznych stajni, zwykle zamkniętych, ale tak ona jak i Lordan odbyli tyle nielegalnych wypraw przy świetle księżyca, że od dawna wiedziała, jak po ciemku otwierać ciężki, stary zamek. Wrota wciąż jeszcze były zamknięte, ale jej ręce, chociaż trzęsły się nieco, nadal pamiętały sposób podważenia skobla cienkim ostrzem noża. Zmusiła się do powolnego oddechu, wmawiając sobie, że nie ma w tym nic niezwykłego. Oparta o futrynę próbowała nie myśleć o tym, co robi. Powiodło się. Zamek zgrzytnął i wrota skrzypiąc otworzyły się. Schody kończyły się w masztarni. Osłonięte światło, które zwykle tam się paliło, zmusiło ją do zmrużenia załzawionych oczu. Spoza drzwi nie dochodziły jednak żadne dźwięki zaniepokojonych koni, zaś sama masztarnia wyglądała jak śmietnik. Gdy jej oczy przywykły do światła, ujrzała podłogę zarzuconą siodłami i innymi elementami uprzęży. Koni nie było. Skrzydła drzwi do przegród w stajni były szeroko otwarte. Zwierzęta, których rozbójnikom nie udało się ukraść, niewątpliwie zostały wypłoszone. Bezmyślne stworzenia, zapewne rozpierzchły się na cztery wiatry, galopując aż do ochwacenia. "No i tyle z wysłania kogoś po pomoc" - rozmyślała ponuro. "Aż do jutra, w najlepszym razie.
Nawet goście nie będą w stanie nikogo odesłać". Istotnie, ktoś zaplanował to bardzo dobrze. "Z małym wyjątkiem". Kero podbiegła do jednej z przegród, która i tak stałaby pusta, nawet gdyby jeden z gości nie przywiódł tutaj doskonałej rasy rumaka, chociaż tę przegrodę rezerwowano dla wierzchowca Kero. Jej klacz z hodowli Shin'a'in większość czasu spędzała na pastwisku. Od ostatnich topniejących śniegów aż do pierwszych opadów. Kero wieszała zwykle uprząż Verenny na przepierzeniu przegrody. Nie zajmowała tam wiele miejsca, gdyż dziewczyna nigdy nie dopuściła, aby na grzbiet młodej klaczy Shin'a'in zakładano cokolwiek innego poza jej własną uprzężą. Rathgar był znawcą jednego - koni - i przekazał swą wiedzę dzieciom. Kero opiekowała się i osobiście ujeżdżała Verennę, jeśli tylko nie miała pilniejszych zajęć. Uprząż wciąż tam wisiała: derka, siodło o lekkich strzemionach, niewiele cięższe od derki, uździenica bez wędzidła i lejce. Zebrała wszystko, przerzuciła postronek przez ramię i wyszła ze stajni na pastwisko. Niektóre konie przesadziły ogrodzenie, inne rozbiegły się po łące. Zobaczyła je w świetle księżyca - ciemne, drepczące w kółko na samym końcu łąki kształty, rżeniem okazujące niepokój. Schwytanie ich będzie niemożliwe, dopóki się nie zmęczą. "Módl się, żeby Verenna nie uległa panice jak inne" - myślała, przygryzając wargę. "Jeśli wpadła w popłoch..." Kero wydęła wargi i przenikliwie gwizdnęła. Trzy razy. Prawie wyskoczyła ze skóry, kiedy coś miękkiego i ciepłego trąciło ją w plecy. O bogowie! Udało jej się zdusić okrzyk, który przeraziłby klacz, ale upuściła na ziemię uprząż. Klacz spłoszyła się nieco, tańcząc nerwowo. Kero stała przez chwilę roztrzęsiona. Trwało to dość długo. Tak długo, aż Verenna przezwyciężyła strach i ostrożnie zbliżyła się do swego jeźdźca, zanim jeszcze Kero całkowicie zapanowała nad sobą. Klacz obwąchała ją trwożliwie. Kero zdobyła się na spokojne wyciągnięcie ręki i podrapanie Verenny po uchu, odzyskując do reszty panowanie nad sobą. W końcu mogła zdjąć postronek z ramienia i zarzucić go na kark Verenny rękami spokojnymi na tyle, by przeciągnąć opaski ponad uszami klaczy. Osiodłanie Verenny zabrało niewiele czasu. Klacz stała posłusznie, cicho, tak jak ją wyszkolono, gdy Kero zarzucała na jej grzbiet derkę i siodło oraz mocowała popręgi. Następnie przyszła kolej na napierśnik i podogonie. W ciemności Kero macała przez chwilę na ślepo, szukając sprzączek, i na koniec mocno dociągnęła popręgi pod brzuchem. Verenna prychnęła lekko, ale wziąwszy pod uwagę okoliczności, zachowywała się nad wyraz spokojnie. "Na całe szczęście" przyznała w duchu Kero, wsuwając stopę w strzemię i dosiadając Verenny. "Nie jestem pewna, co bym zrobiła, gdyby odmówiła mi posłuszeństwa". Poprowadziła klacz do ogrodzenia, schyliła się i złapała za zasuwę od bramy. Bramę na pastwisko można było otworzyć, siedząc na koniu. Podczas całego manewru Verenna zachowywała się spokojnie, chociaż tańczyła, drobiąc w podskokach w miejscu. "Na szczęście spłoszone konie nie tłoczą się dookoła, gotowe wystrzelić galopem." Verenna stąpała niezwykle lekko. Czyniła nie więcej hałasu niż kozioł, zawracając w miejscu tak, aby Kero mogła przymknąć za sobą bramę i opuścić zasuwę. Dziewczyna właśnie na to liczyła; w walce z najeźdźcami będzie musiała wykorzystać wszystko, co dawało jej przewagę. Kiedy stępa ruszyły od bramy, Verenna odruchowo zwróciła się na południe. Kero zwykle prowadzała ją ścieżkami dla zwierząt w dziczy leżącej na ziemiach ojca, a najkrótsza droga w te strony wiodła właśnie traktem na południe. Klacz dygotała pod siodłem. Konie są zwierzętami pełnymi przyzwyczajeń, tymczasem jej świat stanął tego wieczora na głowie, najpierw z powodu napaści obcych ludzi i najazdu koni na jej pastwisko, a potem z powodu pojawienia się Kero. Wyjazd w środku nocy wywoływał u klaczy nerwowość i zmieszanie. A tymczasem Kero zdezorientowała ją jeszcze bardziej, zawracając w całkowicie odwrotnym kierunku do tego, którego się spodziewała. Na zachód, a nie na południe. Z dala od terenów łowieckich i głównej osady. Stanęła, ponownie parsknęła i bryknęła lekko. Kero ściągnęła lejce. Klacz opierała się jeszcze przez moment, a potem poddała się, potrząsając łbem.
"Biedactwo, nie wiesz, co my tu robimy w środku nocy, prawda?" Kero pozwoliła jej tak stać, dopóki nie przestała się trząść, popuściła lejce i dotknęła piętami jej boków. Posłusznie, choć wciąż poparskując w proteście, klacz skierowała się na zachód, w górę najmniej gościnnej części doliny, wzdłuż nikłego szlaku wiodącego do granicy ziem należących do zamku. Trakt był bity tylko w granicach tych ziem, potem zamieniał się w ścieżkę dla kóz i dalej w ścieżynę dzikich zwierząt. Verennie wcale się on nie podobał. Wiatr kołysał otaczające chaszcze i krzewy z ostrzegawczym szelestem. Pośród cienistych drzew klacz i jeździec z trudnością odnajdywali wzrokiem szlak. Każdy koń z hodowli nomadów Shin'a'in umie odnaleźć drogę w nierównym terenie i w warunkach dużo gorszych niż te, ale to nie oznacza, że musi to lubić. Klacz stuliła uszy. Kero wyczuła z jej naprężonych mięśni, że najmniejsze nawet poruszenie spłoszy ją, a wtedy prawdopodobnie poniesie. "Szlak ten był tak upiorny, że wiedźma mogłaby złożyć tu wizytę." Kero uważnie przyglądała się każdemu poruszeniu, jakie dostrzegła kątem oka, każdy dźwięk budził w niej lekką obawę. Kiedy już przyszło co do czego, czuła się równie nieswojo jak Verenna. Szlak wiódł do jej babki, której siedzibę zwano "Wieżą Kethry". Kero nie jeździła tędy zbyt często, lecz mimo to nieźle znała drogę. Jako dziecko sadzano ją na poduszce za siodłem stajennego albo przynajmniej raz w miesiącu przemierzała tę drogę na swoim własnym, tłustym kucyku. Jednakże później, podczas choroby Lenory, jeździła tędy nie częściej niż dwa razy do roku. A od śmierci swej matki nie była tutaj ani razu. Nie z braku ochoty; Rathgar nie zabraniał jej tego wprost, lecz niewątpliwie dawał to do zrozumienia. Kero, jako pani na zamku, miała pełne ręce roboty i wydawało jej się, że nigdy nie wystarczy jej czasu na odwiedziny u babki, która także nie przysłała nigdy żadnego zaproszenia, nakłaniającego do złożenia jej wizyty, a więc może i ona nie miała ochoty podejmować gości... "I być może wciąż nie ma. Tego ryzyka nie zdołam uniknąć". O ile Kero sobie przypominała, dom babki właściwie nie był wieżą, lecz wyglądem bardziej przypominał kamienną fortecę, jakimś sposobem wydłubaną z ziemi i przeniesioną na klifowe zbocze. Kero przetarła piekące oczy rękawem, żałując, że zamek nie jest tak warowny jak Wieża, która - jak jej się zawsze wydawało - wrastała w skłon klifu, albo też została wycięta w żywej skale. Jedyny dostęp do niej stanowiły wąskie strome schody. Jej babka może i jest wiedźmą, ale zatroszczyła się o to, aby ustrzec się przed nieproszonymi gośćmi. Verenna potknęła się i Kero musiała ją uspokoić. Teraz, gdy oddaliły się od zamku, otoczyły je zwykłe, nocne odgłosy, tak jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. W oddali zahuczała sowa. Poza człapaniem kopyt Verenny Kero słyszała jedynie cichy szelest liści, trącanych przez nocne zwierzęta poszukujące wieczerzy. "Matka mówiła, że babka proponowała przebudować zamek, na kształt Wieży, lecz ojciec odrzucił ten pomysł" - przypomniała sobie nagle. "Dlaczego? Nie był aż tak głupi, aby odtrącać pomoc. Czyż nie dlatego, że nie chciał już niczego więcej zawdzięczać babce?" Tak mogło być. Każda piędź posiadłości, którą Rathgar nazywał swoją, w istocie stała się jego poprzez Lenorę, wniesiona przez nią w wianie. Nie mógł się z tym pogodzić, tego Kero była pewna. Rathgar nie lubił nikomu niczego zawdzięczać. Uparty, zawzięty, pewny swoich racji wolał polegać tylko na sobie i nie dopuścić do pokrzyżowania własnych planów w stosunku do ziemi oraz dzieci. "Ale kochał matkę" - pomyślała, pozwalając Verennie samej odnajdywać drogę w niskim poszyciu. "Wiem, że kochał matkę, nie tylko jej majątek. Przynosił jej posiłki i karmił ją własnymi rękami, kiedy osłabła tak, że nie mogła się ruszyć. Nigdy nie powiedział jej złego słowa, przenigdy. Nigdy nawet nie spojrzał na inną kobietę, dopóki żyła, i myślę, że nie miał na to ochoty, kiedy od nas odeszła". W tym świetle wzrok Verenny spisywał się znacznie lepiej niż Kero. Właściwie musiała w tej chwili uważać jedynie, aby nie spaść z siodła - i mieć się na baczności przed przypadkowymi rabusiami oraz dzikimi zwierzętami. Trudno było uwierzyć w to, że Rathgar naprawdę nie żył. Och! Ojcze! Pomyślała o tych szczęśliwych chwilach, które spędziła w jego towarzystwie. O tym, jak uczył ją polować, jak był dumny z jej wykształcenia. "On ledwie potrafił się podpisać myślała czując ucisk w gardle - a jednak był tak bardzo dumny ze mnie, Lordana i matki. Zwykł był chwalić się przed przyjaciółmi naszym wykształceniem. Zwykł był opowiadać, że potrafię lepiej
prowadzić księgi od Wendara i że Lordan spisuje historię rodziny - wtedy wyciągał jego kroniki i nakazywał mi odczytywać je na głos wszystkim przy wieczerzy. I zwykł był mówić nam obojgu, że idziemy w ślady dziadka Jadreka, wspominał, jakim cieszył się poważaniem i jakże powinniśmy być dumni z takiego przykładu". Mogła go zobaczyć nawet w tej chwili, siedzącego przy łóżku Lenory, z Lordanem po prawej, a z nią po lewej stronie oraz przypadkową księgą, którą czytali, trzymając na kolanach. - Nie bądźcie tacy jak ja - mawiał z powagą. - Nie rezygnujcie z szansy, aby się uczyć. Spójrzcie na mnie - zbyt głupi byłem, aby robić cokolwiek poza wywijaniem mieczem. Gdyby nie wasza matka, prawdopodobnie skończyłbym w jakimś szynku, w nocy wyrzucając opojów, a w dzień zamiatając podłogę. Mówiąc to oglądał się do tyłu, przez ramię, wyciągał rękę i delikatnie dotykał palców Lenory. Wtedy oboje uśmiechali się do siebie... "Co się stało?" - pytała sama siebie przez duszące w gardle łzy. "Wiem, że zmienił się po śmierci matki. Czy dlatego, że nie byłam w stanie być taka jak ona? Z jego strony spotykałam się tylko z krytyką. Czasami zastanawiałam się, czy on mnie nienawidzi. Czasami nie byłam pewna, czy on w ogóle wie, że żyję. Może gdybym nie była całkowitym przeciwieństwem matki, byłoby nam lepiej ze sobą". Verenna przystanęła na chwilę, nadstawiając uszu. Kero spiesznie przetarła oczy i wpatrzyła się przed siebie w cienie pod drzewami upstrzone cętkami księżycowego światła. Wysunęła nóż z pochwy, kiedy ponownie rozbrzmiały odgłosy, które zaalarmowały konia; szelesty, tak jakby coś bardzo wielkiego przeciskało się przez gęstwinę. Rozległ się trzask, na którego dźwięk serce podskoczyło jej do gardła, a potem coś stanęło na ścieżce w świetle księżyca. Ogier. Verenna spłoszyła się, ogier zobaczył je i trzepnąwszy ogonem zanurkował w gęstwinie po drugiej stronie szlaku. Serce Kero ponownie zaczęło bić. Ponagliła Verennę. Klacz nie chciała ruszyć się z miejsca i aż się spociła, kiedy Kero zmusiła ją do posłuszeństwa, lecz kiedy minęły miejsce, gdzie pojawił się ogier, nieco się uspokoiła. "Może myślał, że nie byłam mu posłuszna w nauce" - rozważała, próbując uspokoić klacz za pomocą poklepywania jej po szyi. "Sądził, że powinnam więcej czasu spędzać na czytaniu, a mniej przy koniach. A niech mnie, zdałam każdy test, jakiemu poddał mnie nauczyciel! Czy to źle, że lubię przebywać na dworze, a nie znoszę zamykać się w czterech ścianach wtedy, kiedy mogę robić coś na zewnątrz?! Cóż w tym złego? Książka jest dobra na niepogodę, gdy nie ma nic do roboty, ale po co wysiadywać nad książkami, kiedy wiatr wzywa cię po imieniu?" Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć. Lordan tymczasem wykorzystywał każdą okazję, by ślęczeć nad książką lub pytaniami doprowadzać nauczyciela do obłędu. Jakby w nim zebrała się cała miłość do nauki - tak Kero jak i jego. "Księgi, miłościwi bogowie, posiada więcej ksiąg niż ktokolwiek, kogo znam. I jeśli mu na to pozwolić, wyda połowę wiana Dierny na jeszcze więcej książek... jeżeli przeżyje do tego czasu." Oczy zapiekły ją i ponownie zwilgotniały, gardło się ścisnęło. Przeciągnęła rękawem po oczach, zastanawiając się, czy Lordan przetrzyma noc. "Gdybym tylko mogła ściągnąć do zamku babkę... jeśli ma taką moc, o jaką, zdaje się, wszyscy ją podejrzewają. Ojcu zrobiłoby się niedobrze, gdyby dowiedział się o historiach, jakich nasłuchałam się w kuchni. Powiadają, że babka wybudowała Wieżę w ciągu jednej nocy, posługując się magią, tuż przed wyprowadzeniem się z zamku i przekazaniu go matce w prezencie ślubnym. Powiadają, że jej domownikami są gigantyczny wilk i jaszczurka-demon. Powiadają, że może kogoś uśmiercić lub uzdrowić spojrzawszy jedynie na niego. I jeśli jest w tym tylko połowa prawdy, z pewnością będzie miała to, czego potrzebuję, by ocalić Lordana i odbić Diernę". Kero nachyliła się nad szyją Verenny, aby uniknąć smagania po twarzy nisko wiszącymi gałęziami i zamyśliła się nad tym, o co poprosić. Być może o coś, co ciska błyskawice; magiczną różdżkę sprowadzającą demony, eksplodujące strzały, a może o tego gigantycznego wilka? "Przy pomocy magii nawet ja powinnam ocalić Diernę. I magia z pewnością może ocalić
Lordana... chyba że babce na tym nie zależy". Na samą myśl o tym zamarło jej serce. Każda następna wydawała się gorsza od poprzedniej. "Nigdy nie wysłała posłańca, nic nie przysłała po śmierci matki. Może to ojciec ją rozeźlił, odbierając jej córkę. Może żywi do nas prawdziwą nienawiść. Może wyobraża sobie, że to my wszyscy jej nienawidzimy. Zgorzkniała i zła. Może magia opanowała jej mózg i babka oszalała". - Lady Kerowyn - rozległ się głos w ciemności. Trzeci - Lady Kerowyn - odezwał się głos z cienia pod drzewami. Przerażenie zacisnęło się lodowatą dłonią na gardle, dławiąc jej oddech. Nie było żadnego ostrzeżenia, najmniejszego poruszenia, tylko głos wybiegający z ciemności przy ścieżce tak ostry jak krakanie kruków. Kerowyn podskoczyła; piszcząc mimowolnie, ściągnęła lejce Verenny. Klacz szarpnęła się z rżeniem do tyłu. Zatańczyła szaleńczo, ale na szczęście nie poniosła. Kero poczuła, jak kamienieje jej serce. Krew tętniła jej w uszach, kiedy zmagała się, aby uspokoić Verennę. Z lejcami w trzęsących się dłoniach wytężyła wzrok w kierunku ciemnych kształtów pod drzewami. Coś tam było, tyle że nie mogła nawet odróżnić: człowiek to czy nie, kobieta czy mężczyzna. - Kim jesteś? - odparła, mając nadzieję, że głos jej się nie załamie. - Czego chcesz? - Mieszkam tutaj - odrzekł głos - a to więcej niż mogę powiedzieć o tobie. Czego szukasz aż tutaj, poza granicami ziem twego ojca, lady Kerowyn? Dlaczego nie leżysz bezpiecznie w swoim łożu, w zamku swojego ojca? "Ten głos brzmi, jakby należał do starej kobiety" - doszła do wniosku Kero. "Nieprzyjemnej starej kobiety. W rodzaju tych, które czynią piekło z życia swojej synowej". Zadziwiające, kpina w tonie starej kobiety oraz jej słowa spowodowały, że poczuła się spokojniejsza i zaczęło narastać w niej rozdrażnienie. "A to więcej, niż mogę powiedzieć o tobie. Jeszcze czego!" - Jeśli naprawdę tutaj mieszkasz, wiesz o tym, że czarodziejka lady Kethryveris jest moją babką! - zawołała w odpowiedzi. - Muszę się z nią zobaczyć, byłabym ci wdzięczna, gdybyś ustąpiła mi z drogi. Straszysz mojego konia. - W środku nocy? - odparowała starucha. - Ubrana w męskie szaty? Z bronią przy boku? Wyszła na środek drogi, blokując ją całkowicie, jednak wciąż pozostając cieniem, w którym Kero nie zdołała dostrzec nic poza zakapturzonym kształtem odzianym w długi płaszcz. - Na jakąż to szaloną wyruszasz wyprawę, dziewczyno? Kero cała stężała z gniewu, nieumyślnie zmuszając Verennę do tańca na ugiętych zadnich nogach. Kiedy udało jej się lepiej zapanować nad sobą i klaczą, opowiedziała starej kobiecie o najeździe w tak niewielu słowach, jak to tylko było możliwe, choć zastanawiała się, po co się trudzi. - Jadę poprosić moją babkę o pomoc - zakończyła. - A teraz bądź uprzejma zejść mi z drogi! - Tak ubrana? - kobieta wydała z siebie krótkie szczeknięcie. - Myślę, że masz w planie coś innego. Myślę, że rozważasz pościg za tymi zbójami i próbę ocalenia dziewki, którą ze sobą zabrali. - I co z tego? - odgryzła się Kero, wysuwając gniewnie podbródek do góry. - Jaki ty masz w tym interes? - Głupia jesteś, dziewczyno - stwierdziła cierpko starucha, chrząknęła i splunęła w pył tuż przed kopyta Verenny. - Spadłaś z księżyca. To jest zadanie dla mężczyzn, a nie dla głupiutkiej dziewczynki, która nabiła sobie głowę bajkami. Działasz prawdopodobnie pod wpływem ignorancji albo zwykłej pychy, jedno i drugie doprowadzi cię do śmierci. Wracaj do siebie, dziewczyno. Wracaj do damskich robótek. Wracaj tam, gdzie twoje miejsce. Każde słowo wprawiało Kero w coraz większą furię. Zirytowana poczuła oblewające ją gorąco, potem zimno i w pierwszej chwili, kiedy stara kobieta skończyła, zbyt była rozzłoszczona, aby wydusić z siebie słowo. Verenna nie ułatwiała jej sprawy. Klacz reagowała zarówno na gniew Kero, jak i na coś, co dostrzegała - czy też wydawało jej się, że dostrzega - pod drzewami. W końcu udało jej się zatrzymać mokrą od potu, przewracającą oczami Verennę tuż przed starą kobietą.
Kimkolwiek była stara jędza, zdawała się co najmniej tak samo nieroztropna jak oskarżona przez nią o to Kerowyn, nie przesunęła się bowiem ani o piędź, nawet podczas najgorszych swawoli Verenny. - To, co robię albo też planuję zrobić, nie ma nic wspólnego z pychą - wycedziła Kero w napięciu poprzez zaciśnięte zęby. Verenna zarzuciła łbem i parsknęła ostrzegawczo. - Tam nie został nikt, kto byłby zdolny ruszyć konno za nimi w pościg. Nikt, stara kobieto. Ani jeden mąż zdolny do konnej jazdy i uniesienia broni, jedynie garstka przerażonych sług i paziów oraz dwóch złamanych artretyzmem mężczyzn, którzy nigdy nie dosiadali koni. Jeśli nie pojadę śladem Dierny, nikt inny tego nie uczyni. Jeśli zaczekam na tak zwaną "właściwą" pomoc, ona umrze lub stanie się coś jeszcze gorszego. Ludzie, liczący na okup za jeńca, nie starają się zabić na miejscu każdego dorosłego w sile wieku. Nie mam wyboru, stara kobieto. Zamierzała jeszcze coś dodać, ale nie była w stanie. Ze strachu głos uwiązł jej w gardle. Racja była po jej stronie, a jednak... "Wszystko, co powiedziałam, to prawda i wszystko, co powiedziała ona, to też prawda, lecz sprawy zaszły już za daleko, by się teraz wycofać. Wyboru dokonałam w zamku". - Dokonałam wyboru i zgodnie z tym będę żyła, albo też doprowadzi mnie to do śmierci dokończyła, mając nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco dzielnie. Zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie robi wrażenie nieroztropnego bufona. - I zobaczę się z moją babką, czy ustąpisz mi z drogi, czy też nie! Dotknęła piętami boków Verenny i klacz skoczyła do przodu. Stara kobieta usunęła się zwinnie w ostatnim momencie. W kilka chwil Kero oddaliła się cwałem poza zasięg jej wzroku lub głosu. Kero ściągnęła lejce, zaraz gdy klacz wyładowała w cwale swe zdenerwowanie. Zdradliwy szlak ciągle tonął w ciemności. "Ostatnie, czego mi trzeba, to aby Verenna złamała nogę, gdy Wieża będzie w polu widzenia. Już powinnam ją zobaczyć" - pomyślała, unosząc głowę i usiłując przebić się wzrokiem przez gałęzie drzew. "Ta stara kobieta w opowieściach byłaby demonem zesłanym przez maga, który porwał Diernę, aby zawrócić mnie z drogi - albo stworzeniem należącym do babki, przysłanym, by mnie wypróbować. Jeśli była demonem, cały ich rój rzuci się teraz moim tropem". Włosy zjeżyły jej się na karku na samą myśl o tym. Nie mogła oprzeć się pokusie, aby przystanąć, odwrócić się i zerknąć na ścieżkę za plecami. Nic. Jedynie ruchome cienie konarów i sowa przelatująca bez szmeru ponad dróżką. Nawet Verenna wydawała się spokojniejsza. Już nie opierała się lejcom. Nie oblewał jej pot. "Na tym kończą się opowieści" - pomyślała Kero odrobinę zakłopotana dzikimi obawami. "Czasami obłąkana, stara kobieta jest zwyczajną, obłąkaną, starą kobietą". *** Wieża była dokładnie taka, jaką ją Kero zapamiętała, a przynajmniej ten niewielki fragment, który można było dostrzec w ciemności. W połowie klifowego skłonu, obok drzwi, paliło się pojedyncze światło. Może było tam jeszcze jedno okno, ale światełko, przenikające przez kotary lub też okiennice, było zbyt nikłe, aby Kero zdołała z całą pewnością stwierdzić, co tam jest. Gdy zsunęła się z siodła, Verenna zarżała czujnie. Teren u stóp klifu oczyszczono z drzew i krzewów, zostawiając szeroką, otwartą połać. Jednak nie była to starannie wypielęgnowana i skoszona łąka. Porośnięta polnymi kwiatami i trawą do kolan, bardziej była podobna do naturalnej polany. Blask księżyca, nie ograniczany przez drzewa i krzewy, bez przeszkód oświetlał ten trawiasty obszar, dzięki czemu przed Kero rozpostarł się wyraźny widok. Na początku schodów wbito palik do przywiązania postronka. Nagie, kamienne stopnie były wąskie i strome. Nawet koń ze stadniny Shin'a'in nie byłby w stanie ich przebyć, szerokość ich z biedą starczała na jednego człowieka. "Na szczęście nie boję się wysokości" - pomyślała trzeźwo, patrząc podejrzliwie na schody. "No cóż..." Spętała Verennę przy paliku na dostatecznie długim postronku, aby mogła skubnąć nieco trawy.
"Za późno dla wilków, zbyt wcześnie dla górskich kotów - mam nadzieję". Jeszcze raz obejrzała się za siebie na ścieżkę i raz jeszcze nie dostrzegła, ani nie usłyszała nic nadzwyczajnego. Odwróciła się i ruszyła w górę schodów, przesuwając dłonią po szorstkiej, kamiennej ścianie, roztropnie wpatrując się w stopnie, a nie w otwartą przestrzeń. Skała wciąż była nagrzana popołudniowymi promieniami słońca. Zmusiła się, by iść na tyle szybko, na ile starczało jej odwagi, przeskakując po dwa, stosunkowo płytkie stopnie naraz; chętnie przebyłaby owe schody biegiem, ale oparcie dla stóp było niepewne, a padające światło zbyt zwodnicze. Kiedy dotarła do szczytu, poczuła zmęczenie w nogach. Przystanęła na chwilę, aby wyprostować plecy i dziarsko unieść podbródek, po czym ujęła zimny metalowy pierścień, osadzony we wrotach, i zastukała. Dźwięk pierwszego uderzenia był stłumiony, tak jakby drzwi były znacznie grubsze, niż wydawały się na pierwszy rzut oka. Wrota zaczęły się otwierać, nim jeszcze zdążyła dokończyć drugie uderzenie. Spiesznie puściła pierścień, zanim wyrwał jej się z dłoni. Kiedy wrota stanęły otworem, obudziła się do życia latarnia, której dotąd nie zauważyła. Żółte, miękkie światło padło na kobietę o srebrnych włosach i zielonych oczach, niezwykle podobną do matki Kero, Lenory. Z wyjątkiem włosów upływający czas nie zostawił na niej śladu; była tak szczupła i trzymała się tak prosto w niebieskiej, aksamitnej szacie jak młoda dziewczyna. Odznaczała się pełnymi gracji, chociaż powolnymi ruchami. Poza kurzymi łapkami naokoło oczu, liniami rozdzielającymi brwi i zmarszczkami od śmiechu w obu kącikach ust jej twarz nie była pomarszczona. Wyglądała dokładnie tak, jak ją Kero zapamiętała... Mijający czas powinien był pozostawić po sobie jakieś znaki... - Kerowyn? - Czarodziejka zmarszczyła brew. - Wiedziałam, że stało się coś złego, ale... mniejsza o to. Wejdź. Kero przecisnęła się ostrożnie obok swojej babki, zważając, aby jej nie dotknąć i próbując nie wlepiać w nią wzroku. Nigdy nie wiadomo, o co mogłaby się obrazić i Kero wciąż musiała sobie przypominać, iż ta dziwna, wiecznie młoda kobieta jest jej babką. "Nie do wiary, że nadal tak wygląda. Matka wyglądała starzej, nie tylko dlatego, że była tak bardzo chora". Zamykając wrota, Kethry odwróciła się i Kero skorzystała z okazji, aby rozejrzeć się dookoła. Nie było tutaj przedpokoju. Znalazła się od razu w swoistej bawialni, która zajmowała całe dolne piętro Wieży. Pełno tu było zwykłych, wygodnych sprzętów, typowych dla każdej kobiecej komnaty. Stały tutaj przy oknie ramki do haftowania, przed kominkiem kosz z przędzą i drutami, a wszędzie leżały stosy niedbale porozrzucanych poduszek. Wyściełane meble były już nieco podniszczone. Kero zadrżała pomimo niespodziewanego ciepła panującego w izbie. W pomieszczeniu było mroczno i Kero nie była przekonana, czy ma ochotę zaglądać głębiej w tę ciemność. Rozległ się głuchy odgłos zamykanych przez Kethry wrót, która jednak nie zsunęła skobla na podpory. Kero spojrzała na nią, mając nadzieję, że nie zauważyła ona zaciekawienia swojej wnuczki. Babka odwróciła się z zasępionym wyrazem twarzy. Kero nie umiała stwierdzić, czy to z jej powodu, czy z jakichś innych przyczyn. Splotła za plecami dłonie i zdenerwowana czekała, aż jej babka się odezwie. - Czułam coś... złego... w dole, w dolinie - mgliście powiedziała Kethry z wygiętą do góry brwią, wpatrzona w coś poza plecami Kero. - Coś magicznego. Oczekiwałam posłańca, ponieważ przyrzekłam Rathgarowi, kiedy poślubiał Lenorę, że nie przekroczę granic jego dominium nie proszona - lecz nie spodziewałam się, że ty nim będziesz. "Obiecała ojcu - droga Agniro!" Kero zrobiła głęboki wdech, zapamiętując ten strzęp informacji na przyszłość. Jeśli będzie jakaś przyszłość. "Tak dziwnie wygląda - błogosławiona Triado, chyba nie ma sklerozy..." - Jestem jedyną zdolną dosiąść konia, lady Kethryveris - zaczęła. - Babko - Kethry przerwała jej cierpko, na chwilę skupiwszy swoją uwagę. - Ja jestem twoją babką. Nie zaszkodzi tak mówić. Siadaj - mówiła dalej, wskazując na ławkę u drzwi i siadając po przeciwnej stronie. - Cóż wydarzyło się tam na dole, że to ciebie wysłali ze słowem? Kero kiwnęła głową, czując skradający się po plecach dreszcz prawdziwego strachu. Głośno
przełknęła ślinę. "Nie, nie ma sklerozy" - pomyślała. "Jeśli w dalszym ciągu przyznaje, że jest moją babką - chce się do tego przyznawać - może okaże nam swoją pomoc..." - Nikt mnie nie przysyłał, babko. Nikt nie mógł mnie przysłać. Przybyłam z własnej woli. To - to straszne... Opowiedziała o wszystkim po raz drugi, widząc, jak z każdym słowem coraz bardziej skupiona Kethry oddala się od niej. Kiedy była w połowie, jej babka sprawiała wrażenie potężnej, obcej postaci, jaką czyniono ją w pieśniach. Kerowyn mówiła dalej, czując nieprzyjemny ciężar w żołądku, próbując nie załamać się w obliczu tej opanowanej kobiety o iście królewskim sposobie bycia. Opowiadając, zaczęła ponownie przeżywać całą historię. Żołądek podskoczył jej do gardła, zaciskającego się od zduszonego szlochu. "Muszę przez to przejść. Muszę sprawić, aby mi uwierzyła. Nie uda mi się, gdy będę płakać jak dziecko". Mówiła względnie spokojnie - a przynajmniej tak jej się wydawało - póki nie dotarła w swej opowieści do momentu, kiedy wyszła z kuchni. Zacięła się, zająknęła odrobinę, zacisnęła szczęki i brnęła dalej. Przed oczami miała leżące ciała... Dobrnęła do chwili, kiedy zobaczyła ofiary z rodziny. Najpierw Lordana, a później Rathgara... I tego było już zbyt wiele. Straciła resztkę panowania nad sobą i rozkleiła się zupełnie. Nastąpiło krótkie poruszenie, kiedy jej babka zerwała się z miejsca. Otoczyły i przytuliły ją ciepłe ramiona. Zaczęła szlochać w obleczone niebieskim aksamitem ramię. Poczuła, że jej babka tuli ją, tak jak nikt tego nie robił od czasów śmierci matki. Nie wiedziała, że tego potrzebowała aż do chwili, kiedy ją to spotkało... Cała rozpacz i lęk, które nosiła w sobie od momentu, kiedy ten koszmar się zaczął, spłynęły wraz ze łzami. Płakała, aż napuchły jej obolałe oczy i poczuła pieczenie w nosie. Kethry nie powiedziała słowa, po prostu tuliła ją do siebie, od czasu do czasu głaszcząc po włosach. Opornie, z dużym ociąganiem uwolniła się z kojących objęć, aby dokończyć opowieść. Musiała to zrobić, zaciskając mocno pięści oraz... powieki, gdyż łzy znowu napływały jej do oczu. - Dasz sobie radę? - zapytała Kethry, kiedy Kero skończyła. Kero wzięła głęboki oddech, otworzyła oczy i wzruszyła ramionami. - Nie mam innego wyjścia - odrzekła. - Powiedziałam już: tylko ja zostałam. Kethry kiwnęła głową, usadowiła wnuczkę na fotelu. Jej oczy zwęziły się; odwróciła wzrok od wygodnego mebla, wpatrując się w jakiś odległy punkt. Ożywienie zniknęło z twarzy czarodziejki, a pojawiły się na niej chłód i rezerwa. - Ci ludzie - powiedziała beznamiętnie. - Opisz ich jeszcze raz. - Nie wyglądali najlepiej - odparła Kero jąkając się. - Jak szczury. Jak najgorsi bandyci. Szumowiny w rodzaju tych, których nigdy nie najmujemy, tyle że ich zbroje były dobre. Nie nowe, lecz nie dość jeszcze splamione, aby mogli nosić je długo. - Żadnych odznak, insygniów? - Nic, co zwróciłoby moją uwagę - powiedziała, nie bardzo wiedząc, o czym myśleć. - Jak na nich leżały? - nalegała babka. - Co? - Teraz Kero naprawdę oblały zimne poty. Babka zdawała się niecierpliwić. - Nie jesteś prostaczką, dziecko, jak na nich leżały? Dobrze czy kiepsko? Za duże były czy za małe, wiszące na byle jakich rzemieniach czy...? - Och... Teraz, kiedy wracała do tego myślami, uświadomiła sobie, że zbroje w przeważających przypadkach były kiepsko dopasowane. Za ciasne na niektórych, ziały otworami. Innym zbyt obszerne kolczugi opadały aż na knykcie. - Przeważnie kiepsko wyglądały. - Aha. Pewna jesteś, że nie chcesz wrócić i sprawdzić, czy nie ma tam prócz ciebie jeszcze kogoś, kto byłby zdolny wyruszyć tropem Dierny? - Przyjrzała się Kero badawczo. - Wydaje mi się, że dokonałaś już dostatecznie wiele. Osobiście nie powiedziałabym, żebyś się do tego nadawała.
- Nie. - Kero powiedziała to z największą mocą, na jaką mogła się zdobyć. Kethry kiwnęła głową i zmieniła temat. - Czy wyglądało na to, że ktoś im przewodził? Zadawanie pytań trwało tak długo, iż Kero gotowa była krzyczeć z powodu straty czasu. I Kethry wciąż powracała do pytania, czy ona naprawdę nie chce zawrócić z drogi. Odpowiedziała na wszystko najuczciwiej, jak potrafiła, odnosząc niemal wrażenie, że jej babka szuka usprawiedliwienia, by z miejsca odrzucić jej prośbę, zanim jeszcze przyoblekła ją w słowa. Nie ulegało wątpliwości: zachowywała się tak zniechęcająco i lekceważąco jak ta starucha na szlaku. "Nie będzie chciała mnie wysłuchać. Uważa, że wszystkiemu winien jest ojciec, a nasz los jest jej obojętny." Kero trzęsła się teraz. W oczach Kethry pojawiło się światełko, które wcale jej się nie podobało. Zimne i twarde - niespokojne? Być może. Z twarzy czarodziejki niczego nie można było wyczytać. A jednak, kiedy wydawało się, że Kethry skończyła swoje indagacje i wstała, aby ze skrzyżowanymi ramionami chodzić tam i z powrotem w głębokiej zadumie, Kero nabrała powietrza w płuca, by wygłosić starannie przygotowaną mowę, zanim jej babka zdoła ją odesłać. "Nigdy nie będę miała drugiej szansy..." - Babko - powiedziała z naciskiem - ja muszę udać się za Dierną. Jeśli tego nie zrobię, nikt z rodziny nie ocaleje, kiedy jej wuj rozpocznie krwawą waśń. Możliwe, że mnie oszczędzi, lecz nigdy Lordana. Kethry zamrugała oczami. Wydawało się, jakby otrząsnęła się z transu. - Rzeczywiście, wiem o tym, moje dziecko - stwierdziła oschle. - Miałam już do czynienia z baronem Reichertem. Tego człowieka nie zadowoliłoby nawet zawładnięcie całym światem. Zresztą - mniejsza o to. Opowiem ci o tym później. A więc czego ode mnie chcesz? - Pomocy! - krzyknęła Kero. - Lordan nie przeżyje nocy bez Uzdrowiciela. I ja także potrzebuję wsparcia. Magicznej broni, czegoś, co umożliwi mi wyrwanie Dierny z rąk tych bandytów... "Zaklęcia przywołującego błyskawice, poskromionego demona - czegoś, co uderzyłoby na nich z daleka, abym sama nie podchodziła zbyt blisko" - pomyślała. - Oni nie są bandytami, dziewczyno - wtrąciła się Kethry ze zmarszczoną, wygiętą w łuk brwią. A przynajmniej nie jest nim ten mag. Kimkolwiek, czymkolwiek by nie był, jest zręczny. Ukrył przede mną swoją obecność aż do chwili samego ataku. Pragnie dziewicy. Jest mu do czegoś potrzebna. Podejrzewam, że został wynajęty, a dziewczyna jest nagrodą dla niego za tę nocną robotę. Podejrzewam, że twój ojciec miał o jednego wroga za dużo, wroga, który postanowił wziąć ostateczny odwet, skończyć z nim, położyć kres jego rodowi. Albo co innego... - spojrzała ostro na Kero i nie dokończyła wywodu. "Jest coś, o czym wie ona, a czego nie wiem ja" - uzmysłowiła sobie raptownie Kero. "Coś, czego mi nie powie". - Mimo wszystko potrzebuję broni, babko - nalegała. - I Lordan... - Lordan przeżyje do czasu, kiedy tam dotrę - powiedziała nagle czarodziejka, odwracając się tak szybko, że aż serce Kero podskoczyło w piersi. - Zaufaj mi. A co do pościgu za tymi bandytami... Skąd twoje przekonanie, że możesz coś zdziałać? Nie jesteś wyszkolona w magii ani nie władasz bronią. - Muszę spróbować - upierała się Kero. - Muszę. Nie ma nikogo innego i to ty powiedziałaś, że wuj Dierny... - Dlaczego ty? - powtórzyła Kethry. - A dlaczego nie ja? - Kero wstała, wyprostowała się na tyle, na ile pozwoliły jej na to jej trzęsące się kolana, buntowniczo podnosząc do góry głowę. - Dlaczego nie ja? Z twoją pomocą. Kiedy byłaś w moim wieku, dokonywałaś więcej, znacznie mniej mając. Była podniecona, gotowa powiedzieć dużo więcej, lecz ku jej zaskoczeniu Kethry kiwnęła głową. - Jest w tym ziarno prawdy, dziecko - przyznała miękko babka. - Większe, niż możesz przypuszczać. A ja wiem, kim jest ten, na kogo czekam przez wszystkie te lata... "Czeka? Przez..."
- Zostań tutaj. Czarodziejka przeszła przez izbę do jednego z pogrążonych w cieniu kątów, pochyliła się nad którąś ze skrzyń i otworzyła ją ze zgrzytem żelaznych zawiasów. Odwróciła się, trzymając w rękach coś długiego, smukłego. Kiedy ponownie stanęła w świetle, Kerowyn zobaczyła, że był to miecz. Nie było to imponujące ostrze; rękojeść ze zwykłego metalu owinięto rzemieniem. Pochwa była równie skromna. - Trzymaj - powiedziała Kethry, podając go jej. - Zobaczmy, czy przylgnie do ciebie. Kero bezwiednie wyciągnęła rękę, aby ująć rękojeść. Kiedy jej dłoń zamknęła się na niej, Kethry ściągnęła pochwę. Na mgnienie nie dłuższe od westchnienia na głowni zapłonął napis, tak ognisty, jarzący się bielą, jakby miecz właśnie wyjęto z samego serca kuźni. Kero zaparło dech w piersiach, lecz Kethry tylko pokiwała głową bez zaskoczenia. - On bardzo chce ciebie, dziecko. Jesteś jedyną z moich córek i wnuczek, do której przemówił. Teraz należy do ciebie - lub raczej ty należysz do niego. - Kethry nasunęła pochwę na zupełnie teraz zwyczajne ostrze. - Bierz swój scyzoryk. Kiedy on przemawia, to - jak sądzę - nie ma nikogo, kto by go odtrącił. - Co on powiedział? - zapytała Kero, czując coś dziwnego na samym dnie mózgu. Jakby ktoś poddawał ją testowi, jednak jej uwagę przykuły słowa babki. "Wnuczki? Córki? Myślałam, że matka..." - Kobiety Potrzeba wzywa mnie, Kobiety Potrzeba stworzyła mnie. Na jej Potrzebę odpowiem, gdy mój stwórca rozkaże. Kethry przechyliła głowę na bok, aby przeszyć Kero badawczym spojrzeniem. - To jest mój miecz - Potrzeba, wnuczko. Miecz, który nosiłam przy boku przez większą część życia. Teraz należy do ciebie; na złe i dobre. Łączą cię z nim więzy, jakie nigdy nie połączą cię z istotą żyjącą, mężczyzną czy kobietą. Jednak nie wydaje mi się, abyś przeklęła ten interes. Zaskoczonej Kero miecz nieomal wypadł z ręki. To jest słynne ostrze Kethry? Nawet do niej dotarły opowieści o tym mieczu. - A... a... le ja nie wiem, jak... - Nie musisz - powiedziała Kethry pewnym tonem. - On zaopiekuje się tobą. Przynajmniej w tym wypadku. No cóż, zobaczysz. Kero udało się opanować, zamknąć rozdziawione usta i wsunąć pochwę za pas, usuwając stare ostrze zabrane ze zbrojowni Lordana. - Babko - powiedziała powoli, patrząc to na miecz, to na Kethry - przed chwilą chciałaś odesłać mnie do domu. Teraz wręczyłaś mi to i wysyłasz mnie w pościg za najeźdźcami. Dlaczego? Kethry splotła za plecami dłonie, oddaliła się o kilka kroków, zmierzyła Kero wzrokiem od stóp do głów wyraźnie zadowolona. - Poddałam cię próbie - odrzekła spokojnie. - To, czego się podejmujesz, na zawsze zmieni twoje życie. Och, powstrzymaj zwątpienie - ja wiem, o czym mówię. Zmieni. Droga, którą zamierzasz wyruszyć, nie jest dla bojaźliwych, ale ciebie, zdaje się, ulepiono z mocniejszej gliny niż biedną Lenorę. - Kethry wolno pokiwała głową. - Tak, myślę, że ci się to uda. "Co się stało?" W jednej chwili Kero stała w samym środku Wieży Kethry, przed obliczem swojej babki, a potem nagle poczuła zawrót głowy, jakby podłoga zapadała się pod jej nogami - znalazła się u stóp schodów. Zamrugała oczami. Oświetlana przez księżyc łąka delikatnie zatańczyła przed jej oczami. Oszałamiające - błogosławiona Triado... Zataczając się przeszła dwa kroki z wyciągniętymi przed siebie rękami i natknęła się na łopatkę Verenny. Klacz parsknęła trwożliwie i odskoczyła, tak jakby aż do tej chwili nic nie wiedziała o obecności Kero. Oszołomienie zniknęło. Dziewczyna raptownie podniosła wzrok i zobaczyła, że światła na Wieży zamigotały i zgasły, przez co pogrążyła się ona w całkowitych ciemnościach. - O bogowie! - Patrzyła na Wieżę, nie mogąc niczego dostrzec.
Coś jej podszepnęło, że gdyby nawet ponownie odbyła całą drogę na górę, mogłaby rozbić sobie o drzwi pięść na krwawą miazgę, a i tak nie zwróciłaby na siebie uwagi żywego ducha. Usłyszała wszystkie odpowiedzi, jakie miała usłyszeć, przynajmniej na razie. Spojrzała w dół, na miecz wiszący u jej pasa. Nie był to ten, który zabrała z zamku, lecz ten, który, jak pamiętała, wręczyła jej babka. Uspokajająco pogłaskała klacz po grzbiecie. - Myślę, Verenno, że zostałam odprawiona - stwierdziła cicho. - Nie usłyszałam odpowiedzi, po którą przybyłam... "Ale być może otrzymałam w zamian coś lepszego" - pomyślała wolno. "W każdym razie, więcej niczego się nie dowiem". Zacisnęła zęby i wskoczyła na konia, nie czekając, aż opanuje ją strach. - Spokojnie, dziewczyno - zwróciła się do klaczy, skierowując ją ponownie na szlak, którym przybyły. - Czeka nas ciężka droga. Tarma shena Tale'sedrin, Kal'enedral, wojownik Klanu Jastrzębi Shin'a'in, przynagliła nieco swego wysokiego, siwego, bojowego rumaka na szlaku wiodącym do Wieży Kethry. Klacz zaprotestowała parsknięciem, przechodząc z kłusa do szybkiego stępa. Przemierzanie tej drogi w nocy wcale jej się nie podobało, nie mówiąc już o poganianiu prawie u celu podróży. - To, co nas czeka, jeszcze mniej ci się spodoba, staruszko - powiedziała Tarma do klaczy, klepiąc ją po szorstkiej sierści na szyi. - Łudzisz się, że odpoczniesz w ciepłej stajni. Obawiam się, że wyruszymy z powrotem, gdy tylko dowiem się, co planuje moja partnerka. - A więc zamierzasz ruszyć tropem dziewczyny? - Na dnie mózgu rozległ się gruby, znajomy głos, w którym pobrzmiewała nuta aprobaty. - Doskonale. Lubię ją. Ruszyłbym za nią sam, nawet gdybyś odmówiła. Nie brak jej odwagi. - Och, tak, bez wątpienia. Mnóstwo zuchwałości i niewiele rozsądku, ale tak się rzeczy mają, kiedy jest się młodym - odparła Tarma, zwracając się do kudłatej bestii wielkości cielęcia, biegnącej truchtem z głową obok jej strzemienia. Kyree podniósł do góry swój wilczy łeb, tak że jego duże, lśniące oczy spotkały się z jej wzrokiem i zamrugał powiekami. - No właśnie. To mi bardzo przypomina pewnego barbarzyńcę z plemienia Shin'a'in, którego poznałem wiele lat temu. - Barbarzyńcę?! - wykrzyknęła Tarma, aż zdziwiona klacz zastrzygła uszami. - Kto tu kogo wyzywa od barbarzyńców? To ty jesz mięso na surowo. I ryby - miłościwa Bogini, cóż to za nikczemny pomysł! - Gotowanie rujnuje smak - Warrl odrzekł wyniośle. - Niektóre z najbardziej cywilizowanych istot na ziemi jedzą surowe ryby. - Najdroższa Bogini, nic dziwnego, że umierają młodo. Tak, ruszam jej śladem. Chcę się tylko dowiedzieć, jakież plany ma Kero odnośnie nas obu. - Tarma przypomniała swej klaczy dotknięciem obcasów, że powinna poruszać się truchtem. Klacz parsknęła i ociągając się przyspieszyła kroku. - Czy tam, w zamku, zwietrzyłeś coś w magicznych wnykach Kethry? - Nie - Warrl, stworzenie z pełnych magii Wzgórz Pelagiru, sam posiadał pewne zdolności magiczne. Nigdy nie wyjawił tego, co potrafił, ani Tarmie, ani jej przyjaciółce. W przeszłości umiał rzucać magiczne zaklęcia mogące zabić człowieka. Pewnego razu zdołał udać martwego, wydobyć Tarmę z transu zesłanego przez demona i wyczuć energię magiczną. Potrafił też porozumiewać się, przesyłając myśli wprost do mózgu Tarmy, co oznaczało, że mógł to uczynić z każdym, kogo by wybrał. Tarma zawsze bardzo sobie ceniła jego umiejętności, ale nigdy bardziej niż tej nocy. Byli już w odległości kilku mil od Wieży, wracając ze swych dorocznych odwiedzin w Klanie Tale'sedrin, kiedy Warrl wyczuł, że alarm, umieszczony przez Kethry w zamku, daje znać o niebezpieczeństwie. Przyspieszyli, wiedząc, że Kethry będzie ich potrzebować, gdy Warrl zwietrzył dziewczynę, jadącą na złamanie karku prosto w kierunku Wieży. Poznał ją oczywiście; znał wszystkie dzieci i wnuczki Kethry, choć one mogły nie wiedzieć, kim on jest. Dostatecznie często grał rolę szpiega Kethry; Rathgar nie zdawał sobie sprawy z istnienia kyree, a tego, o czym nie wiedział, nie mógł zabronić. I często jedynie dzięki wycieczkom Warrla do zamku Kethry ustrzegła się przed złamaniem danego
Rathgarowi słowa. Bez trudu zatrzymali Kerowyn; nawet konie wyhodowane przez Shin'a'in niełatwo przechodzą obok czegoś tak wielkiego i mięsożernego jak kyree. Tarma odegrała wtedy małe przedstawienie, poddając Kero próbie, podczas gdy wraz z Warrlem wydobywała informacje ze słów i myśli dziewczyny. Tarma wyczuła desperację w jej głosie, strach pod przykrywką brawury. "Biedne dziecko" - myślała Shin'a'in, żałując, że nie strzeże tyłów "dziecka", żałując, że nie może okazać współczucia. "Nie była na to przygotowana". - Cieszę się, że ją przechwyciłaś - powiedział kyree, wyraźnie nadążając za tokiem jej rozumowania. - Mimo wszystko mogłaby czegoś takiego spróbować, jeśli byłaby tak lekkomyślna i nakarmiona bajkami, jak ją o to oskarżyłaś. Jeśli byłaby podobna do swojej matki... - Nie jest, Gwiaździstookiej niech będą dzięki. Tarma nie darzyła Lenory szacunkiem zarówno za życia, jak i po śmierci. Antypatia była obopólna, lekceważenie ze strony Tarmy, strach zmieszany z pogardą ze strony Lenory. Nazywając swą towarzyszkę barbarzyńcą, Warrl po prostu się z nią droczył. Lenora uważała tak naprawdę. - Lenora nie zdobyłaby się na nic innego jak tylko omdlenie i histerię. Dziewczynie wyjdzie na dobre pozbycie się takiego ojca, chociaż można sobie co nieco obiecywać po chłopcu. Tym razem pomożemy jej, a potem dopilnujemy, aby dowiedziała się o swoich krewnych i Klanie - wtedy będzie mogła podjąć decyzję, co ma zamiar zrobić ze swoim życiem. - Przede wszystkim trzeba jej pomóc - wpadł jej w słowo kyree. - Jest odważna, inteligentna, ale... - Ale? A niech mnie! Dokonałam więcej, mając mniej w jej wieku. - Tarma powiedziała to z większym przekonaniem niż czuła. "Ile ona ma lat - szesnaście, siedemnaście?" - pomyślała. "Nie wyszkolona we władaniu bronią? Miłościwi bogowie, ćwiczyłam przez całe życie, a potem jeszcze raz przez to przeszłam u leshya'e Kal'enedral..." Nieprzyjemne myśli. Najlepiej od razu ułożyć wszystkie plany, a potem zobaczymy, czy dziewczyna przetrwa próbę. Od tego miejsca klacz znała każdy kamień na drodze i Tarma nie miała ochoty tracić ani chwili na szukanie śladów Kerowyn. Warrl raz zaszczekał i - do czego byli zdolni tacy jak on - zerwał się do dzikiego, szaleńczego biegu w kierunku mrocznego, urwistego klifu, na którym wznosiła się Wieża. Kiedy Tarma doprowadziła klacz do zbocza, Warrla nigdzie nie było widać, tak wysforował się do przodu. - Lady zakłada siodło - nadbiegły jego myśli, osłabione przez skały i odległość. - Jesteśmy w stajni. Światło księżyca w pełni oświetlało miejsce, gdzie ścieżka wyginała się na zboczu czegoś, co wyglądało jak powierzchnia litej skały, biegnącej w kierunku schodów, prowadzących do Wieży. Tutaj szorstki granit pozwalał zaczepić się jedynie karłowatym drzewom, zaroślom i mchom. Nie było natomiast żadnych śladów stajni. Oczywiście tego właśnie życzyła sobie Kethry. Klacz podrzuciła łbem, kiedy Tarma zsunęła się z siodła, sztywno, z obolałym po długiej jeździe prawym biodrem. "Lepiej by było, gdyby ten cały rozgardiasz przypadł na przyszły tydzień" - zadumała się, próbując rozruszać nogi. "Miałabym okazję zanurzyć się w ciepłej kąpieli... przespać kilka nocy we własnym łóżku... Ech, mięknę na stare lata"! Tak jak za każdym razem, gdy robiła tę sztuczkę, tak i teraz klacz znarowiła się, kiedy przyszło jej forsować ukryte wejście! Tarma ściągnęła szal, którym przewiązywała włosy, i zasłoniła nim oczy klaczy. Weszła prosto w zbocze klifu, wiodąc za sobą potulnego konia. Ta sztuczka oczywiście nie udawała się byle komu, a jedynie tym, którym Kethry zdradziła zaklęcie. Dla każdej innej osoby granitowa powierzchnia ściany nie była iluzją, lecz prawdziwą, masywną skałą, po której można by się wspinać. Tarma wciąż nie mogła się zdecydować, co o tym myśleć i, tak jak jej klaczy, nie bardzo jej się podobało przenikanie przez skały. Nieustannie przychodziło jej na myśl, że pewnego dnia coś się nie powiedzie i utknie w połowie drogi. Przebywszy trzy stopnie w absolutnej ciemności, wyłoniły się wraz z klaczą w tunelu wiodącym
do stajni należących do Wieży. Tunel, stajnie i "odrzwia" były jedyną magiczną ekstrawagancją, na jaką pozwoliła sobie Kethry. Tunel oraz stajnie wydrążono w litej skale przy pomocy magii i rozjaśniono wiecznymi, czarodziejskimi świetlikami. Skalne ściany wygładzono i wypolerowano tak, że granit lśnił jak marmur. Czarodziejskie świetliki rozbłyskały tuż przed Tarma i gasły, kiedy obok nich przechodziła. "Skromne to, lecz atrakcyjne", tak to skwitował Warrl. Tarmę przyprawiało to o klaustrofobię. Odgłosy jej kroków i kopyt klaczy odbijały się wzdłuż korytarza echem, obwieszczając ich przybycie. Dziwne, lecz Wieża - o której wszyscy myśleli, że to Keth wzniosła ją w tym miejscu potęgą swej magii - stała już tutaj, kiedy po raz pierwszy otworzyły podwoje szkoły tam, gdzie teraz był zamek. Oprócz znanego wejścia prowadziła stąd droga ucieczki przez piwnice. To właśnie ją Keth powiększyła o stajnię i tunel, by na koniec rzucić maskujące zaklęcie. Na końcu tunelu było dużo jaśniej. Tarma zmrużyła nieco oczy, kiedy wprowadziła klacz do właściwej stajni. Tak jak o tym doniósł już Warrl, krzątała się tam Kethry. Osiodłała wierzchowca, ładując na niego przybory medyczne. Kethry nie była głupia; przebrała się w jeden ze swoich starych kostiumów podróżnych: w sięgającą kolan szatę z kapturem i spodnie z miękkiej, lecz wytrzymałej, beżowej wełny. Teraz czarodziejka zmusiła swoją siwą, bojową klacz do uklęknięcia, tak aby mogła wygodnie usadowić się w siodle. Podczas gdy Tarma wciąż była w stanie wsiąść na konia bez pomocy, Keth już tego uczynić nie potrafiła i w żaden sposób nie próbowała ukryć tego faktu. "Biedna Keth. Porusza się z taką gracją, że nikt by nie przypuszczał, jak bardzo bolą ją kości". - Nie jesteśmy tymi, kim byliśmy, towarzyszko-w-myśli - Ponuro dorzucił Warrl. Rozłożył swoje cielsko obok chłodnej, kamiennej ściany i leżał, ciężko dysząc po biegu. Teraz, w świetle, był jeszcze bardziej imponujący. Żaden wilkopies, żaden kot polny z Równin Dhorisha nie przerastał go rozmiarami. Był zdolny kłapnięciem swoich straszliwych szczęk rozpołowić ludzkie udo. - Nie mogłabyś przybyć bardziej w porę, she'enedra - odezwała się czarodziejka, kiedy jej klacz dźwignęła się na nogi. - Rano zobaczyłam, że jesteś już niemal w domu. Kiedy poczułam, że w dolinie dzieje się coś złego, sprawdziłam, gdzie jesteś i stałam się świadkiem waszej małej wymiany zdań z Kerowyn. - Mówiąc to, sprawdzała wszystkie rzemienie na tobołkach, upewniając się, że nic się nie rozluźni. - Wybieram się do zamku, by zobaczyć, co mogę zrobić... - Nie martw się, przyjechałam tutaj tylko po to, aby powiedzieć ci, że będę stróżką dziewczyny przerwała jej Tarma. - Nie musisz mnie prosić. - Nie jest tak bezbronna, jak myślisz - odrzekła Kethry, zawiązując swe długie, srebrne włosy z tyłu głowy, przypinając je na miejsce szpilkami. Spojrzała swoimi szmaragdowymi oczami na partnerkę. Tym razem Tarma nic z nich nie zdołała wyczytać. - Tak? - Uniosła do góry brew. - Ja... Potrzeba obudził się dla niej. Cisza. "Cztery córki, cała rzesza wnuczek i wychowanków - o uczniach już nie mówiąc - i nikogo, kto wykrzesałby choć iskrę z tego kawałka cyny. Najdrożsi i najmiłościwsi bogowie. Raz przynajmniej ta przeklęta rzecz wybrała właściwy moment, aby wtrącić swoje trzy grosze! O ile miecze stać na to". Tarma wzięła głęboki wdech, wiedząc dobrze, że jej siostra-w-przysiędze oczekuje od niej jakiejś reakcji. - Nie jest ani wojownikiem, ani magiem. A więc co on jest w stanie dla niej uczynić? Kethry zawróciła swoją klacz łbem w kierunku tunelu. - Coś musi. Ochraniać przed magią, zrobić z niej prawdziwą waleczną wiedźmę. Coś, o czym nie wiem. Z całą pewnością wiem tylko to, że życie nie jednej, lecz dwóch młodych kobiet zależy od tego. Potrzeba wytęży wszystkie swe siły. Tarma rozważała to przez chwilę. - W takim razie lepiej natychmiast wyruszę w drogę. A i młodemu Lordanowi się nie polepszy, jeśli i ty nie ruszysz się z miejsca.
Kiedy Kethry nie drgnęła, Tarma zmarszczyła brwi. - Jest coś, o czym mi nie powiedziałaś. Czarodziejka wykrzywiła twarz w grymasie. - Myślę, że Rathgar został zdradzony. Powiedziałam Kero, że ten, kto opłacił maga i bandytów, był prawdopodobnie jednym z wrogów Rathgara, ale to było kłamstwo. Myślę, że to był wuj Dierny. Ten bękart Reichert. Tarma zamrugała oczami i zaklęła tak szpetnie, że na moment nawet czarodziejskie świetliki przygasły. - To wszystko ma sens, prawda? Fakt, że najeźdźcy wiedzieli o uczcie tej nocy, to, że niemal wszyscy będą nieuzbrojeni oraz, że wiedzieli, gdzie wszystko się znajduje. Ten bękart miał chrapkę na zamek od niepamiętnych czasów. Nie darzyłam Rathgara sympatią, ale zasłużył sobie na lepszy los. - "Ten bękart" prawdopodobnie nie zmartwiłby się zbytnio, gdyby i ojciec Dierny zginął przez przypadek, a ziemie oddane w zastaw przypadły mu w udziale - zauważyła ponuro Kethry. - Krótko mówiąc, miej się na baczności przed kolejnymi niespodziankami i jeśli uda ci się znaleźć coś, co wiązałoby jego z tą masakrą, przynieś to tutaj. Tarma kiwnęła głową. - Będę węszyć. Zatroskany wzrok Kethry rozjaśnił się. Skierowała konia do tunelu. - To mi oszczędzi mnóstwa trosk. Jadę zrobić dla Lordana, co w mojej mocy. - A ja przypilnuję, aby twój młody miecznik ostał się w jednym kawałku. - Tarma wskoczyła na siodło ku wielkiemu niezadowoleniu wierzchowca i ruszyła tunelem w ślad za Kethry. - I niech bogowie mają nas w swej pieczy! Czwarty Księżyc zaszedł, lecz Tarma z łatwością podążała za Warrlem. Za każdym razem, gdy znikał jej z oczu, mogła być pewna, że naprowadzi ją ponownie na swój trop, pozwalając sobie przy tym na cierpkie uwagi. Bardziej była zaniepokojona podłożem, po którym stąpała jej klacz w tym niewyraźnym oświetleniu. Jeden fałszywy krok i odsiecz mogłaby zakończyć się złamaniem przedniej nogi. Konie z hodowli Shin'a'in były nielicho sprytne, ale wypadek może przytrafić się każdemu. Była zadowolona, że zostawiła swoją starą klacz podczas odwiedzin Klanu dwa lata temu i wzięła sobie młodsze zwierzę. To była czwarta z kolei bojowa klacz o imieniu Hellsbane, lecz jak dotąd najlepsza. Chociaż z natury bardziej leniwa od pozostałych trzech, odznaczała się bystrzejszymi zmysłami, wyższym poziomem zdrowego rozsądku oraz niesamowitą zdolnością odnajdywania ścieżek. Warrl jak zwykle był niezrównany; mimo poplątanych śladów odnajdywał trop Kero bez wielkich trudności. Może i był tak stary jak Tarma, ale jego nos był w jak najlepszym porządku. - Jest dla mnie zagadką, jak ta dziewczyna odnajduje ślad bandytów. Zręczny z niej myśliwy, ale nie aż tak zręczny i nie w nocy... - Miecz? - zasugerował z roztargnieniem Warrl. - Kethry wspominała, te nie wiemy wszystkiego o tym, co potrafi. Nigdy nie widzieliśmy go w rękach kogoś zupełnie nie wyszkolonego. Tarma obruszyła się odrobinę na myśl o ostrzu, przez które ona i jej she'enedra miały tyle kłopotów i przyznała rację. - Powiem ci, Kudłata Mordo, nigdy nie byłam zupełnie szczęśliwa, jeśli chodzi o to ostrze. Za dużo w nim własnego rozsądku. Przez ten przeklęty przedmiot Keth znalazła się raz, czy dwa razy o włos od śmierci. - Bracia Jastrzębie nazywają go "miecz-duch" - przypomniał jej Warrl, zatrzymując się na rozdrożu, aby zwietrzyć zapach. - Wasza Gwiaździstooka złączyła was węzłem, pomimo jego wcześniejszych związków z Kethry, tak więc przypuszczam, że nie jest on nieprzyjazny, jedynie...
hmm... uparty? Tarma skrzywiła się na dobór słów kyree. - Może. A niech to, teraz cieszę się, że to licho ma swój własny rozum. Jedynymi kobietami, którym w promieniu wielu mil grozi niebezpieczeństwo, są Kero i narzeczona jej brata. W grupie tych bandytów nie ma kobiet, prawda? - Żadnej nie zwietrzyłem - potwierdził kyree, skręcając na rozwidleniu dróg na zachód. Tarma popędziła konia jego śladem. "W takim razie obiekt i cel są jasne. Nic nie pomiesza nam szyków. Kero będzie potrzebować wszelkiej pomocy." - Mówiąc precyzyjnie, my dwoje nie jesteśmy zupełnie bezużyteczni. Trop prowadził w stronę wzgórz. Pozornie wydawało się, że zniknął. Warrl biegł z nosem przy gołej ziemi, szybko i bez szmeru. Bez księżyca było ciemno jak w worku. Tarma rozluźniła się. Odpoczywała, ufając zmysłom swojego wierzchowca i Warrla. - Stój! Tarma zareagowała natychmiast, tak samo jak i jej klacz. Wytrzeszczyła oczy w ciemności, z ledwością mogąc odróżnić ruchomą plamę na tle jaśniejszej połaci trawy i gleby. "Co jest?" Myśl ta była przeznaczona dla niego. Tarma nie umiała bezpośrednio przesyłać myśli, lecz on mógł je odczytywać i robił to. Wykorzystali ten jego talent podczas niejednej zwiadowczej eskapady. - Interesujące. Zsiadła tutaj z konia. Tarma zsunęła się z siodła, krzywiąc się nieco, gdy obciążyła swoją chorą nogę. Poprowadziła klacz do Warrla tak cicho, jak tylko mogła, aby go nie rozpraszać. Podniósł łeb i złapał zapach bryzy w chwili, gdy Tarma stanęła obok niego. - Fascynujące. Obozowisko bandytów jest gdzieś tu, w pobliżu. Wietrzę zapach dymu, gromady ludzi oraz znużonych koni, zaschniętej krwi i, jak myślę, Dierny. Co oznacza, że Kerowyn jakoś się domyśliła, że oni są blisko... Ponownie przyłożył nos do ziemi. - To miecz, jak przypuszczam, ją ostrzegł. Lub też ją prowadzi. "Albo nią dyryguje" pomyślała Tarma z przekąsem, wspominając dawne czasy. - Może. Myślę, że odprowadziła konia... tam... Tarma puściła z rąk lejce Hellsbane, spętała ją przy ziemi i ostrożnie skierowała się w stronę, którą wskazywał nos Warrla. W odległości kilku stóp od ścieżki, za niskim wzniesieniem, napotkała łożysko potoku z płynącym na dnie strumyczkiem, o brzegach porośniętych drzewami. Tam, gdzie drzewa rosły najgęściej, odnalazła klacz Kero, spętaną na dostatecznie długim postronku, aby mogła się napaść i napić do syta. Zadowolona, że dziewczyna należycie zadbała o swojego wierzchowca, przywiązała Hellsbane obok klaczy dziewczyny i wróciła do Warrla. - Jeśli on sprawuje nad nią kontrolę, to przynajmniej nie poddaje się temu biernie. I co teraz? zapytała. Przesuwał się do przodu o kilka stóp naraz. - Aha. Tutaj opadła na kolana. Zwiad na czworakach. - Podniósł łeb, aby popatrzeć na nią. Doradzałbym to samo, sądząc z mocy zapachów. Tarma pokiwała głową z podziwem. "Najjaśniejsza Bogini. Ten przeklęty miecz w końcu robi coś, jak należy. W porządku, Kudłata Mordo, zobaczmy, co ty i ja możemy uczynić, by obejść obóz dookoła i dostać się na drugą stronę". Kerowyn wstrzymała konia. Ledwie mogła rozpoznać przed sobą ubity trakt i rozstaje, na których się znalazła. Patrzyła na trop, próbując przypomnieć sobie zasłyszane opowieści o ostrzu babki. Mówiły one coś o Kethry, posługującej się mieczem jak mistrz szermierki, chociaż nigdy się tego nie uczyła. Mogłoby to znaczyć, że to tej rzeczy zawdzięczała swe umiejętności. Czy mógł on zmienić kogoś w doskonałego tropiciela? Być może. Położyła dłoń na rękojeści i poczuła coś w rodzaju mrowienia, jakby jej dłoń delikatnie kłuto
szpileczkami. Coś w tym jest, z całą pewnością, nawet jeśli ona nie wie co. Z drugiej strony, nie była zbyt pewna, czy chce się tego dowiedzieć, mając jeszcze inne możliwości wyboru. Usadowiła się ostrożnie w siodle i opuściła ochronną zasłonę, otaczającą jej myśli. Tym razem bardzo powoli. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyła, było, aby ta obślizgła rzecz dowiedziała się, że ona jest blisko. Złowiła mnóstwo bezładnych myśli, pełnych przemocy, niezbyt jasnych i logicznie nie powiązanych, a kiedy otworzyła oczy, stwierdziła, że stoi zwrócona twarzą na zachód. Doskonale, zatem na zachód. Za każdym razem, gdy gubiła trop, odnajdywała go, ostrożnie opuszczając zasłonę myśli, "nasłuchując". Lecz potem droga zamieniła się w ścieżkę, a ścieżka, zwężając się, zanikła zupełnie. Panowały zbyt głębokie ciemności, aby podejmować próbę wytropienia bandytów tradycyjnym sposobem. Nie miała wyboru. Niechętnie wysunęła ostrze do połowy z pochwy i odprężyła się. Otaczające ją ciemności zaczęły się rozjaśniać, wkrótce była w stanie widzieć tak, jakby zbliżał się niedaleki świt. Przez chwilę, gdy w zdumieniu rozglądała się dookoła, pomyślała, że uległa jakiemuś złudzeniu: poprzez wzgórza wiódł rząd iskierek posępnego światła. Wtedy zdjęła dłoń z rękojeści i stwierdziła, że z chwilą, gdy wypuściła miecz z ręki, drobniutkie iskry zniknęły wraz ze zdolnością wyraźnego widzenia. "A więc, co to oznacza?" Zsiadła z konia i znów położyła dłoń na mieczu. Ponure światło zabłysło ponownie. Badając twardy grunt, dostrzegła niewyraźne odciski kopyt. To był właśnie kierunek obrany przez bandytów. W chwili, kiedy odnalazła ich trop, światło zgasło, orla jednak wciąż widziała tak dobrze jak do tej pory. "Pozwala mi robić to, co jestem w stanie sama zrobić. Spełnia rolę instruktora, jak sądzę. W sytuacji, w której wystarczają moje własne zdolności, usuwa się na bok, pozwalając mi działać samodzielnie". Ujęła miecz w prawą rękę, lejce klaczy w lewą i podążała tropem, dopóki coś nie podszepnęło jej, aby przystanąć. Dalsza jazda wydawała się niewłaściwym rozwiązaniem. "Może nadszedł czas, aby się przekonać, jakie są ich zamiary". Pozwoliła, by jej umysł otworzył się. Przytulona do ciepłej, wilgotnej od potu szyi Verenny i przymknąwszy oczy udała się na "poszukiwanie" bandytów. Odnalazła ich z łatwością, cały ich obóz, ze strażnikami rozstawionymi dookoła małej dolinki, którą zajęli dla siebie. Większość z nich była pijana, rozsiewając dzikie, pogmatwane myśli. Dierna była z nimi, jeszcze żywa, z niewielkim stosunkowo uszczerbkiem na zdrowiu. Lecz wraz z nią był... Kero szczelnie zatrzasnęła osłonę. On był tam razem z nią - to zimne, obślizgłe zło, którego obecność wyczuła uprzednio. Tym razem jego zmysły nie ostrzegły go o jej obecności, lecz tylko dlatego, że był czymś zajęty. Nieopatrznie znalazła się jednak bliżej wykrycia, niżby sobie tego życzyła. Rozejrzała się, oceniając swe szansę. Niedaleko miejsca, gdzie stała, płynął mały strumyk z rosnącymi po obu stronach drzewami. Nie dawało to wiele osłony, ale dla wszystkich poza nią noc była tak głęboka i ciemna, że mogła ukryć wszystko. Pod osłoną krzewów Verenna będzie zupełnie niewidoczna. Trzeba było jedynie zmusić ją do zachowania ciszy... Prawdopodobnie klacz nie napasła się dostatecznie. Najpierw było zamieszanie związane z ucztą, a potem męcząca, nocna jazda. Jeśli pozostawi Verennę luźno spętaną tak, aby mogła skubać trawę i pić, to może zajmie się tym i nie będzie hałasować. Wprowadziła klacz do zagajnika, prosto nad wodę, i spętała ją na małej polance tuż obok strumyka. Polankę otaczały krzewy i drzewa; kiedyś i ona mogła być częścią łożyska, dopóki coś nie zmieniło biegu strumienia. "Verenna powinna być tutaj bezpieczna, a jeśli nie wrócę, będzie prawdopodobnie w stanie się uwolnić" - pomyślała. Zostawiła małą klacz skubiącą łapczywie trawę. Ostrożnie ruszyła przed siebie, z początku na nogach, a później na czworakach, przelotnie odsłaniając myśli w poszukiwaniu swoich wrogów,
dopóki nie przekonała się, że najdalej wysunięci strażnicy stoją za następnym pagórkiem. Ukryła się pod krzewami i pod tą osłoną zaczęła się czołgać. Przez cały ten czas ciemniało jej przed oczami. Czy to miecz pozbawiał ją przewagi, czy może tracił swą moc? Czy użycie magii mogło w jakiś sposób zdradzić ją przed nieznanym magiem? Teraz widziała jakby przy pełni księżyca. "Doskonale, to wystarczy" - pomyślała dokładnie w chwili, kiedy usłyszała nieostrożne kroki jednego ze strażników i szelest krzewów, gdy się przez nie przedzierał. Rozpłaszczyła się pod osłoną zarośli, wciąż trzymając miecz w ręce, z twarzą przyciśniętą do piaszczystego gruntu, z bijącym ze strachu sercem, czekając, aż on przejdzie obok niej. Minął ją, nie starając się nawet zachować ciszy. Przeszedł sztywno, poskrzypując i brzęcząc zbroją, nie zdając sobie absolutnie sprawy z jej bliskości. Nie zaczęła swobodniej oddychać, dopóki nie znalazł się daleko poza zasięgiem głosu, nie podniosła nosa z piasku i nie wytarła go o grzbiet dłoni, dopóki nie zaszedł jeszcze dalej. "W porządku, wiem, gdzie są strażnicy" - pomyślała. Bawiła się nerwowo rękojeścią miecza, gdy wyślizgnęła się spod osłony gałęzi. "A więc w jaki sposób ich ominę? Wygląda na to, że są rozstawieni całkiem niedaleko od siebie. Może nie powinnam ich unikać?" Niełatwo przychodziło jej przypomnieć sobie opowieści, snute przez starych najemników: bitewne wspominki, opowieści o zasadzkach - coś, co byłoby teraz dla niej przydatne, a nie kłamstwa wyśpiewywane przez bardów. "Dent opowiedział Lordanowi, jak to razu pewnego musiał wedrzeć się do nieprzyjacielskiego obozu. Powiedział, że strażników rozstawiono dookoła, lecz że nie przywykli oni do wspólnej pracy i nie obwoływali się wzajemnie, a więc nie wiedzieli, czy któryś z nich nie został usunięty, dopóki nie zaczął go szukać jego zmiennik. A więc on sprzątnął jednego i wprowadził całą kompanię przez utworzony w ten sposób wyłom w linii..." Udało jej się jakoś zostawić za plecami cały strach i żal. Teraz, kiedy czekały ją zmagania na śmierć i życie, łatwiej było jej myśleć. Ból został daleko, nie liczyło się nic, poza nadchodząca chwilą i dziwnym podnieceniem, które wyostrzyło jej zmysły. "Jeśli prześlizgnę się między nimi, wciąż będą stanowić zagrożenie za moimi plecami. Mogę zapomnieć, że tam są i któryś z nich może uderzyć na mnie od tyłu. Muszę się jednego pozbyć. Ledwo podjęła decyzję, już skradała się za strażnikiem, który właśnie przeszedł obok niej. Nie działała według jakiegoś ułożonego planu, wydawało jej się jedynie, że ten człowiek jest najbardziej nieostrożny. Przemykała za nim, trzymając miecz w prawej dłoni oraz przedzierając się stosunkowo cicho przez gąszcz, który ona widziała, a on nie. "Jeśli uda mi się skoczyć na niego od tyłu, uderzę go w tył głowy rękojeścią miecza, tak jak pokazywał to Dent..." Była od niego na wyciągnięcie miecza. Na pół wyciągnięcia. Zaczął się odwracać... Nagle przestała panować nad własnym ciałem. Jakby stała się kukiełką we władaniu jakiejś niewidzialnej siły; poczuła, że jej mięśnie napinają się, kiedy strażnik zaczął wpatrywać się w ciemność obok niej. Stwierdziła, że wykonuje raptowny unik i kuca pod krzewami, o których istnieniu przed chwilą w ogóle nie wiedziała. Ostrożnie zrobił kilka kroków w jej kierunku, lecz niczego nie był w stanie dostrzec, a ona trwała w takim bezruchu, w jakim mogła ją utrzymać tylko rządząca nią tajemnicza moc. Nagle, kiedy strażnik odwrócił się do niej plecami, poderwała się ująwszy oburącz rękojeść miecza i, przepełniona dzikim podnieceniem, wbiła ostrze w ciało wroga, pomiędzy żebra, wykorzystując cały impet skoku. Żelazo zazgrzytało o kości. Rozbójnik wygiął się w tył, wydając z siebie zduszone westchnienie i upuszczając własny miecz. Wolną ręką złapała go za szyję, przebijając go na wylot, aż po jelec. Na chwilę oboje zamarli, a potem strażnik upadł. W tym samym momencie zebrała siły i szarpnęła mocno, uwalniając ostrze z martwego już ciała. Następnie odzyskała kontrolę nad sobą tak samo nagle, jak ją utraciła. Ona była tą osobą, która, z otwartymi od szoku ustami, z sercem łomoczącym o żebra zataczając się, odeszła dwa kroki od trupa. To ona niemal odwróciła się i uciekła biegiem do zagajnika, gdzie zostawiła Verennę, aby zabrać ją i wrócić do domu galopem... Jedynie świadomość, że bandyci ją usłyszą i zabiją,
powstrzymała ją przed postąpieniem w ten sposób. "Zabiłam człowieka" - pomyślała! Trzęsły jej się nogi. Poczuła w ustach kwaśny smak żółci i ogarnęły ją mdłości. "Zabiłam człowieka. Własnoręcznie..." Nie znała właściwie ciosu, który go uśmiercił. Czegoś takiego Dent jej nigdy nie uczył. To miecz zmusił ją do tego, ona uderzyłaby gałką od tyłu. To była sprawka miecza. Bez wątpienia. Tylko magiczny miecz mógł nią pokierować jak marionetką. Potrzeba był magicznym mieczem, o którym powiadano, że dawał Kethry tę moc, jaką najwyraźniej obdarzył teraz Kero. "Nigdy nie sądziłam, że to się stanie, że on tak zapanuje nade mną. Myślałam... myślałam, że on pokaże mi tylko, jak się robi pewne rzeczy". Nie tak to sobie zaplanowała. Z obrzydzeniem spojrzała na trzymane w ręku ostrze, na plamiącą je krew. Miała ochotę porzucić je natychmiast... Lecz wtedy przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl. "Udałam się do babki, szukając broni albo demona. Czy ten bandyta byłby mniej martwy, gdybym uderzyła w niego błyskawicą albo rzuciła go demonom na pożarcie? Lepiej jest zabić własnoręcznie, czy zrobić to na odległość?" Oczywiście, ani tak, ani tak nie było dobrze... "On ranił i zabijał moich ludzi. Może nawet kogoś, kogo znam". Zdobyła się na odwagę, uspokoiła dłonie i zmusiła się do wytarcia ostrza w tunikę zabitego. "Mógł wybrać uczciwe życie. Pomaga trzymać Diernę w niewoli. Mógł dokonać wyboru i dokonał go. A więc i ja dokonuję mojego." Zaczęła się ponownie przeciskać na czworakach przez zarośla w stronę obozu, tak cicho, jak to tylko było możliwe. Jej ręce pełne były drzazg, posiniaczyła sobie kolana o skały, ale nie było to gorsze niż niektóre z obrażeń doznanych podczas zbierania jagód czy też szkolenia Verenny. Jak do tej pory. Jak do tej pory dopisywało jej szczęście. Dzięki mieczowi. Wciąż jeszcze dostawała gęsiej skórki na myśl, że prawdopodobnie kiedyś znów przejmie nad nią kontrolę. Nie miała wyboru, jeśli zamierzała uratować Diernę, ale wcale jej się to nie podobało. "Przejmuje kontrolę, ot, tak sobie, bez ostrzeżenia. Do czego jest jeszcze zdolna ta rzecz? O czym nie wiem? Co będzie, jeśli zamieni mnie w jakiegoś potwora?" Lecz jej babka mu ufała. "Przypuszczam, że nie ma powodu, abym mu nie ufała" pomyślała. Złapał ją kurcz. Zatrzymała się i wyprostowała nogę, czekając przez chwilę, by mięśnie się rozluźniły. "Jednak nie mogę nie myśleć o tym, ile naprawdę wiedziała o nim babka. Może i przed nią coś ukrywał". Ta myśl dodawała otuchy. Dokładnie w tym momencie dobrnęła na gęsto zarośnięty skraj zapadliska. Jaskrawożółty płomień ogniska, oświetlając krzewy, ostrzegł ją, że tuż za nimi usytuowany jest obóz. Wśliznęła się pod osłonę jednego z największych i najbardziej kolczastych krzaków. A sprawa nie była taka prosta. Cienkie witki czepiały się jej włosów i drapały ją po twarzy. Sterczące korzenie, zahaczając o pas i tasiemki tuniki, przeszkadzały w posuwaniu się do przodu. W końcu dotarła do brzegu. Gałęzie zwisały tutaj ponad zapadliskiem, tworząc pomiędzy nią i płonącym ogniem rodzaj zasłony. Usuwając sprzed oczu jedną z gałązek, ostrożnie wyjrzała na rozłożone w dole obozowisko. Od bijącego światła zmrużyła oczy. Nieco poniżej, całkiem blisko, z pół tuzina mężczyzn, zupełnie pijanych, rzucało dla zabawy kośćmi do gry czy też ludzkimi knykciami. Dwaj stali, a pozostali siedzieli w nierównym kręgu, przyglądając się temu, który właśnie rzucał raz za razem. Uzbrojenie złożyli na stosie dokładnie u stóp urwiska, na którym znalazła kryjówkę. Byli brudni, nie ogoleni, odziani w przedziwne ubiory, niektóre z nich musiały niegdyś być przedniej jakości, lecz teraz wszystkie były splamione, obrócone w łachmany i tak brudne, że nie użyłaby ich nawet do zmywania podłogi w stajni. Nieco w tyle znajdowała się druga grupa podobnych obwiesi, rozłożonych dookoła ogniska, raczących się winem z jednego skórzanego wora oraz przycupniętych przed stosem łupów zagrabionych z zamku. Dalej płonęło źle ułożone ognisko, z jednej strony dymiące, z drugiej
buchające płomieniem, a za ogniskiem... Dierna. Jej jasnopurpurowa suknia tworzyła jaskrawą plamę koloru, która natychmiast przyciągnęła wzrok Kero. Leżała z twarzą zastygłą z przerażenia, częściowo przekręcona na bok, rzucona do stóp wysokiego, chudego człowieka, ubranego w długi, czerwony płaszcz do końskiej jazdy rozcięty z przodu i z tyłu. Człowiek ten usiadł na głazie, ostrząc nóż i nie zwracając najmniejszej uwagi na swawole swoich ludzi. Ani, co dziwne, na Diernę, chociaż rozdarta suknia odsłaniała jej nogi aż po uda. Kero, zaciskając zęby, patrzyła gniewnie, jak nieznajomy wyciągnął rękę w stronę kulącej się Dierny i złapał ją za długie, niczym nie związane, ciemne włosy. Wplótłszy w nie swoje palce, szarpnął okrutnie, przyciągnął dziewczynę do siebie i jednym cięciem noża odciął jej pukiel włosów. Kero zagryzła wargę, poruszona nagłą myślą. Nie tego się po nim spodziewała. Na jej oczach zerwał się ze swego zaimprowizowanego siedziska, niecierpliwym kopnięciem usuwając Diernę spod nóg, i położył pukiel na płaskiej skale, wewnątrz pierścienia płomieni. "Może któryś z tych drani skoczy na niego od tyłu" - pomyślała z nadzieją. "Obecność dziewczyny w zasięgu ręki musi ich drażnić do szaleństwa. Jeśli jeden z nich podejmie próbę, sięgnie po nią, to na pewno wybuchnie bójka. Albo zareaguje człowiek, w którego władzy się znalazła, albo zrobi to jeden z pozostałych; tak czy siak raz zapoczątkowana bójka musi się rozszerzyć. Jeśli tak się stanie, może zdołam się tam przedrzeć i wydostać ją, dopóki będą się bili". Ale rabusie ignorowali człowieka w płaszczu; ignorowali Diernę, co było jeszcze dziwniejsze. Nawet jeśli ten dziwny mężczyzna... "Mag. To musi być mag". ... nawet jeśli ten dziwny mag wydał rozkaz, aby zostawili Diernę w spokoju, tacy obwiesie nie byliby w stanie nie zwrócić na nią uwagi. Łypaliby na nią z nadzieją, że trafi im się gratka, gdy mag odwróci się do nich plecami. Lecz jej równie dobrze mogłoby tam nie być. Nie ignorowali jej zachowywali się tak, jakby jej w ogóle nie widzieli. Kero ponownie skupiła swoją uwagę na magu, który na płaskiej skale - jakby na ołtarzu położył jakieś parafernalia. Umieścił pukiel włosów na metalowym rusztowaniu stojącym na samym środku skały, podniósł coś, czego Kero nie mogła dostrzec i zaczął tym zataczać kręgi nad płonącymi włosami. "To mi się nie podoba. To mi się wcale nie podoba". W chwilę później włosy zjeżyły jej się na karku, kiedy koliste brzegi skały rozjarzyły się, jakby mag ułożył okrągły stos z ciemnoczerwonych, żarzących się węgli. W kręgu pojawiła się mała luka. Mag odłożył swój instrument i gdy tylko rozjarzone brzegi skały przygasły, przekroczył je. Powrócił do swojego głazu. Jego spieszne kroki zdradzały pewne zniecierpliwienie. Wyciągnął rękę i postawił Diernę na nogi, ciągnąc ją za skrępowane nadgarstki. Jęknęła, dźwięk ten wzniósł się ponad całym hałasem obozu. Żaden z rabusiów nawet nie podniósł oczu. "To mi się jeszcze mniej podoba". Mag wlókł zataczającą się dziewczynę i wepchnął ją przez lukę do ognistego kręgu. Oczyścił powierzchnię skały z wszelkich przeszkód jednym machnięciem wolnej ręki, a potem kopnięciem podciął dziewczynie nogi, powalając ją na ziemię u swych stóp. Ponownie machnął dłonią i luka w ognistym kręgu zamknęła się, gdy płomienie z obu stron wygięły się w łuk i zetknęły w środku. Następnie wyciągnął nóż z kieszeni swojego płaszcza, pochwycił Diernę za włosy i zanim Kero zdążyła nabrać tchu, rozciął swej ofierze policzek od ucha aż po podbródek. Przez jedną chwilę Kero leżała sparaliżowana, zmagając się z mieczem o to, kto zdobędzie kontrolę nad ciałem i ruszy do czynu. I w tym momencie zawahania wkroczył ktoś czy też coś innego. Na zewnątrz pierścienia płomieni zapanował zgiełk. Jedno uderzenie serca później Kero rozpoznała, że jest to odgłos pół tuzina koni rżących ze strachu. Grzmot kopyt był jedynym ostrzeżeniem, jakie dotarło do uszu rabusiów, nim całe stado zwierząt, oślepione paniką, stratowało obozowisko. Płomienie ogniska buchnęły wysoko deszczem kolorowych, kulistych błyskawic,
olbrzymich iskier i eksplozji, gdy konie przebiegały obok, tętniąc kopytami. Ogarnięte jeszcze większą paniką rozpierzchły się na wszystkie strony. I jakby jeszcze nie dość było chaosu, jeden i hulaków z niezrozumiałym okrzykiem bólu upadł w ognisko, trzymając się za gardło. Rabusi ogarnęła taka sama panika, jak ich wierzchowce. "To była strzała!" Kero uzmysłowiła to sobie na mgnienie oka przed tym, nim jej uwagę ponownie przykuła Dierna i mag, który sprawował nad nią władzę. "Tam jest ktoś inny, ktoś noszący w sercu urazę i łuk w ręku". Nie dane jej było dłużej się nad tym zastanawiać, ponieważ mag znowu znalazł się w centrum jej uwagi. Coś - obłok dymu, krwawo zabarwiona mgła - wzbiło się z kamienia, na wysokość jednego i na szerokość dwóch ludzi; od wewnątrz nierówno rozświetlone poświatą, jak chmury w letnią noc migotliwym blaskiem błyskawic. Mag ustąpił do tyłu, wypuszczając z rąk dziewczynę. "To" zebrało się w sobie, zwijając się i cofając, dokładnie tak, jak gotowy do ataku wąż. A potem skoczyło do przodu i przyssało się do ociekającego krwią policzka Dierny. Rozległ się krzyk dziewczyny wysoki, przenikliwy, jak pisk królika przed śmiercią. Kero nie była w stanie się ruszyć; w tej chwili i ją paraliżował taki sam strach jak Diernę. Lecz nie powinna była temu ulegać, gdyż w chwili, gdy zaprzestała oporu, górę wziął miecz - wypędził ją z zarośli, strącił w dół zbocza w kontrolowanym upadku i w jakiś sposób postawił na nogi, gdy tylko znalazła się na samym dole. Płomienie nadal huczały od eksplozji; garść dziko obiegających obozowisko wierzchowców wciąż jeszcze tratowała wszystko, co napotkała na drodze. Panowało takie zamieszanie, że Kero zdołała przebyć połowę obozowiska, zanim ktokolwiek ją dostrzegł. Jednak nawet wtedy rabusie mieli dość własnych zmartwień, ponieważ nieznany sprzymierzeniec w ciemności wypuszczał starannie wycelowaną strzałę za strzałą, trafiając najeźdźców ze zdumiewającą regularnością. Trzech ugodzonych leżało nieruchomo na ziemi, dwóch innych trzymało się za boki, wrzeszcząc głośno. Jeden z bandytów dojrzał Kero i ruszył wprost na nią... Po czym stanął jak wryty, gdy Kero wzniósłszy swój miecz, nie przerwała szalonej szarży. To, co zobaczył, sprawiło, że jego twarz stała się biała jak mleko. Odwrócił się i uciekł w ciemności. Powtórzyło się to dwa razy, gdy to biegnąc, to zataczając się przemierzała obóz rabusiów, unikając oszalałych ze strachu koni i ogni wznieconych przez eksplodujące ognisko. Kilku pechowców zdołało stanąć Kero na drodze. Miecz nie dał im drugiej szansy. Teraz Kero nawet nie próbowała mu się opierać. Wciąż czuła dziki strach, lecz i odurzał ją animusz. Ledwie zwracała uwagę na przeciwników. Byli dla niej jedynie celem, z którym należało się uporać, tak nieosobowym jak zbiór owczych skór w zbrojowni Denta. Obiegła dookoła buchające płomieniami ognisko, przesadziła leżące ciało, uśmierciła głupca, który usiłował zagrodzić jej drogę, uzbrojony jedynie w nóż o krótkim ostrzu, zabijając go jednym z tych oburęcznych pchnięć nie do odparcia i szarpnęła się gwałtownie, stając na granicy żarzącego się kręgu. Nie była w stanie przedostać się przez niego. Istniała tam prawdziwa granica, wyznaczona purpurową linią. Cienka, karmazynowa obręcz mogłaby równie dobrze być wykuta z żelaza. Spojrzała do góry i zobaczyła, że stwór wciąż wsysa się w policzek Dierny. Światło w jego wnętrzu stawało się mocniejsze, bardziej regularne, pulsujące jak tętno. Na wargach maga zaigrał nikły uśmiech. Wykonał gest, jakby czymś rzucał. Żółtozielone światło w kształcie sztyletu oderwało się od jego dłoni. Próbowała zrobić unik, ale miecz jej nie uwolnił. Instynktownie przygotowała się więc na najgorsze. Lodowaty strach zmroził ją od stóp do głów. Ale nie wydarzyło się nic. Znalazłszy się od niej na wyciągnięcie ręki, światło sztyletu zgasło, zniknęło. Zamrugała oczami, próbując zrozumieć to, co się właśnie zdarzyło. "Cisnął we mnie magicznym przedmiotem, który do mnie w ogóle nie dotarł. Spodziewał się mnie zabić..." - pomyślała. Mag patrzył zbity z tropu; cofnął się kilka kroków. Miecz skwapliwie to wykorzystał. Pod jego wpływem Kero postąpiła krok do tyłu i potężnym ciosem rozrąbała świetlny pierścień, jakby wycinała sobie przejście. Kawałek karmazynowej bariery natychmiast pociemniał. Kero, pchnięta mocą ostrza, przesadziła tę pociemniałą część jak dziewka ognisko w noc świętojańską. Skok skończył się na dwa kroki przed płaską skałą, Dierną i tym potworem, wessanym jak pijawka w jej
policzek. Dierną już nie krzyczała. Leżała rozciągnięta na skale, jęcząc cicho, tak jakby to stworzenie okradało ją z sił. Miała zamknięte oczy i wydawała się nic nie wiedzieć o obecności Kero. Miecz świsnął ponownie, ale nie zamierzył się na, przypominającego pijawkę, stwora. Przez jedną straszliwą chwilę Kero myślała, że próbuje zabić Diernę, lecz głownia przekręciła się w jej dłoni, tnąc pomiędzy dziewczyną a podobnym do pijawki obłokiem, tak blisko twarzy Dierny, że na ostrzu osiadło kilka kropelek krwi z jej zranionego policzka. Mag wykrzyknął gniewnie coś niezrozumiałego. Obłok cofnął się i gdy Dierna wracała do sił, ustąpił pola, staczając się ze skały; dziwny stwór jeszcze bardziej niż do tej pory przypominał pijawkę. Zanim zdołał ponownie wbić się w policzek Dierny, Kero wskoczyła na skałę, zasłaniając dziewczynę. Zamierzyła się mieczem, zmuszając potwora do odwrotu. Rozjarzył się gniewnie, pewny siebie, sycząc na Kero; wściekłe, wewnętrzne ruchy były oznaką zimnej, śmiercionośnej furii. Rozwścieczony mag recytował coś rytmicznie w języku niezrozumiałym dla Kero, lecz - jak coś jej podszepnęło - zrozumiałym dla miecza. Po raz pierwszy poczuła bijące od niego emocje: dziwny, z wolna narastający gniew, gorący jak kuźnia i ciężki jak żelazo. Jej lewa ręka puściła jelec i sięgnęła za pas, po sztylet. Cisnęła nim w maga. Zaatakowany podniósł do góry rękę; sztylet trafił go w dłoń... i nie wyrządzając szkody, odbił się z brzękiem od skały. Kero miała ochotę uciec, lecz nie pozwolił jej na to miecz. Mogła tylko stać, stanowiąc łatwy cel. Mag zaśmiał się szyderczo i wzniósł dłonie. Rozżarzyły się na chwilę niezdrową czerwienią, a potem żar zajaśniał i pomiędzy rękami strzeliła iskra. Mag złączył dłonie nad głową, wycelował i posłał piorun - nie, nie w jej kierunku, ale w podobny do pijawki obłok. Ten skręcił się konwulsyjnie, lecz Kero odniosła wrażenie, że nie z bólu. Nabrał większej solidności, w mgnieniu oka zwiększywszy swoje rozmiary dwukrotnie, groźnie nad nią majacząc. Pożerał ją gniew miecza. Przeniosła chwyt z rękojeści na ostrze. Balansowała swym mieczem w ten sposób, jakby był gigantycznym nożem. I wydawało się, że w tej chwili nie ważył więcej niż sztylet. Wzięła rozmach i rzuciła nim jak dzidą. Mignął w przestrzeni oddzielającej ją od maga; prosty jak strzała, z głuchym odgłosem wbił się w żołądek do połowy ostrza. Mag wydał zduszony okrzyk, przeszedł, chwiejąc się, dwa kroki do przodu i upadł, wbijając miecz w siebie aż po jelec. Krzyk obłoku-pijawki odbił się echem w mózgu Kero. Wydawał się rozłupywać jej czaszkę. Upadła na kolana i zasłoniła uszy. Wrzask przepłoszył wszelkie myśli z jej mózgu. Pozostało jedynie uczucie bólu. Nie mogła jednak oderwać wzroku od potwora. Jej oczy były spętane jakby hipnotycznym pulsowaniem wewnętrznego światła. Światło migotało gorączkowo jak oszalałe. Obłok rozciągnął się, przerzedził, wyciągnął do góry, urósł do wysokości trzech mężczyzn... a potem eksplodował, znikając z potężnym grzmotem. Oślepiona Kero zamrugała, wstrząśnięta i zdrętwiała, po czym z wolna odsunęła dłonie od uszu. Cisza, słychać było jedynie trzask ognia i odległe dudnienie kopyt. Podniosła się z ziemi, trzęsąc się tak mocno, że miała kłopoty z ustaniem na uginających się kolanach. "Najmilsi bogowie, co się stało? Nie mogłam zabić czegoś takiego, prawda?" Miała złudzenie, że spędziła pół nocy na wyczekiwaniu, lecz nic się już nie wydarzyło. W końcu wzięła się w garść i słaniając się podeszła do Dierny. Dziewczyna leżała spokojnie obok skały, z szeroko otwartymi oczami i twarzą bladą jak kreda. Zamrugała, ale był to jedyny ruch, jaki wykonała. Przez chwilę Kero obawiała się, że Dierna oszalała lub zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Jednak kiedy Kero weszła w krąg światła z przygasającego ogniska, zobaczyła, że oczy branki były przytomne. Dierna ujęła podaną jej rękę w swe skrępowane dłonie, pozwalając Kero podnieść się do pozycji siedzącej. - K-K-Kerowyn? - wyjąkała dziewczyna słabym głosem po długiej chwili ciszy. - Czy to naprrrawdę ty? - Tak myślę - odpowiedziała niepewnie Kero, przykładając sobie dłoń do skroni, kiedy rozglądała się z roztargnieniem dookoła w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby uwolnić nadgarstki dziewczyny.
Chociaż niedaleko leżał sztylet maga, z jakiegoś powodu wzdragała się go dotknąć. Odnalazła swój własny nóż i przy jego Pomocy przecięła rzemienne więzy Dierny. Uwolniona dziewczyna przycisnęła rękaw do wciąż krwawiącego policzka i rozpłakała się. Kero nie mogła się domyślić, czy płacze z bólu, strachu, czy z powodu oszpeconego policzka. Zaczęła szukać czegoś, co mogłoby jej posłużyć za bandaż, ale kiedy się odwróciła... Stara kobieta w znoszonej, skórzanej tunice, w zbroi, która leżała na niej tak dobrze, jak źle na rabusiach ich własne, zjawiła się znikąd, aby stanąć między nią a ogniem. Kero krzyknęła, zatoczyła się do tyłu, odwróciła gotowa do ucieczki - i krzyknęła ponownie, stanąwszy w obliczu największego wilka, jakiego kiedykolwiek w życiu widziała. Patrzył na nią lśniącymi oczami, w których odbijał się ogień, gdy gorączkowo szukała wokół siebie broni. - Skończ z tym, mała idiotko - rozległ się zrzędliwy głos tuż zza jej pleców. - Jesteśmy przyjaciółmi. To jasne. "Ten głos..." Ponownie odwróciła się szybko; w samą porę, aby zobaczyć starą kobietę idącą obok w stronę ciała maga. Wilk, spozierający bystro na obie, okazywał wszelkie oznaki inteligentnego zainteresowania. Kobieta przez chwilę badała ciało, a potem pochyliła się nad nim i wyrwała miecz babki jednym szarpnięciem. Zanim Kero zdążyła wykrztusić słowo, zrobić cokolwiek, kobieta podała go jej rękojeścią do przodu. Zdumiona przyjęła miecz, niezdolna do uczynienia czegokolwiek. - Wyczyść to - burknęła stara kobieta, ze zmarszczoną srogo brwią. - Do licha, dziewczyno, przecież dobrze wiesz! Nigdy nie rzucaj swoją jedyną bronią! Tylko dlatego, że raz ci się udało... och, marnuję czas. Zabieraj tę ciamajdę, swoją bratową, i wracaj do domu. Powiedziawszy to, kobieta odwróciła się na pięcie i nachyliwszy się nad najbliższym trupem, wyrwała strzałę z jego pleców. Kero stała, gapiąc się tępo na wilka, który zeskoczył ze skały i przyłączył się do staruchy. Dopiero wtedy Kero stwierdziła, że są jedynymi żyjącymi i poruszającymi się istotami w całym obozie i że wiele leżących ciał miało przecięte brzuchy lub gardła. Jej dzieło, czy raczej dzieło miecza; koniec końców, to bez znaczenia. Nic na to nie mogła poradzić; tego było za wiele. Jej wnętrzności zbuntowały się i tym razem nic nie zdołało ich powstrzymać. Chwiejąc się podeszła do skały i oparła się o nią, wstrząsana paskudnymi nudnościami. Spodziewała się, że Dierna wpadnie teraz w histerię, ale po pierwszych nudnościach, kiedy miecz babki wypadł jej ze zmartwiałych palców, to ona właśnie pomogła jej ustać, gdy pozbywała się kolacji, obiadu, śniadania, a potem nawet wspomnień o jedzeniu. Na koniec, gdy wnętrzności Kero uspokoiły się z braku czegokolwiek, co mogłyby jeszcze z siebie wydalić, Dierna otarła jej spocone czoło zakurzonym aksamitnym rękawem i pomogła jej usiąść na niegdysiejszym ołtarzu. Kero rozejrzała się w poszukiwaniu miecza; leżał tuż poza zasięgiem ręki. Dierna podążyła za jej spojrzeniem. Czując skrępowanie, poklepała ją po ramieniu. - Podam ci go - powiedziała głosem zachrypniętym od krzyku i płaczu. - Ty zrobiłaś wszystko dzisiejszej nocy. Mniejsza o tę przerażającą kobietę. "Przerażająca kobieta. Teraz sobie przypominam, gdzie słyszałam ten głos. Stara kobieta. To był ten sam głos, który słyszałam na drodze. Stara kobieta, która zatrzymała mnie w drodze do Wieży..." Kiedy Dierna podniosła miecz z niezdarnością, wywołaną głównie tym, że starała się go nie dotknąć i utrzymać od siebie na wyciągnięcie ręki, Kero szukała starej kobiety, wodząc wzrokiem wokoło. Nie było jej. Ani wilka. Ani wszystkich zdatnych do użytku strzał. - Proszę - powiedziała Dierna, wysuwając miecz rękojeścią w stronę Kero. Ta wpatrywała się w dziewczynę, nie biorąc go do ręki. Okropne, głębokie do kości rozcięcie goiło się na jej oczach, goiło się szybciej niż jakakolwiek rana, którą Kero w życiu widziała. Zanim zdążyła otrząsnąć się ze zdumienia i odebrać ostrze z niechętnych rąk Dierny, rana zasklepiła się i znikła, zamieniwszy się w cienką, różową linię, nie zostawiając nawet blizny. "On leczy? Najmilsza Agniro, on także leczy? Po tym, jak zamienił mnie w berserkera,
oszalałego zabójcę? I co tutaj robiła ta stara kobieta?" Tupot kopyt roztańczonego konia spowodował, że odwróciła się, aby ujrzeć - w tę noc pełną cudów - jeszcze jedną niespodziankę. Olbrzymi wilk powrócił. W pysku trzymał lejce dwóch koni; jeden należał do Kero, a drugi pochodził, jak rozpoznała, ze stajni zamkowej. Verenna, mokra ze strachu, drżała mocno, najwyraźniej zbyt przerażona, aby próbować ucieczki, podczas gdy drugie zwierzę, zbyt znużone, nie zwracało uwagi na swego niecodziennego "stajennego". Wilk podprowadził konie prosto do niej i warknął, co wywołało rżenie spłoszonej Verenny. Kero złapała końce lejców, dyndające z jego pyska i wilk natychmiast puścił konie wolno. Verenna szarpnęła łbem, próbując umknąć, ale Kero ją przytrzymała. Przerażona klacz, wywracając oczami, tańczyła nerwowo, miecz po raz wtóry wypadł Kero z ręki i wylądował na ziemi. W końcu dziewczyna musiała złapać klacz za nozdrza i zacisnąć je mocno, odcinając dopływ powietrza, aby ją uspokoić. Podnosząc miecz po raz drugi, rozejrzała się dookoła z poczuciem winy, ale starej kobiety wciąż nie było w zasięgu wzroku. Czuła, że jeśli natychmiast nie oczyści ostrza, to naprawdę zostanie zbesztana, a jakoś nie miała ochoty na szyderstwa groźnej, starej wiedźmy. "Jak, u licha, utrzymam konie, czyszcząc tę przeklętą rzecz?" - pomyślała. Rozejrzała się dookoła i w rezultacie przywiązała obydwa konie do palików w zaroślach. Mogła jedynie mieć nadzieję, że to wystarczy; jeśli uciekną, nie sądziła, aby wilk był skłonny przyprowadzić je po raz drugi. Miecz pokrywała skorupa brudu. Kero musiała odciąć spodni kawałek tuniki i skorzystać z resztek pozostałych w porzuconym worze na wino, aby oczyścić oręż przed włożeniem go do pochwy. Ogień przygasał, kiedy kończyła. Wsunęła ostrze za pas i wzrokiem poszukała Dierny, spodziewając się zobaczyć ją leżącą gdzieś w omdleniu, tak nieporadną i roztrzęsioną, jak jej kuzynki. Zamiast tego zobaczyła, że dziewczyna przegląda stertę łupów, należących do jednego z rabusiów, który wygrywał w grze w kości. Przewracała stos patykiem, odrzucając wybrane rzeczy na podarty płaszcz, który rozciągnęła z jednej strony. - Dierna! - krzyknęła Kero i aż skrzywiła się, kiedy dziewczyna podskoczyła, straciła równowagę i upadła. Odeszła od koni i zbliżyła się znużona, aby podać Diernie rękę. - Wybacz. Ale cóż ty, w imię Sześciu Piekieł, robisz? Twarz dziewczyny wyrażała upór. - Szukam moich prezentów ślubnych - odpowiedziała. - Co?! - Kero nie była pewna: krzyczeć, śmiać się czy płakać. Uprowadzono ją. Przyjaciele i nowi krewni zostali zabici. Niemal skończyła w gardzieli jakiegoś potwora. "Po takich przeżyciach ona szuka kilku nędznych kielichów?" - Szukam moich prezentów ślubnych - powtórzyła dziewczyna. - Należą do mnie, mnie je wręczono i ja, ja... nnnie mam zamiaru pozwolić, aby te bbbestie je sobie zabrały! Oczy zaszły jej łzami. Kero wyczuła, że dziewczyna wpadnie w histerię, gdyby próbowała jej przeszkodzić w poszukiwaniach. Westchnęła: - Niektórzy z tych rabusiów rzucali o nie kośćmi. Pozwól mi sobie pomóc. Przy okazji - z Lordanem wszystko w porządku, a przynajmniej wszystko będzie z nim w porządku do czasu, kiedy wrócimy. Moja babka, czarodziejka Kethryveris, tak powiedziała. - Naprawdę? - wymamrotała dziewczyna, wyławiając srebrną tacę ze sterty śmieci. - To dobrze. Cieszę się, że mimo wszystko będziemy mieć wesele. Lordan jest bardzo miłym chłopcem. Kero o mało się nie zadławiła. "To dobrze? Jest szczęśliwa z powodu ślubu? Kiedy mój ojciec i brat..." Przez chwilę Kero musiała zachować głęboki spokój, odliczając wolno, aby nie wpaść w pasję i nie zabić dziewczyny, której ruszyła na ratunek. "Stop. Nie zabijaj jej. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak to zabrzmiało. Nie mów jej, co o niej myślisz. Krzycząc na dziewczynę niczego nie osiągniesz. Lordan jest dla niej niemal obcy, nie znała go zbyt długo. Cóż to jest: tydzień czy coś koło tego? A jeśli nie wyjdzie za mąż za niego, znajdą jej innego oblubieńca w ciągu kilku tygodni. Najprawdopodobniej nie tak przystojnego i na pewno nie tak młodego, jednakże równie obcego...
Najmilsze boginie, to mogłabym być ja! Nic dziwnego, że chce odzyskać swoje prezenty ślubne. To jedyna jej własność, jedyne rzeczy, które naprawdę posiada. Nie jest nawet panią samej siebie." Kero odnalazła ostatni komplet srebrnych kielichów do wina, których szukały. Były pogięte, ale wciąż jeszcze rozpoznawalne. Rzuciła je na płaszcz. Wtedy Dierna podniosła oczy, łzy zaczęły płynąć jej po policzkach. Podbiegła do Kero i zarzuciła jej ręce na szyję. Kerowyn przytuliła ją nieporadnie, kiedy zaczęła szlochać jej w ramię. - K-Kerowyn, myślałam, że oni mnie zabiją! - płakała Dierna. - Myślałam, że nikt nie pojawi się na czas! Bbyłaś wwwspaniała!... Trwało to dobrą chwilę. Biedne dziecko. Biedactwo. Kero poklepywała ją po plecach dla dodania otuchy, dopóki potop nie ustał. Wtedy poprowadziła ją do boku zapasowego konia i powiesiła wypchany dobytkiem płaszcz u siodła. Koń był tak zmęczony, że brzęczący tobół nie wzbudził jego sprzeciwu. - Gdzie jest podkolannik? - zapytała Dierna, próbując znaleźć część uprzęży końskiej, do której była w siodle przyzwyczajona. - Nie ma - odpowiedziała Kero, wdrapując się na grzbiet Verenny. - Będziesz musiała dosiadać konia tak jak ja. - Jak... ale... - Dierna zbladła, a potem jej dolna warga zaczęła drżeć. - Ale... ale... ja nie mogę! To nie jest... moja sukienka... to nie po kobiecemu! Kero przymknęła powieki, błagając Agnirę o cierpliwość. - Twoja sukienka wisi w strzępach - zwróciła uwagę. - Prócz tego nikt nie spodziewa się ujrzeć cię żywą, Dierno. Nikt nie zauważy, że jedziesz okrakiem. A teraz przetnij swoją sukienkę i wynośmy się stąd, zanim któryś z tych rabusiów powróci. Kiedy Dierna nie mogła się zdecydować, trzymając luźno w palcach wręczony jej mały nóż, Kero dodała: - Ta rzecz podobna do pijawki może nie być martwa. Dziewczyna pisnęła, przecięła spódnice sukni tak, aby móc przerzucić nogę nad siodłem i wsunęła stopę w strzemię. Wskoczyła na konia tak szybko, jak tylko mogła sobie tego życzyć Kero. "Błogosławiona Agniro, uchroń mnie przed kobiecością, jeśli na tym ona polega" - pomyślała Kero. Słowa te zamieniły się w podświadomą modlitwę, gdy chwytała za lejce konia Dierny, aby poprowadzić go za swym własnym. "Po prostu oszczędź". Piąty - A więc co teraz powiesz o dziewczynie? - zapytał Warrl, będąc w nastroju do konwersacji, kiedy Tarma sortowała porozrzucaną własność rabusiów. - Jestem pod wrażeniem - przyznała Shin'a'in. Przykucnęła na piętach, opróżniła sakiewkę i oddzielała miedź od srebra. Nie dlatego, że było mnóstwo tego pierwszego - tego drugiego było jeszcze mniej - ale Tarma była duszą oszczędną, a młody Lordan będzie potrzebował wszelkiej pomocy. Będzie musiał opłacić dostateczną ilość najemników, aby wybić z głowy sąsiadom zakusy przyłączenia jego włości do ich własnych. Na to potrzeba było gotówki, a srebro i miedź były równie w cenie jak złoto. - Myślę, że możemy dobrze ocenić, ile z tego, co się wydarzyło, było dziełem miecza, a ile dziewczyny - ciągnęła, wsypując miedziaki do dużej, skórzanej sakiewki, która jeszcze niedawno służyła za bukłak na wino. - Poza brawurą nie ma odrobiny oleju w głowie. - Nie tak jak pewien barbarzyński nomad, którego niegdyś znałem - prychnął rozbawiony Warrl. Tarma zignorowała go po prostu i przeniosła się w pobliże sterty złupionych prezentów ślubnych, które przeoczyła Dierna. Oczywiście leżały one pod jednym z ludzi, których ustrzeliła Tarma i być może dlatego pozostały nie zauważone... Potrząsnęła głową nad przesiąkniętym krwią, jedwabnym płaszczem. "Niedobrze, to jest prezent ślubny zupełnie zniszczony i nie do użycia". Cisnęła go do ogniska.
- Kiedy byłam młodsza, nigdy nie twierdziłam, że mam mnóstwo oleju w głowie. Teraz - mój Boże - wolę wkładać minimum wysiłku, a to wymaga planowania. To była dobra robota z tymi końmi, Kudłata Mordo. - Dziękuję. A ty przy strażnikach okazałaś swoją zwykłą efektywność. Warrl wywęszył coś w ziemi i popchnął łapą w stronę swojej towarzyszki-w-myśli mały, złoty pendent. Schwyciła go zwinnie i wrzuciła do odpowiedniej sakiewki. - Musisz planować coś grubiańskiego. Prawisz mi komplementy - droczyła się z nim, obdzierając leżące u jej stóp ciało ze wszystkiego, co mogło się przydać, odrzucając różnorodne przedmioty na odpowiednie kupki. - A jednak ci powiem. Przeżyłam ciężkie chwile, kiedy ten mag rozpoczął swój krwawy rytuał. Myślałam, że ten głupi miecz zawładnie dziewczyną, zamieniając ją w łatwy, soczysty cel, zanim będziemy mieli szansę odwrócić ich uwagę. - Nie sądzisz, że on wiedział, co robimy? - Warrl przywlókł pęk sakw podróżnych do ognia, aby Tarma mogła w nich pomyszkować, a potem stanął obok i przekrzywiwszy łeb, obserwował ją z zaciekawieniem. - Nigdy nie wiedziałam, co ten miecz zauważa, a co nie - przyznała się Shin'a'in. - Wiem, że ta przeklęta rzecz potrafi być zdumiewająca, kiedy ma na to ochotę - ale nie sądzę, aby nawet Kethry udało się kiedykolwiek go przejrzeć, a ona należy do klasy Adeptów. Na pewno wiemy jedynie to, że on leczy, dzięki niemu mag staje się mistrzem w walce, a wojownik jest chroniony przed magią. I nigdy nie wystąpi przeciw kobiecie. - Oraz że kobieta w niebezpieczeństwie przyciąga go, jak Przynęta jastrzębia. - To także - westchnęła Tarma, myśląc o wszystkich przypadkach, kiedy to się zdarzyło. I o wszystkich wynikających z tego kłopotach. Nie wspominając płatnych zadań, których musiała się podjąć. - Co zrobiłeś z resztą podjezdków? - Zagoniłem je do wąwozu bez wyjścia. Nigdzie nie uciekną. Założyłem, że będziesz miała na nie ochotę. Warrl wyrażał się z większym niż zazwyczaj zadowoleniem i nie bez powodu. Kiedy Tarma skończy zbierać wszystko, co jest do odratowania, pozostawi tutaj tyle, że wystarczy dla przynajmniej trzech sfor zwierzęcych. Same konie były coś niecoś warte, choć były to źle traktowane, karłowate zwierzęta. Większość koni dosiadanych przez rabusiów nie była skradziona z zamku. - Będą warte więcej, jeśli Lordem ofiaruje je jako premię każdemu najemnikowi, który wstąpi w jego szeregi, aniżeli je sprzeda - nadmienił Warrl, podążając jak zwykle z łatwością za tokiem jej rozumowania. - Nie jest częstym zwyczajem dawanie najemnikowi szansy nawet na tak karłowatego podjezdka jak jeden z tej grupy. - Dobra myśl. Dopilnuję, aby zdał sobie z tego sprawę. - Wyprostowała się i omiotła spojrzeniem resztki obozowiska. - Sądzę, że zabrałam wszystko, co było warte zabrania. Witajcie sępy przy tym, co pozostało. - Żaden szanujący się sęp nie dotknie ani jednego z tych głupców. - Warrl kichnął ze wzgardą. Głupota może być zaraźliwa. Tarma prychnęła na zgodę, zawiązując tobołek z wybranymi, srebrnymi talerzami. - Nie grzeszyli szczególną bystrością, nieprawdaż? - Czy nie intryguje cię to? To dziwne. Tarma zastygła na chwilę z rękami na ostatnim węźle. - Teraz, kiedy o tym wspomniałeś - powiedziała powoli - rzeczywiście tak. Myślałby kto, że ci durnie nigdy ze sobą nie współpracowali. - Najmowani pojedynczo? - Warrl oblizał się. - A potem zebrani do kupy. To tłumaczyłoby pewne rozluźnienie szeregów, brak koordynacji. Rzeczywiście, działali tak, jakby każdy z nich wykonywał jemu tylko wydane rozkazy i do diabła z tym, co miał robić ktoś inny. Kiedy już założyli obóz, jedynym, co zrobili wspólnie było wystawienie wart. - Dokładnie tak. - Tarma ponownie przysiadła na piętach, wpatrzona w przygasające ognisko niewidzącymi oczyma. - W takim razie, dlaczego ktoś chciałby zbierać do kupy obwiesiów, wiedząc, że rozpierzchną się w chwili, gdy tylko uporają się z robotą?
Warrl zaczął przechadzać się tam i z powrotem, kołysząc lekko łbem na boki. - Ktoś mógłby wyjść z założenia, że ten, kto ich wynajął, chciał, aby zostali złapani? - Słuszne spostrzeżenie. Pomyślmy. Jeśli tym głupcom powinęłaby się noga, co wtedy stałoby się z nimi? - Tarma wstała i zaczęła przechadzać się razem z Warrlem. - Jeśli nie byliby w stanie porwać dziewczyny, Rathgar zostałby obarczony winą za niezapewnienie jej ochrony. A mnie się wydaje, że - tak czy siak - magowi rozkazano pozbyć się Rathgara za wszelką cenę. Jasnym jest, że ten ktoś dysponował ludźmi, którzy mieli się o to zatroszczyć. - Warrl przerwał swoją przechadzkę i spojrzał na nią. - Posiadłość znalazłaby się w rękach chłopca. - Którego można by się pozbyć, gdyby tylko panna młoda urodziła dziedzica lub nawet wcześniej. - Tarma podrapała starą bliznę na grzbiecie dłoni. - Dobrze, gdyby zaś odnieśli połowiczny sukces i zabili Rathgara, ale pozostawili za sobą ludzi, zdolnych do podjęcia pościgu, minęłoby sporo czasu, zanim udałoby się zorganizować pogoń. I nawet gdyby ta pogoń wreszcie ruszyła, napastnicy mieliby dość czasu, by pozbyć się dziewczyny, a to dałoby rodzinie usprawiedliwiony powód do wszczęcia krwawej waśni. - Jeśli przyjmiemy, że dziewczynę można przeznaczyć na straty... - myśli Warrla miały gorzki posmak. Tarma poczuła równą gorycz. Shin'a'in żyli i umierali dla swojego Klanu, a pomysł, że człowiek może zostać zdradzony dla zysku przez ludzi ze swego rodu, ścinał jej krew w żyłach. Nie dlatego, że nie spotkała się z tym już uprzednio, ale dlatego, że zawsze ścinało jej to krew w żyłach. - Myślę, że można. Biorąc pod uwagę, kto prawdopodobnie się za tym kryje. Keth domyśliła się tego. Wuj. Baron Reichert. - To jest w jego stylu. - Zgadzam się z tym. Poświęciłby własną córkę, a co dopiero siostrzenicę - zmarszczyła brew. Zabierajmy konie. Myślę, że kiedy staniemy na miejscu, lepiej będzie, jeśli zabezpieczymy zamek skuteczniej, niż to uczynił Rathgar, w przeciwnym razie panna młoda zostanie wdową, nim rok upłynie. Zakładając, że i ona dożyje do tego czasu. Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy Tarma wpędziła znużone, konie do przejścia w obronnym obwałowaniu, otaczającym ziemie zamkowe. Przejeżdżając pod opuszczaną kratą poczuła swędzenie skóry. Kethry otoczyła już to miejsce barierą przeciw magom. Zamek był czymś więcej niż tylko twierdzą. Było to małe, otoczone murami miasteczko, z niewielkim pastwiskiem czy może dużym wybiegiem dla koni w obrębie umocnień. Kamienne mury obsadzono dziwnym oddziałem złożonym z kobiet, starych mężczyzn i chłopców. Jednak Tarma kiwała głową z aprobatą, poddawszy ich inspekcji, po tym, jak zsiadła z konia i prowadziła go do stajni. Wszyscy, uzbrojeni w różnorodną broń, z którą najlepiej byli obznajomieni, zachowywali czujność. Sprawiali wrażenie zdeterminowanych. Chłopcy trzymali proce i łuki, starcy - dzidy i kusze, a kobiety - noże, sierpy i cepy. Ogorzała cera i mocna budowa zdradzały, że te kobiety i chłopcy zostali skrzyknięci z gospodarstw, sąsiadujących z zamkiem. Tarma dobrze znała chłopów. Każdy najemnik ich zna. Można ich przestraszyć, lecz jeśli zdecydują się bronić, nie warto przeciw nim występować. Chłopi, podobni do tych, zabili wielu ludzi taką właśnie "wieśniaczą" bronią. Najwyraźniej spodziewano się jej przyjazdu. W każdym razie wieśniacy z okolic zamku pamiętali ją z minionych dni, kiedy razem z Keth prowadziły tu szkołę. Chłopi sięgają pamięcią daleko wstecz i kilku z nich ją rozpoznało. Ona przypomniała sobie jedną czy dwie osoby, kiedy wjechała w obręb murów, na tyle blisko, aby rozróżnić twarze. Należała do nich stojąca nad bramą kobieta, która zamachała na przywitanie i ponownie skupiła uwagę na drodze, osłaniając ręką oczy i wachlując się kapeluszem. Obok niej, oparty o ścianę, stał niebezpieczny sierp o długim ostrzu; świeżo naostrzony, sądząc po bijącym od niego blasku. Tarma widziała go w jej rękach podczas żniw i nie miałaby ochoty rozbudzić jej gniewu. Nikt nie zszedł, aby zaofiarować pomoc, co dobrze świadczyło o dyscyplinie. Kethry najwyraźniej udało się przekonać ich o powadze sytuacji.
"Może i starzeję się - pomyślała Tarma z pewną dozą oschłej przyjemności, zeskakując z siodła ale dzień, w którym Shin'a'in potrzebuje pomocy przy stadzie wyczerpanych koni, jest dniem jej całopalenia". Jej wojenna klacz szła za nią do wejścia z trzema jucznymi końmi kroczącymi trop w trop za nią. W czasie gdy ona rozkulbaczała i zdejmowała uprząż ze swoich czterech koni, Warrl zagnał resztę do najdalszego kąta podwórca, tuż obok zagrody. Kiedy sakwy i siodła wylądowały na stercie obok drzwi, Tarma wraz z Hellsbane pognały przed sobą trzy znużone, powłóczące w kurzu kopytami podjezdki, aby dołączyły do reszty. Warrl utrzymywał konie w ryzach samą swoją obecnością, a dzięki Hellsbane zachowały spokój, kiedy Tarma otwierała obydwa skrzydła drzwi do zagrody. Zagwizdała i poprzez otwarte wrota patrzyła, jak Warrl leniwie staje na nogi. Szczeknął raz, a Hellsbane odegrała rolę towarzyszącego owczarka. Biednym zwierzętom było tego aż nadto. Spłoszone jego widokiem, ruszyły zmęczonym kłusem i powłócząc kopytami, przeszły obok Tarmy na pastwisko. Zamknęła za nimi wrota i wróciła na wybrukowany, zalany słońcem podwórzec, powłócząc nogami jak one. Czekał tam już na nią kyree. Patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że doskwierał mu każdy rok życia, który miał za sobą. - Czy to już koniec? - zapytał z nadzieją Warrl, wywieszając jęzor. - Dla ciebie tak - odparła, przeciągając się i przy każdym ruchu odczuwając dawno odniesione rany. - Lepiej dowiem się, jakie zamiary ma Kethry. - Jeśli nie weźmiesz mi tego za złe, udam się na posiłek, a potem rozłożę się na chwilę. - Warrl skierował się w stronę kuchni ogrodowej. - Myślę, że ten podkuchenny wciąż jeszcze mnie pamięta. - Chciałabym zrobić to samo - westchnęła do siebie. - A, niech to. Grzeszni nie znają spokoju... Przechodząc obok sterty pakunków, chwyciła sakwy z biżuterią oraz pieniędzmi. "Nie sądzę, aby ktokolwiek z otoczenia był nieuczciwy, ale po co ryzykować?" Wrota zamkowe uchylono do połowy. Pchnięciem otworzyła je na oścież i nie zapowiedziana weszła do środka. W zewnętrznej sieni panował chłód i - dla jej oczu strudzonych na skąpanym w jasności podwórcu - głęboka ciemność. To nie miało znaczenia, miejsce to było dla niej domem przez, długie lata; znała każdy kamień w ścianie, każde pęknięcie w podłodze. "O ile Rathgar nie postawił posągów na środku drogi, powinnam odnaleźć drogę do Wielkiej Sieni z zawiązanymi oczami" pomyślała. - "Założę się, że to tam jest Kethry". Nie myliła się. W Wielkiej Sieni było niemal tak jasno, jak na podwórzu. Wysokie na trzy piętra pomieszczenie oświetlał rząd biegnących u samego szczytu wąskich okien. Nie było to tak ryzykowne, jak mogłoby się wydawać. Na zewnątrz nich biegł balkon spacerowy, który, podczas oblężenia, mógł służyć za galerię łuczniczą, zaś ściany zewnętrzne zbudowano z gładkiego kamienia. Kethry znajdowała się w środku Wielkiej Sieni, nadzorując pół tuzina pomocników, jak zwykle żwawo i energicznie, z podwiniętą do kolan suknią i włosami upiętymi pod chustą. Urządziła w całej Wielkiej Sieni coś w rodzaju lazaretu, a pacjentów nie brakowało. Liczba rannych przeraziła lekko nawet Tarmę; można było pomyśleć, że rozkazy wydane najeźdźcom specjalnie kładły nacisk na zadanie jak największych strat i obrażeń w możliwie najkrótszym czasie. "O to mogło właśnie chodzić" - pomyślała trzeźwo, posuwając się w labiryncie mat rozłożonych na kamiennej posadzce. "Im więcej ucierpieli sprzymierzeńcy Rathgara, tym lepiej dla Reicherta. Nie byliby w stanie wesprzeć chłopca oraz, co bardzo prawdopodobne, nie mieliby na to także ochoty". Kethry klęczała przy boku człowieka, który był przytomny i z nią rozmawiał. Oderwała wzrok od swego pacjenta i podniosła oczy. Jej znużony uśmiech powiedział Tarmie wszystko, czego jej było trzeba, o nocy czarodziejki - długiej i wyczerpującej, lecz nagrodzonej w jedyny liczący się sposób: obrażenia, w najgorszym wypadku, były tylko powierzchowne. Tarma pokiwała głową i podczas gdy Keth w dalszym ciągu była zajęta opatrywaniem głęboko przeciętej nogi rannego, zwolniła kroku, aby przybyć w chwili, kiedy ta ukończy opatrunek. - Wygląda na to, że spędziłaś nie byle jaką noc, she'enedra - cicho powiedziała Shin'a'in do
wstającej z klęczek Kethry. - Jak czuje się chłopiec? - Będzie żył - odpowiedziała, wsuwając kosmyk włosów pod chustkę. - Prawdę mówiąc, myślę, że nie minie sporo czasu, a stanie na nogi. Utrzymywałam jego organizm w równowadze na odległość, gdy tylko Kero opowiedziała mi, co się wydarzyło, a mnie udało się rzucić lecznicze zaklęcie, którego nauczyłam się od Bezimiennej. Tarma potrząsnęła głową i skrzywiła się. - Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Mag klasy Adepta i w połowie przypadków nie jest w stanie uzdrowić nawet skaleczonego palca. - Moc nie ma tu nic do rzeczy - odparowała Kethry - i to jest piekielnie frustrujące. - W takim razie, myślę, że twoje sukcesy w uzdrawianiu mają równie wiele wspólnego ze stanem desperacji, w jakiej się znajdujesz, jak z czymkolwiek innym - odparła kobieta-wojownik, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, napinając bolące ścięgna. - Za każdym razem, kiedy naprawdę trzeba było, żeby to pomogło, pomagało. Nie udawało ci się jedynie wtedy, kiedy próbowałaś rzeczy trywialnych. - Hm, może i tak. No cóż, z chłopcem wszystko w porządku i jest za to tak wdzięczny, jakby sobie tego każdy życzył, niech bogowie jego serce pobłogosławią. Dziewczyna zaś z drugiej strony... - Kethry przewróciła oczami z ekspresją. - Najmilsi bogowie i moce! W życiu nie słyszałaś takich szlochów i nie widziałaś takiej komedii. Kero przybyła gdzieś nad ranem i z Jej Wysokością było wszystko w porządku, dopóki jedna z tych idiotek, kuzynek, nie zauważyła jej i nie zaczęła miauczeć. Wtedy, myślałby kto, że każdą ranę zadano jej gładkiemu, blademu ciału. - Tego mniej więcej się spodziewałam - wtrąciła lakonicznie Shin'a'in. - Zakułaś ją za to w dyby, czy co? - Odesłałam na górę do izby dla kobiet, razem z resztą jej rozhisteryzowanych krewniaczek dokończyła Kethry; jej usta zacisnęły się ze wstrętem w cienką linię. - Kero zaś wysłałam do łóżka, natychmiast po wizycie u brata. Ta dziewczyna jest ulepiona z nie byle jakiej gliny. - I tak być powinno - stwierdziła Tarma; odczuła przyjemność, że Kero nie rozsypała się natychmiast po powrocie w bezpieczne miejsce. - Nie zawsze to się sprawdza. No dobrze, idę do łóżka. Nie omieszkaj wkrótce zrobić tego samego! - Wkrótce, do diabła - prychnęła kobieta-mag. - Zaraz to zrobię. W tej chwili nie ma tu nic do roboty, z czym nie poradziłby sobie ktoś inny. Jest tutaj pół tuzina pomocników, bardziej wypoczętych i równie zręcznych. Tarma złapała się za tunikę nad sercem. - Błogosławiona Gwiaździstooka! Ty obarczasz pracą innych! Myślałam, że nigdy tego dnia nie doczekam! Kethry na niby wymierzyła jej cios, kobieta-wojownik zrobiła unik. - Uważaj, bo zamienię cię w żabę! - Och, zrobiłabyś to? - zapytała z nadzieją Tarma. - Żab nikt nie wyciąga w środku nocy z łóżka na ratunek głupim dziewuchom. Kethry tylko wyrzuciła do góry ręce z niesmakiem i odwróciła się, aby odszukać jednego ze swoich "pomocników". "Do tej pory sadło powinno być już gotowe" - myślała Kero odstawiając na bok moździerz i tłuczek, aby sprawdzić małe naczynie z sadłem, które podgrzewała w łaźni wodnej. Spiżarnia była ciemna, chłodna i przepojona zapachami setek różnych ziół. Ze wszystkich "kobiecych" miejsc w całym zamku, to było ulubionym miejscem Kero. Dierna wciąż jeszcze mdlała za każdym razem, gdy wystawiła stopę poza próg izby dla kobiet - zbrojowni ponownie zamienionej na rozkaz podnieconej Dierny w komnatę dla kobiet - tak więc babka Kethry powierzyła sporządzanie lekarstw rękom Kero. "To wypełnia mi czas" - pomyślała dziewczyna ze szczyptą smutku. "Przynajmniej jest to pożyteczne zajęcie. Nie to, co robótki ręczne Dierny". Niektóre z recept Kethry podyktowała z pamięci i o tych Kerowyn nigdy do tej pory nie słyszała; zupełnie ją zafascynowały. Zamykanie się w spiżarni przestało być tak nudnym zajęciem, jak do tej pory.
Kryjówka w spiżarni była właśnie tym - kryjówką. Krewni Dierny, szczególnie płci żeńskiej, poddawali ją szczególnym testom. Czasami zachowywali się, jakby była istotą tak dziwną i pozaziemską, jak gigantyczny wilk Tarmy. Przy innych okazjach stanowiła dla nich główne źródło rozrywek. Rozmawiali z nią tak rzadko, jak to tylko możliwe, ale była pewna, że zmyślają na jej temat szalone opowieści, gdy znajduje się po drugiej stronie izby dla kobiet. "Nie wygląda na to, żeby spędzali czas na jakimkolwiek innym zajęciu, to oczywiste" pomyślała z goryczą, ostrożnie zdejmując z ognia naczynie pełne roztopionego sadła i przesiewając do niego sproszkowane zioła. "Zdumiewające są ich zdolności znikania w różnych miejscach, kiedy prawdziwa robota czeka". Zmieszała zioła z sadłem energicznymi uderzeniami szpatułki, wyładowując nieco swej złości na kobiety na naczyniu z balsamem. Była znużona odbieraniem dziwnych, rzucanych kątem oka, spojrzeń; znużona tak, że wciąż jeszcze nosiła rzeczy po Lordanie, a nie stroje, które "przystoją" kobiecie - z czystej przekory. "Kiedy uczę chłopców łucznictwa, kiedy sprzątam i dźwigam, siedzę w spiżarni lub opiekuję się rannymi - zbuntowała się - bryczesy są o całe niebo praktyczniejsze od spódnic. Dlaczegóżbym miała ich nie założyć? Babka i ta kobieta, Shin'a'in, zakładają..." Tutaj musiała się uśmiechnąć. "A wszystkie tak boją się babki i jej przyjaciółki, że jeśli jedna z nich wygląda na niezadowoloną, prawie tracą przytomność". Balsam pachniał cudownie. Już tym bardzo różnił się od medykamentów, które zwykle tutaj przygotowywała. Westchnęła. Zaczęła mieszać nieco wolniej, czując zbliżającą się melancholię. Życie nie było już takie samo i wydawało się, że nigdy nie będzie. "To nie tylko one, lecz wszystko dookoła. Nikt nie traktuje mnie już tak samo. Ani służba, ani Wendar, ani nawet Lordan. Dlaczego wszystko uległo zmianie? To nie ma sensu. Ja się nie zmieniłam. Oczywiście, ojciec..." Myśl o Rathgarze wywołała w niej poczucie winy. Zdawała sobie sprawę, że powinna go opłakiwać - Dierna robi to na pewno. Dziewczyna przewróciła garderobę Lenory w poszukiwaniu żałobnych szat i kazała je przerobić na siebie i swoje dworki. Na pogrzebie zachowywała się tak, jakby Rathgar był jej ojcem, a nie Kero. "Zrobiła to za nas dwoje, za mnie i za Lordana" - wspominała z przekąsem Kero. "Może chodzi tu o to, że kiedy żyła matka, nie widywałam się z nim zbyt często, a gdy odeszła, on nigdy, prawdę powiedziawszy, nie miał mi wiele do powiedzenia poza słowami krytyki. W rzeczywistości, sądząc z tego, jak często się widywaliśmy, równie dobrze mogłabym zostać oddana w obce ręce. Dent i Wendar lepiej byli mi znani!" Westchnęła ponownie. "Musi być ze mnie oziębła suka, skoro nawet nie potrafię opłakiwać śmierci własnego ojca". Usłyszała odgłos kroków na kamiennej posadzce na zewnątrz. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. - A więc to tutaj się ukrywasz - rozległ się szorstki głos za jej plecami. - Wojowniku, błogosław! Tutaj jest ciemno, jak w jaskini! Co ty robisz? Zamieniasz się w nietoperza? - Musi być ciemno - wyjaśniła Kero, nie odwracając się i głowiąc się, co sprowadziło tutaj tę straszną kobietę-wojownika. - W świetle wiele ziół traci moc. - Wierzę ci na słowo. - Shin'a'in wśliznęła się ostrożnie do wąskiej i ciasnej spiżarni, usuwając się z drogi Kero. - Ludzie z, mojego plemienia nie gromadzą zbyt wiele zapasów. Na jeden, najwyżej dwa sezony. Nie mów mi, że podoba ci się tutaj. - Czasami - odpowiedziała Kero. - Jest lepiej niż... - ugryzła się w język, aby nie kończyć zdania. - Jest lepiej niż tam, na zewnątrz, gdzie kury i kurczaki gdaczą na ciebie z dezaprobatą. Shin'a'in dokończyła za nią. - Wiem, jak to jest. Tylko dlatego ich języki nie imają się mnie, ponieważ są głęboko przekonani, że rozpłatałabym niewyparzone ozory, gdyby cokolwiek do mnie doszło. Zachichotała i zaskoczona Kero odwróciła się, aby przyjrzeć się dziwnej kobiecie. - Nigdy nie zostałyśmy sobie we właściwy sposób przedstawione. Na imię mi Tarma - Tarma shena Tale'sedrin, mówiąc precyzyjniej - Shin'a'in z Klanu Jastrzębi. Jestem, od zamierzchłych czasów towarzyszką twojej babki i to ja w połowie przyczyniłam się do tego, że twój ojciec jej nie akceptował.
- Ty? - powiedziała Kero, zafascynowana bezpośrednim zachowaniem się tej kobiety o jastrzębiej twarzy. - Ale... dlaczego? - Ponieważ był święcie przekonany, że ona i ja dzielimy tarczę - to znaczy, że jesteśmy kochankami, moja droga. Mylił się całkowicie, ale nigdy nie dał się przekonać. - Tarma ledwie drgnęła, lecz nagle w jej dłoni pojawił się mały nóż o wąskim ostrzu. Zaczęła sobie czyścić paznokcie. - Inną przyczyną tego, że jej nie akceptował, był fakt, iż obawiał się nas obu. Nie znałyśmy naszego miejsca, byłyśmy w stanie zrobić dokładnie każdą rzecz, do jakiej zdolny jest mężczyzna. Ale to zamierzchłe czasy, nie warto o nich mówić. - Czy to za twoją sprawą mogliśmy dostać konie Shin'a'in do hodowli? - zapytała Kero, błyskawicznie łącząc ze sobą kilka faktów. Tarma zachichotała. - Do licha, jesteś bystra. Strzał prosto w dziesiątkę, jel'enedra. Słuchaj, przepraszam, że byłam wobec ciebie tak twarda, wtedy, w tę noc na drodze. Poddawałam cię próbie, czy coś w tym rodzaju. - Domyśliłam się tego - odpowiedziała Kero. Promień światła padł na nóż i odbił się od niego. Nóż wydawał się tak ostry, że mógłby skaleczyć nawet wiatr. Shin'a'in kiwnęła głową z nikłym, pełnym satysfakcji uśmiechem w kącikach ust. - Doskonale. Miałam taką nadzieję. Chcę, abyś wiedziała, że według mnie zachowałaś się tam całkiem nieźle. Zadygotałaś tylko raz, kiedy było po wszystkim. Wiesz, marnujesz się przy tym wszystkim. - Przy czym? - zapytała Kero, zdezorientowana nagłą zmianą tematu. - Tym, wszystkim... - Shin'a'in machnęła nożem w nieokreślonym kierunku, obejmującym cztery ściany spiżarni i to, co było za nimi. Kero ukryła swoje zmieszanie, zwracając całą uwagę na balsam i z wysiłkiem panując nad rękami. - Takie życie - ciągnęła Tarma - to dla ciebie zbyt małe wyzwanie. Drzemią w tobie znacznie większe możliwości. W moim plemieniu mówią: "Zamknij jastrzębia w klatce dla kanarków, a i tak będzie jastrzębiem". Pomyśl o tym. Muszę iść wdrożyć nieco dyscypliny pewnym zaciężnym strażnikom, ale będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała. Na tym skończyła. Usunęła się Kero z oczu i zniknęła. W jednej chwili była tam, a w drugiej już jej nie było; zostawiła za sobą jedynie kołyszące się drzwi do spiżarni na znak, że tędy przeszła. *** - No dobrze, kapuściane łby, nuże, odrobinę żwawiej zadawajcie te ciosy! Dziesięcioro mężczyzn i kobiet - ci, którzy nie pełnili służby - zadali ciosy dziesięciu kompletom skór, jak gdyby ich życie od tego zależało. "Oczywiście, ich życie od tego zależy". Tarma przechadzała się wzdłuż linii zaciężnych strażników, z zasępioną twarzą, lecz w głębi ducha była zadowolona. Byli to solidni wojownicy, godni zaufania, z dobrymi referencjami, tak jak ona i Keth w początkowych dniach swej kariery. Jedyną różnicą było to, że kariery tych wojowników rozpoczęły się dawno. Zwykle nie mieli już dokąd pójść, mogli tylko się staczać. Ponieważ była w stanie dać z góry jucznego konia i wypłacić połowę żołdu, jej plonem była śmietanka najlepszych najemników. Żaden z nich nie zapowiadał się na wojownika, opiewanego w legendach, ale dla Lordana nadawali się znakomicie. Większość osiągnęła wiek średni; szukali posady, która pomogłaby im się ustatkować, być może pomyśleć o małżeństwie i dzieciach. To dlatego nie przystali do żadnej kompanii najemników. Wyruszanie w pole co rok, to robota dla młodych... "I głupców" - pomyślała - "którymi ci panowie i te panie nie są." - Uderz w to jeszcze raz! - krzyknęła ponownie, mając poczucie czegoś znajomego. Ile razy wykrzykiwała te same słowa, na tym samym podwórzu?
"Tyle, że wtedy słuchały ją uszy młode, a nie wytrawne. Ci ludzie doskonale zdają sobie sprawę z absolutnej konieczności codziennych ćwiczeń. Mimo deszczu, śniegu czy palącego słońca". Trzydziestu wytrawnych wojowników. To wystarczy. Nawet baron Reichert dwa razy się zastanowi. I do tego jeden wyjątkowy rekrut... W średnim wieku, jak pozostali. Niczym nie wyróżniająca się od reszty. Nawet kolor skóry o złotym odcieniu i wzrost - była bardzo wysoka jak na kobietę - nie były niczym wyjątkowym pośród najemników. Miecze do wynajęcia przybywały z każdego zakątka znanego świata i pewnych miejsc spoza jego granic; Beaker wyglądała jeszcze dziwniej niż ta kobieta. Zachowaniem nie odróżniała się od innych, nie domagała się specjalnych przywilejów, ani nie starała się zwrócić na siebie uwagi. Tarma musztrowała tego rekruta tak bezlitośnie, jak i pozostałych. Nie poświęcała jej ani więcej, ani mniej uwagi. Lyla Stormcloud pochodziła z dalekiego południa i zachodu; dalej niż Równiny Dhorisha. Półkrwi Shin'a'in, odziedziczyła po ojcu złotą karnację i czarne oczy; lekkonoga po matce, Prawdziwym Bardzie, przepełnionej podwójną dozą zamiłowania do wędrówki w tej tułaczej profesji. Życie pośród nomadów Klanu odpowiadało jej znakomicie, a Tale'sedrin, złożony z usynowionych sierot, przyjął ją z otwartymi ramionami, z czym mogłaby się nie spotkać w "czystej krwi" Klanie. Jakże się radowali, mając w swych szeregach Prawdziwego Barda! Prawdziwy Bard - zawodowiec i w innej profesji, wyuczonej w wieku dziecięcym, którą przekazała z kolei swojemu dziecku. Zabójca. "To dobrze, że Klan nic o tym nie wiedział aż do chwili, kiedy sporo czasu minęło od momentu przyjęcia jej w szeregi plemienia, w oparciu o jej talent i aktualnie wykonywany zawód. I diablo to dla niej dobrze, że przyznała się do tego, zanim ktoś nie wyniuchał prawdy na własną rękę. Ale cieszę się, że tak się stało, szczególnie w tej sytuacji". Aby zlikwidować zabójcę, najlepiej znaleźć innego zabójcę. Między brwiami zamyślonej Tarmy pojawiła się głęboka zmarszczka. "Wojownikowi niech będą dzięki za to, że zesłał jej matkę do Tale'sedrinu, a podwójne dzięki, że Lyla zgodziła się spakować manatki i przenieść tutaj na moje wezwanie." Lordanowi groziło niebezpieczeństwo dopóty, dopóki baron Reichert uważał go za bezbronnego. Gdyby Tarma i jej partnerka mogły pozostać na dłużej, nic ani nikt nie zdołałby się tutaj wśliznąć. Teraz, gdy Kethry nie była już związana obietnicami złożonymi Rathgarowi, mogła postawić ochronną zasłonę przeciw magom, zdolną odeprzeć każdy magiczny zamach na wnuka, wyjąwszy zaklęcie rzucone przez Adepta. Gdyby Tarma mogła tutaj osiąść na stałe... Lecz nie mogła tego uczynić i wiedziała o tym. Były i inne okoliczności; nie najmniejszą rolę odgrywał fakt, że lata jej młodości minęły już dawno, a ochrona przed zabójcami była robotą dla młodej osoby. To wtedy pomyślała o Lyli. Potem trzeba było jedynie posłać magiczną wiadomość przez Keth do szamana Tale'sedrinu Jadreka, który nawiasem mówiąc, był synem Kethry. Następnie, gdy Lyla wyraziła zgodę, dokonano poprzez Jadreka pewnej tajemniczej transakcji, dotyczącej plemion Tale'sedrinu z Puszcz Pelagiris, po to, aby dziewczynę tutaj sprowadzić. "Wciąż nie jestem pewna, w jaki sposób przybyła tu tak szybko. Bracia Jastrzębie znają sekrety magiczne, o których nie wiedzą nawet Kethry i inni Adepci. Pewnie jedynie szamani Klanu orientują się, co oni potrafią. Lecz i oni milczą na ten temat". Nawet Lyla nie miała pojęcia, jak się tutaj znalazła; opowiedziała, jak to Jadrek zaprowadził ją na skraj puszczy i że następną rzeczą, jaką sobie uświadomiła, było to, że wychodzi z jaskini niedaleko Wieży. "No i dobrze, pozwólmy im dochowywać tajemnic. Nie sądzę, abym miała ochotę zaznajamiać się z nimi". Teraz Lordan był na tyle bezpieczny, na ile Tarma była to w stanie zapewnić. Bez wątpienia bezpieczniejszy, niż można by kupić to za pieniądze... Przyjemnie było patrzeć na Lylę; nie trwoniła sił i była niemal tak dobra jak Tarma w swych najlepszych czasach; lepsza od Tarmy obecnej, która utraciła dużo ze swej sprawności nie przez zaniedbanie treningu, brak woli, a przez stare kości, sztywne, pokryte bliznami mięśnie, wolniejszy refleks i zmysły już nie tak wyostrzone...
"Świat należy zatem do młodych. Przynajmniej jest młodzież, którą z przyjemnością oglądam. Taka, jak młoda Kero". Miała nadzieję, że użyła właściwych słów; nie powiedziała ani za dużo, ani za mało. Mówiąc zbyt wiele, mogłaby przepłoszyć ptaka z powrotem do gniazda; w przeciwnym wypadku Kero mogłaby nie zrozumieć, że dookoła rozciąga się wielki świat oraz niebo, gdzie można rozwinąć skrzydła. "Jeśli umiem dobrze osądzać, ona ma refleks i instynkt, a trzeba jej jedynie umiejętności i siły, by przyćmić Lylę. Ma to w sobie. Nie brak jej także inteligencji i odwagi, co jest jeszcze ważniejsze. Z tym wszystkim, może być kimś więcej niż tylko zwykłym najemnikiem. Lecz jeśli będę naciskać, zbuntuje się, albo spłoszy". - Doskonale! - powiedziała głośno i zlani potem wojownicy opuścili swoją broń. Ich twarze wyrażały różne odcienie wdzięczności. - W porządku, panowie i panie, do łaźni. Truchtem, marsz! "Nigdy nie sądziłam, że znajdę się tutaj" - po raz setny pomyślała Kero, spoglądając na resztę gości weselnych ponad krawędzią swojego pucharu. Próbowała opanować nerwowość; opanować ogarniające ją pod warstwami odświętnej sukni, uczucie duszności. "Powinnam wrócić do kuchni". Lecz nie musiała już wracać to kuchni, nigdy więcej. Babka Kero dopilnowała tego. Mieli teraz odpowiednią gospodynię, co było bardzo korzystne, gdyż Dierna nie dorosła jeszcze do rządzenia w kuchni i nadzorowania służby, tak jak Kero. Doskonale za to radziła sobie z wydawaniem rozkazów gospodyni: dokąd najlepiej posłać i jakich służących. Było to coś, czego Kero nigdy nie wiedziała. Dierna była też cudowna przy warsztacie tkackim i w pracy z igłą - wkrótce Lordan stanie się zamożnym handlarzem materiałami wełnianymi, jeśli dziewczyna będzie miała coś do powiedzenia. W spiżarni była niemal bezradna, ale... "To także może robić gospodyni". Gospodynią została zubożała kobieta z dobrego domu, wyszukana przez Kethry dzięki licznym i tajemniczym kontaktom. Kero mgliście zdawała sobie sprawę, że w jakiś sposób brali w tym udział krewni. "Wuj? Ciotka? Ktoś powiązany ze szkołą magów, jak sądzę". Coś było w sposobie, w jaki została wywłaszczona. Jakaś niesprawiedliwość. Kethry nie zagłębiała się w szczegóły, kiedy Dierna była w pobliżu. Czy możliwe, że było to coś, w co zamieszany był wuj Dierny, baron? No cóż, bez względu na to, jaka była tego przyczyna, kobieta była teraz tutaj, wdzięczna za posadę. Nie będąc ani szlachcianką, ani służącą, doskonale nadawała się do tej roli - niezupełnie poddana i nie całkiem w rodzinie. Doskonała, jaką nie była Kero, która zbytnio zbliżyła się do służących, by czuli przed nią "właściwy" respekt. Tak właśnie wyraziła to matka Dierny. Powiedziała znacznie więcej, sądząc, że Kero tego nie słyszy. Kero spojrzała na ową lady: siedziała naprzeciw młodej pary i królowała nad swoją połową stołu. "Cieszę się przez wzgląd na Lordana, że ona nie będzie musiała pozostawać tutaj dłużej. Mogłabym ją zamordować, plamiąc jego honor. Niech bogom będą dzięki za babkę i Tarmę" pomyślała Kero, gdy Lordan i jego narzeczona dzielili się pucharem wina, robiąc do siebie słodkie oczy. "One są jak huragan, magiczny huragan. Wdzierają się, zaprowadzają porządek i zbierają się do odlotu, zanim ktokolwiek zacznie mieć do nich pretensje. Nawet Dierna". Oddając sprawiedliwość, młodziutka oblubienica nie dała po sobie poznać, że nie w smak jej to "wtrącanie się" Kethry. Pomimo skarg matki. Miała pełne ręce roboty, nawet z gospodynią do pomocy. Dierna przejęła opiekę nad Lordanem, gdy tylko Kethry oświadczyła, że jest na tyle silny, by go odwiedzać, a on natychmiat zakochał się w wybrance. "Są zauroczeni sobą" - pomyślała z rezygnacją Kero. "Przypuszczam jednak, że to dobrze". Rozejrzała się po Wielkiej Sieni, po pozostałych gościach weselnych, przypominających wyglądem grządkę wielokolorowych, kwitnących kwiatów; wielu z nich równie dojrzałych do przesadzenia. Połowa nie była w stanie ustać, wszyscy nosili jakiś znak żałoby, lecz raczej nie kładło się to cieniem na weselisku. Wendar pilnował, by wino płynęło nieprzerwanym strumieniem, zaś biesiadnicy gadali tak głośno, że niemożliwością było słuchać minstreli, znajdujących się na
końcu sieni. Wszelka wrogość została zapomniana, przynajmniej tak to w tej chwili wyglądało. Ona jednak wciąż chwytała dziwne spojrzenia, rzucane w jej kierunku. Przyprawiało ją to o katusze, lecz nie opuszczała swojego miejsca, zachowując godność. "Jestem bohaterką i źródłem zakłopotania". Takie było tego wszystkiego podsumowanie. Zajrzała w głąb swojego pucharu, czując ogarniającą ją - jakże znajomą - melancholię. Nie pasowała tutaj. Nie należała do nich. Nawet jej własny brat zerkał na nią tak, jakby nagle stała się dlań obca. "Uratowałam Diernę. To uczyniło ze mnie bohaterkę. Pozostał tylko jeden drobny kłopot jestem siostrą Lordana" - pomyślała. Już doszły do jej uszu słowa niektórych rówieśników Lordana, droczących się z nim o jego "starszego brata Kero". To sprawiało, że czuł się niezręcznie, pomimo że był jej szczerze, głęboko za wszystko wdzięczny, pomimo że zaofiarował jej wszystko, czego tylko zapragnie - łącznie z połową ziemi. A to go zawstydzało. To on powinien być tym, który uratował swą narzeczoną. Czyż nie tak jest w opowieściach? A nie ktoś z rodzeństwa. "Nie jego siostra." Mogła opowiadać do utraty tchu, że to miecz Kethry wszystkiego dokonał. Nic się nie liczyło, gdyż to ona ruszyła w pościg, a miecz jej w tym nie pomógł. Teraz oni o tym mówili - o pościgu. Słychać było nawet plotki o pieśni. Dierna nie chciała jej w izbie z kobietami, choć Kero nie miała wcale ochoty bywać w izbie dla kobiet. Z całą pewnością nie pasowała do tego miejsca. "Wciąż patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby myślała, że jestem - jak to Tarma kiedyś powiedziała - she'chorne. Jakbym zamierzała nagle rozpocząć zaloty. Tak, jakby mój widok przyprawiał ją o gęsią skórkę". Kero wypiła połowę wina ze swego pucharu. Paź momentalnie podszedł do niej, sięgnął ponad ramieniem i dolał trunku. Silny, owocowy zapach uderzył ją w nozdrza, nie wywołując najmniejszego pragnienia. "Szkoda, że nie mam odwagi się upić". Zaciężni strażnicy nie chcieli jej w swoich barakach. Nie dlatego, że przestawanie tam z nimi nie było "kobiece", sprzeczne z ich zwyczajami. Już i tak mieli w swoich szeregach wiele kobiet. To dlatego, że nie pasowała tam ze względu na zajmowaną pozycję. Była szlachcianką, należała do rodziny, nie było dla niej miejsca pośród sił najemnych. A starzy przyjaciele spośród służby wciąż odnosili się do niej jak do jakiejś półbogini. "Nie ma tu już dla mnie miejsca" - pomyślała. To stwierdzenie zaczęło powoli torować sobie drogę do jej świadomości, powtarzała je tak często. "Po prostu, nie pasuję tutaj. Jeśli dłużej pozostanę, myślę, że oszaleję. Duszę się. Tarma miała rację. Można zamknąć jastrzębia w klatce dla ptaków, jak kanarka, ale on pozostanie jastrzębiem". Zwróciła uwagę na poruszenie przy drugim stole i zobaczyła, że babka z przyjaciółką opuszczają swe miejsca. Wyglądało to na ostateczne i w dodatku całkiem dobrowolne wyjście. Coś jej podszepnęło, że wracają do Wieży. Nie były już tutaj potrzebne, a więc wycofywały się dyskretnie, z wdziękiem. "Żałuję, że nie mogę zrobić tego samego..." I wtedy doznała olśnienia. "Dlaczegóż nie mogłabym zrobić tego samego? Dlaczegóż nie miałabym po prostu odejść? "Wyprostowała się na swoim miejscu, czując rumieńce podniecenia na policzkach." I tak muszę zwrócić miecz babce, a więc dlaczego by nie wyjść razem z nimi? Może będą chciały mnie czegoś nauczyć. Czyż Tarma nie mówiła, że kiedyś prowadziła szkołę?" Im więcej o tym myślała, tym pomysł wydawał się rozsądniejszy i tym trudniejsza do zniesienia była myśl o pozostaniu w zamku. W końcu przeprosiła sąsiadów przy stole, na co nawet nie zwrócili uwagi - i wyśliznęła się z Wielkiej Sieni na korytarz. Kiedy się tam znalazła, zawinęła powyżej kolan krępujące ruchy spódnice i pobiegła do swojej izby. Na korytarzu nie było
służących, którzy mogliby ją zobaczyć i chociaż rozdarła jeden rękaw swojej sukienki, nie dbała już o to. Niech Dierna sprezentuje ją którejś ze swoich pokojówek. "Ja na pewno drugi raz jej nie włożę". Zrzuciła ją, gdy tylko weszła w progi swojej izby, cisnęła na stertę w kącie i wywlokła spod łóżka sakwy podróżne. Gorączkowo przewróciła do góry nogami zawartość kufra i szafy z ubraniami, odrzucając bez zastanowienia większość z tego, co ta, znalazła i układając na łóżku to, co postanowiła zabrać. Zadziwiające, jak niewiele z tego, co posiadała, pragnęła zatrzymać. Zbroję, kolczugę, z której wyrósł Lordan, kilka osobistych skarbów i kosztowności oraz książki, pozostawione jej przez Lenorę... Wszystko zmieściło się w dwóch sakwach, a zostało jeszcze sporo miejsca. Rozejrzała się, ostatnim spojrzeniem obejmując izbę. Uzmysłowiła sobie, że nie ma tu już nic z niej, ani też dla niej. Odwróciła się więc na pięcie i wyszła. Kolczuga pobrzękiwała radością, która zaczynała ją wypełniać. Na zewnątrz nawet stajenni opuścili stajnie, biorąc udział we własnej wersji uczty weselnej. Tym lepiej. Dzięki temu będzie mogła osiodłać Verennę i wyjechać, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Klacz przybiegła na gwizd. Stała spokojnie podczas zakładania siodła i uzdy. Gdy Kero wskoczyła na siodło, poczuła zapał Verenny, jakby klacz była tak samo jak ona gotowa opuścić to miejsce. Dotknęła delikatnie piętą boku klaczy i Verenna skoczyła do przodu. Przebyły kłusem podwórzec, zbliżywszy się cwałem do bramy. Tę w murach zewnętrznych minęły w pełnym galopie. Kero roześmiała się, gdy zalało ją słoneczne światło, a wiatr rozwiał włosy. Verenna galopowała pod nią bez wysiłku. Teraz już nic nie stanie na jej drodze! Lecz na widok dwóch postaci na koniach, czekających na nią na rozstajach dróg, gwałtownie ściągnęła lejce. Ze strachu ogarnęły ją mdłości. Zbliżyła się stępa. "Co się stanie, gdy mnie odeślą? Co będzie, jeśli nie zechcą zabrać mnie ze sobą?" - Dlaczego zmarudziłaś tak długo? - zapytała Tarma. Szósty Było dokładnie tak, jak to sobie Kero wyobrażała, przychodząc po naukę. - Rąbanie drewna jestem w stanie zrozumieć - powoli powiedziała Kero, w prawej ręce ważąc nieznany ciężar siekiery. Zmierzyła okiem wyznaczony cel - dziwny układ dwóch pni, umocowanych do drzewa - i przesunęła dłoń nieco dalej po drewnianym trzonku. Nie była to zbyt wielka siekiera i gnębiło ją przeczucie, że przerąbanie się przez partię pni, ustawionych na skraju polany zajmie sporo czasu. W ciągu minionych kilku dni udało jej się już zadrasnąć nieco pnie większą siekierą użytą w konwencjonalny sposób, ale to narzędzie ją zaskoczyło. Nie było dużo cięższe od toporów, którymi walczyli niektórzy z ludzi Rathgara. - Rąbałam dla was drewno od chwili, gdy tutaj przybyłam i mogę zrozumieć, że wciąż jest wam potrzebne na opał. Lecz po co mocować pnie tak, abym cięła pod tym kątem? Warrl - olbrzymie, wilkopodobne stworzenie Tarmy - prychnął, przewrócił się z boku na bok w słonecznej plamie i stulił do tyłu uszy w świętym oburzeniu. Jemu podobnych nazywano kyree, jak ją poinformowała Tarma - niepotrzebne jej było świadectwo jego inteligencji; mogła to stwierdzić na własna oczy. W ciągu ostatnich kilku tygodni przyzwyczaiła się do jego obecności i teraz łatwiej jej przychodziło odczytywać jego zachowanie niż wyraz twarzy Tarmy. Tarma zachichotała złośliwie i oparła się o stertę drewna. Gdyby Kero tego spróbowała, prawdopodobnie strąciłaby na dół połowę pni. Sterta nie drgnęła nawet o piędź. - A co, jeśli niczego nie zrozumiałaś? - zapytała Shin'a'in. - Jeśli nie potrzebujemy porąbanego drewna? - Co? - głupawo odezwała się Kero. Zamrugała oczami. - Masz na myśli to, że ogrzewacie ten wielki, kamienny kadłub magią? Ależ wydawało mi się, że powiedziałyście...
- Iż więcej trudu kosztuje posłużenie się przy czymś magią, niż zwykłe zrobienie tego? Tak odparła Tarma; nikły uśmieszek na jej twarzy mógł doprowadzić do szału. - Nie, nie ogrzewamy go magią. Tak, używamy drewna, lecz mimo to, nie trzeba, abyś ty rąbała. Płacimy za to kilku sympatycznym chłopom o mięśniach jak woły. A więc dlaczego prosiłabym cię o rąbanie drewna, wręczając ci przy tym różnej wielkości siekiery? I dlaczego kazałabym ci rąbać pod rozmaitymi kątami? Kero ponownie zamrugała powiekami. Odpowiedź nasunęła jej się wraz ze wspomnieniem Lordana, ćwiczącego z owczymi skórami. - Bo chcesz, abym wzmocniła ramiona i barki - powiedziała natychmiast. - Wszystkie, a nie jakąś szczególną grupę mięśni. - A ponieważ i tak to robisz, możesz przy okazji uczynić coś pożytecznego. Poza tym, jeśli naprawdę będziesz rąbać drzewo, nie sprzeciwisz się. Rąbiąc w skóry - możesz. Mnie już się sprzeciwiłaś. Tym razem Tarma roześmiała się w głos, ale Kero nie mogła jej mieć tego za złe; coś jej mówiło, że Shin'a'in nie bawi się jej kosztem, lecz że opowiada sardoniczny żarcik. - Na równinach stawiano nas przy miechach w kuźni, kazano nosić wodę dla całego obozu. Posyłano nas do setek prac. Bądź wdzięczna, że każę ci tylko rąbać drewno. Zgrubienia od siekiery, które robią ci się na skórze dłoni, będą mniej więcej w tych samych miejscach, w których życzyłabyś sobie zrogowaceń od miecza. Kero westchnęła i zadała swój pierwszy, staranny cios. Teraz, gdy wiedziała, dlaczego wykonuje to ćwiczenie, przestało ono być tak bardzo zniechęcające. "Mam zamiar dużo staranniej zadawać ciosy. Może wywrze to na niej wrażenie" - przyrzekła sobie w duchu. Na pewno nie wywarła wrażenia na swojej babce. Kethry sprawdzała ją na wszelkie sposoby. Stawiała przed nią świece i namawiała, by je zapaliła, myśląc o ogniu, kładła niewielkie przedmioty i pytała, na które z nich rzucono czar. Najwyraźniej babka srodze się zawiodła, gdyż po trzech dniach poddała się, stwierdzając, że będzie jej lepiej w rękach Shin'a'in. "Lecz nie odbiera mi miecza" - pomyślała. Owa zagadka nie dawała Kero spokoju. Machała siekierą po łuku, raz za razem powtarzając ten sam ruch, od czasu do czasu przerzucając siekierę z ręki do ręki pod czujnym okiem Tarmy. "Miecz należy do babki, lecz ona go nie odbiera. Nie rozumiem tego, jest to magiczny miecz i nikt przy zdrowych zmysłach nigdy nie oddałby z własnej woli czegoś takiego. A ona wciąż powtarza, że przemówił do mnie i że do mnie należy. No więc, cudownie. Przemówił do mnie. A teraz, co ja powinnam z nim zrobić?" - Szybciej - poleciła Tarma. Kero przyspieszyła ciosy, starając się, by spadały zawsze w to samo miejsce; dokładnie z góry na dół, w wąską szczelinę, którą udało jej się naciąć z boku pni. Pnie te były mocno przywiązane po obu stronach kikuta drzewa. Kiedy żyło, udało mu się zapuścić korzenie dokładnie w środku polanki; korzystając w pełni ze słonecznego światła, wyrosło wyższe od okolicznych drzew. Być może był to błąd. W szczyt kikuta, na wysokości mniej więcej dwóch ludzi, uderzył piorun. Rozszczepienie u wierzchołka nie sprawiało wrażenia dzieła dokonanego ręką ludzką. "Pewnie babka wpadła któregoś dnia w kiepski nastrój..." To nie było miejsce, gdzie Tarma szkoliłaby swoją nową wychowankę lub też sama ćwiczyła fechtunek na miecze; był to rodzaj prymitywnego zaplecza dla Wieży - z jednej strony z dużym, zewnętrznym paleniskiem, na którym można było upiec jelenia w całości, a z drugiej - ze stertą drewna opałowego, przygotowanego do porąbania oraz znajdującym się w samym centrum starym, martwym pniem opasanym dookoła żelaznymi obręczami. Wielkie, stare, martwe drzewo. Kero ledwie była w stanie objąć resztki pnia ramionami. - Nieźle - zauważyła Tarma. Odepchnęła się od sterty drew na opał, gestem zatrzymała Kero, po czym wolnym krokiem podeszła do dwóch bali i uważnie zaczęła badać nacięcia. Kero otarła rękawem pot z czoła i dla rozluźnienia potrząsnęła rękami. - Zupełnie nieźle, zważywszy twój opóźniony start. Możesz to zakończyć w dwukrotnie krótszym czasie?
Spojrzała na Kero w taki sam sposób, jak zwykł to robić Dent - wzrokiem w rodzaju: "uważaj na to, co powiesz, bo będziesz musiała tego dotrzymać". Kero zlizała słoną wilgoć z górnej wargi i obejrzała dwa bliźniacze bale. Zostały przecięte odrobinę poza połowę. Cel, który stworzyła, znajdował się tuż ponad żelaznymi opaskami, mocującymi bale do pnia. "A więc, jeśli zbliżę się do końca, prawdopodobnie odłamią się pod własnym ciężarem". Zmrużyła oczy, spoglądając w słońce; rozproszone światło, przedostające się przez gęstą roślinność, utrudniało dokładne określenie położenia słońca. Jednak zbliżało się południe, to można było stwierdzić z całą pewnością. Zaburczało jej w brzuchu, jakby dla przypomnienia, że wstała o świcie i od śniadania dzieli ją już sporo czasu. "Im wcześniej to przerąbię, tym wcześniej będę mogła dostać coś do jedzenia. Nieco chleba z serem, może kiełbaski, kompot, owoce. Wiem o tym, że ona je wyczarowuje; gruszki, winogrona oraz świeżo dojrzałe jabłka podawane wszystkie razem nie są rzeczą zwykłą o tej porze roku". - Sądzę, że tak - powiedziała ostrożnie. - Spróbuję. Tarma stanęła z boku i kiwnęła głową. Kero przystąpiła do pracy pod wpływem bodźca, jakim było wspomnienie smaku przyszłego posiłku - szczególnie kompotu. Szybko zaczęło jej brakować tchu; poczuła kłucie w boku, nie mogła się powstrzymać od łapania powietrza ustami, co tylko wysuszyło jej gardło. Zmęczenie zaćmiło jej wzrok. Oczy piekły ją od potu i wpadających wilgotnych włosów. A jednak, w końcu usłyszała dźwięk, którego oczekiwała: trzask pękającego drewna. Najpierw po jednej stronie pnia, a potem z drugiej. Kiedy zadała ostatni cios, opuściła ramię i odeszła od drzewa; dwa bale odgięły się w stronę pnia pośrodku i przy akompaniamencie drugiego trzasku, odłamały się i upadły na ziemię. To Kero miała raczej ochotę upaść na ziemię. A już na pewno chciała wypuścić siekierę z ręki, ociężałej teraz tak, jakby ważyła tyle samo, co pień drzewa. Jednak nie zrobiła tego; tej lekcji nauczyła się wcześnie. Kiedy po stoczonej walce upuściła miecz ćwiczebny, Tarma podniosła go, obdarzając ją spojrzeniem pełnym czystego, bolesnego rozgoryczenia. Nigdy w życiu nie czuła się tak całkowicie bezwartościowa, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Starannie i cierpliwie, słowami zrozumiałymi dla pięciolatka, Tarma wyjaśniła, dlaczego nikt nigdy nie postępuje z bronią w ten sposób, nawet kiedy jest zmęczony, a broń wykonano z metalu na garnki i nadaje się jedynie do ćwiczeń. Następnie, jakby to nie było dość upokarzające, odłożyła ostrze i kazała Kero rąbać drwa i nosić wodę przez trzy dni pod rząd, zamiast rannego rąbania i noszenia wody tylko przed popołudniowymi ćwiczeniami. Tak więc teraz ściskała małą siekierę, dopóki Tarma jej od niej nie odebrała. - No dobrze, młokosie - powiedziała tym swoim poważnym tonem, gdy Kero uniosła dłoń, z poczuciem jakby zrobiono ją z drewna, które porąbała. - Wracajmy do Wieży, do gorącej kąpieli i posiłku. Zasłużyłaś na to. - Potem uśmiechnęła się. - A po posiłku, odrobina łagodnych ćwiczeń, hmmm? Kero podniosła rękę do czoła, ocierając brwi oraz tył głowy przesiąkniętym wilgocią rękawem. - Pani - zaskrzeczała - za każdym razem, kiedy mówisz o "odrobinie łagodnego treningu", kończy się to tym, że padam na wznak, nie mogąc ruszyć ani ręką, ani nogą. Okrutny z ciebie tyran. Tarma tylko zaśmiała się cicho. Posiłek w Wieży odbywał się w sposób tak "cywilizowany", jak tego mogłaby sobie życzyć nawet matka Kero. Cała ich trójka zasiadła przy kwadratowym, drewnianym stole na jednym z górnych, zalanych słonecznymi promieniami balkonów. Orzeźwiający wietrzyk suszył wilgotne włosy Kero. Pomimo tego, że upięła je mocno, kosmyki wymykały się spod wstążki, a wiatr ciągnął za nie, igrając nimi jak kociak nićmi. Próbowała zapanować nad niesfornymi włosami, ale one wciąż wymykały się i w końcu dała za wygraną, pozwalając, by trzepotały na wietrze. Tutaj nie było nikogo, kto by zwracał uwagę na to, czy wygląd jej jest "godny szacunku" czy nie. Czuła się znacznie lepiej po gorącej kąpieli, chociaż mięśnie wciąż ją bolały w różnych dziwnych miejscach po tym małym, porannym ćwiczeniu. Co więcej, wiedziała, że w nocy będzie jeszcze bardziej obolała. Lecz była to niewielka cena za wolność. "Wyzwolona od izby dla kobiet, od nudy, od udawania, że jestem kimś, kim nie jestem". Myśl ta
wiodła w sposób naturalny do drugiej: "A więc, kim teraz jestem? Co powinnam zrobić ze sobą?" I do jeszcze jednej: "Dlaczego nie jestem taka jak Dierna? Zadowolona z tego, że jestem damą?" Były to niepokojące i nieprzyjemne rozważania. Problemy, z którymi nie umiała sobie poradzić. Z wysiłkiem skupiła uwagę na troskach dnia codziennego. Takich na przykład jak jedzenie. "Nie wiem, gdzie się babka zaopatruje, ale Wendar gotów by zabić, aby się tego dowiedzieć". Na środku stołu, na półmisku, leżały ser, kiełbaski i chleb. Prosty posiłek - na pewno nie tego rodzaju, jakim delektuje się potężny mag - lecz był on smaczniejszy od wszystkiego, czego kiedykolwiek próbowała Kero. To nie tylko głód zaostrzał apetyt; nawet kiedy czuła przyjemną sytość, jedzenie ze stołu Kethry smakowało wybornie. Obok półmiska ustawiono drugi, z owocami; nie tylko z jabłkami, gruszkami i winogronami, lecz także wiśniami. "To zdecydowanie nie jest naturalne. To są świeże jabłka, sezon na gruszki się skończył, winogrona są dojrzałe, ale wiśni nie będzie przed upływem następnego księżyca, a jabłka będą dojrzewały dopiero na jesień". Lecz słońce grzało cudownie, jabłko, które właśnie podzieliła na ćwiartki, było przyjemnie cierpkie i przez chwilę Kero nie miała ochoty myśleć o niczym. "Będę rozkoszować się nimi, bez względu na to, jak się tu znalazły. Ojciec mylił się w sprawie babki i pewnie w ogóle nie miał racji, jeśli chodzi o magów". - Myślisz, że gotowa jesteś posłuchać rodzinnych historii? - zapytała Kethry, rzucając w jej kierunku długie spojrzenie ponad wiekowym stołem, gdy Kero wyciągnęła rękę po kiełbaskę. Wydaje mi się, że czeka cię sporo niespodzianek. Po pierwsze: masz pewnych, raczej niezwykłych, kuzynów. Prawdę powiedziawszy, jest ich sporo. Kero zamarła z ręką wyciągniętą do połowy. Czarodziejka rozparła się na swoim wyściełanym krześle, założyła sobie niesforny kosmyk włosów za ucho i uśmiechnęła się na widok jej miny. W swej szarej, samodziałowej szacie zupełnie nie wyglądała na legendarnego, budzącego powszechną obawę maga. Sprawiała wrażenie matrony ze szlachetnej rodziny. "A ja muszę wyglądać jak wyrzucona na brzeg ryba" - pomyślała Kero, próbując zamknąć usta. - Nie patrz, jakby piorun w ciebie strzelił - powiedziała Tarma. Sięgnęła ponad stołem, wybrała kiełbaskę i wsadziła ją Kero do ręki. - Nazwisko rodowe nie zostało obłożone infamią. Jedynie - no cóż, masz dużo więcej krewnych, niż ci się zdaje. Kuzynów, na przykład. - Mam? - zebrała rozbiegane myśli, zrobiła głęboki wdech. Dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że wciąż ściska kiełbaskę. Położyła ją ostrożnie na swoim talerzu. - To znaczy, wcześniej powiedziałaś coś o córkach i wnuczkach, ale matka nigdy o kimś takim nie wspominała - więc nie wiedziałam, co o tym myśleć. Ilu? Czy matka ma siostrę, albo... - Twoja matka miała sześcioro rodzeństwa, sióstr i braci, młokosie - wtrąciła się Tarma, śmiejąc się od ucha do ucha, na widok osłupienia na twarzy swojej wychowanki. Mówiąc to, zabawiała się końcem swojej szarej wstążki. Jej warkocz był tak gruby jak nadgarstek Kero i siwy jak maść własnej klaczy. - Twoja babka i ja jesteśmy zaprzysięgłymi w obliczu bogini siostrami. Pamiętam, że już ci to wyjaśniałam. Kiedy w końcu Kero kiwnęła głową, ciągnęła dalej: - Doskonale, nie powiedziałam ci tego, że zanim ją spotkałam, mój Klan został wybity przez tych samych bandytów, których ona zobowiązała się powstrzymać. - To było moje pierwsze zadanie czeladnicze - dodała Kethry, gdy Tarma przerwała na chwilę, wpatrując się w długą chmurę wiszącą nad drzewami. - Zajęli całe miasteczko i terroryzowali mieszkańców. Tarma śledziła ich aż do tego miejsca. Udało mi się ją tam zatrzymać, zanim dała im się zabić. - Hm, w pojedynkę i ty zdziałałabyś niewiele więcej, Zielonooka - kpiąco odparła Tarma, powracając do rozmowy. - No dobrze. Zdecydowałyśmy się połączyć siły i udało się. Rzeczywiście, zdołałyśmy wykończyć bandytów i przeżyć to doświadczenie. To wtedy wpadło nam do głowy, że
tworzymy nieźle dobraną parę. - Następnie rzeczy nieco się skomplikowały - zachichotała Kethry, wrzucając sobie winogrono do ust. - Nieco? - Tarma wzruszyła ramionami. - Przypuszczam, że tak jak kradzież rumaka bojowego może nieco rozdrażnić Klan. W każdym razie najważniejsze było to, że wróciłyśmy na Równiny, ona została zaadoptowana przez Shin'a'in i przysięgła starszyźnie, iż odbuduje dla mnie Klan. W końcu spotkała i poślubiła twojego dziadka Jadreka i niech mnie licho, jeśli samodzielnie nie zaludniła Tale'sedrinu! Roześmiana Kethry naprawdę się zarumieniła. - I Jadrek przyłożył do tego rękę - zwróciła uwagę, podnosząc wymownie palec w stronę swojej towarzyszki. - No tak, to prawda; i jego dobra krew też - Tarma przeciągnęła się i objęła swoimi sękatymi dłońmi kolano. - To już inna historia. We troje wychowaliśmy siedmioro dzieci, na tym koniec. Potem zażądaliśmy zwrotu stad, przyjęliśmy z innych klanów sieroty i trudnych młokosów, którzy pragnęli zacząć wszystko na nowo. Tale'sedrin jest teraz prawdziwym Klanem; mniejszym niż przed masakrą, ale rozrasta się. To zabawne, jak wielu młodym konkurentom cieknie ślinka na myśl o tym naszym zalążku Klanu i ludziach w nim zrodzonych - ale z drugiej strony, dla nas kolor blond jest egzotyczny. - Lecz... nie rozumiem - zaprotestowała Kero. - Jeśli wszyscy moi wujowie i ciotki są Shin'a'in, dlaczego ja nie jestem? Jak to się stało, że jestem tutaj, a nie tam? - Słuszne pytanie - przyznała Tarma. - Oto jak się te sprawy mają. Chociaż Keth przysięgła swoje dzieci Klanowi, to jednak robiąc to, zobowiązała się, że będą miały prawo do pozostania w Klanie, a nie, że będą musiały to zrobić. To młodzi decydują sami, we własnym imieniu, dokąd mają zamiar pójść. Nie zmuszamy nikogo do robienia tego, do czego się nie nadaje. Równiny są zbyt surowym miejscem, nie przebaczają nikomu, kto nie kocha ich na tyle, aby na nich przetrwać. A więc w przypadku takim jak Keth, czyli przyrzeczonej klanowi młodzieży adoptowanej krwi, dzieci do szesnastego roku życia spędzają połowę czasu z Klanem i wtedy wybierają, czy chcą zostać na zawsze u Shin'a'in czy iść własną drogą. Pięcioro twoich wujów i ciotek wybrało drogę Shin'a'in oraz proporzec Tale'sedrinu, kiedy osiągnęło odpowiedni wiek. - Matka tego nie zrobiła. I? - Kero zapytała zaciekawiona. "Dlaczego ktoś chciałby pozostać tutaj? Zamek jest, pewnie, najnudniejszym zaściankiem świata". - Właśnie do tego zmierzałam - Tarma obrzuciła ją jednym z tych spojrzeń. - Z dwójki rodzeństwa, która nie przystała do Klanu, syn poszedł śladem matki, rozpoczynając tam, gdzie ona skończyła: przejmując Białe Wiatry - szkołę dla magów, którą ona ufundowała i zorganizowała w zamku - przeniósłszy ją jedynie do posiadłości, którą zdobył dzięki matactwom... Hm... - Rzuciła dyskretnie okiem na Kethry, która sprawiała wrażenie rozbawionej. - Wybacz. Na którą sobie zasłużył. To był twój wuj Jendar. Nie w tym rzecz, iż życie Klanu nie spodobało mu się, ale że mógł zostać Adeptem, a wszelkie talenty magiczne uległyby tam zmarnowaniu. Jest jeszcze jeden syn i on ma dar do magii - to twój wuj Jadrek - lecz jest on szamanem Shin'a'in. Twoja matka Lenora urodziła się ostatnia. Twój dziadek umarł, kiedy była jeszcze malutka, a my miałyśmy nieco kłopotów w szkole, którą byłyśmy przez cały czas zajęte. Być może aż nadto zajęte. Ona - no cóż... - Tarma zakaszlała, zakłopotana. - Powiedzmy, że była inna. Śmiertelnie bała się koni, dostawała dreszczy na myśl o sposobie życia Klanu, tak więc, zaprzestałyśmy nawet posyłać ją na Równiny. Mól książkowy, tak jak Jadrek, ale nie potrafiła logicznie myśleć, była niezdyscyplinowana, bez talentów naukowych. Nie interesowała się niczym poza balladami, opowieściami i romansami. Żadnych umiejętności, poza tymi godnymi wyrafinowanej damy. Żadnego talentu do magii. - Krótko mówiąc, rozczarowała nas, biedactwo - westchnęła Kethry, owijając kosmyk srebrnych włosów dookoła palców. - Spędzała cały swój czas w sąsiedniej siedzibie rodowej i jedyne, na co miała naprawdę ochotę, było zostać czyjąś narzeczoną. Dzieliła te same marzenia z dziewczętami, które znała. Ja byłam dla niej źródłem zgorszenia, Tarma przerażała ją. W końcu oddałam ją
Lythandom, do czasu aż osiągnęła szesnaście lat, po czym sprowadziłam ją z powrotem tutaj. Wróciła jako prawdziwa dama i do niczego innego się nie nadawała. Kero myślała przez chwilę o swojej matce, zaskoczona, że po raz pierwszy od wielu miesięcy lat - myśli te nie przynosiły bólu, związanego ze stratą. Nawet gdy Lenora czuła się dobrze, była bardzo krucha, nie nadawała się do niczego, co zmusiłoby ją do wyjścia poza mury zamku, także do jazdy konnej dla przyjemności. Miała skłonność zapadania na każdą chorobę, o którą się otarła. "Nic dziwnego, że nie lubiła Tarmy, ani jej Klanu. Życie w namiocie przez trzy księżyce każdego roku musiało być dla niej piekłem". - A więc, jakie były twoje zamiary? - zapytała ostrożnie. - Matka nie była osobą, którą można by pozostawić własnemu losowi. Lepiej było dla niej, aby ktoś roztoczył nad nią opiekę. Kethry uśmiechnęła się lekko. Pogłębiły się linie dookoła jej oczu. - Delikatnie powiedziane, ale właściwie. Szczerze mówiąc, nie miałam żadnego pomysłu, poza wydaniem jej za mąż. Chciałam znaleźć dla niej naprawdę właściwego męża, takiego, którego nauczyłaby miłości, lecz po doświadczeniach z jednym konkurentem, w desperacji szukałam takiego, przy którym przetrwałaby małżeńskie doświadczenie. - Jej spojrzenie stało się surowe. - A propos, tym konkurentem był baron Reichert. Wtedy jeszcze nie był baronem, a jedynie młokosem niewiele starszym od Lenory, jednakże, wielce doświadczonym jak na swój wiek. Steranym życiem, można by powiedzieć. - Można by - zgodziła się Tarma. - Ja wolałabym powiedzieć: zepsutym, rozpuszczonym i zwichniętym - nigdy nie interesował się niczym poza ziemią. A więc kiedy zobaczył, jak delikatna była twoja matka - do licha - prawie zatańczył z radości. Sposępniała. Kero mnóstwo odczytała z jej zmarszczonych brwi. - Potrzeba pojęła to także. A niech mnie, miecz prawie zmusił Keth, aby go dobyła i na miejscu przebiła Reicherta. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ta głupia rzecz miała zupełną rację i musiałyśmy się zdrowo nabiedzić, aby nie stać się morderczyniami. Biorąc jednak pod uwagę ostatnie wydarzenia, może powinniśmy były zaryzykować. Kethry westchnęła i pochyliła się odrobinę do przodu. - Tak, wpadłyśmy wtedy w kabałę. Wiedziałam, że Reichert nie przestanie nas nachodzić tak długo, jak długo ona będzie niezamężna, a Lenora okazała się na tyle nierozsądna, że był w stanie przekonać ją, iż ona go naprawdę kocha. Nie wiedziałam, co począć. Rozważałam nawet możliwość wszczęcia kłótni i wydziedziczenia jej na tak długo, aby Reichert stracił zainteresowanie. Wówczas zjawił się twój ojciec, eskortujący bogatą, młodą czarodziejkę i szukający zajęcia, gdy jego służba dobiegnie końca. Silny, przystojny, znający mnóstwo opowieści o dalekich krajach, które odwiedził - oraz zdumiewająco cierpliwy w niektórych okolicznościach. Osobiście pomyślałam, że jest przysłany przez bogów. - Zakuta pała - mruknęła Tarma pod nosem. Kero skrzywiła się lekko; nie na to, co powiedziała Tarma, lecz dlatego, że nie mogła zmusić się, aby się z tym nie zgodzić. Przebywała już w Wieży od kilku tygodni i z każdym upływającym dniem jej poprzednie życie wydawało się coraz mniej realne, odrobinę bardziej odległe. Przypuszczała, że powinna czuć żal po stracie Rathgara, lecz za każdym razem, gdy próbowała wzbudzić w sobie stosowne uczucia, potrafiła jedynie przypominać sobie niektóre z jego nierozsądnych postępków oraz niemiłe słowa, jakie od niego tak często słyszała. "Zamieniam się w jakiegoś nieludzkiego potwora" - pomyślała z poczuciem winy. "Nie potrafię nawet uszanować pamięci własnego ojca". - Może i miał zakuty łeb, she'enedra, ale był dokładnie takim mężczyzną, jakiego Lenora potrzebowała i chciała. Wielkim i mocnym, który by ją bronił i rozpieszczał. - Kethry popatrzyła do góry na oślepiająco niebieskie niebo, podążając wzrokiem w ślad za nowym obłokiem. Zaproponowałam, żeby zatrzymał się na jakiś czas i od chwili, kiedy Lenora po raz pierwszy go zobaczyła, wiedziałam, że ją pociągał. Muszę jej przyznać, że przynajmniej zachowała odrobinę rozsądku - Reichert przerażał ją równie lub nawet znacznie bardziej niż kiedykolwiek ciebie. Obawiałam się po prostu, że on to spostrzeże i zdoła ją przekonać o swojej nieszkodliwości. - Delikatne kurczęta raz ujrzawszy łasicę, zawsze ją odtąd rozpoznają - odparła Tarma, drapiąc
jednym palcem nasadę swojego... podobnego do dzioba, nosa. - To nie jest rozsądek, to instynkt. O, Jasna Pani, sądzę, iż powinnam być zadowolona, że instynkt jej nie zawiódł. Rok pod jego opieką i straciłabyś córkę, ziemię oraz prawdopodobnie byłabyś oblężona w Wieży. - Prawdopodobnie. - Kethry przytaknęła jej ze znużeniem. - No dobrze, ale kontynuując opowieść: ta młoda czarodziejka była ostatnią wychowanicą, którą miałyśmy zamiar się zająć; w ciągu kilku lat chciałyśmy odejść na emeryturę. Tak więc, pozwoliłam Rathgarowi przebywać w pobliżu oraz powiedziałam Lenorze, że zamierzam wprowadzić go nieco w błąd. - O tym słyszałam! - wykrzyknęła Kero. - Jeśli masz na myśli to, że matka udawała córkę gospodyni, by mógł bez przeszkód zalecać się do niej... - Kethry przytaknęła kiwnięciem głowy i Kero zarumieniła się. - Kiedy byłam mała, wydawało mi się to romantyczne. Tarma prychnęła. - Romantyczne! Najmilsze boginie - sądzę, że taki był jej sposób myślenia. Obie drżałyśmy ze strachu o to, że jeśli on dowie się, iż Lenora jest córką Kethry, nawet mu przez myśl nie przejdzie zalecać się do niej. Chciałyśmy jedynie oddać ją komuś, kto by się nią zaopiekował, nie wykorzystując jej. - Wszystko udałoby się świetnie, gdyby nie sam Rathgar - powiedziała Kethry, potrząsając głową. - Gdybym zdawała sobie sprawę, jakie uczucia żywi w stosunku do magów... Cóż, ona była w nim zakochana, a on był nią wprost oszołomiony. Wydawało się, że wszystko wspaniale się powiedzie. On ją poprosił o rękę, ona propozycję przyjęła, a ja powiedziałam mu, kim ona jest naprawdę... - I świat się zawalił. - Kero mówiła to z absolutną pewnością. Znała swojego ojca, domyślała się, jaka mogła być jego reakcja w obliczu takiej rewelacji. Wściekłość z powodu zwodzenia go; wściekłość, że kobieta-mag jest matką jego ukochanej. Nie upłynęło dużo czasu, a przekonał sam siebie, że Kethry knuje coś przeciw niemu i zrobił wszystko, aby wyrwać swą ukochaną Lenorę spod "śmiertelnego" wpływu jej matki. - Nie zauważyłam, jak spada mi na głowę - przyznała Kethry. - Powinnam, lecz nie zauważyłam. Potem było już za późno. Moja córka uległa romantycznej miłości. Rathgar był nieskazitelnym bohaterem. Cokolwiek słyszała ode mnie na jego temat, przyprawiało ją o histerię. Była przekonana, że pragnę ich rozdzielić. - Myślała, że to za jego sprawą słońce wschodzi i zachodzi - stwierdziła Tarma z niewypowiedzianym niesmakiem, jej jastrzębią twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. - Do diabła, dobrze się stało, że był to człowiek uczciwy i niezłośliwy, bo gdyby nawet ją obił, mówiąc, iż zasłużyła sobie na to, uwierzyłaby mu. Jak to możliwe, by jakakolwiek kobieta, z własnej woli, postawiła się w takiej sytuacji? - Sądzę, że powinnam była to przewidzieć - odrzekła ponuro Kethry. - Po pierwsze, to ja spowodowałam cały ten bałagan. Znasz słowa powtarzane przez ludzi: "Stawiaj ostrożnie żądania, bo mogą się spełnić". Po raz pierwszy znalazła się w towarzystwie kogoś, kto uważał, że jest cudowna taka, jaka jest - bezbronna i słaba - i kto nie próbował zmuszać jej do zrobienia czegoś konstruktywnego z własnym życiem. Oczywiście wydawało jej się, że to on zawiesił księżyc na niebie. Tarma wyrzuciła ręce do góry. - Wciąż tego nie rozumiem. Keth zmierzała do małżeństwa, ponieważ wszystko było lepsze od dania Reichertowi jeszcze jednej szansy. No dobrze, to właśnie wtedy Lenora doszła do wniosku, że Keth i ja jesteśmy starymi, głupimi babami i zaczęła słuchać jedynie Rathgara. A kiedy przekonał się, że ma wszystkie atuty w ręku, zaczął wysuwać żądania. W końcu doszło do tego, że kiedy urodził się Lordan, zmusił Keth do złożenia obietnicy, iż bez zaproszenia nie postawi stopy w posiadłościach zamkowych. - A więc to dlatego... - głos Kero zamarł. Mnóstwo rzeczy zaczęło teraz nabierać sensu. - Myślę, że obawiał się, iż będę próbowała mu ją odebrać - odezwała się Kethry po długiej chwili milczenia, wypełnionego jedynie odgłosem wiatru, szumiącego w liściach poniżej balkonu. Naprawdę uważam, że bardziej zależało mu na mojej córce niż na posiadłości. Z drugiej strony zaś
nigdy nie umiał się pogodzić z tym, że nawet najmniejsza część nowo uzyskanego bogactwa pochodzi ode mnie. Sądzę, iż wciąż się spodziewał, że będę usiłowała wywierać na niego presję za pośrednictwem... ziemi, Lenory, a także was, dzieci. "Prawdopodobnie bardziej niż czegokolwiek innego nienawidził życia pod czyjąś kontrolą. Może dlatego, że nasłuchał się aż do obrzydzenia rozkazów, kiedy był młodszy; nie mam pojęcia. Za to wiem na pewno, że nigdy nie uwierzył, iż babka nie knuje żadnego planu wymierzonego przeciw niemu". Tarma wstała ze stołka, przeciągnęła się i przysiadła na kamiennej poręczy balkonu. - No cóż, nie jestem tak wspaniałomyślna - burknęła. - Ten człowiek był zwykłym najemnikiem; odrobinę lepiej urodzonym od większości, ale gdzie mu tam do ziemianina. A tego właśnie przez całe życie pragnął - zdobyć ziemię i stać się szlachcicem. Tego pragnie większość najemników, gdy tylko stracą zapał do walki. Wszyscy chcą osiąść na miejscu, o którym mogliby powiedzieć, że jest ich własnością. I tak sprawa wygląda. Kero przesunęła się niespokojnie na swojej drewnianej ławce i odłożyła ostatnią kiełbaskę, nawet jej nie spróbowawszy. Odnosiła niejasne wrażenie, że powinna bronić Rathgara, ale nie mogła. Obydwie miały rację. Wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że Rathgar uwielbiał jej matkę, lecz znała też jego zachłanną obsesję na punkcie swojej ziemi. Uświadomiła sobie ponadto, że nie było sposobu, by Kethry kiedykolwiek przekonała go, iż nie zależy jej na ziemi, dopóki jej córka jest szczęśliwa. On po prostu nie był w stanie tego zrozumieć. Zbyt często Kero słyszała go rozprawiającego o głupocie jakiegoś znajomego czy podwładnego, gdy zrzekali się swych włości dla dobra dzieci. Rozumowanie - w jego mniemaniu - było poprawne. Przede wszystkim, jeśli ktoś wyzbywa się posiadłości, to jakże zapewni utrzymanie temu dziecku, jakże zapewni mu dziedzictwo? "Rezygnacja z dziedzicznych praw pod nakazem chwili?" Pewnego razu, kiedy Lythandowie zakończyli sąsiedzki spór, zapisując sporny grunt we wspólne władanie, usłyszała go mówiącego: "Głupota i szaleństwo! Wasze dzieci nie będą wam za to wdzięczne, kiedy dorosną do własnego rozumu!" I teraz była pewna, że takie było źródło jego głęboko zakorzenionej goryczy - zawdzięczał wszystko nie tylko matce swojej żony, nie tylko kobiecie, ale i magowi; osobie, która zapracowała sobie na to samodzielnie i uczciwie. To go musiało dręczyć najbardziej. Magowie nie byli godni zaufania; mogli zmienić rzeczywistość zgodnie z własnymi zachciankami, byli źródłem wszelkiego zła na tym świecie... - Skończyło się na tym, że zaczęliście handlować końmi krwi Shin'a'in - powiedziała Tarma, wyrywając ją z głębokiego zamyślenia. - Nie wiem, czy się orientujesz, jak rzadkim wypadkiem jest sprzedaż przez nas ogiera, lecz pozwoliliśmy, aby Rathger dostał jednego... nie wykastrowane zwierzę, przeznaczone na rzeź, ale mimo wszystko był to ogier. Rathgar nie chciał słuchać Keth w sprawie ziemi, nie był zbyt inteligentny i nie posiadał kapitału. Balansował na krawędzi katastrofy, nigdy nie osiągał zysku. Nam powodziło się dobrze, lecz my prowadziłyśmy szkołę. Ten teren jest zbyt kamienisty, by nadawał się pod uprawę; dzierżawcy ledwie wiązali koniec z końcem. Ostatecznie namówiłam Klan, aby przygnał tu stado najlepszych zwierząt rzeźnych i sprzedał je po obniżonej cenie. On umyślił sobie, że przechytrzy tępych barbarzyńców. Nie zależało nam na tym; dzięki temu wszedł w posiadanie czegoś, za co mógł utrzymać zamek i Lenorę, bez wydzierania wszystkiego do gołej ziemi czy ucisku dzierżawców. A potem, kiedy ty i twój brat dorośliście na tyle, by móc ujeżdżać własne zwierzęta, spowodowałam, że kilka dobrych, młodych klaczy znalazło się w kolejnej partii, którą zakupił. Wystawiła twarz do słońca i wiatru. Kero przyszło na myśl, że Tarma bardzo przypomina nadgryzioną zębem czasu statuę z brązu. Twardą i zarazem pełną niewytłumaczonej gracji. - Nie było to wcale takie trudne - kwaśno powiedziała Kethry. - Naprawdę nie było. Przede wszystkim, co roku udawałyśmy się w podróż do Klanu, by odwiedzić resztę dziatwy. Opłacił się ten cały kłopot z przekonywaniem go, że wy dwoje powinniście mieć te konie, a potem wmówienie mu, że to wszystko było jego własnym pomysłem. Jedynie w taki sposób byłam w stanie robić cokolwiek dla was po tym, jak wycofałam się do Wieży, złożywszy obietnicę pozostawienia was w
spokoju. - A więc co o tym wszystkim myślisz? - zapytała Tarma, ponownie zwracając swoje jasnoniebieskie oczy na Kero. - Nieczęsto się zdarza, że ktoś dostaje cały Klan na członków rodziny, i to ni z tego ni z owego. - Czy ja się kiedykolwiek z nimi spotkam? - zapytała pod wpływem impulsu. - Z moimi wujami, ciotkami, wszystkimi... Tarma roześmiała się. - Och, wyobrażam sobie. Lecz teraz ty i ja jesteśmy umówione na wcześniejsze spotkanie. Przez chwilę Kero poczuła się rozczarowana, a później uśmiechnęła się. Nie jest przecież tak, że wszystko musi się dziać od razu. "Spójrz, ile się wydarzyło w ciągu minionych kilku tygodni! Myślę, że mogę trochę poczekać". - W takim razie chodźmy, zanim nam obu zesztywnieją mięśnie - odpowiedziała z uśmiechem albo zanim zdążę pomyśleć, co zamierzasz ze mną zrobić na ćwiczeniach! Rzeczą, w sprawie której Tarma była absolutną fanatyczką, była czystość. Nalegała, aby Kero brała kąpiel zarówno każdego ranka po pracy, jak i po południowym treningu. W Wieży nie brak było ciepłej wody, odmiennie niż w zamku - tego rodzaju magicznym ekstrawagancjom Kethry skłonna była oddawać się z wielką ochotą. Kiedy już minęło pierwsze zaskoczenie, Kero stwierdziła, że podoba jej się pomysł dwukrotnej kąpieli w ciągu dnia. Gorąca woda znakomicie łagodziła ból mięśni, a wieczorna kąpiel była świetną sposobnością do snucia rozmyślań, zwłaszcza gdy w zasięgu ręki miało się lekką kolację i dobre wino. Podczas kolacji Kethry opuściła wnuczkę, mówiąc, kiedy Kero zapytała ją o to, że "każdemu potrzebna jest odrobina prywatności". Kero było wszystko jedno. Zwykle, po długotrwałym moczeniu w wodzie, szybko zapadała w sen i wątpiła, czy mogłaby być dobrym kompanem. Mając do dyspozycji niewyczerpaną ilość gorącej wody, stwierdziła, że bierze przykład z Tarmy; przygotowuje pierwszą kąpiel, aby zmyć z siebie brud i pot, opróżnia wannę i ponownie nalewa gorącej, czystej wody, aby się w niej wymoczyć. Kąpielowa komora w jej komnacie była dużo przyjemniejsza od podobnego pomieszczenia w zamku. Była co najmniej tak wielka jak jej sypialnia, a w balii mogłyby się wygodnie pomieścić dwie osoby. Balia wyglądała, jakby wydrążono ją z granitowego głazu, wypolerowanego następnie na lustrzany połysk. Po obu stronach znajdowały się tam wygodne, spłaszczone miejsca, których rozmiary pozwalały na ustawienie kubka lub misy. Pośrodku, z kurków w ścianie, wypływała ciepła i zimna woda. Wystarczyło jedynie pociągnąć za niewielką dźwignię, połączoną z czymś podobnym do śluzy, i woda ze strumienia w górach lała się do balii. Kethry pokazała jej zbiorniki na szczycie klifu, na którym wzniesiono Wieżę, wyjaśniając, że są one częścią oryginalnej budowli. "Oryginalnej budowli. Nawet Keth nie wie, ile ona ma lat... Zdumiewające". Pobudziło to Kero do rozmyślań, kim byli budowniczowie i jak wyglądali. "Cenili sobie wygody, to jasne" - dumała leniwie, sącząc wino. W ścianie komory kąpielowej wprawiono ogromnych rozmiarów okno, wykonane z miniaturowych, romboidalnych szklanych gomółek ręcznej roboty. Oszklone okna były pomysłem Kethry; poprzedni mieszkańcy albo sądzili, że szkło nie jest im konieczne, albo nie umieli go wyprodukować. Tej nocy Kero zobaczyła, że wschodzi księżyc w pełni i po powtórnym napełnieniu balii oraz zdmuchnięciu świec zapatrzyła się w niego i w gwiazdy. "Biorąc pod uwagę wszystkie niewiarygodne rzeczy, które budowniczowie byli w stanie stworzyć, nie potrafię sobie wyobrazić, aby nie mogli odlać małego szkiełka. Zastanawiające. A może byli tak potężni, że za pomocą magii rzeczywiście zdołali utrzymywać zimowe wichry z dala od Wieży?" Księżycowe światło przenikało przez parę unoszącą się nad jej kąpielą i dotykając powierzchni wody, zamieniało ją w pomarszczone zwierciadło. Nagle rozśmieszyły ją te fantazje, gdyż odpowiedź była oczywista dla każdego, z wyjątkiem romantyczki. "Oczywiście, szkło jest kruche, a babka sama stwierdziła, że nie ma pojęcia, jak długo to miejsce stało opuszczone. Kręci się tutaj aż nadto wron i szczurów-rabusiów, aby rozkraść je do ostatniego odłamka. Błogosławiona Agniro, musiałam otrzeć się o nieco matczynych głupstewek". Roześmiała się głośno. Woda zachlupotała o ścianki balii, gdy sięgnęła ręką po karafkę, aby
ponownie nalać sobie kielich wina. To wtedy poczuła, że jej mięśnie nie są wcale tak obolałe i sztywne, jak się tego spodziewała. "Muszę się przyzwyczajać" - pomyślała z zaskoczeniem. "Na Triadę, zaczynałam już myśleć, że nigdy nie przestanie mnie boleć! A jednak, to zabawne, nawet gdy chciałam umrzeć z bólu mimo wszystko podobało mi się to..." Tego popołudnia po raz pierwszy Tarma udzieliła jej lekcji prawdziwej walki na miecze. Upominając ją: "niech ci się zdaje, że jestem jedną z tych drewnianych kłód", Shin'a'in nauczyła ją kilku podstawowych ruchów, a potem poprawiała z nią ich szybkość. Zanim skończył się wieczór, Kero potrafiła wykonać prosty układ cios-zasłona-cios błyskawicznie, ze wszystkich sił, i sądziła, iż jej nauczycielka jest zadowolona. Dzisiejszy dzień był lepszy nawet niż wczorajszy, kiedy to Tarma zaczęła uczyć ją tropienia. Dowiedziawszy się raz, czego ma szukać, Kero stwierdziła, że tropienie śladów, przemierzającego połacie puszczy jelenia, borsuka, a nawet samego Warrla, jest zaskakująco łatwe. Oczywiście, żaden z nich nie próbował ukryć swojego tropu. Kero przeczuwała, że gdyby Warrl chciał ukryć swój ślad, można by go odszukać jedynie przy pomocy magii. Najwięcej zadowolenia w dzisiejszych ćwiczeniach przynosiło jej samodzielne zdobywanie umiejętności. Miecz wisiał na ścianie w jej komnacie. Kero nie miała zamiaru stamtąd go zdejmować, dopóki nie będzie potrzebować jego niesamowitego wsparcia. "Czy tym właśnie chcę się zajmować? - zapytała nagle samą siebie. "Czy tego pragnę się uczyć?" Zadumała się nad tym pytaniem, a w tym czasie księżyc w oknie wspiął się jeszcze wyżej. Kwadrat srebrzystego światła ześliznął się z wodnej powierzchni i, skradając się po podłodze, pogrążył w mroku tę część kąpielowej komory. "Przypuszczam, że to ma sens" - pomyślała z pewnym niepokojem. "Zawsze byłam najlepsza, gdy trzeba było wykazać się sprawnością fizyczną. Jazda na koniu, polowanie, puszczanie sokołów... wybłagana u Denta walka na noże. Z godziwych umiejętności dobra byłam jedynie w tańcu..." Jedyną rzeczą, którą potrafiła zadziwić Tarmę, była jej zręczność w posługiwaniu się łukiem. "Zapytała mnie, dlaczego, ruszając w pościg za rabusiami, nie zabrałam ze sobą łuku. Kiedy powiedziałam, że nie wpadło mi to do głowy, myślałam, że z miejsca machnie na mnie ręką." Kero westchnęła. "Tak trudno jest traktować ludzi jak wrogów... Przynajmniej nie zachowuje się wobec mnie tak obrzydliwie, jak Dent w stosunku do Lordana". Dent był bezlitosny dla swojego młodego wychowanka. Nigdy nie dał mu drugiej szansy. Przeklinał, czasami bił płazem, doprowadzał do krańcowego wyczerpania, a nawet jeszcze dalej. A zarazem, natychmiast po zakończonej lekcji był niezmiennie uprzejmym, dobrym człowiekiem. Chwalił Lordana za to, co zrobił dobrze, wskazywał błędy, by opowiadając później Rathgarowi o jego postępach, używać dokładnie tych samych słów, pochwalnych i krytycznych. "Nigdy nie potraktował mnie w ten sam sposób, lecz skąd wrażenie, że to ulgowe traktowanie nie było żadną łaską z jego strony?" Przymknęła oczy i zanurzyła się nieco głębiej w gorącą wodę. "Być może połowa z tego, czego uczy mnie Tarma, jest naprawianiem błędów, których wcześniej nabyłam? No cóż, widzę przynajmniej niejaki postęp. Z każdym dniem daję sobie radę nieco lepiej, z każdym dniem ona uczy mnie czegoś nowego, a potem rozmawia ze mną tak samo jak Dent z Lordanem". Uwagi Tarmy sprawiały przyjemność; brzmiały ciepło, przynosiły zadowolenie. Jej komplementy nie wiązały się z żadnym "ale". Kiedy powiedziała, że Kero robi coś dobrze, myślała tak naprawdę, bez zastrzeżeń. "Mam nadzieję, że jej zanadto nie nudzę. Przynajmniej jestem cierpliwa. Lordan wpadał w taką wściekłość, kiedy nie potrafił czegoś zrobić poprawnie, że wybiegał z pola ćwiczeń i chował głowę do końskiego żłobu. I Tarma nie może powiedzieć, abym cierpiała na brak determinacji". Księżyc wspiął się w końcu do takiego punktu, że poświata przestała oświetlać okno. W komorze kąpielowej zapadły całkowite ciemności. I skończyło się wino. "Sądzę, że czas iść do łóżka" - zdecydowała się. "Zanim zasnę w balii". Palcami stopy wymacała szpunt w dnie, chwyciła ogniwo przymocowanego do niego łańcucha między wielki i pozostałe palce - i pociągnęła. Kiedy po raz pierwszy Tarma pokazała jej odpływ z
balii, rozbawiło ją to i zaskoczyło. W domu, aby całkowicie opróżnić balię, najpierw trzeba było ręcznie wybrać wodę, a potem przechylić ją na bok. Nie potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego do tej pory nikt nigdy nie pomyślał o czymś takim. Podniosła się powoli. Obok balii, na wieszaku z pręta, wisiał gruby ręcznik. Wyciągnęła po niego rękę i stanęła na wyłożonej płytami podłodze. To była jedyna nieprzyjemna rzecz w komorze - wyłożona kamiennymi płytami podłoga była zimna! Tak zimna, że Kero szybko wysuszyła się i odwiesiła ręcznik na miejsce. Tarma nagrodziła ją jednym z tych spojrzeń, kiedy zdarzyło jej się rzucić ręcznik na podłogę, i to nasunęło Kero myśl, że w Wieży nie ma nadmiaru służących. Dlatego od tamtej pory starannie odkładała wszystkie rzeczy. Naciągnęła starą koszulę, w której zwykle spała, i z wolna, cichutko szła po podłodze do swej komnaty. Tarma życzyła sobie, aby trenowała bezszelestne poruszanie się, kiedy tylko to było możliwe, tak by się stało odruchem. Kero sama doszła do wniosku, że nauka bezszelestnego poruszania się w ciemności jest bardzo dobrym pomysłem, a więc ćwiczyła każdej nocy. Zostawiwszy za plecami korytarz, odwróciła się, aby zapalić pozostawioną na półce przy drzwiach świecę. Kiedy potem znów odwróciła się ze świecą w dłoni, pomyślała, że wpadła w objęcia koszmaru. Zęby, wpierw zobaczyła jedynie zęby: ogromne kły, białe, błyszczące w świetle świecy. I oczy. Rozmiarów wielkich orzechów; lśniące złym, zielonkawym żarem. Siódmy Krzyknęła ze strachu, odskakując pod ścianę, wypuściła świecę z rąk. Wszystko za jednym zamachem. Płomyk zgasł natychmiast, pogrążając ją w zupełnej ciemności. Po omacku odnalazła ścianę i wzdłuż niej zaczęła posuwać się do wyjścia, mając nadzieję wymknąć się do komnaty kąpielowej, zanim to - czymkolwiek było - uzmysłowi sobie, że ona ucieka. Łamała sobie głowę, cóż takiego okropnego wydarzyło się, że to coś uszło uwagi Tarmy i babki. - Dziecko - parsknął jakiś głos, nie wiadomo skąd. Wydawało się, że dochodzi ze wszystkich stron naraz. Zamarła. - Dziecko, nie jestem Demonem Śniegu. Nie pożeram niemowląt. Przyszedłem tu dzisiaj porozmawiać z tobą. Nie drgnęła i w głosie pojawił się ton znużenia. - Proszę, będziesz uprzejma zapalić świecę i usiąść? - Kim...? - zająknęła się. - Gdzie jesteś? - Tutaj. Coś zimnego i mokrego szturchnęło ją między piersiami. O mało znowu nie zaczęła krzyczeć. - Jestem Warrl, mały mazgaju. Spotykasz się ze mną codziennie! - Warrl? - Wyciągnęła rękę ostrożnie i dotknęła kudłatego łba, mniej więcej na wysokości swojej klatki piersiowej. Rzeczywiście, pod palcami wydawało się, że to Warrl. - Skoro już trzymasz tu rękę, możesz podrapać mnie po uchu. Rzeczywiście brzmiało to tak, jak wyobrażała sobie, że mówiłby Warrl. Jeśli Warrl byłby w stanie mówić. - W jaki sposób... - zaczęła. Wpadł jej w słowo. - Mówię do ciebie myślą - powiedział niecierpliwie. - Jest to dokładnie to samo, co i ty mogłabyś robić, gdybyś chciała, a druga osoba posiadała dar słyszenia myśli. Poczuła lekki powiew i usłyszała cichutkie chrobotanie, dźwięk, który mógłby być skrobaniem pazurów po podłodze. - Proszę, zapal świecę i chodź do łóżka. O tak, grzeczne dziecko. Uklękła i na ślepo macała po posadzce, dopóki jej lewa ręka nie natrafiła na świecę. Zapaliwszy
ją, wyprostowała się, trzymając ją w dłoni i stwierdziła, że Warrl ponownie przyjął tę samą pozycję, co w momencie, kiedy weszła do komnaty. Wyciągnięty na łożu, zajmował całą jego połowę. - Rozgość się, proszę - powiedziała z przekąsem, lekko rozdrażniona teraz, kiedy jej serce ponownie zaczęło bić w piersi. - A dziękuję, właśnie to robię - odparł równie ironicznie. Przeszła przez komnatę i wstawiła świecę do lichtarza u wezgłowia, nawet nie rzuciwszy na niego okiem. Dopiero kiedy wspięła się na łóżko, siadając na kocu ze skrzyżowanymi nogami, spojrzała mu w oczy. - A więc, skoro przez cały czas jesteś w stanie rozmawiać, dlaczego tego nie zrobisz? - spytała rzeczowo. - Nie było powodu, dla którego powinnaś o tym wiedzieć - odpowiedział spokojnie. - Teraz jest. - I co to - błagam, powiedz - jest za powód? - Chcę wiedzieć, dlaczego ukrywasz swój dar. Serce zamarło jej ponownie. Nie mogła udawać, że go nie rozumie; przeczuwała, że jeśli spróbuje przekazać kłamstwo wprost, z mózgu do mózgu, zostanie przyłapana. Wiedział doskonale, o co pyta, książki jej matki nazywały tę zdolność "darem". Ociągała się, usiłując zyskać na czasie. - Nic nie ukrywam - odparowała. To była prawda; Kethry nie zapytała jej, czy jest w stanie odbierać myśli, ani nie poddała jej odpowiedniemu testowi. Równocześnie jej myśli biegały w kółko, jak myszy złapane na dnie szklanego słoja. "Jeśli babka dowie się o tym, zmusi mnie, abym została magiem, a ja nie chcę zostać magiem, chcę być taka, jak Tarma..." Kyree stulił uszy z grymasem na pysku. - PROSZĘ! - "myślkrzyknął" do niej. Aż się skrzywiła, ale przynajmniej zastopowało to jej rozbiegane myśli. Głęboko westchnął. - Znacznie lepiej. Dziękuję, dziecko. Nie mam zamiaru zdradzać twoich sekretów Kethry, jeśli tak bardzo ci na tym zależy, ale to, co zrobiłaś, jest właśnie powodem, dla którego chcę z tobą porozmawiać. - Co ja zrobiłam? - wyszeptała. W głowie wciąż jeszcze huczało jej od jego "krzyku". Jego uszy ponownie stanęły sztywno wyprostowane. - Za każdym razem, gdy czujesz się bezpieczna i koncentrujesz się na jakimś skomplikowanym problemie, z którym wiążą się mocne uczucia, robisz dokładnie to, co właśnie zrobiłaś. Myślisz "na głos". Bardzo głośno, mógłbym dorzucić, dużo głośniej, niż sobie z tego zdajesz sprawę. Łatwo sobie wyobrazić, że można cię usłyszeć stąd aż do następnego zamku, jeśli ktoś na to zwraca uwagę. - Naprawdę? - potrząsnęła głową. To wydawało się nieprawdopodobne. - Naprawdę - powiedział z naciskiem. - Niemal tak głośno, jak ja, gdy przed chwilą "krzyknąłem" i w przeciwieństwie do mojego "krzyku", który był przeznaczony tylko dla ciebie, twoje myśli są słyszalne dla każdego, kto potrafi je odebrać. Masz szczęście, że twoja babka nie posiada Daru, bo twój sekret nie byłby sekretem. Spłaszczył uszy i wyglądał na urażonego, marszcząc brew w sposób, który w innych okolicznościach mógłby być zabawny. - To bardzo przykre i nieprzyjemne. Nie będę podważał twojego prawa do nieujawniania swoich zdolności, ponieważ nie wiążą się one ze sztuką magiczną, lecz muszę nalegać, abyś przeszła szkolenie. I to szybko, zanim spowodujesz nieszczęśliwy wypadek. Kero przełknęła pierwsze słowa odpowiedzi cisnące się jej na usta: że przeszła już szkolenie. Oczywistym było, że to, czego się nauczyła na własną rękę, nie wystarczało. "Z pewnością nie, jeśli ktoś taki jak Warrl może mnie słyszeć aż od Lythandów" - pomyślała.
- Potrafię chyba zatroszczyć się o siebie - powiedziała ostrożnie. O źdźbło uniosła się jego warga. Kłapnął zębami z irytacją. Skuliła się instynktownie. Jego kły były bardzo ostre i długości jej kciuków. - Nie zdajesz sobie sprawy, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby to była prawda? W żaden sposób nie możesz nauczyć się tego sama. A nie wyszkolona... no cóż, na poły przeszkolona... wystawiasz się na potworne niebezpieczeństwo. Jedynie szczęściu zawdzięczasz to, że mag, którego zabiłaś, nie posiadał dużego Daru Myśli. Gdyby posiadał... no cóż, w tej chwili spełniałabyś prawdopodobnie każdą jego zachciankę. Zapanować nad mózgiem kogoś, kto posiada Dar, lecz jest nie wyszkolony, jest śmieszną błahostką. Twoje bariery ochronne są słabe, nie dysponujesz środkami ochronnymi drugiego stopnia. W tej chwili jesteś bardziej bezbronna niż osoba zupełnie nie Obdarzona. Obwieszczasz ten fakt po wszechświecie za każdym razem, gdy jesteś przygnębiona! Wciąż jeszcze istniał jeden problem: Kero nie chciała, aby babka dowiedziała się o jej zdolnościach. A czy ktoś inny mógłby ją tego nauczyć? - Nie mogę... - Potrząsnęła głową. Warknął i kichnął, jakby zwietrzył zapach, którego nie lubił. - Musisz być tak tępa? Proponuję ci, że osobiście będę cię uczył. Nikt, nigdy się o tym nie dowie, nawet moja towarzyszka-w-myśli. - Ty? - Ledwie mogła w to uwierzyć. - Ale dlaczego? Położył łeb na łapach i westchnął. - Samoobrona, dziecino. Samoobrona. Jestem coraz bardziej znużony próbami odizolowania ciebie. Czasami zakłócasz mój odpoczynek. No więc, w interesie spokojnego snu. Czy zaczniemy pracować nad tak zwaną "twoją osłoną"? Zupełnie źle się do tego zabierasz. "A mnie się poprzednio wydawało, że jestem przepracowana" - pomyślała Kero, cicho jęknąwszy, gdy dwa tygodnie później otwierała mętne oczy rankiem, który wstał zbyt wcześnie. Nauczyła się budzić wraz z pierwszymi, wpadającymi przez wschodnie okno promieniami słońca. Miała wrażenie, że z każdym dniem promienie uderzały w jej powieki wcześniej o jedną markę na świecy. "Najgorsze w tym wszystkim jest to, że gdyby Tarma wiedziała, iż Warrl nie daje mi spać przez pół nocy, to pewnie pozwoliłaby mi później wstawać. Lecz jeśli jej powiem... Nie, nie mogę. Nie wiem, co by na to powiedziała. Wiem, że zdradziłaby sekret babce". Kero przetarła oczy kostkami palców i powoli usiadła. Sądząc po wyglądzie czystego nieba w różowym odcieniu, zapowiadał się kolejny piękny dzień, a to oznaczało, że Tarma będzie dzisiaj pełna werwy. Kero zaczynała tęsknić za dniami słoty; jeszcze bardziej do chłodnej i wilgotnej pogody, z gęstymi porannymi mgłami. W obu przypadkach bolały Tarmę stawy i aż do późnego rana zostawała w łóżku, a ćwiczenia Kero ograniczały się do praktyki na ringu przeciw owczym skórom i innym celom. Nie było to szczególnie uprzejme cieszyć się ze złego samopoczucia nauczycielki, ale Kero stwierdziła, że w tym przypadku nad poczuciem winy z łatwością brała górę przyjemność związana z dłuższym wylegiwaniem się w łożu. Przez ostatni tydzień została zwolniona z obowiązku rąbania i znoszenia drewna. Teraz jej poranna praktyka obejmowała układy taneczne z mieczem i pchnięcia przeciw owczym skórom; po południowym posiłku spędzała godzinę lub dwie nad księgami, a późnym popołudniem pojedynkowała się z Tarma. Już więcej nie zastanawiała się nad tym, co z sobą zrobi. Zamierzała zostać najemnikiem, tak jak Tarma, jak kobiety, które Kethry wynajęła do ochrony Lordana i zamku. Najemnikiem, ale jakim? - jedynie to pytanie snuło jej się po głowie. Księgi, z których uczyła ją Tarma, dotyczyły strategii i taktyki, sposobów przemieszczania i walki całych armii. Kero jeszcze nie była w stanie zrozumieć, na co mogłoby się jej to przydać. Może Tarma miała jakiś przemyślany plan. Kero była gotowa uczyć się wszystkiego, czego Tarma sobie życzyła, a przyszłość sama się ułoży. Tarma zawsze powiadała, że "żadne nauki, żadna wiedza, nigdy nie idą na marne". Jeśli nawet na nic się to nie przyda, nie będzie źle, gdy szeregowy wojownik będzie miał pojęcie o ruchach całych armii, mogąc przewidzieć rozkazy. Przeciągnęła się, wyginając do tyłu, a potem wśliznęła ponownie pod ciepłe koce. - "Tylko poleżę sobie odrobinę dłużej" - pomyślała, delektując się "ciszą" we własnych myślach. Nie
zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele "podsłuchuje", dopóki Warrl nie nauczył jej właściwej ochrony: uziemienia, skoncentrowania i rozproszenia. Latami jej myślom towarzyszył w tle jakiś gwar, podobny do hałaśliwego tłumu na turnieju, słyszanego z odległości kilku mil. Teraz to ucichło i ulga była niewiarygodna. Nie rozumiała do końca, jak użyteczna jest dla wojownika ta szczególna umiejętność, dopóki Warrl jej tego nie zaprezentował. Udowodnił jej, że może wykorzystać tę taktyczną przewagę w wielu sytuacjach: poczynając od tego, co robiła podczas pościgu i "podsłuchiwania" obszaru w poszukiwaniu myśli przeciwników, aż do odgadywania zamiarów wroga w czasie walki, parowania jego ciosów, zanim jeszcze zdążył je zadać. A jednak, nie do końca podobało jej się wykorzystywanie tego daru w ten sposób. Przyłapała się na tym, że ponownie zapada w drzemkę. Obudziła się, zrywając się gwałtownie. Odrzuciła przykrycie i przerzuciła nogi nad brzegiem łoża, zanim po raz wtóry uległa pokusie snu. Krótka wizyta w komorze kąpielowej i spryskanie zimną wodą rozwiązały problem. Woda była tak zimna, że aż jej dech zaparło, ale teraz bez wątpienia wytrzeźwiała do reszty. "Nie podoba mi się czytanie innym w myślach, bez ich wiedzy" - stwierdziła zdecydowanie, naciągając bryczesy i tunikę. "Nie wydaje się to uczciwe. Może w okolicznościach naprawdę wyjątkowych - jak samotny pościg za Dierną - jest to usprawiedliwione. To znaczy, gdy szansę są tak marne, że trzeba wykorzystywać dosłownie każdą przewagę, którą się dysponuje. Lecz jeśli jest to tylko starcie jeden na jednego... Nie, to nie w porządku". Zacisnęła rzemienie swojej tuniki i sięgnęła po buty. "Prócz tego, jeśli będę nadmiernie z tego korzystać, wkrótce nie będę w stanie ukryć tego faktu. A wtedy co? Ludzie mnie znienawidzą lub będą się mnie bali. Wówczas przestanie to już stanowić przewagę, stanie się zawadą. Nie, nie chcę tego, mam już dość odróżniania się od innych". Myśl ta wiodła do tego samego, czym kłopotała się od pierwszej chwili przyjazdu tutaj. "Co ze mną jest?" - zapytała samą siebie, zaciskając mocno rzemienie butów na nogach. "Dlaczego nie mam takich samych pragnień, jak wszyscy? Każda kobieta chce znaleźć męża i mieć dom pełen dzieci. Nawet babka i Tarma mają rodziny. Tarma, gdyby nie była Zaprzysiężona Mieczowi, też zajęłaby się wychowaniem własnych dzieci, zamiast pomagać babce". Pokręciła głową, jej wcześniejszy, radosny nastrój ulotnił się. "Nie lubię dzieci, a gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, posądziłby mnie o to, że jestem jakimś potworem. Nienawidzę zamknięcia w ciasnej, ograniczonej przestrzeni i nie chcę spędzać życia, zajmując się innymi! Jedyne, co kapłani mają do powiedzenia w tym względzie, ogranicza się do stwierdzenia: jakaż to radość powinna rozpierać kobiety, gotowe poświęcać się dla swojej rodziny. Błogosławiona Triado, czy to ja jestem szalona, czy wszyscy pozostali?" Skoro nie można było, w żaden sposób, udzielić sobie na to odpowiedzi, szarpnęła za rzemienie butów i zacisnęła je mocno, pomrukując z rezygnacją. Wyszła wyładować zły humor i całą niepewność na owczych skórach. Prywatny ring ćwiczebny Tarmy nie znajdował się na zewnątrz, pod dachem Wieży, lecz w drugiej obok stajni jaskini wydrążonej w skale o ścianach szorstkich i nierównych. Od dawna zmęczyły ją ćwiczenia w wilgoci, na zimnie, a na samą myśl o treningu na śniegu dostawała dreszczy. Prócz tego, w czasach, kiedy ona i Keth panowały na zamku, przyzwyczaiła się mieć wewnętrzną komnatę ćwiczebną. Ta była znacznie od tamtej mniejsza, lecz przestrzeń dla dwudziestu wychowanków nie była jej już potrzebna. Kero ćwiczyła zapamiętale; był to jeden z tanecznych układów z mieczem Tarmy i pod jej bacznym spojrzeniem. Serce Zaprzysiężonej Mieczowi rozpierała duma. Zgoda, to ćwiczenie było jednym z najprostszych, lecz wykonanie Kero było doskonałe. Swobodne jak oddech. "Dziewczyna jest naturalna" - pomyślała, czując przyjemność zmieszaną ze zdziwieniem. "Latami trenowałam młokosów i nigdy nie było między nimi kogoś o tak naturalnym talencie. Dopiero teraz - u schyłku moich dni - nie tylko uczę kogoś takiego, ale jest to dziecię adoptowane przez Klan". Od tygodni polowała na Kethry, zbierała się na odwagę, aby pomówić o dziewczynie. Keth była rozczarowana, iż jeśli chodzi o kunszt magiczny, Kerowyn okazała się kompletnym zerem, chociaż
przyznała swojej partnerce, że dziewczyna sprawia wrażenie bardziej rozluźnionej. Teraz Kethry nareszcie przyszła, aby popatrzeć na ćwiczenia Kero i Tarma poczuła, że jest gotowa postawić swoje pytanie. - No dobrze - powiedziała Kethry, gdy Kero wykonywała następne w kolejności ćwiczenie, nieco trudniejsze niż poprzednie. - Wygląda, że nieźle sobie radzi. To nie jest Potrzeba, nieprawdaż? - Nie, jest to pomalowane, drewniane ostrze ćwiczebne - odrzekła Tarma. - Zrobione własnoręcznie przeze mnie. Te same rozmiary, waga i kształt, aby mogła przyzwyczaić się do ciężaru i wyważenia. Potrzeba wisi na ścianie. To jej decyzja. Stwierdziła, że ta przeklęta rzecz zostanie tam tak długo, aż ona będzie pewna swoich umiejętności, pewna, że to, co robi, zawdzięcza własnej zręczności, a nie mieczowi, który nią powoduje. - A więc? - zapytała Keth. - A więc, co? - przekomarzając się odparła Tarma. - A więc, jaka ona jest? - warknęła zirytowana czarodziejka. - Nadaje się do czegoś, czy nie? Ku całkowitemu zdumieniu Tarmy, gardło jej się zacisnęło i oczy zaszły łzami. Przez chwilę nie mogła wydusić słowa. Skonsternowana Kethry zagryzła wargę. - Och, nie - wyszeptała. - Skoro nie ma żadnego talentu do magii, byłam pewna... Co my z nią poczniemy? Tarma otarła oczy grzbietem dłoni i zakaszlała, by odzyskać głos. - Keth, she'enedra, źle mnie zrozumiałaś. Dziewczyna jest dobra, bardziej niż dobra. Rok, tylko jeden rok szkolenia i kompanie będą ustawiać się w kolejce, aby ją mieć. Pociągnęła Kethry do jednej z wnęk, ukształtowanych przez nieregularne ściany jaskini, tak aby Kero nie zauważyła ich, gdy przyglądają się z cienia. - Spójrz na nią; spójrz na jej ruchy. Ona ma wrodzony talent, Keth, jest wychowanicą, która przytrafia się nauczycielowi raz w życiu. O ile ma on szczęście. Nigdy nie otrzymała żadnego wyszkolenia, nie licząc marnego instruktażu walki na noże, a mimo to posługuje się mieczem, jakby urodziła się z nim w dłoni. Dziś robi rzeczy, których większość moich dawnych uczniów nie była w stanie wykonać po dwóch latach nauki. Prawdopodobnie zarobiłaby na siebie i teraz, gdyby komuś był potrzebny podstawowo wyszkolony rekrut. - A za rok? - Kethry przyglądała się bardziej swojej wnuczce niż Tarmie. - Po upływie tego roku będzie mogła ubiegać się o przyjęcie do najlepszych kompanii i wezmą ją tam na oficerski trening. Oczywiście nie powiedzą jej tego, ale ona zostanie oficerem dużo szybciej, niż udało się to mnie czy tobie. Nie tylko posługiwanie się orężem przychodzi jej z taką łatwością, tak samo świetnie czuje się w polu. - Szturchnęła Kethry łokciem dla zwrócenia uwagi. A przy okazji, Warrl polecił ci przekazać, że miałaś rację: ona posiada Myślmówcę. Polecił też dodać, że zajął się jej treningiem. Kethry odprężyła się. - Dobrze, doceniam jego subtelny zmysł składania obietnic. Wiesz, obawiałam się, że byłaś nieszczęśliwa, ponieważ ona jest okropna i nie wiedziałaś, jak mi to powiedzieć. Tarma zachichotała. - Prawie nie wiedziałam. I trudno powiedzieć, abym była nieszczęśliwa. Dostać ucznia takiego jak ona, jest wystarczająco zdumiewające, ale to, że okaże się jedną z nas... no cóż, jedyną rzeczą, która uszczęśliwiłaby mnie jeszcze bardziej byłoby, gdyby Jadrek mógł ją tutaj zobaczyć. Keth uśmiechnęła się lekko. - On prawdopodobnie wiedział o tym prędzej od nas. Złóż ode mnie piękne dzięki Warrlowi. Obawiałam się, że jest myślmówcą, ale nie mogłam się w żaden sposób o tym przekonać. Sądziłam, że otacza osłoną swe myśli, ale mogło to mieć związek z koncentracją uwagi. Lepiej jej będzie w rękach - łapach - Warrla, niż w moich. - Myślę, że ma pełne łapy pracy - powiedziała Tarma, przypominając sobie, czego się dowiedziała tego ranka od Warrla: "Jest tak samo uparta jak ty za najlepszych lat, towarzyszko-wmyśli, i tak samo małomówna. Nic mi nie powie, wszystko muszę z niej wyduszać. Bogom niech będą dzięki, że jest tylko jedna i nie muszę uczyć jej bojowej magii myślowej. Nie chce uczyć się ofensywnych technik."
Prychając wyraził opinię o jej postawie. - Wypełniona moralnymi skrupułami jak jeden z tych na wpół szalonych Heroldów! - W takim razie mam dla ciebie propozycję. - Kethry wzięła głęboki wdech. Tarma stłumiła westchnienie; Keth czyniła tak tylko wtedy, kiedy zamierzała poprosić o coś, co, jak wiedziała, nie będzie się podobać partnerce. - Dałabyś radę uczyć dwoje? Twój drugi wychowanek będzie miał już za sobą kilka lat dobrego instruktażu, a więc będzie mniej więcej na poziomie Kero, jak sądzę. Tarma zastanowiła się nad tym przez chwilę. "Chciałabym poświęcić Kero całą swoją uwagę, ale jej potrzebne jest współzawodnictwo". - To zależy - odpowiedziała po chwili. - Zależy, kto jest tym wychowankiem, na ile dam sobie z nim radę. Łatwiej jest uczyć dwoje, a i obecność kogoś innego będzie trzymała ją w ryzach. Współzawodnictwo zrobi jej bardzo dobrze, szczególnie jeśli dojdzie do wniosku, że konkuruje o moją uwagę. Lecz nie mogę sobie pozwolić, aby jakiś dzieciuch odciągał mnie od niej i szczerze mówiąc, więcej z żadnym dzieciuchem nie wytrzymam. - Otrzymałam "błagalny" list od Megrarthona - odparła Kethry, obserwując Kero i w roztargnieniu wyskubując drobinę lśniącego, tkwiącego w skalnej ścianie kwarcu. - Nadszedł przed kilku dniami, ale musiałam zdobyć się na odwagę, aby zapytać wpierw o Kero. - A więc, czego chce od nas król Rethwellanu? - zapytała Tarma, lekko zaskoczona. - Wysłał go Jego Wysokość król Megrarthon Jadrevalyn we własnej osobie, czy też mój dawny uczeń Jad? A wspomniał coś przy okazji o swoim ciosie? - Wysłał go twój dawny uczeń i wspomniał, że podagra w ramieniu nazbyt mu doskwiera; nigdy już nie weźmie porządnego zamachu, ma jednak nadzieję, że nie będzie to już potrzebne. - Kethry westchnęła i Tarma domyśliła się dlaczego. Król był w listach do nich zawsze bardzo otwarty, a ostatnio czuło się w nich głębokie nieszczęście. Polityka Rethwellanu, nawet w najlepszych czasach, była wyjątkowo pokrętna i król ciągle żałował, że miecz jego ojca opowiedział się za nim. Trzy "państwowe" małżeństwa, z których dwa wyprane były z wszelkiego uczucia, zaowocowały nadmiarem synów i córek, a jeden z synów utrudniał mu życie. Tarma i Kethry należały do szczupłej garstki ludzi, z którymi mógł pozwolić sobie na otwartość. Niejeden raz Tarma zmieniała mu pieluszki, była jego mentorem na drodze miecza, a Keth opiekowała się nim w czasach pierwszej miłości i złamanego serca. Wspólnie, zanim ukończył pierwszy rok życia, dopomogły w osadzeniu jego ojca na tronie, co czyniło je bardzo starymi przyjaciółkami rodziny. - Ten jego średni syn jest... - Grek'ka'shen - powiedziała Tarma z niesmakiem. Padlinożerca, łączący najgorsze cechy i nawyki wszystkich zjadaczy padliny znanych Shin'a'in, żywiący się tym, czego nie tknęłyby sępy, śpiący na gnijących szczątkach swej zdobyczy, pożerający nawet własne młode pod wpływem kaprysu. Kethry kiwnęła głową. - A więc pisywał do ciebie? - Ostatnio nie, ale dostałam list podczas pobytu na Równinach. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym cię tym martwić. - Twarz Tarmy wykrzywił grymas. - Wiesz, czasami zastanawiam się, czy powodem, dla którego królewska linia Rethwellanu ma tyle kłopotu, nie są przypadkiem paskudne imiona nadawane dzieciom. - To teoria dobra jak każda inna - odpowiedziała Kethry, z trudem zachowując powagę. Imiona, które Jad ponadawał swoim chłopcom, były wyjątkowo okropne, ale osiem imion dziewczęcych było jeszcze gorszych. Wszystkie miały znaczenie historyczne i wszystkie były tak samo nie do wypowiedzenia jak wycie kyree. Obrzydliwe imiona były dla nich dyżurnym źródłem żartów. - Faramentha jest tak bystry i godny zaufania, jak tylko mogłabyś sobie tego życzyć, lecz Karathanelan nadrabia to, sprawiając Jadowi trzykrotnie więcej kłopotów niż jego starszy brat. Jego najnowszym błazeństwem jest słowne ubliżanie najmłodszemu chłopcu, dopóki młodzieniec nie zapłonie gniewem i nie rzuci się na niego. Biedne pacholę zbiera potem cięgi za to, że jest
zapalczywym brutalem, ponieważ Thanel jest... - Przystojnym, słabym, złośliwym lalusiem, wykorzystującym to, że jest niższy i lżejszy od drugiego chłopca - wtrąciła Tarma. - Pamiętasz, widziałam go, kiedy pojechałam razem z Faramem, aby odstawić go do Jada i byłam świadkiem, jak uczynił z niego swego dziedzica. To dlatego powiedziałam Jadowi, że nie chcę go tutaj oglądać. Już w wieku trzynastu lat postanowił, że skoro nie jest dziedzicem, to koronę zapewni mu łoże i osobisty urok. Raczej mu się to uda. Jakaś głupiutka księżniczka ze starym, sklerotycznym ojcem ulegnie pięknemu obliczu, ciętemu dowcipowi oraz wdzięcznym manierom i strawi życie w brzemiennym stanie, podczas gdy on będzie zabawiać się w łóżku z jej dworkami, dręczyć jej pieski pokojowe i opróżniać skarbiec do dna. Kethry potrząsnęła głową. - Z tego, co mówi Jad, wynika, że masz rację. Powiedziałam mu, że popełnia błąd, pozwalając Irenii wychować Thanela, zamiast oddać go w obce ręce, a teraz ten błąd jest nieodwracalny. No cóż, biorąc to wszystko razem, Jad ma nadzieję wysłać Thanela tam, gdzie nie będzie mógł psocić, lecz do tego czasu musi usunąć z jego otoczenia najmłodszego brata. - Bo w innym przypadku będziemy mieli do czynienia z bratobójstwem. - Tarma kiwnęła głową. To rozwiązanie było logiczne i raczej eleganckie. Zwłaszcza, że nauczy to zapalczywego chłopca nieco jakże potrzebnej dyscypliny, dając mu okazję do ćwiczeń. - Chce, abyśmy przyjęły najmłodszego. To byłby Darenthallis, prawda? Największy dzieciuch z całej gromadki? - Zgadza się. Nie ma talentu do magii, a więc będzie twój. - Kethry przekrzywiła głowę. - Masz na to ochotę? Tarma przeciągnęła się, czując, jak trzeszczą jej wszystkie stawy. - Dla dobra Jada i dla dobra chłopca. Ze słów Jada wynika, że najmłodszy nie jest podobny do Farama, a to oznacza, iż nietrudno będzie go uczyć. Rozumiem, że chłopiec jest porywczy i stanowi łatwy cel dla Thanela. Gdybym mogła, nie pozwoliłabym, aby jakikolwiek chłopiec musiał znosić coś takiego. Nie cierpię dręczycieli, a Thanel należy do najgorszych - jest inteligentny. Chociaż muszę przyznać, że dużo w tym winy samego Jada. Nie znalazłby się w tarapatach, gdyby nie próbował konkurować z tobą liczbą spłodzonego potomstwa. Kethry uśmiechnęła się, ulotniło się z niej napięcie. - Miałam nadzieję, że to powiesz. Możliwe, że jest jeszcze jedna przeszkoda do pokonania. Moja wnuczka nie jest, powiedziałabym, "nieatrakcyjna". Na dodatek, pewnie jest nie tylko dziewicą, ale nawet pojęcia nie ma... Tarma uśmiechnęła się diabelsko; wiedziała, co się święci i nie miała zamiaru pozwolić Keth zrzucić tego na swoje barki. Zwłaszcza, że zgodziła się uczyć drugiego młodzieńca. - Lepiej będzie, jeśli ty jej to powiesz, prawda? Przede wszystkim, jesteś jej babką i wiesz doskonale, co się stanie, kiedy każę dwojgu młodym pracować razem. - Ale.. - powiedziała cichutko Kethry. Tarma nie przerywała wypowiedzi. - Myślę, że to doświadczenie dobrze im zrobi. Chłopiec był trzecim w kolejności za dziedzicem Faramem i Thanelem Pięknym. Będzie mu miło, jeśli młode dziewczę zwróci na niego uwagę. - Ale... - powtórzyła Kethry. - I musisz przyznać, że ja kiepsko nadaję się do wtajemniczania Kero w prawa natury. Żyję w celibacie, pamiętasz? - Tarma bawiła się zakłopotaniem swojej towarzyszki. Keth obarczała ją zadaniem wyjaśniania tych podstawowych spraw każdemu chłopcu, który wstąpił w progi ich szkoły, a skoro liczba chłopców, przechodzących przez jej ręce, zwykle dwukrotnie przekraczała liczbę dziewcząt, Tarma musiała spełniać ten kłopotliwy obowiązek dwa razy częściej niż Keth. Teraz but nasadzono na inną stopę i Tarma zamierzała zabawić się na to konto. - Nie mówiąc o tym - dokończyła - że jeśli twoja córka była taką oślicą, by utrzymywać ją w całkowitej niewiedzy, twoim zadaniem jest to naprawić. Na twarzy Kethry odbiło się rozczarowanie. - Masz oczywiście rację. Jeśli zamierza wstąpić w szeregi kompanii, musi się dowiedzieć o
wszystkim. - Do licha, masz rację. Musi - powtórzyła Tarma, poważniejąc. - Od higieny obozowej do urazów po gwałcie. A ponieważ pracowałaś razem z Uzdrowicielami Słonecznych Jastrzębi, lepiej jesteś przygotowana do tego niż ja. To nie są problemy, przed którymi mieliby stanąć chłopcy, ani ja nie musiałam zawracać sobie tym głowy. Ale możesz się nie śpieszyć, jak myślę. Powiedz jej o rzeczach podstawowych i ochronie przed ciążą, a resztę zostaw na później. - Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Pomyśl o tym jak o czesnym za to, że zgodziłam się wziąć Darena. Kethry potrząsnęła głową. - Niepoprawny najemnik. Tarma zachichotała. - W ten sposób można sprawdzić, kiedy najemnik nie żyje. Przestaje odbierać żołd. Intuicja podszepnęła Kero, że się na coś zanosi. Tarma była ostatnimi czasy nieco roztargniona, marszczyła nieznacznie brwi, tak jak wtedy, gdy chodziła głęboko zamyślona. Lecz kiedy Kero przekonała się, że nie ona wywołuje to zmarszczenie brwi, odprężyła się. Cokolwiek trapiło Tarmę, ona nie miała na to wpływu. A więc jedynie czujnie otwierała na wszystko oczy, lecz skoncentrowana była na tym, z czym mogła sobie poradzić. Snuła różne domysły, ale nie było nic, na czym mogłaby się oprzeć. W końcu nadszedł kres spekulacji, kiedy pojawiwszy się na ćwiczebnym ringu z naręczem ekwipunku, stwierdziła, że jest już tam Tarma. W pełnej zbroi, w hełmie z opuszczoną przyłbicą - ćwiczyła. Nie była sama. Razem z nią ćwiczył fechtunek młody chłopiec; już to było dostatecznie zaskakujące. Wyglądał mniej więcej na rówieśnika Kero, która zesztywniała odruchowo, kiedy oboje przerwali zajęcie i odwrócili się na dźwięk jej kroków. Był raczej przystojny, kościsty, nie do końca ukształtowany. Miał długie, jasnobrązowe włosy i piwnoszare oczy. Wyższy od Tarmy, poruszał się jak źrebak, który stawiając krok, nie jest do końca pewny, gdzie wyląduje kopyto. Nosił dobrą zbroję - bardzo dobrą, używaną, lecz troskliwie opatrzoną i w doskonałym stanie. A na dodatek w jednej z małych nisz leżała zwinięta opończa, wraz z jakimiś dodatkowymi drobiazgami. Opończa była równie wyśmienitej roboty jak zbroja i wydawało się, że zdobiło ją rodowe godło. Z tego wszystkiego wynikało jedno: chłopiec był wysoko urodzony. Implikacje tego faktu nie przypadły Kero do gustu. Tarma poczekała z odezwaniem się, aż Kero zbliżyła się do nich. Odsłoniła przyłbicę i spojrzała na Kero chłodnym, oceniającym wzrokiem. Młodzieniec przestępował z zakłopotaniem z nogi na nogę. - Kero - powiedziała Tarma neutralnym, beznamiętnym tonem. - To jest Darenthallis, dla nas Daren. Będzie ćwiczył tu razem z tobą. W pierwszej chwili Kero poczuła żal. "Dlaczego?" W drugiej - zazdrość. "We dwie było nam ze sobą dobrze". Wolno zrobiła krok do przodu z obojętnym wyrazem twarzy. Lecz jej myśli nie były obojętne. "Nie potrzeba im pieniędzy, a teraz Tarma będzie spędzać połowę czasu z nim, co oznacza, że będę się o tyle mniej uczyła od niej. To niesprawiedliwe! Sądząc z jego wyglądu, mógłby mieć każdego nauczyciela, jakiego by zapragnął! Dlaczego odbiera mi mojego?" Przyglądała się jego zbroi z zazdrością; z bliska wyglądała jeszcze lepiej niż na pierwszy rzut oka. Specjalnie na niego dopasowana, kombinowana zbroja łuskowa z kolczugą o tak drobnych ogniwach, że wyglądały jak plecione na drutach. A nawet jeszcze nie przestał rosnąć - coby znaczyło, że gdzieś, ktoś, nie dba, ile kosztuje dopasowanie nowej zbroi za każdym razem, gdy młodzieniec trochę podrośnie. Nagle rozpoznała imię. Niewielu jest młodych mężczyzn imieniem Darenthallis na świecie i prawdopodobnie tylko jednego stać było na tej jakości zbroję: Jego Wysokości Księcia Darenthallisa - trzeciego syna króla. To wyjaśnia, jak nakłoniono Tarmę do tego, aby go uczyła i praktycznie spowodowano, że to jemu Shin'a'in poświęci lwią część swego czasu. "Przywilej wysokiego urodzenia" - u Kero poczucie krzywdy wzrosło w trójnasób. "Ja musiałam zasłużyć sobie na miejsce tutaj, a on przychodzi i zabiera mi je". Nie okazała jednak tego po sobie, ani zachowaniem, ani żadnym grymasem. Od dawna nauczyła
się panować nad wyrazem swojej twarzy. Rathgar niewiele wiedział o poczuciu krzywdy u swoich dzieci i ich buntowniczej naturze. Daren uśmiechnął się; sprawiał wrażenie zadufanego w sobie, przekonanego o swej wyższości. W Kero zagotowało się. "Doskonale, zaraz przekonamy się o twojej wyższości. Zwłaszcza, gdy trafimy do lasu. Jeśli kiedykolwiek w życiu coś wytropiłeś, mój młody panie, będzie to dla mnie wielką niespodzianką". - Jestem Kerowyn - powiedziała, skinąwszy nieznacznie głową i nie podając ręki; mogła uwolnić jedną, lecz zdecydowała się tego nie robić. - Daren - odpowiedział. - Jesteś jedną z uczennic lady Kethryveris? "Pomijając fakt, że mam w rękach zbroję i zakładając, że nie mogłabym być nikim innym jak tylko milutką kobietką-magiem" - pomyślała. - Jestem jej wnuczką - odrzekła cierpko. - I uczennicą Tarmy Kal'enedral. Lewa brew Tarmy uniosła się odrobinę do góry, lecz poza tym jej twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. - Doskonale, a teraz, kiedy już się poznaliście - powiedziała cicho - dlaczegóż by nie zabrać się do roboty? Poczucie krzywdy nie przestawało dręczyć Kero przez następnych kilka tygodni. Daren w niczym nie był lepszy od niej, a zwłaszcza w łucznictwie. Nie omieszkał jednak zachowywać się tak, jakby był; protekcjonalnym tonem udzielał jej nieproszonych rad, dając do zrozumienia: dlaczego taką dziewczynkę jak ty, interesują męskie sprawy? Burzyło to krew w jej żyłach. Mimo to jakoś powściągnęła swój temperament. Po każdym z tych lekceważących komentarzy zawsze zwracała się do Tarmy o radę, jakby nie słysząc słów Darena. Na nieszczęście, czasami narażała się tym na rykoszet. Na usta Tarmy wypływał ten jej leniwie powolny, sardoniczny uśmieszek i odpowiadała: - Sądzę, że Daren trafił prosto w dziesiątkę. Daren głupkowato się śmiał, Kero piekły uszy i musiała zagryzać wargi, żeby "przypadkowo" nie trafić go tarczą w arogancki podbródek. Po czym opuszczała przyłbicę, ze wszystkich sił starając się spuścić mu lanie, jakiego nie dostał w życiu. Nocami, przed pojawieniem się Warrla na wieczornej lekcji myślmagii, kipiała od gniewu, leżąc w kąpieli. "To niesprawiedliwe" - powtarzała w kółko jak litanię. "Miał najlepszych nauczycieli od momentu, kiedy nauczył się chodzić; a ja miałam Tarmę tylko przez kilka księżyców! Dlaczego miałabym się z nim dzielić? I w czym jest lepszy ode mnie, czego jemu nie mogłyby dać pieniądze i władza?" Lecz na tym to właśnie polega, nieprawdaż? Życie nie jest sprawiedliwe; potęga i władza zapewniają wszystko: poczynając od ludzkich umiejętności i na ludzkim życiu kończąc. A jeśli przez przypadek ktokolwiek staje na drodze - jego pech. Niewątpliwie za doprowadzenie jej rodu niemal do ruiny sporo zapłacono; potęga prawdopodobnie ochraniała tego, w którego głowie zrodził się ten pomysł. A teraz i pieniądze, i władza razem spiskowały, aby ukraść jej przyszłość... ...jeśli będzie się spokojnie temu przyglądać. Nie zrobi tego, przyrzekała sobie każdej nocy. "Zmuszę go do współzawodnictwa o każdą chwilę. Okażę się o tyle lepsza, że Tarma zrozumie, iż traci na niego czas i ponownie zajmie się tylko mną. Doprowadzę do tego. Muszę". Sprzyjała jej okoliczność, że w lesie Daren był bezradny jak dziecko, nie umiejąc odszukać nawet najwyraźniejszych śladów. Udzielała mu rad tym samym protekcjonalnym tonem, którego on używał w stosunku do niej i widząc, jak się jeży, śmiała się w duchu. Rano, kiedy zbiegła po schodach do stajni, zamierzała postępować tak samo. Dzisiaj miała odbyć się całodzienna zabawa w "kotka i myszkę", jak ją nazywała Tarma. Warrl miał być myszką. Daren nie domyślał się, że Warrl jest czymś więcej niż tylko wielkim, dziwnie wyglądającym psem, a Kero nie zamierzała mu o tym mówić. Przede wszystkim - ich zadaniem było korzystać z rozumu i zwracać uwagę na otoczenie, a jeśli on nie był w stanie do tej pory zauważyć tego, że kyree jest czymś niezwykłym, nie widziała powodu, dla którego miałaby go w tej materii oświecać. A poza tym, dawało jej to przewagę, która w połączeniu z jej umiejętnościami tropiciela, powinna umożliwić jej osiągnięcie celu wcześniejsze o całą markę na świecy.
Miejscem spotkania była stajnia. Kero doszła tam przed Darenem i swoją nauczycielką. Rano rzut oka powiedział jej wszystko, czego jej było trzeba, o pogodzie za oknem. Dzisiaj będą mieli typowy w tych stronach, późnojesienny dzień - zimny, wilgotny i ohydny. Pomimo że chmury nie zebrały się jeszcze nad ich głowami, Kero widziała je na horyzoncie: płaskie i szare, zapowiadające mżawkę na cały dzień. A więc ubrała się odpowiednio w nieprzemakalną szatę na koszulę z jagnięcej wełny, kamizelę z owczej skóry, wełniane pończochy i spodnie. Daren przygotował się na zimno, ale nie na całodzienny ziąb w deszczowej pogodzie. Miał na sobie skóry, które bardzo dobrze na nim leżały, lecz które raz przesiąknąwszy wilgocią, na niewiele się przydadzą. Jedyną jego ochroną na wypadek mżawki była wełniana opończa, jaskrawordzawej barwy, która wyróżniać się będzie w szaro-brązowym lesie jak róża na grządce z kapustą i która będzie się rozdzierać, czepiając się każdej gałązki, o ile on nie zachowa wyjątkowej ostrożności. Tego nie można było powiedzieć o szarej narzucie Kero. Ciernie nie tak łatwo zaczepią się o mocno utkane, nasycone tłuszczem płótno. Nie bez trudu Kero ukryła pełen wyższości uśmieszek. Tarma spojrzała na Kero w sposób, z którego ona nic nie mogła wywnioskować, lecz nie odezwała się. Daren zobaczył wieśniaczy strój dziewczyny i z kolei on obdarzył ją rozbawionym, pełnym wyższości uśmiechem. Kero zastanawiała się przez chwilę, czy nie ostrzec go przed zbliżającym się deszczem, ale ten uśmiech spowodował, że zmieniła zdanie. "Jeśli jest za głupi, aby przewidywać pogodę i zbytnio zarozumiały, aby poprosić o radę kogoś, kto jest przygotowany na niepogodę, której on sam nie przewidział, to może sobie pocierpieć" - pomyślała z rozdrażnieniem. "I nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę go trzęsącego się z zimna, zacierającego ręce w tej pięknej, nasiąkniętej wodą skórze". - Powiedziałam wam, że to będzie "zabawa w kotka i myszkę" z Warrlem - rzekła Tarma, przerywając jej tok myślenia. - Nie powiedziałam wam tylko, że reguły się zmieniły. Kero zdrętwiała, zapominając o zemście. Zauważyła, że Daren przestał się uśmiechać, zatrzymał wzrok na Tarmie, jakby próbując odczytać jej myśli. - Będzie to gra w "obce terytorium" - mówiła Shin'a'in. - Reguła numer jeden: jesteście na terytorium wroga, za liniami, na tropie szpiega; musicie założyć, że cokolwiek zrobicie czy powiecie, może was przed wrogiem zdradzić. Reguła numer dwa: nie zostawiajcie żadnych śladów; wróg mógł wysłać za wami tropicieli. Reguła numer trzy: to jest prawdziwa wyprawa zwiadowcza, co oznacza, że nie działacie w pojedynkę. Reguła numer cztery: wracacie z misji oboje lub oboje przegrywacie. Przy "regule numer trzy" Kero zrozumiała, że Tarma pije do nich. Przy "regule numer cztery" domyślił się tego Daren. Wściekłemu spojrzeniu, którym ją obrzucił, dorównywało jej poczucie rezygnacji. "Ona tego nie może zrobić. Mam mieć na głowie tego aroganckiego głupca przez cały dzień? A jeśli nie uchronię go przed upadkiem na nos, to ja mam przegrać?" Tylko jedna rzecz powstrzymała ją od powiedzenia nauczycielce swego zdania na ten temat: pewność, że Tarma poddaje ją próbie, tak jak to zrobiła na rozstajach dróg. Tym razem próba nie dotyczyła jej odwagi, lecz rozsądku i zdolności słuchania rozkazów. Daren nie czuł żadnych tego rodzaju skrupułów. - Nie mówisz chyba poważnie! - powiedział rozdrażniony. - Mam za sobą lata treningu, a ty oczekujesz ode mnie, że będę ciągnął za sobą tę małą zawalidrogę i opiekował się nią... - Oczekuję od ciebie wysłuchania rozkazu i wykonania go, młody człowieku. - Tarma odparła spokojnie, bez śladu emocji. - Spodziewam się, że będziesz trzymał buzię na kłódkę. Dostałam polecenie od twojego ojca. Masz odnosić się do mnie, jak do swojego oficera. Twój ojciec zezwolił mi postępować z tobą, jak mi się podoba. Bądź wdzięczny, że rozkazuję ci robić tylko to. Jak możesz oczekiwać, aby kiedykolwiek wypełniano twoje rozkazy, skoro sam nie nauczysz się ich wypełniać? Daren gapił się na nią przez chwilę z otwartymi szeroko ustami, podczas gdy Kero zawrzała gniewem. "Zawalidroga? Lata treningu, hę? W takim razie, dlaczego nie jest w stanie iść tropem królika przez milę, nie gubiąc go?" - Dałam wam rozkaz - powiedziała Tarma, podkładając mu palec pod brodę i zamykając mu
usta. - Pamiętajcie o regułach. Obróciła się na pięcie i weszła z powrotem po schodach, zostawiając ich samych w stajni. Wściekłość malująca się na twarzy Darena nie zachęcała do rozmowy, a więc Kero tylko wzruszyła ramionami i poszła w dolinę. Daren podążył jej śladem i wyprzedził ją, tak więc, kiedy wyłonili się z tunelu, on maszerował z przodu. Kero z rozmysłem trzymała się z tyłu, zmuszając go, aby na nią zaczekał. Zgodnie z regułami, jeśli ucieknie od niej, przegra. "Zaczynam w tym dostrzegać i dobre strony" - pomyślała, gdy nieco stłumiła gniew. "O ile tylko nie dam się ponieść emocjom". Niebo już zaciągnęło się chmurami, zszarzało aż po horyzont: a przynajmniej jak okiem sięgnąć poza osnowę czarnych, ogołoconych z liści drzew. Daren czekał na nią niecierpliwie przy ukrytych drzwiach do stajni i wskazał na wyraźny ślad łapy Warrla, odciśnięty na ziemi obok ścieżki. - Poszedł tędy - powiedział młody mężczyzna i zagłębił się w krzewy, zostawiając zdradzieckie włókno ze swojej opończy na pierwszym ciernistym krzaku, obok którego przeszedł. Kero pozostawiłaby je tam, tyle że ona nie zapomniała o regułach. "Nie zostawiajcie śladów!" brzmiał rozkaz Tarmy. A ponieważ jej ocena zależała od jego postępowania jak od jej własnego... Westchnęła i zanim minęła krzak, zdjęła rdzawe włókno z ciernia. Kiedy dogoniła Darena, wciąż jeszcze ssała skaleczony palec. - Zapomniałeś o tym - powiedziała z przekąsem, podając mu włókno, zanim zdążył oskarżyć ją o marudzenie. Wziął od niej nić, zamykając z trzaskiem usta, i zmarszczył brwi. Nie powiedziawszy ani słowa, odwrócił się, aby zbadać grunt, nie zwracając na nią uwagi. Po przekroczeniu łożyska wyschniętego strumienia, spostrzegła, że tutaj trop Warrla się urywa. Oczywiste było, co każde, w miarę przebiegłe zwierzę uczyniłoby w tej sytuacji - przez chwilę posuwałoby się łożyskiem, by następnie opuścić je w miejscu, gdzie nie zostawiłoby wyraźnych śladów. Na podłożu zasłanym suchymi liśćmi, na przykład. Tyle, że Warrl nie był zwierzęciem. Kero zbadała trop i zauważyła, że ślady były lekko zamazane, pazury odbiły się nieco zbyt głęboko. "Wrócił po własnych śladach, co za bestia!" - pomyślała z podziwem. "Nie sądziłam, że on to potrafi!" Daren ruszył w górę strumienia, a nie w dół, niedwuznacznie dając do zrozumienia, żeby udała się w stronę przeciwną; wróciła po śladach i odnalazła miejsce, gdzie Warrl dał susa w bok na... tak, na stertę suchych liści. Na wierzchu liści suchych leżało kilka starych i wilgotnych, a pewna ich ilość została dodatkowo rozrzucona niedawnymi podmuchami wiatru. To było wskazówką, że liście zostały poruszone. Zaczekała obok tych wyraźnych śladów na rozwścieczonego Darena. Upłynęło już około jednej marki na świecy, od kiedy zaczęła siąpić spodziewana mżawka i tak jak to przewidziała, jego wełniana opończa przemokła na wylot. Drżał z zimna, skórzane ubranie prawdopodobnie ocierało go do żywego mięsa w miejscach, gdzie stykało się z jego skórą. Humoru mu to nie poprawiało. - Miałaś pójść w dół strumienia! - ryknął. - Musiałem zrobić to za ciebie! Ty leniwa suko, miałaś coś robić, a nie stać i czekać na mnie... - Opuścił ścieżkę w tym miejscu - powiedziała, zaciskając dłonie, aby go nie uderzyć. - Wrócił po własnych śladach, a potem dał susa w bok na tę stertę liści. Daren spojrzał na nią z pogardą. - Nie jestem jakimś żółtodziobem, który by wierzył w bajki Pelagiru. Jestem księciem Rethwellanu i uczyli mnie najwybitniejsi myśliwi na świecie. Ty... To ją wyprowadziło z równowagi, chwyciła za rzemienie wiszące z przodu jego skórzanej tuniki i pociągnęła go za stertę liści. Zaskoczenie spowodowało, że przez tych kilka kroków pozwolił się tak wlec. - Czy to wygląda jak bajka Pelagiru, chłopczyku? - zasyczała, wskazując na bardzo wyraźne odbicie łapy w glinie. - Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli zaczniesz szybko dorastać, aby wiedzieć, w co wierzyć, a w co nie. Pokonałam cię w tej grze pięć razy z sześciu i ty wiesz o tym, a
więc, czy nie sądzisz, że lepiej by było, abyś przestał pozować na wielkie i potężne książątko, a posłuchał kogoś, kto - jak się składa - jest w tym lepszy od ciebie? Wyrwał jej się. Twarz mu poczerwieniała. - Od kiedy pół roku treningu daje ci prawo do zachowywania się jak znawca?! - wykrzyknął. - Od kiedy... Tyle tylko zdołała powiedzieć. Coś bardzo czarnego i bardzo dużego wyłoniło się z krzewów za jej plecami. Nie miała szans na to, aby się temu przyjrzeć. Następnie zdała sobie sprawę, że leci w powietrzu. Ledwie starczyło jej czasu, aby skulić się i osłonić głowę, zanim uderzyła w pień drzewa. Potem przed oczami miała tylko ciemność i gwiazdy. Ósmy To był najgorszy ból głowy, na jaki kiedykolwiek cierpiała....i najbardziej niewygodne posłanie. Odniosła wrażenie, że czuje ściółkę leśną. Bezlistną, kłującą ściółkę. "Co się stało?" Kero usiłowała się poruszyć i stłumiła jęk, kiedy każdy mięsień, każdy staw sprzeciwił się temu. Wydawało się, że cała lewa strona jej ciała jest jednym bólem. Głowa bolała ją tak, jak wtedy, gdy kopnął ją jeden z koni i doznała wstrząsu mózgu. - No i co? - To był głos Tarmy. - Obydwoje narobiliście niezłego bałaganu. Otworzyła oczy, krzywiąc się na widok światła. Tarma stała oddalona o około dwadzieścia kroków od niej; tuż za nią leżał Daren, oparty o pień drugiego drzewa, tak jakby po zderzeniu zsunął się po nim w dół. Drobniutka mgiełka osiadała na jej twarzy; wilgoć skraplając się, dostawała się do jej oczu i z boku głowy spływała aż na kark. Miała wyschnięte usta. Zlizała z warg wilgoć. "Wygląda na to, że jego potraktowano tak samo jak mnie" - wywnioskowała Kero. Wstrząsnęły nią dreszcze. Jej wełniane ubranie, nawet przemoczone, było w stanie utrzymać ciepło, ale przez dobrą chwilę musiała leżeć na zimnej ziemi i to wyssało ciepło z jej ciała. - Udało się wam spartaczyć wszystko, co poleciłam wam wykonać - stwierdziła ozięble Tarma, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, pod ciemnobrązową, przeciwdeszczową narzutą. Wyraz jej surowej twarzy był jeszcze zimniejszy i bardziej nieprzystępny niż zazwyczaj. Przenosiła lodowate spojrzenie swoich niebieskich oczu raz po raz, z jednego na drugie. - Po pierwsze, nawet wam do głowy nie przyszło, aby ułożyć plan albo przynajmniej dogadać się, kto i co będzie robił. Potem ty, Daren, pędem przystępujesz do gry, zostawiając za sobą ślad, którym mogłoby pójść dziecko, tak że Kero musi stracić dwa razy więcej czasu, zacierając go za tobą. Następnie ty, Kero, pozwalasz Darenowi tracić czas na próżnych poszukiwaniach, wiedząc od momentu zauważenia śladów Warrla, że szuka on wiatru w polu. Z kolei oboje wszczynacie sprzeczkę, ile powietrza w płucach. Cała armia mogłaby was podejść, a wy nic o tym byście nie wiedzieli, póki nie byłoby za późno. Obrzuciła oboje groźnym spojrzeniem. Kero nie próbowała nawet drgnąć pod tym przeszywającym wzrokiem. - Razem ze mną pracowała nad tym Keth - kontynuowała bezlitośnie Tarma. - Zdecydowałyśmy, że ten marsz będzie dla was niebezpieczny, aby was nauczyć, że jeśli zawiedziecie, poczujecie ból; dokładnie tak, jak to jest w prawdziwym życiu. Waszą kłótnią wyzwoliliście jedną z pułapek. No i dwa cymbały dały się nabrać, dwoje głupców, niezdolnych do wykonania prostego rozkazu: trzymania gęby na kłódkę. Doskonale, mam dla was kolejne małe zadanko: wróćcie do domu. Jest tylko jeden warunek. Dopóki nie zaczniecie współpracować, nie będziecie w stanie odnaleźć drogi powrotnej. - Uśmiechnęła się nieprzyjemnie i odwróciła na pięcie. Idąc sztywnym krokiem, rozpłynęła się w deszczu. Kero podniosła się ze zgniecionej ściółki. Gałązki drapały ją, gdy gramoliła się powoli na kolana. Stanęła cała roztrzęsiona. Głowę rozsadzał jej potworny ból. Przypuszczała, że wzdłuż jej
lewego boku ciągnie się wielki siniak, od szyi aż po kolano. Na szczęście wylądowała na ściółce. Pomiędzy nią a ziemią znalazła się dostateczna warstwa martwych liści, aby oddzielić ją od gołej gliny. Cała była pokryta listowiem. Wyglądało to tak, jakby w nim spała. Otrzepała się najlepiej, jak potrafiła, i czekała na Darena. Aby utrzymać równowagę, Daren, wstając, oparł się o pień. Stał przy nim, chwiejąc się mocno na boki. Sprawiał wrażenie równie roztrzęsionego jak ona. Kiedy spostrzegł, że mu się przygląda, rzucił jej wściekłe spojrzenie i odszedł kulejąc śladem Tarmy, nie obejrzawszy się za siebie. "Co za młody bękart!" - pomyślała urażona. "Doskonale, możemy grać każde o swoje..." Wtedy to rozejrzała się wokoło. W ciągu minionych kilku miesięcy stale gościła w tym lesie. Nie było stąd daleko do tylnego wejścia do Wieży. Nastała późna jesień, większość liści opadła, co powinno ułatwić orientację pośród drzew pomimo padającego deszczu. Teraz niczego nie mogła rozpoznać. Zgubiła się, w zupełnie niewytłumaczalny sposób. Nie zdążyła trzy razy odetchnąć, a z mgły wypadł Daren. Ze zwieszoną głową, kulejąc, jak raniony, rozwścieczony byk, zderzył się z nią. - Hej! - wrzasnęła obruszona. Złapał ją w chwili, gdy zaczęła się przewracać, a potem odepchnął od siebie. - Co ty wyprawiasz, wpadając na mnie w ten sposób! - wypluła z siebie. - Nigdzie cię nie było widać! - odkrzyknął, czerwieniąc się ponownie. - Wyskoczyłaś, ot, tak sobie. Znikąd! - Nic takiego nie... Ale on ponownie odszedł, tak szybko, jak tylko mu na to pozwoliły jego potłuczone nogi, tym razem udając się w przeciwnym kierunku. "Ten..." - Nie była w stanie wymyślić wyzwiska, którym by go mogła obdarzyć. "Ta świnia! Ten szczur! Nierozsądny, świński ryj, zadufany w sobie, arogancki..." Rozejrzała się rozzłoszczona, grzbietem dłoni usuwając wodę i mokre włosy z oczu. Niewyraźny kształt, majaczący w deszczu, poza i ponad drzewami to mógłby być klif, na którym stała Wieża. "Myślę..." To coś ulegało momentalnym zmianom. Kurcząc się i rosnąc, czasami kryjąc się całkowicie za drzewami. "No dobrze, jakiś kierunek muszę obrać. Założę się, że dotrę z powrotem, bez względu na to, co powiedziała Tarma. I założę się, że on - nie. Muszę jedynie kierować się na Wieżę, pamiętając o tym, gdzie byliśmy. Albo odnaleźć ślady Tarmy". Zaczęła iść kulejąc i uważnie wypatrując tropów, które wyznaczyłyby drogę. Natrafiła na mnóstwo strzępków wełny, pewną wskazówkę, że był tutaj Daren. Natrafiła również na ślady jego stóp i swoich własnych. Nie odnalazła jednak niczego, co przypominałoby tropy Warrla czy też Tarmy i chociaż często przystawała dla uważnego zbadania terenu, nie zobaczyła żadnych punktów orientacyjnych, które wyglądałyby na znajome, ani żadnej wskazówki, że Wieża była bliżej choćby o piędź. Równie dobrze mogłaby być na drugim końcu świata. Nie zdołała nawet stwierdzić, czy zatacza kręgi czy nie. Puszcza wydawała się całkowicie wymarła. Regularny dźwięk kropel uderzających o martwe liście zagłuszał każdy inny odgłos, kiedy przystawała, aby nasłuchiwać. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się słońce; niebo pokryła jednolita szarość. Serce pulsowało jej w piersi, żołądkiem wstrząsały nudności; wędrówka była torturą, lecz przynajmniej było jej cieplej, niż gdy stała nieruchomo. Kiedy przystawała, aby wyłowić jakiś dźwięk z odgłosów padającego deszczu, momentalnie zaczynała trząść się z zimna. W końcu, z braku lepszego pomysłu, sięgnęła do pasa po nóż i zaczęła nacinać pnie drzew. "To przynajmniej powinno zapobiec krążeniu w jednym miejscu" - pomyślała, powłócząc nogami w stosach miękkich od wilgoci liści, wstrząsana dreszczami od zimnego deszczu, który strumyczkami spływał jej po karku. "O ile tylko utrzymam kierunek, dojdę do miejsca, które rozpoznam. Muszę w końcu odnaleźć takie miejsce. Albo natknę się na klif, albo natrafię na ścieżkę, albo odnajdę strumień. A jeśli nie, to dojdę do drogi. Muszę przejść przez strumień, przez drogę albo ścieżkę. Na ziemiach Wieży nie ma innych dróg". Tak przynajmniej jej się wydawało do chwili, gdy przystanęła, aby ulżyć swojemu potłuczonemu ciału; bok bolał ją tak, że miała ochotę płakać. Spoczęła oparta o pień drzewa. A kiedy poczuła się
trochę lepiej i zaczęła znaczyć pień, najpierw rzuciła okiem na jego drugą stronę. Ujrzała swoją pierwszą sześcioramienną gwiazdę, wyżłobioną starannie na korze, tak jak ją tego nauczyła Tarma: aby szkody wyrządzone drzewu były jak najmniejsze, lecz znak mimo to widoczny. Wciąż był on tak świeży, że wiatr nie zdążył porwać, czepiających się pnia, okruchów kory. W panice rozejrzała się dookoła, pewna, że było niemożliwe, aby dotykała tego drzewa. Miejsce w żadnym wypadku nie wydawało jej się znajome. A jednak nie ulegało wątpliwości, że zostało oznaczone. Uczepiła się szorstkiej kory, czując nagle słabość i zawroty głowy. "Ależ to niemożliwe... Rozpoznałabym tę skałę w kształcie świni, czy też tę małą jaskinię u jej stóp! I drzewo z jastrzębim gniazdem w rozwidleniu! W żadnym wypadku nie zapomniałabym tej kępy ostrokrzewu - jedynej zielonej rzeczy, jaką widziałam po południu". Niemniej, był to jej znak. W miejscu, którego nie widziała na oczy. Przymknęła powieki; zawroty głowy i nudności nasiliły się. Zwalczyła je, tłumacząc sobie, że nie wolno jej wpadać w panikę. Kiedy ponownie otworzyła oczy, strach porwał ją za serce. Krew boleśnie zatętniła jej w skroniach, gdyż, na dodatek, zaczęła tracić wzrok... Zrozumiała jednak, że to nie w oczach jej ciemnieje, lecz że słońce zachodzi. Zmierzch zapadał szybko, a ona nie była bliżej domu niż w chwili, gdy opuszczała ich Tarma. Tarma... "Nie zamierza zostawić nas tutaj na całą noc. Oboje jesteśmy ranni, nic nie mieliśmy w ustach przez cały dzień. Wróci po nas. Wróci po mnie, na pewno... W tym, co się wydarzyło, nie było mojej winy. Ja przestrzegałam reguł". Przez chwilę w to wierzyła. A potem, gdy pomyślała o tym, jak rozgniewana była jej nauczycielka pod maską obojętności, serce w niej zamarło. Zrozumiała, że tej nocy pomoc nie przybędzie. "Nie jesteśmy dziećmi. Noc w lesie nie zabije żadnego z nas. Będziemy jedynie żałować, że nie umarliśmy. Nawet jeśli przestrzegałam reguł, to nie upewniłam się, że on robi to samo. W wypadku, gdyby nie dorósł do tego, powinnam przerwać grę i wrócić do domu". Za plecami usłyszała trzask, a później hałas, spowodowany przez kogoś, kto przedzierał się przez krzewy, zamiast poszukać ścieżki. Wiedziała, kto to, nim się jeszcze odwróciła. Żadne zwierzę nie narobiłoby takiego hałasu. Żadne zwierzę nie chodzi po puszczy, kulejąc na dwie nogi. "To dobrze, że naprawdę nie znajdujemy się na wrogim terytorium. Słyszeliby go już od dawna". Przeszła na drugą stronę drzewa i oparła się o nie plecami, aby obserwować niewyraźną postać, w miarę zbliżania się coraz wyrazistszą. W końcu był już tak blisko, że można go było z łatwością rozpoznać. Odłożyła nóż i patrzyła na chwiejnie podchodzącego do niej Darena. Trząsł się wyraźnie pod swoją przemokniętą, wełnianą opończą. Poplamiona gliną, straciła swój ładny, rdzawo-brązowy kolor, a potargana była w tak wielu miejscach, że trudno je było zliczyć. Daren wyglądał zaś dużo gorzej niż jego odzienie. Zachowywał się tak, jakby jej nie widział. Zachowywał się tak, jakby niczego nie widział. - Hej - powiedziała znużona, kiedy na ślepo brnął obok niej. Stanął jak wryty. Zamrugał oczami, jakby zaskoczył go jej widok. Może tak i było. Im więcej Kero o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że to jej babka maczała palce w zmianie znajomego terenu w nieznaną okolicę. Czyż w jednej z książek Tarmy na temat prowadzenia wojny nie czytała o zaklęciu, które otumaniwszy głowę wroga, powoduje, że nie może on rozpoznać otoczenia? - K-k-kero? - wykrztusił Daren, jąkając się z zimna. - Czy t-t-ty też wciąż nie możesz odnaleźć drogi? - Sądzę, że tak - odpowiedziała z ociąganiem. Zapadła głęboka noc. Wraz z nią nasiliła się ulewa. Ktoś musiał podjąć decyzję, a wyglądało na to, że Daren zapomniał nawet własnego imienia. "Musimy się z tego wykaraskać, musimy znaleźć schronienie na noc, inaczej będziemy łazić w kółko, dopóki nie padniemy bez sił". Jedyne, co było w pobliżu, to ta olbrzymia skała wielkości stajni zamkowej, którą zauważyła wcześniej; i w tej chwili, niewielka pusta przestrzeń u jej stóp była najbliższym miejscem, gdzie
mogli szukać prawdziwego schronienia. - Posłuchaj - powiedziała, łapiąc go za łokieć i wskazując wyłaniającą się z mroku skałę. - Tam, pod tą skałą, jest dostatecznie dużo miejsca, abyśmy oboje mogli się wcisnąć, uchodząc przed deszczem. W tej chwili, gdybym nawet wiedziała, gdzie jestem, nie byłabym w stanie wyruszyć w powrotną drogę. Jeszcze jedna marka na świecy i nie będzie można odróżnić własnej dłoni. Przez moment wydawało się, że Daren zaprotestuje. Zmarszczył brwi i zaczął odsuwać się od niej. Najwyraźniej jednak był już u kresu sił; poddał się, gdy przyciągnęła go do siebie i oboje, chwiejąc się w potokach deszczu, poszli w kierunku kryjówki. Nie sądziła, że w jaskini będzie tak sucho i że będzie ona większa, niż wynikałoby to z jej pobieżnej oceny. Kiedy na czworakach wczołgała się do środka, lewą ręką namacawszy drogę, pod jej palcami zazgrzytał piasek. Suchy, stosunkowo czysty piasek. Wyglądało na to, że nie ma tu nic poza stertą suchych liści leżących pod tylną, ścianą, nawianych tutaj przez wiatr. Nie było na przykład węży i zbyt wielu kamieni. Miejsca było dość, aby oboje znaleźli schronienie przed niepogodą. Liście łagodziły najostrzejsze krawędzie skalnej ściany. Nie proszony, Daren ściągnął swoją opończę i otulił nią oboje. Jej przewidywania co do nadchodzących ciemności okazały się prawdziwe. Przed wejściem do jaskini nie można było już nic zobaczyć tuż po znalezieniu przez nich schronienia. Z tego powodu i w jaskini zapanował kompletny mrok. - Przynajmniej nie musimy obawiać się niedźwiedzi i wilków ani niczego - odezwał się Daren, przerywając długą ciszę. Oboje w końcu przestali się trząść; mimo to Kero wątpiła, aby któremuś z nich zrobiło się naprawdę ciepło. Pomyślała z bolesną tęsknotą o gorącej herbacie, swojej kąpieli i ogniu na kominku w komnacie. "To niesprawiedliwe. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby on nie i zachowywał się jak dureń. Nie byłabym potłuczona i posiniaczona, gdyby odznaczał się odrobiną rozsądku". Mimo wszystko rozgoryczeniem niczego nie zwojuje. Gdyby Daren doszedł do wniosku, że ona go obraża i opuścił ją w rozdrażnieniu, zamarzłaby na śmierć. Teraz ogrzewali się nawzajem, tak że w małej jaskini można było jakoś wytrzymać. Gdyby jej przyszło zostać tutaj samej, rozpadłaby się na kawałki, tak trzęsła się z zimna. - Myślisz, że jesteśmy bezpieczni, bo nic z odrobiną oleju w głowie nie wyszłoby na ten deszcz? - zapytała Kero. - Prawdopodobnie masz rację. Chyba, że jest nieco prawdy w opowieściach o wodnikach, choć wątpię, aby którekolwiek z nas mogło stać się przedmiotem szczególnego zainteresowania wodnika. - Nawet wodniki nie będą włóczyć się w tym deszczu - odparował Daren. Jego głos zabrzmiał głucho i przygnębiająco. - Najmilsi bogowie, ależ mnie boli! Czuję nawet włosy. - Wiem, co masz na myśli - ponuro powiedziała do niego Kero. - Im jest chłodniej, tym bardziej twardnieją moje siniaki. - Zawahała się na moment i dodała: - Wiesz, mogliśmy zrobić to lepiej. - Co masz na myśli przez my... - powstrzymał się. - Przypuszczam, że masz rację. Mogliśmy. Ja tylko... nigdy nie sądziłem, że myślisz o tym wszystkim poważnie. Nigdy nie sądziłem, że możesz mi dorównać. Jesteś przecież dziewczyną. - No więc? Połowa najemników, wynajętych przez babkę do ochrony zamku, jest dziewczynami - odparowała zwięźle Kero. - Połowa najemników, którzy osadzili twojego ojca na tronie, była dziewczynami. Jego siostra, kapitan Słonecznych Jastrzębi, była dziewczyną. Myślałam, że wpadnie ci do głowy, iż sam fakt, że jest się dziewczyną, nie oznacza pustki w głowie ani tego, że nie można posługiwać się niczym bardziej niebezpiecznym od igły. - Zamierzasz zostać najemnikiem? - jego głos wzniósł się spiralą do góry i załamał. - Ależ... dlaczego? - Ponieważ jakoś muszę zarobić na swoje jedzenie i ubranie - powiedziała gorzko. - Nikt nie zamierza mi nic dać. Mój ojciec był zwykłym najemnikiem, zanim poślubił matkę, i poza bratem babka jest moją jedyną krewną. Jeśli zdołam, nie zamierzam spędzić życia u niej na garnuszku ani jako ciotka czy stara panna. Widziałam zbyt wiele ciotek, starych panien, chodzących w kieracie domowym, który żonom zazwyczaj jest nie w smak. I naprawdę nie interesuje mnie sprzedawanie
niczego poza moim mieczem. Z ataku kaszlu, który go opanował, a po którym zapadło milczenie, wywnioskowała, że jej słowa wprawiły go w zakłopotanie. W końcu chrząknął i zapytał: - Właściwie kim ty jesteś? Odzywasz się jak szlachcianka, lecz ubierasz się jak wieśniak. - To dlatego, że w warunkach gry w "kotka i myszkę" ubiór wieśniaczy jest dużo wygodniejszy, niż ci się wydaje - wyjaśniła, przesuwając się nieco, aby ulżyć bolącym pośladkom. - Zieleń i brąz wtapiają się w puszczę. Nie można walczyć w spódnicach i gorsetach. Ani polować, ani jeździć konno. Nic nie można robić, tylko ładnie się wygląda. Sam byś się przekonał, gdybyś zadał sobie trud i przyjrzał się uważniej wieśniakom pracującym na polu; ci wyglądający na chłopców i mężczyzn są w rzeczywistości kobietami. - Naprawdę? - Najwidoczniej nigdy nie przyszło mu to do głowy. - Jakże, u licha, można pracować sierpem, skoro przeszkadza ci w tym spódnica? - zapytała go. Miałbyś swoją spódnicę w strzępach! A my mieliśmy działać na terytorium przeciwnika. Prawda? Ubrałam się więc tak jak wieśniak, aby trudno było mnie dostrzec, a nawet gdyby ktoś mnie zauważył, mógłby dojść do wniosku, że nie jestem groźna. I w dodatku było mi ciepło; wieśniacy wiedzą, jak ubrać się w złą pogodę. A ciebie, z twoją jaskrawoczerwoną opończą w środku martwej puszczy, z tego jedynie powodu zakuto by w dyby, jak podejrzewam. - Och! - Jakże miło dla jej ucha zabrzmiał smutek w jego głosie. - A więc właśnie się przekonałeś na własnej skórze, jak skutecznie ochroniły cię na deszczu przed zimnem te twoje myśliwskie skóry - nie ustępowała. - Nie zwracałeś rano uwagi na pogodę ani nie zapytałeś o nią Tarmy, nieprawdaż? Ani razu nie słyszałam, byś pytał na co się zanosi, kiedy wychodziliśmy na cały dzień. Od dnia twojego przyjazdu była wyjątkowo - jak na tę porę roku ładna, jeśli chcesz znać prawdę. - Mogłaś mi powiedzieć - stwierdził ponuro. - Dlaczego? - Ogrzewał ją własny, tłumiony gniew. - Przybyłeś tutaj i zająłeś czas mojej nauczycielce, odbierając ją mnie. Traktowałeś mnie, jakbym była zbyt głupia na to, aby wiedzieć, że obrażasz mnie swoim poczuciem wyższości. Zachowywałeś się tak, jakbyś spodziewał się, że będę podniecona tak zwanym "przywilejem" ćwiczenia wespół z tobą. Dlaczego miałabym ci cokolwiek mówić? Dlaczego miałabym dzielić się z tobą swoją przewagą? Nie kiwnąłeś palcem, aby sobie na to zasłużyć. Sztywniał w miarę, jak mówiła. Czekała na wybuch, który, jak wiedziała, musi nastąpić po jej słowach. Nic takiego się nie stało. - Dlaczego jesteś tutaj, Kerowyn? - zapytał wolno. - Wiem tylko, że jesteś wnuczką lady Kethry. Myślałem... przypuszczałem, że dla ciebie te nauki Tarmy są tylko zabawą, lecz ty mówisz o wyruszeniu i zaoferowaniu swojego miecza na sprzedaż... - Nie mówię o tym. Ja to zrobię - stwierdziła z naciskiem. Zaburczało jej w brzuchu, jakby dla przypomnienia, że upłynęło sporo czasu, od kiedy jadła po raz ostatni. - Nie mam wyboru, jeśli nie zamierzam żyć na garnuszku u brata, dopóki nie zdecyduje się znaleźć dla mnie odpowiedniego męża. Gdyby ktokolwiek mnie wziął, nie miałabym już nic do powiedzenia. I oczywiście gorszyłabym całą rodzinę Dierny. Naturalnie przy takim założeniu musiałabym pokornie poślubić każdego, kogo brat by dla mnie wyszukał - jak mała, grzeczna dziewczynka. Nie sądzę, aby mi na tym zależało. "A jeśli niektóre aluzje na temat barona, poczynione przez babkę, są prawdziwe" - pomyślała "podejrzewam, że i on byłby zainteresowany tym, abym nie wydała na świat konkurenta do objęcia zamku". Kethry właściwie nie oskarżała o nic barona, ale Kero potrafiła doskonale kojarzyć fakty na własną rękę, włączając w to kilka, o których Kethry nie wiedziała. Baron był żywo zainteresowany małżeństwem Dierny i przysłał w prezencie ślubnym bardzo piękny komplet sreber, jednakże na wesele nie przybył ani on, ani nikt inny z jego rodziny. Mógł wiedzieć, że coś złego miało się wydarzyć. "I miał doskonałą okazję, aby wszystko zaplanować". Kero była bardzo zadowolona, że Tarma
dokonała zaciągu tak dobrze wyszkolonych strażników. Nie było cienia wątpliwości, że Kethry także nie spuszczała z tego miejsca magicznego oka, ponieważ obietnice złożone przez nią Rathgarowi stały się nieważne z chwilą jego śmierci. - Nie wiem, dlaczego twój brat miałby zadawać sobie trud szukania męża dla ciebie... rozpoczął Daren. Coś w sposobie, w jakim to powiedział, spowodowało, że problem dręczący ją od tygodni, stał się nagle jasny i zrozumiały. Wpadła Darenowi w słowo: - A jeśli ja nie chcę, aby on "szukał dla mnie męża"? Jeśli jestem zupełnie szczęśliwa bez męża? Dlaczego inni sądzą, że powinno radować mnie strojenie się we wstążki i oddanie jakiemuś mężczyźnie, którego nigdy nawet nie widziałam? Nie jestem taka pewna, czy miałabym ochotę być przekazana - jak nagrodzona klacz - komuś, kogo ledwie poznałam! - Ależ ja sądziłem, że tego właśnie pragnie każda dziewczyna. - Zabrzmiało to, jakby był naprawdę zdumiony. - Wszystkie moje siostry o tym marzą, a przynajmniej, wszystkie o tym rozmawiają. - Tarma nie - przypomniała mu. - Ani babka. Ani twoja ciotka Idra. Ani ja. Czy każdemu mężczyźnie cieknie ślinka na myśl o wyruszeniu w pole i rąbaniu ludzi na kawałki? - No cóż - przyznał - nie. Moje kuzynki... - No cóż, nie - znowu wpadła mu w słowo. - Nie każdy mężczyzna pragnie tego samego. W takim razie, dlaczego każda kobieta powinna mieć takie same pragnienia? Nie jesteśmy słodkimi ciasteczkami upieczonymi na identyczny brązowy kolor i posypanymi cukrem, abyście wy, mężczyźni, mogli pożerać nas, kiedy wam na to przyjdzie ochota. - Była dumna z tego porównania, ale wspomnienie o ciasteczkach spowodowało, że głód stał się jeszcze bardziej dotkliwy. - Nie - odpowiedział. - Niektóre z was przypominają dzikie jabłka. - Dzikich jabłek nie można pożerać - odcięła się. "Chociaż teraz zjadłabym nawet dzikie jabłko, gdybym je znalazła" - stwierdziła w duchu. Odwróciłaby się do niego plecami, gdyby mogła, ale nie było na to dość miejsca. - Mężczyznom wcale nie jest łatwiej, wiesz? - powiedział, przerywając ponurą ciszę, zakłócaną jednostajnym bębnieniem deszczu o martwe, rozmiękłe od wody liście. - Przedstawia nam się jakąś dziewczynę wybraną dla nas przez rodziców. Oczekuje się od nas, abyśmy rozkochali ją w sobie szaleńczą miłością tak, aby szła do ołtarza uśmiechnięta, a nie zapłakana. Po czym wymaga się od nas wypełnienia wszystkich planów ułożonych przez ojców, nie dbając o nasze zdanie w tym względzie. Ja po prostu miałem szczęście. Faram jest najlepszym bratem na świecie, a ja nie mam ochoty na koronę. On uważa, że byłbym dobrym Lordem Wojny. Zawsze nieźle radziłem sobie ze strategią, a więc nie będę robił czegoś, co mi się nie podoba. Skoro zaś jestem najmłodszy, nikt nie oczekuje ode mnie wybrania sobie narzeczonej, dopóki sam tego nie zapragnę. Biedny Faram musi dokonać wyboru, nim nadejdzie noc świętojańska i niech bogowie mają go w swej pieczy, jeśli nic nie będzie słychać o nadejściu dziedzica w czasie przesilenia zimowego. Wyrzucił wszystko z siebie, jakby nosił to w sobie zbyt długo. Kero uzmysłowiła sobie, że go słucha i że odczuwa dziwne współczucie. "Może zbyt dużo władzy i wysoka pozycja są równie doskwierające, jak ich brak". - Do czego więc ty jesteś zmuszany? - zapytała cicho. - Bo do czegoś chyba tak? Westchnął i skrzywił się z bólu wywołanego ruchem żeber. - Podoba mi się planowanie i lubię ćwiczyć walkę - powiedział. - To jest jak taniec, tyle że lepsze, bo w tańcach dworskich tracisz mnóstwo czasu, nie ruszając się wiele. Lecz... ja nigdy... naprawdę nikogo nie zabiłem... - A ja tak - odpaliła bez namysłu. - I to nie jest tak jak w balladach. Jest to raczej okropne uczucie. Poczuła, że skrzywił się ponownie. - Tego się właśnie obawiałem - przyznał się. - Obawiam się, że... nie będę w stanie tego zrobić... - głośno przełknął ślinę. Wydawało się, że dopiero teraz zrozumiał to, co powiedziała. - Ty kogoś zabiłaś? - zapytał z lekka piskliwym tonem.
- No cóż, miecz zabił... - To ty jesteś tą Kerowyn? - zapiszczał. Po głosie nie umiała ocenić, czy był mile zaskoczony czy wręcz przeciwnie. - Ja jestem jaką Kerowyn? - zapytała. - Nie wiedziałam, że jest nas więcej. - Tą, o której opowiadają pieśni. Tą, która uratowała narzeczoną swojego... - głos mu się załamał -... swojego brata... magicznym mieczem babki. - Przypuszczam, że to o mnie chodzi - rzekła ciężko - ponieważ dookoła nie może roić się od wielu Kerowyn z magicznym mieczem. To miecz wykonał większość roboty, jakby to on był wojownikiem, a ja bronią. - Nie wiedziałem, że to ty jesteś tą Kerowyn - zaczął. - Ja nie... - Widzisz - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego miałoby to zmienić twój sposób odnoszenia się do mnie? Według mnie ocenianie kogoś na podstawie krwawych pieśni, które o nim napisano, jest kiepską metodą ferowania wyroków. Mnóstwo pieśni napisano o babce i Tarmie. Większość z nich jest fałszywa. - Kiedy... kiedy słyszałem pieśń... pragnąłem się z tobą spotkać - wyszeptał. - Pomyślałem, że to jest dziewczyna, z którą mógłbym pogadać, która nie ma tych idiotycznych wyobrażeń o poczuciu honoru; ona po prostu wie, co jest słuszne. A potem idzie i coś w tej sprawie robi. - No dobrze, rozmawiasz ze mną teraz - powiedziała gorzko. Siedziała zgarbiona, opierając się o podściółkę z liści, pragnąc usadowić się w takiej pozycji, która sprawiałaby odrobinę mniej bólu. - Przypuszczam, że tak. - Ponownie zapadła długa chwila milczenia. - Więc, jak to naprawdę jest? - Gdybym nie była mokra od potu jak mysz kościelna, posikałabym się ze strachu - rzekła bez ogródek. - Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona. Z jakąż łatwością przychodziło jej opowiadać mu o rzeczach, z których nie zwierzała się nawet babce: o złości, jaką czuła do Rathgara za to, że dał się zabić w tak głupi sposób, zostawiając ich wszystkich bez ochrony; o takiej samej złości na Lordana, że nie był zdolny ruszyć na ratunek osobiście. Tym razem nie zapłakała. W dodatku nie była już szczególnie zasmucona doznaną stratą, jakby to przytrafiło się komuś innemu, dawno temu. Jakby to zupełnie jej nie dotyczyło. On opowiedział jej o swoim ojcu, braciach; całkiem sporo o Faramie, dużo mniej o Thanelu. Jednak z tych niewielu słów zgadywała, że Thanel jest intrygantem i tchórzliwym wężem, co prawdopodobnie stanowi najgorszą z kombinacji. Na szczęście ich ojciec zdawał się dobrze to sobie uświadamiać. Kero miała nadzieję, że dobrze rozważył możliwość zorganizowania przez Thanela próby "wypadku", który przytrafiłby się starszemu bratu. Daren o niczym takim nie wspomniał i Kero doszła do wniosku, że poruszanie tego tematu nie do niej należy. W nocy zdrzemnęli się nieco. Dla Kero była to niespokojna drzemka; budziła się, kiedy Daren się poruszał, za każdym razem czując bolesne rwanie w potłuczonych miejscach. I niełatwo było jej zasnąć z żołądkiem przyklejonym do kręgosłupa. Nie zmrużyła oka aż do świtu. A gdy zrobiło się dostatecznie jasno, aby cokolwiek zobaczyć, dała chłopakowi kuksańca. Musiał leżeć z otwartymi oczami, tak jak i ona, ponieważ ściągnął z nich opończę bez słowa i oboje wyczołgali się ze swojej kryjówki. Skała, pod którą się schronili, nie przypominała już swym kształtem świni. Było to znajoma skałka o wyglądzie zamku, którą Kero widziała ze sto razy. Od Wieży dzieliła ich odległość zaledwie kilku stai. Daren patrzył z głupią miną na skałę i mrugał powiekami. Niewątpliwie i on także ją rozpoznał, lecz nie odezwał się ani słowem. A jeśli chodzi o Kero, to tylko potwierdziło jej nocne podejrzenia, że Kethry na cały ten obszar rzuciła jakiś czar, który nie rozproszyłby się, o ile nie zaczęliby współpracować. No cóż, teraz już działali razem. Napotkała wzrok Darena; kiwnął głową. Wyprostowali się, na ile to było możliwe i wlokąc się noga za nogą poszli z powrotem do Wieży, podwinąwszy pod siebie przysłowiowe ogony. Kero nie była pewna, o czym myśli Daren - i nie widziała powodu, by próbować to z niego wydobyć - ale
musiała przyznać, że sami ściągnęli to na swoje głowy. Męczyło ją dotkliwe przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Nie myliła się. Daren szedł przed nią, przystanął na chwilę przed kryjącą wejście skałą, powiedział coś zbyt cicho, aby Kero mogła usłyszeć i wszedł. Podążyła za nim. Poczuła, jak panujące w stajni ciepło otacza ją niczym przytulny pled. Tarma stała, obojętnie opierając się o skalną ścianę, tak jakby nie ruszała się stamtąd przez całą noc i była przygotowana na dalsze oczekiwanie. Obrzuciła ich spojrzeniem od stóp do głów, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - W waszych komnatach stoi przygotowany posiłek - powiedziała. - Weźcie ciepłą kąpiel, najedzcie się, a potem, żwawo ruszywszy wasze tyłki, wracajcie tutaj. Czekam na was na ćwiczebnym ringu. Po kąpieli i posiłku, Kero poczuła się nieco bardziej po ludzku. Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się przyjemnie, ale kiedy założyła ciepłe - i suche! - ubranie, musiała przyznać, że najgorsze ma już za sobą. "I doskonale wiem o tym, że jeśli nie rozruszamy potłuczonych mięśni, zesztywniejemy zupełnie. A wtedy, jutro, będzie dwakroć trudniej" - pomyślała. Wychodząc zamknęła drzwi od swojej komnaty. Na schodach doścignęła Darena. Był zdezorientowany - mogła to wyczytać z jego twarzy - i oburzony - to było widać z jego postawy, sztywnej i przygarbionej. - Co się stało? - zapytała. Spojrzał na nią przez ramię, jakby spodziewając się kpin z jej strony. - W domu - powiedział z wahaniem - po czymś takim, co wydarzyło się minionej nocy, rozczulano by się nade mną. Przysłano by sługi z moimi ulubionymi potrawami, kazano by komuś mnie wymasować, a później odesłano by do łóżka... Przerwał. Uzmysłowiła sobie, że jej twarz musiała przypuszczalnie zdradzić niejakie obrzydzenie. Przemyślawszy jego słowa, zdała sobie sprawę, że nie można obarczać winą księcia za to, jak inni ludzie się do niego odnoszą. - Słuchaj - odezwała się, starając się, aby to zabrzmiało możliwie rozsądnie. - Myślisz, że tak by było w warunkach bitewnych? Pod koniec każdego dnia będziesz się czuł dużo gorzej niż teraz, jeśli kiedykolwiek wybuchnie wojna. Daren uczynił wysiłek, aby zastanowić się nad tym, co właśnie usłyszał. Z kolei on przystanął na schodach. - Przypuszczam, że masz rację - odpowiedział. - Nie byłoby tam nawet gorących kąpieli, nie mówiąc o reszcie. Prawdopodobnie spalibyśmy w zbrojach, jedząc to, co zostawiłyby nam robaki i szczury. - No właśnie. Gdyby to była wyprawa zwiadowcza podczas wojny, mielibyśmy szczęście, gdybyśmy się najedli i dostali ciepłe odzienie. - Popatrzyła na niego w stłumionym świetle i wzruszyła ramionami. - Przypuszczam... przypuszczam, że jeśli mam nauczyć się dowodzić armiami, może lepiej od zaraz zacznę się przyzwyczajać do pewnych niewygód - stwierdził. Pod nimi rozległ się odgłos szyderczych oklasków. Światło na półpiętrze przygasło. Tarma stała przez moment na pierwszym stopniu, wciąż klaskając powoli, a potem bardzo wolno zaczęła iść schodami w ich stronę. - Najwyższy czas, abyś w końcu domyślił się, dlaczego tutaj jesteś, młody człowieku powiedziała. Kąciki jej ust wygięły się do góry bynajmniej nie w uśmiechu. - Teraz mam coś dla was obojga. Wasz dzień się dopiero zaczyna. Ćwiczenia, które im zadała, były cięższe niż wszystko, co przeszli do tej pory. Uraza Kero i resztki jej gniewu utonęły w ogólnym wyczerpaniu. Daren był w jeszcze gorszym stanie niż ona, ponieważ jego potłuczenia były znacznie bardziej dotkliwe. Kiedy wczołgała się - dosłownie - po schodach do swojej komnaty, gotowa była paść na łóżko i spać przez tydzień. Jej dzień jednak jeszcze się nie skończył. Taka zmęczona nie była nawet wtedy, gdy wszyscy z zamku, służący i rodzina, wyszli zbierać plony dzierżawców, by je uchronić przed
burzą. Gdyby to od niej zależało, poszłaby prosto do łóżka, zatrzymawszy się po drodze, aby się najeść i wypić tyle wina, żeby nie czuć obolałych kości. Lecz wiedziała, że nie ma wyboru; kolejna gorąca kąpiel lepiej zrobi jej posiniaczonym i sztywnym mięśniom niż sen, chyba że chciałaby zbudzić się jeszcze bardziej obolała. Będzie musiała poświęcić sporo czasu na kolejną kąpiel. Właśnie zanurzyła się w wodzie, kiedy złożył jej wizytę gość. Tym razem nie na dwóch, lecz na czterech nogach. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że tam jest; kiedy miał na to ochotę, poruszał się bezszelestnie jak cień. Leżała w balii z zamkniętymi oczami, gdy jego słowa rozległy się w jej myślach. Aż podskoczyła z przerażenia. - Właściwie można by ci zadać pytanie: co sobie wyobrażałaś, postępując tak jak wczoraj? Prócz tego, że zgrywałaś się na głupca, oczywiście? - Ja? - wypluła z siebie. - To ja grałam zgodnie z regułami! On... - Zgodnie z literą, może. Nie z duchem. - Kyree usiadł - podobny do wielkiego, szarego wilka poza zasięgiem przypadkowych bryzgów wody. - Wiedziałaś doskonale, że nie jestem po prostu jakimś zwykłym, dobrze wytresowanym, odgrywającym zadaną rolę, zwierzęciem. Dlaczego nie powiedziałaś tego Darenowi? - Czy ty myślisz, że on by mi uwierzył? - zapytała rozdrażniona. - Aż do ostatniej nocy nie przyszło mu do głowy, że ja też potrafię myśleć, a więc dlaczegóżby miał podejrzewać ciebie o tę zdolność? - Twoim zadaniem było przekonać go o tym - powiedział ozięble Warrl. - Na tym polega praca w zespole. Jeśli wiesz o czymś, o czym twój kompan nie wie. - Dlaczego? - odgryzła się. - To byłaby strata czasu. Wiedziałam, kim jesteś, to wystarczy. - Dlaczego? Ponieważ ukrywanie informacji mogło doprowadzić was oboje do śmierci. Co by się stało, gdybyś została obezwładniona? Co by było gdybym ja, wasz przeciwnik, skorzystał z zatajenia przez ciebie tej informacji, aby was rozdzielić? Tak się dokładnie stało, nieprawdaż? Pozwoliłaś mu szukać wiatru w polu, a sama usiadłaś i czekałaś. Gdybym był prawdziwym przeciwnikiem, sprzątnąłbym jego, a potem zaszedłbym cię od tyłu i załatwił. Lecz ty byłaś zbyt zajęta myślami o swojej wyższości, aby zawracać sobie tym głowę, nieprawdaż? - Ja? Ja... Oskarżenie było tak samo niesprawiedliwe jak wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionego dnia. Znalazła się w potrzasku, między gniewem i łzami; łzy przy tym w połowie wywoływał gniew. Siedział i patrzył się na nią - niemy wyrzut sumienia. - W końcu znalazłaś się w sytuacji, w której miałaś przewagę i nadużyłaś tego. Mogłaś znaleźć sposób, aby go przekonać, że wiesz, o czym mówisz, i mogłaś to zrobić tak, że poczułby zaskoczenie i wdzięczność. Potem słuchałby znacznie uważniej twoich sugestii. Zamiast tego wystawiłaś na niebezpieczeństwo jego, siebie i całą misję. Wszystko na tle urażonej ambicji. - Nie, nie mogłam! Ja... - zupełnie nie była w stanie mówić dalej; spróbowała i poczuła dławienie w gardle. - Kiedy zostaniesz najemnikiem, czy to działając samotnie, czy razem z kompanią, będziesz zmuszona często współpracować z tymi, których nie lubisz. Stwierdzisz, że pracujesz z ludźmi, pogardzającymi tobą i twoimi umiejętnościami. Jeśli będziesz postępowała według aktualnego wzorca, zdołasz, przy pewnym szczęściu, zabić jedynie siebie samą. Jeśli nie, pociągniesz za sobą setki innych. Oczy Warrla lśniły blaskiem niebieskim jak lód, twardym jak najświetniejsza stal. - Radzę ci, pomyśl o tym - powiedział po długiej przerwie, w czasie której nie była nawet w stanie zebrać myśli. Zaczekał, a kiedy nie odpowiedziała, wstał ruchem tak miękkim, że nie drgnął nawet jeden włos na jego grzbiecie; równie dobrze mógłby być figurką magicznie pobudzoną do życia. Przeszył ją po raz kolejny spojrzeniem swoich wielkich oczu i truchcikiem wyszedł tak cicho, jak się pojawił. Wyciągnęła szpunt z dna balii, czując nadmierne napięcie nerwowe i zdenerwowanie, by się odprężyć. Woda wypłynęła gładko; ledwie bulgotała, gdy Kero wychodziła z balii. Złapała za
kwadrat płótna i zerwała go z haka obok na ścianie. Trąc mocno skórę, jak gdyby usuwając te nieprzyjemne, nieprawdziwe oskarżenia z myśli, wysuszyła się starannie. Nieprzyjemne, nieprawdziwe i niesprawiedliwe. Z godnością opuściła komorę kąpielową i rzuciła się na łóżko, wrząc z gniewu. "To nie ja gnałam za tropem, zostawiając za sobą znaki i ślady, które dziecko zdołałoby odczytać!" - buntowała się w duchu. "To nie ja zadecydowałam, że on wie wszystko, nie troszcząc się o porozumienie z partnerką! To nie ja podjęłam decyzję o podziale zespołu, to on chciał, abym poszła w dół łożyska, a sam udał się w górę!" Odwróciła się na plecy, gapiąc się w sufit. Im więcej myślała o krótkim wykładzie Warrla, tym bardziej była wściekła. "Co go upoważnia do tego, aby osądzać moje postępowanie? Jakim prawem wyrośnięty wilk dyktuje mi, co powinnam, a czego nie powinnam robić? Co on z tego rozumie? On nie jest nawet człowiekiem!" Wciąż dusił ją gniew, lecz koniec końców wyczerpanie wzięło górę i usnęła. Następnego dnia rano we wspólnej komnacie pojawił się Daren. Miał zapadnięte policzki i olbrzymie, ciemne kręgi pod oczami. Ponieważ Kerowyn nie posiadała lustra, nie mogła stwierdzić, czy wyglądała podobnie, ale poważnie obawiała się, że tak. Oględnie mówiąc, nie była to spokojna noc. - Wyglądasz jak z piekła rodem - rzuciła Kero na przywitanie ponad zastawionym stołem i podając mu gorący chleb. - Dziękuję - odpowiedział. - I ciebie to dotyczy, gdybyś była ciekawa. Gdzie, u licha, ona zaopatruje się w żywność? Od kiedy tu jestem, nie widziałem ani jednego służącego. - Magia, jak sądzę - rzekła Kero. - Chociaż... no wiesz, nie tak dużo z tego trzeba gotować. Jedynie chleb i owsiankę. Wszystko inne można podgrzewać, stawiając obok pieca chlebowego. Nigdy nie byłam w kuchni; chyba jest tuż za ścianą. Nie mam pojęcia, w jaki sposób w miejscu tak głęboko osadzonym w klifie zapewniają ciąg powietrza potrzebny w piecu. To mogłaby być magia, ale widziałam tutaj dziwniejsze rzeczy. - Komory kąpielowe, na przykład. - Uhmm. Popatrzyła na stół; szynka i chleb pojawią się znowu przy kolacji, owoce i ser po południu, jaja na twardo dłużej zachowają świeżość, a owsianka zostanie zjedzona na śniadanie. Cała ich czwórka lubiła zjeść pełną jej misę, z cukrem i ze śmietaną. - Kucharz z dwoma pomocnikami poradziłby sobie z tym, a pomocnikom starczyłoby jeszcze czasu na sprzątanie i pranie - powiedziała. - Wszyscy sprzątamy w swoich komnatach, co oznacza, że służący miałby do sprzątania jedynie wspólne komnaty. Zaskoczony Daren spoglądał na nią, mrugając powiekami. Napełniła swoją misę owsianką, dodając sporo cukru klonowego i słodkich rodzynek, zostawiając porcję w sam raz dla niego. - Skąd to wszystko wiesz? - zapytał. - Co wszystko? Nonsensy o gospodarstwie domowym? Tarma i jej babka najwyraźniej skończyły jeść śniadanie. Zniknęły, wychodząc jednym z wyjść, które zawsze było zamknięte na klucz. Jednak Kero wiedziała, co kryło się za tymi drzwiami. Magiczna pracownia babki. Raz złożyła tam wizytę i nie miała ochoty robić tego powtórnie. Daren wybrał potrawy i poszedł za nią do jednego z małych stolików w pobliżu paleniska. - Myślałem, że nie interesuje cię małżeństwo i rodzina. - Nie interesuje. Gospodarzyłam na zamku przez pięć lat po śmierci matki i prawie przez dwa lata przed śmiercią. - Skrzywiła się i starannie odcięła kawałek szynki. - Nienawidziłam tego, ale i tak nauczyłam się, jak to się robi. Dlaczego wyglądasz tak, jakbyś miotał się na łóżku przez całą noc? - Bo się miotałem - odpowiedział. - Przeklęte koszmary. Odłożyła nóż i widelec. - Ty też? Kiwnął głową. Nagle zamarł w połowie przeżuwania i zaczął się na nią gapić. W końcu
przełknął i zapytał: - Byłaś w środku jakieś bitwy? W grupie zwiadowczej? I udałaś się na poszukiwanie sześcioosobowego oddziału? Przytaknęła. - I ty tam byłeś. Pokłóciliśmy się o coś? - Tak. A potem? - pochylił się do przodu. - Potem... nie chciałeś mnie słuchać, czy też ja nie chciałam słuchać ciebie. Nie mogę sobie przypomnieć. Lecz grupa rozdzieliła się i oboje przeoczyliśmy coś ważnego, ponieważ po powrocie utraciliśmy połowę zwiadowców i odkryliśmy, że wróg zaszedł nas od tyłu... - I wszyscy po naszej stronie zostali zabici. - Opadł z powrotem na krzesło, zamykając oczy. - O, bogowie. Myślałem, że to tylko sen... - To był tylko sen - do rozmowy przyłączył się nowy głos. Kethry. Daren drgnął, a następnie próbował zerwać się na nogi. - Siedź - rozkazała Kethry. Miała dziś na sobie przyodziewek z samodziału w tym samym kolorze co opończa Darena, lecz jakby na podkreślenie tego, co powiedziała mu wcześniej Kero - nie była to szata, ale bryczesy i długa tunika. - Gdyby to był sen proroczy, zostałyby wyzwolone sygnały ostrzegawcze i dowiedziałabym się o tym. - Jeśli to nie było proroctwo - zapytała z wahaniem Kero - to co to było? Kethry uśmiechnęła się, jakby spodziewała się właśnie tego pytania. - Ostrzeżenie - odpowiedziała. - Miejsce to wydaje się wyzwalać w ludziach takie rzeczy. Zdarzyło się to może z tuzin razy, od kiedy przeprowadziłyśmy się tutaj. Nie jest to żadna przepowiednia, o ile jestem w stanie to stwierdzić. Wskazuje tylko na ogólny wynik negatywnych zachowań. - A więc to, co widzieliśmy, nam się nie przytrafi? - Daren zapytał z nadzieją. - Nie. Raczej nie - powtórzyła Kethry - i nie będzie się wam to śnić, o ile nie będziecie się dalej tak zachowywać. - Lecz w przeciwnym wypadku, będziemy śnić o tym bez przerwy? - Daren wykrzywił się. Całkiem efektywna metoda zmuszenia kogoś do zmiany zachowania. - Najwyraźniej budowniczowie Wieży tak właśnie myśleli. - Kethry poklepała go po ramieniu w sposób bardzo matczyny, odwróciła się i zniknęła za ciężkimi, drewnianymi drzwiami, wiodącymi do jej pracowni. Daren westchnął i zwrócił się do Kero. - Czy to pomoże, jeśli powiem, że zachowałem się jak dureń i przepraszam za to? Przez chwilę przyglądała mu się badawczo z przekrzywioną na bok głową. - Czy to pomoże, jeśli powiem, że byłam tak samo uparta jak ty? Uśmiechnął się. - To jest początek. - Dobrze - odparła. - Zacznijmy od niego. - A potem roześmiała się, czując, że brzemię ulatnia się z jej myśli. - Prócz przeprosin zrobiłabym dużo więcej, aby nie przeżyć ponownie dwóch takich samych dni jak minione! Ostatnie słowo miało jednak należeć do Warrla, chociaż nigdzie go nie było widać. - Najwyższy czas - rozległ się szyderczy głos w jej myślach. - Ludzie! Jeśli nawet Daren dziwił się, dlaczego ona dusi się owsianką, próbując stłumić śmiech, był zbyt uprzejmy, aby zapytać. Dziewiąty Kero studiowała "piaskowy stół" - rzeźbę terenu w miniaturze, pionki w miejsce ludności cywilnej, bydła, walczących mężczyzn i kobiet. "Bezkrwawa wojna" - pomyślała w duchu. "Cała
walka sprowadzona do liczb. Czy to tak widzą nas generałowie?" Czy to już rok upłynął od kłótni z Darenem? Musiało tak być, gdyż ponownie nadeszła zima. Tarma stopniowo zaczęła uczyć ich innych rzeczy: strategii, organizacji dostaw i taktyki. Każdą godzinę spędzali na jakieś nauce; poczynając od ćwiczeń w posługiwaniu się bronią, na czytaniu fragmentów opisów starożytnych wojen kończąc. Nawet "wolne" godziny zwykle miały coś wspólnego z nauką. - No dobrze - powiedziała Tarma, opierając się o "piaskowy stół". Wskazała na pionki reprezentujące siły nieprzyjaciela, które właśnie przed chwilą umieściła w tym miejscu. - To są siły przeciwnika. Jakie są twoje siły, Daren? Obejrzał swoje pionki, trzymane na dłoni, i porozstawiał je starannie w piasku. - Pięć kompanii piechoty, jedna konnicy, jedna specjalistów. W krainie takiej jak ta, konie są bezużyteczne. - Umieścił pionka z namalowanym końskim łbem poza "liniami". - Potrzebuję jeszcze jednej kompanii piechoty i dwóch kompanii specjalnych, jeśli mam odeprzeć twój atak. Górskich wojowników, nieregularnych, jeśli uda mi się takich znaleźć. - Co oznacza, że przeprowadzasz zaciąg. Kero, co tam masz dla niego do wynajęcia? Tarma pochyliła się nad stołem, opierając się na rękach i zmrużywszy oczy przyglądała się Kero. Ona reprezentowała Gildię Najemników i wolnych zaciężnych. - Zgodnie z listą otrzymaną od ciebie może mieć to, czego chce, pod warunkiem że dokona pewnego wyboru. Przejrzała spis, zastanawiając się, co on mógłby z niego wybrać i na ile pozwalają mu jego środki. Nie wiedziała, jakiego wyboru będzie musiał dokonać; Tarma wiedziała, ale ona grała rolę nieprzyjaciela i udawała, że w niczym się nie orientuje. Daren ponownie przestudiował dokumenty. - A więc, co mam do wyboru? - zapytał Tarmę. - Po pierwsze, jest pełna zaprzysiężona kompania piechoty. Można ją wynająć, a jej baza odległa jest od twoich pozycji o trzy dni marszu. Będziesz jednak musiał wysłać przez granicę posłańca, a więc mam nadzieję, że jesteś w dobrych stosunkach z królem Warrlem. Uśmiechnęła się do kyree, który w tej grze grał rolę wszystkich neutralnych stron. - Przemyślę to - odparł Warrl jowialnie. - Zależy, jaki prezent dostanę od niego. Kero uśmiechnęła się. Wiedziała, że Daren nie jest w stanie słyszeć kyree, co sprawiało, że komentarze Warrla były jeszcze zabawniejsze. Daren ponownie zerknął do swojej listy. - Stać mnie na wysłanie mu pod pozorem misji handlowej łapówki w postaci stada kilku wspaniałych byków. To jest moja własność prywatna i nie trzeba będzie podnosić podatków. Warrl położył uszy po sobie. Wyglądał na skrzywdzonego. - Łapówki? Jakaż niedelikatność. Sam nie wiem... no dobrze, przypuszczam, że muszę: niedelikatność czy nie. Stanął na tylnych łapach, położył przednią na krawędzi stołu i popchnął małą chorągiewkę z napisem "wolna droga". - Dziękuję, panie. - Daren badał swoją płachtę papieru ze zmarszczonym czołem. - W porządku, mogę opłacić kompanię piechoty z nadwyżek ze skarbu. A, co z tymi nieregularnymi wojownikami? - Tu właśnie stoisz przed wyborem - powiedziała Kero. - Możesz wynająć jeszcze dwie zaprzysiężone kompanie albo jedną zaprzysiężoną i dwie wolnych zaciężnych; albo wynająć kompanię wolnych zaciężnych, otworzyć punkty poboru i uformować jeszcze jedną, tymczasową kompanię wolnych zaciężnych. Zaprzysiężona kompania będzie współpracować z wolnymi strzelcami, lecz nie z nowo uformowanymi siłami. W twoim rejonie znajduje się aż nadto pojedynczych wolnych zaciężnych. Będą oni tańsi o około połowę od tak samo licznej kompanii. Podniosła na niego wzrok. - Tarma po raz pierwszy daje nam taką możliwość. Zawsze wprowadzała zaprzysiężone kompanie do tej gry, nigdy wolnych zaciężnych. - Prawda - odrzekła Tarma, kiwnąwszy głową. - Przyzwyczailiście się do tego. Czas, by nadać grze nieco bardziej realnego wyrazu. Daren, kiedy będzie potrzebował zaprzysiężonych kompanii, one będą jak zwykle wynajęte przez kogoś innego.
Daren wydął wargi. - Hmm. W szkatule zaczyna przezierać dno... Tarmo, jaka jest różnica pomiędzy wolnymi a zaprzysiężonymi kompaniami? - Wolni zaciężni są dokładnie tym czym są: pojedynczymi mieczami do wynajęcia. Niektórzy mogą wkupić się do kompanii, niektórzy są całkowicie zdani na siebie. Są tańsi, ponieważ nie wpłacają zastawu do Gildii Najemników. Wstała i Kero zauważyła, że wzdrygnęła się lekko. "Znów muszą ją boleć stawy" - pomyślała. "Wciąż zapominam, że jest już stara. Teraz, kiedy nastały chłody, będziemy musieli więcej ćwiczyć między sobą i oszczędzać naszą nauczycielkę dla rzeczy, których tylko ona może nas nauczyć". - Dziękuję - miękko odezwał się w jej myślach Want - Kero, czy dobrze słyszałem, że niektórzy z tych wolnych zaciężnych tworzą kompanię, czy mam do czynienia jedynie z pojedynczymi osobami? - zapytał Daren. - Nie chcę przeprowadzać zaciągu; zabrałoby to zbyt dużo czasu i musiałbym przydzielić tym ludziom dowódcę spośród moich własnych oficerów. Zgodnie z tymi zapiskami nie mam na to czasu i nie sądzę, abym dysponował dodatkowym oficerem. Prócz tego, przypominam sobie twoje słowa, że zaprzysiężona kompania nie będzie współpracować z uformowanym naprędce oddziałem. Kero ponownie przejrzała swoją listę. - Jedna kompania, reszta na własną rękę. Daren skrzywił się. - No dobrze. Wynajmę jedną zaprzysiężoną kompanię, mimo wszystko. A teraz jaka jest różnica między kompanią wolnych zaciężnych a zaprzysiężoną kompanią? Tarma oblizała wargi. - Łatwiej jest powiedzieć, czym nie są wolni zaciężni. Zaprzysiężoną kompanię wiąże z Gildią Najemników stosunkowo duża suma zastawu, poza sporą składką płaconą Gildii przez każdy miecz do wynajęcia. Oznacza to, że kompania musi przestrzegać kodeksu Gildii Najemników. Jeśli pogwałci przepisy tego kodeksu, Gildia płaci poszkodowanej stronie za straty z obligacji. A potem zdziera skórę ze strony, która dopuściła się przewinienia. I nie jest przy tym delikatna! A jeśli to ty naruszysz kontrakt, Gildia ciebie ukarze grzywną i nie będziesz w stanie wynająć żadnej zaprzysiężonej kompanii przynajmniej przez rok, być może dłużej, zależy to od przewinienia. - Co to właściwie jest ten kodeks? - zapytała Kero. - Wspominałaś o tym uprzednio. Mówiłaś o kodeksie postępowania indywidualnego, lecz nie o kodeksie kompanii. - To całkiem proste. Cokolwiek jest zapisane w warunkach kontraktu, jest przestrzegane przez obie strony, co do litery. Zaprzysiężone kompanie nie plądrują krainy swojego pracodawcy, a terytorium nieprzyjaciela jedynie za zezwoleniem tegoż pracodawcy. To załatwia sprawę podrzynania sobie gardeł w wojnie domowej - Tarma obrzuciła oboje spojrzeniem. - Możecie się domyślić dlaczego? Kero była o włos bystrzejsza: - To łatwe: jeśli nie zezwalasz na łupiestwo swoim oddziałom, ludność miejscowa stanie po twojej stronie, a to jest bardzo niewygodne dla przeciwnika, o ile nie postępuje podobnie. - Dobrze. A w dodatku - po co rujnować swoją własną bazę podatkową? W porządku; jeśli zaprzysiężona kompania albo jeden z jej członków podda się, pozwala się im opuścić pole bitwy w spokoju i zgłosić się w punkcie neutralnym. Gildia zapłaci za nich okup; to dlatego poszczególni członkowie płacą co roku składki. Wiecie już o kodeksie postępowania indywidualnego, a więc nie będę się w to zagłębiać. - Tarma oparła się o "piaskowy stół". - Nie zmienią stron w połowie kontraktu, nie przyłączą się do buntu przeciw pracodawcy, nie rzucą się do samobójczej walki, lecz uczynią wszystko, aby wydobyć pracodawcę całego i zdrowego z tarapatów. Z powodu tych dwóch kodeksów, zaprzysiężone kompanie są bardziej wiarygodne, godniejsze zaufania od nie zaprzysiężonych. To dlatego są tak kosztowne. Daren jeszcze raz zbadał sytuację na stole. - Tutaj moje położenie jest złe. Myślę, że lepiej pożyczyć pieniądze lub też znaleźć kupca na niektóre posiadłości Korony i zwrócić się o dwie zaprzysiężone kompanie.
- Co zrobiłbyś, gdybym ustawiła taką kombinację? - Tarma usunęła dwa piony i umieściła je dalej od granicy. Daren ponownie przyjrzał się sytuacji. - Wynająłbym jedną zaprzysiężoną kompanię i jedną wolnych zaciężnych oraz sprawdziłbym, czy nie dałoby się wynegocjować u mojego neutralnego sąsiada, aby stanął po mojej stronie. Te dwie kompanie zagrażają także jego terytorium. - Dobrze. A co powiesz na to? - Usunęła całkowicie pionki ze stołu. - Zaprzysiężona kompania piechoty i partyzantka wolnych zaciężnych. A potem zorganizowałbym rzeczy w ten sposób... - Biorąc dwa pionki oznaczające najemników od Kero, ustawił swoje piony naprzeciw jej. - Ulokowałbym wolnych zaciężnych dokładnie tutaj. Nie złupią mojego kraju, ponieważ cały ten teren to skaliste zbocza. Po usunięciu pasterzy nie będzie tam czego plądrować, a to oznacza, że jedynym opłacalnym posunięciem z ich strony będzie wyruszyć przeciw wrogowi, a nie przeciw mnie. - Obszedł stół dookoła i przyjrzał się sytuacji od strony Tarmy. - Co więcej, nie mogą się zbuntować, bo zajmują pozycję na końcu linii zaopatrzeniowych i wystarczyłoby jedynie, abym ich odciął. Sądzę, że można im zaufać, nie ryzykując zbyt wiele. Tarma przestudiowała te pozycje i uśmiechnęła się. - Wyśmienicie. Zagrajmy i zobaczmy, jak potoczy się walka. Kero? Do ciebie należy pierwszy ruch. Dla Kero były to najbardziej interesujące chwilę. Zgodnie z danymi, zebranymi na arkuszu przez Tarmę, oddział partyzancki wolnych zaciężnych był nowo sformowaną kompanią, dość niepewną, lecz zaprzysiężona piechota była starą, uznaną kompanią z niezłym pododdziałem zwiadowców, która równoważyła niedostatki sił nieregularnych. Daren zaplanował sytuację tak, że najgorszym, co mogłoby go spotkać, byłaby dezercja wolnych zaciężnych, a ci, oddzieleni od cywilizacji głuchą dziczą, byli - zdaniem Kero - mniej skłonni do tego. Rozgrywka ciągnęła się z górą dwie godziny i w końcu strona Darena wygrała. W tym czasie udało mu się przekupić Warrla, który stanął u jego boku, tak więc zwycięstwo kosztowało go mniej, niż się spodziewał. - Doskonale. - Tarma nagrodziła ich oklaskami. - Jestem z was dumna. Daren, czy rozumiesz, dlaczego kompanie Karen uczyniły to, co uczyniły? - Mniej więcej, chociaż byłem zaskoczony elastycznością piechoty - uśmiechnął się do Kero. Odwzajemniła uśmiech, czując się rozgrzana jego ciepłem. - To jedna z tych rzeczy, z którą się często spotkasz w dobrej, zaprzysiężonej kompanii; zaciężni mają za sobą wspólne ćwiczenia w posługiwaniu się rozmaitą bronią i posiadają swoje własne grupy posiłkowe - Tarma ziewnęła. - Nawet najlepsze kompanie od czasu do czasu wpadają w tarapaty. Gildia ściąga grzywny, lecz dzieje się to już po wyrządzeniu szkody. To dlatego zaciężni wolą mieć pod kontrolą wszystko, czego im trzeba. - Doskonale, tych dwóch dodatkowych magów dla bezpieczeństwa mogło się nie trudzić - Daren ziewnął także i Kero musiała zwalczyć chętkę, aby pójść za jego przykładem. To był długi, lecz dobry dzień. Na deser odnieśli przy "piaskowym stole" zwycięstwo nad Tarmą, co nieczęsto im się przytrafiało. - Idę się położyć, dzieci - powiedziała Shin'a'in, dmuchnięciem gasząc dodatkową latarnię, a zostawiając jedynie zapalony komplet czterech latarni, po jednej na każdym rogu stołu. Delektujcie się smakiem zwycięstwa; jutro ja was dostanę. - Bez wątpienia - roześmiała się Kero. - Jak dotąd, pobiłaś nas pięć razy na siedem. - To was trzyma w ryzach - odparła Shin'a'in w drodze do drzwi. Warrl wyszczerzył do nich zęby i ruszył za nią truchcikiem. Kero zebrała pionki, podczas gdy Daren wygładził piasek na stole. - To była dobra partia - stwierdził, podając jej pionek, który do połowy pogrążył się w piasku. Wiesz, dużo przyjemniej jest być twoim przyjacielem niż wrogiem. - W grze czy tak w ogóle? - droczyła się z nim. - I tak, i tak. - Otoczył ją ramieniem i przytulił. Tej nocy jego uścisk wydawał się jakiś inny. Przytrzymał ją na mgnienie dłużej niż zazwyczaj, przesuwając dłonie w dół po jej rękach, zanim puścił ją wolno.
- Zmęczona? - zapytał. Coś w jego głosie powiedziało jej, że ma nadzieję, iż ona odpowie "nie". - Właściwie nie. - Odłożyła chorągiewki i pionki do szuflady pod stołem i spojrzała na niego wyczekująco. Nie była zmęczona, kiedy patrzył na nią w taki sposób. - Czujesz się w nastroju do porozmawiania przez chwilę? - zapytała z nadzieją. Jej mięśnie naprężyły się odrobinę. Czy odczytywała z jego słów więcej, niż naprawdę w nich było? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. - To nie była jej wyobraźnia, w jego oczach migotało dziwne światełko, błysk podziwu, który ostatnio często widywała. - W twoim pokoju czy w moim? - Twoim - powiedziała. - Jest czystszy - roześmiała się, lecz sposób, w jaki na nią patrzył, wywoływał dziwne dreszczyki podniecenia wzdłuż jej kręgosłupa. Przeciągnęła się i prawie zachichotała na widok jego rozszerzających się oczu. Zdmuchnęła pozostałe latarnie i ruszyła do drzwi. - Tylko odrobinę - odpowiedział, ale zamiast pozwolić jej iść przodem, złapał ją za rękę, kiedy go mijała. Przystanęła na moment, a potem uścisnęła jego dłoń. Oddał uścisk, głaszcząc jej dłoń kciukiem. Pociągnęła go za rękę i zaczęli iść w kierunku drzwi. Otoczyła swój umysł szczególnie staranną zasłoną, w tej chwili nie mogła sobie pozwolić na żadne przecieki... Wiedziała, na co się zanosi. Już kilka miesięcy temu obudziła się w niej nadzieja, że jest dla niego pociągająca i teraz poczuła wyraźne podniecenie, spostrzegłszy, że reagował na nią, chociaż tak naprawdę nie próbowała go uwodzić. Nawet gdyby sama się tego nie domyśliła, przed kilku dniami Tarma wyrwała ją z błogiej niewiedzy. "Jesteś młoda, atrakcyjna i jesteś pod ręką" - wyraziła to bez ogródek. "On jest młody, atrakcyjny i nie bardzo pewny siebie, chociaż wątpię, aby był prawiczkiem. Jesteś przyjacielem, a więc nie jesteś groźna. Jeśli chcesz iść z nim do łóżka, zrób to zaraz. Lecz upewnij się, że się zabezpieczyłaś". Poczuła ulgę i rozczarowanie. "I to wszystko? Tylko tyle?" Tarma potrząsnęła głową. "Dziecko, nawet gdyby to była dozgonna miłość - a nie jest, o czym obie wiemy - on jest księciem krwi, a ty będziesz zwykłym najemnikiem. Nie może sobie pozwolić na poślubienie ciebie, a ty nie powinnaś się zadowolić niczym pośledniejszym. Drzemią w tobie olbrzymie możliwości, inaczej ten przeklęty miecz Keth nie opowiedziałby się za tobą. Nie masz prawa marnować życia jako nałożnica księcia Darena. Przed tobą wiele do zrobienia, a więc ciesz się chwilą, lecz wiedz, że gdy ona przeminie, musisz wyruszyć i dokonać dzieła". Jednak trudno było jej pamiętać o radach Tarmy, gdy ściskała zachłannie dłoń Darena i gdy obejmowało ją mocno jego ramię, kiedy wchodzili po schodach. Była w tym także i odwrotna strona medalu - rodzaj ulgi. "Wszystko ze mną w porządku, nie jestem she'chorne ani nikim podobnym. Nie różnię się tak bardzo od innych dziewcząt. Daren mnie pożąda i ja pożądam jego..." Nie było to takie złe uczucie: być pożądaną. Lubił ją jak przyjaciela i pragnął jak kobiety - niezła kombinacja, jeśli uda jej się nie dopuścić, aby zamieniło się to w coś poważnego. Częściowo poszła za radą Tarmy i zabezpieczyła się. Nauczyła ją tego Lenora: pyłek stokrotki przez cały czas, by kontrolować księżycowe dni albo jad na wypadek ciąży. Lecz pyłek stokrotki był zdrowszy, łagodniejszy dla organizmu. Doszli na szczyt schodów. Kero była zadowolona z nieobecności służby. Nikt ich nie będzie niepokoił ani rzucał porozumiewawczych spojrzeń. Przeczuwała, że coś takiego onieśmieliłoby Darena całkowicie. Poczuła fale gorąca, rumieniec na twarzy, podniecenie i to osobliwe uczucie w żołądku i pachwinie. Daren musiał ją puścić, aby otworzyć drzwi do siebie i miała wrażenie, że to go ponownie onieśmieliło. Nie dotykając jej, wszedł za nią do środka i odegrał całą komedię, z opróżnianiem krzesła, by na nim usiadła. Starannie unikał spojrzeń na łóżko i ona poszła za jego przykładem, zachodząc w głowę, jakby
poprawić jego samopoczucie. Gdyby było cieplej, zaproponowałaby wyjście na balkon. Lecz nie było. Rano lód na stawie będzie tak gruby, że będzie można jeździć na łyżwach. Zimne dłonie i stopy nie ułatwiały romansów i temperatura na balkonie zamroziłaby każdą żądzę. Poczuła skurcz w gardle i bez powodu zarumieniła się. Raptownie to ona poczuła lęk; przed czym - tego nie umiała stwierdzić. Aby ukryć ten fakt, nie zwróciła uwagi na krzesło i rozciągnęła się na owczej skórze przed paleniskiem, współoparłszy się o poduszkę. "Mów. Powiedz coś." - ponaglała w myślach Darena. - Gdybyś mógł wybierać - zapytała go, wpatrując się w płomienie, kiedy siadał obok niej - kim chciałbyś być? Królem, minstrelem, żebrakiem? Kim? Zamyślił się. Przyjrzała mu się kątem oka i zobaczyła, że na jego twarzy zastygła zmarszczka skupienia. - Wiesz, myślę, że zostałbym kupcem. Musiałbym dużo podróżować, zobaczyłbym wszystko, co zawsze chciałem zobaczyć. Jednakże byłbym bogatym kupcem - dodał pośpiesznie. - A więc mógłbym podróżować wygodnie. Zachichotała. - Jak w jednym z przysłów Tarmy: "Jaki jest pożytek z oglądania cudów świata, skoro jesteś zbyt obolała od siodła, aby je podziwiać?". Roześmiał się, odprężył się trochę, jego ręka spoczęła niby przypadkowo na jej plecach. - A ty? - Przyjemnie byłoby zostać bogatym kupcem - zgodziła się. - Jednak wolałabym być osobą, która podróżuje tylko dlatego, że ma na to ochotę, niezależną od karawan i harmonogramów handlowych. - Aha - powiedział, kiwając mądrze głową. - Rozpuszczona amatorka. - Kto? - zapytała, prostując się. - Dyletantka - droczył się z nią. - Bachor... Nie zdążył dokończyć, ponieważ uderzyła go poduszką. Atak zamienił się w zapaśniczą walkę, którą on, jako cięższy i silniejszy, musiał wygrać, o ile ona nie uciekłaby się do taktyki, kładącej kres wszelkim planom na ten wieczór. Dostarczyło im to niemałej radości, tym bardziej, że udało jej się odkryć jego jedną słabość i nieco wyrównać szansę w zawodach. Był wrażliwy na łaskotki. Bardzo wrażliwy, szczególnie po bokach i pod podeszwami stóp. Łaskotała go zatem bez litości, a śmiali się tak głośno, aż oboje zakłuło w boku. W końcu żadne z nich nie było w stanie oddychać i upadli razem na dywan, nie mogąc się ruszać. - Ty... - wysapał Daren -... oszukujesz. - Nic... takiego - odpowiedziała, próbując odrzucić włosy z oczu jedną ręką, drugą w tym czasie trzymając jego bosą stopę. - Jedynie... jestem posłuszna... mojej nauczycielce. - Wykorzystując słabości przeciwnika? - odzyskiwał dech szybciej niż ona i udało mu się wywinąć tak, że jej głowa znalazła się na jego kolanach. - Ależ, Kero... ja nie jestem twoim przeciwnikiem. - Nie jesteś? - zaczęła, kiedy on zakończył dalszą rozmowę pocałunkiem. Nie był to w żadnym wypadku niewinny pocałunek. Zaczynał się w momencie, w którym ustała ich dotychczasowa działalność badawcza i prowadził ich do logicznego zakończenia. Kero puściła wolno jego stopę i schwyciła rzemienie tuniki. Dłonie chłopca wsunęły się pod koszulę dziewczyny i ujęły jej piersi z delikatnością, która ją zaskoczyła, gdy masował je zgrubiałymi kciukami. Rzemienie od tuniki wymykały się z jej palców, które wydawały się tracić sprawność. Przerwała pocałunek i przeklęła je. Roześmiał się, zrzucił tunikę, po czym cisnął ją gdzieś w ciemność. Pod luźną koszulę, identyczną jak jej własna, z łatwością mogła wsunąć ręce; zrobiła to, przyciskając go do siebie, czując we własnych żyłach gorącą krew i prężące się pod jego skórą mięśnie. - Zwierzę - powiedziała i wróciła do pocałunku. Wolno opadł na podłogę, pociągając ją za sobą. Jego ręce gładziły jej skórę. Podkasała koszulę, by lepiej do niego przylgnąć. Przetoczył się na bok i nagle poderwał się z okrzykiem, gdy jego nagie plecy dotknęły kamiennej podłogi. - Nienawidzę zimnych posadzek - wyjaśnił skruszony, gdy chichotała na widok jego zbolałej
miny. Podniósł się z podłogi i wskazał w ciemność. Pod tym kątem nie była w stanie dostrzec jego twarzy i widziała tylko krąg światła, rzucany przez ogień, zerwała się więc na nogi... ... po to jedynie, by dać się wziąć na ręce, przenieść przez komnatę i ułożyć na łóżku Darena. W chwilę później spoczął obok niej. - Och - odezwała się. - Jak to się tutaj znalazło? Nie odpowiedział, a jej tak naprawdę wcale na tym nie zależało. Koszule i spodnie leżały dookoła, wyrzucone z łóżka, odepchnięte na bok. Jakoś udało się jej pozbyć ubrania, nic przy tym nie rozdzierając; on nie był taki zręczny. Nie potrafił rozwiązać tasiemek przy mankietach swojej koszuli i mrucząc pod nosem przekleństwa, rozerwał je. Każde jego dotknięcie wywoływało dreszcze w całym jej ciele i budziło jeszcze większe pragnienie. Odkrywali siebie nawzajem, od czasu do czasu niezdarnie. Ona trafiła go łokciem w nos, on uderzył jej głową o podnóżek łóżka. Kero ledwie to poczuła. Ogarnęła ją taka namiętność, że przekroczyłaby z nim krawędź klifu i nawet by tego nie zauważyła. Zabolało, kiedy ją wziął, czy też ona go wzięła. Pragnęła go tak samo, jak i on jej. Ból nie był zbyt dotkliwy. Daren starał się być delikatny na tyle, na ile pozwalała mu na to jego chłopięca niecierpliwość. Kero zaczęła odczuwać coś, do czego tęskniła, co było niemal w zasięgu jej ręki... Lecz trwało to zbyt krótko i pozostawiło w niej uczucie niedosytu, czy raczej nienasycenia, a nawet głodu... Mogłaby go zabić. I to dwukrotnie. Skuliła się na boku, wpatrując się w ciemność i wsłuchując się w jego oddech. - "Co źle zrobiłam?" - pomyślała. Później doszła do wniosku, że nic. Praktyka spowodowała, że oboje stali się bardziej sprawni, bardziej zdolni do zadowalania siebie nawzajem. W końcu wynik spełnił oczekiwania dwojga i żadne nie zasypiało niezaspokojone. Kero zrozumiała, na czym polega cała ceremonia - i obsesja. Zrozumiała, lecz czuła się jakby od tego oddzielona. Jej pożądanie zostało nasycone, ale to, co budziło prawdziwą ekstazę u innych, jej nie dotyczyło. I nic nigdy nie wynagrodziło jej rozczarowania tej pierwszej nocy. A Daren nigdy tego nie zrozumiał, ani się nawet domyślał. Zima zamieniła się w wiosnę, a potem wydawała się zmierzać wprost do jesieni bez przystanku na lato. Nigdy na wszystko nie starczało dnia. Kero dziwiła się, co w nią wstąpiło, że na to przystała. Często zastanawiała się, czy postępuje słusznie. Nie wątpiła, że normalne życie byłoby bardziej - o ileż bardziej! - wygodne. "I nie musiałabym wstawać o wschodzie słońca, gdybym nie miała na to ochoty" - stwierdziła w duchu. Drewnianych mieczy ćwiczebnych nie było nigdzie widać, co wydawało się osobliwe. Kero wymieniła pytające spojrzenie z Darenem i odwróciła wzrok, zanim rzut oka zmienił się w coś bardziej intymnego. "Nie wiem, jak długo zdołam utrzymać to na czysto przyjacielskich zasadach" - pomyślała, zerkając na piaszczystą podłogę ćwiczebnego ringu. "Babka bała się, że złamię sobie serce, lecz to chyba zanosi się na coś wręcz odwrotnego. Naprawdę lubię Darena... ale... ale... błogosławiona Agniro, jestem suką o lodowatym sercu. Powinnam na kolanach dziękować, że mnie kocha, czy też wydaje mi się, że mnie kocha. Zamiast tego myślę jedynie, jak się od niego uwolnić. Z drugiej strony, Tarma miała rację. Nie wygląda na to, aby kiedykolwiek pozwolono mi go poślubić... Choć wcale tego nie pragnę". Nadejście Tarmy przerwało jej rozważania. Spojrzała z wdzięcznością na swoją nauczycielkę. "Od tych wszystkich myśli pęka mi głowa". Daren, który właśnie sięgał po rękę dziewczyny, zesztywniał i odsunął się odrobinę. Kero westchnęła z ulgą. Tarma objęła Darena przelotnym spojrzeniem; w żaden inny sposób nie dała poznać po sobie, że zauważyła ten ruch. - Sądzę, że jesteście przygotowani na coś poważniejszego - rzekła Shin'a'in. - Nadchodzi czas, abyście oboje przyzwyczaili się do posługiwania się bronią, której będziecie używali. Nie myślcie, że będziecie ćwiczyli nią przez cały czas - dodała. Wzniosła dłoń, aby wstrzymać wszelkie pytania.
- Ale będziecie to robić codziennie, przynajmniej przez jedną markę na świecy. Mogę w przybliżeniu ocenić jej ciężar i wyważenie, ale nie jestem w stanie wykonać idealnych kopii. Wasze ciała wyczują różnicę. Podała Darenowi długi, ostro zakończony miecz obosieczny. Ostrze było wspaniałe. Klejnot na rękojeści - rubin tak ciemny, że niemal czarny - wart był tyle, co Kero razem z całą swoją rodziną. Dziewczyna zaś z pewnym drżeniem wzięła do ręki Potrzebę. Chociaż poczuła mrowienie, kiedy położyła dłoń na rękojeści, miecz nie wykazał żadnych innych oznak życia. Bardzo jej to odpowiadało. - Tarmo - powiedziała z wahaniem - czy to dobry pomysł? To znaczy, myślałam, że powinnam uczyć się fechtunku na miecze, lecz jeśli będę używać Potrzeby... Tarma zaśmiała się. - Nie martw się o to. Po pierwsze, będziesz walczyła przeciw mnie, a nie przeciw Darenowi, a miecz nie pozwoli ci skrzywdzić kobiety. Po drugie, on działa na osobliwą modłę. Teraz, gdy ugruntowałaś swój talent fechmistrza, nigdy nie będzie pomagać ci w walce. Aaa, co do magii, to będzie cię chronić. O ile wiem, nie ma takiego maga na świecie, który by mógł cię skrzywdzić wtedy, gdy masz go przy sobie. - A więc to w ten sposób on działa - mruknęła pod nosem Kero. - Właśnie. Dlatego zrobił dla ciebie i jedno, i drugie, kiedy ruszyłaś w pościg za narzeczoną Lordana; było z ciebie wtedy jeszcze ni to ni sio. - Tarma uśmiechnęła się szeroko. - A teraz, ponieważ nie jest on w twoich rękach niczym innym, jak tylko rzetelnym ostrzem - broń się, dziewczyno! "Błogosławiona Agniro, to był długi dzień" - pomyślała Kero. Odwiesiła miecz na ścianie, ściągnęła zbroję, rozwieszając ją na stojaku, i rozluźniła mięśnie. "Tarma miała rację, mówiąc o przyzwyczajeniu się do ciężaru i wyważenia Potrzeby. Istnieje wyraźna różnica pomiędzy nim a ćwiczebnym ostrzem". Przeciągnęła się ponownie, sięgając w stronę powały, czując trzeszczenie w łopatkach. "Gorąca kąpiel sprawi mi..." Skierowała się do komory kąpielowej i uzmysłowiła sobie, że wciąż dzierży w dłoni swój miecz. "To dziwne". Zmarszczyła brwi. "Przysięgłabym, że go odwiesiłam". Odwróciła się ponownie w stronę ściany i próbowała umieścić miecz na właściwym miejscu. Lecz nie była w stanie uwolnić rąk. - Och, nie! - wymamrotała. - Nigdy więcej po pierwszym razie. Położyła miecz na stelażu i skoncentrowała się na uwolnieniu swej lewej ręki palec po palcu. "Idź... sobie... ode... mnie". Wpatrywała się w swoje dłonie, jakby nie należały do niej, skupiona aż do bólu głowy. Rozluźniła palce jeden po drugim; pojedynczo oderwała je od pochwy. Kiedy uwolniła ostatni, poczuła, jakby na dnie jej mózgu coś pękło. Szybko cofnęła prawą rękę, zanim miecz zdołał ponownie objąć nad nią kontrolę. - Będę ci wdzięczna za zachowanie tych kaprysów dla siebie - powiedziała zimno, nie przejmując się osobliwością odzywania się do nieożywionego przedmiotu. Potem odwróciła się i umyślnie odeszła do komory kąpielowej. "Usłyszała" coś, jakby myśli; słabiutko, na granicy zdolności odbioru. Brzmiało to tak, jakby ktoś mruknął przez sen... zaniepokojony, lecz nie przebudzony. Nalewając sobie wody, nie zwróciła na to uwagi. Cokolwiek to było, odeszło, kiedy rozebrała się i zanurzyła w gorącej wodzie. Gdy jednak odprężona legła w kąpieli, poczuła przyciąganie - tak jakby ktoś próbował nakłonić ją do udania się w określonym kierunku. Ponieważ kierunek ten wyznaczał jej sypialnię, nie miała wątpliwości, kim ten "ktoś" jest. Zignorowała to, ale uczucie stało się bardziej natarczywe, a następnie bolesne, podobne do bólu na dnie czaszki. "Przestań" - pomyślała ostro, siadając w kąpieli. Ból zelżał nieco, lecz przyciąganie nie ustawało. Przez jakiś czas siedziała zamyślona, po czym otoczyła swe myśli ochronną barierą, której nawet Warrl nie byłby w stanie przełamać. Nieprzyjemne wrażenie ustało. Czekała, lecz wydawało się, iż miecz nie zdoła przebić jej ochronnej bariery. "Mieczu, rządziłeś moją babką. Mną nie będziesz rządził". Przymknęła oczy, wyciągając się w
wannie i pozwalając, by woda złagodziła napięcie mięśni. W końcu kąpiel wystygła i Kero poczuła się dostatecznie odprężona, aby pójść spać. Podniosła powieki i zamyślona wpatrzyła się w sufit. "Nie mogę w nieskończoność otaczać się tak szczelną barierą. Jeśli poszczęści mi się, nie będzie to konieczne, a jeśli nie - zamieni się to w interesującą potyczkę o władzę". Powoli opuściła ochronną barierę, oczekując, że miecz ponowi swe dokuczliwe działania. "Może i jesteś stary, stoi za tobą magiczna kultura - kierowała do niego swe myśli - ale idę o zakład, że ja jestem dużo bardziej uparta od ciebie". Nic. "To dobrze, że Daren był zbyt znużony po ćwiczeniach, aby tej nocy interesowały go igraszki w łóżku". Czekała przez chwilę, a potem wyszła z kąpieli. "To było zbyt łatwe. Nie da mi spokoju". Wysuszyła ciało i wróciła do komnaty, aby wejść do łoża. "Gdybym była Potrzebą, jak bym postąpiła na jego miejscu? Bezpośrednia próba nie powiodła się... Kiedy spróbuje tego samego jeszcze raz, mogę otoczyć się barierą i zablokować go. A więc, logicznie myśląc, następna próba będzie bardziej subtelna". Przyszło jej na myśl, kiedy otuliła się przykryciami nieco ciaśniej, że, być może, nieodwracalnie osłabiła władzę miecza nad sobą, kiedy wszedłszy w jego posiadanie, nie tknęła go przez kilka miesięcy. "Księgi babki. Myślę, że ciągle je mam. Było w nich coś o więzach ducha". Westchnęła. W łożu było tak ciepło, a w komnacie już zaczynało panować przejmujące zimno. Ona zaś czuła potworne zmęczenie... "Jednakże... bardziej niż sen potrzebna jest mi wiedza". Zacisnęła zęby i rezolutnie odrzuciła przykrycia, kurcząc się odruchowo, gdy przerzuciła nogi nad brzegiem łoża i stopami dotknęła zimnej posadzki. Przynajmniej Wieża była dużo lepiej ogrzana niż zamek, gdzie kubek z wodą, postawiony w środku zimy obok łoża, do rana zamarzł całkowicie. Owinęła się szatą, złapała świecę ze stołu obok łoża, zbliżyła się do kominka i odgarnąwszy popiół, zapaliła świecę od żarzących się węgli. Księgi były dokładnie tam, gdzie sądziła, że je pozostawiła - wciśnięte w kąt biblioteczki obok stołu, zapomniane na rzecz otrzymanych od Tarmy do przeczytania woluminów o historii wojen, strategii i taktyki. Pracowała nad nimi z zainteresowaniem, przepełniona entuzjazmem, na który nie potrafiła się zdobyć w stosunku do ksiąg z poezją i historią wręczanych jej przez guwernerów. "Myślę, że ona była w czerwonej okładce" - doszła do wniosku, przeglądając je i próbując przypomnieć sobie, która księga zawiera potrzebną jej wiedzę. "Lecz... Ach, mniejsza o to. Są tylko trzy". Studiując pod kierunkiem Tarmy, nauczyła się jednej rzeczy: by nigdy nie pozbywać się ksiąg. Nikt bowiem nie jest w stanie przewidzieć, która z nich, kiedy i dlaczego może się przydać. Nawet te najniewinniejsze tomy poezji. Wyciągnęła je i z księgami w ręku popędziła do łoża, stawiając świecznik u wezgłowia i naciągając pledy na nogi. Zaczęła kartkować pierwszą księgę, szukając działu o zaczarowanych przedmiotach i więzi dusz. Był tam, gdzie pamiętała, i tym razem przeczytała go dokładnie, zwracając szczególną uwagę na wszystko, co mogłoby odnosić się do Potrzeby. W końcu zamknęła księgę, odłożyła wszystkie trzy na stół i zdmuchnęła świecę. Położyła się na boku i obserwowała żarzące się w palenisku węgle, zastanawiając się nad tym, co właśnie przeczytała. Wyglądało na to, że swoją determinacją, aby nauczyć się fechtunku, nieodwracalnie osłabiła władzę miecza nad sobą. Zgodnie ze źródłami cytowanymi w księdze, w przypadku więzów dusz decydujące znaczenie miało kilka początkowych księżyców. Po pierwszym zetknięciu niezbędne były zarówno fizyczna bliskość, jak i posługiwanie się danym przedmiotem. "A więc, wieszając miecz na ścianie i nie tykając go, przeszkodziłam mu w zdobyciu władzy nade mną, jak stało się to w przypadku babki oraz prawdopodobnie wszystkich, w których posiadaniu się znalazł w ciągu ostatnich - właściwie nie wiadomo dokładnie, ilu - lat" - rozmyślała. Więź dusz została zadzierzgnięta, ale słabo. Gdyby Kero używała magii, ta okoliczność mogłaby okazać się niefortunna. Mogłoby to nawet doprowadzić do katastrofy w zależności od tego, na ile
osoba korzystająca z magii skłonna byłaby polegać na zdolności miecza do przejmowania kontroli i dzielenia się wojennym mistrzostwem. Dobrze się stało - w świetle niektórych opowieści zasłyszanych przez Kero od Kethry i od Tarmy - że babka była z tym przedmiotem związana tak mocno więzami dusz. Aby uchronić się przed magią, Kero potrzebna będzie jedynie fizyczna bliskość miecza. A to oznacza, że są tu zbędne jakiekolwiek inne więzy... "Pomijając to, że Potrzeba chce wiedzieć, o co właściwie walczy. I musi istnieć jakiś rodzaj powinowactwa, by mogła ochronić właściciela przed mocą magii. Wystarczą jednak luźne więzy, by mnie chronić. Nie będzie mu się to pewnie podobało. Założę się, że będzie zmagać się ze mną, próbując dostać to, czego chce. Ja nie mam zamiaru ulec. Ciekawe... czy nie powinnam z tej rzeczy zrezygnować? Jeśli zdołam..." Kethry nic nie wspominała, że miecz zmieniał właściciela, kiedy ten wybrany przez niego gotów był go porzucić. "To mogłoby się wydarzyć. Jedyne, co Potrzeba musiałaby zrobić, to zadecydować, że nie ma ochoty ochraniać mnie w chwili, gdy jakiś mag obrałby mnie za swój cel". Doskonale, to prawda, tyle, że byłoby to sprzeczne z sensem istnienia samego ostrza. Mimo wszystko nadal nie była to odpowiedź na pytanie, czy chce zrzec się miecza. "Myślę, że nie. Jest zbyt wartościowy. I nie przeszkadza mi, że płacę za to od czasu do czasu wykonaniem jakieś roboty za darmo. Mówiąc prawdę, byłoby to coś, co i tak prawdopodobnie zrobiłabym z własnej woli. Miecz podpowie mi tylko, kiedy trzeba będzie coś uczynić i kto potrzebuje pomocy". Coraz trudniej przychodziło jej utrzymać oczy otwarte, zwłaszcza że nie wydawało się, aby istniały rozsądne powody, dla których miałaby przedłużać czuwanie. Zapadała w sen, pełna ciekawości, jak miecz zamierza z nią walczyć i kto wyjdzie z tej walki zwycięzcą. Następne cztery tygodnie były nieustannym przypomnieniem o potędze przekleństwa Shin'a'in: "Obyś miał ciekawe życie". W nocy, z chwilą, gdy zasypiała, nachodziły ją sny. Żywe, kolorowe sny o kobietach w opresji, w których, dosiadłszy konia, kładła kres niebezpieczeństwom. Sny o życiu w ciągłym ruchu, w których wszyscy szynkarze byli przyjacielscy, towarzysze zabawni, pogoda idealna. Krótko mówiąc: życie opiewane w balladach. W końcu, idąc za radą Warrla, zdjęła miecz ze ściany i wyjęła go z pochwy. Trzymając go w dłoniach, skierowała myśli wprost do niego, całkowicie otwarcie. "Skończyłam trzynaście lat i nie zwiedziesz mnie heroicznymi opowieściami" - stwierdziła twardo. "Zachowaj je dla minstreli i małych dzieci". Czy to imaginacja, czy też doszło do niej westchnienie rozczarowania, gdy odwieszała go na ścianę? W każdym razie marzenia senne minęły, ich miejsce zajęła ponura rzeczywistość. Noc w noc była świadkiem całego zła, jakie może zadać kobiecie mężczyzna. Obelgi, złe traktowanie, fizyczne i psychiczne; gwałty, morderstwa i tortury. Zło na subtelniejszą modłę: małżeństwa, które okazywały się zalegalizowanym niewolnictwem, staranną manipulacją bystrym i wrażliwym umysłem, dopóki jego właścicielka rzeczywiście nie uwierzyła z całego serca we własną bezużyteczność. Zdrada, nie raz jeden, lecz po wielokroć. Wszelkiego rodzaju cierpienia, jakie można zadać osobie zakochanej w kimś, kto nie kocha nikogo prócz siebie. Trudno było to nazwać wypoczynkiem. A w ciągu dnia, za każdym razem, gdy nie była całkowicie otoczona ochronną barierą, miecz manipulował jej emocjami, wzbudzał niepokój, rozpalał w niej pragnienie opuszczenia tego miejsca i wyruszenia przed siebie. Ona jednak nie była gotowa i wiedziała o tym; nawet jeśli ostrze nie wiedziało. Dzień w dzień toczyli tę samą bitwę - czy raczej zapaśniczy pojedynek mózgów. Miecz nakazywał jej: "Idź", a Kero odpowiadała: "Nie". I jakby dla podkreślenia sytuacji, Daren coraz bardziej ślepo się w niej zadurzał. I nie było to nic innego: jedynie ślepe zadurzenie; Kero była tego niemal pewna. Długo rozmawiała z babką o różnicy pomiędzy miłością a pośledniejszymi uczuciami; Daren po omacku szukał kogoś, kto byłby lekarstwem na jego własne emocjonalne potrzeby. Tarma wyłożyła to bez ogródek: - On ledwie przestał ssać mleko matki, a ty jesteś dojrzałą łanią. Jesteś dla niego samicą i matką. Nie podoba mi się, że muszę ujmować to w ten sposób, dziecko, ale pod względem rozwoju uczuciowego wyprzedzasz go o wiele lat... Młody Daren nie jest w tobie zakochany - mały jastrząb
- on jest zakochany w miłości. Kero nie powiedziała nic, ale w duchu czuła, że słowa Tarmy zgrabnie ujęły całą sytuację. Daren może będzie bardzo dobrym mężem, gdy dorośnie. Była prawie pewna, że gdy przyjdzie na to pora, wszystko odbędzie się za jednym zamachem, lecz że trzeba to będzie na nim wymusić. A tymczasem nie miał takich planów. Nie z kimś takim jak ona. Uczynił pewne sugestie, którymi poczuła się raczej poruszona. Nikomu się z tego nie zwierzyła. Otóż oznajmił, że byłby skłonny się z nią ożenić, gdyby tylko w ten sposób mógł ją przy sobie zatrzymać. Tak jakby myślał, że ją można zatrzymać! To także nie pozwalało jej zmrużyć oka. Pewnej nocy uczynił coś więcej niż tylko sugestię. Powiedział jej, że porozmawia ze swoim ojcem o nadaniu szlachectwa jej, jeśli uda się z nim na dwór królewski. Znała jeden jedyny powód, dla którego mógł uczynić jej taką propozycję: myślał o niej poważnie. A ona go nie kochała. Lubiła go, i owszem, lecz jej odpowiedź na pytanie: "Czy możesz bez niego żyć?" zdecydowanie zabrzmiałaby "Tak". Gdyby opuścił ją nazajutrz i miałaby go już nigdy nie zobaczyć, tęskniłaby za nim, lecz natychmiast wróciłaby do ćwiczeń szermierczych, nie tracąc czasu na rozmyślania, a jej snów raczej nie zakłóciłyby duchowe cierpienia. Następnego dnia rano, po szczególnie źle spędzonej nocy, wstała wcześniej po to, by przechadzając się po komnacie, zebrać myśli. Do świtu brakowało co najmniej jednej marki na świecy, ale ona nie mogła dłużej wytrzymać w łożu. Zapaliła świecę i ubrała się w przejmującym zimnie przed świtem. Zaczęła przemierzać swoją komnatę tam i z powrotem, stawiając kroki tak starannie, jakby dokonywała jej pomiaru. "Lubię Darena" - myślała, masując ramiona, aby się rozgrzać. "Jest roztropny, inteligentny - a także niezły w łóżku. Umyślnie nigdy by mnie nie skrzywdził". Ale miecz wypełnił kilka godzin jej snu dość przerażającymi scenami. Gdyby poślubiła Darena, w żaden sposób nie mogłaby uczynić niczego w sprawie nieszczęść, które ukazywał miecz. "Żona księcia po prostu nie może dosiadać konia, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota. Prawdę powiedziawszy, wątpię, czy książęca żona byłaby w stanie cieszyć się w połowie taką wolnością, jak ja". Wszystko tak naprawdę sprowadza się do dylematu: przywileje czy wolność? Ulga bycia "taką jak inne dziewczęta", czy też podniecenie bycia kimś odmiennym od wszystkich; ustanawiania własnych norm? Potęga i bogactwo czy zdolności? W kółko to samo. Dobrze czy źle? Jeśli poślubi Darena, nigdy nie będzie całkowicie sobą. Jeśli nie, może spędzić resztę życia, ledwie utrzymując się na powierzchni, w obawie, czy następne pchnięcie miecza, następna strzała nie jest posłańcem śmierci. Bezpieczeństwo czy wolność? Było tego dość, aby każdego przyprawić o ból głowy. Ją nawiedził wprost niewiarygodny, kiedy wstał perłowoszary świt i ktoś cicho zapukał do drzwi. Niemal upadła, potykając się o własne stopy, gdy spieszyła się z otworzeniem. Spodziewała się Tarmy, ale ujrzała Darena. Był blady i roztrzęsiony. Płakał. Od łez płynących po policzkach poczerwieniały mu oczy. Próbował wziąć się w garść i kiedy starał się oddychać spokojniej, górna warga mu drżała. Kero zamarła, wciąż z ręką na klamce. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, co spowodowało, że Daren tak wygląda. Z pewnością nie ona była przyczyną takiego zmartwienia. Następne słowa wyjaśniły jej wszystko. - Kero... - zaczął. Strumyczki łez ponownie spłynęły z jego policzków. - Kero, to z powodu śmierci mojego ojca. Dziesiąty Przez jedną, długą chwilę wydawało się, że nie jest zdolna zrobić nic, jedynie stać i głupio się w niego wpatrywać. Nagle jego ramionami wstrząsnął bezgłośny szloch. Zareagowała odruchowo, wciągnęła go do środka, podprowadziła do łoża i usadowiła na brzegu. - Co się stało? - spytała zaciekawiona. Słyszała ostatnio, że król cieszył się znakomitym zdrowiem, a książę Thanel został szczęśliwym
małżonkiem królowej Valdemaru. "Na niebiosa - pomyślała - upłynął od tego już rok. Prawie dwa lata Daren oczekuje, że zostanie wezwany do domu, lecz tak się nie stało i to wtedy zaczął przebąkiwać o nadaniu mi szlachectwa. Czy jestem tutaj już od tak dawna?" Przeliczyła pory roku i uzmysłowiła sobie, lekko wstrząśnięta, że jest wychowanicą Tarmy od ponad trzech lat. W zamyśleniu rzuciła okiem w lustro wbudowane w szafę, na Kerowyn, która na nią stamtąd patrzyła - mocną, muskularną, o oczach rozszerzonych zaskoczeniem, nie przypominającą zupełnie przybyłej tutaj, słabo wyszkolonej, dziewczynki. "Mniejsza o to. Teraz muszę wydobyć z niego coś sensownego". Przytuliła Darena i pozwoliła mu się wypłakać. To było najlepsze, co mogła dla niego w tej chwili zrobić. W miarę jak różowe światło poranka wypełniało pokój, odzyskiwał stopniowo panowanie nad sobą i zaczął szukać chusteczki. Tak jak zwykle zapomniał o niej. Nigdy nie była tak świadoma tego, że był od niej przynajmniej o rok młodszy. Teraz wyglądał raczej na brata niż kochanka. - Th-thanel - wyjąkał w końcu. - To wszystko przez Thanela. Nie żyje. Od około tygodnia. Próbował zamordować własną żonę. "Co takiego? Ależ jego żona..." - Próbował zamordować królową Valdemaru?! - wykrzyknęła. - Najmilsi bogowie... lecz, co to ma wspólnego z twoim ojcem? - Kiedy powiedzieli o tym ojcu, on... Ja nie wiem, coś się wydarzyło. Może z-z-zawiodło go serce. Niedaleko stolicy usytuowany jest wydział szkoły magów Kethry; tam przesłano wiadomość i jeden z magów przekazał ją Kethry, a ona mnie o-o-obudziła. Ponownie zaczęło go dusić wzruszenie. Nic nie mógł z siebie wydobyć poza łzami. Poklepała go z roztargnieniem po plecach, część jej osoby ze wszystkich sił starała się go pocieszyć, reszta jej mózgu zajęta była rozplątywaniem możliwych wątków spisku. "Valdemar nie jest szczególnie wojowniczym krajem. Dopiero co uporano się z rozgardiaszem, wywołanym przez kompanie Tedrel. "Kompanie" Tedrel, rzeczywiście! Zaufaj Karsytom, a wynajdą cały naród szumowin i zatrudnią ich jako wolnych zaciężnych, a potem będą się na nich uskarżać, gdy po poniesionej klęsce zwrócą się przeciw nim, aby grabić w powrotnej drodze do domu. Dobrze im tak..." Otrząsnęła się i wróciła myślami na właściwe tory. "Lecz to wydarzyło się tuż przed przybyciem Darena. Valdemar sporo ucierpiał i prawdopodobnie nie był w stanie wypowiadać wojny. To prawda. A więc - Thanel próbuje uśmiercić swoją żonę, przypuszczalnie po to, żeby zająć jej tron. Musiała mu się powinąć noga. Muszę wiedzieć, kto go pochwycił i jaki spotkał go los. Do króla docierają wieści i on natychmiast załamuje się, a następnie umiera, co wynosi brata Thanela na tron... Żadna to strata, co oznacza, że jest on zdolny opanować sytuację w Valdemarze. A niech to! Muszę się dowiedzieć, co zamierzał Thanel i czy pomagał mu ktoś stąd, albo z samego Valdemaru". Starała się uspokoić nieco Darena, lecz był zupełnie roztrzęsiony. Nie miała pojęcia, że tak bardzo kochał swojego ojca. A więc tylko przytuliła go mocno, kołysząc nim lekko w tył i przód. Nie wydał żadnego dźwięku, po tym jak przestała zadawać mu pytania, co spowodowało, że serce jej krwawiło. Bezgłośny szloch świadczył o większym bólu, niż ona kiedykolwiek czuła w całym swoim życiu... Na koniec przestał drżeć. Fala rozpaczy zaczynała opadać. Tuliła go do siebie, dopóki nie poczuła małego oporu, tak jakby chciał się od niej odsunąć. Wtedy puściła go, a on powoli podniósł głowę z jej ramienia. Promienie słońca oświetliły okno Kero, zapowiadając piękny dzień jakby na przekór wszystkiemu. Daren wykrzywił się, mrużąc podkrążone, zapuchnięte i czerwone oczy. Jego twarz wciąż była biała, jak leżący na zewnątrz śnieg. - Sądzę, że powinieneś odpocząć - cicho odezwała się Kero. - Wiem, że wydaje ci się, iż nie będziesz mógł zasnąć, ale powinieneś przynajmniej poleżeć przez chwilę. Najeżył się. Wzięła to za dobry objaw. Przynajmniej nie zamierzał poddawać się bezradnie i zmuszać jej, aby zajęła się jego życiem. - Naprawdę, jeśli przynajmniej nie zrobisz sobie zimnego kompresu na oczy, nie będziesz w stanie patrzeć - nalegała.
W końcu kiwnął głową i wstał. - Przyjdziesz do mnie, jeśli dowiesz się czegoś. Zrobisz to, prawda? - Wydawał się uznawać za pewnik to, iż ona spotka się z babką i Tarmą. To był tak samo dobry pomysł, jak każdy inny. - Zrobię to - obiecała i wstała, aby odprowadzić go do drzwi. Rozstali się na progu. Kero popędziła korytarzem do klatki schodowej. Zbiegła schodami na dół najszybciej, jak mogła, starając się nie skręcić przy tym karku. Wspólna komnata była pusta, lecz w szparze pod drzwiami do "pracowni" Kethry było widać światło. Zawahała się na moment, rozdarta między potrzebą dowiedzenia się czegoś a niechęcią przestąpienia progu tych drzwi. Koniec końców ciekawość zwyciężyła i Kero nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły; otworzyła je szerzej. Na końcu długiej komnaty, przy małym stoliczku z marmurowym blatem, siedziała Kethry, pochylona nad dużą, czarną misą. Obok niej spoczywała Tarma, o twarzy jak beznamiętna maska. Światło bijące z dna misy oświetlało od dołu oblicze Kethry; rozpuszczone, srebrne włosy tworzyły miękki obłoczek dookoła jej głowy. Kero kaszlnęła cicho. Kethry nie zwróciła na nią uwagi, lecz Tarma podniosła oczy i skinęła, aby dołączyła do nich. Żwawo przebyła zagracony pokój. Nigdy nie była pewna, ile z tych sprzętów miało zastosowanie magiczne, a ile było tylko zwykłymi gratami, usuniętymi tutaj na przechowanie. Na przykład to olbrzymie, zasłonięte zwierciadło, czy też kompletna zbroja, której najprawdopodobniej nie byłaby w stanie nałożyć żadna istota ludzka, ani nawet żadna żywa istota, ponieważ hełm przymocowany był na stałe do ramion, a przyłbica po obu stronach do hełmu. Przeważnie starała się nie przyglądać niczemu zbyt dokładnie. Stało tam nieco wypchanych zwierząt - przynajmniej wydawało jej się, że były to zwierzęta - na półkach wzdłuż ścian; kształty, na które lepiej było nie zwracać baczniejszej uwagi, jeśli komuś marzyły się spokojne sny. Kiedy zbliżyła się do obydwu kobiet, zobaczyła, że na dnie misy panuje jakiś ruch; światełko błąkało się i mieniło, rzucając drobne, dziwne cienie na twarz Kethry. Kiedy w końcu stanęła obok nich, ze strachem i zdumieniem stwierdziła, że z dna misy spogląda na Kethry miniaturowy człowieczek, gestykulujący od czasu do czasu i wywołujący zmiany światełka. Za plecami człowieczka jarzyła się różowa mgiełka. Światełko wydawało się padać z tego miękkiego, migotliwego tumanu. - To jest tylko obraz - powiedziała łagodnie Tarma, kiedy Kero znalazłszy zydel postawiła go obok. - Syn Kethry, twój wuj Jendar. -... a więc, zgodnie z oświadczeniem herolda, książę od jakiegoś czasu należał do grupy spiskowców. Jeden z heroldów, zbrojmistrz, jakoś zwietrzył próbę zabójstwa i kiedy Selenay wyjechała konno na ćwiczenia, zabrawszy oddział młodych wojowników, w pewnej odległości ruszył potajemnie jej śladem. Tak więc, gdy wpadła w pułapkę zastawioną przez spiskowców, sprawiła im pewnego rodzaju niespodziankę. Po pierwsze, nikt z nich nie spodziewał się, że Selenay jest tęgim wojownikiem, a po drugie, nie liczyli się z odsieczą. Podczas walki Thanel odniósł śmiertelne rany. Zmarł wkrótce potem. - Żadna strata - odparła Kethry, odprężywszy się odrobinę. - Czy są oznaki, że Thanel mógł być wspierany z Rethwellanu? - Nie. Nie ma. Nikt z dworu nie wydaje się skłonny doszukiwać się tego. - Brodaty mężczyzna przekrzywił głowę na bok gestem, który bardzo upodobnił go do matki. - Matko, chcesz, abym się tym zainteresował? - Nie. Prawdę powiedziawszy, nie - odparła. - Najchętniej zostawiłabym to Valdemarowi. W tej sytuacji nie jest bezpośrednio zagrożony ani Rethwellan, ani królewska rodzina. I mam nadzieję, że wybaczysz mi moją małostkowość. Jendar potrząsnął głową. - Jeśli nalegasz. Muszę przyznać, że i ja wolałbym nie wchodzić w zbytnią zażyłość z heroldami. Mają dobre zamiary, są naprawdę porządnymi ludźmi, lecz zbyt uczuciowymi jak na mój gust. Zbyt przypominają mi ciebie w momentach, gdy ten miecz miał na coś ochotę. - Jeśli chodzi o mnie, to jedna wizyta w Valdemarze wystarczy - odpowiedziała. - Cieszę się, że
ledwie przekroczyłam granicę. Czy ty kiedykolwiek tam byłeś? Wzdrygnął się. - Raz. Tak jak i ty, ledwie przekroczyłem granicę. Bez przerwy czułem oczy wlepione w mój kark, lecz kiedy próbowałem odkryć, co tak mnie obserwuje, nigdy nic nie znalazłem. Miałem wrażenie, że to coś było bardzo nieprzyjazne i nie zamierzałem przedłużać swojego tam pobytu i dowiadywać się, co to jest i dlaczego wzbudza takie wrażenie. - Jest jeszcze gorzej, jeśli posłużysz się magią - powiedziała Kethry z kamienną twarzą. - Dużo gorzej. A przy okazji: to Kero, twoja siostrzenica. Miniaturowy człowieczek spojrzał na Kero z głębin misy. - Wydaje się dziedziczką ze strony Shin'a'in - powiedział z czymś, co - jak założyła sobie Kero było uśmiechem pełnym aprobaty. - Kero, gdybyś kiedykolwiek była w Wielkim Harsay, wstąp do nas. Szkoła jest tuż za miastem, na jedynym wzgórzu w promieniu wielu mil. Nietrudno do nas trafić, jest nas tutaj około czterdziestu, lecz i osada nie liczy więcej niż dwieście osób. Z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę. - Yhm... dziękuję. Ja... ech... zrobię to na pewno. Mężczyzna roześmiał się wesoło i Kero stwierdziła, że ma takie same, szmaragdowe oczy jak jego matka. - Taka sama jak każdy wojownik, którego dotąd spotkałem... Pokaż jej odrobinę magii, a kuli się i mizernieje. - Tak, a co ty robisz, kiedy ktoś zamierza się mieczem na twoją szyję? - odparowała Kethry. W jej głosie pojawiła się nutka rozbawienia. - Ze wszystkich sił staram się, by nigdy nie być w tym szczególnym położeniu, droga matko odpowiedział. - Jak do tej pory taka strategia znakomicie się sprawdza. Kero, dziecko, jeśli trapisz się magią, proponuję, abyś popróbowała w Valdemarze. Wydaje się, że rzucono tam jakąś klątwę. Mówiąc prawdę, przeżywałem tam piekielne chwile. Dlaczego? Nie wiem. Byłoby interesujące zobaczyć, co stałoby się z tym dokuczliwym mieczem matki na północ od granicy. - Tego eksperymentu nie miałabym ochoty podejmować - stwierdziła Kethry. - Czy to już wszystko? - Jak dotąd, wszystko - odrzekł Jendar poważniejąc. - Porozumiem się z tobą w zwykły sposób, jeśli coś nowego wyniknie. Wiem, że chcą zobaczyć młodzieńca tutaj tak szybko, jak to jest możliwe. Wyślij go w drogę jutro, jeśli zdołasz. Możesz mu powiedzieć, jeżeli będzie zainteresowany, że jego brat jest zdecydowany przydzielić go do świty lorda wojny, z zamysłem uczynienia jego samego lordem wojny za kilka lat. Z mojej oceny wynika, że zajmie to najwyżej ze trzy lata. Biedny, stary koń bojowy ledwie stoi na nogach i utrata Jada coś w nim odmieniła. Dziś rano wyglądał szczególnie mizernie. Tarmo, mam nadzieję, że młody człowiek sprosta wyzwaniu. - Sprosta - powiedziała z mocą. - Nie puściłabym go, gdyby było inaczej. Pamiętaj, zatrzymałam go, kiedy Thanel wyruszał na północ, ponieważ nie był gotów. - To wystarczy. Rozpuszczę pogłoskę pomiędzy członkami Rady. Uważaj na siebie, matko. - Raz jeszcze człowieczek ukłonił się, a światełko w misie zamigotało i zgasło. Kethry powoli uniosła głowę, tak jakby była bardzo ciężka. - Dzięki ci, Wietrzna Pani, za to, że jestem Adeptem - powiedziała. - Naczynie Obrazów wyczerpywało mnie, kiedy byłam młoda. Strach pomyśleć, co by to było w dzisiejszych czasach. "Co... och, prawda. Podczas czynności magicznych Adepci potrafią czerpać energię z otoczenia" - przypomniała sobie Kero. Zarówno Kethry, jak i Tarma nalegały, aby Daren i ona uczyli się o możliwościach magów różnych stopni. "Wiedza, do czego jest zdolny mag waszego przeciwnika, a do czego nie, może pomóc wam wygrać walkę przy najmniejszym rozlewie krwi" - powtarzała z naciskiem Tarma. "Daren, krew ta powinna być dla ciebie tak cenna, jak twoja własna, już choćby dlatego, że utracony wojownik jest utraconym poddanym. Kero, mówimy o wojownikach, za których jesteś odpowiedzialna. Oni, z drugiej strony, są źródłem twojego utrzymania, a więc utracony wojownik może oznaczać utratę przyszłorocznego dochodu. Brzmi to jak zimne wyrachowanie, wiem o tym, ale musisz o tym pamiętać". - Co to było? - ostrożnie zapytała Kero.
- To jest zaklęcie, które mogą rzucać jedynie Adepci i Mistrzowie - powiedziała Kethry, odsuwając włosy z czoła i upinając je grzebieniem. Wyglądała na strasznie zmęczoną, miała tak samo zaczerwienione oczy jak Daren. - W gruncie rzeczy zaklęcie komunikacyjne w czasach pokoju... bardzo wyczerpuje, rzuca się w oczy, jak odpalenie sztucznych ogni i naraża obie strony na atak. Jednak osobiście sądzę, że zyski są znacznie większe od strat. - Możesz rozmawiać z drugą osobą tak łatwo, jakbyś siedziała z nią twarzą w twarz - stwierdziła Kero z niedowierzaniem. - Nie miałam pojęcia, że to jest możliwe. - Jak wiele innych zaklęć, tak i to staramy się utrzymać w tajemnicy - wyjaśniła Kethry z krzywym uśmiechem. - Istnieje pokaźna liczba wojennych przywódców, którzy użyliby go, gdyby musieli, mimo że jest bardzo niebezpieczne dla samego rzucającego. - Rozumiem. Czy to był naprawdę mój wuj? - Ciałem - że tak powiem - i duszą - odezwała się Tarma. - To on przejął po twojej matce szkołę Białych Wiatrów i przeniósł ją niedaleko stolicy. W Wielkiej Radzie Rethwellanu zasiada spora liczba jego przyjaciół, a więc natychmiast dowiaduje się o wszystkich wydarzeniach. Pożyteczny rodzaj krewnego. - Wolałabym tylko, żeby był mniej zainteresowany polityką, a bardziej szkołą - powiedziała Kethry odrobinę za ostro. - Pewnego dnia poprze niewłaściwego człowieka. - Może tak - spokojnie odpowiedziała Tarma. - Może nie. Ma nieprawdopodobne szczęście, to twój nieodrodny syn. A jest przy tym dwa razy mądrzejszy od nas obu razem wziętych. Przy tym wiesz tak samo dobrze jak ja, że aby zachować neutralność szkoły, trzeba brać udział w politycznej grze z najlepszymi. Ty przetrwałaś tam tylko dlatego, że byłaś pod opieką Korony, a jeśli to nie była gra polityczna, to co nią jest? - Poddaję się - westchnęła Kethry. - Masz rację, jak zwykle. Powiedziałam tak dlatego, że nienawidzę gier politycznych. - Nienawidź ich z całego serca, jak długo dobry z ciebie gracz - odparła Tarma. - No dobrze, jastrząbku - kontynuowała, zwracając się do Kero. - Teraz wiesz tyle samo, co my. Chcesz się jeszcze czegoś dowiedzieć? Ani Tarma, ani Kethry nie pisnęła na ten temat słówkiem, lecz Kero wyczuła, że chcą, by wyszła i zostawiła je same. - Sądzę, że nie - powiedziała. - Dziękuję. - Jak czuje się chłopak? - zapytała Tarma, kiedy Kero odwróciła się do wyjścia. - Do tej pory pewnie zasnął - odparła, przypominając sobie, że zostawiła go rozłożonego na łóżku, otępiałego z wyczerpania. - Myślę, iż poczuje się trochę lepiej, gdy się dowie, że Faram chce go widzieć. Z tego, co powiedział, jest z nim w znacznie bardziej zażyłych stosunkach, niż był ze swoim ojcem. - Nic dziwnego - w tajemniczy sposób wyraziła się Tarma. - No dobrze, usłyszy ode mnie wieści, kiedy się obudzi. To był ostateczny sygnał do wyjścia i Kero opuściła komnatę tak szybko, jak tylko mogła. Z pewną ulgą zamknęła za sobą drzwi do pracowni Kethry. Wolnym krokiem zbliżyła się do kominka, czując się nieco zagubiona, nie wiedząc, co robić. Była jedyną osobą w Wieży - za wyjątkiem, być może, rzadko widywanych służących - której zupełnie nie poruszyła śmierć króla. Dotyczyło ją to o tyle, że miało związek z Darenem. Poszła na górę do swojej komnaty, przysunęła krzesło do okna i usiadła wpatrzona w pokrytą śniegiem łąkę u stóp Wieży. Siedziała tak do późnego popołudnia, aż z tej zadumy wykrystalizowały się myśli. Nieprzyjemne myśli. Król wzywał swojego brata i Daren opuści ich rano, co spowoduje, że ona zostanie jedynym uczniem w Wieży. Była świadoma, że Tarma już niewiele zdołają nauczyć. Reszta była rzeczą doświadczenia i własnych błędów. Krótko mówiąc, także i dla Kero nadszedł czas wyjazdu. W tym momencie ktoś zastukał do drzwi, wyrywając ją z zamyślenia. - Tak? - powiedziała i przybysz powoli i ostrożnie otworzył drzwi. - Kero? - odezwał się Daren miękko, całkowicie wyrywając ją z apatii. - Wejdź. - Odwróciła się od okna, badając wzrokiem jego twarz, chociaż prawdę powiedziawszy,
nie wiedziała, czego szuka. - Czy z tobą... - Czuję się dobrze - rzekł, zbliżając się do niej powoli. Kiedy jego twarz wyłoniła się z cienia, dostrzegła, iż wyglądał o wiele spokojniej. W rzeczy samej, wyglądał tak, jakby pogodził się z wieściami i zapanował nad swoimi uczuciami. - Naprawdę, ze mną jest wszystko w porządku. Powiedziano mi, że Faram chce, abym wrócił do domu. Kiedy to mówił, twarz mu się zmieniła. Pod warstwą smutku pojawiła się nadzieja i odrobina podniecenia. - Trochę się bałem, że Faram o mnie zapomniał - powiedział nieśmiało. - Z łatwością mogłoby się tak stać. I... i pomyślałem, że skoro jeden brat obrócił się przeciw niemu, może nie ufać i mnie także. Wiesz, nie winiłbym go za to. Mnie by kusiło, gdybym był na jego miejscu. Pomyślałem, że to była przyczyna, dla której ojciec wysłał mnie tutaj. Chciał mnie usunąć, oddać pod opiekę kogoś, kto dopilnuje, bym go nie zdradził. Pomyślałem, że może dlatego nie przysłał po mnie, kiedy Thanel udał się do Valdemaru. Kero skinęła głową. To było poprawne rozumowanie; na jego miejscu podejrzewałaby to samo. - Lecz Faram chce, abym przyjechał. Co więcej, chce, abym terminował u lorda wojny - w jego głosie zabrzmiała nutka tłumionego podniecenia. - To jest spełnienie wszystkich moich marzeń, Kero... - I zasługujesz na to - wtrąciła z naciskiem. - Ciężko nad tym pracowałeś. - I teraz możesz jechać ze mną - kontynuował, tak jakby jej nie usłyszał. - Nic mnie nie powstrzyma od zatrzymania cię. Faram uczył się pod kierunkiem Tarmy, zna Kethry, nie będzie potrzebne to nonsensowne nadanie szlachectwa, abyśmy mogli się pobrać... "Pobrać?" - Hola! - powiedziała ostro. - Kto tu gadał o ślubie? To spowodowało, że raptownie przerwał. Jej porywczość zaskoczyła go tak, że aż wybałuszył na nią oczy. - Myślałem, że tego chcesz! - stwierdził ogłupiały. - Bo ja chcę, abyś była ze mną, Kero. Nie ma innej osoby, którą pragnąłbym poślubić... - Czy chcesz mnie tak bardzo, że zgodzisz się, abym terminowała razem z tobą? - zapytała zgryźliwie. Patrzył na nią wstrząśnięty, tak jakby nie mógł uwierzyć w to, co ona mówi. - Wiesz, że to nie byłoby możliwe! - wykrzyknął. - Jesteś kobietą! Kobietom nie wolno robić takich rzeczy! - Dorównuję ci na koniu i z mieczem w ręku - odparła, czując narastające podniecenie. - Jestem lepsza w strzelaniu z łuku i taktyce. Dlaczegóż nie miałbym pracować u twego boku? - Ponieważ jesteś dziewczyną! - wyrzucił z siebie. - Prawdopodobnie nie mogłabyś... tego się nie robi... nikt by na to nie zezwolił! - Doskonale, co zatem mogłabym robić? - zapytała. - Zasiadać w Radzie? Spełniać rolę wojskowego doradcy? - Oczywiście, że nie! - Świetnie, czy będę mogła trenować? - Czekała na odpowiedź, nie zwracając szczególnej uwagi na jego długie milczenie. - W porządku, co będę mogła robić? - Jeździć na koniu, jeździć na polowania... polowania w dobrym tonie, z sokołami i lekkim łukiem - powiedział bez zastanowienia. - Nie na takie polowania, jakie urządzaliśmy tutaj. Nie na odyńce czy jelenie. Dobrzy bogowie, to doprowadziłoby połowę dworu do apopleksji! Nie można ich obrażać. - Innymi słowy, nie mogłabym robić ani jednej z tych przeklętych rzeczy, których się uczyłam i które ćwiczyłam w ciągu ostatnich trzech lat? - dodała z goryczą w głosie. - Nie mogę ich obrażać przez "ich", zakładam, rozumiesz mężczyzn - współzawodnicząc z nimi. Chcesz, abym zrezygnowała ze wszystkiego, nad czym pracowałam przez cały ten czas, nawet z moich rozrywek. - Mogłabyś być moim osobistym doradcą - powiedział pośpiesznie. - Potrzebuję tego, Kero, tak samo, jak potrzebuję ciebie! I moglibyśmy ćwiczyć razem.
- Na osobności, tak aby nikt nie dowiedział się, że twoja żona potrafi stłuc cię na kwaśne jabłko dwa razy na trzy - stwierdziła zjadliwie, z rozmysłem mówiąc prawdę w najbardziej dosadny sposób. - Oczywiście, że na osobności! - odpowiedział gniewnie. - Nie można robić takich rzeczy, aby ludzie mogli się o tym dowiedzieć! Poza tym nie będziesz zwykłym najemnikiem! Czy ty myślisz, że ja chcę, aby ktoś dowiedział się, że... -... że dorównuję tobie, a innych przewyższam. Że jestem dobra. - Wstała. - Krótko mówiąc, pragniesz kombinacji żołnierzyka do zabawy i kosztownej prostytutki; delikatnej kobietki na pokaz, a w zaciszu domowym, co ci tylko wpadnie do głowy. Pozbawionej własnego zdania i mózgu - za wyjątkiem prywatnego zacisza. Dziękuję, nie. Powiedziałam ci podczas naszej pierwszej, nocnej rozmowy, że nie jestem skłonna sprzedawać nic poza moim mieczem. To się nie zmieniło, Daren. I raczej się nie zmieni. Wstała i poszła dumnym krokiem w stronę drzwi, tak rozgniewana, że obawiała się stracić panowanie nad sobą w jego obecności. Chciała jedynie oddalić się od niego, aby nie zrobić lub nie powiedzieć czegoś jeszcze gorszego niż do tej pory. Wychodząc, złapała swój płaszcz. Nie uczynił żadnego gestu, aby ją zatrzymać. Szła szybko, tak bardzo oślepiona tłumioną wściekłością, że nie zdawała sobie sprawy - dopóki nie znalazła się w słabo oświetlonej stajni, zmierzając do tylnej furty - że po drodze schwyciła także Potrzebę. Przystanęła. Przez chwilę czuła trwogę i przerażenie. Czy to miecz zapanował nad nią, czy też wpadła w taką złość, że aż utraciła ochronną barierę przeciw jego wtrącaniu się? Powrócił zdrowy rozsądek. "To tylko prawidłowy odruch" - doszła do wniosku. "Kiedy opuszczam swoją komnatę, łapię za broń, nie myśląc o tym". Zarzuciła sobie płaszcz na plecy, spięła zapinką pod brodą i wsunęła miecz za pas. "Czy on się po prostu nie domyśla?" - wściekała się, wychodząc na przejmujące zimno rozświetlone promieniami popołudniowego słońca. "Kiedy w końcu staję się zawodowym wojownikiem, Daren zwala mi się na głowę. Ofiarowuje mi wszystko, czego zapragnę, o ile tylko nie zrobię niczego, co byłoby dla niego krępujące - na przykład, zachowując się jak istota ludzka zdolna do samodzielnego myślenia." Gdy wyobrażała sobie siebie w roli rozpieszczanego pieska - o czym najwyraźniej marzył Daren - jeszcze jedna myśl przyszła jej do głowy. "Dierna zaprzedałaby swoją duszę za okazję taką jak ta..." Stanęła jak wryta w pół kroku, tuż przed ukrytym wejściem do stajni. Wiatr przycisnął płaszcz szczelnie dookoła jej ciała. "A więc co ze mną jest? Dlaczego nie chcę wziąć tego łatwego, podanego na talerzu życia?" Wstrząsnęły nią dreszcze. Dokładniej otuliła się płaszczem, kiedy przeszyły ją kolejne podmuchy wiatru. "Dlaczego zamierzam wyruszyć, aby walką zarabiać na życie? Dlaczego chcę tego? Cóż za głupiec ze mnie?" Ponownie zaczęła iść, lecz teraz znacznie wolniej. Z opuszczoną głową przemierzała stwardniałą od mrozu ścieżkę. Patrzyła na zamarznięty śnieg niewidzącymi oczyma. "To, co on mi proponuje, jest niemal zaprzeczeniem tego, co mu powiedziałam przy pierwszej rozmowie: że zamierzam zostać najemnikiem, ponieważ nikt mnie nie nakarmi ani nie odzieje... On mi to ofiaruje. Nie muszę być najemnikiem. A więc dlaczego wciąż tego chcę?" Podniosła głowę i rozejrzała się dookoła, na poły z nadzieją na jakiś znak lub odpowiedź. Puszcza milczała jednak. Słychać było tylko odległe szydercze echo kruków i monotonne skrzypienie śniegu pod stopami. Nagie, czarne konary nie wypisały odpowiedzi na niebie. Z chmur nie spłynęło objawienie. Szła przed siebie, z przyzwyczajenia krocząc znajomą ścieżką do rzeki. Miała lodowaty nos i stopy skostniały jej z zimna. "Doskonale" - zdecydowała się w końcu - "przypuszczam, iż jednym z powodów jest to, że jestem dobra w walce. Byłby to nielichy wstyd, gdyby taki talent się zmarnował. Byłoby głupotą pozwalać wykonywać tę robotę komuś innemu, kto nie jest w tym tak dobry jak ja..." Wiatr zamarł. Płaszcz ciążył jej na ramionach, jakby zawierał w sobie wszystkie jej troski. Ta myśl prowadziła okrężną drogą do drugiej: "Jestem dobra w walce. Oczywiście, przyjemnie by było, gdyby w ogóle nie było walk, gdyby rabusie zaprzestali napaści i ludzie przestali prowadzić
ze sobą wojny i wszyscy mogli żyć w pokoju. Lecz na to się nie zanosi, póki ja żyję - i prawdopodobnie jeszcze przez bardzo, bardzo długi czas. A więc tak się składa, że lepiej, by ludzie dobrzy w walce wyruszali w pole i walczyli, ponieważ to, że są w tym dobrzy, oznacza, że nie zginie wielu innych". To właśnie setki razy powtarzała im obojgu Tarma; zadaniem jej i Darena było nauczyć się wszystkiego, co możliwe o planowaniu, aby chronić służących razem z nimi i pod ich komendą; aby ich straty były jak najniższe. "Lecz zawsze znajdą się tacy rabusie czy Karsyci, którym nie zależy, ilu ludzi zginie. Pozbawieni sumienia i honoru. Wiem, iż wielu utrzymuje, że i najemnicy są z nich także wyzuci lecz gdyby to była prawda, po co byłby kodeks?" Wszystko zaczęło się układać i nabierać powoli sensu. Przystanęła ponownie i zmrużyła oczy w zachodzącym słońcu. "Wojny będą zawsze. Nie mogę sobie wyobrazić, że za mojego życia świat nagle zamieni się w oazę pokoju. Ludzie honoru muszą być jego częścią, bo jeśli nie, jedynymi prowadzącymi walkę będą ci, którym na niczym nie zależy, którzy nie mają honoru, którzy nie przejmują się, ilu zginie ludzi. To słuszne. Dlatego robię to, co robię. W przedziwny sposób jest to obrona Diern i Lordanów, ludzi, którzy mogliby paść ofiarą przemocy. Nawet jeśli mi zapłacą za to, co zrobię, mimo wszystko będzie to obrona". Gdyby wojny prowadzili wyłącznie ludzie bez sumienia, wszyscy pragnący pokoju nigdy i nigdzie nie byliby bezpieczni. To była odpowiedź, której szukała. Poczuła, jak ulatnia się z niej napięcie. Odwróciła się plecami do zachodzącego słońca i skierowała w stronę domu. Przed nią widniał cień na niebieskawym śniegu. "Teraz jestem dobra, lecz muszę stać się bardzo dobra. Wyjątkowa. Do tego stopnia, żeby móc wybrać sobie kompanię i kapitana. Wybrać kogoś z tak dobrą kompanią, kto może nie podejmować pracy, gdy proponuje ją niewłaściwa strona w niewłaściwym celu. Dokładnie tak, jak postępowały babka i Tarma". I to dlatego nie ulegnie Darenowi i jego propozycjom. Miłość, ofiarowana przez niego, była ograniczona zakazami, które wzbraniały jej zajmować się tym, w czym była wyjątkowa. Gdyby naprawdę kochał ją taką, jaką była, nigdy by swej miłości w ten sposób nie obwarował. "I jest jeszcze ostatnia rzecz ze wszystkich: ja go nie kocham" - pomyślała trzeźwo. "Lubię go, ale to nie wystarczy". Gdyby przystała na jego małżeńską propozycję, odpłaciłaby znacznie mniej rzetelną monetą. Nie kochała go, nie sądziła, aby kiedykolwiek zdołała się tego nauczyć. Z czasem mogłaby nawet znienawidzić go za kłamstwo, w którym musiałaby przez niego żyć. A co by się stało, gdyby kiedyś wyrósł ze swego zadurzenia i znalazł kogoś, kogo by naprawdę pokochał? To byłaby tragedia jak z romantycznej ballady. Tyle że gorsza, bo prawdziwa: żyliby w podwójnym kłamstwie, schwytani w pułapkę porozumienia, do którego doszli, kiedy żadne z nich nie potrafiło zdobyć się na trzeźwy osąd. A gdyby ona sobie kogoś znalazła? Na samą myśl wyszczerzyła zęby w szyderczym uśmiechu. "A to dobre, ja i miłość. Mniej więcej tak samo prawdopodobne, jak to, że własny koń zacznie ze mną rozmawiać. Może nie jestem she'chorne, lecz nie sądzę, aby narodził się mężczyzna, który mógłby zostać moim towarzyszem, a mnie nic innego nie interesuje". Nie. Sympatia do Darena była złym usprawiedliwieniem dla wzięcia udziału w jego układance. Byłoby to tak samo fałszywe, jak włożenie sukni i udawanie kogoś, kim się nie jest dla zachowania pozorów. Zakrawało na ironię, że coś, co ją tak odróżniało - coś, czym teraz tak pogardzał - było tym, co go w niej pociągało od pierwszej chwili. "Jeśli marzy mu się oryginalna niewiasta, to dlaczego chce, aby zachowywała się tak samo jak inne kobiety?" - zapytała samą siebie, stanąwszy tuż za wejściem do stajni, czekając, aż jej oczy przyzwyczają się do półmroku. "Mężczyźni. Dlaczego nigdy nie możecie nauczyć się logicznie myśleć?"
Daren nie mógł otrząsnąć się z gniewu i oszołomienia. Najpierw Kero wybiegła pędem, zostawiając go na środku swojej komnaty, zniechęconego i ogłupiałego. Nie potrafił zrozumieć, co jej się stało; dlaczego ona nie umie pojąć, że będzie musiała dostosować się do ludzkich oczekiwań? Świat się nie zmieni tylko dlatego, że ona jest inna! Zaproponował jej coś, za co każda kobieta przy zdrowych zmysłach - a na pewno każda kobieta na dworze - zaprzedałaby duszę, a tymczasem ona wybiega, usłyszawszy słowa prawdy. Spodziewał się, że zmądrzeje i wróci, by go przeprosić, ująć za ręce, powiedzieć, iż nie zamierza ponownie wzniecać podobnej kłótni... Ona jednak nie przyszła. Tuż przed zachodem słońca zjawiła się Tarma; wyglądała, jakby się jeszcze bardziej postarzała. Przypuszczał, że śmierć jego ojca i ją musiała mocno dotknąć. - No cóż - powiedziała - to oficjalna wiadomość. Faram chce, abyś przybył tam "na wczoraj", a więc lepiej się spakuj. Jutro musisz być w drodze. - Czy będę potrzebował eskorty? - zapytał z powątpiewaniem. Prawdę mówiąc, chciał eskortę, a świta tylko zwolniłaby jego marsz. Tarma potrząsnęła głową. - Sądzę, że nie. Możesz zupełnie dobrze sam o siebie zadbać, młodzieńcze. Jeśli są tam jacyś twoi wrogowie, nie będą się spodziewać samotnego jeźdźca na koniu, będą wypatrywać raczej jakiegoś orszaku. Westchnął. - Dobrze. Sądzę, że to koniec mojego pobytu tutaj. Nie powiem, że to lubiłem, lecz - Tarmo doceniam to, co dla mnie zrobiłaś. Nie jestem na razie w stanie tego ocenić, ponieważ jeszcze przez wiele lat nie będę dokładnie wiedział, ile się od ciebie nauczyłem. Uśmiechnęła się lekko. - Jeśli się tego domyśliłeś, jesteś mądrzejszy, niż myślałam. Mądry na tyle, aby wiedzieć, że lepiej będzie od razu się spakować i wyruszyć skoro świt. - Czy Kero wie, że opuszczam was rano? - udało mu się wykrztusić. Przez moment Tarma patrzyła na niego osobliwym wzrokiem, a później pokiwała głową. - Powiedziałam jej - odezwała się z kamiennym wyrazem twarzy. - Nie zareagowała. Czyżbyście się pokłócili? Już zaczął opowiadać jej, co zaszło między nimi, lecz powstrzymał się. Dlaczego? Nie zdawał sobie z tego sprawy. Może po prostu nie miał ochoty, aby ktokolwiek dowiedział się o tej szczególnej kłótni. - Nie, prawdę mówiąc, nie - powiedział. - Tylko nie widziałem się z nią przez całe popołudnie... - pozwolił popłynąć słowom tak, aby Tarma mogła odczytać z nich cokolwiek się jej podobało. Pokiwała głową. - Pożegnania to suki - stwierdziła krótko. - Nigdy się do nich nie przyzwyczaiłam. Przyjemnej i lekkiej podróży, jel'enedre. Będzie mi ciebie brakować. Uścisnęła go szybko i mocno. W jej oczach zabłysły łzy. A potem zostawiła go w jego raptownie opustoszałej komnacie, sam na sam z tą odrobiną przedmiotów, które chciał zabrać ze sobą. Nic do ubrania, oczywiście, za wyjątkiem tego, co musiał włożyć na podróż. Natychmiast po przekroczeniu bram miasta, Faram odzieje go w najcieńsze jedwabie, wełny, aksamit i skórę. Żadnych ksiąg, te należały do Tarmy. Broń i zbroję, nieco notatek i listów. Lecz gdzie jest Kero? Dlaczego nie przyszła do niego? Tego wieczoru ani razu nie pokazała się przed drzwiami do jego komnaty. Zakończył pakowanie i próbował zająć się czytaniem, lecz nie mógł się skupić. W końcu wziął długą, gorącą kąpiel i dla odprężenia wypił dobre pół butelki wina. Przyszedł mu na myśl ojciec; to także łączyło jego i Kero. Ledwie znał króla. Większość czasu spędził z dala od dworu, głównie za sprawą Thanela. Faram był dla niego bardziej ojcem niż Jad. Król był królem i wiadomość o jego śmierci wystarczała, aby wstrząsnąć wiernym poddanym do łez. Gdyby to był Faram... Opróżnił butelkę i ponownie próbował zająć się czytaniem, lecz dał za wygraną i wszedł do łoża. Był przekonany, że Kero wśliźnie się przez drzwi, kiedy zdmuchnie świecę. "Ona musi przyjść" - pomyślał. "Musi. Kocha mnie; wiem, że tak jest. Zawsze nam było ze sobą
dobrze w łóżku. Jestem w stanie ją nakłonić, by ze mną została". Lecz nie przyszła, chociaż czekał tak długo, że nie mógł utrzymać otwartych oczu, chociaż napięcie ściskało jego żołądek, a mięśnie zamieniło w stalowe warkocze. Jednak dopiero rano nabrał pewności, że Kero nie przyjdzie i że on zachował się w sposób niewybaczalny. Kiedy siodłał swojego starego rumaka, na schodach do stajni nieoczekiwanie pojawiła się Tarma, aby go wyprawić na drogę. Jego kontakty z lady Kethry były zawsze bardzo luźne i dlatego nie zaskoczyła go jej nieobecność, przy boku Tarmy, której widokiem z kolei poczuł się niespodziewanie wzruszony. - Nie mogłabym pozwolić ci odejść bez pożegnalnego prezentu, chłopcze - powiedziała. Będziesz go potrzebował. Weź Roana. - Zabrać Roana? - ledwie mógł w to uwierzyć. Wałach, na którym tutaj jeździł, był doskonałym wierzchowcem ze stadniny Klanu. Chłopiec był więc zdziwiony i wzruszony. O mało ponownie nie przyniósł sobie wstydu, rozczulając się do łez. - Najmilsi bogowie, jest z nami Ironheart i Hellsbane oraz kilka mułów. Jeśli go nie weźmiesz, nic nie będzie robił, tylko obżerał się w stajni do nieprzytomności. - Wyprowadziła wałacha z jego zagrody i przywiązała go obok rumaka Darena. - Spójrz na niego, będzie z tego bardzo zadowolony. Powiedziałabym, że twoim obowiązkiem jest ocalić tego spasionego żarłoka przed jego własnym żołądkiem. - W takim razie - rzekł - sądzę, że nie mam wyboru. - Nigdy nie próbuj okpić Shin'a'in, chłopcze - odparła z powagą w głosie. - Zawsze stawiamy na swoim. - Tego się nauczyłem. - Odważył się objąć jej kościste ramiona i uścisnąć ją. Oddała uścisk i oboje poczuli napływające do oczu łzy. - A teraz zabieraj się stąd, zanim będę musiała ponownie cię nakarmić - powiedziała, delikatnie odpychając go od siebie. - Na błogosławieństwo Gwiaździstookiej, o jakież góry zaopatrzenia musiałyśmy się troszczyć, byś nie był głodny! Ty i twój wałach, dobrana z was para! To był kiepski żart, ale go ocalił i pomógł mu odejść z suchymi oczami, osiodłać Roana i odjechać ścieżką do drogi. Tam jednak, kiedy odwrócił się, aby spojrzeć na Wieżę, mimo wszystko poczuł pieczenie i kłucie w oczach. Kero nie pojawiła się. Nawet nie przyszła, aby się z nim pożegnać. Z animuszem odwrócił się do tego miejsca plecami. Dokonała wyboru; on miał przed sobą własne życie. Jedynie oczy nie przestawały go piec i żadnym mruganiem nie mógł się tego pozbyć. Tarł je grzbietem dłoni, kiedy, jak w zakończeniu ballad, za plecami usłyszał tętent kopyt - tętent, który był mu znajomy: ostry, urywany stukot kopyt drobnej klaczy Kero po ubitym śniegu. Poznałby ten nierówny rytm zawsze i wszędzie; Verenna uważała na swoją prawą nogę od wypadku w drugim roku pobytu tutaj i ten krok był mu znajomy jak tętno własnego serca. Zawrócił swojego wałacha, aby ją powitać z sercem rozpieranym szczęściem. "Zmądrzała! Jedzie ze mną! Zdobyłem ją..." Nagle ukazała się na drodze. Poczuł wstrząs i wytrzeszczył oczy, które rozszerzyły się tak bardzo, że wydawało się, iż wypadną mu z orbit. To była Kero, niewątpliwie, z twarzą umalowaną jak jedna z dam dworu, z kunsztownie upiętymi włosami, na co straciła pewnie wiele godzin. Ubrana w suknie - w wymyślny aksamitny strój, parodię rynsztunku łowieckiego, który od lat, od dziesięcioleci, był już niemodny, który musiała wydobyć z dna skrzyni swojej babki. Wyglądała jak idiotka. Nie tylko z powodu sukni, a raczej nie tyle z powodu sukni, starej i niemodnej. Chodziło o jej głupawy uśmiech, rozszerzone i wilgotne oczy, usta sztucznie rozchylone, twarz przyobleczoną w staranną maskę ochoczej, słodkiej radości. - Och, Daren - wyrzuciła z siebie, kiedy znalazła się w zasięgu głosu. - Jakże mogłeś pomyśleć, że cię zostawię? Po tym wszystkim, co mi ofiarowałeś, po tym, jak wiele dla siebie znaczyliśmy. Jakże mogłeś żywić co do mnie jakiekolwiek wątpliwości? Zrównała się z nim i położyła rękę na jego łokciu, delikatnym, wystudiowanym i sztucznym gestem.
- Przemyślałam twoje słowa, zrozumiałam twą mądrość, Darenie. Świat się nie zmieni, a więc ja mogę równie dobrze się do niego dostosować! Mimo wszystko niecodziennie książę krwi proponuje, bym została jego małżonką! Zachichotała. Nie był to zwykły śmiech ze szczerego serca, ani nawet jej ciepły, przyjacielski, zmysłowy uśmieszek, lecz idiotyczny chichot. Jej klacz wykonała drobny unik w bok, a ona, zamiast ściągnąć lejce, pozwoliła jej na to. Wtedy doznał olśnienia. Zachowywała się dokładnie tak samo, jak zachowują się wszystkie dworskie ciamajdy - próżne, sztucznie bezradne, o pustych głowach, chciwe... Można było od tego dostać mdłości. Odsunął się od niej, reagując odruchowo, bez namysłu. Raptownie jej zachowanie zmieniło się. Sztuczna, mała idiotka zniknęła tak całkowicie, jakby jej nigdy nie było. Kero patrzyła na niego trzeźwo. Absurdalny sposób dosiadania konia, wymalowane policzki, śmieszna fryzura - absolutnie nie wydawały mu się zabawne. Verenna ponownie próbowała uskoczyć w bok, tym razem Kero natychmiast ją poskromiła. - Dałam ci właśnie to, czym - jak powiedziałeś to wczoraj - chciałbyś, abym była. Chciałeś, abym się zachowywała dokładnie w ten sposób. - Publicznie! - zaprotestował. - Nie wtedy, kiedy jesteśmy razem! - Och, nie? - Przekrzywiła głowę na bok. - Naprawdę? A gdy prywatną osobą jest książę krwi? Kiedy będziesz zupełnie pewny, że twoje sekreciki nie zostaną odkryte, że nikt nam nie przerwie lub nie będzie nas z dala podglądał? Poczuł się tym raczej zaskoczony. Zalała go fala żywych wspomnień o intymnych spotkaniach, które stawały się publiczną tajemnicą w ciągu tygodnia, o tajemnicach ujawnianych natychmiast po ich wypowiedzeniu, o tych wszystkich przypadkach, kiedy szukał odosobnienia po to tylko, aby wszędzie natykać się na obserwatorów. Roan niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, reagując na zaniepokojenie swojego jeźdźca. - Nawet jeśli uda ci się ujść przed swoimi dworzanami - nie ustępowała, marszcząc brwi i z przejęciem pochylając się w siodle - nawet jeśli uda ci się uniknąć plotek, jak zachowasz tajemnicę przed służbą? Jest wszechobecna, dowiaduje się o wszystkim i natychmiast rozpowiada po całym dworze. Wyprostowała się w siodle, wpatrując się w jego twarz i uważnie śledząc jego oczy. - Ponadto, jakim żyjesz, takim się stajesz. Im dłużej będę się zachowywała jak kompletna idiotka, tym bardziej będzie prawdopodobne, że się w nią zamienię. Naprawdę chcesz tego ode mnie? - Nie! - wykrzyknął. Przestraszony Roan parsknął. - Nie, kocham w tobie twoją siłę, rozsądek, to, że zachowujesz się jak przyjaciel - że mogę z tobą rozmawiać jak z mężczyzną... Przerwał przerażony, lecz było już zbyt późno. Kiwała głową. - Lecz prosiłeś mnie, abym stała się właśnie taka - odparła, gestem wskazując suknię, fryzurę i całą resztę. - Daren, kochanie ty moje, tak naprawdę niepotrzebna ci jestem jako kochanka, chcesz we mnie mieć przyjaciela, kompana. Lecz ja nie mogę być twoim kompanem w twoim świecie... Próbował zaprzeczyć, ale nie znalazł odpowiednich słów. - Daren, towarzysz i partner czeka na ciebie - ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy, poparcia, tego, że go kochasz. To jest mu bardziej potrzebne niż moja osoba - podkreśliła miękko. - Twój brat będzie zawsze dla ciebie ważniejszy, niż ja byłabym kiedykolwiek. Gdybyśmy razem pojawili się na dworze, sam byś się o tym przekonał. Nie byłabym wtedy dla ciebie niczym więcej jak tylko brzemieniem. Szczerze powiedziawszy, moja obecność na dworze szybko stałaby się dla ciebie krępująca. - Ja... ty... - jąkał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową, podczas gdy jego wałach ze zniecierpliwienia gryzł wędzidło. - Sądzę... sądzę, że masz rację - powiedział strapiony. - Nie mogę w każdym razie podać żadnej przyczyny, dla której mogłabyś się mylić. - Spuściwszy wzrok, przez chwilę wpatrywał się w łęk swego siodła, a potem buntowniczo zmierzył się z nią wzrokiem. - Ale, do licha, nie musi mi się to podobać! - Nie, nie musi - zgodziła się. - Lecz to niczego nie zmienia. Patrzyła mu prosto w oczy i w końcu to on był tym, który musiał opuścić wzrok.
- Daren - powiedziała po chwili grobowego milczenia, przerywanego jedynie tupotem kopyt końskich, skrzypieniem skóry i pobrzękiwaniem uprzęży - zaczekaj kilka lat. Zaczekaj, dopóki nie znajdę miejsca dla siebie. Wtedy mogę być twoją przyjaciółką, szaloną kobietą-wojownikiem. Od książąt oczekuje się, że będą mieli jednego czy dwóch naprawdę dziwnych przyjaciół. - Roześmiała się przy tym. Podniósł oczy i z ociąganiem też się uśmiechnął. - Spodziewam się. - Zdobył się na odwagę. - Mogłabyś nawet podnieść moją reputację. - Och, z pewnością. - Jej uśmiech zamienił się w wisielczy grymas. - Tylko pomyśl sobie o reakcji ludzi, kiedy się dowiedzą, że jestem twoją kochanką. "Książę Daren, pogromca dzikiej kobiety-najemnika!" Już widzę, jak będą się zachwycać twoją budzącą grozę męskością! Zarumienił się - tym bardziej, że wiedział, iż to była prawda. - Kero... - zaprotestował. - Jesteśmy ponownie przyjaciółmi? - zapytała go znienacka. Zamrugał powiekami, do jego oczu znowu napłynęły łzy. Tym razem jednak nie próbował udawać, że ich tam nie było. - Tak - odpowiedział. - Chociaż na co ci taki głupiec jak ja? - Och, muszę mieć kogoś, od kogo mogę pożyczać pieniądze - rzekła lekceważąco, wyciągnęła ręce i bardzo mocno go uścisnęła. A kiedy oderwała się od niego, łzy były i w jej oczach. - Tylko uważaj na siebie, gburze nieokrzesany - wychrypiała grubym głosem. - Chcę cię mieć pod ręką, kiedy będę miała ochotę wziąć pożyczkę. - Najemnik - zareplikował równie zachrypniętym głosem. Kiwnęła głową i powoli wycofała konia. - Właśnie, mój przyjacielu. Właśnie. - Wstrzymała klacz tuż poza zasięgiem jego ręki i pomachała mu na pożegnanie. - Przed tobą miejsca, które musisz odwiedzić i ludzie, którzy cię oczekują, książę. Zawrócił konia i przynaglił go do żwawego stępa, oglądając się do tyłu przez ramię. Spodziewał się, że zobaczy ją w drodze do Wieży, ale ona wciąż siedziała na nieruchomym koniu obok ścieżki. Kiedy stwierdziła, że na nią patrzy, raz jeden zamachała w sposób bardziej przypominający salut niż pożegnanie. Dokładnie wojskowym salutem był pożegnalny gest Darena. A potem chłopak skierował wzrok przed siebie, na szlak. I ani razu się nie obejrzał. Kero czekała, dopóki Daren nie zniknął jej z oczu i zawróciła konia w stronę Wieży. "Sama nie wiem, co jest bardziej zaskakujące - to, że on zaczął myśleć rozsądnie, czy mój talent krasomówczy". Nie zdawała sobie jasno sprawy, co zamierzała powiedzieć, znała jedynie ogólne zarysy. Na pewno nie spodziewała się, że zdoła wygłosić tak przekonującą mowę. Jedno nie było zbyt zaskakujące: już tęskniła za Darenem, lecz nie aż tak, jak się tego obawiała. Oznaczało to zgodnie z jej sposobem myślenia - że nie jest w tym człowieku zakochana. Podczas samotnie spędzonej nocy nawiedziły ją niemal koszmary, że po udanym wyprawieniu go w drogę, odkrywa, iż nie jest w stanie bez niego żyć. Westchnęła i na ten dźwięk Verenna zastrzygła uszami. - No dobrze - odezwała się do klaczy - sądzę, że teraz na mnie kolej wymyślić, co począć z własnym życiem. I w tym momencie zaatakował miecz Potrzeba. Na mgnienie oka wcześniej Kero poczuła ostrzeżenie, przebłysk czegoś poruszającego się, jakby starej, gderającej przez sen kobiety, tuż przed tym, jak ostrze zaczęło wywierać potężny nacisk. Udało jej się nie dopuścić do całkowitego zawładnięcia jej osobą, lecz nie mogła ustrzec się przed częściowym obezwładnieniem. Miecz uczynił wszystko, co w jego mocy, aby ogarnęła ją żądza ucieczki od tego wszystkiego, żądza całkowitego wyzwolenia się. Żądza była tak paląca, że gdyby nie miała już za sobą podobnych przeżyć wywołanych przez miecz, prawdopodobnie przynagliłaby Verennę i pognała w ślad za Darenem, dogoniłaby go i wyprzedziła. Biorąc jednak te fałszywe popędy za to, czym w
rzeczywistości były, przeciwstawiła im zahartowaną jak stal wolę, nieustępliwą dumę, wzdragając się ugiąć przed kawałkiem metalu, choćby był zaklęty. Miała jedynie tyle czasu, aby zarzucić na szyję Verenny lejce i spętać ją przy ziemi, zanim miecz zapanował nad jej ciałem. Usiadła, sztywna i roztrzęsiona; każdy mięsień ciała zmagał się z jej wolą. Nie mogła nawet powrócić do Wieży i prosić o pomoc Kethry - zakładając, że Kethry, po latach spędzonych w osobliwej niewoli ostrza, w ogóle była zdolna udzielić jej pomocy. "Bądź przeklęty" - skierowała swe myśli do ostrza, gdy jej ciało zaczęło ogarniać zimno. Verenną wstrząsnął dreszcz. Nie rozumiała, co dzieje się z jej jeźdźcem, ale to, co poczuła, wcale jej się nie spodobało. "Bądź przeklęty, wiem kim i czym jestem, czego chcę i nawet dlaczego tego chcę i jeśli mężczyzna, którego lubię, nie jest w stanie zmusić mnie, abym się tego wyrzekła, żadna kupa metalu także nie zdoła mnie od tego odwieść!" Stopniowo, mięsień po mięśniu, odzyskała panowanie nad własnym ciałem. Przymknęła powieki, aby móc lepiej skupić uwagę i zmagała się z sobą, nieświadoma tego, co się dookoła niej działo. W końcu sztywno dosiadła konia. Znów była panią samej siebie. Znużona, czekała, czy miecz nie podejmie ponownej próby. Zimno zamieniało oddech jej i Verenny w kłęby pary. Przeczuwała, że miecz podejmie kolejną próbę, jeśli nie wynajdzie sposobu na zakończenie zmagań, tutaj i teraz. Ściągnęła rękawicę i położyła na wpół zamarzniętą dłoń na rękojeści. "Słuchaj mnie, ty" skierowała swe myśli do miecza i poczuła jakby ciszę, tak jakby zaczął słuchać, aczkolwiek niechętnie. "Słuchaj mnie i uwierz mi. Jeśli nie przestaniesz, nie zostawisz mnie w spokoju i nie pozwolisz mi samej o sobie decydować, wrzucę cię do najbliższej rozpadliny. Mówię poważnie. Posiadanie miecza chroniącego przed magami może i jest wygodne, lecz niech mnie licho, jeśli w zamian zamierzam utracić kontrolę nad własnym życiem!" Poczuła raptowne, tępe uderzenie ciepła, jakby odległy poryw gniewu. "Słuchaj, wiesz, co myślę! Zgadzam się z wytkniętymi przez ciebie celami, do licha! Jestem całkowicie gotowa nieść pomoc kobietom w potrzebie! Lecz będę, przysięgam na wszystkie świętości, robić to na własnych warunkach. A ty, jeśli na to nie przystaniesz, będziesz miał nielichy kłopot z udzielaniem kobietom pomocy z dna rozpadliny". Gniew ulotnił się, zamiast niego pojawiło się zaskoczenie i na koniec zapanował spokój. Odczekała jeszcze chwilę, lecz teraz miecz wydawał się zwykłym ostrzem, wykutym z żelaza. Nie, nie wydawał się zupełnie martwy, lecz przeniknęła ją świadomość, że jej argument okazał się trafny. - Milczenie oznacza zgodę - powiedziała na głos i nałożyła rękawicę. Następnie, pochyliwszy się, wzięła do ręki wodze i ku uldze Verenny, skierowała ją w powrotną drogę do Wieży. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała, było spotkanie Tarmy w stajni. Shin'a'in odebrała od niej lejce natychmiast po tym, jak zeskoczyła z siodła, i poprowadziła klacz do jej zagrody; wszystko bez słowa. Kero zaczekała, głowiąc się, co teraz nastąpi. Nagana za odrzucenie propozycji Darena? To wydawało się mało prawdopodobne. Lecz milczenie Tarmy coś zwiastowało. Tarma uwiązała Verennę w jej zagrodzie, lecz zamiast natychmiast ją rozsiodłać, powstrzymała Kero, łapiąc ją za rękę. - Powiedziałabym to w ciągu kilku następnych miesięcy - zaczęła - lecz wyjazd Darena pozwala mi zdradzić to wcześniej: jesteś gotowa, jastrząbku. A ty też sądzisz, że jesteś gotowa wyswobodzić się z pęt? Kero zamrugała powiekami. - I odjechać? Ale dokąd? - zapytała po chwili zastanowienia. - Znając ciebie, wiem, że masz wobec mnie jakieś plany. Tarma kiwnęła głową. Lodowaty wyraz jej niebieskich oczu odrobinę złagodniał. - Od tej pory doświadczenie będzie lepszym nauczycielem ode mnie - powiedziała. - W ciągu minionych kilku miesięcy rozglądałam się za miejscem dla ciebie. Tak się złożyło, że syn dobrego znajomego właśnie objął zaprzysiężoną kompanię. Zwą ich Piorunami Nieba. Są harcownikamizwiadowcami, tak jak moja dawna kompania, Słoneczne Jastrzębie. Nazwisko kapitana brzmi
Lerryn Twoblades. Otacza go sława uczciwego, sprawiedliwego i honorowego wojownika, na tyle, na ile może takim być najemnik. Z przyjemnością cię przyjmie, jeśli zamierzasz udać się wprost do kompanii. - A jeśli nie? - zapytała Kero, zaciekawiona, co ma do wyboru. Tarma wzruszyła ramionami. - Możesz wyruszyć szukać szczęścia na własną rękę. Łączą mnie niejakie powiązania z karawanami Gildii Handlarzy Klejnotami, jednak twoje umiejętności lepiej będą wykorzystane w kompanii takiej, jak Pioruny Nieba. Możesz odejść do domu, jeśli tego naprawdę chcesz. Możesz ruszyć śladami Darena, nawet masz na sobie odpowiednie ubranie - stwierdziła z grymasem na twarzy. - Lecz nadszedł czas, byś wyruszyła w drogę, zanim nie opuści cię ochota. W stajni zaległo głębokie milczenie; nawet konie wyczuły, że na coś się zanosi i nie zachowywały się hałaśliwie jak zazwyczaj. W końcu Kero skinęła głową. - Sądziłam, że przyjdzie na to czas wiosną, lecz jestem gotowa. I pójdę do Piorunów Nieba. Byłabym głupia, gdybym odrzuciła taką propozycję. Tarma odprężyła się i uśmiechnęła. - Próbuję nie uczyć głupców - odpowiedziała. - I... Kero, należysz do Klanu, chcę, abyś zabrała Hellsbane. - Co? - zapytała Kero z niedowierzaniem. - Nie mogę tego zrobić! - Dlaczego nie? - odparła Tarma. - Jeździłaś na niej przez cały rok; lepiej to robisz niż ja. Zostaw Verennę Keth, koń jeździecki nie przyda się na nic najemnikowi. Mnie nadal pozostanie Ironheart, a Keth nigdy już nie będzie potrzebowała bojowej klaczy i mówiąc prawdę, zawsze z pewnym niepokojem takowych dosiadała. Będzie szczęśliwa, mając Verennę, a i jej z nami będzie dużo lepiej. Zza pleców Shin'a'in jak cień wyłonił się Warrl. - Ona ma rację. Wiesz o tym. Hellsbane przeszła szkolenie bojowe, tak jak i ty. Jej byłoby wstyd, gdyby zmarnowała swoje możliwości. Kero potrząsnęła głową, częściowo z niedowierzaniem, częściowo z rozbawieniem. - Rozumiem, że zostałam przegłosowana. Zachrypnięty od wzruszenia głos Tarmy zabrzmiał jeszcze bardziej szorstko: - Należysz do mojego Klanu. Jesteś mi bliska jak córka. Jesteś moją jedyną, prawdziwą protegowaną. I, do licha, jesteś najlepszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek szkoliłam. Chcę, żeby twój ekwipunek też był najlepszy. - Nagle uśmiechnęła się, jej głos i oczy ponownie się rozjaśniły. - Prócz tego, gdy zobaczysz resztę wyposażenia, które przygotowałyśmy dla ciebie, Keth i ja, Hellsbane wypadnie przy tym blado! Kero ledwie mogła wydusić słowo, a nawet przełknąć ślinę. - Nie wiem, co powiedzieć... - zaczęła. Tarma ściągnęła z Verenny siodło i ponownie odprowadziła klacz do jej zagrody. - Możesz zacząć od "dziękuję" i od tego zaczniemy. Myślisz, że będziesz gotowa, by wyruszyć w drogę pod koniec tygodnia? - Ja... - Kero zająknęła się. - Ja... - Jeśli tak - kontynuowała Tarma - Keth może wysłać wiadomość do Twobladesa, a my możemy zacząć dopasowywać dla ciebie twoją nową, piękną zbroję, abyś nie przyniosła nam hańby, kiedy już tam dotrzesz. - Mogę być gotowa - wydusiła. - Wolałabym... wolałabym nie opuszczać was, czy raczej zabrać cię ze sobą... Tarma prychnęła. - Mało prawdopodobne. Odsłużyłam swoje na pierwszej linii. Kurczę nie może powrócić do skorupki, a młody jastrząb nie może stracić pierza. Czas, abyś spróbowała rozwinąć skrzydła. "Czas, abym zobaczyła na własne oczy, jak wygląda świat na zewnątrz. Kto wie, może nadszedł czas, aby zacząć żyć naprawdę..." -...a nawet zacząć latać - dodała, myśląc na głos. - Och, będziesz latać, jastrząbku - odpowiedziała Tarma. - Będziesz latać.
KSIĘGA DRUGA Obosieczne ostrze Jedenasty - Wielka Jaesel - powiedziała Shallan, jej jasnoniebieskie oczy rozszerzył podziw na widok tego, co blokowało ubity trakt. - Cóż to, u diabła, jest? Musiała podświadomie naprężyć nogi, gdyż jej narowisty koń wierzgnął na bok i nadział się na Hellsbane. Niedobrze... Kero natychmiast ściągnęła lejce tak, że jej klacz jedynie stuliła uszy, a nie zareagowała, jak to miała w zwyczaju, błyskawicznym kłapnięciem zębami. Shallan zaklęła, zwinęła dłoń w pięść i grzmotnęła krnąbrnego rumaka pomiędzy uszy, przez co nieposłuszne zwierzę uspokoiło się. Jeszcze raz uwaga wszystkich zwiadowców skupiła się na bezładnej kupie ludzi, tarasującej im przejście. "Bezładna kupa" było zdecydowanie właściwym określeniem, doszła do wniosku Kero. Przed sobą mieli kłębowisko około dwudziestu lub trzydziestu ludzi. Niektórzy z nich stali, większość ułożyła się w różnorakich pozycjach. Z owego kłębowiska wystawały długie na dziesięć stóp piki, na szczęście pozbawione grotów. - Czy aby ostatniej nocy sierżant z kompanii Bękartów Bornama nie wspominał o poborze? - za plecami Kero rozległ się męski głos. Rozpoznała Giesa, jednego z dwóch bliźniaków; tego, który obdarzony był głębszym głosem. - Myślę, że tak - odpowiedział Tre, jego brat, równie śniady jak on. Zorientowała się, że właściwie odgadła imiona bliźniaków. - Sierżant nie był prawdziwym optymistą. - Powiedziałabym, że ma ku temu powody - odparła Shallan, potrząsając ze wstrętem swoimi białymi jak lód włosami. - Lepiej się oddalmy, zanim się pozbierają i staną na nogi. Kilku ludzi, odłączywszy się od pozostałych, stało z boku. Ich sierżant nie krzyczał głównie dlatego, że - jak podejrzewała Kero, widząc karmazynowy odcień na jego twarzy - przed apopleksją chroniła go jedynie siła woli. - Zgoda - powiedziała Kero. Nominalnie przewodziła tej grupie, lecz tylko podczas zwiadowczej wycieczki, a teraz nie wyruszali w pole. - Wybierzmy jedną z bocznych ścieżek. Czterej jeźdźcy zawrócili wierzchowce i popędzili je tą samą drogą, którą tutaj przybyli: ubitym szlakiem pomiędzy łysinkami wyciętymi w zagajnikach karłowatych krzewów. Za ich plecami sierżant w końcu odzyskał głos i zaczął go używać. Cztery kompanie, zwerbowane przez Radę Menmellithu do "wytępienia bandytów", obozowały w wąwozie, z którego wiodły na otwartą przestrzeń co najmniej cztery znane Kero drogi; nie wątpiła przy tym, że bliźniacy znali jeszcze przynajmniej kilka innych. "Boczna ścieżka", będąca drugą drogą wjazdową, wyprowadziła ich na wertepy, które jednak nie były przeszkodą dla koni; wszystkie one pochodziły bowiem z hodowli Shin'a'in. Po kilku stajach szlaku obsadzonego karłowatą roślinnością, który na skutek nieustannego ruchu, w ciągu paru ostatnich dni zamienił się w klepisko ubitej gliny, ludzkie ślady przeciął trop dzikiej zwierzyny, znikający w potarganych surową pogodą krzewach i skarłowaciałych dębach. Prawdę powiedziawszy, ta boczna ścieżyna była tak spokojna, że wciąż jeszcze wzdłuż niej żyły dzikie zwierzęta. Ptaki zrywały się z drzew, gdy przejeżdżali obok, a stadko przepiórek przyglądało im się bacznie ze swojej kryjówki pod ciernistymi krzewami. - Bogowie! - zawołała Shallan, ponownie uderzając konia, gdy ten znów spłoszył się na widok przebiegającego im drogę zająca. - O bogowie! Rekruci, żółtodzioby! Dzięki świętej Keshal, że Lerryn nigdy nie wysyła żółtodziobów w pole. - Mogłoby być gorzej - zauważył Tre. - Mogłoby tutaj być poborowe wojsko Menmellithu i Rethwellanu.
Shallan jęknęła. Kero pokręciła głową. - Z Menmellithu - to prawdopodobne, ale nie z Rethwellanu. Oficjalnie Rethwellan nie jest nawet naszym pracodawcą. Oficjalnie udzielił Radzie pożyczki w gotówce - na nasz żołd. Wiem o tym z listu. Nie powiedziała od kogo był ten list. Każdy z Piorunów Nieba wiedział o jej przyjaźni z Darenem, orientując się zarazem, że nie będzie nią frymarczyć. Jednakże mogła przekazywać wiadomości otrzymywane od niego czy to przez przypadek, czy rozmyślnie. - Och? - Shallan i pozostała dwójka okazali wyszukaną obojętność, z czego Kero wnioskowała, że nie dotarła do nich jeszcze ta plotka. - Dlaczego? - To bardzo proste. Wszyscy wiemy, że to Kars finansuje tych "bandytów" - założywszy, że już nie są wcieleni do regularnych formacji Karsytów. Ale w obrębie tych granic? - Kero wzruszyła ramionami. - W każdym razie, to dlatego my jesteśmy tutaj, a Rethwellan trzyma się od tego z dala. Oficjalnie nie jesteśmy jednostką żadnej armii. Cokolwiek zrobimy, nie może to wywołać dyplomatycznego incydentu. A jeśli zdarzy się, że nas poniesie i okaże się, że zabici są żołnierzami z armii Karsytów... No cóż, Kars pogwałcił kodeks tyle razy, że Gildia nie tylko nie nałoży grzywny na winowajców, lecz być może nawet ich nagrodzi. Oczywiście, nieoficjalnie. - Naturalnie. - Tre przytaknął z entuzjazmem. Kero zerknęła przez ramię. O identycznych uśmiechach na twarzach bliźniaków można było powiedzieć tylko jedno - kryła się w nich "żądza krwi". A może była to jedynie chciwość. Nieczęsty to był przypadek, aby zaprzysiężona kompania mogła łupić na własną rękę, a na to przyzwoliła im Rada Menmellithu, ich domniemany pracodawca. Kero nie miała im tego za złe. Przypuszczalnie połowa dobytku "rabusiów" wpierw należała do ludności miejscowej. Jeżeli już komukolwiek miały przypaść w udziale łupy, tubylcy woleliby prawdopodobnie, aby to byli przyjaciele, a nie wrogowie. Rethwellan objął Menmellith kuratelą, zgadzając się na jego ograniczoną autonomię. Miał to być rodzaj ofiary dziękczynnej za narodziny Darena, trzeciego syna; w rzeczywistości, widząc wszystko na własne oczy, Kero zaczęła podejrzewać, że król wykorzystał sposobność, aby uwolnić swój kraj od ciężaru, który opróżniał królewską szkatułę. Menmellith składał się głównie z gór, przemierzyć go było piekielnie trudno, bez ustanku niepokojony był najazdami "bandytów" z Karsu i przypuszczalnie nie można tutaj było skutecznie ani rządzić, ani ściągać podatków. Teraz, rządzony przez krnąbrny, milczący lud, służył za bufor pomiędzy Karsem i bogatszymi ziemiami Rethwellanu. Król, mając wolną rękę, co pewien czas werbował jedynie kompanie najemników, aby zaprowadzać tutaj porządek. Nie był już zmuszony utrzymywać na tych terytoriach regularnych oddziałów wojskowych. - Niewielki z nas w tej chwili pożytek - powiedziała Shallan, kiedy jej koń ostrożnie stawiał kroki w wyschniętym łożysku strumienia, który częściowo leżał na szlaku. - Wysyłamy tylko oddziały zwiadowcze, aby mieć pewność, że wszystko jest jeszcze tam, gdzie powinno być. - Wiem - westchnęła Kero. Przynajmniej jednej rzeczy nauczyła się, przestając z Piorunami Nieba: tego, że wojna polega głównie na czekaniu. - Nie muszę nawet nikomu się meldować, chyba że w wyjątkowej sytuacji. Przypuszczam, że nie byłoby tak źle, gdyby coś się zaczęło dziać, ale ci dranie nie wychylą się z kanionu. - Nie mogę ich za to winić - lakonicznie wtrącił Gies. - Gdybym znalazł się w kanionie bez wyjścia, nie wystawiłbym nosa. Mogą trzymać nas tutaj tak długo, jak długo wystarczy im żywności i wody. A nam może się to znudzić i pójdziemy sobie. Shallan zaśmiała się; nie była to oznaka rozbawienia, lecz szczególnie obrzydliwy rodzaj śmiechu. - Zdaje się, że Wilki i Bękarty są chętni, by tym tam zgotować naprawdę nieprzyjemne chwile. Kiedy już stamtąd wychyną, my będziemy czyhać. A wraz z nami Trzęsący Ziemią. Kero wolała zbyt wiele o tym nie myśleć. Wykurzenie "bandytów" z ich nory będzie kosztować obydwie kompanie piechoty niemało krwi. Dla kompanii ciężkiej jazdy i harcowników spod znaku Piorunów Nieba było to łatwe, a nawet nudne zajęcie. Lecz jeśli "bandyci" faktycznie wyłonią się z kanionu, będą jak zapędzone w kozi róg zwierzęta i Shallan będzie prawdopodobnie miała okazję
nasycić się walką. Gadanie o tym nie przyniosłoby jednak nikomu żadnej korzyści, a więc Kero utrzymywała nadane tempo, uważnie obserwując niepewny szlak. Ostatnim, czego by sobie życzyła, byłoby okulawienie Hellsbane. - Stój! - zawołała do Hellsbane. Siwa klacz zrobiła jeszcze jeden niespokojny krok, ale usłuchała bez dalszych oznak buntu. Kero poklepała ją po prawej przedniej nodze i bojowa klacz, podniósłszy kopyto, podała je posłusznie Kero. Kero wyciągnęła zza pasa hak do czyszczenia kopyt i starannie zaczęła wydłubywać z nich stwardniałe błoto. Dookoła leżało mnóstwo twardych kamieni i Kero nie miała ochoty okulawić konia. Shallan już straciła w ten sposób luzaka na zmianę. - Doprawdy byłabym w stanie znienawidzić Menmellith - powiedziała. Siwa klacz zastrzygła uchem, z wszelkimi oznakami inteligentnego zainteresowania. - Rozumiem, dlaczego Jad pozwolił im oderwać się i zamienił ten rejon w protektorat. Nie ma tutaj niczego poza owcami, skałami i tępymi pasterzami. Niczego, co warto byłoby zatrzymać dla siebie. Z całą pewnością. A tego, dlaczego Kars wciąż ponawia próby inwazji, nigdy nie pojmę. Zamyśliła się na chwilę i dodała: - Chyba, że jest to jeszcze jeden dowód na to, jak szaleni są Karsyci. Uporała się z prawym, przednim kopytem i zajęła się tylnym. - Stój - powtórzyła, tym razem z nieco większym naciskiem, gdyż jakieś odgłosy z drugiego obozu spowodowały, że Hellsbane zaczęła wywracać oczami i narowić się. Kero wyprostowała plecy na chwilę dostatecznie długą, aby stwierdzić, co to za zamieszanie. Mały zagajnik drągów maszerował w kierunku koni, które zaczynały nerwowo tupać kopytami wzdłuż całej linii. "Błogosławiona Agniro - znowu włócznicy? Toż to Wilki Joffrey'a! Co za dureń posłał włóczników na musztrę w pobliże spętanych koni? Czyż nie wiedzą o tym, jak bardzo konie bojowe nienawidzą włóczni? W mgnieniu oka doprowadzi to do szaleństwa całe stado". Właśnie szykowała się, aby przeciąwszy im drogę, przegonić ich, częstując potężną dawką przekleństw, kiedy ktoś ją w tym ubiegł. - Stój, niech was diabli porwą! Godołech - na prawo marsz, a nie na cholerne lewo! Front zamarł w miejscu. Sierżant włóczników, z twarzą czerwoną jak zachód słońca i nabrzmiałymi od gniewu żyłami na czole, obszedł od tyłu nieruchomą w tej chwili formację. - Na cholerną dupę Jecreny - dudnił - myślita, że jesteśta kupą pachołków łot pługa, a nie zawudowi żułnierze? Od tego momentu jego tyrada utonęła w szczegółach natury seksualnej i skatologicznej, opisujących zwyczaje podwładnych oraz ich przodków. Kero, słuchając w zdumionym podziwie, oparła się o bok Hellsbane. Język, którym posługiwał się sierżant, był plastyczny, oryginalny i całkiem zabawny. Przebywała z Piorunami Nieba już od ładnych paru lat, a nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała. "Powinnam sobie to spisać" - pomyślała, przypatrując się, jak sierżant zmusza swoich ludzi do zawrócenia w prawidłowym kierunku. Kiedy włócznie wycelowały w odwrotną stronę, podziałało to uspokajająco na konie. "W naszym obozie nigdy czegoś takiego nie słychać". Po części było to spowodowane tym, że harcownicy nie ćwiczyli w taki sam sposób, jak robili to frontowi włócznicy. Brak było sierżantów, to po pierwsze. Kero zajęła się ponownie kopytami Hellsbane. "Na wojnie wyczekiwanie przedłuża się w nieskończoność". Tarma wielokrotnie to powtarzała. Wtedy Kero nigdy jej do końca nie uwierzyła. Teraz tak. "No dobrze, mogłoby być gorzej" - pocieszała się. "Moglibyśmy prowadzić działania razem z regularną armią Rethwellanu. Wtedy każdy najemnik z kompanii, który ośmieliłby się wychynąć poza swoje obozowisko, częstowany byłby powłóczystym spojrzeniem." Co, u licha, powoduje, że każdy poborowy pachołek, który nie odróżnia własnej głowy od odwrotnej strony, który nie ma pojęcia, co jest zawarte w trzech czwartych kodeksu, przeświadczony jest o swojej moralnej wyższości nad najemnikiem?"
Westchnęła. Nie warto było zaprzątać sobie tym głowy. Każdy najemnik, który się kiedykolwiek narodził, był nie dostosowany i przede wszystkim dlatego kończył jako najemnik. "Bogini świadkiem, że nie jestem wyjątkiem" - pomyślała ponuro. "Podczas mojej ostatniej wizyty w domu Dierna zachowywała się tak, jakbym chciała pożreć jej dziecko, a Lordan zdawał się sądzić, że planuję uprowadzenie chłopców, kradzież koni, owiec, a może nawet wszystko to naraz". Za każdym razem, kiedy tam jechała, czuła się coraz bardziej obco i po ostatnich odwiedzinach zadecydowała, że nigdy już tam nie powróci. "Jedyni, prawdziwi przyjaciele są tutaj" - pomyślała smutno, wydłubując odłamek skalny z lewego, tylnego kopyta Hellsbane. Bojowy rumak niespokojnie trzepnął ogonem, ale nie protestował. Kero stwierdziła kiedyś, że Hellsbane przypomina zachowaniem bardziej psa niż konia. Tarma tylko uśmiechnęła się i powiedziała zagadkowo: - A jak myślisz, dlaczego nie pozwalamy ich hodować nikomu innemu, poza naszymi krewnymi? Usłyszawszy to, Kero z nadejściem każdej wiosny miała się szczególnie na baczności. A potem stwierdziła, że jest to całkowicie zbyteczne. Bojowa klacz potrafiła świetnie zadbać sama o siebie, unikając niewczesnych zalotów. Najwyraźniej jeszcze nie narodził się ogier, który by sprostał jej wysokim wymaganiom. Po oczyszczeniu kopyt klaczy Kero włóczyła się chwilę wzdłuż szeregu spętanych koni, później ponownie zaplotła ogon siwej klaczy i przyjrzała się ćwiczeniom Wilków. Władanie tymi długimi włóczniami było znacznie trudniejsze, niż to się komukolwiek wydawało. Wziąwszy wszystko razem, poczuła wdzięczność za to, że jest w szeregach Piorunów Nieba. Kompania Lerryna zaczęła od tego, do czego doszły Słoneczne Jastrzębie Idry: była wyłącznie kawaleryjskim oddziałem specjalistów. Do tej pory we wszystkich kampaniach, w których brała udział Kero, mieli pełne ręce roboty. Ich największym atutem była użyteczność, a także wielka ruchliwość. Każdy z Piorunów Nieba mógł zastąpić zwiadowcę, a kiedy nie brali udziału w bitwie, mogli służyć jako konny oddział posłańców. Nie tym razem jednak. Przynajmniej jak do tej pory. Oczywiście wciąż odbywali zwiadowcze wycieczki po to jedynie, aby przekonać się, że nieprzyjaciel nie znalazł wyjścia z pułapki, lecz było to jedyne, co Piorunom Nieba przypominało ich pracę. Nieprzewidziane wakacje, o które nikt nie prosił, zaczęły wywierać niekorzysty wpływ na kompanię. "To dlatego jestem tutaj, a nie w obozie". Zazwyczaj zmuszonych do bezczynności najemników interesowały trzy rzeczy: hazard, pijaństwo i seks. Kero była zbyt sprytna, aby dać się namówić na to pierwsze, zbyt ostrożna, by robić to drugie, a co do trzeciego... "Jestem dziwną rybą w stawie pełnym przedziwnych ryb" - pomyślała z odrobiną smutku. "Pomiędzy mieczem a tym tak zwanym darem..." Dar był głównym powodem, dla którego nie piła alkoholu: kiedy to robiła, jej starannie wypracowany system ochrony rozlatywał się i rozwiązywał się jej język. Jeden, jedyny raz pozwoliła sobie na to i wszyscy zebrani w tawernie żołnierze wytrzeźwieli ze strachu, słysząc rzeczy, które mówiła na ich temat. Jedynie misterne słówka pozwoliły jej następnego dnia przekonać ich, że się przesłyszeli. A więc teraz nie piła w ogóle; a przynajmniej nie w kompanii i nie po to, aby się upić, czym odróżniała się od większości pozostałych. Paraliżował ją strach, co mogłoby się zdarzyć, gdyby inni kiedykolwiek dowiedzieli się prawdy. "Najemnicy skrywają zbyt wiele sekretów, aby darzyć szacunkiem kogokolwiek, kto grzebie w ich myślach. Nawet tego, komu ufają. Każdego z nas coś zmusiło do wybrania takiego, a nie innego trybu życia i większość nie życzy sobie, aby ujawniano, co to takiego było. Nawet ja. Gdyby dowiedziano się o tym moim "darze" nie wiedziałabym, co począć". No i miecz na dodatek, który wyróżniał ją jeszcze w inny sposób. Była wnuczką Kethry - to nie tajemnica - i jak do tej pory wyglądało na to, że wszyscy słyszeli pieśń o "pościgu Kerowyn". Nie można było ukryć faktu, że miecz wciąż jest w jej posiadaniu. Nigdy się z nim nie rozstawała i nie odpasałaby go, nawet idąc z kimś do łóżka. No cóż, to nie całkiem tak było, lecz ona rzeczywiście przekonała się, że rozłąka może okazać się torturą. Przed kilku laty nastał okres naprawdę kiepskiej pogody. Musieli przeprawiać się przez wezbraną od powodzi rzekę i juczny koń Kero poszedł na dno. Zdarzyło się to, zanim postanowiła
nosić miecz przy sobie przez cały czas; wtedy wydawało się jej, że bezpieczniej jest przytroczyć go do kulbaki. Ledwie dotarła do brzegu rzeki, kiedy poczuła ból naprężonej do ostateczności więzi dusz. Kompanijny Uzdrowiciel sądził, że jest to jakiś rodzaj uroku, dopóki pomiędzy obezwładniającymi spazmami nie wykrztusiła słów wyjaśnienia. Cała kompania wyruszyła, aby odszukać ten przeklęty przedmiot i przynieść go z powrotem. Odnaleźli go tuż przed zachodem słońca, lecz przez to stała się ich dłużnikiem, który z determinacją chce spłacić zaciągnięty dług. Poświęciwszy mnóstwo czasu na staranne rozważania przy udziale kompanijnego czarodzieja, znalazła sposób: przymusiła ostrze - kładąc wielki nacisk na to, jak wiele kobiet służy w szeregach Piorunów Nieba - do ochrony przed magicznymi zaklęciami pokaźnego obszaru dookoła niej. W rzeczywistości, jej osoba chroniona była na obszarze większym, niż mógłby to zapewnić mag kompanii, co czyniło z niej bardzo popularną postać, gdy zaczynały błyskać magiczne pioruny. Myśląc o tym, poklepała rękojeść miecza tak, jak zwykła poklepywać po karku Hellsbane. "Teraz zmusiłam cię do współpracy, mój panie. A nawet jesteś jeszcze bardziej pożyteczny niż byłeś dla Kethry. Słyszałam niejednego Pioruna Nieba mówiącego, że ufa bardziej tobie niż naszemu magowi". Wydawało jej się, że na dnie mózgu rozległ się jakby senny pomruk zadowolenia, lecz był on bardzo słaby. Nigdy nie domyśliła się, jak dużą czy też jak małą inteligencją dysponuje miecz; ani ile rozumie lub słyszy z tego, co ona do niego mówi. Cichutkie szepty, sporadyczne, niewyraźne pomruki jakby gadającego przez sen człowieka były wszystkim, co przypominało próbę porozumienia. Wielu spośród Piorunów Nieba nieco obawiało się ostrza; odnosili się z szacunkiem do niego i jego potęgi. Tak więc wyróżniało ją i to. Do tego wszystkiego dochodziła sprawa seksu... "Nigdy nie rób tego w łonie własnej kompanii. Zbyt wielkie to źródło możliwych trosk. Musisz żyć pomiędzy tymi ludźmi". W kompanii żyły ze sobą pary. Niektórym wiodło się znakomicie, lecz innym się to nie udawało, a wtedy niesmak obejmował i pozostałych. "Podczas kampanii coś takiego może narazić ludzi na śmierć". Tarma także ją przed tym ostrzegała i miała całkowitą rację. "Nie sypia się z nikim spośród kompanii" - powiedziała. "Oni są twoją rodziną, a z własnymi siostrami i braćmi nie idzie się przecież do łóżka" - dorzuciła po namyśle. Mądra rada; tyle, że jej wynikiem było wielkie osamotnienie Kero oraz to, że w sytuacjach takich jak ta - na biwaku odległym o wiele stajań od domu - nie bardzo miała co ze sobą zrobić. "Wszystkie narzędzia do obróbki szlachetnych kamieni pozostały na kwaterze zimowej; nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że będę ich teraz potrzebować. Przypuszczam, że mogłabym odnaleźć Uzdrowicielkę i nakłonić ją, aby nauczyła mnie splatania bransoletek na kostki u nóg" - pomyślała, przeczesując palcami sierść Hellsbane. "Albo przystrzyc grzywę klaczy. Albo obłożyć kataplazmem potłuczonego luzaka Shallan. Albo poszukać płaskich, rzecznych kamyków i wybrać dla kogoś jeszcze jeden komplet do gry. Skoro już przyszło mi to do głowy, to Shallan chciała mieć taki komplet". Jakby wezwana jej myślami, Shallan podeszła wolnym krokiem do linii spętanych koni, niosąc zgrzebła w jednej i hak do czyszczenia kopyt w drugiej ręce. Jej jasne włosy lśniły na słońcu jak posrebrzana czasza. - Co słychać? - zagadnęła ją Kero. - Coś nowego? - Chodzą słuchy, że mamy brać jeńców - odpowiedziała Shallan, rzucając Kero jedno zgrzebło. Jak wieść niesie, istnieją dosyć mocne poszlaki, że ci synowie ladacznicy są regularnym wojskiem z Karsu, tyle że to nic pewnego. Lerryn chce to udowodnić, a pozostali kapitanowie zgadzają się z nim. - A więc bierzemy jeńców? - zapytała Kero. - To oznacza, że potem kogoś zmusimy do mówienia. - W kontrakcie napisano, że są to bandyci - nadmieniła Shallan z krwiożerczym uśmiechem. Kars również twierdzi, że oni są bandytami. Bandyci nie są objęci kodeksem, co jest równoznaczne z faktem, że gdy wpadną w nasze ręce, zmusimy ich do mówienia.
- A jeśli okaże się, że są regularnym wojskiem Karsu? - nie ustępowała Kero. Shallan wzruszyła ramionami. Skóra jej czarnej, obcisłej tuniki poruszyła się w takt ruchu ramion. - Pięć lat temu "bandyci" wymordowali wszystkich, co do jednego, z kompanii Zęba Feldara po ich poddaniu się. Trzy lata temu pół tuzina mężczyzn od Doomsleyerów - prawdziwych jeńców wojennych, czekających na wykupienie przez Gildię - było torturowanych przez kapłanów z Karsu. To, co potem udało się wykupić, przypominało strączek bezmózgich fasolek. Dwa lata temu, kolejna grupa tych "bandytów" zdobyła zimowe kwatery Hootersów i do nogi wybiła ludność cywilną, podczas gdy sami Hootersowie wyruszyli tłumić rebelię w Ruvanie i nawet się do granic Karsu nie zbliżyli. - Głos Shallan zdradzał gniew, którego nie dałoby się wyczytać ani z jej postawy, ani też z twarzy. - Za każdym razem, gdy Gildia nakłada olbrzymią grzywnę, Kars po prostu ją płaci, nie pisnąwszy słówkiem - zwyczajnie płaci i już. Kero zmarszczyła brwi, otrzepując dłonie o swoje brązowe, skórzane spodnie. - To dziwne. - Dziwne? O wielcy bogowie! Toż to jest policzek wymierzony w naszą twarz! To tak, jakby głosili, że jesteśmy podłym, występnym robactwem i że chcą, aby wszyscy o tym wiedzieli. Zniżyła głos, więc Kero musiała bardziej pochylić się w jej stronę, aby słyszeć. - Widzisz, Kero, ja wiem, że jestem od ciebie o rok młodsza, lecz jestem w tym zawodzie od czternastego roku życia. Moja matka była w Słonecznych Jastrzębiach. Diabelnie dużo widziałam, w większości nie było to zbyt piękne z cywilizacyjnego punktu widzenia i naprawdę nie spędza mi to snu z powiek. To jest mój zawód, rozumiesz, i nie podniecam się tym zanadto, ale powiem ci od razu: za to, co Karsyci wyrządzają moim przyjaciołom i przyjaciołom przyjaciół, zabijałabym ich za darmo i potem tańczyła na ich grobach. Kero wiedziała, jak nieustępliwa jest Shallan, chociaż była od niej niższa o głowę i tak krucha, że zdawało się, iż wiatr może ją porwać. Pozory były to z gruntu fałszywe: Shallan okazała się nie do zdarcia tak samo jak czarna skóra, którą nosiła na grzbiecie. Przez cały okres swojego pobytu w szeregach Piorunów Nieba Kero nigdy nie widziała przestraszonej Shallan. Teraz jednakże najemniczka bała się. Obawiała się Karsytów i wszystkie jej buńczuczne słowa o "zabijaniu ich za darmo i tańczeniu na grobach" nie mogły tego ukryć. Na krótką chwilę Kero poczuła się złapana w pułapkę intensywnie niebieskich oczu Shallan. A potem uwolniła się od tego hipnotycznego spojrzenia, w czym pomogło jej niecierpliwe tupanie kopyt Hellsbane. - Słyszałam o braniu jeńców - powiedziała cicho, wracając do czyszczenia sierści siwej klaczy. Im więcej dochodzi do mnie wieści o Karsytach, tym mniejszą mam ochotę spotkać się z nimi. Niemal odnoszę wrażenie, że jeśli będę postępować tak jak oni, upodobnię się do nich. Jednak skoro Lerryn chce jeńców - no cóż, to jest rozkaz. Nieprawdaż? - Tak jest - zgodziła się Shallan. Kero nie podobał się ton jej głosu. "Najmilsi bogowie, mówi tak, jakby rozpierało ją szczęście, że idzie jako ochotnik do oddziału, który będzie "nakłaniał" jeńców "do rozmowy" - o ile kogoś złapiemy. Teraz, gdy o tym pomyślę, widzę, że nie tylko ona jedna wyraża się w ten sposób o tych, tak zwanych, bandytach i w ogóle o Karsytach". Poczuła lekkie mdłości. Mimo tego, że byli nieprzyjaciółmi, pomimo wszystkich zbrodni, jakich się dopuścili, nie mogła sobie wyobrazić siebie odpłacającej innym tą samą monetą. Zabić ich - i owszem, ale czysto. Nie mogła pogodzić się z postawą Shallan. "Jakże są w tej sprawie mściwi. Wszyscy. Być może jedynie ja się wyróżniam. Ukochany Shallan stracił siostrę w jakiejś potyczce. Pośród Piorunów Nieba są inni, którzy w ciągu minionych pięciu lat utracili przyjaciół i członków rodzin. Być może Karsyci nie budzą we mnie takiej mściwości, bo ja - widocznie - nie czuję się przywiązana do nikogo, nawet do własnych krewnych". Pochyliła się nad zgrzebłem, rozważając wszystkie wypadki, które zaprowadziły ją na drogę tej kariery, próbując przypomnieć sobie, co właściwie czuła, widząc rannego brata i martwego ojca. "Tylko... odpowiedzialność. O ile mogę sobie przypomnieć, wszystko, co naprawdę czułam,
sprowadzało się do tego, że ktoś musi zająć się tym bałaganem i że tylko ja mogę to zrobić. Najmilsi bogowie, co ze mną jest? Dlaczego jestem taka zimna? Być może jest tak dlatego, że nikt nigdy nie był mi bliski - z wyjątkiem matki". Lecz i to nie wydawało się normalne. W innych ludziach uczucie nieustannie budzi się i zamiera, jednak w jej przypadku zdawało się, iż angażuje się tylko ciało i od czasu do czasu mózg. "Pierwsza miłość powinna być czymś wyjątkowym, ale w przypadku Darena w grę wchodzi chyba tylko przyjaźń i nic innego - no dobrze - chwilowe żądze". Obrzuciła spojrzeniem Shallan, tak by ona tego nie widziała. Jej towarzyszka miała skłonności i często jej się to przydarzało - do wpadania w pasję przy byle wyzwaniu, gdy w grę wchodziły ludzie i racje. To najczęściej wpędzało ją w tarapaty, lecz Shallan nie miała zamiaru się zmieniać, utrzymując, że lepiej jest żyć pełnią życia i intensywnie. Kero była jej zupełnym przeciwieństwem. Po spięciach z Darenem nigdy już z nikim nie kłóciła się naprawdę. Oszczędzała swój gniew i siły na pola bitewne, a poza nimi rozważała wszystko dokładnie, przygotowywała się na każdą okoliczność, a potem, chłodna i pewna siebie, zmierzała prosto do celu. "Czasami, dążąc do tego, czego chcę, jestem tak skoncentrowana, że samą mnie to przeraża" pomyślała, przypatrując się Shallan, czyszczącej swojego konia tak, jakby szczotkując każdą plamkę kurzu, mogła zetrzeć Karsytów z powierzchni ziemi. "Nie chciałabym wiedzieć, co inni o mnie myślą". To była nieprzyjemna refleksja i mało prawdopodobne, aby mogła poprawić jej samopoczucie. Była zadowolona, kiedy rozległ się okrzyk od strony obozu. Patrzyła ponad grzbietem Hellsbane na wzywającego ich Tre. Nawet z dużej odległości wyróżniał się swoją wypłowiałą, szkarłatną koszulą. Wychodząc na zwiad, nigdy jej nie zakładał, lecz nieodmiennie się w nią przebierał, ledwie postawiwszy stopę w obozie. - Kero! Shal! Do obozu, tylko szybko! Wiec! Machnięciem ręki dała znać, że usłyszały, i odrzuciła zgrzebło do Shallan. Młodsza kobieta złapała je zręcznie. Obydwie zanurkowały pod sznurem otaczającym konie i truchtem pobiegły do namiotu-kantyny. - Ciekawa jestem, o co tu chodzi? - odezwała się Shallan, mknąc z łatwością, która przypominała Kero leniwe susy Warrla. W jej oczach błyszczał zapał, w którym, zdaniem Kero, tliła się iskierka bitewnego szaleństwa. - Może zdecydowali się ruszyć, abyśmy mogli z tym skończyć! W tym momencie dołączyły do rosnącego tłumu i dzięki temu Kero nie musiała odpowiadać. Większość Piorunów Nieba już się zebrała. Przecisnęły się z boku; ranga zezwalała Kero na zajęcie miejsca w pobliżu kapitana. Lerryn Twoblades nie wyglądał na wielkiego wojownika. Ubrany był w tak samo zniszczone skóry, jak każdy członek jego kompanii. Pozwolił sobie jedynie na wpięcie okrągłej szpili z rżniętego srebra, przedstawiającej dwa przecięte błyskawicą miecze, wykonanej dla niego przez Kero. Szczupły, niezbyt wysoki i w tej chwili odprężony, także nie sprawiał imponującego wrażenia. Jednak kiedy powstał, aby przemówić, natychmiast stało się widoczne, że jest to człowiek ze stali, a z leniwej gracji jego ruchów ktoś obeznany z walką wręcz mógł mnóstwo wyczytać. Jego przejrzystym, brązowym oczom nie uchodziło nic; wymuskane włosy osłaniały czaszkę, kryjącą przerażającą inteligencję. W całym obozie nie było konia, którego by nie umiał dosiąść, włącznie z Hellsbane, co diablo wystraszyło Kero oraz jej wierzchowca. Wystarczyło, że wypowiedział trzy słowa. Nie było zatem tajemnicą, dlaczego Pioruny Nieba były fanatycznie oddane swojemu kapitanowi. Powoli ogarnął spojrzeniem zebranych ludzi, wszelkie pomruki zamarły. Gdy zapanowała bezwzględna cisza, zaczął przemawiać spokojnym, lecz donośnym głosem. - Głosowaliśmy i zadecydowaliśmy, by nastąpić - powiedział. - Inaczej pozwolimy, aby przez tych synów ladacznicy nasze wojska tutaj marniały, podczas gdy inne bandy, których nie zapędziliśmy w kozi róg, mogą przekradać się przez granicę. Zerwały się wiwaty. Wtedy podniósł dłoń, prosząc o ciszę, i to życzenie zostało spełnione; było
to coś, co zawsze wywierało wrażenie na Kero. - Pioruny Nieba nie będą walczyć - stwierdził mocno - i nie zgodzę się na żadnych tymczasowych ochotników do innych kompanii. To rozkaz! "O Agniro, teraz zerwą się protesty, to pewne". I tak się istotnie stało. Rozpętała się prawdziwa burza. Ludzie zaczęli krzyczeć, wymachiwać rękami dla zwrócenia na siebie uwagi, słowem: zachowywali się jak tłum niesfornych dzieci. Lerryn pozwolił zapaleńcom po prostu się wyszumieć, a potem jeszcze raz wzniósł dłoń. - To nie jest nasz rodzaj walki - powiedział; jego wzrok prześlizgiwał się od twarzy do twarzy, tak że w końcu każdy skłonny byłby przysiąc, że kapitan mówił wprost do niego. - Nie mamy odpowiedniego treningu - nikt z nas - w tego rodzaju walce frontowej, która się tam odbędzie. Przeważnie jesteśmy małymi bękartami drobnej budowy - ciągnął z ponurym uśmiechem, siebie też w to wliczając. - Nie moglibyśmy położyć olbrzyma w walce ramię w ramię, skoro nasza kariera została oparta na treningu szybkości i zwinności. Nie moglibyśmy wykorzystać naszych krótkich mieczy i łuków, a te małe, okrągłe tarcze byłyby diablo nieprzydatne przeciw maczugom i toporom. Niczego nie osiągniemy, walcząc pieszo przeciw ciężkiej piechocie. Jeśli uczciwie to rozważycie, zgodzicie się ze mną. Ponownie rozległy się pomrukiwania. Było nieco namiętnego potrząsania głowami, ale niezbyt wiele. Słowa Lerryna dotarły nawet do najbardziej zuchwałych. Kapitan rozłożył ręce w geście, który oznaczał: "Słuchajcie, nie podoba mi się to tak samo, jak i wam, ale wszyscy potrafimy zrozumieć fakty, kiedy je widzimy". - Wykonaliśmy nasze zadanie - ciągnął dalej. - Nikt nie może nas winić. To my ich wytropiliśmy, to my w pierwszym rzędzie zapędziliśmy ich do tej pułapki. Teraz nadeszła pora, aby inni zabrali się do pracy, a my musimy usunąć się z drogi, aby mogli to zrobić bez przeszkód. Hmm? - Lekko przekrzywił głowę na bok; ponownie rozległ się pomruk - należało się spodziewać, że była w to zamieszana Shallan - lecz szybko zamarł. - Nie sądźcie, że odchodzimy, ot, tak sobie - powiedział. Przydzielam połowę z was do straży tylnej, aby się upewnić, że nikt się nie wymknie. Gdyby wyrwali się z pułapki, będziecie walczyć. Straż tylna jest równie ważna, jak pierwsza linia. Co więcej, to jest pozycja, gdzie może przytrafić się okazja schwytania języka. Nie chcemy, aby ktokolwiek się stąd wymknął z wieścią - dokądkolwiek. "Taktownie nie mówi tego, o czym wszyscy myślą". Wargi Kero zadrgały w uśmiechu. "My możemy o tym mówić, lecz on nie, ponieważ jest kapitanem. Nie może, dopóki nie będzie dowiedzione, że "dokądkolwiek" oznacza Kars i że jeśli ktokolwiek przedrze się z wieścią o tym, Karsyci mogą przysłać większe siły, zanim będziemy gotowi". Raz jeszcze Lerryn obrzucił ich spojrzeniem. Lekki wiatr zwiewał jego długie włosy z twarzy. - Pozostali zwiną obóz i przygotują się do natychmiastowego marszu. Spakujcie rzeczy swoich przyjaciół, którzy wyruszyli na patrol. Kiedy oblężenie zostanie przerwane, powrócimy w bezpieczne strony tak szybko, jak to tylko możliwe. "Znowu nie mówi, czego nie może powiedzieć - spodziewa się schwytania jeńców. A ja założę się o następną premię, że obiecano mu, iż to my dostaniemy ich pod opiekę. Jesteśmy najszybsi i jeśli uda nam się doprowadzić więźniów do bezpiecznego aresztu, zdołamy zmusić ich do śpiewania jak skowronki, zanim Karsyci się dowiedzą, że wpadli w nasze ręce. Jestem pewna, że bezpiecznym aresztem okaże się Abevell. Miasto zostało właściwie wyciosane na górskim zboczu". Lerryn czekał na dalsze komentarze, ale Pioruny Nieba znały swojego przywódcę i wiedziały, że jego postanowienia są ostateczne. Później, znalazłszy się pod ochroną przyjaznych murów, wszyscy dowiedzą się, dlaczego taka decyzja została podjęta. Do tego czasu skłonni byli przyjąć na wiarę istnienie jakiś ukrytych powodów. - Rozejść się - powiedział i zanim się rozproszyli, wskazał palcem na tuzin dowódców zwiadowców. Wybrani weszli za nim do namiotu. Przez moment reszta kręciła się niespokojnie dookoła, lecz po chwili zaczęto dwójkami i trójkami odchodzić w stronę obozu, aby rozpocząć jego likwidację. Kero nie było między wybranymi i nie spodziewała się tego. Jej oddział odbył już zwiad - tego rana, a Lerryn nie należał do kapitanów obarczających kogoś podwójnym obowiązkiem, nie będąc
do tego zmuszonym. Poczuła ulgę, zarówno z tego powodu, że Pioruny Nieba nie będą brały udziału w bitwie, jak i tego, że nie została członkiem sfory pościgowej. "Tego byłoby za wiele" - doszła do wniosku. Dyplomatycznie odpowiadała Shallan, kiedy wracały do swoich kwater pomiędzy rzędami równo ustawionych namiotów. "Pościg konny za ludźmi, jak za królikami - a niech to ognie piekielne - nawet królików konno nie ścigam! Po prostu jestem szczęśliwa, że nie muszę brać w tym udziału. Myślę, że i kapitan się tego także domyślił. Popatrzył na mnie w ten swój sposób, nie sądzę, aby i jemu się to podobało". Namiot Shallan stał najbliżej i blondynka zanurkowała do niego, lamentując: -... takie to już moje szczęście. Relli jest u Hagena, co oznacza, że ona tam będzie, a mnie przypadło pakowanie jej betów! Rzeczywiście namiot był pusty i Shallan rzuciła się na rzeczy swojej partnerki z posępną determinacją. Kero ulotniła się, zanim została nakłoniona do pomocy, nie miała zamiaru odpowiadać za każdą najmniejszą zmarszczkę na tunice. Relli była czymś w rodzaju wieszaka na ubranie. Namiot Kero był tej samej wielkości co namiot Shallan, ale sprawiał wrażenie większego, gdyż miała go wyłącznie dla siebie. Właściwie namioty były czteroosobowe, lecz pomieściłyby tylu ludzi wtedy, gdyby poupychać ich jak kłody i gdyby każdy miał tylko jeden plecak z dobytkiem. Dwóm osobom było wygodnie, jednej - doskonale; przynajmniej jeśli chodziło o Kero. Lerryn nie zaprzątał sobie głowy wypoczynkiem swoich żołnierzy, dopóki każdemu przypadał w udziale własny skrawek płótna nad głową. Gdyby przyjęli kogoś bez własnego namiotu i gdyby wyczerpały się zapasy kompanii, Kero otrzymałaby rozkaz, aby się z tym kimś podzielić, lecz jak do tej pory, mogła nacieszyć się odosobnieniem. Czuła zadowolenie, pakując wprawnie swoje rzeczy. Zaczęła zwijać posłanie. Bandyci w potrzasku zostaną zmasakrowani. Wiedziała, jak żelazna logika się za tym kryje. Nie podobało jej się to. Gdyby mieszkała z kimś, musiałaby o tym rozmawiać, a na to nie miała ochoty. "Im szybciej strząsnę kurz tego miejsca z kopyt Hellsbane, tym lepiej..." Nagle usłyszała coś na peryferiach obozu: pomieszane okrzyki, zbyt odległe, aby rozróżnić słowa, lecz wystarczająco bliskie, by nie pomylić się co do tonu. Wydarzyło się coś złego, coś bardzo złego. Zaledwie po raz drugi od czasu przyłączenia się do Piorunów Nieba rozchyliła zasłony otaczające jej myśli, starając się wyłowić spójny obraz pośród myślowego zgiełku - szukając osoby, która wiedziałaby, co się dzieje. Lerryn. Odnalazła go przy spętanych koniach, dowodzącego nadjeżdżającymi galopem w panice zwiadowcami, podczas gdy obok niego kompanijny mag wysyłał alarmowy sygnał "na zbiórkę". Myśli kapitana były jasne i zorganizowane, chłodne i spokojne, takie same jak jej, gdyby znalazła się na jego miejscu. Tyle tylko, że to, co w nich wyczytała, wpędziłoby każdego innego w taką panikę, jaką okazywała reszta obozu. Przypuszczenia okazały się prawdziwe - to nie byli "bandyci", to było regularne wojsko Karsytów. W jakiś sposób, osaczeni "bandyci" przesłali wiadomość o swojej pozycji przez granicę i Kars wysłał żołnierzy, aby zaszli kompanie od tyłu i wzięli je w kleszcze. Szansę były - zależnie od tego, komu Lerryn to mówił - dwa albo trzy do jednego na korzyść Karsytów. Kero wycofała się z mózgu Lerryna tak samo niezauważalnie, jak się tam wśliznęła, ciesząc się teraz, że nie uległa pokusie i zabrała ze sobą tylko to, co Hellsbane mogła z łatwością unieść na grzbiecie. Namiot trzeba będzie oczywiście porzucić. Nie było sensu wychodzić w pole i walczyć. Jedynym sposobem poradzenia sobie z pułapką, zanim wszyscy się w niej znajdą, była ucieczka. Od tej chwili każdy kapitan troszczył się tylko o swoich ludzi; był to najsłabszy punkt oddziałów najemnych. Kero nie mogła nie litować się nad losem ciężkiej piechoty, Wilkami. Nie było nikogo, kto mógłby udzielić im wsparcia i nękać napastników. Nie miała pojęcia, jak się z tego wywiną. "Z drugiej strony - pomyślała w poczuciu winy - ja także nie mam ochoty osłaniać ich odwrotu". Wyskoczyła z namiotu, niosąc na grzbiecie i w rękach wszystko, czego potrzebowała ze swego dobytku, aby przetrwać oraz - dodatkowy tobołek z racjami żywnościowymi dla siebie i konia. Nic,
czego nie mogłaby unieść Hellsbane. Resztę Kero porzuciła bez wahania. Nie wszyscy byli tak rozsądni. Wraz z Shallan musiały siłą oderwać Relli od jej garderoby i zaciągnąć ją do spętanych koni. W drugim obozie Wilki już wyruszyły w drogę, wylewając się "tylną drogą" najszybciej, jak potrafiły. Ze wszystkich kompanii Pioruny Nieba miały największe szansę wydostać się cało z opresji. Każdy z nich dosiadał lekkiego, zwinnego wierzchowca i znajdowali się w górzystym terenie z mnóstwem możliwych kryjówek. Jednak oznaczało to, że przetrwa kompania; ocalenie pojedynczych ludzi było jak zwykle problematyczne. Shallan i Relli przybyły niemal na szarym końcu. Relli rzuciła okiem na posępne oblicze Lerryna i powstrzymała się od lamentów. Cała trójka bez słowa odebrała z rąk kwatermistrza tobołki z racjami, przytroczyła je z tyłu siodeł i dosiadła wierzchowców. Lerryn zaczekał na ostatniego marudera, zanim ten dosiadł swojego konia - kościstego rumaka, o dłoń przewyższającego wszystkie zwierzęta w kompanii, który znany był z tego, że potrafi zrzucić każdego jeźdźca, prócz Lerryna, nim serce zdąży uderzyć dziesięć razy. - Ludzie, jesteśmy w tarapatach - odezwał się kapitan bez wstępów. - Karsyci zablokowali główny szlak, tylna droga jest pełna piechoty, a pozostałe cztery ścieżki są pod obserwacją. Zaczekamy do powrotu ostatnich zwiadowców, aby piechota zyskała na czasie. Zdaje się, że wpadliśmy w potrzask. Co na to powiecie? - Ruszajmy na wschód, do Karsu - zaproponował Gies. - Nie będą się tego spodziewać. Odkryliśmy ścieżynę dla zwierząt za skalnym grzbietem na północno-wschodnim krańcu doliny. Nigdy nie zadaliśmy sobie trudu, aby tamtędy jeździć, bo to diabelnie trudna wspinaczka. - Jedziemy! - natychmiast powiedział Lerryn. - Gies! Zwiadowca stanął na czele, inni ustawili się za nim w luźnym szyku. Kiedy ostatni z Wilków zniknął na ścieżce wydeptanej przez dziką zwierzynę, Kero posłała życzenia szczęścia w stronę ich oddalających się pleców. Będzie im wszystkim bardzo potrzebne. Dwunasty Na ścieżce wydeptanej przez dziką zwierzynę byli obserwatorzy, nie tak wielu jak na innych drogach, ale dostatecznie dużo. Gies myślał, że wskazał ich wszystkich i Lerryn wysłał kilku Piorunów Nieba, aby się nimi zajęli, lecz albo Gies kogoś przeoczył, albo któremuś udało się wyśliznąć, dość, że jeden wymknął się z pułapki. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki nie wydostali się z doliny, kierując się w stronę jednej z dróg, która miała ich zawieść w bezpieczne miejsce. To wtedy odkryli, że Karsyci także mają w swych szeregach konnych harcowników, którzy jednak posiadali więcej łuków, szybsze konie i co najważniejsze - byli liczniejsi. Ucieczka zamieniła się w klęskę, walkę, ucieczkę i znowu walkę. Jakoś zdołali utrzymać się razem; w desperacji odkryli w sobie szybkość i spryt, o który siebie nie podejrzewali. Udało im się wprowadzić w błąd napastników i zostawić ich za plecami. W ten sposób zyskali na czasie, by dokonać przegrupowania. Ile sił w nogach ruszyli na północ, zdążając korytem strumienia, zatarli trop - przynajmniej na jakiś czas. O zachodzie słońca Lerryn rozdzielił siły. Osobiście stanął na czele jednej części, jego zastępca objął komendę nad drugą. Shallan i Relli odjechały z kapitanem, a Kero pozostała z zastępcą Icolanem Ar Perdinem, zasępionym małym człowieczkiem, który przeżył więcej klęsk, niż Kero mogła zliczyć. Oddział Lerryna odjechał na południe. Icolan ponownie poprowadził swoją grupę na północ, zbaczając później nieco na wschód. Mieli nadzieję wprowadzić w błąd ścigających, co dałoby obydwu oddziałom czas na dotarcie w bezpieczne miejsce. Ale pech prześladował grupę Icolana: Karsyci, znalazłszy rozwidlony trop, szybko dokonali wyboru i zdecydowali się ścigać jego oddział. "Pech albo klątwa" - pomyślała Kero, prowadząc w ciemnościach Hellsbane za lejce, co rusz potykając się to o kamień, to o korzenie. Niektórzy z pozostałych już zaczęli szemrać o tym samym, bo zdawać by się mogło, że Karsyci w jakiś niesamowity sposób odnaleźli ich ślady po tym, jak się rozłączyli. Cokolwiek zrobili, bez względu na to, jak starannie zacierali ślady, gdy przystanęli
nawet na chwilę, aby wypocząć, zwiadowca wysyłany na tyły zawsze wracał z niepomyślną wiadomością, że wciąż są ścigani. Luźno trzymała lejce. Uszy i nos Hellsbane były nieskończenie doskonalsze od jej własnych; Hellsbane dwa razy ostrzegła ich przed pogonią, zanim zdążyła tego dokonać Kero. "Chyba, że opuszczę zasłonę i poszukam ich myślą. Nie. Boję się. Co by się stało, gdyby między nimi był ktoś silniejszy ode mnie?" Warrl ostrzegł ją o niebezpieczeństwie spotkania kogoś nieprzyjaznego, obdarzonego znacznie potężniejszym darem czytania myśli. Ktoś taki mógłby zawładnąć Kero, słyszeć jej uszami, widzieć jej oczami. "Dla dobra nas wszystkich nie mogę ryzykować" - zadecydowała. "Dopóki nic nie przebije mojej zasłony, jestem bezpieczna. Jeśli to zrobię - mogę wystawić na ryzyko nie tylko siebie. Mogę zgubić całą grupę". Tego nigdy by nie zaryzykowała; bez względu na to, jak kuszące wydawało się wykorzystanie jej talentów do zbadania tych, którzy szli ich tropem. Wrodzony, czuły słuch i węch Hellsbane były powodem, dla którego to właśnie one zamykały kawalkadę, gotowe wszcząć alarm w przypadku, gdyby Karsyci ponownie ich odnaleźli. Może ciążyła na nich klątwa, a może była to sprawka Pana Słońca, Vkandisa, boga Karsytów. Kero była niemal pewna, że dostrzegła w szeregach "bandytów" kapłańskie mundury, jednak nie miała na to żadnych dowodów. Zameldowała o swoich podejrzeniach, ale Lerryn tylko wzruszył ramionami. Nigdy nie miał do czynienia z żadnym bóstwem - przyjaznym lub nie - a więc skłonny był powątpiewać w potęgę kapłanów. Lecz Kero miała przeczucie, że to właśnie kapłani Pana Słońca przesłali do Karsu wiadomość o oblężeniu i że nie dokonali tego bynajmniej fizyczni posłańcy, gdyż Kero miała wszelkie podstawy, by sądzić, że istnieją inne sposoby porozumiewania się. Właściwie dotarli tuż nad granicę Karsu. Na Równinach Dhorisha Kero słyszała od Tarmy o opiece, jaką bóstwo otaczało swój lud i o sposobie działania, jeśli - dla kaprysu - chciało uprzedzić swoich kapłanów o tym, gdzie są ich zaprzysięgli wrogowie... No cóż, z pewnością nie byłoby w tym nic niesłychanego. Istniało inne, jeszcze bardziej tajemnicze wyjaśnienie. Religia Pana Słońca zakazywała magii. Lecz zdolności magiczne były zarówno wrodzonym darem, jak i rezultatem nauki. A więc, co działo się z magami urodzonymi w granicach Karsu? Kero żywiła pewne podejrzenia od czasu, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się o tym zakazie. Magowie z wrodzonym darem oczywiście lądowali w stanie kapłańskim. Kapłani Pana Słońca z łatwością mogliby twierdzić, że ich magia jest cudem zesłanym przez boga i nikt nie byłby od tego mądrzejszy. Mogły istnieć jeszcze i inne przyczyny faktu, że ich ścigano. Tropem mógł podążać mag, a skoro ich mag opiekuńczy, Tarres, został z oddziałem Piorunów Lerryna, nie trzeba było zbyt długo łamać sobie głowy, aby domyślić się, kto będzie ścigany. Oddział nie posiadający w szeregach maga jest znacznie łatwiejszy do wytropienia, zwłaszcza że Tarres na pewno odczyniał swe ziemskie zaklęcia, by ukryć swoich najemników przed czarownikiem. Kero próbowała dogadać się ze swoim mieczem, aby zmusić przeklęty przedmiot do magicznego ukrycia ich śladów, ale był głuchy jak zwykły kawałek żelaza. Ścieżka doprowadziła ich na polanę. Nad ich głowami raptownie rozbłysły gwiazdy w miejscu, gdzie do tej pory zwieszały się splątane konary drzew. Do uszu Kero dobiegły odgłosy mnóstwa kopyt końskich i pojedyncze szepty. Domyśliła się, że Icolan postanowił zarządzić postój. - O co chodzi? - wyszeptała, gdy tylko znalazła się niedaleko najbliższej ciemnej sylwetki. - Narada - sylwetka odparła szeptem, osłaniając dłonią końskie nozdrza, aby zwierzę zachowało spokój. Nie jest to zatem odpoczynek. Spotkało ją rozczarowanie, lecz raczej nie było to dla niej niespodzianką. Kero zawróciła Hellsbane, kierując ją łbem w stronę, skąd przybyli, wykorzystując wyjątkowe zmysły klaczy do pilnowania całej grupy. - Pilnuj - szepnęła siwej do ucha i, przerzuciwszy sobie lejce przez ramię, pozostawiła jej stosunkowo dużo swobody.
Podczas, gdy klacz nasłuchiwała i węszyła czujnie, Kero zdjęła z łęku siodła bukłak z wodą i upiła łyk, o którym od tak dawna marzyła. Żołądek ścisnął się jej z napięcia i strachu tak, że jedzenie nawet nie przyszło jej na myśl, lecz niektórzy z pozostałych wykorzystali krótki popas na przełknięcie kęsa lub podrzucenie garści ziarna wierzchowcom. Na koniec wieść zatoczyła koło: - Ścieżka rozwidla się. Rozdzielimy się po raz wtóry. Kero westchnęła. To było logiczne posunięcie, lecz nie wprawiło jej w zachwyt. Oznaczało bowiem, że wyruszą nocą. Uspokajająco poklepała Hellsbane po szyi; klaczy nie spodoba się to także. Rozdzielali się dwa razy podczas tej okrutnej, na ślepo prowadzonej podróży i kiedy pierwsze, poranne promienie światła pojawiły się nad szczytami pagórków oraz przedarły się przez gęste korony drzew, w grupie Kero pozostało nie więcej niż dwudziestu jeźdźców. Nie można powiedzieć, aby byli jej dobrze znani. Wyjątek stanowił przywódca, naczelnik wszystkich zwiadowców, biała kobieta imieniem Lyr. Na znak Lyr dosiadła konia wraz z innymi. Utworzyli dookoła niej grupę. - Wiem, że wszyscy jesteście zmęczeni - odezwała się Lyr matowym głosem. - Jednak ktoś wciąż podąża naszym tropem. Mam zamiar czegoś spróbować: możliwe, że ci za nami stracili w ciemnościach orientację, kto kogo tropi i jeśli przystaniecie na mój plan, to zamierzam ruszyć wprost przez granicę do Karsu. Mężczyzna z prawej strony Kero - wojownik zaprawiony w bojach, odziany w zniszczone skóry - zakaszlał, jakby tłumiąc okrzyk zachwytu czy też protestu. Na moment Lyr zatrzymała na nim swoje pozbawione wyrazu oczy. - Wiem, o czym myślisz, Tobe - powiedziała bez najmniejszej oznaki żalu. - Uważasz, że jestem szalona. Nie powiem, że cię obwiniam. Oto, co myślę: jeśli ruszymy otwarcie na drugą stronę granicy i przestaniemy zacierać za sobą ślady, być może oni pomyślą, że w ciemności pomylili się i podążają za jednym ze swoich oddziałów. Tutaj granica nie będzie tak starannie patrolowana; liczniejsze oddziały są oszczędzane do pilnowania położonych dalej terenów. - Naprawdę? - odezwała się krępa dziewczyna, która wstąpiła do nich tuż przed rozpoczęciem kampanii; brązowowłosa, brązowooka, o smagłej cerze "chłopki". Musiała być dobra, w przeciwnym wypadku nie zostałaby Piorunem Nieba. - Dlaczego? - Bandyci - odparła Lyr zgryźliwie. - Ci prawdziwi. Karsyci pozwalają im tutaj przebywać po to, aby dodatkowo gmatwać całą sprawę, kiedy ich własne, regularne oddziały dokonują najazdów, jak i po to, aby zniechęcać swoich własnych ludzi przed podejmowaniem prób przekraczania granicy w poszukiwaniu innych miejsc. Jest to więc coś w rodzaju ziemi niczyjej, o którą nie troszczą się patrole Karsytów. Dziewczyna kiwnęła głową. Jej usta zacisnęły się odrobinę. - To oznacza, że jest coś, czego musimy się także wystrzegać. Lyr wzruszyła ramionami. - Ich albo prawdziwych Karsytów za naszymi plecami. Bandyci - jeśli przegramy - zabiją nas tylko. - Dobra uwaga - powiedziała ponuro dziewczyna i z tonu jej głosu Kero domyśliła się, że był to jeszcze jeden Piorun Nieba, którego wiązało z Karsytami osobiste doświadczenie. - Dla mnie brzmi to jak dobry plan - cicho rzekła Kero, kiedy Lyr spojrzała na nią. Zobaczyła, że kilku innych, smagłolicej dziewczyny nie wyłączając, kiwnięciem głowy potakuje. - W takim razie do dzieła. Lyr zawróciła wierzchowca i skierowała go na wschód, w kierunku granicy. Przez noc opuścili pustynne, pokryte jedynie karłowatą roślinnością wzgórza i zeszli w krainę o soczystszej zieleni, gęsto porośniętej drzewami; w odczuciu Kero nazwa "drzewa" była usprawiedliwiona. Wzgórza były wyższe i chociaż były one zarazem bardziej skaliste oraz urwiste, to gleba wydawała się tutaj urodzajniejsza. Gdyby miało to być terytorium, które Karsyci próbowali zająć, Kero by to zrozumiała, aczkolwiek z oczywistych powodów nie mogłaby się z tym pogodzić. Na przestrzeni kilku stai ścieżka dla zwierzyny zamieniła się w prawdziwy trakt z odciśniętymi śladami podkutych
koni. Zamiast unikać - jak do tej pory - szlaku, Lyr wjechała wprost na niego. Zdążali gęsiego, tak jakby przynależeli do tego miejsca. Kero, która ponownie zamykała pochód, ciągle musiała siebie upominać, aby nie odwracać się i nie spoglądać do tyłu. Od chwili, kiedy wyszli z ukrycia, wydawało jej się, jakby pełno tu było oczu i wymierzonych w jej plecy grotów strzał, pomimo że ścigający ich nie byliby jeszcze w stanie znaleźć się w zasięgu wzroku. Jedynie obecność ptaków i, od czasu do czasu, widok królika czy też wiewiórki przynosiły jej ulgę. Gdyby ktoś był przed nimi, nie byłoby żadnych ptaków, podrywających się w górę na skutek ich przemarszu. Gdyby ktoś podążał za nimi szlakiem, ptasi spokój byłby podobnie zakłócany. Tymczasem ptaki szybowały w powietrzu zajęte własnymi sprawami. Zobaczyła, że Lyr także je obserwuje, wyciągając te same wnioski, gdyż jej ramiona rozluźniły się odrobinę. Stopniowo, wraz ze wschodzącym ponad drzewami słońcem, opuszczało ją poczucie czyjejś obecności za plecami. Od czasu do czasu Lyr zatrzymywała grupę. Jednakże nie wysyłała nikogo do tyłu na poszukiwanie napastników - czego spodziewała się Kero - lecz robiła to osobiście. Z początku dwa razy wróciła z leciutko zmarszczonymi brwiami, ale za trzecim razem, tuż przed południem, na jej ustach gościł leciutki uśmiech. Kiedy ich ścieżkę przecięło koryto czystej, zimnej rzeki, zezwoliła na popas, za co wdzięczni jej byli zarówno jeźdźcy, jak i konie. Nie powiedziała ani słowa, ale wszyscy się domyślili, że nikt nie podążał ich tropem i że można było bezpiecznie zatrzymać się na krótki odpoczynek, posilić się, napoić konie i dać im chwilę wytchnienia. Pojenie koni było rzeczą dla wszystkich najważniejszą. Na początku ich ucieczki pokaźna liczba Piorunów Nieba prowadziła luzaki na zmianę - bardzo niewiele wierzchowców było tak wytrzymałych jak Hellsbane i większość zwiadowców miała dwa lub trzy zapasowe. Teraz tych luzaków nie było, utracono je w walkach i po całonocnej jeździe zwierzęta były znużone; nie ochwacone, tylko znużone. Kiedy Lyr skończyła poić konia, obrządziła go i podrzuciła mu nieco ziarna do jedzenia; pozostali odetchnęli z ulgą i poszli za jej przykładem. Od koni zależało przecież ich życie. - Kto wczoraj nie stał na czatach? - zapytała Lyr i w odpowiedzi podniosły się cztery ręce. Dobrze - powiedziała. - Wasza czwórka pierwsza obejmuje wartę. Wy obudzicie następnych czterech. Kero spętała Hellsbane, pochłonęła garść suszonych owoców i położyła się na czymś, co przypominało paprocie, kładąc sobie własne, zrolowane posłanie pod głowę, straciwszy jedynie nieco czasu na rozluźnienie rzemieni od zbroi. Zasnęła, gdy tylko ułożyła się jako tako wygodnie. Wydawało się, że zaledwie przymknęła oczy, zbudziło ją potrząsanie za prawy bark. Wstrząsanie prawym było budzeniem "bezpiecznym", lewy bark oznaczał, że ktoś chce, abyś wstał szybko i cicho, ponieważ sytuacja jest zła. Nie ociągając się usiadła i przetarła oczy. Obudził ją Tobe. Uśmiechnął się do niej, gdy zamrugała oczami. Chociaż wydawało się, że upłynęło niewiele czasu, to jednak słońce przesunęło się dużo dalej na zachód od chwili, kiedy zapadała w sen. Nie było wątpliwości, że pozwolono jej wypocząć tak długo, jak obiecywano. Pewny, że ją obudził, Tobe podszedł do następnego leżącego ciała. Krzywiąc się lekko od potłuczeń i otarć, Kero podniosła się z paproci. Cieszyła się, że jest jeszcze zbyt młoda, aby cierpieć na ból stawów od snu na gołej ziemi. "I bogom niech będą dzięki, że wyszłam z tego wszystkiego cało - oby tak dalej!" Sztywnym krokiem udała się nad strumień, tam, gdzie znajdowały się konie, i uklękła na nadbrzeżnym, płaskim kamieniu. Kiedy zaczerpnęła pełne dłonie lodowatej wody, przyłączył się do niej Tobe. Przemyła twarz. To podziałało cudownie, szczególnie na jej piekące oczy. - Napełnij swój bukłak - poradził jej. - Lyr mówi, że weszliśmy na teren, którego nie ma na naszych mapach i nie wie, kiedy znowu trafimy na wodę. Kero kiwnęła głową i ponownie spryskała twarz, mając ochotę na kąpiel. Brud mógł narazić na niebezpieczeństwo, nie mówiąc o tym, że był nieprzyjemny. Nieprzyjaciel mógł wykorzystywać do ochrony psy lub świnie albo też jego konie mogły być nauczone (jak Hellsbane) wzniecać alarm, czując nieznany zapach - trzeba było być głupcem, aby nie kąpać się możliwie często. Lecz z braku czasu nie było na to żadnej szansy. Pozwoliła sobie tylko na ściągnięcie zbroi i
zmianę tuniki oraz koszuli. Lyr oraz kilkoro innych czynili już to samo, a więc można było założyć, że Lyr nie urwie głowy Kero za powodowanie niepotrzebnej zwłoki. Brudna koszula i tunika zostały zwinięte tak ciasno, jak to tylko możliwe, i upchane na samym spodzie juków. Potem przyszedł czas na posiłek. Najpierw swoją pełną rację otrzymała Hellsbane. Kero dodatkowo uzbierała dla niej pełne naręcze trawy, by potem wydobyć dla siebie garść suszonego mięsa i drugą - suszonych owoców. Osiodłała Hellsbane, gdy obie jeszcze jadły. Dookoła wędrował kociołek. Kiedy przyjęła go z rąk smagłolicej dziewczyny, okazało się, że w połowie wypełnia go jakiś ziołowy napar. Kero uniosła brwi, ale że dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, więc zanurzyła w płynie cynowy kubek i wypiła do dna. To był napar feka - podwójnie mocny i nie osłodzony - gorzki jak śmierć. Niektórzy zwiadowcy używali go na długich patrolach. Lyr musiała znaleźć kogoś, kto miał jego zapas - chyba że był to jej własny - i własnoręcznie przyrządziła napar na słońcu, kiedy wszyscy spali. Z ziół pozostawionych w czarnym kociołku na słońcu otrzymywało się napar tak mocny jak po przegotowaniu, a Lyr była zbyt przebiegła, aby ryzykować rozpalenie ognia. Prawdopodobnie byłoby im to i tak potrzebne, nim noc dobiegłaby końca; wyczerpanie zabijało niejednokrotnie, gdy ktoś, zasypiając zostawał z tyłu podczas takiej jak ta wędrówki. Kiedy kociołek zatoczył koło, Lyr odebrała go z rąk ostatniego i wezwała wszystkich do siebie. Stanęli bark w bark, obejmując się ramionami jak dzieci przed zabawą. - Jesteśmy teraz na terenie Karsu, w strefie buforowej - powiedziała cicho. - Podczas naszego tutaj pobytu nie będzie ognia ani niczego, co zwróciłoby czyjąkolwiek uwagę. Patrol Karsytów także nie rozpalałby ognia; zawsze obozują w ten sposób, chyba że biorą udział w oblężeniu. Wyruszymy nieco dalej na wschód, będziemy iść wzdłuż tego tropu aż do zachodu słońca. Następnie, przez całą noc będziemy jechać na północ i na zachód, gdy tylko dotrzemy do czegoś, co będzie przypominało drogę. Kiedy skierujemy się na zachód, będziemy poruszać się tylko nocą. Karsyci czasami postępują podobnie i trudniej będzie stwierdzić, że nie jesteśmy jednym z ich patroli, jeśli natkniemy się na kogoś w ciemności. Czy w takim przypadku znajdzie się ktoś, kto zna język lepiej ode mnie? - Moja matka jest Karsytką - odezwała się młoda dziewczyna. - Czy możesz powiedzieć coś o jeździe na zachód, aby nękać pogan z dodatkiem tych wszystkich bzdur o Panu Słońca? Dziewczyna wyklepała coś płynnie. Trudno uwierzyć, że ludzie tak nieprzejednani i brutalni, jak Karsyci, mówili tak pięknym językiem. Kero nic nie zrozumiała, ale najwyraźniej Lyr tak, bo pokiwała głową z zadowoleniem. - O całe niebo lepiej niż ja. Doskonale, jeśli wpadniemy na patrol, ty jesteś dowódcą. Myślisz, że sama zdołasz wymyślić, co można im powiedzieć bez moich wskazówek? - Aye - stwierdziła pewnie dziewczyna, rumieniąc się odrobinę. - Mama opowiadała nam, jacy są ich oficerowie. Trochę tacy jak regularni wojskowi Rethwellanu, tyle że wypchani tym religijnym gnojem i bardziej przestrzegają rozkazów i regulaminów. Gdy będę się upierać, że wypełniamy rozkazy i często chwalić Vkandisa, wszystko powinno być w porządku. Połowa z nich nie potrafi czytać ani pisać, a więc ustne rozkazy nie powinny ich dziwić. Lyr wyglądała na zadowoloną i poklepała dziewczynę po ramieniu. - W takim razie dobrze, wsiadajmy na koń i w drogę. Zwrócili się do koni. To wtedy Hellsbane potrząsnęła łbem i zarżała ostrzegawczo. Kero nawet nie zatrzymała się, aby pomyśleć, tylko rzuciła się przez polanę i na siodło. Nie całkiem jej się to udało; zanim jej koń skoczył do przodu, wspięła się zaledwie do połowy. Z zaciśniętymi zębami wisiała na rękach, gdy klacz, uchodząc przed nadlatującą siekierą, uskoczyła na bok. Wydawało się, jakby ziemia obrodziła mrowiem zbrojnych. Przejmujące rżenie Hellsbane było jedynym ostrzeżeniem przed atakiem. Lyr musiała rozstawić jakichś wartowników, ale równie pewnym było, że ci wartownicy już nie żyli. Hellsbane zawirowała w miejscu. Kero udało się wykorzystać pęd klaczy, usadowić się w siodle. Dobyła Potrzeby i rozejrzała się, szukając celu. Ogarnęła ją bitewna gorączka. Teraz była całkowicie trzeźwa i czujna. Czuła się tak świeżo, jakby miała za sobą noc spędzoną w
wyściełanym puchem łóżku. Ktoś inny patrzył teraz jej oczami, ktoś, kto odczuwał dziką przyjemność, biorąc się ze śmiercią za bary. Później będzie zmęczona i nie będzie się czuć najlepiej, ale nie teraz. Nie teraz, kiedy serce biło jak szalone i krew szumiała w uszach i wydawało się, że wszystko dookoła jest ostrzejsze, wyraźniejsze niż poza polem bitwy... Miała przed sobą mnóstwo celów do wyboru. Pstrokato odziani napastnicy byli prawdziwymi bandytami; mieli nad Piorunami Nieba przewagę liczebną i potrafili walczyć. Jeździec ma zawsze przewagę nad pieszym, lecz ci bandyci umieli sobie z tym radzić. Kiedy zajęta była szukaniem celu, zauważyła szczerbatego, brodatego mężczyznę wywijającego w jej stronę długim hakiem, pomyślanym tak, aby wczepiać się w zbroję i wysadzać jeźdźca z siodła. Pod warunkiem, że Hellsbane zezwoliłaby mu na to... Klacz dostrzegła go w tej samej chwili, co Kero. Wierzgnęła lekko, aby ostrzec swojego jeźdźca, a potem stanęła dęba, młócąc w powietrzu przednimi kopytami i podskakując na tylnych nogach jak kruk. Napastnik nie spodziewał się tego i znieruchomiał z otwartymi ustami, gapiąc się na konia. Potężne kopyta trafiły i złamały drzewce dzidy, po czym spadły wprost na głowę tego, który nią machał. Runął bez dźwięku. Hellsbane, dla pewności, opadła na jego ciało, a potem zawróciła na zadnich kopytach, aby zabić swoimi strasznymi zębami tego, którego topora uniknęła wcześniej. Kero w tej samej chwili zajęła się miecznikiem, nadchodzącym z przeciwnej strony. Głupiec. Nie powinien był wywijać mieczem nad głową. Kero odcięła miecznikowi ramię, a zęby Hellsbane kłapnęły o kilka cali od twarzy draba uzbrojonego w siekierę, który próbował uskoczyć jej z drogi. Potknął się, upadł i Hellsbane skoczywszy do przodu, stratowała go kopytami. Duży cień, tętent kopyt. Kero poczuła, że ktoś zbliża się od tyłu, lecz Hellsbane już ją uprzedziła. Klacz wierzgnęła zadnimi nogami, trafiając obcego konia prosto w szczękę. Kero przywarła do siodła, a Hellsbane skręciła się błyskawicznie jak wąż, umożliwiając jej zadanie ciosu. Raniony koń zachwiał się. Hellsbane zadała ponownie cios przednimi kopytami, tym razem trafiając go w szyję i łopatki. Obcy wierzchowiec zaczął się przewracać z jeźdźcem wywijającym dla odzyskania równowagi szeroko rozłożonymi w powietrzu rękami. Kero rozpruła mu na wylot skórzaną zbroję razem z żołądkiem. Hellsbane ponownie okręciła się dookoła i Kero stanęła twarzą w twarz z dwoma miecznikami. Tym razem to ona dała Hellsbane znak do szarży. Nie mieli się na baczności i doszła do wniosku, że rozbiegną się, zobaczywszy szarżującą na nich klacz. Tak się stało. Mijając jednego, Kero cięła mieczem, chociaż nie sądziła, aby wyrządziła mu prawdziwą krzywdę. Dzięki temu zyskała nieco czasu na złapanie tchu. Rozejrzawszy się stwierdziła, że jest osamotniona i poza polaną. Innych ledwie było widać daleko w dole strumienia. W jakiś sposób została od nich oddzielona i wyglądało to tak, jakby bandyci po niej najwięcej sobie obiecywali i skupili swoje wysiłki na jej osobie. "Może to z powodu Hellsbane" - pomyślała, odparowując kolejne uderzenie miecza. Teraz zauważyła, że jej ramię zaczyna być ociężałe od zmęczenia. "Ona jest smakowitym kąskiem, nawet jeśli nie wiedzą, czym jest. Najmilsi bogowie, o czym ja myślę? Muszę dołączyć do reszty!" Ponagliła klacz w kierunku pozostałych, lecz odcięto ją ponownie i odniosła nieprzyjemne wrażenie, że jest spychana krok po kroku na brzeg rzeki. "Rzeka! Jeśli zdołam się do niej dostać, osłoni mnie przynajmniej z jednego kierunku! Dała Hellsbane sygnał. Klaczy nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, spięła się i dała susa w kierunku wody. Bandyci próbowali zagrodzić jej drogę - na darmo. Chociaż przeszkodzili jej w dotarciu do brzegu, od którego dzieliło ją zaledwie kilka stóp, to strąciła dwóch z nich do wody. Hellsbane zarżała i rzuciła się ponownie naprzód, tym razem kierując się bardziej w dół strumienia, oddalając się od znikających Piorunów Nieba. Kero zmrużyła powieki, kiedy przedarli się przez krzewy i stanęli na niskiej, nadwodnej skarpie. To nie było z pozoru to samo koryto, nad którym obozowali, lecz jakby głębsze i szersze. Przeciwny brzeg był tak odległy, że Kero nie odważyłaby się tutaj przeprawić. Lecz wyższa skarpa była lepszym miejscem do stawienia oporu... Hellsbane co innego było w głowie. Nie miała zamiaru zatrzymywać się na szczycie skarpy. Szarżując na wprost, przedarła się przez ostatnie krzewy i przeskoczyła nad krawędzią skarpy
głową do przodu, nurkując w zimne wody. - No cóż - odezwała się Kero do swojego konia, wykręcając koszulę. - Przynajmniej zgubiliśmy ich. Hellsbane chrupała mokre ziarno i suchą trawę, z flegmą odnosząc się do niezbyt delikatnych zabiegów Kero. Klacz odniosła w potyczce sporo ran. Żadna nie była zbyt głęboka. Podczas opatrunku Hellsbane była zadziwiająco spokojna. Nie sprzeciwiła się nawet, kiedy Kero zszywała jej pomniejsze skaleczenia. Co do Kero, to jej prawie nic się nie stało - poza tym, że prawie utonęła. Nie odniosła żadnych ran. Była tylko przemoczona, potłuczona i posiniaczona od rzecznych kamieni, śmiertelnie zmęczona i zziębnięta. Tym razem nie zgubiła nic ze swego ekwipunku, co samo w sobie było drobnym błogosławieństwem. Zabłądziła jednak kompletnie. Miała jedynie mgliste pojęcie o tym, dokąd dotarła, przynajmniej na podstawie odtwarzanej w pamięci mapy, lecz przekroczywszy granice zakreślone na mapie, równie dobrze mogłaby być tam, gdzie pieprz rośnie. Mocny prąd zniósł ją w dół rzeki, na południe, w przeciwnym kierunku do tego, w którym, jak widziała, podążyła reszta oddziału. Hellsbane uderzyła w wodę dokładnie w miejscu silnego wiru i kiedy wyrwała się z jego objęć, Kero nie zdołała nakłonić klaczy do powrotu na zachodni brzeg, z którego zeskoczyła. Nic nie można było na to poradzić. Klacz była przekonana, że na zachodniej skarpie kryją się wyłącznie wrogowie i nie popłynęłaby tam za żadne skarby. Kero dała za wygraną i pozwoliła jej płynąć w stronę przeciwną. W chwili kiedy Hellsbane wydostała się na wschodni brzeg, zniosło je z biegiem rzeki przynajmniej na odległość jednej stai. Zachodnie niebo ponad drzewami, stało się krwistoczerwone. Wkrótce nadejdzie noc, a Kero znajdowała się w samym środku terytorium Karsytów, zupełnie sama, przemoczona do suchej nitki. Mapa, gdyby ją miała, i tak by nie ocalała. Niewiele udało się uratować. Jej łuk owinięty w naoliwione płótno na szczęście przetrwał skok do wody, podobnie zawiniątko z lekarstwami i zestaw do rozniecania ognia. Jednak wszystko inne zamieniło się w mokrą papkę. Na nieszczęście, ten los spotkał racje żywnościowe. Chleb stał się niejadalny, reszta (mięso suszone na słońcu, suszone owoce, ziarno Hellsbane) była w tragicznym stanie. Ta odrobina, która ocalała, w najlepszym razie zepsuje się w ciągu kilku dni, a potem ją i Hellsbane będzie musiała wyżywić ziemia. - Nie jest tak źle, spójrzmy na to od jaśniejszej strony - odezwała się do klaczy - mamy przynajmniej wodę. No i wzięłam kąpiel. "Jednak jestem zziębnięta, bez żadnej szansy na rozgrzanie. Mogę jedynie wykręcić ubranie najlepiej, jak potrafię, najeść się tym, co nie uległo zniszczeniu i poprowadzić Hellsbane na północ. Jeśli będę miała szczęście, ubranie wyschnie na mnie, zanim dostanę dreszczy". Potem wpadł jej do głowy lepszy pomysł. "Jestem zupełnie sama i nie ma tutaj drogi. Prawdopodobnie. Może lepiej będzie jeśli postawię szałas i rano spróbuję trafić na ścieżkę lub szlak". Tarma nauczyła ją, jak się stawia szałasy niemal w każdym terenie; w lesie nie było to zbyt trudne zadanie. Odrobina pracy siekierą i miała dostateczny zapas giętkich witek wierzbowych oraz gałęzi sosnowych, aby z nich spleść szałas oparty jedną stroną o drzewo. Kiedy ostatni promień słońca zniknął za horyzontem, uplotła matę, która powinna ochronić ją od podmuchów wiatru i kropel deszczu, gdyby szczęście opuściło ją całkowicie. W ostatnich promieniach światła zebrała suche liście i ułożyła jedną ich warstwę; na tym położyła mokre ubranie i przykryła drugą warstwą suchych liści. Suszone mięso rozmoczone wodą smakowało jeszcze gorzej niż w postaci naturalnej, ale i tak łapczywie je zjadła; gdyby tego nie uczyniła, musiałaby wszystko wyrzucić. Odwróciła siodło dołem do góry i zawiesiła je pod krzewami, aby wyschło. - Pilnuj! - rzekła do klaczy, która bacznie zastrzygła uchem. Powiedziawszy to, wpełzła do swojego miniaturowego szałasu, drżąc z zimna. Była pewna, że nie rozgrzeje się za żadne skarby i nie zaśnie nigdy. W obu przypadkach myliła się całkowicie. - Północ czy południe? - zadała Hellsbane pytanie. Klacz zastrzygła uchem, ale nie skomentowała tego w żaden inny sposób. Ubranie Kero było suche, posłanie wciąż wilgotne. Koc Hellsbane wysechł, a więc po osiodłaniu
i objuczeniu klaczy rozwinęła posłanie i przewiesiła jej przez grzbiet jak jakąś kiepską końską zbroję. Klacz wygięła szyję do tyłu i parsknęła ze wstrętem. Kero poczuła jakby delikatne przyciąganie, które - jak się domyśliła - pochodziło od Potrzeby. Poganiała ją na zachód. Jednym spojrzeniem obrzuciła rzekę, jeszcze szerszą tutaj niż w miejscu, gdzie wskoczyła w jej nurt, i powiedziała do klingi, aby trzymała "język" na wodzy, czy co tam spełniało u niej jego rolę. Wskoczyła na konia i rozsiadła się na swoim posłaniu, mając nadzieję, że nie natknie się na nic nieprzyjaznego. Gdyby trzeba było uciekać, utraciłaby posłanie. - Na południe, jak myślę - powiedziała głośno. - Nie mam najmniejszych szans dogonienia reszty oddziału, a oni nie będą na mnie czekali. Posuwaliśmy się na północny wschód, a więc jeśli pojadę na południe i zdołam ponownie przebyć rzekę, powinnam znaleźć się w okolicy, gdzie mogłabym znów trafić nad granicę. Nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Nawet ptaki milczały. Z głębi puszczy dochodziły ptasie głosy, lecz tutaj w obawie przed nią zamilkły. Dlatego miała wrażenie, że jest złym omenem, zwiastunem śmierci; czymś, od czego nawet ptaki trzymają się z dala... Dopóki nie dostrzegła zuchwałej sójki o zielonym grzebieniu sfruwającej w dół z drzewa, aby skraść wyrzucone okruchy zepsutego chleba. Wtedy roześmiała się niepewnie i odpędziła myśli o nadciągającej katastrofie. "Na ognie piekielne" - myślała, gdy klacz szła, omijając drzewa. "Już miałam swój udział w nieszczęściu, to powinno wkupić mnie w łaski losu". A jednak pech nie opuścił jej jeszcze - czy też, być może, naprawdę wisiało nad nią przekleństwo. Trafiła na ścieżkę - dobrze przetartą dróżkę prowadzącą od rzeki - i poszła wzdłuż niej pieszo, kryjąc się przed niepowołanym wzrokiem, zostawiwszy Hellsbane za krzewami w bezpiecznym miejscu. Dobrze zrobiła, ukrywając konia, ponieważ ścieżka zawiodła ją do otoczonej niezdobytymi murami wioski, tarasującej jedyną drogę na południe. Obserwując to miejsce przez pół poranka, odkryła, że wioska tętni życiem. Wyglądało na to, że jest to wojskowa baza dla lokalnych karsyckich patroli. Wjeżdżający i wyjeżdżający jeźdźcy nie nosili uniformów, jednak byli zdyscyplinowani i po wojskowemu precyzyjni. Pomiędzy nimi Kero dwa razy dostrzegła szaty kapłańskie. Zaklęła w duchu, ale poczołgała się z powrotem do kryjówki Hellsbane, po własnych śladach wróciła na miejsce biwaku i zatarła wszelkie ślady pobytu zwiadowcy w tym miejscu. Nie można było ukryć faktu czyjeś bytności, ale uczyniła, co w jej mocy, aby odnosiło się wrażenie, iż biwak był dziełem dzieci. "Mam nadzieję, że dzieci Karsytów wymykają się do lasu, aby urządzać zabawę w żołnierzy, tak jak my" - rozmyślała posępnie, pozwalając Hellsbane samej wybierać drogę przez las, starając się jedynie, aby trzymała się miejsc, gdzie by nie zostawiała odcisków kopyt - kamieni, sosnowych igieł i tym podobnych. Otuliła kopyta klaczy skórzanymi workami, co powinno ślad dodatkowo zagmatwać, ale Hellsbane nie znosiła "kapci" i Kero nie była w stanie zmusić jej do noszenia ich przez dłuższy czas. Rzeka wykręcała na zachód, lecz teren rozciągający się wzdłuż brzegu stał się bardziej niedostępny i musiały go opuścić, oddalając się na wschód. Późnym popołudniem natknęły się na drugą ścieżkę. Tym razem widać było na niej ślady niepodkutych koni, co budziło nadzieję, że przechodziły tędy jedynie gospodarskie zwierzęta. Późne popołudnie przyniosło odkrycie liczniejszych oznak ludzkiego osadnictwa i Kero, tak jak poprzednio, samotnie udała się na pieszy zwiad, bezpiecznie spętawszy klacz ukrytą głęboko w krzakach. Dalej od rzeki teren stawał się bardziej suchy. W dolinie rosły drzewa, lecz wzgórza były porośnięte trawą i krzewami. Usłyszawszy odgłosy ludzi przy pracy, wspięła się na drzewo i uzmysłowiła sobie, badając najbliższą osadę ze swej kryjówki na najwyższej jego gałęzi, że ta zmiana szaty roślinnej jeszcze bardziej utrudni jej podróż. Osada, mniejsza od pierwszej, nie była raczej schronieniem karsyckich wojowników. Dostrzegła jedynie samotnego kapłana. Tuż po zachodzie słońca zebrał on wszystkie dusze wioski w centrum osady i odprawił długi i najwyraźniej nudny obrządek religijny. Kero zachichotała, przyglądając się niektórym z celebrantów, zapadającym w drzemkę w środku głównego kazania.
Kero obserwowała ich, aż zapadły głębokie ciemności, a potem wróciła po Hellsbane przekonana, że nikt nie wytknie nosa na zewnątrz poza wychodzącymi za potrzebą. Kiedy nad wsią zapadły ciemności, jej czułe uszy wyłowiły odgłos ryglowanych drzwi w całej osadzie. Ci ludzie obawiali się ciemności i tego, co kryła w sobie, a więc ciemność była jej sprzymierzeńcem. "A zatem nie wyśpię się tej nocy" - westchnęła, biorąc do ręki lejce Hellsbane i ostrożnie kierując się w stronę pogrążonej we śnie wioski. Szła obok drogi, gotowa - na najmniejszą oznakę życia - wciągnąć klacz do kryjówki. "Zastanawia mnie, w jaki sposób zmuszają żołnierzy do podróżowania po nocy, skoro zwykli ludzie tak bardzo boją się ciemności? W takim razie może obawiają się właśnie oddziałów wojskowych". Sama wioska nie była bezładnym zbiorowiskiem domów, do którego była przyzwyczajona. To miejsce było zwartym blokiem trzydziestu czy też czterdziestu chat, w większości identycznych, z trzech stron otaczających wioskowy rynek. Czwartą stronę zajmowały cztery większe domostwa i coś, co - jak przypuszczała Kero - było świątynią. Cała zaś osada otoczona była terenem całkowicie oczyszczonym z drzew i krzewów, a porośniętym jedynie trawą. Umożliwiło jej to okrążenie osady pod osłoną drzew i równocześnie obserwowanie, czy pomiędzy drzewami panuje spokój. Miejsce to było niesamowite, z całą pewnością. Raz jeszcze odniosła wrażenie, że stamtąd patrzyły na nią czyjeś oczy, lecz tym razem wydawało się jej także, iż spojrzenie tych oczu jakoś ją omija. Coś tam w tej wiosce było. Coś, co zmuszało mieszkańców do pozostawania w ciszy w domach; coś, co badawczo obserwowało noc w poszukiwaniu tego, co obce. "Tak, jak ja" pomyślała zadowolona, że znów obuła Hellsbane w jej "kapcie" i nie mniej zadowolona z faktu, iż Hellsbane jest zbyt dobrze wyszkolona, aby rżeniem zdradzić swoją obecność zwierzętom gospodarskim. "To szuka kogoś takiego jak ja, tyle że nie jest w stanie mnie znaleźć. Może... może Potrzeba w końcu zaczęła coś robić. Niech mnie licho, jeśli opuszczę zasłonę, aby przekonać się, co to!" Wydawało się, że przekradanie się obok wioski zajęło jej połowę nocy. Kiedy miała ją już za sobą, nie osłabiła czujności. Całymi milami posuwała się w cieniu drzew, aby potem, dosiadłszy klaczy i ruszywszy drogą na wschód, nie wychodzić spod ich osłony. Ta ostrożność przyniosła owoce tuż przed świtem, kiedy odniosła wrażenie, że z przodu dobiega odgłos kopyt. Dźwięk ucichł po chwili zaledwie, lecz ona, znalazłszy szparę w zaroślach, zeskoczyła z siodła i wprowadziła klacz do kryjówki. Czekała. Wciąż czekała. Zaczęło się jej wydawać, że się wygłupia, ale nawet wtedy nie zdecydowała się wyjść na drogę, mając ciągle wątpliwości, czy ktoś inny się nią nie porusza. Wtem znów poczuła, że coś rozpoczęło swoje poszukiwania i zamarła. Po raz kolejny to coś przeszło jej nad głową, a ona czuła się tak bezradna jak mysz na otwartym polu, która wie, że nad jej głową szybuje jastrząb, na najmniejsze drgnienie gotów bezlitośnie runąć z góry. Wrażenie przeminęło, lecz zanim zdążyła wyprowadzić Hellsbane na drogę, usłyszała tętent kopyt, ten sam, co uprzednio, lecz znacznie bliżej, właściwie na wysokości kryjówki. "Kaprys wzgórz odbił je echem w samą porę, aby mnie ostrzec" - uzmysłowiła sobie zdrętwiała. "Błogosławiona Agniro! Gdybym ich nie usłyszała..." Minęło sporo czasu, zanim zdołała przekonać siebie, że można ruszyć w dalszą drogę. Na wschód. Na północ. Nieco na zachód; ponownie na północ. Ani o piędź bliżej celu. Kero nie miała pojęcia, jakie jest jej prawdziwe położenie. Teraz wkroczyła w krainę owiec. Na szczęście mniej było kapłanów, lecz pasterze to lud dociekliwych samotników, których wolała unikać za wszelką cenę. Dwukrotnie zrezygnowała z wszelkiej ostrożności i wykorzystała swój dar, aby pomógł jej znaleźć żywność na farmach. Za każdym razem czuła, jak szukające "oko" mijało ją w jakiś czas potem, tak jakby korzystając z myślczucia, nieodwołalnie wyzwoliła jakiś rodzaj alarmu. Za drugim razem zdecydowała się szczelniej zacisnąć pasa. Za nic na świecie nie chciała znaleźć się ponownie w obecności tego niewidzialnego tropiciela. Hellsbane była twardą sztuką i mogła żyć szczęśliwie, jedząc wyłącznie trawę, ponieważ nie musiała się zbytnio wysilać. Prawdę mówiąc, połowę drogi Kero pokonywała pieszo i zamiast jechać wierzchem, zwłaszcza w nocy prowadziła klacz za uzdę. Kero spała w dzień, tam gdzie
mogła ukryć swojego wierzchowca. Niemal za każdym razem śniła. Były to mgliste, osobliwe sny, w których występowała Potrzeba. Potrzeba, stara kobieta oraz młodziutka, ledwie nastoletnia dziewczyna. Sny nie były zbyt spójne, były w nich rzeczy, jakby żywcem wyjęte z najbardziej szalonych legend z czasów tak zamierzchłych, że stawały się niemal niezrozumiałe. To po pierwszym z tych snów napotkała pierwszą kapłankę - a nie kapłana - Vkandisa. Przespała niemal cały dzień, wiedząc, że tej nocy trzeba będzie przejść obok kolejnej osady. O zachodzie słońca zbliżyła się do tej wioski, aby obserwować ją uważnie, dopóki wszyscy nie udadzą się bezpiecznie na spoczynek. W idealnej zgodzie z rozkładem dnia, zakapturzona, odziana w długą szatę postać wyszła ze świątyni otoczonej kamiennymi murami i zwołała mieszkańców. Kero zastanawiała się leniwie, czy i w tej wiosce msza o zachodzie słońca będzie tak samo nudna, jak te, które podpatrywała do tej pory, gdy postać odrzuciła nagle kaptur, odsłaniając swe zmierzwione, purpurowe loki i - nie było co do tego wątpliwości - twarz kobiety. Szok przygwoździł Kero do ziemi. Zamarła, kiedy kapłanka podniosła głowę i spojrzała tam, gdzie leżała ukryta. Ocalił ją zachód słońca. Trzeba było odprawić mszę i Kero pozostawała pod wrażeniem, że gdyby nastąpiło trzęsienie ziemi, szarża nieprzyjaciela czy eksplozja wulkanu, wyznawcy Vkandisa mimo wszystko oddaliby mu cześć w ostatnich promieniach słońca. W połowie mszy Kero udało się otrząsnąć z odrętwienia i czołgając się wrócić tam, gdzie zostawiła spętaną Hellsbane. Tym razem nie czekała aż do zachodu słońca, lecz wskoczyła na siodło i odjechała dalej na wschód, okrążając wioskę szerokim łukiem, zacierając za sobą ślady i stosując przy tym każdą, wyuczoną od Tarmy sztuczkę. Od tamtej pory po każdym nocnym widzeniu napotykała wyznawczynię Vkandisa. I wydawało się, że każda z nich była w stanie wykryć obecność jej czy też miecza. To było niepokojące, już choćby dlatego, że nie wiedziała - tak jak i nikt inny do tej pory - że kobiety zajmowały tak wysokie stanowiska w hierarchii kapłanów Vkandisa. Aż do tej pory wszyscy, z którymi rozmawiała, opowiadali o kulcie będącym wyłącznie sprawą mężczyzn. Oczywiście szczątkowa wiedza na ten temat poza granicami Karsu prowadziła do poglądu, że jest to kult całkowicie wrogi kobietom. Według Karsytów, z kobiet niewielki był pożytek, a już szczególne gardzili wojowniczkami podobnymi do tych z szeregów Piorunów Nieba, które w razie pojmania traktowali wyjątkowo okrutnie. A jednak zakon Vkandisa był zakonem walczącym. Każda z kobiet widzianych przez Kero nosiła miecz. W zakonie Vkandisa magia była wyklęta; mimo to czuła, że poszukiwano jej przy pomocy magii, a i to, co kobiety te wydawały się ochoczo zaprzęgać na swe usługi, było niezwykle bliskie magii. Wyglądało na to, że prócz tego, co zewnętrzny świat wiedział o Karsie i jego państwowej religii, działy się tutaj rzeczy, o których nie można się było dowiedzieć, dopóki ktoś nie spenetrował tego kraju osobiście. Co one oznaczały, Kero nie miała pojęcia - wiedziała tylko, że lepiej będzie trzymać głowę nisko, a zadek dobrze ukryty, bo nikomu nie opowie o swoich odkryciach. Za wyjątkiem, być może, inkwizytora. "Mam już wrażenie, że ukrywam się przez całe życie" - rozmyślała przygnębiona, leżąc między skałami ponad drogą. Wkrótce nadejdzie zachód słońca i będzie mogła ruszyć w dalszą drogę. "Choć tyle temu zawdzięczam". Tętent kopyt zdradził nadciągający patrol Karsytów; nauczyła się, że wojskowi byli jedynymi podróżującymi wierzchem. Tym razem zobaczyła między nimi jedną z kapłanek. Przejeżdżała w wielkim pośpiechu. I znów Karo łamała sobie głowę, co oznacza obecność wysokiej rangą kapłanki. "Może to znaczy, że oni uważają, iż z kobiet pożytek jest tylko w granicach Karsu. Kobieta może czynić wszystko dla chwały Pana Słońca, ale jeśli nie jest kapłanką, nie wolno jej myśleć o niczym, poza siedzeniem w domu i płodzeniem nowych czcicieli Pana Słońca..." Nie po raz pierwszy zastanowiła się, czy aby nie powinna porzucić Potrzeby. Jak dotąd, z pół tuzina razy tylko o włos uniknęła pojmania. Miała wrażenie, że udało się jej to jedynie dzięki reakcji ostrza, które z opóźnieniem uzmysławiało sobie, że sam fakt istnienia kobiet, nie oznacza
ich przyjacielskich uczuć w stosunku do aktualnej właścicielki. Lecz jeśli porzuci go, trafi on do rąk jakiegoś biednego, nieświadomego dziecka, które zginie, gdy jakiś kapłan zdecyduje się nadużyć zaufania owieczki ze swej trzody, korzystając z własnej potęgi oraz pozycji. Kero od dawna zdawała sobie sprawę, że to samo mogłoby przytrafić się jej, gdyby tamtej nocy Tarma nie spełniła roli opiekunki. Ostrze nie miało wyczucia proporcji, a i jego poczucie odpowiedzialności za zdrowie i bezpieczeństwo właściciela zdawało się mieć płynne granice. Albo, co gorsza, mógłby on trafić do rąk jednej z kapłanek i Kero nie byłaby w stanie nawet sobie wyobrazić, co by się wtedy wydarzyło. Wszystko. Snuła na ten temat refleksje, wodząc zamyślonym wzrokiem wzdłuż drogi. "Myślę, że Potrzeba jest dużo starsza, aniżeli nawet sądziła babka. Stąd - prawdopodobnie - tyle potrafi. Każda rzecz tak stara posiada cele nadrzędne i plany, które różnią się bardzo od naszych, którzy jesteśmy podatni na śmierć, jeśli ktoś nas przekłuje". Im więcej o tym rozmyślała, tym łatwiej przychodziło jej wyobrazić sobie, jak też miecz postąpiłby w niektórych przypadkach. "Zawładnie jedną z tych kapłanek i doprowadzi do religijnej krucjaty. Karsyci wydają się bardzo skłonni do oddawania się tego rodzaju rozrywkom. Zdaje się, że tak właśnie Pan Słońca awansował do rangi religii państwowej. Mam wrażenie, że przypominam sobie, iż w jednej z ksiąg historycznych coś takiego napisano i że to właśnie wtedy Karsyci stali się naprawdę dziwni". Prychnęła pod nosem. "No myślę. Uczyń z kogoś dewota, fanatyka, a pomiesza mu się w mózgu zupełnie. No cóż, nie mam zamiaru przyczynić się do jeszcze jednej krucjaty Karsytów, to pewne". Przede wszystkim nic nie wskazywało na to, że miecz przyzwoliłby jej na to. Gdyby próbowała go porzucić, mogłoby to zakończyć się jej agonią. Zapadał zmierzch. Nadszedł czas, aby ruszyć w dalszą drogę. W ciągu minionych kilku dni z rzadka porośnięte lasem pagórki zaczęły ustępować borom sosnowym. Z dala majaczyły wyniosłe wzgórza. Kero miała wrażenie, że znajduje się bardzo blisko granicy Karsu z Valdemarem; z pewnością zabrnęła dostatecznie daleko na północ. Nigdy w życiu nie spodziewała się, że dotrze aż tak daleko. "Jakże, u licha, chciałabym, by mnie tutaj nie było". Ze smutkiem opuściła głowę. "Ja chcę do domu. Chcę się stąd wydostać!" - szlochała w myślach. "Chcę zobaczyć zimowe kwatery i Shallan, i Tre... Najeść się gotowanego jedzenia i wyspać w prawdziwym łóżku... Chcę się wykąpać... Chcę spać... i nie budzić się na byle westchnienie, za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że coś usłyszałam..." Była wyczerpana do cna, a jej nerwy przypominały rozpalony do czerwoności żelazny drut. Ostatnio najmniejszy szmer wyrywał ją przerażoną ze snu, ale wiedziała, że jeśli nie utrzyma takiego stanu napięcia, to pewnej nocy położy się po to, aby zbudzić się z mieczem Karsyty na gardle. Jednak najgorszy był brak nadziei, poczucie, że nie powróci już nigdy, nie zobaczy znajomych twarzy, domu czy też tego, co zań uchodziło. I ta samotność na dodatek. Wydawało się jej, że jest oziębła, pozbawiona uczuć, teraz czuła się odmiennie. Być może ludzie nie byli jej potrzebni tak bardzo jak Shallan, ale niemniej nie mogła się bez nich obejść. Zazwyczaj umiała otrząsnąć się z takiego nastroju, pozwalając, aby opanował ją tylko na chwilę, lecz nie tej nocy. Tej nocy towarzyszył jej, gdy schodziła ze wzgórza do płytkiej dolinki, nad strumień, obok którego stała spętana Hellsbane. Jadąc za nią, był jej niewidzialnym towarzyszem, którego obecność dawała się jednak we znaki, gdy podążała za plecami patrolu Karsytów. (W przypadku Karsytów najbezpieczniej znajdować się za ich plecami). Okrył ją smutkiem tak głębokim, jak zmierzch - i był dla niej niemalże równoznaczny ze śmiercią. Dopiero kiedy Hellsbane parsknęła i stawiła opór oraz kiedy Kero poczuła pod czaszką dźgnięcie pochodzące od miecza, usłyszała przed sobą głosy. Skierowała Hellsbane do lasu, zeskoczyła z siodła i poprowadziła klacz cichutko pod sosnami wzdłuż wąziutkiej ścieżki dzikiej zwierzyny, ponad dnem doliny i wiodącej tamtędy drogi. Miażdżone igły sosnowe zapachniały
ostro i to zmusiło ją do chwilowego postoju. Zapach mógł ukryć woń klaczy i pozwolić im na okrążenie jadącego przed nimi patrolu bez wzbudzania czujności karsyckich koni. Nabrała pełne garście opadłych z konarów igieł i rozgniotła je o zbroję. Otrzymaną masę wtarła w sierść Hellsbane. Klacz wciągnęła powietrze nozdrzami jeden jedyny raz i obrzuciła Kero raczej zdumionym spojrzeniem, lecz nie wyglądało na to, aby to był protest. Uporawszy się z tym, Kero dostrzegła dobry punkt obserwacyjny. Spętała klacz i czołgając się na brzuchu, przebyła dzielącą ją od niego odległość. Odsłonięta skała nie była najlepszą kryjówką, lecz zmierzch poprawił sytuację. Na miejscu znalazła się w samą porę, aby zobaczyć powracający z jeńcem patrol - ten sam, który minął ją wcześniej. Od razu można było poznać, że to jeniec. Mężczyzna jadący na zaniedbanym mule, przywiązany do siodła; od stóp do głów odziany na biało. Trzynasty Na dnie jej znużonego umysłu drgnęły na poły zagrzebane w pamięci wspomnienia. "Czy ma to związek z kapłaństwem? Nie, to nie może być to... I..." Ciągle próbowała w jakiś sposób połączyć wszystko w całość, kiedy jej uwagę przykuło coś poruszającego się poniżej niej, tak cicho, że gdyby nie jego kolor - czy też raczej jego brak - nie spostrzegłaby tego. A gdyby nie widziała tego człowieka, nie pomyślałaby "koń", pomyślałaby "duch". Albo obłok mgły; bo przypominało to strzęp tumanu prześlizgujący się pomiędzy drzewami. Jednak połączenie odzianego na biało mężczyzny z białym koniem nawet dla znużonego, otępiałego umysłu najemnika mogło oznaczać tylko jedno: jeńcem był któryś z Heroldów Valdemaru. A Karsyci cenili Heroldów nawet mniej jeszcze niż kobiety-wojowników. "Ten koń wcale nie jest koniem, przynajmniej zgodnie z tym, co mówiła Tarma" - pomyślała ze wzrokiem wlepionym w niewyraźny, biały kształt, przemykający się od jednej zasłony do drugiej. "Ona nazywała je - leshy'a, jak sądzę. Duch. Hm... Wygląda całkiem solidnie jak na ducha. Nie wydaje się też nadmiernie magiczny". Karsyccy żołnierze stanęli na środku drogi i naradzali się szeptem, rzucając przestraszone spojrzenia, w kierunku wiszącego nad nimi górskiego zbocza i za plecy, tam, skąd przybyli. Zgarbiony bezwładnie w siodle mężczyzna wydawał się o niczym nie wiedzieć, lecz Kero miała osobliwe przeczucie, że nie był tak poważnie ranny ani tak otępiały, na jakiego wyglądał. "Jednak sam spryt i magiczny koń to za mało, potrzeba czegoś więcej" - pomyślała. "Przyjemnie byłoby mieć na usługach armię. A przynajmniej jednego przyjaciela na wolności, zdolnego zwieść Karsytów, że on jest armią. Albo ona..." Natychmiast skarciła siebie za myśli godne głupca. Ten człowiek nie miał prawa ani do niej, ani do jej współczucia. Valdemar nie wynajmował najemników i prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Nie musiała być lojalna wobec jego kraju i nie musiała żywić żadnych uczuć dla niego... Tyle że Karsyci nie obejdą się z nim delikatnie. No i masz ci los, przez Potrzebę z bożym błogosławieństwem, nadjeżdża ona... "Niech to licho, niemal wydostałaś się stąd! Nie jesteś armią. Nie jesteś nawet w dobrej formie do walki, a on nie jest kobietą i Potrzebie ani się będzie śniło troszczyć o niego". Kapłanka wydała stanowczy rozkaz - co ucięło dalszą dysputę. Żołnierze zeskoczyli z siodeł i zaczęli odprowadzać konie do niewielkiego, ślepego kanionu, prawdopodobnie po to, aby rozbić tam obóz, podczas gdy ona objęła nadzór nad jeńcem. Podjechała do niego, za włosy szarpnęła jego głowę do góry i uderzyła go w twarz tak mocno, że zachwiał się w siodle. Byłby spadł z konia, gdyby nadal nie trzymała go za włosy. Echo uderzenia odbiło się od skał. Puściła go i bezwładnie opadł w siodle do przodu, na łęk. Nawet z tak dużej odległości nie było cienia wątpliwości, że uśmiech, który Kero ujrzała, przepojony był okrucieństwem. To wtedy Kero podjęła decyzję. "Świetnie. On jest Heroldem. Prawdopodobnie jeśli go uratuję, dostanę nagrodę, a nawet jeśli nie, to pomoże mi wydostać się stąd przez Valdemar. Wyrwę go z łap tej suki".
W zakamarkach mózgu część jej osoby wszczęła rwetes, że czyniąc to, będzie szalona, że szaleństwem jest nawet myśleć o ratowaniu nieznajomego. Przede wszystkim ona sama nie była jeszcze bezpieczna, zdana na własne siły, a pomysł ratowania kogokolwiek innego był z gatunku czysto samobójczych. Zignorowała tę część siebie i zawróciła. Czołgała się płasko po ziemi, nie zwracając uwagi na zadrapania, dopóki nie znalazła się poza zasięgiem wzroku ludzi stojących na ścieżce. Chociaż zlekceważyła zdrowy rozsądek, nie zaniedbała środków ostrożności - nie było wiadomo, czy Karsyci nie wysłali zwiadowcy do lasu. Poruszała się cicho jak ścigany królik, prześlizgując się od jednej kryjówki do drugiej, wracając do Hellsbane okrężną drogą. Nie licząc ptaków, las wydawał się opustoszały. Oczywiście inny zwiadowca, dobry zwiadowca, mógł nie zaniepokoić ich bardziej, niż robiła to Kero. A jednak nie było tam żadnego, którego ona zdołałaby zauważyć, co oznaczało prawdopodobnie, że Karsyci czuli się tak bezpieczni, iż nie zatroszczyli się o sprawdzenie dalszej okolicy. Co równało się temu, że być może nie zadali sobie trudu pilnowania i okolicy najbliższej. Gdyby tak było, jej zadanie okazałoby się wykonalne. Dotarłszy do Hellsbane, związała lejce i przymocowała je do siodła, zanim zaczęła nakładać klaczy jej "kapcie". Hellsbane zastrzygła uszami; doskonale wiedziała, co to oznacza, chociaż Kero nieczęsto to robiła. Jej zadaniem było strzec pleców Kero. Iść za nią jak pies do czasu, kiedy Kero będzie jej potrzebować. Tarma ćwiczyła z nimi ten manewr w sposób absolutnie bezwzględny. Nie każdy rumak bojowy był w stanie się tego nauczyć, lecz Hellsbane była równie posłuszna, jak dociekliwa. Dzięki tym cechom mogła nauczyć się tej sztuczki i zapamiętała lekcję znakomicie. Kapłanka i jej podopieczny przenieśli się już w inne miejsce, ale nie było wcale trudno domyślić się dokąd. Żołnierze stratowali roślinność z obu stron wąskiej, odchodzącej od głównego szlaku ścieżki. Kero czekała nasłuchując i badała wzrokiem okolicę tak długo, aż jej nerwy wszczęły alarm. Pośpiesznie jak przestraszony jeleń przekroczyła leśny szlak i wspięła się na zbocze, by śledzić ich, idąc górą. Hellsbane podążała za nią krok w krok, wcale nie czyniąc przy tym hałasu. Odnalazła ich na końcu ścieżki, biwakujących w małym kanionie bez wyjścia, gęsto porośniętym drzewami. Do tej pory słońce zapadło już gdzieś za drzewami; zaczynało być coraz ciemniej. Już choćby przez to zadanie było trudne; uwolnienie nieznajomego w takich okolicznościach będzie wymagało nielichego trudu, a co gorsza, żołnierzy było teraz więcej niż w grupie, którą widziała przedtem. Nie miała pojęcia, skąd się wzięli; być może już tutaj byli, kiedy nadjechała kapłanka ze swym podopiecznym. Szansę powodzenia zmniejszyły się. Miała przeciw sobie nie pięciu, a dwudziestu. "Na ognie piekielne" - pomyślała, przyglądając się, jak niektórzy z "nowych" wiążą swojego więźnia. Na sam widok środków bezpieczeństwa Karsytów zabolały ją stawy: kostki nóg przywiązane do szeroko rozstawionych palików, ramiona wykręcone przez grubą gałąź na plecach, nadgarstki uwiązane do kostek u nóg, tak że jeniec mógł jedynie klęczeć. Absolutnie nie traktowaliby jeńca w ten sposób, gdyby zamierzali trzymać go dłużej. A zatem - nie zamierzali. "Wciąż jeszcze mogę pójść swoją drogą" - powiedziała do siebie, opierając brodę na rękach. W nosie wiercił ją mocny zapach liści. "Jeszcze nie jestem w to zamieszana. Nie widzieli mnie, nawet jego koń nie wie, że tutaj jestem. On nie jest kobietą, a więc Potrzeba nie sprawi żadnych kłopotów, jeśli zostawię go jego losowi..." Ale im dłużej się przypatrywała, tym decyzja opuszczenia go stawała się trudniejsza... Kimkolwiek był ten Herold, był też istotą ludzką, i to zupełnie poczciwą, jeśli wszystko, co Tarma i Kethry o nich opowiadały, było prawdą. Znać było, że kapłanka ma zamiar urządzić przesłuchanie, a Kero orientowała się, co to oznacza. Widziała rezultat jednego z takich przesłuchań i nie miała ochoty pozwolić, by obcego coś takiego spotkało. Ponadto jeśli ci dranie zatrzymywali się, by wziąć go na spytki tak blisko granicy, musieli mieć po temu ważne powody. Tym sowitsza będzie zatem nagroda za jego wolność, a wieści, które zebrał i zapamiętał, będą dla kogoś bardzo cenne. Gdyby udało się jej go uwolnić, niewątpliwie wskazałby jej najkrótszą drogę z Karsu i przez granicę do Valdemaru, gdzie będzie przynajmniej bezpieczna, jeśli nie gorąco witana. A stamtąd można będzie wrócić do domu... To rozstrzygnęło - myśl o "domu" wyzwoliła zagłuszającą wszystko tęsknotę.
"Musi być jakiś sposób" - myślała ponuro. "Musi być". Obserwowała bacznie, jak kobieta podwija rękawy swej szaty, wybiera z ognia jeden z włożonych tam przez siebie pogrzebaczy, ogląda go krytycznie i odkłada z powrotem. "Ha. Jak dotąd, ta kapłanka nie podniosła wzroku ani razu. A więc, albo nie umie wyczuć ani mnie, ani Potrzeby, albo jest zbyt zajęta. Tak czy siak, mogłabym ostrożnie spróbować podsłuchać jej myśli. Może dowiem się czegoś istotnego". Ostrożnie usunęła zasłonę i wysłała delikatną wiązkę myśli, która ulatując przebyła dzielącą ich odległość. I nagle ktoś uczepił się tego malutkiego palca myśli i zacisnął na nim, rozpaczliwą, mentalną garść. "Błogosławiona Agniro!" Panika dodała jej sił, o które siebie nie podejrzewała. Uwolniła swe myśli i wtuliła twarz w liście, leżąc z bijącym ze strachu sercem. Jej pierwszą, paniczną refleksją było, że odkryła ją kapłanka; następnie doszła do wniosku, że tam w dole był mag. Ale w obozie nie dostrzegła najmniejszych oznak poruszenia, nikt nie bił na alarm, nie wskazywał jej kryjówki. Zdusiła w sobie panikę i ponowiła próbę, szukając "istoty", która się jej uczepiła. "To" uchwyciło ją ponownie, już nie tak na ślepo, lecz równie rozpaczliwie. - Kim jesteś? - pomyślała, formułując jasno pytanie, jak nauczył ją tego Warrl. - Eldan. Kim ty jesteś? Myślałem, że jestem tutaj jedyny! - Kerowyn... - Musisz mi pomóc wydostać się stąd - zażądał, przerwawszy jej; jego myślgłos drżał. - Muszę wrócić i złożyć raport! - To świetnie - odpowiedziała - Ile to jest dla ciebie warte? Czy raczej powinnam rzec - dla Valdemaru? To go zastopowało. Wydawał się, że jest bardziej zdumiony niż wstrząśnięty. Z jego myśli wynikało jasno, że nie rozumie zupełnie, o co jej chodzi. - Jaką wartość ma dla ciebie wolność? Ile... - powtórzyła cierpliwie - pieniędzy, mój przyjacielu. Jaka jest nagroda za wyswobodzenie cię? Nie biorę w tym udziału dla zabawy. Zarabiam na życie, choć są łatwiejsze sposoby. - Ja... - zająknął się - Ja... myślałem, że jesteś Heroldem... Zaległa cisza. Powoli docierał do niego fakt, że ona najwyraźniej była kimś innym. - Oczywiście, że nie, przyjacielu. Wyjaśnię ci sytuację: jestem zawodowym żołnierzem. Najemnikiem. A teraz chcesz, abym ciebie uwolniła czy nie? - Nie mogła oprzeć się drobnemu okrucieństwu. - Za moment te pogrzebacze rozgrzeją się na dobre. Czekała na jego odpowiedź. Nie trwało to długo. Wymienił kwotę. Ze zdziwienia zamrugała powiekami. Było to więcej, niż odważyłaby się zażądać i spodziewała się, że cena zostanie zbita po targach. "Albo jest ważniejszy, niż myślałam, albo ma wyolbrzymione mniemanie o własnej wartości. Tak czy inaczej, trzymam go za słowo". - Dajesz słowo? - zapytała. Dał słowo. Wydawało się, że zarazem odrobinę się na jej żądanie żachnął. - Mój Towarzysz ci w tym pomoże - dodał. Doskonale, było to jedynie potwierdzeniem wszystkich opowieści Tarmy o koniach-duchach. - W porządku... - powiedziała i stwierdziła, że wydawał się nieco zaskoczony tak spokojnym przyjęciem propozycji. - Oto, co zrobimy... Karsyci liczyli na to, że rozbicie obozowiska w ślepym kanionie uchroni ich przed atakiem z trzech stron. Prawdopodobnie założyli, że utrudnieniem dla przeciwników będzie gęstwina drzew porastająca zbocza. Chociaż stok, na którym ukrywała się Kero, był w istocie stromy, jednak okazał się nie dość stromy dla bojowej klaczy Shin'a'in, która przeszła szkolenie także w lesie. Zaatakowali bez uprzedzenia. Kero wiedziała, że Karsyci nie wezmą trzasku towarzyszącego przedzieraniu się jej konia przez zarośla za atak, dopóki nie będzie za późno. Wydobyła swój łuk i okazało się, że ani celność oka, ani jej strzały nie ucierpiały z powodu przerwy w ich używaniu. Sylwetki wojowników wroga były dobrze widoczne na tle ognia. Jeszcze z siodła położyła czterech karsyckich strażników, dwóch strzałami w serce, a dwóch - w szyję. Gorączka bitewna wzięła nad nią górę i cały jej świat zawęził się do celu i reakcji. Nie było w nim miejsca na nic innego.
Równocześnie tumult u wejścia do kanionu oznaczał szarżę Towarzysza. Kero czuła się nieco winna, że skierowała tam bezbronnego konia, lecz Towarzysz nie mógł - w przeciwieństwie do niej - rozciąć więzów Eldana. Hellsbane ześlizgnęła się na czterech nogach i stanęła obok klęczącego herolda. Kero przerzuciła nogę ponad łękiem, wykonała salto przez plecy, wypuściła kolejną strzałę i zdobyła piąty punkt. Tygodnie spędzone za liniami Karsytów pozwoliły jej poznać nieco ich język. Usłyszała okrzyki i z użytego rodzajnika zrozumiała, że pomyłkowo wzięli jej siwą, bojową klacz za białego Towarzysza, a ją samą za jeszcze jednego herolda - to byłoby nawet zabawne, gdyby starczyło jej czasu na pomyślenie o tym. Przecięła więzy Herolda, podczas gdy Towarzysz, szarżując w ich kierunku, stratował po drodze kolejnych dwóch Karsytów, a Hellsbane stanęła dęba i rozpłatała czaszkę trzeciemu. Z pętami na kostkach i nadgarstkach więźnia łatwo było sobie poradzić, ale kiedy zamierzała przeciąć rzemienie krępujące ramiona Eldana do drewnianej kłody, napadło na nią dwóch Karsytów. Cisnęła nóż do stóp Herolda, zasłaniając się przed raczej niezdarnym atakiem pierwszego napastnika. Z nim szybko się uporała, lecz nadbiegł jego przyjaciel, a po nim następny... Hellsbane ją wyprzedziła, przysiadła na tylnych nogach i załatwiła pierwszego żołnierza od tyłu. Towarzysz wywalczył sobie drogę do boku Herolda. Teraz przynajmniej nie musiała się martwić ochranianiem jego pleców, podczas gdy on uwalniał się z więzów. Wydawało się, że została uderzona kilka razy, lecz rany nie bolały. Ponieważ to nie zwalniało jej ruchów, jak zwykle nie zwracała na nie uwagi. Konie zastępowały w pracy czterech do pięciu wojowników, atakując i tratując ludzi, pędząc ich przed sobą jak stadka przerażonych przepiórek i Kero przyszło do głowy, że to się uda... Nagle odwróciła się na pięcie, aby stawić czoło przeciwnikowi, który zaszedł ją od tyłu... I miecz powstrzymał ją w połowie cięcia. Nowym przeciwnikiem była kapłanka-wojownik. Kobieta. Miecz nie zezwolił Kero na atak. "PuśćmnietydurnykęsacynySYNU!" - wrzasnęła w myślach na ostrze, widząc śmierć w roześmianych oczach kapłanki, w okrutnym grymasie jej ust, w powolnym kołysaniu maczugi... Wtedy w zapadających ciemnościach zawirował konar drzewny i z głośnym trzaskiem przełamał się na pół na głowie kobiety. Kapłanka upuściła swoją maczugę i runęła na ziemię. Potrzeba uwolniła Kero. Gdzieś w zakamarkach mózgu dziewczyna usłyszała zanikający, senny pomruk. - Dziękuję - powiedziała do Herolda ze szczerością, na jaką tylko mogła się zdobyć. - Proszę bardzo - odpowiedział, uśmiechając się szeroko. Lecz w obozie wciąż było zbyt wielu Karsytów, a i pełne zdumienia niedowierzanie, które ich ogarnęło, kiedy padł ich przywódca, nie miało trwać długo. Kero skoczyła na Hellsbane w pełnym biegu szeroko rozstawiając nogi nad grzbietem klaczy i wylądowała w siodle. Nie minęła chwila, a Herold poszedł w jej ślady. Nie potrafiła oprzeć się pokusie i - gdy tętniąc kopytami, wypadli z gardzieli kanionu, tratując przy okazji kolejnych dwóch Karsytów nie dość szybko schodzących im z drogi - pozwoliła sobie na ścinający krew w żyłach okrzyk wojenny Shin'a'in. Niech się domyślają, z kim mieli do czynienia. - Jak sądzisz, dostatecznie się oddaliliśmy? - znużona zapytała Eldana. Od świtu dzieliła ich mniej więcej jedna marka na świecy. - Mam taką nadzieję, to pewne - odpowiedział. Jego głos był tak samo matowy, bez życia, jak i jej. - I bardzo wątpię, aby szli naszym tropem. Gdzie nauczyłaś się tego wszystkiego? Mam na myśli zacieranie śladów. - To mój zawód - przypomniała mu i krytycznie przyjrzała się niebu. Na zachodzie wciąż świeciły gwiazdy, lecz na wschodzie ponad gęstymi sosnami niebo rozjaśniało się zauważalnie. Nadeszła pora, aby zaszyć się w jakieś dziurze. - Przydałoby się znaleźć jaskinię albo półkę skalną wiszącą nad krzewami, cokolwiek - mówiła. - Potrzebna nam kryjówka na dwa, może trzy dni, może na dłużej, a więc musi być niewidoczna nawet dla bardzo bystrego oka. Marzę o jaskini; naprawdę marzę.
Wyglądał na oszołomionego i niezbyt szczęśliwego. - Dwa dni? Trzy? Ale... - Wiem, o czym myślisz - ucięła krótko. - Zaufaj mi w tym przypadku. Ja jestem ranna, ty jesteś ranny, a Karsyci będą się spodziewać, że wyruszymy prosto do granicy. Potrzebny nam jest czas na powrót do sił, potrzebny jest czas, aby i nasz trop się zestarzał. Jeśli zatrzymamy się tutaj i zaszyjemy w jakieś dziurze, znajdziemy się za ich plecami. Tam nie będą nas szukać. Ciemniejsza sylwetka Herolda Eldana ledwie rysowała się na tle jaśniejszego nieba i Kero uzmysłowiła sobie, że nie wie, jak on naprawdę wygląda. Potrząsnął głową z powątpiewaniem i wzruszył ramionami. - W porządku. Oczywiście wiesz, co robisz. - Wykonał wytworny gest: - Prowadź, moja pani. Zwykle odgryzłaby się krótko: "Nie jestem niczyją panią, tym bardziej twoją", lecz coś w Eldanie, podświadoma gracja, poczucie, że potraktowałby pomywaczkę i księżniczkę z taką samą kurtuazją, zmusiło ją do uśmiechu. Wyprzedziła go, z Hellsbane idącą trop w trop za nią jak olbrzymi pies. Wiedziała, czego chce, kiedy rozpoczęła poszukiwania pomiędzy skałami z boku drogi, śledząc najniklejsze tropy dzikiej zwierzyny. Czuła, że uda jej się znaleźć kryjówkę pośród tych nierównych, piaskowcowych zboczy: jaskinię, gdzie mogliby się ukryć i odpocząć, nie obawiając się wytropienia. Przede wszystkim ich przyszła kryjówka powinna być dostatecznie duża, by mogła pomieścić konie. Towarzysz Eldana może i był w stanie upodobnić się do mglistego obłoczka i nie zwracać na siebie uwagi, lecz Hellsbane wyglądała aż nadto solidnie. Zbadała kilka miejsc obiecujących na pierwszy rzut oka, lecz żadne nie było dostatecznie obszerne. Zaniepokojonym wzrokiem zaczęła spozierać w niebo. Wschodzące słońce zabarwiło wschodni horyzont na delikatny różowy kolor i kiedy Karsyci odprawią swoje poranne pacierze, pościg rozpocznie się na dobre. Miało to i swoją dobrą stronę - niewielką, ale zawsze. Nietoperze będą wracały do swoich nor, a tam gdzie są nietoperze, tam są i jaskinie. Zauważyła skalną półkę. Wydawało jej się, że dostrzegła wyzierający spod niej ciemny kształt. Wdrapała się na nią po omacku. Zmęczone członki nie były posłuszne, straciła refleks i, jak się tego należało spodziewać, potknęła się, całkowicie utraciła równowagę, bezradnie starając uchwycić się krzewów. Nie zdążyła. Tocząc się spadła w dół po zboczu i wylądowała w splątanych zaroślach... Poprzez zwarte, cierniste gałęzie, z jękiem, którego nie udało jej się zdusić, zapadała się w ciemność. Na twarz posypało się jej mnóstwo kamieni; wciąż spadała i w końcu uderzyła o coś głową. Na moment przed oczami stanęły jej gwiazdy. Leżała na plecach. Otaczały ją ciemności, w uszach jej dzwoniło i zastanawiała się, co tutaj robi. - Kerowyn? Zamrugała oczami, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest i do kogo może należeć ten głos. - Kerowyn? - z pewnością ten głos brzmiał znajomo. Usiadła i jej głowa ostro zaprotestowała, ale pamięć powróciła. To uratowany Eldan. - Jestem tutaj! - krzyknęła. Powracające do niej z głębokich ciemności echo pobrzmiewało nastrojem uniesienia, którego nawet jej obolała głowa nie była w stanie popsuć. - Czy wszystko z tobą w porządku? Skierowała wzrok w stronę, skąd słychać było głos i zobaczyła jaśniejącą w ciemnościach plamę. To musiało być wejście, zasłonięte krzewami tak gęstymi, że nawet ona nie domyśliła się jego istnienia. - Mniej więcej - odpowiedziała, ostrożnie stając na nogi. Natychmiast usiadła ponownie, gdy zakręciło jej się w głowie. - Czy możesz sprowadzić tutaj konie? Akurat teraz lekko trzęsą mi się kolana. - Myślę, że tak. Rozległ się odgłos jakby ktoś torował sobie drogę przez krzewy, odszedł i po chwili wrócił. - Wydaje się, że jest wystarczająco obszerna. Trzymaj się, zapalę świecę. Zmrużyła oczy wskutek nagłego rozbłysku światła i odwróciła wzrok w głąb jaskini. Interesujące, nie mogła dostrzec, gdzie ciemności się kończą. Kiedy zerknęła ponownie, Eldan ze
świecą w ręce wprowadzał Hellsbane. Koń sprzeciwiał się rżeniem, lecz szedł posłusznie. To graniczyło z cudem. - Powinna wyłamać ci ramię. Wiesz? - powiedziała spokojnie, kiedy Eldan zmuszał klacz do zejścia w dół śliskiego zbocza na spód jaskini. - Jest nauczona nie słuchać nikogo oprócz mnie albo kogoś, kogo wyznaczyłam i z kim pracowała w mojej obecności. Powinna próbować cię zabić lub przynajmniej zranić. - Jednym z moich Darów jest myślmowa zwierząt - rzekł od niechcenia. A potem wypuścił z rąk lejce, błysnął zębami w uśmiechu na widok jej zdumionego wyrazu twarzy i wspiął się z powrotem po zboczu, zostawiwszy przylepioną na kamieniu świecę. - No tak - powiedziała słabo do klaczy. - Myślmowa zwierząt. No oczywiście. Powinnam to wiedzieć... - Czy to boli? - zapytał Eldan, odklejając przesiąknięty krwią, wyschnięty kawałek płótna z przecięcia na jej nodze. Rana nie była głęboka, ale paskudna. Kero krwawiła jak przysłowiowe zarżnięte prosię. Teraz, kiedy znaleźli bezpieczne schronienie, rana zaczęła boleć. Nawet bardzo. Prawdę powiedziawszy, solidnie dawała jej się we znaki. - Tak - odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. - Boli. - W takim razie dlaczego nie pojęczysz sobie trochę? To może ci dobrze zrobić. - Wycie w niczym tu nie pomoże bez względu na to, jaką mam na nie ochotę - zwróciła mu uwagę. - A tam może być ktoś, kto mógłby mnie usłyszeć. Westchnął i powtórzył: - Jednym z moich Darów jest myślmowa zwierząt, moja pani. Gdyby tam ktoś był, dzikie zwierzęta wiedziałyby o tym i ja bym wiedział. Jedynymi stworzeniami, które cię usłyszą, będzie kilka jeleni i parę wiewiórek. - Nazwij to zatem siłą przyzwyczajenia - odrzekła, zaciskając pięści, kiedy rozmawiając z nią czyścił ranę. Ona opatrzyła go wcześniej, napotykając głównie siniaki i kilka brzydko wyglądających nacięć oraz oparzeń tam, gdzie kapłanka wstępnie zaczęła go "urabiać". Okazało się, że jest całkiem przystojnym chłopcem; szczupłym, muskularnym i nieco wyższym od niej, o oczach w ciepłym, brązowym kolorze, ciemnobrązowych włosach i - co zaskakujące - z dwoma białymi kosmykami, po jednym na każdej skroni. Miał wysokie policzki, podbródek zdradzający upór i wspaniałomyślne usta, które wyglądały tak, jakby bardzo często gościł na nich uśmiech. - Nie sądzę, aby potrzebne było szycie - stwierdził na koniec. - Wystarczy jedynie dobrze zabandażować. - Co za ulga. - Pozwoliła sobie na uśmiech. - Dziękuję za wszystko. Szkoda, że odszukanie tego miejsca spadło na moją głowę. Eldan strawił sporo czasu na zbieraniu i znoszeniu do jaskini całych naręczy traw dla koni, a potem ruszył na poszukiwanie jedzenia dla nich obojga. To wtedy zapewnił ją, że jego dar rozumienia myśli zwierząt gwarantuje mu bezpieczeństwo. Jakoś nie zdziwiła się nadmiernie, kiedy przyniósł korzonki, jadalne mchy i ryby. Oczywiste było, że jeśli trzeba będzie przynieść nieco czerwonego mięsa lub dzikiego ptactwa, ona będzie musiała być myśliwym. Jednakże nie prędzej jak jutro, gdyż upadając nabawiła się lekkiego wstrząsu mózgu. Sklepienie jaskini było tak wysokie, że rozpalenie ognia nie okazało się uciążliwe dla nich i gorąca ryba - oblepiona gliną, nadziewana grzybami i z dodatkiem pieczonych w popiele korzeni smakowała niczym najdelikatniejsza potrawa, jaką kiedykolwiek miała w ustach. - Na niebiosa, jak trafiłaś do najemników? - zapytał Eldan, owijając bandażem jej nogę. - Przez przypadek; mniej więcej - odpowiedziała. - Spodziewam się, że to zabrzmi potwornie w twoich uszach, ale tak się składa, że jestem doskonała w walce i nie miałam ochoty robić żadnej z tych rzeczy, które powszechnie uważa się za właściwe dla młodych kobiet. - Takich jak mąż i dzieci? - Ku jej łagodnemu zdziwieniu Eldan kiwnął potakująco głową. Moja siostra podzielała te uczucia. Tylko że ja nie mogę sobie po prostu wyobrazić, by ktokolwiek z darem myślmowy czuł się dobrze, zabijając ludzi.
- Nieczęsto z niego korzystam. Mam na myśli Dar. Nic by się nie stało, gdyby go utraciła - przebiegł ją lekki dreszcz. Eldan był jedyną istotą, jeśli nie liczyć Warrla, który wiedział o tym tak zwanym Darze, i to ją przeraziło bardziej niż cokolwiek innego w przeciągu ostatnich pięciu lat. - Nie zdradź tego nikomu. Dobrze? - Nie ma powodu, dla którego miałbym to zrobić - upewnił ją i uwierzyła mu. - Jednak muszę przyznać, że nie rozumiem, dlaczego chcesz utrzymywać to w tajemnicy, jeśli nie korzystasz z tego zbyt często. - Żyję pośród najemników - wyjaśniła. - Ludzi, którzy cenią sobie prawo do prywatności i którzy, generalnie mówiąc, mają swoje tajemnice. - Aa... - Kiwnął głową. - Podczas gdy wśród Heroldów taki dar jest rzeczą zwyczajną i my rozumiemy, że nie grzebie się w cudzych myślach jak w koszu na starą bieliznę. Istnieje specjalny protokół, którego przestrzegamy. Nawet zwykli, nieutalentowani ludzie Valdemaru to rozumieją. Przez chwilę próbowała sobie wyobrazić miejsce, gdzie coś takiego byłoby prawdą - krainę, gdzie nie unikano by jej z powodu daru, gdzie nie uważano by, że jest niebezpieczna. - No cóż, różnimy się - przyznał. - Pozwolisz mi obejrzeć przecięcie na twoich żebrach, hmm? Ściągnęła tunikę i podciągnęła koszulę bez zastanowienia; tak samo jak w przypadku Tre albo Giesa, czy też Shallan. Jednak kiedy Eldan czyścił jej długą, płytką ranę swymi delikatnymi dłońmi, poczuła, iż rozgrzewają się jej policzki i stwierdziła zmartwiona, że jego dotyk jest podniecający. "Nic dziwnego" - rozumowała rozsądnie. "Oboje otarliśmy się o śmierć. Ciało tak reaguje, łatwo się podnieca po przejściu przez niebezpieczeństwo. Widywałam Shallan znikającą w najbliższych zaroślach z Relli, obie jeszcze parujące posoką. Zaglądanie śmierci w oczy wydaje się nadawać wartość życiu. Do diabła, czułam to mnóstwo razy, tyle że nie robiłam nic, ponieważ nie było w pobliżu nikogo, z kim miałabym ochotę się obudzić. On jest tym, obok kogo nie wzbraniałabym się powitać wschodu słońca". Zorientowała się, w jakim kierunku zmierzają jej myśli i sama siebie surowo skarciła. "Ależ to nie powód, aby z nim zaczynać". - Czy wiesz, moja pani - szepczące myśli pieszczotliwie gładziły jej mózg - iż to, że zawsze obawiałaś się czegoś, nie oznacza, abyś miała wiecznie żyć przed tym w strachu? Przez chwilę czuła zmieszanie, potem rozzłościło ją podsłuchiwanie jej myśli, aż wreszcie zrozumiała, że on mówił o myślmowie, a nie o seksie. Dotknięcie jego myśli było zmysłowe, tak samo jak dotyk jego dłoni tuż poniżej jej piersi. Jedynym myślmówcą, z którym do tej pory dzieliła się myślami, był Warrl, który nie tylko nie był istotą ludzką, ale był też bezpłciowy. Nigdy nie czuła nic tak intymnego jak teraz, kiedy myśli Eldana łączyły się z jej własnymi... Zawierały odcienie, których mową nie udałoby się wyrazić; poczucie, że ona się jemu podoba, tak jak on jej. Napomknienie, że jego ciało otarłszy się o śmierć, reaguje tak samo... "Będziemy musieli zatrzymać się tutaj, dopóki polowanie się nie skończy" - pomyślała z roztargnieniem, większość uwagi poświęcając jego ciepłym dłoniom, łagodzącym ból żeber i jedwabnym muśnięciom jego myśli w swoim mózgu. "To stanie się, prędzej czy później. Oboje jesteśmy młodzi, zainteresowani sobą. Nie istnieje powód, dla którego nie powinniśmy tego uczynić. Jeśli tego nie zrobimy, sytuacja stanie się naprawdę napięta". Pochwyciła go za ręce, gdy tylko skończył ją bandażować i powoli, całkowicie rozmyślnie, przyciągnęła go do siebie. Był zaskoczony - och, niezupełnie, lecz nie spodziewał się, jak podejrzewała, że ona jest tak bezpośrednia. Poczuła nagły błysk, jakby szok, lecz trwało to bardzo krótko. Świadomie otworzyła mózg przed dotykiem jego myśli i po krótkiej chwili ich myśli połączyły się, tak jak ich wargi, a potem położył się obok niej na posłaniu. Rozwarła usta przygotowana na jego pocałunek tylko po to, aby stwierdzić, że on zrobił to samo. Zachichotała krótko na widok tego wyraźnego entuzjazmu. Wsunął ręce pod jej koszulę, kładąc dłonie na piersiach, których jeszcze przed chwilą tak bardzo starał się nie dotknąć. Rozwiązała rzemienie jego spodni i pomogła mu się z nich wyplątać, podczas gdy on pomógł jej pozbyć się koszuli. Zmęczeni i obolali nie spieszyli się zbytnio, biorąc za wskazówkę to, co odnajdywali nawzajem w swych myślach. Miłość taka jak ta, wprost z mózgu do mózgu, była niesłychanie
intymnym i zmysłowym doświadczeniem dla Kero, jakiego nie doznała nigdy w życiu; było zaś jasne, że dla Eldana nie była to nowość. Prawdę mówiąc, musiała przyznać, że jest bardzo doświadczony w wielu dziedzinach, obdarzony dużą wiedzą. Zupełnie inny niż Daren. W pewnym momencie wypaliła się świeca i jaskinię rozświetlał jedynie ogień. Ledwie zwróciła na to uwagę. Widziała go tak samo wyraźnie rękami, swoim umysłem, jak i oczami. Najbardziej odróżniała go od Darena niewiarygodna cierpliwość. Minęło sporo czasu od momentu, kiedy po raz ostatni miała kochanka; Eldan był wyrozumiały i delikatny. Upewnił się, że to ona najpierw poczuła satysfakcję, że została w pełni zaspokojona, zanim sam przeżył przyjemność. Przyjemność, do której się przyłączyła z dreszczem wzmaganym przez to, co napływało z jego mózgu. Wygiął się w łuk i krzyknął z radości, potem zwolnił, dysząc nierówno, płytko i znieruchomiał na niej. Leżeli spleceni. Stopniowo Kero uzmysłowiła sobie, że on zwalcza nadchodzącą senność. Końcami palców delikatnie musnęła uspokajająco jego kark. Westchnął na tę wymianę myśli bez słów i poddał się. Wyszedł z niej, powoli i delikatnie, wciąż świadomy wszystkiego, co przeżyły ich ciała. Kiedy nabrała pewności, że się nie obudzi, ostrożnie wyswobodziła się, znalazła kawałek suchego drewna i dorzuciła do ognia. Zrobiło się jaśniej i mogła się rozejrzeć. Wyciągnęła rękę i złapała za brzeg pościeli, potrząsnęła Eldanem i nakryła jego i siebie kocem. Kładąc się obok, zdążyła zauważyć, że Towarzysz westchnął, patrząc na niego, zanim odwrócił się, by stanąć u wejścia do jaskini "na straży". To była ostatnia rzecz, którą zobaczyła przed zapadnięciem w sen. Kiedy się przebudziła, Eldan już wstał i krzątał się dookoła. Prawdę mówiąc, właśnie to ją obudziło; zachował się rozsądnie i nie próbował być cicho. Coś, co przypominałoby skradanie się, wyrwałoby ją ze snu na równe nogi z bronią w ręku. Obudziła się na tyle, aby stwierdzić, gdzie jest i z kim, aby później rozkoszować się luksusem powolnego dochodzenia do pełnej świadomości. Nie było pośpiechu. Było absolutnie pewne, że nigdzie nie wyruszała... Zwłaszcza dzisiaj, kiedy była jednym, wielkim bólem od stóp do czubka głowy. Oczywiście bolały ją jedynie mięśnie i siniaki, bo rany cięte były już na wpół zabliźnione. Podejrzewała, że odniesione przez nią rany były znacznie poważniejsze w momencie, kiedy je zadano, ale jedną z właściwości Potrzeby było, iż zawsze uzdrawiała właściciela, wyjąwszy przypadki ran fatalnych. Ukradkiem zadbała o to, aby miecz znalazł się pod jej posłaniem, dobrze wyściełanym dla uniknięcia niewygody, zanim rozebrała się, aby Eldan ją opatrzył. Nie musiała pozostawać w fizycznym kontakcie, by mógł ją uzdrowić; wystarczyło, że znajdował się w pobliżu, lecz lubiła mieć go pod łóżkiem, kiedy miała sobie radzić z bólem. Było pewne, że nigdy by nie zasnęła ze wstrząsem mózgu bez uzdrawiającej mocy Potrzeby. Ciekawiło ją, co pomyśli Eldan o jej szybkim dojściu do zdrowia. "Mam nadzieję, iż pomyśli sobie, że odrobina daru uzdrowicielskiego jest jedną z moich zdolności. Wolałabym, aby nie zadawał zbyt wielu pytań o Potrzebie. Babka powiadała, że jest coś dziwnego w stosunku heroldów do magii. Raczej wolałabym nie dowiadywać się co". Eldan zabrał się do urządzania jaskini, by mogli wygodnie zatrzymać się tutaj przez kilka dni. Właśnie w tej chwili zasypywał liśćmi orlicy wgłębienie i pokrywał je warstwą trawy. Po chwili domyśliła się dlaczego. Miało z tego powstać łóżko o wiele wygodniejsze niż posłanie na zimnej skale jaskini. Obserwowała go, mrugając zaspanymi oczami, jak odwraca swoje i jej siodło, aby je wysuszyć oraz rozpościera obydwa czapraki, aby je przewietrzyć. - Ścielesz gniazdo, sokole? Jesteś ambitniejszy ode mnie - powiedziała ziewając. Podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. - Łap - odrzekł, rzucając jej suche ubranie. - Jest czyste. Wyprałem je, kiedy spałaś. Odrzuciła koce i przesunęła ręką po włosach, krzywiąc się, kiedy ich dotknęła. - Niemal z niechęcią myślę o założeniu czystego ubrania, kiedy jestem taka brudna. - I temu można z łatwością zaradzić - stwierdził. - To jest jaskinia z piaskowca, co oznacza wodę. Wystarczy zapasu dla nas wszystkich, a nawet na małą kąpiel. Jedną z rzeczy, które zwędziła, szukając żywności, była kostka szarego mydła, ostrego od ługu jednak można się było nim umyć. Znajdowało się w jej jukach. Eldan najwyraźniej odnalazł je, grzebiąc tam w poszukiwaniu medykamentów. Podał jej mydło i skrawek płótna, który kiedyś był
częścią jej koszuli. Na jego dobytek składało się niewiele poza zwijanym podróżnym posłaniem i odzieniem. - Chodź, dotrzymaj mi towarzystwa - rzekła, kierując się w głąb jaskini, w stronę obiecanej wody. Rzeczywiście, płynął tam niewielki, lodowaty strumyk. Żłobiąc okrągły stawek, strumień wpływał z jednej, a wypływał z drugiej strony jaskini. Aż się skrzywiła, zanurzywszy w nim rękę, jednak lepsza lodowata woda od brudu. - A więc w jaki sposób udało ci się znaleźć tak atrakcyjne towarzystwo? - zapytała, wcierając w brud, który wydawał się częścią jej osoby, ostre mydło i zimną wodę. - No cóż, byłem skrępowany przez cały czas... - Miałam na myśli Karsytów, głuptasie - powiedziała, pryskając na niego wodą. Schował głowę i zaśmiał się. - Ostrożnie, bo zgasisz świecę - ostrzegł. - A nie mam ich zbyt wielu. Prawdę powiedziawszy, powinniśmy zadowolić się światłem ogniska. A więc chcesz wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w towarzystwie Karsytów? Zaproponuję ci coś: ty odpowiesz na pytanie, to i ja na jedno odpowiem. No jak, uczciwa umowa? - No... - odpowiedziała ostrożnie. - Chciałbym wiedzieć, gdzie tak dobrze nauczyłaś się posługiwać swoim Darem, skoro nikomu o tym nie mówiłaś - ochoczo wpadł jej w słowo. - Twoje panowanie nad sobą jest zdumiewające! - Powiedziałam to jednej... osobie - przyznała z ociąganiem. - Tak naprawdę, to on przyszedł do mnie, ponieważ przeze mnie... hmm... w nocy miał kłopoty z zaśnięciem. Zanurzyła głowę w zimnej wodzie. Przebiegł ją dreszcz, wywołany nie tylko lodowatą kąpielą. Lata ukrywania swoich zdolności spowodowały, że zwyczaj utrzymywania tajemnicy zbytnio stopił się z jej osobowością, aby łamanie go poprawiało samopoczucie. Milczenie między nimi przedłużyło się. - Zrozum - rzekła z zakłopotaniem, w jej włosach pełno było mydła. - Wolałabym raczej o tym nie rozmawiać. To... to po prostu nie wydaje się właściwe. Naprawdę nie wykorzystuję go tak często i wolałabym zapomnieć o tym, że go posiadam. Westchnął, ale nie nalegał. - Sądzę, że na mnie kolej, hę? No dobrze, to naprawdę głupie. Czy raczej to ja okazałem się głupi. Byłem tuż po drugiej stronie granicy, w małej osadzie. Nie byłem szpiegiem - niezupełnie. Zbierałem jedynie miejscowe wiadomości, plotki. Odwróciła się, aby mu się uważnie przyjrzeć. - Mając na sobie to? Błogosławiona Agniro, a cóż z ciebie za dureń? - Nie taki znowu dureń! - odgryzł się, a potem powiedział: - Przepraszam. Nie byłem aż tak głupi. Nie. Miałem na sobie normalne ubranie i szedłem pieszo. Pozostawiłem Rathę w lesie, poza murami osady. Wydawało mi się, iż moje przebranie jest bez zarzutu i sądziłem, że znajomy zasługuje na zaufanie, ale najwyraźniej coś nie poszło tak, jak trzeba. Myślę, że ktoś mnie wydał, ale prawdopodobnie nigdy nie będę tego wiedział na pewno. W każdym razie, kiedy po raz pierwszy wywleczono mnie poza mury, było tam ledwie kilku strażników. Kapłanki nie zauważyłem. Ratha próbował mnie uwolnić i wtedy udało im się zdobyć jeden z moich juków, chociaż jego samego nie byli w stanie pochwycić. - A kiedy znaleźli uniform, nie mogli się oprzeć i założyli go tobie. Wypłukała włosy i wytarła ciało szmatą, którą jej podał. Z uśmiechem rozbawienia rozpoznała resztę swojej zniszczonej koszuli. - Mogę zrozumieć tok ich rozumowania: chcieli jak najdobitniej ukazać kapłance, że schwytany jeniec to naprawdę Herold. Kiwnął głową. Włożyła czyste ubranie poprzez ociekające wodą włosy. - I to wszystko. Krótko i węzłowato. "Pomijając powody, dla których znalazłeś się tutaj. Jedynie zbieranie wiadomości, hę? Posiadając zdolność odczytywania myśli? Niezbyt prawdopodobne, a niech mnie. Zostałeś przydzielony do tej wioski, aby podsłuchiwać wszystko, co się da. Jesteś większym głupcem, niż
sądziłam, jeśli nie uzmysłowiłeś sobie, że ja się tego domyśliłam. A więc wy, Heroldowie, nie jesteście tak szlachetni - ani tak głupi - jak twierdzicie. Istnieje coś takiego jak moralność, ale jest także coś takiego jak oportunizm. Mam jedynie nadzieję, że zachowasz swój oportunizm dla wrogów". Jednak nie odezwała się ani słowem, po prostu podeszła do ogniska. - A ty, skąd ty znalazłaś się tutaj? - zapytał, podając jej pieczone trufle i bukłak z wodą. Najbliższe walki toczone są na granicy Menmellithu, a to o wiele stai stąd. - Czysty pech - odpowiedziała mu. - Najgorsze pasmo nieszczęść, jakie mogło mnie spotkać za wyjątkiem jednej rzeczy - o ile wiem, nikomu nie udało się mnie zabić. Uśmiechnął się na to, a ona opowiedziała mu o klęsce, pogoni, skoku do rzeki i o trwającej w nieskończoność ucieczce, coraz bardziej w głąb nieprzyjacielskiej krainy. -... i tak trafiłam tutaj - zakończyła. - Jak już mówiłam, czysty pech. - Nie dla mnie - zwrócił jej uwagę. Prychnęła. - No tak, jeśli wasze obrane bóstwo przywiodło mnie tutaj, aby ocalić twój grzbiet, to będzie cię kosztować podwójnie. Nie będę w stanie ściągnąć tego od boga, lecz nie ulega wątpliwości, że uda mi się to w twoim przypadku! Zaśmiał się. - Jeśli jakieś nadprzyrodzone siły miały swój udział w sprowadzeniu cię tutaj, to nie na moje żądanie - zaprotestował. - Nie chodzi o to, że nie modliłem się o wybawienie, lecz oni pochwycili mnie ledwie wczoraj, a ty uciekasz... jak długo? Od tygodni? - Co najmniej - stwierdziła posępnie. - Wydaje się, że od miesięcy. Czasami mam wrażenie, że nigdy nie wrócę do domu żywa. - Wrócisz - odpowiedział miękko. Tylko wzruszyła ramionami. - A więc zamierzasz przedstawić mnie swojemu przyjacielowi? Udawanie, jakoby był niewiele bystrzejszy od Hellsbane, nie wydaje się zbyt uprzejme. Eldan rozpromienił się. - Masz na myśli, że ty... - Mój zbrojmistrz opowiedział mi o Towarzyszach - odrzekła, wpadając mu w słowo. - Oni są... d... d... Ni z tego, ni z owego język stanął jej kołkiem w gębie. Za nic nie potrafiła wykrztusić słowa "duch". - Wyjątkowi - wydusiła, pocąc się z wysiłku. - Dorównujący umysłowo tobie czy mnie. Prawda? - Właśnie - promieniał. - Ratha, to jest Kerowyn. Kerowyn, Towarzysz Ratha. - Zha'hai'allav'a Ratha - rzekła uprzejmie, kiedy Towarzysz zszedł z warty, którą objął z własnej woli, i przydreptał do niej z gracją. - To Shin'a'in, pozdrowienie mojego Klanu - powiedziała do Rathy i herolda. - Oznacza ono "niech zawsze unosi cię na skrzydłach wiatr". Mój klan zwie się Tale'sedrin, Dzieci Jastrzębi. Nie wiedziała, dlaczego odpowiednim wydawało się pozdrowienie Shin'a'in. Po prostu pasowało. Ratha skinął jej z kurtuazyjną powagą. Oczy Eldana rozszerzyły się. - Shin'a'in?! - wykrzyknął i odwrócił się, aby popatrzeć na Hellsbane, drzemiącą nad swoją stertą świeżo zerwanej trawy. - W takim razie... z pewnością... nie jest to... - Ona jest rumakiem bojowym, jak najbardziej - powiedziała Kero z dumą. - I prawdopodobnie jedynym, jakiego można zobaczyć poza Równinami. Ma na imię Hellsbane. Sprytna jak kot, posłuszna jak pies i jeśli ją o to poproszę, staje się prawdziwą czworonożną śmiercią. - Tyle sam zauważyłem. - Wstał i podszedł do klaczy. Jego ruchy przebudziły ją i spojrzała na niego czujnie. - Hellsbane! - zawołała Kero, ściągając na siebie uwagę klaczy. - Kathal, dester'edre. Hellsbane odprężyła się i pozwoliła na bardzo szczegółowe oględziny. Eldan przyjrzał się jej ze starannością urodzonego koniarza. W końcu pozwolił jej zapaść ponownie w drzemkę, a sam usadowił się przy ognisku.
- Zadziwiające - odezwał się zdumiony. - Najbrzydszy koń, jakiego kiedykolwiek widziałem, lecz pod tą skórą... Gdyby przyszło mi stworzyć bojowego wierzchowca, poczynając od kości, takim go właśnie bym stworzył. - Mój zbrojmistrz twierdzi, że dokonali tego Shin'a'in - powiedziała Kero. - Bogowie jedynie wiedzą, jak to zrobili i czy naprawdę to zrobili. - Zdumiewające - powtórzył, potrząsając głową. Następnie podniósł ją do góry. - A więc opowiedz mi o twoim zbrojmistrzu. I jakim sposobem udało ci się zostać zaadoptowaną przez Klan? Uśmiechnęła się. - To długa historia. Usadowiłeś się wygodnie? Byli bardziej znużeni, niż się obojgu wydawało. Poprosił ją, aby zaczęła od początku i uczyniła, jak sobie życzył. Opowiedziała mu o pościgu i ku własnemu zakłopotaniu odkryła, że pieśń dotarła aż do Valdemaru. Kiedy przebrnęła przez opowieść o tym, jak postanowiła opuścić dom, wyprosiwszy pomoc u babki, przyłapała go na ziewaniu. - Nie jestem... o... aż tak nudna, prawda? - zapytała, stwierdzając, że ziewanie jest zaraźliwe. - Nie - powiedział. - Tylko nie mogę utrzymać oczu otwartych. - No cóż, nie sądzę, aby jacyś Karsyci zamierzali podkraść się do nas w ciemności - przyznała a już jest dawno po zachodzie słońca. Nigdy nie zauważyłam, aby ktokolwiek kręcił się po nocy z wyjątkiem patroli wojskowych. A nawet one nie zbaczają z ubitych dróg. Nie wspomniała o dziwnych i przerażających chwilach, kiedy czuła się, jakby ktoś na nią polował. Lecz nie miała żadnych dowodów i nic złego jej się nigdy nie przytrafiło. Wstała i podeszła do sterty splątanych koców, chcąc rzucić je na grubo wyściełane posłanie z paproci, które on wymościł. Wciąż ziewając, Eldan przyłączył się do niej. - Zdaje się, że wierzą w krążące po nocy demony - odezwał się, strzepując swój koc. - Wygląda na to, że ludzie znikają z własnych domów - czasami całymi rodzinami - i nikt ich nigdy nie widzi. Nie jest tajemnicą, że znikający należą do tych najmniej pobożnych, czy też tych, którzy zadali niewygodne pytania albo okazali jakiekolwiek inne oznaki buntu. Przyszły jej na myśl patrole wojskowe przemieszczające się po nocy i znakomicie mogła sobie połączyć te dwie rzeczy. - Hmm. Sądzisz, że to demony na końskich grzbietach? Odziane w mundury? - Celna uwaga - przyznał jej rację. - Czuję ogromną ulgę, że nie urodziłam się w Karsie. Eldan rozłożył ostatni koc na zaimprowizowanym posłaniu i przekrzywił głowę. - Nie wszyscy, którzy znikają, zostają nieboszczykami, moja pani - powiedział. - Niektórzy z nich stają się kapłanami. - Nigdy w życiu! - wykrzyknęła. - Jeszcze nie skończyłem. Zachowują swoje zdolności, ale zapominają wszystko o swoim minionym życiu. Wszystko! To właśnie przytrafiło się komuś, z kim - jak sądziłem - mogłem wejść w porozumienie. Posiadała dar myślmowy, który dopiero się wykluwał. Kiedy ją później widziałem, nie rozpoznawała nikogo, kto niegdyś był jej znajomym. Jej mózg był jak tabula rasa, a oddanie Panu Słońca absolutne. - Pokiwał głową, a ona poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. - Twierdzisz, że każdy posiadający Dar trafia do stanu kapłańskiego i że jakiś kapłan pozbawia go mózgu? Idea była przerażająca bardziej niż gwałt czy tortury, po których pozostaje przynajmniej własny mózg. - Ktoś z kapłanów wymazuje ich mózgi, do czysta. Byłem w stanie wyzwolić wspomnienia u kogoś, kto cierpiał na zanik pamięci w następstwie uszkodzenia głowy... - (zapamiętała sobie to na przyszłość) -... lecz nigdy nie zdołałem uczynić tego z jedną z tych kapłanek. - Westchnął. - Ktoś mógłby powiedzieć, że i tak lepsze to niż śmierć, ale czy ja wiem. Nie umiała opanować drżenia. - Ja wolałabym umrzeć. Aby ją uspokoić, otoczył ją ramieniem.
- Powiedziałem ci o czymś, co na pewno przyprawi cię o koszmary senne - stwierdził ze skruchą. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru... Pod wpływem nagłej zmiany nastroju mocniej przytuliła się do niego; uczucie gorąca w jej lędźwiach podsycało ciepło jego rąk i bliskość mocnego ciała. - Możesz zrobić coś, abym zapomniała - szepnęła i delikatnie skubnęła płatek jego ucha. - A mogę? - Roześmiał się. I tym właśnie się zajął. *** W dzień myśliwi rozpoczęli łowy i choć żaden nawet nie zbliżył się do jaskini, to Kero z Eldanem nie mieli ochoty ryzykować, wychodząc na zewnątrz. Całkiem spora liczba myśliwych grasowała na wzgórzach i przynajmniej z pół tuzina kapłanów. Zbiegły Herold i jego wybawicielka byli, jak się wydawało, usilnie poszukiwani. Szczęśliwie to Ratha był tym, który ostrzegł Eldana przed kapłanami, zanim jeszcze Herold skorzystał ze swego Daru. Pamiętając o tym, dokładnie określił pozycję wroga i zidentyfikował kapłanów oczami otaczających ich zwierząt. Miał wielką chęć dotknąć myśli koni, których dosiadali, aby podsłuchać, o czym ze sobą rozmawiają, lecz oboje czuli, że szczególnie ten pomysł jest nadmiernie ryzykowny. - Może w pułapce bez wyjścia - powiedziała. - Powiem ci, co zrobiłabym, będąc tobą, z twoim Darem wtedy, gdy oni dostali cię w swoje łapy. Czekałabym, aż nabraliby pewności, że jesteś całkowicie bezsilny i wtedy zamieszałabym w głowach ich koni. Przegoniłabym kilka z nich przez ogień, aby go rozproszyć i aby nie mogli dostrzec twojej ucieczki. Potem ukryłabym się gdzieś bardzo blisko obozowiska, dopóki nie nadarzyłaby się okazja, by wynieść się stamtąd, gdzie pieprz rośnie. Tak jak ci powiedziałam, nikt się nie spodziewa, że jeniec kręci się w pobliżu swoich oprawców. Eldan spojrzał na nią z dużym uznaniem. - Czasami żałuję, że nie mogę wpłynąć na ciebie, abyś wróciła ze mną. Tak jest i teraz: byłoby cudownie, gdybyś została wychowawcą w naszym kolegium. Wstrząsnęły nią dreszcze. - Dziękuję, nie. Wolę żyć w oblężeniu. Potem zaczęły się inne poszukiwania, które zaniepokoiły ich bardziej. Dwa razy Kero "poczuła" myszkujące "oczy", z czym spotkała się już podczas samotnej podróży. Tym razem biła z nich wściekłość; czuła płomień gniewu, który je poprzedzał i który szedł za nimi. Za pierwszym razem, odwrócona, obserwowała wejście do jaskini i nie miała możliwości, by stwierdzić, czy Eldan poczuł je także. Lecz za drugim razem stało się to tuż po zapadnięciu zmroku, kiedy oboje usadowili się obok rozżarzonych węgli, nie chcąc ryzykować, aby światło zostało dostrzeżone. Wtedy rozpłaszczyła się na szorstkiej skale dna jaskini. Krew w jej żyłach przemieniła się w lodowatą wodę. Słysząc szmer, podniosła wzrok i stwierdziła, że Eldan czyni to samo. - Co to jest? - wyszeptała, tak jakby brzmienie głosu mogło sprowadzić to coś ponownie. - Też to poczułaś? - On również wydawał się zmuszony do wypowiadania słów szeptem. - Nie wiem, co to jest. Z tego rodzaju zjawiskiem spotykam się po raz pierwszy. To tak, jakby... - szukał właściwego określenia -... jakby tam rzeczywiście coś błądziło, coś z pogranicza naszego i innego świata, a możemy wyczuć obecność tego, gdyż pozwala wymykać się swoim myślom, nie chroniąc ich zbyt dokładnie. Zastanowiła się nad tym przez chwilę. - I demony chodzą po nocy - powiedziała. Wlepił w nią wzrok. - Demony występują jedynie w bajkach! - podkreślił z godnością, tak jakby pomyślał, że pragnie zrobić z niego głupca. A potem zawahał się, gdy nie spuściła z niego trzeźwego spojrzenia. Prawda? - Zgodnie z doświadczeniami mojej babki, nie tylko - odparła, prostując się powoli. - Lecz nie
mogę przysiąc, że widziała jakiegokolwiek. Przypomnij sobie jednak tych ludzi, którzy znikają w nocy z własnych domów i nikt w rodzinie nie zauważa ich nieobecności aż do następnego dnia. Rozmyślał nad tym przez chwilę, z wysiłkiem podnosząc się ze skalnego podłoża. Obserwowała, jak tężeje jego twarz. - Jeśli jest w tym choć cień prawdy, to mój powrót z raportem staje się tym ważniejszy. W tej chwili nie wyglądał na kogoś, kogo miałaby ochotę wprawić w gniew. - Staram się, jak mogę - zauważyła, nie tracąc panowania nad sobą. - Przede wszystkim, to ja sporo zarobię na twoim bezpiecznym powrocie! Przyglądał się jej przez chwilę, tak jakby nie był pewny tego, co powiedziała. Zauważyła, jak ciekawość powoli wypiera z jego twarzy gniew. W końcu zapytał: - Gdybym wtedy nie przystał na twoją cenę, czy zostawiłabyś mnie w ich rękach? "Dobrze by ci zrobiło, gdybym powiedziała tak" - pomyślała, lecz uczciwość skłoniła ją do innej odpowiedzi: - Gdybym mogła cię uwolnić i ocalić przy tym życie, zrobiłabym to - odparła. - Lecz zamiast zabierać cię do Valdemaru, przekonałabym cię, że bezpieczniej jest jechać przez Menmellith i natychmiast po drugiej stronie granicy, w otoczeniu mojej kompanii, przekazałabym cię do Gildii Najemników jako łup wojenny. Oni zwróciliby cię Valdemarowi w zamian za okup. Straciłabym dziesięć procent na tym interesie, ale mimo wszystko dostałabym zapłatę. Wlepiał w nią wzrok, wstrząśnięty i obrażony. - Nie wierzę ci! - wyrzucił z siebie. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógłby być takim... takim... - Najemnikiem? - zasugerowała łagodnie. To zamknęło mu usta i po kilku chwilach jego gniew zamarł; sytuacja rozweseliła go. - No dobrze, na zbyt wiele sobie pozwoliłem. Masz prawo zarabiać na życie... - Dziękuję za pozwolenie - odparła z przekąsem. "Naprawdę zaczynam być zmęczona jego postawą..." Wyrzucił ręce nad głowę. - Poddaję się! Nie udaje mi się powiedzieć nic dobrego, prawda? Przepraszam. Nie rozumiem cię. Nie sądzę, aby mi się to kiedykolwiek udało. Ja walczę za kraj i dla idei... - A ja utrzymuję się z walki. - Wzruszyła ramionami. - Jestem tak samo wszeteczna, jak każda inna kobieta czy też mężczyzna, dla których nierząd jest utrzymaniem - i nie udaję, że tak nie jest. "I może to właśnie tak nas naprawdę różni. Najemnicy są jak ladacznice, natomiast wyznawcy idei są jak połowice par związanych węzłem na całe życie. Robimy dokładnie to samo, tylko ja czynię to dla pieniędzy, a ty z miłości. Co także jest jakąś formą zapłaty, a więc... mimo wszystko powinien zmienić zachowanie". Wzruszyła ramionami, czuła się odrobinę zraniona i dziwnie osamotniona. Wyglądało na to, że umiejętność odczytywania myśli niekonieczne zapobiega nieporozumieniom. "I to jest właśnie przyczyna - tak samo dobra, jak każda - aby unikając uzależnienia, nie posługiwać się Darem zbyt często" - zawyrokowała. "Jeśli nie uchronił on dwojga ludzi, którzy się lubią, przed nieporozumieniem, nie uchroni mnie od błędów i w innych sprawach". - A więc - odezwała się, kiedy upewnili się, że ścigający nie pojawią się ponownie i kiedy oboje odrobinę ochłonęli. - Nie wiem jak ty, ale ja nie będę mogła zasnąć przez dobrą chwilę; nie po tym, jak to coś krążyło nad moją głową. Eldan westchnął i podniósł oczy znad swego przyodziewku, który starał się pocerować nicią wysnutą z osnowy, używając ciernia zamiast igły. - Cieszę się, że nie ja jeden to czuję. Obawiałem się, że możesz wziąć mnie za potwornego tchórza, dzieciucha lękającego się ciemności. - Gdy coś takiego krąży w ciemności, sama także się boję! Rozluźniła się trochę. "Nie będzie sprawiał trudności. Bogom niech będą dzięki". - Nie wiem, czy czuwanie coś zmieni w tej sprawie, lecz wolę spotkać się z tym, czuwając, a nie śpiąc. Zatem porozmawiajmy. Wiesz o mnie wszystko, co najważniejsze... Zaczął protestować i nagle ujrzał nikły uśmiech na jej twarzy, uśmiechnął się w odpowiedzi i wzruszył ramionami.
- Wiem o tobie tylko tyle, że w pewnym momencie swojego życia postanowiłaś wystawić się na cel; wielki tłusty cel. Spojrzała na niego z udaną surowością. - No więc, mów - ponagliła. Eldan odłożył przybory krawieckie, przysunął się do ognia, do jej boku, i wyciągnął się na wspólnym łożu. "I to też jest dobry omen". - Trzeba na początek stwierdzić, że nie ja "zadecydowałem" o tym, iż zostanę Heroldem. Nikt o tym nie decyduje. Zostałem wybrany. Ze sposobu, w jaki to powiedział, wynikało niezbicie, że nie ma na myśli czegoś w rodzaju doboru czeladników przez starszyznę Heroldów. Dla Kero brzmiało to jak kapłańskie powołanie. - Przedtem byłem zwykłym młokosem, średnim synem spośród około tuzina dzieci. Mieliśmy posiadłość dostatecznie dużą, aby ojciec mógł tytułować się "panem", gdyby miał do tego głowę, ale on wpoił nam, co to trud. Zanim ukończyliśmy dwanaście lat, wszystkim nam poprzydzielano obowiązki, a po przekroczeniu tego wieku wychodziliśmy w pole ramię w ramię z naszymi dzierżawcami. Pewnego dnia pieliłem z chwastów poletko, kiedy usłyszałem za plecami zwierzę. Myślałem, że to znowu wymknęło się jedno z naszych źrebiąt albo cieląt i odwróciłem się, aby przepędzić uciekiniera z powrotem na pastwisko. Tylko że to nie był cielak. To był Ratha. Eldan westchnął i przymknął powieki. Kiedy migotliwe światło płomieni igrało na jego spokojnej twarzy, Kero pomyślała, że musiało to być jedno z najpiękniejszych wspomnień w jego życiu. Przez chwilę panowała cisza. - No więc, co ma z tym wspólnego Ratha? - zapytała, kiedy się nie odezwał więcej. - Co... ach. Przepraszam. Wybierają nas Towarzysze. Nie możesz, ot, tak sobie, pomaszerować do Haven i oświadczyć, że zamierzasz zostać Heroldem, ani też ojciec nie może wkupić ciebie jak czeladnika do terminu. Jedynie Towarzysz władny jest zadecydować, kto będzie Heroldem, a kto nie. Ratha parsknął na potwierdzenie tych słów. Kero rzuciła nań okiem i zobaczyła, że przytakuje łbem. "Doskonale, jeśli są tacy, jak leshya'e Kal'enedral, to nabiera sensu. Duch byłby w stanie wejrzeć w czyjeś serce i dowiedzieć się, czy jest to osoba zdolna wyważyć proporcje pomiędzy moralnością a osobistą wygodą". Przez chwilę Ratha patrzył prosto na nią, w jego niebieskich oczach przedziwnie zatańczyły odbite płomienie. I ponownie kiwnął łbem. Zamrugała powiekami, czując całkiem spory lęk. - Towarzysze, kiedy są gotowi iść za swoim wybranym, pojawiają się w stajni i żądają, aby ich osiodłać. To bywa zabawne, zwłaszcza widok nowych stajennych - zachichotał. - Byłem tam pewnego dnia, kiedy sześciu zstąpiło do stajni, każdy niedwuznacznie dając do zrozumienia, że chce, aby się nim zaopiekowano natychmiast. Dziękuję. Musiałem wezwać kilku uczniów do pomocy, zanim biedny chłopiec stajenny utracił zmysły. W każdym razie wiedziałem, co oznacza obecność Rathy stojącego pośrodku warzywnej grządki, chociaż szczerze ci powiem: zawsze wyobrażałem sobie siebie raczej w mundurze straży, a nie w bieli Herolda. Myślę, że dla rodziców była to ulga - o jednego młokosa do karmienia mniej. Mieszkaliśmy niedaleko Haven, wiedzieli, że będę przyjeżdżał w odwiedziny, prawdopodobnie nawet kilka razy w tygodniu. Mama rozczulała się nad dorastającym "dzieciątkiem", oczywiście, ale mimo wszystko wyglądało na to, że robiła to wyłącznie dla zachowania pozorów. Oboje roześmiali się. - Kilka moich kompanek przeżyło takie pożegnania - dodała Kero. - I żadnej na myśl by nie przyszło, że nie troszczą się o nią jak o wszystkich członków rodziny, tyle że kiedy plemię jest bardzo liczne, to ktoś w końcu musi odejść. - Lepiej jest, gdy taki ktoś odchodzi z własnej woli. Tak... - Eldan przytaknął głową energicznie. - W moim przypadku rzeczy przedstawiały się dokładnie tak, jak w przypadku każdego młokosa w kolegium. W klasie byłem średniakiem, wyróżniałem się jedynie darem rozumienia myślmowy
zwierząt. Miałem talent do przebierania się. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi z kruszyną imieniem Selenay. A jednak doznałem lekkiego wstrząsu, dowiedziawszy się, że to ona jest następczynią! "Jest z królową po imieniu, hmm?" Myśl ta mroziła jej lekko krew w żyłach; to pogłębiało dzielące ich różnice. Aby ukryć ten fakt, zaczęła się z Eldanem przekomarzać. - Gdybym o tym wiedziała, moja cena byłaby jeszcze wyższa. Otworzył oczy, aby stwierdzić, czy żartowała i uśmiechnął się, widząc, że tak. - To wszystko - zakończył. - To wszystko, co można o mnie powiedzieć. Nie było zuchwałych pościgów, głębokich ran, aż do tej tutaj. Nic ponad przeciętność. Kero prychnęła. - Tak jakby Herold mógł kiedykolwiek być przeciętny. Prawda? Powiedz mi coś innego. - Zbieram kamienie - dodał. - Wspaniała rozrywka dla kogoś, kto spędza życie na końskim grzbiecie. - Nie powiedziałem, że to łatwe - zaprotestował ze śmiechem. Kero roześmiała się razem z nim. - No, to ja też muszę się przyznać. Wyrabiam błyskotki, Prawdę powiedziawszy, rzeźbię w szlachetnych kamieniach. - Pisywałem kiepską poezję - odpalił. Zerknęła na niego groźnie. - Już przestałem. Odegrała wielkie przedstawienie: oczyściła nóż i starannie zbadała jego ostrze. - Mędrzec. Gdybyś powiedział mi, że nadal to robisz, byłabym zmuszona cię zabić i pożreć. Świat stałby się miejscem bezpieczniejszym. Nie ma nic groźniejszego niż kiepski poeta, chyba że kiepski minstrel. Powiedziała to z tak poważną miną, że zaczął się śmiać. - Sądzę, że jestem w stanie zrozumieć, o co ci chodzi - chichotał. - Myślę, że na twoim miejscu zacząłbym szczodrze nagradzać bardów! - Myślałam już o tym - odrzekła. - I to nie na żarty. Tradycyjna nietykalność bardów może prowadzić do pewnego nadużycia ich potęgi; nikt ich nie poskramia, by prowadzili się jak Uzdrowiciele, czy też jak wy, Heroldowie. - Jedynie Gildia - przyznał. - W Valdemarze ich zachowanie jest poprawne, ale poza granicami? Nie wiem, założę się, że Karsyci wykorzystują swoich bardów do niecnych celów. - Wykorzystują swoich Uzdrowicieli - zauważyła Kero. - Nie pomagają nikomu poza murami świątyń Pana Słońca. Kiedy im co do łba strzeli, ścigają nawet biednych zielarzy i kabalarki. Akuszerkom nie dobiorą się do skóry tylko dlatego, że przecież kapłanom nie można zaprzątać głowy czymś, co ma znaczenie jedynie dla kobiet. Eldan spoważniał. - Nie wiedziałem o tym. Nikogo takiego nie było w wioskach, które obserwowałem. To skłania do zastanowienia. Co innego jeszcze wykorzystują? - Tak, skłania - zgodziła się Kero, której wyobraźnia podpowiadała, co też mogli wykorzystywać. Czarną magię? Całkiem prawdopodobne. Nikt ich nie powstrzyma. Można by z równym skutkiem stanąć na drodze huraganu. A wszystko to sprzysięgło się przeciw nim. Teraz wydawało im się, że na zewnątrz jaskini zapadły jeszcze głębsze ciemności. A kiedy się kochali, było to raczej wtulanie się w siebie dla dodania otuchy niż cokolwiek innego. Poszukiwania w ich okolicy trwały dłużej niż Kero przewidywała. Nabrała przekonania, że kapłanki otrzymują jakieś wskazówki o miejscu ich pobytu. Przez ten czas bardzo dobrze poznała Eldana; prawdopodobnie lepiej, niż mógłby się tego spodziewać. Najemnicy szybko się uczą, jak przeniknąć dusze tych, przeciw którym albo u boku których przyjdzie im walczyć; wszystko, czego się dowiadywała o Eldanie, zwiększało jej zaufanie do niego. Pomimo użycia swojej mocy do szpiegowania Karsytów, był szczery w swej odmowie wyrządzania im krzywdy. Nie tyle wścibiał nos w mózgi obcych ludzi, co po prostu łowił umykające myśli, zwykle wtedy, kiedy ludzie rozmawiali pomiędzy sobą. Tak jak się tego nauczyła
sama Kero; istnieje specyficzna zapowiedź tego, co ludzie zamierzają wyrazić na moment przed wypowiedzeniem słów. Dla kogoś posiadającego Dar, myśli te mogą być tak samo donośne jak krzyk. W mniemaniu Kero nie było to bardziej niemoralne niż rozsyłanie szpiegów po tawernach i rozmieszczanie dziur podsłuchowych, gdzie popadnie. Kiedy wyleczyła się z wstrząsu mózgu, podzielili się obowiązkami - jedynym wyjątkiem było polowanie. Eldan zajadał ze smakiem to, co upolowała, lecz sam nie zniósłby zabijania. Kero to odpowiadało; on wiedział, jakie rośliny nadają się do jedzenia, ona nie. Tak więc kiedy następowały przerwy w patrolach Karsytów, ona polowała, a on zajmował się zbieraniem. Sytuacja ta wydawała się jej nawet zabawna. Opuścili swoją kryjówkę w dwa dni po wyniesieniu się tropicieli w inne strony. Prześladowcy nie trudzili się zacieraniem śladów, co niezmiernie zadowoliło Kero, bo było dowodem na to, iż Karsyci nie będą się oglądać za plecy, uważając, że ich ofiary są gdzieś z przodu. Podróżowali nocami, pomimo demonów czy też czegokolwiek innego, co tam było. Kero miała przeczucie, że Potrzeba zarówno przyciągała to coś, jak i ukrywała przed tym ją i Herolda. Kero z całych sił starała się sobie przypomnieć wszystko, co kiedykolwiek o czymś takim czytała lub słyszała. Niektóre wiadomości wydawały się nieprzydatne, takie jak na przykład opowieść Tarmy o Thalkarsh. To, co ich dwoje poszukiwało, nie wydawało się odznaczać nadmierną bystrością; nie był to więc raczej prawdziwy demon, lecz być może wytwór magii, a najprawdopodobniej niezgłębiony żywioł Równin. Niemal każdy Mistrz magii mógł nad czymś takim panować, bo to nie grzeszyło bystrością. Przyciągały go miejsca, w których magiczna aura osoby albo przedmiotu zakłócała naturalny przepływ prądów, lecz znalazłszy się w ich pobliżu, nie było w stanie odnaleźć źródła zakłóceń, jeśli było ono zdolne dobrze się zamaskować; podobnie z dużej odległości z łatwością można dostrzec bardzo wysokie drzewo, lecz po wkroczeniu do puszczy odnalezienie go graniczy z cudem. W każdym razie tak Kero wyjaśniła to Eldanowi, chociaż coś skłoniło ją do użycia mglistych, nieokreślonych pojęć, które mogły dotyczyć zarówno daru umysłu, jak i magii. Co prawda, nie była w stanie wyjaśnić mu, iż jest ono samo w sobie wytworem magii, jednak bez zająknięcia wytłumaczyła, że może to być stworzenie z Pelagiru - niewidoczne i nieuchwytne, lecz mimo to obecne. Skąd takie wyjaśnienie wpadło jej do głowy, nie miała pojęcia, lecz czuła, że on strawi to łatwiej niż cokolwiek, co trąciłoby "prawdziwą" magią. Znaleźli kryjówkę o świcie: zarośniętą jamę, pokrytą winoroślą do tego stopnia, że Kero nie podejrzewałaby jej istnienia, gdyby nie zwracała bacznej uwagi na ukształtowanie terenu. Winorośl te krzewy podtrzymywały z obu stron jamy, lecz samo zagłębienie nie było niczym porośnięte. Nie było ono tak bezpieczne jak jaskinia i nie chroniło zbytnio przed deszczem, lecz doskonale nadawało się na kryjówkę. To wtedy, kiedy kochali się w cieniu upstrzonym słonecznymi plamami, Kero uzmysłowiła sobie, że jest coś niezwykłego w jej stosunkach z tym mężczyzną. Czuła, że był jej znacznie bliższy niż ktokolwiek do tej pory, z wyjątkiem być może Tarmy i Warrla. Stwierdziła, że myśli o tym, na co on miałby ochotę tak samo często, jak o tym, czego ona by chciała. Uczucie było tak odmienne, iż w końcu musiała przyznać, że zaczyna tego człowieka kochać. Nie była to już tylko cielesna żądza - choć i ona miała w ich związku swój udział - ale miłość. Shallan pękłaby ze śmiechu. Zawsze twierdziła, że pewnego dnia "Żelazna Dziewica" stopnieje, a wtedy wpadnie aż po same uszy. "Zdaje się, że miała rację" - pomyślała Kero z uczuciem bardzo zbliżonym do bólu, przytulona do jego pleców, z głową opartą poniżej jego karku i z ręką położoną na biodrze. "Tak czy siak, niech ją licho. Ciekawa jestem, jak obstawiła zakłady?" Oczywiście zakochać się w nim nie było trudno. Był miły, przystojny, czysty, o łagodnym spojrzeniu; wytworny w pełnym tego słowa znaczeniu. Traktował ją jak wartościową istotę ludzką, lecz nie protekcjonalnie. Śmiało wyrażał własne zdanie, kiedy się z nią nie zgadzał i nie uważał jej jak większość cywili - za dziwaczkę tylko dlatego, że była kobietą-wojownikiem. We wszystkim traktował ją tak samo, jak robiłby to jej wybrany spośród Piorunów Nieba.
Przytuliła się mocniej; poranek był chłodny. Lecz jej potrzebna była pociecha duchowa na równi z fizyczną. Właśnie teraz czuła się bardzo samotna. "Zna moje najpilniej strzeżone sekrety. Podzielił się ze mną swoimi myślami". Czy to wystarczy, aby złagodzić dzielące ich różnice? Czy cokolwiek jest w stanie to uczynić? *** Eldan przykucnął obok Kero w kryjówce na jednym z konarów drzewa i gderał w duchu: "Wrócić. Selenay musi się o tym wszystkim dowiedzieć, trzeba było to zrobić już miesiąc temu. Każda stracona chwila może nas drogo kosztować". Jednakże wyglądało na to, że patrolom Karsytów kręcącym się po biegnącej dołem drodze ani się śniło zezwalać mu na to. Pomimo że słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo na złoty i różowy kolor, po jeźdźcach krążących poniżej ich kryjówki nie było widać żadnych oznak, że zamierzają wycofać się na noc do swoich koszar. Kerowyn obrzuciła go wzrokiem i zacisnęła usta. - Unosząc się gniewem, nie zmusisz ich do szybszego ustąpienia nam z drogi - wyszeptała później. - Nabawisz się tylko wrzodów żołądka. Rozluźnij się. Oddalą się, kiedy się oddalą. "Ona po prostu nie rozumie" - pomyślał żałośnie, kiedy jeźdźcy zniknęli za zakrętem, kierując się na północ. "W jaki sposób zdołam jej to przekazać? Nie zależy jej, kiedy wróci do domu... niech to ognie piekielne pochłoną... ona nawet nie posiada domu..." - Słuchaj, równie mocno jak i ty chcę wrócić do Piorunów - ciągnęła, przerywając potok jego myśli. - Wciąż możemy spróbować przedrzeć się w stronę Menmellithu... "Jeśli pójdziemy do Menmellithu, to powrót potrwa trzy razy dłużej. Do licha, dlaczego tego nie może zrozumieć?" Wiedział, że jeśli otworzy usta, w jego głosie ujawni się gniew, a więc tylko gwałtownie potrząsnął głową, próbując przynajmniej na zewnątrz zachować pozory spokoju. Odwróciła wzrok, jej twarz okrył smutek. Smużki ostatnich promieni słońca przedzierające się przez konary drzew wydobyły złocisty kolor jej włosów. Zachodził w głowę, co też ona sobie myśli. "Chce ominąć Valdemar. A ja chcę przyprowadzić ją ze sobą do Valdemaru. Gdyby mogła zobaczyć, jak tam jest, wtedy by zrozumiała. Wiem, że by zrozumiała". Gdzieś na północy, powyżej drogi, Ratha przeprowadzał zwiad. Niesamowity był sposób, w jaki wtapiał się w tło drzew. Eldan opanował zamęt w głowie, przymknął oczy i sięgnął myślami do drogiej osoby. - Hola, pożeraczu siana! - Tak jest, nieowłosiona małpo? Ratha widział pogromcę zwierząt z małpą na jednym z jarmarków. Zwierzę szczyciło się parą bliźniaczych kosmyków we włosach, niemal identycznych jak u Eldana. Od tego czasu Towarzysz nie pozwalał mu o tym zapomnieć. - Nigdy nie dajesz za wygraną, prawda? - Próbuję poprawić twój nastrój - odparł Towarzysz. - Zgryzota doprowadzi cię do tego, że spadniesz z drzewa, jeśli się nie uspokoisz. - Czy po tym drugim patrolu widać jakąś oznakę, że się wynosi w inne strony? - zapytał z obawą. Poczuł, że Ratha westchnął. - Rozluźnisz się, prawda? Zatrzymali się, ale nie rozbili stałego obozu. Sądzę, że zamierzają wyruszyć przed zapadnięciem ciemności. W każdym razie możemy ich ominąć, idąc ponad drogą. Znalazłem koźlą ścieżkę. Eldan stłumił jęk. Kiedy ostatnim razem Ratha odnalazł boczny szlak, przez całą noc przebyli zaledwie około jednej stai. - Jakim... och... "wyzwaniem" będzie ta koźla ścieżka? W myślgłosie Rathy pojawił się ślad rozbawienia. - Dostatecznym. Dobrze ci to zrobi. - To samo powiedziałeś o tej, którą odkryłeś ostatnio. - Ja mam cztery nogi zamiast dwóch, nie mam rąk i ważę dużo, dużo więcej od ciebie. Jeśli ja
mogę ją pokonać, to ty też. - W tonie Rathy była odrobina łaskawości i dużo więcej zniecierpliwienia. - I żadne napady gniewu nie przyśpieszą twojego powrotu do Valdemaru. Dojdziemy tam, kiedy dojdziemy. - Mówisz jak Kem - odparł Eldan i otworzywszy nieco powieki, spojrzał z ukosa na najemniczkę. Kero patrzyła na niego. Zobaczył, że przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. Wiedziała, iż prowadził myślrozmowę z Ratha i była tym jak zwykle strapiona. "Chciałbym, żeby i ona tam trafiła." - Przeszła dobrą szkołę cierpliwości. Mógłbyś wiele skorzystać, biorąc ją za przykład. Ratha zawahał się na chwilę i Eldanowi wydawało się, że Towarzysz powiedziałby więcej, ale nie miał pewności, czy powinien. W końcu na drodze poniżej znów ukazali się Karsyci, wracając tam, skąd przyszli. Pozostał jedynie patrol obserwowany przez Rathę. Kiedy ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem, zerwał się wiatr. Eldanem, czującym powiew na szyi, wstrząsnął lekki dreszcz. Kolejne słowa Rathy zmroziły go jeszcze bardziej. - Bardzo lubisz... tę kobietę - odezwał się Ratha. - Myślę, że zakochałem się w niej - rzekł ostrożnie Eldan czując ulgę, że w końcu zostało to jasno powiedziane, lecz nie był pewny, czy zadowalają go sformułowania i ton oświadczenia Rathy. - Ja... też tak myślę - odpowiedział Ratha, wyraźnie zatroskany. - Cieszę się, lecz zarazem chciałbym, abyś nie był zakochany. Eldan nigdy niczego nie ukrywał przed swoim Towarzyszem i nadal nie zamierzał tego robić. - Dlaczego? - zapytał otwarcie. - Czy jest w niej coś złego? Wiem, że ją lubisz. - W tej chwili patrol wyrusza w drogę - zameldował radośnie Ratha. - Dziękuję. A ty zmieniasz temat rozmowy. - Eldan nie zamierzał pozwolić mu tak łatwo się wywinąć. - Przynajmniej przez połowę marki na świecy nie będziemy mogli ruszyć się z tego drzewa. Nigdzie nie idę. Co właściwie jest z Kero? Wydawało się, że Ratha odpowiada z ociąganiem. - Ona nie rozumie ciebie - nas. Nie potrafi zrozumieć, jak możemy być lojalni wobec ludzi, których nigdy nie widzieliśmy na oczy, że jesteśmy skłonni bronić ich przed nieszczęściem i nie dla zysku. Nie rozumie poświęcenia dla idei. A jednak... - Co jednak? - Jest w niej coś bardzo szlachetnego. Postępuje zgodnie ze swoimi prawami. Przestrzega własnego kodeksu. Była bardzo dobra dla ciebie; od kiedy ją spotkałeś, żyjesz pełniej. - Czuję, że żyję pełniej. - Eldan zadumał się nad stwierdzeniem Rathy. Przyłapał Kero na tym, że spogląda na niego z dziwnym uśmiechem na ustach i poczuł ucisk w sercu. Ta zdumiewająca, przerażająco kompetentna kobieta była niepodobna do nikogo, kogo do tej pory w życiu spotkał. Ona była... jak idealny miecz Mistrza; śmiało mogła stanąć w zawody z każdą pięknością na dworze. Z tymi długimi blond włosami, drobno zarysowaną twarzą i bladoniebieskimi oczami... "Zawody? Nie. Nigdy by nie zadowoliła się zajęciem drugiego miejsca. Była nie tylko piękna, ale i wytworna. Nie było w niej nic, co nie zostałoby udoskonalone aż do perfekcji. Przy niej każda kobieta wygląda jak śliczna lalka - bez ognia, bez duszy. Za wyjątkiem, być może, Heroldów... lecz... Jego związki z innymi Heroldami nigdy nie wyszły poza stadium przyjaźni i odrobiny intymnego współżycia. Zazwyczaj to on musiał być inicjatorem tego ostatniego. Kero była inicjatorką miłości tak często, jak on; zaskakiwała go delikatnym kąsaniem przy wtórze pomruku jakby dużego, rozbawionego kota; ospale masowała jego ramiona albo drapała go po plecach, co przechodziło w bardziej intymne pieszczoty. Zadrżał lekko; ten uśmiech igrający w kącikach jej warg... Była naprawdę wyjątkową, podniecającą partnerką w łożu... Jednak była i kimś więcej. Poza łóżkiem traktowała go jako całkowicie równego sobie. Wykonywała swoją część obowiązków bez uskarżania się, bez dyskusji zajmując się rzeczami,
których on nie mógł robić - jak polowanie, na przykład. I odwiedzała go w myśli tak, jak tego nikt do tej pory nie czynił, ani mężczyzna, ani kobieta. Pragnął pokazać jej swój dom, widzieć jej podniecenie, jej reakcje. Chciał dzielić się z nią wszystkim. Zwłaszcza zaś pragnął, by zrozumiała. Ponieważ chciał usłyszeć jej słowa, że zostanie z nim na zawsze... - Zamierzam sprowadzić ją do Valdemaru. Wiem, że kiedy tam się znajdzie, zrozumie, dostrzeże, co on dla nas oznacza i wtedy pojmie wszystko. - Jeśli będzie kiedykolwiek do tego zdolna, ona... Towarzysz uciął swoje myśli i Eldan zachodził w głowę, o co też mu chodziło - Ona, co? - To bez znaczenia. Nie teraz. To tylko próżne spekulacje. Zgadzam się, powinniśmy ściągnąć ją do Valdemaru, jeśli zdołamy. Sądzę, że to zmieniłoby wszystko. Eldan wyczuł ociąganie się Rathy i nie nalegał. Czymkolwiek było to spowodowane, musiało mieć swoje znaczenie. Ratha powie mu to z własnej woli, kiedy uzna, że nadeszła odpowiednia pora. - Teraz przed wami droga wolna - dokończył Towarzysz. - Sprawdzę z przodu. Dodatkowo Eldan sprawdził drogę oczami każdego ptaka i zwierzęcia, którego był w stanie dosięgnąć myślą i potwierdził oświadczenie Rathy. Otworzył oczy i ostrożnie dotknął łokcia Kero. - Możemy ruszać - powiedział cicho. - Sprawdziliśmy to obydwaj. - To dobrze - odrzekła, a w jej głosie pojawił się ślad ulgi. - Zaczęłam się zastanawiać, czy nie spędzę całej nocy na tym drzewie. Uczepiła się konaru, na którym siedziała i opuściła się na gałąź znajdującą się niżej. Eldan zrobił to samo, podziwiając jej zwinność i zdolność do tak pewnego poruszania się o zmierzchu. - Och, znam gorsze miejsca do spania niż drzewa - odpowiedział wesoło, kiedy stanął obok niej na ziemi. - Także i ja prawdopodobnie spałam już wszędzie. Możemy wyjść na drogę? Otrzepała ręce o spodnie i odwinęła lejce Hellsbane od pieńka, do którego ją przywiązała. - Na razie tak. Ratha pójdzie przodem. Powiada, że znalazł koźlą ścieżynę, którą zdołamy przejść, jeśli tu zaroi się od patroli. Zwróciła ku niemu swoją poważną twarz. - Mam nadzieję, że znalazł też dla nas kryjówkę na wypadek, gdyby pojawiło się więcej tych... rzeczy... Nie chciałabym natknąć się na to, nie mając gdzie się skryć. - Ani ja. - Zadrżał na samą myśl, podziwiając ją za to, że odważyła się stawić czoło tym stworzeniom - czymkolwiek były - i nie wpadła w panikę. "Ona jest niewiarygodna" - pomyślał po raz setny, idąc trop w trop za Hellsbane. "Muszę wrócić z nią do Valdemaru. Muszę. Nigdy nie będzie chciała go opuścić". Czternasty - Znowu myślą do siebie - zauważyła Kero, próbując zachować się godnie. Eldan siedział przed leżącym Towarzyszem pod żywym parasolem z sosnowych gałęzi. Herold patrzył głęboko w oczy Rathy, obydwaj byli całkowicie obojętni wobec otoczenia. Ziemi nie było widać spod warstwy igieł sosnowych, które musiały zbierać się w tym miejscu od dziesięciu, a może dwudziestu lat. Postawili na straży Kero, a sami się naradzali. Gdyby Kero nie wiedziała, że niebo jest bezchmurne, przysięgłaby, że nadciąga zawierucha; takie pod tym drzewem panowały ciemności. Po chwili odwróciła wzrok i stwierdziła, że w połowie wysokości tej sosny znajdzie najlepszy punkt obserwacyjny. Powinna móc stamtąd zajrzeć daleko w głąb głównej doliny. I nie będzie zmuszona patrzeć na Eldana i jego Towarzysza. W nawyk weszło im podróżowanie nocą; przed świtem zatrzymywali się, szukając miejsca, w którym mogliby zaszyć się na cały dzień. Poprzedniego dnia posuwali się równolegle do głównego traktu, aż dotarli do serca systemu połączonych ze sobą dolin. Im bliżej byli granicy Valdemaru,
tym kraina stawała się coraz bardziej wyludniona, za to teren coraz trudniejszy do pokonania i pozbawiony bocznych szlaków. Tym razem ich kryjówką stała się mała dolinka-kieszonka, biegnąca obok głównej rynny; nie było to miejsce, gdzie Kero zatrzymałaby się, gdyby miała jakikolwiek wybór. Znajdowało się tutaj miasteczko pasterzy - nie wioska, lecz miasteczko, z małym rynkiem, targowiskiem i największą świątynią Pana Słońca, jaką Kero dotąd widziała. Nie było to szczególnie bezpieczne miejsce na postój, ale najlepsze w ich sytuacji. Schronili się w sporym gaju sosnowym, w którym gałęzie drzew zwisały aż do ziemi. Nie było tutaj ani trawy, ani nawet wody. Nikt, prowadząc swoje owce na pastwisko, nie mógł natknąć się na nich przez przypadek. Sosny zapewniły skuteczną osłonę. Jednak mimo wszystko był to otwarty teren i znajdowali się zbyt blisko tego miasteczka, aby którekolwiek z nich czuło się dobrze. Kero wiedziała, że jej sen jest lekki i była pewna, iż to samo można powiedzieć o Eldanie i Racie. Po przebudzeniu Herold wydawał się czymś bardzo zaaferowany i w końcu poprosił Kero, aby stanęła na warcie podczas jego rozmowy z Towarzyszem. Kero nabrała pewności, że to ona, a nie strategia, będzie tematem rozmowy. Odniosła po raz kolejny wrażenie, że Ratha ją lubi, lecz że jeszcze nie zaakceptował jej całkowicie. Z pewnością Towarzysz nie był skłonny zaaprobować jej długotrwałego związku z jego heroldem. "Ma bardzo podobne poglądy do swojego Herolda" - pomyślała, ostrożnie wspinając się po iglastych, sosnowych gałęziach, aby drzewo się nie zatrzęsło. Nie mogli sobie pozwolić na jakąkolwiek nieostrożność; w ciągu minionych kilku dni zbyt wiele razy tylko o włos unikali niebezpieczeństwa. Myśliwi stawali się coraz liczniejsi i bardziej nieustępliwi. W następnych dniach będą musieli podjąć próbę przekroczenia granicy. A to oznaczało bliskie rozstanie. Usadowiła się na mocnej gałęzi i zamrugała piekącymi, załzawionymi oczami. "Błogosławiona Agniro, co ja pocznę? Jestem w tym człowieku zakochana i on jest zakochany we mnie. Jak doprowadzić do szczęśliwego zakończenia? Gdybyż to była tylko ballada..." Zagryzła wargę, aby powstrzymać łzy. "Ten cały związek jest bez przyszłości, i tyle. To samo przeszłam z Darenem, lecz teraz jest gorzej, ponieważ Eldana naprawdę kocham. Chcę z nim być bardziej niż z jakąkolwiek inną osobą do tej pory w życiu". Ale w tym był pies pogrzebany: z jakąkolwiek osobą. Niezależność drogo ją kosztowała i nie zamierzała z niej teraz zrezygnować. Gdyby z nim pojechała, porzucając swe miejsce w kompanii Piorunów Nieba, co by z sobą poczęła w Valdemarze? Do regularnej armii zapewne by jej nie przyjęto, a jeśli nawet, to gdziekolwiek by się obróciła, byłoby to wbrew jakimś zasadom i regulaminom. Z jej przeszłością mogła żądać od kompanii tego, czego nigdy nie otrzymałaby w siłach regularnej armii. Nie była ani pieszym, ani żołnierzem szturmowym i w żaden sposób nie pasowałaby do formacji ciężkiej albo lekkiej kawalerii. Była zwiadowcą - no dobrze, to jest zadaniem żołnierza pieszego. Była harcownikiem - to mogłaby robić pod egidą albo lekkiej piechoty (łuk), albo lekkiej kawalerii (miecz). Wiedziała więcej o taktyce od większości oficerów, których do tej pory poznała i to na pewno nie przysporzyłoby jej punktów. Lerryn życzliwie spoglądał na inicjatywy swych młodszych oficerów, lecz poza kompaniami najemników tego się po prostu nie praktykowało. Poza tym w regularnych siłach zbrojnych niechętnie widziano byłych najemników, ponieważ wywierali zły wpływ na dyscyplinę. "W rezultacie żyłabym na jego łasce. Nie ma mowy. Nigdy nie postawię się w takiej sytuacji po raz drugi". Pomimo dławienia w gardle i bólu w klatce piersiowej na myśl o rozstaniu z Eldanem, postanowienie było nieugięte. "Nigdy, mam własne życie i nie porzucę go". On nie rozumiał, czym kierują się ci, którzy chcą utrzymywać się z walki i nie sądziła, by zrozumiał to kiedykolwiek. Próbowała mu wykazać, że gdyby ludzie z zasadami nie zajmowali się walką, to stałaby się ona polem do działania tylko dla ludzi pozbawionych wszelkich zasad; wytrzeszczył na nią oczy, tak jakby mówiła w języku Shin'a'in. Ona zaś nie była w stanie pojąć jego fanatycznego oddania abstrakcji: krajowi. Cóż, u licha, może kryć się w byle skrawku ziemi, aby za niego umierać? Przecież najczęściej właśnie spory terytorialne sprawiały, że opłacano umiejętności najemników - wciąż tego nie umiała pojąć. Na swój sposób była mu tak obca, jak jedna z tych karsyckich kapłanek. Niepokoiła go jednak bardziej niż one, gdyż była kobietą, którą kochał, która
wydawała się myśleć zupełnie rozsądnie - dopóki nie palnęła czegoś, co całkiem mu umykało, albo dopóki on nie powiedział czegoś całkowicie dla niej bezsensownego. Nie tylko tym się różnili. Na przykład jego podejście do myślmowy. Sposób, w jaki dzielił się swobodnie swoimi myślami z Rathą, wywoływał ciarki na jej skórze i odruchowo kurczyła się w sobie, nerwowo napinając ramiona. "Nikt nie powinien móc wnikać tak głęboko do twojego urnysłu. To sprawia, że stajesz się bezbronny" - myślała z dreszczem prawdziwego strachu. "Co dzieje się, kiedy tak bardzo otwierasz się przed innymi? Bogowie i demony! Władza, jaką to im daje nad tobą... nawet jeśli jedni nigdy z niej nie skorzystają, to jest słabość, którą drudzy mogą wykorzystać bez skrupułów. I zrobią to. Nie istniał jeszcze zburzony mur, przez który nie dokonano by najazdu". I na dodatek ta jego fanatyczna obowiązkowość. Wróciłby do Valdemaru nawet, gdyby go to miało kosztować życie, po to tylko, aby osobiście zanieść wieści. "To szaleństwo" - myślała ponuro. "Po prostu szaleństwo. Istnieje tuzin sposobów, aby wysłać wiadomość i gdyby użył ich wszystkich, to właściwie mógłby być pewny, że dotarłaby do adresata. Może nie tak szybko, ale dotarłaby. On jednak musi to zrobić osobiście..." Przerażał ją; tak jak go kochała, tak się bała jego i o niego. Była rozdarta pomiędzy miłością a strachem i gdy dodać do tego jej niechęć do znalezienia się na jego łasce, wniosek nasuwał się tylko jeden. "To jest niemożliwe. O, bogowie, to jest niemożliwe. A ja mimo wszystko go kocham..." Udręczona uchwyciła mocno pień drzewa; kora wpiła się w jej dłonie; ból przegnał łzy z jej oczu. Zmagała się, aby zapanować nad sobą. Odzyskała równowagę w chwili, gdy pod drzewem zjawił się Eldan, machając do niej ręką, aby zeszła na ziemię. Odetchnęła głęboko kilka razy, by mieć pewność, że dławienie w gardle nie powróci. A potem odmachnęła mu w odpowiedzi, szeroko się do niego uśmiechając, tak jakby wszystko było w porządku. Nikła zmarszczka zniknęła spomiędzy jego brwi i odwzajemnił uśmiech. "Mamy poważniejsze zmartwienia" - powiedziała do siebie, ześlizgując się z drzewa tak samo ostrożnie, jak na nie wchodziła. "Najważniejsze, byśmy przeżyli i dotarli nad granicę". Kamień wiercił dziurę w brzuchu Kero, ale w tej chwili nie chciała się poruszyć, aby go usunąć. - Skąd one wszystkie się biorą? - wyszeptał Eldan, kiedy obserwowali jeszcze jedną kapłankę Pana Słońca, zatrzymującą się tuż poniżej wejścia do ich kryjówki. Odrzuciła do tyłu kaptur swojego płaszcza i patrzyła w górę na skalną płaszczyznę klifu. Gdy się spoglądało pod tym kątem, ściana była gładka; skalny występ, na którym leżeli, zasłaniał wejście. Kero dostrzegła je tylko dlatego, że siedziała na potężnym dębie, badając okolicę. Nie można było dostać się tutaj wprost z dna doliny; aby dotrzeć w to miejsce, musieli zawrócić i przebyć grań. Dawało to nadzieję, że nikt nie będzie ich tu szukał. Za wyjątkiem kapłanki, która - jak i pozostałe zdawała się coś wyczuwać. Z góry nie byli w stanie określić rysów jej twarzy; ledwie odróżniali twarz od jasnych włosów. Purpurowy płaszcz, który miała na sobie, był nieomylną oznaką wysokiej rangi - jeszcze wyżsi rangą ubrani byli już tylko w złoto i wśród nich nigdy nie było ani jednej kobiety. Na tle zielonej łąki pod nimi wyglądała jak jakiś egzotyczny kwiat. - Nie mam pojęcia, skąd one wszystkie się biorą - wyszeptała w odpowiedzi Kero. Było to w połowie kłamstwo. W tym momencie była niemal pewna, że w jakiś sposób podążały za Potrzebą, gdyż ani ona, ani Eldan nigdy nie wykorzystali otwartej myślmowy. Z faktu, że magia była zakazana, wynikałoby, iż kapłani mieli sposoby jej wykrywania. A Potrzeba została przez magię stworzona. Nawet jeśli w rzeczywistości miecz nic nie robił, musiał być "widoczny" dla kogoś uzdolnionego. Bez wątpienia mógł ukryć siebie, ale musiał też wiedzieć o tym, że wystawia na niebezpieczeństwo właściciela, który nie był niczego świadomy, dopóki kapłanka nie zjawiała się w polu widzenia. Kero wstrzymała dech. Czekała. Tym razem ich maskowanie nie zda się na nic; zostaną dostrzeżeni. Odziana w purpury kobieta była kapłanką najwyższej rangi, jaką dotąd widzieli, wszystkie pozostałe były rangi białej, błękitnej albo czarnej. Tym razem to początek końca. Kobieta naciągnęła kaptur na głowę i odjechała łąką. Kero wypuściła trzymane w płucach
powietrze. Eldan otoczył ją ramieniem i bez słowa przytulił. Na moment przylgnęła do niego, aby się nacieszyć i jego ciepłem. Lecz jej mózg nie przestał pracować. "To była trzecia kapłanka dzisiaj. Co dzień widzimy dwie do trzech grup poszukiwaczy. Z dnia na dzień coraz trudniej jest znaleźć kryjówkę o świcie". Niektórych z tych rzeczy należało się spodziewać. Teraz znajdowali się na granicy, regularnie patrolowanej przez straż pogranicza. Eldan wspominał o tym, napomknął przy okazji, jak ich w przeszłości unikał. Lecz nic nie wspominał o tym, aby kiedykolwiek uprzednio natknął się na kapłanów; dla Kero było to bardzo interesujące przeoczenie. Jednakże widać było całkiem wyraźnie, iż jest poważnie zaniepokojony, chociaż starał się to ukryć, udając, że tego rodzaju działania były całkowicie normalną rzeczą. A to oznaczało, że sporą liczbę z tych patroli przysłano tutaj dodatkowo, prawdopodobnie z zadaniem odszukania uciekinierów. Wiedział, że kapłanki wykrywały coś, jakby słabe emanacje ich obecności, lecz nie orientował się, skąd to się brało, gdyż Kero nie zdradziła dotąd właściwości Potrzeby. Do tej pory kapłanki, nie kapłani, potrafiły wyczuć to coś, czymkolwiek to było. Na szczęście Eldan okazał się wyzbyty ciekawości w sytuacji, w której Kero obawiała się prawdziwej powodzi pytań. To było dziwne, lecz nie bardziej niż fakt, że nie mogła porozmawiać z nim o niczym związanym z prawdziwą magią. Wprost fizycznie nie była w stanie. Próbowała i nie zdołała wykrztusić słowa. Podejrzewała, że to sprawka Potrzeby. I wcale jej się to nie podobało, chociaż zaczynała się już przyzwyczajać. Miecz był niezwykle wyczulony na problemy kobiet, dlatego kapłanki, a nie kapłani, je wykrywały. Tak rozumując Kero próbowała równocześnie nacieszyć się chwilą w ramionach Eldana. Lecz ta część jej osobowości, która nie poddała się uczuciom, przemówiła do niej: "Trzykrotnie wywinęliśmy się o włos. Za każdym razem był cieńszy od poprzedniego. Nie ma wątpliwości, to Potrzeba ściąga na nas kapłanki. Nigdy nie przedostaniemy się przez granicę". Eldan złożył przyrzeczenie, że wyśle jej okup za siebie i miała wszelkie podstawy wierzyć, iż nie złamie słowa. Nie było żadnego powodu, aby przy nim zostać. Prawdę mówiąc, jeśli chciała być pewna jego ocalenia, powinna go opuścić. Skoro cel ruszy na zachód, ten mały odcinek granicy powinien otworzyć się na tyle, że on zdoła ją przekroczyć. Wczołgała się z powrotem do jaskini, szorując brzuchem po piaskowcu, czując w dole żołądka rozwierającą się pustkę. Przez cały czas wiedziała, że ta chwila się zbliża, co bynajmniej niczego nie ułatwiało. Znalazłszy się wewnątrz, wstała i otrzepała się z kurzu. Dzisiejszej nocy zjedzą skradzione Karsytom racje. Dziś rano ledwie udało im się wymknąć. Skończyło się to śmiercią zwiadowcy, który odkrył ich, gdy przekraczali grań. Jego ciało spoczęło w płytkim zagłębieniu tuż poniżej szlaku. Koń został przepłoszony dzięki Eldanowi. Racje zwiadowcy trafiły do ich juków. Przy ograbianiu trupa Eldan jęczał odrobinę, lecz ona po prostu zabrała wszystko, co mogło się przydać, bez żadnych komentarzy, i po chwili poszedł w jej ślady. Eldan przyłączył się do niej w miniaturowej jaskini. Miejsca ledwie starczało dla nich i koni Kero nigdy nie umiała się zmusić, by uważać Rathę za zwierzę. Nie opuszczało jej uczucie zaskoczenia, że patrząc na niego, widziała "konia", nie zaś inną istotę ludzką. Eldan podał jej pasek wysuszonego mięsa. Przyjęła go i ze stosu swoich rzeczy wyciągnęła bukłak z wodą. - A więc - odezwał się z ustami pełnymi twardego, paskudnego pożywienia - wygląda na to, że jutro podejmiemy próbę przekroczenia granicy. Przełknęła swój kęs. Smakował mniej więcej jak podeszwa. - Prawdopodobnie będziemy musieli ukryć się tutaj na jakiś czas - zaproponowała, czując, że ściska jej się serce i że łzy napływają jej do oczu z powodu kłamstwa. - Prawdopodobnie dadzą za wygraną i opuszczą ten teren. Wtedy będziemy mogli spróbować. Eldan przytaknął kiwnięciem głowy. - To brzmi rozsądnie. Zapasów nam wystarczy. Potrzebujemy tylko wody i jedno z nas może zejść na dół około północy. - Dziś w nocy ja to zrobię - odpowiedziała. - Radzę sobie z poruszaniem się w ciemnościach
lepiej od ciebie. Uśmiechnął się w taki sposób, że krew zawrzała w jej żyłach. - Co do tego zgadzam się - stwierdził ciepło. - Mamy przed sobą cały dzień czekania. Co powiesz na to, byśmy coś zrobili, żeby czas płynął odrobinę szybciej? Bez słowa przyciągnęła go do siebie. Rozpacz spowodowała, że pragnęła go jeszcze bardziej niż zwykle. To miał być ostatni raz, absolutnie ostatni... Osłoniła swoje myśli i wykorzystała każdą sztuczkę, jaką znała, aby go wyczerpać. Potem zdrzemnęła się w jego ramionach, mając ochotę płakać, zbyt zmęczona jednak, by się na to zdobyć. W końcu słońce zaszło i przebudziła się z nerwowego, płytkiego snu, wypełnionego niespokojnymi marzeniami i strzępami obrazów pozbawionymi sensu. Wysunęła się z objęć Eldana tak, że nawet nie drgnął, spakowała swoje rzeczy i zaczekała, by niebo pociemniało, a wschodzący księżyc oświetlił łąkę pod nimi. Spływające po policzkach łzy przytępiały jej wzrok i zacierały kontury. Nie usłyszy nawet: "do widzenia". Zostawiła dla niego wiadomość na wierzchu pozostałych racji żywnościowych, radząc mu pozostać tutaj aż do wyczerpania się żywności i dopiero wtedy podjąć próbę przekroczenia granicy. Napisała mu, że go kocha bardziej, niż była to w stanie kiedykolwiek powiedzieć i - o bogowie najmilsi, jakież to trudne! - napisała, że nie może jechać razem z nim. "Zbytnio się różnimy. Jesteśmy zbyt inteligentni, aby tego nie przyznać. A więc... wybrałam wyjście godne tchórza. Przyznaję: uciekam. Prócz tego nienawidzę pożegnań. I nie zapomnij, że jesteś moim dłużnikiem: muszę czymś zastąpić zużyty ekwipunek!" Nie odwróciła się, aby spojrzeć na niego, skulonego pod tylną ścianą jaskini; to tylko utrudniłoby odjazd. Zamiast tego osiodłała Hellsbane, przytroczyła juki i poprowadziła do wyjścia, wiedząc, że znajomy stukot kopyt po skalnym podłożu nie wyrwie go ze snu. Jednak raptownie pojawił się Ratha i stanął pomiędzy nią a wyjściem, zastępując jej drogę. Zanim zdążyła coś uczynić, echo dziwnego głosu rozległo się w zakamarkach jej mózgu. Zabrzmiało surowe: - Dokąd idziesz? Dlaczego odchodzisz ukradkiem? Głośno przełknęła ślinę, zbyt przestraszona raptowną manifestacją potęgi Rathy, aby uczynić cokolwiek poza wytrzeszczaniem oczu. Lecz Towarzysz ani drgnął i w końcu była zmuszona odpowiedzieć. Nie zwykła stosować myślmowy, gdy chciała coś zakomunikować, lecz gdyby odezwała się głośno, obudziłaby Eldana, a wtedy nie byłaby w stanie go opuścić... Zapanowała więc nad myślami i zwróciła się do Rathy tak, jak nauczył ją tego Warrl. - Muszę odejść. Dopóki tego nie uczynię, Eldan będzie w niebezpieczeństwie. - Był w niebezpieczeństwie, kiedy go spotkałaś - napomknął Towarzysz z nieubłaganą logiką. Co się zmieni, gdy go opuścisz? Westchęła głęboko, jakby raptem zabrakło jej tchu. - To miecz - wydusiła w końcu. - On jest magiczny i jestem pewna, że ściąga na nas tropicieli. Co więcej, jest to magia, która broni jedynie kobiet i może dlatego tylko kapłanki na nią reagują. Jest bardzo potężna, naprawdę nie mam pojęcia, jak potężna. - A więc - podsumował Ratha - twój miecz musi przyciągać te kobiety. Zgadzam się, że prawdopodobnie dlatego na nasz trop nie trafił żaden kapłan. Dlaczegóż nie pozbędziesz się tak zdradliwego oręża? - Aby oni go odnaleźli? - wybuchnęła. - Chcesz, by coś takiego trafiło do rąk naszych wrogów? Miecz nie pozwoli mi odejść, a jeśli nawet tak, bądź pewien, że znajdzie sobie nowego właściciela jeszcze przed świtaniem. Założę się, że to kapłanka by go odnalazła, co mogłoby wyjść twojej ojczyźnie albo na dobre, albo na źle. Nie sądzę, aby którekolwiek z nas miało odwagę ryzykować. - To prawda. - Wydawało się, że Ratha spogląda na nią nieco łaskawiej. - A gdy zabierzesz ten twój miecz, wszyscy myśliwi ruszą za tobą i granica będzie nie strzeżona. Łatwo ją zatem przekroczymy. - Mam nadzieję - powiedziała z westchnieniem. - Mam nadzieję. Zamierzam po własnych śladach wrócić do Menmellithu, co byłoby logicznym posunięciem, gdybyśmy zostali tutaj odcięci. To powinno się im wydać rozsądne, a ponieważ podążają za mieczem, a nie rzeczywistym tropem,
pójdą za mną, nie dbając o was. Towarzysz kiwnął głową. - Jesteś bardzo mądra... i odważniejsza niż sądziłem. Dziękuję. Usunął się z drogi. Poprowadziła Hellsbane obok niego na wąską perć i ścieżkę, która wiodła w górę; ciągle broniła się przed spojrzeniem w tył. - Szczęśliwej drogi - usłyszała za plecami, kiedy wyszła w zalaną księżycowym światłem noc. - Niech przez ciebie wybrani bogowie staną u twego boku, Kerowyn. Zasługujesz na tę łaskę. I obyśmy znów się spotkali pewnego dnia. To wycisnęło z jej oczu strumień łez. Mrugając powiekami, powstrzymywała się od łez na tyle, aby widzieć ścieżkę. Musiała iść powoli, ponieważ posuwała się po omacku, czując niezwykłe zadowolenie z faktu, że krok Hellsbane był pewny, a ona sama była w stanie dostrzec ścieżkę. Nie mogła przestać płakać, dopóki nie dotarła do grani powyżej jaskini. Tam wzięła kilka bardzo głębokich wdechów i zmusiła się do popatrzenia na gwiazdy, póki nie odzyskała panowania nad sobą. "Już po wszystkim; i własnoręcznie położyłam temu kres. Poczucie obowiązku Rathy powstrzyma go przed pójściem moimi śladami. Tak czy siak, nigdy nie było szans, aby się między nami dobrze ułożyło i przynajmniej zerwałam z tym wtedy, kiedy wciąż byliśmy w sobie zakochani". Zamknęła oczy i tarła je grzbietem dłoni, aż zniknęły ostatnie ślady łez i ustąpiło pieczenie. Wówczas skierowała pysk Hellsbane na zachód i zeszła z grani, ruszając do Menmellithu. Musiała zdobyć przewagę nad prześladowcami, którzy wkrótce podążą w ślad za nią. "Robiłam już w życiu mądrzejsze rzeczy" - pomyślała, kuląc się w cieniu olbrzymiego głazu i pragnąc ukryć się na szczycie grani. To było jedyne nadające się na kryjówkę miejsce, skąd mogła obserwować szlak, którym przybyła. Stwierdziła, że przydałaby się jej umiejętność Eldana polegająca na patrzeniu oczami otaczających zwierząt. Została wytropiona w środku nocy, kiedy przechodziła z dębowo-sosnowej puszczy w gąszcz sosen i krzewów. Poczuła na sobie te niewidoczne "oczy" dokładnie około północy, ale tym razem nie odeszły, dopóki dwa razy nie przekroczyła strumienia, mając nadzieję, że stary przesąd, iż "magia nie może pokonać płynącej wody", jest prawdą. Do chwili kiedy świt rozkwitł za jej plecami, polujący na nią ludzie zdążali jej gorącym tropem i w nie tak znów wielkiej odległości. Przyszło jej do głowy wyjaśnienie, że to - czymkolwiek było - zaalarmowało swoich panów i oni z kolei powiadomili bezpośrednio ścigający ją oddział. Wschód słońca zastał ją, gdy zawzięcie wiodła klacz przez niskie góry. Tutaj było niebezpieczniej niż w terenie, który zostawiła za sobą, ponieważ podobne do łupków skały były kruche i podatne na odłamywanie się bez ostrzeżenia. Zobaczywszy grupę żołnierzy na grzbiecie wzniesienia, o kilka wzgórz za sobą, i błysk purpury sygnalizującej obecność czerwonej szaty w ich szeregach, nie odważyła się zatrzymać na popas. A więc dzisiaj nie będzie dla niej odpoczynku. Zamiast tego zmusiła Hellsbane do przemierzania w okrutnym tempie najbardziej posępnej krainy, jaką kiedykolwiek widziała. To terytorium było gorsze od dziewiczej puszczy, ponieważ wciąż napotykała dowody, że mieszkali tu niegdyś ludzie. W młodszej roślinności zawsze trudniej jest wyrąbać ścieżkę niż w starym lesie. W miejscach, które ongiś wykarczowano pod pola uprawne albo gdzie niegdyś stały domostwa roślinność wyrasta ze zdwojoną siłą. Ta należała do drugiego lub trzeciego pokolenia: sosny, gęste krzewy, cierniste winoroślą i ostra trawa - wszystko to wydawało się pętać nogi Hellsbane i wczepiać się w ubranie Kero. Około południa opuściła gaszącą pragnienie Hellsbane i wspięła się na następną grań, aby rzucić okiem za siebie. Kiedy wyjrzała zza głazu, zobaczyła pościg wciąż na swoim tropie. Zauważyła, jak szybko żołnierze przecinają otwartą przestrzeń, zanim ponownie zniknęli jej z oczu. Tym razem nie dzieliło ich od niej kilka wzgórz, lecz zaledwie jedno. Zaklęła szpetnie. Każde ukłucie serca, żal, który pielęgnowała od chwili opuszczenia Eldana, poszedł w niepamięć. Miała na głowie coś ważniejszego niż złamane serce: własne ocalenie. "Na ognie piekielne. Oni są dobrzy. Lepsi niż myślałam". Z każdą chwilą jej mitręgi oni zmniejszali dystans.
Zsunęła się z powrotem po grani i wskoczyła na grzbiet klaczy, kierując ją pod osłonę sosen. Mogła być wdzięczna za jedno: że dzień był pochmurny i oszczędził Hellsbane słonecznego żaru. "Dościgną mnie" - pomyślała posępnie. "Znają ten teren, a ja nie. Przede wszystkim to pozwoliło im zbliżyć się tak bardzo. Jestem w tarapatach. I nie wiem, czy tym razem uda mi się z tego wywinąć". Po raz pierwszy od dłuższego czasu korciło ją, aby wykorzystać Dar. Zaniechała tego w samą porę. "Nie jestem sobą" - uzmysłowiła sobie, popędzając Hellsbane, kiedy gramoliła się w dół pokrytego drobnymi kamieniami skłonu. "Coś tam z tyłu chce, abym skorzystała z Daru; prawdopodobnie wtedy mogliby mnie odnaleźć albo usidlić i zatrzymać, aż nadejdą". Zwalczyła ogarniającą ją panikę; Hellsbane była poczciwym zwierzęciem, bystrością górowała nad każdym zwykłym koniem, lecz jeśli Kero wpadnie w panikę, to i Hellsbane spłoszy się, a wtedy może ponieść. Kero nie była pewna, czy będzie umiała poskromić klacz, jeśli tej ostatniej przyjdzie do głowy rzucić się do ucieczki, by w galopie wyładować lęk. Mogłoby to skończyć się dla jednej z nich - albo i dla obu - złamaniem karku. Kero prowadziła Hellsbane pod osłoną drzew, mimo że wymagało to więcej wysiłku niż jazda po otwartym terenie. Odruchowo zerknęła do tyłu, kiedy wspięły się na następne wzniesienie i zobaczyła niejedną, ale już dwie grupy prześladowców; obydwie właśnie zjeżdżały ze zbocza, które dopiero co opuściła. Ścigający byli tak pewni swego, że nie starali się ukryć. Nie traciła więc czasu na próby zatarcia tropu. Dopadliby ją być może po upływie jednej marki na świecy, gdyby zatrzymała się w tym miejscu. Pokusa, aby opuścić kryjówkę i rzucić się do ucieczki, była wielka. Jeśli pozwoli Hellsbane galopować, przypuszczalnie zdoła ich zgubić do zapadnięcia zmroku. Pod warunkiem, że ich konie nie są wypoczęte. Hellsbane szła przez całą noc i nie mogła galopować zbyt długo. Ich konie mogły. I zrobią to. Kiedy ścigający zniknęli jej z oczu, Kero skierowała Hellsbane na odsłonięty szlak, mając nadzieję przebyć go, zanim ponownie zjawią się w polu widzenia. To był jeden z najgorszych odcinków szlaku, jakim do tej pory jechała: dzielił na pół urwiste zbocze, które po jednej stronie stromo opadało, po drugiej równie stromo się wznosiło i koń ledwie mógł się tędy przecisnąć. Odetchnęła z ulgą, kiedy dotarła w okolicę gęściej pokrytą roślinnością, zanim myśliwi znaleźli się w zasięgu wzroku. Nie chciała poganiać klaczy, lecz czuła, że jej plecy są obrzydliwie odsłonięte. Zagrzmiało nad głowami. Kero spojrzała w niebo i znalazłszy się pod osłoną zagajnika karłowatych drzew, wysokich na tyle, aby mogła się tutaj ukryć, ściągnęła wodze. Uciekając na zachód, nie zwracała uwagi na pogodę, a teraz najwyraźniej zbierało się na burzę. Na zachodzie poczerniało i obszar ciemności przesuwał się bardzo szybko. Jak szybko, tego nie uzmysłowiła sobie dokładnie, dopóki błyskawica nie uderzyła w sosnę tuż przed nią, płosząc Hellsbane, która zaczęła wierzgać. Następny grzmot zupełnie Kero ogłuszył. Zaś w ulewie, która wnet lunęła z dziką furią, dziewczyna niemal utonęła. Było tak, jakby stała pod wodospadem; nie zdołała niczego zobaczyć dalej niż na kilka stóp przed sobą. Zeskoczyła z konia i wlepiła wzrok w kurtynę deszczu, która zasłoniła widok na szlak za jej plecami... W samą porę, aby dojrzeć, jak rozpływa się pod strumieniami deszczu. Gapiła się z niedowierzaniem, jak szlak dosłownie znika w oczach, nie zostawiając jej prześladowcom żadnej wskazówki, dokąd się udała ani dokąd teraz zmierza. Prawdę mówiąc, ta część ścieżki, na której stały ona i jej klacz, też zaczynała niepokojąco się rozmywać... Kero, wiedziona intuicją, chwyciła wodze Hellsbane i poprowadziła ją, brodząc w potokach wody. Strumienie spływały w dół zbocza i przecinały ścieżkę, woda sięgała do kostek, kipiące nurty wymywały spore kamienie i porywały ze sobą. Dziewczyna przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy jeden z nich trafił ją w kostkę z trzaskiem, który raczej usłyszała niż poczuła. Osunęła się na jedno kolano. Łzy bólu wypełniły jej oczy, lecz nie była to ani pora, ani miejsce na postój bez względu na dokuczliwość owego bólu. Zmusiła się do dalszego marszu, w strumieniach lejącej się z nieba lodowatej wody. Zmarzła i skostniała tak bardzo, że nie była nawet
w stanie drżeć z zimna. I była wdzięczna za wybawienie; zbyt wdzięczna, aby przeklinać ten zabłąkany kamień. "To nadeszło tak raptownie - pomyślała, usilnie poszukując przed sobą wzrokiem tego, co pozostało ze ścieżki i prowadząc Hellsbane krok za krokiem... że można by to uważać za niemal nadnaturalne". Gdzieś w zakamarkach mózgu czaiło się podejrzenie, że to właśnie Potrzeba miała z tym coś wspólnego. Nie było sposobu, aby się o tym przekonać. Mógł to być przecież czysty przypadek. W każdym razie została ocalona. Pod jednym warunkiem: że zdoła ukryć się gdzieś, zanim woda zmyje ją ze zbocza. "I to by zakrawało na ironię" - stwierdziła w myślach. "Ocalona przed Karsytami jedynie po to, aby utonąć w burzy! Kto tu mówi, że bogowie pozbawieni są poczucia humoru". Piętnasty Cieszę się, że Hellsbane może patrzeć na oczy, bo ja nie mogę. Powieki Kerowyn były ciężkie jak ołów. Wjechała do obozowiska Piorunów Nieba tak otumaniona zmęczeniem, że nie była zdolna uczynić wiele więcej poza kurczowym czepianiem się siodła Hellsbane. Klacz była w niewiele lepszym stanie; wlokła się raczej, niż szła z opuszczonym łbem i ogonem; Kero czuła pod kolanem żebro zamiast mocnych mięśni, które tam być powinny. Jechała w deszczu, który towarzyszył jej od momentu, kiedy przekroczyła granicę Karsu. Czy też może to ona ścigała przez cały czas burzę, tego nie była pewna. Wiedziała tylko tyle, że deszcz ją ocalił i pomagał jej przez całą drogę, zmywając jej tropy w tej samej chwili, w której je pozostawiała - to po pierwsze. Wydawało się również, że przeszkodził tym nadnaturalnym szpiegom Karsytów wzbić się w powietrze - to po drugie. W każdym razie nie czuła na sobie tych "oczu", gdy zaczęło padać. I na koniec, błoto i deszcz zupełnie wyczerpały konie napastników, które nie były tak wytrzymałe, jak Hellsbane. Dokładnie od chwili, kiedy zerwała się pierwsza burza, Kero mogła przemierzać rozmiękłe drogi Karsu właściwie bez przeszkód. Oczywiście nie było to przyjemne. Przez większość czasu była przemoczona do gołej skóry i skostniała z zimna, lecz nie musiała się bać, że zostanie "gościem" karsyckiego więzienia. Miała żal o jedno: od rozpętania się burzy musiała dosiadać Hellsbane; kamień nie złamał jej nogi w kostce, ale wyrządził pewne szkody. Uważała, że to stłuczenie. Nie była Uzdrowicielem, ale tak właśnie się czuła. Dzięki łutowi szczęścia, mieczowi czy jakiejś przychylnej bogince przedostała się na drugą stronę granicy przez jeden z nielicznych posterunków Menmellithu. Powiedziała, kim jest, okazała znak Gildii Najemników i swój emblemat Piorunów Nieba. Liczyła na ciepły posiłek i suche posłanie, lecz spotkała się tylko z chłodną uprzejmością ze strony regularnej armii. "O mało nie przepędzili mnie siłą. Dranie. Mogli przynajmniej pozwolić mi się wysuszyć". Dowiedziała się od nich, dokąd udały się Pioruny Nieba. Jechała przez dwa dni, w deszczach coraz bardziej rzęsistych, tak skostniała, że nie myślała nawet o tym, co tam prawdopodobnie zastanie. Obóz nie wydawał się dużo mniejszy - najbardziej obawiała się, że ubędzie połowa albo trzy czwarte Piorunów Nieba - lecz wyglądał o wiele nędzniej; zużyte albo sklecone naprędce namioty nie sprawiały dobrego wrażenia, a przy posterunku wartowniczym wisiał proporzec niezdarnie uszyty z czegoś, co stanowiło niegdyś część opończy. Ulewa osłabła nieco, kiedy Kero dotarła na obrzeża obozowiska. Hellsbane stanęła przy posterunku wartownika; był nim jakiś młokos, którego Kero nie rozpoznała, prawdopodobnie świeży rekrut. Wydawał się bardzo młody, tak młody, że jeszcze nie utracił blasku młodości. I robił wrażenie gorliwego oraz nieco zaniepokojonego, kiedy na nią spojrzał. "Prawdopodobnie dlatego, że wyglądam tak, jakbym wlokła się przez przysłowiowe sześć piekieł". Wydobyła emblemat Piorunów Nieba i machnęła nim w jego kierunku. - Zwiadowca Kerowyn - zaskrzeczała; noce i dnie spędzone w chłodzie i wilgoci przyprawiły ją
o kaszel oraz podrażnienie gardła. - Melduję się po powrocie znad granicy Menmellithu. Zanim chłopiec zdołał odpowiedzieć, spoza pierwszego rzędu namiotów rozległ się pisk i odziane na czarno widmo wyprysnęło przez obóz w jej kierunku, pokonując susami rozpięte linki od namiotów i stosy drewna opałowego pokrytego smołowanym papierem, złożone obok każdego namiotu. - Kerowyn! - wykrzyknęła Shallan ponownie i z kilku namiotów sąsiadujących z posterunkiem wychynęły jakieś głowy. Hellsbane była tak znużona, że nawet jej to nie spłoszyło; tylko zastrzygła uchem, kiedy Shallan dopadła ich i złapała Kero za but. - Kero, ty żyjesz! - Oczywiście, że żyję - zakaszlała Kero, powoli zsiadając z siodła. - Zbyt kiepsko się czuję jak na umarlaka. Do tej pory więcej głów wynurzyło się z namiotów i wokół niej oraz Shallan zebrał się mały tłumek - same znajome twarze, za którymi Kero tak tęskniła, a czego dotąd sobie nie uświadamiała. Tłoczyli się dookoła, odpychając strażnika, biedaczysko, z drogi. Wszyscy się śmiali, niektórzy ze łzami w oczach: ponadto krzyczeli, próbując zbliżyć się do Kero i uścisnąć ją albo pocałować. To był powrót do domu, powitanie jakiego nigdy jeszcze jej nie zgotowano. Zaskoczona rozejrzała się dokoła. Jej znużenie ustąpiło nieco wskutek ich wylewnego powitania. Nie wiedziała, że tak wielu ludzi żywi wobec niej tak mocne uczucia i ku swojemu zakłopotaniu rozpłakała się, odwzajemniając uściski, rzadkie pocałunki, poklepywania po plecach oraz życzliwe przekleństwa. "Oni są moją rodziną, bardziej niż moja własna krew. To jest to, co Tarma próbowała mi powiedzieć. Tak jest w przyzwoitej kompanii; to właśnie czyni Lerryna dobrym kapitanem". - Muszę się zameldować! - przekrzyczała wrzawę. Shallan pokiwała swoją blond głową i złapała ją za łokieć, z uporem przeciskając się w tłoku. Obok uzdy Hellsbane pojawił się Gies i pomachał jej dłonią przed odprowadzeniem klaczy do innych koni. "Ona go zna - tak, pójdzie za nim, wszystko będzie z nią w porządku". Wieść zaczęła zataczać coraz szersze kręgi i ludzie rozstąpili się przed Kero, kiedy do nich dotarło to, co powiedziała. Gdzieś w tym zamieszaniu komuś wpadło do głowy, że wszyscy powinni zebrać się w namiocie kantyny i cały tłum ruszył w tę stronę, podczas gdy Shallan poprowadziła Kero w kierunku namiotu kapitana. - Mam wieści bajecznie dobre i złe - powiedziała. Brodziły w błocie po kostki i Kero błogosławiła nieustępliwość Lerryna w sprawach obozowej czystości. W grzęzawisku takim jak to, gorączka i biegunki były śmiertelnie poważnym zagrożeniem, o ile w obozie surowo nie przestrzegano czystości. Jasnowłosa spojrzała do góry, kiedy z szarego nieba znowu jęło kropić i skrzywiła się z obrzydzeniem. - A więc na co najpierw masz ochotę? - Na złe, i niech to będzie lista ofiar. Kero westchnęła, przygotowana na to, że usłyszy, ilu przyjaciół zostało zabitych lub odniosło nieuleczalne rany. To była ostatnia rzecz, którą chciała usłyszeć, lecz pierwsza, o której musiała wiedzieć. "Kogo będę opłakiwać dziś w nocy?" - zapytała siebie samą. - To prawda. - Na twarzy Shallan pojawił się grymas. - Oto najgorsze ze złych: numer jeden to Lerryn, a numer dwa to jego zastępca, kolan. Prawdę powiedziawszy, większość oficerów nie wyszła z tego cało, tak jakby każdy z nich miał na plecach wymalowaną wielką tarczę. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Zerknęła na Kero, by sprawdzić, jak dziewczyna przyjęła wiadomości, a Kero nie całkiem wiedziała, co powiedzieć czy zrobić. Było tego po prostu zbyt wiele jak na jeden raz. Poczuła oszołomienie, tak jakby ktoś uderzył ją w żołądek, a ból nie zaczął jeszcze dawać się we znaki. Lerryn? Miła Agnetho... Wydawało się to niemożliwe. Lerryn uosabiał wszystkie zalety dobrego kapitana. On w żadnym wypadku nie powinien był zginąć... - On? Jego? - odezwała się ostro, kiedy dotarło do niej i znaczenie usłyszanych słów.
Shallan nigdy nie gadała niczego na próżno. - Czy to oznacza...? Głowa Shallan podskoczyła. Deszcz przykleił jej krótkie, jasne włosy do skóry na głowie. - Obie kobiety przeżyły. Jedyny kłopot w tym, że wyższa rangą jest... - Ardana Flinteyes. Kero westchnęła ciężko. Dla kompanii była to zła wiadomość, w każdym razie tak sądziła Kero, będąc prawie przekonaną, że Shallan myśli podobnie. Ardana nigdy nie powinna zostać awansowana ponad rangę, jaką miała przed klęską. "Jest dobrym wojownikiem, lecz nie ma głowy do strategii, unosi się o byle drobiazg i gorączkuje się tym przez wiele miesięcy i... nie podoba mi się jej brak zasad. Nie, to jest prawda. Nie lubię tego, że sprawia wrażenie, jakby była zupełnie pozbawiona skrupułów". - A więc Ardana jest najwyższa rangą? Nie... - Gorzej - posępnie odparła Shallan, a potem spojrzała znacząco na kapitański namiot z łopoczącym ponad nim postrzępionym sztandarem. Nie było już na nim skrzyżowanych mieczy, lecz stal krzesząca piorun o krzemień. - Ona jest kapitanem? - wyszeptała Kero z widoczną trwogą. Shallan przytaknęła; raz jeden. Kero odetchnęła głęboko. Kompania musiała pójść w czyjeś ręce. Ardana przynajmniej miała doświadczenie, a wraz z tym kompanię. To było lepsze niż rozwiązanie kompanii. No dobrze, to było prawdopodobnie lepsze niż rozwiązanie kompanii. Zatrzymała się w miejscu, w którym stała, wpatrzona w nowy sztandar, nie zważając na zalewający ją deszcz. Zresztą i tak była już mokra. - Dobra wiadomość jest taka, że wszystkim zwiadowcom lepiej się powiodło niż oficerom powiedziała pośpiesznie Shallan, tak jakby chciała pozbyć się niespokojnej myśli o Ardanie w roli kapitana. - I ja mam namiot, cały namiot dla siebie; jest czteroosobowy i mieszkamy w nim tylko z Relli. Możesz się do nas przyłączyć, nie przeszkadza nam to. Kero westchnęła. Wolałaby raczej z nikim nie dzielić kwatery, lecz wątpiła, aby istniała możliwość wyboru. Bądź co bądź, to było schronienie, a towarzystwo było przyzwoite. W ciągu kilku następnych dni być może uda jej się zorganizować własny namiot. Oczywiste było, że kompania utraciła cały porzucony w czasie ucieczki ekwipunek. - Trzymam cię za słowo - rzekła, zaskoczona wdzięcznością, która przebijała poprzez zmęczenie w jej głosie. Wyprostowała plecy i ramiona. - Równie dobrze mogę przebrnąć przez to, póki jeszcze jestem w stanie utrzymać się na nogach. Kero gapiła się na poplamione i zwilgotniałe płótno nad głową. To nie był jej namiot, ale nie przemakał i Shallan wraz z Relli zdołały jakoś pozbyć się stęchłego zapachu wilgoci. Była szczęśliwa, że mogła się położyć, że jest sucho i ciepło. Pewne było, iż posłanie zostało komuś złupione - kto by tam wiedział komu - zalatywało koniem i jego najlepsze dni dawno już przeminęły; było to nieistotne. Ciepłe, suche miejsce w tej chwili znaczyło bardzo wiele. Rozmowa z Ardaną nie okazała się taką torturą, jakiej się Kero obawiała. "Wyjąwszy to, że puściła mimo uszu połowę z tego, co jej powiedziałam o Karsytach, podczas gdy Lerryn trzymałby mnie tam i robił notatki, dopóki bym nie padła". To było niepokojące; jeszcze bardziej niepokoiło, że Ardana naprawdę nie sprawiała wrażenia zainteresowanej tym, o co sama pytała. Tak jakby odprawiała jakiś rytuał i jakby miała na myśli innych przeciwników, a nie Karsytów. Jednak chyba wszyscy domyślili się po wyglądzie Hellsbane, w jakim stanie musi być Kero, i kiedy Ardana pozwoliła jej odejść, przysłali Shallan, aby przyprowadziła ją do kantyny. Posadzili ją, nakarmili i nie zadawali zbyt wielu pytań. Raptem ktoś przyniósł zapasową koszulę, ktoś inny spodnie, a ktoś trzeci grubą, wełnianą opończę. Rozebrali ją do naga pośród śmiechu i rubasznych żartów, że w tej chwili przyjemniej byłoby położyć się do łóżka raczej z jej mieczem niż z nią. - Więc zmieńcie to! - odgryzła się. - Wszyscy możecie od razu zacząć kupować dla mnie pieczyste! A tymczasem zakładała pierwsze od tygodnia ciepłe, suche ubranie. Potem odprowadzili ją do namiotu Shallan pod osłoną zwędzonego skrawka nasmołowanego
płótna, aby znowu nie przemokła. Wszystko to było demonstracją opiekuńczości, od której trochę zabrakło jej tchu w piersiach. Może to dlatego nie potrafiła zasnąć. "Miałam rację" - myślała, patrząc na cętkowany dach, wsłuchana w bębniący po nim deszcz. "Postąpiłam słusznie wracając. To jest miejsce, do którego należę. Nigdy nie pasowałabym do Eldana i jego przyjaciół, tak samo jak do Darena i dworu. Uczyniłabym z nas tylko parę nieszczęśników". Piekły ją oczy; pociągnęła nosem i przetarła je rękawem, ciesząc się, że Shallan i Relli gdzieś zniknęły. Prawdopodobnie w kantynie. Obie były niezłe w opatrywaniu strzał w pierzaste lotki, a Pioruny Nieba utraciły mnóstwo strzał... I sporo innych rzeczy na dodatek. Kero z pewną ulgą pomyślała o kłopotach ogólniejszej natury. Kompania była w tarapatach. Ekwipunek utracono, oficerowie zostali zdziesiątkowani, poległa prawie jedna trzecia stanu, kolejna jedna trzecia znalazła się na liście rannych, a Menmellith odmówił zapłacenia więcej niż połowy należnego żołdu twierdząc, że nie przepędzili "bandytów" ani nie wrócili z namacalnym dowodem, iż działali oni z polecenia Karsytów. Gildia niechętnie przyznała rację Menmellithowi. "Zawsze mogło być gorzej. Wilki będą musiały szukać innej kompanii, aby połączyć z nią siły. Liczba ocalałych z ledwością starczyłaby na sformowanie jednego oddziału. Najmilsze boginie! Będzie mi brakować Lerryna". Wielu ludzi będzie jej brakować. A na pierwszym miejscu listy znajdzie się Eldan. Jej gardło ścisnęło się ponownie i zdusiła szloch. "Kocham go, lecz nigdy by nam się nie udało. Kocham go i nigdy go już nie zobaczę. Prawdopodobnie myśli, że uciekłam od niego w ogniu bitwy czy coś takiego". Miała nadzieję, że otrzyma od niego jakąś wiadomość. Wiedział, do jakiej należała kompanii, a pod opiekuńczymi skrzydłami Gildii wiadomości rozchodziły się szybko. Jednak nic nie nadeszło. "Pewnie dotarł do Valdemaru i odzyskał zdrowy rozsądek. Prawdopodobnie przesiaduje teraz ze swoimi przyjaciółmi i otaczają go śliczne, dworskie panienki roztrząsające jego szczęśliwe ocalenie i, że trafił w łapy barbarzyńskiej najemniczki o figurze jak miecz i twarzy jak kawałek granitu". Zamrugała oczami, dwie gorące łzy spłynęły na jej skronie i na włosy. "On jest prawdopodobnie tak wdzięczny za to, iż go opuściłam, że zapalił bogom kadzidło. Pewnie opowiada na mój temat żarty. Na przykład: Czy wiecie, ilu najemników zmienia świecę..." Za pierwszymi łzami popłynął cały ich strumień. "To nie ma znaczenia. I tak go kocham. Zawszę go będę kochać. Samotność dobrze mi zrobi. Nam obojgu". Odwróciła się na bok, twarzą do ściany namiotu, jeden koc naciągnęła na głowę, tak że gdyby ktoś przyszedł, pomyślałby, iż zasnęła. Ukryła twarz w rękawie i płakała najciszej, jak umiała; delikatne drżenie ramion ledwie ją mogło zdradzić; jedynie od czasu do czasu słychać było pociąganie nosem i regularne kapanie łez na poduszkę. Płacz jakoś utulił ją do snu. Kiedy się przebudziła, w namiocie było ciemno i po drugiej stronie słychać było oddechy. Shallan i Relli powróciły bez zwracania na siebie uwagi. Nie zbudziła się całkowicie, jedynie na tyle, aby stwierdzić, że nie jest sama i przypomnieć sobie, gdzie jest. "Nie jestem sama" - w jakiś sposób myśl ta dodała jej otuchy. "Mam przyjaciół. Mogę bez niego żyć". Taka była druga myśl. Pamięć o tym rozgrzewała jej serce, dzięki czemu ponownie zapadła w sen. Znowu padał deszcz. Szóstka ich zebrała się w kantynie, mocując groty i lotki do strzał. Kero policzyła tygodnie w pamięci i otrzymała nieprzyjemną liczbę. - To są zimowe deszcze, prawda? - zapytała Shallan, kiedy jednocześnie sięgnęły po pióra. Doczekaliśmy się zimy, nieprawdaż? Uporczywe badanie upierzenia strzały nie zwiodło Kero ani odrobinę. - Odezwij się - powiedziała ostrzegawczo. - Prędzej czy później dowiem się. Wykrztuś wreszcie. - Weszliśmy w zimową porę deszczową. Tak - odrzekła Shallan, spoglądając niespokojnie na Kero. - Rzeczywiście jest okropnie blisko, ale... - Ale nic. Jeśli to jest zima, dlaczego nie jesteśmy na zimowych kwaterach? - Kero ściszyła głos po ostrzegawczym spojrzeniu Relli. - Co my wciąż robimy w polu? - syknęła.
- No cóż - powiedziała nieszczęśliwa Shallan, bardzo długo osadzając swoje lotki. - Wiesz, że nie dostaliśmy wystarczającej zapłaty. I utraciliśmy ludzi oraz zapasy... - No i co? - Kero miała przeczucie, że wie, co teraz nastąpi i że nie będzie się jej to podobało. Po to są rezerwy. Nieprawdaż? - No cóż... ech... - zająknęła się Shallan. Na koniec Relli przyszła w sukurs przyjaciółce. - Nie będziemy zużywać naszych rezerw - wyjaśniła zwięźle. - Ardana ma dla nas robotę. "To tego się obawiałam". - W zimie. Shallan kiwnęła głową. - W zimie. Na południe stąd... Kero tylko prychnęła. - Ja pochodzę z południa. Będziemy walczyć w zimnym deszczu, jeśli dopisze nam szczęście. Jeśli nie, to w śniegu aż po pośladki przez następne trzy miesiące i na lodzie. Ćwiczyłam w takiej pogodzie, lecz reszta z was nie. Pomyśl, co stanie się z końmi! - Nie jest tak źle - odrzekła Relli, chociaż nie spojrzała w twarz Kero. - To w Seejay, kraju płaskim jak twoja dłoń i prawie bez opadów śniegu przez całą zimę. I nie ma to być ciężka robota, lecz sprawa jakiejś gildii kupieckiej. Ekonomiczna. Jednej albo drugiej stronie znudzi się płacenie i będziemy mogli odjechać do domu. Szczerze mówiąc, lepiej jest walczyć tam w zimie niż w lecie. W lecie gotujesz się w swojej zbroi. "A więc zamiast tego utoniemy pod warunkiem, że nie umrzemy z wyczerpania po forsownym marszu przez Ruvan". - Czy to są tylko pogłoski, czy też macie coś bardziej namacalnego? - zapytała. - Jestem mocno przekonana, że tak będzie - odparła Relli. - Dowiedziałam się tego od Williego. Ponieważ Willi był kompanijnym księgowym, było niemal pewne, że propozycja została złożona. Kero westchnęła. - Sądzę, że zawsze może być gorzej... Trzy miesiące później stwierdziła, że życzyłaby sobie tego śniegu sięgającego pośladków. Usunęła błoto z ekwipunku własnego i Shallan, zdzierając wściekle rdzę ze spodniej strony kolczugi. Deszcz bębnił o dach jej namiotu i o wewnętrzne, dziurawe ściany. Właściwie wszystko byłoby lepsze od tego trzęsawiska, w jakie zmieniało się Seejay zimą. Lodowatego trzęsawiska. Takiego, które zamarza w nocy i topnieje w środku dnia po to tylko, aby znowu zamarznąć natychmiast po zachodzie słońca. I byli jedyną kompanią, która została wynajęta. "To powinno od początku dać nam jakąś wskazówkę" - po raz tysięczny stwierdziła w duchu. "Powinniśmy odejść przed podjęciem się tej roboty". U ich boku walczyli najtańsi spośród wolnych zaciężnych, których tylko krok dzielił od poziomu więziennych szumowin; opoje i szaleńcy, okrutne szczury z rynsztoka, którzy i sprzymierzeńca zakłuliby tak szybko, jak wroga. Nie można było na nich polegać, nie można było odwrócić się do nich plecami. Każdej nocy, każdego dnia strażnicy łapali drani na węszeniu dookoła obozu i każdemu coś zginęło. Za przeciwników mieli więcej więziennych szumowin i "kompanie" zaciężnych nie należących do Gildii; starców zbyt upartych, by rzucić walkę oraz oszołomionych wieśniaków spędzonych tuż po żniwach. To była główna przyczyna prowadzenia tej "wojny" w zimie, po żniwach i po sezonie handlowym. "Żadna okazja zrobienia pieniędzy nie została poświęcona dla walki" - myślała cynicznie. "Świadczy o tym ten mały bazar tuż poza granicami obozu. Jest tam wszystko, co ich zdaniem potrzebuje najemnik: od zapchlonych ladacznic po rozwodnione wino". Cała sceneria napawała Kero odrazą. Cały ten "interes" Ardany miał posłużyć do odzyskania utraconej części zapłaty i zapasów. "Po pierwsze, powinniśmy od początku im nie ufać. Po drugie, powinniśmy z góry otrzymać uzupełnienie zapasów". W sumie okazało się, że otrzymali połowę swego zwykłego wynagrodzenia, z czego Ardana
wytłumaczyła się, piszcząc we własnej obronie i wskazując, że brakowało im ludzi i nie mogła żądać pełnej zapłaty za coś, co w istocie było połową kompanii. Wtedy nadszedł konwój z "uzupełnieniem" zapasów - opóźniony - i Ardana nie mogła powiedzić nic w obronie tego, co przysłano. "Dostaliśmy namioty, to prawda - tak stare, połatane i gnijące, że mogłyby służyć Słonecznym Jastrzębiom w czasach, kiedy wojowała moja babka. Dostaliśmy zbroje - tanie i zardzewiałe. Dostaliśmy broń - lepszej jakości był ćwiczebny oręż Tarmy; i żywność - stęchłe porcje tak pozbawione smaku, że nawet Karsyci dostaliby torsji; beczułki pełne mięsa zbyt posolonego, aby je można było zjeść, mąkę pełną wołków zbożowych. A jeśli chodzi o konie..." - Kero zatrzęsła się. Musieli zabić połowę z nich, a połowa z tych zabitych była tak schorowana i przeżarta pasożytami, że nie można ich było zjeść. Lecz wtedy było już za późno. Złożyli przyrzeczenie. Gdyby je złamali, reputacja Piorunów Nieba - już nadwątlona porażką w Menmellicie - zostałaby zrujnowana. "Powinniśmy byli złamać dane przyrzeczenie" - myślała gniewnie Kero, klnąc pod nosem, gdy metalowe łuski kolczugi Shallan zostawały jej w dłoni. "Mimo wszystko powinniśmy złamać dane słowo. Wszystko byłoby lepsze niźli to. Gildia poparłaby nas, gdyby usłyszała o zaopatrzeniu". Okazało się, że "wojna" wybuchła pomiędzy dwoma frakcjami tej samej gildii kupieckiej. Kero nie była pewna, o co w niej chodziło - sądziła, że o kopalnie czy też jakieś surowce - i nie była przekonana, czy jej na tym zależy. Żadnej ze stron ani się śniło zatroszczyć się o dobro wynajętych przez siebie oddziałów - Pioruny Nieba były jedynie gromadą żywych ciał, noszących broń i w ogóle zdawano się zakładać, że członkowie kompanii z radością witają kolejne straty, gdyż to powodowało, iż było ich mniej do ostatecznego podziału zapłaty. Kero została oficerem zwiadowców i przez to było jej ciężej. Musiała wypełniać idiotyczne rozkazy Ardany - wywodzące się z jeszcze bardziej idiotycznych rozkazów ich pracodawców - i próbować uczynić z nimi coś, co dawało jakąkolwiek szansę powodzenia. Kero sięgnęła do swojego przybornika po kawałek na wpół wyprawionej końskiej skóry jedynie to udało im się ocalić z tych biednych, zarżniętych luzaków - i starannie załatała kolczugę Shallan na plecach. Następnie wpięła z powrotem łuski, które odpadły, przeklinając dziury pojawiające się tam, gdzie rdza przeżarła kolczugę na wylot. Coraz mniej i mniej przyjaciół powracało z każdej kolejnej potyczki. Ona zdołała ocalić większość ze swoich zwiadowców, lecz reszta... To było bardzo demoralizujące. Ardana nie stosowała żadnej strategii. Handlarze dyktowali jej warunki, a ona słuchała ich rozkazów, kierując Pioruny Nieba, czyli harcowników, do walki, jakby byli lekką kawalerią. W wyniku wyprawy do Menmellithu ich liczebność spadła do dwóch trzecich normalnego stanu, a teraz było ich jeszcze o połowę mniej; głównie rannych, a nie poległych, za co bogom niechaj będą dzięki, ale tym niemniej definitywnie wyeliminowanych z walki. Potrząsnęła kolczugą i jęknęła. Podobnie jak w przypadku jej dowództwa, kusiło ją, by uczynić tylko to, na co było ją stać, a resztę zostawić bogom, ale... "Niech mnie licho, jeśli pozwolę, aby moi przyjaciele byli chronieni połowicznie". Przecięła uszkodzone łuski. Kamień z paleniska posłużył jej za młotek, kawałek drewna za kowadło, a ćwiek za szydło; przebiła nowe otwory poniżej starych, po czym przytwierdziła łuski z powrotem. Nędzni, skąpi dranie. Gdyby odeszła z Eldanem, kto by pomagał Shallan? "Gdyby odeszła z Eldanem" - myśl ta gnębiła ją z tuzin razy na dzień i nie była przez to mniej bolesna. "Nie odeszłam z Eldanem. Wróciłam między swoich. Jeśli Ardana się o nich nie zatroszczy, ja muszę zrobić wszystko, aby zapobiec nieszczęściu". Jednym z jej zadań było zapewnienie jak najlepszej ochrony jej zwiadowcom. Podniosła do góry kolczugę i potrząsnęła nią; zmarszczyła brwi dokładnie w momencie, kiedy przez drzwi do namiotu wpadła Shallan, wyrywając po drodze jedną z linek. - Atakują nas! - krzyknęła, kiedy płonąca strzała wbiła się w płócienną ścianę namiotu. Kero zerwała się na równe nogi w chwili, kiedy coś dużego w panice zderzyło się ze ścianą ich namiotu. Kero oprzytomniała, leżąc na plecach. Jej lewe ramię i bark były w ogniu. Dosłownie. W
ramieniu tkwiła płonąca strzała. Krzyknęła z bólu i szoku i potoczyła się w błoto. Zdusiła ogień, ale złamała strzałę i wbiła grot głębiej w ramię; z bólu ponownie straciła przytomność. Kiedy znów ją odzyskała, pożałowała tego faktu. Ból był niewiarygodnie dotkliwy. Zgodnie z naukami Tarmy oddychała głęboko i powoli, nie otwierając oczu, z nadzieją, że ból odpłynie, choć odrobinę. "Gdybym... tylko miała przy sobie Potrzebę..." Nigdy jeszcze nie została ranna, będąc bez miecza u boku i teraz uzmysłowiła sobie, co to za różnica. Zmusiła się do otworzenia powiek. Płótno. Odwróciła głowę w lewo, ponieważ odwracanie jej w prawo tylko zwiększało ból. Najwyraźniej nie była jedyną ofiarą napadu na obóz. Dookoła leżało z tuzin innych, którzy odnieśli różnorakie rany. Ktoś się pojawił - kompanijny Uzdrowiciel, Erden. Za bardzo się poruszyła i głośno westchnęła. Podskoczył, jakby to jego zraniono, i w powietrzu udało mu się obrócić tak, że stanął zwrócony do niej twarzą. - Co to? - zapytał, kładąc delikatnie dłoń na jej zabandażowanym ramieniu. Ból ustąpił na tyle, że mogła mówić. - Jest mi potrzebny ten przeklęty miecz - wyszeptała. - Potrzebuję go... to wszystko. - Jeśli go dostaniesz, mogę o tobie zapomnieć? Przytaknęła. Jego oczy zwęziły się lekko. - Cokolwiek oszczędzi mi wysiłku, jest mile widziane. Poślę kogoś po niego. Puścił jej ramię i zalały ją fale bólu. I nagle, bez ostrzeżenia, ból minął. Zachłysnęła się ponownie, lecz tym razem z ulgą i powoli otworzyła oczy. Obok niej klęczała Shallan, podtrzymując jej prawą rękę, zaciśniętą na jelcu Potrzeby. - Co się stało? - zapytała. - Zostaliśmy zaatakowani przez miejscowych. - Shallan wyglądała tak, jakby od dawna nie spała. - Dość mają tratowania gospodarstw, plądrowania domostw i gwałcenia córek. - Ależ my nie... - Zamilkła na widok spojrzenia, jakim ją obdarzyła Shallan. - Wam, oficerom, nie mówi się wszystkiego. Mimo to nie było gwałtów; chłopcy wiedzą, że my, kobiety, zrobiłybyśmy z nich stado sopranów, gdybyśmy się o tym dowiedziały. Lecz kiedy jesteśmy głodni i zziębnięci jak wszyscy diabli, różnie bywa. Tak czy siak, przeważnie to nie byliśmy my, ale oni po prostu mają gdzieś to, kto to był. - W takim razie, co się stało? - zapytała Kero; ze wstydu nie mogła się nawet zarumienić. "Czyżbyśmy aż tak szybko, aż tak nisko upadli?" - Jesteś niemal jedyną osobą poważnie ranną w tym napadzie. Utraciliśmy kilka koni, kilka namiotów, ale przeważnie gorzej to wyglądało, niż było w istocie. Ci wszyscy... - machnęła ręką na rannych leżących za Kero -... zostali ranni w zasadzkach zastawianych przez partyzantów na obie strony. Wypadłaś z obiegu na jakieś cztery dni. Wykańczają nas po jednym, po dwóch. Pewnego dnia przyłapaliśmy dwunastoletniego chłopca. Powiedział, że próbują zatruć nam życie, nam, Piorunom Nieba, abyśmy spakowali swoje rzeczy i odeszli. Powiedział, że ich przywódca wykombinował sobie, iż kiedy nas nie będzie, wojna się skończy. - Ja... nie widzę błędu w jego rozumowaniu. - To nie dlatego zajęła się wojaczką, aby niszczyć życie szarych ludzi. Shallan wzruszyła ramionami. - Ani tym bardziej ja - przyznała. - No cóż, dzisiaj to była absolutnie ostatnia kropla goryczy. Kupcy! Żądają wyjaśnień, dlaczego jeszcze nie odnieśliśmy dla nich zwycięstwa, chociaż podobno jesteśmy tacy dobrzy. Poryw wściekłości targnął nią i równie szybko zamarł. Ci tłuści, zadowoleni z siebie łajdacy nie wiedzą o wojnie nic i na niczym im nie zależy. Prawdopodobnie tak samo wykorzystywali swoje zwierzęta: by wycisnąć z nich wszystko i przegnać. "Nade wszystko jesteśmy tylko najemnikami. Nikt nie będzie za nami tęsknił..."
- Ardana zwołała wiec - dokończyła Shallan. Przebiegły i wyrachowany wyraz jej twarzy powiedział Kero, że czyta ona w myślach niemal tak doskonale, jakby posiadała umiejętność myślczucia, tak jak Kero. - Sądzisz, że jesteś w stanie? Kero spróbowała usiąść. Udało się. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła niczym nie zmąconą wdzięczność wobec Potrzeby. - Podaj mi rękę, abym mogła wstać, i ramię, na którym będę mogła się oprzeć, a pójdę z tobą zapewniła, chociaż w głowie jej się kręciło. Ramię ją nie bolało, lecz swędziało; swędziało potwornie, co podsunęło jej myśl, że miecz nadrabiał ich czterodniowe rozstanie. Z każdą chwilą czuła się mocniejsza i kiedy Shallan pomogła jej stanąć na nogach, zdołała zapanować nad bólem, który jeszcze czuła, i przy odrobinie pomocy trzymać się prosto. "To bardzo dobrze. Mam przeczucie, że wiec nie będzie mi się podobał". W chwili kiedy dotarli do namiotu kantyny, jedynie żelazo powstrzymywało ją przed zdarciem bandaży z barku i drapaniem rany do krwi. Zacisnęła zęby, z wysiłkiem starając się o tym zapomnieć. Shallan znalazła miejsce, rzuciwszy wściekłym spojrzeniem na dwóch harcowników, aż ustąpili im miejsca na nie heblowanych ławach z przepiłowanych na pół bali. Po ich przybyciu nadeszło jeszcze kilku ludzi, jednakże niezbyt wielu. Kiedy Kero rozejrzała się, uzmysłowiła sobie ze strachem, że kompania zmniejszyła się o połowę od chwili, kiedy tutaj wjechali. To brak kompetencji Ardany tak ich zdziesiątkował. Gorszy niż liczby był fakt, że wielu najemników nie patrzyło jej prosto w oczy, albo też, po krótkiej chwili, odwracało wzrok. Zamiast poczucia jedności - jak wtedy, kiedy wiec zwoływał Lerryn - królowało poczucie nieszczęścia, niepokoju i rezygnacji, jakby wszyscy zdawali sobie sprawę, że rozkazy będą złe, lecz nikt się o to już więcej nie troszczył. W końcu ukazała się Ardana, a za nią - jak tłusty cień - podążał kupiec, krocząc przed frontem namiotu podrygującym, sztywnym krokiem, co przypomniało Kero na poły wściekłego, na poły zagłodzonego psa, którego raz widziała, gdy próbował nad kością stawić czoło znacznie większemu zwierzęciu. Ponury grymas Ardany, który tak bardzo zrósł się z jej twarzą, oczy o wyrazie twardym jak krzemień, absolutnie nie wpływały na zmianę tej oceny. "Wie, że nie jest w stanie temu podołać, lecz nie może się do tego przyznać" - myślała zadziwiona Kero. "Tak ją pożera ambicja i to, że jest kapitanem, iż nie ustąpi, mimo że zabija własną kompanię. Co jest z tą kobietą? Czy ktoś rąbnął ją w głowę, gdy wszyscy stali odwróceni? Cóż przemieniło ją w takiego potwora?" Kobieta kapitan bez przerwy obciągała rąbek swojej tuniki, próbując wygładzić zagięcia, których tam nie było. Podobnie jak ponury grymas, to przyzwyczajenie pojawiło się, kiedy podniesiono ją do rangi kapitana. - Nasi pracodawcy nie są zadowoleni z postępów naszej pracy - odezwała się Ardana w otaczającej ją posępnej ciszy, która zapadła po jej wejściu. - Powiadają, że mają podstawy przypuszczać, iż zaniedbujemy obowiązki. Kilka miesięcy wcześniej oświadczenie to spotkałoby się z gniewnymi okrzykami. Teraz cichy, zmęczony pomruk służył za całą odpowiedź. "Na niczym im nie zależy - ani na reputacji, ani na sławie. Są jak ochwacone konie, idące do przodu tylko dlatego, że ktoś je popędza, a przystanięcie wiąże się z jeszcze większym bólem". Usta Ardany zacisnęły się z - jak to odczytała Kero - zadowoleniem, kiedy nikt nie zaprotestował. - Powiedziałam im, że zamierzamy z tym natychmiast skończyć. Chcę, aby jutro każdy z was był czujny i przygotowany do ataku... Rozkazy, które nakreśliła, opisywały ni mniej, ni więcej tylko samobójstwo. Otwarty atak wprost na linie, bez żadnego wsparcia, a ich przeciwnicy będą tkwili ukryci w ruinach wioski. Miejsce to było labiryntem na poły zburzonych domów; idealne do obrony, a nie do szarży kawalerii. Tak jakby Pioruny Nieba były kawalerią. Kero słuchała z rozdziawionymi ustami, niezdolna uwierzyć w monumentalną głupotę tego
planu. "To oni, kupcy" - z wolna jej myśli zaczęły krążyć, łącząc w całość to, co słyszała, z tym, czego nie słyszała, lecz przeczuwała. Sięgnęła w głąb umysłu kupca i poczuła mdłości od tego, co tam znalazła. "Najmilsi bogowie! Powinnam była czytać w ich myślach w chwili, kiedy pojawiliśmy się tutaj. Powinnam była..." To, czego się dowiedziała, było gorsze od najgorszych wyobrażeń. Ci ludzie nie zamierzali wypłacić zaległego wynagrodzenia i chcieli rozwiązać ten problem, upewniając się, iż nie będzie żadnej kompanii do opłacenia. O ile chodziło o nich, ten ostatni atak byłby zręcznym rozwiązaniem wszelkich kłopotów. Większość Piorunów Nieba poniosłaby śmierć; pozostali, pozbawieni przewodnictwa, rozpierzchliby się; sześć miesięcy temu rzecz była nie do pomyślenia, lecz w stanie takiej demoralizacji jak teraz, było to już nie tylko możliwe, ale i prawdopodobne. Samobójcza szarża zdziesiątkowałaby także szeregi wroga do tego stopnia, że wolni zaciężni starliby ich ze szczętem, czego podjęliby się bardzo chętnie w zamian za możliwość brania łupów. "Jestem na liście rannych, nie pójdę tam" - taka była jej pierwsza myśl, kiedy Ardana nakreśliła "plan bitwy". Teraz zarumieniła się, wstydząc się tego. "Nawet ja upadłam tak nisko i myślę tylko o sobie. Jakże mogę zawieść pozostałych?" Fakt, że ona była na liście rannych, dał jej jednak do ręki oręż, czego nie przewidział tłusty kupiec. Poświęci swoją karierę, lecz lepsze to niż śmierć fizyczna i moralna ostatnich przyjaciół. Zgodnie z prawem Gildii, każdy na liście rannych mógł zerwać kontrakt, chociaż niewielu jak dotąd skorzystało z tego prawa. Może jeśli odejdzie teraz, obudzi ich, zmusi, by zrozumieli, w co ich wplątano. Warto było spróbować. Wstała i nagle wszystkie oczy w namiocie zatrzymały się na niej. Nawet Ardana zamilkła w pół słowa i patrzyła na nią lekko zaskoczona. - W życiu nie słyszałam takiego steku bzdur - powiedziała Kero głośno i wyraźnie. Wyciągnęła oskarżycielsko palec w kierunku kupca. - On doprowadzi nas wszystkich do śmierci. - Wskazała na Ardanę. - A ty pozwolisz, aby mu to uszło na sucho. Lerryn musi obracać się w grobie jak oś wozu. Ardanie twarz się wyciągnęła; kupiec-tłuścioch przeżył podobny szok, zaskoczony, że głupi najemnik ma czelność jawnie rzucać mu wyzwanie. Kero rozejrzała się dookoła, wolno i znacząco. - Prawdę powiedziawszy, nie widzę tutaj nikogo, kogo mogłabym nazwać Piorunem Nieba. Zwróciła się ku do Ardanie, zerwała emblemat z rękawa i rzuciła kapitanowi do stóp. - Zrywam nasz kontrakt. Nuże, dokonaj na moje miejsce zaciągu pośród okolicznych szumowin. Jeśli zdołasz znaleźć takiego głupca, który by na to przystał. Odwróciła się i przecisnęła przez tłum. Ardana ocknęła się nagle za jej plecami i piskliwie rozkazała jej zatrzymać się. Kero zignorowała rozkaz, jak i te, które po nim nastąpiły, każdy bardziej histeryczny od poprzedniego. W końcu rozkazano komuś innemu, by ją zatrzymał w celu postawienia przed sądem wojennym. Kero odwróciła się i spojrzała swojemu byłemu kapitanowi w oczy, kładąc dłoń na jelcu miecza. - Nie próbowałabym tego - rzekła spokojnie w śmiertelnej ciszy, która raptem wokół zapanowała. - Naprawdę nie próbowałabym. Nie spodoba ci się wynik takiego działania. I dobyła miecz na cal. Ardana poczerwieniała, a potem zbladła. Zbliżyła dłonie do jelca swego własnego miecza. Pół tuzina zwiadowców skoczyło na równe nogi i zerwało swoje emblematy, ciskając nimi obok emblematu Kero. Rychło przyłączyło się do nich dziesięciu, dwudziestu... aż powietrze wypełnił odgłos rozpruwanego materiału. Rozdzieliło je tylu ludzi, że Kero nie mogła nawet dostrzec Ardany, chociaż była w stanie usłyszeć, jak piskliwie nakazuje spokój. Spokój, którym nie będzie już mogła dowodzić. Kero odwróciła się i przecisnęła obok pozostałych Piorunów Nieba. Nagle własne postępowanie napełniło ją strachem.
"Wciąż ma kilku lojalnych popleczników. Ma ludzi, których kupił handlarz. Może im rozkazać, aby mnie zatrzymali - teraz to jedyny sposób zmuszenia kogokolwiek do posłuchu..." Niemal upadła, potykając się o czyjeś stopy; wybiegła, kierując się do swego namiotu, by złapać, co się da ze swoich rzeczy i ruszyć drogą na północ, dopóki Ardana jest zbyt zmieszana, żeby zebrać myśli. Namiot nie stał zbyt daleko i chociaż była wyczerpana swoją słabością i biegiem, dzięki Potrzebie była całkowicie zdolna do jazdy konnej. Hellsbane mogła z łatwością prześcignąć każdego innego konia Piorunów Nieba, szczególnie teraz. Wpadła do namiotu i szarpnięciem otworzyła juki. "Błogosławiona Agniro" - modliła się żarliwie, upychając rzeczy. "Błogosławiona Agnetho, nie pozwólcie jej zebrać myśli. Pozwólcie mi zdobyć przewagę..." Szesnasty Hellsbane zmierzyła wzrokiem leżącą na wprost jej pyska stertę suchych i zwiędłych traw z niezwykłym jak na istotę parzystokopytną powątpiewaniem. Spojrzała na Kero z wyrzutem, błagalnie i pogrzebała kopytem w twardo zbitym śniegu. - Przykro mi, staruszko - powiedziała ze znużeniem Kero, sama aż nadto świadoma własnego głodu i zimna, od którego kostniały jej stopy i dłonie. - To wszystko, co mamy. Powinnaś się cieszyć, że możesz jeść trawę; tobie lepiej się powodzi niż mnie. Wątpiła, czy bojowa klacz cokolwiek z tego rozumiała, ale można było przynajmniej ze zwierzęciem rozmawiać. Rozmowa odciągała jej myśli od tego, jak jest zmęczona. Od kiedy rozpoczęła swoją ucieczkę na północ, unikała osad, domyślając się, że cokolwiek Ardana postanowiła w jej sprawie, nie będzie to dla niej korzystne. Opuściwszy obóz Piorunów Nieba, codziennie jechała od świtu do zachodu słońca. Tymczasem deszcz zamienił się w deszcz ze śniegiem, a potem w prawdziwy śnieg. Pokrywa śnieżna stawała się coraz grubsza. Cieszyła się, że miała za sobą cały trening Tarmy, gdyż bez niego nigdy nie utrzymałaby się przy życiu na otwartym terenie w zimie. Obie z Hellsbane były w bardzo kiepskim stanie, ale przynajmniej były żywe i zdolne do dalszej podróży, gdyby zaszła taka potrzeba. Uciążliwa ucieczka niemal dobiegała końca. Z zapadnięciem nocy znajdzie się w zimowej siedzibie Piorunów Nieba; weźmie swój ekwipunek i opuści to miejsce. Kiedy zbierze swoje rzeczy, między innymi emblemat Gildii Najemników, będzie mogła wystąpić ze swoją sprawą przed Arbitrami. Popatrzyła na ołowiane niebo i pomyślała z goryczą o tym, jaka to szkoda, że Ardana nigdy nie zostanie wezwana, żeby zdać sprawę ze swej nieudolności. Kero nie miała złudzeń, czy Ardana zostanie w jakikolwiek sposób ukarana - przede wszystkim bezcelowe było karanie kogokolwiek za głupotę; będzie to przynajmniej rodzaj ostrzeżenia w Gildii dla wszystkich, którzy chcieliby przystąpić do Piorunów Nieba. A Kero oczyści swoje imię i kartotekę z wszelkich zarzutów podniesionych przeciw niej przez Ardanę. "Potem mogę zostać wolnym zaciężnym" - pomyślała, żując nieco odżywczych, lecz pozbawionych smaku korzeni rogoży, które wygrzebała dla siebie z na wpół zamarzniętego strumienia. Z zimna bolały ją zęby, a ręce bolały ją tak bardzo jak zęby. "Niech licho porwie tę sukę! Jestem niewinna. Ona powinna trzymać to w zębach, ale to ja będę cierpieć. Z zarejestrowaną w kartotece niesubordynacją - nawet jeśli była ona usprawiedliwiona i legalna - żadna zaprzysiężona kompania nigdy nie zaryzykuje przyjęcia mnie ponownie w swoje szeregi. Na zawsze zdobyłam dla siebie miano trudnej. Ale to lepsze od śmierci". Zaczekała, aż Hellsbane zje swoją porcję do ostatniej łodyżki, zacisnęła popręg i wskoczyła na siodło. Ból stóp, przytulonych do boków klaczy ustąpił jedynie częściowo. "Jazda na koniu, który właśnie skończył się paść, nie jest dobrym przykładem troski o zwierzę. Przepraszam, Hellsbane, nie mam wyboru. Oszczędziłabym cię, gdybym mogła". Klacz otrząsnęła się i prychnęła, ale ruszyła z dostateczną ochotą. Jechała stępa pod obniżającym się niebem, tak jak to robiła od tylu dni. Kero całkiem straciła rachubę. Długie, pochmurne dni oznaczały jedynie kolejne, pokonane mile dzielące ją od celu. Obliczenia dziewczyny okazały się
jednak bardzo trafne: zachód słońca zastał ją wjeżdżającą do wioski, stanowiącej zimową kwaterę Piorunów Nieba. Poczuła ten sam przypływ ulgi co wtedy, kiedy wróciła do obozowiska Piorunów Nieba. Pośpiesznie zdusiła to w sobie, lecz nie uniknęła wzruszenia. To nie był i nigdy nie będzie dom. Nie dla niej. Wioska była skupiskiem dość niezwykłych budynków - trzech gospod, kuźni, zbrojowni i kilku innych, trudniej rozpoznawalnych obiektów, gdzie najwyraźniej prowadzono jakieś interesy. Ani śladu wioskowego rynku, ani śladu rzemieślników i rolników. Ponad wszystkim wyrastała potężna palisada. Każda z osad, służących za zimową kwaterę kompanii, wyglądała mniej więcej tak samo. Kompania budowała lub wykupywała odpowiednią posiadłość; każdej - bez względu na wielkość potrzebnych było kilka obiektów: koszary i zbrojownie, plac do ćwiczeń, stajnie oraz zabudowania administracyjne. Po upływie roku od wzniesienia budynków i wprowadzenia się mieszkańców napływali inni osadnicy. Jedynymi rzemieślnikami, którzy zakładali w pobliżu swoje warsztaty, byli kowale i płatnerze; Gildia Handlarzy i Kupców zaspokajała wszelkie potrzeby materialne, na jakie zimujące oddziały miałyby ochotę wydać pieniądze. Co zaś tyczy się potrzeb pozamaterialnych, oberżyści troszczyli się o każdą taką zachciankę. Pioruny Nieba nie zamieszkiwały w tym miejscu na tyle długo, aby dookoła murów wyrosło miasteczko zaludnione weteranami, którzy żyjąc z renty, osiedlaliby się w pobliżu i zakładali rodziny. Jastrzębie Gniazdo, zimowa siedziba Słonecznych Jastrzębi, było ostoją kwitnącej cywilnej populacji. W sezonie wojennym pozostawiano tutaj symboliczny oddział, który szkolił nowych rekrutów i troszczył się o utrzymanie siedziby w dobrym stanie. Zwykle byli to członkowie kompanii niezdolni do służby polowej, lecz nie mogący odejść na emeryturę lub nie mający na to ochoty. Jeśli kapitan ocenił, że są dostatecznie sprawni i były wolne posady, zostawali zwykle dozorcami i instruktorami, zwłaszcza jeśli byli oficerami. Trwonienie ludzkiego potencjału nie miało przecież sensu. Najwyraźniej wieść o dezercji nie wyprzedziła Kero, ponieważ strażnik przy bramie frontowej małomówny, jednooki mężczyzna, którego ledwie znała - przepuścił ją do środka. Otworzył boczną, mniejszą furtkę, aby nie przepychać w śnieżnych zaspach wielkich wrót. Kero była niezwykle zadowolona, że to on był na służbie; rzadko wypowiadał więcej niż trzy słowa pod rząd, i to wyłącznie wtedy, gdy został zagadnięty. Nie chciała, by ją zmuszano do odpowiedzi na pytania, a zwłaszcza nie miała ochoty kłamać. Znużenie, które udała, było tylko odrobinę większe od tego, jakie naprawdę czuła. Wiedziała, że i ona, i klacz są wychudzone i wyczerpane i że to jest dostatecznym usprawiedliwieniem milczenia. Na pokrytym śniegiem placu ćwiczebnym zaległa cisza. Kiedy obok niego przejeżdżała, bezludna okolica wyglądała dziwnie. Pomyślała, że być może wszyscy nowi rekruci jedli kolację, lecz kiedy zeskoczyła z siodła i wprowadziła klacz do tonącej w ciemności stajni, zobaczyła, jak niewiele stoi tam koni. Uzmysłowiła sobie, że - o ile wie - po raz pierwszy nie było nowych rekrutów. Widocznie jeźdźcy z nowego zaciągu, po wstępnym przeszkoleniu w miesiącach letnich, zostali odesłani na południe, aby dołączyć do reszty kompanii, ponieważ tutaj i tak nie miałby kto ich szkolić. A to oznaczało, że aby podjąć się jakiejkolwiek pracy w regularnym sezonie wojennym, resztki kompanii będą musiały przyjąć zielonych rekrutów lub też wolnych zaciężnych, których nigdy uprzednio nie było w kompanii, i wysłać ich na linię frontu razem z innymi. Był jeszcze jeden dowód na krótkowzroczne myślenie Ardany. I chociaż Pioruny Nieba przyjmowały jedynie wytrawnych wojowników, prawdopodobieństwo śmierci nowego rekruta było dwukrotnie większe. Ale nie dotyczyło to tylko kompanii specjalnej; w kompanii harcowników Kero nie dałaby rekrutom najmniejszej szansy na przeżycie pierwszej utarczki. Teraz wyjaśniło się, skąd wzięło się tyle nowych twarzy, w czasie gdy ona była po drugiej stronie karsyckiej granicy. I dawało Ardanie możliwość zręcznego wytłumaczenia się na wypadek śledztwa ze strony Gildii, dlaczego liczba ofiar jest tak wysoka. Nie rozsiodłala Hellsbane. Wprowadziła ją po prostu do najbliższej, pustej przegrody, podrzuciła treściwej paszy i poszła do koszar po swoje rzeczy.
Niewiele tego było - ciepłe, zimowe odzienie, nieco broni w miejsce utraconej lub porzuconej. Z rzeczy prywatnych najmniejszy drobiazg mógł okazać się przydatny. Niewątpliwie będzie musiała sprzedać półszlachetne kamienie, które zebrała, aby tej zimy rzeźbić miniaturowe figurki. Przyrządy szlifierskie nie były zbyt wartościowe i nie zajmowały wiele miejsca; zatrzyma je na jakiś czas w nadziei, że pewnego dnia znów zajmie się szlifierstwem. W koszarach było ciemno, większość okien była zasłonięta okiennicami. Jej kroki odbijały się głuchym echem. Oddech bielił się w mroku, co znaczyło, że to miejsce nie było ogrzewane przez całą zimę. Ta pustka przygnębiała ją jeszcze bardziej niż cała powrotna podróż. Może miało to coś wspólnego z tym, że owo opustoszałe miejsce powinno roić się od ludzi. Nie ściągnęła nawet swoich znoszonych rękawic ani płaszcza; było za zimno. Nie zamierzała tutaj spać. Jeśli będzie miała czas odetchnąć, wykorzysta pewien niewielki kredyt, jaki posiadała u Wełnistego Barana, i tam spędzi noc. Poruszając się po omacku, przeszła przez budynek, wspięła się po trzeszczących schodach na piętro dla weteranów i dotarła do swojej koszarowej klitki. Zimno wdarło się pod jej płaszcz, a przygnębienie do serca. Otworzyła okiennice, aby złapać ostatnie promienie światła. Obok jej pustej pryczy stał stojak na zbroję z zapasową kolczugą, którą będzie można z łatwością sprzedać. U stóp pryczy znajdowała się zamykana na zamek skrzynia zawierająca drobiazgi, których nie chciała zabierać ze sobą na kampanię, a pod pryczą leżała bieliźniarka z pozostałą garderobą. Zebrała całe zimowe odzienie i zawinęła w pakunek z zapasowego koca. Otworzyła skrzynię i splądrowała ją równie starannie, choć było w niej zdecydowanie mniej rzeczy. Noże, jej przyrządy do szlifowania klejnotów, kilka nie dokończonych rzeźb, różne inne drobiazgi. Niektóre były zbyt masywne, aby mogła je ze sobą wziąć, a inne nie miały praktycznego zastosowania. Dopiero kiedy wszystko spakowała, zauważyła list leżący na półce nad łóżkiem pośród rozmaitych przedmiotów i rzeźb. "Kto mógł przysłać mi list? Mój brat?" Jednak pieczęć była nieznana, a i pisma nigdy dotąd nie widziała. Wzięła złożony pergamin. Z niewiadomych dla niej przyczyn drżały jej ręce. Otworzyła go, łamiąc dziwną, niebiesko-srebrną pieczęć. List zawierał dwa skrawki papieru. Pierwszy był prostą, podpisaną notatką na dwie linijki. "Dotrzymałem litery naszej umowy - przeczytała - lecz nie możesz winić mnie za to, że na warunkach najbardziej mi odpowiadających. Jeśli chcesz ją zrealizować, będziesz musiała przybyć tutaj i zobaczyć się ze mną". Podpisano po prostu "Eldan". Drugi dokument był czekiem w języku Valdemaru na sumę okupu za Herolda. Musiałaby udać się do Valdemaru osobiście, aby zamienić go na gotówkę. A dokładniej, musiałaby udać się do Haven, ponieważ czek został wystawiony na rachunek Korony w tym miejscu i musiał być podpisany przez wystawcę, którym w tym przypadku był sam Eldan. Aby zażądać nagrody, zmuszona byłaby zatem spotkać się z nim na jego własnym terenie. Ofiarował jej gorzki rodzaj zbawienia. Jeśli pojedzie do niego, do Valdemaru, będzie to kres jej kłopotów, przynajmniej na jakiś czas. Żywa gotówka umożliwiłaby jej przetrwanie do momentu, kiedy udałoby się jej wstąpić w szeregi wolnych zaciężnych. Być może zdołałaby otrzymać zajęcie w Valdemarze. Tam też potrzebowano na pewno ochroniarzy: strażników osobistych czy do eskortowania karawan. Lecz jeśli tam pojedzie, Eldan będzie bez wątpienia próbował przekonać ją, by z nim została, może nawet jako nauczyciel w tym jego kolegium, tak jak to już proponował. Obecnie nie miała przed sobą innego wyboru, jak ulec tym namowom. Jeśli jednak ulegnie, znajdzie się właśnie w sytuacji, której chciała uniknąć, najpierw uciekając z zamku Lordana, a potem od samego Eldana. Na myśl o całkowitej zależności od kogoś obcego zrobiło jej się duszno. Ale żyłaby z jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek zdolna była pokochać, któremu mogła całkowicie oddać swe serce, poświęcić myśli i duszę, bo on uczynił to w tym samym stopniu. Zamarła w bezruchu; stała, wpatrując się w pustą ścianę ponad półką, nieświadoma, że zgniotła obydwa dokumenty w dłoniach, dopóki zgiełk spoza bramy wjazdowej nie wyrwał ją z transu.
Nie można było pomylić się co do istoty tego hałasu; przyjazne okrzyki, wycia, uderzenia pięścią w bramę świadczyły o tym, że tłum jeźdźców chce dostać się do środka. Pośpiesznie wepchnęła dokumenty do sakiewki u pasa. Później podejmie decyzję, co dalej. Teraz powinna szybko się stąd wydostać. "Wysłannicy Ardany musieli przybyć tuż za mną" pomyślała, z trudem opanowując panikę. "Muszę stawić się w Gildii, zanim wtrącą mnie do aresztu!" Nie wątpiła, iż Ardana postawi ją przed sądem wojennym, jeśli kiedykolwiek wpadnie jej w ręce. Gdyby to zależało od Ardany, Kero nigdy by nawet nie zobaczyła Arbitra Gildii. Chwyciła swoje pakunki i pomknęła schodami dokładnie w chwili, kiedy poprzez uchylone okiennice doszedł ją odgłos otwieranych wrót wjazdowych, czemu towarzyszyło skrzypienie zagarnianego śniegu. Zbiegając po schodach w dół, a potem wypadając bocznym wyjściem z baraku, obmyślała możliwe drogi ucieczki. Za zabudowaniami znajdowała się tylna furtka. Kero czekała do momentu, gdy zyskała pewność, że nikt nie może jej zobaczyć, i pognała do stajni przez otwierającą się pomiędzy budynkami przestrzeń. Po omacku otworzyła przegrodę i złapała lejce Hellsbane, aby ją wyprowadzić. Teraz usłyszała odgłosy ludzi i koni, tłoczących się tuż za bramą wjazdową; ludzi było co najmniej dwudziestu. Zaprowadzenie porządku potrwa jeszcze kilka chwil, potem będą musieli wyjaśnić cel swojej misji wartownikowi, który na pewno zapamiętał, w jakim kierunku się udała. Na to wszystko potrzeba czasu, cennego czasu, który ona może wykorzystać do ucieczki. Zarzuciła pakunki na zad Hellsbane, nie przywiązując ich, i wyprowadziła ją ze stajni obok śmierdzącej sterty gnoju na tyły palisady. Tam znajdowała się wąska furtka - jej wysokość ledwie wystarczała, by przeprowadzić tamtędy konia, jeździec już się nie mieścił. Zmuszenie zwierzęcia do przejścia przez coś, o czym sądziło ono, że jest za ciasne, było prawdziwym testem umiejętności jeździeckich. Ale klacz poszłaby za Kero, dokądkolwiek by ją ona powiodła; tak została nauczona i takie zaufanie łączyło je obie. Kero musiała ściągnąć pakunki i rzucić je w zaspy, aby klacz przedostała się przez furtkę, ale Hellsbane, przeciskając się, nie sprawiła kłopotów, pomimo że siodło zaszurało z obu stron o ściany palisady. Zamek obciążonych przeciwwagą drzwi trzasnął za końskim ogonem. Na ten dźwięk Hellsbane zastrzygła uchem i nerwowo parsknęła. Kero wydobyła bagaże ze śniegu i zarzuciła je ponownie za siodłem, przywiązując je tak mocno, jak tylko mogła, do umocowanych już pakunków. Szybko wskoczyła na siodło; teraz liczyła się każda chwila. "Nie miałam pojęcia, że tak bardzo się zbliżyli" - pomyślała z obawą. "Wiem, że nie miałyśmy najlepszego czasu, bo omijając osady ludzkie, musiałyśmy trzymać się bocznych szlaków, a i Hellsbane nie była w najlepszej formie, ale sądziłam, że bardziej ich wyprzedziłyśmy". Była i inna możliwość. Jeśli Ardana tak bardzo pragnęła dostać ją w swoje ręce, że obsadziła najświeższe konie najlepszymi jeźdźcami kompanii, i wyposażyła ich w dostateczną ilość pieniędzy, aby mogli zmieniać wierzchowce po drodze przy każdej placówce pocztowej, to faktycznie łatwo by ją doścignąć. Dlatego dotarcie do miasta z przedstawicielstwem Gildii stało się jeszcze ważniejsze. Nawet jeśli oznaczało całonocną jazdę. Okazało się, że jazda trwała nie tylko przez całą noc, ale jeszcze i po wschodzie słońca. Kero nigdy nie przypuszczała, że ktoś może być tak bardzo zmęczony, tak do cna wyczerpany i mimo wszystko trzymać się na nogach. Zdusiła ziewnięcie, recytując po raz trzeci swoją opowieść przed reprezentantami Gildii. Za każdym razem stawała przed innymi ludźmi. Po raz pierwszy nastąpiło to natychmiast po przekroczeniu bram miejskich. Chciała posilić się i położyć do łóżka, ale ponieważ w okolicy poszukiwali ją poplecznicy Ardany, wiedziała, że nie odważy się tracić czasu ani na jedno, ani na drugie. Odetchnęła z ulgą, kiedy przekroczyła drzwi Gildii - mocnego, kamiennego gmachu, który z wyglądu nie różnił się zbytnio od siedziby jakiegokolwiek cechu. Znalazłszy się wewnątrz, zapytała, gdzie znajdują się Arbitrzy. Została odesłana na górę, po wydeptanych, drewnianych stopniach, do małego pomieszczenia, gdzie opowiedziała skróconą wersję swojej historii jakiemuś sekretarzowi o lodowatej twarzy.
Kiedy skończyła, sekretarz podał jej krzesło i gdzieś odszedł. Po jego powrocie wydawało się, że lód jakby nadtopniał i sekretarz zabrał ją do innego pokoju. Tam powtórzyła swą opowieść dużo bardziej przyjacielskiemu i współczującemu urzędnikowi, który zdawał się dokładać starań, aby poprawić jej samopoczucie i przekonać ją, że jemu może zaufać. Zaufała mu, lecz głównie dlatego, iż była pewna swych racji i że próbowała jedynie bronić siebie i swojej pozycji w Gildii. Zrozumiała, iż ktoś opowiadający temu człowiekowi fałszywą historyjkę, wpadłby w poważne tarapaty. Zadał on bowiem wiele ostrożnych pytań, a wszystkie pomyślane tak, żeby sama siebie obwiniła albo żeby odkryć błędy w jej opowieści, które zdemaskowałyby kłamstwa. To zajęło większość przedpołudnia. Kiedy ją odesłał, kręciło jej się w głowie ze zmęczenia. Nie próbowała nawet tknąć jego myśli, ale miała bardzo realne poczucie, że wszystko, co powiedział, stanowiło część starannie przygotowanego scenariusza, którego by nie zmienił, chyba że w całkiem wyjątkowych okolicznościach. Nie mogła nie pomyśleć, ile spraw przedstawionych Arbitrom nigdy nie przeszło przez tego człowieka. Prawdopodobnie całkiem sporo, sądząc z jego zachowania wobec niej. Chociaż nie powiedział niczego, co - jak przypuszczała - wykraczałoby poza przygotowaną mowę, wyraźnie odczuła, że pod maską z rodzaju: "cześć chłopie, miło się z tobą widzieć" zaczyna być przychylniejszy. Jeszcze raz odesłano ją, aby czekała, tym razem w małym pokoiku razem z trzema innymi ludźmi. Wszyscy byli tak samo milczący jak ona, a dwóch z nich wyglądało na znacznie bardziej udręczonych od niej. Trzeci był sinoniebieski, z ramieniem w łupkach. Odniosła wrażenie, że ten człowiek był w desperacji, otumaniony środkami uśmierzającymi ból i, jeśli Arbitrzy odmówią mu sprawiedliwości, posunie się do ostateczności. Był pierwszym wezwanym i nie ujrzała go powtórnie. Widocznie petenci nie wychodzili tymi samymi drzwiami, przez które weszli, ponieważ po chwili wezwano następnych, a kiedy do pomieszczenia zaproszono Kero, nie zostało po nich ani śladu. Znalazła się w dużym, dobrze oświetlonym, pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek sprzętów za wyjątkiem długiego stołu i trzech stojących za nim krzeseł. Na tych krzesłach zasiedli Arbitrzy, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Wszyscy troje stanowili wzory doskonałych żołnierzy. Siedzieli sztywno jak na placu defilad, ubrani w identyczne tuniki z brązowej skóry z długimi rękawami, z jednakowo krótko obciętymi, siwiejącymi włosami. Trzeci i ostatni raz wyrecytowała swą opowieść przed trzema Arbitrami Gildii, którzy byli tak nieporuszeni i pozbawieni uczuć jak posągi. Pomyślała, że to dobry znak. To miasto, Selina, położone było poza bezpośrednim zasięgiem Ardany i posiadało własną, silną radę miejską. Tutejszy oddział administracyjny Gildii był znany ze swej uczciwości. Ich całkowicie bezstronne zachowanie ostrzegło ją, że będą rozważać nie tylko wszystko to, co powiedziała, ale i sposób, w jaki to zrobiła. Była wyczerpana i ogromnie zazdrościła Hellsbane, zaprowadzonej do bezpiecznej i ciepłej stajni Gildii oraz nakarmionej, oporządzonej i prawdopodobnie pogrążonej we śnie. Próbowała mówić prosto i wyraźnie i w miarę możliwości wkładać w to jak najmniej emocji; próbowała być taką, jakimi wydawali się jej sędziowie. Nie było trudno zdobyć się na beznamiętność. Kiedy uczyniła wszystko, aby przedstawić suche fakty, przekonała się, że nie zależy jej w tej chwili na niczym. Czuła jedynie naglącą potrzebę snu i pustkę w żołądku. Zbyt późno wpadło jej do głowy, iż być może jej postępowanie było całkowicie błędne, że powinna mówić z pasją, przepełniona słusznym gniewem, i być bardziej przekonująca. Mogli poczytywać jej spokój za mękę kogoś, kto wszystko zmyśla. Było jednak za późno, aby cokolwiek zmieniać, a prócz tego była na to zbyt zmęczona. Dobrnęła do końca opowieści, a Arbitrzy zakończyli zadawanie pytań. Odesłali ją drzwiami po przeciwnej stronie pomieszczenia, gdzie znalazła się w małej komórce, identycznej jak ta, w której czekała przed "audiencją". Był to mały, duszny pokoik bez okien. Stały tutaj trzy krzesła, wszystkie puste i wszystkie jednakowo niewygodne, co ją ucieszyło. Nie byłaby w stanie oprzeć się wygodzie wyściełanego fotela i usadowiwszy się na czymś takim, natychmiast zapadłaby w sen; to pewne. Czekając na werdykt, zajęła miejsce na środkowym spośród trzech krzeseł, twardym sprzęcie o
wysokim oparciu. Była tak znużona, że jedynie ból skręcanych głodem kiszek nie pozwalał jej usnąć; głód i wyobraźnia, która zaczęła wymykać się spod kontroli. Odosobnienie, niemożność skierowania myśli na coś innego niż to, jak wypadła i jaki los ją czeka, tylko powiększyły jej obawy. "A jeśli nie wierzą w ani jedno moje słowo? Jeśli uważają, że kłamię?" Kiedy mówiła, nie można było w żaden sposób stwierdzić, co myślą. Gdyby od czasu do czasu nie oddychali, wzięłaby ich za kukły. "Lecz jakie mogłabym mieć powody do kłamstwa? Ambicję? Ardana mnie awansowała. Zemstę? Nigdy nie wyrządziła mi bezpośrednio żadnej krzywdy". Zdarzały się już przypadki, że ludzie buntowali się przeciw swoim przywódcom bez wyraźnej przyczyny. Nie zdołała całkowicie wyzbyć się strachu. Wydawało się, że Arbitrzy będą przedłużać podjęcie decyzji w nieskończoność. Wstała i zaczęła przemierzać pokój tam i z powrotem, zacisnąwszy ręce mocno na plecach; próbowała chodzić miękko, lecz nie była w stanie uciszyć swych kroków na drewnianej podłodze. "A jeśli poplecznicy Ardany dotarli najpierw tutaj zamiast na zimowe kwatery? Jeśli opowiedzieli wersję Ardany i Arbitrzy uwierzyli im?" To było możliwe. Jeśli zmieniali konie i poruszali się po traktach handlowych, mogli wyprzedzić ją z łatwością. "Lecz nie podważy liczby ofiar. Nie może podważyć tego, że nie posiadała żadnej strategii". Jednak istniało mnóstwo usprawiedliwień, którymi Ardana mogła to tłumaczyć i wyobraźnia szybko je Kero podsunęła. Choroba, brak doświadczenia, zdrada ze strony sojuszników, nieznane terytorium, oficerowie, dla których ich obowiązki były czymś całkowicie nowym... Ogarnęło ją takie napięcie, że kiedy otworzyły się drzwi za jej plecami, podskoczyła, wydając zduszony i niegodny okrzyk przestrachu. Była tak roztrzęsiona, że odwróciła się i zamarła, z bijącym sercem wlepiając wzrok w przybysza, przez dłuższą chwilę niezdolna wykrztusić słowa. W drzwiach stał jej drugi przesłuchujący, przyjacielski mężczyzna w średnim wieku, który tak zręcznie wziął ją w krzyżowy ogień pytań. Patrzył na nią, w oczywisty sposób zaskoczony jej nerwowym zachowaniem. - Ja... ja przepraszam - zająknęła się. - Nieco mnie ponosi. Pozwalam, żeby rządziły mną nerwy. Odzyskał pewność siebie i uśmiechnął się. Tym razem poczuła, że jest to szczery uśmiech, a nie maska, którą nosił, kiedy się po raz pierwszy spotkali. - To ja powinienem przeprosić - powiedział. - Doskonale wiedziałem, przez co przeszłaś, nie wziąłem tego pod uwagę. Mam szczęście, że sprowokowałem cię tylko do podskoku, a nie do przyłożenia mi noża do gardła. Uśmiechnęła się słabo, on zaś gestem zaprosił ją do wejścia. - Arbitrzy zadecydowali na twoją korzyść, Kerowyn - ciągnął dalej, wygładzając swoją skórzaną tunikę ruchem, który wydawał się nawykiem. - Ale chcą, abyś usłyszała to od nich. Chociaż to pomyślny werdykt, może nie być całkowicie taki, jakiego się spodziewasz. Całe napięcie odpłynęło, pozostała słabość i gotowość pogodzenia się niemal ze wszystkim. Posłuchała jego polecenia i ponownie stanęła przed stołem i Arbitrami o granitowych twarzach. Teraz, znając ich decyzję, przyjrzała im się nieco bliżej. Wszyscy troje byli starsi, niż w pierwszej chwili sądziła, mogliby być jej dziadkami, chociaż nie wątpiła, że byliby zdolni wyzwać ją na pojedynek w wybranym sposobie walki i wygrać go. Otaczała ich nieuchwytna aura zawodowego najemnika - chłodnego, opanowanego, o niezmąconym spokoju, gotowego niemal na wszystko. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta; prawdopodobnie rozpoczęli karierę od stopnia szeregowca. Uśmiechnęła się lekko pod nosem. Jeśli tak było, nie spodoba im się to, co kapitan Piorunów Nieba uczynił swoim ludziom, szybko podsumują Ardanę, jeżeli już tego nie dokonali. Odezwała się kobieta, siedząca po lewej stronie Kero; wyglądała na nieco starszą od pozostałych dwóch. - Zadecydowaliśmy na twoją korzyść, Kerowyn - powiedziała głosem zaskakująco miękkim i melodyjnym. - Przyznajemy, że miałaś wszelkie prawo i powody, aby zerwać swój kontrakt i że uczyniłaś to legalnie. To, co usłyszała, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
- Dziękuję... - zaczęła mówić, lecz kobieta przerwała jej podniesieniem ręki. - Twój kapitan jest głupcem - stwierdziła - lecz w Kodeksie Gildii nie ma nic, co przeszkodziłoby głupcom w obejmowaniu komendy, ani nic, co uchroniłoby ich ludzi przed ranami czy śmiercią. Nie udzielamy kapitanom wskazówek, jak się dowodzi. Nas interesuje wyłącznie łamanie litery kodeksu. Gildia zezwala na jeden rodzaj kary dla kapitana pokroju Ardany - taki, jaki ty zastosowałaś: zrywanie kontraktów, zgrabnie i zgodnie z prawem. Czy mnie rozumiesz? Kero stłumiła odruch niezadowolenia i kiwnęła głową. - Tego się mniej więcej spodziewałam - odparła, próbując nie myśleć o wszystkich przyjaciołach, wciąż uwikłanych w sieć Ardany do czasu wygaśnięcia kapitańskiej kadencji. Oczywiście, będą mieli jedną przewagę nad Kero: w ich kartotece nie będzie zapisu o niesubordynacji. Uśmiech kobiety był jeszcze bardziej nikły. - Niestety, bez względu na to, co wpiszemy do twoich akt, mimo wszystko jest mało prawdopodobne, by jakakolwiek zaprzysiężona kompania przyjęła cię ponownie. Mam nadzieję, że uzmysłowiłaś to sobie, jeśli nie w chwili, kiedy zrywałaś kontrakt, to przynajmniej wtedy, kiedy miałaś szansę to przemyśleć. Najemnicy nie zrywają kontraktów na polu bitwy, nawet w przypadku tak krańcowej prowokacji, jaka tobie się przytrafiła, bo to mogłoby przynieść im ujmę w oczach innych komendantów. Pomyślą oni, że skoro zrobiłaś to raz, co powstrzyma cię przed powtórzeniem tego kroku? Dla nich jest to inna forma dezercji w ogniu walki. "No cóż, to samo przyszło mi na myśl, chociaż wolałabym, aby ona tego nie mówiła" westchnęła Kero. - Rozumiem to - powiedziała, kołysząc się nieco, aby ulżyć swym obolałym stopom. - Lecz zastanawiam się, czy naprawdę wiesz, jakie to będzie miało dla ciebie konsekwencje w najbliższej przyszłości - ciągnęła kobieta. - Są chude czasy. Zaciągu dokonują jedynie kompanie. Rozumiem, że posiadasz niewielkie oszczędności. Przekonasz się, że znalezienie posady tutaj, w Selinie, będzie niemożliwe, a nie masz funduszy, aby udać się gdzie indziej. Kero zamrugała powiekami. - A... gdyby zwrócić się do zaprzysiężonych wolnych zaciężnych? - zapytała, zastanawiając się, co też, u licha, jej umyka. - Myślałam, że zawsze było zapotrzebowanie na wolnych zaciężnych. Sprawdzają jedynie, czy jest się związanym przysięgą... - Jeśli w ogóle będziesz mogła znaleźć jakąkolwiek pracę - powiedziała kobieta. - Nie masz doświadczenia poza służbą w kompanii. Jest zima. Nie ma karawan, wojen, polowań, do których byłby komuś potrzebny tropiciel i jednocześnie wojownik, nie ma pracy dla strażnika miejskiego ani, u licha, żadnej pracy dla strażnika osobistego. Żadnego ruchu. Nikt nie wybiera się donikąd. Zapewniam cię, że w Selinie nie ma żadnej pracy dla kogoś z twoim talentem. Kero głośno przełknęła ślinę. "Nie przyszło mi nigdy do głowy, że będzie tak źle. Ale poniżanie się nic tu nie pomoże. Muszę przybrać dobrą miną do złej gry. Rozklejeniem się niczego nie osiągnę; na pewno nie zasłużę sobie na ich szacunek. A myślę, że go zdobyłam. Nie mam zamiaru tego utracić". Wyprostowała sztywno plecy i wysunęła podbródek. - Będę musiała przetrwać - odparła. - Posiadam i inne umiejętności. Potrafię obchodzić się z końmi albo je szkolić bez względu na to, jak są krnąbrne. Mogę pracować w tawernie, jeśli będę musiała. Mam nawet niejakie doświadczenie w leczeniu. Tarma - mój nauczyciel - kazała mi uczyć się innych rzeczy na wypadek, gdybym musiała się z nich utrzymywać. Pozostali dwaj pokiwali głowami, aczkolwiek wydawało się, że kobieta żywi niejakie wątpliwości. - Nawet jeśli znajdziesz posadę wolnego zaciężnego, nigdy nie pracowałaś nigdzie poza kompanią - nie ustępowała. - Nie masz pojęcia, co oznacza praca wolnego zaciężnego. Jest ona ciężka dla mężczyzny, ale dla kobiety... - Podołam - odpowiedziała Kero. - Jestem twardsza, niż na to wyglądam. Dziękuję, że wydaliście pomyślny dla mnie wyrok. Słyszałam, że Gildia jest sprawiedliwa i będę bardzo szczęśliwa, mogąc o tym zaświadczyć.
Kobieta potrząsnęła głową, ale nic więcej nie rzekła. Kero ukłoniła się lekko i odwróciła się. Przyjaźnie usposobiony mężczyzna stał obok drugiego wejścia, skinął lekko palcem i Kero poszła za nim. - Przysługuje ci prawo zatrzymania się przez trzy dni tutaj, w Radzie Gildii - powiedział do niej. - Trzy dni, wikt i opierunek dla ciebie i twojego zwierzęcia. Westchnęła. Przynajmniej jeden kłopot z głowy. Trzy dni łaski, trzy dni, podczas których nie będzie musiała trapić się, gdzie znajdzie miejsce do spania. - Trzymam cię za słowo - rzekła. - W tej chwili nie umiałabym trafić do gospody, nawet gdybym mogła za nią zapłacić. - Tak właśnie myślałem - odpowiedział z prawdziwym współczuciem. - Pozwoliłem sobie odesłać twoje rzeczy do jednego z pokojów. Jedzenie byle jakie, pokój nieszczególny, ale bezpieczny i stoi w nim łóżko. - W tej chwili to wszystko, czego potrzebuję. Znajdę rozwiązanie moich kłopotów, kiedy będę w stanie nad nimi pomyśleć. Może jestem zbyt wielką optymistką, ale nie mogę uwierzyć, abym nie zdołała znaleźć pracy. Po solidnej, trwającej cały dzień i całą noc drzemce i po spędzeniu połowy dnia na szukaniu pracy doszła do wniosku, że kobieta Arbiter miała rację. W Selinie nie było pracy dla najemnika, nie mówiąc już o kobiecie. Pozostały inne możliwości. Po pierwsze, nim minął dzień, sprzedała wszystko, co nie było jej naprawdę niezbędne; pozostała jej jedna zbroja, broń, ubranie, Hellsbane i jej uprząż. Gildia kupiła od niej zbroję i broń za przyzwoitą cenę - przyzwoitą, jak na miasto w środku zimy. Przyzwoitą, zważywszy, że jej druga kolczuga na zmianę była teraz jej najlepszą kolczugą, a zbroja, którą chciała sprzedać, została zanurzona w rzece, przemoczona deszczem, pokryta błotem, ogólnie mówiąc - zniszczona. Za to, co dostała, wynajęłaby pokój i opłaciłaby utrzymanie za siebie i Hellsbane przez dwa tygodnie. Zrozpaczona przeliczyła starannie niewielką kupkę monet, lecz nie rozmnożyły się, a i nominały się nie zmieniły. Zaczęła wkładać je ponownie do sakiewki i jej dłoń natrafiła na coś, co zaszeleściło. Wyciągnęła to, przez chwilę zaciekawiona, a potem poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, gdy rozpoznała list od Eldana i czek. To byłoby łatwe rozwiązanie. "Nie muszę niczego robić" - pomyślała niechętnie, jedynie tam pojechać. Mogę po prostu odebrać swoje pieniądze i wyjechać, nie słuchając niczego, co ma do powiedzenia". Okłamywała siebie i wiedziała o tym. Wepchnęła pergamin na powrót do sakiewki. Leżąc na łóżku, przetarła obolałe skronie. "Pojadę tam, to on powie mi, jak bardzo mnie kocha i zaproponuje mi jakąś ciepłą posadkę, a ja ją przyjmę, wiem, że to zrobię. Wtedy znajdę się w potrzasku, ponieważ będzie to praca otrzymana od niego i prawdopodobnie posada pozorna, by złagodzić poczucie, że wszystko mu zawdzięczam. O bogowie, kocham go, jakże łatwo przyszłoby mi przystać na to..." Jednak miłość to nie wszystko, nie dla niej. Musiała być przy tym wolna. Musiała mieć świadomość, że zarabia na siebie, a nie jest tylko cieniem kogoś innego. "Nie". Z uporem zacisnęła zęby, aż zazgrzytały. "Nie! Nie, dopóki istnieje jeszcze wybór. Pojadę na Równiny i zostanę nomadem, tak jak moi szaleni kuzyni. Nie wyczerpałam wszystkich możliwości. Wciąż mam przed sobą dwa dni". Jak to się często zdarza, dopiero o zachodzie trzeciego dnia znalazła pracę. Nie taką, na jaką liczyła; szukała pracy jako masztalerz. Próbowała wszędzie tam, gdzie często pojawiali się najemnicy, potem tam, gdzie przychodzili strażnicy miejscy i na koniec w gospodach dla handlarzy. Nikt nie miał dla niej miejsca, nawet gdy zaprezentowała swą zręczność w obchodzeniu się z krnąbrnymi i opornymi zwierzętami. Jedną z ostatnich pozycji na jej liście zajmowała gospoda dla objazdowych handlarzy; tanie miejsce, z którego korzystali głównie drobni kupcy. Nie podjęłaby tutaj pracy, gdyby miała w czym wybierać. Weszła na podwórze stajni i wkroczyła prosto w bijatykę. Konflikt dodatkowo
komplikował mimowolny udział w nim osła i kucyka, które kopały, gryzły i rżały, ile pary w płucach. Kero korciło, by natychmiast zabrać się ostro do dzieła, lecz lata rozrób w tawernach nauczyły ją nie wdawać się w bójkę bez zebrania posiłków. Burdzie przyglądali się, wyciągając szyję, liczni posługacze i stajenni. Zegnała ich wszystkich razem i uformowała z nich siłę uderzeniową, którą wprowadziła do walki. Kiedy kucyk i osioł znalazły się po drugiej stronie podwórza, kiedy stuknięto w kilka głów i nastał pokój, odwróciła się do tego, który wydawał się piastować stanowisko naczelnego masztalerza, a który mógł się teraz poszczycić imponującym siniakiem pod okiem. - Potrzebuję pracy - oświadczyła krótko. - Jestem zaprzysiężonym wolnym zaciężnym, ale mogę podjąć się niemal wszystkiego, szczególnie jeśli ma to coś wspólnego z końmi. Myślisz, że twój pan znalazłby dla mnie miejsce w stajni? Mężczyzna zmrużył oczy w świetle zachodzącego słońca, przykładając sobie garść śniegu do oka. - Nie ma posady w stajniach - powiedział; w jego głosie zabrzmiała jakby nutka podziwu i zawodu. Odwróciła się, aby odejść, nie zadając sobie trudu, żeby wysłuchać, co jeszcze miał do powiedzenia; ponownie poczuła w ustach gorzki smak porażki. - Czekaj! - usłyszała zza pleców. Niemal przyśpieszyła kroku, nie chcąc słyszeć kolejnej propozycji posiłku albo, co gorsza zostania nałożnicą właściciela. Lecz tym razem coś ją powstrzymało. Może szczery podziw w głosie mężczyzny; może własna desperacja. Stanęła i odwróciła się powoli. - Nie trza nam nikogo w stajniach - rzekł mężczyzna. - Ale potrza nam kogoś takiego jak ty w piwiarni, to pewne. - Nie jestem ladacznicą - ucięła, wiedząc, że w tej gospodzie od usługujących dziewek tego się oczekuje. - Ladacznicą? - Człowiek wydawał się szczerze zdziwiony. - Na ognie piekielne, nie! Marnowałabyś się! Potrza cię w piwiarni na uspokajacza. - Kogo? - Podniosła brwi, próbując się nie roześmiać. - Uspokajacza. Do przerywania bójek i wyrzucania każdego, kto robi za dużo kłopotu. - Ten człowiek wydawał się mówić szczerze i Kero utrzymała powagę na twarzy. - Chłopom nie przyjdzie do głowy bić się z dziewuchą, rozumiesz? Robią awanturę, coby wyzwać każdego wielkiego, krzepkiego osiłka. Nie uważają, coby warto było zawracać sobie głowę dziewuchą. A jak zaczną się kłopoty, ani im we łbie, że to dziewka ich uspokoi. Rozumiesz? Zaskakujące, ale Kero zdołała dostrzec w tym sens. - Jak ci się udało do tego dojść? - zapytała. Mężczyzna westchnął. - Przez lata była u mnie uspokajaczem dziewucha. Utraciłem ją dla Wilków, bo możemy dać jeno wikt i kawałek dachu nad głową. Myślałem, że znajdę kogoś nowego, ale nie spotkałem takiego, komu mógłbym ufać; a co dopiero zaprzysiężonego. Kero wciąż miała wątpliwości, ale zaczynało jej brakować czasu, a musiała coś ze sobą począć. To była jedyna przyzwoita oferta, jaką dostała. - A skąd będę wiedziała, że właściciel się zgodzi? - zapytała. Mężczyzna wyszczerzył zęby. - Bo właścicielem jestem ja. I jesteś przyjęta, jeśli zgodzisz się na wikt i kawałek dachu nad głową. Od dzisiaj w nocy. Było jej lepiej, niż sądziła, ale nie było to miejsce, gdzie mogłaby wypocząć i odzyskać siły. Hellsbane musiała spędzić zimę w zagrodzie dla koni, ponieważ stajnie były dla płacących gości. Ona musiała spać na podłodze wraz z resztą służby - wyjąwszy usługujące dziewki, które spędzały noce z gośćmi. Podłogę pokrywała skorupa brudu, ciągnęło tutaj od chłodu. Na wpół zabliźnione rany bolały ją w nocy. Rozumiała postępowanie właściciela - miał zaledwie trzy pokoje sypialne na piętrze, lecz to nie polepszało jej sytuacji. Żywność była kiepska, ale świeża i było jej pod dostatkiem, więc mogła jeść tyle, ile zdołała. Przeważnie zadowalała się chudą zupą i
gruboziarnistym chlebem. Nigdy nie czuła się całkiem dobrze i nie odzyskała utraconej wagi, mimo że obżerała się w czasie posiłku. Właściciel gospody, pogodny, żywy jak wróbelek mężczyzna, był uczciwym i przyzwoitym człowiekiem, popierającym wszystkie podjęte przez nią decyzje. On był w porządku, ale pozostali pracownicy unikali jej, zwłaszcza od chwili, kiedy obiła komiwojażera, który przyłapał ją w kuchni i próbował zgwałcić. Utraciła rachubę czasu. Była wyczerpana do cna w chwili zamknięcia gospody i wydawało się, że nigdy nie wypoczywała należycie. Dni zlewały się, jeden przechodził w następny i nigdy nie zdobyła się na to, aby udać się na poszukiwania innej posady, tak jak zamierzała. Jej niewielki zapas monet stale się zmniejszał, kiedy musiała zamienić znoszone ubranie i zreperować kolczugę oraz uprząż. Nawet miecz ją opuścił. Nie czuła już żadnych jego poszturchiwań. Oparła się o kontuar, starannie ukrywając się w cieniu, i zbadała tłum. Dziś w nocy zebrała się większa grupa niż zazwyczaj, co spowodowało, że Rudi skakał z uciechy, ale ona jakoś nie miała ochoty śpiewać z radości. Więcej ludzi oznaczało więcej okazji do burd oraz to, że więcej chętnych będzie chciało wykupić miejsca do spania na podłodze. Płacącym gościom przysługiwało miejsce blisko ognia, co powodowało, że służba drżała z zimna pod swoimi kocami. Zimna noc zaś oznaczała poranne bóle. "Może zdołam namówić Rudiego na coś gorącego do picia" - pomyślała, pocierając kciukiem rękojeść Potrzeby. "Albo na wino. Wtedy mogłabym przynajmniej szybko zasnąć. Boginie, jestem zmęczona. Szkoda, że nie mogę spędzić w łóżku przynajmniej jednej nocy". Przy drzwiach rozległy się ochrypłe okrzyki, nie była pewna, kto jest sprawcą i postanowiła zachować czujność. Zamieszanie zbliżało się, śmiechy i przekleństwa w równej mierze znaczyły drogę, którą przechodził klient, coraz bliżej kontuaru. W końcu przyczyna tumultu znalazła się dostatecznie blisko Kero, aby ta mogła ją dojrzeć. Był to strażnik miejski, pijany jak bela, zataczający się i buńczuczny. Nikt tutaj nie chciał go tknąć i ryzykować aresztowanie, a on to cynicznie wykorzystywał. Serce w niej zamarło, kiedy zobaczyła go, rozglądającego się dookoła, jakby czegoś szukał, a potem uśmiechającego się, kiedy ją zauważył. Odepchnął na bok kilku poganiaczy bydła i odtrącił barkiem garncarza, który stał obok niej. - A niech mnie - odezwał się obrzydliwie - jeśli to nie jest kobietka w spodniach Rudiego. Co ty tutaj jeszcze robisz, laleczko? Nie znalazłaś dotąd mężczyzny, który wyciągnąłby cię z tych spodni i ubrał w suknię? Zignorowała go. W pierwszej chwili zdawał się nie dostrzegać, że ona obserwuje tłum z zupełnie znudzonym wyrazem twarzy. Nauczyła się dawno temu, iż najgorszą rzeczą, jaką mogłaby zrobić, byłoby zareagowanie na zaczepkę takiego osiłka. Jej jedyną możliwą obroną było nie robić nic. Ten drab jednakże był szczególnie napastliwy. Wypił jeden czy dwa kieliszki, od których krew w nim zawrzała. Tarma nie na próżno uczyła ją opanowania; trzymała więc w ryzach swój temperament i wciąż nie zwracała na niego uwagi, pomimo że dookoła zaczęli gromadzić się ludzie, ciekawi, czy uda mu się zmusić ją do walki. Był pijany, ale na tyle tylko, by stać się agresywnym, nie na tyle, by jego ruchy spowolniły się czy stępił się refleks. Byłaby głupia, gdyby dała się sprowokować do walki z nim; nawet podwójnie głupia, ponieważ sprzeczne z prawem było podniesienie ręki na strażnika miejskiego. Tak więc stała milcząc i w końcu wyglądało na to, że znudziła mu się ta zabawa. Zaczął pochylać się coraz bliżej i zrozumiała, na co się zanosi; na starą sztuczkę "przypadkowego" oblania kogoś napitkiem - jej, mówiąc precyzyjniej. Stwierdziła, że ma tego dość. W mgnieniu oka, nim strażnik zdążył się poruszyć, wyciągnęła rękę i wepchnęła jednego z gapiów na swoje miejsce, a potem wśliznęła się w tłum. Ponieważ była niższa od większości gości, nie było jej widać tak długo, że bez trudu umknęła do bezpiecznej kuchni. Pracownicy kuchni patrzyli, jak przechodzi obok nich i wychodzi tylnymi drzwiami, ale nic nie powiedzieli. Przez krótką chwilę czekała w drzwiach, upewniając się, że kuchenne podwórze jest puste. Na zewnątrz spotkała tylko przechadzającego się kota. Zamknęła drzwi za plecami i przetarła powieki grzbietem dłoni. Od dymu piekły ją oczy, czuła w nich piasek, zastanawiała się, ile jeszcze upłynie czasu, zanim Rudi
zamknie karczmę. "Najmilsi bogowie, jestem zmęczona". Mimo że miała pełny żołądek, nie była w dobrej formie. "Ten strażnik... mam nadzieję, że nas opuści. Nie sądzę, aby Rudi mógł mnie ochronić przed prawem miejskim, gdybym została zmuszona do zaatakowania go. Nie jestem pewna, czy nawet Gildia mogłaby to zrobić i czy miałaby na to ochotę na dodatek". Spacerowała wolnym krokiem po nierównym klepisku kuchennego podwórza, zdradliwego tam, gdzie stopiony śnieg zamarzł ponownie w grudy. Księżyc był w ostatniej kwadrze i rzucał nikłą poświatę, która niewielką stanowiła pomoc w wypatrywaniu drogi. "Mogłabym równie dobrze sprawdzić stajnie. Może do czasu, kiedy wrócę, temu pijaczynie znudzi się szukanie mnie. Albo spije się do utraty przytomności. Wystarczyłoby jedno albo drugie". Tej nocy w stajni były tylko dwa konie. Obydwa spały. Jeden z chłopców stajennych drzemał obok wejścia, ale zerwał się na równe nogi, kiedy go mijała. Tłumiąc uśmiech pełen zmęczenia, poklepała go po ramieniu. - Dobry chłopiec - powiedziała spokojnie, dodając mu otuchy, jakby zrobiła to w przypadku psa. - Sprawdzam tylko to i owo. Patrzył na nią szeroko rozwartymi, przestraszonymi oczami. Odwróciła się do niego plecami, nic więcej nie mówiąc. Wiedziała, że na wygonie będzie kilka innych zwierząt, a wśród nich Hellsbane, lecz rzadko kłopotała się ich doglądaniem; strażnikiem była klacz i to wystarczało aż nadto. Przystanęła obok ogrodzenia, czując się osamotniona, tęskniąc do jakiejkolwiek przyjaznej twarzy, nawet końskiego pyska. Ale Hellsbane spała i Kero zdecydowała się nie budzić jej. Bojowa klacz była tylko koniem, a nie inteligentnym stworzeniem, takim jak Towarzysz. Hellsbane nie mogłaby z nią porozmawiać i prawdopodobnie nie wiedziałaby nawet, jak nieszczęśliwa jest jej pani. Odwróciła się od wybiegu i rozpoczęła długą drogę powrotną do gospody. W chwili kiedy mijała stajnie, ktoś wyskoczył z cienia rzucanego przez drzwi. Jej refleks, stępiony znużeniem i niewłaściwym pożywieniem, nie był taki jak dawniej. Zanim zdołała odwrócić się i stawić czoło napastnikowi, ten uderzył ją w plecy mieczem, nie wyjmując go z pochwy. Upadła. Z bólu zobaczyła gwiazdy i zaparło jej dech w piersiach. Nim zdążyła dojść do siebie, nieznajomy silnym szarpnięciem postawił ją na nogi. Próbowała poruszyć ręką albo nogą, lecz okazały się bezwładne. Została obrócona dookoła, twarzą do swego napastnika, który ujął w garść jej tunikę i przyciągnął jej twarz do swojej twarzy. Oddech stęchły od piwa przyprawił ją o kaszel. Nawet w nikłym świetle nie miała kłopotów z rozpoznaniem ani munduru, ani jego samego. To był strażnik miejski, wciąż pijany i najwyraźniej doprowadzony do szaleństwa. - Myślałaś, że mi się wymkniesz? - warknął. - Zamierzam nauczyć cię, jak powinna prowadzić się dziewka. Dłonią masywną jak trzonek maczugi, trzymając miecz za rękojeść, uderzył ją z boku w twarz tak mocno, aż zagrzechotały jej zęby. To był błąd, gdyż cios zdołał wybić ją z ogłuszenia. Podciągnęła kolana - nie, nie po to, aby uderzyć go w krocze, czego się spodziewał, ale aby nadepnąć mocno jego śródstopie. Miała na nogach buty do konnej jazdy z twardymi obcasami - to było jej jedyne obuwie; on był obuty w miękkie, miejskie buty. Coś pod jej obcasem trzasnęło. Jęknął i wypuścił ją z rąk. Nie na długo. Musiał wlać w siebie tyle piwa - możliwe, że i czegoś innego - iż ból trwał tylko chwilę. Podczas gdy ona próbowała złapać oddech i przejrzeć na załzawione od bólu oczy, on odwrócił się i grzmotnął ją z boku w głowę swoim mieczem, którego wciąż nie wyciągał z pochwy. Krzyknęła i, padając na kolana, odruchowo sięgnęła po rękojeść swojego własnego miecza. I w tym momencie ocknęła się Potrzeba. Podczas gdy jej wciąż jeszcze wirowało w głowie, ciało zerwało się na równe nogi i obnażonym mieczem zadało cios prosto w serce strażnika. Odparował go niezdarnie. Potrzeba prześliznęła się po jego ostrzu. Strażnik, jedynie dzięki temu, że potknęła się i upadła na zamarzniętą ścieżkę, uniknął sztychu w serce. Gramoląc się stanął na nogach jeszcze bardziej rozwścieczony, a Kero pośliznęła się na innej tafli lodu. Władza miecza osłabła na moment. Wciąż na poły zamroczona próbowała odzyskać panowanie nad swym ciałem, kiedy Potrzeba ponownie objęła kontrolę i zmusiła ją do kolejnych natarć, podczas gdy strażnik wycofywał się niezdarnie. Po drugim ataku wydawało się, że dotarło do niego, iż jego
życiu zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo. Teraz usiłował jedynie uciec od niej. W końcu oparł się o ścianę stajni. Za plecami Kero pojawiły się światła i rozległy się pokrzykiwania, lecz nie poświęciła im najmniejszej uwagi; zbyt była pochłonięta próbą zapanowania nad sobą, zanim ostrze uśmierci tego człowieka. Potężne uderzenie Potrzeby rozbroiło strażnika. Kero myślała przez moment, że miecz puści ją wolno, lecz nie - panował nad nią surowo, tak jak uprzednio. Najwyraźniej zbrodnie tego człowieka przeciw kobietom były takie, że ostrze nie zamierzało puścić mu tego płazem. Oczy strażnika rozszerzyło przerażenie, odbijały światło pochodni spoza jej pleców. Wyrzucił obie ręce przed siebie w daremnej próbie osłonięcia się, kiedy miecz Kero zadał sztych, celując w gardło. I w tej ostatniej chwili Kero odzyskała panowanie nad sobą na tyle, aby przekręcić ostrze i uderzyć napastującego ją człowieka w podbródek gałką miecza. Gdy osunął się na ziemię, a miecz utracił nad nią władzę, od tyłu pochwyciły ją jakieś ręce. Kero leżała na brzuchu na twardej, drewnianej półce, która służyła za pryczę w wilgotnej, nieogrzanej celi. Ułożenie się na plecach czy na boku było zbyt bolesne. Nie traktowano jej źle. Wcześniej przyniesiono jej żywność i wodę, lecz za każdym razem, kiedy próbowała się poruszyć, ból przeszywał jej obie nogi, a więc zrezygnowała z jednego i drugiego. Plecy bolały ją tak bardzo, że obawiała się, czy strażnik nie złamał jej czegoś. Nie miało to znaczenia. Użycie miecza przeciw strażnikowi miejskiemu było przestępstwem karanym chłostą, pozbawieniem dobytku i wypędzeniem z miasta, co w jej położeniu równało się wyrokowi śmierci. W tej chwili nie mogłaby się poruszyć, aby ocalić życie nawet z Potrzebą w dłoni. Oczywiście odebrano jej miecz, co znaczyło, że ponownie pozbawiona była jego uzdrowicielskiej i uśmierzającej ból mocy. Upadła w chwili, kiedy przestała trzymać go w dłoni, lecz raczej nikt sobie tego z niczym nie skojarzył. Prawdopodobnie przyjęto, że była pod wpływem takiego samego szału, jak strażnik. Oczywiste było, iż nie zostawiono by jej miecza, nawet gdyby wiedziano, że jest ranna. Nie spodziewała się, że ktokolwiek się za nią wstawi. Większość strażników miejskich miała jednego lub więcej wpływowych znajomych. Rudi nie odważyłby się sprzeciwić komuś, kto mógłby zamknąć jego gospodę. Od Gildii usłyszała już, że nie może spodziewać się pomocy, jeśli wywoła kłopoty. "A nawet gdyby odważył się wstawić za mną, będzie musiał mnie zwolnić i znajdę się w tej samej sytuacji, tyle że w obrębie murów miasta. Prawdę mówiąc, szybciej mógłby mnie ktoś odnaleźć i zabić. Nie sądzę, aby nawet Potrzeba zdołała uleczyć moje plecy w przeciągu krótkiej chwili". Co gorsza, była osamotniona jak nigdy w życiu. Nie było nikogo w całym mieście, kto mógłby stanąć u jej boku albo przyjąć ją do siebie czy choćby zaofiarować przyjacielskie słowo. Jej cała "rodzina" była gdzieś na południu - przyjmując, że wciąż żywiła w stosunku do niej przyjacielskie uczucia, co było śmiałym założeniem, zważywszy na to, co zrobiła. "Przynajmniej jeśli zapadnie na mnie wyrok, ten, kto będzie próbował przywłaszczyć sobie Hellsbane, dokładnie zapozna się z jej kopytami" - pomyślała pomiędzy kolejnymi ukłuciami bólu w plecach. "Mam nadzieję, że będzie to ten drań, który próbował mnie obić. Dobrze mu tak, jeśli moja klacz zgruchocze mu czaszkę". Wiedziała, że powinna obmyślić sposób na wydostanie się z pułapki, lecz nie była w stanie wykrzesać z siebie sił, by w ogóle zebrać myśli, a cóż dopiero - by wykoncypować plan obrony. Próbowała leżeć tak spokojnie, jak to możliwe, i przetrzymać ból w plecach oraz opuchniętej twarzy. To wszystko, do czego była obecnie zdolna. Powoli z oczu wypłynęły jej gorące łzy, zbierając się pod policzkiem. Wsłuchiwała się w ciężkie kroki kogoś mijającego drzwi do jej celi. Był to chyba regularny patrol. Nie miała pojęcia, jak długo tutaj przebywa. Pozbawiona okien cela także tego nie ułatwiała. Człowiek z żywnością i wodą wszedł raz jeden, co mogłoby oznaczać jeden dzień albo tylko kilka godzin. Leżąc w tej pozycji, była odwrócona twarzą od wejścia i jedynym ostrzeżeniem, iż ktoś zmierza
do jej celi, był zgrzyt klucza w zamku. Spodziewając się pojmania, naprężyła ciało i jęknęła, kiedy z pleców spłynęły w nogi strumienie ognia. Przez chwilę jej myśli zaprzątnięte były tylko bólem. - Członek Gildii Kerowyn? - odezwał się dziwny, męski głos. - Nie ruszaj się, proszę. "Nie ruszaj się, proszę?" Spodziewała się, że zostanie postawiona na nogi siłą. Słowa te zdumiały ją tak bardzo, że prawdopodobnie nie poruszyłaby się nawet, gdyby miała na to ochotę. Łagodna dłoń dotknęła jej pleców, wzmagając cierpienie, w porównaniu z którym przez poprzednie kilka godzin dokuczały jej jedynie zwykłe boleści. Wydała pojedynczy jęk i zemdlała. Kiedy się ocknęła, ból opuścił ją niemal całkowicie; uśmierzony tkwił w niej - tępy, ale do zniesienia. Ten, kto dotykał jej pleców, odszedł, lecz wyczuła czyjąś obecność w celi; świadczyły o tym szmery, które dochodziły do niej od strony drzwi. Dźwignęła się i odwróciła w kierunku tych odgłosów. Stał tam inny strażnik miejski, prawdziwy ludzki gigant, o dobre dwie głowy wyższy od kogokolwiek, kogo Kero widziała w życiu do tej pory. Wpatrywała się w niego gamoniowato, w odległym zakamarku mózgu zaświtała jej myśl - gdzie, u licha, udało im się znaleźć pasujący na niego mundur? - Członek Gildii Kerowyn? - odezwał się mężczyzna zaskakująco miękkim głosem. - Kilku świadków stawiło się, aby zeznać, że strażnik Dane prowokował cię, lecz ty na to nie zareagowałaś w gospodzie. Chłopiec stajenny stawił się, aby oznajmić, że to strażnik zadał pierwszy cios. Twoja Gildia zaświadczyła, że jesteś rozsądnym i godnym zaufania zaciężnym, a z twoich akt wynika, iż nigdy nie byłaś awanturnikiem. Na podstawie tych zeznań zostało dowiedzione, że działałaś jedynie w obronie własnej, choć z całego serca radzimy, abyś w przyszłości w obrębie miejskich murów wybierała inną broń, a nie obnażony miecz. Zamrugała powiekami, czując się całkowicie ogłupiała. - Ponieważ to on wywołał walkę - ciągnął dalej strażnik - został ukarany grzywną i za te pieniądze opłacono usługi Uzdrowiciela. Olbrzym przerwał. Wyglądał tak, jakby oczekiwał, że ona coś powie. W końcu udało się jej zmusić mózg i usta do złożenia kilku słów. - Co to więc znaczy? - zapytała. - Twoje obrażenia zostały opatrzone. Jesteś wolna - wyjaśnił cierpliwie i usunął się na bok. Za jego plecami drzwi stały szeroko otworem. Niepewnie podniosła się na nogi i chwiejnym krokiem wyszła. Strażnik pomógł jej, ujmując ją pod ramię. Nie miała wątpliwości, że gdyby przyszła mu na to ochota, mógłby wziąść ją jak bochenek chleba i wynieść na zewnątrz, lecz ograniczył się jedynie do tego, co niezbędne. Przystanęli w komnacie na końcu długiego, kamiennego korytarza i od drugiego strażnika odebrała swoją broń. Kiedy przypasała Potrzebę, poczuła się po stokroć lepiej. Ból, który jeszcze odczuwała, zniknął. Tamten Uzdrowiciel był dobry, lecz jej miecz jeszcze lepszy. Kiedy wchodziła po schodach, prowadzona przez strażnika do drewnianego budynku nad więzieniem, i kiedy otwierał przed nią drzwi, wciąż była oszołomiona i zaskoczona. "Rudi wstawił się za mną i chłopiec stajenny, i Gildia? Czy to magia Potrzeby, czy też wynik moich uczynków? Cóż takiego, u licha, uczyniłam, że ujęli się za mną?" Lecz ta niespodzianka była niczym w porównaniu z tym, co spotkało ją na zewnątrz więzienia. Oczekiwał tam na nią tłum; tłum odziany w srebrnoszare kaftany, takie jak ten, w który ona zwykła się odziewać, z emblematem skrzyżowanych błyskawic na rękawie. Tłum zaczął wiwatować w momencie, kiedy kulejąc ukazała się w promieniach słońca. Zmrużyła oczy przed ostrym blaskiem. - Co to? - zająknęła się. - C... co to? Ktoś wziął ją pod rękę. Odwróciła się na widok błysku znajomej, złocistej czupryny. U jej boku stała Shallan, głupkowato się uśmiechając. - To jasne jak słońce. Wpadłaś w tarapaty, kapitanie. Nieprawdaż? - powiedziała. Kilka godzin później miała niejakie pojęcie o tym, co się stało; gdy udało się jej połączyć jako tako w jedno wszystkie opowieści, którymi zasypano ją w drodze powrotnej na zimowe kwatery Piorunów Nieba. Trzeba było sutego posiłku, snu od świtu do świtu i ponownego posiłku, zanim mogła próbować połapać się, o co w tym wszystkim chodzi.
Zwołała pół tuzina swoich przyjaciół do zewnętrznej izby kapitańskiej kwatery. Z tym wciąż miała kłopoty. Nie czuła się kapitanem i bez względu na to, jak często zwracano się tak do niej, wciąż oglądała się przez ramię, szukając tego, do kogo miałoby się to odnosić. Od ordynansa zażądała herbaty dla wszystkich, czując wielkie skrępowanie, chociaż jednoręki weteran o dwudziestoletnim stażu, który służył Lerrynowi, wydawał się z równą ochotą służyć i jej. - Sprawdźmy, czy wszystko rozumiem - powiedziała, kiedy pozostali dzierżyli kubki w dłoniach tak samo wychudzonych, jak jej własne. - Kiedy odeszłam, wasza grupa powstrzymała Ardanę przed wysłaniem swoich chartów moim śladem. A potem zażądaliście głosowania? - To odwieczne prawo, artykuł najstarszej części kodeksu, wywodzący się z ceremonii złamania przysięgi - odrzekł z powagą Tre. - Nikt z tego zbyt często nie korzysta, lecz nikt go nigdy nie unieważnił. Sprowadza się do tego, że kompania, utraciwszy połowę oficerów i dwie trzecie stanu, może przegłosować pozbawienie kapitana jego rangi. Ja i Shallan... rozmawialiśmy o tym od czasu, kiedy zostałaś ranna. Wielu innych uważało, że to jest dobry pomysł, lecz nikt nie miał ochoty pierwszy z nim wystąpić. - Pociągnął łyk herbaty i uśmiechnął się ponuro. - Nawet ja. - Lecz kiedy opuściłaś nas w taki sposób, a Ardana była gotowa przywlec cię z powrotem w kajdanach za to, że broniłaś swoich praw, no cóż, wszyscy wpadli we wściekłość. - Shallan przesunęła dłońmi po krótkich włosach i podrapała się po świeżej bliźnie. - A zatem wiedząc, że każdy słyszał o prawie do głosowania, wszczęliśmy wrzawę, domagając się tego. Resztę wiesz. Ardany nie ma. Nie jest już kapitanem i nie ma jej w kompanii. - A więc potrzebny nam był kapitan - podjął wątek Tre - i jedyną osobą, na którą wszyscy mogli się zgodzić, byłaś ty. - Błogosławiona Agniro! - Zakryła twarz dłońmi. - Nie jestem do tego przygotowana... "Lecz kto jest?" - na dnie jej mózgu rozległ się cichy głosik. Reprezentant Gildii, który był razem z nimi, odezwał się po raz pierwszy: - Ani Tre, ani Kynan nie są wyszkoleni w taktyce i kwatermistrzostwie tak jak ty, Kerowyn. Ich doświadczenie kończy się na grupach większych od szwadronu. I oboje lekceważą rolę magów. "I to definitywnie przemawia przeciw nim" - pomyślała z niechęcią. "Jedno jest niezwykle potrzebne tej kompanii: para wykwalifikowanych magów opiekuńczych". - Skąd wiecie, że będę lepsza? - zapytała, opuszczając dłonie. - Nie możesz być gorsza - odparła Shallan dobitnie. - Przekonałaś się na własnej skórze, jak bezbronna jest kompania w przypadku złego przywództwa - poważnym głosem stwierdził człowiek Gildii. - Sądząc po twoim zachowaniu, uważamy, że raczej byś ustąpiła, niż wyrządziła kompanii krzywdę. Spojrzała w jego beznamiętną twarz. Był ulepiony z tej samej gliny co Arbitrzy, lecz o całe niebo młodszy. "Ty wiesz, że tak bym postąpiła" - wysłała w jego stronę myśli, tak jakby mógł je usłyszeć. "To są moi przyjaciele, moja rodzina. Prowadzenie ich tam, gdzie niektórych z nich spotka śmierć, przez resztę życia będzie piekłem na ziemi..." ...lecz jeszcze gorsze byłoby widzieć, jak ktoś o dobrych chęciach przez nieumiejętność i brak wyszkolenia podwaja liczbę poległych. Jeszcze gorzej byłoby odjechać samotnie, wiedząc, że do tego dojdzie. I w tym momencie pojęła nagle Eldana i jego sposób rozumienia obowiązku wobec własnego narodu. Jego "kompania" była po prostu znacznie większa. Zacisnęła zęby i wysunęła dolną szczękę nieco do przodu. - W porządku - zwróciła się do wszystkich. - Przekonaliście mnie. Shallan wydała okrzyk radości, a pozostali zaczęli składać jej gratulacje, lecz ona podniosła dłoń, powstrzymując ich. - Pozwólcie, że sprawdzimy, czy w rzeczywistości mamy jeszcze jakąś kompanię. - Odwróciła się do kompanijnego księgowego i kwatermistrza zarazem. - Skrybo, jak to się przedstawia? Człowiek, którego zapytała, nie bardzo przypominał pisarza. Był żylasty i twardy jak każdy z Piorunów Nieba. Tajemnicze oczy kryły bystry umysł. Żując koniuszek swojego pióra, studiował rozłożoną przed sobą księgę, mrucząc do siebie pod nosem. Koniec końców podniósł wzrok. - Na uzupełnienie strat ludzkich i zapasów, kapitanie, wyczerpiemy nasze konto bankowe do
cna. Nie zostanie nam nic, abyśmy mogli wiosną wyruszyć. Być może nie starczy nam środków na przetrwanie zimy. Reprezentant Gildii poruszył się niespokojnie i Kero skorzystała z okazji, aby odczytać jego myśli. "Moglibyśmy... powinniśmy sprolongować im kredyt. Lecz nie jestem upoważniony..." Zacisnęła zęby. "Wziąć kredyt, który trzeba będzie spłacać latami? A jeśli rok będzie kiepski albo nadejdzie seria złych lat. Co wtedy?" Zmieniła ułożenie ciała i szelest pergaminu w sakiewce wywołał zmarszczkę na jej czole. "Co jest w..." Wtedy sobie przypomniała. Okup Eldana. Ona nie może go odebrać. Ale Gildia? Uśmiechnęła się wolno i wyciągnęła czek. List został w sakiewce. - Proszę - powiedziała, wręczając czek człowiekowi Gildii. - To jest od Herolda, którego wydostałam z opresji. Sądzę, że dostrzeże pan, iż stoi na pozycji straconej, stawiając talie. Czy Gildia będzie w stanie sobie z tym poradzić? Przedstawiciel Gildii rozłożył pergamin i wydął wargi, jakby gwizdał bezgłośnie: - Wszystko to za zwykłego Herolda? Jesteś pewna, że nie był on księciem? Wzruszyła ramionami. - Chodzi mi teraz jedynie o to, czy ten świstek papieru pomoże nam stanąć na nogi, jeśli będziemy mogli go zrealizować. Człowiek Gildii zbadał starannie pismo i nieoczekiwanie uśmiechnął się. - Określa on, że okaziciel tej noty jest tym, kto może go osobiście zrealizować - stwierdził. Jeśli podpiszesz go nam w zamian za wypłatę w gotówce sumy minus... e... dziesięć procent, nasz reprezentant będzie okazicielem. "Nigdy mi tego nie przebaczy". - Zgoda - powiedziała, sięgając po pióro skryby. - Przyślijcie połowę w zapasach i broni. Do waszej Gildii mam zaufanie. Z resztą uporali się szybko i w izbie została osamotniona Kero, zaciskając dłonie na sakiewce, w której tkwił list. Wydobyła go powoli i długo wpatrywała się w niego. W jej zmęczonej głowie panowała pustka. A potem złożyła go i przedarła na dwie równe części, później na ćwiartki i powtarzała to do momentu, aż nie było skrawka większego od paznokcia jej małego palca. Patrzyła na usypane na kupkę skrawki, poruszając je wskazującym palcem. Hałas na zewnątrz zmusił ją do podniesienia oczu i wyjrzenia przez okno wychodzące na plac. Shallan ćwiczyła nowego rekruta w strzelaniu do tarczy z konia idącego stępa. Podskakiwał obolały i jego strzały trafiały wszędzie, tylko nie w słomianą kukłę. Na ten widok zabolały ją współczująco pośladki. Spojrzała na dół na kupkę malutkich, białych skrawków i raptownym gestem zgarnęła je dłonią, by wrzucić do ognia. Wstała i podeszła do drzwi. Wszedł jej ordynans z przygotowaną opończą w rękach, tak jakby zawezwała go swymi myślami. Przystanęła na chwilę dostatecznie długą, aby mógł okryć jej plecy, upinając opończę w poprzek jej ramion, i wymaszerowała na plac ćwiczebny. Jej plac ćwiczebny. Dla własnych rekrutów. Na jej widok Shallan wyprężyła się dziarsko, stając na baczność, a rekruci niezdarnie poszli za jej przykładem. Otworzyła usta i wypowiedziała słowa, którym nie musiała nawet poświęcać zbytniej uwagi: - A więc to są ci nowi - skinęła głową, tak jak to robił Lerryn. - Bardzo obiecujący, sierżancie. Proszę sobie nie przerywać. KSIĘGA TRZECIA Cena przywództwa Siedemnasty
Kero przetarła oczy. Piekły ją czy to od dymiącego kaganka, czy to z powodu późnej pory; nie wiedziała tego i naprawdę o to nie dbała. - Mapy - mruknęła do siebie. Irytacja w jej głosie była słyszalna nawet dla jej własnych uszu. Przeklęte mapy. Nienawidzę map. Jeśli zobaczę jeszcze jedną mapę taktyczną albo listę zaopatrzeniową, rzucę się z jakieś przeklętej skały. Z radością. W namiocie komendanta było tak gorąco jak we wszystkich dziewięciu piekłach naraz, lecz na zewnątrz nieruchome powietrze nie było ani odrobinę lepsze i na dodatek pełne gryzących owadów. Przynajmniej to, co Uzdrowiciel Hovan nalał do oliwnego płomienia kaganka, dymiło tak niesamowicie, że owady trzymały się z dala od namiotu. W takt migoczącego płomienia kaganka, na ścianach namiotu w kolorze pergaminu, tańczyły powolne cienie. Wbijała wzrok w szczególiki i drobniutkie, podobne do śladów pazurów symbole swojej terenowej mapy, aż jej oczy zaszły łzami i nie mogła dostrzec planu lepszego od tego, który już ułożyła. Prychnęła, widząc niebieską linię strumienia, który uparcie wzbraniał się zmienić swój bieg, co przysłużyłoby się jej strategii - i powoli wyprostowała się na krześle. Jej szyja i barki były napięte i zesztywniałe. Przeciągnęła dłonią po włosach. Żałowała, że nie zabrała ze sobą Raslira, swojego ordynansa. Może i był jednoręki, lecz umiał sobie radzić z mięśniami i odrobiną olejku do masażu... Jednakże był tak stary, że mógłby być jej dziadkiem i pole bitwy nie było miejscem dla niego. Mógłby poczuć nieprzepartą chęć wzięcia udziału w jednej małej potyczce, i to byłby jego koniec. Butelka wina stojąca tuż obok, na wyciągnięcie ręki, kusiła osiadającymi na niej kryształowymi perełkami wody. Kusiła i ustawiona za składanym stołem prycza. Jak dotąd Kero nie pozwoliła sobie ani na jedno, ani na drugie. Przeciągnęła się tak, jak ją tego nauczył Warrl: powoli, leniwie, każdy mięsień po kolei. Strzeliło jej w kręgach szyjnych oraz w prawym stawie barkowym i ulotniło się nieco napięcia z jej karku. "Albo się starzeję, albo dobiera się do mnie wilgoć. A może i jedno, i drugie". Kaganek wypluł obłoczek dymu. Odegnała go od siebie, krztusząc się, i sięgnęła po butelkę wina. Pomimo złożonego wcześniej przyrzeczenia, że skoczy z urwiska, jeśli będzie musiała przejrzeć jeszcze jedną listę, rzuciła okiem na arkusz zestawieniowy. I uśmiechnęła się. Wciąż jeszcze mogła zdobyć się na uśmiech przed bitwą, przed wysyłaniem ludzi na pierwszą linię, aby zabijali, albo też zostali zabici. "Gdybym mogła ich wysyłać do walk nie różniących się od bezkrwawych zawodów, w których braliśmy udział minionego roku, wtedy byłabym zupełnie zadowolona". Lecz lata takie jak rok ubiegły, kiedy wystarczyło, że się tylko pojawili, były wyjątkiem raczej niż regułą i dobrze o tym wiedziała. Mimo wszystko zestawienie było imponujące. "Nieźle, jeśli mogę to przyznać przed sobą". Od chwili kiedy zrobiono z niej kapitana, upłynęło dziesięć lat i przez cały ten czas nie było ani jednej poważnej skargi czy to z szeregów Piorunów Nieba, czy ze strony Gildii. Z pobitego oddziału, który z Seejay powrócił z podwiniętym ogonem, stworzyła podwaliny specjalistycznej kompanii dwukrotnie liczniejszej niż pod dowództwem Lerryna. Pod pewnymi względami były to cztery kompanie, a nie jedna, każda dowodzona przez dwóch poruczników. Z powodów, których nie potrafiła się domyślić, podział dowództwa doskonale służył Piorunom Nieba, choć nikt inny nie odniósł na tym polu sukcesu. Największą grupą była lekka jazda, potem łucznicy na koniach; razem stanowili oni dwie trzecie sił. Pozostałe trzydzieści procent rozdzielonych było równo między zwiadowców i prawdziwych specjalistów. Oddział specjalistów składał się z: posłańców dosiadających najściglejszych zwierząt, jakie sprzedali Kero jej kuzyni Shin'a'in, ekspertów od dywersji i tych, którzy nie byli wojownikami dwóch Uzdrowicieli z czterema pomocnikami oraz trzech magów i sześciu terminatorów. Naczelnikiem wszystkich, klejnotem - czym Kero rozkoszowała się często - był Mistrz Magii ze szkoły Białych Wiatrów, mag Quenten; bystry, szczupły, nieuleczalnie pogodny rudzielec, przysłany jeszcze jako czeladnik wprost do Piorunów Nieba przez wuja Kero. "Powie ci, że pragnie - bogowie miejcie go w swojej opiece - przygód" - napisano w liście polecającym młodego maga i Kero zawahała się na moment, wiedząc, że żądza "przygód" uśmierciła licznych rekrutów, a rozczarowanie mnóstwo następnych. Ale czytała dalej. "Nie zrozum
mnie źle, siostrzenico. Jest on tak cierpliwy, jak tylko mógłbym sobie tego życzyć. Umysł jego potrafi radzić sobie zarówno z nudą, jak i podnieceniem. To, co dla niego jest przygodą, ja nazwałbym wyzwaniem. Poza magią wojenną niewiele może rozwinąć jego umiejętności tak szybko, jak to jest możliwe. Tak więc, co prawda, jesteśmy szkołą pokoju, wysyłam jednak Quentena do ciebie, wiedząc, że wam obojgu przyniesie to pożytek". I okazało się to prawdą; nie słyszała nigdy, aby jej wuj się mylił, a więc przyjęła młodego człowieka i wkrótce przekonała się, jakiż szczęśliwy los przypadł jej w udziale. Mag zdołał z biegiem lat przekonać Potrzebę, aby objęła swą ochroną przeciw magii całą kompanię. Kiedy zapytała go, jak mu się to udało, triumfalnie się uśmiechnął. - Uczyniłem coś, aby wyglądało, jakbyś to ty była kompanią, a kompania tobą - rzekł z błyskiem w oczach, na który Kero odpowiedziała mu uśmiechem. Jeśli nawet Potrzeba zdawała sobie sprawę z manipulowania jej magią, to nie zatroszczyła się, aby cokolwiek z tym zrobić. Teraz Pioruny Nieba znalazły się w wyjątkowej sytuacji posiadania magów, których skoncentrowane wysiłki mogły być skupiane na czymś innym niż sztuczki obronne. Taką przewagą nikt nie mógł się poszczycić. Pozwalało to ich trzem magom pracować za sześciu. Jedynie armie narodowe stać było na wysłanie tylu magów z grupą wielkości kompanii. Pioruny Nieba wykorzystywały swą przewagę bez pardonu. Po wszystkich tych latach Kero wciąż nie była pewna, do jakiego stopnia miecz uświadamiał sobie, co działo się w jego otoczeniu. Na początku kapitańskiej kariery Kero, od czasu do czasu próbował wywalczyć nad nią kontrolę, jednakże odnosiła wrażenie, że ostrze nie było prawdziwie "rozbudzone", podejmując te próby. Czasami myślała, że reagowało na jej pewność siebie w sposób, w jaki śpiący opędza się od denerwującego owada. "Kiedy po raz ostatni wystawił mnie na próbę?" Zadumała się, pociągnąwszy długi łyk z butelki. Ściekająca po cynowych ściankach woda chłodziła dłoń, a zimny płyn spłynął jej do gardła. Smakowała go z przymkniętymi oczami. "Mniej więcej przed pięciu laty. Pamiętam, że miałam wrażenie, iż nie będzie próbował ponownie. Bogowie, mam nadzieję. Nie teraz w każdym razie. To przeklęte licho mogłoby przeważyć szalę na korzyść wroga!" A to dlatego, że bieżącą kampanię prowadzili przeciw jej dawnym wrogom - Karsytom. To wspomnienie wywołało u niej uśmiech gorzkiej satysfakcji. Miała u Karsytów niezły dług do odebrania, a to była pierwsza od dziesięciu lat okazja, aby to uczynić. Pioruny Nieba walczyły u boku regularnej armii Rethwellanu w imieniu monarchy Rethwellanu - mężczyzny, przeciw samozwańczemu prorokowi Vkandisa - kobiecie, a to mogłoby ściągnąć na nich kłopoty ze strony Potrzeby, gdyby ostrze połapało się w sytuacji. Kero żywo pamiętała chwilę, kiedy miecz odmówił walki przeciw kapłance z Karsu. Nie była zachwycona myślą, że byłby zdolny zwrócić się przeciw niej ponownie. - Jeśli istnieje coś, poza mapami, czego nie mogę znieść - wymamrotała pod nosem - to świętej wojny. Ci fanatycy religijni są tak okropnie... nieprofesjonalni. Bałagan, ot, czym to jest. "Wydawać by się mogło, że z chwilą, kiedy kwestia zaczyna ocierać się o religię, ludzkie umysły zamieniają się w papkę. Bałagan na wojnie, bałagan w myślach. Bałagan w myślach rozpętujący bałaganiarskie wojny". Karsyci sprawiali kłopoty na długo przed katastrofą w Menmellicie i później też nie przestali. Lecz tym razem, po raz pierwszy, wyznawcy Pana Słońca otwarcie wystąpili przeciw Rethwellanowi. Kobieta utrzymująca, że jest autentycznym prorokiem, odrodzonym w ciele kobiety w dowód boskiej jedności, zdołała zgromadzić sporą armię, opierając się na sile swojej charyzmy oraz "cudach", których dokonywała. W zimie przeprowadziła armię do prowincji na południe od Menmellithu, wtedy gdy podróż nie jest łatwa, a wieści rozchodzą się wolno. Wiosną opanowała tę prowincję całkowicie i odcięła od zewnętrznego świata. Król Rethwellanu nie robił sekretu z faktu, że podejrzewa gubernatora prowincji o zmowę. Kero była całkiem pewna - dzięki własnym źródłom informacji w łonie Gildii - że się nie myli. Gubernator był starym człowiekiem, cierpiącym na liczne schorzenia. Kero widywała już podobnych. "Założę się, że po raz pierwszy przyszło mu do głowy, iż jest śmiertelny, jak my wszyscy, i szuka gorączkowo kogoś, kogokolwiek, kto by mu obiecał szybką i wygodną drogę do
jakiegoś raju, kiedy już wyciągnie kopyta". Ponownie zaczęła ostrożnie sączyć wino. Niedobrze by było z rana mieć kaca. Ale wino było jedyną rzeczą, która przepędzała od niej sny. Rezolutnie odwróciła myśli od tych snów. Nie dlatego, że były nieprzyjemne, przeciwnie - były one nazbyt przyjemne. Zniewalające. Kłopot w tym, że występował w nich Eldan, a o nim chciała z determinacją zapomnieć. "Nie może mi przebaczyć, że posłałam Gildię po odbiór okupu, zamiast zrobić to osobiście. Albo do tej pory zupełnie o mnie zapomniał, zakładając, że wciąż jeszcze żyje". W pierwszych latach marzenia pojawiały się często, wtedy czuła się niepewnie na posadzie komendanta; była nieszczęśliwa i samotna. Czasami w tych nocnych wizjach jedynie rozmawiali i Kero budziła się z odpowiedziami, które rozpaczliwie jej były potrzebne. Lecz niekiedy, zwłaszcza z upływem czasu, zajmowali się czymś znacznie ciekawszym niż tylko rozmową. Sny te stanowiły okrutne odbicie jej samotności i chociaż te bezcielesne przewracanki na sianie były czymś, czego chciała, to ranne przebudzenie wcale nie było przez to lżejsze. Powtarzała sobie w kółko, że narzucona sobie samotność nie ma znaczenia. Przecież wiele dokonała w ciągu minionych kilku lat! Większość mężczyzn nigdy nie osiągała rangi kapitana, a większość kapitanów awansowała na to stanowisko dobrze po czterdziestce. Zaś na to, że zapłaciła za sukces odrobiną ciężkiej pracy, bezsennymi nocami i brakiem czułego towarzystwa, trudno się było uskarżać. Wiedziała doskonale, dlaczego musi trzymać się z dala od miłosnych komplikacji. Tę stronę stanowiska dowódcy wyjaśniła jej Tarma, szczegółowo, podpierając się licznymi przykładami, co wolno, a czego nie wolno robić. Kapitan kompanii nie wybiera kochanka spośród szeregowych; to był najszybszy na świecie sposób wzniecenia podejrzeń o faworyzowanie, co doprowadza do podziałów i rozłamów. Kapitan zawsze pozostawał kapitanem, nawet pośród starych przyjaciół. Płatny urok popleczników obozowych był Kero zupełnie nie w smak, a równi jej rangą uważali ją - i słusznie - za ewentualną konkurentkę. Lecz było w tym i coś więcej: prawdziwym proszeniem się o kłopoty byłoby iść do łóżka z kimś, z kim pewnego dnia mogłaby skrzyżować miecze. "Nigdy nie wiadomo, kto zostanie wynajęty, aby ruszyć przeciw tobie. Mieć naprzeciw siebie kogoś, kto posiadł ten rodzaj wiedzy o mnie? Nie ma mowy, abym podjęła się takiego ryzyka". Odstawiła butelkę i mokrym palcem nakreśliła na stole niewielkie wzory. "To jedyna rzecz, przed którą Tarma nigdy mnie nie ostrzegała" - uzmysłowiła sobie, odganiając od siebie jeszcze jeden obłoczek dymu o ostrej woni. "Nigdy nie powiedziała, że ranga i trzymanie się z dala od związków prowadzi do samotnych nocy. Babka była zawsze jej przyjaciółką i nigdy nie pragnęła kochanka z powodu złożonej przysięgi. Bogowie świadkami, że bycie zaprzysiężoną mieczowi byłoby łatwiejsze niż przysłuchiwanie się temu, co dzieje się w namiotach po zmroku. Ona mogła nie zwracać na to uwagi; ja też potrafię, ale nie zawsze mi się to udaje". Bycie kapitanem niekoniecznie oznacza puste łoże. Wielu znanych jej kapitanów przedzierało się przez dziewki jak barany przez stada owieczek. Starali się wybierać dziewki wiejskie, oszołomione przepychem i niebezpieczeństwem, by porzucić je natychmiast, gdy ich kochanki stawały się odrobinę zbyt zaborcze. Kero nigdy nie była zdolna zmusić się do uwiedzenia jakiegoś parobka o szeroko rozwartych oczach. Ponadto mężczyźni, których spotykała, byli zwykle przytłoczeni jej osobowością. "Okazałam się niesłychanie roztropna" - myślała, czując przewrotną dumę, gdy spoglądała na minione lata. "Było trzech... nie, czterech minstreli. Wszyscy czterej nazbyt jurni, abym ich onieśmielała. Jedyny kłopot w tym, że nie mogłam im wiele zaoferować, choć Pioruny Nieba były odwiecznym tematem do pieśni. Tak więc utraciłam ich wszystkich na rzecz ciepłych posadek na pańskich dworach. Było paru kupców, lecz nie trwało to dłużej niż kilka nocy. No i był jeszcze Uzdrowiciel. Ale za każdym razem, kiedy go opuszczałam, zamieniał się w kłębek nerwów po moim powrocie, myśląc, że to mnie niosą, aby on mnie poskładał; ten związek był od początku skazany na niepowodzenie. Łoże stygło przez ostatnie dwa lata. Nie tak jak Darena". Musiała się przy tym uśmiechnąć, ponieważ kampania przeciw Karsytom była przyczyną jej osobistego kontaktu z "chłopcem", jak wciąż o nim myślała. Ponowne spotkanie z nim zmusiło ją
do drastycznej zmiany tych wspomnień. Zmężniał; nie na twarzy, która wciąż była chłopięco przystojna, choć odrobinę ogorzała - lecz w kącikach oczu i ust. Nie był już z niego taki chłopiec... Nie spowodowało to odrodzenia się ich związku. Byłoby z ich strony nierozsądne uczynić to w środku wojennej zawieruchy, to po pierwsze, a po drugie: chociaż stwierdzili, że łączy ich głębsza przyjaźń niż kiedykolwiek, odkryli przy pierwszym spotkaniu, że nic ich już do siebie nie ciągnie. Daren spełnił swoje marzenie i został Lordem Wojny w armii swojego brata. Jedno nie uległo w nim zmianie: wciąż darzył głęboką czcią swojego starszego brata. Kero bawiła się butelką, przez chwilę przyciskając jej chłodną powierzchnię do czoła, zastanawiając się, czy król wiedział, jak całkowicie bezinteresownie oddany skarb posiada w osobie swojego brata. Miała nadzieję, że tak; w ciągu minionych kilku lat nauczyła się, że w wyższych sferach lojalność trudno było brać za rzecz pewną. Tam, gdzie Kero była roztropna, Daren otwarcie okazywał lubieżność. Przeskakiwał z łoża na łoże od niechcenia, jak pierwszy lepszy kapitan, którego znała, i krążyła plotka, jedna i druga, o zaręczynach, lecz nic z tego nie wyszło. "Zbytnio jesteśmy do siebie podobni, aby kiedykolwiek ponownie zostać kochankami, jak sądzę. Wywołuje u mnie nadmiernie siostrzane uczucia, aby wzbudzić we mnie pożądanie". - Kapitanie? - adiutant wetknął głowę między klapy namiotu. - Shallan i Geyr do ciebie. "Bogowie! Zapomniałam, że posłałam po nich. Na pewno przez ten upał". - Doskonale, wpuść ich. Upewniła się, że dwa specjalne skrawki płótna są pod ręką, wyłowiła ze sterty właściwą mapę i rozprostowała na powierzchni stołu. - Kapitanie? - z powątpiewaniem w głosie zaczęła Shallan. - Wejdź do środka - odpowiedziała spokojnie. - Bez formalności. Jej stara przyjaciółka - którą Kero chciała awansować na porucznika korpusu specjalnego wśliznęła się do środka, a za nią człowiek, którego Kero zamierzała uczynić zastępcą Shallan. Rok temu Shallan utraciła Relli od zabłąkanej strzały i przez dłuższy czas Kero obawiała się, że melancholia i szaleństwo zabiją ocalałą partnerkę. Ale po przekazaniu Shallan dowództwa szwadronu zaszła w niej godna podziwu zmiana na lepsze. Nigdy właściwie nie pracowała razem z Geyrem, tubylcem z południowej krainy tak odległej, że Kero nawet o niej nie słyszała, dopóki on nie opowiedział jej swojej historii; był prawdziwym czarnoskórym człowiekiem od stóp do głów. Zatrzymali się przed stołem, oboje odrobinę skrępowani. Kero pozostała na krześle; pomimo że sformułowanie "bez formalności" wyszło od niej samej, zamierzała utrzymać niewielki dystans pomiędzy nimi. Byli przyjaciółmi, to prawda, lecz musieli grać rolę kapitana i podwładnych; także w tej chwili. - Co tam z Belem? - bez zwłoki zapytała Shallan. Porucznik zwiadowców nie padł ofiarą ran, lecz zabójcy, którego wojownicy boją się bardziej niż bitwy - gorączki. Tej samej gorączki, która już powaliła jednego z dowódców konnych łuczników. - Musiałam odesłać go, tak samo jak Dende - odpowiedziała z goryczą Kero. - Uzdrowiciele uważają, że wydobrzeje, ale jedynie wtedy, gdy znajdzie się w górach, gdzie jest chłodno i sucho. To dlatego chciałam was widzieć. Zamierzam przesunąć Losha na dowódcę konnych łuczników i postawić was dwoje na czele specjalistów. Shallan zaniemówiła, Geyr myślał, że niewłaściwie zrozumiał to, co powiedziała. Drapał się po kędzierzawej czuprynie, gdy Shallan oddychała głęboko. Czekała, aż dojdą do siebie. Pierwszej udało się to Shallan: - Ale... ale... - Zasłużyliście na to oboje - stwierdziła Kero. - Potrzebowałam kogoś do łuczników i tam właśnie jest miejsce Losha. Żołnierze znają was obydwoje. Dowodziliście szwadronami aż do tej pory i nie było słychać żadnych skarg. Myślę, że dacie sobie radę doskonale. - A co z psami? - powoli zapytał Geyr, białka jego oczu odbijały się jaskrawo na tle ciemnej skóry. - Czy w dalszym ciągu opiekuję się psami? - U licha, oczywiście - odparła Kero. - Jedyną różnicą, jaką spowoduje objęcie przez ciebie
dowództwa, będzie to, że teraz jedynie ty i ja będziemy decydowali, kiedy je wysyłać, a kiedy jest to zbyt niebezpieczne. Wiem, że nie zawsze byliście w tym zgodni z Loshem. Geyr uśmiechnął się szeroko, błyskając przednimi zębami inkrustowanymi złotem. - Khala il rede he, Ishuna - odpowiedział w sobie tylko znanym języku. - Niech błogosławieństwo pójdzie za tobą, a szczęście niech cię poprzedza, lenna pani. Ja i moje psy dziękują tobie. - Proszę bardzo - odrzekła z rozbawieniem. Będzie musiała jeszcze uzmysłowić Geyrowi różnicę pomiędzy przyrzeczeniem najemników i hołdem lennym. Może w jego krainie nie było żadnych różnic. Zwróciła się do Shallan: - Co masz do powiedzenia, poruczniku? - Ja... - Shallan przełknęła głośno ślinę. Jej źrenice rozszerzyły się w świetle kaganka. Dziękuję, kapitanie. Przyjmuję - wykrztusiła. Spojrzała kątem oka na Geyra; Kero spostrzegła, że na jej twarzy odbiło się zamyślenie, jej rysy zdradzały, iż nad czymś się zastanawia. - To nie jest przypadek, prawda? - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. - Wybrałaś nas, ponieważ jesteśmy she'chorne i możemy pracować wspólnie bez mieszania w to seksu. Kero zachichotała. - Jedna przyczyna z wielu, tak - przyznała. - Skoro to rozumiesz, myślę, że mogę bezpiecznie stwierdzić: zaczynasz myśleć jak oficer. To dobrze. - Rozwinęła mapę przed sobą i przesunęła w ich kierunku. Shallan wzięła ją do rąk. - To jest jutrzejsza linia frontu. Chcę, abyście ją przestudiowali i wrócili do mnie, gdybyście planowali jakieś zmiany. Jeśli nie, to wszystko, co miałam wam do powiedzenia. Chwyciła dwa emblematy poruczników, ukryte pod stertą papierów po jednej stronie stołu. Nowo mianowani porucznicy odebrali je z powagą z jej rąk, zasalutowali czysto, z precyzją - i opuścili namiot. Klapy wejściowe załopotały za ich plecami, przepuszczając powiew powietrza, nieco świeższego, ale ani o jotę chłodniejszego. "Dziś w nocy nie zasnę bez jakiegoś lekarstwa". Kero westchnęła jeszcze raz, wyciągając rękę po flaszkę z winem i opróżniając resztę zawartości jednym haustem. "Lepiej ryzykować małym bólem głowy niż brakiem snu". Zdjęła ubranie, zanim wino zdążyło ją zamroczyć, zrzuciła mundur i cisnęła go na stertę. Upadając na łóżko, poczuła tchnienie lekkości ogarniającej głowę. "Może to i dobrze, że nie mam kochanka" - myślała głupawo, poddając się ogarniającej ją senności. "Między planem bitwy a listą dostaw nigdy bym nie mogła się z nim zobaczyć, chyba że przedzierzgnąłby się w jakąś przeklętą mapę". - Cóż ty próbujesz zrobić, zapracować sobie na przedwczesną śmierć? - Eldan skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią gniewnym wzrokiem. - Czy też może się zapić? Kero przyjęła wyzwanie. Zmierzyła się z nim oko w oko. Ze złości i wstydu piekły ją policzki. Dobrze wiedziała, że sięga po butelkę z winem nieco zbyt często i nie była zadowolona, iż ktoś jej o tym przypomina. - Nie piję nadmiernie, jedynie tyle, abym mogła przespać noc, i powinieneś myśleć o mnie ciepło, choćby dlatego, że pracuję teraz tak ciężko - tym razem wyruszyłam przeciwko wrogom twojego cennego Valdemaru. Cała się trzęsła w środku, zimny strach ścisnął jej serce. Wypiła swoje wino. Nie powinna mieć takich snów. - Och, w istocie walczysz zjedna z frakcji karsyckich. Jedną z pomniejszych frakcji, a w tym czasie prawdziwa tamtejsza potęga ma wolną rękę do... - Co? Wolną rękę? Nikt nie ruszył palcem w Karsie, od kiedy kobieta-prorok zaczęła swoją grę o władzę. A więc na czym polega ten wielki problem? Odwróciła się do niego plecami i mówiła do ulotnej, szarej mgły, która zawsze otulała ich w snach, mając nadzieję, że nie spostrzeże, jak drżą jej ramiona. Niczego nie była pewna. Przerażało ją, że on może ją dotknąć, i równocześnie tak bardzo tego pragnęła, tak bardzo...
- Wiesz, co myślę? - odezwała się, zanim zdołał odpowiedzieć. - Myślę, że wielki problem polega na tym, iż walczę za pieniądze. Nie możesz przełknąć, że jestem w tym dobra, i że mogłabym nauczyć twoich tego i owego... Dłoń dotknęła jej barku i słowa zamarły jej w gardle. - Kero - powiedział pokornie. - Przepraszam. Nie powinienem... Martwię się o ciebie. Naprawdę zbytnio się zapracowujesz. - Nie mam wielkiego wyboru - przypomniała mu cierpko, nie odwracając się. Bała się, że jeśli to uczyni, nie zdoła zapanować nad sobą. - Odpowiadam za wielu ludzi... I wiesz, co naprawdę cię trapi? To, że robię to dla pieniędzy. Eldan obszedł ją dookoła wolno i bezszelestnie, tak że teraz spojrzał jej prosto w oczy. Odwróciła wzrok i patrzyła pod nogi. To tylko sen, powtarzała sobie. Nie ma żadnego znaczenia. - To mnie martwi - stwierdził z powagą. - Uważam, że tak nie można. Mogłabyś walczyć o co innego. Możesz zginąć. Czy warto ginąć za pieniądze? Honor... I znów to słowo. To idiotyczne, samobójcze słowo. Spowodowało, że rozgorzały jej policzki, tym razem od szczerego gniewu. - Honor nie poda żywności do stołu moich żołnierzy ani nie nasypie pieniędzy do kieszeni warknęła. - Honor za nic wiele nie zapłaci. To świetnie paplać o honorze, kiedy jesteś z królową po imieniu, lecz moi ludzie polegają na mnie, że będą mieli środki do życia! - Ale... - zaczął. - O honor stoczono więcej idiotycznych wojen, niż mam ochotę zawracać sobie tym głowę mówiła dalej nieubłaganie, podnosząc wzrok na tyle, by móc patrzeć z gniewem w środek jego klatki piersiowej. - Wydaje mi się, że honor jest słowem, którego używa się, aby ukryć mnóstwo rzeczy. Rzeczy takich, jak chciwość, ambicja, nienawiść, bigoteria. Czy to honorowe napadać na tych, którzy nie wierzą w to samo co ty? Czy to honorowe walczyć z kimś o skrawek ziemi, którego pożądasz. Czy to honorowe... Podniosła wzrok, zobaczyła na jego twarzy kompletny brak zrozumienia i wyciągnęła ramiona do góry. - Nie wiem, co mnie to obchodzi! Ja, zabijając, jestem przynajmniej uczciwa. Robię to dla pieniędzy. Próbuję wybrać stronę, która została zaatakowana, a nie napastników. Większość świata dookoła toczy wojnę w obronie tego czy innego kłamstwa... - Nie tutaj - powiedział miękko. - Nie my. Wolałaby, aby się z nią spierał. Wolałaby, aby podniósł głos. Zamiast tego ten urażony wyraz twarzy, to spojrzenie, proszące, aby mu uwierzyła. - Znam tylko to, co widziałam - burknęła. - Przeważnie to, co ludzie nazywają "honorem", jest niczym innym, jak oszukiwaniem siebie. Może ludzie w Valdemarze są inni. - Jesteśmy inni - powiedział. - Proszę, Kero, znasz mnie, wiesz, jaki jestem. Byłaś w środku mojego mózgu... - To prawda - przerwała pośpiesznie. - W porządku, jesteście odmienni. Może wy wszyscy, Heroldowie. Ale to w niczym nie umniejsza tego, co ja robię. Reszta świata nie jest taka jak wy i jeśli będą istnieć gdzieś ludzie wywołujący wojny z innymi ludźmi, nie sądzisz, że dobrym pomysłem jest, aby niektórzy z nich przestrzegali etycznego kodeksu? Nie "honoru", lecz czegoś konkretnego, pewnego, reguł, które są takie same dla wszystkich. My to właśnie robimy. I jeśli czynimy to dla pieniędzy, niech tak będzie. Przynajmniej ktoś to w ogóle robi. Dojrzała jego uśmiech pełen spokoju. - Punkt dla ciebie - rzekł z westchnieniem. - Kero, nie z tym tutaj przychodzę... Nim zorientowała się, co robi, odpowiedziała na ten uśmiech, na zaproszenie w jego oczach - i zamarli w objęciach. Część jej osoby była przerażona. To było realne, nazbyt realne. Ramiona Eldana wydawały się tak prawdziwe, przytulone do niej ciało tak ciepłe. Lecz reszta jej osoby z radością przyjęła jego objęcia, ciepło jego ust na czole. Jedyne intymne dotknięcie istoty ludzkiej... Nawet jeśli nieprawdziwe.
- Nie chciałem kłócić się z tobą - szepnął jej do ucha. - Niepokoję się o ciebie. Próbujesz zrobić zbyt wiele. Zbyt wiele bierzesz na swoje barki. Tłumisz uczucia, niczego nie uzewnętrzniasz. Sama siebie zniszczysz w ten sposób, nie możesz być dla każdego wszystkim. - Myślałam, że nie przyszedłeś tutaj, aby się ze mną kłócić - usłyszała własne słowa. - Rób tak dalej, a zaczniesz od początku. - Och, Kero. - Potrząsnął głową i ona spojrzała mu w oczy. - Kero, co ja mam z tobą zrobić? - Mógłbyś spróbować... Uciszył ją pocałunkiem, po którym przyszły następne, a potem coś bardziej intymnego... Ciepłe dłonie na skórze, iluzoryczne ubranie znikające, gdy dotknęli siebie w zachwycie, przyjemność połączona z radością... Błogosławiona Agniro! Kero obudziła się ze strachu. W chwili przebudzenia od razu zatrzęsła się z przerażenia. Wino nie poskutkowało. Sny wróciły, żywsze niż dotąd; wino nie zdało się na nic. Tym razem - to działo się naprawdę. Było zbyt prawdziwe, zbyt jej bliskie. Część jej osoby tego pragnęła, to było najgorsze; z radością powitała nie tylko sen, ale i fantazję miłosną. Odrzuciła cienki koc i usiadła na krawędzi pryczy, cała drżąca. "Popadam w szaleństwo. To dla mnie za wiele". Nietrudno było uwierzyć, iż popada w szaleństwo. Łatwiej niż wierzyć w to, że sama stworzyła ten sen, bo tęskni za Eldanem, pragnie go tak bardzo... Nim to sobie uzmysłowiła, łzy zapiekły ją w oczach i coś ścisnęło ją w gardle. Ukryła twarz w dłoniach. "To nie był błąd. To by się nigdy nie udało. My... O bogowie! Eldanie..." Schwyciwszy stojącą obok łóżka butelkę z wodą, opróżniła ją do dna z nadzieją utopienia w niej łez. Lecz łzy płynęły szybciej. Była bezradna, nie mogła ich powstrzymać. Tak bezradna jak w przypadku samotności, która była ceną dowództwa... Chwyciła tunikę, po omacku szukając opończy, i wyszła w chłodną noc, łudząc się, że spacer rozproszy wątpliwości, odegna lęki i, co najważniejsze, pomoże jej zapomnieć. Zanim ziemię pokryły blizny wojny, okolica była piękna; niskie pagórki zarastała trawa, rzędy drzew znaczyły łożyska strumieni i rzeczne koryta. Teraz trawę stratowano, a pył jak dym unosił się nad potykającymi się armiami. Słońce wypalało pole bitewne jak klątwa samego Vkandisa. Kero stała obok starego przyjaciela, wspaniałej postaci w szkarłatnej opończy Lorda Wojny, i mrużąc oczy, wpatrywała się w dal. U jej boku znajdował się Geyr, nieruchomy jak posąg z czarnego kamienia. Nie mogła zrozumieć, jak mu udaje się stać tak spokojnie i ani drgnąć. "Może nie czuje upału. Może nie jest dla niego tak dotkliwy. Jeśli tak, nie sądzę, aby kiedykolwiek przyszła mi ochota odwiedzić jego ojczyznę". Jak do tej pory kobieta-prorok trzymała kilka grup piechoty w odwodzie. Teraz wydawało się, że te ostatnie odwody w końcu włączyły się do bitwy. - To jest to - powiedział cicho Daren, potwierdzając jej obserwacje. - Prorok właśnie rzucił wszystkie siły. Tak jak i ja. Jeśli tym razem nie wygramy... - Przegrasz wojnę, stracisz prowincję i, do licha, twarz - dokończyła za niego Kero, ocierając oblicze z potu chustą, którą trzymała za pasem. - Lecz nie to byłoby najgorsze. Jeśli przegrasz, ona zdobędzie przyczółek i będziesz musiał walczyć z nią przy byle okazji albo utracisz kraj, staja po stai. - Zasępiła się na tę myśl. Obok nich przystojny - i to bardzo przystojny - szlachcic, wyznaczony na adiutanta Darena, wydawał się zaintrygowany. - Dlaczegóż to, milordzie? - zapytał. - Czyż nie zadowoli się zdobyczą? Daren prychnął i otarł twarz chustą, która nie była ani czystsza, ani piękniejsza od chusty Kero. - To mało, u licha, prawdopodobne. Jeśli nie wyeliminujemy jej teraz, to będzie dowód, że jej bóg naprawdę jest po jej stronie i będziemy bić się z religijnymi fanatykami w całym Rethwellanie. Ten rodzaj "świętej wojny" jest jak gangrena: jeśli nie pozbędziesz się jej, zatruwa całe ciało. Jeżeli nie zdołamy tego wyplenić, zabije nas wszystkich.
Młody adiutant zerknął kątem oka na Kero, jakby prosząc o potwierdzenie słów Darena. Odkryła już, że u młodych, wysoko urodzonych pożeraczy ognia Darena cieszy się sławą niezwyciężonej; korzystała z tej sławy, aby wzmocnić jego autorytet. Może być tylko jeden dowódca całej armii, tak samo jak może być tylko jeden kapitan kompanii. - Masz całkowitą rację w tej sprawie, milordzie - rzekła w odpowiedzi na spojrzenie chłopca, nie mówiąc bezpośrednio do niego. - Nie mogę wyobrazić sobie nic gorszego od walki z religijnym fanatykiem, zwłaszcza takim, który jest pewny, że trafi do jakiegoś raju, jeśli umrze za swego boga. Taki typ ruszy na twoje linie, rzuci się na twoje ostrze i narazi się na śmierć, byle tylko uciąć ci głowę. Przebijała wzrokiem słońce, upalny tuman, pył i ponownie zaklęła pod nosem, otrząsając się ze znużenia, spuścizny bezsennej nocy. Jasne było, że obydwie armie znalazły się w patowej sytuacji. Jak do tej pory jej ludzie nie brali w tym udziału. Zrobili, co mogli, wczesnym rankiem i teraz znajdowali się za liniami, czekając na dalsze rozkazy i korzystając z chwili wytchnienia. "Tylko garść poniosła śmierć, a dwa razy tylu odniosło rany. Przeważnie nowi rekruci, nikt kto byłby moim dobrym znajomym. Bogowie, przyjmijcie ich dusze". Raz przynajmniej nie musiała nikomu udowadniać wartości swojej ani kompanii. Daren zostawił jej sporą niezależność; ufał jej rozsądkowi i intuicji. Wiedział, że w walce jest dwakroć bardziej doświadczona od niego i jego dowódców. Wiedział, że jeśli Kero dostrzeże lukę, gdzie Pioruny Nieba mogłyby uczynić coś dobrego, ona ich tam pośle. Takim zaufaniem Kero nie cieszyła się u żadnego dowódcy i zastanawiało ją, czy Daren podchodzi w ten sposób do wszystkich kapitanów najemników, czy tylko ją tak traktuje, ponieważ ją zna. W tej chwili cała bitwa rozgrywała się na piechotę, wrzała walka wręcz i nie było miejsca dla konnicy, poza ciężką jazdą, która próbowała przeorać linie nieprzyjaciela i nie wpaść za nimi w pułapkę. Spostrzegła błysk słonecznego odbicia i skrzywiła się na widok chramu Vkandisa znajdującego się na lewym skrzydle. "To przeklęte miejsce skupia ich całą linię" - pomyślała ze złością. "Za każdym razem, kiedy ci idioci przebrną kilka kroków, postępuje za nimi lewe skrzydło". Chram był wleczony na niekształtnych walcach przez prawie setkę największych fanatyków spośród czcicieli kobiety-proroka. Jak dotąd każdego dnia zdobili go tym, co złupili, dodawali ornamenty, czyniąc go bardziej imponującym, wyszukanym i bez wątpienia cięższym zarazem. Ostatnio pozłocili dach. To właśnie przyciągnęło jej wzrok - lśnienie słońca na złotych liściach. Zastanawiała się, ilu biednych wieśniaków głodowało, aby zapłacić za nową ozdobę. Ponownie w jej oko wpadła niewyraźna, poruszająca się plama, tym razem bardziej znajoma żółtoszara smużka znacząca przebycie linii przez jednego z psów-posłańców Geyra. Biedactwa wyglądały jak worki z kośćmi, lecz poruszały się jak błyskawice. Geyr przyprowadził je ze sobą, kiedy wstępował w ich szeregi. Kero wywnioskowała, że w jego kraju ludzie urządzali wyścigi psów, tak samo jak ludy północy wyścigi koni. Intuicja podpowiadała mu, że można by z nich zrobić posłańców, lecz jedynie Kero była skłonna wziąć na siebie ryzyko jego pomysłów. Psy były zadziwiająco inteligentne jak na swoje rozmiary. Gdy raz dowiedziały się, że jakaś osoba nosi u pasa rożek pełen kawałków łoju albo kulek masła, jej imię i zapach na wieczność wrzynały im się w pamięć. Każdy mógł umieścić im wiadomość w obroży, polecić odnaleźć tę osobę, a one to robiły bez względu na to, co stanęło im na drodze. Chudzinki dosłownie potrafiły rzucić się w ogień za kawałek tłuszczu. Geyr zażartował pewnego razu, że gdyby posmarować cegłę masłem, to one by ją zjadły. Niewielki piesek omijał konie i ludzi z jednakową łatwością, a potem zatrzymał się na chwilę. Zanim Kero zdążyła zapytać Geyra, co jest z nim nie w porządku, zwierzę wystartowało ponownie, tym razem pędząc w ich kierunku tak spłaszczone przy ziemi, że jego klatka piersiowa musiała po niej szorować. - To do mnie, co oznacza, że do ciebie, kapitanie - wymamrotał Geyr, kiedy pies mężnie rzucił się między kopyta koni Piorunów Nieba i wynurzył się z drugiej strony. Rozpoznała go teraz po szkarłatnej obroży - to był ten wysłany ze zwiadowcami Shallan. Pies dał susa w powietrze i wylądował w ramionach Geyra, zdyszany, ale nie z wyczerpania.
Okrutny upał nie doskwierał ani psom Geyra, ani jemu samemu. Czarnoskóry porucznik nagrodził zwierzątko i przekazał Kero wiszący u obroży cylinder z wiadomością. Otworzyła go i z zamierającym sercem przebiegła wzrokiem zwięzłą treść. Shallan zobaczyła coś ważnego i w poczuciu obowiązku złożyła raport. Daren bez żadnej wątpliwości dostrzeże sposobność przerwania pata, którą otwierała obserwacja Shallan. Znała sposób jego myślenia i to był jedyny możliwy ruch, tyle że tym razem nie ryzykowali pionkami na blacie "piaskowego stołu", stawką było życie jej kobiet i mężczyzn. Ale trzeba było coś począć albo zaryzykować zmasowany atak Karsu, zanim zdążą unieszkodliwić kobietę-proroka. Nawet jeżeli oznacza to, że jej ludzie zginą. "A jeśli przez przypadek nie zauważy tego, będę musiała zwrócić jego uwagę. Bogowie, miejcie nas w swojej opiece..." Dławiło ją w gardle. Bez słowa wręczyła mu wiadomość. Jego brwi wygięły się w łuk, kiedy rozszyfrowywał kulfony prawie niepiśmiennej Shallan. A potem spojrzał jej w oczy. - Pisze, że można zbliżyć się do chramu, idąc w górę łożyskiem strumienia. Kero kiwnęła głową i ukradkowym chrząknięciem oczyściła gardło. "Wiedzą, za co dostaną pieniądze". - Jeśli wyślesz pieszych, w porę zobaczą, jak nadchodzą i wzmocnią tam swoje linie. - Lecz jeśli wyślę konnych łuczników z płonącymi strzałami... zbyt szybkich, aby dowódcy proroka spostrzegli, co jest ich celem, nie będą mieli czasu na przesunięcie piechoty na miejsce. Jeśli chram zostanie zniszczony, całą armię ogarnie panika. Kero przymknęła na chwilę oczy, aby pomyśleć. Może istnieje sposób na oszczędzenie jej ludzi. - Próbowaliśmy tego - przypomniała mu. - Dostanie się do świątyni było jednym z naszych pierwszych pomysłów i nie zdołaliśmy jej nawet tknąć. - Lecz nie skorzystaliśmy z konnych strzelców - odparł. - Uprzednio nie mieliśmy pozycji do oddania strzału przez łuczników; próbowaliśmy magii. Świątynia jest chroniona przed magią, ale jestem skłonny się założyć, że nie jest odporna na zwyczajne płonące strzały. Nie była odporna na pocisk balisty, który strącił kawałek dachu. Jeśli można w nią trafić, można ją i spalić. "Najmilsi bogowie, nie ma nadziei. Albo pójdą stawić czoła niemożliwości, albo przegramy". Poczuła ucisk w żołądku i gardło zabolało ją z żalu na myśl o zbliżającej się rzezi. "Wolę posyłać ludzi na zwykłą bitwę, gdzie mają większe szansę dzięki taktyce szybkich uderzeń. Ale to..." Przełknęła ślinę, zapatrzyła się w dal i próbowała myśleć o nich jak o pionkach na stole. Jeśli uderzy frontalnie, utraci połowę z tych, którzy pójdą. Dysponowała jednak siłą, która mogła się przedrzeć, wykonać robotę i wrócić. "To samobójcza misja!" - krzyczała jej jedna połowa. "To konieczne" - odezwała się druga zimno, logicznie. Odetchnęła głęboko, spuściła wzrok i popatrzyła prosto w oczy Darena. Stwierdziła, że i jemu szansa ta nie bardziej przypadała do gustu niż jej. Cena tak samo niezbyt mu się podobała. Na dnie jego oczu zobaczyła ten sam ból i to ją uspokoiło. - W porządku - powiedziała. - Daj mi czas na zorganizowanie tego, prawo do zaopatrzenia we wszystko u twojego kwatermistrza i przydziel eskortę tam i z powrotem. Resztę pozostaw nam. Geyr, do mnie. Obróciła się na pięcie i odeszła bez dodatkowych słów. "Jak mogę wyrównać szansę? Musi istnieć sposób". Czarnoskóry człowiek gwizdnął na swojego psa i ruszył za nią, gdy szła w dół, w stronę koni, które drzemały w słońcu, nie zważając na toczącą się dookoła bitwę. - Sprowadź Quentena! - zawołała, kiedy dotarła do linii i odpoczywający wojownicy zerwali się na nogi. Szukała wzrokiem śnieżnobiałych emblematów poruczników. Dostrzegła jeden; była to właśnie osoba, której potrzebowała. - Losh - rozkazała, ani na jotę nie zwalniając kroku. - Wezwij łuczników konnych do namiotu Uzdrowiciela. Reszta - spocznij. Jedna trzecia Piorunów Nieba schroniła się w skrawki cienia, weterani dobrze znali i stosowali maksymę, że wojownik odpoczywa, kiedy ma do tego okazję. Inni pozostawili wierzchowce pod
opieką swoich przyjaciół i podążyli za Kero do namiotów Uzdrowicieli. Quenten pojawił się w chwili, kiedy tam dotarła, wynurzył się niespodziewanie z namiotu, zdawać by się mogło, że spadł z nieba, jakby był jedną ze swoich własnych iluzji. Na ten widok na dnie mózgu zaświtał jej pomysł. Pozwoliła, aby dojrzewał tam przez chwilę, zbierając dookoła siebie swoich żołnierzy i wyjaśniając misję. Strzelcy siedzieli lub stali, każdy w zgodzie z własną naturą, lecz wszystkich łączyło jedno: całkowite skupienie uwagi i zupełna cisza. Kero nakreśliła na ziemi schematyczną mapę i wyłożyła plan. Nie mogła się oprzeć spostrzeżeniu, jak przerażająco młode były twarze zebranych. Wszyscy co do jednego byli weteranami - tak, nie było wątpliwości - lecz żaden nie przekroczył dwudziestu pięciu lat. Większość miała mniej niż dwadzieścia. "Dostatecznie młodzi, aby wierzyć we własną nieśmiertelność i odporność na ciosy. Zbyt młodzi, aby naprawdę zrozumieć, co oznacza marna szansa, i aby się tym nadmiernie przejmować. Każdy z nich uważa, że potrafi oszukać los i zły omen bez względu na to, jak jest niekorzystny". Poczuła się obrzydliwie, popełniała wobec nich zdradę. Kiedy skończyła wyjaśniać, świtający jej w głowie pomysł nabrał konkretnych kształtów i zwróciła się do Quentena: - Jesteś tutaj, ponieważ chcę, abyś uczynił coś, by trudniej w nich było trafić, by stali się mniej widoczni. I tak będą ruchomym celem, ale chcę, aby trudno było na nich patrzeć. Chcę, by wróg nie miał w kogo celować. Podrapał się po łuszczącym się nosie, zamyślony; jak większość rudowłosych ulegał oparzeniom na najmniejszy przebłysk słońca. To prawdopodobnie dlatego był w namiocie Uzdrowicieli, albo mądrze unikając ran, albo poddając się opatrunkowi. - Nie mogę spowodować, aby strzały odbijały się od nich, kapitanie - odrzekł niespokojnie. Myślę, że wiem, co masz na myśli, ale nie jestem tak dobry jak twoja babka. Nie jestem tak potężny, aby rzucić zaklęcie, pod wpływem którego wydawałoby się, że jest ich mniej tam, gdzie byliby naprawdę. I - to pewne jak piekło - nie mogę uczynić ich niewidocznymi. - Nie to miałam na myśli - odparła, zniecierpliwiona, że nie potrafi jasno sprecyzować swoich myśli. - Jesteś diablo zręczny w iluzji. Tam jest dzisiaj mnóstwo słońca! Na ognie piekielne, popatrz, jak odbija się od dachu tego chramu! Mroczki zaczynają latać przed oczami, gdy się patrzy w tym kierunku. Jeśli zdobędę dla każdego prawdziwie wypolerowaną zbroję, czy możesz uczynić coś, aby wydawała się jeszcze jaśniejsza? Quenten rozpogodził się natychmiast. - Teraz to mogę zrobić! - wykrzyknął z zapałem. - Mogę podwoić odbite od nich światło, a może nawet potroić. - Dzielny człowiek. - Klepnęła go lekko w plecy, a on uśmiechnął się jak chłopiec. - Zajmij się tym, ja zobaczę, co można uczynić w sprawie zbroi. W końcu wyprosiła z zapasów Darena lśniące napierśniki i hełmy dla wszystkich swoich łuczników. Geyr wpadł na pomysł umieszczenia luster na każdej uździenicy. Quenten w przeciągu krótkiego czasu, jaki mu wyznaczyła, dokonał prawdziwego cudu - nie tylko wykoncypował zaklęcie, nie mając niczego poza urokiem skupiającym światło, używanym przez magów pracujących w słabo oświetlonych miejscach, ale rzucił je tak, że Pioruny Nieba były uodpornione na jego efekt. - To wszystko, co potrafię zdziałać - stwierdził na koniec. Kero sprawdziła rezultat na kilku żołnierzach Darena; skrzywili się, zmrużyli oczy i zostali zmuszeni do odwrócenia wzroku. Kiwnęła głową; nie zapewniało to całkowitego bezpieczeństwa, ale mogło przechylić szalę nieco bardziej na ich korzyść. "Teraz muszą się jedynie martwić strzałami wypuszczonymi do nich na ślepo. I mieć nadzieję, że żadnemu z oficerów proroka nie wpadnie do głowy genialny pomysł oddania salwy". - Quenten, prześcignąłeś siebie samego - powiedziała szczerze, pełna wdzięczności, wycierając szyję chustą. - Udało ci się stworzyć nowe zaklęcie w czasie krótszym od jednej marki na świecy. Myślę, że mój wuj osobiście by ci zasalutował. Quenten zaczerwienił się. I nie było to tylko wynikiem słonecznych oparzeń. Kero zwróciła się
w stronę jednego z magów - juniorów: poważnej, bezbarwnej dziewczyny, której imienia nigdy nie umiała zapamiętać. "Jana. No właśnie". - Jana, czy droga do chramu w dalszym ciągu jest wolna? Oczy Jany przybrały nieostry wyraz, jak wtedy, kiedy korzystała ze swej mocy widzenia na odległość. - Tak - powiedziała głosem tak matowym i bezbarwnym, jak i ona cała. - I będzie tak dalej. Kero spojrzała ponad głową Jany na pozostałych łuczników. - Plan jest bardzo prosty. Ci z zapalającymi strzałami jadą w środku. Pozostali próbują ocalić życie ich i własne. Wjeżdżacie i zaraz wyjeżdżacie. Nie bierzemy w tym udziału dla sławy ani z zemsty, a więc nie podejmujcie głupiego ryzyka. Zrozumiano? Wojownicy coś odmruknęli, pokiwali głowami albo też w inny sposób okazali swoją aprobatę. "Ryzykanci przynajmniej zostali odsiani wcześniej" - pomyślała, obserwując z kamienną twarzą, jak dosiadają koni i czując ból w sercu. "Jeśli będą chcieli się z tego wydostać, może się im to udać". Zasalutowała im, kiedy zawrócili swoje wierzchowce i poderwali je do galopu. Losh prowadził ich pozornie w kierunku środka lewego skrzydła. Dopiero w ostatniej chwili mieli skręcić i runąć w górę potoku. Lecz wtedy znajdą się poza jej polem widzenia i nie będzie musiała patrzeć, jak padają i giną... "Robiliby to również, gdybym nie była kapitanem" - tłumaczyła sobie po raz setny. "To jest to, co potrafią robić; sami dokonali wyboru. I gdybym nie przewodziła im ja, ktoś inny by to robił. Ktoś, kto mniej by się o nich troszczył, może o mniejszej wyobraźni..." I jak zawsze, kiedy oczekiwała powrotu tych, co przeżyją, słowa wcale nie napełniły ją otuchą. Osiemnasty Daren wysłał ostatni swój oddział i oparł się ciężko na składanym stole w swoim namiocie, bardzo zadowolony, że zabrał ze sobą adiutanta, który znał sztukę masażu. W tej chwili był rozdarty pomiędzy uczuciem uniesienia a poczuciem winy i głębokiej straty. Po wkroczeniu do akcji konnych łuczników chram ogarnął wspaniały rumieniec płomieni dokładnie tak, jak to sobie z Kero zaplanowali. I tak jak on i Kero dobrze o tym wiedzieli, szeregi wojowników proroka rozpierzchły się w panice. Nie przewidzieli jedynie, że będzie to całkowity pogrom. Ale teraz, myśląc o tym, doszedł do wniosku, że jedynie taki przebieg wypadków miał sens - Vkandis był bogiem słońca, zatem i ognia - i kiedy jego własny chram strawiły płomienie, wyznawcom proroka musiało się wydawać, że to bóg we własnej osobie zwrócił się przeciw nim; tak łatwo przyszło ich pokonać, iż mogłaby się tym zająć armia nowicjuszy. Najcięższe rany odnieśli ludzie, którzy znaleźli się pomiędzy uciekającymi Karsytami i wschodnią granicą. Doszło do niego, że wojownicy Kero stracili około dwudziestu procent stanu, co było znakomitym osiągnięciem, zważywszy, jak ryzykowne to było przedsięwzięcie. "Znakomicie, tyle że to, o czym mówimy, to nie są zwykłe liczby ani pionki używane do zabawy w strategię. Za tymi liczbami stali ludzie. Ludzie Kero. Wojownicy, których przyjęła i z którymi ćwiczyła, którym obiecała, że ich mądrze poprowadzi". Daren wpatrywał się w dokumenty na swoim biurku nie widzącymi oczami. Wiedział, co ona musiała czuć. Odkąd był Lordem Wojny, nie było to dla niego takie ciężkie, gdyż nie był w stanie znać każdego żołnierza swoich sił zbrojnych, tak jak Kero znała swoich; lecz z czasów, kiedy jego podkomendni nie byli tak liczni, bardzo dobrze pamiętał, jakie to uczucie utracić nawet jednego człowieka. Wstał raptownie. "Pójdę się z nią zobaczyć. Ulżyło mi, kiedy zrzuciłem ciężar z serca przed lordem Vaulem. Może ja będę mógł zrobić to samo dla niej. I tak powinienem dowiedzieć się, czy byłaby skłonna przybyć na rozmowę z moim bratem. Przy okazji mogę zanieść jej łucznikom nagrodę. Bogowie niech zaświadczą - zasłużyli na nią. Moje szkatuły są dostatecznie pełne, mogę sobie na to pozwolić".
- Binn! - zawołał, nie krzycząc, ale dostatecznie głośno, aby jego ordynans usłyszał. Posiwiały weteran tuzina pomniejszych wojen wysunął się z cienia z tyłu namiotu, wychodząc spoza parawanu, który oddzielał jego miejsce do spania. Zasalutował dziarsko. - Panie - powiedział, czekając na rozkazy. Usłyszał je bez zwłoki. - Osiodłaj konia i wyślij - hmm - po dwie sztuki złota na głowę dla konnych łuczników kapitana Kerowyn. Ordynans skinął głową i jeszcze raz zasalutował. - Panie, fundusze ogólne czy z prywatnej szkatuły? - Z prywatnej, Binn. To jest sprawa pomiędzy mną a Kerowyn. Jeśli mój brat zadecyduje o dodatkowej nagrodzie, to będzie decyzja Korony. - Panie, proszę Lorda Wojny o wybaczenie, ale... oni zasługują na to. Nie widuje się najemników tak zuchwałych. Twarz mężczyzny pozostała bez wyrazu, ale Darenowi wydawało się, że dostrzegł błysk podziwu w jego oczach. Już samo to było niespodziewane. Binn rzadko pozwalał sobie na chwalenie kogokolwiek, a najemników nigdy, o ile sobie Daren przypominał. - Przeprosiny nie są potrzebne. Tak się składa, że zgadzam się z tobą. Rozprostował swoje dokumenty i zamknął je na klucz w biurku, a ordynans żwawym krokiem oddalił się, aby wypełnić jego rozkazy. Daren dosiadł rumaka i odjechał, kiedy wzdłuż rzędów namiotów rozpalono pierwsze pochodnie. Swoją szkarłatną szatę pozostawił w namiocie, a więc nie miał na sobie nic, czym odróżniałby się od zwykłego oficera na koniu i jego ludzie nie zwracali na niego szczególnej uwagi, zajęci własnymi sprawami. Ciała zabitych zebrano i spalono; ranni zostali opatrzeni i będą żyć lub umrą. Ci, którzy ocaleli, gromadzili się, aby się radować lub pogrążyć w żałobie. Przeważnie, by się radować; nawet żałobników można było nakłonić do zapomnienia o stracie na godzinę lub dwie przy mocnym winie, które kazał rozdzielić. Rano bóle głowy dadzą się we znaki tym, którzy będą na tyle nieroztropni, aby pofolgować sobie zanadto, ale nie było w tym nic złego. Odwróci to ich uwagę od doskwierających ran, potłuczeń i bolących serc. Przekroczył niewidzialną linię pomiędzy obozami armii i najemników i jak zwykle był pod wrażeniem dyscypliny i porządku. Ludzie Kero mimo zwycięstwa rozstawili straże i zanim dotarł do właściwego obozu, obwołano go trzykrotnie. Pioruny Nieba używały latarni zamiast pochodni. Nowość tę zauważył i zapamiętał jako godną naśladowania. Pochodnie były bezużyteczne w ulewie - latarnie mogły być użyte bez względu na pogodę. Latarni, raz ustawionych, nie trzeba było doglądać, tak jak pochodni. To właśnie takie szczegóły odróżniały Pioruny Nieba od zwykłej kompanii najemników. Kiedy dotarł do rzeczywistych granic obozu, wieści o jego przyjeździe i o tym, kim jest, wyprzedziły go w tajemniczy, znany jedynie żołnierzom sposób. Ponieważ nie był w mundurze, witano go jedynie jako "milorda Darena", lecz z ukradkowych spojrzeń, którymi obrzucano wypchane sakwy, wynikało, iż doskonale wiedziano o jego zamiarze wręczenia nagrody oraz o tym, komu się ta nagroda należy. Zapytał o Kerowyn i skierowano go do namiotu komendanta. Wszędzie dookoła słychać było odgłosy takiego samego świętowania jak w jego własnym obozie, lecz bardziej stonowane. Nie było tylu sztucznych ogni ani takiego szaleństwa, jakie pozostawił za plecami. Zsiadł z konia obok namiotu Kero i podał wodze jednemu z dwóch wartowników, zabierając sakwy do środka. Kiedy odchylił zasłonę namiotu i zajrzał do wnętrza, zobaczył Kero pochyloną nad składanym stołem, identycznym jak jego własny, czytającą listę. Kaganek obok niej wydawał się nadzwyczajnie dymić i kłujący odór zakręcił mu w nosie. Kichnął. Podniosła wzrok, uśmiechnęła się blado i skinęła w stronę zydla obok stołu, po czym wróciła do swego zajęcia. Miała przekrwione, podkrążone oczy i ostro zarysowane kości policzkowe. "Najmilsi bogowie, wygląda okropnie! Gorzej, niż się tego spodziewałem". Zanim usiadł, miał okazję dobrze się przyjrzeć temu spisowi nazwisk. Zorientował się, że jest to
zestawienie poległych. On zawsze wykonywał to zadanie na końcu i nie sądził, aby Kero czymś się w tej kwestii od niego różniła. Obok każdego nazwiska wpisywała coś drobnymi literami; przeważnie wyglądało to na inne nazwisko, co podsunęło mu myśl, że prawdopodobnie notowała, kto dziedziczył po poległym wojowniku. Bardzo nieliczne z tych nazwisk oznaczyła małym symbolem... "To muszą być ci, którzy mają krewnych i do których będzie musiała napisać listy". Wyciągnął odrobinę szyję, bezwstydnie zaciekawiony. To zadanie było przez niego najbardziej znienawidzone, ponieważ sam musiał jeszcze napisać listy do rodzin swoich oficerów, od porucznika wzwyż. "Wydaje się, że jest ich niewielu." - Skrzywił się nieznacznie. "Najmilsi bogowie! Jakiż smutny musi być ich żywot, skoro tak wielu z nich żyje i umiera, nie mając nikogo, kto by po nich zapłakał, za wyjątkiem ich towarzyszy..." Kero westchnęła i sięgnęła po kawałek płótna, aby przeczyścić pióro. - No cóż, zrobione - powiedziała, odrzucając na ramiona swoje długie, jasne włosy. - Wszystko za wyjątkiem listów. Niech to licho! - Przez chwilę milczała, żując w roztargnieniu koniuszek pióra i Daren nie mógł nie zauważyć, że miała paznokcie obgryzione aż do cna. - Przynajmniej większość moich ludzi nie ma nikogo poza kompanią i całe szczęście, u licha. Daren był tak zaskoczony jej opinią, diametralnie różną od jego własnej, że nie umiał się oprzeć i wypowiedział pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy. - Szczęście?! - wykrzyknął. - Powiadasz, że to szczęście? Na ognie demonów, Kero, jakże możesz mówić coś takiego! Ugryzł się w język i czekał na jej gniewną ripostę. Gdy się nie odezwała, a tylko uniosła do góry brwi z niewysłowioną ironią, był tym równie zdumiony, jak jej dopiero co wypowiedzianym bez ogródek stwierdzeniem. "Zmieniła się" - pomyślał oszołomiony. "Naprawdę zaszła w niej głęboka, trudna do zauważenia zmiana... To niedobrze. Teraz przejmuje się wszystkim jeszcze bardziej". Lecz wydawało się, że problem sięga głębiej, że jest to coś bardziej osobistego. - Jeśli ma się zamiar zarabiać na życie, sprzedając swój miecz - odezwała się oschle, celując w niego piórem, jak to zwykł był czynić jeden z jego mentorów - całkiem niedorzeczny jest pomysł zakładania rodziny, która nie rozumie albo nie zrozumie, że w zasadzie uprawia się hazard, w którym życie jest stawką zakładu. - Ale... - usiłował protestować. - Żadnych "ale", mój przyjacielu. Moi ludzie, kiedy przeżyją cały sezon, wiedzą dokładnie, w co się pakują. Mówiąc prawdę, żal mi twoich ludzi. Ty masz parobków i kupieckich synów, drobnych szlachciców i rekrutów zmiecionych z ulicy, wszystkich obarczonych rodzinami, dziećmi, przyjaciółmi, kochankami. A kiedy oni stają się po prostu kolejnym celem, jak wyjaśniasz to tym ludziom, że ich cenne, nieśmiertelne dziecko wpadło w objęcia Kochanka z Krainy Cieni, hmm? Zwiesił głowę, niezdolny do odpowiedzi, ponieważ nigdy nie umiał siebie samego przekonać. "Wojna jest marnotrawstem. Moim zadaniem jest pilnować, aby była marnotrawstwem najmniejszym z możliwych". - Moi ludzie i ich rodziny wiedzą, co ich czeka - rzekła głosem matowym ze znużenia - I jeśli tak się zdarzy, że natkną się na kogoś, kto będzie ich nakłaniał, aby ponownie narażali życie wyłącznie za gotówkę, skłonni będą wycofywać się z tego, zanim to się stanie. Twoi ludzie nie mogą sobie pozwolić na ten luksus. Muszą tkwić na stanowiskach, dopóki ty ich nie zwolnisz albo... poniosą śmierć! Wiercił się na swoim zydlu; jej słowa nazbyt bliskie były prawdy. "Zaufaj Kero, że nie będzie w tej sprawie zbyt uprzejma. I może ma rację. Być może na wojnę powinni się wybierać jedynie ci, którzy chcą bić się za pieniądze. Nie wiem. Teraz cieszę się, że mamy to już za sobą". Upuścił sakwę na stół i Kero uśmiechnęła się domyślnie na odgłos brzęknięcia. - Rozdam to jutro rano i mam nadzieję, że przyjmiesz moje podziękowania w ich imieniu. Tego rodzaju nagroda wiele dla nas znaczy. Kiwnął głową, skrępowany wyceną tej zuchwałej odwagi, jaką okazano podczas ostatniej szarży, na dwie sztuki złota na głowę łucznika. "Lecz to jest ich zawód, nieprawdaż? Robotnik wart
wynagrodzenia". - Dokąd się teraz wybierasz? - zapytał. - Uporaliśmy się z tym znacznie szybciej, niż myślałem; zaledwie minęła noc świętojańska. Masz na oku jakiś inny kontrakt? Potrząsnęła głową, co nieco go zaskoczyło. - Udajemy się wprost na zimowe kwatery - powiedziała. - Pamiętasz, wynająłeś nas przed równonocą wiosenną, bo kobieta-prorok ukradkiem zdobyła nad tobą przewagę w zimie; jak dla nas - to mnóstwo czasu. W tym sezonie nie musimy rozglądać się za innym zajęciem, a odkąd zostałam kapitanem, nigdy nie podjęliśmy się pracy w zimie. Wcześniejsze zakończenie sezonu da nam mnóstwo czasu na szkolenie rekrutów, musztrę nowych koni, leczenie ran... - Zauważyła jego zaskoczenie i zaśmiała się. - Tarma nigdy cię tego wszystkiego nie uczyła, prawda? Zimowe kwatery umacniają dobrą kompanię. Kiedy mamy gdzie przezimować, zyskujemy szansę na naukę, nie narażając nikogo na śmierć, a wszyscy nasi ranni mają szansę powrotu do zdrowia. Jest i druga strona medalu: zimowa kwatera stanowi miejsce, gdzie stajemy się... no cóż... swego rodzaju rodziną, jeśli nie zabrzmi to w twoich uszach jak coś niemożliwego. A skoro Pioruny Nieba nie muszą już więcej podejmować się dodatkowych prac, niech mnie diabli, jeśli pozbawię ich okazji do wypoczynku. Osadziła go ostrym spojrzeniem, które powiedziało mu, że gdyby rozważał propozycję wynajęcia ich na zimę, lepiej będzie, jeśli zmieni zamiary. Ale że nie takie były jego zamysły, uśmiechnął się do niej w odpowiedzi, na co jej twarz złagodniała i odprężyła się. - Czy z jakiegoś powodu nie mogłabyś opuścić ich na miesiąc albo dwa? - zapytał niewinnie. - No cóż, nie - odrzekła, wyraźnie zastanawiając się, dlaczego miałby zadawać to pytanie. Czekała na jego reakcję, lecz on tylko uśmiechał się do niej, dopóki nie odezwała się zniecierpliwiona: - W porządku! Dlaczego chcesz to wiedzieć? - Dlatego, że mój brat pragnie się z tobą spotkać, a to wydaje się dobrą okazją. - Uśmiechnął się szeroko, dostrzegłszy jej zakłopotanie, i ciągnął dalej: - Tarma wiele z nami ćwiczyła, pamiętasz? Ale mnie uczyła nieco inaczej niż ciebie. Wiedziała, że będziesz mieczem do wynajęcia, a więc przekazała ci to, czego nigdy nie powiedziała mnie. Mój brat chce wynająć twój mózg. - Po co? - zapytała podejrzliwie. - Po pierwsze, chce się dowiedzieć wszystkiego o działających zaprzysiężonych kompaniach, po drugie, rzeczy, których Gildia nam nie powie, na przykład: kto z kim nie może pracować, jakie są słabości każdego kapitana. Jesteś najlepsza, Kero. Wszyscy to mówią. Chcemy wiedzieć dlaczego. Chcemy wiedzieć, czy nie moglibyśmy się czegoś od ciebie nauczyć. Wiemy, że będziesz wobec nas uczciwa i hojnie wynagrodzimy twój czas. - Łapówek nie przyjmuję - odparła szorstko. - Nie zmusicie mnie do wyjawienia sekretów Gildii. - Nie zależy nam na poznaniu tajemnic Gildii i nie jest to łapówka - zapewnił ją Daren. - A jedynie nagroda za informację. Wolna ręka w królewskiej zbrojowni, wybór należy tylko do ciebie. Możesz zabrać wszystko, co tylko zdołasz wywieźć na trzech wozach. W zapasie mamy mnóstwo przyzwoitych uprzęży, ponieważ nie dysponujemy zbyt licznymi oddziałami jazdy. Prócz tego chciałbym dowiedzieć się, co działo się z tobą przez ostatnie piętnaście lat. Zaczęła coś mówić, zmierzyła go ostrożnym spojrzeniem i zawahała się. - Daren - powiedziała wolno, z odrobiną smutku. - Mam nadzieję, że nie jest to próba ożywienia starego romansu. On umarł, chłopcze, i nie ma takiego maga, który swym zaklęciem mógłby go wskrzesić. Przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, która nieodparcie nasuwała mu na myśl kogoś siedzącego jak na szpilkach, a potem wybuchnął szczerym śmiechem. - Romans? - chichotał, nie mogąc złapać tchu. - Romans? Z Ognistą Klaczą we własnej osobie? Z kobietą, która za najbardziej uwodzicielski przyodziewek uważa połyskujący pancerz? Z kapitanem, na którego moi ludzie najpierw patrzą, zanim nabiorą zaufania do mojej strategii? Kero zesztywniała, a następnie, kiedy nie przestawał wyć ze śmiechu, sama się rozweseliła. - W takim razie... - Kero, jesteś piękną kobietą, lecz, na wszystkich bogów, ani mi się śni dzielić łoże z tobą i tym. - Wskazał palcem jej miecz ułożony na pryczy, z rękojeścią spoczywającą na poduszce, jakby był
istotą ludzką. Spoglądała przez chwilę osłupiała, po czym także zaczęła się śmiać. Po chwili obojgu łzy śmiechu spłynęły po policzkach. Daren opanował się na tyle, aby obetrzeć oczy i postawić przed nią na stole kielich cienkiego wina, żeby mogła napić się i odzyskać panowanie nad sobą. - O bogini! Kero, nigdy nie sądziłem, że uważasz mnie za takiego romantyka! - jeszcze raz zachichotał i ukradł łyk wina z jej kielicha. - Nie, obiecuję. Lubię cię, ale jesteś ostatnią kobietą, z którą chciałbym się związać. U licha, jesteś nazbyt... skandaliczna. Kero pociągnęła kolejny łyk wina i zrobiła w jego stronę grymas. - Ostrzegłam cię wiele lat temu. Nauczyłam się coś niecoś od tamtego czasu. Przez parę miesięcy mogę być wielką panią, jeśli... - Och nie. - Wpadł jej w słowo. - Chcę, abyś była sobą. Im będziesz dziksza, tym lepiej. Mój brat cię oczekuje. Chce, abyś odrobinę wstrząsnęła dworem. Powiada, że to im się przyda. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się ze szczerego serca. - W porządku, w takim razie trzymam cię za słowo. Przybędę przed końcem lata, jak tylko załatwię wszystkie sprawy i będę mogła wyjechać. Prawdę powiedziawszy, to może się całkiem dobrze udać: kuzyni przyprowadzają konie każdego lata i zawsze za nimi tęsknię. Tym razem nie będę. Bałam się, że kiedy tej jesieni przyprowadzą drugą część stada, moi ludzie ciągle jeszcze będą w polu. - Doskonale - odrzekł uszczęśliwiony. - Tylko wyślij wiadomość, abyśmy mogli zgotować właściwe powitanie. - Stłumiła ziewnięcie, lecz zdążył je zauważyć. - Jesteś zmęczona powiedział, podnosząc się z zydla. - Pozwolę ci złapać trochę snu. - Chciałabym przyjąć cię uprzejmiej, ale jestem zbyt wyczerpana - przyznała, kiedy odchylał zasłonę namiotu. - I... dziękuję za wszystko. - Proszę uprzejmie, kapitanie - rzekł, zawahawszy się jeszcze na moment. Wciąż wyglądało na to, że coś ją dręczyło. Nie sądził, aby to było związane z minioną bitwą. - Kero - powiedział, stojąc w otwartym wejściu do namiotu - Ja...ja nie wiem, jak delikatnie zapytać, a więc spytam wprost. Czy dzieje się z tobą coś złego? Czy mogę w czymś pomóc? Czy to sprawa osobista? Przez chwilę patrzyła na niego ściemniałymi nagle oczami, jakby pragnęła coś powiedzieć. Lecz nagle grupka jej żołnierzy przeszła obok namiotu, rozmawiając nieco zbyt podniesionymi głosami, jak ludzie, którzy wypili dostatecznie dużo, aby wierzyć, że są całkowicie trzeźwi. Podskoczyła i odezwała się z fałszywą wesołością. - Uleczy mnie kilka dni wypoczynku i kilka nocy zdrowego snu - powiedziała i machnęła ręką na pożegnanie. - Dziękuję za troskę. Chciałabym, aby wszystkich moich pracodawców tak bardzo obchodziło moje dobro. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i puścił klapę namiotu. Dosiadł konia, którego wciąż trzymał na uwięzi cierpliwy wartownik, i skierował pysk rumaka w stronę własnego obozu. "To zabawne. Różnimy się w tylu drobiazgach, w których zwykle się zgadzaliśmy. Ale o rzeczach istotnych, co do których nie zgadzaliśmy się poprzednio, teraz myślimy dokładnie tak samo: odpowiedzialność, troska o ludzi, staranie, aby byli przyzwoicie traktowani, wierność osobistemu kodeksowi honoru. To zdumiewające. Bardziej jesteśmy do siebie podobni niż kiedykolwiek. I podejrzewam, że domyśliła się tego, nim stopniała jedna marka na świecy od chwili naszego spotkania". W obozie Piorunów Nieba zapanował spokój. Słyszał łagodne śpiewy przy jednym z ognisk i pomruk rozmowy gdzieś niedaleko, lecz nic nie przypominało gwałtownego świętowania, które wciąż odbywało się przed nim. "Ona naprawdę zmieniła się pod wieloma względami. Zdaje się, że jej zupełna samotność czyni ją pogodną, spokojną, nawet szczęśliwą. Nawet jeśli wymaga od siebie zbyt wiele, próbując być wszystkim i wszędzie naraz. A ja wciąż czuję, że gdzieś jest ktoś, kto może być moim uzupełnieniem, partnerką. I tego właśnie pragnę. Nie chcę wielkiej damy, nie chcę nikogo na pokaz. Chcę kobiety, która byłaby dla mnie oparciem, kiedy będę potrzebował oparcia, która walczyłaby u
mojego boku, która mogłaby przytrzeć mi nosa, kiedy tego by mi było trzeba i która chciałaby, abym był dla niej tym samym: prawdziwym partnerem". Salutując wartownikowi stojącemu u wejścia na teren jego własnego obozu, pozwolił, aby jego wierzchowiec kłusował zgodnie z własną zachcianką. "Jednakże nie mam pojęcia, gdzie na tej ziemi kogoś takiego znajdę. Tutaj byłby potrzebny cud..." Raptem rozweselił się. "Ale wiem przynajmniej jedno. Kimkolwiek ona jest, jeśli ktoś taki istnieje, to Kero nią nie jest!" Słoneczne światło, tak okrutnie prażące na polu bitwy, teraz zalewało Bolthaven jak złocisty balsam. Kero stanęła w otwartym oknie swojej kancelarii i uśmiechnęła się. Pięć lat temu, kiedy to rozkazała wybudować nową wartownię na baraku koszar, włączyła do planu kancelarię i pomieszczenia dla siebie. Stara kancelaria, z której korzystał Lerryn, mieściła się w tym samym budynku co magazyn - niezłe to było miejsce, tyle że trzeba było dotrzeć tu również w zimowe poranki, kiedy nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodził na zewnątrz. Obecna kancelaria miała trzy podstawowe zalety: była wygodna, znajdowała się niedaleko baraków, a z platformy roztaczał się piękny widok. Każdego dnia w czasie przyzwoitej pogody Kero otwierała okiennice wszystkich czterech okien na oścież i podziwiała niczym nie zasłoniętą panoramę jej niewielkiej dziedziny. Za bramą wjazdową miasteczko Bolthaven rozłożyło się w słońcu jak dorodny, rozleniwiony kocur, wylegujący się na wierzchołku ukoronowanego fortecą płaskowyżu. Powyżej miasta rozciągały się na wschód pola uprawnej ziemi, przeplecione ogrodzonymi pastwiskami, zaś akry łąk, naznaczone białymi łatami pasących się owiec, odchodziły na zachód. Tutaj, na południowozachodniej granicy Rethwellanu, tak blisko Wzgórz Pelagiru, nie osiedlał się żaden rolnik, nie mając w pobliżu ochrony. Samo miasteczko nie miało dziesięciu lat, a ona nigdy nie przewidziała jego narodzin i rozwoju, powróciwszy na zimowe kwatery jako nowy kapitan Piorunów Nieba. Obok okupu jeszcze jedna rzecz przyczyniła się do ocalenia Piorunów Nieba w pierwszym roku jej dowództwa - krewni. I to nie jej brat, lecz kuzyni Shin'a'in, którzy w tajemniczy sposób usłyszeli o tym, że jest w potrzebie. Na jesieni przywiedli poprzez Puszczę Pelagiru do zimowej kwatery stado koni na sprzedaż, rozbili obóz u bram i oświadczyli, że ogłosili na świecie, iż to ona urządza końskie targi Shin'a'in, i że innymi słowy - uczynili z niej swojego agenta. Przyglądali się z boku, pozwalając jej targować się za nich. Kiedy kurzawa opadła i ostatni nabytek został odprowadzony, stwierdziła, iż posiada dostateczną ilość monet, aby wystawić kompanię w pełnym rynsztunku i sile. Suma równała się połowie różnicy między tym, co jej kuzyni otrzymaliby na ich zwykłym jarmarku w Kata'shin'a'in, a tym, co ona utargowała tak daleko na północy. Wtedy, jakby nie dość było tego, przywiedli konie, które przeznaczyli dla jej kompanii, wierzchowce na zmianę, na które jej ludzie nie mogliby sobie pozwolić. W następnym roku, kiedy zjawili się ponownie, mała armia kupców zapoczątkowała osadę Bolthaven. W trzecim roku było to już prawdziwe miasteczko, gdzie rolnicy sprzedawali swoje produkty do warowni, pasterze dostarczali mięso i wełnę dla nowego zastępu z gildii rzemiosł. Teraz o końskich targach w Bolthaven mówiono w całym Rethwellanie; ściągali tu nie tylko handlarze końmi i nie tylko jej kuzyni. W piątym roku Bolthaven rozkwitło tak bardzo, że osiedliły się tutaj całe rodziny rzemieślników. To było zasługą naprawdę dobrej zaprzysiężonej kompanii - zwykli ludzie chcieli osiedlać się obok ich zimowych kwater. Miasteczka takie, jak Hawksnest, Bolthaven świadczyły, że wojsko jest solidne i spokojne nawet, kiedy bezczynne, a komendantowi można zaufać, iż utrzyma porządek i da ludziom zarobić. Tak więc Kero uśmiechała się do miasta i do jaskrawych namiotów na jego obrzeżach przypominających przedziwnie zabarwione grzyby. Jej kuzyni przybyli o umówionej porze. Byli zaskoczeni i uradowani tak rychłym powrotem kompanii. Ostatnie słowo na ten temat przypadło Eldanowi... Zdecydowanie odsunęła od siebie zdradliwe wspomnienia, a wraz z nimi obraz jego, siedzącego na tym samym oknie w świetle księżyca, nie słońca. "Wypoczynku. Tego potrzebuję. I odwrócenia uwagi. Kuzyni mogą się tym zająć. Gdy tylko
uporają się ze wszystkim, będziemy mieli okazję porozmawiać" - pomyślała. "Wkrótce będę musiała znaleźć następczynię Hellsbane". Tak naprawdę wierzchowiec Kero był drugą z kolei Hellsbane, której dosiadała; idąc za przykładem Tarmy, nadawała po prostu to samo imię nowemu zwierzęciu. Było to mniej mylące dla niej i dla konia. "Jest zbyt dobra, aby nie odsyłać jej do hodowli. Źrebię pierwszej Hellsbane powinno być już dla mnie gotowe. Dobrze, że poddali je treningowi; ja nie mam już czasu na szkolenie moich własnych koni". Myśli przywiodły ją do wschodniego okna, wychodzącego na tereny ćwiczebne i stajnie. Rzuciła okiem na bieżący zaciąg nowych rekrutów. Zdążyła w samą porę, aby dostrzec wałacha o smukłych nogach, z pokaźną domieszką krwi pony z Równin, potykającego się o beczkę w pełnym galopie. Koń zdołał się jakoś pozbierać, lecz jego jeździec z impetem wywinął salto przez lewe ramię. Kero wstrzymała oddech - nawet najlepszy jeździec może spaść z konia - lecz rekrut doskonale zapanował nad upadkiem i zerwał się na równe nogi. Wypuściła powietrze z płuc. Wałach nie znarowił się, stanął posłusznie tam, gdzie się zatrzymał. Jeździec wsparł ręce na biodrach i wymienił mu jego przodków, wśród których nie było ani jednego pony. Kero zakrztusiła się od śmiechu, kiedy wałach stulił uszy, opuścił głowę w geście poddania i pojednania. Konie nie są, ogólnie mówiąc, najbystrzejszymi zwierzętami, lecz ten najwidoczniej domyślił się, że dopuścił się jakiejś niecnoty. Rekrut zakończył swoją przemowę, kulejąc podszedł do boku konia i ponownie go dosiadł. Zawołał coś do jednego z towarzyszy, wycofując wałacha, najwyraźniej sprawdzając jego zachowanie i szukając ewentualnej kontuzji, zanim ukończy tor przeszkód. Pioruny Nieba po prostu nie przyjmowały nikogo, kto nie potrafiłby dobrze dosiąść konia; dzięki temu oszczędzano mnóstwo kłopotów, kiedy córki pasterzy i parobcy od pługa stawali u bram. Zwykle wystarczyło rzucić jedno spojrzenie na to, co wyczyniali rekruci; na ogół bledli i wracali do swoich owiec oraz pługów albo udawali się do innej kompanii, chyba że tak się składało, iż byli doskonałymi jeźdźcami. Większość rekrutów przyprowadzała przynajmniej jednego wierzchowca, lecz zazwyczaj ich zwierzęta nie były tak dobre, jak tego wymagały Pioruny Nieba. Wałach dobiegający właśnie do końca toru był wyjątkiem. Był wytrzymały, mocny i bystry i prawdopodobnie będzie przyjęty. Wobec właścicieli zwierząt nie nadających się do służby stosowano inne rozwiązanie. Każdemu Piorunowi Nieba, bez wyjątku, wręczano konia wierzchowego Shin'a'in, wybranego specjalnie przez jej kuzynów. Ale konie Shin'a'in nie były tanie - kosztowały połowę rocznego żołdu rekruta. Oznaczało to, że przez pierwsze sześć miesięcy rekrut otrzymywał połowę udziału, a po wyruszeniu w pole trzy czwarte bitewnego żołdu przez pozostałe sześć miesięcy. Nawet kandydaci na rekrutów wiedzieli o tym przed zaciągnięciem się, co pozwalało odsiać tych, którym wydawało się, że w Piorunach Nieba żyje się w luksusie za łatwe pieniądze. Tego roku już czterech niedoszłych wojowników obruszyło się na myśl, że nie dostawałoby pełnego żołdu i odeszło w poszukiwaniu kompanii o mniejszych wymaganiach. Kero kiwnęła głową z zadowoleniem, iż chłopiec, który został zrzucony, także miał luzaka Shin'a'in u boku. Gdy tylko jego wałach dobiegł do końca, zmienił konia i poprowadził go na kontrolę do tej części stajni, gdzie znajdował się kowal. Sądziła po wyglądzie, że chłopak mógł pochodzić z Ruvanu, co znaczyło, iż wałach mógł być skrzyżowaniem Shin'a'in i kuca z Równin. To byłaby dobra krzyżówka, znakomita do pracy przy półdzikich stadach bydła w tamtych stronach. A sposób, w jaki ten jeździec dosiadał wierzchowca, świadczyłby o tym, że jest prawdopodobnie jednym z konnych poganiaczy. To zaś znaczyło, iż wiedział, jak obchodzić się z łukiem. "Jeśli strzela tak samo dobrze, jak jeździ, a mieczem posługuje się z taką troską, jaką otacza swoje zwierzęta, uda mu się". Najwyraźniej nie sprzeciwił się płaceniu barbarzyńskiej - jak to wydawało się nie wyszkolonym - kwoty za konia, skoro posiada się już jednego". Prawdę mówiąc, każdy weteran miał dwa wierzchowce i na kampanię często wyruszał, prowadząc długą kawalkadę. Weterani wiedzą, że nigdy nie jest trudno spłacić luzaka - zwłaszcza kiedy do zdobycia są dodatkowe nagrody, takie jak te wypłacone przez Darena konnym łucznikom, no i - łupy. "Po upadku proroka zostało mnóstwo łupów" - przyszło jej na myśl. "Sporo było przyzwoitych
rzeczy, należących do kobiety-proroka i jej kapłanów, a także do chramu. Poleciłam sprawdzić wszystko, o czym wiedziałam, lecz żołnierze mogli handlować z ludźmi Darena i kto wie, co dostali w zamian. Oprócz tego magia religijna nie zawsze jest taka jak świecka. Lepiej polecę wszystkim przynieść łup, zanim go przehandlują i rozkażę, aby Quenten razem z szamanem sprawdzili towary, czy nie ciąży na nich klątwa". Doskonałe wyszkolenie, wyśmienite wierzchowce oraz przedni rynsztunek powodowały, że na Pioruny Nieba był popyt. Oddziały konnicy były kosztowne, większości regularnych armii nie zależało, aby je utrzymywać. Oznaczało to, że zawsze można było u nich znaleźć pracę - i bardzo niewielu konkurentów. Twoblades spojrzał daleko w przyszłość, a Kero była kontynuatorką jego filozofii. Mając dostęp do doskonałych koni, warto było poświęcić czas, wierzchowce i naukę, aby utrzymać pozycję Piorunów Nieba na rynku wojny. Nie wszystkim to się udało, nawet Słoneczne Jastrzębie ponownie stały się kompanią pieszych po śmierci Idry i jedynie zwiadowcy oraz inni specjaliści dosiadali koni. Pod wpływem tych rozmyślań Kero skierowała swe kroki do północnego okna. Wytężyła wzrok, aby ocenić liczbę koni przyprowadzonych przez jej kuzynów tego roku. Zebrane były w tymczasowych zagrodach, po dziesięć w jednym miejscu, podzielone według wieku i płci. Uśmiechnęła się lekko; zanosiło się na bardzo zyskowne interesy. Powiedzieli jej, że udało im się namówić Liha'irden, aby uczynił Kero ich przedstawicielem, wskazując wysokie zyski i bezpieczeństwo handlowania tutaj, w Bolthaven. Tutaj, pod okiem Kero, musieli jedynie przysyłać dostateczną liczbę członków Klanu w celu bezpiecznego odprowadzenia koni na Targi. Gdyby ktoś ich oszukał na miedzi, Pioruny Nieba spadłyby jako siła wymuszająca godziwe warunki wymiany handlowej. Kero zawsze wysyłała z nimi szwadron, aby bezpiecznie dotarli z towarami i swoim zyskiem na Równiny. Odruchowo przesunęła się do zachodniego okna - taka liczba koni wymagała mnóstwa paszy... Jednak wozy z sianem i ziarnem wtaczano bez przerwy, zgodnie z planem - nie tak jak zeszłego lata, kiedy to spóźniły się i każdy rekrut w warowni musiał kosić trawę dla zgłodniałych zwierząt. "Nie sądzę, aby choć jeden członek Klanu lubił tradycyjne końskie targi. Obawiają się o bezpieczeństwo swoich koni po przybyciu, wciąż mają się na baczności, często padają ofiarą napaści w drodze. I nikt z nich nie zapomniał, jaki los spotkał Tale'sedrin. Przy targowaniu się są w gorszej sytuacji i nie ma tam nikogo, kto broniłby ich interesów. Za wyjątkiem, oczywiście, mnie". Przed wjazdem na teren jarmarku wozy z sianem zatrzymały się przy specjalnym punkcie kontrolnym obsługiwanym przez rekrutów. Każdy wóz sprawdzano niezwykle starannie, sami rekruci niemal śmiertelnie bali się tego, kto wydał im dokładne rozkazy - Geyra. "Palnął im wywierającą wrażenie mowę: 'Jeśli przepuścicie cokolwiek, co wyrządzi krzywdę koniom albo zagrozi naszemu bezpieczeństwu, własnoręcznie was okaleczę'. I stał tam, raz za razem uderzając o rękawicę swoim nożem do wałaszenia ogierów". Tego roku Geyr miał dodatkowy atut przy kontroli - sforę olbrzymich mastyfów, wielkich jak pierwszy kucyk dziecka. Geyr twierdził, że ich nosy "potrafią tropić Zachodni Wiatr". Zdobył je minionego lata w trakcie marszu powrotnego do domu. Poszukiwał takich psów od czasu, kiedy transport zatrutego ziarna zabił dwa konie podczas kampanii. Chciał uczynić z nich dodatkowych strażników obozowych i wykorzystywać je na wycieczkach zwiadowczych. Kero była odrobinę sceptyczna co do tego ostatniego. Nie mogła przede wszystkim zrozumieć, jak Geyr powstrzyma je od szczekania, lecz przyzwoliła na wypróbowanie ich jako kontrolerów wozów. Ich zmysł powonienia był w istocie taki, jak twierdził Geyr, i można je było nauczyć rozpoznawania każdej woni oraz powiadamiania o tym swojego pana. A samymi rozmiarami przerażały woźniców tak, jak Geyr przerażał rekrutów. "Chyba zanosi się na to, że pozostałe kompanie zaczną nazywać nas kramem z psami i kucykami" - westchnęła. "Można było usunąć z widoku małych posłańców, ale nigdy nie zdołam ukryć tych potworów". Z drugiej strony Warrl był niezwykle użyteczny dla Słonecznych Jastrzębi. Braki inteligencji mastyfy nadrabiają wielkością, siłą i liczebnością.
"Ciekawe, gdzie je znalazł". Wciąż podejrzewała, że pochodzą one z Puszczy Pelagiru. Geyr spędził sporo czasu w kompanii Kra'heera, kuzyna, który - tak się składało - terminował u szamana. To, czego szaman nie wiedział o Pelagirze, wiedzieli Bracia Jastrzębie. Szaman i Bracia Jastrzębie byli bardziej wylewni, niż to się ludziom wydaje. "Przejeżdżaliśmy poprzez Ruvan, wzdłuż Puszcz Pelagiru; spotykając się w drodze z kilkoma kuzynami, po tym jak zostawiłam wiadomość u jednego z gońców. Przypominam sobie, że zniknął wraz z Kra'heerem mniej więcej w tej samej chwili, mówiąc mi, że wróci do warowni na własną rękę - nagle pojawia się, jeszcze przed pierwszym śniegiem, z suką i na pół odchowanym miotem czternastu szczeniąt. Taka płodność jest podejrzana sama w sobie i musi mieć związek z Pelagirem. Shin'a'in nie korzystali zbytnio z psów, służyły im jedynie do zaganiania owiec i kóz, lecz Bracia Jastrzębie bardzo szybko mogliby sprokurować coś takiego, jak psy Geyra". Obserwowała je, jak sprawdzają wozy, po jednym z każdej strony, i nie uszło jej uwagi, że spełniały swoje obowiązki dziarsko i z efektywnością, która przywodziła na myśl jej własnych doświadczonych wojowników. Na pewno w ich oczach można było dostrzec dziwny błysk inteligencji, nie jak u karzełkowatych posłańców Geyra, których mózgi przyniosłyby wstyd ptakom, a przynajmniej tak się zachowywały. Istniały dla nich jedynie trzy rzeczy - jedzenie, ściganie się i pieszczoty. "Próbowałam myślmowy, lecz w odpowiedzi otrzymałam jedynie obrazy, a nie prawdziwą mowę jak w przypadku Warrla lub Rathy". Niech to licho! Myśl o Towarzyszu zawsze przypominała jej o Eldanie - ostatniej nocy znowu nawiedziły jasny. Przyłapała siebie na głaskaniu gładkiej tkaniny własnego rękawa na samą myśl o nich i zacisnęła dłoń w pięść. "Niech to licho! Można by pomyśleć, że po dziesięciu latach mogę puścić mężczyznę w niepamięć". Może Kra'heera mógłby zaproponować coś, co położyłoby kres snom. Jednak musiałaby powiedzieć mu, dlaczego chce, aby się skończyły. A to może być... kłopotliwe. Kuzyni Shin'a'in odznaczali się tym samym oschłym poczuciem humoru co Tarma, lecz czasami nawet dla Kero wydawali się odrobinę dziwaczni; to, co w mniemaniu Shin'a'in było zabawne, nie zawsze pasowało do jej poczucia humoru. To zadziwiające, jak szybko rozrastał się Klan, gdy dzieci, które postanowiły wstąpić do niego, odpowiednio dorosły. Młodzież dołączała do nich, gdy tylko byli w stanie dostarczyć im namiotów. Swoją rolę odgrywał mistyczny czar "Klanu, który nie może zginąć". Rzeczywiście: sieroty i adoptowane dzieci garnęły się pod sztandar Tale'sedrinu, gdy tylko został ponownie rozwinięty. "Swój udział w tym ma, bez wątpienia, wspaniały wygląd moich kuzynów. Są tak piekielnie przystojni. Ich zielone oczy po babce i jasne włosy po dziadku muszą konkurentom Shin'a'in wydawać się tak samo niezwykle egzotyczne i fascynujące jak nam". Żadne z nich nie cierpiało na brak partnerów i w końcu niemal wszyscy skończyli w małżeńskim stadle. "Jak królowe pszczół lub ogiery w haremie. Nie, nie sądzę, abym powiedziała Kra'heeowi o moich snach o Eldanie. Dokuczałby mi tylko, pytając, dlaczego nie dałam mu w łeb i nie przywlokłam ze sobą jak worek z łupem. Nie mówiąc o tym, że mógłby być moim własnym dzieckiem. Nie mogę wyspowiadać się z czegoś przed kimś, kto wygląda tak, jakby czekał, że opowiem mu bajkę. Bogowie, przy nich czuję się staro". Chociaż Klan Tale'sedrin był jeszcze niewielki, rozkwitał jak wszystkie z Równin, szczycąc się co najmniej trzema szamanami, jednym Uzdrowicielem, a nawet Kal'enedralem... Ten ostatni został zaprzysiężony mieczowi z wyboru, nie w wyniku okoliczności, które zmusiły Tarmę do przyrzeczenia. Kero lubiła go najbardziej ze wszystkich. Nigdy nie odmówiła mu, gdy prosił o naukę i jego poczucie humoru było odrobinę mniej zjadliwe niż reszty kuzynów. Możliwe, że wezwała ich swoimi myślami. Nie hałasowali na schodach swoimi miękkimi butami, ale zanim ich zobaczyła, z klatki schodowej dobiegło ją echo głosów. - Heyla, kuzynko! Istren, jeden z dwóch treserów koni, który przybył tego roku i jedyny z całej trójki, z którym łączyły ją więzy krwi, wtargnął do izby, jakby brał ją szturmem. Za nim, bardziej statecznym krokiem, podążała druga treserka, Sa'dassan była w terminie u szamana Kra'heera. Istren mógł się
pochwalić odziedziczoną po ojcu Shin'a'in skórą w kolorze starego złota i czarnymi włosami; wstrząsająco niebieskie oczy jego matki iskrzyły się na widok Kero. - Kuzynko kuzyna, mówiąc dokładnie - odezwała się łagodnie Sa'dassan, dziewczyna o zielonych oczach tak spokojnych jak bezchmurne niebo. - I to zarówno kapitan kompanii, jak i osoba od ciebie starsza. Nieco więcej respektu, młodzieńcze. Istren nie zwrócił na nią uwagi; kiedy zwykle pełen rezerwy Shin'a'in wpadnie w podniecenie, nie lada sztuką jest go uspokoić. - Słyszałaś już, kuzynko Kero? Widziałaś? Co wiesz o tych ludziach północy, tych z Valdemaru? Przez jedną przerażającą chwilę Kero myślała, że mówi on o snach i Eldanie, a jej język wydawał się przyklejony do podniebienia. Lecz Kra'heera rozwiązał ten dylemat za nią, prychnąwszy: - Wydaje ci się, że ona jest magiem, tak jak nasz wuj? Niemożliwe, aby wiedziała o wszystkim ci ludzie z Valdemaru dopiero co przybyli. Otrząsnęła się z oszołomienia. - Jacy ludzie z Valdemaru? - zapytała. - Doszły nas słuchy, jedynie słuchy, o czterech ludziach z północy, przybyłych kupić wszystko, co im sprzedamy - powiedziała Sa'dassan precyzyjnie. - Chcielibyśmy, abyś rzuciła na tych ludzi okiem. Znasz ich język, możesz powiedzieć coś, co wywoła myśli, które chcielibyśmy zebrać z powierzchni ich mózgów, jak drobne rybki chwytają okruszki w strumieniu. Kra'heera zdoła osądzić ich myśli. I być może ty także, gdyż zawarłaś znajomość z jednym z nich, czyż nie tak? - Tak - odrzekła powoli. - Człowiek, którego poznałam, jest godnym reprezentantem swego ludu, był dobrym i rzetelnym człowiekiem, który potraktowałby wasze jul'sutho'edrin jak dzieci własnego serca i domowego ogniska. Lecz to był tylko jeden człowiek. - Właśnie - odparła Sa'dassan. - Czy pójdziesz z nami, kuzynko? - Myślę, że lepiej będzie, gdy pójdę - odpowiedziała Kero, zdejmując pas z bronią z oparcia krzesła i zapinając go. - Wiecie, wśród najemników krąży powiedzenie: "Kiedy wiatr wywiewa lud z Valdemaru, przygotuj się na niepogodę". Nie są skłonni błądzić daleko od swych granic. "Cokolwiek ich tutaj przywiodło, będzie dotyczyło nas wszystkich" - pomyślała z dreszczem przeczucia. "Im prędzej będziemy na to przygotowani, tym lepiej dla nas..." Dziewiętnasty - Kapitanie! - Jeden z rekrutów podbiegł, tupiąc głośno, i pośliznął się stając. Brakowało mu tchu, lecz to nie przeszkodziło mu dziarsko zasalutować. - Wiadomość, kapitanie! - wydyszał, a strumyczek potu spłynął mu po policzku. "Na pewno jest pierwszorocznym; nie nauczył się jeszcze oszczędzać nóg". Skinęła głową, a on wstrzymał dech, próbując nie sprawiać wrażenia zupełnie zmordowanego. "To na pewno żółtodziób; po roku złapałby dech przed wyrecytowaniem wiadomości". - Ludzie przed Bramą Północną, kapitanie. Z Valdemaru. Dokumenty oficjalne mają w porządku, tak mówi skryba. Chcą widzieć się z tobą. Shallan posłała ich do gościnnego. Powiada, że zmuszanie ich do zatrzymania się w gospodzie nie wyglądałoby na uprzejmość, nawet gdyby gospoda nie była już przepełniona. - Dobrze. Dziękuję. Czy Shallan wciąż jest razem z nimi? Młodzian potrząsnął głową. - Przydzieliła im Lakera. On nieźle zna ich mowę. Skinęła głową. "Zawsze uważałam, że Shallan ma dużo oleju w głowie. Jeśli będą rozmawiać, Laker ich podsłucha". - Świetnie, powiedz Lakerowi, że wkrótce tam przyjdę. Niech przekaże to dalej i powiadomi tych ludzi. Powiedz, aby zrobił to w języku kupców. Żaden interes uświadamiać ich, że znamy obce języki. Widziałeś ich? Potrząsnął głową. Szkoda. No cóż, w porządku.
- Biegnij przekazać tę wiadomość Lakerowi - rozkazała. - Potem idź do Bramy Północnej i powiadom Shallan, gdzie mnie może znaleźć. Młodzieniec ponownie zasalutował, odwrócił się i pognał jak zając. Kero pozazdrościła mu jego energii, lecz nie tego, jak poczuje się po biegu w tym upale. "Dużo bym dała za to, aby dowiedzieć się, czy jest między nimi Herold, zanim się z nimi zobaczę". Skierowała się do gościnnego budynku znajdującego się w obrębie obronnych wałów. Towarzyszyła jej bezszelestnie idąca trójka Shin'a'in. - Czy ktokolwiek z was widział tych ludzi? - zapytała. - Potraficie powiedzieć, jak są ubrani? - To nie są Heroldowie, kuzynko - odrzekła Sa'dassan, zaskakując ją łatwością użycia tego terminu we właściwym kontekście. - Ani nawet Heroldowie w przebraniu. Ktoś taki nie byłby w stanie ukryć swej natury przed Kra'heerem, nawet bez Towarzysza, który zdradziłby, kim jest. Gdyby Herold wjechał tutaj, Kra'heera wiedziałby o tym bez patrzenia zewnętrznymi oczami. - O, naprawdę? - To była dla niej wiadomość. Kra'heera dla przyzwoitości zarumienił się. - To jest tylko coś, z czym się urodziłem - powiedział lekceważąco. - Nie jest to wielka cnota, ani umiejętność zdobyta nauką. - Może to nie jest cnota, lecz nie można tego nie doceniać - odparła. - Dziękuję raz jeszcze za kolejne wyciągnięcie jajka z rękawa, kuzynko. Czy raczej rękawa Kra'heera. A więc jak oni wyglądają? Możesz powiedzieć? Istren opowiadał, kiedy ominęli narożnik baraku i zobaczyli dom gościnny. - Słyszałem, że wszyscy mają na sobie kolory ciemnoniebieski i srebrny, są poważni jak Kal'enedral. Jest tam dwóch z mnóstwem srebra, którzy przemawiają rozkazująco, dwóch z niewielką ilością srebra, którzy rozmawiają tylko z tymi pierwszymi i czterech, którzy nie rozmawiają z nikim. "Ciemnoniebieski i srebrny. To może być armia królewska. Co, w imię boga, robią tutaj Królewscy Strażnicy Valdemaru?" - Z tego tylko wnosząc, powiedziałabym, że możecie bezpiecznie z nimi handlować stwierdziła, kiedy obwarowania stłumiły jarmarczny zgiełk. - Sądzę jednak, że musimy ich sprawdzić mimo wszystko. Jeśli na północy dzieje się coś, co zmusza ich do przyjazdu tutaj, lepiej się o tym dowiedzmy. Kra'heera skinął głową. - Powiada się, że wojna nie respektuje granic tych, którzy ich nie strzegą, a mnie nie przychodzi nic innego do głowy, co przywiodłoby ten tajemniczy naród tutaj; nic poza wojną. "Przyganiał kocioł garnkowi - Shin'a'in zarzucający komuś tajemniczość!" Ukryła swoje rozbawienie, kiedy zbliżyli się do drzwi, a strażnik - stojący tam zawsze, gdy w środku byli goście zasalutował i otworzył je przed nimi. W domu gościnnym był mała izba zebrań, tam napotkali pierwszych czterech gości siedzących przy stole. Udało im się usiąść w ten sposób, że nikt nie był zwrócony plecami do drzwi. Wszyscy czterej siedzieli w sztywny wojskowy sposób, którego nie zaniechaliby nawet po czterech dzbanach zimnego piwa. Powoli wstali, popatrując niepewnie to na nią, to na Shin'a'in. Oczywiste było, że skoro nie miała na sobie munduru ani insygniów, które by rozpoznali, nie umieli odgadnąć, czym ani kim jest, ani jak się do niej odnosić; Shin'a'in w swych jaskrawo wyszywanych kamizelach, owiani nimbem barbarzyństwa i tajemnicą także stanowili dla nich trudny orzech do zgryzienia. Oparłszy się pokusie, ucięła ich niepewność. - Jestem kapitan Kerowyn - odezwała się w ich języku i przyjęła spóźnione honory skinieniem głowy. - To moi kuzyni Shin'a'in. Ja jestem ich agentem od handlu końmi. W czym mogę pomóc? Obserwowała, jak to przetrawiają - kobieta-kapitan najemników mówiąca ich językiem, spokrewniona z rzekomo mało przyjacielskimi Shi'a'in, która także sprawuje rolę agenta handlowego tych samych mało przyjacielskich Shin'a'in, stojących na dodatek obok niej. Z nieskrywaną ciekawością pożerali ich wzrokiem. Mieli tu do czynienia przynajmniej z dwoma przeciwieństwami i trzema prawdziwymi niespodziankami. - Przybyliśmy w imieniu królowej Selenay - odezwał się ten z nich, który miał najbogaciej
wyszywany srebrem haft na rękawie, mężczyzna mniej więcej dziesięć lat starszy od pozostałych trzech. Żołnierz od stóp do głów, w każdym calu. - Potrzebujemy kawaleryjskich wierzchowców, dobrych wierzchowców. Koni, na których będziemy mogli polegać bez długiego szkolenia. Nigdy dotąd nie szukaliśmy ich aż tak daleko, ale wieść o tym jarmarku dotarła aż do Valdemaru. Wszyscy znają jakość zwierząt z hodowli Shin'a'in i wydaje się, że czas poświęcony na przyjazd tutaj opłaci się z nawiązką. Nie wierzyliśmy, iż wszystkie konie na sprzedaż są krwi Shin'a'in, lecz he... My wiemy, że jesteś bardzo rzetelna i prawa, a jarmark i zwierzęta są takie, jak o nich wieść niesie. Nasz wywiad w Gildii Najemników to potwierdził. O mało wymknęłoby mu się "Heroldowie" lub nawet "Herold Eldan". Szybko przetłumaczyła swoim kuzynom tę przemowę, próbując zapanować nad dreszczykiem uniesienia, który poczuła, gdy uświadomiła sobie, że Eldan przynajmniej wciąż jeszcze o niej myślał na tyle dobrze, aby określać ją mianem rzetelnej i prawej. - Zapytaj ich, ile chcą - powiedziała Sa'dassan, zmierzając wprost do sedna. - Wszystkie - skwapliwie odrzekł jeden z młodszych Strażników, kiedy powtórzyła pytanie. Widzieliśmy je, wjeżdżając tutaj - wierzchowce, które brały udział w szkoleniu z waszymi ludźmi. Wspaniałe! Weźmiemy wszystkie! Starszy mężczyzna spojrzał na niego osobliwie, lecz ani nie zaprzeczył, ani nie zganił go za ten niewczesny wybuch. "A więc to jest ten, który dzierży rzemienie sakiewki. Starszy jest tylko nominalnie dowódcą, lecz ten jest najważniejszy. Hmm. Szlachcic, młodszy syn - jak sądzę - pozostali dwaj są prawdopodobnie hodowcami lub instruktorami sprowadzonymi jako doradcy. Doskonale, teraz wiem, kto jest kim". Wyjawiła swoje spostrzeżenia kuzynom, a potem zwróciła się ponownie do gości: - Teraz zakładam mój kapelusz kupiecki - powiedziała. - Tyle że dziwny ze mnie kupiec, ponieważ nie zamierzam nakłaniać was do nabycia wszystkich czworonogów w zasięgu wzroku. Po pierwsze, tylko około połowa koni tutaj jest krwi Shin'a'in, a z tych nie wszystkie nadają się na wierzchowce kawaleryjskie. Tak, wszystkie są ujeżdżone i przeszły pewne szkolenie, które obejmowało walkę, lecz może to nie być to, czego wam trzeba. Shin'a'in łączą mocne więzi uczuciowe z ich końmi; do tego stopnia, że nazywają je "młodszym rodzeństwem". Jeśli pomyślą, że zamierzacie użyć chociażby jednego konia do celu, do którego się nie nadaje, nie sprzedadzą wam żadnego. Skarbnik dwukrotnie otworzył usta i tyleż razy bez słowa je zamknął. Głównodowodzący zamrugał powiekami, jakby nie dowierzał własnym uszom. - W każdym razie: są to lekkie zwierzęta; dobre dla harcowników, łuczników konnych i lekkiej kawalerii. A więc czy Valdemar kiedykolwiek do tej pory wystawił tego rodzaju wojsko, abyście wiedzieli, czego szukacie? Czekała na odpowiedź. Usłyszała ją od dowódcy. - Nie. W regularnej armii nie - przyznał. - Szlachta z pogranicza miała prywatne oddziały takie jak te, nikt inny. To dlatego przybyliśmy tutaj po wierzchowce. Skinęła głową i przetłumaczyła. Kra'heera wtrącił swoje własne spostrzeżenia. Obserwowałem ich umysły, kuzyni. Ten, który odzywa się poza kolejnością, jest majętnym człowiekiem wysokiego rodu, hodowcą koni do polowań i ciężkich bojowych. Ci, którzy milczą, są trenerami harcowników. Ten, który dużo mówi, jest wodzem wojennym. Jest tak, jak powiedział, i takich wojowników chcą teraz mieć. Nie wyjawił ci powodów. Na ich wschodniej granicy będzie wojna; rychło, jak sądzi. Bardzo, bardzo poważna wojna. Kero kiwnęła głową. Krążyły plotki o konflikcie pomiędzy Valdemarem i Hardornem, lecz skoro Kars leżał między Hardornem i każdym możliwym przeciwnikiem, a Valdemar nigdy nie zatrudniał najemników, nie zwracała uwagi na pogłoski. "Możemy być bardziej w to zaangażowani niż tylko poprzez sprzedaż koni. Jeśli Hardorn zacznie nową wojnę i zwycięży, jego armia zatrzyma się na granicy Rethwellanu i nas to nie ominie". Po czym jeszcze jedna myśl przyszła jej do głowy: to, że Valdemar nie zatrudniał najemników w przeszłości, nie oznacza, iż nie zacznie tego robić obecnie.
- Takich oddziałów nie można wyszkolić w ciągu jednego dnia - ostrzegła. - Do tego, czym jesteśmy, dochodziliśmy przez dziesięć lat. Większość regularnych armii nie troszczy się o to, lecz jeśli pewni jesteście waszych potrzeb... Skarbnik skinął głową. - Dobrze, jeśli ufacie mojej ocenie w kwestii, jakie zwierzęta są dla was najlepsze - zwróciła się do niego - myślę, że możemy usiąść przy stole i zacząć targi. Skarbnik poklepał głównodowodzącego po ramieniu i przez chwilę się naradzali. W końcu dowódca kiwnął głową na znak zgody. - Czy wam to odpowiada? - zapytała swoich kuzynów. Spojrzeli na siebie i Sa'dassan wzruszyła ramionami. - Wolelibyśmy, aby nasze młodsze rodzeństwo nie szło na wojnę, lecz jeśli trafi w troskliwe ręce, będzie bezpieczne tak, jak tylko można być na tym świecie. Odpowiada nam to. - W porządku, panowie - odpowiedziała, gestem ręki puszczając swoich kuzynów przodem. Jeśli pójdziecie za mną, możemy przyśpieszyć tę transakcję tak, że nawet wasze życzenia zostaną spełnione. Sa'dassan ważyła w dłoni jedną z trzech ciężkich sakiewek, trzymając dwie pozostałe w zagięciu drugiej ręki. Uśmiechnęła się, widząc ostatnich poganiaczy koni z Valdemaru wypędzających z zagrody marudera, aby dogonił resztę stada. Kero zakrztusiła się wznieconym przez nich kurzem i zerknęła na treserkę Shin'a'in. - No, oni z pewnością zapłacili godziwą cenę. Zadowolona, kuzynko? - Bardziej niż zadowolona - odpowiedziała z przekonaniem Sa'dassan. - Kra'heera pilnował ich myśli. Mają dobrą władczynię. Królowa sprzedała nieco własnych prezentów ślubnych, żeby dać pieniądze tym ludziom na zakup najlepszych wierzchowców, jakie znajdą. Przede wszystkim myśli o swoim ludzie, jego ziemi i zwierzętach, nie o sobie. - To właśnie powiedział mi El... Herold, którego poznałam - rzekła Kero, nie zdobywszy się na to, by wymówić imię Eldana. - Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, czy w to wierzyć czy nie. Wiesz, gdyby więcej monarchów opiekowało się swoimi ludźmi, mogłoby być mniej wojen. - Być może. - Sa'dassan umieściła sakiewkę obok pozostałych: na przedramieniu jak niemowlę. Być może. My nie pokładamy wiele nadziei w królach i im podobnych. Któż bowiem może zaręczyć, iż następca dobrego króla będzie tak samo dobry? - Nikt, chyba że istnieje taki system jak w Rethwellanie, gdzie miecz wybiera króla - wzruszyła ramionami. - A i wtedy można zapodziać miecz, rzucić na niego zaklęcie albo podłożyć inny. Poza tym, gdyby było mniej wojen, straciłabym zajęcie. A więc co teraz planujesz? Za jednym zamachem sprzedałaś większość swoich zwierząt. Sa'dassan obejrzała się na tymczasowe zagrody. - To były trzy dobre lata - zauważyła. - Nasze klacze były bardzo płodne, wiele z nich miało po dwa źrebaki. Pierwsze młode konie pojawiają się na rynku - obawialiśmy się nadmiaru ich i spadku cen. Kero roześmiała się, słysząc Shin'a'in - uznawanych za najokrutniejszych wojowników na świecie - mówiących jak kupcy. - Dlatego pewnie Liha'irden wysłał swoje stado z naszym. Kero uniosła brwi nieco wyżej. - Co masz na myśli? - Że zatrzymam klany idące do Jkatha na jarmark anduraski i przyślę je tutaj. To nie jest daleko stąd, jakiś tydzień jazdy, a oni wyruszają dopiero po nas. Niektóre Klany losują, kto wyśle swoje zwierzęta za granicę, poza Kata'shin'a'in, i to było jedno z tych miejsc. Przed powrotem na Równiny mieli czekać na nas i twoją zbrojną eskortę. Po raz ostatni Shin'a'in udali się na jarmark anduraski wtedy, gdy w drodze do domu Tale'sedrin wpadł w pułapkę, a z życiem uszła tylko Tarma. Kero odruchowo zacisnęła zęby. Strach przed nasyceniem rynku musiał być bardzo wielki, skoro wysłano konie do miejsca tak złowróżbnego. - Jak mówiłam, oni wyruszyli po nas, a Anduras nie leży tak daleko i sądzę, że zdołamy nakłonić kupujących, aby tutaj zaczekali - powiedziała chytrze Sa'dassan, zmuszając Kero do śmiechu.
- A w zamian za to nakłanianie będziecie, oczywiście, mieli udział w ich zyskach - potrząsnęła głową. Sa'dassan rozłożyła ręce. - Coś za coś i nagroda dla tych, którzy na nią zasługują. Takie zawsze były Klany, kuzynko. I uprzedzając sprawę pierwszych targów i koni przyprowadzonych tobie, pozwól, że nadmienię, iż jesteś z krwi Klanu i my jedynie dostarczyliśmy ci należny udział. Kero wzruszyła ramionami. - Nie będę się z tobą sprzeczać, jeśli tak na to patrzysz, ale posłuchaj, czy w zamian powierzysz mnie i moim ludziom swój utarg? Stracicie czas, jadąc tam i z powrotem. Najlepszych rzeczy już nie będzie w chwili waszego powrotu; jeśli zostawisz mi listę tego, co wam trzeba, a monety skrybie, sądzę, że kupimy wszystko, co chcecie po podanej przez was cenie. Sa'dassan zastanawiała się chwilę nad propozycją, po czym skinęła głową. - Skryba zaopatruje waszych ludzi, nie ma wątpliwości, że jest zręczny i zna kogo trzeba. Zgoda w takim razie, to rodzinna propozycja. "Sądzę, że spotka ich przyjemna niespodzianka" - pomyślała Kero, prowadząc Sa'dassan do rachmistrza. "Oni są dobrzy, ale on jest lepszy! Nie słyszałam, aby kiedykolwiek przegrał targując się!" Kiedy to zostało załatwione, Shin'a'in nie widzieli powodów do opieszałości; zostawili namioty, zabierając jednak swoją własność, i ruszyli na południe tak szybko i sprawnie, że Kero mogła im jedynie tego pozazdrościć. Odprowadziła ich, a potem objechała miasteczko i warownię... Stwierdziła, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Do zapadnięcia nocy sprawdziła każdy zakamarek targowiska, wszystko, co wiązało się z dostawą zapasów, i doszła do wniosku, że mogłoby jej tutaj wcale nie być. Usiadła na łóżku, zdjęła buty i popatrzyła przez okno, a chłodny wietrzyk igrał jej włosami. W warowni panowała cisza. Rekruci i weterani pospołu zbyt zajęci byli szkoleniem i jarmarkiem, aby hulać w barakach po zachodzie słońca. Zresztą dlaczegóż by to mieli robić w domu, kiedy można było udać się do znanych spelunek w miasteczku, a nowe, jarmarczne rozrywki kusiły co noc do wyjścia poza bramy? Za murami paliły się światła, wietrzyk niósł w stronę koszar dźwięki muzyki i gwar głosów. Zarówno miasteczko, jak i jarmark tętniły życiem do późna. Przyłapała się, że zastanawia się, gdzie na drodze są ci ludzie z Valdemaru. Śpieszyli się tak bardzo, iż nie spojrzeli nawet na jarmark. I to zmusiło ją do myślenia; do myślenia o przyszłości. Tarma nauczyła ją rozpatrywać problemy szeroko i przewidywać możliwe konsekwencje. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś, co zdarzyło się o setki mil stąd, dotknie także i ciebie. "Gdybym była królową szukającą sposobu wzmocnienia moich sił, co bym zrobiła? Przy założeniu, że żywię to idiotyczne uprzedzenie w stosunku do najemników?" Przez chwilę, gdy wpatrywała się w światła jarmarku i kolorowe kształty namiotów rozświetlonych od wewnątrz jak ogniste kwiaty, wydawało się jej, iż usłyszała głos Eldana, odległy i słaby. - To nieuczciwe! - zaprotestował. Zignorowała ten wyimaginowany głos. "Nie jesteś prawdziwy i nie ma cię tutaj. Tak czy siak, nawet nie interesujesz się mną" - pomyślała surowo, aby przegonić nieustępliwego ducha. Wybryki przeciążonej wyobraźni nie powtórzyły się już więcej. No cóż, według niej było to idiotyczne uprzedzenie. Kompanie najemników nierzadko wygrywały wojny. Ludzie wzbraniający się je wynajmować często je przegrywali. "Młodzi idealiści walczą o medale i zaszczyty" - pomyślała cynicznie. "Doświadczeni i roztropni życiowo walczą dla pieniędzy. Spotyka się znacznie więcej emerytowanych najemników niż starych rolników ze szkatułą pełną medali". Głównym celem najemnika, który odniósł sukces było: żyć długo i zebrać tyle, aby pójść na emeryturę, zwykle na własnej ziemi. Spora liczba najemników wywodziła się z wielodzietnych rodzin bez szans na własną ziemię i był to dla nich jedyny sposób jej zdobycia. Lecz mniejsza o to. Gdyby Kero była królową, co by uczyniła?
Powołałaby do służby prywatne oddziały, o których wspominał Strażnik. Dałaby im jak najlepszy rynsztunek. Kiedy oni byliby już na miejscu, rozpoczęłaby zaciąg ochotników i pobór obowiązkowy, gdyby tych ostatnich nie wystarczyło. Pośpiesznie poddałaby te wojska szkoleniu. I zaczęłaby ściągać długi od sprzymierzeńców. W myśli odtworzyła mapę wszystkich terenów rozciągających się od górskich pasm na północ; od Valdemaru aż po Gorzkie Morze na południu; od Pelagiru i Równin na zachodzie po Wysokie Królestwo Brendanu; jedynymi możliwymi sprzymierzeńcami Valdemaru w tym konflikcie mogły być Iftel i Rethwellan. "Iftel, to byłoby logiczne, ale - najmilsi bogowie - jacy oni są tam dziwni. Wojownicy Shin'a'in nie wkraczają tak często do akcji jak Władcy Wiatrów. Nie sądzę, aby Iftel wmieszał się w to, o ile nie będzie zagrożony. Pozostaje Rethwellan. Kars leży pomiędzy Rethwellanem i Hardornem, lecz może da się przekonać króla Faramenthę, że Hardorn będzie w stanie zagrozić Rethwellanowi, jeśli podbije południowy Valdemar. To oznacza, że następnym logicznym krokiem królowej powinno być wysłanie posła na dwór Rethwellanu". W tych dniach jarmark nie budził w niej prawdziwego zainteresowania. Najwięcej przyjemności czerpała z funkcji przedstawiciela swoich kuzynów. Miała w zwyczaju pomagać w szkoleniu rekrutów, ale to było w czasach, kiedy brakowało rąk do pracy. Pojawili się inni, którzy byli lepsi, a ona wiedziała, kiedy usunąć się im z drogi. W gruncie rzeczy na zimowej kwaterze zajmowała się jedynie własnymi ćwiczeniami, studiowaniem strategii, prowadzeniem ksiąg, zaznajamianiem się ze słabymi i mocnymi stronami rekrutów, analizowaniem sytuacji politycznej - pod kątem wiosennych ofert - i wycinaniem swoich malutkich klejnocików. Z tego wszystkiego rachmistrz mógł prowadzić księgi samodzielnie, nowi rekruci nie odznaczą się niczym szczególnym przez kilka następnych miesięcy, klejnoty mogły poczekać, a całą resztą można było zająć się byle gdzie. Co więcej, w tym momencie życie w warowni sprawiało ból. Wciąż rozglądała się, szukając twarzy, których nigdy już tutaj nie będzie. Oczywiście zdarzało się to co roku i co roku mijało kilka miesięcy, nim uporała się z tym uczuciem, lecz kompania nigdy nie wracała do domu tak wcześnie. Zapragnęła wyjechać, dopóki czas nie ukoi bólu; bólu następującego zawsze po wysłaniu do akcji kogoś, kto już nigdy nie powrócił. "Sen w obcym łożu przyniesie mi ulgę. Może moje zmory mnie tam nie znajdą". Jednocześnie jakaś część jej osoby tak bardzo ich pragnęła... "Nie". Zanim zdążyła sobie to uzmysłowić, podjęła decyzję o wyjeździe. W zaistniałych okolicznościach podróż do Rethwellanu wydawała się odrobinę ważniejsza niż przed chwilą. Lord baron Dudlyn najwidoczniej zaledwie rozpoczął swoją diatrybę. Daren wbił obcas w bok swojego wierzchowca i nakłonił tańczącego ze zdziwienia wałacha do skoku, zyskując tym samym wymówkę, że musi poświęcić uwagę zwierzęciu. Gdyby tego nie zrobił, parsknąłby śmiechem w twarz lorda barona Dudlyna. "Polowanie ledwie się rozpoczęło, a on już się skarży. Szkoda, że idziemy stępa. Gdybyż tak psy zwietrzyły coś innego oprócz królików! Gdy raz ruszymy, zostawimy go za plecami". Starzec usunął swego tłustego rumaka wałachowi z drogi i pogroził palcem Darenowi. - Powiadam ci, nie wiem, do czego to na tym dworze dochodzi?! - wykrzyknął pytającym tonem. - To hańba. Powiadam ci! Twój brat jest królem tej ziemi i nie wolno mu podejmować barbarzyńskich najemników, jakby byli równi członkom tego dworu i ambasadorom królestw! Kobieta najemnik, tak zwany kapitan, drwi sobie z nas wszystkich! Nie widziałem tak hańbiącego zachowania od czasów, kiedy ta dzika kobieta Shin'a'in zjawiła się w błogosławionych dniach twojego ojca... Daren postanowił uciąć wykład, zmusił tańczącego wałacha do biegu i odjechał poza zasięg głosu lorda barona, choć trzeba przyznać, iż ten nie żałował tchu... Ale dech starzejących się płuc był ograniczony. Daren uśmiechnął się i ostrogą przynaglił wałacha do dogonienia pierwszej linii myśliwskiej drużyny. Był tam jego brat. Jak na króla przystało, zostawił Darenowi dotrzymywanie uprzejmego
towarzystwa zdziecinniałym starcom, bufonom i tępym jak but pyszałkom. Na jakiś czas, przynajmniej. W zależności od tego, co wystawią psy tym razem, przynajmniej połowa grupy może zostać daleko z tyłu albo zawróci z własnej woli, tak jak to zrobiła podczas porannych łowów. "Nie bawiłem się tak od roku" - pomyślał rozweselony, a wałach dostrzegł kolegę ze stajni i dodatkowo wytężył siły, aby go doścignąć. "Jednak to dobrze, że Kero i Faram przypadli sobie do gustu, bo inaczej lord baron nie byłby jedynym wylewającym żale i z nielichym trudem przyszłoby utrzymać tutaj porządek". Kiedy dogonił ich oboje - Kero na jej brzydkiej, siwej bojowej klaczy i Farama na czystej krwi kasztanie Shin'a'in - jeden z ogarów wypłoszył bażanta. Dwa łuki napięły się w tym samym czasie; równocześnie zabrzęczały dwie cięciwy, lecz kiedy pies przyniósł ptaka i myśliwy delikatnie wyjął go zwierzęciu z pyska, aby pokazać królowi, okazało się, że strzała Farama poszybowała daleko od celu i Kero po raz kolejny strzeliła celniej. I co najmniej dwudziesty raz tego rana dworzanie byli zgorszeni. Za plecami Darena rozległ się gwar, usłyszał podnoszący się nieprzyjemnie głos lorda barona, chociaż nie mógł zrozumieć słów. - Pokonałaś mnie ponownie, kapitanie - spokojnie powiedział Faram, podając ptaka gajowemu, aby go odłożył na przechowanie. - Nie jestem złym strzelcem, ale stwierdzam, że cieszę się z odrzucenia przez ciebie proponowanego zakładu o wynik tych zawodów. - Popatrzył do tyłu, za plecy Darena, i kąciki jego oczu zmarszczyły się od tłumionego śmiechu. - Obawiam się jednak, iż moi dworzanie nie aprobują twoich manier. Żaden poddany nie powinien strzelać celniej od króla. Kero roześmiała się. Daren stanął obok niej i znalazła się pomiędzy nim a jego bratem. - Wasza Wysokość - odpowiedziała - mogłabym być mieszkańcem twojego królestwa, lecz wiem, że w Rethwellanie honorujecie przywilej Gildii Najemników. Zgodnie z tym przywilejem jestem niezawisła i nie jestem niczyim poddanym. - Znakomita uwaga i wydaje się, że jesteś prawnikiem w tym samym stopniu co żołnierzem. Król ominął wzrokiem Kero i popatrzył na swojego brata. - Ostrzegałeś mnie Darenie, prawda? - Ostrzegałem. Przed tym, że jest wykształcona i zręczna. Powiedziałem, że Tarma mówiła o niej, iż jest "naturalna", kiedy uczyliśmy się wspólnie. Stwierdziłem, że nie sądzę, aby pozwoliła sobie na utratę jakiejkolwiek umiejętności tylko dlatego, iż jest kapitanem. A ty wciąż powtarzałeś, że przesadzam. - Daren wzruszył ramionami. - Czy uwierzysz mi, kiedy teraz coś ci powiem? - Sądzę, że nie mam innego wyjścia. Przy każdej okazji wciąż słyszę od ciebie "a nie mówiłem". - Faram ponownie zwrócił się do Kero, a jego koń potrząsnął łbem. - Chciałbym doprawdy dowiedzieć się, jakim cudem nauczyłaś się tak celnie strzelać. Oboje mieliśmy tego samego nauczyciela, lecz wydaje się, że ty nigdy nie pudłujesz. Podejrzewałbym w tym magię, gdyby nie to, że jesteś tak absolutnie niemagiczna. Kero zagryzła wargę, jakby próbowała nie wybuchnąć śmiechem i odpowiedziała: - Prawdę mówiąc, Wasza Wysokość, nigdy nie byłeś na pierwszej linii frontu, gdzie napełnienie żołądka zależy wyłącznie od własnej zręczności. Myślę, że przekonałbyś się wtedy, iż głód i chęć przetrwania to dwaj najokrutniejsi nauczyciele na świecie. Poznałam ich obu i wierzaj mi: to cała różnica. - Na ogół - przyznał Faram - myślę, że wolałbym uniknąć tego rodzaju nauczek. Dla tych nauczycieli jestem za stary. - Zbyt przywiązany jesteś do swoich wygód, bracie - zakpił Daren. Faram zamierzał się odgryźć, lecz dokładnie w tej samej chwili rozbrzmiał ostrzegawczy kwik przodownika odyńców i całe stado zerwało się do biegu. Wierzchowiec Darena przeszedł ze stępa do galopu, a on, mijając myśliwych wzywających do powrotu psy, uśmiechnął się. To było polowanie, które miało dostarczyć mięsa dla dworu na ucztę Sovvana dziś w nocy. Szczęśliwe polowanie Sovvana oznaczało szczęście na resztę zimy - jak powiadają starcy. Zima będzie pomyślna i łagodna. Rano ubili pół tuzina jeleni - kilka samotnych byków i łani, które, wszyscy byli w tym zgodni, najlepsze lata płodności miały już za sobą. To była dostateczna ilość sarniny i Faram odesłał ogary na jelenie i sprowadził psy na dziki. Królowa i jej dworki przemierzały lasy i łąki w pobliżu pałacu z sokołami na ptaki i zające. To znaczy większość dworek...
Rzucił okiem przez ramię i zobaczył, że garść kobiet, które wybrały się razem z drużyną królewską, wciąż jechała za nimi, dotrzymując im mężnie kroku, i prześcigała już takich ludzi jak lord baron. Rok temu nie było żadnych kobiet w królewskiej drużynie, ale od czasu przyjazdu Kero - i za jej przykładem - godna uwagi liczba dworek zamieniła swoje spódnice na spodnie i jechała ramię w ramię z mężczyznami. A przy tym niektóre z nich nie były młódkami; lady Sarnedelia, o ustalonej reputacji jeźdźca w swojej posiadłości, przyjęła "innowację" Kero z ulgą i entuzjazmem. Jechała tuż obok najlepszych jeźdźców, potwierdzając pogłoski, a miała pod pięćdziesiątkę. "Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiele innych przyłączyłoby się do nas, lecz nie chciało ryzykować utraty konkurentów albo narażać się na wściekłość mężów. Córka lorda barona sprawiała wrażenie, jakby wolała być razem z nami. Jego wnuczka tu jest i założę się, że to sprowokowało tyradę o hańbie. Oczywiście wyszła bezpiecznie za mąż za Randela i może machnąć ręką na to, co myśli jej dziadek, ponieważ jej kochający małżonek uważa, że wszystko, co ona robi, jest cudowne. Gdybym mógł znaleźć panią, która odpowiadałaby mnie, tak jak ona jemu, to też bym tak przypuszczalnie uważał. Hę. Dziwię się, co stało się z tym drobnym kołtunem Darenem, przerażonym na myśl o lady Kerowyn polującej z konia, dokładnie w ten sposób? Może dojrzał". Przytulił się do końskiej szyi, unikając nisko wiszących konarów. Tuż przed sobą zobaczył przewrócony pień i spiął konia do skoku. Wałach wziął przeszkodę, potknął się, szybko odzyskał równowagę, ale i tak Daren zagrzechotał zębami. Przedarli się przez zarośla na polanę i Daren dojrzał przed sobą wielką i brzydką klacz Kero, szybującą ponad kolejnym gigantycznym, zwalonym pniem. Poczuł ukłucie zazdrości. Pełnej krwi Shin'a'in przemierzała nierówny teren z wyzywającą łatwością tam, gdzie inne konie potykały się lub otwarcie buntowały. Niemal jedynymi, którzy dotrzymywali jej kroku, był on sam, król i myśliwi. "I pewnie dlatego, że także dosiadamy Shin'a'in, choć nie takich jak ona. Nie dziwota, że ludzie mogą popełnić zabójstwo, aby posiąść klacz bojową". Odyniec ciągnął za sobą myśliwych w kółko. Był szybki i chytry. "Mam nadzieję, że to jest ten, którego szukaliśmy; rzeczywiście zachowuje się, jakby był bardzo zły". Okoliczni rolnicy zgłaszali się do królewskich łowczych ze skargami na niezwykle dużego i złośliwego odyńca, który już zabił jednego świniopasa i poranił innych, zagarniając ich stada do swojego haremu, gdy wyprowadzali je do lasu na żołędzie. To dlatego ścigali rano jelenia, aby konie miały okazję wyładować w biegu narowistość przed pogonią za tak niebezpieczną bestią, jaką był odyniec. "Ten jedyny raz widziałem Kero wycofującą się z czegoś" - pomyślał, kiedy wijący się trop coraz głębiej zanurzał się w puszczę, a konie musiały zwolnić biegu. "Kiedy powiedziała, że zostanie na koniu, nawet Faram był zaskoczony. Lecz ona nigdy nie walczyła pieszo i nie miała nawet ze sobą odpowiedniej dzidy na dziki, tylko pełen włóczni kołczan przy siodle". Osobliwa to broń. Daren nigdy nie widział czegoś podobnego. Powiedziała mu, że używali jej Shin'a'in i było jasne, iż nie było to przeznaczone do polowań na dzikiego zwierza; to była śmiercionośna broń na ludzi, z wąskimi grotami długości dłoni o ostrych jak brzytwa zadziorach. "No cóż, jeśli odyniec będzie uciekał, zdoła w niego wbić jedną z nich i skierować go na nas". Sfora zaczęła ujadać przed nimi i łowczy zadął w róg. Konie wychynęły na małą polankę przed legowiskiem zwierza; to było miejsce, w którym bez wątpienia zaszył się odyniec. Teraz będą musieli wypłoszyć go na otwarty teren. Podczas gdy Kero została w siodle, tak jak to obiecała, inni zsiedli z koni i ruszyli pieszo. Sfora wciąż była przed nimi, a łowczy ogłosili sygnał "wypłoszony". Daren ruszył pieszo. Za plecami usłyszał konia Kero, przemykającego się przez gęste krzewy, co nawet jemu przychodziło z trudnością. Ujadanie sfory zmieniło się dokładnie w tej samej chwili, gdy rogi łowczych zadęły "osaczenie". Daren susem pokonał splątane korzenie i wypadł na polanę. Odyniec stawił czoła sforze. Był ogromny, o szerokim, pokrytym bliznami grzbiecie. Nie był to wcale dziki odyniec, lecz zdziczałe zwierzę domowe. Dlatego był o wiele groźniejszy. Daren odetchnął przed rzuceniem się do walki i spojrzał na swego brata. Faram odczytał plan w oczach Darena i skinął głową. Razem polowali na
dziki już od wielu lat i wystarczył im tylko rzut oka, aby ocenić, jakie są zamiary drugiego. Tym razem Daren będzie przynętą. Na jego rozkaz łowczy odwołali psy i podczas gdy Faram przesuwał się cichcem po obrzeżach polanki, Daren krzyknął na dzika, w każdej chwili przygotowany, by upaść na kolana w błyskawicznym uniku. Sukces tej taktyki opierał się na tym, że gdy raz odyniec tej wielkości rozpoczynał szarżę, z trudnością przychodziło mu zmienić szybko kierunek, a jego kiepski wzrok przeszkadzał podążać za czymś, co poruszyło się w sposób dla niego nieoczekiwany. Trzeba jedynie unikać tych morderczych szabli... Jedynie. - Hej! - wrzasnął na niego Daren, tupiąc nogą. - Hej! Odyniec zakołysał łbem z boku na bok, unosząc nos do góry w poszukiwaniu zapachu, maskowanego przez woń psów. Nagle spostrzegł Darena i zaatakował dokładnie przez środek polany. Daren uskoczył w bok w ostatniej chwili, dojrzał błysk szabli, gdy dzik zamierzył się na niego. Dopadł bestię, zanim zdążyła się obrócić, wbijając włócznię z grotem na dziki prosto w jej serce. Stracił na chwilę równowagę, ale o mgnienie oka później nadbiegł Faram, aby zatopić swoją własną włócznię w grzbiecie dzika. Zwierzę zakwiczało ze strachu i bólu. Z wysiłkiem ruszyło do przodu, ryjąc rozszczepionymi racicami głębokie bruzdy w miękkiej glebie. Lecz oni dwaj przygwoździli odyńca wspólnym wysiłkiem do ziemi; jeszcze chwila i nogi załamały się pod nim. Umarł, gdy jedna z włóczni, a może obie naraz, sięgnęły serca. Daren zaczął się triumfalnie uśmiechać, kiedy ludzki krzyk rozległ się nad polaną, ucinając gwałtowne wiwaty łowczych. Ruch i błysk czerwieni przykuł jego wzrok... Jeden z łowczych leżał z okaleczoną nogą, a nad nim stała z ociekającymi krwią szablami locha - dzika locha, wielka jak zabity przez nich przed chwilą odyniec. "O bogowie! On miał towarzyszkę..." Kwiknęła, stratowała łowczego i wykonała błyskawiczny obrót, aby stawić im czoło. Pierwszym, którego zobaczyła, był Faram. Kwiknęła jeszcze raz wściekle i rozpoczęła szarżę. Daren ciągnął włócznię w próżnym wysiłku, lecz tkwiła mocno w ciele odyńca, wbita jak należy, i nie można jej było wydobyć. Klęczący Faram próbował się podnieść, ale widać było, że nie zdąży w porę usunąć się z drogi. Nagle przelatująca smuga szarości oddzieliła króla od atakującej lochy. Świnia kwiknęła i zawróciła; okręciła się i tocząc przekrzywionymi oczami, zaatakowała nowy cel. Szara klacz zawirowała na jednym kopycie i kopnięciem zadniej nogi wysłała lochę w powietrze. Dwa razy błysnął metal. Locha legła w drgawkach na ziemi z dwoma sterczącymi z boku włóczniami Kero. Klacz okręciła się jeszcze raz, ale widząc, że "wróg" już więcej nie zagraża, parsknęła i potrząsnęła łbem. Kero zeskoczyła z siodła z nożem w dłoni i podeszła ostrożnie do leżącej w agonii bestii; schyliła się i przecięła gardło lochy jednym, doskonale wymierzonym cięciem. Zwierzę zadrżało i wyzionęło ducha. Kero podniosła się znad cielska i otarła starannie nóż o sierść lochy. Dopiero wtedy popatrzyła tam, gdzie obok ciała odyńca leżeli bezradnie rozciągnięci Daren i jego brat. - Sztuka przetrwania, Wasza Wysokość - wyjaśniła łagodnym głosem. - Doświadczenie nauczyło mnie zawsze zostawiać w odwodzie zwinnego zwiadowcę. A potem podeszła do klaczy i wskoczyła na siodło, porzucając zdobycz, aby zajęli się nią łowczy. Dwudziesty Kero wysączyła swoje rozcieńczone wino, zwróciła się do kobiety u swego boku i powiedziała: - Szczerze, to głównie zasługa Hellsbane. Nigdy do tej pory nie polowałam na dziki i nie wiedziałam, czego się spodziewać, To dlatego nie zsiadłam z konia. Lady Delia kiwnęła głową. - Dobry koń wart jest dwudziestu zbrojnych, co najmniej, tak mi się wydaje. Jednak nigdy nie widziałam konia tak dobrze wyszkolonego jak twój. Idzie za tobą i jest ci posłuszny niczym pies.
- I ja to zauważyłam - odparła lakonicznie Kero. "Pozwólmy, aby się dziwiła. Wydaje się miła, lecz im mniej ludzie wiedzą o klaczach bojowych, tym lepiej dla mnie. Kiedy ludzie nie doceniają Hellsbane albo ją przeceniają, jest to z korzyścią dla mnie". - Tak naprawdę, ona jest drugim koniem z jej linii, którego otrzymałam od kuzynów - ciągnęła, co pozwoliło lady Delii rozwieść się na temat własnej hodowli koni i spytać o to, które z królewskich koni krwi Shin'a'in byłoby najlepiej skrzyżować z jej zwierzętami. Kero odpowiadała, tylko połowicznie pochłonięta rozmową; resztę uwagi skupiała na uczcie i reakcjach ludzi na jej osobę; było to zachowanie tak odruchowe jak oddech. Nie mogła oprzeć się pokusie porównywania zachowań dworu Rethwellanu i swojego brata. Mimo podobnych okoliczności - własnoręcznie ocaliła Diernę i króla Farama - w domu brata uhonorowano ją, lecz nie podziwiano. Tutaj zaznała jednego i drugiego; mówiąc prawdę, zaznała i uczucia zakłopotania wywołanego podziwem. Niektóre z młodych dworek - nastolatek w wieku zachwytu nad bohaterami - ubierały się nawet tak jak ona. Daren był tym bardzo rozbawiony, czego należało się spodziewać. Lepsze to było od wzbudzania lęku; u wielu dworzan wzbudzała tyleż podziwu, co i lęku. Ludzie króla Farama widzieli ją przy robocie i wiedzieli, co potrafi, podczas gdy ludzie jej brata uważali, że jej sukces to głównie sprawa szczęścia. Z drugiej strony, wzbudzanie strachu nie obchodziło ją teraz tak bardzo jak w przeszłości. "Myślę, że stałam się mniej wrażliwa. Dopóki dzieci nie uciekają przede mną z krzykiem, chyba sobie z tym poradzę". Król Faram wywierał na niej takie wrażenie, jakie ona najwyraźniej czyniła na nim. "Rozumiem, dlaczego Daren tak bardzo kocha swojego brata" - pomyślała, obserwując ich swobodne i bezceremonialne zachowanie wobec siebie, wymianę żartów albo wspólne podziwianie jakiejś szczególnie urodziwej damy. "Jakże łatwo mógłby mi mieć za złe to, co dla niego zrobiłam, lecz nie widać najmniejszych tego oznak". Faktem było, że kazał przyrządzić i podać łeb lochy razem z łbem odyńca i pokazać go jej, opowiadając o całej historii. Dwór miał dobrego barda. Niewiele mu było trzeba, aby upiększyć tę opowieść, czym skłonił Kero do refleksji, czy i ta historia zatoczy tak szerokie kręgi jak "Pościg Kerowyn". Król obiecał obdarować ją, kiedy pieśń będzie ukończona; w tej chwili nie miała pojęcia, o co poprosić, lecz warto było poświęcić czas na odrobinę rozsądnego namysłu. W każdym razie uczta była nieco zbyt obfita, aby się dobrze czuła. Jej ludzie odżywiali się znakomicie, lecz nigdy w ten sposób. Nie znała nazw połowy podawanych jej potraw i pomimo że dziobnęła tylko te, które rozpoznawała, była gotowa zakończyć posiłek, dobiegający dopiero do połowy. Jak zwykle opanowało ją bitewne podenerwowanie, kiedy było już po wszystkim. "Gdybym stała, kolana tłukłyby się jedno o drugie. I nigdy, przenigdy nie udałoby mi się to bez Hellsbane". Locha wyprysnęła z legowiska na śmiertelny kwik odyńca. Tak się złożyło, iż Kero patrzyła dokładnie w to miejsce, obserwowała z przerażeniem, jak zwierzę wściekle rzuciło się na łowczego, zanim ona albo ktokolwiek inny uzmysłowił sobie, że bestia zamierza zaatakować. Wiedziała, że świnie są krótkowzroczne, spięła ostrogą Hellsbane wprost w kierunku lochy, zainspirowana pomysłem, że tylko koń będzie na tyle duży, aby odciągnąć uwagę zwierzęcia albo zmusić je do przerwy w natarciu. Włócznia trafiła w oko przez czysty przypadek, albo też za sprawą bogów; ona miała nadzieję tylko trafić we wrażliwy ryj i odwrócić jego uwagę. Nagle, mijając lochę, dała znak Hellsbane, aby kopnęła, mając nadzieję, że utrzyma zęby świni z dala od ścięgien klaczy. Zapomniała, iż Hellsbane została nauczona kopać zarówno nisko, jak i wysoko, tak by zdolna była zabijać leżących na ziemi ludzi dostatecznie silnych, żeby mogli ją zranić. Hellsbane postąpiła według własnego uznania, kopnęła nisko, trafiła mocno i wyrzuciła lochę w powietrze, zanim ta zdołała zebrać się do szarży. Potem Hellsbane odwróciła się, pozwalając Kero cisnąć drugą włócznię, która utkwiła tak samo mocno jak i trzecia. Otarła się o śmierć tak blisko jak na polu bitwy, i nie była całkowicie pewna, czy nogi ją utrzymają, kiedy zsiadała z konia. Powiedziała to Darenowi, który był tak samo roztrzęsiony. "Gdy tylko uczta się skończy, zamierzam wziąć gorącą kąpiel we własnej komnacie przy
buzującym ogniu i w świetle tylko jednej świecy. Przy herbacie, a nie winie". Od zgiełku, mieszaniny woni potraw i pachnideł zaczynała boleć ją głowa. Choć tak otwarcie okazywana wdzięczność królewska nie była rzeczą złą, wolałaby raczej opuścić tłum. Nie była przyzwyczajona do takich ludzi: niezdyscyplinowanych, tak szalenie odmiennych i zarazem tak bardzo do siebie podobnych; pozbawionych szerszych zainteresowań. Zmrużyła oczy, aby odzyskać ostrość wzroku, gdyż przez chwilę widziała tylko kolorowe i błyszczące plamy. Tysiące klejnotów migotało ku niej w świetle setek świec; tkaniny, których nie potrafiłaby nawet nazwać, zlewały się w pstrokate plamy dookoła stołu. Świece były nasycone zapachem, ludzie oblani pachnidłami, napoje pachniały płatkami kwiatów, potrawy były korzenne. Z jednej strony komnaty popisywał się dworski bard, z drugiej - kapela flecistów, a niedaleko niskiego stołu - akrobata. Tego było za wiele; przesyt luksusu. Drzwi w dalekim końcu komnaty otworzyły się i wśliznął się przez nie człowiek w czarnym kaftanie z wyszytym herbem Farama. Zastukał trzy razy w posadzkę swoją laską i ten dźwięk jakoś przebił się przez paplaninę. Na chwilę zapadła cisza. Królewski herold zastukał powtórnie laską w posadzkę. Głowy odwróciły się w jego stronę ze zdziwieniem, nie wyłączając królewskiej. Faram był tak pochłonięty rozmową, że nie zauważył nadejścia herolda. - Wasza Wysokość - odezwał się herold głębokim barytonem, który nie był podobny do rozkazującego tonu Kero z paradnego placu, ale wydawał się równie wyraźny i donośny. - Posłowie królowej Valdemaru, Selenay, proszą o audiencję. Kero wyprostowała się, nagle obudziła się w niej czujność. "Z Valdemaru? Ależ co oni tutaj teraz robią? Dlaczego nie czekają na formalne przyjęcie na dworze rano?" Spojrzała na Darena i jego brata, stwierdzając, że są tak samo jak ona zbici z tropu. - Proszę, niech wejdą - powiedział król po szeptanej naradzie z Darenem i swoim kasztelanem. Herold wyszedł, aby powrócić w pełną oczekiwania ciszę w towarzystwie dwojga ludzi. Jednym z nich był wysoki, kościsty blondyn o przyjemnej, przystojnej twarzy; człowiek ten wyglądał jak wiejski parobek, a poruszał się jak zawodowy zabójca. Drugą osobą była drobna kobieta kruchej budowy o słodkiej, okrągłej twarzy, lekko kulejąca. Tak wyglądali, lecz nawet Kero rozpoznała, kim byli: Heroldami z Valdemaru w białych uniformach swojego powołania. Na widok tych mundurów - czego się nie spodziewała - ból przeszył jej serce. Przez chwilę nie mogła nawet pozbierać myśli. - Talia, Osobisty Herold królowej i Herold Dirk - ogłosił królewski herold. I czy to był wytwór wyobraźni Kero, czy rzeczywiście nawet on czuł złowieszcze brzmienie własnych słów? O jednym wiedziała na pewno - Talia nie była zwykłym posłem. Osobisty Herold królowej był najważniejszym Heroldem w królestwie, ustępującym jedynie władcy i dysponującym władzą królewską kiedy trzeba. Tak przynajmniej wyjaśniał jej Eldan dziesięć lat temu. Obydwoje zbliżyli się do głównego stołu i ukłonili lekko. Mężczyzna trzymał się około pół kroku za plecami kobiety; interesująca pozycja. "Bez wątpienia jest wysokiej rangi oficerem, ale częściowo wynika to z faktu, że strzeże jej pleców. Ciekawe, czy ktokolwiek inny to zauważy". Młoda kobieta zaczęła przemawiać; mówiła przepięknym melodyjnym kontraltem. Wiedziała, jak go używać, aby przykuć uwagę słuchaczy. Kero słuchała bacznie wyjaśnień Talii na temat, co ich tutaj sprowadziło. Dziewczyna nieźle władała językiem Rethwellanu, lecz akcent i od czasu do czasu przekręcone frazy jasno wskazywały, że niezupełnie go jeszcze opanowała. -...a więc moja królowa wysłała mnie prosto tutaj, miast porozumiewać się przez ambasady. Słyszałeś, Wasza Wysokość, co działo się w Hardornie w ciągu minionych dwóch lat? - zapytała młoda kobieta. Faram przytaknął kiwnięciem głową. Talia zacisnęła dłonie za plecami. Jedynie Kero była dostatecznie blisko, aby spostrzec, że kostki jej zbielały z napięcia. "Ona jest śmiertelnie przerażona" - uzmysłowiła sobie niespodziewanie Kero. "Wcale nie czuje się tak swobodnie, jakie sprawia wrażenie; to jest sprawa życia lub śmierci i ona o tym wie. Ale nie zdradzi tego po sobie". Współczuła młodej kobiecie bez żadnej przyczyny i była gotowa ją polubić. - Ancar z Hardornu nie jest przyjacielem żadnego człowieka, żadnego narodu - mówiła jednostajnym tonem Talia i w tym braku ekspresji było coś, co wyzwoliło niejasne uczucie trwogi
w Kero. Po chwili uzmysłowiła sobie, co to było. Weterani po okrutnym szoku mówili takim równym, wypranym z uczuć tonem o doświadczeniach bitewnych, które ich złamały. "Co, u licha, król Ancar uczynił Osobistemu Heroldowi królowej Selenay? W jaki sposób Talia wpadła mu w ręce? Dlaczego?" Coś potwornego spotkało tę młodą kobietę z rąk Ancara; była tego tak pewna jak własnego imienia. I tak samo pewny był tego miecz Potrzeba. Po raz pierwszy od wielu lat Kero poczuła, że ostrze budzi się. - Ancar jest winny królobójstwa i ojcobójstwa - kontynuowała Talia. - Terroru, jakiemu poddał swój lud, nie dopuściłby się żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. Zwrócił się do potęg ciemności, aby nasycić swe żądze. Mogę przedstawić dowody, jeśli pragniecie je zobaczyć. Faram potrząsnął głową i dał znak, że nie powinna przerywać. - Zatrzymaliśmy go raz, my z Valdemaru - powiedziała. - Zatrzymaliśmy na naszej granicy i odparliśmy. Teraz zgromadził nową armię, złożoną raczej z ludzi i stali, aniżeli utkaną z magii, i ponownie maszeruje ku naszym granicom. - A więc czego chcecie? - zapytał Faram, opierając się na krześle tak, że na jego twarz padł cień i nie można było odczytać jej wyrazu. - Twojej pomocy - odrzekła Talia po prostu. - Nie mamy dostatecznej liczby zbrojnych, aby go tym razem powstrzymać. W miarę słów Osobistego Herolda królowej Kero coraz bardziej i bardziej była zaintrygowana. "Nie rozumiem tego. Babka z tuzin razy musiała mi opowiadać historię, jak to wspólnie z Tarmą pozbyły się barda Leslaca i za każdym razem wspominała ślub złożony przez króla Stefansena księciu Heroldów Roaldowi; że Rethwellan winien jest Valdemarowi przysługę równą przywróceniu prawowitego króla na tron. I o tym, że Valdemar nigdy nie skorzystał z tego przywileju". Obserwowała, jak dłonie Talii zaciskają się mocniej i mocniej za plecami, to była jedyna oznaka wzrastającej desperacji kobiety. "Wiem na pewno, że Valdemar nie skorzystał z tego przywileju od czasu, kiedy babka opowiedziała mi tę historię. A więc dlaczego błaga o pomoc, kiedy może jej zażądać?" Rzuciła ponownie okiem na króla Farama i zobaczyła, że jest równie napięty jak Herold, a szybka ocena Darena, którego znała lepiej niż jego brata, potwierdziła, że są wewnętrznie rozdarci... "Z jakiegoś powodu" - zadecydowała w końcu - "królowa Selenay po prostu nie wie o tym ślubowaniu. A jednak Faram wie o nim... i Daren. Domyślili się, że Selenay nie wie o przyrzeczeniu. Jako ludzie pragną pomóc, ale jako król Faram musi niechętnie podchodzić do sprawy wmieszania Rethwellanu w wojnę z kimś, kogo nie ma nawet na jego granicy, kto nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia. A więc nie zamierza nikomu przypominać o przysiędze, która poszła w niepamięć". W pewnym stopniu Kero mogła zrozumieć takie stanowisko - tyle że było to katastrofalnie krótkowzroczne. "Połowa ich wymiany handlowej odbywa się z Valdemarem, ten handel zniknie, jeśli Valdemar zaangażuje się w przegraną wojnę. A w wypadku zwycięstwa Ancara - to on stanie na granicy i nie wydaje mi się, abym takiego sąsiada witała z otwartymi ramionami. I jeśli Faram tego nie potrafi zrozumieć..." Dzięki Eldanowi Kero wiedziała nieco o Heroldach i ich kraju i to, czego się dowiedziała nawet jeśli było prawdą tylko w połowie - całkiem jej się podobało. A poza tym w trakcie przemowy młodej kobiety budziła się Potrzeba, stopniowo zwiększając nacisk gdzieś na dnie jej mózgu. Było to całkiem odległe, ograniczało się do niewyraźnego "pomóż jej", ale przybierało zdecydowanie na sile. Kiedy Talia skończyła swą mowę, miecz krzyczał pełnym głosem prosto do ucha Kero. Czekała przez moment, aby zobaczyć, co uczyni Faram; ciągle istniała szansa, że sprawi jej niespodziankę i zaofiaruje pomoc Talii. Jednak nie zrobił tego. Mówił o potrzebie utrzymywania neutralności, o kłopotach z Karsem i konieczności pilnowania granic. Grał na zwłokę, mówił uprzejmie, używając terminów dyplomatycznych, że nie zamierza jej pomóc. Na twarzy Dirka odmalowała się rozpacz, Talia stała sztywno jak lodowy posąg. Kero razem z nimi cierpiała
katusze. Jasne było, że Rethwellan stanowił ich ostatnią nadzieję. Kero westchnęła, licząc na to że Daren jej przebaczy, i wyprostowała się. Oczy wszystkich zebranych w komnacie zwróciły się w jej kierunku i nawet król przerwał w pół zdania, kiedy jej krzesło zaszurało po marmurowej posadzce w kolorze bursztynu. - Wasza Wysokość - odezwała się powoli i wyraźnie z godnością i powagą, na jaką tylko mogła się zdobyć. - Na początku uczty powiedziałeś w tej ogromnej sali, że wolno mi domagać się każdego dobrodziejstwa w zamian za to, co dzisiejszego popołudnia uczyniłam na polowaniu. Kątem oka dostrzegła, iż Daren kurczowo złapał krawędź stołu, na jego twarzy pojawiło się błaganie, aby nie powiedziała tego, co - jak był pewny - zamierzała powiedzieć. Zignorowała go. Nawet gdyby Potrzeba jej nie popędzała, zmusiłby ją do tego głos jej własnego sumienia. - Oto, o co proszę, Wasza Wysokość - rzekła do niego, patrząc mu twardo w oczy. - I sądzę, że nie jest to więcej, niż wymaga od nas nasz własny honor, ponieważ nie tylko w imieniu tej, której należy się dobrodziejstwo, lecz jako wnuczka Kethry proszę: dotrzymajcie ślubu, który wasz dziadek Stefansen złożył Roaldowi, dziadkowi Selenay w bibliotece tego zamku. Na twarzach Heroldów odbiła się jednakowo komiczna konfuzja. Daren ukrył oblicze w dłoniach. Kero czekała na wybuch gniewu króla. Jednak chociaż skrzywił się, gniewu nie okazał. Zamiast tego tylko westchnął, potrząsnął głową i spojrzawszy jej prosto w oczy, powiedział miękko: - Nigdy nie sądziłem, że kapitan najemników odegra rolę mojego sumienia. No cóż, skoro słowo się rzekło, a kobyłka stoi już u płota... Podniósł głos. - Moi panowie, panie, mamy pewną prywatną sprawę do załatwienia, lecz pozwólmy, aby uczta trwała dalej. Powrócimy, gdy tylko będziemy mogli. Kiedy skończył i wstał z tronu, zerwał się szmer rozmów. - Darenie, kapitanie - chodźcie za mną, proszę. Potrzebuję was obojga. Zaprosił ich gestem i Kero stanęła u jego boku, choć nie bez lekkiego drżenia. Przyszło jej do głowy stare powiedzenie: ostrożnie stawiaj żądania, bo mogą się spełnić. "Właśnie prosiłam, aby pamiętał o obietnicy swojego dziadka. On może przypomnieć mi, kim i czym ja jestem". Polecił obu Heroldom pójść za sobą i poprowadził tę małą procesję do niewielkich drzwi za głównym stołem, wzdłuż oświetlonego ciepłym światłem korytarza, do komnaty, której Kero nigdy do tej pory nie widziała. Nie było wątpliwości, co to jest za pomieszczenie, skoro zawalone było od podłogi do sufitu książkami. To była owa osławiona biblioteka. Król machnął ręką w stronę pustych krzeseł wszystkich zużytych, lecz wyglądających na wygodne - i Kero przysiadła delikatnie na krawędzi jednego z nich, nie do końca przekonana, czy ma ochotę tutaj przebywać. Król, zanim się odezwał, zaczekał, aż cała czwórka usiadła. - Ty - powiedział do Kero w taki sposób, że pragnęła zapaść się pod ziemię - jesteś zarazem najserdeczniej widzianym oraz najbardziej niewygodnym gościem, kapitanie. Jestem niezmiernie wdzięczny, że byłaś z nami dzisiejszego popołudnia na polowaniu, lecz posłałbym twoją przeklętą pamięć do piekła Shin'a'in. Być może nie świadczy to o mnie dobrze, ale nie chciałbym wplątać mojego kraju w wojnę, która nie jest dla nas zagrożeniem. Milczała, ponieważ w żaden sposób nie umiała wymyślić odpowiedzi na jego słowa, które były w najlepszym przypadku niedyplomatyczne. Król opuścił rękę i wzruszył ramionami. - Lecz ty przypomniałaś mi o niewypełnionym ślubie i uratowałaś, jeśli nie mój kraj, to mój honor. Przypuszczam, że powinienem ci być za to wdzięczny, nawet jeśli nie jest to lekarstwo, które ja bym wybrał. Mężczyzna - Herold Dirk - podniósł dłoń, prosząc o głos. - Wasza Wysokość - powiedział, kiedy Faram zareagował na ruch, obracając w jego kierunku twarz - ależ my nie mamy najmniejszego pojęcia, o czym rozmawiacie. Właściwie, co to za ślub? Faram ponownie zwrócił się do Kero z nieco krzywym uśmiechem. - Doskonale, kapitanie. To zaczyna się od twojej babki i twojej matki z Klanu. Czy zechciałabyś
zacząć? Kero chrząknęła, przełknęła ślinę, aby zyskać czas na zebranie myśli i zaczęła: - Wszystko miało swój początek - przynajmniej dla babki - kiedy ona i jej siostra krwi, Tarma, przyłączyły się do Słonecznych Jastrzębi Idry... Ostatecznie, to ona, Daren i Faram na zmianę opowiedzieli całą historię Heroldom. Faram zakończył opowieść, mówiąc: -...a więc, jak widzicie, Rethwellan jest winien wam to, o co przybyliście nas prosić. Muszę przyznać, że gdyby kapitan Kero nie poruszyła tej sprawy, nie wiem, czy rzeczywiście pozwoliłbym wam trwać w ignorancji. Wymieniałem listy z moją siostrzenicą Elspeth. Jest czarującym dzieckiem, ale włączenie własnego kraju do waszych wojen... to nie jest krok, jaki się robi, ulegając czarowi czyjejś siostrzenicy. - Ale... - zaczęła Talia, kiedy Faram podniósł dłoń, by jej przerwać. - Moje sumienie jest przynajmniej dużo spokojniejsze teraz, kiedy sekret wyszedł na jaw. Prawdziwym problemem, moja pani, jest to, że armia Rethwellanu złożona jest głównie z pieszych. To dlatego wynajmujemy kompanie najemników, kiedy potrzebujemy innych formacji. Nawet gdyby udało mi się powołać ich pod broń i natychmiast rozpocząć marsz do Valdemaru, niemożliwe jest, aby dotarli tam przed... Spojrzał na Darena, szukając odpowiedzi. - Wiosennym zrównaniem dnia z nocą, przy założeniu, że będziemy w drodze jutro - powiedział szybko Daren. I twarze Heroldów ponownie okryła rozpacz. - Nie możemy w żaden sposób powołać ich i wymaszerować przed upływem co najmniej czternastu dni, a więc przybędą oni później. Ale... - Ale? - rozległy się trzy głosy naraz, a król uniósł brew. - Pioruny Nieba są konnicą i naprawdę to jest ten rodzaj wojsk, który wam i Valdemarowi jest potrzebny do początkowego starcia. Harcownicy, specjaliści w zakładaniu pułapek i nagłych uderzeniach - we wszystkim, co może wytrącić armię Ancara z równowagi i nie pozwolić mu jej odzyskać. Kero zna wojnę jak... jak nikt poza jej matką z Klanu. Ukłonił się lekko w jej stronę, a ona z nie wyjaśnionych przyczyn zarumieniła się. "Najmilsi bogowie. Rumieniec w moim wieku! I nie na komplement, lecz ponieważ on powiada, że ustępuję w taktyce jedynie Tarmie! To oczywisty znak, co stało się dla mnie sprawą najważniejszą!" - Być może prześcignęła już Tarmę do tej pory; nie byłoby to dla mnie niespodzianką. Wziąwszy razem Pioruny Nieba, armię Valdemaru i znajomość taktyki Kero, będzie można odwrócić uwagę Ancara na tak długo, że będziemy mieli czas nadciągnąć i uderzyć na jego tyły. Prawdę mówiąc, gdybym był kapitanem, zwodziłbym ich, by szukali wiatru w polu i zmuszałbym, by tracili siły na próżno. Kero zaświtał w głowie plan i stwierdziła, że jest niezły. - Hm - mruknęła zamyślona - myślę, że to może się udać. Zwłaszcza, gdybyśmy przepuścili ich przez granicę, aby sądzili, że wygrywają, a potem wzdłuż niej pociągnęli ich za sobą. Będę z wami szczera, jesteśmy wygodni - płacą nam, czy wygrywamy, czy przegrywamy. Nie krępuje nas żadna narodowa duma i możemy udawać, że przegrywamy. Wy moglibyście mieć trudności z przekonaniem waszych żołnierzy, by sprawiali wrażenie tchórzliwych, lecz moi ludzie robili już to i akceptują dobrą taktykę. Daren, gdyby ten plan powiódł się, prawdopodobnie dotarłbyś do nas w odpowiedniej chwili. Ancar nie będzie się ciebie spodziewał; zostanie kompletnie zaskoczony. Mam tylko jedno pytanie - my nie składaliśmy żadnych ślubów. Panowie, panie, jesteśmy najemnikami i nie pracujemy za darmo. Kto nam płaci? - My - powiedzieli razem Talia i król dokładnie w tej samej chwili. Spojrzeli na siebie i zaśmiali się słabo. - Podzielcie między siebie wydatki - doradziła Kero. - Dla nas będzie to oznaczać zimowy marsz, a zimowe marsze nie są tanie. Talia skinęła głową ku niejakiemu zaskoczeniu Kero. - Brałam udział w zimowych marszach - powiedziała z kwaśną miną. - Myślę, że mogę sobie wyobrazić, co was czeka. Pełna kompania idąca przez góry w zimie. Słyszeliśmy o tobie, kapitanie,
poradzono mi i upoważniono mnie do wynajęcia was. To było nasze następne zadanie: odnaleźć ciebie i przeprowadzić rozmowy. Mam nadzieję, że wiesz, jaki to rzadki przypadek. "Eldan? Prawdopodobnie. Jakże mogę tak tęsknić za kimś, z kim spędziłam tak niewiele czasu tak bardzo, bardzo dawno temu? No cóż, nieważne, dostanie to, czego chce. Teraz zmusił mnie do przybycia do Valdemaru. Cieszę się, że żołnierze nic o nim nie wiedzą, bo inaczej zakładaliby się o wynik pierwszego spotkania. Błogosławiona Agniro, zostając kapitanem nigdy nie sądziłam, że dojdzie do czegoś takiego!" - Rozumiem i doceniam, że są to oznaki waszego zaufania pokładanego we mnie i moich ludziach - powiedziała, mając nadzieję, iż jej głos brzmi rzeczowo i nie zdradzi, jak bardzo jest roztrzęsiona. Wszyscy kiwnęli głowami, a ona stwierdziła, że przysięga w głębi ducha, iż nie zawiedzie tych ludzi. - Po pierwsze, ponieważ ufacie mojej wiedzy - spójrzmy, czy zdołamy wypracować szczegóły tego przedsięwzięcia... - Nie mogę w to uwierzyć - głośno powiedziała Kero, przypatrując się z grzbietu Hellsbane mijającym ją oddziałom, wyjeżdżającym z wielkich podwójnych wrót Bolthaven drogą do Valdemaru. Poprawiła się w siodle. To był dobry dzień na wyjazd; niezbyt chłodny, jasnoniebieskie niebo było bezchmurne. Piękna pogoda była pomyślną wróżbą, a żołnierz jest tak samo przesądny jak każdy człowiek. Pioruny Nieba utworzyły formację marszową; jechały dwójkami, tworząc długą linię, lecz dopóki znajdowały się na przyjacielskim terenie, to było bez znaczenia. Widok był całkiem imponujący, kompania wyglądała na dużo większą, niż była nią w istocie. Każdy żołnierz wiódł co najmniej jednego zapasowego wierzchowca za sobą na postronku i konia jucznego na dodatek. Ci dysponujący dłuższym jechali z przodu; będą przecierać szlak, mogąc zmieniać wierzchowca za każdym razem, gdy ten, na którym jadą, zmęczy się. Kero nie mogła wyobrazić sobie nikogo, kto zdołałby dotrzymać im kroku. To była jedna ze sztuczek Piorunów Nieba; znali ich więcej, dużo więcej. A w tej kampanii prawdopodobnie wszystkie będą im potrzebne. - W co nie możesz uwierzyć, kapitanie? - zapytała Shallan, wydmuchując białe obłoczki oddechu spod kaptura. Razem z Geyrem czekała cierpliwie u boku Kero na wyjazd ostatnich żołnierzy. Pozostali porucznicy byli rozstawieni w równych odstępach wzdłuż kolumny, a więc w nagłym przypadku w zasięgu zawsze był jakiś oficer. - Nie wierzę im - wskazała podbródkiem na ostatnich najemników w kolumnie, wyjeżdżających z bramy. Był wśród nich kwatermistrz ze swoimi jucznymi końmi na postronku. Dziesięć lat temu Kero podjęła decyzję, że Pioruny Nieba nie będą miały taborów. Nie zabierano więc niczego, czego nie dało się załadować na koński grzbiet. Genialności kwatermistrza żołnierze zawdzięczali namioty, których można było umieścić dwadzieścia na jednym koniu. Maszty trzeba było wycinać co noc, ale i tak się opłacało. - Zbyt mało było cholerowania i lamentów - ciągnęła Kero. - Oto ja wywlekam ich z przytulnych kwater, by maszerowali w środku zimy przez cały Rethwellan i góry i ani słówka skargi. Co się dzieje? - Są znudzeni, kapitanie - powiedział Geyr. - Kampania skończyła się wcześnie, wypoczęli i jeszcze mieli przed sobą połowę zimy. Chcieli mieć coś do roboty. Prócz tego zapłata warta jest zimowego marszu, no i nie musimy przekraczać wrogiego terytorium. - No tak, ale nie będzie to piknik w środku lata - odpowiedziała Kero, kiedy ostatni sznur koni z zapasami przeszedł obok nich. - Grzebień nie jest złym pasmem górskim, lecz wolałabym nie przekraczać żadnych gór w zimie. Doskonale, to ostatni z nich. Zobaczymy się, kiedy rozbijemy obóz. Obydwaj porucznicy zasalutowali, tak opatuleni w wełny i skóry, że gdyby nie czarna twarz
Geyra, Kero nie umiałaby ich rozpoznać. Każdy żołnierz otrzymał na tę kampanię nowy, podbity futrem, wełniany płaszcz. Zwykle sami musieli się martwić o ubranie, lecz Kero znała żołnierzy i nie zamierzała tracić tak potrzebnych wojowników na mrozie tylko dlatego, iż niektórzy przegrywali płaszcze w noc przed wyjazdem. Wydano rozkaz, że płaszcze są własnością kompanii, tak jak namioty i zwykły oręż, i każdy przyłapany na dawaniu ich pod zastaw w grach hazardowych, będzie przerzucał gnój, skrobał gary i trzymał psie, nocne warty. Każdy przyjmujący taki zastaw będzie ukarany jeszcze surowiej. Kero skinieniem głowy zezwoliła na wymarsz. Spięli swoje konie, aby poboczem drogi przecwałować obok jucznej kawalkady. Shallan miała jechać tuż przed kwatermistrzem, Geyr w połowie linii. Jutro wszyscy oficerowie przesuną się o oczko do przodu, zmieniając kolejno miejsce w ściśle określony sposób. Wyjątkiem była Kero, jadąca zawsze na szarym końcu. Zima czy lato, ta pozycja była najgorsza ze wszystkich i dlatego ona ją zajmowała. Między innymi dzięki takim drobiazgom zdobyła szacunek i posłuch swego wojska. Lekko trąciła Hellsbane i klacz zajęła swoje miejsce, tak do niego przyzwyczajona, że nawet nie mrugnęła okiem. Kiedy brama zamknęła się za nimi - w środku została tylko garstka obsługi i nowych rekrutów, których uznano jeszcze za zbyt zielonych, aby mogli walczyć w kampanii - Kero rozsiadła się wygodnie w siodle i raz jeszcze przemyślała wszystko, czego się dowiedziała. Ich przewagę - na którą Kero nigdy do tej pory nie mogła liczyć - stanowiło to, że cała wiedza Selenay o ich wrogu była dana z góry. Widocznie niektórzy z Heroldów byli zdolni do aktywnego, wiarygodnego przewidywania przyszłości. Wiedzieli, kiedy wróg uderzy i gdzie. Przeważnie. I przynajmniej na mniej więcej sześć miesięcy naprzód. Zaglądając dalej w przyszłość, widzieli, według Talii różne jej warianty. Dziewczyna próbowała wyjaśnić Kero, jak to, co robią teraz, aby zmienić bieg wypadków, wpływa na to, co zostało przewidziane. Dla Kero było tego za wiele. Zawsze myślała, że przyszłość jest taka jak przeszłość, że stanowi utartą, niezmienną ścieżkę, która gdzieś ma swój początek, a gdzie indziej swój koniec. Stwierdzenie, że jest inaczej, wprawiało w zakłopotanie. Nie była pewna, czy jej się podoba pomysł, iż przyszłość jest tak mglista i płynna. Poza tym, szkoda, że nie mogli zobaczyć, co się teraz dzieje; dobrze byłoby wiedzieć, gdzie formuje się cała armia Ancara. Gdyby Kero to wiedziała, mogłaby zaaranżować małe ćwiczenie z innego arsenału specjalności Piorunów Nieba, o którym nigdy nie rozmawiała. "Kilka starannych zabójstw, nieco dywersji, zakłócenie dostaw zaopatrzenia; to, co pomogło w skróceniu kampanii kobiety-proroka i pozwoliło zapędzić ją w kozi róg. To uderzenia od tyłu oraz zasadzki, póki nie znalazłabym miejsca, które uznałabym za dogodne do wydania bitwy. Jeśli można zniszczyć morale wroga, zmusić go do myślenia, że wszystko i wszyscy są przeciwko niemu, to należy tak uczynić... No dobrze, zrobimy, co się da". W tym przypadku mieli błogosławieństwo Gildii, co nie było takie złe. Sprawdziła w Gildii, jak to było wymagane, czy Ancar wynajął wolnych zaciężnych albo kompanie, i otrzymana odpowiedź była dla niej cudowną niespodzianką. Ancarowi starczyło tupetu, by wypędzić Gildię ze swego kraju, przez co - jeśli chodziło o Gildię - wszystkie chwyty były dozwolone i cokolwiek Pioruny Nieba zrobią wojsku Ancara albo czegokolwiek dopuszczą się w granicach jego królestwa, Gildia nie zaprotestuje. "To była doprawdy głupota" - skrytykowała. "Nawet z Karsu czy Valdemaru nigdy nie wyrzucono Gildii. Może nie była mile widziana, lecz tolerowano ją, ponieważ prędzej czy później wszyscy przychodzą do nas. Nawet Valdemar". Pokiwała głową nad głupotą Ancara. "Muszę być ostrożna, walcząc przeciw niemu. Głupiec może zabić cię tak samo jak i mędrzec, trudno przy tym przewidzieć, jak to zrobi". Zobaczyła coś jaskrawego w jukach konia idącego przed nią i rozpoznała należącą do Quentena skrzynię, wspaniałą, pokrytą skórą, w której przechowywał swoje księgi i która przetrwała powodzie, płomienie, a nawet uderzenie błyskawicy. To przywiodło jej na myśl głównego maga. "Powinien być już gotowy do osiągnięcia statusu Mistrza" - pomyślała. "Może on potrafi za mnie rozwikłać zagadkę, dlaczego nie ma ani jednego maga w Valdemarze".
Talia z wyraźnym strachem poinformowała Kerowyn, że Ancar korzystał z usług magów. Spojrzała na Kero, jakby spodziewając się, że kapitan podda w wątpliwość to stwierdzenie i osłupiała, kiedy Kero tylko kiwnęła głową. Oszołomienie i strach były dość dziwaczną reakcją na magię, skoro Heroldowie mieli swoją własną myślmagię, która - z tego, co dowiedziała się Kero od Eldana - dorównywała potęgą i subtelnością potędze każdego Mistrza, każdej znanej Kero szkoły. I prawdopodobnie byli tam tacy, którzy dorównywali także i Adeptom. "Eldan nie rozpoznawał chyba prawdziwej magii na swej drodze, nawet kiedy Karsyci używali jej przeciw nam, i nazywał to ręką ich boga. Przypominam sobie, że z trudem przychodziło mi rozmawiać z nim o magii, tak jakbym mówiła o pewnych rzeczach, a on słyszał coś innego". Pudło kołysało się z boku na bok hipnotycznym ruchem wahadełka. Hellsbane już weszła w swój "marszowy rytm". "Choć nie jest to coś, co wybrałabym, gdybym miała kaca lub rozstrój żołądka... Ciekawe, czy magia nie działa w granicach Valdemaru? Zdaje się, że babka raz o tym mówiła. Ale jeśli to prawda, to dlaczego Ancar korzysta przeciw nim z magii? O ile to jest prawda. On albo o tym nie wie, albo zna sposób, aby temu przeciwdziałać, czymkolwiek by to było". Kero zrezygnowała z próżnych spekulacji i skoncentrowała myśli na najbliższej przyszłości. Zamiast zapasów kwatermistrz wziął ze sobą pieniądze. Ponieważ będą podróżować wyłącznie przez zaprzyjaźnione terytorium, a żniwa były obfite tego roku, zamierzali kupować całą niezbędną im żywność, zarówno dla ludzi, jak i koni, z wyjątkiem tej, którą potrzebowali na pokonanie gór. To pozwoli im podróżować bez obciążeń, w przyzwoitym tempie i zapewni sympatię miejscowej ludności. "Powinniśmy spotkać się z Darenem i jego armią mniej więcej w połowie drogi między Petras i granicą Valdemaru" - dokonała w pamięci pobieżnych obliczeń. "I niech bogowie mają ich w swojej opiece. Nie ma nic gorszego od pieszego marszu w zimie. Spójrzmy: około jednego księżyca do granicy Valdemaru, potem przynajmniej czternaście dni na pokonanie gór, zakładając, że przez całą drogę będą mieli złą pogodę. Potem jeszcze jeden księżyc marszu do stolicy. Nieźle. Lepiej niż wszystkie znane mi kompanie, nie wyłączając Słonecznych Jastrzębi. Oczywiście bez pomocy kuzynów w hodowli koni jucznych wleklibyśmy wozy przez błoto i przybylibyśmy w takim samym czasie jak inni. Nie chcę nawet myśleć o przeprawie taborów przez góry w zimie". Oczy Hellsbane były na pół przymknięte; Kero podejrzewała, że drzemie. Chociaż droga tonęła w błocie, naprawdę nie była ona tak zła. Było za ciepło, by błoto zamarzało w grudy. Później będzie jednak gorzej. "Niech drzemie" - pomyślała Kero. "Ta część planu jest łatwa do wykonania. Od tej pory z każdą chwilą będzie gorzej. Proś bogów, aby nie było tak źle, jak się tego obawiasz. Proś bogów, aby nie ścigały cię sny. Módl się..." Dwudziesty pierwszy Śnieg kłębił się dookoła pęcin Hellsbane. Od wiatru bolały Kero skostniałe z zimna stopy. Otuliła się opończą tak szczelnie, jak tylko mogła, robiąc w miarę dobrą minę do złej gry. Nie zsiądzie z konia, dopóki nie stanie jej namiot. A jej namiot nie stanie, dopóki porządek nie zapanuje w całym obozie. Żołnierze, oderwawszy wzrok od własnych zadań obozowych, widzieli ją, nieporuszenie siedzącą w siodle, wystawioną na działanie wichury tak długo, jak długo im zajmie postawienie schronienia dla siebie. Cudownym wynalazkiem były te małe, kopułowate, podbite wojłokiem namioty. Wiatr po prostu je omijał, nigdy ich nie porywał ze sobą i nigdy się nie zapadały. Niepotrzebne były sztywne maszty, zamiast nich wystarczyło odszukać zagajnik wierzb, wyciąć osiem giętkich gałęzi i przewlec je przez wszyte w namioty rowki. W ten sposób nawet nie szkodziło się drzewom, wierzby w istocie rzeczy dobrze znoszą przycinanie. Kompania przejeżdżała obok prześwietlanych
w przeszłości zagajników, w których drzewa były dorodniejsze niż przed przycięciem gałęzi. Najcięższym zadaniem, szczególnie w środku zimy, było wbicie ośmiu palików w twardą jak skała ziemię. Bez tych ośmiu palików namiot mógł - i to się zdarzyło - odlecieć z wiatrem. To zabierało czas, mnóstwo czasu, a każda para żołnierzy była mokra od potu na długo, zanim paliki zostały umocowane. A w tym czasie kapitan musiała siedzieć na swoim koniu i wyglądać imponująco, podczas gdy tak naprawdę miała ochotę zdzielić każdego z jej podkomendnych, który tracił choćby mgnienie chwili, gapiąc się na nią i zmuszając ją do znacznie dłuższego sterczenia na zimnie. Wolałaby raczej osobiście wbijać paliki. W przeszłości pomagała przy rozbijaniu obozu, zanim nie uzmysłowiła sobie, że może to zostać poczytane za faworyzowanie. Potem rozbijała własny namiot, dopóki, ku jej strapieniu, podwładni nie powiedzieli jej, iż to "nie wypada". A więc siedziała niczym posąg, zamieniając się w olbrzymi sopel lodu, kupę przemokniętych skór lub też dobrze upieczony kawałek mięsa - w zależności od pory roku. Słońce dotknęło linii horyzontu, jarząc się gniewną czerwienią pod nisko zawieszonymi chmurami. Śnieg nie padał - jeszcze. Dopiero się zbliżał; Kero potrafiła rozpoznać zapach śniegu. Porywisty wiatr przyniósł cudowną woń pieczeni. Pociekła jej ślinka i zaburczało w brzuchu. W tym przynajmniej kapitan był jakoś uprzywilejowany. Kiedy w końcu będzie mogła zleźć z grzbietu Hellsbane, będzie na nią czekał namiot, ogrzany przez nie większy od naczynia kuchennego kosz na węgiel drzewny - a obok niego kolacja. Jeszcze raz wciągnęła nosem powietrze i doszła do wniosku, że to wieprzowina. "Doskonale. Przez ostatnie trzy tygodnie była baranina i zaczynam nie lubić nawet widoku owcy". To wywołało uśmiech na jej twarzy. Kiedy ostatnio była tak daleko na północy, sprzedałaby duszę za kawałek baraniny. Prawdę mówiąc, większość kompanii najemników zadowalała się tym, co zabrała ze sobą - suszonym mięsem uzupełnionym wszystkim, co zdobyli zwiadowcy. Kupowanie świeżej żywności na każdym postoju miało swoje dobre strony. Skuszona szansą sprzedania zwierzęcia za podwójną cenę - w środku zimy, kiedy nie ma innych okazji zarobienia pieniędzy - większość rolników i pasterzy mogła wyszukać samca czy samicę w sile wieku. Tuż przed wejściem na Grzebień natrafili na osobnika ze stadem półdzikiego, wełnistego bydła; wielce uradowanego, że ma okazję rozstania się z parą kłopotliwych zwierząt po cenie zaoferowanej przez kwatermistrza. - Jedynie te są złe - powiedział krótko i lakonicznie po doprowadzeniu do kucharza kulejących, ryczących i rzucających łbami zwierząt. Uśmiech na jego twarzy na widok pieczeni i opowieść kwatermistrza o zarzynaniu bydła przekonały ją, że istotnie przysłużyli się temu osobnikowi. Stanął ostatni namiot i Geyr, który teraz dowodził grupą kopiącą latryny, zjawił się po drugiej stronie obozu i pomachał ręką. Kero westchnęła z ulgą i zsiadła z siodła. Bardzo wolno. Z trudem wracało jej czucie w stopach. Hellsbane potężnie westchnęła, kiedy Kero wysunęła lewą stopę ze strzemienia, a młodziak wyznaczony na oficerskiego stajennego przybiegł truchtem, trzymając chronione rękawiczkami dłonie pod pachami. Nieśmiało odebrał od Kero lejce i odprowadził klacz szybkim stępem. Kero przebyła wolnym krokiem drogę dzielącą ją od namiotu. Po pierwsze - dlatego że nie wypadało, aby żołnierze zobaczyli swojego kapitana zmykającego do namiotu jak rekrut w czasie pierwszej zimowej kampanii. A po drugie - nie była pewna swoich kroków, skoro czuła w stopach jedynie zimno i ból. Namiot komendanta był przynajmniej trzykrotnie większy od pozostałych, lecz działo się tak dlatego, że żołnierskie namioty musiały pomieścić tylko dwie osoby i ich rzeczy. W jej namiocie musiało być dość miejsca dla stołu z mapami i kilku ludzi dookoła. W tym kryła się słabość namiotów w kształcie kopuły i to było powodem, dla którego woziła w jukach swój własny, tradycyjny namiot. Ordynans przytrzymał przed nią klapę namiotu na tyle, aby mogła wcisnąć się do środka i aby nie ulotniło się cenne ciepło. Zaraz gdy znalazła się w prywatnym zaciszu, zzuła buty i wepchnęła przemarznięte, zbielałe stopy w pantofle z owczej skóry, ustawione specjalnie dla niej obok kosza z
węglem. Kiedy życie wróciło do jej kończyn, podziękowała bogom, że przetrwała jeszcze jeden dzień marszu. - Musi być sposób na to, aby uchronić stopy przed odmrożeniem, gdy tylko powieje mocniejszy wiatr - powiedziała strapiona do swojego ordynansa. - Wszystko jest w porządku, kiedy nie ma wiatru; koń wystarczająco grzeje cię w stopy, lecz gdy tylko zerwie się wicher, można by równie dobrze jechać boso. Jej ordynans, żylasty, niewysoki człowiek, pochodzący z gór, które właśnie przemierzali, zmarszczył odrobinę czoło. - To one, te buty, kapitanie - stwierdził z namaszczeniem. - Nic tu nie ma pomiędzy stopą a wiatrem, ino cienka skórka. My tego tak nie robimy. Pociągnęła pierwszy łyk ze swojego drewnianego kubka. Dziś wieczór była herbata, to dobrze. Nie nawiedził ją żaden ze snów o Eldanie od chwili, kiedy przekroczyli Grzebień, co wywołało w niej mieszane uczucia i dzisiejszego wieczoru nie na wino miała ochotę. Nie chciała rozczulać się nad kubkiem, żałując utraty iluzorycznych spotkań miłosnych. "Na co bym nie cierpiała, zostałam wyleczona" - myślała rezolutnie. "Powinnam się cieszyć, że z powrotem jestem sobą. Ale Potrzeba oniemiała jak kamień" - uzmysłowiła sobie z chwilowym przestrachem. "Nic. Nawet "uczucia" na dnie mózgu. Mógłby być równie dobrze kawałkiem zwykłego żelaza! Najmilsi bogowie, co będzie, jeśli nie uzdrowi mnie więcej? Poradzę sobie z tym, ot co. Za późno jest, by wracać. Pomyśl o czymś innym". - Oświeć mnie, Holardzie. Co robią wasi ludzie? - Buty z owczej skóry, kapitanie - odpowiedział bezzwłocznie. - Wełniane skarpety, podwójna para. Kłopot jeno, że one wielgachne i nie mają obcasów. U nas nie ma strzemion, jak u was. Potrząsnęła głową. - To na nic. Coś mi się wydaje, że będę musiała cierpieć... W tym momencie strażnik stojący przed namiotem zastukał rękojeścią sztyletu o maszt podtrzymujący baldachim przed wejściem i wpuścił kogoś w tumanie wirujących płatków śniegu. Quenten. W chwili kiedy stanął w pełnym świetle latarni, Kero przeczuła, że nie spodoba się jej to, co powie. Był wynędzniały, nerwowy, w stanie, w jakim nigdy go nie widziała - nieobecność magów od czasu, kiedy przekroczyli Grzebień, bardzo rzucała się w oczy. Coś w tym było. Cokolwiek to było, spadało na nią teraz, ponieważ nie mogli sobie z tym poradzić sami. - Kapitanie - powiedział Quenten i głos mu się załamał na ostatniej sylabie. Czekała, aż spróbuje ponownie. - Kapitanie - powtórzył, tym razem z nieco lepszym skutkiem. - Mamy problem... "O bogowie! Najpierw Potrzeba, a teraz magowie?!" - Domyślałam się tego, Quenten, bo wyglądasz jak jednodniowy trup, a ja nie widziałam od czternastu dni nawet skrawka rękawa maga. Czy to tylko ty, czy wszyscy tak wyglądają? - Wszyscy - odpowiedział żałośnie Quenten. - Prosimy o pozwolenie zawrócenia z drogi, kapitanie. To nie z twojego powodu ani kompanii - ani nie z powodu zadania. Sądzimy, że tu chodzi o sam Valdemar. Dzieje się tutaj coś dziwnego, co doprowadza nas do szaleństwa. Czekał przez chwilę najwyraźniej po to, aby przekonać się, czy ona mu wierzy. Tylko pokiwała głową. - Nie przerywaj - rzekła, domyślając się, że zbliża się do rozwiązania swojej małej łamigłówki dotyczącej magów i Valdemaru, przynajmniej częściowego rozwiązania. - Mówiłaś, że Heroldowie boją się magii i że nigdy nie słyszałaś o magu z Valdemaru. Myślałem, że to przypadek, czy coś takiego. - Nerwowo wykręcał mankiet swojego rękawa. - No cóż, tak nie jest. Od chwili przekroczenia granicy wszyscy coś poczuliśmy. - Co? - zapytała niecierpliwie. - Co to jest? Jeśli w pobliżu kręci się coś, co ma mnie kosztować utratę moich magów, chcę o tym wiedzieć. Przygnębiony Quenten zacisnął zęby. - Nie wiem - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Naprawdę nie wiem! To jest tak, jakby ktoś nas obserwował przez cały czas. Początkowo to było tylko irytujące; sądziliśmy, że to jakiś
utalentowany młokos krąży gdzieś wokoło, myśląc, że może nas tropić. Ale nigdy nikogo nie przyłapaliśmy i po pewnym czasie zaczęło nam to działać na nerwy. Jest to tak, jakby ktoś wciąż patrzył, gapił się na ciebie przez cały czas. Trwa to cały dzień i całą noc, bez przerwy, na jawie i we śnie. Z czymś podobnym nigdy ani się nie spotkaliśmy, ani o czymś takim nie słyszeliśmy. Nie byliśmy w stanie uwolnić się od tego ani odgrodzić i z każdym dniem jest coraz gorzej. Nie mogę już nawet zasnąć. Kapitanie, proszę o pozwolenie powrotu. Zaczekamy na was na kwaterze zimowej. Gdyby to jeden z pozostałych magów prosił ją o to, mówiąc przy tym tak mgliście, podejrzewałaby oszustwo, lenistwo lub, co najmniej, przesadę. Lecz to był Quenten, godny zaufania jak nikt inny, niezbyt skory do wyolbrzymiania czegokolwiek. I w istocie wyglądał okropnie. Gdyby to wszystko okazało się prawdą, nawet gdyby ich zatrzymała, na nic by jej się nie przydali. "Nie masz czasu na celowanie, gdy wciąż musisz się chować, a oni najwyraźniej tak się w tej chwili czują." - Czy Uzdrowicieli to też dotknęło? - spytała zaniepokojona. - Czy tylko was? - Uzdrowicielom nic nie jest, kapitanie - zameldował Quenten z miną zbitego psa, jakby osobiście czuł się odpowiedzialny za to, że magowie zostali obrani za cel. "W takim razie przy odrobinie szczęścia Potrzeba będzie mogła mnie nadal leczyć. A jeśli nie, to wciąż jeszcze jest dobrym mieczem. Nawiasem mówiąc, miecz nie dbałby o to, czy coś się na niego gapi czy nie". - W porządku - powiedziała nieszczęśliwa. - Możecie odejść. Wrócicie jednak do cywila i nie możemy przydzielić wam nikogo, kto by was odprowadził. - Dobrze - odrzekł Quenten, bliski omdlenia od doznanej ulgi. - Gdy tylko przekroczymy granicę, poradzimy sobie. Dziękuję, kapitanie. Myślę, że gdybym musiał iść jeszcze dwa dni dłużej, zabiłbym kogoś. Już dwa razy musieliśmy poskramiać Arnoda; próbował uciec w śniegi ostatniej nocy, nie mając na sobie niczego prócz koszuli. - Och - jęknęła Kero, żałując, że nie powiedzieli jej o tym wcześniej. Wtedy, może, udałoby się namówić Quentena do pokierowanią Potrzebą tak, aby objęła ochroną także i magów... Jednak mogło się to nie powieść. Potrzeba nigdy nie chroniła magów przed magią. Prawdopodobnie oni wszyscy wychodzili na tym lepiej. I na dodatek Potrzeba zachowywała milczenie. Któż mógł stwierdzić, czy w istocie działa jeszcze czy nie? Poleciła swojemu ordynansowi udać się z Quentenem i dopilnować, aby kwatermistrz wydał im z zapasów, co tylko będzie mógł. "Coś, co obserwuje bez ustanku" - pomyślała oszołomiona, zasiadając do tego, co zostało po jej kolacji. "To rzeczywiście może doprowadzić do szaleństwa. Szczególnie gdy ktoś już jest niezrównoważony, jak to często bywa w przypadku magów. No cóż, mają ku temu dobre powody. Nic dziwnego, że w Valdemarze nie ma magów. Albo dostali pomieszania zmysłów, albo uciekli. Sprytny sposób obrony. Na tym łamigłówka się kończy. Pozostaje jedynie nadzieja, że moje ostrze wciąż działa. Rzeczy mogą przyjąć kiepski obrót, jeśli tak nie jest". W połowie drogi do stolicy Valdemaru, Haven, wydawało się, że sława znacznie ich wyprzedza. Ludzie wychodzili z miasteczek wzdłuż drogi, aby przyglądać się ich przemarszowi. Byli przyjaźni, choć zachowywali rezerwę i ostrożność, tak jakby nie całkiem wiedzieli, czego spodziewać się po kompanii najemników. Kero kazała reagować na zachowanie przyjazne i ignorować akcenty nieprzyjazne, które też się zdarzały. Stare kobiety i mężczyźni pamiętający wojny Tedrela przekonani byli, że wszyscy najemnicy są tacy jak Tedrel. Za każdym razem, gdy się zatrzymywali, przynajmniej raz ktoś wykrzykiwał obelgę - której i tak połowa żołnierzy nie rozumiała - ktoś inny przepraszał za "dziadunia", a Kero lub jeden z jej poruczników cierpliwie objaśniali różnicę pomiędzy najemnikami Gildii i spoza niej. Stało się to tak nagminne, iż od momentu wkroczenia w granice miasta żołnierze obstawiali zakłady, kto sprawi kłopoty. Osobiście Kero poczuła ulgę, że wojny Tedrela toczyły się tak dawno temu - mijające lata sprzyjały zapomnieniu, szczególnie w obliczu nowego wroga. Ancar wynajął magów, o których krążyły jedynie opowieści i każde
straszydło z dzieciństwa wyłaziło teraz z szaf, by stać się najgorszą zmorą dorosłych. Tak więc mieszkańcy Valdemaru wylęgali przeważnie po to, aby przyjrzeć się wojownikom najętym do walki u ich boku i odchodzili uspokojeni. To byli twardzi, wytrawni weterani na szybkich, smukłych koniach, jakich ten rolniczy lud do tej pory nigdy nie widział - lecz uśmiechali się do dzieci, częstowali słodyczami i sadzali na końskich grzbietach. Stawili czoło magom i odnieśli zwycięstwo. Jeśli komuś udawało się znaleźć Pioruna Nieba, który by znał mowę kupców lub posiadł w pewnym stopniu mowę Valdemaru oraz zdołał przy wtórze rozpaczliwie powolnej pantomimy zapytać o walkę przeciw magom, odpowiedź zawsze zaskakiwała pytającego, ponieważ nieodmiennie towarzyszyło jej wzruszenie ramion i odpowiedź: - Oni umierają. Kero w końcu skróciła to do kilku prostych zdań i poleciła swoim oficerom, aby nauczyli ich każdego żołnierza: - Powiedzcie im, że magowie są ludźmi. Krwawią, jeśli ich zranić, giną, jeśli zadać im właściwy cios. Muszą jeść i męczą się, jeśli pracują zbyt długo. Są rzeczy, które mogą ich powstrzymać i takie, których nie ima się ich magia... Po czym następowała lista sztuczek, które znał każdy najemnik Gildii: sól i zioła, święte talizmany rozpraszające uwagę magów, poprzez swoje komponenty zakłócające zaklęcia, skradające się i zaskakujące maga od tyłu, nawet przytłaczanie maga nawałą strzał lub ciał, tak aby uległ, nie mając czasu odparować ciosów pojedynczo. To był zwykły lud rolników, kupców, rzemieślników i pasterzy. Słyszeli wszystkie stare opowieści i nic z tego, co wiedzieli, nie przekonywało ich, że są w stanie zdziałać coś we własnej obronie. Wydawało im się, iż niewyobrażalnej potęgi magów niczym nie można powstrzymać, jak sztormu. Wieść, że magowie byli po prostu innym rodzajem wojowników, usłyszana od tych, którzy stanęli po prostu z nimi oko w oko i zwyciężyli, dawała szarym ludziom odwagę, której im dotąd brakowało; budowała zaufanie do tych zagranicznych żołnierzy. Wszystko to obracało się na dobre, przynajmniej jeśli chodziło o Kero. "Przyjazna ludność cywilna jest najlepszym sprzymierzeńcem najemnika" - to była jedna z maksym Tarmy, a w Seejay Ardana udowodniła niezbicie, jakim wrogiem może stać się nieprzyjazna ludność. Pioruny Nieba znały maksymę i dyscyplinę i nawet tu, gdzie połowa z nich nie posługiwała się tutejszym językiem na tyle, aby zapytać o wygódkę, zostawiały po drodze sprzymierzeńców. Tego rodzaju zachowanie było w Kero i w jej żołnierzach tak zakorzenione, że kiedy Heroldowie Talia i Dirk wyjechali im na spotkanie o jakiś tydzień drogi od Haven, Kero była mocno zdumiona szerokimi uśmiechami na ich twarzach. Przybyli tuż po rozbiciu obozu, kiedy Kero grzała się przy swoim koszu z węglami. Wiał wyjątkowo przeszywający wiatr, wydawało się, że znajduje każdy słaby punkt namiotu; ścianki na zmianę to wydymały się, to zapadały. Kero marzyła o ułożeniu swoich zziębniętych kości w łóżku, gdzie miałyby przynajmniej szansę się rozgrzać. Spodziewała się przyjazdu eskorty w każdym momencie, więc gdy goniec przywiózł jej wieść ojej nadejściu, ponarzekała odrobinę, dorzuciła nieco więcej węgli drzewnych do kosza, wkopnęła luźne rzeczy pod pryczę i próbowała rozgrzać się jeszcze trochę, zanim jej ordynans nie przywiódł ich do jej namiotu, otulonych w grube, białe opończe, jakby chodzące śnieżne zaspy. Ale kiedy weszli do środka i Kero zaprosiła ich, by razem z nią zasiedli przy gorącej herbacie, otwarcie przyjacielskie zachowanie Dirka było dla niej swego rodzaju zaskoczeniem. W Rethwellanie oboje byli małomówni; zwłaszcza Dirk był szczególnie milczący, a nawet podejrzliwy. Teraz zachowywał się jak utracony dawno temu krewny; uśmiech spowodował, że jego pospolita twarz zrobiła się przystojna. "Czego, u licha, jest to wynikiem?" - głowiła się. Pletli przez chwilę i gdy tylko pojawiła się herbata, Kero zapytała ostrożnie: - A więc teraz, kiedy dzieli nas tydzień jazdy od Haven, co królowa i jej lord marszałek sądzą o naszym przybyciu? Czy powinniśmy być przygotowani na coś szczególnego? Dirk roześmiał się i potrząsnął głową. - Jeśli spodziewacie się chłodnego powitania, nic z tego, kapitanie. Ty i twoje Pioruny Nieba
zachowywaliście się wspaniale w czasie pochodu. Królowa jest bardzo zadowolona z waszej dyplomacji i powściągliwości... - Dyplomacja? - powiedziała Kero, zbyt podenerwowana, aby zdobyć się na uprzejmości. Powściągliwość? Cóż ona sobie myślała, że co zrobimy: stratujemy dzieci, zgwałcimy owce i obrócimy tawerny w perzynę? - No cóż. - Dirk wydawał się zakłopotany. "Tego dokładnie oczekiwali. O czym, prawdę mówiąc, wiedzieliśmy". - Heroldzie, my jesteśmy zawodowcami - rzekła znużonym głosem. - Zarabiamy na życie wojując. To nie czyni z nas zwierząt. Prawdę powiedziawszy, myślę, że przekonacie się, iż moi żołnierze, kobiety i mężczyźni, są mniej skłonni do sprawiania kłopotów w mieście niż grupa waszych własnych rozpieszczonych, zepsutych, wysoko urodzonych urwisów. Dirk oblał się głębokim purpurowym rumieńcem. - Mogliśmy się jedynie opierać na opowieściach... - No cóż, powinniście posłuchać niektórych opowieści na południu o rumakach bojowych Shin'a'in albo o Heroldach. Ci ostatni są demonami, a te pierwsze, w zasadzie, obrzydliwymi Towarzyszami - powiedziała, przywołując na twarz szczery uśmiech. - Tak więc upiór jednego jest aniołem drugiego i ponieważ zuchy zwące was "demonami" były złodziejami i mętami, którzy imaliby się wszystkiego poza pracą, powstrzymani się od wydawania o tym werdyktu. Ale ja dosiadam klaczy bojowej i chociaż jest ona bardzo mądrym zwierzęciem, specjalnie hodowanym do tego, co robi, nie można jej porównywać z Towarzyszem. A więc... - A więc nie powinniśmy zbyt pochopnie dawać wiary opowieściom - zachichotała Talia, nieco bardziej pochylając się nad ogniem. - Słuszna reprymenda. Lecz muszę ci powiedzieć, kapitanie, że - jak myślę - mieliśmy prawo poczuć się zaskoczeni sposobem, w jaki zdobywaliście po drodze przyjaciół. Spodziewaliśmy się, że będziemy musieli uspokajać naszych ludzi, którzy nie przywykli do najemników i wiedzą o nich przeważnie złe rzeczy. Jednak wy wykonaliście całą robotę za nas. Kero wzruszyła ramionami, w głębi duszy zadowolona, i dorzuciła kolejną szufelkę węgla drzewnego do ognia. - No tak, jedno z powiedzeń mojej matki z Klanu Shin'a'in brzmi: "Zobojętniały przyjaciel jest niebezpieczniejszy od wroga". Próbujemy działać na zaprzyjaźnionym terytorium i, doprawdy, nie jest to takie trudne, o ile postawa ludzi nie jest naprawdę wroga wobec najemników. Prawdę mówiąc, mam tylko jeden kłopot i wydaje się, że w zgodzie z rodzinną tradycją... - Och? - odezwał się Dirk; on i Talia wydawali się zaintrygowani. Westchnęła. - Plagą całego życia mojej babki i jej she'enedry były pieśni pewnego minstrela. To, co on w nich głosił, było w najlepszym wypadku tylko połową prawdy i doprowadzało do różnorakich kłopotów z tym, czego ludzie od nich oczekiwali. No cóż, kiedy byłam młoda, głupia i zadufana w sobie, ktoś napisał pieśń o mnie. Nosi tytuł "Pościg Kerowyn" i ku mojemu najwyższemu obrzydzeniu wydaje się, że pokonała wszelkie bariery językowe. Dirk sprawiał wrażenie, jakby z trudnością przychodziło mu zachować powagę. Tak samo Talia. - Znam tę pieśń - rzekła kobieta z twarzą pełną uciechy. Prawdę mówiąc, sama ją śpiewałam. - Tego się obawiałam. Czy wolno mi mieć nadzieję, iż nikt na waszym dworze nie wie, że to jest o mnie? Talia uśmiechnęła się. - O ile się orientuję, nie wiedzą. Ale to bardzo popularna pieśń. Sącząc herbatę, Kerowyn zastanawiała się przez chwilę, czy istnieje na świecie ktoś, kto by nie słyszał tej pieśni. - Moi żołnierze są śmiesznie z tego dumni i nie mogę przeszkodzić im w mówieniu ludziom, że to ja jestem tą Kerowyn. Gdy tylko wasi wieśniacy dowiedzą się o tym, skończy się na tym, że będę musiała słuchać bezbożnej interpretacji jakiegoś rolnika. A mnie się nawet nie podoba większość melodii - dokończyła ze skargą w głosie. Dirk poczerwieniał na twarzy, próbując zdusić śmiech. Kero spojrzała na niego groźnie, lecz to tylko pogorszyło sprawę.
- To ty powinieneś siedzieć na niektórych z tych występów - burknęła. - Dziecięcy chór świątyni w Revenie, najstarszy piernik z Thornton przy akompaniamencie własnym na katarynce, para sopranów lirycznych, którzy śpiewali tak, że wydawało się, iż jest to dialog pomiędzy baranem i owcą oraz przynajmniej tuzin niedoszłych bardów z rozstrojonymi harfami. Minstrele! Chciałabym podusić ich wszystkich! To przepełniło miarę. Dirk nie mógł powstrzymać się dłużej. Przeprosił krztusząc się i uciekł na zewnątrz. Gdy już się tam znalazł, jego gromki śmiech był tak samo wyraźny jak w granicach czterech ścian namiotu. - No dobrze - powiedziała Kero z rezygnacją. - Przynajmniej nie roześmiał mi się w twarz. Talia nieco lepiej panowała nad sobą. - Potrafię zrozumieć, od kiedy to może stać się męczące, szczególnie jeśli nie lubisz muzyki. - Nie lubię muzyki wokalnej - z rezygnacją stwierdziła Kero. - A powodem, dla którego jej nie lubię, jest to, że każdemu durniowi nie odróżniającemu jednej nuty od drugiej wydaje się, iż dorównuje mistrzowi bardów. Mam słuch absolutny, Heroldzie - nic ponadto. Ja z pewnością nie jestem śpiewaczką - lecz mam słuch absolutny, naprawdę, a słuch moich krewnych jest równie dobry. Od fałszywie śpiewających amatorów cierpnie mi skóra jak od drapania paznokciami po dachówce. I niewiele pożytku przychodzi z pieśni na mój temat. Czekajże, pewnego dnia i wam się to przytrafi, a wtedy dla tego wysokiego faceta, tam na zewnątrz, wysłuchiwanie tego co noc przez czternaście dni pod rząd przestanie być takie zabawne, zwłaszcza że tylko co pewien czas zostanie to zaśpiewane dobrze. - Masz rację, kapitanie - rozległ się od wejścia głos skruszonego Dirka. - Proszę o wybaczenie. Lecz szkoda, że nie widziałaś wyrazu swojej twarzy. - Cieszę się, że nie. Słuchajcie, chciałabym wam coś powiedzieć. Nie wspominałam o tym uprzednio, ale w szeregach moich żołnierzy byli magowie. Prawdziwi magowie, wprawni w rzeczywistej magii. - Przyglądała im się uważnie, aby stwierdzić, jak na to zareagują. - Większość kompanii najemników ich ma, jeśli mogą sobie na to pozwolić. - Byli? - zapytał Dirk po długiej chwili milczenia. - Czy to znaczy, że nie przyprowadziłaś ich ze sobą? Niczego nie mogła wyczytać z ich twarzy, a to nie była odpowiednia pora na próbę wściubiania nosa w czyjeś myśli. A zwłaszcza myśli Herolda, który może ją na tym przyłapać. - Nie - powiedziała szczerze. - Próbowałam ich ze sobą zabrać, ale zostali zatrzymani na granicy - przez co, tego nie umieli stwierdzić. Tyle że czuli się, jakby coś ich obserwowało, we śnie i na jawie. W końcu zaczęło im to tak doskwierać, że błagali mnie o odesłanie ich do domu, nim dostaną pomieszania zmysłów. To jest oczywista przyczyna, dla której nie macie prawdziwych magów w Valdemarze. Coś ich sobie tutaj nie życzy i wpatruje się w nich, dopóki nie odejdą. Tak jak w przypadku Eldana musiała wyduszać z siebie każde słowo i dlatego mówiła powoli, aby nie można było tego zauważyć. "Nie wyjaśnia to, dlaczego coś tutaj nie życzy sobie, abyście wiedzieli o magii, lecz to nie moje zmartwienie. Dopóki słowa nie więzną mi w gardle, nie dbam o to. Potrzeba zachowywała okropne milczenie, ale nie mam poczucia, że miecz jest poddany manipulacji, zaczyna wyglądać na to, że Potrzeba nie chce zwracać na siebie uwagi. Jeśli chodzi o mnie, to wszystko w porządku. Oznacza to, że on wciąż działa". Wiatr wył w narożnikach namiotu i Talia ciaśniej otuliła się swoją białą opończą. - To oczywiście wiele wyjaśnia - odparła powoli. - Jednak nie jestem pewna, jakie to ma znaczenie ani skąd się bierze. - Trzeba by prawdopodobnie bardzo potężnego maga, aby z czymś takim się uporał - dodał Dirk. - Może poprzez ukrywanie swojej natury? Kero wzruszyła ramionami. - Może macie rację, lecz poza faktem, że utraciłam moich magów, to naprawdę nie ma znaczenia. I gdybym była na waszym miejscu, nie liczyłabym, że ten efekt ochroni Valdemar w przyszłości. Moja babka zawsze twierdziła, że każde kiedykolwiek rzucone zaklęcie może być złamane i jeśli Ancar ma dostatecznie potężnego maga w zanadrzu, może uporać się z tym także. Ponieważ ja utraciłam moich, zamierzam porozmawiać z większą liczbą was, Heroldów, aby
dowiedzieć się, na co was stać. Jestem prawie pewna, że zdołacie uzupełnić lukę, lecz muszę znać granice, których nie możecie przekroczyć. I jeszcze jedno - powiedzcie królowej, że dzięki ścisłej współpracy z moimi magami i przyglądaniu się pracy mojej babki posiadam niezłą wprawę w ocenie mocy magów i tego, co mogą, a czego nie mogą zrobić. - To da się łatwo przeprowadzić, kapitanie - powiedział Dirk wstając. - Czy jest jeszcze coś, co moglibyśmy dla ciebie uczynić? - Nie, dopóki nie dojedziemy do Haven i nie będziemy mogli się schronić w prawdziwych barakach, a ja będę się mogła ponownie rozgrzać. - Na skinienie dłoni Dirka, Kero nadal siedziała. Chyba że możecie wyczarować dla mnie namiot szczelniejszy niż ten. Oczekuję z niecierpliwością na spotkanie z królową Selenay. - A ona oczekuje ciebie - powiedziała Talia z uśmiechem. - Sądzę, że niezwykle się sobie spodobacie. Królowa Selenay byłaby siostrą Kero, gdyby tej ostatniej dana była moc takiego wyboru. Kero wiedziała o tym od momentu, kiedy spotkały się ich oczy: niebieskie z niebieskozielonymi. Z łatwością mogłyby być siostrami; Kero była starsza od Selenay nie więcej niż dwa do trzech lat. - Kapitan Kerowyn - powiedziała królowa, wstając zza biurka i podając rękę na przywitanie z pominięciem wszelkiej etykiety. - Bardzo się cieszę, że nareszcie się spotykamy i jestem równie zadowolona, iż mijające lata okazały się dla ciebie tak szczęśliwe, jak na to, zgodnie z tym, co powiedział Eldan, zasłużyłaś. Usiądź, proszę. Dźwięk imienia Eldana przestraszył ją. Z trudem przełknęła ślinę i uważnie popatrzyła w twarz królowej, zanim ujęła wyciągniętą rękę. - To mogłoby zostać uznane za marną nagrodę, Wasza Wysokość - odpowiedziała, siadając na krześle. - Istnieje przekleństwo Shin'a'in uważane za bardzo potężne: "Obyś dostał dokładnie to, na co zasłużyłeś". Rozległ się śmiech królowej, aksamitny śmiech bez śladu złej woli. - Jestem pewna, że nikt z nas nie miał tego na myśli, a ja nie jestem "Waszą Wysokością" pomiędzy moimi komendantami. W polu Lord Wojny jest mi równy rangą, tak więc jestem zwykłą "Selenay". Nic w wyglądzie królowej nie świadczyło o tym, że stwierdzenie to wynikło z nieśmiałości czy fałszywej skromności. Była ubrana niemal identycznie jak Talia, która teraz stała u jej boku - w strój, który, jak Kero się dowiedziała, zwano "Bielą Heroldów". Tutaj, w Valdemarze, w biel odziani byli Heroldowie, w szkarłat bardowie, a w zieleń - Uzdrowiciele. To ostatnie raczej jej się podobało; odnalezienie Uzdrowiciela na polu bitewnym było znacznie łatwiejsze. Z drugiej strony, na tym samym polu bitwy, jak to pewnego razu powiedziała Eldanowi, te białe uniformy zdawały się wołać: "Ja jestem celem! Celuj we mnie!" Jedyna różnica pomiędzy ubiorem Talii i Selenay polegała na tym, że Talia otwarcie nosiła długi nóż i była ubrana w spodnie, a Selenay miała na sobie coś w rodzaju rozciętej spódnicy do konnej jazdy, która nadawała jej wygląd nieco bardziej formalny, nadmiernie nie krępując ruchów. Gęste, długie do ramion blond włosy królowej były upięte jednym, prostym, złotym diademem - nie było innych, zewnętrznych oznak jej rangi. Nawet ta izba, pierwsza komnata królewskich apartamentów, była urządzona całkiem prosto: na ścianach wisiały dwa stare gobeliny, na posadzce stało kilka krzeseł wybranych raczej pod kątem wygody niż pięknego wyglądu i biurko z ciemnego drewna, zarzucone papierami. Nic nie wskazywało na to, że ta komnata należy do kogoś wysokiego rangą. - Jesteśmy w stanie wojny, kapitanie - ciągnęła Selenay, pogodnie przyjmując lustrację Kero. Nie wiem, czego od nas oczekiwałaś, ale ja spodziewam się od twoich żołnierzy pewnej pracy przed wyruszeniem w pole. "Hę. Lepiej od razu wyjaśnić niektóre sprawy - na przykład to, że nie jesteśmy cudotwórcami". - Powiem ci to szczerze, Wasza... Selenay - odrzekła Kero. - Jeśli spodziewasz się, że przyłożymy rękę do wszystkiego i pomożemy nie tylko w szkoleniu rekrutów, będziemy mogli spełnić każde twoje życzenie. Ale jeśli myślisz, że możemy oderwać parobków od pługa i uczynić z nich oddział wyspecjalizowanej kawalerii w czasie krótszym niż dwa tygodnie, lepiej będzie, jeśli wyślesz nas wprost tam, skąd spodziewasz się Ancara, bo tego nie potrafimy. Nikt nie potrafi.
Selenay kiwnęła głową szybko, tak jakby to właśnie spodziewała się usłyszeć od Kero. - Wiem o tym. Chciałabym jednak, aby twoi ludzie popracowali z konnymi, przysłanymi nam przez członków pewnych wysokich rodów, którzy dokonali prywatnego zaciągu, łożyli na nich i szkolili. Sądzę, że niektórzy z nich będą beznadziejni; chcę, aby ci zostali odsiani i wyznaczeni tam, gdzie nie wyrządzą szkody. Niektórzy będą mierni, tych przydzielimy do gwardii konnej, którą utrzymuję do ścigania rabusiów. Chcę, aby ci byli przez was jak najlepiej przeszkoleni, aby mogli działać wspólnie, nie tratując jeden drugiego. - Co właśnie teraz czynią - stwierdziła Talia zza pleców królowej. - Gdyby sytuacja nie była taka zła, poradziłabym zatrzymać ich dla rozrywki. Kero zdołała zachować powagę na twarzy. Jeden kącik ust Selenay zadrgał, lecz i jej się to udało. - Codziennie informuj lorda marszałka; przydzieliłam ci oficera łącznikowego. Kerowyn była pod wrażeniem, kamień spadł jej z serca. Selenay dobrze wiedziała, co jest możliwe, a co nie, i miała zamiar przystać na to, co możliwe. Dzięki temu jej zadanie było o tyleż łatwiejsze. - Można to zrobić - odpowiedziała odprężając się. - Kto jest moim łącznikiem z lordem marszałkiem? - Moja córka Elspeth - powiedziała Selenay i Kero upadła na duchu. "Tego właśnie mi trzeba, wszystkowiedzącej księżniczki za plecami. Ciekawe, czy zdołam namówić Andersa, aby ją oczarował i usunął z mojej drogi - z tymi wielkimi, brązowymi oczami, wspaniałym ciałem i całą resztą powinien być w stanie..." Przerwało im pukanie do drzwi komnat królowej i kiedy Kero odwróciła się przestraszona, jeszcze jedna szczupła, młoda kobieta w bieli wsunęła się do środka. Miała brązowe włosy, brązowe oczy i była uderzająco podobna do Farama. - Matko, przepraszam za spóźnienie, ale... - przerwała natychmiast, gdy Selenay podniosła rękę. - Możesz mi powiedzieć później, co cię zatrzymało. Elspeth, to jest kapitan Kerowyn. Kapitanie, twoja łączniczka, moja córka. Oczy dziewczyny zaokrągliły się ze zdumienia. Szybko przemierzyła pokój, aby mocno, tak jak jej matka, uścisnąć wyciągniętą rękę Kero. - Strasznie mi przykro, kapitanie - powiedziała w języku Rethwellanu bez śladu akcentu. Gdybym wiedziała, że przybywacie dzisiaj, zorganizowałabym wszystko inaczej. My, Heroldowie, musimy spędzić pierwszy rok lub dwa, spełniając funkcję sędziów i arbitrów pod okiem starszych Heroldów. Zwykle odbywa się to poza Haven, gdzie nie możemy uciec do domu, do mamy, kiedy zagrzmi grom, lecz ponieważ ja jestem następczynią, nie pozwolą mi na to; mam w planie wyruszyć w pole, a nie uciec do domu pod skrzydła mamusi. Kero zamrugała oczami. "No cóż, to zadziwiające. Pierwsze dziecko wysokiego rodu, które nie jest ani zepsute, ani nie wierzy, że z rangą wiąże się przywilej mądrości". - Potrafię zrozumieć ograniczenia - odpowiedziała w języku Elspeth. - Wystarczyłaby ledwie jedna zabłąkana strzała. Elspeth westchnęła. - Wiem, lecz kłopot polega na tym, że skoro nie jestem nieosiągalna, fechmistrz zdaje się uważać, że cały mój czas mogę poświęcić na lekcje i ćwiczenia; Herold Presen wciąż posyła mnie do innego sądu miejskiego, na dodatek ciągle muszę być obecna na posiedzeniach Rady, jako że jestem następczynią - i, matko, Taren polecił powiedzieć ci... - Mam radę wojenną, tak, wiem. Tak samo jak i ty. I zabieram kapitana ze sobą. Selenay uśmiechnęła się dumna ze swojego dziecka i Kero nie winiła jej za to, lecz odwzajemniła uśmiech. Współpraca z nią nie będzie sprawiać najmniejszych kłopotów. Wtedy jak grom z jasnego nieba ocknęła się Potrzeba, po raz pierwszy od przekroczenia granicy; skupiła się na Elspeth... Kero poczuła się, jakby ktoś wrzucił ją do wnętrza metalowego dzwonu, który następnie został z zewnątrz uderzony młotem. Ona i miecz wibrowali razem przez nieskończenie długą chwilę. Wszystko było skupione na Elspeth, która wydawała się całkowicie nieświadoma tego, co się dzieje. Prowadziła rozmowę ze swoją matką, podczas gdy Kero
próbowała zebrać rozbiegane myśli. Nie było wątpliwości, że Potrzeba znalazła osobę, której pragnęła być przekazana. Ale teraz? Postawiła to pytanie mieczowi tak twardo, jak tylko mogła, lecz ostrze ponownie zachowywało całkowitą ciszę, tak jakby nic się nie stało. "Błogosławiona Agniro" - pomyślała Kero, ciesząc się niezwykle z tego, że Selenay wciąż pochłonięta była rozmową z córką. "Czy to samo uczynił mojej babce, gdy po raz pierwszy stanęłam na progu Wieży? Nie, nie mogło tak być. Po pierwsze, nie miała go w tym momencie u pasa. Ale mogłabym iść o zakład, że to właśnie poczuł ten stary wojownik, który przekazał go jej". No cóż, po raz pierwszy ta durna rzecz nie zamierza nalegać, aby ją przekazano niezwłocznie. Może wyczuwa, że Kero zażąda jej potęgi w nie tak odległej przyszłości. I miecz na pewno wiedział - jeśli miał świadomość - że upierałaby się co do tego, dopóki wojna nie dobiegnie końca. "Doskonale" - zadecydowała, gdy Selenay odwróciła się od swojej córki i gestem zwróciła uwagę, że obydwie powinny się za nią udać. "Będę się tym martwić później i niech mnie licho, jeśli dam ten miecz tak przyjemnemu dziecku jak Elspeth bez ostrzeżenia, do czego on jest wobec niej zdolny!" I wysłała myśli wprost do ostrza. - A więc nie próbuj z nią swoich sztuczek albo dopilnuję, aby wrzuciła cię do studni! Dwudziesty drugi Wiosna to kiepska pora na prowadzenie wojny - pomyślała Kero. Wytężała oczy, starając się przebić wzrokiem gęstą mżawkę. Skroplona wilgoć wpływała do jej oczu i ściekała po nosie. Otarła twarz, ponura i nieszczęśliwa. "I jeśli ten dureń nosi się z zamiarem najazdu, ktoś mógłby się łudzić, że wybierze lepszą pogodę. Mgła i deszcz, co za obmierzła mieszanka". Stała obok klaczy na jedynym znaczniejszym wzniesieniu w tej okolicy. Choć wznosiło się ono sporo ponad okolicznymi polami, jej nic z tego nie przychodziło. Ta mżawka ograniczała widoczność do kilku końskich długości i jedynym sposobem dowiedzenia się czegokolwiek było wysłanie zwiadowców i gońców. Hellsbane strząsnęła krople wody z sierści. Kero żałowała, że i ona nie może tego zrobić. Gdyby ludzie Selenay nie upierali się, że to właśnie tutaj i teraz Ancar zamierza podjąć próbę, nie spodziewając się żadnego oporu, wróciłaby prosto do ciepłego namiotu. Jej ręce były obolałe od chłodu, a przeciwdeszczowa opończa przepuszczała wodę nad prawym ramieniem. Ale namiot zwinięto, a Heroldowie z darem wróżenia przyszłości nie mylili się jak do tej pory. Dziś jedynymi żołnierzami w polu były Pioruny Nieba w barwach Valdemaru. To na nich spadło zadanie nękania Ancara w pierwszych kilku potyczkach, zmęczenia go, zanim spotka się z prawdziwym wojskiem Valdemaru, zaskoczenia go taktyką, której nie spodziewałby się po regularnej armii. Zorganizowali obronę, mając na uwadze to, by zmusić go do poświęcenia w pierwszych starciach swoich najlepszych wojowników. Wojsko, jakie napotka Ancar w ciągu najbliższych kilku dni, będzie konnicą; piechota zagrodzi mu drogę wyżej na północy. Wtedy jego piesi żołnierze będą już wyczerpani, próbując dotrzymać kroku konnicy, a ich własne wojsko wypoczęte. Plan Kero polegał na tym, aby każda piędź ziemi zdobyta przez Ancara okazywała się kosztownym błędem. Zamierzała zwabić go na północ, pozorując ucieczkę, gdy tymczasem przez cały czas posuwałby się wzdłuż własnej granicy. Kiedy Kero wyjaśniła - najdelikatniej jak umiała - w czym jeszcze specjalizuje się jej kompania, Selenay ponownie sprawiła jej przyjemną niespodziankę. - Masz na myśli to, że jesteście sabotażystami?! - wykrzyknęła zachwycona. - Cała kompania podstępnych magików od brudnych sztuczek? Jasna Astero, dlaczego nie powiedziałaś o tym do tej pory? Na litość boską, jeśli ktokolwiek podważy twoją taktykę, przyślij go do mnie. Masz moje poparcie!
A więc Kero i jej Piorunom Nieba wręczono carte blanche, mogli robić to, co musieli robić; świetnie się składało, bo i tak by to robili. "Wydawało mi się, iż rzeczy, z którymi zetknęliśmy się do tej pory, były dziwaczne, ale to jest bardziej zagmatwane niż ślad węża" - myślała, przypominając sobie swoje wystąpienie na radzie wojennej, gdy wreszcie ułożyła główny plan, oparty na ustaleniach nakreślonych wspólnie z Darenem. "Po pierwsze "obserwatorzy", kimkolwiek są; potem to, że mówienie tutejszym ludziom o magii przypomina wbijanie paznokci w skałę; z drugiej strony ta sprawa z Iftelem. Tak jakby kraj ten był niewidoczny z wnętrza Valdemaru. Jest na mapie, ale ich oczy prześlizgują się tuż obok niego..." - Musimy wziąć Ancara w kleszcze, pozostawiając mu tylko jedną drogę ucieczki. Naszą największą szansą jest zwabienia go nad granicę Iftelu i schwytanie go tam w zasadzkę powiedziała Radzie. A oni, każda kobieta i każdy mężczyzna, sprawili wrażenie strasznie zmieszanych. - Iftel? - niepewnym głosem odezwała się w końcu Talia, tak jakby z trudnością przychodziło jej wymówić tę nazwę. - Dlaczego Iftel? - Z powodu tego, co usłyszałam w Gildii - wyjaśniła im wszystkim Kero. - Iftel chroni swoje granice, sprawiając, że wszyscy zapominacie o jego istnieniu, trzymając was z dala, jeśli nie ma ochoty na wpuszczenie was do siebie. Sądzę, że właśnie potwierdziliście to pierwsze, co skłania mnie do myślenia, że i drugie jest prawdą. - Iftel jest... dziwny - przyznała Selenay. - Mam tam ambasadora, nie jest on Heroldem. Oni jakież to dziwne - oni nie życzą tam sobie Herolda. A jednak w całej naszej historii ani razu nam nie zagrozili i podpisali kilka całkiem zobowiązujących traktatów, że nigdy tego nie zrobią. Ze wszystkich przekazów wynika jednakże, iż kraj ten jest tak samo niesamowity jak Pelagir i to jest, w rzeczy samej, bardzo dziwaczne. Zgadzało się to z tym, co powiedziano Kero w Gildii. Oni nie mieli tam swojego reprezentanta, lecz nie dlatego, że zakazano im wstępu, a dlatego, że za każdym razem, gdy posyłali tam kogoś, niemal umierał z nudów. W Iftelu nie było rabusiów. Iftel posiadał własną ochronę, zorganizowaną na poziomie hrabstw. Iftel nie zaciągał najemników, ponieważ Iftel nie potrzebował żadnych najemników. Od czasu do czasu młodzieńcom puszczały nerwy na tyle, aby porzucić rodzinne strony, lecz to były jedyne przypadki, kiedy Gildia pozyskiwała członków pochodzących z Iftelu. Ci nigdy nie wracali z powrotem do domu. "Iftel troszczy się sam o siebie, dziękuję". No cóż, dzięki temu był dobrym miejscem, aby tam stawić czoło wrogowi. Wojsko Ancara byłoby ściśnięte pomiędzy granicą Iftelu na północy, siłami Valdemaru na zachodzie i Rethwellanu na południu. Kero starła z twarzy krople deszczu, lecz na niewiele się to zdało. Wciąż nie mogła sięgnąć wzrokiem dalej niż do stóp wzgórza. Ale tam, gdzieś pod osłoną mgły, działali specjaliści i jeśli wróżbici nie mylili się, pierwsze oddziały Ancara natkną się na coś nieprzyjemnego, czego nie powinno tutaj być, nim świeca stopi się o jedną lub dwie marki. Harcownicy poniżej niej poruszyli się niespokojnie, czekając na swoją szansę. Wszystko wskazywało na to, że dzisiejszy dzień będzie najłatwiejszy w całej kampanii i to dlatego Kero chciała, aby to jej kompania tylko dzisiaj weszła do akcji. Oni wiedzieli, że wojen nie wygrywa się ani nie przegrywa w pierwszej bitwie; wiedzieli, że łatwy dzień jest wyjątkiem, a nie regułą. Gdyby mniej doświadczone wojsko Selenay brało dziś udział w działaniach, a każdy następny dzień po tym łatwym był coraz trudniejszy i trudniejszy, mogłoby uznać to za nieprzerwane pasmo porażek i utracić serce do walki. Mówiąc prawdę, Kero miała nadzieję, że w tym pierwszym dniu nie utraci ani jednego wojownika, lecz także zdawała sobie sprawę, jak i wszyscy w polu, że potyczki takie jak ta przytrafiają się raz w całej karierze i nigdy więcej. "A więc nam to teraz przypada w udziale". Poprzez mgłę dobiegły stłumione odgłosy kopyt końskich; lata doświadczeń pozwoliły Kero określić dokładnie, skąd naprawdę dochodziły te dźwięki, mimo że widoczność tego dnia była kiepska.
"To od strony pułapki. Sądzę, że coś zacznie się dziać". Jeden ze zwiadowców wyłonił się zza zasłony mżawki i pognał w górę, jego koń był ubłocony aż po brzuch. - Nadchodzą, kapitanie. Idą prosto w pułapkę. Jej serce zaczęło bić żywiej pomimo wieloletniego doświadczenia. - Doskonale - odpowiedziała, a Herold u jej boku cicho przekazał to swoim ziomkom, w tym Selenay i Elspeth. - Przekaż pozostałym, aby go podrażnili, gdyby się ociągał. - Tak jest! - Zwiadowca zasalutował i pognał z powrotem. Zniknął, wtapiając się w mgłę jak duch. "Pułapką" było bagno; bagno, którego jeszcze przed tygodniem tam nie było. Miesiąc temu eksperci Kero zmienili kierunek koryta małej rzeczki, odległej o kilka mil, i spiętrzyli jej wody za pomocą ziemnej tamy ponad płaską, trawiastą łąką, na którą, jak to zapewniali wróżbici, zmierzał Ancar. Następnie, dwie noce wcześniej, przerwali tamę. Miejsce to teraz tonęło na dwie do trzech stóp w wodzie i błocie pod kobiercem długich traw, które tam rosły, pod kożuchem porostów unoszącym się na powierzchni. Jeden z Uzdrowicieli Kero wspaniale sobie radził z roślinami... i ku zaskoczeniu i radości wszystkich Heroldowie byli w stanie zasilić go energią. Kożuch porostów pielęgnowanych troskliwie przez ostatni miesiąc na prowizorycznym jeziorze i przyśpieszony wzrost wszelkiej roślinności w ciągu dwóch minionych nocy sprawiły, iż tafla wody zniknęła pod bujną pokrywą zieleni. Stworzenie czegoś takiego w sposób naturalny zabrałoby połowę lata. Wyglądało to jak twarda ziemia - dopóki nie zaczęło się po tym chodzić. Szczególnie teraz Kero odczuwała brak swoich magów. Oni byliby w stanie stworzyć iluzję twardego gruntu i wojska Valdemaru. To by zwabiło ludzi Ancara do szarży w sam środek najgorszego trzęsawiska. A gdy atak raz by się rozpoczął, rozpędzeni żołnierze za pierwszą linią wpędzaliby pozostałych coraz głębiej. Całe wojny wygrywano dzięki podstępom takim jak ten. Zamiast tego mogła jedynie czekać, aż jego pierwsza linia wkroczy w bagno - i rzucić na niego swoich harcowników, aby go zwabić głębiej w błoto. Przypuszczalnie jeden z Heroldów także zmieniał bieg wód z pobliskiego strumienia, by napłynęły od tyłu, tak więc Ancar miałby błoto z trzech stron, ale Kero nie liczyła na to. We mgle ponownie rozległ się odgłos kopyt końskich, lecz tym razem zwiadowca nie pogalopował w górę po zboczu; pomachał jedynie ręką i zawrócił. To był znak, na który Kero czekała. Dała susa na siodło i zagwizdała. Harcownicy ruszyli ostrożnie stępa, tak że każda część linii była w styczności z następną. Walka w takich warunkach była piekłem, można było przerażająco łatwo wystrzelić w kierunku niewyraźnego kształtu po to tylko, aby przekonać się, że to jest jeden ze swoich. - Własna salwa nie jest przyjacielska - to było jedno z powiedzonek Tarmy Shin'a'in, zwięzłe i trafiające w sedno. "Jak dotąd nie utraciliśmy nikogo od własnej salwy" - pomyślała, zjeżdżając ostrożnie w dół śliskiego, trawiastego zbocza. "I nie zamierzam do tego dopuścić". Herold i jego Towarzysz podążali cicho w ślad za nią jak dwie zjawy. Przynajmniej raz, w takiej gęstej mgle, biały uniform dawał przewagę. U stóp wzgórza Kero przynagliła Hellsbane do krótkiego kłusu i ściągnęła lejce, gdy zrównali się z harcownikami. Zajęła miejsce na najbardziej na zachód wysuniętym skrzydle, tam gdzie ludzie Ancara mogliby ich okrążyć, gdyby nie zachowali czujności. "Nie mogą iść na południe, to pewne". To była kolejna przyczyna, dla której nie można było włączyć do tej akcji regularnych oddziałów Valdemaru. Większość terenów na południu zamieniono w wielką pułapkę i Kero nie chciała, aby niedoświadczone wojsko w nią weszło. Każde miejsce, które dało się przebyć konno lub na piechotę, naszpikowano drutami, zapadniami i norami susłów. Jeden z Heroldów musiał mieć dar mowy zwierząt i zwołał każdego kreta oraz susła w promieniu wielu mil, aby podkopać te tereny. Próba przejścia na piechotę groziła złamaniem nogi w kostce. Oddziały regularne mogłyby o tym zapomnieć. Pioruny Nieba prędzej zapomniałyby o swoim żołdzie. Tak więc południe kraju było jedną wielką pułapką, na zachodzie rozciągały się bagna. Jedyny "bezpieczny" teren leżał na północy, tam dokładnie, gdzie chcieli, aby pociągnął Ancar ze swoim
wojskiem. Z tej strony zaatakują, udając, że natknęli się na Ancara przez przypadek. Jeśli Ancar wyjdzie z założenia, że stanowią małą część sił gwardii Selenay, ruszy za nimi jak ogar za zającem, podczas gdy oni będą się starali pozostawać poza jego zasięgiem. "Jeśli przeciwnik jest w twoim zasięgu, to i ty jesteś w jego" - zaskrzeczał w jej myślach głos Tarmy. Będą próbowali unieszkodliwić tylu z jego ludzie, ilu się da, zanim wykaraska się z błota. To było główne założenie strategii Kero dla tej pierwszej potyczki. Przed sobą, we mgle, daleko z prawej strony, Kero usłyszała dzikie wezwanie na rogu; zabrzmiało dokładnie tak, jakby trębacza ogarnęła nagła panika. Pogratulowała w myślach Geyrowi tego udawanego strachu. To był sygnał, że prawe skrzydło stanęło na brzegu trzęsawiska i wróg znalazł się w zasięgu wzroku. Przynagliła Hellsbane do szybkiego stępa i reszta poszła za jej przykładem. Nagle jej klacz zaryła się czterema kopytami i parsknęła; Kero gwizdnęła i linia zatrzymała się. Obrzeża zdradzieckiego terenu obsadzili dziką cebulą, aby wiedzieć, kiedy się zatrzymać, gdy Hellsbane zwietrzy jedną z nich. W tym miejscu nie były to moczary, lecz zalany wodą, miękki teren. Nikt z nich nie miał ochoty prowadzać tędy konia. Poza tym niedługo wróg sam do nich przyjdzie. Mgła tłumiła hałasy, lecz gdy Kero wytężyła słuch, odróżniła słabe okrzyki i coś, co brzmiało jak wykrzykiwane rozkazy, przekleństwa po prawej stronie i z przodu. Z każdą chwilą były bliżej. Ponownie zagwizdała, sygnał powtórzono wzdłuż linii i każdy z Piorunów Nieba - jak jeden mąż pochwycił krótki łuk albo kuszę, nałożył cięciwę, napiął ją, założył strzałę, a drugą wziął w zęby lub wsadził za ucho. Zasięg tej broni znacznie przekraczał ich obecne pole widzenia. Nadejdzie jedna, idealna chwila, kiedy będą wiedzieli, że przeciwnik się zbliża, lecz on nie będzie wiedział o obecności Piorunów Nieba, a wtedy będą mieli najlepszą szansę przetrzebienia jego pierwszych szeregów. To będzie prawdopodobnie najlepsza okazja podczas marszu na północ; punkt, w którym nieprzyjacielskie wojska będą ledwie widocznymi kształtami we mgle. Nikt jeszcze nie wycelował. Kero wytężyła wzrok, szukając oznak nieprzyjaciela. Harcownicy wiedzieli, że mają strzelać z pierwszą myślą, iż cokolwiek zobaczyli, nie troszcząc się o staranne celowanie. Mgła była zbytnio myląca, aby można było precyzyjnie strzelać i im więcej strzał spadnie na pierwszą linię nieprzyjaciela, tym większa szansa, że ktoś rzeczywiście zostanie trafiony. Rana jest rzeczą dokuczliwą; odniesienie rany w bagnie może równać się wyrokowi śmierci. Usłyszała plusk i pomyślała, że coś widzi. Zawahała się na moment. "Tam, po prawej stronie. Tak!" Myśli w rzeczywistości podążały za aktem wycelowania, wystrzelenia, nasadzenia nowej strzały i ponownego wystrzelenia. Nie była osamotniona; niemal wszyscy jej wojownicy tuż obok niej zrobili to samo. Krzyki i jęki z kotłującej się mgły były całą nagrodą, której sobie mogli zażyczyć. Wróg skoczył do przodu, na moment stał się czymś więcej niż tylko nieuchwytnymi kształtami: wyraźnym celem zasypywanym gradem śmiercionośnych strzał. Pioruny Nieba szyły z łuków bez ustanku, podczas gdy wojsko Ancara próbowało na próżno ustawić swoich łuczników, tracąc od małych, kąśliwych strzał jednego człowieka po drugim. Połowa harcowników strzelała z łuków Shin'a'in. Wykonane z wykładanego rogiem drewna i zwierzęcych ścięgien miały nośność odwrotnie proporcjonalną do rozmiarów. Małe strzały nie mogły przebić dobrego pancerza, ale mogły - i to robiły - trafiać w stawy, szyje, szczeliny w hełmach, wszystkie niewielkie, lecz liczne słabe punkty żołnierskiego ekwipunku. Druga połowa Piorunów Nieba używała ciężkich kusz zdolnych przebić zbroję, a nawet całe ciało, chociaż łucznik posyłał cztery strzały na każdy wystrzelony bełt. Zamiana taka opłacała się, ponieważ była to niszcząca kombinacja. Hellsbane stała nieporuszona jak posąg, obojętna na wrzaski i świst latających dookoła pocisków. Wojsko Ancara brnęło w błocie dostatecznie długo, aby utracić sporo ludzi, zanim oficerowie w zbrojach, którzy nie padli od kusz, odciągnęli je z powrotem pod osłonę mgły. W kilka chwil później Kero usłyszała gwizd przechodzący wzdłuż linii. Spoza kurtyny mgły od nowa rozległy się furkot strzał i jęki.
"Prawdopodobnie ledwie uszczkniemy coś z jego armii" pomyślała, próbując ocenić liczebność wojska z dźwięków dobiegających z ciemności. "Lecz założę się, że akurat teraz pierwsza linia nie cieszy się popularnością". Słońce zaczęło przebijać się przez chmury i kapuśniaczek przerzedził się nieco. Czy Ancar miał magów, którzy potrafili uporać się z pogodą, czy też nadeszła po prostu pora na wypogodzenie, tego Kero nie mogła powiedzieć. "Wygląda to dość naturalnie" - zawyrokowała, gdy zza chmur wychynął słoneczny dysk. "Szczęście nigdy nie trwa wiecznie". Oficerowie Ancara także domyślili się, co się dzieje. Odgłosy spoza mgły ucichły, jeśli nie liczyć jęków rannych i tych nieszczęśliwców, których wycofujący się kamraci pozostawili w błocie. Kero zagwizdała ponownie, także to zostało przekazane wzdłuż linii. Geyr jeszcze raz zadął w róg, wciąż udając przerażonego młodzieńca. Spodziewała się, że gdy tylko mgła się rozpierzchnie, wróg przypuści na nich szarżę, i chciała, aby Pioruny Nieba były gotowe ruszyć stąd tuż przed jego nadejściem. Słońce przebiło się przez chmury i mgła uniosła się w pośpiechu, jakby wystraszona światłem. To wtedy Pioruny Nieba ujrzały prawdziwe rozmiary sił, które stały im naprzeciw. Słońce rozbłysło nad polami, jakby starając się nadrobić to, że kryło się przez cały ranek. Kero nie wiedziała, jak potężnej armii ma się spodziewać i przygotowywała się na najgorsze. Przez ten ułamek chwili, tuż przed odegranym na trąbach nieprzyjacielskim sygnałem do szarży, Kero miała czas, aby najpierw zakląć, a potem złożyć dzięki, że jedynie jej oddziały wydały tutaj bitwę. Weterani Piorunów Nieba mogli udać panikę i rzucić się do ucieczki, tak jak to przewidziano w planie. Gdyby niedoświadczone wojsko Selenay stanęło w obliczu tego widoku, pozorna ucieczka niechybnie zmieniłaby się w prawdziwy popłoch. Nie mogła sobie wyobrazić niewytrawnych wojowników zdolnych stawić czoło czemuś takiemu. Wydawało się, że ciągną się w nieskończoność. Wypełnili po brzegi dolinę, rozlewając się po wzgórzach za nią. Nie mieściło jej się w głowie, jakim cudem Ancar zebrał tylu ludzi i to - jak daleko sięgnęła wzrokiem - wyłącznie mężczyzn. To samo w sobie było złowieszcze: dlaczegóż by nie włączyć kobiet w szeregi wojowników, łuczników przynajmniej? "A niech to licho! Lepiej stąd zmykać, i to szybko!" Dała znak Hellsbane i klacz przysiadła, jakby ukłuta ostrogą, zarżała, obróciła się na tylnych nogach i rzuciła do galopu. Pozostali wojownicy nie zostali daleko w tyle. Pochyliła się nad karkiem Hellsbane i zerknęła przez ramię. Tak jak tego oczekiwała, oficerowie Ancara zareagowali na ten popłoch gorączkowymi znakami do szarży. Ale nie znali terenu tak jak Kero i jej przewodnicy. Ich konne oddziały dosiadały znużonych zwierząt, które dopiero co brnęły przez błota. Biedne stworzenia nie pochodziły z hodowli Shin'a'in. Zdobyły się na najwyższy wysiłek, lecz nim dotarły do twardego gruntu, Pioruny Nieba znalazły się poza zasięgiem nawet najcięższych kusz. Także na twardym terenie wciąż nie mogły dorównać szybkością i wytrzymałością koniom Shin'a'in. Przewaga Piorunów Nieba nadal się zwiększała. Uśmiechnęła się dziko. "Nigdy nie przyszło ci to do głowy, nieprawdaż, królu Ancarze?" Kero na poły oczekiwała, że zaniechają pogoni i zawrócą, lecz nie uczynili tego, co oznaczało, że trzeba ich było ponownie podjudzić. Zawróciła Hellsbane na szczycie zbocza i wzniosła rękę. Jedno uderzenie serca później na grzbiecie wzgórz dołączyli do niej pozostali, przygotowujący kolejną lawinę strzał i gdy opuściła rękę, wystrzelili pociski w dół, na brnącą pod górę po zboczu kawalerię. Konie, jęcząc i rżąc z bólu, padały na ziemię razem z jeźdźcami. Przednie szeregi przewracały następne, atak zamienił się w chaos. Nienawidziła tego, ale konie było trudniej zastąpić niż jeźdźców, a więc to one stały się celem. Tym razem zezwoliła tylko na jedną salwę z kusz i dała sygnał do kolejnego odwrotu. Pewna była, że wrogowie zawrócą, ale kiedy spojrzała przez ramię, gdy konie Piorunów Nieba z tętentem kopyt galopowały po przeciwnym zboczu wzgórza, zobaczyła sylwetki pierwszych z nich, rysujące się na tle nieba. Ciągle szli za nimi. "Cóż, u licha, pcha tych ludzi? Co aż tak złego jest za ich plecami, że wolą raczej stanąć w obliczu masakry?" Rozważała, czy nie stanąć po raz drugi i nie wypuścić kolejnej chmury strzał, lecz coś głęboko
w niej przestrzegło ją, że to może nie być rozsądne. W następnej chwili poczuła zadowolenie, iż tego nie uczyniła. Na czele szarżował - na dziwnym, rogatym stworzeniu, które nie było koniem nieuzbrojony człowiek odziany w jaskrawe szkarłaty. Mag. W mgnieniu oka powzięła decyzję. Potrzeba ochroni ją, lecz nie była pewna, czy wciąż jest ona zdolna chronić pozostałych żołnierzy, skoro nie było w pobliżu Quentena, który by dopilnował skuteczności zaklęcia. Tak jak zwykle, przewodziła Hellsbane - czy to w ucieczce, czy to w ataku. Kero machnięciem ręki dała znak porucznikom, aby jechali dalej bez niej, ściągnęła lejce i zawróciła klacz, wyciągając swój łuk. "Za tego będzie więcej punktów..." Podniosła łuk ze strzałą przyciągniętą do ucha. Zobaczyła, jak mag wznosi ręce gestem, jakby coś rzucał... Poczuła mrowienie w całym ciele, ukłucia jak wtedy, gdy kończyna budzi się z odrętwienia... I usłyszała na dnie umysłu gniewne brzęczenie, jakby ocknął się rój rozgniewanych pszczół... "Potrzeba - a czymże ta przeklęta rzecz robi to tym razem?" Była zbyt oddalona, aby rozróżnić rysy twarzy maga - prawdę powiedziawszy, znajdował się on na granicy jej celnego strzału - ale podniósł ręce ponownie, gdy wypuściła strzałę. Jego raptowny gest zdawał się mówić o gniewie i zaintrygowaniu. Nawet nie dojrzała strzały w locie; ani też on, inaczej pewnie zdołałby odparować ją tajemnym sposobem. W miarę gdy narastało mrowienie, brzęczenie stawało się coraz głośniejsze, aż wydawało się, iż to naprawdę brzęczy jej w uszach. I nie dalej jak na dwa wyciągnięcia ręki przed nim strzała, którą wypuściła, raptownie rozżarzyła się, rozbłysła jasnością nie do zniesienia i prostopadle uderzyła go w pierś, pogrążając się aż po bełt. Zastygł na moment w połowie gestu i powoli zwalił się ze swojego wierzchowca, który zamienił się - ze wszystkich rzeczy w najmniej prawdopodobną - w zwykłą, mleczną krowę. Wyczerpaną, zabiedzoną krowę, która przeszła jeszcze dwa lub trzy kroki i runęła na bok, niezdolna, aby ponownie się unieść. Brzęczenie ustało. Kero nie zatrzymała się, by przekonać się, czy jej czyn wstrzymał pościg. Zawróciła Hellsbane na zadnich kopytach i kontynuowała ucieczkę, pozwalając klaczy doścignąć resztę oddziału. Nie spojrzała za siebie. "Jeśli za mną jest coś jeszcze, nie mam ochoty o tym wiedzieć". Hellsbane nie galopowała już z taką łatwością; pot pienił się na jej szyi i ciężko pracowała bokami. W końcu zmęczenie koni zmusiło Pioruny Nieba do zwolnienia tempa. Kiedy żołnierze przeszli do stępa i popatrzyli za siebie, jak okiem sięgnąć nie było nikogo. Konie opuściły łby, głębokimi haustami nabierając powietrza, sierść ich przesiąknięta była potem. Poczuła ukłucie winy, iż popędzała je tak bardzo i cieszyła się niepomiernie, że nie będzie już musiała tego robić. Odnosiło się wrażenie, że Ancara nie stać było na poświęcanie większej liczby magów. "Chwała bogom! Nie sądzę, abym mogła coś takiego powtórzyć. Nie spodziewali się Potrzeby, teraz zdwoją ostrożność. I niech mnie licho, jeśli wiem, co on zrobił z moją strzałą. Do tej pory nigdy coś takiego się nie stało. Ale i też nigdy nie walczyliśmy w służbie monarchini przeciw męskiemu napastnikowi, który pragnie zdartą z niej skórę przerobić na dywanik, i to zaledwie na początek". Herold zerknął na nią osobliwie, kiedy się z nim zrównała, lecz nie odezwał się ani słówkiem. Zastanawiała się, czy był świadkiem pojedynku między nią a magiem. - Nie widzę powodów, abyśmy zmieniali plany - rzekła. - Przekaż Selenay, by lekka kawaleria chroniła nasze tyły. Nie wydaje mi się, aby coś jeszcze się dzisiaj wydarzyło. Sądzę, że jadąc za nami, nie przekroczą tego pierwszego grzbietu. Potrzebna nam jest tylna straż, przynajmniej na jakiś czas. Kiwnął głową i pogrążył się w płytkim transie, zaś jego Towarzysz obdarzył ją spojrzeniem tych swoich niebieskich oczu, którymi czasami osadzał ją Towarzysz Eldana, Ratha. Przynagliła klacz obcasem i wysunęła się przed nich, czując raptowny niepokój wywołany przenikliwą inteligencją bijącą z tych oczu. Miała przeczucie, że jeśli nawet Heroldowi umknął atak maga i jego porażka, to jego Towarzysz widział wszystko. "Także nie wie, co myśleć o mnie. Patrzy na mnie, jakby uważał, że jestem jednym z tych
ponurych wojowników, a teraz nie jest tego taki pewny". To było w najwyższym stopniu denerwujące uczucie i zaczęła rozumieć, jak Quenten i pozostali musieli się czuć, zanim porzucili Valdemar i zawrócili do domu. Odniosła wrażenie, że jest oceniana i sprawdzana według pewnych nieznanych kryteriów. I wcale jej się to nie spodobało. W końcu nie mogła tego znieść. Wstrzymała Hellsbane i umyślnie zmierzyła się oko w oko z Towarzyszem. Jego Herold wciąż błądził z głową w chmurach, porozumiewając się ze swoimi braćmi i zostawiając jej wolną rękę w przeprowadzeniu swoich zamiarów... A zamierzała odsłonić myśli i bez ogródek przekazać je wprost: - Słuchaj, ja cię nie pouczam, jak masz wykonywać swoją robotę. Robię to, co obiecałam Selenay; co więcej, jak do tej pory odwalam kawał solidnej roboty. Trzymaj swoje uprzedzenia przy sobie i, do licha, nie wchodź mi w drogę! Towarzysz gapił się na nią rozszerzonymi oczami, a potem szarpnął łbem, jakby trafiła go kamykiem w zad. Szczelnie odgrodziła swoje myśli i przynagliła Hellsbane do cwału, dzięki czemu wysunęła się na czoło oddziału. A kiedy zerknęła do tyłu, we wzroku Towarzysza dostrzegła sporo ostrożnego respektu - i nic więcej. Nie mogła się oprzeć i przez całą drogę do obozu na jej ustach błąkał się pełen zadowolenia uśmieszek. "Nie bądź pochopna w wydawaniu sądów, abyś sama nie stała się tego ofiarą - to było kolejne powiedzonko Tarmy. W tej chwili popełniłam ten sam grzech, co Towarzysz. Ale niech mnie licho, jeśli nie poprawiło mi to humoru". Obóz był zimny, bez ognisk; wojsko zaopatrzone w suchy prowiant. Namioty zwinięto. Dopóki nie dowiedzą się, jak zorganizowana jest armia Ancara, Kero nie zamierzała odsłaniać przed nim żadnych punktów wrażliwych na atak - takich jak obóz. Nawet dla jej doświadczonych wojowników słowo "obóz" wiązało się podświadomie z "bezpieczeństwem", a w tej chwili nie chciała, aby ktokolwiek myślał o "bezpieczeństwie". Biwakowali w zagajniku leszczyn, urządzając legowiska w ukryciu pod krzewami, uzupełniając dodatkowymi gałęziami naturalny kamuflaż natury. Z odległości nikomu nie przyszłoby do głowy, że jest tutaj cała kompania wojowników wraz z końmi. Miejsce wyglądało jak opuszczony sad, a nikt nie mógłby się zbliżyć na tyle, aby stwierdzić, że jest inaczej, z powodu potrójnego pierścienia strażników. Dla Kero także nie postawiono namiotu; w ten sposób podnoszono morale oddziału. Jednak dla siebie miała jeden z lepszych krzewów, prawdę powiedziawszy, całą ich kępę o gęstych, opadających gałęziach, dającą schronienie trzem albo czterem osobom, a ona tkwiła tam zupełnie sama - jedna z niewielu korzyści bycia kapitanem. Herold zniknął po tym, jak oni zaszyli się wśród krzewów, rozstawili kręgi strażników i obserwatorów oraz wysłali specjalistów, aby urozmaicić życie Ancarowi. Położyła się na posłaniu z paskiem suszonego mięsa w jednej ręce; w drugiej trzymała osłoniętą, ciemną latarenkę, której światło padało na rozłożoną na kolanach mapę. W pewnej chwili ordynans przerwał jej studiowanie mapy, przynosząc powyginany, cynowy kubek z wodą i powiedział - raczej z nadmiernym spokojem - że miejsce Herolda, który był z nimi od rana, zajął inny. Spojrzała na niego ostro i zobaczyła, że kąciki jego ust drgają. - Aha - stwierdziła i na tym poprzestała. "Poczuł się niemile widziany, hę? Może i byłam nieco pochopna w sądach, ale on, zdaje się, dużo bardziej". Zasnęła z czystym sumieniem i postanowiła, że nie pozwoli zmiennikowi działać na nerwy jej oficerom, tak jak czynił to poprzedni Herold. Rano, gdy tylko odebrała raporty od zwiadowców, zebrała oficerów w sercu zagajnika, aby wyłożyć dalszy plan. Gdy wydawała poszczególnym porucznikom rozkazy, kątem oka zauważyła, że wchodzi coś białego. "A więc nasz pierwszy łącznik nie mógł sobie poradzić z robotą. Nieco za późno, przyjacielu pomyślała w duchu i mam nadzieję, że jesteś bardziej elastyczny od swojego poprzednika". Ale poza tym nie poświęciła mu żadnej uwagi, dopóki nie zakończyła odprawy z oficerami. Dopiero wtedy odwróciła się, aby stwierdzić kogo - czy co - tym razem przysłała Selenay.
I poczuła się, jakby ktoś właśnie zdzielił ją halabardą. - Och - powiedziała słabo. - Ja jestem - hm - zmiennikiem - odezwał się Eldan z wahaniem, obracając w dłoni końcem lejców Towarzysza. - Selenay sądziła, że mniejsze będzie prawdopodobieństwo tego, iż będziesz nas odstraszać. - Nie liczyłabym na to, gdybym była na jej miejscu - odparła Kero ogarnięta dziwnym uczuciem, wciąż nie spuszczając z niego oczu. Wyglądał wspaniale. Nie postarzał się w widoczny sposób, jej sen o Eldanie zmaterializował się. - Nigdy nie jechałeś z moim oddziałem. Jesteśmy nieprzyjemną paczką i to, co nas spotyka, jest równie okrutne jak my sami. - Nie to miała na myśli. Eldan spuścił oczy pierwszy, dzięki czemu mogła obrzucić go szybkim spojrzeniem, nim ponownie podniósł wzrok. Nie zmienił się wiele; może srebrne pasemka w jego włosach były odrobinę szersze, a naokoło oczu i ust pojawiło się kilka zmarszczek od śmiechu, lecz pod każdym innym względem nie zmienił się wcale. - To nie muszę być ja. Jeśli nie chcesz... Mam na myśli... - Nie chcę - przerwała mu gwałtownie, prawie pewna tego, co zamierzał powiedzieć, równocześnie nie pragnąc tego słyszeć. - Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności, nie tutaj, nie teraz. Nie mogę pozwolić, abyś odciągał moją uwagę od ludzi. Jeśli zdołasz robić to, co do ciebie należy i na tym poprzestać, znakomicie; w przeciwnym wypadku znajdź kogoś innego. Upewnij się, by tym razem był to ktoś z charakterem i poczuciem humoru. Zagraża nam niedostatek jednego i drugiego. - Zauważyłem - wymamrotał Eldan z odrobiną urazy i irytacji. - Ty... ty co? - Patrzyła na niego przez chwilę, walcząc z chęcią śmiechu albo ochotą urwania mu głowy. Wygrał śmiech. Oparła się o siodło Hellsbane i zatrzęsła się od bezgłośnego śmiechu, aż osłabła w kolanach, a łzy popłynęły jej po policzkach. Eldan po prostu sobie tam stał, sprawiając wrażenie nieco zaintrygowanego, ale usta trzymał zamknięte na kłódkę. - O bogowie - powiedziała czy raczej wydyszała z siebie. - Och, najmilsi bogowie. Mam za swoje. - Oderwała się od klaczy i otarła oczy grzbietem dłoni. - To nie ulega wątpliwości - stwierdził pojednawczo Eldan. Potem jego oczy zaokrągliły się, a ton głosu zabrzmiał przymilnie. - Nuże, Kero, potrzebujesz mnie, choćby po to, abyś nie straciła skromności. - To nieprawda - odparła dotknięta. - I niepotrzebne mi są twoje scenki w rodzaju "mamusiu, czy mogę". Tak czy siak, tak długo, jak będziesz tutaj przebywał, możesz kręcić się niedaleko. Kusiło ją, by wskoczyć na siodło bez użycia strzemion... "Ale to byłby popis godny młokosa. Ponadto nie wywarłoby na nim wrażenia". - Nie skakałbym na siodło jak młody bohater, gdybym był na twoim miejscu. - Znajomy głos rozległ się w jej myślach. - Musiałbym zrobić to samo, a jestem na to zbyt stary i zanadto zmęczony. - Jasne, że tak - odpowiedziała mu w ten sam sposób, nie zdając sobie z tego sprawy, dopóki tego nie uczyniła. Po raz pierwszy w życiu myślmowa zdawała się tak naturalna jak zwykła rozmowa. Nawet w przypadku Warrla wiązało się to z wysiłkiem, wydawało się nienaturalne, tak jak próba chodzenia na rękach i jadania stopami. Powinno to obudzić w niej czujność; powinna poczuć się nieszczęśliwa przypomnieniem, że posiada Dar. Młokos, wychowanek Tarmy, byłby gotów go za to zarąbać. O dziesięć lat starsza Kero wydaliłaby go z kompanii. Ale teraz wszystkie tego rodzaju ceremonie wydawały się całkiem nierozsądne i pachniały szaleństwem. To był jej talent, taki sam jak doskonały słuch, przy tym dużo użyteczniejszy. Teraz wydawało się, że korzysta z myślmowy od lat. - Prócz tego najwyższy czas, abyś przekonał się, co oznacza dyscyplina wojskowa. Wyjdzie ci to na dobre. I dopóki jesteśmy w polu, mówi się kapitanie, nie Kero, nie kapitanie Kero. Kapitanie.
Doszło do ciebie? Skinął głową, wsiadając na siodło Towarzysza. - Przepraszam, kapitanie. Myślę, że zrozumiałem. To jest wojskowe dowództwo i trzeba, aby każdy związany z twoimi oddziałami zachowywał właściwą postawę. Prawda? W przeciwnym razie załamuje się dyscyplina. Heroldowie zachowują się inaczej, zachęcają do zbliżenia, lecz niemal nigdy nie odnoszą sukcesu. - Heroldowie nie dowodzą kilkoma setkami gorącokrwistych, nieustępliwym wojowników, z których każdy bywa od czasu do czasu przekonany, że to on może być lepszym kapitanem kompanii od ciebie. Przeprowadziła Hellsbane przez krzewy na pole, gdzie Pioruny Nieba stawały w ordynku. Eldan trzymał się po jej prawej stronie, tak jakby robili to od wielu lat. - Nie miałaś tego problemu przez ostatnich sześć bojowych sezonów - odparł. - Twoi ludzie są ci posłuszni do stopnia, którego nie potrafiłby zapewnić sobie żaden inny kapitan. Teraz twoim jedynym zmartwieniem jest obawa, że nie przyszliby do ciebie nawet wtedy, gdyby sądzili, iż coś złego jest w twojej strategii. A więc nie zaczynaj użalać się nad sobą. Ponieważ to było dokładnie to, z czego zwierzała się Eldanowi w ostatnim śnie, w którym występował, zrozumiałe jest, że poczuła lęk. Ściągnęła lejce Hellsbane tak szybko, że aż koń, parskając, przysiadł nieco na zadzie, gdy ona odwracała się w siodle, aby spojrzeć mu w twarz. - Skąd to wiesz? - wypaliła na głos, to rumieniąc się, to znów blednąc na zmianę. - Nikomu nic o tym nie powiedziałam... - Wyjątkiem były sny. - I on sam lekko przybladł. - Ale to nie były sny, nieprawdaż? Hellsbane reagowała na jej podświadome sygnały i cofała się powoli, krok po kroku. - Myślałam, że to były sny - powiedziała i głos jej zadrżał. - Myślałam, że przychodziłeś w nich do mnie. Myślałam, że popadam w szaleństwo. Myślałam, że to nie ma znaczenia. Gdyby nie to, nigdy bym nie powiedziała... zrobiła... ani połowy tego... - Dlaczego nie? - zażądał odpowiedzi; Ratha szedł za Hellsbane krok za krokiem. Klacz stuliła uszy i ugryzła, Towarzysz nie zwrócił na nią uwagi. - Czyż nie byliśmy co najmniej przyjaciółmi? Ja sądziłem, że tak. Och, przyznaję, że to zagranie z okupem było poniżej pasa, lecz nie miałem pojęcia, w jak rozpaczliwej znalazłaś się sytuacji. Myślałem, że twoja kompania i kapitan są w większym lub mniejszym stopniu nietknięte. Gdybym wiedział, poprosiłbym Selenay, aby przysłała ci dwa razy tyle bez żadnych zobowiązań i nie dlatego, że ci współczułem, nie, ale dlatego, że byliśmy - jesteśmy - przyjaciółmi, a przyjaciele pomagają sobie nawzajem. Lecz potem wpadłem na pomysł, że to naprawię poprzez sny. Musiałem z tobą porozmawiać, musiałem być z tobą. Nie mogłem pozwolić ci odejść z mojego życia ot tak sobie. Kero... ja... ja cię kocham. Poświęcę dla ciebie wszystko. Zmusiła się do racjonalnego myślenia: mimo wszystko to niewiele różniło się od sposobu, w jaki myślmówił do niej teraz; wolno odprężyła się. - Odpłaciłam ci pięknym za nadobne z tym okupem - przypomniała mu, rozluźniając uchwyt na lejcach i Hellsbane przestała cofać się. Uśmiechnął się na to i przytaknął kiwnięciem głowy. - Nie ulega wątpliwości i przy tym to było całkiem sprytne. Żałuję, że nie widziałaś starego kozła przysłanego w charakterze przedstawiciela Gildii. Spojrzał na mnie dokładnie raz i poczułem się jak mały chłopczyk przyłapany na zaglądaniu dziewczynkom pod sukienki. Zachichotała na obraz, który jej przesłał; był to przedstawiciel Gildii, którego ledwie rozpoznała, ale którego sławę dobrze znała. - Ale nie w tym rzecz - kontynuował. - Powodem, dla którego wciąż przychodziłem do ciebie, jest to, że przede wszystkim jestem twoim przyjacielem, Kero. Przyjaciele pomagają sobie nawzajem; przyjaciele dzielą się swoimi zmartwieniami, szczególnie gdy nie mają nikogo, do kogo mogliby z nimi przyjść. A i ja zwierzyłem się tobie z mnóstwa rzeczy, nieprawdaż? Ociągając się przytaknęła, gdy przywołał wspomnienia. - Naprawdę chciałeś udusić tego durnia?
- Tak - odpowiedział Eldan. - Rozwścieczył mnie, zrobił ze mnie głupca na oczach mnóstwa ludzi, bo działałem bez namysłu, pod wpływem gniewu. Chciałem go udusić. Udało ci się mnie przekonać, że najlepiej sobie z nim poradzę, ignorując go. Ale wiesz - wciąż mam ochotę go udusić. Zaśmiała się bezgłośnie i pokiwała głową. Rozmawiała z nim przesyłając słowa z mózgu do mózgu i pewnie dlatego nie była w tym taka niezgrabna; słuchała rad i dawała je. Takich samych udzieliłaby lub wysłuchała, rozmawiając twarzą w twarz. To nie było takie złe... Mówiąc prawdę, było jej bardzo przyjemnie. "Powinnam być właściwie na niego zła, ale nie jestem". - Pewny jesteś, że nadajesz się do tego? - zapytała po długiej przerwie. - Nie musisz być moim łącznikiem. Nie jestem najłatwiejszą osobą na świecie we współżyciu. I nie żartowałam, mówiąc o tytułowaniu mnie "kapitanem", przynajmniej publicznie. - Dostałem za swoje. Będę cię nazywał, jak chcesz. Możesz obejść się beze mnie, wiesz o tym. Radzisz sobie równie dobrze z myślmową jak ja. - Nic z tego - prychnęła. - Jedziemy, włóczęgo. Muszę prowadzić wojnę. A potem dodała nieśmiało: - Kocham cię. Ale ty wiedziałeś o tym, prawda? Powiedziałam ci to już. W snach. - Powiedziałaś - odrzekł szybko. - Nie mogę przysiąc, że rzeczy nie nabiorą rumieńców, ale mogę przyrzec, że jeśli zacznie to być kłopotliwe dla któregokolwiek z nas, sprawię, że Selenay przydzieli kogoś innego. Ona... ona o nas wie. To był jej pomysł. Przez to rzeczy stały się jeszcze bardziej zawiłe. - Przede wszystkim jestem kapitanem, kochanką dopiero potem. Ale mogę być i kochanką, właśnie teraz. - O ile nie stanie się to przeszkodą. - odparł zdecydowanie. - O ile nie stanie się to przeszkodą - zgodziła się. - Jak dotąd nie było. Zostawmy to tak, jak jest. Uśmiechnął się. - Kapitanie, dobiłaś targu i zdobyłaś rekruta. *** Dzisiejszy plan wymagał połączenia sił kompanii i kawalerii Selenay. Mieli dać Ancarowi posmakować walki na tyle, aby pomyślał, że naprawdę zamierzają trzymać go z dala od Valdemaru, następnie udać panikę i uciec do następnej grupy gwardii, która rozlokowana była dalej na północy. Kłopot w tym, że to posmakowanie zamieniło się w długi i bolesny kęs. Większość dnia spędzili, wodząc wroga po okolicy, trzymając się tuż poza jego skutecznym zasięgiem, męcząc jego konie, podczas gdy oni przesiedli się w południe na luzaki i mogli przeciwstawić zmęczonym wierzchowcom przeciwników swoje wypoczęte. Tuż przed zachodem słońca zaczęli pozorować opór, podjudzając ludzi Ancara do ataku i wycofali się pod ochronną salwą. Miejsce oporu zostało starannie wybrane - teren skalistych pagórków, obfitujący w kryjówki i zbyt wiele głazów, aby kawaleria Ancara mogła przypuścić szarżę. Kero obserwowała ich, badając zmęczenie wojowników Ancara. Pozwoliła, aby trzy fale atakujących zbliżyły się do jej pozycji i zostały odrzucone; czekała, aż oficerowie Ancara wezwą swych zmęczonych ludzi na nocny odpoczynek. Ale oni wciąż nadchodzili - czwarta fala, o zachodzie słońca piąta. A potem w świetle pochodni szósta. Zaczęło brakować strzał, sił, a wróg wciąż nadchodził, tracąc dziesiątki rannych i zabitych u stóp jej skalistego schronienia. Gdy odpłynęła ósma fala, Kero opuściła łuk i wyczerpana opadła obok kamiennego głazu. Ramiona ciążyły jej jak para ołowianych prętów, nogi drżały ze znużenia. A przy tym była w stosunkowo dobrej kondycji. Ludzie Selenay dużo bardziej skłonni do wystawiania siebie na ryzyko dla oddania dobrego strzału, wypełnili po brzegi surowy, naprędce przygotowany przez Uzdrowicieli lazaret. Niewielu Piorunów Nieba było dotąd w bandażach, ale jeśli to potrwa dłużej... Obserwowała pochodnie, tańczące i podskakujące poza zasięgiem skutecznego strzału, i rozpaczliwie zatęskniła do swoich magów. To wyglądało tak, jakby koncentrowali siły do dziesiątego natarcia. - Nie mogę w to uwierzyć - zamruczała pod nosem, wytrzeszczając oczy w kierunku linii
Ancara. - Ja także - z drugiej strony głazu odezwała się Shallan głosem matowym ze zmęczenia. - To nie są ludzie. - Albo pędzeni są przez coś, co nie jest ludzkie - posępnie dodał Eldan. - Ten drań w jakiś sposób zapanował nad nimi. Wolą raczej spotkać się z naszymi strzałami niż z tym, co jest za ich plecami. Kero odwróciła się i spojrzała przez ramię. - Czy to domysły, czy pewna wiadomość? Eldan wyglądał tak jak wszyscy; jego biały uniform był poplamiony i brudny, włosy miał pobrudzone ziemią, spływający pot żłobił koleiny na jego zakurzonej twarzy. - Domysły - odpowiedział, spoglądając w kierunku nieprzyjaciela. - Nakrywa ich jakiś ekran, który uniemożliwia mi odczytanie ich myśli. Lecz uważam, że to domysł niezbyt odległy od prawdy. - Sądząc po tym, że mieli jednego maga, który był skłonny rzucić się do szarży na nas, pewnie masz rację - stwierdziła Kero, odwracając się, aby ponownie popatrzeć na linie wroga. - Jeśli mają magów, to dlaczego nie użyli przeciw nam magii? - głośno myślał Eldan. Kero rzuciła na niego ostre spojrzenie kątem oka, ale był naprawdę zaintrygowany, nie zaś uszczypliwy. Wzruszyła ramionami. - Może dlatego, że jesteśmy w granicach Valdemaru - powiedziała. - Może miał tylko jednego maga albo oszczędza ich do chwili, kiedy będzie cel, przeciw któremu warto ich będzie użyć. Przez chwilę obserwowała krzątające się wojsko wroga i podjęła decyzję. - Powiedz Selenay i pozostałym, że właśnie zmieniłam plan - rzuciła Eldanowi. - Najpierw idą piesi, potem konni Selenay, my pójdziemy w straży tylnej. Mamy przewagę, bo wiemy, jak okolica wygląda w nocy, a oni nie. Nie sądzę, aby zaplanowali popas, dopóki choć jeden z nas pozostanie przy życiu. Lepiej będzie, jeśli wszyscy się stąd zabierzemy pod osłoną nocy. - Tak jest, kapitanie - odpowiedział Eldan. Nie zapadał w trans, kiedy z kimś myślrozmawiał. Zmarszczył jedynie brew odrobinę, tak jakby się koncentrował. - Selenay i lord marszałek wyrażają zgodę. Piechota już wyrusza w drogę. - Doskonale. Przekaż rozkaz - zwróciła się do Shallan. - Wycofujemy się naprawdę. "O najmilsi bogowie mojego dzieciństwa! Pomóżcie, bo pomoc potrzebna jest nam rozpaczliwie". Dwudziesty trzeci Był to odwrót, a nie pogrom, ale tylko dlatego, że nikt nie wpadł w panikę. Rano okazało się, że kresu odwrotu nie widać. O świcie Kero wysłała na tyły zwiadowców, bardziej z ostrożności, niż dlatego, że naprawdę się czegoś spodziewała. Domyśliła się, że coś jest nie w porządku, gdy zbyt szybko wrócili. Pierwszy zasalutował jej z twarzą poszarzałą ze zmęczenia. - Są tuż za nami, kapitanie - powiedział ochryple, gdy podawała mu własny bukłak z wodą. Przełknął duży łyk, a resztą oblał głowę. - Przysięgam na Apponela, w żaden sposób nie mogli nadążyć za nami, a jednak następują nam na pięty. Niektórzy z nich padają z sił jak wychłostane psy, lecz pozostali wciąż trzymają się na nogach i nie wygląda na to, aby zamierzali wkrótce przestać. Zaklęła i zwołała oficerów. Razem nakłonili zmęczonych żołnierzy do jeszcze jednego wysiłku. Powtarzało się to przez następne dni i - czasami - noce, w miarę jak wycofywali się na północ, coraz bardziej w głąb Valdemaru. Każdy krok na zachód był dla Kero jak ukłucie ostrogą w bok. Do tej pory nigdy oddawanie kraju w ręce nieprzyjaciela nie łączyło się z takim uczuciem nienawiści. Jak dotąd zawsze była to sprawa obojętna; liczył się tylko ostateczny rezultat, nie to, czy paru wieśniaków zostanie schwytanych, a ich dobytek obrócony w perzynę. Tym razem było
inaczej. Podczas przemarszu wieśniacy wciskali im wszystko, czego potrzeba było wojsku Selenay, a potem porzucali swe gospodarstwa z oczami błyszczącymi od nie uronionych łez. Widziała w tych wieśniakach ludzi bez względu na to, jak przelotne były z nimi spotkania i dlatego na widok dymu wzbijającego się za ich plecami oraz wiedząc, co żołnierze Ancara czynią z opuszczonymi posiadłościami, wrzała gniewem. Za każdym razem, gdy odbierała zaopatrzenie od kolejnego rolnika i gdy obserwowała, jak odjeżdżał na zachód razem z rodziną oraz z tym, co zdołał załadować, narastała w niej wściekłość. "Co za piekielna niesprawiedliwość" - mówiła do siebie w duchu. "Wiem, że życie nie jest sprawiedliwe, lecz ci ludzie nie zrobili nic, aby zasłużyć sobie na taki los". Nigdy nie czuła się tak całkowicie bezradna. Nigdy nie darzyła przeciwnika, nie licząc Karsytów, taką nienawiścią, jaką darzyła Ancara. Ten głupiec poganiał swoich ludzi, jakby byli bezmózgimi kukłami. Nie mogło jej się pomieścić w głowie, dlaczego gromadnie nie dezerterują - chyba że magowie kontrolowali ich w jakiś sposób. To mogłoby być wyjaśnieniem, dlaczego magowie nie przypuścili ataku na armię Selenay - mieli pełne ręce roboty, by utrzymać porządek we własnych oddziałach. Była dobrym przywódcą i nie mogła znienawidzić ludzi poddanych takiemu przymusowi jak ci. Lecz bez wątpienia nienawidziła człowieka, który był za to odpowiedzialny, a także zadawał cierpienia dla czystej przyjemności. Eldan opowiedział jej, co Ancar wyrządził Talii, i poczuła, jak podczas tej opowieści budzi się Potrzeba, unosząc się tym głębokim, sięgającym trzewi gniewem, który tak trudno było poddać kontroli. Ale Ancara nie było pod ręką, więc ostrze się uspokoiło. Przynajmniej raz jeden Kero podzieliła opinię miecza. Jeden z oficerów armii Selenay, który żył niegdyś w Hardornie, opowiedział jej, jak postąpił Ancar z jego ojcem i całą rodziną oraz dlaczego uciekli. Do tej pory Kero spotykała się z tyranami, lecz żaden z nich nie nadużywał władzy tak jak ten. Sposób, w jaki poganiał swoich ludzi, był dobrym przykładem jego stosunku do nich. Traktował ich gorzej niż bydło, gdyż dobry rolnik dba o to, aby jego zwierzętom niczego nie brakowało. Pewnej nocy, kiedy odważyli się rozpalić ognisko, zwołała swych podkomendnych i opowiedziała im wszystko, czego się dowiedziała, doszedłszy do wniosku, że powinni wiedzieć, co stanie się z nimi, jeśli wpadną w ręce Ancara. Słuchali w milczeniu, a potem Shallan złożyła oświadczenie w imieniu ich wszystkich. - On jest krzywoprzysięzcą - powiedziała, posępnie wykrzywiając usta. - I szczęście mu sprzyja, że nie ma z nami naszych magów, gdyż rzuciłabym na niego klątwę wygnania. Kero wodziła spojrzeniem od jednej rozjaśnionej ogniem twarzy do drugiej i nie dostrzegła ani śladu sprzeciwu. Kilku z nich przytakiwało głowami. Gildia obfitowała w ludzi o różnych, czasami antagonistycznych poglądach. Wszystkich najemników Gildii łączyło jedno: lęk przed przysięgą. Każdego krzywoprzysięzcę spotykała surowa kara z rąk samych żołnierzy. Na władców i kapłanów czekała zemsta w innej postaci - klątwa wygnania. Królowie przysięgali chronić swoje ziemie i ludzi zwykle w momencie, kiedy byli na tyle dorośli, aby złożyć to ślubowanie. Ancar złamał swoją przysięgę w sposób tak samo straszliwy, jak nie żyjący król Rethwellanu, Raschar - monarcha pogrzebany z radością - którego pomogły obalić Tarma i Kethry. Kero dowiedziała się tej nocy, że nie jest osamotniona w swej nienawiści do Ancara: jej żołnierze usłyszeli opowieści od uciekinierów z Hardornu i łączyli się z nią w jej gniewie. To ich dodatkowo mobilizowało. Ale sam gniew nie wystarczał, zwłaszcza w konfrontacji z desperacją ludzi Ancara. Już sam nieprzerwany marsz wyczerpywał ich siły; ciągłe straty w ludziach dodatkowo ciążyły im na sercu. Oczywiście Ancar tracił taką samą ilość ludzi w potyczkach, lecz on mógł sobie na to pozwolić. Armii Selenay nie było na to stać. W pewnym miejscu Kero próbowała zastawić pułapkę. Rozdzieliła swe siły po obu stronach rzeki, mając nadzieję, że zaskoczy sporą liczbę ludzi Ancara jeszcze w wodzie. Jedynie dzięki czujności swoich zwiadowców nie wpadła we własne sidła, kiedy okazało się, że to on ich okrążył. Ancar wysłał piechotę, aby otoczyła pierścieniem czyhającą po jego stronie rzeki grupę i tylko wieloletnie doświadczenie Kero pozwoliło jej wydostać ich z tego. Wszystkie te lata nauczyły ją, żeby zawsze pozostawić sobie jakąś drogę odwrotu - w tym przypadku najmniej prawdopodobną, bo samą rzekę. Nim to uczyniła, upewniła się, że wszyscy biorący udział w zasadzce umieją dobrze
pływać i to zarówno ludzie, jak i konie. Mimo to uratowali się o włos i od tamtej pory odwróciło się od nich szczęście. Każdego dnia stosowali partyzanckie sztuczki i podstępy po to jedynie, aby powstrzymywać Ancara od ostatecznego nastąpienia i dokończenia roboty. Z Heroldami - łączącymi ich jak ogniwa - rozdzielali swoje siły w dzień, szarpiąc obrzeża olbrzymiej armii, i łączyli się w nocy. Pojedyncze grupy, niektóre tak małe jak pierwotny oddział zwiadowców Kero, mogły błyskawicznie uderzać i wycofywać się, zmiatając z powierzchni ziemi co bardziej nieporadne oddziały piechoty Ancara lecz cena za tę ruchliwość była wysoka: sporo z tych małych grup zaginęło, gdy żołnierze Ancara zdołali je okrążyć i schwytać w pułapkę. Każda strata była boleśniejsza dla nich niż taka sama strata dla Ancara - o ile oczywiście straty cokolwiek znaczyły dla niego poza zmniejszeniem liczebności wojska. - Nie mogę w to uwierzyć - mamrotała Kero do Eldana, gdy osłaniając wzrok, przyglądała się armii Ancara, ciemnemu dywanowi pokrywającemu pole poniżej punktu obserwacyjnego, miażdżącemu łany młodego zboża i zamieniającemu je w grzęzawisko. Żołnierze Ancara maszerowali w jednostajnym rytmie przez cały dzień i każdy dowódca przy zdrowych zmysłach kazałby im założyć obóz. A jednak nacierali, pomimo że zachód słońca oblał niebo czerwienią. - Sądziłam, że zaplanowałam wszystko, nie wykluczyłam nawet najgorszego z możliwych przypadków, ale to nie są istoty ludzkie. Nikt nie jest w stanie nadążyć za tempem nadanym przez nas... - Ty nadążyłaś - zauważył Eldan. - Ty je narzuciłaś. Spojrzała na niego groźnie spod oka. Bolała ją głowa od noszonego przez cały dzień hełmu i nie miała ochoty na słowną szermierkę. - Gadanie. Jesteśmy na własnym terenie; korzystamy z miejscowego poparcia, zaopatrzenia, no i znamy tę okolicę. On niczym takim nie dysponuje. Nie powinien był za nami nadążać, nie mówiąc już o atakach przy lada sprzyjającej okazji. A jednak robi to i niech mnie licho, jeśli wiem, jakim cudem. - Ponieważ skłonny jest poświęcić wszystko, byle dostać ciebie czy raczej Selenay - powiedział matowym głosem Eldan. - Nic się nie liczy, byle położyć na niej łapę. Zamierza wypalić każdego swojego człowieka do cna, byle dopiąć tego jednego, jedynego celu. - Eldan westchnął. - Nie wiem, kapitanie. Strategia nigdy nie była czymś, w czym byłbym dobry. - Nagle uśmiechnął się blado. - Ale ty coś wymyślisz, jestem pewny. Wszyscy w ciebie wierzymy. To była słaba pociecha. "Oni we mnie wierzą. Tego mi jedynie brakowało..." Zwłaszcza gdy cały jej geniusz skupiał się na tym, aby pozostali przy życiu jak najdłużej. Po Darenie wszelki ślad zaginął i nawet Heroldowie nie potrafili go odnaleźć. Prawdę powiedziawszy, potęga Heroldów, poza zdolnością myślmowy, została zakłócona albo mocno ograniczona przez magów Ancara. Ponad jego armią rozpięty był swego rodzaju ekran, którego wróżę nie byli w stanie przeniknąć i raportowali niezmiennie: "zbyt wiele możliwości". Dla Kero liczyły się tylko trzy możliwości: Daren przybędzie punktualnie, Daren został odparty przez rezerwy Ancara, Daren natknął się na tę samą armię i to opóźniło jego marsz. Nic innego nie miało znaczenia. Tak czy siak, w tej chwili ważne było tylko jedno - pozostanie przy życiu. To nie dawało jej spokoju. Pioruny Nieba zatrzymały się, aby po skończonej przeprawie zasypać bród odłamkami krzemieni. Drobne, ciężkie odłamki opadały na dno, były ostre na tyle, by wbijać się w kopyta i przecinać buty razem ze stopami. "Ostrożnie stawiaj żądania, bo mogą się spełnić. Chciałam, aby Ancar poszedł za nami. Teraz nie mogę nas od niego uwolnić. Lord marszałek i jego Heroldowie także nie mogli niczego zaproponować. Czuję się tak, jakbym sprawiała im zawód" pomyślała posępnie, gdy ostatni z siewców krzemieni powrócili na siodła, a kompania ponownie ruszyła w drogę. "Wydaje im się, że wyczaruję coś genialnego z rękawa i ocalę wszystkich. Nawet Ardana nie wpakowała siebie w taką sytuację. A i Lerryn - dopóki żył - był takim szczęściarzem, jakby wpadł do latryny i wyszedł stamtąd z garściami złota". Spojrzała przez ramię, sprawdzając, czy nie ma maruderów, chociaż to Shallan i Geyr byli za to
odpowiedzialni. Nie wyglądało na to, aby ktokolwiek z jej ludzi odpadł z marszu, lecz gdyby nie dosiadali wierzchowców Shin'a'in, do tej pory na pewno doszłoby do tego. Nawet Towarzysze zaczynali okazywać znużenie. "Jak do tej pory jedyny uśmiech szczęścia, jaki nas spotkał, to fakt, że Ancar nie wykorzystał magów od czasu, kiedy zabiłam tego pierwszego". Odsunęła hełm i roztarta miejsce na czole, gdzie ją uwierał. "Być może to nie był uśmiech szczęścia; być może to Potrzeba ochrania całą armię lub też Ancar pozostałych magów oszczędza dla utrzymywania swoich ludzi w ryzach". Co z tego jest prawdą? Czy przypadkiem nie wszystko naraz? Jakże pragnęła to wiedzieć! Pioruny Nieba zrównały się z tylną strażą wojska Selenay i przejęły tę rolę na siebie. Shallan z Geyrem wysłali do tyłu jeźdźców, podczas gdy pozostali rozproszyli się, zsiadając z koni i prowadząc je za uzdy, by mogły odetchnąć. Kero miała nadzieję, że jeźdźcy wrócą z wiadomością, iż Ancar szykuje popas. "Cały wysiłek muszę skupić na utrzymaniu zwartej armii. Jest nas za mało, aby zrobić cokolwiek poza odwrotem. Ancar dziesięciokrotnie przewyższa nas siłą i to pomimo strat. Chyba jedyną naszą przewagą jest obecność Heroldów. Jesteśmy zbyt liczni i niedostatecznie wyszkoleni, aby postępować jak siły specjalne i zbyt mało nas, aby stawić mu prawdziwy opór". Można było od tego oszaleć: wkrótce dotrą do granicy Iftelu i będą mogli iść tylko w głąb Valdemaru. Czy tam, za nimi, maszeruje Daren? Jeśli nie, będzie musiała przygotować się na najgorsze. Czy jeśli wycofają się, to Selenay będzie w stanie zebrać dostateczną liczbę cywili, aby rzucić ich przeciw wyszkolonym żołnierzom? Można było to zrobić - to, co spotkało Pioruny Nieba w Seejay było najlepszym dowodem - lecz ceną za to jest morze krwi, a ludzie muszą być całym sercem oddani sprawie. "Gdybyśmy mogli w jakiś sposób rozdzielić jego armię i ułożyć wszystko tak, aby zająć się każdą częścią osobno". Piechur idący przed nią potknął się i upadł, zobaczył Hellsbane nad sobą, przybladł, gramoląc się na nogi z powrotem na swoje miejsce w falującej kolumnie piechoty. Klacz swym zachowaniem w bitwie zarobiła sobie na reputację konia zadającego śmierć ludziom i nikt prócz Piorunów Nieba nie chciał znaleźć się w zasięgu jej zębów i kopyt. "Co jest przed nami? Ciekawe, czy jestem w stanie zmusić Ancara, aby zaangażował swych ludzi na zbyt wielu frontach? Czy możemy jakoś wykorzystać ten teren?" Nie, to był nierozsądny pomysł. Przed nimi były tylko pola uprawne i łagodne pagórki. Ściągnęła hełm, zawiesiła go na łęku, otarła pot z czoła. Nic to nie pomogło. Nigdy nie była tak zmęczona, nawet wtedy, gdy uciekała przed kapłankami Karsytów i ich demonami. "Gdyby moi jeźdźcy nie musieli być tak związani z piechotą..." A może nie było to konieczne. "Gdybyśmy połączyli Pioruny Nieba z kawalerią i okrążyli ich. Ciekawe, czy ulegliby złudzeniu, że są to posiłki... Czy sądziliby, że jesteśmy armią Darena?" Sama siebie skarciła w myślach za głupotę. "Jakże, u licha, może mi przychodzić coś takiego do głowy? Zostawiłabym ich bez jakiegokolwiek wsparcia. Gdyby Ancar dał się zwieść, to skierowałby się w złym dla nas kierunku. Nic by z tego nie wyszło. Nie chcemy, aby udał się na południe, a już na pewno nie na zachód". Każdy nowy pomysł wydawał się rokować mniejsze szansę powodzenia od poprzedniego. I żaden nie przyniesie pożytku, o ile nie będą mieli okazji wypocząć! "Czuję się jak zaszczuty jeleń" - przyszło jej nagle do głowy i zamarła, gdy uzmysłowiła sobie, jak bardzo to wyobrażenie było bliskie prawdy. Przeanalizowała szybko w myśli całe postępowanie Ancara od momentu ich pierwszej potyczki i doszła do wniosku z zamierającym sercem, że robili dokładnie to, czego on chciał. Uciekali. Uciekali aż do utraty sił... - Co się stało? - Obok niej jechał Eldan, a ona nawet tego nie zauważyła. - Właśnie przyszło mi do głowy, że popełniliśmy fatalny błąd - odpowiedziała wolno, czując mróz wzdłuż kręgosłupa. - Wszyscy myśleliśmy, że to my wodzimy go za nos. To nieprawda. To on zaganiał nas jak jelenie płoszone przez obławę.
Rozejrzała się za jednym z poruczników zwiadowców. Zauważyła strzechę blond włosów. - Shallan! - krzyknęła przenikliwie. Wezwana spojrzała za siebie, ściągnęła wodze; znużona zawróciła w ich kierunku. - Chcę, abyś rozesłała zwiadowców na wschód i zachód! - zawołała Kero, gdy tylko Shallan znalazła się w zasięgu głosu. - Wyślij ich na odległość mniej więcej pół dnia konnej jazdy na najbardziej wypoczętych wierzchowcach. Niech zabiorą ze sobą Heroldów. Jeśli to, o czym myślę, naprawdę tam jest, chcę o tym wiedzieć - natychmiast. Przez chwilę Shallan wyglądała na zamyśloną, a potem raptownie zbladła. - Wzięli nas w kleszcze? - zapytała; jej koń stał nieporuszenie, oszczędzając siły. Kero przytaknęła kiwnięciem głowy i obejrzała się przez ramię, mając wrażenie, że ujrzy wyłaniającego się wroga. - Tak sądzę. Nie mogłam wymyślić, gdzie była jego kawaleria i niemal doszłam do wniosku, że nie ma jej wcale. Ale gdybym dysponowała jego możliwościami, dlaczegóż wysyłałabym w pole tylko piechotę i niepełną kompanię jazdy? Teraz myślę, że wiem, gdzie on ich wysłał. Chce wziąć nas w kleszcze od wschodu albo od zachodu. Idę o zakład, że to będzie od wschodu, ale chcę, abyście sprawdzili teren w głąb Valdemaru, bym zyskała pewność. W całym zamieszaniu wywołanym ewakuacją mogli się prześliznąć. - Astero, pomóż nam, jeśli się nie mylisz - posępnie stwierdził Eldan, kiedy Shallan odjechała, by zebrać swoich zwiadowców i wysłać ich w drogę. On także obejrzał się przez ramię z grymasem na twarzy. - Będzie miał nas tam, gdzie myśmy chcieli mieć jego: przygwożdżonych pomiędzy jego armią a granicą Iftelu. - Wiem - odpowiedziała, obserwując, jak dwie małe grupy Piorunów Nieba odrywają się od głównej kolumny i odjeżdżają na wschód i na zachód. - Wierz mi, że wiem o tym. Oddałabym rękę za wiadomość, gdzie teraz jest Daren, i nogę, żeby to było tak blisko, by zdążył z odsieczą. "Musimy być w połowie drogi do Iftelu. O bogowie, nie mam pojęcia, jak daleko jeszcze będzie się ciągnąć to wymarłe terytorium". Daren rozprostował zmartwiałe palce, otarł rękawem pot z twarzy i popatrzył w słońce. Ściągnął wodze swojego rumaka na tyle, aby zrównać się z jednym z niewielu nieuzbrojonych jeźdźców w grupie. - Jak daleko, według ciebie, jesteśmy od granicy Valdemaru? - zapytał młodego Quentena, a jego czoło pokryła niewielka zmarszczka, oczy zaś straciły ostrość spojrzenia. - Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, jest to, aby zwęszyły nas kreatury Ancara. - Dostatecznie daleko - odpowiedział mag po chwili. - Jesteśmy poza zasięgiem tego, co czuwa w Valdemarze, zaś magowie Ancara zbyt są zajęci trzymaniem w ryzach żołnierzy, aby poszukiwać nas. To piekielnie sprytne z jego strony, że trzyma własnych magów po tej stronie granicy. Nie wiem, co to za strażnik, panie, ale zaklęcie jest bardzo dosłowne. Twoja magia może przekroczyć granicę, byłeś tylko ty osobiście tego nie zrobił. I podejrzewam, że nawet po przekroczeniu granicy i zaniechaniu wszelkiej magii, nie byłbyś niepokojony. - Chyba masz słuszność - odpowiedział Daren. "Porządny chłopiec z tego Quentena. Chciałbym wiedzieć, jak Kero udało się go skaptować". - I cieszę się nielicho, że w drodze powrotnej zadałeś sobie trud odszukania nas. Gdybyśmy szli najkrótszą drogą, utracilibyśmy i naszych magów. - Przede wszystkim nie chciałem ich opuszczać, panie - rzekł z roztargnieniem Quenten. Wzywam bogów na świadka, zostałbym, gdybym mógł! Wytropienie ciebie i udzielenie przestrogi wydawało się jedyną słuszną rzeczą - i być może przybycie razem z tobą, gdyby udało ci się znaleźć sposób na uniknięcie magicznych kłopotów. Jego łagodna, niewielka klacz płynęła obok wysokiego wierzchowca Darena; był to jedyny koń, oprócz jego własnego, który mógł kłusować, nie trzęsąc swoim jeźdźcem. Daren milczał, zmagając się z problemem, jak nadrobić utracone dni w drodze do Hardornu, gdy przemykali się chyłkiem z nadzieją, że Karsyci zlekceważą tę małą inwazję na ich terytorium. Dysponował podwójną liczbą magów, aby ukryć ruchy swego wojska, lecz kto tam wie, do
czego byli zdolni karsyccy kapłani. Może pochłaniały ich wewnętrzne kłopoty. Od czasu porażki proroka nie było więcej problemów z Karsem, krążyły jedynie pogłoski o wojnie domowej w szeregach kapłanów Pana Słońca i o tym, że główny kapłan tegoż bóstwa został zaatakowany przez kobietę. To już samo w sobie było herezją, lecz kolejne pogłoski donosiły, że kobieta ta, przybrawszy męskie szaty i fałszywą brodę, uzurpuje sobie prawa do tytułu Prawdziwego Syna Słońca. Jeśli te wieści choć w połowie były prawdziwe, stawało się jasne, dlaczego Karsyci nie zwracali uwagi na armię swego odwiecznego wroga. Zwłaszcza że ta maszerowała całkiem gdzie indziej. Po przekroczeniu granicy Hardornu kusiło jednak Darena, by zawrócić i spróbować szczęścia w Valdemarze z tym tajemniczym "strażnikiem", który doprowadzał magów do szaleństwa. Od granicy aż na odległość trzech mil w głąb Hardornu zamieniona w perzynę kraina była wymarła i pusta. Całe wioski stały opustoszałe, splądrowane, ale z najgorszym spotkali się, gdy jego żołnierze ostrożnie zajrzeli pomiędzy zburzone domy. Osady zostały złupione, a później zrównane z ziemią. W ruinach ludzie Darena natknęli się na szczątki kobiet i dzieci - tylko kobiet i dzieci - i to jedynie poniżej trzeciego roku życia oraz, przypuszczalnie, powyżej trzydziestego. Daren myślał w pierwszym odruchu, że jest to sprawka rabusiów, lecz wtedy natknęli się na inną wioskę, mniejszą od poprzedniej, którą spotkał ten sam los. A potem była jeszcze jedna i jeszcze jedna. Po czwartym takim odkryciu Daren zabronił swoim ludziom zbliżać się do tych miejsc. Nie mieli ze sobą ani jednego kapłana, lecz ich magowie - zwłaszcza Quenten - czuli bijący stamtąd dziwny niepokój, zaś Uzdrowiciele odmówili - histerycznie - postawienia choćby stopy w granicach wiosek. Sama ziemia wyglądała na chorą i do cna wyczerpaną. Wybujałe chwasty, objąwszy w posiadanie pola, rosły spłowiałe, o cienkich, kruchych łodygach. Liście drzew utraciły barwy. Jedynym z rzadka widywanym ptactwem były wrony i jak dotąd nie udało się Darenowi dostrzec żadnej zwierzyny, nawet czmychającego królika. Od pierwszej wioski było coraz gorzej i gorzej. W jego oczach kraina wyglądała teraz jak piękna kobieta zniszczona przez zarazę. Nie mieściło mu się w głowie, że jego ludzie mogą to znieść - w większości pochodzili z rodzin rolniczych i ich marzeniem było osiąść na własnym, małym gospodarstwie kupionym za rentę. Widok dobrej ziemi w takim stanie musiał sprawiać im niezwykłą przykrość. - Jak myślisz, co się tutaj wydarzyło? - zapytał Quentena. Mag spojrzał na niego w osobliwy sposób. - Dlaczego pytasz? Daren rozejrzał się dookoła po uschniętych konarach drzew, po pożółkłych trawach, chorobliwych naroślach plamiących liście - i zadrżał. - Bo to miejsce wygląda na zatrute. Tego, co wydarzyło się w wioskach, można się łatwo domyślić - ten bękart siłą zaciągnął mężczyzn do wojska, zabrał ze sobą przydatne kobiety i maleństwa oraz dokonał rzezi dla przykładu... Nie pojmuję jednak, jak ludzie tak łatwo mogli przejść nad tym do porządku. Quenten z podziwem potrząsnął głową. - O panie, oni nie widzą tego, co ty widzisz. Dla nich wygląda to zupełnie zwyczajnie, za wyjątkiem tego, że niewiele jest ptactwa i zwierząt. Rozejrzał się znacząco po ludziach maszerujących spokojnie drogą przed nimi i przechylił swoją kudłatą, pokrytą kurzem głowę, tak jakby czekał na odpowiedź. Daren obrzucił go ostrym spojrzeniem, lecz wyraz twarzy młodego maga był jak najbardziej trzeźwy. - To jest ułuda? Iluzja? Ponownie mag potrząsnął głową, lecz tym razem badawczo doszukiwał się czegoś w twarzy Darena, zanim zdecydował się odezwać. - Nie sądzę, panie. Czy w twoich żyłach płynie krew maga? - Nieco, niezbyt wiele - odrzekł Daren po chwili zastanowienia. - Oczywiście rodzina od strony babki wydawała na świat Uzdrowicieli dość często i linia matki podobno miała coś wspólnego z
kapłankami ziemi... - Aaa... - rzekł Quenten z zadowoleniem. - To jest to: posiadasz zmysł ziemi. Ma go wielu z tych, w których żyłach płynie krew starych kapłanek ziemi. To, co widzisz, ziemia ujawnia przed tobą poprzez twój zmysł ziemi, widzisz to, co tkwi pod zewnętrzną skorupą, wszyscy pozostali patrzą jedynie swoimi zewnętrznymi oczami. Ta ziemia jest chora; praktykowano tutaj magię krwi, zbyt wiele, by ziemia mogła ją wchłonąć bez szkody dla siebie. To jest prawdziwa potworność popełniona w wioskach za nami. Nie tylko rzeź sama w sobie, lecz to, że dopuszczono się jej, by przywołać moce magii krwi i magii śmierci. Daren wspomniał wszystkie pogłoski, które słyszał o Ancarze - raptownie zaczynały nabierać znaczenia. - Magia krwi, aby panować nad umysłami tych, których zabrał ze sobą? - zapytał przenikliwie. Magia krwi dla utworzenia zapasu mocy, z którego może czerpać? - Źrenice Quentena poszerzyły się. - Magia krwi, aby ziemia utrzymywała go w zdrowiu, zapewniała mu młodość - kosztem siebie? - Nawet jeden na dziesięciu wysoko urodzonych nie wie o tym - wyszeptał mag. - Zatrzymaj to dla siebie, panie. Niektórzy powiadają, że wiedzę dzieli pół kroku od żądzy. Nie zgadzam się z tym, lecz nawet szkoły magii mają swoich fanatyków. - Przyjął swój normalny ton. - Prawdopodobnie, panie, nazbyt to wiele, by ziemia mogła podołać. To dlatego w twoich oczach wygląda na chorą. Ufaj swojemu zmysłowi ziemi, panie. Jeśli nauczysz się korzystać z niego, powie ci więcej niż tylko to. Teraz z kolei Daren potrząsnął głową. Ziemia krzyczała do niego na swój sposób - i on nic nie mógł na to poradzić, tak jak nie mógł przywrócić życia tym niewinnym biedactwom. Chciał błagać ziemię o przebaczenie, że jej nie uzdrawia, a ludzi za to, że nie było go tutaj, gdy potrzebowali pomocy. Ale to było nierozsądne. Rozumiał Heroldów Valdemaru znacznie lepiej niż jego brat. Rozumiał, na czym polega troska o ludzi, nawet jeśli nic go z nimi osobiście nie łączy. Faram oddałby życie za własnych podwładnych, lecz nie tych z Valdemaru. Nie podobałaby mu się ta rzeź, lecz nie odczułby tego tak głęboko jak Daren. I rozumiał także, na czym polega obowiązek oraz wierność złożonej przysiędze. - W tej chwili dbam jedynie o to, czy tę ziemię można bezpiecznie przebyć - ty mówisz, że tak i czy Ancar posiada jakiegoś maga, który mógłby wykryć naszą obecność. - Staramy się temu przeszkodzić, panie - odpowiedział oschle Quenten. - I... - rzucił bystrym spojrzeniem. - Co to jest? - zapytał Daren, ściągając wodze swojego wierzchowca, kiedy klacz Quentena zamarła w bezruchu. Mag podniósł rękę do czoła ze wzrokiem wbitym w dal. Wyglądał tak, jakby wsłuchiwał się w coś przed sobą. - Quenten? - nalegał Daren. - Quenten? Oczy maga ponownie spoczęły na nim. - Tuż przed nami stoją odwody Ancara - powiedział niewyraźnie. - Kilku magów i trzy kompanie konnych. I... Darenie, panie, oni przeważnie pochodzą stąd, z tej wyklętej krainy. - W takim razie są zniewoleni siłą. W żaden inny sposób w tak krótkim czasie nie zrobiłby z rolników kawalerii. - Dał znak swoim oficerom, by wstrzymali pochód. - Quenten, jak daleko przed nami jest to "tuż przed nami"? - Pół dnia marszu, może bliżej. Niewiele bliżej. - Quenten zdawał się nie zauważać westchnienia ulgi Darena. - Co oni tam robią? - pytał uparcie. - Nie widzieliśmy ani śladu armii Ancara. Co tutaj robią odwody? - Ja nie... oni... potrzebne mi jest moje naczynie. Bez ostrzeżenia mag zsunął się z grzbietu klaczy i zaczął szperać w swoich tobołkach. Wydobył całkowicie czarny półmisek, lśniący, wykonany z czarnego szkła czy też czegoś, co bardzo go przypominało. Nalał wody z własnego bukłaka na samo dno, usiadł wprost na drodze, na ziemi, i wlepił oczy w naczynie.
Daren obracał się pośród magów dostatecznie długo, aby wiedzieć, kiedy trzymać usta zamknięte na kłódkę. Czekał cierpliwie w promieniach słońca, zbyt słabych, aby go chociaż rozgrzały. Armia czekała z równą cierpliwością, zadowolona ze sposobności do odpoczynku, przysiadłszy na poboczu drogi. Daren obserwował swoich ludzi, wymęczonych, opierających się o plecaki, i żałował, że był zmuszony nakłaniać ich do takiego wysiłku. Musieli nadrobić mnóstwo czasu, gdy tylko zeszli ze wzgórz. Na koniec dnia sam był znużony, a przecież jechał na koniu. Nie chciał nawet myśleć, jak wyglądają stopy piechurów. - Oni wyczekują - powiedział Quenten cienkim, obojętnym głosem, który był przedziwnym odbiciem jego myśli. - Są połową łapy z pazurami, która pochwyci Selenay i zmiażdży Valdemar. - Co? - wypalił przerażony Daren. Quenten podniósł oczy, zamrugał powiekami, uniósł naczynie i rozlał wodę po ziemi. - Ancar trzyma odwody tutaj. Czekają, aż zmęczy oddziały Selenay na tyle, aby zamknąć pułapkę - wyjaśnił mag głosem, który zabrzmiał normalniej. - Wtedy każe temu mrowiu runąć z boku i z góry, samemu odcinając główne siły od dołu. - Nie wydaje mi się - odpowiedział Daren tonem posępnego zadowolenia, że w końcu jest przed nim coś, z czym może walczyć. - No tak, ale to nie wszystko, panie - dodał Quenten, wstając z drogi, otrzepując szaty z pyłu i ostrożnie chowając naczynie. - Chodzi o to, z kogo składają się te odwody, czy raczej skąd pochodzą. Tak jak powiedziałem - są stąd. Są zniewoleni do posłuszeństwa przez krew swoich bliźnich. Teraz to ty posiadasz zmysł ziemi; to ty możesz zdradzić mi, który mag panuje nad nimi, bo ziemia dookoła niego powie ci o tym. Ona go nienawidzi i jest mu podległa, a ty zobaczysz go tak, jak ona go widzi. - A co się stanie, jeśli go złamiesz? - zapytał Daren, pochylając się w siodle, mimowolnie zaciskając jedną dłoń na łęku. - Jakże to zobaczę? Czego musisz mnie nauczyć i czy możemy na to poświęcać czas? Quenten czekał z odpowiedzią, dopóki nie znalazł się w siodle i odwrócił się, by spojrzeć na Darena, gdy już mocno się w nim usadowił. - Posiadasz zmysł ziemi - powtórzył. - To sprawa instynktu raczej niż wiedzy. Złam maga, który sprawuje władzę, a uwolnisz nie tylko ofiary, lecz, co jest równocześnie możliwe, ziemia dookoła zerwie się do buntu. I da posłuch tobie, pójdzie za pewnymi twymi wskazówkami, jeśli będą dostatecznie proste. - Naprawdę? Quenten kiwnął głową. Daren pomyślał o stosach budzących litość ludzkich szczątków i ruin, rozejrzał się wokół siebie po umierającej krainie. Pomyślał o Kero i armii Selenay. O przysięgach. Być może to jakiś bóg obdarzył go właśnie po to, aby miał szansę wszystkiemu temu zaradzić. - Quentenie, ty przewodzisz magom; sprowadź swoich czarnoksiężników, wywiedz się wszystkiego, czego zdołasz, i bacz, abyśmy pozostali w ukryciu. Daren zawrócił konia i odjechał w poszukiwaniu zwiadowców, zanim mógł usłyszeć gorliwą zgodę Quentena. "Doskonale, Ancarze, ty draniu" - nie mógł opędzić się od tej myśli, pełnej okrutnego uniesienia. "Właśnie zamierzam poszukać małego zadośćuczynienia u ciebie i u twoich ludzi". Nieświadomość niebezpieczeństwa w odwodach Ancara była całkowita - lecz mimo wszystko żołnierze ci znajdowali się głęboko na własnym terytorium i nie mieli powodów spodziewać się jakiegokolwiek zagrożenia. Daren osobiście zszedł ze swymi zwiadowcami w rzeczną dolinę, aby dobrze przyjrzeć się swojemu wrogowi i jego zachowaniu. To, co zobaczył, doskonale pasowało do teorii Quentena o kontroli umysłów. Ledwie ćwierć ludzi zebranych na dole poruszała się i działała w sposób przyjęty za normalny. Pozostali równie dobrze mogliby być kukiełkami; patrzenie na nich było rzeczą niepokojącą. Ruchy ich były apatyczne, o ile w ogóle się poruszali, i nikt z nich nie próżnował - zaprzęgnięci w kierat nie tracili czasu, przystępowali do jakiegoś zadania, wykonywali je do końca i przystępowali do następnego. I wszystko to czynili, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa, nie wychyliwszy się nawet na krok. Nie gotowano żadnej strawy; mała grupka ludzi rozdawała pozbawione smaku porcje chleba, których Rethwellan nie używał już z powodu skarg
swoich poddanych. Ci wojownicy odbierali chleb, zjadali go metodycznie i wracali do swojego kieratu. Po zapadnięciu nocy w obozie nastała kompletna cisza; nie było grup towarzyskich zbierających się dookoła obozowych ognisk, hazardu dla zabicia czasu - nic. Ci ludzie po prostu owinęli się w derki i zasnęli, z wyjątkiem magów i oficerów, którzy mieli namioty i przypuszczalnie czymś się wewnątrz nich zajmowali. Był to widok całkowicie wytrącający z równowagi dla kogoś, kto wiedział, jak obóz powinien wyglądać, jakimi dźwiękami powinien rozbrzmiewać. Ten był zupełnie nienaturalny - choć Daren musiał w duchu przyznać, że czasami życzyłby sobie, aby jego ludzie... Odtrącił tę myśl od siebie, zanim jeszcze się wykrystalizowała, uświadomiwszy sobie z dreszczem, że sam był bliski chęci upodobnienia swych ludzi do tych nieszczęśników. Czy to mieli na myśli magowie, mówiąc, że niewiele dzieli wiedzę od żądzy? Potworny pomysł... Przez chwilę mrugał oczami. "Nie" - powiedział sobie w duchu. "Nigdy tego nie chciałem. To jest gorsze od niewolnictwa; niewolnik przynajmniej jest panem swoich myśli. Ci biedacy nie mają nawet tego. Zniszczenie lub zniewolenie umysłu jest tak samo złe jak zabicie człowieka. Może nawet gorsze, jeśli umysł wie, co mu się przytrafiło". Zwiadowca pociągnął go za rękaw, więc poczołgał się z powrotem wraz z pozostałymi, unikając strażnika o szeroko rozdziawionych ustach. Powrócili do swoich oddziałów bez dalszych przygód i Daren spędził ze swymi oficerami wiele godzin, aż do północy, wyznaczając marszrutę na następny dzień. Świt ujrzał oddziały Rethwellanu na pozycjach tuż nad obozem. Niemożliwością było utrzymanie ruchu tak dużej grupy w sekrecie, lecz przez rozdzielenie swych sił na dwie części, odcinając wojownikom Ancara łatwą drogę ucieczki przez rzekę, Daren zmusił rezerwy Ancara do potyczki z nim, uniemożliwiając im połączenie się z większą armią lub ucieczkę w głąb Hardornu. Daren czekał na stanowisku dowodzenia wraz z Quentenem, innymi magami i swoimi podoficerami. Za miejscem tym przemawiały jedynie dwie rzeczy: niczym nie przesłonięta panorama i bardzo wysokie, rzucające cień drzewo. - Możesz już powiedzieć, kim on jest? - zapytał Quenten półgłosem, gdy oficerowie rozeszli się, aby stanąć ze swoimi ludźmi. Daren potrząsnął głową. Nieco na prawo od centrum było coś w rodzaju małego zagłębienia "przykrych uczuć", lecz nie stał tam żaden mag. Zakładali, iż magowie Ancara byli zbyt potężni, aby mógł ich unieszkodliwić którykolwiek pojedynczy mag Darena. By zatem kogoś takiego pokonać, będą musieli wyczekiwać sposobności i uderzyć w niego wszyscy razem. Jeden z magów Darena właściwie się nie liczył; uniemożliwiał wrogowi wzywanie pomocy, przynajmniej na sposób magiczny. I do tego się tylko nadawał. Pozostawili go więc w namiocie Uzdrowicieli, gdzie miał przebywać nawet, gdy cała sprawa się zakończy, aby powrócić do sił. Albo i nie; zawsze istniała możliwość, że umrze z wyczerpania czy też zostanie zabity przez magów przeciwnika. Gdyby armia Darena przegrała, niemal na pewno poniósłby śmierć. Magów trudniej było kontrolować niż pochwyconych wojowników; wróg zwykle nie zadawał sobie trudu, by próbować. Daren dał znak do ataku. Nie było sensu szarżować; ludzie o zniewolonym umyśle nie straciliby ducha na widok szarży czy też bitewnego okrzyku. Biliby się po prostu aż do utraty sił, a wtedy inni zajęliby ich miejsce. Daren wydał swym oficerom staranne rozkazy: trzymać ludzi w ordynku, żadnej heroicznej taktyki, walczyć ze starannością jak na musztrze. Jedyną przewagą w walce z ludźmi o zniewolonych umysłach jest to, że poruszają się oni wolniej. Na tym polega różnica pomiędzy wiedzą, co należy zrobić, a robieniem tego na rozkaz - pomiędzy wyuczoną reakcją i czymś, co stało się naturalnym nawykiem. Bitwa była w rezultacie nudna. Nie było powiewających sztandarów, wrzasków, za wyjątkiem okrzyków bólu, nie było szarż; jedynymi dźwiękami były okrzyki, brzęk oręża, rżenie koni, szuranie setek stóp i tętent kopyt. Ludzie mogliby równie dobrze być tymi małymi pionkami, których on i Kero używali, aby ćwiczyć manewry taktyczne. Jeśli nie liczyć krwi, rannych,
poległych. Dzięki temu było to realne i zarazem ujmowało realności samej walce. Daren skoncentrował się na magach, skupionych w pobliżu oficerskiego punktu dowodzenia. Odróżniały ich barwy szat, jaskrawe w zestawieniu z brązowymi i płowożółtymi skórami, w które odziani byli wojownicy i oficerowie. Lecz im bardziej był skoncentrowany, tym zdawał się mniej dostrzegać. Zaczął ogarniać go gniew i rezygnacja. "Moi ludzie giną tam na dole." - Powstrzymał się jednak, zanim zdążył wybuchnąć na Quentena. "To jest mój kłopot, nie jego. Powinienem się z nim uporać. Quenten powiedział, że zmysł ziemi zbliżony jest do instynktu" - pomyślał w końcu. "A więc jeśli zaniecham koncentracji... Dziwiłem się, co, u licha, dobrego wyniknie z tych medytacyjnych ćwiczeń, przy których upierała się Tarma. Wydawało mi się, że jeśli jest coś bardziej nieprzydatnego... Niemal słyszę teraz jej głos: Niespodzianka, młodzieńcze. Nic nigdy się nie marnuje". Przymknął oczy i wywlókł to ćwiczenie z przepastnych głębin pamięci. Nie było to takie trudne, jak mu się wydawało, gdyż po chwili rozluźnił się. Skupił się na ziemi pod swoimi stopami, tak jak go tego nauczyła Tarma - i kiedy czuł, że jest prawdziwym jej przedłużeniem, otworzył oczy... Niemal stracił dech. Nigdy, przenigdy do tej pory nie widział czegoś takiego - gdyby nie to, że czuł się znakomicie, a rano dzielił z innymi te same racje żywnościowe, podejrzewałby siebie o chorobę albo odurzenie ziołami. Pole bitwy było podzielone na obszary promieniującej, zdrowej zieleni i matowej, martwej, trędowatej bieli o szkarłatnych i cynobrowych obrzeżach tam, gdzie się te obszary spotykały. Poza terenem walki krajobraz był taki sam jak wzdłuż całej drogi na północ chorobliwa zieleń, zatruta żółć. Za wyjątkiem jednego punktu poza liniami, pomiędzy dowodzącymi i magami, jednego czarnego punktu w aureoli wściekłej czerwieni. - Sprowadźcie Quentena - odezwał się do adiutanta. - Mamy go. Jedenastu z dwunastu magów zjawiło się u jego boku tak szybko, że obudziło się w nim podejrzenie, iż sami siebie tam wyczarowali. - Gdzie on jest? - odezwał się Quenten i raptem potrząsnął głową, gdy Daren otwierał usta, aby wyjaśnić mu, że nie może mu tego powiedzieć. - Daj spokój, wiem, jestem głupi. Hadli, mogłabyś... Czarnowłosa, pulchna dziewczyna wyciągnęła ręce i dotknęła obu jego skroni, zanim zdołał coś rzec lub coś uczynić. - Mam go, Quentenie - powiedziała z zadowoleniem. - Co zamierzacie zrobić? - zapytał z obawą Daren. - To znaczy, nie chcę, abyście uderzyli w niego i równocześnie w naszych ludzi. - Nic z tego. Kero lubi rzeczy załatwiane subtelnie. Ostatniej nocy doszliśmy do wniosku, że uzyskamy ten sam efekt, zabijając go fizycznie lub raniąc - tak czy siak utraci władzę nad magią i umysłami, które zniewala. - A więc ja umożliwię im rozpoznanie go - powiedziała Hadli. - Quenten rzuci z naczynia zaklęcie "dalekiego spojrzenia", a Gem i Myrqan znajdą oręż, którym w niego uderzymy, podczas gdy pozostali zmylą jego czujność. Daren odwrócił się. Quenten już klęczał na ziemi z naczyniem pełnym wody przed sobą, lecz tym razem utworzył się w nim obraz, który nawet on mógł zobaczyć. Hadli i dwaj inni uklękli obok niego, a Daren stwierdził, że wciąż dobrze widzi ponad ich głowami. Dojrzał plecy kilku ludzi odzianych w długie szaty o połyskliwych barwach i dziwne kształty formujące się tuż przed nimi. Jego oczy zwróciły się w kierunku jednego z nich, ubranego w niebieską szatę, i dostrzegł tę samą plamę czerni i szkarłatną aurę, którą "widział" uprzednio. - To on - stwierdziła Hadli. - To ten w niebieskim z miedzianym pasem i wężowym emblematem na rękawie. - Daren! - wykrzyknął Quenten, nie odwracając uwagi od naczynia. - Kiedy uderzymy w niego, poczujesz to w ziemi. Nastąpi chwilowy spazm, a potem moment zawahania. To wtedy musisz skupić uwagę na tym, co chcesz, aby się stało. Jest w tym zaklęta wielka potęga. Pomyśl o wzbierających w rzece wodach powodzi. Gdy raz wprawisz to w ruch, nie będziesz zdolny ani tego zatrzymać, ani odwrócić biegu. Jeśli nie wiesz, co począć - nie myśl o niczym. Daren powstrzymał się od kpiarskiej odpowiedzi. W naczyniu ze stołu za plecami magów zaczął
się unosić lekki, zdobiony sztylet. Zanim miał okazję zapytać, co to oznacza, rzecz ta wyprysnęła do przodu tak, jakby ktoś nią cisnął i pogrążyła się aż po jelec w plecach odzianego w niebieską szatę. Raz w życiu Daren przeżył trzęsienie ziemi. Teraz było podobnie. Przez chwilę wydawało się, że ziemia ustąpiła spod jego nóg, a on zawisł w przestrzeni z uczuciem, że coś ogromnego i ciężkiego, jak fala przed załamaniem, zawisło nad jego głową. Z opóźnieniem przypomniał sobie polecenie Quentena i uzmysłowił sobie, że niemożliwe jest nie myśleć o niczym. "Niech to będzie coś prostego. Najmilsi bogowie! To zaraz ruszy, a ja nie wiem, co mam temu powiedzieć..." Niech to będzie coś prostego. "Niech wszystko będzie tak, jak było!" Fala wyrwała się. Daren zakołysał się i zaczął upadać, kiedy adiutant go podtrzymał. I nagle na polu bitwy wybuchła wrzawa. Był to odgłos kilku tysięcy rozwścieczonych, na poły oszalałych mężczyzn zwracających się przeciw swym oficerom i rozrywających ich na ćwierci. Dwudziesty czwarty Ludzie tłoczyli się ze wszystkich stron. "O bogowie! Błogosławiona Agniro! Ja ich w to wpakowałam. Ufają, że ich z tego wyciągnę. Jak mam im powiedzieć, że nie mogę tego zrobić?" W obozie zalegała nadzwyczajna cisza. Gdzieś od strony Valdemaru Selenay także ogłaszała złe wieści swojemu wojsku. Oddziały regularne, to znaczy Heroldowie, już o tym oczywiście wiedziały. Kero chciała odwrócić wzrok od tych wszystkich oczu patrzących na nią z pełnym zaufaniem, wlepić spojrzenie w niebo albo w ziemię - gdziekolwiek, byle nie na nich. "Podlegają mi, a ja ich zawiodłam. I teraz co powiem? Przykro mi?" Zamiast tego, zanim przemówiła, spojrzała im prosto w oczy. - Nie mam dobrych wiadomości - rzekła w końcu. - Wojownicy Ancara zdołali zapędzić nas tak daleko na wschód, że ich najbardziej oddalone na południe oddziały rozdzieliły się i przesunęły się na zachód od nas. Teraz właśnie to robią, a my nie mogliśmy im w tym przeszkodzić. Na wschodzie, we własnym kraju, stoi jego kawaleria, która prawdopodobnie także podąża na północ. Dostaliśmy się w kleszcze i teraz jesteśmy otoczeni. Czekała przez chwilę, aby to do nich dotarło, a potem ciągnęła dalej, pocierając ręką kark: - Mają sporą przewagę liczebną. Oddziały Selenay próbowały rano przeszkodzić południowemu zgrupowaniu w obejściu nas od zachodu, lecz było ono dla nich zbyt liczne, a rolnicy nie są po prostu w stanie sprostać wyszkolonym wojownikom w boju spotkaniowym. Wygląda na to, że wielkie starcie odbędzie się jutro. Ma nas dokładnie tam, gdzie chciał nas mieć, i nie można się z tego wywinąć. Przez moment wsłuchiwała się w ich oddechy. - Gdzie jest lord Daren? - zza pleców rozległ się głos. Kero popatrzyła ponad głowami najbliżej stojących i próbowała odszukać pytającego. - Ślad po nim zaginął mniej więcej od czasu, kiedy powinien przekroczyć Grzebień od strony Valdemaru, gdzieś w górach. Nie wiemy, co się z nim stało. Ani słowa o tym, aby maszerował przez Valdemar, tak jak powinien. Może być w drodze. Mógł zostać odrzucony. Mógł zostać pokonany przez Ancara w górach. Tego po prostu nie wiemy, a więc nie możemy liczyć na jego przybycie. "Nie mówiąc już o tym, aby zjawił się tutaj na czas. Tak właśnie kończą się ballady, ale nie prawdziwe bitwy". Bywali już w tarapatach, lecz nigdy w tak poważnych i nigdy pod jej komendą. Aż się ugięła pod brzemieniem odpowiedzialności. - Oto co możemy zrobić - ciągnęła. - Jesteśmy najlepszymi specjalistami od zabawy w morderczą ciuciubabkę w tym zawodzie. Możemy się oderwać, zostawić ten bałagan za plecami i ruszyć do domu. Ani jedna dusza spoza Valdemaru nie będzie nas o to winić. Nie bierzemy w tym udziału dla chwały, patriotyzmu ani nie jesteśmy fanatykami - ponownie rozejrzała się dookoła i
zobaczyła przytakujące głowy. - Jesteśmy tutaj dla pieniędzy, ot co, i nasz przywilej Gildii oraz kontrakt pozwalają na to. Ancar wyrzucił Gildię. Wiemy, że nie będzie respektował kodeksu, jeśli się poddamy. Prawdopodobnie z miejsca nas zabije. Możliwe, że zadowoli się zabiciem jedynie oficerów i zniewoleniem waszych umysłów, żołnierze. Nie sądzę, abym musiała dalej się nad tym rozwodzić. Zauważyła, że jeden z najbliżej stojących zadrżał i sama sobie przytaknęła kiwnięciem głowy. - Tak jak powiedziałam, kodeks i przywilej zezwalają na to. Możemy oderwać się i ruszyć do domu. Położenie jest beznadziejne, nie można z niego wyjść zwycięsko. Jednakże nie będziemy mogli zabrać ze sobą rannych i każdego, kto padnie podczas ucieczki, musimy pozostawić na pastwę losu. Według mnie, utracimy około połowy naszych żołnierzy. Nie będzie to łatwe, lecz pozostanie tutaj zmniejsza nasze szansę, przynajmniej tak mi się wydaje. - Jak postąpią Heroldowie? - zapytał jeden z poruczników. - Oni także są konnicą i nam dorównują, przynajmniej większość z nich. - Dobre pytanie - odpowiedziała Kero. - Zamierzają ocalić Selenay, jeśli będą w stanie. To absolutnie nie jest takie pewne; Ancar pragnie obedrzeć ją ze skóry i jeśli dowie się, że chcą wyrwać ją z okrążenia, zrobi wszystko, aby dopiąć celu. Możemy, oczywiście, wykorzystać to dla odwrócenia uwagi, co polepsza nasze szansę. - A potem co? - rozległ się ten sam głos co za pierwszym razem. - Potem zawrócą i ponownie wezmą udział w bitwie - odpowiedziała tak naturalnie, jak tylko mogła. - Wszyscy, wyjąwszy eskortę odprowadzającą Selenay w bezpieczne miejsce. Pośród żołnierzy rozległ się pomruk zdumienia i podziwu. Niektórzy z Heroldów - Eldan na przykład - zyskali wielką popularność; innych, jak ten, którego zmienił Eldan, uważano za nieznośnych. Ale Pioruny Nieba nie mogły nie podziwiać każdego, kto jest tak zuchwały, aby wydostać się z samobójczego położenia oraz zawrócić i postawić się w nim ponownie. - To niewiele ma z nami wspólnego - przypomniała im Kero z naciskiem. - My jesteśmy najemnikami. Oni nie. Muszą dochować danej przysięgi i spełnić obowiązek, przed czym nie będą się wzbraniać. My jesteśmy tutaj dla żołdu. To prawda, Pioruny Nieba nigdy nie były zwykłą kompanią, a ja nie byłam zwyczajnym kapitanem. Dlatego wezwałam was tutaj. Nie podejmę takiej decyzji samodzielnie, ani nawet tylko z moimi oficerami. Próbujemy wyrwać się z tego czy zostajemy? I czy pozostaję waszym kapitanem? Pełne dezaprobaty okrzyki, z jakimi spotkało się to pytanie, wywołały u niej straszliwe wyrzuty sumienia. - W porządku! - huknęła w końcu, gestem ręki nakazując ciszę. - W porządku, jeśli chcecie mnie aż tak bardzo, będziecie mieli. Ale pozostaje drugie pytanie - wyrywamy się czy zostajemy i robimy wszystko, co zdołamy? Wiecie, na czym to polega: kamyk ciemny - "odchodzimy", jasny lub biały "zostajemy". I żadnych kamieni w niezdecydowanych kolorach - nie chcę widzieć w tej sprawie żadnych "być może". Odwróciła się i usiadła, czekając na wynik głosowania, oddzielając szczelnie swój mózg od ich myśli. Nie chciała wiedzieć, o czym myślą, i nie zamierzała na to wpływać. Próbowała naprawdę o niczym nie myśleć. Kiedy Geyr wyszedł z koszem pomiędzy stłoczonych wojowników, ktoś rzucił pytanie: - A ty? - Pójdę razem z wami - odpowiedziała. - I pozostanę z wami aż do Bolthaven. Wtedy zamierzam wezwać do ponownego głosowania i zobaczymy, czy gdy będzie po wszystkim, wciąż jeszcze będziecie mnie chcieć. Mam obowiązki takie same jak Heroldowie tutaj, moją przysięgę złożyłam wam. Nie mam zamiaru jej łamać. Usłyszała pomruk, zauważyła spojrzenia i zrozumiała tak dokładnie, co o tym sądzą, jakby otworzyła swój mózg na ich myśli. Wszyscy wiedzieli o Eldanie - sporo z nich wiedziało o ich pierwszym spotkaniu przed dziesięciu laty. Wiedzieli, co poświęciłaby, wyprowadzając ich stąd, jeśli to przegłosują, albo przynajmniej wydawało im się, że wiedzą. Nie zwróciła uwagi na pomruki i nie zmieniła na twarzy wyrazu wyuczonej pogody. "Złożyłam przysięgi, mam swoje obowiązki. On wie o tym. To nie zmniejsza bólu ani odrobinę, ale nie ma
wyboru. Przysięgi składa się po to, by ich dotrzymywać i on pierwszy przyznałby mi rację". W końcu Geyr przyniósł jej kosz z powrotem i przygotowała się na to, co nieuniknione. Jakżeby mogli nie głosować za ocaleniem własnej skóry? Jedynie głupiec pozostałby tutaj, by umrzeć. "A więc jestem głupcem. Ale to nie tylko Eldan..." Było prawdą, że istniała ledwie pięćdziesięcioprocentowa szansa, iż komukolwiek z nich uda się wyrwać na wolność, lecz od kiedyż to młodzieńcowi nie wydaje się, że może wygrać z losem? Wtedy Geyr odwrócił nad stołem kosz dnem do góry... Poczuła, wstrząśnięta, jak otwierają się jej usta. Dojrzała stos - mały, biały pagórek. Jasne piaskowe kamyki toczyły się w dół, cicho grzechocząc. Drżącymi rękami rozsypała kamyki po stole. Ciemnych nie było, nawet jednego. Oni chcieli zostać, walczyć obok ludzi z Valdemaru. Nie wyłamał się nikt. Podniosła na nich wzrok, wpatrując się w każdą twarz, którą mogła dostrzec, i nie znalazła tam nic poza odbiciem twardego postanowienia woli. - Jesteście szaleni - stwierdziła po prostu. - Wszyscy jesteście szaleni. Jeśli zostaniemy, nie mamy żadnych szans. Niezdarnie powstała Shallan, jakby wybrano ją na rzecznika całej kompanii. - Nie wydaje nam się, proszę o wybaczenie, kapitanie. Poza tym, jakie najemnik ma szansę odebrać z rąk Gildii należną mu rentę, hę? Wszyscy mówiliśmy o tym ostatniej nocy. Wszyscy czujemy, że ci ludzie tutaj zasługują na pomoc. Najemnik może paść w każdej chwili i jeśli ma mnie to spotkać, wolałabym raczej zginąć dla kogoś, kto zasługuje na pomoc, a nie dla jakiejś świni, handlarza spierającego się o grunt z innym knurem kosztem mojego życia i miecza. Pozostali potwierdzili jej słowa pomrukiem. Rozległo się raz czy dwa razy: "Tak jest!" ze strony weteranów, dojrzałych na tyle, aby pamiętali Ardanę i pogrom w Seejay. Kero podniosła się powoli i objęła zaskoczoną Shallan. Otoczyła ramieniem starą przyjaciółkę i ponownie popatrzyła na ich twarze, tym razem oczami piekącymi od powstrzymywanych łez. - Wszyscy jesteście głupcami, bogom niech będą dzięki - powiedziała ochryple. - Każdy z was. Takimi głupcami jak ja sama - gdybyście mnie przegłosowali, pozostałabym. W porządku, Pioruny Nieba. Zostajemy. I jutro pokażemy Ancarowi, co to znaczy porywać się na najświetniejszą kompanię Gildii! Wiwaty mogły być przypuszczalnie słyszalne w Haven. "I nikomu nie przyszłoby do głowy" - pomyślała, czując dumę z dodatkiem żalu - że wiwatują własną śmierć. Biedni, zuchwali głupcy. To prawdopodobnie będzie nasza ostatnia bitwa. Dziesięć do jednego, że dla mnie będzie ostatnia. Niech bogowie mają nas w swojej pieczy!" Daren wpatrywał się w martwe, matowe oczy nieznajomego i zapytał: - A więc co powinienem z wami począć? W namiocie było gorąco i czuć było stęchlizną, jednak za każdym razem, gdy Daren patrzył na tego człowieka, mróz przebiegał mu po karku. "Lepsza jest śmierć. Lepiej by było, gdyby poniósł śmierć. Biedak." - Prowadź nas, panie - odparł człowiek pozbawiony nazwiska, który jeszcze przed rokiem był prostym rolnikiem, nie dbającym o to, kto jest władcą, a kto nie. - Prowadź nas. Teraz nie mamy nic. Nasze rodziny umarły albo są jak umarłe. Nasze domostwa zniknęły. Nasze pola pełne są chwastów i dzikich roślin. Prowadź nas. - Potrójnie martwi - wymamrotał Daren pod nosem. "Prowadź nas, powiada. Rolnicy na końskich grzbietach. Jakąkolwiek mieli zręczność jeździecką, ulotniła się, kiedy mag panujący nad nimi umarł. I na co mi przyszło, utknąłem z hordą niezdyscyplinowanych, na poły oszalałych rolników, nie pamiętających, co począć z mieczem i lancą". A jednak byli na poły szaleni i nie mieli nic do stracenia. Ancar obrabował ich ze wszystkiego, nawet nazwisk, gdyż nikt z nich nie pamiętał, kim jest. Jedyne co im pozostało, to pamięć o tym, co spotkało ich i ich ukochanych - pamięć utrwalona gniewem tak, że nic, co magowie uczynili, nie było w stanie jej wymazać. Była jedynie zablokowana do czasu, gdy Daren wydał ziemi desperackie, brzemienne w skutki polecenie - niech wszystko będzie tak, jak było.
Wiele rzeczy było, oczywiście, niemożliwych: umarłych nie można było wskrzesić, pamięć nie mogła zostać zniszczona ani przywrócona. Ale żołnierzom zwrócono władzę nad własnymi myślami, a uwolnione z pęt Ancara ziemie już zaczęły zabliźniać rany. "Zachowanie zawodowców można przewidzieć - brzmiało jedno z powiedzeń Tarmy - ale świat pełen jest amatorów". Tak długo, jak długo będzie trzymał swoich żołnierzy z dala od nich, nic złego nie powinno się wydarzyć. - Pozwól mi o tym pomyśleć - zwlekał. - Nie jestem pewny, czy mam prawo was poprowadzić. Nie jesteście moim ludem i mogą wam się nie podobać moje rozkazy. Jeśli nie będę miał prawdziwej władzy nad wami, możecie uderzyć na własną rękę, a wtedy - jak będą wyglądać moje plany? - Ale... - zaczął człowiek i przerwało mu nadejście Quentena. Mag był podniecony, co chwilę przeciągał dłonią po rozwichrzonych rudych włosach. - Panie, przed chwilą przechwyciliśmy magiczną wiadomość od dowódcy Ancara - powiedział. My... Wtedy dostrzegł siedzącego bezimiennego mężczyznę i z trzaskiem zamknął usta. - Proszę mi wybaczyć. - Daren przeprosił mężczyznę, który z krnąbrnym uporem rolników otworzył usta, aby podjąć swoją argumentację lub zaprotestować, że mu przeszkadzają. - Obiecuję powrócić do ciebie z odpowiedzią, lecz podejrzewam, że to, co ten człowiek ma do powiedzenia, pomoże mi podjąć decyzję. Nim rolnik zdołał cokolwiek odrzec, Daren ujął Quentena za łokieć i wyprowadził go z namiotu. Odeszli kilka kroków, aby nie można ich było podsłuchać. - Co to za wiadomość? - zapytał. - Czy istnieje szansa, że ludzie Ancara mogą domyślić się, iż to ty ją odebrałeś, a nie jego magowie? - Hildra - powiedział Quenten z zadowoleniem. - Ona jest najlepsza w rozpoznawaniu i podrabianiu aury magów. Niestety, jest to prawie wszystko, co potrafi, a to oznacza, że poza grupą na nic się nie przydaje, lecz wewnątrz grupy jest nieoceniona. Dowódca z Valdemaru przesłał zwykłego posłańca do magów na granicy i to oni przekazali wiadomość tutaj i zaufaj mi, Hildra przekonała ich, że dotarła ona do właściwej osoby. Ruszają do ataku na Selenay o świcie, panie. Ancar wysłał połowę swojej piechoty na zachód i oczekuje, że kawaleria uderzy od północy i wschodu. Kero i Pioruny Nieba są w samym środku tego. Musimy coś zrobić! Daren głęboko wciągnął powietrze i wlepił wzrok w drzewo, przeglądając plany i oceniając możliwości. "Moi piechurzy nie dotrą przed końcem bitwy. Nie ma sposobu, by zdołali pieszo pokonać odległość pół dnia konnej jazdy w czasie krótszym niż dzień. A jeśli wyruszymy natychmiast, będą zmęczeni... chyba że..." - Dziękuję, Quentenie - powiedział, mając już gotowy plan. - Coś zrobimy, nie martw się. Jeśli będziemy mieli szczęście, dotrzemy tam w samą porę. Powiedz magom, aby się spakowali; wyruszamy, zanim stopnieje marka na świecy. Wrócił do namiotu. Tak jak się tego spodziewał, bezimienny rzecznik rolników zamienionych w wojowników wciąż tam tkwił. - Panie... - zaczął, stając na nogi z dumnie wypiętą piersią. - Ile macie zapasowych koni? - rozkazująco zapytał Daren. - Czy wasze konie uniosą dwóch jeźdźców? Czy podołają forsownemu marszowi? Mężczyzna wyglądał na zaintrygowanego nagłymi żądaniami Darena. - Koni było u nas dwa razy więcej niż ludzi, panie - odparł. - Wydaje mi się, że wciąż jest ich tyle, a ludzi dużo mniej. Tak jest, nadadzą się do forsownego marszu i uniosą po dwóch bez kłopotu. - Doskonale - powiedział Daren i zajrzał głęboko w oczy mężczyzny. - Nie poprowadzę was, ale zaprowadzę na pozycje do ataku na Ancara. Oto jak postąpimy... Wróg na zachodzie, wróg na południu. Kero stała u boku Selenay na łagodnym pagórku, który obrały na swoje stanowisko, spojrzała na morze ludzi Ancara i zaklęła pod nosem. Selenay potrząsnęła głową.
- To jeszcze nie koniec, kapitanie - odpowiedziała, zakładając hełm na głowę. - Prawdę mówiąc, jeszcze się nawet nie zaczęło. - Tak, pani - odrzekła Kero, poklepując własny hełm, aby upewnić się, że dobrze siedzi na ciasno zwiniętym warkoczu. - Nie powiem, że sprawa skończona, ale niech mnie licho, jeśli podobają mi się szansę. - Daren może jeszcze nadejść - zauważyła królowa, wsuwając stopę w strzemię i dosiadając konia. "A rzeki mogą zmienić bieg, księżyc wzejść na zachodzie, zaś Ancar poczuć religijne powołanie". Kero nie powiedziała jednak nic, wskakując na swoje siodło. - Za pozwoleniem, pani, odjeżdżam. Znasz plan. Spróbujemy wyciąć na zachodzie ścieżkę dla ciebie i Heroldów. - Nie - sprzeciwiła się królowa. - Jeszcze nie. Dopóki jest szansa, że możemy zwyciężyć tę... - Zwyciężyć! - parsknęła Kero. - Nie możemy ich nawet powstrzymać! Zwiadowcy mówią, że oddziały kawalerii nadchodzą ze wschodu. Jeśli spotkamy się z nimi twarzą w twarz, oni zwyciężą, ich konie są bardziej wypoczęte i jest ich więcej. Jedyną naszą szansą, jest wyciągnąć ciebie z tego... - Kapitanie! - nadjechał jeden ze zwiadowców na spienionym koniu. - Kapitanie, nadchodzi kawaleria, ale po dwóch na jednym koniu i nie wszyscy z nich mają na sobie barwy Ancara. Kero zaklęła i zwróciła się do Selenay. - Pani, dość przekonywania albo każę Uzdrowicielowi ogłuszyć cię i własnoręcznie przywiążę do grzbietu twojego Towarzysza. Bez względu na to, co myślisz, jesteś ważną dla Valdemaru osobą... Kero spostrzegła kątem oka ruch szybki jak błyskawica i odwróciła się z okrzykiem pełnym zdumienia. Mały, szary kształt przebiegł przez szeregi nieprzyjaciela, potem pomiędzy kawalerią Valdemaru, strasząc konie, które zaczęły przysiadać na zadzie i tańczyć, a Towarzyszy zmusił do parskania i potrząsania łbami. Kierował się wprost na Kero i rzucił się w powietrze olbrzymim susem, lądując w jej ramionach, które odruchowo wyciągnęła, aby go złapać. Był to jeden z psów posłańców Geyra. Co ważniejsze, był to ten dziwnie wyglądający, w szare cętki, którego Geyr zostawił Darenowi. - Doolie! - Geyr pośpiesznie zeskoczył z siodła i podszedł do nich. Pies kręcił się uszczęśliwiony, bijąc ogonem jak pałeczką po biodrze Kero i w końcu wywinął się jej z rąk, aby rzucić się do Geyra i jego łakoci; jednak Kero udało się wcześniej odzyskać cylinder z wiadomością, przypięty do obroży. Otworzyła go i wyjęła skrawek papieru trzęsącymi się rękami. "Jesteśmy w drodze - z przyjaciółmi" - napisano. - O wielka, błogosławiona Agniro na łaciatym mule! - westchnęła. - Na siedem pierścieni Gabory i skałę Teylara! Ktoś przeznaczył tego bękarta na świętego - udał mu się pieprzony cud! Krzyczała i wszyscy patrzyli na nią za wyjątkiem Geyra, który pieścił swojego wyczerpanego pieska. Odwróciła się do Selenay, która podniósłszy bladą twarz, patrzyła na nią jak na wariatkę - z przestrachem i niepokojem. - To nie kawaleria Ancara nadciąga z zachodu, pani! - wykrzyknęła Kero, próbując opanować uśmiech szeroki od ucha do ucha. - Przynajmniej nie jest to teraz kawaleria Ancara. To Daren, on ich przekabacił. Nie wiem jak, ale ten filut ich przekabacił. To dlatego po dwóch jedzie na jednym koniu - za plecami kawalerzystów siedzi piechota Darena. Wiem doskonale, co on robi. Tę sztuczkę odgrywaliśmy pionkami dawno temu, kiedy uczyliśmy się razem. Kawaleria zrzuci piechotę na południowym i wschodnim skrzydle, aby nas wesprzeć, wtedy on poprowadzi jeźdźców na tyły piechoty Ancara, prawdopodobnie z zachodu. Oczy Selenay zrobiły się okrągłe. - Złapiemy Ancara w pułapkę, w którą wydawało mu się, że on nas złapał! Kero kiwnęła głową i opuściła przyłbicę. - Właśnie tak, pani. Ten pies niewiele wyprzedza konia. Daren będzie na swoim miejscu w każdej chwili...
- Kapitanie! - wykrzyknęła Shallan i Kero odwróciła się, aby spojrzeć w kierunku, który wskazała. Race, wielkie kolorowe plamy, ogniste kwiaty na niebieskim tle wzniosły się w trzech miejscach naraz. I Kero w mgnieniu oka domyśliła się dlaczego. Sztuczkę tę Pioruny Nieba wykorzystywały uprzednio, kiedy ich magowie byli zbyt wyczerpani lub zajęci, by wysłać sygnał - magowie nie mogli zbliżyć się do granic, a tym bardziej ich przekroczyć, lecz sztuczne ognie nadawały się do tego świetnie i nie przeszkadzali im "strażnicy", magiczni czy nie. Na południowym wschodzie i na południowym zachodzie ogniste fontanny oznaczały atak Darena na trzech frontach. I widać już było poruszenie, niektórzy wojownicy w szeregach zaczęli dreptać w miejscu. Reszta Piorunów Nieba wiedziała, co to oznacza, i pozwoliła sobie na radosny okrzyk. Kero wydała Geyrowi rozkaz gestem dłoni. Puścił psa i wydawszy pojedyncze polecenie, odesłał go do namiotu Uzdrowiciela, po czym sięgnął po wiszący na plecach róg. "Przygotować się do ataku" - dźwięk był czysty i słodki na tle wrzawy pośród oddziałów Ancara. Trębacze Selenay podchwycili go i echo komendy potoczyło się wzdłuż frontu. Kero zaczekała jeszcze przez chwilę na przygotowujące się Pioruny Nieba. Szarża harcowników nie była podobna do regularnego ataku i bogom dziękowała, że w ciągu minionych kilku tygodni jej ludzie mogli doprowadzić koordynację działań z armią Selenay do doskonałości, gdyż w tej potyczce będzie to miało ważkie znaczenie. Pierwsze wystąpią Pioruny Nieba: ostrzeliwując podczas szarży nieprzyjacielskie linie, rozdzielą się na prawo i lewo i jadąc wzdłuż tychże linii, nadal szyć będą z łuków, dopóki im strzał starczy lub póki nie dotrą do krańców frontu nieprzyjaciela, by wrócić szerokim łukiem. Za nimi natrze regularna kawaleria z lancami. Najpierw ciężka jazda, która przełamie front, potem lekka kawaleria wlewająca się w dokonany wyłom. Wtedy ponownie pojawią się Pioruny Nieba, tym razem szyjąc ze swych łuków wysoko, by rażąc następne linie, nękać wrogich wojowników stojących jeszcze na nogach i by przeszkodzić nieprzyjacielowi w sprowadzeniu piechoty, która by otoczyła i pochłonęła kawalerię. W tym momencie prawdopodobnie stal zetrze się ze stalą i wówczas Kero osobiście przystąpi do boju. Walka wciąż była nierówna, teraz jednakże pojawiła się szansa. - Nie ścigaj żadnych widm, ty! - rozległo się echo w jej myślach. - Nie dzielę się z nikim! Spojrzała za siebie; Towarzysz Eldana, Ratha, odepchnął klacz Shallan, aby zająć jej miejsce. Shallan wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko, a potem udała głęboki ukłon i cofnęła swojego wierzchowca. - Będziesz musiał dotrzymać mi kroku, aby mieć szansę tego dopilnować - odparła. - Na nikogo nie czekam. - W takim razie na co teraz czekasz? - Na nic. Podniosła rękę i dała znak Geyrowi, który zadął sygnał do szarży. Za sobą, od strony namiotu Uzdrowiciela, usłyszała trzask odpalanych sztucznych ogni. Najwyraźniej komuś szybko przyszło do głowy wysłanie w odpowiedzi swoich własnych sygnałów. Pobłogosławiła go, kimkolwiek był. Pierwszy szereg łuczników zwalił się na linię frontu, za nimi ciężka jazda Selenay i lekka kawaleria Piorunów Nieba zmieszana z kawalerzystami królowej. Kopyta ich koni wznieciły chmurę pyłu, nad polem bitwy zawisła żółtawa mgiełka, utrudniająca dostrzeżenie czegokolwiek. Kero odliczała z zapartym tchem, czekając na ponowne wyłonienie się jej łuczników. Kiedy doliczyła do stu, pędem wynurzyli się z tumanu, zawracając konie i przygotowując się do kolejnego ataku. Kero napięła cięciwę, upewniła się, że kołczan u jej siodła wypełniony jest strzałami i przynagliła konia, aby przyłączyć się do nich w chwili, gdy dokonali nawrotu. Utraciła kontakt z Eldanem natychmiast, gdy utonął w chaosie. Ufała Hellsbane - stąpając pewnie, nie dopuści, aby upadły. Wypuścili strzały wysoko ponad zwartą zaporą skłębionych ciał, żywiąc nadzieję, że nie trafią nikogo z przyjaciół. A potem nadszedł czas na dobycie mieczy, gdy nadciągająca biegiem piechota z impetem uderzyła w nich z boku. Kero ścięła halabardnika, próbującego wysadzić ją z siodła. Hellsbane przysiadła na zadzie i rozgniotła czaszkę innemu, który zaczepił o jej sąsiada, regularnego żołnierza Valdemaru. Nie wiadomo skąd wyłonił się miecz; Kero odparowała cios, a Hellsbane kopnęła
właściciela w zęby. Dookoła niej zbiegło się pięciu napastników; położyła dwóch, a Hellsbane jednego, lecz następnemu udało się dostać pod nią, ponieważ panował taki tłok, że klaczy zabrakło miejsca do manewru. Kero widziała, jak to się zbliża - w ten sam sposób zginęła jedna z poprzedniczek Hellsbane - i nic nie mogła zrobić, aby temu przeszkodzić. Klacz zarżała rozpaczliwie, kiedy miecz szukał jej serca, a potem upadła, gdy do niego dotarł. Kero wyskoczyła z siodła, gdy koń ugiął się pod nią, przetoczyła się pod kopytami obcego wierzchowca i stanęła na nogi, szukając czegokolwiek na czterech nogach, a bez jeźdźca. "Tam..." - przebłysk czegoś jasnego, żółtego - bez siodła, lecz to nigdy nie było dla niej tak ważne. "To musiał być jeden z naszych; kilku zwiadowców jeździło na oklep..." Wydawało się, że koń wyczuł jej potrzebę. Skoczył wprost w jej kierunku, tratując walczących po drodze, i stanął nieruchomo na tyle, aby mogła uchwycić go za grzywę i wskoczyć mu na grzbiet. W samą porę... Daren wsunął wiadomość do cylindra i Quenten wypuścił chudziutkiego, małego pieska, którego pozostawił im jakiś porucznik Kero. Ledwie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczył, jak szybko zwierzę potrafi się poruszać - było jak szare pasemko błyskawicy. "Mam diablą nadzieję, że to do niej dotrze" - pomyślał. "Quenten powiedział, że jeden z magów włoży kierunek do psiej głowy..." To nieważne. Albo otrzyma wiadomość, albo nie. - Gotowi? - zapytał domniemanego przywódcę bezimiennych. Człowiek przytaknął krótkim kiwnięciem głowy. - W takim razie życzę szczęścia. - To nie na szczęściu nam zależy - odparł człowiek i odjechał na czoło swego wojska. Daren zadrżał. Nie podobało mu się to, co zobaczył w oczach tamtego. "Są tam tacy, którzy nie wrócą, lecz nie dbają o to i niech bogowie mają w swojej opiece tego, kto stanie im na przeszkodzie". Na nie wypowiedziany znak wojska wyruszyły w drogę, a Daren, oficerowie i piechota Rethwellanu poszli za nimi. Ci jeźdźcy będą pierwszymi ludźmi, jakich zobaczą żołnierze Ancara i mogą dojść do wniosku, że są to ich sprzymierzeńcy przybywający ze złej strony. To powinno wprowadzić zamieszanie i rozgniewać oficerów, którzy pomyślą, że dowódcy kawalerii lekceważą ich rozkazy. Minęli sady, które zasłaniały ich nadejście przed wzrokiem nieprzyjaciela i kiedy w polu widzenia pojawiły się zastępy Ancara, Daren stwierdził, że jego plan się udał. Oficerowie nie mogli dostrzec, co znajduje się za linią koni i wykrzykiwali coś do jadących na przedzie. To samo działo się z innych stron oddziałów Ancara: na południowym wschodzie i na południowym zachodzie. Piechota Darena kryła się za jeźdźcami nadciągającymi ze wschodu. Daren czekał; jeźdźcy zdążali stępa, wyglądając sygnału. Pojawił się. Kolorowe ognie trysnęły nad głową za ich plecami. Jeźdźcy rzucili się galopem, rozciągnęli się na zachód jak stado ptactwa, zostawiając za sobą ukrywaną dotąd za plecami piechotę. Ona uderzy na zachodnim i południowym skrzydle, pozostawiwszy wschodnie Darenowi. Trębacz Darena zadął do ataku i podczas gdy ludzie Ancara rozglądali się zmieszani, piechota, znużona całonocną konną jazdą, uderzyła na nich ze szczękiem metalu o metal. Piechurzy zbyt byli znużeni, by zaatakować z wielkim impetem, lecz i tak byli w lepszym stanie, niż gdyby całą tę drogę przebyli na własnych nogach. Daren spiął konia ostrogą, zamierzając zrównać się z frontem swoich ludzi; w sytuacji takiej jak ta każdy miecz będzie miał swoje znaczenie. Kopyta jego wałacha tętniły po wyschniętej ziemi do taktu z łomoczącym sercem w piersi. Wydawało się, że w pobliżu wszyscy wrogowie związani są walką. Szukając przeciwnika, rozejrzał się dookoła. Po prawej stronie toczyła się walka wręcz; konie wynurzały się i ginęły w chmurze pyłu, lecz trudno było odróżnić, czy jest to stado spłoszonych rumaków czy też prawdziwa potyczka - mimo wszystko skierował wałacha w tę stronę.
I zabłąkana strzała zabiła pod nim wierzchowca. Poczuł, jak koń zaczął upadać. Próbował ocalić siebie, lecz biedne zwierzę zwinęło się, wyrzucając go z siodła w krzewy. Wyplątał się z gałęzi i gorączkowo rozglądnął się za inną parą lejców, wiedząc, że musi znaleźć się ponad głowami piechoty, by widzieć, co się dzieje. Biały wierzchowiec wypadł galopem z chmury pyłu, kierując się wprost na niego, jakby na jego wezwanie. Daren nie tracił ani chwili na zachwyty nad własnym szczęściem; po prostu złapał wiszące luźno wodze i... Podniósł wzrok. Spojrzenie błękitnych oczu wydawało się trwać w nieskończoność. Poczuł wstrząs, jakby od uderzenia maczugą w czaszkę... - Na imię mam Jasan - na dnie mózgu rozległ się naglący głosu. - Ty jesteś Daren. Wybrałem ciebie. U licha, wskakuj na mój grzbiet, zanim ktoś cię zabije! Nie wiedział, kiedy znalazł się w siodle. Zaczął rozglądać się za swoimi ludźmi. Jego uwagę zwróciła mała grupka uwikłana w walkę na skraju głównej bitwy. - Panie?! - ktoś wykrzyknął i Daren odwrócił się. To był jego adiutant, próbujący zwrócić na siebie uwagę. W jakiś sposób zdołał on do niego dołączyć; tego też sobie nie przypominał. Spojrzał za siebie, czy grupka wciąż jeszcze walczy. Widać było wyraźnie, że był tam ktoś ważny. Otoczono ich ze wszystkich stron, a większość atakujących próbowała wysadzić ich z siodeł, zamiast starać się ich zabić. W samym środku znajdowała się kobieta; nosiła na sobie zbroję, lecz utraciła hełm. Jej złociste włosy lśniły w słońcu, przytrzymywane jedynie przez... "Najmilsi bogowie! Toż to korona królewska". Spisywała się dzielnie, tnąc tłoczących się dookoła niej, jakby pobierała nauki w okaleczaniu u jego starej nauczycielki, Tarmy. Lecz przeciw takiej przewadze ona i jej obrońcy nie utrzymają się zbyt długo. - Ruszaj! - wykrzyknął i zaczął wbijać ostrogi w boki swojego... - Nie rób tego. Nigdy tego nie rób. Ani mi się waż nawet o tym myśleć! Podmuch wiatru wywołany ich galopem porwał z jego ust słowa przeprosin, lecz to nie miało żadnego znaczenia; uderzyli na wroga od tyłu: Jasan walczył na równi z Darenem. Po raz pierwszy Daren miał posmak, jak to jest dosiadać prawdziwego bojowego rumaka. - Też mi coś. - Przednimi kopytami Jasan zamienił ludzką głowę w krwawą miazgę. - Rumak bojowy. Myślę, że nie. - Przepraszam - słabo odpowiedział Daren, a potem zbyt był zajęty, aby myśleć, a co dopiero odpowiadać. Raptem nie było nikogo w zasięgu jego miecza i kopyt Jasana. Selenay chowała miecz do pochwy, spoglądając w jego kierunku wzrokiem pełnym tysiąca pytań. Jasan odetchnął głęboko i rozluźnił się. Towarzysz z wysoko uniesioną głową zbliżył się truchtem pełnym gracji do królowej Valdemaru i przystanął dostatecznie daleko, aby Daren mógł ucałować podaną dłoń, nie mając cienia wątpliwości, że tego się właśnie Towarzysz po nim spodziewa. Podniósł przyłbicę hełmu, otarł z krwi prawą dłoń, wyciągnął rękę i... ...i napotkał wzrok Selenay. Jasne, niebieskie oczy Selenay. Poczuł, jak słowa więzną mu w gardle. - Hmm - odezwał się przemądrzale Jasan. - Zobaczyłeś coś, co ci się spodobało? Sądząc z wyrazu twarzy królowej, jej również słowa ugrzęzły w gardle. Kero podjechała do Geyra i poklepała go po ramieniu, aby zwrócić na siebie uwagę. - Ruszaj tam... - machnęła ręką w kierunku wojowników Ancara, zaczynających uciekać ku wschodowi i porzucających broń oraz tarcze, byle biec szybciej. Już niektórzy z Piorunów Nieba w bitewnym uniesieniu kłuli ostrogami swe zmęczone wierzchowce, aby gonić za nimi. - Trąb "na zbiórkę"! - krzyknęła do niego. - Zawróć tych głupców, nim do cna ochwacą konie! Geyr kiwnął głową i przynaglił wierzchowca do cwału. Kero opadła na siodle nagle wyzuta z sił.
Jazda na koniu na oklep nie była łatwa - w bitwie brak siodła i wodzy w dwójnasób utrudnia zadanie. Cieszyła się teraz, że jej kuzyni nauczyli ją tego, wbijając to do głowy, dopóki nie upadała na nos. Ale to zwierzę było najbardziej zadziwiającym stworzeniem, jakiego kiedykolwiek dosiadała; lepsze od którejkolwiek Hellsbane. To było niesamowite, w jaki sposób wydawało się czytać w jej myślach i działać stosownie do tego. Spojrzała na łeb swojego wierzchowca od tyłu; był tak pokryty żółtym pyłem, że nie można było rozpoznać jego maści. - Doskonale, kochasiu - odezwała się, poklepując go po karku. - Hellsbane odeszła na pastwiska Gwiaździstookiej, lecz wydaje się, że ciebie zesłała Pani Shin'a'in we własnej osobie. Przyjrzyjmy się tobie. Przerzuciła nogę ponad grzbietem zwierzęcia, ześliznęła się na ziemię i odwróciła się z jedną ręką na łopatce wierzchowca, aby spojrzeć w jego oczy. To... były... niebieskie... oczy. I nie miał żółtej sierści, co stwierdziła, gdy otrzepał się, zrzucając chmurę pyłu; był biały. Wysoki, niebieskooki i biały jak najczystszy, letni obłok. - Och, mój ty... - odezwała się słabym głosem, nie mogąc uwolnić się od spojrzenia tych oczu, tak jak i one nie zdołały wyzwolić się spod jej wzroku. - Na imię mam Sayvel! Ty jesteś moim... Uważaj! Ale Kero odwróciła się tylko po to, by dostrzec maczugę nadlatującą, zbyt szybko, żeby zdążyła odparować cios... - Hydatha's tits! Daren odwrócił wzrok od Selenay w samą porę, by zobaczyć, jak - zdawałoby się zabity wojownik zrywa się na nogi i zamierza maczugą w głowę Kero. Jasan zadziałał szybciej od niego. Nim zdołał wydobyć z siebie krótkie: "Nie!", Towarzysz okręcił się dookoła jak łasica i runął galopem na napastnika Kero. Człowiek ten dostrzegł ich, lecz mógł jedynie unieść na próżno ręce, zanim znalazł się pod kopytami Jasana. I nie tylko Jasana. Drugi Towarzysz odepchnął Jasana na bok i zaczął wdeptywać wojownika w czerwoną ziemię. Daren zeskoczył z konia, mając tuż za sobą Selenay, i ukląkł obok Kerowyn. Pomacał ręką pod brodą, potem dotknął jej nadgarstka, szukając pulsu... "Najmilsi bogowie, och, najmilsi bogowie, ona nie oddycha - nie mogę doszukać się pulsu". Raptem i jego odsunął na bok osobnik w brudnej, splamionej krwią bieli; człowiek ten walnął Kero w pierś i przycisnął swe usta do jej ust, aby wtłoczyć powietrze w płuca. Daren wciąż trzymał w dłoni nadgarstek Kero, kiedy nagle poczuł jednostajne uderzenia pod palcami, a ona kaszlnęła i zrobiła głęboki oddech. Usunął się na bok, podczas gdy Herold po omacku szukał zapinki jej hełmu, a Selenay rozluźniła osłonę na szyi. Herold przeklinał ją, przeklinał jej hełm, przysięgał we łzach spływających mu po policzkach, że jeśli ona umrze, to on ją osobiście zabije. Otworzyła oczy w chwili, gdy Herold ściągnął jej z głowy hełm - popatrzyła prosto na niego. - Tego już nieco za wiele, nie sądzisz, ke'a'char? - powiedziała łagodnie tuż przed tym, jak oczy uciekły jej w głąb czaszki i straciła przytomność. Daren stwierdził, że nadeszła pora na zebranie żołnierzy Kero i objęcie dowództwa w czasie przeczesywania pola bitwy. Kero obciągnęła rąbek swojej białej tuniki kapłanki i spojrzała na tereny Kolegium Heroldów ze swej pozycji na wieży obserwacyjnej. Zasępiła się na myśl o tym, co teraz robi i splotła ręce na plecach; przy okazji przesunęła dłonią po rękojeści Potrzeby. Zatrzymała dłoń na moment, lecz miecz nie dał znaku życia. Na poły oczekiwała, że gdy walka dobiegnie końca, ostrze zażąda, by przekazała je Elspeth, lecz poza pierwszą chwilą rozpoznania ostrze ani drgnęło. "No cóż, w zgodzie z tradycją miecz ma być przekazany, gdy nowy właściciel zamierza dokonać czegoś niebezpiecznego, a Elspeth nie będzie raczej zmuszona niczego robić samotnie w najbliższej przyszłości. Ale nie powiem, bym miała zbytnio za nim tęsknić". Ancar, czy raczej jego armia, z podwiniętym ogonem uciekł do domu, do Hardornu. Nawet z
uciętym ogonem; ci samobójczy rolnicy, których Daren sprowadził ze sobą, dokonali olbrzymich szkód, zanim zostali wycięci. Valdemar był bezpieczny, na jakiś czas przynajmniej, i połączą go z Rethwellanem ściślejsze więzy od obietnic. Selenay była po uszy zakochana - razem ze wszystkimi ludźmi - w Darenie. A i jego poraziło w sposób równie oburzający. Ledwie można ich było rozdzielić. Eldan poprzysiągł, że to są dozgonne więzy. "Chyba powinnam jej powiedzieć, że on chrapie, kiedy za dużo wypije". Talia i ta jej góra w ludzkiej skórze chichotali za każdym razem, kiedy Kero ich napotykała. Nawet księżniczce Elspeth wydawało się to bardzo zabawne. Kero zastanawiała się, jak bardzo to będzie dla niej zabawne, gdy przyjdzie jej opiekować się malutkimi siostrzyczkami i braciszkami. Selenay nie była starą babą, a płodność dopisywała w rodzinie Darena. "No dobrze. Faram będzie musiał po prostu nauczyć się obchodzić bez najlepszego lorda marszałka, jakiego kiedykolwiek posiadał. Nie wydaje mi się, by bez pogrzebacza udało się wypłoszyć Darena z Valdemaru". Przyłapała się na tym, że ponownie szarpie rąbek swojej tuniki i zerknęła na nią spode łba. - Jakże, u licha, mogę zostać heroldem w moim wieku? - rzuciła w powietrze. - Mam wiele rzeczy do zrobienia, mam swoje życie i obowiązki! Lecz, o ile nie zamierzała pozbyć się Sayvela - "Nigdy!" - będzie musiała pozostać w Valdemarze. - Cóż ja pocznę z Piorunami Nieba? - zapytała na głos. - Nie wiem, kochanie, ten problem nie pojawił się dotąd. - To dlatego, że te wasze durne konie nigdy dotąd nie wybrały kapitana najemników - odparła zgryźliwie. - To nie są ludzie, którym wydaję rozkazy. Prowadziłam ich przez dziesięć lat, oni stali się moimi dziećmi! Jakże mogę ich porzucić, ot, tak sobie, oddać ich w ręce kogoś innego, kogoś takiego jak Ardana, któremu na niczym nie zależy i poprowadzi ich na stracenie? - Żaden z twoich zastępców nie jest taki jak Ardana - zwrócił jej uwagę Towarzysz. - Lecz przy tym żaden z moich zastępców ani w połowie nie jest tak wyszkolony! - Chodziła tam i z powrotem, niemal zdecydowana rzucić się w dół i skończyć z tym wszystkim. - Oni nie są gotowi i ja nie jestem gotowa. Albo porzucę ciebie, albo ich - i jakże mam podjąć taką decyzję? - Jesteś jedyną osobą, która może to zrobić. - Powiedziałem ci, że ona będzie tutaj, na górze. - Czarna głowa Geyra wyjrzała spoza krawędzi platformy obserwacyjnej. - Kapitanie, twoja obsesja wysokości jest piekielnie nienaturalna. - Wspiął się, by stanąć w całej okazałości, za nim ukazali się Shallan, skryba i sfora jego małych piesków. - Zgadzam się, stopy przynależą ziemi. - Kapitanie, głosowaliśmy ponownie - powiedziała Shallan. - Doszliśmy do wniosku, że znajdziesz się w kropce, nie wiedząc, czy utkwić tu jako Herold na zawsze i pożegnać nas, a więc postanowiliśmy podjąć tę decyzję za ciebie. Zostajemy. - Wy, co? - Kero zająknęła się. - Jak to? Dlaczego? - Ach, to bardzo proste - rzekł z uśmiechem skryba. - Królowa zaoferowała nam kontrakt na czas nieograniczony, z tobą na stałej posadzie kapitana, gdy tylko skończysz nauki, których chcą ci udzielić. - Na ognie piekielne - wymamrotała Kero. - Szkoła w moim wieku. - Ponieważ Quenten i pozostali nie mogą przekroczyć granicy, powrócą do Bolthaven i przyślą wszystkich tutaj. Quenten obejmuje Bolthaven, chce tam urządzić szkołę. - Tak jak twoja babka - wtrąciła Shallan. - Miasteczko na tym nie ucierpi, ani rentierzy. Rozmawiałam z twoimi kuzynami przed naszym wyjazdem. Uważają, że nieźle by było pociągnąć niektóre nici Klanu aż tutaj, gdzie jest lepszy rynek. Podejrzewam, iż przyprowadzą konie Tale'sedrinu tutaj i pozwolą innemu klanowi objąć targi końskie w Bolthaven. I niech bóg ma w swojej opiece tego, kto by im w tym przeszkodził. Quenten właśnie został Mistrzem. Nikt nie zaryzykuje żadnego oszustwa wobec nich; teraz ani nigdy. Kero odwróciła się do nich plecami, czując się tak, jakby ktoś starał się ją udobruchać.
- A więc wszystko postanowiliście za mnie, nieprawdaż? "Przede wszystkim nie jestem im potrzebna. Jestem całkiem zbędna, jak myślę..." - Niech to piekło pochłonie, kapitanie! - Shallan warknęła tak gwałtownie, że zmusiło to Kero do odwrócenia się i popatrzenia na nią. - To był jedyny sposób, aby te białe kabaty pozwoliły nam cię zatrzymać! Myślisz, że dopuścimy, byś hasała po tym pogańskim kraju samotnie? Nigdy! Jeśli zamierzasz brać w czymś udział, chcemy też coś z tego mieć! - Adalnda, kapitanie, zgarnęłaś dla nas samą śmietankę - odezwał się posępnie Geyr. - Skryba nie powiedział ci, na co opiewa kontrakt zaciągu. Królowa nadaje nam prawo własności do granicznego miasteczka. - Możesz sobie to wyobrazić? - zaśmiał się skryba. - My ziemianami! Ni mniej, ni więcej! Nie ma mowy, abyśmy spuścili z ciebie oko! Doprowadziłaś Pioruny Nieba od kompanii z połową stanu do statusu ziemian; chcemy być świadkami, z czym jeszcze wystąpisz! Możemy skończyć jako diukowie czy coś takiego! - Prócz tego - pomrukiwała Shallan, skrobiąc końcem buta ścianę - ci ludzie nas potrzebują. I nieco z twoich przeklętych skrupułów udzieliło się nam. - Najwyższy czas. - Zobaczymy, jak to jest. Przyda się wam niezły wstrząs, Sayvel. Kero pokręciła głową i spojrzała na swoją nieskazitelnie białą tunikę. - A niech to licho! Nie mam wyboru, jak myślę, skoro mam z was, łotrzyki, uczynić przykładnych obywateli. Geyr wydał grubiański odgłos, a Shallan odegrała swoją imitację wiejskiego przygłupka. - Najmilsi bogowie, w co ja się wpakowałam? - Zdrowo nimi potrząśniemy, kapitanie - powiedział skryba. - Przyda im się - zgodziła się. - O bogowie, jest jedna rzecz, którą chcę uczynić: czy jest coś, co można by zrobić, aby zakamuflować ten "z punktu mnie ustrzel" uniform? - Możliwe, kapitanie - odrzekł skryba, mrugając okiem. - Popracuję nad tym. - Wydaje mi się, że będą musieli przyzwyczaić się do nowego rodzaju Herolda, kapitanie szeroko uśmiechnęła się Shallan. - I na to nadeszła już najwyższa pora. Podobno nie należymy do ludzi skostniałych. Możesz trzymać nas krótko i możesz zacząć od Eldana, jak myślę. Powinnaś domyślić się, że twoi żołnierze zwrócili uwagę na to, co oboje czujecie do siebie. Uważają, że to rozwiązuje tę sprawę doskonale. Obstawiają zakłady, kiedy odbędą się zaręczyny. Kero zachichotała. - O pani, staniecie się elastyczni jak nigdy. I Eldana spotka kilka prawdziwych niespodzianek. - W takim razie wydaje mi się, że to się uda. - Zasalutowała im, a oni oddali honory. - Idziemy - powiedziała do nich. - Chodźmy zasiać nieco zgorszenia w Valdemarze. - Na początek - rzuciła Shallan - zamierzamy nauczyć te białe kabaty, na czym polega prawdziwa zabawa. - Jak to powiadają w Tale'sedrinie: "Obyś żył w ciekawych czasach". Kero odrzuciła głowę i roześmiała się. - To ci się udało, końska damo. - I obyś dostała nie to, na co zasługujesz, lecz do czego tęskni twe serce. - Racja! Kochana pani - Kero posłała jej w odpowiedzi, schodząc śladem swych żołnierzy, aby powiedzieć pozostałym, że przystaje na ich rozwiązanie. - Wydaje mi się, że to dostałam. Wbrew wszelkiej logice i oczekiwaniom, rzeczywiście wydaje mi się, że dostałam. * * *