Ty tuł ory ginału: ET SOUDAIN TOUT CHANGE Copy right © 2013, Fleuve Éditions, Département d’Univers Poche Copy right © 2016 for the Polish edition by Wy dawnictwo Sonia Draga Copy right © 2016 for the Polish translation by Wy dawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Ilona Gosty ńska-Ry mkiewicz Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wy rwisz ISBN: 978-83-7999-726-8 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wy dawnictwoSoniaDraga E-wy danie 2016 Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45
46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69
A na zakończenie…
1 Zapadł już zmierzch, jest chłodno. Po lekcjach opuściliśmy jak najszy bciej liceum. Perspekty wa przemierzenia połowy miasta w tę zimową pogodę nikogo nie cieszy , ale jesteśmy zdecy dowani. Trzeba by ło wy kazać się spry tem, żeby zdoby ć adres. Wilgotna mgła unosi się nad pusty mi ulicami. Latarnie rzucają świetliste kręgi na asfalt – mijamy je, jedne po drugich, jak pionki poruszające się po planszy do gry w gęsi. Na ostatnim polu by ć może czeka nas małe zwy cięstwo. Pauline wlecze się na końcu, jak dziecko, które jest ciągnięte dokądś wbrew jego woli. A przecież to właśnie z jej powodu tutaj jesteśmy – aby jej pomóc i ją wspierać. Sama nigdy nie zdoby łaby się na odwagę, żeby stawić czoło pannie Mauretta. Kilka kroków przede mną idą Axel i Léo, dy skutując o ty m, w jaki sposób najlepiej zniszczy ć wiadukt kolejowy . I zrozum tu chłopców… Pochłonęli już co najmniej dwie paczki ciastek. Ja usiłuję nadąży ć za nimi, mając u boku Marie. Léi nie ma i brakuje mi jej. Nasza grupka zna się od lat, niektórzy kolegują się nawet od przedszkola. Mimo że nie zawsze chodziliśmy do ty ch samy ch klas, nigdy nie straciliśmy się z oczu. W ty m roku – w ostatniej klasie liceum – w końcu jesteśmy razem. Marzy łam o ty m na początku każdego roku szkolnego, aż nastąpiło to in extremis, zanim rozejdziemy się każde w swoją stronę. Codziennie delektuję się daną nam szansą. Lubię by ć wśród przy jaciół. Lubię świadomość, że się spoty kamy , że mamy wspólne zajęcia. Traktuję ich jak moją drugą rodzinę. Nie wiem, czy oni czują to samo, ponieważ żadne z nas o ty m nie rozmawia, ale ja wiem, że ich kocham, i każdego ranka, wy chodząc do szkoły , czuję się szczęśliwa na my śl o ty m, że ich zobaczę. Nie pamiętam już dokładnie, jak zrodził się zwy czaj ratowania się nawzajem z opresji. W który m momencie zrozumieliśmy , że tak jest lepiej? Wy daje mi się, że to by ło w pierwszej klasie, kiedy jakiś łobuz z szóstej klasy ukradł Léi piórnik podczas przerwy . Płakała tak rozpaczliwie, że poprzy sięgłam sobie odzy skać przedmiot siłą, jeśli będzie trzeba. Czułam taką wściekłość, że ani wzrost złodzieja, ani to, że jest w starszej klasie, nie robił na mnie wrażenia. Axel, który już wtedy by ł od nas wy ższy , widząc, że ruszam w bojowy m nastroju, dogonił mnie. – Camille, nie idź sama. Pójdę z tobą. Wtedy po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. Zabawne, że w dzieciństwie nigdy nie mówimy do siebie po imieniu. Uży wamy imion ty lko do wskazy wania nieobecny ch. Przez resztę czasu zaczepiamy się, nadajemy sobie przezwiska, ale rzadko zwracamy się do siebie bezpośrednio. Pamiętam doskonale, jaki to wy wołało skutek: poczułam przy pły w odwagi. Pozostali również postanowili nam towarzy szy ć podczas krótkiej trasy , jaka dzieliła nas od placu
zabaw starszy ch uczniów. Rzuciliśmy się na szóstoklasistę niczy m chmara piskliwy ch wróbli. Nie opierał się długo. Tego dnia nauczy liśmy się pewnej ważnej rzeczy – w walce wy gry wa nie najsilniejszy , ale najbardziej przekonany do swojej racji. Dziś nikt już nie kradnie nam piórników, stawiamy jednak czoło inny m problemom, zachowaliśmy również zwy czaj pomagania sobie nawzajem. Dziś wieczorem naszy m zmartwieniem jest panna Mauretta. Uczy ry sunku osoby , które wy brały ten przedmiot. Nie jest zwy kłą nauczy cielką – to lokalna celebry tka, o której jest u nas głośno. Jest powszechnie znana w naszy m mały m miasteczku! Nieszczęsna kobieta naprawdę w to wierzy . Patrzy na nas jak na robaki, przekonana, że jest arty stką, której geniuszu nie potrafi zrozumieć ignorancka tłuszcza. Specjalizuje się w malowaniu ubrań na wieszakach. Nie zapalają się wam jeszcze iskierki w oczach? Zapewniam was, że mnie także nie. Maluje je dziesiątkami – sukienki, spódnice, a nawet biustonosze – gotowe obrazy przekazuje zaś w darze miastu. Niezłe prezenty ! Tłumaczy wszy stkim wokół, że źródłem jej inspiracji jest szafa. Sama koncepcja wy daje się trochę nie z tej ziemi. Jej stara garderoba w roli muzy ! Podczas wernisaży wy staw – na które muszą przy chodzić uczniowie wszy stkich klas – przy biera minę pełną przekonania, żeby wy jawiać nam głębokie znaczenie swojego dzieła: „Zaproszenie do wślizgnięcia się w skórę i ubrania innego. Poszczególne płótna stanowią rekonstrukcję wizerunku, jaki wszy scy sobie tworzy my ”. Pewnie! Nie powinna odstawiać leków. Kto ma ochotę na „rekonstrukcję” w ciuchach, które każde muzeum zaklasy fikowałoby do działu staroży tności egipskich? Zastanawiam się, jak by wy glądały na Benjaminie, naszy m play boy u o płomienny m spojrzeniu. Docieramy wreszcie do wy lotu ulicy . Zbliża się godzina spotkania twarzą w twarz. Musimy koniecznie odzy skać dokumenty Pauline, ponieważ w przeciwny m razie nie zdąży ona wy słać na czas podania do akademii sztuki. Nasza koleżanka uznała, że list polecający od lokalnej arty stki może dodać znaczenia jej kandy daturze, zamiast jednak pomóc Pauline, panna Mauretta przede wszy stkim zawzięcie wszy stko sabotowała, co groziło obecnie uniemożliwieniem wy brania kierunku studiów. A przecież Pauline ma talent! Widziałam, jak ry suje, to zaś, co robi, mocno na mnie oddziałuje. Kiedy by ły śmy małe, zaczy nała od kwiatków, później miała okres „ptaków”, który przerodził się w „ptaki w ukwiecony m ogrodzie”. Ry sowała ich setki – ozdabiała nimi salę lekcy jną, plakaty przedstawień na koniec roku, nasze notatniki, a nawet czoło Baptiste’a. Słodkie. Później zaczęła ry sować ludzi i umieszczać ich w różny ch sceneriach. Wszy scy by liśmy pod wrażeniem, Pauline potrafi bowiem odtworzy ć charaktery sty czny wy raz twarzy w połączeniu z oświetleniem w sposób, który mnie fascy nuje. Każde z nas ma w domu jej ry sunki – nie dlatego, że jest naszą koleżanką, ale dlatego, że są piękne. Zapewne jej dzieła nigdy nie trafią do muzeum, gdy ż Pauline nie należy do żadnej kliki, ale jest w naszy ch sercach i w ży ciu każdego z nas, ponieważ to, co robi, otwiera nam głowy . Czy ż to nie jest sztuka? Sama więc my śl, że
mogłaby stracić swoją szansę podjęcia studiów w zakresie grafiki z powodu jakiejś pseudoarty stki, zapewne zazdrosnej, która blokuje jej podanie, przy prawia mnie o ból głowy . Stąd powód naszej dzisiejszej ekspedy cji. Panna Mauretta mieszka z dala od centrum miasta. Jak na ironię jej dom znajduje się w zaułku Auguste’a Renoira. Zastanawiam się, co ten wielki malarz pomy ślałby o starej, stęchłej i poplamionej krótkiej spódnicy , która stanowiła najważniejsze dzieło wy stawy retrospekty wnej zorganizowanej przez władze miejskie z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Zabawne, że każde miasto musi sobie wmawiać, że daje schronienie arty ście, nawet jeśli to nieprawda. I chwali się tą osobą, która najbardziej je przy pomina. Pani Pelletier, moja nauczy cielka z przedszkola, zawsze mawiała, że lepiej nie mieć nic, niż mieć coś brzy dkiego. Przed nami, w głębi zaułka, odcinając się na tle nocy , wznosi się budowla o dziwaczny m dachu. Wszy scy ją zauważy li. Dom nie jest duży , ale jego osobliwy kształt kojarzy się z posiadłością rodem z filmów grozy . Léo żartuje: – Znając nasze szczęście, to jej chata. Witajcie u Frankensteina! – Ona mieszka pod numerem trzy nasty m… – precy zuje Marie głosem jak zza grobu. Odwracam się do Pauline. – Teraz twoja kolej. Jesteś gotowa? – Pewnie znowu będzie usiłowała mnie zby ć, mówiąc, że potrzebuje czasu. – Nie pozostawiaj jej wy boru! Nie odejdziemy bez dokumentów. – A jeśli odmówi? – Chcesz się dostać do akademii czy nie? – Marzę o ty m. – Ty m lepiej, po to właśnie tu jesteśmy . Nie możesz teraz stchórzy ć. Pauline wy gląda tak, jakby znalazła się w głębokiej dziurze, my zaś jesteśmy w ślepy m zaułku. Léo wskazuje emaliowaną tabliczkę z numerem „13”. Unosi wy soko ręce, udając zombi. – Ona was zeżre i waszą krwią namaluje majtki! – Nie ma dzwonka – stwierdza Axel. – Nie chce, żeby rozliczni adoratorzy przeszkadzali jej podczas pracy nad arcy dziełami – ironizuje Léo. Axel pokazuje tabliczkę umieszczoną na skrzy nce na listy : – „J. Mauretta i Jean-Marc”. My ślałem, że mieszka sama. – Jak widać, każdemu dana jest jego szansa – zauważa Marie. Przez kraty ogrodzenia usiłuję przy jrzeć się ogrodowi pogrążonemu w wełnistej ciemności. Zawsze zadziwiają mnie miejsca, w który ch mieszkają ludzie znani mi ty lko z powodu wy kony wanej przez nich pracy . W takich chwilach przenika się przez oficjalny wizerunek,
później zaś postrzega się ich już inaczej. W pobliżu kępy zieleni dostrzegam krasnala ogrodowego. Nie bardzo wiem, co powinnam z tego wnioskować. Mam ty lko nadzieję, że to małe pucułowate szkaradzieństwo o lekko perwersy jny m spojrzeniu nie będzie najnowszy m źródłem inspiracji lokalnej arty stki. W domu nie świeci się światło. Paradoksalnie – Pauline wy daje się przy jmować to z ulgą. – Widzicie, nie ma jej. Mimo wszy stko dziękuję, że mi towarzy szy liście. A teraz wracajmy , mamy zadania do odrobienia. Léo wy jmuje z kurtki latarkę i popy cha furtkę. Protestuję: – Chory jesteś?! Nie chcemy , żeby zaczęli strzelać do nas jak do złodziei! Wy chodź stąd naty chmiast! Wtrąca się Axel: – Głupio by łoby zostać z niczy m. Gdy by śmy mieli jej numer telefonu, mogliby śmy zadzwonić, ale w tej sy tuacji… Trzeba przy najmniej zapukać do drzwi. – Wracaj, Léo! – gderam. – Cool, Camille! – odpowiada. – Rozluźnij się, rozejrzy my się ty lko. I już zniknął w ciemności. Żeby dobrze zrozumieć Léo, trzeba wiedzieć, że uważa się on za szpiega w służbie Jej Królewskiej Mości. Od dziecka cechują go odpowiednie gesty i spojrzenia oraz charaktery sty czna flegma, zawsze ma również przy sobie swój sprzęt. Nigdy nie wy chodzi bez noża, latarki ani inny ch gadżetów, które z pewnością służą do niszczenia wiaduktów kolejowy ch. Z biegiem lat całkowicie wcielił się w swoją rolę. Rezultat: dziś, nawet jeśli opiera się o framugę drzwi albo idzie kory tarzem, przy pomina postać z plakatów filmowy ch. Wszy scy stoją przed ogrodzeniem i wpatrują się w mrok. Od czasu do czasu można dostrzec tańczący snop światła rzucany przez latarkę. – Nie czuję tego – jęczy Pauline. – Jeśli ona nas tu zobaczy , będzie wściekła. Podrze moje podanie, a wtedy to już naprawdę wszy stko będzie stracone. Głaszczę ją po ramieniu, aby dodać jej otuchy . – Nie możesz teraz panikować. Léo zaraz wróci. A nam dopisze szczęście i wtedy właśnie pojawi się Mauretta! Poprosimy ją uprzejmie o twoje dokumenty , ona nam je wręczy , ży cząc powodzenia, i wszy stko dobrze się skończy ! Cichy trzask dochodzący z ogrodu przy ciąga naszą uwagę. To Léo przemy ka się od jednej kępy zarośli do drugiej. Wraca do furtki. – Nikogo. Wy daje mi się jednak, że widziałem podanie na stole w kuchni. – Co?! – woła Marie. – To niemożliwe. Co za pech! – Nie jestem pewien na sto procent, ale wy gląda podobnie. Z technicznego punktu widzenia w domu nie ma alarmu, okno w łazience jest zaś uchy lone. Są kraty , ty jednak, Camille, dałaby ś
radę przejść. Niemal się udławiłam: – Mam się włamać do tej starej wariatki? Wy kluczone. Nigdy ! Naprawdę oszalałeś. – Jesteś pewien, że nie ma ry zy ka? – Axel zwraca się do Léo. – Gdy by m potrafił się prześlizgnąć, sam by m poszedł. Spojrzenia wszy stkich są skierowane w moją stronę. Nawet Pauline, która do tej pory wbijała wzrok w swoje stopy , patrzy teraz na mnie. – Czy zdajecie sobie sprawę z tego, o co mnie prosicie? – To kwestia kilku minut. Nikt cię nie zobaczy . Nie będziemy musieli się już z nią wy kłócać i pomożesz Pauline. Marie jest mojego wzrostu – jestem przekonana, że jeśli ja przecisnę się przez kratę, to ona także będzie w stanie to zrobić. Jeśli jednak o ty m wspomnę, każdy uzna, że chcę zrzucić z siebie problem. Ty mczasem nie potrafię się wy migać. Powiedziałaby m nawet, że to mój problem. Biorę sobie wszy stko do serca, zawsze czuję się zaangażowana. Za bardzo. Jestem pewna, że właśnie dlatego proszą mnie o zrealizowanie ich durnego planu. Fałszy wi bracia! Zdrajcy ! Zwodziciele o nieczy sty m sumieniu! Popatrzcie na nich ty lko. Niewiele brakuje, żeby Pauline o spojrzeniu osieroconego psiaka zaczął drżeć podbródek, co miałoby na celu wzbudzenie we mnie jeszcze większej litości i popchnięcie mnie jak najszy bciej w tę pułapkę. – A co, jeśli ona się pojawi, kiedy będę w środku? – Zatrzy mamy ją! – odpowiada naty chmiast Marie. – Coś wy my ślimy – dodaje Axel. – Zagadnę ją o obrazy . Powiem jej, że jestem jej fanem i chcę kupić jedno z płócien! – Jesteście potężnie walnięci. Léo wskazuje mi drogę: – Chodź! Powiedz sobie, że to misja, która może ocalić świat. W ciemności usiłuję podążać za Léo, idąc przez ogród. On przemieszcza się jak dziki kot. Moje nogi zaplątują się w każdy mijany krzew, podczas gdy on zdaje się nad nim przepły wać. Jego ruchy są niezwy kle opanowane. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Naprawdę świetnie wy gląda. Bez dwóch zdań, jest w swoim ży wiole. Przemy ka się wzdłuż ścian domu. Nagle nieruchomieje przy oknie złożony m z mały ch szy bek i daje mi znak, żeby m podeszła bliżej. Zapala latarkę, tłumiąc snop światła palcami, i wskazuje mi wnętrze: – Tam, widzisz je? Na stole, obok czasopism. Nie bardzo mnie to urządza, ale Léo chy ba ma rację. Dokument diabelnie przy pomina podanie na studia. Léo rusza i zatrzy muje się nieco dalej, przy mały m okienku. Przy lega plecami do ściany .
– Podsadzę cię. Weź moją latarkę. Nie świeć w kierunku okien, ktoś mógłby zobaczy ć cię z zewnątrz. I zdejmij buty , żeby nie zostawić śladów. Splata dłonie i daje mi znak, żeby m się po nich wspięła. Co my tutaj robimy ? Miałam powtarzać matmę, bawić się z kotem i psem, pilnować młodszego brata i wy słać esemesa do Léi z py taniem, czy ustały jej mdłości i zawroty głowy . Poza ty m dziś wieczorem jest moja kolej przy gotowy wania posiłku w domu. Stawiam nieobutą stopę w zagłębieniu złączony ch dłoni i Léo mnie podnosi. Podciągam się i popy cham ostrożnie skrzy dło okna. Przy czajona przy parapecie, zapalam latarkę i rozglądam się po pomieszczeniu. To rzeczy wiście łazienka. Przede wszy stkim nie mogę za dużo my śleć, muszę nabrać dy stansu do sy tuacji. To misja, ty lko misja. Czy ja śnię, czy Léo właśnie popchnął moje pośladki? Udaje mi się opuścić na podłogę, nie przewracając małej szafki, nad którą przerzucam nogi. Powinnam uprawiać więcej sportu. Supergłupio mi tu by ć. Nad umy walką widzę wszy stkie kosmety ki panny Mauretta. Biała szafka w całości jest również zastawiona buteleczkami, tubkami i słoiczkami. Od tej chwili już wiem, że na twarz, podobnie jak na swoje płótna, nakłada za dużo farby . Na drzwiach wisi smutnie stary , bezkształtny szlafrok o postrzępiony ch mankietach. Kiedy ś będzie to zapewne szczy t sztuki malarskiej naszego stulecia. Zapuszczam się w głąb kory tarza, żeby dotrzeć do kuchni. Czuję się jak złodziejka. Serce bije mi jak szalone. Na ścianach wiszą obrazy , ale nie są autorstwa właścicielki domu. Ogólnie może i ma gust. Zauważam także kilka zdjęć. Mauretta przed piramidą i przed mostem Londy ńskim. Na jednej fotografii uśmiecha się szeroko na widok tortu ze świeczkami. Jest ich zby t dużo, żeby je liczy ć, ale ten uśmiech – okropny ! Mauretta przy pomina klauna ludożercę z horroru, który kiedy ś oglądałam. Teraz jestem już pewna: znalazłam się w siedlisku demona. Nie ma tutaj ludzi, ponieważ panna Mauretta ukry wa ich na stry chu, poszarpany ch na strzępy . Trafiam na zdjęcie, na który m koły sze się na huśtawce. Nigdy by m nie pomy ślała, że ona kiedy kolwiek mogła się huśtać. Ramzes II na placu zabaw. Węszę wokoło, sprawdzając, czy nie znajdę jakiegoś jej zdjęcia z mężczy zną. Chętnie się dowiem, jak wy gląda tajemniczy Jean-Marc. Przy najmniej raz to ja przy niosłaby m jakąś plotkę do liceum! Docieram do kuchni. Nagle wśród ciemności za oknem zauważam dwoje oczu wpatrujący ch się we mnie. Tłumię krzy k, dreszcz przerażenia przebiega mi po plecach. Gdy by m miała problemy z sercem, moja opowieść zakończy łaby się w ty m właśnie momencie. To ty lko ta gadzina Léo mnie pilnuje. Wskazuje stół, na dodatek ma czelność popędzać mnie gestami. Gderam pod nosem, ale ruszam naprzód. Bingo! To rzeczy wiście podanie Pauline. Nagle sły szę za sobą jakiś odgłos. Przeszy wa mnie kolejny dreszcz, nieco słabszy od poprzedniego. Jak widać, człowiek szy bko się przy zwy czaja.
Jeszcze dwie lub trzy misje i ja również będę mogła zostać agentem. Przy ciskam podanie do piersi. Nikt nie zdoła mi go wy rwać. Może się pojawić policja, panna Mauretta może mi grozić, mogą wy słać helikoptery , czołgi i siły specjalne – nigdy nie wy puszczę go z objęć. Kieruję się do wy jścia, kiedy w kory tarzu sły szę nie ty le hałas, ile warczenie. Świecę latarką i dostrzegam go. – Jean-Marc? Jest mały , krótkowłosy . Paskudny biały szczurołap w czarne łaty . Z paszczą pełną zębów. Musi uśmiechać się tak samo jak jego pani, ale teraz się nie uśmiecha. Jego oczy lśnią w blasku światła. Trochę strasznie. Proszę, mam już swój film grozy . Podaję się do dy misji ze służb specjalny ch. Zaraz się zsiusiam. Drzwi do łazienki znajdują się kilka metrów od karłowatego bry tana. Przy odrobinie szczęścia go prześcignę. Ry zy kowne, ale do zrobienia. Próbuję schlebić mu słowami: – Spokojnie, Jean-Marc… Nadstawia ucha, nie przestaje jednak warczeć. Nie ma wątpliwości, że tak ma na imię. – Dobry piesek. Masz szczęście, ponieważ twoje imię znajduje się na skrzy nce na listy , choć nie wiem, czy dostajesz dużo listów. Nagle wy ry wam się naprzód. Trzema susami dopadam drzwi łazienki, ale – mając na nogach same skarpetki – wpadam w poślizg. Nie będę was okłamy wać. Nic nie potoczy ło się tak jak w filmach akcji. Moja scena z pewnością zostanie wy cięta, w najgorszy m wy padku trafi do kroniki gaf. Udało mi się wspiąć na parapet okna. W objęciach trzy małam dokumenty , które miały ocalić świat. Ale stwór, który chciał go zniszczy ć, jeszcze ze mną nie skończy ł. W chwili, w której wbił wszy stkie swoje drobne ząbki w mój lewy pośladek, pomy ślałam, że przeży wam właśnie najgorszą chwilę w swoim ży ciu. My liłam się. Prawdę mówiąc, by ł to ostatni spokojny wieczór, jaki spędziłam przed upły wem długiego okresu. Od tej chwili w ciągu kilku miesięcy przeży łam więcej niż to, co sądziłam, że spotka mnie w całej mojej egzy stencji. Nigdy nie prowadziłam pamiętnika – zapewne dlatego, że to, co robię dla siebie samej, niezby t mnie interesuje. Tą historią chciałaby m się jednak z wami podzielić. Wiecie, zawsze wierzy łam, że istnieje wiek, w który m zaczy na się odmieniać czasowniki: „iść”, „rosnąć”, „kochać”, „tracić”, „cierpieć”, „kłamać”, „spuszczać wzrok”, „uczy ć się”, „bić się”, „przy znawać”, „mieć nadzieję”, „odchodzić” lub „pozwolić odejść”. Teraz wiem, że to nieprawda. Nie ma wieku na odmienianie czasowników, są ty lko okoliczności.
2 Niektórzy przy chodzą do liceum piechotą, inni przy jeżdżają rowerem, autobusem albo na skuterze. Najzamożniejsi są przy wożeni samochodem. Dla mnie i Léi liczy się ty lko jedno – żeby śmy przy szły razem. Przez ponad połowę naszego doty chczasowego ży cia zaczy nały śmy dni, mając tę drugą u swojego boku. Nie od razu się zaprzy jaźniły śmy , odkąd jednak pamiętam, zawsze zwracałam na nią uwagę. Na jej długie kasztanowe włosy , na jej śmiech, na zaskakujący sposób, w jaki biegała, na coś ży wego, co z niej emanowało, ale także na spokój, którego mi brakuje. Z biegiem czasu stały śmy się koleżankami, przy jaciółkami, bliskimi przy jaciółkami, dziś zaś jesteśmy jak siostry . To u niej spędziłam moje pierwsze wakacje bez rodziców. To jej wy słałam mojego pierwszego esemesa. Dzieliły śmy wiele pierwszy ch razów i to ona pocieszała mnie wtedy , kiedy nie mogłam ze swoich strapień zwierzy ć się mamie. Chcąc nie chcąc, nasze rodziny również się zbliży ły – spędzamy sporo czasu u siebie nawzajem. Léa i ja znamy się doskonale. Gdy by śmy padły ofiarą konspiracji i jedna z nas została zastąpiona swoim sobowtórem, wy starczy łoby kilka py tań, na które ty lko my znamy odpowiedzi, żeby zdemaskować oszustwo. Czy chodzi o imię pierwszego chłopca, którego pocałowałam, czy o piosenki, które ona śpiewa na całe gardło w suterenie, czy o miejsce, w który m mój ojciec chowa klucze do sejfu – ty lko my dzielimy się tą wiedzą. Ona wie, czego pragnę najbardziej na świecie. Nie mamy przed sobą żadny ch tajemnic, z wy jątkiem jednej. Ponieważ Léa mieszka bliżej liceum niż ja, każdego dnia po nią przy chodzę. Zawsze mamy sobie coś do powiedzenia: – Mam wrażenie, że swobodniej oddy chasz. Jak tam nudności, lepiej się czujesz? – Lekarz przepisał mi jeszcze silniejsze środki, ale nie może zrozumieć, skąd się to bierze. Będę musiała poddać się dodatkowy m badaniom. Jakoś to jednak wy trzy muję. – Nie jesteś chy ba w ciąży ? – Mama py tała mnie o to samo. Jesteście nienormalne! A skoro mowa o ty ch sprawach, to jak tam twoje pośladki? – Spędziłam koszmarną noc. Mam na sobie ślad chy ba każdego jego zęba. Nie wiem, jak zdołam usiąść. Pojawienie się w liceum to zawsze wielka chwila. Lubię tę wrzawę. Wszy scy się spoty kają. Gwar, ruch, hałas, ży cie. Chłopcy i dziewczęta zadbali, żeby starannie się ubrać. Założę się, że niejedna osoba spędziła więcej czasu na eksponowaniu swoich walorów niż na odrabianiu lekcji. Uwielbiam my śl, że w cały m mieście, w każdy m budy nku, w każdy m mieszkaniu, każdy szy kuje się na przy jście do szkoły . Nie wy konujemy ty ch samy ch gestów, nie stosujemy ty ch samy ch
metod i nie osiągamy tego samego rezultatu, ale robimy to w ty m samy m celu. Wszy stko jest przemy ślane. Włosy uczesane lub rozwichrzone równie starannie, ubrania dobrane, szaliki opadają tam, gdzie powinny , czapki dopasowane z dokładnością co do milimetra. Niektórzy pachną perfumami. Często za bardzo. Każdy zakłada kostium przed wejściem na scenę. Każdy wy biera swoją rolę. Uwodzicielka lub tury sta przejazdem, twardziel albo gwiazda rocka, awanturnik lub słodka idiotka, pry mus albo ikona mody – kto wcieli się w kogo? Nieważne, liczy się ty lko to, żeby każdy wziął udział w przedstawieniu. Jedni naduży wają modny ch wy rażeń i gotowy ch powiedzonek, które wplatają niemal w każdą wy powiedź, dziewczy ny obnoszą ostry lub romanty czny makijaż, niektórzy chowają gardło w gruby sweter albo rozpinają koszulę aż po pępek mimo sty czniowego chłodu. Codziennie nowy spektakl. W obliczu tego wielkiego show coraz częściej nabieram pewności, że jestem bardziej widzem niż aktorem. Niektórzy sprawiają wrażenie tak bardzo pewny ch siebie. Ja do nich nie należę. Nigdy nie wierzy łam w siebie. Jestem nawet przekonana, że to się pogarsza z wiekiem. Nie wiem, czy jestem ładna. Nie wiem, co robić. Nie mam bladego pojęcia. Co gorsza nie wiem, czy kiedy kolwiek będę coś warta w czy ichś oczach. Gdy by można by ło sprzedawać wątpliwości i niepokoje, by łaby m miliarderką. Wiele osób starszy ch ode mnie mówi, że by cie młody m to coś naprawdę wspaniałego. Dlatego zaczy nam obawiać się przy szłości, jeśli bowiem nic nie wiedzieć, nic nie móc i bać się wszy stkiego ma by ć szczęściem, to co mnie czeka później? Oczy wiście nie wszy stko jest aż takie czarne – muszę przy znać, że gdy by nadzieje i chęci również można by ło sprzedać, także by łaby m superbogata. Na razie jednak nikt mnie nie zauważa. Rozmawiają ze mną ty lko ci, którzy mnie znają. Za to jeśli jakaś staruszka chce zdjąć konserwę z najwy ższej półki w supermarkecie, jeśli ktoś zgubił się na ulicy albo jeśli jakiś kloszard jest głodny , możecie by ć spokojni – każde z nich zwróci się do mnie. A przecież nie usiłuję zwracać na siebie niczy jej uwagi. Wolę obserwować i potajemnie, porównując się z inny mi, próbuję również odkry ć, kim sama jestem. Nie należę do ty ch osób, które wiedzą, ale chy ba jestem jedną z ty ch, które chcą się tego dowiedzieć. Trzy pierwsze guziki mojej koszuli są rozpięte pod sweterkiem z dekoltem w serek. Nie bardzo lubię się malować. Ciotka Margot powtarza coś, co uważam za całkiem spry tne: „Im więcej na siebie bierzemy , ty m większa szansa, że to się zawali”. Prawdą jest, że kiedy wieczorem wszy scy wy chodzą z liceum, stroje nie wy glądają już na tak zadbane. Koszule wy stają ze spodni, fry zury są zepsute. Przetoczy ł się po nich dzień. To sprawdza się u wszy stkich oprócz Vanessy . Ona jest gwiazdą. Znam ją od wielu lat i nigdy nie udało mi się jej przy łapać. Od rana do wieczora wy gląda jak na wy biegu. Świetne ubrania, doskonała fry zura, profesjonalny makijaż, zawsze odpowiedni uśmiech i eleganckie gesty . Nie odstaje żaden kosmy k, żaden paznokieć nie jest niedomalowany . Prawdziwa top modelka. Nawet kiedy siedzi, odnosi się wrażenie, że gra
w reklamie szamponu, z ty mi jej jasny mi falujący mi włosami. Niestety , nie jest równie zdolna do nauki co do upiększania się. Ma ponadto potężny problem z chłopcami – wszy scy ślinią się na jej widok. Wśród dziewczy n jednak, ponieważ nie jestem dla niej ani ry walką, ani kry ty kiem, dość dobrze się dogadujemy . Za chwilę zabrzmi dzwonek, ale na razie wszy scy tłoczą się w przestronny m holu. Pocałunki, nawoły wania, śmiechy i spotkania. Za kilka chwil rozlegnie się sy gnał dźwiękowy , mrowiąca się masa rozpełznie się po kory tarzach, schodach, piętrach i zaledwie trzy minuty później nie będzie tu już nikogo, nie licząc kilkorga spóźnialskich. Po zgiełku nastąpi brak jakichkolwiek hałasów oprócz stłumiony ch głosów w salach lekcy jny ch, za zamknięty mi drzwiami. Tego ranka zaczy namy od lekcji filozofii z panią Gerfion. Niełatwe nazwisko. Moja mama mówi, że nie powinniśmy się z niej nabijać, że to nie jej wina, choć mimo wszy stko… Tak naprawdę najgorsze nie jest nazwisko, ty lko twarz. Nie chodzi o to, że jest brzy dka, założę się jednak, że szy kuje się do wy jścia, nie zerkając nawet w lustro. Zapewne dlatego guziki jej kamizelki są zawsze krzy wo zapięte. Dziś rano musiała malować się w pociągu, który właśnie się wy kolejał. Przy by ła tutaj przez andy jskie Kordy liery , droga się zaś zawaliła, ponieważ Léo i Axel wy sadzili most. Ocalała ty lko ona – pani Gerfion, przy pominająca stracha na wróble. „Za duży pech!” – jak by powiedziała Lana. W każdy m razie jako jedy ne usprawiedliwienie jej wy glądu widzę katastrofę, gdy ż jest to jednak swoisty rekord. A może spotkała na swojej drodze Zorro, który naznaczy ł jej twarz literą „Z” za to, że poczęstowała małe wy głodniałe meksy kańskie dzieci dietety czny mi ciasteczkami. Wszy scy w klasie chichoczą po cichu. Jestem skłonna powiedzieć jej, że coś jest nie tak, ale nie mam śmiałości. Gdy by m by ła na jej miejscu, wolałaby m jednak, żeby ktoś mnie oświecił, że przy pominam znak drogowy informujący o nowozelandzkiej gołoledzi. Ostatni uczniowie jeszcze nie usiedli, kiedy nauczy cielka zaczy na już lekcję. Opowiada nam o Kartezjuszu i Spinozie, o wolnej woli i determinizmie – pojęciach, które w każdy m z nas znajdują potężne echo o ósmej trzy dzieści siedem rano. Jedni notują zawzięcie, nie rozumiejąc ani słowa, inni kończą zadanie z matmy na następną lekcję, jeszcze inni wy glądają przez okno na budzący się dzień, większość jest jednak skupiona na jaskrawej ulotce, którą rozdano nam przy wejściu, informującej o szkolnej imprezie jubileuszowej. Siedzę obok Léi. Trzy ławki przed nami jest Axel. Léo siedzi blisko drzwi, gotowy rzucić się w bezpieczne miejsce, gdy by na budy nek przy puszczono atak pancerzownicą rakietową. Marie ulokowała się tuż przed biurkiem nauczy cielki razem z Pauline, która odzy skała uśmiech. W rzędzie przede mną Mélissa wpatruje się w ulotkę. Szkoła będzie świętować pięćdziesięciolecie. Pół wieku. Nawet moich rodziców nie by ło jeszcze wtedy na świecie. Odnoszę jednak wrażenie, że niektórzy nauczy ciele uczestniczy li w jej otwarciu. Purée, które
serwują nam w stołówce – również. Ulotka zapowiada „wielkie święto”, spektakl muzy czny w wy konaniu nauczy cieli i uczniów, przemowy absolwentów opowiadający ch o swoich karierach i huczną imprezę. Drżę już na samą my śl. Jaki los spotkał dawny ch uczniów? Dobrze wiedzieć, że przeży li, ale… Naprawdę nie wiem, jak ma wy glądać to „wielkie wy darzenie, którego nie można przegapić”, choć sama my śl o nauczy cielach i uczniach biorący ch udział w fieście przemawia do mnie. Mélissa nary sowała na swojej ulotce serce. Wszędzie ry suje serca: na zeszy tach do ćwiczeń chłopców, na ich plecakach, na stołach. Trochę to męczące. Zazwy czaj pani Gerfion tego nie zauważa, ale ulotka jest jaskrawa, przez to bardziej rzuca się w oczy . Daję znak Mélissie i się prostuję. Pani Gerfion wraca do swojej przemowy : – Kiedy tok argumentacy jny nie pokry wa się z tokiem rozumowania, górę bierze korzy ść, wy pły wające z niej działanie może by ć zaś ty lko zdeprawowane. To najważniejsza rzecz, jaka pozwala zrozumieć ten nurt filozoficzny . To samo powtarzam sobie we wtorki, wy nosząc worki ze śmieciami.
3 Na porannej przerwie główny hol szkoły jest szczelnie wy pełniony przez młodzież. Łagodne zapachy ze stołówki już unoszą się w powietrzu. Cokolwiek szy kują w szkolnej kuchni, zawsze pachnie ty m samy m. Plecaki piętrzą się wzdłuż ścian. Ci, którzy wy brali akurat model z najnowszej kolekcji, mają kłopot, wszy stkie są bowiem do siebie podobne. Czego się jednak nie robi, żeby znaleźć się na topie. Ten problem mnie akurat nie doty czy , ponieważ rodzice nigdy nie pozwalali mi się w to bawić. Początkowo miałam im trochę za złe, ale szy bko się zorientowałam, że to raczej zaleta niż wada. Chcąc wciąż upodobniać się do inny ch, żeby poczuć się osobą zasy milowaną z grupą, człowiek jest zmuszony poświęcić zby t dużo siebie samego. Każda grupa uczniów ma zwy czaj spoty kania się mniej więcej w ty m samy m miejscu. Istnieje swoista – niepisana, ale rozpoznawana i akceptowana przez wszy stkich – zasada, zgodnie z którą najstarsi mają pierwszeństwo wy boru miejsca spotkań. Dwa lata temu staliśmy przy toalecie i przy drzwiach na podwórko, stale w przeciągu. W zeszły m roku gromadziliśmy się gdzieś pośrodku, w tłumie – już nie początkujący , ale jeszcze nie eksperci. W ty m roku rozsiadamy się przy oknach, w kącie przy kalory ferach lub w pobliżu stoiska z drożdżówkami i kory tarza prowadzącego do naszej części budy nku. Co za sukces! Pokonaliśmy niezwy kłą drogę – od drzwi toalety do kalory fera. Przez okna obserwuję nasze podwórko, właściwie puste. Za ogrodzeniem dostrzegam dziedziniec gimnazjum sąsiadującego z naszy m liceum – panuje tam wrzawa. Chłopcy grają w piłkę i biegają. Kilka dziewcząt bawi się z nimi, ale to raczej wy jątkowa sy tuacja. Najstarsze uczennice utworzy ły niewielką grupkę, w której dy skutują o modzie albo o facetach, o programach o modzie albo o facetach, a może o najlepszy m sposobie, żeby by ć modny m i przy ciągać facetów. Niewiele ty lko przery sowuję. Sprawiają wrażenie takich młody ch. Trudno mi sobie uświadomić, że zaledwie trzy lata temu by liśmy na ich miejscu. Odnoszę wrażenie, że bawią się więcej niż my . Z naszej strony , nie licząc palaczy ukry wający ch się w najciemniejszy ch zakątkach podwórka, nikt nie wy chodzi na zewnątrz. Chwilami z żalem wspominam czasy , kiedy należałam do młodszej grupy po drugiej stronie siatki. Co zy skaliśmy , dorastając? Co straciliśmy ? Mamy coraz więcej obowiązków w zamian za często iluzory czną wolność. W jaki sposób człowiek zmienia się tak bardzo przez kilka lat? Jaka jest różnica między dorastaniem a starzeniem się? Czy to normalne, że w naszy m wieku zadajemy sobie dziesięć ty sięcy py tań w ciągu dnia? Dlaczego nikt z nami o ty m nie rozmawia? Naprzeciw mnie Sabrina smaruje dłonie kremem – powtarza tę czy nność co czterdzieści osiem minut, z precy zją szwajcarskiego zegarka. Wy konuje urocze, szy bkie gesty , niczy m wy dra
czy szcząca futerko na łapach. Nieco dalej chłopcy z naszej klasy napy chają się bułeczkami z czekoladą, usiłując jednocześnie wcisnąć lateksową rękawiczkę na głowę Romaina, który wy ry wa im się ze śmiechem. Tuż obok, kontrastując z pozostały mi uczniami, Maeva afiszuje grobową minę. Pewnie znowu rzucił ją chłopak. Nie liczcie jednak na mnie, że zapy tam ją o to, czy coś nie gra. Pozwoliłam się już raz tak wrobić w zeszły m roku. Wzrusza cię mina koali pogrążonego w depresji, uprzejmie więc py tasz nieszczęsną istotę o przy czy nę złego nastroju, wtedy zaś następuje eksplozja i atak. Znajdujesz się w pułapce. Ona płacze, użala się nad samą sobą, zalewa cię swoim obrzy dzeniem do ży cia, aż się topisz. Robi wrażenie. Potrafi przy gnębić klauna naszpry cowanego gazem rozweselający m. Wy daje mi się, że potrafiłaby doprowadzić do płaczu nawet kamień. Co gorsza, ponieważ jej słuchasz, ona zaczy na traktować cię nagle jak swoją najlepszą przy jaciółkę. I tutaj pojawiają się prawdziwe kłopoty – tłumaczy ci, nawet przez drzwi w toalecie, że jej ży cie to miłosna katastrofa, że okropny chłopak bez serca jest śmieciem, któremu zamierza wy drapać oczy . Przy każdy m spotkaniu próbuje udowodnić, że faceci to potwory . W końcu po ty godniu na celowniku pojawia się nowy chłopak. I sy tuacja powtarza się aż do kolejnej tragedii. Średni czas trwania pełnego cy klu „uwodzenie – szalona miłość – zaciekła nienawiść – depresja – nowe podejście” wy nosi trzy ty godnie. Ty zaś potrzebujesz dwóch ty godni, żeby przetrawić gory cz. Ty m razem nie ma więc mowy , żeby m się do tego mieszała. Mimo że insty nkt popy cha mnie i każe pocieszać ty ch, który m jest źle, drugi raz nie wpadnę w tę samą pułapkę. Aż tu nagle… Patrzcie, kto się zbliża: Lucie. Uciekaj, nieszczęsna istoto! Naty chmiast! Nie wsiadaj do pociągu jadącego przez Kordy liery , linia kolejowa się osunęła. Moje fale mózgowe na próżno nadają intensy wne sy gnały – Lucie w ogóle ich nie odbiera. Zgadnijcie, co robi? Py ta Maevę, co jest nie tak. Za późno! Klątwa wiecznie porzucanej spada na niewinną młodą dziewczy nę, która chciała jedy nie dać świadectwo współczucia. Biedna Lucie, teraz ma przechlapane. Maeva zatruje ci obiad, będzie zapy chać ci telefon płaczliwy mi esemesami – ale się nie martw, za cztery dni, kiedy już zepsuje ci nastrój i obrzy dzi ideę miłości, uwolni cię od swojego ohy dnego uroku i przestanie cię w ogóle zauważać. To jeszcze nie wszy stko – za kwadrans mamy sprawdzian z matmy . Nikt się nie przy gotował, mieliśmy bowiem jeszcze do oddania duże zadanie z fizy ki. Tibor mówi, że ma pewien pomy sł, nie musimy się więc martwić. Twierdzi z przekonaniem, że klasówka się nie odbędzie dzięki jego niezawodnemu planowi. Kiedy Tibor mówi, że nie trzeba się martwić, oznacza to ty lko jedno: trzeba się martwić. Tibor to specy ficzny chłopak. Nie mam pojęcia, jakiego pochodzenia jest jego imię, wszy scy się zresztą zastanawiamy , skąd pochodzi sam Tibor. To geniusz matematy czny i fizy czny , ale w pozostały ch sferach zachowuje się jak osoba z auty zmem. Najgorsza ocena, jaką uzy skał z matematy ki, to osiemnaście punktów na dwadzieścia. I płakał. Specy ficzny , jak mówię. Gdy by m musiała płakać za każdy m razem, kiedy dostanę mniej niż
osiemnaście punktów, od dawna leżałaby m na intensy wnej terapii, zupełnie odwodniona, moje oczy porwałby zaś potok łez. To, że jest uzdolniony w przedmiotach ścisły ch, nie czy ni go niemiły m – wprost przeciwnie. Mimo to żadna z nas nie ośmieliła się wy brać go sobie na chłopaka, jeśli bowiem do głowy wpadnie mu idioty czny pomy sł, to lepiej uciekać i szukać schronienia. Już w zeszły m roku chodziliśmy do jednej klasy . Jakże mogłaby m o ty m zapomnieć? Za pierwszy m razem, podczas zajęć laboratory jny ch z chemii, poraził prądem ucznia na sąsiednim stanowisku, ponieważ uznał, że ten nie jest dość dobudzony . Za drugim razem dopisał „głupie py tanie” obok py tania postawionego przez nauczy cielkę na sprawdzianie z matmy . Odjęła mu punkty za bezczelność. Uznał, że to niesprawiedliwe, i nadal twierdził, że to naprawdę by ło – cy tuję – „groteskowe py tanie”, po czy m zagroził nauczy cielce, że rzuci się w przepaść, jeśli ta wciąż będzie się upierać przy swoim. Ona jednak zachowała godność i nie chciała odpuścić. Wtedy Tibor wszedł na ławkę i rzeczy wiście rzucił się na głowę, krzy cząc: „Ma pani na sumieniu moją śmierć!”. Łoskot uderzenia nas zmroził – rozległo się okropne „łup!” – ale Tibor, skulony w sposób, jaki wszy stkim wy dawał się niemożliwy , wy dał z siebie komiczny odgłos psiej zabawki i wezwaliśmy pogotowie. Cały rok by ł już potem istny m festiwalem niepojęty ch działań zrodzony ch przez szalony umy sł Tibora. W ty m roku nie jest spokojniej. W pierwszy m try mestrze podpalił sobie włosy w proteście przeciwko marnowaniu ży wności w stołówce. Nawet nie będę opowiadać, jak bardzo by ł potem rozczarowany . Jego nastawiony na rozgłos czy n spowodował skutek odwrotny do zamierzonego. Wy obraźcie sobie wrzeszczącego ty pa, który z płonącą głową przebiega przez jadalnię. To wam z całą pewnością odbiera apety t. Nie jecie zatem nic i marnuje się dwa razy więcej. Kiedy usiedliśmy w pracowni matematy cznej w oczekiwaniu na sprawdzian, okazało się, że Tibora nie ma, ja zaś nie by łam jedy ną osobą, która się zastanawiała, co on knuje. – Czy ktoś widział mój płaszcz przeciwdeszczowy ? – zapy tał Axel. Ci, którzy wśród panującej wrzawy usły szeli py tanie, pokręcili przecząco głowami. Pani Serben, nauczy cielka, wy ciąga kartki z aktówki. Nie bardzo widzę, co mogłoby nas ocalić przed sprawdzianem, ty m bardziej że szkoła nie reaguje już na telefony o podłożeniu bomby , ponieważ jakiś czas temu mieliśmy trzy takie dziennie. Léo widział Tibora tuż przed wejściem – jego ostatnie słowa brzmiały : „Uratuję was!”. Boję się. Chłopcy z niecierpliwością wy patrują fajerwerków, Mélissa ry suje serduszka, Maeva wciąż rozpacza nad swoim losem, Sabrina wsmarowuje krem w dłonie, nauczy cielka rozdaje kartki. Na pierwszy rzut oka – nie będzie łatwo. Nagle drzwi otwierają się gwałtownie. W progu staje mężczy zna. Na głowie ma turban z różowo-żółtego szalika, który zasłania mu twarz, ubrany jest zaś w za dużą pelery nę, której kieszenie zdaje się wy py chać broń. – To porwanie!
Udawany południowoamery kański akcent jest żałosny . Przez klasę przetacza się fala oszołomienia i niedowierzającej radości. Mężczy zna ciągnie: – Domagam się naty chmiastowego uwolnienia wszy stkich więźniów polity czny ch świata, żądam również przeniesienia klasówki na, powiedzmy , przy szły czwartek. W przeciwny m razie zabiję jedną dziewczy nę! O, tę z wielkimi cy ckami! Wskazuje Clarę, która odruchowo spogląda z zadowoleniem na swoje piersi. Niełatwo odegrać wiary godnego pory wacza, będąc opatulony m w żółto-różowy szalik. Ten element garderoby kojarzy się bardziej z gejem niż z bohaterskim wy zwolicielem. Oczy wiście ta krety nka Inès wzięła to przedstawienie dosłownie i prawie zemdlała. Pani Serben uśmiecha się i odpowiada: – Lanski, marnujesz czas swoich kolegów. Proszę zdjąć z siebie to komiczne przebranie i czy m prędzej siadać na miejsce. – Ależ proszę pani, jestem bojownikiem wolności! – Tibor, proszę mnie nie zmuszać do podniesienia głosu. Masz robotę. Jeśli nie przestaniesz, odejmę ci od razu pięć punktów. Jeśli to zrobi, Tibor dostanie piętnaście na dwadzieścia punktów. Wtedy z pewnością złoży swoje ży cie w ofierze przy zbiorniku na olej opałowy i cała szkoła pójdzie z dy mem.
4 Jakiś czas temu w domu wy darzy ło się coś dziwnego. Kiedy wracam wieczorem, mój młodszy brat Lucas bawi się zwy kle z naszy m psem, Zoltanem. To Lucas wy brał dla niego imię – zapewne zaczerpnął je z komiksu o superbohaterach. Mając do czy nienia z podobny m imieniem, człowiek się spodziewa, że łagodny psiak będzie miał lasery w łapach albo rentgena w ślepiach, ale jego jedy ny mi nadprzy rodzony mi właściwościami, jakie udało nam się na razie odkry ć, jest zdolność przewracania kubłów ze śmieciami i my szkowanie w nich oraz wpatry wanie się godzinami w lodówkę w nadziei, że jakaś wróżka – zapewne owłosiona i obdarzona psim nosem – otworzy mu drzwi i pozwoli pochłonąć zawartość. Lucas i Zoltan spędzają całe godziny , goniąc się po salonie, wokół kanapy – po kanapie, kiedy nie ma rodziców – i po schodach prowadzący ch do naszy ch pokoi. Spróbujcie ty lko skupić się na równaniach trzeciego stopnia przy chłopcu, którzy się wy dziera, i krążący m wokół niego ujadający m psie. Z początku, uwzględniając zachowanie i poziom rozwoju umy słowego mojego brata, uważałam, że Lucasa nie mogli wy dać na świat rodzice należący do gatunku ludzkiego. Moja matka z pewnością musiała go kupić w zwierzętarni, żeby m mogła dorastać w towarzy stwie ży wej zabawki. To prawda – mając to na uwadze, przy znaję, że pierwsze lata by ły cudowne: Lucas zmieniał kolor, kiedy przy trzy my wałam go pod wodą, rozśmieszał mnie przy każdy m posiłku, nie trafiając jedzeniem do ust, i zawsze, kiedy zalegała pełna skupienia cisza, on bekał. Nie potrafił również zejść po schodach, nie staczając się z nich jak stary pijany kloszard. Przy trzaskiwał sobie palce we wszy stkim, co się zamy kało, wy dając z siebie krzy ki kastrowanej kuny . Jaka zabawka – i to bez baterii – ma ty le do zaoferowania? Teraz, odkąd mam do czy nienia z inny mi chłopcami, zastanawiam się czasem, czy wszy scy faceci nie pochodzą przy padkiem ze zwierzętarni. Wy kazując się podobny m talentem, Lucas potrafi by ć superuroczy , ale chwilę później staje się niewiary godnie wkurzający . Muszę przy znać, że mój brat stanowi wy jątkowy obiekt badań. Obserwowanie go pomaga mi trochę zrozumieć facetów. Cóż, pomaga mi się przede wszy stkim dowiedzieć, czy w ogóle warto próbować ich zrozumieć. Choć różnica wieku między nami wy nosi zaledwie trzy lata, dzieli nas cały świat. Na przy kład on je by le co, ubiera się by le jak i śmieszą go żałosne rzeczy . Czasami wszy stkie te trzy cechy się kumulują, dając oszałamiający rezultat: Lucas siedzi przed telewizorem w koszulce założonej na lewą stronę, zaśmiewa się jak debil i zjada połówki tabliczek czekolady posmarowane masłem. Ponieważ ma dobre serce, dzieli się z psem i kanapą. Wcale nie jest jednak głupi. Na przy kład ostatnio bardzo szy bko zrozumiał, że mam jakiś problem z pośladkiem, i – dosłownie i w przenośni – nieustannie
doty kał bolącego miejsca. W listopadzie minionego roku, kiedy mój ojciec pomagał sąsiadowi w naprawie altany ogrodowej, między ścianą a parkanem została odkry ta martwa kotka, prawdopodobnie dzika, i jej młode. Jedno z kociąt wciąż ży ło. By ło wy chudzone i już nawet nie miauczało – zwinięte w kłębek, z podkulony mi łapkami, wtulało się w zimne ciało swojej matki. Wszy scy uznali, że to bardzo smutne, i każdy wy jaśniał, dlaczego nieszczęsne zwierzątko, biorąc pod uwagę jego godny politowania stan, zapewne nie poży je zby t długo. Jedni mówili, że natura by wa okrutna, ale jesteśmy wobec niej bezsilni, inni twierdzili, że to po prostu pech, sły szałam również, jak sąsiadka zapewniała, że Bóg wezwie je do siebie i zabierze do kociego raju. Kiedy ty dzień później zepsuła jej się pralka i kobieta złorzeczy ła w całej dzielnicy , powinnam by ła jej powiedzieć, że to Bóg wezwał do siebie urządzenie i że trafi ono do raju dla pralek. Wszy scy by li wkurzający . Mnie ten mały kotek wzruszy ł. Sprawy stracone to moja specjalność. Kiedy więc wszy scy wrócili już do swoich zajęć, wzięłam go do rąk. By ł brudny , pod skórą wy czuwałam jego delikatne kosteczki. Miauknął ledwie dosły szalnie i otworzy ł jeszcze niebieskawe oczęta. Od jak dawna tu się znajdował, zdany na łaskę losu? By łam przekonana, że znalezienie go stanowiło swoistą szansę – nie odkry liśmy go, żeby teraz patrzeć, jak zdy cha. Jeśli Bóg istnieje, my ślę, że zajmuje się raczej organizowaniem tego ty pu spotkań niż wzy waniem zagubiony ch kotów do siebie. Mam nadzieję, że ma na głowie ważniejsze sprawy , w przeciwny m wy padku jesteśmy w nie lada kłopotach. Przy garnęłam kociaka, mama zaś mnie poparła. Spędzałam swój wolny czas na podawaniu mu butelki i głaskaniu go, kiedy spał. Lucas mi pomagał. Po raz pierwszy w ży ciu ja i mój brat robiliśmy coś wspólnie. Karmił kota tuż pod nosem psa, który usiłował lizać kocię po py szczku. Po kilku dniach umy łam kotka i nadałam mu imię. Lucas chciał go nazwać Wszą, ale udało mi się przeforsować Kłaczka. Kotek by ł leciutki, a jego futerko – wreszcie czy ste – okazało się jasne i jakby z angory . W ciągu kolejny ch ty godni Kłaczek nabierał sił. Po miesiącu przy pominał już każdego innego kota. Czy pamiętał to, co przeży ł w ciągu swoich pierwszy ch dni na świecie? Czy na podświadomości odcisnął mu się jakiś ślad? A może dla niego to coś całkiem normalnego, ponieważ nie zaznał innego losu? Prześladują mnie te py tania i rozmy ślałam nad nimi, patrząc, jak kot biega, wy gina grzbiet, jakby uważał się za ty gry sa, albo testuje pazury na czy m popadnie. Skoro już mowa o pazurach… Pewnego wieczoru Kłaczek przy puścił atak na śliczną dmuchaną piłkę. Zabawka eksplodowała mu prosto w łebek, paraliżując go niemal ze strachu i pozostawiając w stanie szoku. Przy najmniej raz śmiałam się zapewne równie głupkowato jak Lucas, który na dodatek tarzał się po podłodze. Kłaczek uczy ł się ży cia. W pewien poniedziałkowy wieczór Kłaczek po raz pierwszy zamruczał. Doskonale to pamiętam. Mama często opowiada o ty m, co czują rodzice na widok pierwszego uśmiechu swojego dziecka. Tego dnia chy ba więc lepiej zrozumiałam, o co jej chodzi. Kłaczek leżał mi na kolanach.
Głaskałam go, aż nagle zaczął wibrować. Z początku sądziłam, że drży , ale to nie by ło to. Można by ło usły szeć cichutkie chrapanie. Do oczu napły nęły mi łzy szczęścia. Lucas powiedział ty lko: – O cholera! Chciałby m umieć tak pierdzieć! Najgorsze jest to, że od razu zaczął próbować. Z biegiem czasu Kłaczek stawał się coraz bardziej ży wiołowy . Tato zapy tał, co zamierzam z nim zrobić, ale i tak już wiedział, że mam nadzieję go zatrzy mać. Ty m sposobem zy skaliśmy kota. Kłaczek zaczął się bawić, co zaś ciekawe – dobrze się czuł w towarzy stwie Zoltana. Pies szy bko go zaadoptował. Początkowo kotek wspinał się na psa, żeby podgry zać mu uszy albo po nim deptać. Traktował go jak matę edukacy jną. Kłaczek uwielbiał również bawić się ogonem Zoltana, który bez protestów poddawał się ty m zabiegom. Aż w końcu wy cieńczony kociak zasy piał wtulony w swojego wielkiego kumpla. Zoltan nie ruszał się i ze wzruszającą opiekuńczością zajmował się małą włochatą kulką. Później maluch zaczął przeciskać się pędem pod krzesłami, pies zaś biegł za nim, wy wracając meble. Urządzali sobie niezłe imprezy ! W Boże Narodzenie choinka wielokrotnie o mało się nie przewróciła z ich powodu – kot chował się pod nią, a ciężki pies robił wszy stko, żeby go stamtąd wy łuskać. Stali się nierozłączni. Teraz co wieczór kot zasy pia między psimi łapami. Zoltan pozwala nawet kocurowi jeść ze swojej miski, chociaż warczy , kiedy to samo usiłuje zrobić Lucas – przy sięgam, że mój brat podejmuje regularne próby . Zadziwiające, że kot dorasta, mając za jedy ny wzorzec psa. Z tego powodu Kłaczek rozwija w sobie pewne zachowania, które niezupełnie cechują jego gatunek. Miauczy tak, jak pies szczeka, kiedy ktoś dzwoni do drzwi, z kolei w ramach zabawy przy nosi coś, co mu się rzuci. Przy glądanie się Kłaczkowi, jak naśladuje psa, to rewelacy jne widowisko. Czasami siedzimy z Lucasem i obserwujemy ich zabawę. Pan Fréteau, jeden z moich dawny ch nauczy cieli francuskiego, mówi, że najbardziej skuteczną metodą edukacji jest przy kład. To, co dzieje się u nas w domu, zdaje się potwierdzać jego tezę. Kłaczek nabiera psich zwy czajów. Trochę obawiam się rezultatu. Szczególnie że Lucas pełni tutaj funkcję przewodnika duchowego. Widzę Kłaczka, który siedzi i wy ciąga głowę, żeby przy jrzeć się dokładnie swojemu psiemu wzorowi. Jest taki malutki, taki słodki u nóg dużego Zoltana. Po prostu ży ją razem. Zastanawiam się, czy Kłaczek my śli, że urośnie równie duży jak Zoltan? Czy również nabierze zwy czaju zasy piania na grzbiecie na kanapie, licząc na łaskotanie po brzuchu? Pani Gerfion z pewnością nie omieszkałaby nam zrobić wy kładu o ty m, co wrodzone, co zaś naby te, i o ty m, czy m jesteśmy , co nas warunkuje i co z tego wy nika. Temat na długą dy skusję. Jeśli ty lko kot zacznie gonić listonosza, który przechodzi wzdłuż naszego ogrodzenia, albo pić wodę z sedesu, obiecuję, że się zastanowię. Na razie jednak widok tego malutkiego kotka ży wego i szczęśliwego zapewnia mi codziennie ty le szczęścia, że dochodzę do wniosku, że świat jest całkiem udany . Bóg z pewnością by się ze mną zgodził. I niech pralka idzie sobie do diabła!
5 Wy chodząc z łazienki, dostrzegam od razu, że w domu jest jakoś inaczej, choć nie potrafię określić dlaczego. Zbiegam na dół na śniadanie. To światło jest niety powe. Wchodzę do kuchni i zamieram na widok tego, co za oknem: ogród jest całkiem biały . Padało przez całą noc i nadal pada. Bajkowo. Wiatr pory wa do walca płatki, tworząc majestaty czne spirale. Stół ogrodowy jest przy kry ty piękną warstwą śniegu. Alejka prowadząca do garażu przy pomina nieskazitelnie białą wstążkę, przeciętą jedy nie śladami opon samochodu mojego ojca, który już wy jechał do pracy . Przy wejściu szczeka pies. Śnieg go ekscy tuje. Wszy stko go ekscy tuje. Mama narzeka, ponieważ Lucas nie zdołał się opanować i wy biegł do ogrodu w piżamie, żeby potarzać się w sy pkim śniegu razem z Zoltanem. Kłaczek usadowił się przed przeszklony mi drzwiami salonu, z ogonem starannie owinięty m wokół siebie. Przy gląda się szeroko otwarty mi ślepiami. Dziś rano nie poznaje świata. Wczoraj, kiedy zasy piał, wszy stko by ło jak zwy kle. Budzi się – i nagle wszy stko się zmienia. Co się teraz dzieje w jego małej główce? Jest zaniepokojony czy ciekawy ? My ślę, że chętnie wy szedłby na zewnątrz, ale odczuwa chłód i nie ma śmiałości. Dobrze go rozumiem. Drogi są śliskie i będę musiała iść do szkoły pieszo. Nic nie szkodzi. W najgorszy m wy padku zajmie mi to ty lko dziesięć minut więcej. Cieszę się, miasto musi bowiem pięknie wy glądać zasy pane śniegiem. Wszy stko wy daje się nowe, czy ste, harmonijne i łagodne. Człowiek ma wrażenie, że znalazł się w zupełnie nowy m miejscu. Opatuliłam się szalikiem aż po nos i wy chodzę z domu. W progu wy ciągam przed siebie dłoń i patrzę, jak osiadają na niej płatki śniegu. Jeśli który ś z nich wy ląduje dokładnie pośrodku, uznam to za znak, że dzień będzie należał do udany ch. Nie jestem specjalnie przesądna, ale cały czas wy my ślam takie rzeczy . Jeśli zdołam przejść pod szlabanem, zanim się zamknie, dostanę dobrą ocenę z matematy ki. Jeśli trafię na same zielone światła, Axel zauważy , że mam nową bluzę. Cudowny płatek osiada dokładnie pośrodku mojej dłoni, między linią serca i linią ży cia. Z błogim uśmiechem na ustach przy glądam się, jak topnieje, po czy m wy ruszam w drogę z lekkim sercem. Świat jakby na chwilę przy hamował – samochody jadą wolniej, nieliczni przechodnie poruszają się ostrożnie. Dostrzegam małego chłopca, który drepcze w oczekiwaniu, aż jego matka odśnieży przednią szy bę samochodu. Chłopiec przy pomina mi Kłaczka – rozgląda się bacznie wokoło. Mały człowieczek z pomponem czapki niemal tej samej wielkości co jego głowa. Przechodzę obok domu sąsiadki, która wszy stko sprowadza do Boga. Kiedy pada deszcz, mówi,
że On płacze. Dziś pewnie my śli, że On ma łupież i potrząsa głową nad naszy m nędzny m światem. Obrzy dliwe! Wolę wy mazać ten obraz z pamięci. Lubię skrzy pienie śniegu pod butami, stłumione dźwięki, jaskrawość czerwony ch świateł zagubiony ch w ty m biały m oceanie zlewający m się z niebem. Nawet okolica dworca wy gląda sy mpaty czniej, a to już prawdziwy wy czy n. Trwają prace nad poprawieniem wizerunku dworcowego budy nku, ale na razie miejsce przy pomina tor przeszkód z ty mi wszy stkimi maszy nami, olbrzy mimi błotnisty mi kałużami i rozpruty mi chodnikami. Robotnicy rozbierają jedne po drugich stare zabudowania z cegły . Budowla, obok której przechodzę codziennie rano, jest jedną z ostatnich, jakie jeszcze przetrwały . Została opróżniona pod koniec zeszłego roku. Tuż przed przerwą bożonarodzeniową w oknach jeszcze świeciły się światła. Z początkiem roku zostały zamurowane. Buldożery już prawie uporały się z burzeniem budy nków w dalszej części ulicy . Zostawiły po sobie pole ruin, sterty gruzu i belek, zepchnięty ch na bok przez koparki, które załadowy wały ciężarówki wśród przerażającego łoskotu. Nie lubię ty ch zmian. Pamiętam jeszcze piekarnię, która znajdowała się na rogu ulicy . By ło to miejsce, do którego udałam się pierwszy raz sama po zakupy . „Poproszę jedną bagietkę, niezby t przy pieczoną, a za resztę – cukierki”. Powtarzałam to zdanie chy ba setki razy . Piekarnia już nie istnieje. Nie mam jeszcze dwudziestu lat, czuję się jednak jak skamielina. Mówię jak mój dziadek! Przed budy nkiem z zaślepiony mi oknami dostrzegam sy lwetkę szefa budowy . Stoi sam na wprost budowli i przy gląda się jej. Na pewno się zastanawia, jak najlepiej zabrać się do jej wy burzenia. Widzę go tutaj już nie po raz pierwszy z samego rana. Idę dalej swoją drogą. Léa mieszka w ładnej dzielnicy willowej. Jej dom z piaskowca jest stary , ma dużo wdzięku, przede wszy stkim zaś – zagospodarowany stry ch. Ogród jest przy najmniej dwa razy większy niż nasz. Kiedy otwieram furtkę, metalowe skrzy dło odgarnia warstwę śniegu i ry suje doskonałe ćwierć okręgu. Pani Serben dostrzegłaby tu zapewne kąt mniej więcej czterdziestopięciostopniowy albo łuk okręgu, którego obwód jest równy dwukrotności liczby pi pomnożonej przez promień. Ten sposób postrzegania świata musi by ć straszny . Patrzę w stronę domu i widzę, że Léa stoi w oknie salonu. Daje mi znaki. Czekała na mnie. Rozkoszny dreszczy k szczęścia. Cóż może by ć przy jemniejszego niż świadomość, że ci, który ch kochamy , cieszą się z naszego przy by cia? Uśmiecha się, a jej twarz jest skąpana w otaczający m ją ciepły m świetle. Kiedy jednak podchodzę pod drzwi wejściowe, kulka śniegu uderza mnie w plecy . Odwracam się. To Christophe, ojciec Léi, który stoi w progu garażu i śmieje się ze swojego dowcipu. – Cześć, Camille! – Dzień dobry ! Mój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego. Chociaż zanim zmienił pracę, dobrze się razem bawiliśmy .
Przy
wejściu do budy nku liceum
zbiera
się
wesoła
ciżba. Między
samochodami,
przemy kający mi skuterami i gimnazjalistami obrzucający mi się śniegowy mi kulkami trudno jest utorować sobie drogę. Razem z Léą spieszy my się, żeby uniknąć padający ch pocisków. W pobliżu głównej bramy dostrzegam chłopców z naszej klasy , którzy bawią się z najmłodszy mi uczniami. Proponuję: – Chętnie by m się z nimi pośmiała. Idziesz, Léa? – py tam. – Już zmarzłam. Wsadzą mi śnieg za kołnierz, a nie mam na to ochoty . Mimo to zgarniam z murku trochę śniegu i celuję w Léo. Zostaje trafiony w ramię i naty chmiast rozpoznaje kierunek, z którego padł strzał. Dlaczego rzuciłam w jedy ną osobę, która uważa się za machinę wojenną? Kontratak jest bezwzględny . Jest i skutek uboczny : maluchy uświadomiły sobie, że włączy łam się do ich zabawy , i – zachwy cone, że mają nowy cel – rzucają się teraz na mnie. Léa ucieka w stronę holu, żeby się schronić. – Powodzenia, moja droga! – woła, dy sząc. – Nie trzeba by ło ich prowokować! Gimnazjaliści przy puszczają na mnie atak. Waham się, czy nie uciekać, ale nigdy by mi się to nie udało. Muszę stawić im czoło. Chwy tam pierwszego, który się do mnie zbliża, i postanawiam uczy nić z niego przy kład dla inny ch. Turlam go po śniegu i łaskoczę, zmuszając do zjedzenia garści płatków. Dzieciak zaśmiewa się i wzy wa kolegów na ratunek. Małe potwory ! Są solidarne! Czując, że nie zdołam oprzeć się nacierającej hordzie, Léo, Malik i Clément ustawiają się obok mnie. Powalam na ziemię drugiego ucznia i nacieram mu twarz śniegiem. Ten wije się i błaga: – Litości, proszę pani! Pani? Ile według niego mam lat? Zaniemówiłam. Po raz pierwszy w ży ciu ktoś nazwał mnie panią! Korzy stając z mojego zaskoczenia, dzieciak zmy ka na czworakach, z odsłonięty mi plecami. Czy powinnam mu powiedzieć, żeby się okry ł, albo go zabiję? Z naprzeciwka nadciąga kawaleria gimnazjalna. Moi koledzy na próżno mnie zasłaniają, spada na mnie prawdziwa ulewa starannie ubity ch śniegowy ch kul. Nic już nie widzę. Mam śnieg w oczach. Zataczając się, robię krok w ty ł i wpadam na Doriana, który próbuje dotrzeć do holu. – Bawicie się jak małe dzieci – pry cha. – Jesteście rozpaczliwi. Jeśli nie mieliście ochoty dorastać, trzeba by ło zostać w szóstej klasie. Przecieram oczy zakłopotana. On jednak jest już daleko i kręci głową ze zgorszeniem. Kule śniegowe wciąż na mnie lecą, ale przez tego krety na przeszła mi ochota do śmiechu. Dlaczego dorastając, nie mieliby śmy mieć już prawa do zabawy ? Dlaczego należy zrezy gnować z prosty ch radości, żeby sprostać narzucony m kodom i traktować się poważnie? Co jest głupsze: bawić się śniegiem czy podniecać bezwartościową, zarazem zaś płatną aplikacją w telefonie? Clément pada u moich stóp, powalony ciężarem uwieszony ch na nim maluchów. – Pomóż mi, Camille! Nakarm ich śniegiem!
Nie mogę się poruszy ć. Kiedy zaczy nam się zastanawiać, nie potrafię się bawić. Dzwonek. Niczy m chmara wróbli gimnazjaliści ruszają w stronę budy nku. Zostajemy sami, lekko osłupiali. Léo strzepuje śnieg z kurtki. Malik zgina się wpół, żeby zrzucić zlodowaciałą kulę, która utknęła mu na karku. By ło fajnie. Nie licząc tego krety na, który spędza ży cie na niszczeniu wszy stkich wokoło. W nieliczny ch momentach, kiedy udaje nam się o wszy stkim zapomnieć, dać się ponieść chwili, nikt nie powinien mieć prawa nas atakować.
6 W holu dogania mnie Axel. – Co ci powiedział ten krety n? – Nic. Nie przejmuj się. – Widziałem, że się zasmuciłaś. Znowu splunął jadem? – Powiedział, że jesteśmy dzidziusiami, ponieważ bawimy się w śniegu. – Nie przejmuj się. To śmieć. Potrafi zaistnieć ty lko przez niszczenie. Pójdę i powiem mu kilka słów. Przy trzy małam go za ramię. – Nie, Axel! Nie trzeba. Naprawdę. To miłe z twojej strony , ale nie chcę, żeby ś się z tego powodu denerwował. Powinnam nauczy ć się relaty wizować rzeczy . Kładzie mi rękę na ramieniu na znak wsparcia. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, co sprawia, że Axel jest taki wy jątkowy . Oczy wiście fakt, że jest raczej ładny m chłopakiem, ma pewne znaczenie, ale nie jest najważniejszy . To się rozgry wa raczej na płaszczy źnie jego osobowości. Zawsze to czułam, tak naprawdę jednak zrozumiałam to dopiero w zeszły m roku. Od tamtej pory obserwuję go i codziennie znajduję potwierdzenie mojej oceny . Inne dziewczy ny kręcą się wokół niego, ponieważ jest przy stojny . Vanessa pożera go wzrokiem, pozostałe mu nadskakują. Początkowo się obawiałam, że będę po prostu jedną z nich. Sły szałam, jak o nim rozmawiają, „szaleją na punkcie jego oczu”, uważają, że „mega wzbudza zaufanie” (o wielu bardziej pikantny ch uwagach tutaj nie wspomnę). Nie to mnie w nim najbardziej porusza. Nie zatrzy małam się na czarujący m wy glądzie i odkry łam to, co nadaje mu prawdziwą wartość. Nawet gdy by by ł niższy o głowę i miał barani wzrok, i tak robiłby na mnie wrażenie. Jego wdzięk w moich oczach można podsumować jedny m zdaniem: Axel emanuje energią kogoś, komu przy świeca jakiś cel. Może się to wy dawać proste, ale zdarza się rzadko. Większość chłopców przy biera sztuczne miny , kopiuje sty le, odgry wa role. On nie. Nigdy nie przy jmuje żadnej pozy . Obok zaś stoją klauni, którzy robią wszy stko, żeby ludzie zobaczy li ich majtki lub usły szeli muzy kę, jakiej słuchają, albo nakładają sobie żel na włosy . Za każdy m razem kiedy Axel coś robi, można odnieść wrażenie, że działanie to jest wy nikiem jego decy zji. Są tacy , którzy naśladują inny ch, i są ci inni. On zdecy dowanie należy do tej drugiej kategorii. Nie dba o to, co sobie pomy ślą ludzie – sam ocenia i wy biera sposób by cia. Kiedy wy raża swoją opinię, nikt nie ma wątpliwości, że przemy ślał sprawę. Kiedy z wami rozmawia, patrzy wam prosto w oczy – swoją drogą niełatwo jest podtrzy mać jego spojrzenie. Nigdy nie mówi nic ponad to, co chce powiedzieć. Nigdy nie uśmiecha się dla zasady , nigdy nie udaje.
Wy daje mi się to bardzo piękne. Zawsze miałam do niego pewną słabość. Léa również. Ze względu na szacunek, jakim darzy my się nawzajem, postanowiły śmy , że nigdy nie będziemy próbowały się z nim związać. Odby ły śmy ty lko jedną rozmowę na ten temat, dwa lata temu. Śnił mi się koszmar: Léa poślubiła Axela. Stali oboje w progu merostwa. Uśmiechnięci, piękni, zakochani. Ry ż sy pał się na nich, ja zaś ukry łam się w parku, skąd ich śledziłam, wy płakując oczy . Czułam żal do Léi, miałam za złe Axelowi. Od tamtej pory Léa i ja unikamy wsty dliwie tego tematu, ale nie potrafię się opanować przed zerkaniem na Axela. Zawsze się boję, że Léa mnie przy łapie albo wy czy ta prawdę z moich oczu. Za nic w świecie nie chciałaby m, żeby historia miłosna zniszczy ła naszą przy jaźń. Jestem więc zmuszona traktować Axela jak przy jaciela, prawdziwego i na długo – mam nadzieję. Mimo to, kiedy my ślę sobie o spędzeniu ży cia z jakimś chłopcem, chciałaby m, żeby by ł do niego podobny . Podoba mi się jego niezależność. Nigdy nie widziałam, żeby dał się komuś na coś namówić. Ma telefon, ale nigdy nie wy sy ła esemesów. Nie ma profilu na żadny m serwisie społecznościowy m. Rzadko pojawia się na imprezach. Kiedy koledzy zaczy nają rozmawiać o grach komputerowy ch, butach albo ubraniach – wy cofuje się. Wy daje się znikać w inny m świecie. Axel nigdy nie opowiada o swoim ży ciu poza szkołą. Nikogo do siebie nie zaprasza. Ma raczej dobre oceny , ale wiem, że ciężko na nie pracuje. Nigdy nie ośmieliłam się zapy tać go o jego codzienność, o rodzinę, o pasje, a przecież py tania te kłębią się w mojej głowie. Wy daje mi się, że Axel mnie lubi. Chociaż nie jest ponurakiem, ty lko raz widziałam go naprawdę szczęśliwego. By ło to w zeszły m roku na zajęciach wy chowania fizy cznego. Lało jak z cebra, my zaś uczy liśmy się akurat grać w rugby . Z sobie ty lko znany ch powodów nauczy ciele wpadli na pomy sł, żeby druży na by ła mieszana. Chodziło o udowodnienie, że kobiety naprawdę są równe mężczy znom. W każdy m zespole chłopcy atakowali, z kolei dziewczy ny uciekały . Świnie wśród kur. Wielka chwila pedagogiki. By liśmy wszy scy przemoknięci i ubłoceni, a fazę, w której człowiek ma jeszcze nadzieję, że się za bardzo nie ubrudzi, mieliśmy już dawno za sobą. Tibor sędziował, ale zamiast nadzorować mecz, usiłował nauczy ć psa stróża dmuchać w gwizdek. By liśmy wszy scy odrażający , rzucanie się w kałuże stawało się zaś niemal zabawą samą w sobie. Nauczy ciel sprawiedliwie rozdzielił osiłków na dwie druży ny . Axel by ł z nami, a Louis, wy soki Mety s – w druży nie przeciwników. Nikomu nie udawało się zatrzy mać Axela, oczy wiście oprócz Louisa. Staraliśmy się wszy scy podawać mu piłkę i torować drogę. Biegłam obok Axela, choć raczej – prawdę mówiąc – Axel minął mnie biegiem, podczas gdy ja stałam i patrzy łam. Louis go dopadł. Stałam naprzeciwko nich w chwili, kiedy padali na ziemię. Niesieni siłą rozpędu, prześlizgnęli się niemal do moich stóp. Najpierw się przestraszy łam, ale fascy nacja szy bko wzięła górę. Znajdowałam się w doskonały m punkcie obserwacy jny m. Szczęśliwy , że gra, Axel
uśmiechał się tak jak jeszcze nigdy . Białe zęby rozświetlały jego zabłoconą twarz. Oczy lśniły blaskiem czy stej energii, usły szałam nawet, jak wy bucha śmiechem. Axel stracił punkt, ale by ł szczęśliwy . Leżał chwilę na ziemi, w deszczu, w błocie, promieniejąc szczęściem. Nie zauważy ł, że mu się przy glądałam, i nikt poza mną nie widział wy razu jego twarzy . To by ł jedy ny raz. Nigdy więcej się to nie powtórzy ło – w każdy m razie nie w mojej obecności. Oprócz poważnego chłopca, który zawsze robi to, co powinien, dostrzegłam coś jeszcze. Chwila ta pozostaje moim skarbem i sekretem. Mam nadzieję, że pewnego dnia mu o ty m opowiem. Jestem zazdrosna o dziewczy nę, która wy woła w nim tę samą reakcję, muszę się wam bowiem jeszcze do czegoś przy znać – złoszczę się, kiedy Axel rozmawia z koleżankami. Wiem, że to idioty czne, ale nie potrafię zapanować nad ty m uczuciem. Pewnie uważacie, że moja sy tuacja jest rozpaczliwie banalna i jak jakaś panienka jestem po prostu zakochana w przy stojny m chłopaku w moim wieku. Gdy by m zobaczy ła inną dziewczy nę na moim miejscu, pomy ślałaby m to samo. Mimo to czuję, że jest we mnie coś takiego, że nawet po latach, kiedy już będę żoną kogoś innego i zamieszkam na drugim końcu świata, za każdy m razem gdy pomy ślę o Axelu, będzie mnie ogarniać to samo osobliwe uczucie, przy ciąganie znacznie silniejsze niż zauroczenie. Nie wiem, co o ty m my śleć. Teorety cznie powinnam porozmawiać o ty m z Léą, ale to niemożliwe. Czasami chciałaby m pogadać z mamą, choć wiem, że ona by tego nie zrozumiała. A jednak chciałaby m wiedzieć, na czy m stoję. My ślę o ty m bez przerwy . Czuję się osamotniona w obliczu tej sy tuacji. Wiem, że moja ciotka Margot odpowiedziałaby mi szczerze. Powiedziałaby prawdę, ponieważ znam jej wolny umy sł i bezceremonialność, nie zobaczę się z nią jednak przed upły wem kilku ty godni, a nie chciałaby m poruszać podobnego tematu w rozmowie telefonicznej. Co się jeszcze do tego czasu wy darzy ?
7 Rozpoczęły się właśnie dwie godziny wprowadzenia do ekonomii, choć – szczerze mówiąc – raczej się z tego cieszę. Większość osób, które wy brały ten przedmiot, nie uczy niła tego ze względu na kilka punktów, jakie zapewnia udział w zajęciach, ale dlatego, że prowadzi je pan Rossi. Poza ty m – jak on sam twierdzi – jest to przedmiot, w który m wszy stko należy zrozumieć i nie trzeba się niczego uczy ć. Pan Rossi nie należy do grona najmłodszy ch nauczy cieli, jest w nim jednak coś, co odróżnia go od pozostały ch. Nie ogranicza się do recy towania lekcji – każe nam reagować, wy mieniać się z nim uwagami. Jest osobą, która lubi wy kładany przez siebie przedmiot i często wy kracza poza jego podstawy , chcąc, żeby śmy dowiedzieli się więcej. – Akshan Palany to hinduski ekonomista z drugiej połowy dwudziestego wieku, który rozwinął interesującą teorię struktur ekonomiczny ch – wy jaśnia. – Ponieważ koncepcja ta proponuje pewną niety pową perspekty wę, jest przedmiotem liczny ch badań na świecie. Akshan Palany uważa, że sukces danego modelu ekonomicznego opiera się nie na spójności korzy ści, ale na podziale zadań i wzajemny m uzupełnianiu się potrzeb. Inny mi słowy , zamiast ukierunkowy wać podaż w celu jej ujednolicenia i uproszczenia produkcji z korzy ścią dla oferentów, należy wsłuchać się w popy t i przy stosować się do niego, odpowiadając jak najlepszy mi standardami jakości. Określenie „misja” powraca regularnie w tej teorii, podkreśla ona również to, że zamiast wdrażać pompaty czne, jednocześnie zaś rzadko stosowane zasady , człowiek powinien pilnować swojego miejsca i nie udawać, że jest kimś inny m niż w rzeczy wistości. Akshan Palany twierdzi, że żadna ekonomia nie może się rozwijać bez uczciwości. Słowo to może się wy dać nieco wy świechtane w naszy ch czasach, on jednak mimo wszy stko czy ni z uczciwości swoją główną zasadę. Każdy powinien odnaleźć swoje miejsce w schemacie podziału i wy miany , również handlowej, ale nikt nie powinien robić nic oprócz tego, co do niego należy . Każdy ma swoją misję. Jego zdaniem wszy stko inne wy wodzi się z tej prostej zasady . Kiedy już sy stem kół zębaty ch zostanie wprawiony w ruch i wy raźnie określony , mechanizm ekonomiczny może zacząć pracować. Piekarz piecze chleb, strażak gasi pożar, sędzia wy mierza sprawiedliwość, lekarz leczy . Warto dodać, że Akshan Palany nie jest ani utopistą, ani postkomunistą. Zaprezentowana tutaj wizja może wy dawać się naiwna, ale cały jej sens tkwi w obserwacji różny ch odchy leń, jakich ofiarami często padamy . Akshan Palany uważa, że klęska cy wilizacji wy nika bezpośrednio z tego, że większość osób nie wy pełnia misji, jaka została im przy dzielona. Rozdźwięk między pełnioną funkcją a wy kony wany m działaniem powoduje utratę punktów odniesienia i zaufania, co jest – jego zdaniem – niekorzy stne dla naszy ch społeczeństw. Akshan Palany powołuje się między inny mi na sy stemy polity czne, które stały się niezdolne do opieki
nad społeczeństwem, na koncerny farmaceuty czne, które na siłę sprzedają lekarstwa – również te toksy czne – zamiast leczy ć, na pracowników spędzający ch czas na stronach portali społecznościowy ch, na banki generujące zy ski kosztem osób, który ch akty wami powinny zarządzać, oraz na media, które służą bardziej interesom niż upowszechnianiu informacji. Mathieu podnosi rękę i zauważa: – Akshan Palany mógłby także wspomnieć o nauczy cielach, którzy wy bierają ten zawód ze względu na długie wakacje i którzy zupełnie nic sobie z nas nie robią. Mathieu to prowokator, ale pan Rossi nie należy do osób, które pozwoliły by się wciągnąć do jego gry . – Słusznie, Mathieu. Akshan Palany mógłby również rozszerzy ć swoją wy powiedź o ty ch, którzy zajmują dane stanowisko, nie wy pełniając przy dzielony ch im obowiązków. Masz całkowitą rację, wskazując na niewłaściwe funkcjonowanie osobników i sy stemów, powinniście jednak wszy scy zastanowić się nad waszą rolą w otaczający m was świecie. Dlaczego jesteście w szkole? – Nie prosiliśmy wcale o to, żeby tutaj by ć! – żartuje Antoine. Wszy scy się śmieją. – To prawda – odpowiada pan Rossi. – Nie prosiliście również o to, żeby się urodzić, by ć chłopcem albo dziewczy ną, żeby dorastać w ty m kraju, nie zaś w inny m. Uświadomiwszy to sobie, dochodzicie do etapu waszego pierwszego ży ciowego wy boru: albo uważacie się za ofiary tego, co zostało wam narzucone, albo zastanawiacie się, co z ty m zrobić. Jakie miejsce chcieliby ście zająć? Czego oczekujecie od świata? Jaki będzie wasz wkład? Musicie sobie zadać te py tania właśnie teraz. To w waszy m wieku wszy stko się rozgry wa. Jeśli zdołacie określić, co jest nie tak, zapewne będziecie potrafili to poprawić. – To nie z naszej winy nic nie działa tak, jak powinno! – wtrąca Raphaël. – Nie mamy nawet jeszcze prawa głosu! – Zgadza się. A jednak ta doskonała wy mówka was nie usprawiedliwia. Nasze społeczeństwa zostały zorganizowane w taki sposób, że najmłodsze jednostki są zwalniane ze wszy stkich obowiązków, żeby mieć czas na naukę i rozwijanie zdolności. Nie zapominajcie, że na naszej planecie ponad sześćdziesiąt procent młody ch ludzi w waszy m wieku już pracuje, często nawet od ponad dziesięciu lat, za miesięczną pensję, która nie pokry wa kosztu jednego czekoladowego batonika. Średnia długość ży cia ty ch osób jest trzy krotnie niższa od waszej. Sy stem, z jakiego korzy stacie, zakłada, że poświęcicie część waszego czasu i intelektu na przy swojenie wiedzy zgromadzonej przez wcześniejsze pokolenia. Z kolei akty wa państwowe finansują placówki szkolne i nauczy cieli, który ch zadaniem jest walory zowanie waszego potencjału. – W rzeczy wistości nie wy gląda to tak pięknie! – stwierdza Olivia. – Nikt nie twierdzi, że sy stem jest doskonały , ale przy najmniej istnieje. Jest wam lepiej w ty m
liceum, niż by łoby w fabry ce farbowania tanich ubrań, w kopalni siarki albo na śmietnisku, gdzie musieliby ście palić kable i wdy chać duszące opary , żeby odzy skać metal, za który fabry ka zapłaci wam kawałkiem suchara. Czas, jakim dy sponujecie, aby móc wy pełnić określoną misję, wcale nie jest czy mś oczy wisty m. To decy zja cy wilizacji. Żaden gatunek zwierząt ży jący ch na Ziemi nie pozwala swoim młody m obijać się przez jedną czwartą ich egzy stencji, chy ba że zamierza je potem zjeść. Jak wy korzy stacie ten czas? Niektórzy gromadzą wiedzę i siły , inni jednak – zapewne ze względu na epokę i wartości, jakie są wam proponowane – traktują szkołę jak balast, którego chcieliby się za wszelką cenę pozby ć. Nie wiem, czy Akshan Palany zgodziłby się ze mną, ale wy daje mi się, że osoby te popełniają fundamentalny błąd. Tak jak nauczy ciele, którzy nie są tutaj z powołania, również wy zapominacie o waszej misji. Nie mam pojęcia, jakim sposobem pozwolono wam utwierdzić się w przekonaniu, że jesteście tutaj, ponieważ zostaliście do tego zmuszeni siłą – nieszczęsne ofiary okrutnego i złego sy stemu, który uniemożliwia wam słuchanie muzy ki, wy sy łanie ty sięcy bezuży teczny ch wiadomości i oglądania głupkowaty ch programów w telewizji, poszatkowany ch reklamami różny ch paskudztw, które ludzie – ci z kolei po studiach – usiłują wam wcisnąć. – Czy to, co nam pan tutaj opowiada, należy do programu? – py ta Dorian. – Dobre py tanie. Powiedzenie wam tego wszy stkiego stanowi dla mnie pewne ry zy ko. By ć może wasi rodzice przy jdą do mnie i będą narzekać, że wpy cham wam do głów rewolucy jne my śli, wy daje mi się jednak, że na ty m właśnie polega moja misja. Usiłuję was nauczy ć zadawania sobie py tań. Mógłby m ograniczy ć się do recy towania teorii Key nesa czy Grossmana albo opowiadać wam o mechanizmie mikrokredy tu. Ale staram się połączy ć nasz przedmiot z prawdziwy m ży ciem. Próbuję was nakarmić. Jesteście głodni? A może jesteście już najedzeni grami wideo, programami telewizy jny mi, bezuży teczny mi informacjami, które wy pełniają wam żołądki, nie odży wiając was, tak samo jak niezdrowe jedzenie, które tak lubicie? – Dlaczego podejmuje pan takie ry zy ko? – docieka Olivia. – Twoje py tanie jest przerażające i mam nadzieję, że zrozumiesz moją odpowiedź. Podejmuję to ry zy ko, ponieważ próbuję porządnie wy kony wać swój zawód. Nie zdecy dowałem się zostać nauczy cielem ze względu na długie wakacje. Stoję przed wami, ponieważ mam wiarę. Biorąc pod uwagę to, kim jestem, i przeby tą przeze mnie drogę, to właśnie jest moje miejsce – jestem o ty m przekonany . Jest nas jeszcze kilku w tej samej sy tuacji. To z nami spędzacie większość czasu. Widuję was częściej niż wasi rodzice. To tutaj, w tej sali lekcy jnej, wspólnie z kolegami odkry wacie ży cie. Pierwszy ch przy jaciół, pierwszy ch wrogów, pierwsze wzory do naśladowania, pierwsze miłości. Wszy scy już tego doświadczy liście albo doświadczy cie właśnie w szkole. Nie jesteście by le gdzie. Nie jesteście w więzieniu. Jesteście u progu waszego ży cia. Przy najmniej raz nikt nie patrzy za okno, nikt nie odrabia zadań z matmy na następną lekcję,
nikt nie ry suje. Oczy wszy stkich są wpatrzone w pana Rossiego. To się nigdy nie zdarza. Można się zgadzać albo nie zgadzać z ty m, co mówi, ale każdy czuje, że sprawa go doty czy . Nauczy ciel ciągnie dalej: – Każde kiełkujące ziarno to cud. Od wy kiełkowania aż po dojrzałość jest wy stawione na wiele niebezpieczeństw. Może je połknąć ptak, ktoś może na nie nadepnąć, może zamarznąć albo wy schnąć, ponieważ sąsiednie ziarno przechwy ci potrzebną mu wodę. Każde dorosłe drzewo to ocalony szczęśliwiec. Ży czę wam, żeby ście wy rośli na wielkie, majestaty czne drzewa. Wy jednak, w przeciwieństwie do ziarna w lesie, macie możliwość działania, dokony wania wy borów i rozwijania się. Ci, którzy ży li przed wami, ci najszlachetniejsi, uczy nili to możliwy m, ulepszając wasze czasy . Dziś kolej na was. Ży jcie, korzy stajcie z młodości, szalejcie, ale nigdy nie traćcie rzeczy wistości z oczu. Wiem, że to niełatwe, biorąc po uwagę to, co się wam pokazuje, ale bądźcie silniejsi niż wulgarne dekoracje, które zasłaniają wam prawdziwe ży cie. Nie marnujcie podarowanego wam czasu i postarajcie się pozostać przy ży ciu. Na razie to jest wasza misja. Później sami wy bierzecie swoje zobowiązania. – Za misje się płaci – protestuje Théo. – Nieprawda. Twoim rodzicom nikt nie płaci za to, że cię wy chowują, a przecież to prawdziwe zadanie. Osoba, która wskazuje drogę, kiedy się zgubisz, przy jaciel, który pocieszy , żona, która wspiera – za najważniejsze rzeczy w ży ciu nie przy sługuje wy nagrodzenie. Smutna jest ta przekorna logika. Wy przecież nikomu nie zapłaciliście za to, żeby ży ć, a jednak ży jecie. Pewnego dnia najbardziej ludzcy spośród was odkry ją w ty m szansę, i to – dosłownie – bezcenną. Ty mczasem zachęcam was do zadawania sobie py tań na temat funkcjonowania tego świata i pozy cji, jaką chcieliby ście w nim zajmować. Nie my ślcie sobie, że to, o czy m właśnie rozmawiamy , nie ma żadnego związku z ekonomią. Konsumpcja oznacza dokony wanie wy borów, głosowanie, wy mianę mocy z ty mi, od który ch się uzależniamy . Istnieć to wiedzieć, co się daje i co się bierze. Duży m uproszczeniem by łoby sprowadzenie ekonomii do prostej kwestii zy sków i strat. Świadomość i zdolność dokony wania wy borów stanowią dwa kry teria, które kierują wszy stkim, co robimy . Zastanówcie się nad ty m. Jestem do waszej dy spozy cji, jeśli chcieliby ście o coś zapy tać. Wy jątkowo to nauczy ciel pierwszy pakuje swoje rzeczy i wy chodzi z klasy . Pan Rossi zawsze kończy zajęcia ty m zdaniem: „Jestem do waszej dy spozy cji, jeśli chcieliby ście o coś zapy tać”. Nikt nigdy nie zadał mu żadnego py tania. W końcu jednak ruszy liśmy się z miejsc. Pauline podchodzi do mnie: – Zauważy łaś? Nie ma Manon. Wiesz, co z nią? – Nie. Rzadziej się z nią widuję, odkąd jest z Malikiem. – Nie odbiera komórki i nie odpisuje na esemesy .
Wciąż jeszcze nieco poruszeni wy kładem pana Rossiego, spoty kamy się w holu, trochę rozkojarzeni. Tworzą się dwa obozy : ty ch, którzy odrzucają jego słowa, ponieważ zmuszają ich one do zmiany swojego nastawienia, i ty ch, którzy zaczęli zadawać sobie py tania. Choć niewiele osób się wy powiada, wy raźnie widać, że wszy scy o ty m my ślą. Jesteśmy w okresie wy znaczania sobie kierunku, dlatego my śl o konieczności wy boru własnej drogi przemawia do nas. Jeśli jednak chodzi o samą orientację, to wy maga się od nas stawiania znaczków w kratkach i wy bierania między wy ty czony mi już wcześniej drogami, nie zaś rozmy ślania o ży ciu. Wielu z nas nie wie, co chciałoby ze sobą zrobić. Większość zdecy dowała się na konty nuowanie studiów – jak najdalej i jak najdłużej będzie to możliwe. Niektórzy mają już określone precy zy jne kry teria: chcą zarabiać pieniądze lub podróżować, albo nie musieć się o nic martwić, albo pragną, żeby wszy stkie te warunki zostały spełnione jednocześnie! Akshan Palany powiedziałby zapewne, że przestali my śleć o swojej misji, jeszcze zanim ją rozpoczęli. Postanowiły śmy spędzić godzinę przeznaczoną na odrabianie lekcji w bibliotece, żeby popracować nad chemią. Jest przy ty m jeszcze sporo roboty . Wspinając się po schodach, rozmawiam z Léą, kiedy nagle ktoś zbiegający z góry gwałtownie mnie potrąca. Mam wrażenie, że jakiś bałwan uwiesił się mojego plecaka. Prawie tracę równowagę i odwracam się, żeby się od niego uwolnić. Staję oko w oko z chłopakiem z ostatniej klasy , którego twarz znajduje się na wy sokości mojej, ale ty lko dlatego, że chłopak stoi dwa stopnie niżej. Wcale mnie nie potrącił – złapał mnie za kurtkę i przy trzy mał. – Ty jesteś córką psa z centrum handlowego? Patrzy na mnie wrogo. – Co cię to obchodzi? – Twój ojciec znowu wczoraj wsadził mojego starszego brata, zaczy namy mieć tego dość. Powiedz mu, żeby go wy puścił, albo wpadniesz w tarapaty . Jestem w szoku. – Nawet nie wiem, jak się nazy wasz… – Nawet nie próbuj. Na pewno nie przy skrzy nił wczoraj aż takich tłumów. Przekaż mu wiadomość i nie dociekaj. Léa wtrąca się do rozmowy : – Odbiło ci, żeby tak napadać na moją kumpelę? – Ty się do tego nie mieszaj! Ty p puszcza mnie i grozi palcem. Kiedy ty lko się odwraca, zaczy nam drżeć jak osika. – Co za debil! – złości się Léa. Nie po raz pierwszy ktoś wy ży wa się na mnie z powodu tego, czy m zajmuje się mój ojciec, ale nigdy dotąd nie by ło to równie gwałtowne i złowrogie. Co ja zrobię?
8 Stoję razem z Léą, Pauline i Vanessą w kolejce do stołówki. One rozmawiają, ale ja ich nie słucham. Słowa pana Rossiego wciąż dźwięczą w mojej głowie. Zazwy czaj jadamy najpóźniej, jak to ty lko jest możliwe, żeby uniknąć tłumu. Sięgam po mokrą tacę i staję przed gablotką z deserami. Trudno my śleć o poważny ch tematach, stojąc przy taśmie samoobsługowej. Każdy popy cha przed sobą tacę i przechwy tuje po drodze talerze. To cały odrębny świat: dzwonienie sztućców, światło jak na sali operacy jnej, stukanie naczy ń, drapanie szpatułek w wielkich miskach ze stali nierdzewnej, kucharki w czepkach na głowie, żarty kucharzy w biały ch fartuchach, wy mieszane zapachy dań, które się gotują, smażą albo przy palają. Na końcu taśmy , tuż za stanowiskiem z pieczy wem, jakaś kobieta wręcza nam czerwone jabłka, nalegając za każdy m razem, żeby śmy jedli owoce. Nie wiem, czy to kwestia koloru jabłka czy też jej twarzy , ale kojarzy mi się z czarownicą z bajki o Królewnie Śnieżce. Kiedy ty lko zajmujemy miejsca, Vanessa zaczy na dziobać widelcem w talerzu. Jeśli pojawi się Valentin, założę się, że się do nas dosiądzie. Nie chodzi jednak o to, że chciałby z nami rozmawiać – po prostu wie, że żadna z nas nigdy nie pochłania całej porcji, on zaś jest bardzo głodny . Zauważam Manon wchodzącą do stołówki. Jest sama, spuściła nisko głowę i szuka stolika na uboczu. – Przepraszam was, dziewczy ny . Zaraz wracam. Mijam dwa rzędy stołów i podchodzę do Manon. – Cześć! Martwiły śmy się o ciebie. W porządku? – Niezby t. – Chodź, zjesz z nami! – To miło z waszej strony , ale nie jestem głodna. Rzeczy wiście, na jej tacy znajdują się ty lko jogurt i lśniące czerwone jabłko. Wiem, co by powiedziało siedmiu krasnoludków, wy daje mi się jednak, że Manon nie jest w nastroju do śmiechu. – Chcesz, żeby m zostawiła cię w spokoju? – Jak wolisz. Waham się. Manon zajmuje miejsce. Sły szę, jak Léa się śmieje. Manon nawet na mnie nie patrzy . Nagle rzuca: – Moi rodzice się rozwodzą! Wczoraj nam to obwieścili. Chcą sprzedać dom. To okropne. Mój starszy brat nie chce stąd wy jeżdżać, ponieważ ma tutaj dziewczy nę i nową pracę w okolicy .
Zadecy dowali, że ja wy jadę z mamą. Nie wiem, dokąd zamierza mnie zabrać. Wy gląda na to, że nawet nie dotrwam tu do końca roku szkolnego. Wy rzuciła z siebie wszy stko jedny m tchem, jak gdy by zby t długo powstrzy my wany potok przerwał tamę. Nie udaje jej się jednak powstrzy mać łez i wy bucha płaczem. To dziwne, Manon jest bowiem bez wątpienia jedną z najbardziej dojrzały ch uczennic – i jedną z najbardziej eleganckich. Skromna i zadbana, zawsze bardzo uważa na dobór słów i maniery . Kiedy widzę, jak płacze, dostrzegam, jak ulatnia się stworzona przez nią postać, pojawia się zaś mała dziewczy nka. Już nie udaje i się nie kontroluje – za bardzo cierpi. Jej twarz, zazwy czaj tak ładna, jest teraz wy krzy wiona niszczący mi emocjami. Nie jest brzy dka, lecz wzruszająca. Mam ochotę chwy cić ją za rękę, ale nie mam odwagi. – Nie trzy maj tego w sobie – mówię. – Opowiedz mi. Jesteśmy przy jaciółkami… Manon pociąga nosem i próbuje nad sobą zapanować. Mała dziewczy nka powoli znika za fasadą pozorów. – Nie tutaj. Nie chcę, żeby ktoś widział, jak się rozklejam. – W porządku. Chodź! Wiem, dokąd możemy pójść. Nikt tam nie będzie nam przeszkadzał. W liceum znajduje się pewne miejsce, o którego istnieniu wiemy ty lko my . Odkry liśmy je pierwsi i jest to zapewne najlepiej strzeżony sekret naszej małej grupy . Kiedy chcemy mieć spokój, szukamy tam schronienia. Klucz ma na przechowaniu Romain – znalezienie go nie zajęło mi jednak dużo czasu. Ty mczasem Léa zaprowadziła tam Manon, która jeszcze nigdy nie by ła w kry jówce. Spoty kamy się na ostatnim podeście południowy ch schodów budy nku „B”. W godzinach posiłków na piętrach zawsze jest pusto. Romain szy bko się orientuje, że coś jest nie tak, ale nie zadaje Manon żadny ch py tań. Kiedy chłopcy wy czuwają, że sy tuacja jest poważna, często potrafią się odpowiednio zachować. Romain otwiera klapę szy bu wenty lacy jnego i zsuwa na dół drabinę. – Na górze na pewno leży śnieg, zamarzniecie. Nie zapomnijcie o zablokowaniu klapy rękawiczką. – Dzięki, Romain. Léa wspina się pierwsza, za nią podąża Manon. Ja zamy kam pochód. Taras – właściwie płaski dach – jest jedną wielką połacią śniegu okoloną niebieskim niebem. Pogoda jest cudowna. Górujemy nad okolicą. Można by pomy śleć, że znajdujemy się w ośrodku narciarskim, przed nami zaś rozciągają się trasy zjazdowe. Wieje lekki wiatr, wznosząc tumany śniegowy ch kry ształków, które kłują nas w twarz. Z oddali docierają odgłosy wrzawy na dziedzińcu gimnazjum. Léa wy ciąga ramiona i wdy cha głęboko powietrze. Manon jest tutaj po raz pierwszy , biorąc jednak pod uwagę jej stan, muszę przy znać, że pozostaje dość zamknięta na magię tego miejsca. Sadowimy się w zakątku osłonięty m od wiatru, na krawędzi szy bu
wenty lacy jnego. Zaczy nam: – Od dawna twoi rodzice się nie dogady wali? – By wało nieprzy jemnie od czasu do czasu, ale nie sądziłam, że jest aż tak źle. – Może to ty lko fałszy wy alarm – sugeruje Léa. – Moi sąsiedzi mieli się rozwodzić, kiedy jeszcze bawiłam się w piaskownicy , a są razem do dziś. Znam również parę przy jaciół moich rodziców, która cały czas się przekomarza. Za każdy m razem gdy przy chodzą do nas na kolację, mam wrażenie, że widzimy ich po raz ostatni w związku małżeńskim. Ciągle sobie coś zarzucają, jak dzieci. Moja mama mówi, że biorą inne osoby na świadków, żeby załatwiać swoje porachunki, ponieważ nie są w stanie się porozumieć bez zewnętrznego autory tetu. By ć może twoi rodzice przechodzą kry zy s i w końcu się uspokoją. – Chciałaby m, żeby tak by ło, ale nie sądzę, że coś to zmieni. Rozmawiali z nami, nie mogli już bowiem postąpić inaczej. Procedura rozwodowa została zresztą wszczęta. Zauważy łam pisma od adwokatów, ale nie my ślałam, że… Znów płacze. – Wiecie, co mnie najbardziej dobija? – dodaje po chwili Manon. – Wsty d mi nawet o ty m mówić i czuję się jeszcze bardziej przy gnębiona. W gruncie rzeczy nie dbam o to, że moi rodzice już się nie kochają. To ich sprawa. Dorastałam jednak w ty m domu i lubię ży cie, jakie w nim wiedziemy . Często widuję brata, ponieważ przy chodzi na kolację trzy razy w ty godniu. Lubię, kiedy jest w domu. W weekendy , gdy uczę się w swoim pokoju, sły szę, jak tato majsterkuje albo pracuje w ogrodzie. To idioty czne, lubię jednak czuć ten mój mały świat wokół mnie. Poza ty m czasami piekę z mamą ciastka. Wiem, może to głupie, ale to moje ży cie. A oni je zniszczą ty mi swoimi przepy chankami. Nic już nie będzie tak, jak by ło dawniej. Léa obejmuje ją ramieniem. Potrafi robić takie rzeczy . Ja nie. Szukam w kieszeni chusteczek dla Manon i py tam: – Wiesz, o co im poszło? – Nie za bardzo. I nie chcę wiedzieć. Jeśli jedno zdradziło drugie, będę czuła obrzy dzenie, ale nie sądzę, że poszło o zdradę. Nie sprawiają nawet wrażenia zły ch na siebie. Przewrócą moje ży cie do góry nogami ty lko dlatego, że ich własne ich nudzi. Okupię tę historię niezdaną maturą. Cichy trzask przy kuwa moją uwagę. Wy szłam na dach i zapomniałam zablokować klapę. Spoglądam na moje dłonie w rękawiczkach. Zry wam się na równe nogi i biegnę po śniegu aż do wejścia. Gdy by ktoś nagry wał mnie w zwolniony m tempie, na tle niebieskiego nieba i z cały m ty m sy pkim śniegiem, który wzbijam podczas biegu, mogłoby to by ć uznane za wspaniałą scenę cudownego filmu przy godowego rozgry wającego się na biegunie północny m. To jednak ty lko ja, która wpakowałam nas właśnie w niezłe tarapaty . Klapa jest oczy wiście porządnie zamknięta. Léa prostuje się i woła:
– Co cię napadło, żeby tak biegać? Ukłuł cię szerszeń czy co? Za dziesięć minut dzwonek. – Jesteśmy zamknięte. – Co proszę? – Klapa się zatrzasnęła. Jesteśmy uwięzione na dachu. Pogrążona w smutku Manon zdaje się ty m nie przejmować. Léa podchodzi do mnie i próbuje pociągnąć za aluminiowy uchwy t. Wy bucha śmiechem. – Śmieszy cię to? – Świat się nie kończy ! Zadzwonimy do Romaina i on nam otworzy . – Masz jego numer? – Nie, a ty ? Kręcę przecząco głową. Podchodzi do nas Manon. – Zimno mi, dziewczy ny . Dzięki! Dobrze mi zrobiło wy żalenie się komuś. Schodzimy na dół? – Nie tak od razu – odpowiada Léa. – Dlaczego? – Dlatego, że tu utknęły śmy . Manon znów zaczy na płakać. – Zadzwońmy do Axela – mówi Léa. – On znajdzie Romaina. – Axela nie ma – odpowiadam. – Musiał wrócić do domu. – Skąd wiesz? – Powiedział mi to po lekcji fizy ki. Widzę, że Léa ma tik nerwowy . Wy grzebuję telefon i usiłując się nie zarumienić, oświadczam: – Zadzwonię do Léo. Agent specjalny powinien umieć nas stąd wy dostać. W ciągu dziesięciu minut połowa chłopców z naszej klasy już wie o sprawie. Romain jakby zapadł się pod ziemię, ale każdy wtajemniczony proponuje swoje rozwiązanie. Trzy majcie się, będzie ostro! Jedni sugerują, żeby dawać znaki przelatujący m samolotom, inni obiecują, że będą nam wy sy łać ży wność za pomocą katapulty , Antoine uważa zaś, że gdy by śmy rozpięły kurtki i rzuciły się w pustkę, wy lądowały by śmy na parkingu nauczy cieli. Dzięki za pomoc, chłopcy ! Nagle odnoszę wrażenie, że sły szę czy jeś wołanie. Stało się – zwariowałam! Przeczy tałam gdzieś, że głód w połączeniu z ekstremalny mi temperaturami może wy woły wać ten rodzaj halucy nacji. Przed chwilą jednak wstały śmy od stołu, termometr nie wskazuje zaś nawet zera, przy czy na musi więc leżeć gdzie indziej. Znowu rozlega się głos: – Halo, panienki! Głosu nie można zidenty fikować. Znając moje szczęście, okaże się za chwilę, że na dachu mieszka potwór, który wzy wa w ten sposób swoje ofiary . Zaproponujemy mu w darze tę spośród
nas, której ży cie jest już i tak zmarnowane. Zanim zdąży pożreć Manon, by ć może pomoc już do nas dotrze… – Dziewczy ny , sły szały ście? – py tam. Manon tak głośno wy dmuchuje nos, że nie usły szałaby nawet sy reny przeciwmgielnej. Léa nadstawia ucha. Nagle mruży oczy . – Masz rację. To dochodzi z tej strony … Podchodzi do krawędzi dachu. Głos wy daje się dobiegać z otwartego okna pod nami. – Kto tam? – py ta Léa. – Tu Tibor. To ty , Léa? – Tak, jestem tu z Camille i Manon. – Uratuję was. Spoglądamy po sobie. Nagle dostrzegamy dwa ramiona wy suwające się przez niewielki otwór, na jaki pozwala uchy lenie okna. Tibor naprawdę stara się wy ciągnąć je jak najdalej. Spodziewamy się, że zaraz rzuci nam sznur albo poda ty czkę, ale on woła: – Skacz, Léa, złapię cię!
9 Jest już późno, choć jednak jestem zmęczona, nie mogę zasnąć. Rodzice chrapią już od godziny . Lucas również. Kłaczek bawił się ze mną tak długo, jak ty lko mógł, ale w pewnej chwili wpełzł pod łóżko w poszukiwaniu kłębka włóczki i już stamtąd nie wy szedł. Uklękłam, żeby sprawdzić, co tam robi, i zobaczy łam, że śpi. Z wy ciągniętą łapką, zaledwie kilka centy metrów od swojego celu. Musiał paść jak rażony gromem. Mama opowiada, że to czasami zdarza się mały m dzieciom – kiedy ś, zwiedzając zoo, runęłam jak długa, tak bardzo by łam zmęczona. Sy tuacja bardzo się zmieniła i dzisiejszego wieczoru jestem ostatnią osobą w rodzinie, która jeszcze trzy ma się na nogach – samotna, z ty loma py taniami i niewieloma odpowiedziami. Znów my ślę o ty m, co powiedział pan Rossi. Czego oczekuję od ży cia? Jaki będzie mój wkład w ten świat? Nie patrząc tak daleko, stwierdzam, że by łoby już nieźle, gdy by m ty lko mogła okazać się przy datna ty m, który ch kocham. My ślę także o Manon i o rozwodzie jej rodziców. Jaka by łaby moja reakcja, gdy by to spotkało naszą rodzinę? Jak to sprawdzić? Wolę się cieszy ć, że nie muszę sobie zadawać tego py tania. Podobnie jak Manon bardzo nie chciałaby m stąd wy jeżdżać. By łaby m zdolna do wszy stkiego, żeby ty lko temu zapobiec. Tutaj za dużo rzeczy ma dla mnie znaczenie. Lubię ten dom, wiążę z nim wszy stkie wspomnienia, ale tęskniłaby m przede wszy stkim za ludźmi. Wy daje mi się, że jestem bardziej przy wiązana do ludzi niż do miejsc. Gdy by wszy scy , na który ch mi zależy , przeprowadzili się w inne miejsca, pojechałaby m za nimi bez żalu. Mój kraj to moja rodzina i moi przy jaciele, nie zapominając o mały m kotku, którego układam właśnie do snu na łóżku, otulonego w bluzę. Kłaczek nie zorientował się nawet, że go przenoszę. Kiedy się obudzi, nie będzie o niczy m pamiętał i poświęci się wy łącznie temu, co ma przed sobą. Dla niego liczy się ty lko teraźniejszość. By ć może na ty m polega dziecięca siła. Dzieci my ślą ty lko o danej chwili, czekając, aż pojawi się przed nimi przy szłość. Starzy ludzie często wspominają przeszłość. Dawniej nigdy o niej nie my ślałam. Teraz mi się to zdarza. Czy to znaczy , że jestem już stara? Pochy lam się nad śpiący m Kłaczkiem. Uwielbiam te jego małe wąsiki i miękkie długie włoski, które rosną mu w uszach. Teraz, kiedy o ty m my ślę, przy pominam sobie, że wujek Michel również ma małe wąsiki i włosy w uszach, ale jego mnie brzy dzą. Jak widać, ta sama rzecz może was odstraszać i rozczulać. Kłaczek porusza łapką. Jest taki uroczy . Czuję się za niego odpowiedzialna. Może dlatego, że go ocaliłam. Coś musi w ty m by ć, odczuwam bowiem odpowiedzialność za wszy stkich, który ch kocham, a przecież nikogo spośród nich nie ocaliłam. Kiedy ojciec opowiadał mi o swojej poprzedniej pracy , mówił, że żeby chronić, trzeba kochać. Gwałtownie powraca wspomnienie chłopaka, który mi dziś groził. Boję się go. Nie miałam
odwagi powiedzieć o ty m mamie ani tacie. Wieczorem zresztą trochę się wszy scy troje poprzty kaliśmy , ponieważ ośmieliłam się poskarży ć, że w spiżarni nigdy nie ma ciastek, które mi smakują. Zawsze jest tam mnóstwo gruby ch biszkoptów, ociekający ch czekoladą ciasteczek i inny ch ohy dny ch przemy słowy ch specjałów. Są idealne dla Lucasa i dla psa, ale ja, jeśli zjem choćby połowę czegoś takiego, zy skuję trzy kilogramy . Naprawdę nie jest mi to potrzebne. Odkąd mój ojciec przy jął pracę w centrum handlowy m, nie potrafię rozmawiać z nim tak jak dawniej. Chy ba mam do niego żal. Jest dy rektorem sekcji ochrony . Nie podoba mi się tego ty pu praca. Dawniej, kiedy pracował w ochronie ludności, jego zadaniem by ło ratowanie ludzi. Na jego biurku stało zdjęcie, na który m trzy mał mnie, pięcioletnią, w ramionach. Miał na sobie czarnopomarańczowy uniform, ja zaś się uśmiechałam, ściskając tatę z cały ch sił. Fotografia leży teraz w szufladzie, a kiedy mnie ktoś py ta o to, co robi mój ojciec, usiłuję wy migać się od odpowiedzi. Nie wiem, dlaczego zmienił pracę. Nikt nigdy mi tego nie wy tłumaczy ł. Przed oczami staje mi Axel. Lubię o nim rozmy ślać. Tak bardzo chciałaby m, żeby śmy by li ze sobą bliżej. Regularnie w południe wy chodzi ze szkoły i „wraca do domu”. Nigdy nie podaje powodu i zawsze podejmuje decy zję w ostatniej chwili. Często po ostatniej lekcji sprawdza swój telefon i jak najszy bciej wy chodzi. Wiele dałaby m za to, żeby móc przeczy tać jeden z ty ch esemesów, które go tak mobilizują. Jego tajemnice są ty m bardziej zaskakujące, że zazwy czaj członkowie naszej grupy mówią sobie wszy stko. Czasami my ślę, że Axel kłamie – tak naprawdę wcale nie wraca do domu, ty lko umawia się z jakąś inną dziewczy ną. Przy prawiłoby mnie to o chorobę. Mój telefon wibruje. Esemes od Manon z zapy taniem, czy śpię. Nie. Moi rodzice znowu się kłócili wieczorem. To się staje nie do zniesienia. Jeśli chcesz, przyjdź kiedyś spać do mnie, odpoczniesz sobie ;) Miło z Twojej strony. W co się ubierzesz na święto szkoły? Nie mam pojęcia. Głaszczę Kłaczka, który nawet nie zdaje sobie z tego sprawy . Jest taki słodki. Nie wiem, gdzie wolę go głaskać – po czubku głowy , w zagłębieniu szy i czy może po poduszeczkach na łapach. Lubię również wsuwać nos za jego uszy . Przed zgaszeniem światła rozglądam się po pokoju. Zastanawiam się, co pomy ślałaby m sobie o dziewczy nie, która tutaj mieszka, gdy by m jej nie znała. Jest tu mnóstwo książek – bardzo dużo. Do nauki, ale także sporo powieści. Musi by ć romanty czką, lubi ponadto historie o podróżach i fantasty kę. Na ścianach i meblach kilkadziesiąt zdjęć z przy jaciółmi, z Léą, Axelem, z przy jęcia u Alice, z wy jazdu narciarskiego z klasą. Osoba, która tutaj mieszka, zbiera drobiazgi, które kojarzą się jej ze szczęśliwy mi chwilami i wspomnieniami. Porozstawiane, rozwieszone, ułożone w stosy , wy eksponowane. Pudełka,
kawałki drewna, kilka makiet, kolaże, a nawet opakowania, które matka na pewno kazała jej wielokrotnie wy rzucić do kosza. Widać także kilka ry sunków, zapewne autorstwa jej młodszego brata, lekko pożółkły ch, i inny ch, nowszy ch dzieł kuzy nów. Pod najpiękniejszy mi podpisała się Pauline. Jeden z jej ulubiony ch ry sunków przedstawia ją samą siedzącą przed grupą młody ch ludzi, którzy tańczą albo rozmawiają. Tak właśnie należy ją postrzegać: jako obserwatorkę. W pokoju znajduje się ponadto wiele pluszowy ch maskotek, a wśród nich Norbert, wy liniały miś, najstarsza ze wszy stkich jej zabawek. Nad biurkiem, na plastikowy m trapezie, koły sze się wielka włochata małpa w kolorze jaskrawej zieleni – pamiątka z zeszłorocznego jarmarku. Ubrania wiszą na krześle i na wieszaku na drzwiach, niektóre zalegają u stóp łóżka. Większość jest w raczej stonowany ch kolorach, nic krzy kliwego. Na biurku leżą rozłożone podręczniki. Obok znajdują się stojak na ołówki, odtwarzacz pły t oraz cała masa drobiazgów i gadżetów. Każdy z nich ma swoją historię. Nad nimi, na półce, stoi domek dla lalek, a w nim rodzina mały ch laleczek siedząca przy stole. Figurki są pokry te cienką warstwą kurzu, zapewne dlatego, że od dawna nikt ich nie uży wał. By ć może nawet od dwóch lat. To prawda, że dziewczy na dorasta i coraz rzadziej się bawi. To samo spotka Kłaczka. Na razie jednak doty czy jej. Przy glądam się temu wszy stkiemu, usiłując zdoby ć się na świeże spojrzenie. Objawia mi się następująca prawda: nie potrafię zdefiniować młodej dziewczy ny , która tutaj mieszka. Będę potrzebowała pomocy inny ch, żeby odkry ć, kim jestem.
10 Moi koledzy to krety ni. Wmówili Inès, że na święto szkoły trzeba przy jść w przebraniu. Nieszczęsna dziewczy na pojawiła się przebrana za księżniczkę – w niewiary godnej niebieskiej sukni na obręczach, z haftowany m gorsetem, z cudowny mi blond włosami upięty mi w misterny kok. Jej matka jest co prawda fry zjerką, ale i tak musiała nad tą fry zurą spędzić całą noc. Młoda dziewczy na z innego stulecia zagubiona we współczesnej scenerii stanowiła naprawdę surrealisty czne widowisko. Istny film science fiction z gatunku „podróże w czasie”. W wy pełniony m po brzegi holu, z muzy ką w sty lu groove i rock w tle, Inès i jej strój à la cesarzowa Sissi usiłują utorować sobie drogę wśród tłumu uczniów, którzy w kontraście z nią wy dają się bardzo mdli. Prawdziwe zderzenie sty lów. Wierzcie mi, że w naszy ch czasach suknie tracą coraz bardziej na objętości, szczególnie podczas oficjalnej imprezy , z której wielu ma zamiar skorzy stać, żeby kogoś poderwać. Inès sunie, kierując się wy czuciem, w poszukiwaniu Romaina i Antoine’a. Z tego co usły szałam, jak mamrocze, uży wając słów znacznie mniej eleganckich niż jej suknia, ma zamiar urwać im głowy i zmusić do pożarcia własny ch organów rozrodczy ch. Technicznie rzecz biorąc, nie będzie to łatwe zadanie, szczególnie w ty m stroju. Jej kolczy ki, wielkie niczy m ży randole, koły szą się do taktu. Choć Inès znajduje się na drugim końcu holu, jej fry zura góruje ponad tłumem i pozwala ją zlokalizować. Kogut policy jny jest zbędny . Winni tego nieprzy jemnego dowcipu z pewnością zauważą, kiedy zacznie się do nich zbliżać. Razem z Léą jesteśmy rozdarte między szaleńczy m śmiechem a współczuciem. Żadne z uczuć nie zwy cięża, na zmianę biorą nad nami górę, co sprawia, że wy glądamy jak idiotki – raz zasmucone, raz rozbawione. Jeśli chodzi o wy strój holu, to trzeba przy znać, że liceum się postarało, ale daleko mu jeszcze do atmosfery modnego lokalu. Niełatwo jest przekształcić miejsce czy sto funkcjonalne w zaskakujący przy by tek rozry wki. Kilka kolorowy ch reflektorów oświetla ściany pokry te plakatami informujący mi o szkodliwości ty toniu, o anty koncepcji, o klubie teatralny m i o naszej przy szłości – nie wiem, która z ty ch rzeczy jest najbardziej przerażająca. Bardziej ekstrawaganckie są długie girlandy z kolorowy ch proporczy ków, które rozpięto między ścianami i sufitem na elementach sy stemu przeciwpożarowego. Cóż za przepy ch! To takie radosne jak meta biegu w workach w domu starców. W ciągu ostatnich dwóch ty godni często sły szałam od różny ch osób, że „za żadne skarby świata” nie przy jdą na tę żałosną imprezę. A jednak wszy scy tutaj są, jak gdy by się bali, że coś przegapią. Już widzę, jak niektórzy całują się po kątach. W głębi holu ustawiono estradę. Zwieńcza ją transparent z hasłem „Pięćdziesiąt lat w służbie
nauki i rozwoju”. Skąd oni biorą takie slogany ? Gdzie szukają ty ch zdań o nieby wałej głębi? Za każdy m razem to samo. W skrzętnie ukry wany m sejfie, mający m uniemożliwić kradzież tego niezwy kle wy rafinowanego narzędzia, dy rekcja musi trzy mać pudełko z różny mi słowami zapisany mi na mały ch kartonikach, z którego ciągnie losy . Zupełnie jak w przedszkolu. Ułożone na stole, tworzą krótkie, ory ginalne i trafne zwroty , na przy kład: „Przy szłość powstaje dzisiaj”, „My ślmy ży ciem”, „Fajnie by ć uczciwy m”, „Razem budujmy świat”, „Autenty czność nie czeka”, „Dobrze jest sprzątać, jeszcze lepiej nie brudzić”. Skrzy neczka ze słowami i cudowne rezultaty jej uży cia są także wy korzy sty wane przy okazji święta przedsiębiorców, naprawy sy stemu kanalizacy jnego, sto dwunasty ch urodzin cioci Jeanine, otwarcia żłobka albo zwodowania nuklearnego lotniskowca. Z miejsca, w który m stoję, niewiele widzę, wy daje mi się jednak, że pod tą wspaniałą deklaracją – na wy padek gdy by śmy wciąż jeszcze by li spragnieni emocji – dodano cy tat: Wzbij się w górę, ptaszku, niebo należy do ciebie. Jérôme Chevillard. Stało się – sens mojego istnienia trafia do innego wy miaru. Nie wiem nawet, jak udało mi się doży ć do dziś, nie przeczy tawszy ty ch słów. Dlaczego ludzie czują się zobowiązani wszędzie umieszczać maksy my ? Nigdzie nie jesteście bezpieczni, w każdej chwili możecie trafić na: „Chwy taj ży cie, jakim jest, i pielęgnuj obecną chwilę”, „Nie chwal dnia przed zachodem słońca” albo „Ludzkość jest solą oceanu tego świata”. Lana powiedziałaby : „Jest moc!”. Otwieracie powieść, wchodzicie do muzeum, czekacie u lekarza, czy tacie Kacze historie – i wszędzie znajdujecie złote my śli. Ci, którzy ich uży wają, wy obrażają sobie zapewne, że dzięki nim sprawiają wrażenie inteligentniejszy ch, gdy zaś jeszcze słowa te wy powiedział ktoś znany , wówczas cała chwała i cały geniusz tej osoby spły ną na nich. Laozi, Konfucjusz, Oscar Wilde, Talley rand, Mazarin i Bee Gees służą za intelektualną laskę wspierającą niezliczone próżnie. A gdy by wy starczała sama my śl? Gdy by śmy ograniczy li się do maksy m, które robią na nas wrażenie, bez konieczności przy pisy wania ich komuś znanemu? Albo dlaczego chcąc zbliży ć elity do ludu, nie kazaliby śmy celebry tom mówić zwy kły ch rzeczy ? Admirał Nelson mógłby stwierdzić: „Cholera, znowu zrobiłem sobie dziurę w kurtce”, Atty la zaś: „Spalę tego, kto ponownie zwędzi mi zabawkę niespodziankę z płatków śniadaniowy ch”. Jeszcze lepiej włoży ć w usta Ludwika XIV słowa: „Markiza de Montespan zatkała toaletę peruką, muszę z większy m rozmachem rozbudowy wać Wersal”. Kiedy będę miała dziewięćdziesiąt lat, moje liczne prawnuki zasiądą zaś kręgiem wokół mnie i będą dopy ty wać o przełomowe chwile mojego ży cia, powiem im, że wszy stko zaczęło się w dniu, w który m przeczy tałam napis na stary m prześcieradle: Wzbij się w górę, ptaszku, niebo należy do ciebie. Dziękuję, Jérômie Chevillardzie! Co to właściwie za gość? Gdy by się tak dobrze zastanowić, należałoby uznać, że „Wzbij się w górę, ptaszku” brzmi jak to, co Tibor doradzał Léi, kiedy zostały śmy uwięzione na dachu. Na scenę wchodzi grupka uczniów z instrumentami. Rozpoznaję kilkoro. Dołącza do nich dwoje
nauczy cieli. Jeden dźwiga lśniący saksofon, drugi – gitarę elektry czną. Łącznie ośmioro muzy ków. Perkusista atakuje, uderzając trzy krotnie w talerze. Na początek rozbrzmiewa rock’n’roll i już po pierwszy ch taktach można się zorientować, że zespół świetnie sobie radzi. To, że niektórzy uczniowie ruszają już do tańca, świadczy o ty m, że werdy kt tłumu jest jak najbardziej pozy ty wny . Obserwuję tę osobliwą orkiestrę. Chłopak przy klawiszach jest świetny . Kiedy ś już go spotkałam na kory tarzu – ma olbrzy mią grzy wkę, która zasłania mu całą górną część twarzy . Nie widać jego oczu. Biorąc jednak pod uwagę jego wirtuozerię, przy znaję, że wcale mu to nie przeszkadza. Dziwne, zawsze wy dawał mi się dość rozlazły . Za to teraz, przy klawiszach, wy gląda zupełnie inaczej i wy daje się pełen energii. Gra z pozostały mi i sprawia wrażenie szczęśliwego. Właściwie wszy scy wy dają się szczęśliwi. Grają razem. Jest coś magicznego w przy glądaniu się ty m zwy kły m ludziom, którzy przez muzy kę przestają by ć sobą. Każdy uży wa swojego instrumentu w nieco w inny sposób, ale przy świeca im jeden cel. Czuję wzruszenie. Ich energia jest zaraźliwa, muzy ka unosi wszy stkich niczy m fala pory wająca kąpiący ch się w oceanie. Lubię patrzeć, jak ludzie współodczuwają. Niestety , po pierwszy m muzy czny m kawałku pan Tonnerieux, dy rektor, wchodzi na estradę z mikrofonem, który trzy ma jak prezenter programu rozry wkowego z ubiegłego stulecia. – Dzień dobry wszy stkim! – zagaja. – Witam w ty m szczególny m dniu, mamy bowiem okazję celebrować wspólnie pół wieku istnienia naszej placówki. Zaczy na składać podziękowania niekończącej się liczbie osób: z akademii i z regionu, następnie nauczy cielom i urzędnikom miejskim. Przemawia uroczy ście, ale ze wzruszeniem. Najbardziej zaskakujące jest to, że wy daje się szczery . Jak on może brać na poważnie swoje przemówienie? Czy my również będziemy kiedy ś recy tować takie głodne kawałki z podobny m przekonaniem? Jak to możliwe? Jest pewnie w wieku moich rodziców, ale przecież musiał by ć kiedy ś młody . Co takiego spotkało go w ży ciu, że stał się ty m człowiekiem w eleganckim garniturze, o szty wny ch ruchach i słownictwie godny m nieudolnie przetłumaczonej z języ ka niemieckiego instrukcji obsługi kuchenki mikrofalowej? Musiały go porwać istoty z innej planety , wy prać mu mózg i ponownie zaprogramować. Od tamtej pory należy do konspiracy jnej organizacji, której celem jest sprawienie, żeby śmy uwierzy li, że rodzimy się na ty m świecie wy łącznie po to, aby płacić składki na cudze emery tury . Kiedy kończy się przemowa, nieliczne brawa dochodzące z sektora, w który m zgromadzili się nauczy ciele i pracownicy szkoły , towarzy szą dy rektorowi schodzącemu ze sceny . Wreszcie można wrócić do poważny ch spraw. W ciągu kilku chwil zespół znów poprawia atmosferę i wszy scy ruszają do tańca. Dostrzegam chłopaka, który całuje w rękę Inès i składa wy tworny ukłon. Dziewczy na się uśmiecha. Cieszę się z jej powodu. Zaczy nają tańczy ć. Wielkie obręcze sukni wcale mu nie przeszkadzają w mocny m objęciu Inès. Głośność muzy ki zostaje jeszcze
nieco zwiększona. Nie sposób już rozmawiać – wszelka niechęć zostaje odrzucona raz, a dobrze. Tłum dzieli się na dwie części: ty ch, którzy wy ży wają się na parkiecie, i ty ch, którzy wy cofują się na obrzeża holu, żeby zrobić miejsce ty m pierwszy m. Jeśli o mnie chodzi, ukry łam się za jedną z kolumn. Léo mnie tego nauczy ł – w razie niebezpieczeństwa, zagrożenia wy buchem lub niekontrolowanego naporu tłumu lepiej stać w pobliżu solidny ch struktur, one bowiem są najbardziej wy trzy małe. Opieram się więc o kolumnę i patrzę. Zdy szana Léa zmierza w moją stronę. Krzy czy , żeby m ją usły szała: – Chodź z nami! Kręcę przecząco głową. – Nie bądź taka ponura! Okopuję się na swojej pozy cji. Léa wzrusza lekko ramionami, macha mi ręką na pożegnanie, odwraca się i znika w tłumie. Chy ba tańczy z Axelem… Utwory ciągną się jeden po drugim, ja się jednak nie ruszam. W najlepszy m wy padku wy bijam ry tm nogą. Jeśli mam by ć szczera, moje ciało również nieco faluje w ry tmie, choć wbrew mojej woli. Patrzę, jak znajomi się bawią. Od czasu do czasu jakiś kolega albo jakaś koleżanka usiłuje wciągnąć mnie do zabawy , ale się nie daję. Przy glądanie się imprezie nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Lubię to i wolę patrzeć, niż uczestniczy ć. Od czasu do czasu my ślę, że chciałaby m mieć odwagę lub lekkomy ślność ty ch, którzy się popisują, dając się ponieść. Niestety , ja nie będę do tego zdolna w ty m ży ciu. Kiedy odrodzę się jako kura, sury katka albo panna Mauretta ze zdjęcia urodzinowego, wtedy będę zdolna do wszy stkiego. Zatracę wszelkie poczucie śmieszności i pozbędę się wsty du. Na razie jednak trzy mam się blisko mojej kolumny i otwieram szeroko oczy , jak Kłaczek na widok zaśnieżonego ogrodu. Gdy by Axel mnie zaprosił do tańca, wtedy by ć może dałaby m się przekonać, ale on znajduje się po drugiej stronie holu, pogrążony w dy skusji z Léo i Louisem. Léa regularnie podchodzi do mnie, dotrzy muje mi towarzy stwa i opowiada, co się dzieje na parkiecie. – Adrien i Eva są już chy ba parą! Powinnaś to zobaczy ć, jest gorąco! Trzeba przy znać, że przy takim zespole i wolny ch kawałkach, jakie niedawno nam serwował, aż chce się zakochać. Nie uważasz, że świetnie grają? – O tak, niesamowicie. Kiedy zamy kasz oczy , łatwo uwierzy ć, że jesteś na eleganckim przy jęciu wśród wzgórz Holly woodu, nad basenem, a na twarzy czujesz ciepło ostatnich promieni słońca znikającego w Pacy fiku. – My ślisz, że na wzgórzach Los Angeles śmierdzi stołówką? Léa wy bucha śmiechem i wraca do tańca. Ładnie wy gląda. Nie jest aż tak seksowna jak Vanessa albo Émilie, ale ma dużo wdzięku. Na pewno wy rośnie na piękną kobietę, jak pani Holm, nasza nauczy cielka przy rody .
Atmosfera na imprezie sięga zenitu. Zapomnieliśmy już, po co tu jesteśmy – wszy scy doskonale się bawią. Straciłam z oczu Axela. W samy m środku jednego z utworów rozlega się saksofonowe solo zapierające dech w piersiach swoją maestrią i nawet najbardziej zapamiętali tancerze odwracają głowy w stronę estrady , żeby zobaczy ć, kto tak dobrze gra. To pan Caron, nasz ubiegłoroczny nauczy ciel historii i geografii. Jest chy ba nieco młodszy od moich rodziców. Gra z zamknięty mi oczy ma. Jego palce przebiegają po klawiszach instrumentu z budzącą podziw wirtuozerią. Wszy scy są zaskoczeni, odkry wając, że nauczy ciel potrafi tak grać. Połowa dziewcząt z jego klas na pewno się w nim zakocha. Słucham z otwarty mi ustami, zafascy nowana. Ktoś się do mnie odzy wa: – Rewelacy jna gra, prawda? Odpowiadam, nie patrząc, kto mnie zagadnął: – Co ty powiesz!? Oczy wiście! – Chociaż podejmuje ogromne ry zy ko. – Ten kawałek jest bardzo trudny , ale on daje radę. – Nie utwór jest ry zy kowny , ty lko granie przed uczniami. Odwracam głowę, żeby zobaczy ć, z kim rozmawiam, i staję oko w oko z panem Rossim, naszy m nauczy cielem ekonomii. Cofam się gwałtownie. On się uśmiecha i py ta z ironią: – Uważasz, że jestem aż tak odrażający ? Nie czuję się swobodnie. By ć może dlatego, że wy jątkowo nie dzieli nas biurko, a może uważałam, że jestem wśród uczniów. Zastanawiam się, co on tutaj właściwie robi. Odpowiadam bełkotliwie: – Proszę wy baczy ć, chy ba zwróciłam się do pana per „ty ”… – W taki dzień jak dziś nie stanowi to dla mnie problemu. Wskazuje pana Carona, który wciąż na scenie daje z siebie wszy stko. – Ty także jesteś pod wrażeniem. – Są ku temu powody ! Trudno wy obrazić sobie nauczy ciela… Zagry zam wargi. Pan Rossi uśmiecha się szeroko: – Zamy kacie nas w naszej roli. To normalne. Co wy jednak sobie my ślicie? Naprawdę sądzicie, że kiedy wy chodzicie ze szkoły , my zamieramy za biurkami w oczekiwaniu na wasz powrót następnego dnia rano? Jak w parku rozry wki, w który m wy łącza się maszy ny , kiedy nie ma zwiedzający ch. Wy obrażasz to sobie? Gdy by ście wiedzieli… Wy starczy spojrzeć na miny twoich kolegów, kiedy spoty kam któregoś z nich w supermarkecie. Szczęka im opada na samą my śl o ty m, że nauczy ciel także może robić zakupy albo jeść. Już nawet nie mówię, co się dzieje, jeśli na wierzchu koszy ka mam papier toaletowy ! – Wolałaby m zobaczy ć, jak pan gra na harmonijce niż na muszli.
Co ja wy gaduję? Momentalnie oblewam się rumieńcem, ale on się śmieje. Chy ba nie by ło tak źle. – Ty , która zawsze wszy stko obserwujesz, co sądzisz o wy mieszaniu nauczy cieli i uczniów na jednej imprezie? – py ta. Jestem zaskoczona, że zadajemy sobie to samo py tanie. Waham się z odpowiedzią. Pan Rossi to zauważa. – Możesz mi powiedzieć prawdę, Camille. Zastanawiam się chwilę, szukając właściwy ch słów, aż wreszcie się decy duję: – Taka mieszanina to dość dziwny pomy sł. Piękna idea, ale uważam, że… wbrew naturze. Powiedziałam zby t dużo. Pan Rossi unosi brew. Zespół gra już następny kawałek, ale ja nawet się nie zorientowałam. – Wbrew naturze? – powtarza pan Rossi. – Jak gdy by policjanci i złodzieje bawili się razem? Jak kot i my szy , wielory b i plankton? – Mniej więcej. – Jak sądzisz, skąd się bierze dzieląca nas bariera? Wzdy cham. Nieoczekiwana rozmowa zaczy na schodzić na śliski teren, ja zaś zupełnie nie jestem na to przy gotowana. Pan Rossi zauważa moje zakłopotanie i przeprasza gestem dłoni. – Przy kro mi. Nie miałem zamiaru ci przeszkadzać podczas zabawy , rzadko jednak zdarzają się okazje do szczerej rozmowy . Widzimy się na lekcji, wy głaszam wam swoje teksty , później wszy scy wracamy do swojego świata. Ma rację. Uśmiecham się do niego i próbuję wy jaśnić: – Nie chodzi o barierę, ty lko o coś innego. Może o różnicę w postrzeganiu ży cia. – Bez wątpienia temat wart jest głębszej analizy . Pan Rossi zerka na hol i dodaje: – Zostawię cię już. Léa dwukrotnie chciała podejść, ale nie ma odwagi ze względu na mnie. – Nie szkodzi. – Oczy wiście, że szkodzi! To są twoi przy jaciele. A przy jaciele to świętość! Korzy staj z nich. Ja zmy kam. Miło by ło z tobą porozmawiać.
11 Przy najmniej raz w miesiącu moja rodzina i rodzina Léi jedzą razem sobotnią kolację. Spoty kamy się raz u nich, raz u nas. Dziś wieczorem idziemy do nich. Nie wiem, ile razy już tam by liśmy , ale na pewno mnóstwo. To trochę jak mój drugi dom. Kiedy by łam młodsza, nie licząc własnego domu, ty lko tam czułam się na ty le swobodnie, żeby iść do toalety . W tamty ch czasach to by ło bardzo ważne kry terium! Élodie, mama Léi, podaje nam, „dzieciom” kolację wcześniej, podczas gdy dorośli piją aperitif. Chociaż teraz jesteśmy już dość duże, żeby siedzieć z nimi przy stole, wolimy , żeby by ło jak dawniej. Lubię widzieć ich razem, podczas gdy my się bawimy . Lucas i Julien, starszy brat Léi, wy chodzą na piętro, żeby ogłupiać się grami wideo, ty mczasem ja i Léa schodzimy do sali zabaw położonej w przy ziemiu, gdzie rozmawiamy i śpiewamy . Nasi rodzice często żartują, że aby nasze dwie rodziny zbliży ły się do siebie jeszcze bardziej, musiałaby m poślubić Juliena, Léa zaś powinna wy jść za Lucasa. Oblewam się rumieńcem, a Lucas krzy wi się z obrzy dzeniem, w które i tak nikt nie wierzy . Żeby mu dokuczy ć, Léa podchodzi do niego regularnie i rozmarzony m głosem py ta go na przy kład: „Jak się miewa mój piękny i bohaterski przy szły małżonek?”. Lucas, który przecież niełatwo daje za wy graną, bierze wtedy nogi za pas, rzucając na odchodny m granat w sty lu: „Zostaw mnie w spokoju, wariatko, mogłaby ś by ć moją babką!”. Za to Julien zawsze okazuje mi ży czliwość. Nasi rodzice nadają na ty ch samy ch falach. Nasze mamy chodzą razem na gimnasty kę i zdarza im się spoty kać również bez nas. Kiedy Christophe, ojciec Léi, potrzebuje pomocy , naty chmiast dzwoni do mojego taty . Właściwie to my jesteśmy za to odpowiedzialne, Léa i ja. Bez szkoły , bez naszej przy jaźni, zapewne nie zamieniliby ze sobą ani słowa. To, co mnie najbardziej zaskoczy ło, to porozumienie, jakie zapanowało między moim bratem i Julienem. Dzieli ich blisko siedem lat, ale od razu się dogadali. Doszłam do wniosku, że chłopcy mają wrodzony dar porozumienia. Gorzej jest zrozumieć, co ich łączy . Wzajemne męskie zrozumienie jest drobny m ziarenkiem, które często kiełkuje w glebie, która wcale nie pachnie różami! Jakie to piękne. Brzmi niczy m cy tat z Jérôme’a Chevillarda. Regularnie sły szy my , jak Julien i Lucas wy buchają śmiechem, my zaś nawet nie podejrzewamy , że przy czy na radości nie jest zby t mądra. Początkowo chłopcy spędzali większą część wieczoru na dokuczaniu nam, ale odkąd Lucas zy skał prawo do korzy stania z gier zakazany ch poniżej osiemnastego roku ży cia, poświęcają cały swój czas na niszczenie zombi albo wy sadzanie w powietrze czołgów i helikopterów, dzięki czemu już nam nie przeszkadzają. Kiedy ty lko przełkniemy posiłek, Léa i ja schodzimy do naszego sekretnego królestwa, które jej ojciec urządził w piwnicy . Mają salę zabaw dwa razy większą od mojego pokoju! Teraz, kiedy
Julien już studiuje, rzadko tam przeby wa. Miejsce to stało się jakby pry watny m schronieniem Léi. Spędzamy tam całe godziny . Kiedy by ły śmy młodsze, zdarzało nam się tam spać, ale niezby t często, ponieważ bardzo bały śmy się pieca, który potrafił włączy ć się w środku nocy . Spodziewały śmy się, że zaraz zobaczy my maniaka z maczetą w masce hokejowej, i nie mogły śmy już zasnąć. Léa opada na jeden ze stary ch, zniszczony ch foteli. – Czego chciał Rossi? – Niczego. Chy ba po prostu miał ochotę pogadać. – Widziałam was dwoje: on się śmiał, ty by łaś czerwona jak burak. Chętnie by m jej odpowiedziała, że widziałam, jak tańczy z Axelem, ale to nie by łoby w porządku. Uchy lam się więc: – Ma poczucie humoru. Siadam w fotelu naprzeciwko niej, z nogami na poręczy . Léa nie spuszcza ze mnie wzroku. Waha się i py ta: – Powiedz chociaż, że nie podobają ci się staruchy . – Dlaczego to mówisz? Bo zamieniłam trzy słowa z panem Rossim? – By ł jedy ny m facetem, z jakim rozmawiałaś podczas całej imprezy . – Zwariowałaś! Zmieniam temat: – A ty co sądzisz o dziewczy nie, która na koniec zaśpiewała z zespołem? – Niezła. Podobało mi się. – Ja uważam, że ty masz lepszy głos i powinnaś by ła zgłosić się do zaśpiewania czegoś. – Śpiewać przed wszy stkimi? Chy ba żartujesz? – Masz świetny głos. Radzisz sobie znacznie lepiej niż ona, a popatrz, jaką owację jej zgotowali. – Za bardzo się boję. Ty lko przy tobie jestem w stanie śpiewać, albo jak jestem sama. Nie chcę nawet tego robić przed moją rodziną. Ty mczasem co by ś powiedziała na mały duet? Léa lubi piosenki o miłości. Wielką klasy kę, hity albo pikantniejsze kawałki, które odkry wam dzięki niej. Za każdy m razem to teksty ją wzruszają. Nie bawi się w gwiazdę przy modny ch utworach karaoke, przeży wa przejmujące słowa, które zostawiają ślad w jej głosie. Szuka, szpera, tropi. Arty stów anglosaskich, zespoły , a nawet kawałki z epoki naszy ch dziadków. Nie dba o to, czy piosenka jest nowa czy też nie. Ceni sobie emocje, jakie ta w niej budzi, wibracje, jakich jej dostarcza. Podoba mi się to podejście i to dzięki niej odkry łam wiele moich ulubiony ch obecnie piosenek. Podróże między epokami i sty lami pozwoliły nam uświadomić sobie, że nawet trzy pokolenia przed naszy m dziewczy ny również marzy ły o chłopcach, że najpiękniejsze historie
miłosne są często najsmutniejsze i że wszy scy szukamy tego samego. Często się zastanawiałam, o kim Léa my śli, śpiewając. Mamy piosenkę, którą uwielbiamy razem śpiewać – jedy ną, w której nie wy padam żałośnie przy Léi: You’re Nobody till Somebody Loves You. Śpiewali ją Frank Sinatra, Louis Armstrong, Dean Martin i Nat King Cole, a ci, którzy mają choć odrobinę głosu, próbują w niej swoich sił. Wszy stkich ich rozumiem. Ta piosenka jest taka prawdziwa. Jesteśmy niczy m, dopóki ktoś nas nie pokocha. To jedna z ty ch drobny ch prawd, które podsuwają nam pod nos niektóre filmy i inne dzieła, żeby śmy zrozumieli ten świat i przezwy cięży li narzucone nam przeszkody . Léa wstaje, żeby podłączy ć wieżę, ale nagle zaczy na słaniać się na nogach i musi oprzeć się o oparcie fotela, żeby nie stracić równowagi. – Co się dzieje? Źle się czujesz? – Te cholerne zawroty głowy i nudności… Nie ustępują. Nie mówiąc już o oddechu. Rano jeszcze działają leki, ale wieczorem… – Usiądź. Chcesz, żeby m ci przy niosła szklankę wody ? – To miłe, ale nie pomoże. Śpiew dobrze mi zrobi.
12 Dni wreszcie stają się coraz dłuższe. Najwy raźniej można to zauważy ć rano. Za ty dzień lub dwa ty godnie nie będziemy już musieli zapalać lampy przy śniadaniu. Powrót światła dobrze nam robi. Nie wpły wa jednak pozy ty wnie na Lucasa, który wciąż poświęca ty le samo czasu na zebranie się. Dziś rozpoczy na dzień, na wpół śpiąc nad kubkiem letniej czekolady . – Co ty masz we włosach? – Nie wiem, ale coś tam musi by ć, choć mam wrażenie, że to coś wpadło mi do kubka. Wy pija ły k, a ja stwierdzam: – A teraz to „coś” jest w twoim ciele. Kłaczek wy szedł do ogrodu razem z Zoltanem. Maluch wciąż spogląda na duże zwierzę zafascy nowany . Co prawda jeszcze nie próbuje podnosić nogi na przebiśniegi, widziałam jednak ostatnio, jak próbował coś zakopać, niedawno zaś on i pies biegały za swoimi ogonami. Z duży m zainteresowaniem obserwuję, jak pokonuje osobliwą drogę między ty m, co wrodzone, i ty m, co wy uczone. Kiedy już mam wy chodzić, sły szę, jak Lucas wy daje z siebie krzy k przerażenia. Wpada jak szalony do kuchni i woła do mamy : – Mam jakieś robactwo we włosach, zobacz! Wy ciąga rękę z mały m skorkiem przebierający m nóżkami. Lucas jest na granicy ataku paniki. – Musiało mnie to dopaść w garażu, kiedy szukałem rakiety . Ohy da, na pewno to właśnie wpadło mi do mleka! Zagnieździ mi się w płucach! Mam ochotę zostać i poczekać, aż zacznie błagać, żeby go zawieźć do szpitala, tak jak wtedy , kiedy połknął moty la, jadąc na rowerze, ale nie chcę się spóźnić do szkoły . Powodzenia, braciszku! Pociesz się, że to wartościowe białko. Kiedy stopniał śnieg, dzielnica dworcowa ponownie zmieniła się w jedno wielkie błotniste pole. Koparki atakują właśnie ostatni stojący budy nek, a kierownik budowy znów stoi w ty m samy m miejscu. Nigdy nie zauważy łam, żeby rozmawiał z który mś z robotników. Zastanawiam się, jaka jest jego rola. Zbliża się posiedzenie rady pedagogicznej na koniec drugiego try mestru. Napięcie rośnie. Wkrótce koniec przerabiania materiału, zaczną się powtórki. Zauważam Manon, której długie włosy znikły , zastąpione zaskakującą męską fry zurą. Podchodzę do niej: – Fajna fry zura! Odmieniła cię! – Nie miałam wy boru. Wczoraj wieczorem, żeby zaprotestować przeciwko kolejnemu
seansowi rodzicielskich wy głupów, sięgnęłam po noży czki i obcięłam sobie włosy na ich oczach. – O cholera… – Od razu się uspokoili. By łam wściekła. Mam już tego dość! – Swoją drogą, jak na rozwścieczoną, całkiem nieźle się ścięłaś… – Mama Inès uratowała mnie o jedenastej wieczorem… W przeciwny m razie wy glądałaby m dziś jak ocalała z katastrofy lotniczej. – Moja ty biedna… Podtrzy muję zaproszenie. Przy jdź, kiedy będziesz miała ochotę, możesz dobijać się do drzwi, wołając: „Błagam o azy l!”, a my cię przy garniemy . Niewielka to pomoc, ale pły nie ze szczerego serca. – To miłe z twojej strony , ale mój wy buch chy ba dał im do my ślenia. Nie odezwali się już przez resztę wieczoru, a rano obiecali, że w trosce o naszą równowagę nie będą rozmawiać o rozwodzie do czasu sprzedaży domu i znalezienia nowego, gdzie będziemy mogli się osiedlić w spokoju. Ja cię proszę… – Zawsze to chwila ulgi. – Krótkotrwałej… Wizy ty agentów nieruchomości zaczną się od przy szłego ty godnia. – Obiecaj, że nic już sobie więcej nie obetniesz, gdy by zaczęli na ciebie krzy czeć. – Jeśli chodzi o włosy , by łoby to trudne, niewiele mi ich zostało. – Nie okaleczaj się. – Nie martw się – jestem wy buchowa, ale nie szalona. Jeśli będę musiała coś uciąć, to będą ich głowy ! Ponieważ przy szły śmy ostatnie, na lekcji języ ka angielskiego siadamy z Léą w pierwszej ławce. Mimo że miejsce to budzi strach, paradoksalnie okazuje się dobrą pozy cją, ponieważ nauczy cielka nigdy nie py ta osób z przodu klasy . – Pospieszcie się, mamy sporo pracy ! – popędza ty ch, którzy ociągają się z wy pakowaniem rzeczy . Ktoś puka do drzwi. – Proszę wejść! – woła nauczy cielka poiry towana. Drzwi się otwierają, w progu staje zaś zakłopotana dziewczy na prowadząca nieznajomego niczy m ślepca, jego głowa jest bowiem uwięziona w dużej metalowej rurze. Spodobałby się nauczy cielowi historii – niecodziennie Człowiek w Żelaznej Masce składa nam wizy tę. Dziewczy na oświadcza: – Przepraszam, że przeszkadzam, ale on mówi, że ma tutaj lekcję. Spotkałam go błąkającego się po omacku po kory tarzu, nie by ł w stanie sam znaleźć drogi. Pani Shelley zwraca się do chłopaka, którego głowa jest wciśnięta w olbrzy mią konserwę: – Proszę mi to naty chmiast zdjąć i siadać!
Przewodniczka odpowiada za niego: – On nie może, utknął… – Kto jest w środku? – py ta nauczy cielka. – Nie wiem, proszę pani. Muszę już wracać na swoją lekcję. – Dobrze, proszę zmy kać. I dziękuję. Podchodzi do chłopaka z metalową głową i puka w cy linder. – Kto tam? Nie możemy uwierzy ć. Zduszony głos odpowiada: – Tibor. – Dlaczego mnie to nie dziwi. Pani Shelley kontempluje przez chwilę zdumiewający obraz, jaki ma przed sobą. Wy daje się zbita z tropu, ale ty lko przez ułamek sekundy , ponieważ uczucie to ustępuje gwałtownemu odruchowi łączącemu przesy t i chęć skończenia z ty m wszy stkim, rzuca się więc z furią na metalową rurę, usiłując ją zerwać goły mi rękami. Bez powodzenia. Nie zamierza jednak się poddać – wczepia się w nią i ciągnie ze wszy stkich sił, pomrukując. Nigdy by m nie podejrzewała, że potrafi poruszać się tak szy bko i tak brutalnie. Tibor wrzeszczy w swojej konserwie. Nauczy cielka wy kazuje się olbrzy mią siłą, nieszczęśnik wije się zaś, aby ostatecznie paść na kolana. Przerażony Tibor podnosi się i próbuje uciec, wy machując rękoma, nic jednak nie widzi i wpada na ścianę. Uderzenie roznosi się hukiem po klasie, Tibor się odbija, wy dając z siebie rozdzierający krzy k. – Na miłość boską, Tibor! Co ty wy prawiasz w tej rurze? Chłopak coś mamrocze w odpowiedzi, ale nic nie rozumiemy . Nagle nauczy cielka angielskiego woła: – Ależ to jest stojak na parasole z pokoju nauczy cielskiego! Tibor kiwa potakująco metalową rurą. – Czy możesz oddy chać? Gestem dłoni Tibor daje znać, że „jako tako”. Léo proponuje swoją pomoc: – Proszę pani, jeśli pani chce, to mam narzędzie, który m można nawiercić otwór i wpuścić do środka trochę powietrza. – To miłe, Léo, ale nie wtrącaj się do tej sprawy . Nie chcę, żeby James Bond operował Iron Mana na mojej lekcji. Później porozmawiamy o ty m, czy m kieruje się uczeń, przy chodząc na lekcję w charakterze otwieracza do konserw. – To nie jest otwieracz, proszę pani, to… – Nieważne. Niech zajmą się ty m zawodowcy . Léa, bądź tak miła i odprowadź kolegę do pielęgniarki.
Nie zobaczy liśmy już Tibora przez resztę dnia. Léa została z nim dłuższą chwilę. Z tego co na razie wiemy , wciąż nie udało się wy doby ć go z potrzasku. Założę się, że skończy się na interwencji strażaków. Zastanawialiśmy się, czy nie wy słać mu krótkiej, wspierającej na duchu wiadomości, ale on przecież nie widzi swojego telefonu i ty m bardziej nie zdoła odsłuchać naszego przekazu. Mam nadzieję, że nie planował dziś robić sobie zdjęcia do dokumentu tożsamości.
13 Tego dnia rano Léa jest nieobecna – poddaje się kolejny m badaniom w szpitalu. Wciąż nie rozumieją, dlaczego ma trudności z oddy chaniem ani skąd się biorą nawracające zawroty głowy . Martwię się o nią. Za to Tibor wrócił. Ma opatrunki na czubku nosa, na uszach i z ty łu głowy – wszędzie, gdzie tarcie by ło największe. Vanessa przy jrzała się skaleczeniom z bliska, ale prawie zasłabła. Mówi, że ma otarcia do ży wego mięsa. Podobna uwaga z samego rana potrafi spowodować, że żołądek się nam przewraca. Tibor nie wy gląda zby t dobrze. Musiano przeciąć stojak na parasole, żeby go uwolnić. Podchodzę do niego. – Jak się czujesz? – Moje rany zagoją się wcześniej niż duma. Ośmielam się zadać mu py tanie, które nurtuje wszy stkich: – Tibor, jakim sposobem w ty m utknąłeś? Mnie możesz powiedzieć. Wiesz, że potrafię dochować tajemnicy . Odwraca wzrok. – Może kiedy ś o ty m opowiem. Na razie jednak to dla mnie zby t trudne. Z nas dwojga ty lko ja przeży łem. Nieszczęsny stojak na parasole by ł Bogu ducha winny . I zginął. Muszę nauczy ć się z ty m ży ć. To jakiś żart czy co? Zaraz zacznie opowiadać, że brali razem udział w wojnie w Zatoce Perskiej i by li jak bracia – on i „nieszczęsny stojak na parasole”. Facet naprawdę ma bzika. Czuję, że zaraz wy buchnę niepohamowany m śmiechem. Zmieniam temat: – Skserowałam ci notatki z lekcji, które opuściłeś. Tibor ponownie się do mnie odwraca. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy . Jego mikroskopijny bandaż wokół czubka nosa za bardzo przy ciąga uwagę. Wy gląda jak Pinokio tuż po wy powiedzeniu największego kłamstwa. – Jesteś miła, Camille. Dobrze widzi, że na niego patrzę, i pewnie się zastanawia, dlaczego cała się kulę. – Wy dajesz się przejęta. Nic nie odpowiadam. To jakiś koszmar. Za chwilę wy buchnę mu śmiechem w twarz, a to go na pewno bardzo zasmuci. Jednocześnie by łoby to mniej niebezpieczne niż eksplodująca aorta, to bowiem właśnie mnie czeka, jeśli nadal będę powstrzy my wać szaleńczy śmiech zwiększający ciśnienie krwi. Będziemy uroczo razem wy glądać – ja z krwią try skającą z aorty i on z maleńkimi opatrunkami przy pominający mi oznakowanie pasa startowego.
– Nie martw się – mówi Tibor, ujmując mnie za rękę. – To by ł ty lko przedmiot. Przedmioty nie cierpią tak jak my . To koniec. Z moich oczu pły ną łzy . Znam pewną starą wariatkę, która powiedziałaby , że stojak na parasole poszedł do raju dla stojaków na parasole. Nagle w drugim końcu kory tarza dostrzegam Laurę i Doriana. Jestem zgubiona. Ich złośliwe języ ki na pewno opowiedzą całej Ziemi, że widzieli, jak ze łzami w oczach trzy mam czule Tibora za rękę, i ogłoszą oficjalnie, że jestem pierwszą wariatką, która się z nim umówiła! Przez całe przedpołudnie szukam sposobności porozmawiania z Manon, ale udaje mi się to dopiero na przerwie obiadowej. Kiedy wreszcie znajdujemy się same, od razu przechodzę do sedna: – Jak się czujesz? – Raz lepiej, raz gorzej. Powtarzam sobie, że włosy w końcu odrosną – to już coś. – Twoi rodzice siedzą cicho? – Na razie tak. Moje bezpośrednie py tania wy raźnie ją zaskakują. Przy gląda mi się podejrzliwie. Ciągnę dalej: – Na pewno powiedzieli ci, że się nie rozwiodą, dopóki nie sprzedadzą domu? – Zgadza się. Dlaczego py tasz? – My ślisz, że dotrzy mają słowa? – Oznajmili to także mojemu bratu i całej rodzinie, zakładam więc, że tak będzie. Gdy by jedno z dwojga nalegało na zmianę ustaleń, drugie skorzy stałoby z okazji, żeby zrzucić na nie całą winę za katastrofę. Co ci chodzi po głowie? Znam to spojrzenie. Zwy kle oznacza, że coś knujesz… Nie mam czasu na wy jaśnienia. Przery wa nam nagła cisza, jaka zapada w holu, który jest przecież miejscem bardzo uczęszczany m. Urwał się panujący tutaj szum. Wszy scy spoglądają w stronę drzwi wejściowy ch. Wy chy lam się, żeby sprawdzić, co się dzieje, i dostrzegam pana Tonnerieux zmierzającego szy bkim krokiem w towarzy stwie dwóch żandarmów. Najwy raźniej kogoś szukają. Nigdy nie widziałam żandarmów w szkole, sądząc zaś po minach inny ch uczniów, nie jestem w ty m odosobniona. By ć może przy szli po Tibora albo – jeszcze lepiej – po dzikusa, który groził mi ostatnio na schodach. Léa mi nie uwierzy , jak jej opowiem. Wszy stkie spojrzenia są utkwione w trzech mężczy znach, którzy przemierzają hol. Pan Tonnerieux zadaje py tanie komuś, kto wskazuje mu drogę. Czuję ucisk w gardle. Znając moje szczęście, pewnie jakiś satelita zlokalizował nas na dachu i wszy stkie skończy my w komisariacie albo mój ojciec został zabity podczas napadu. Zaczy nam drżeć. Dy rektor i dwaj oficerowie się zbliżają. Na widok chłopców pan Tonnerieux wy daje z siebie okrzy k i rusza prosto w ich stronę. Żandarmi podążają krok w krok za nim. Idą prosto ku Axelowi. Pan Tonnerieux zatrzy muje się
przed nim. – Zapewne wiesz, co tu robią ci panowie? Axel spuszcza głowę z niewzruszoną miną. – Gdy by ś stawił się na ich wezwanie, nie przy chodziliby aż tutaj. To bardzo kłopotliwa sy tuacja zarówno dla placówki, jak i dla ciebie. Jeden z żandarmów dodaje: – Dwukrotnie przy chodziliśmy do twojego domu, ale nikt tam nigdy nie otwiera. Drugi rozkazuje: – Pójdziesz z nami, bez gadania. Nie ma sensu komplikować sprawy . Axel nie odzy wa się ani słowem. Podnosi plecak i odchodzi w towarzy stwie żandarmów, odprowadzany pełny mi niedowierzania spojrzeniami wszy stkich zebrany ch w holu. Léo i Louis nawet nie drgnęli. Romain usiłował protestować, ale pan Tonnerieux naty chmiast go powstrzy mał. Sły szę, jak za moimi plecami Laura komentuje z ironią: – A więc jednak pan „bez skazy ” nie by ł aż tak doskonały . Chichocze. Chy ba rozwalę jej łeb.
14 Nie muszę wam chy ba opisy wać atmosfery , jaka panowała przez resztę dnia. Wszy scy by li w szoku i zastanawiali się, co się stało. To okropne, ale by łam dość dumna z tego, że większość osób z mojej klasy podchodzi właśnie do mnie, żeby zapy tać, dlaczego zgarnęli Axela. Nawet w równie przy gnębiający ch okolicznościach cieszy mnie my śl, że ludzie postrzegają nas jako bliskich sobie. To znaczy głównie dziewczy ny , ponieważ chłopcy wy py tują Léo i Louisa. Poza ty m nie jestem pewna, czy ktoś podszedłby do mnie, gdy by Léa tutaj by ła. Tak czy inaczej na każdej przerwie usiłuję dodzwonić się do Axela, który nie odbiera. Wy słałam mu już trzy esemesy . Léa także nie odbiera. Po lekcjach widzę, że Léo i Louis wy chodzą razem ze szkoły . Ruszają prosto przed siebie z ponury mi minami. Doganiam ich. – Macie jakieś wieści od Axela? – Nie – odpowiada lakonicznie Léo. Zazwy czaj jest bardziej rozmowny . – Proszę was, chłopcy , powiedzcie mi, co się dzieje. Jestem pewna, że coś wiecie. Nawet się nie zatrzy mują. Nie zamierzam jednak się poddać. Wy biegam kilka kroków naprzód i zastępuję im drogę. – Umieram z niepokoju. Axel zrobił coś złego? Spojrzenie Louisa podejrzanie lśni. Czy żby płakał albo przy najmniej miał łzy w oczach? Léo wzdy cha: – Camille, na razie nie możemy o ty m mówić. Axel nie ma jednak sobie nic do zarzucenia. – Czy li wiecie, co się stało? – Nie możemy nic mówić, obiecaliśmy . Axel jest w poważny ch tarapatach. Teraz chy ba ja się rozpłaczę. Wiem, że Léo nie piśnie ani słowa. Nawet torturowany . Szpieg godny tej nazwy niczego nie powie. Ale Louis… On i Axel mieszkają w tej samej dzielnicy . Léo odwraca się do kolegi: – Muszę już wracać. Zdzwonimy się później. Nie spóźnij się. Louis kiwa głową i żegna się ze wspólnikiem. Zostaję z nim sam na sam. – Proszę cię, Louis, nie zostawiaj mnie tak. Wiesz, ile Axel dla mnie znaczy . Wy obraź sobie ty lko: jego zgarnęli, a Léa jest w szpitalu. – Camille, mogę ci ty lko powiedzieć, że Axel nie ma się czego wsty dzić. Nie wiem nawet, jak mogli przy jść i aresztować go tutaj, jak złodzieja, na oczach wszy stkich. – Czy możemy mu jakoś pomóc?
– Nic nie można zrobić. Zresztą obciążą go winą… Louis ury wa. Już powiedział za dużo. Odciągam go na bok. – Mój ojciec pracował w ochronie ludności. Na pewno ma znajomości. Może mógłby się na coś przy dać? Czuję, że Louis się waha. – Jeśli Axel się dowie, że ci powiedziałem, będzie miał mi za złe. Gdy by to nie by ło nic poważnego, Louis powiedziałby : „Zabiłby mnie”. Ale mówi: „Będzie miał mi za złe”. To musi by ć coś ważnego. – Będę milczała jak grób. – Nic nie mów, nawet Léi. – Obiecuję. – To paskudna historia, ale Axel postąpił słusznie. – Opowiadaj. – Na osiedlu Axela mieszka pewien stary drań, który wszy stkim stwarza problemy . Nieustannie. Nie chce sortować śmieci, przeszkadzają mu źle zaparkowane samochody i dzieciaki, które bawią się pod jego oknami. Tak by ło od zawsze. Zniszczy ł nam trzy piłki. Dwa lata temu starał się w merostwie o zmianę nazwy swojej ulicy na „aleję Adolfa Hitlera”, pod pretekstem, że ten by ł znany m człowiekiem. Uważał, że to niesprawiedliwe i niedemokraty czne, że żadna ulica we Francji nie nosi jego nazwiska. Ludzie go nie znoszą, ale obawiają się jego kolejny ch numerów. Łajdak! Dwa miesiące temu Axel znalazł jednego ze swoich sąsiadów, małego zapłakanego Murzy nka, ukry tego w zaroślach. Dzieciak nie chciał iść do szkoły . Axel go uspokoił, wtedy maluch mu zdradził, że pan Mangeain – tak się nazy wa ta kanalia – powiedział, że chłopiec jest czarny , ponieważ za mało stara się w szkole, i że nic w ży ciu nie osiągnie. W przeciwny m razie by łby biały . Dzieciak się załamał. Znasz Axela, poszedł do tego gbura i zrobił mu awanturę. A w zeszły m ty godniu wy ry ł swasty kę na drzwiach jego samochodu, a ten idiota złoży ł skargę. Jestem wściekła, oburzona, zgorszona i… czuję ulgę, dowiadując się, że moja opinia na temat Axela nie musi by ć podana w wątpliwość. Przeciwnie. Mam ochotę stanąć w jego obronie. Chętnie udusiłaby m tego drania Mangeain. W głowie powstają mi już ty siące planów zemsty . Louis kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie świruj, Camille. Nikomu o ty m nie mów. To poważna sprawa. I nie próbuj nawet mieszać się do tego, Axel by łby wściekły , a ty miałaby ś do czy nienia ze mną. Ostrzeżenie jest jasne i powstrzy muje moje fantazje. Sama my śl, że Axel mógłby mieć mi coś za złe, w pełni wy starcza, żeby m się uspokoiła. – Dziękuję, Louis. Axel pewnie się do ciebie odezwie.
– Idziemy z Léo do siedziby żandarmerii i spróbujemy się z nim zobaczy ć. – To mimo wszy stko wstrętne, że go zamknęli. – Takie jest prawo. Axel dobrze wiedział, co robi. – Może i takie jest prawo, ale to niesprawiedliwe. – Nie jesteśmy na lekcji filozofii, Camille. To prawdziwe ży cie i mamy problem. Musimy się postarać, żeby wy ciągnąć stamtąd Axela bez szwanku. – Dlaczego nic nie zrobiliście, kiedy żandarmi go zabierali? – To nie by ł odpowiedni moment. Możesz jednak na nas liczy ć – nie powiedzieliśmy ostatniego słowa.
15 Nie mam żadny ch wieści ani od Léi, ani od Axela. Możecie sobie wy obrazić, w jakim jestem stanie. Po powrocie do domu nie mogłam skupić się na ćwiczeniach z matmy , cały czas wpatry wałam się w telefon. Nawet wkładając naczy nia do zmy warki, nie spuszczałam go z oczu. Kłaczek chy ba zrozumiał, że coś nie gra. Kiedy odrabiałam lekcje przy stole w salonie, wskoczy ł mi na kolana i grzecznie się tam ułoży ł. Od czasu do czasu spoglądał na mnie, a mnie się zdawało, że czy tam w jego oczach: „Nie martw się, jestem tutaj”. Pewnie to sobie wmawiam, co nie zmienia faktu, że kociak zachowuje się dziś inaczej niż zwy kle. Jak wiele potrafią wy czuć zwierzęta? Co rozumieją? Zoltan się nie zmienił. Przy witał się radośnie i poszedł za mną do szafy z ciastkami. Ze zgry zoty miałam ochotę coś przekąsić. Nie wiem czemu, ale sądziłam, że po sprzeczce sprzed kilku dni znajdę w niej ciastka, które będą mi bardziej odpowiadać. Wzdy cham, odkry wając zawartość szafki. Olej palmowy , tłuszcz, czekolada z mleka w proszku, naleśniki przesy cone cukrem, a wszy stko to wśród opakowań sy stematy cznie rozpruwany ch przez mojego uroczego młodszego brata. Zamy kam drzwiczki zdegustowana. – Nie jesteś głodna? – py ta mama. – Owszem, ale nie ma nic, na co miałaby m ochotę. – Wiesz, że te zakupy robi tato. – Właśnie. Mama siedzi przy stole i zamawia mrożonki. Siadam naprzeciw niej i py tam: – Masz jakieś wieści o Léi od jej rodziców? Nie mogę się do niej dodzwonić. – Nie, na razie nic nie wiem. Nagrałam wiadomość Élodie, ale jeszcze nie odpowiedziała. Wiesz, przy tej liczbie badań, przez jakie Léa musi przejść, i biorąc pod uwagę opóźnienia, mogą wrócić bardzo późno. Mama podnosi na mnie wzrok. – Martwisz się? – No pewnie! Nie mam odwagi powiedzieć jej o ty m, co się przy trafiło Axelowi. Później wy ślę wiadomość do Louisa, może się dowiem, czy udało mu się z nim zobaczy ć. Poproszę go, żeby go ode mnie ucałował. Gdzie on teraz jest? W więzieniu? Na przesłuchaniu? Nie mogę znieść my śli, że ktoś go o coś obwinia. By łaby m gotowa wziąć winę na siebie, żeby ty lko wy dostać go z tego koszmaru. Lucas wy chodzi ze swojego pokoju. Rusza prosto do szafki z ciastkami. – Nie napy chaj się teraz, niedługo kolacja. – Bez obaw. Zawsze znajdę miejsce. Jeszcze nie wy naleziono ciastka, które ugasiłoby mój
głód. Poprawiam go: – Które nasy ciłoby twój głód. To pragnienie się gasi. – A ty jesteś gęś! Sięga po naleśnik, zwija go i pochłania na raz. Bierze kolejnego, macha nim przed nosem psa, każąc mu się prosić. Zoltan wy konuje polecenie, śliniąc się. – Dobry piesek, dobry piesek! I oto już ścigają się wokół kanapy . Mój telefon wibruje. Rzucam się w jego stronę. Axel czy Léa? Léa. Dziękuje mi za wiadomości. Właśnie wróciła, jest wy kończona, zdzwonimy się później, a wtedy wszy stko mi opowie. Mama mi się przy gląda. – Jakieś wieści? – py ta. – Léa wróciła do domu. Porozmawiamy po kolacji. Mama się uśmiecha. Od razu czuję się lepiej. Jak daleko sięgam pamięcią, za każdy m razem kiedy jestem zmartwiona, ale widzę uśmiech mamy , od razu poprawia mi się nastrój. Rozmowa z Léą nie trwała długo. Wy czułam w jej głosie zmęczenie. Czeka na wy niki badań, ale zaplanowano już kolejne. Nie potrafiła mi dokładnie wy jaśnić jakie. Wy daje się nieco zagubiona. Opowiedziałam jej, co się przy darzy ło Axelowi. Nie zareagowała tak, jak by m się spodziewała, biorąc po uwagę skalę wy darzenia, i zadała niewiele py tań. Pewnie jest za bardzo przejęta własny m zdrowiem. By ć może żałuje także, że nie by ła w tamtej chwili przy Axelu. Nie podzieliłam się z nią ty m, co wy jawił mi Louis. Odczuwam z tego powodu niemal wy rzuty sumienia. Nie mam w zwy czaju zatajać niczego przed Léą. Czuję się tak, jakby m ją zdradzała. Po raz pierwszy .
16 Ptaki muszą wiedzieć coś, o czy m my nie mamy pojęcia. Dziś rano, jeszcze przed pojawieniem się pierwszy ch promieni słońca, śpiewały już jak szalone, latając wokoło. Zapewne czują zbliżającą się wiosnę. Powietrze jest jeszcze zimne, ale już nie zimowe. Jadę rowerem w stronę domu Léi. Budy nek w trakcie rozbiórki nie ma już dachu i fasady . Poszarpane podłogi ury wają się w pustce, a stare schody o rozczłonkowany ch stopniach i powy ginany ch poręczach prowadzą ku niebu. Kierownik budowy wciąż tu jest, ty m razem jednak zauważam go po drugiej stronie ulicy – siedzi na blaszanej beczce. Ukry ł twarz w dłoniach i chy ba płacze. Zwalniam. – Proszę pana, czy wszy stko w porządku? Nie odpowiada. Zsiadam z roweru. – Jest pan ranny ? Mam przy prowadzić jednego z pana robotników? Mężczy zna rozchy la dłonie. Ku mojemu zaskoczeniu odkry wam mężczy znę znacznie starszego, niż mi się początkowo wy dawało. Nosi okulary i rzeczy wiście jest zapłakany . – Dam sobie radę, dziecino – odpowiada słaby m głosem. – Miło, że się zatrzy małaś, ale poradzę sobie. Koparka wczepia się w fasadę z głośny m pomrukiem, wy wołując upadek części ściany . Klękam, żeby znaleźć się na wy sokości mężczy zny . – Nie może pan tutaj zostać. Maszy ny , kurz, spadający gruz – to niebezpieczne. Mruży oczy , żeby uchwy cić moje spojrzenie. Dostrzegam mieszaninę niedowierzania i zakłopotania. Podnosi oczy na budy nek. Jest wzburzony . – To mój dom! – mówi niemal pory wczo. Jego drżąca dłoń wy ciąga się w stronę pięter. Zaczy nam rozumieć. – Mieszkał pan w ty m budy nku? – W trzecim mieszkaniu od lewej. Niedługo minie pięćdziesiąt pięć lat. Moja żona i ja wprowadziliśmy się tutaj zaraz po ślubie. Prostuje się. – To dlatego od kilku ty godni widuję tutaj pana co rano? – Przy chodzę od czasu naszej eksmisji. Pewnego dnia o świcie pojawiła się policja z komornikiem i wy pędzili mnie jak jakiegoś drania. Na szczęście mojej żony już nie by ło. Boję się zapy tać, gdzie zatem jest. Obawiam się odpowiedzi. – Krzy wdzi się pan, siedząc tutaj. – Później pójdę do żony , ale odwiedziny są dozwolone dopiero od dziesiątej. Mężczy zną wstrząsa dreszcz. Spóźnię się do Léi, ale nie widzę możliwości zostawienia go tutaj.
– Gdzie pan teraz mieszka? Chy ba nie wy rzucili pana na ulicę? – Umieścili nas w ośrodku na północy miasta. Trzeba jechać autobusem. Nawet żeby kupić chleb i wędlinę, trzeba jechać autobusem. Nie mam odwagi powiedzieć o ty m żonie. Jest przekonana, że wróci do domu. Ostatnią rzeczą, jaką mi powiedziała, kiedy zabierało ją pogotowie, by ło: „Obiecaj mi, że wrócę tu, żeby umrzeć”. Wskazuje mi konkretne miejsce w budy nku. Ścianę, w którą wciąż jest wczepiony mały kominek. Nie ma już podłogi. Drzwi koły szą się nad pustką, tapeta z moty wem czerwony ch splotów jest podarta. – Pierwszy raz rozpaliliśmy ogień tuż po wprowadzeniu się. Tego samego wieczoru. Chcieliśmy to uczcić. Przy niosłem butelkę szampana, a Claudine przy gotowała smaczny posiłek. Patrzy liśmy na tańczące płomienie, wreszcie by liśmy u siebie! Kominek nie trzy ma się już w pionie, zapewne wkrótce runie. – Dwa dni przed ty m, jak zaniemogła, Claudine jeszcze odkurzała gzy ms. Popatrzcie ty lko! Komornicy dali mi godzinę na zebranie naszy ch wspomnień. Na spakowanie ży cia do walizki… – Nie może pan tutaj zostać. Proszę iść do szpitala. Nawet gdy by musiał pan czekać do dziesiątej w holu, będzie to mniej bolesne niż oglądanie tego widowiska. – Chłopcy z budowy są mili. Znają mnie już. Widzę, że jest im przy kro. Kiedy burzą z tej strony , przepraszają gestem. Wiem, że to ich praca. Nie mają wy boru. Zastanawiam się, czy Claudine zniesie tę wiadomość. I tak jest już słaba… – Przepraszam pana, ale będę musiała już iść do liceum. – Ruszaj więc, dziecko! Korzy staj z ży cia i nie zadręczaj się sprawami starszy ch ludzi. Dziękuję, że się przy mnie zatrzy małaś. Nie mam ochoty go zostawiać, ale muszę. Mam wrażenie, że jeśli odejdę, zobaczę go jutro martwego, a wtedy przez resztę ży cia będę miała z tego powodu wy rzuty sumienia. Kiedy czy tamy podobne historie w książkach, uważamy , że są ciężkie i przy gnębiające. Nadają się na temat powieści Zoli. Spodobały by mu się. Nędza i niesprawiedliwość w połączeniu z chorobą. Dorian z pewnością zrobiłby niezadowoloną minę i stwierdził, że to potwornie banalne i stanowi element ży cia. A jednak człowiek odbiera to inaczej, kiedy sty ka się z taką historią osobiście. Zanim wsiadłam na rower, uścisnęłam mocno dłonie staruszka. Nie chcę patrzeć mu w oczy , ponieważ na pewno się rozpłaczę i oboje skończy my w powieści Dickensa. – Niech pan idzie do żony ! Proszę zostać przy niej. Będzie pan musiał w końcu powiedzieć jej prawdę. Nie należy zachowy wać tego dla siebie. Jeśli pan chce, zajrzę tutaj jutro rano. – Masz inne rzeczy na głowie. Zapomnij o mnie. – To nie będzie możliwe, proszę pana. Nie potrafię zapomnieć o ty m, co mi pan powierzy ł. Do zobaczenia jutro!
Wsiadając na rower, rzuciłam ostatnie spojrzenie na kominek. Wy obrażam sobie tę parę stojącą naprzeciw płomieni, szczęśliwą. Przy chodzi mi to bez trudu. Jutro nic już z tego wszy stkiego nie zostanie. Ale starszy pan tutaj będzie, ja również tu będę. W każdy m razie mam taką nadzieję.
17 Niektóre dni ciążą bardziej niż inne. Czasami ty godniami nic się nie dzieje, aż nagle, jak gdy by los albo bóg żartowniś chciał przetestować granice waszej wy trzy małości, dostaje wam się w głowę ze wszy stkich stron. Nie mam zresztą pewności, czy to głowa jest w moim wy padku najbardziej wrażliwy m celem. Za to serce… Spotkanie z Léą cudownie na mnie zadziałało. Padły śmy sobie w ramiona, jak gdy by śmy nie widziały się od dwóch lat. Miałam łzy w oczach. Usły szeć jej głos, patrzeć, jak się uśmiecha, doty kać jej włosów. Tuląc ją do siebie, zrozumiałam, jak bardzo się o nią niepokoiłam. W drodze do szkoły zachowy wały śmy się jak dwie wariatki. Jechały śmy zy gzakiem środkiem ulicy , wjeżdżały śmy na chodniki jak dzieci. Léa goniła nawet z krzy kiem gołębia. Szurnięta. Śmiały śmy się ze wszy stkiego i z by le czego. W szkole czeka mnie kolejny szok: jest Axel! Naty chmiast go zauważy łam, między Louisem a Léo, otoczonego uczniami z naszej klasy i kilkoma osobami spoza, głównie dziewczy nami. Moim pierwszy m odruchem by ło pobiec w jego stronę. Chy ba by łaby m nawet w stanie rzucić mu się na szy ję, ale nie chciałam przesadzić, szczególnie przy ludziach, więc się nie ruszy łam. Wtedy Léa przejęła inicjaty wę. – Chodź, jest Axel! I ruszy ła naprzód tak, jak ja chciałam to uczy nić, pocałowała go, jak ja powinnam by ła, a on podziękował jej swoim piękny m uśmiechem, który m chciałaby m sama zostać obdarzona. Przez to, że za dużo my ślę i nie potrafię zdoby ć się na odwagę, inni mnie wy przedzają i w rezultacie skończę sama. Pewnego dnia będę jak ten starszy pan, którego dziś poznałam: sama ze swoimi wspomnieniami i żalami, moje ży cie zaś rozsy pie się w py ł jak jego dom. I nagle, mimo że odzy skałam dwoje najlepszy ch przy jaciół – wolny ch i ży wy ch bardziej niż kiedy kolwiek – zbiera mi się na płacz. Albo jestem szalona, albo przeklęta. By ć może i to, i to. W każdy m razie mam duży problem. Dzień zaczy namy od dwóch godzin matematy ki. Doskonała sposobność, żeby oderwać my śli, ty m bardziej że pani Serben oddaje nam sprawdzian z zadaniami na poziomie maturalny m, który pisaliśmy w zeszły m ty godniu. Nauczy cielka wpadła na okrutny pomy sł, żeby rozdać kartki w rosnącej kolejności. Pierwsi wy niki otrzy mują uczniowie z najgorszy mi ocenami. Nie ma sensu oglądać amery kańskich seriali, żeby poczuć suspens. Przeży jemy prawdziwy thriller w wersji 3D, z nami w rolach główny ch. Producenci nie poskąpili na efekty – ponad połowa bohaterów nie wy jdzie z tego cało. Jedno jest pewne: Tibor zostanie wy wołany ostatni, gdy ż jak zawsze otrzy ma najwięcej punktów. Zdjął już opatrunek z nosa, który jednak nie odzy skał jeszcze
swojego normalnego wy glądu. Na czubku widnieje strupek pokry ty maścią przy spieszającą zabliźnianie się ran, co upodabnia go do czekoladowego minicupcake’a z bitą śmietaną. Przedstawiając to w ten sposób, można by uznać nos za niemal apety czny , ale przy sięgam, że wcale nie wy gląda smacznie. Na dodatek ta mała miękka skorupka na jego py szczku upodabnia go do ry jówki. Pani Serben kładzie pierwszą kartkę i zaczy na się rzeź. Padają sprawdziany , a wraz z nimi oceny . Pierwszy koszmar zapowiadający maturę. Nauczy cielka na dodatek wy kazuje się duży m taktem i ogłasza wy niki na głos. Seria porażek z upokorzeniem w prezencie. Zaczęło się od samego dna, z dwoma punktami na dwadzieścia, następnie wy niki idą nieco w górę. Teraz jesteśmy przy pięciu. Każdy liczy i dedukuje. Co, jeśli zostanę teraz wy wołany i dostanę taką samą ocenę na maturze? Ta zabawa, przy udziale współczy nników i marginesów bezpieczeństwa, sprawia, że wszy scy ćwiczy my rachunek pamięciowy wy sokich lotów. Są wśród nas zawiedzeni, fataliści, protestujący , ci, którzy wy kazując się wy bitny m talentem, udają, że nic sobie z tego nie robią, i tacy , którzy naprawdę nic sobie z tego nie robią. Ja jeszcze dziś rano wy obrażałam sobie ocenę w okolicy dziesięciu. Dokładnie średnia. Żaden wy czy n, ale również nie katastrofa. Wy starczy , żeby przeży ć. Nauczy ciele często mi powtarzają, że brakuje mi ambicji. Jesteśmy przy dziewięciu. Marie z ulgą przy jmuje dziewięć koma siedemdziesiąt pięć. Axel zdoby ł dla siebie jedenaście koma pięć. Pauline – dwanaście, podobnie jak Léo. Oceny wciąż się pną, nie mogę uwierzy ć. Jesteśmy już przy trzy nastu. Léa przy jmuje trzy naście i pół i niemal skacze z radości. Szepcze do mnie: – Pokażesz im, moja droga! Jej entuzjazm mnie wzrusza, ale mam pewne obawy . Jestem przekonana, że nauczy cielka rozda wszy stkie sprawdziany , na koniec jednak trafi na mój i, robiąc zaskoczoną minę, przeprosi, że nie umieściła go w odpowiednim miejscu, po czy m podetknie mi pod nos sześć punktów. Pani Serben ma w rękach jeszcze ty lko kilka kartek. Rusza w stronę sąsiedniego przejścia między ławkami, kładzie czternaście punktów na ławce Antoine’a i wraca w moją stronę. Piętnaście koma pięć! Dostałam piętnaście i pół! Nie wiem, czy będę płakać, krzy czeć, wy miotować czy też wy konam wszy stkie te czy nności naraz. Chy ba jestem dziś nieco rozchwiana emocjonalnie. A jeszcze nie ma dziesiątej… Na przerwie odszukuję Manon: – Jak się rozwija sy tuacja u ciebie w domu? – Może by ć. Wy czuwam jej podejrzliwość, ale muszę pójść na całość: – Chciałam cię o coś zapy tać. Musisz mi szczerze odpowiedzieć. – Słucham.
– Czy naprawdę chcesz zostać tutaj do końca roku szkolnego? – Bardzo by mi to odpowiadało. – Jesteś gotowa na wszy stko, żeby osiągnąć ten cel? – Jeśli masz zamiar doradzić mi, żeby m wy eliminowała rodziców, to już rozważałam tę możliwość, ale to jednak odpada. Wiem, jestem staroświecka, zwy kle jednak szanuję obowiązujące zasady . – Mam mniej zabójczą propozy cję. Pomy ślałam, że jeśli uda nam się uniemożliwić twoim rodzicom sprzedaż domu, to odniesiesz zwy cięstwo. – Dokończ swoją my śl. – Wy obraźmy sobie, że za każdy m razem kiedy ktoś przy jdzie oglądać dom, będzie wy darzać się coś, co przestraszy lub zniechęci potencjalny ch naby wców. Manon marszczy brwi. – To bardzo miłe z twojej strony , Camille, ale po pierwsze, nie bardzo widzę, jak by śmy miały to zrealizować, po drugie, to chy ba nie są twoje sprawy . Doceniam chęć pomocy , jesteś dobrą przy jaciółką, wy daje mi się jednak, że ta kwestia doty czy ty lko mnie i mojej rodziny . To się nazy wa zostać usadzony m. Nie wiem, co powiedzieć. Bełkoczę: – Przepraszam cię, masz rację. Przepraszam. Zapomnij o wszy stkim. Mam ochotę zniknąć, wy parować, zmienić się w małą my szkę i ukry ć się w mojej norce. Niezły policzek. Totalny wsty d. Nie czułaby m się bardziej zakłopotana, gdy by m stała nago, wy malowana na czerwono, pośrodku skrzy żowania. By łam głupia. Chy ba ty lko ja wierzę, że takie plany mogą zadziałać. Ludzie nie są tak głupi jak ja, i ty m lepiej dla nich. Wielka chwila samotności. Nie zdołam już nigdy spojrzeć Manon w oczy . Wy cofuję się, nie bardzo wiedząc dokąd, ale muszę uciec. Unikam spojrzeń, mam wrażenie, że wszy scy już wiedzą o ty m, co się przed chwilą wy darzy ło. Wpadam na ludzi i nieustannie przepraszam. Nagle, nie wiem, jakim cudem, staje przede mną Axel. – Dobrze się czujesz? Masz dziwną minę. Mimo tego, co musiał znieść w ciągu ostatnich dni, i tak troszczy się o mnie. Miałby wszelkie powody , żeby się uskarżać, a jednak zwraca uwagę na taką głupiutką gąskę jak ja. Podwójna dawka wsty du z przewagą depresji i tendencji do skulenia się w sobie. Spuszczam wzrok. – Wiem, że Louis opowiedział ci o wszy stkim. Zaraz roztopię się na miejscu. Jeśli on również zarzuci mi, że mieszałam się w nie swoje sprawy – a miałby do tego prawo – nie przeży ję tego. Nie dwa razy pod rząd, nie z jego ust. Delikatny m gestem unosi mi podbródek. – I słusznie postąpił – dodaje. – Proszę cię ty lko, żeby ś o ty m nikomu nie mówiła. Ośmielam się na niego spojrzeć. Czuję jego ciepłe palce na swojej skórze. Jego zielone oczy ,
rzęsy , uśmiech. Dodaje: – Dziękuję ci za wiadomości. Przeczy tałem je dziś rano, kiedy oddali mi telefon. – Pewnie dostałeś ich setki. – Nie aż ty le, większość zaś miała za cel zdoby cie newsa dnia. Wszy scy by li ciekawi, czy jestem dilerem, czy też może zbiegły m przestępcą. Znacznie mniej osób interesowało się ty m, jak się miewam. – Jak to się wszy stko odby ło? – Żandarmi zachowali się w porządku. Starali się załagodzić sprawę. Trzeba tutaj dodać, że znają tego zwierza, wiedzą, do czego jest zdolny . Zastosowali przepisy , ale bez entuzjazmu, na dodatek utrudnili mu trochę ży cie. – Co będzie z tobą? – Przekonali śmiecia do wy cofania skargi, ale muszę zapłacić za zniszczenie samochodu. Facet stara się to w pełni wy korzy stać. Sądząc po kwocie, jakiej się domaga, chy ba chce sobie kupić nowy samochód. – Koszmar. – Wolę to niż założenie kartoteki. – Twoi rodzice mają z czego zapłacić? Axel zdaje się wahać, w końcu odpowiada: – Jest ty lko mama. I nie ma środków. Z trudem radzimy sobie we dwoje. – Co zrobisz? – Nie wiem. Żandarmi dali mi dwa ty godnie na znalezienie rozwiązania. Ty mczasem zajmą się ty m draniem. Teraz ja się waham, ale w końcu ry zy kuję: – Axel, mam trochę swoich pieniędzy . Niewiele tego, ale… On kładzie delikatnie ręce na moich ramionach i schy la się, szukając mojego spojrzenia. – Camille, to naprawdę miłe, ale nie. Znajdę rozwiązanie, dzięki któremu nie będę musiał kupować nowego samochodu jakiemuś draniowi za oszczędności ludzi, który ch kocham. Co on właściwie powiedział – teraz, przed chwilą?
18 Nie wiem, czy powiedział to Jérôme Chevillard, ale Einstein, Chaplin i Aleksander Wielki zapisali to na różne sposoby . A jednak to Hy zio, Dy zio i Zy zio nauczy li mnie tego pierwsi: w ży ciu najlepsze może iść w parze z najgorszy m. Choć nie jestem ani kaczką, ani sławą, ani martwa – potwierdzam to. Dziś rano mam spędzić dwie godziny z Bastienem nad zagadnieniem z edukacji oby watelskiej. Bastien często siedzi sam w ławce, ale nie z powodu swojego charakteru. Po prostu ma trudności ze zrozumieniem, że należy – nie licząc wy jątkowy ch ku temu przeszkód – brać codziennie pry sznic. Bastien cuchnie do tego stopnia, że zy skał sobie przezwisko skunksa. Niezby t ory ginalne, lecz doskonale dostosowane do tego, co czujemy , kiedy znajdujemy się w jego zasięgu. Wszy stkie dziewczy ny umierają ze śmiechu na my śl o udręce, jaką będę musiała znieść, z kolei Léa, rozbawiona, udaje, że mdleje z klamrą na nosie. Temat naszy ch rozważań brzmi: Czy prawo gwarantuje dobro ogółu? Każąc nam pracować w parach, nauczy cielka chce nas nakłonić do dy skusji i konfrontacji argumentów. Godne pochwały , ale temat ten zasługuje na poświęcenie mu większej ilości czasu, biorąc zaś pod uwagę nasz poziom, może by ć potraktowany pobieżnie, jako streszczenie przy jęty ch z góry założeń. W podobny m sty lu mieliśmy jeszcze lepsze zadania: „Zdefiniuj elementy mogące przekształcić niewinnego w ofiarę historii”. Spontanicznie miałam ochotę wkleić zdjęcie tej wariatki Inès, ale Marie mnie powstrzy mała. Inny m razem nauczy cielka poprosiła, żeby śmy się zastanowili nad największy mi zagrożeniami dla ludzkości – i ty m razem miałam zamiar przedstawić szczegółowy portret mojego młodszego brata. Nikt się jednak nie zgodził. Oni naprawdę nie mają świadomości zagrożenia, jakie reprezentuje Lucas. Prawdę mówiąc, mam trudności z braniem ty ch py tań na poważnie. Są interesujące, ale tak bardzo wy kraczają poza nasze umy sły . Ten rodzaj tematów kojarzy mi się z dy lematami, jakie człowiek roztrząsa, żeby się przestraszy ć, i który ch nigdy nie jest w stanie rozwiązać: „Jesteś z matką i ojcem na pusty ni. Oboje rodzice zostają ukąszeni przez kobrę, ty masz ty lko jedną odtrutkę. Komu robisz zastrzy k?”. Inès z pewnością wy brałaby węża. Albo: „Wolałby ś stracić wzrok, słuch czy mowę?”. Szczerze, kto musi dokony wać podobny ch wy borów? To pseudointelektualna spekulacja, podnieta dla borsuka, bieżnia dla pustej głowy . Nie służy absolutnie niczemu. Jest już wy starczająco dużo prawdziwy ch problemów do rozwiązy wania na co dzień, po co więc gubić się w pozornie pompaty czny ch zagadnieniach, które nie mają żadnego sensu, oprócz tego, że tworzą iluzję refleksji. Na pewno dobrze jest rozmy ślać o wielkich sprawach, spoglądać z dy stansu, ale nawet gdy by śmy znaleźli celną my śl, nikt by nas nie wy słuchał, a już na pewno – chy ba że ry zy kując własne ży cie – nie mieliby śmy okazji jej urzeczy wistnić. Mój ojciec mawia, że „problematy ka” to określenie wy nalezione niedawno, żeby
nadać pompaty czności fałszy wy m problemom, które tak czy inaczej nie zostaną rozwiązane. Czy prawo gwarantuje dobro ogółu? Odpowiedź powinna brzmieć „tak” – co do tego zgadzamy się z Bastienem – ale w pewny m momencie, między koncepcją a prakty ką, coś musiało wy mknąć się nam spod kontroli. Zaczy namy więc od poruszenia kwestii mnożenia się praw, co szkodzi pierwotnej idei i ich należy temu stosowaniu, wspominamy również o interpretacji poszczególny ch sy tuacji i o bezstronności wy miaru sprawiedliwości. Nie mogąc znaleźć jedy nego rozwiązania, problematy ka ta służy nam do uświadomienia sobie olbrzy miej przepaści, jaka dzieli to, czy m prawo by ć powinno, i to, do czego się je wy korzy stuje. Jeśli celem pedagogiczny m całego przedsięwzięcia jest jeszcze większe odarcie z wiary godności naszego świata i ty ch, którzy powinni nim zarządzać, to został on w pełni osiągnięty . Postawiłam kołnierz jak najwy żej, niczy m maskę gazową, żeby zasłonić sobie nos, udając, że zrobiło mi się zimno. Bastien jest tak zadowolony , że ma kogoś przy sobie, że po prostu lepi się do mnie. Moje ubrania są już stracone. Kiedy wrócę do domu, będę musiała je spalić i wziąć odkażający pry sznic. Co gorsza uży ł właśnie mojego długopisu z kolorowy mi wkładami. Jestem zmuszona zakopać go pod ziemią, żeby uniknąć rozprzestrzeniania się zapachu. Jeśli za kilka ty sięcy lat archeolodzy trafią na niego i go rozkręcą, znajdą wewnątrz liścik od Léi z ży czeniami powodzenia. Porównuje mnie w nim do szy mpansa zamkniętego w inkaskim labiry ncie. Powinno to zająć history ków i badaczy na dłuższą chwilę, szczególnie jeśli zapach Bastiena będzie jeszcze wy czuwalny . Wy daje mi się, że zrozumieliście już, co miałam na my śli, mówiąc o najgorszy m, ale pewnie się zastanawiacie, gdzie w ty m poranku jest to „najlepsze”. Owszem – jest, i ze względu na ten rodzaj uczuć kocham moją bandę. Żeby pomóc Axelowi, wszy scy postanowili podjąć się drobny ch prac i zebrać wy maganą kwotę. Ten rodzaj odruchów wzrusza mnie i przy wraca wiarę w naturę ludzką. Oczy wiście zawsze znajdzie się Dorian i jego potępiona dusza, Laura, która uzna, że zachowujemy się jak „harcerzy ki” i że to „takie proletariackie”, ale my się zupełnie nimi nie przejmujemy . Dzięki temu reszta dnia mija przy jemnie, Axel zaś wy daje się wzruszony ty m gestem solidarności. Wieczorem, wracając do domu, mijam budy nek w rozbiórce. Starszego pana nie ma. Mam z całego serca nadzieję, że jest przy swojej żonie albo w ośrodku. Z piętra, na który m mieszkał, nic już nie zostało. Kominek, drzwi i stare tapety zostały zmiażdżone, znikły wśród sterty szczątków, która wznosi się w miejscu budowli. Chciałaby m móc uwierzy ć, że nie by ło go tutaj, kiedy dom legł w gruzach. Nie wiem, w jaki sposób jutro rano mogłaby m mu poprawić nastrój. Nie wiem, czy prawo gwarantuje dobro ogółu. Nie wiem, czy Manon mi wy baczy . Nie wiem, jak mogę pomóc Axelowi. Nic nie wiem.
19 W klasie często to Quentin wpada na najbardziej ory ginalne pomy sły . W kwestii pomocy Axelowi także poszedł na całość. Sam jeden zbierze blisko dziesięć procent potrzebnej sumy . Przez pięć ty godni będzie prowadził animacje podczas urodzin w pobliskiej burgerowni. Oczy wiście do kontaktów z dziećmi menedżer woli młode dziewczęta, ponieważ wy kazują się większą cierpliwością i lepiej się prezentują przed rodzicami. Ucieszy ł się jednak, że udało mu się znaleźć zastępstwo za chorego pracownika, który przebiera się w strój Pana Bobra – firmowej maskotki. Praca jest dość dobrze płatna, zajmuje mu czas ty lko w środy i soboty po południu, może także jeść, na co ty lko ma ochotę. Jestem pewna, że jeśli opiszę tę pracę mojemu bratu, przestanie marzy ć o karierze kierowcy rajdowego albo łowcy głów w Arizonie. Otrzy my wanie wy nagrodzenia za pajacowanie w stroju wielkiego pluszaka i napy chanie się przed i po darmowy mi hamburgerami by ły by w jego oczach najlepszą fuchą świata. Zapewne żeby zachować tę cudowną tajemnicę, nikt o sprawie nie rozmawia. Mimo to, kiedy wy bija czternasta, kilkoro z nas przy chodzi wesprzeć Quentina podczas jego pierwszego popisu. Marie, Emma i ja sączy my spokojnie koktajle mleczne w głębi restauracji w oczekiwaniu na wy stęp naszego kolegi. Pojawiają się pierwsze dzieci. Są urocze i niosą paczki z prezentami. Przy szły świętować urodziny niejakiego Chay ana. Cóż za imię! Ludzie oglądają za dużo amery kańskich seriali. Mam nadzieję, że chłopiec zostanie surferem albo pry watny m detekty wem na Hawajach, jeśli bowiem skończy jako inspektor podatkowy w podprefekturze, nie będzie mu łatwo nosić tego imienia. A może podczas każdej inspekcji będzie wy ważał drzwi albo roztrzaskiwał okno, żeby następnie przetoczy ć się wśród eksplozji. Mamy przy prowadzają mały ch gości. Często im się spieszy , niektóre zasy pują zaś młode pracownice zaleceniami lub nawet groźbami. Inne matki wiszą na telefonach albo tak się spieszą, że zapominają pocałować dziecko na „do widzenia”. Są również takie, które tulą maluchy do siebie, jak gdy by miały ich już nigdy nie zobaczy ć. Dzieciak próbuje się wy zwolić i pobiec na zjeżdżalnię, ty mczasem matka rozpoczy na przeży wanie dramaty cznej żałoby w związku z nieznośną półtoragodzinną nieobecnością. Jak by się zachowała moja matka? Zastanawiam się również, jakie będzie moje podejście, kiedy będę miała dzieci. Mam nadzieję nie spieszy ć się za bardzo ani nie by ć zby t zaborczą. Któż to jednak może wiedzieć? Za to chętnie powy głupiałaby m się na zjeżdżalni razem z nimi. Przy by ły już wszy stkie dzieci, a hostessy w czapeczkach z daszkiem i w obcisły ch podkoszulkach wy kazują się fenomenalną energią, żeby odciągnąć gagatków od zabawy i usadzić wokół stołu. Żeby uspokoić maluchy , kładą przed każdy m kolorowe paczuszki niespodzianki. Tutaj
także można zaobserwować różne zachowania. Jedni, zblazowani, rozry wają papier i wy rzucają naty chmiast kolorowanki i gadżety , inni działają metody cznie, z kolei jedna z dziewczy nek siedzi przed swoją paczuszką niczy m kura na filmie wojenny m w wersji 3D. Tak więc Inès ma jednak młodszą siostrę… Kiedy trzy młode dziewczy ny usiłują zmusić malców do śpiewu, wy chodzi jedna wielka klapa. Ty lko dwoje z dwanaściorga dzieci karnie klaszcze ry tmicznie w dłonie. Pozostałe robią, co chcą, jedno nawet koloruje zapłakaną koleżankę. W obliczu wątpliwego sukcesu ty ch akty wności całkowicie pokonane hostessy decy dują się uży ć ciężkiej arty lerii – zapowiadają pojawienie się Pana Bobra, który wy kona swój sły nny taniec. Wy mieniamy się spojrzeniami. Oto chwila chwały naszego Quentina. Hostessy skoordy nowany m ruchem wskazują służbowe drzwi, które służą również do wy noszenia kubłów ze śmieciami. Rozpoczy nają odliczanie z maluchami, które mają z ty m pewne trudności, aż nagle w całej restauracji rozlega się muzy ka. Powierzę wam pewien sekret: kiedy by łam mała, chodziłam na tego ty pu przy jęcia urodzinowe, wiem więc, dlaczego moje ciało i umy sł jednoczą się, usiłując o nich zapomnieć. W moich wspomnieniach muzy ka by ła skoczna i zabawna, ale by ło to w czasach, kiedy stukanie w nocnik uznawałam za muzy kowanie i uważałam, że stara pani Cheulot jest śpiewaczką, ponieważ wy dzierała się w swoim ogrodzie. Patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że te piosenki są okropne, i zastanawiam się, czy puszczają je dzieciom, ponieważ naprawdę są dla nich odpowiednie, czy też może prawa do emisji dobrej muzy ki są zby t drogie. Na dodatek wiem, że ta melody jka zapadnie mi w pamięć i opuści ją dopiero za kilka dni, dokonawszy destrukcji sy mfonii, uroczy ch piosenek i niezliczony ch przy śpiewek, uznawany ch przecież za niezniszczalne. Drzwi służbowe się otwierają i pojawia się Pan Bóbr. Jest olbrzy mi, ma oczy jak piłki, czarny nos i czteropalczaste łapy . Muszę wy konać niemały wy siłek intelektualny , aby uświadomić sobie, że wewnątrz w ten sposób porusza się mój kolega. Nigdy już nie spojrzę na Quentina tak samo. Nie miałam pojęcia, że potrafi aż tak trząść zadkiem. Ciotka Margot ma rację: nie znamy naprawdę ludzi, szczególnie – jak to się mawia elegancko – kiedy chodzi o to, „co potrafią wy czy niać swoją pupą”. Dodam ty lko, że to Marie zażartowała na temat płaskiego ogona Pana Bobra. Stwór podchodzi – skutek, jaki wy wołuje wśród dzieci, jest naty chmiastowy . Maluchy , które są już z nim obeznane, zaczy nają odruchowo tańczy ć w ty m samy m ry tmie co pluszak, pozostałe przy glądają mu się z niedowierzaniem i fascy nacją. Dwoje dzieci ucieka z wrzaskiem, z czego jedno wpada na szy bę, której – oślepione paniką – nie zauważy ło. Hostessa podnosi rannego malucha, ty mczasem dwie inne stają obok Pana Bobra, który daje czadu. Kiedy dziecko widzi taką postać, nie wie, że w środku jest człowiek. My dziś jesteśmy w innej sy tuacji: nie ty lko wiemy , że ktoś jest wewnątrz, ale także go znamy . Nie mam już pewności, że Quentin dostał fuchę stulecia. Co dwa roztańczone kroki pozdrawia dzieci, niektóre maluchy tulą
się do niego. Ile spośród nich naśliniło na grube uda Pana Bobra? Niektóre dzieciaki go biją, z czego jeden musi by ć wy ćwiczony w karate, uderza go bowiem nogą z półobrotu. Mam nadzieję, że Quentin założy ł ochraniacz. Nasz przy jaciel jest nowy w ty m zawodzie, to jego pierwszy wy stęp, i nie wie, że nie ma prawa odpy chać dzieci wielkimi łapami Pana Bobra. Pan Bóbr jest przy jacielem dzieci i nie powinien rzucać pięcioletnimi brzdącami o uśmiechnięte śmietniki pełne tłusty ch i pusty ch opakowań. Hostessy próbują go uspokoić i taniec trwa nadal. Podchodzi jakaś dziewczy nka i wy ciąga ramiona w stronę maskotki, chcąc ją uścisnąć. Pan Bóbr, pogodzony z naszy m gatunkiem od niedawna, poddaje się dziecięcemu uniesieniu. Dziewczy nka jest jednak ciężka, kostium również, Pan Bóbr nie jest zaś ekwilibry stą z pekińskiego cy rku. Kiedy Pan Bóbr rozciągnął się jak długi, czas w restauracji się zatrzy mał. Już jednak po chwili pierwsze dziecko ruszy ło, żeby go wy tarmosić, pozostałe zaś podąży ły za nim. Opiekunki na próżno usiłowały odciągnąć maluchy , ale do tego potrzebny by łby wóz pancerny wy posażony w potężne sikawki z wodą i pociski z gazem łzawiący m. Wiedzieliśmy , że Pan Bóbr nie miał prawa wy powiedzieć ani słowa, żeby nie pry sła magia, w umowie nie sprecy zowano jednak, że nie może również krzy czeć z bólu. Wśród dziecięcy ch krzy ków, hałasu nieznośnej muzy ki, która grała mimo trwającego linczu, i coraz surowszy ch poleceń opiekunek by ło sły chać wzy wającego pomoc Quentina. Zerwały śmy się, żeby pomóc przy jacielowi, ale nie udało nam się odsunąć dzieci. Zdołały śmy je ty lko przy trzy mać, podczas gdy hostessy wy wlekały Pana Bobra na zaplecze, ciągnąc go za przednie łapy . Błagam, powiedzcie, że my nie by ły śmy takimi potworami!
20 Mamy obecnie dwóch załamany ch w klasie: Tibora i Quentina. Sądząc po ich minach, mogliby walczy ć w finale regionalny m, z duży mi szansami na zdoby cie pucharu. Cóż z tego, że przy czy ny przy gnębienia są dla każdego inne, skoro niektóre sy mptomy są identy czne: smutna mina, strach przed muzy ką, strach przed dziećmi i stojakami na parasole. Lekcja pana Rossiego kończy się za pięć minut. Nauczy ciel rzuca w przestrzeń py tanie: – Kto wie, w jaki sposób pod koniec lat sześćdziesiąty ch największy światowy producent pasty do zębów zwiększy ł sprzedaż i zy ski o trzy dzieści procent? – Zrobił paście reklamę! – Jego rozwiązanie tego nie wy magało i by ło znacznie mniej kosztowne. – Przekonał ludzi do my cia zębów? – Dobry pomy sł, ale państwo i tak finansowało już kampanie propagujące dbałość o higienę jamy ustnej. – Rozdawał swoje produkty w prezencie? – Wcale niegłupie, ale to ty lko zwiększy łoby koszty i zmniejszy ło zy ski. – Podsunął pomy sł, żeby my ć zęby trzy razy dziennie? – Słusznie, ale ten zamy sł pojawił się dopiero w latach osiemdziesiąty ch. – Proszę powiedzieć! – domaga się połowa klasy . – Jak dobrze widzieć, że jesteście spragnieni wiedzy ! Pan Rossi rozkoszuje się chwilą, podkręca efekt warkotem bębna: – Po prostu zwiększy ł o jedną trzecią średnicę otworu w tubce. Wy konując ten sam gest, konsument nakładał trzy dzieści procent więcej produktu na szczoteczkę i opakowania szy bciej się opróżniały . Wszy scy uśmiechają się i gratulują wy czy nu. Rozlega się dzwonek. Pan Rossi podsumowuje: – Zauważcie jednak, że ta bły skotliwa strategia przy nosi zy sk sprzedający m, dokonuje się on jednak kosztem kupujący ch. Akshan Palany powiedziałby , że ten sprzedawca pasty zdradził swoją misję. Wy korzy stuje ty ch, który m miał służy ć. Niech ta mała anegdota posłuży wam za nauczkę – bądźcie zawsze czujni. Zastanawiajcie się, dlaczego przedsiębiorstwa albo ludzie postępują tak, a nie inaczej. Czy działają w swoim czy też w waszy m interesie? A tak z innej beczki – nie zapomnijcie o przy jrzeniu się zasadom wy miany walut i towarów, w czwartek sprawdzian. W chwili gdy zamierzam wy jść z klasy , nauczy ciel mnie wzy wa. – Camille, podejdź, proszę.
Léa daje mi znak, że poczeka na kory tarzu. – Tak, panie Rossi? – Sły szałaś pewnie o tej historii z my ciem samochodów. Wielu uczniów z klasy podobno oddaje się tej czy nności w dni targowe. – Oni odpowiedzą panu na pewno lepiej niż ja. – Nie na następujące py tanie: „Co się dzieje?”. Sły szy my , że rozmawiacie o drobny ch zajęciach, które pozwolą wam na zgromadzenie pieniędzy . Chodzi o plan na wakacje? – Woleliby śmy , żeby tak by ło, ale to nie to. Zbieramy fundusze, żeby pomóc Axelowi, który ma kłopoty . Gdy by zechciał pan nie nagłaśniać tej sprawy . – Sły szałem o historii z żandarmami. Piękna postawa z waszej strony . – Zasłuży ł sobie na to. – Ile osób bierze w ty m udział? – Dwanaście. – Powodzenia. W ramach wsparcia dam swój samochód do umy cia. – Pilnujemy także dzieci. Antoine i Louis oferują utrzy manie ogrodów. – Pora roku temu nie sprzy ja. – Tibor może również wy prowadzać psy . Rano i wieczorem. – Nie wiem, czy powierzy łby m swojego psa Tiborowi. – A co z opieką nad dziećmi? – Z braku surowca nie jestem odpowiednim klientem. Wraz z powrotem pogodny ch dni kilkoro z nas wy korzy stuje przerwy , żeby powy grzewać się w słońcu. Powrót światła dodaje wszy stkim energii. Nie przestaję my śleć o starszy m panu ze zburzonego budy nku. Co rano, kiedy wy łaniam się z ulicy prowadzącej do dzielnicy dworcowej, mam nadzieję go zobaczy ć. Nigdy jednak go tam nie ma, niepokoję się więc trochę. My ślałam o odszukaniu go za pośrednictwem jego hospitalizowanej żony , ale nie znam jej nazwiska, w recepcji szpitala powiedziano mi zaś, że sam adres nie wy starczy . Dwa dni temu poszłam nawet porozmawiać z robotnikami na budowie i zapy tać, czy który ś z nich może widział go tu od czasu rozbiórki. Operator koparki powiedział mi: – Nie, nikt go nie widział. A szkoda, ponieważ mamy dla niego niespodziankę. Udało nam się odzy skać obudowę jego kominka. Może by mu to sprawiło przy jemność? Znasz tego staruszka? – Nie, ty lko raz z nim rozmawiałam. – Za trzy dni opuszczamy teren. Potem wchodzi tutaj ekipa od robót ziemny ch. Jeśli mieszkasz w okolicy , masz większą szansę go spotkać. Przekażę ci jego relikwię. – Jest ciężka? Zaproponował, że przy wiezie mi ją do domu. Co ja z ty m zrobię? A jeśli nigdy już nie zobaczę
starszego pana?
21 Tego wieczoru pilnujemy z Emmą dzieci. To najlepszy sposób, jaki znalazły śmy , żeby wesprzeć akcję gromadzenia funduszy dla Axela. By łam już baby sitterką u sąsiadów, dwa lata temu. Emma również zajmuje się ty m regularnie, ale dziś będzie inaczej. Będziemy pilnować dzieci szefowej jej mamy . Jest ich troje, w wieku dwóch, czterech i dziewięciu lat. Wczesny m wieczorem mama zawozi nas pod piękny dom położony na stoku, u stóp parku na wzgórzu. Nieprzy padkowo okolica ta jest nazy wana dzielnicą bogaczy . Mieszczą się tutaj olbrzy mie rezy dencje z giganty czny mi ogrodami. Jako dziecko zostałam kiedy ś zaproszona do jednej z ty ch rezy dencji na urodziny koleżanki ze szkoły podstawowej. Ogród by ł tak duży , że się bałam, że się w nim zgubię. By łam oszołomiona, ponieważ dziewczy nka trzy mała u siebie kucy ka. Mogła go dosiadać i urządzać sobie przejażdżki, nie opuszczając ogrodu. Kiedy znalazłam się wewnątrz domu, zapy tałam, dlaczego w duży m salonie nie ma aneksu kuchennego, służąca odpowiedziała mi wtedy , że to nie jest salon, ty lko pokój mojej koleżanki. Po powrocie do domu miałam wrażenie, że mieszkam w szafie. Luksusowy dom, o który m mowa, musi by ć położony niedaleko tego, przed który m właśnie wy siadły śmy z samochodu. – Powodzenia, dziewczy nki! Bądźcie miłe dla maluchów. Camille, kiedy rodzice wrócą, zadzwoń na komórkę taty – to on po was przy jedzie. – Zgoda. Do zobaczenia, mamo! Miłego wieczoru. Dzwonimy do drzwi. Ogrodzenie jest wzmocnione ży wopłotem z bambusa. Nie sposób więc zajrzeć do środka. W oczekiwaniu na odpowiedź przed domofonem sprawdzamy nasze stroje. Emma szepcze: – Musimy stanąć na wy sokości zadania, w przeciwny m razie moja mama mogłaby mieć kłopoty . – Wszy stko będzie dobrze. Rozlega się kliknięcie i brama się otwiera. Metaliczny głos zaprasza nas do środka. Nie sposób określić, kto przemówił: mężczy zna, kobieta czy przy by sz z innej planety . „I zamknijcie za sobą”. Ciąg reflektorów starannie rozlokowany ch wśród roślinności odsłania przed nami alejkę wijącą się między idealnie uporządkowany mi klombami. Na końcu ścieżki biegnącej przez las wy łania się dom rodem z bajki, ze ścianami z muru pruskiego i dachem kry ty m strzechą, stojący wśród osłaniający ch go wy sokich drzew. – O cholera, co za chata! – gwiżdże z podziwem Emma. W drzwiach czeka na nas elegancka kobieta, by ć może nieco ty lko młodsza od mojej mamy . – Wejdźcie szy bko, jest tak zimno…
Jest ubrana i wy malowana jak na galę. Jej mąż schodzi po schodach i mimochodem rzuca w naszą stronę „dobry wieczór”. Kobieta pokazuje nam kuchnię, salon i sy pialnie na piętrze. Przedstawia nam dzieci. Są wy kąpane i w piżamach, „opiekunka już się ty m zajęła”. W ciągu kilku minut udziela nam instrukcji. – Powinniśmy wrócić najpóźniej około pierwszej w nocy . Jakieś py tania? Kobieta i jej mąż odjeżdżają duży m samochodem. Kiedy za pojazdem zamy ka się brama, ogarnia mnie osobliwe uczucie. Uświadamiam sobie, że jesteśmy oto odpowiedzialne za ten olbrzy mi dom i troje dzieciaków. Dziwnie mi z ty m. Nie mamy nad sobą żadnego autory tetu. Jeśli wy buchnie pożar, będziemy musiały zareagować. Jeśli pojawi się złodziej, to my będziemy musiały bronić maluchów. Nie ma nikogo, kto by nam mówił, co mamy robić. Oczy wiście biorę pod opiekę dwoje młodszy ch dzieci. Charlotte niewiele mówi, Nathan zaś próbuje biegać, ale wy raźnie brakuje mu jeszcze prakty ki na schodach. Jestem zaskoczona, widząc, jak szy bko zostałam zaakceptowana. Dzieci muszą by ć przy zwy czajone do opieki obcy ch. Emma nieco gorzej radzi sobie ze starszą dziewczy nką, Soray ą, która na wstępie oświadcza: – Musisz robić, co chcemy , inaczej powiem mamie. Zwiedzam dom z najmłodszą w ramionach i chłopcem biegający m wszędzie i strzelający m z pistoletu laserowego. Mam wrażenie, że znów widzę Lucasa, kiedy by ł mały . Te same odgłosy sy mulujące strzały , ta sama mimika groźnego twardziela, zapewne podpatrzone na filmach. Nie wiem dlaczego, ale mam także skojarzenia z Kłaczkiem, który bawi się w ty gry sa przed gniazdkami elektry czny mi w ścianie. Pomieszczenia są olbrzy mie. Zadziwiające uczucie – takie szczegółowe odkry wanie jakiegoś miejsca i jakiejś rodziny , której wcale nie znamy . Lubię zgady wać, jak ży ją ludzie, przy glądając się ich domowi. To, co wieszają na ścianach, sposób, w jaki upiększają przestrzeń, sty l przedmiotów, zawartość lodówki – wszy stko to mówi, jacy są. Przejęłam ten nawy k po ciotce Margot. Kiedy ś, dawno temu, by ły śmy na rodzinny m obiedzie u jednego z wujków i ciocia zabrała mnie do toalety . Nagle zatrzy mała się przed jedny m z pomieszczeń, do którego drzwi stały otworem, i oświadczy ła: – Popatrz ty lko. Ty le złego gustu na tak małej przestrzeni. Wy starczy zobaczy ć norę, żeby poznać, że mieszkają w niej borsuki. Od tamtej pory nigdy nie przepuszczam okazji, żeby rozejrzeć się po ludzkich norkach. Widziałam ich już wiele: u Léi, u kolegów, u sąsiadów, u rodziny , i zawsze próbuję odczy tać, co te miejsca mówią o ży jący ch tam ludziach. Zastanawiam się, jak wy gląda miejsce, w który m mieszka Axel. Ten dom jest imponujący , majestaty czny . Nic tutaj nie zaśmieca przestrzeni, wszy stko leży
na swoim miejscu. Powiedziałaby m nawet, że każda rzecz stoi w takim miejscu, żeby by ło ją widać. Muszą podejmować wielu gości. Kanapa jest olbrzy mia, stół w jadalni również. Na każdy m z wy stawiony ch zdjęć gospodarze są przedstawieni w oficjalny ch okolicznościach, w otoczeniu dobrze ubrany ch i uśmiechnięty ch osób, albo w pozy cjach, które ukazują ich w korzy stny m świetle. Żadny ch chwil uchwy cony ch w locie. Każdy przedmiot reprezentuje modne wzornictwo. Najbardziej mnie zadziwia, że na parterze nic nie wskazuje na to, że mieszkają tu dzieci. Jedy na wskazówka: trzy ry sunki na lodówce. To wszy stko. Jak pomy ślę o bałaganie, jaki robimy z Lucasem w naszy m bądź co bądź niewielkim domu, stwierdzam, że rodzice udostępnili nam dużo miejsca. Posiłek mija bez przeszkód. Dwoje maluchów grzecznie zjada gotowe, odgrzane dania. Bawię się z nimi, a oni wy dają się mile zaskoczeni, podoba im się. Za pomocą plastikowego ludzika, którego Nathan przy niósł z pokoju, opowiadam im historię inwazji armii zielonego groszku na nasz świat. Mała Charlotte nie łapie jeszcze wszy stkiego, ale widok brata wy buchającego śmiechem z pełną buzią wprawia ją w radosny nastrój. Emma ma większe trudności ze starszą dziewczy nką. – Za gorące! – narzeka Soray a. – Ta, która nas zazwy czaj pilnuje, nie podaje gorącego jedzenia. – Wy pij trochę wody . – Nie powinno się pić, jedząc, ponieważ to utrudnia trawienie. Taka młoda, a już pełna wiedzy i dy sponująca szerokim zakresem słownictwa – jakie to urocze. Za dwa lata będzie z pewnością cy towała Jérôme’a Chevillarda. To dziwne, w jakim tempie ewoluuje uczucie, który m napawa mnie ten dom. Z początku by łam pod wrażeniem, ale teraz zaczy nam czuć się nieswojo. Nie żeby miejsce by ło niezdrowe, ale brakuje mi mojego domu, moich punktów odniesienia, Zoltana, Kłaczka, a nawet Lucasa. Od małego na podstawie rzeczy wisty ch sy tuacji potrafię sobie wy obrażać rzeczy równie nieprawdopodobne, co ekstremalne. Na przy kład teraz, niemal wbrew własnej woli, zaczy nam sobie wy obrażać, że zostanę tutaj do końca ży cia, moja rodzina wy jedzie beze mnie na drugi kraniec Ziemi, a ci bogaci ludzie stworzą mi nowy dom. Naty chmiast ogarnia mnie smutek. Tęsknię za bliskimi i moim mały m domem. O tej porze Kłaczek pewnie bawi się ze swoim wielkim włochaty m kumplem, Lucas wy leguje się przed telewizorem, ojciec siedzi przy komputerze, a mama wisi na telefonie i rozmawia z koleżankami. Emma postanowiła pozwolić Soray i włączy ć telewizor. Dziewczy nka najwy raźniej nie może uwierzy ć własnemu szczęściu. Emma zrobiła to głównie po to, żeby mieć czas na wy mianę esemesów z Arthurem. Między nimi trwa wielka miłość. W chwili kiedy wy ruszam na górę z parą maluchów, dziewczy ny wy bierają film na DVD. – Ten już widziałam. To dla dzidziusiów. Nie, na ten nie mam ochoty …
Powodzenia, Emmo! Na górze sy pialnie są w amfiladzie. To dość przy jemne. Wy kładziny i ściany są utrzy mane w jasny ch odcieniach. W każdy m kącie widać pluszowe maskotki o piękny m, nowy m futerku, nie jak moje. Dzieci my ją zęby w łazience. Charlotte potrzebuje pomocy . Nathan radzi sobie lepiej, trochę dlatego, że odwala chałturę, ale także jego uzębieniu daleko do ideału. Kiedy się uśmiecha, jego dziąsła przy pominają mury warownego zamku po gwałtowny m ataku: brakuje wielu blanek. – Przeczy tasz mi bajkę? – prosi. – Zgoda. Którą książkę lubisz? Chłopiec biegnie do półki i przy nosi mi album o kosmonautach uwięziony ch na pełnej pułapek planecie. – Jesteś pewien, że tę? Sądząc po jego lśniący m spojrzeniu i energii, jaką wkłada w kiwanie głową, nie mam już co do tego wątpliwości. Sadowię dzieci między poduszkami i pluszakami i zaczy nam czy tać. Charlotte bawi się króliczkiem. Nie wiem, czy słucha, ale siedzi blisko nas. Nathan spija mi słowa z ust. Często zadaje py tania: – Czy to boli, kiedy on umiera? – Biorąc pod uwagę, że został zdezintegrowany przy uży ciu lasera, sądzę, że tak. – Czy znajdą zły ch, którzy zastawili pułapki? – Zapewne w kolejny m tomie, ale w ty m raczej nie. – Chciałby m by ć z nimi na tej planecie. Mówi tak, ponieważ siedzi sobie spokojnie w piękny m domu. Miałby inną minę, gdy by zobaczy ł, jak jego partner zostaje zmiażdżony przez statek kosmiczny niegodziwca, a między galakty czny wirus o dziesięciu odnóżach usiłuje wcisnąć mu się do ust i wziąć w posiadanie jego ciało. Charlotte zasnęła. Ściska króliczka tak mocno, że gdy by by ł ży wy , na pewno by się właśnie dusił. Dziewczy nka przy pomina mi Kłaczka. Urocza, delikatna, ufna, że nikt nie przy jdzie zmącić jej snu. Po godzinie czy tania oznajmiam Nathanowi, że już pora spać. Marudzi dla zasady , ale wkrótce wy konuje polecenie. – Wrócisz? – py ta. – Jeśli twoi rodzice mnie o to poproszą, czemu nie? – Lubię, kiedy czy tasz bajki. – Dziękuję, to miłe. A teraz do spania! Całuję go w czoło. Gaszę światła, z wy jątkiem lampki nocnej, i schodzę na dół. Zastaję salon pogrążony w ciemnościach, rozświetlony jedy nie blaskiem rzucany m przez telewizor, którego głos jest ściszony . Widok jest niepokojący . Emma jest zajęta telefonem,
Soray a zaś ma wzrok utkwiony w ekran, a na jej twarzy maluje się wy raz przerażenia. Jakiś brutal wy ry wa właśnie częściowo rozłożone ramię zombie, który pożera kobietę. – Emmo, co ona ogląda? Nie podnosząc wzroku znad telefonu, moja koleżanka odpowiada: – Wszy stko już widziała. Nie mogłam jej do niczego przekonać. W torbie miałam DVD, które muszę oddać Benjaminowi, pomy ślałam więc: „Dlaczego nie?”. Chy ba ją wciągnęło. – Widziałaś jej minę? Co to za film? – Zombie Apokalipsa, jedy nka albo dwójka. W każdy m razie nie sły szałam jej od godziny . Dziewczy nka jest zahipnoty zowana sceną, w której ży wy trup z wy brakowaną klatką piersiową próbuje zjeść nastolatkę. Nachy lam się nad małą: – Soray o, w porządku? Nie odpowiada. Przesuwam jej dłonią przed oczy ma. Brak reakcji. Jest w stanie szoku. – Emmo, jesteś naprawdę nienormalna, że pozwoliłaś jej to oglądać. A ona wy bucha śmiechem, odczy tując wiadomość tekstową, którą właśnie otrzy mała, i odpowiada: – No co? Nie włączy łam jej najbardziej hardcore’owej części. Tej z telepaty czny mi kanibalami. To by łoby chy ba za dużo jak na dziecko w jej wieku… Biorę Soray ę w ramiona i zauważam, że się zsiusiała. – Emmo, odłóż ten telefon albo go wy rzucę! I wy łącz film. Mamy robotę. Zombie poły ka właśnie pieska należącego do małego chłopca, którego pożarł chwilę wcześniej. Dy wan jest do wy rzucenia.
22 Niewiele spałam tej nocy , ale Soray a chy ba jeszcze mniej. Nieszczęsne dziecko, przez najbliższe ty godnie będą jej się pewnie śniły koszmary , a za trzy dzieści lat będzie musiała chodzić do psy chiatry z powodu ży wego trupa jedzącego psy . Dzień zapowiada się wspaniale. Można by pomy śleć, że już zawitała wiosna. Od ty godnia nie widziałam starszego pana ze zburzonego budy nku i muszę przy znać, że powoli tracę nadzieję. Ciekawi mnie, co się z nim stało, ale przy gotowuję się psy chicznie na to, że nigdy się tego nie dowiem. Nasza sąsiadka mówi, że trzeba umieć pogodzić się z ty m, na co nie mamy żadnego wpły wu. By ć może ma rację. Nienawidzę rezy gnować, ale co mogę zrobić innego? Léa nie wy gląda dziś dobrze. Śmieje się z głupot, które jej opowiadam, ale widzę, że robi to z wy siłkiem. Wczoraj wieczorem spotkała się z Axelem. Pracowali razem nad lekcjami, które opuścił. – On cię o to poprosił? – Nie pamiętam, ale by ło genialnie. Czuję ucisk w gardle. – By łaś u niego w domu? – Nie, on przy szedł do mnie. Jestem rozdarta między żalem do niego a przekonaniem siebie samej, że za dużo sobie wy obrażam. W pracowni fizy cznej Tibor usiadł w ławce przed nami. Z trudem trzy ma się w pionie i kuleje. – Co ci się stało? Znowu udawałeś kaskadera? – To przez psy . – Te, które wy prowadzasz na spacery ? – Tak. Niektóre są miłe, inne nie. Jeden ugry zł mnie w udo, drugi w pośladek. Wiedząc doskonale, o czy m mówi, współczuję mu szczerze. – Wy prowadzam aż do ośmiu psów jednego wieczoru, a to dość skomplikowane zadanie. Często zwierzęta walczą między sobą, próby ich rozdzielenia by wają zaś ry zy kowne. Z kolei te, z który mi chodzę pojedy nczo, wy czuwają na mnie zapach inny ch psów, i to je ekscy tuje. Co ja mogę na to poradzić? Nie mogę brać pry sznicu i przebierać się między spacerami. – Właściciele nie zdają sobie z tego sprawy ? – Pani od cocker-spaniela zauważy ła, że jej psu brakuje kawałka ucha. Léa przy gląda mu się z rozczuleniem. Sprawia wrażenie, jakby bujała w obłokach. Na próżno się staram – nie zaznam spokoju, dopóki się nie dowiem, co właściwie robiła z Axelem.
Wieczorem zostajemy z Lucasem sami w domu. Nasi rodzice i rodzice Léi idą razem na kolację do miasta. Muszą o czy mś porozmawiać. Po raz pierwszy uży wają tej wy mówki. Od razu budzi to we mnie niepokój. Mam nadzieję, że nie będą rozmawiać o rozwodzie albo, co gorsza, o narodzinach trzeciego dziecka! Lucas rzucił się w wir bezlitosnej walki z Zoltanem. Tarzając się po podłodze, dotarli aż do kuchni. Kłaczek się boi. Wskoczy ł na plan lekcji i przy gląda im się z lękiem. Pies szczeka i udaje, że ucieka, żeby chwilę potem zawrócić. Buty ustawione starannie rzędem w przedpokoju zostały rozrzucone. – Zapłacisz mi za to! – woła Lucas, rzucając się w pogoń za psem. Ten macha ogonem i umy ka. Kolejna runda. Wołam: – Twoja kolej nakry wania do stołu! Ostatecznie stwierdzam, że Nathan sprawiał wrażenie bardziej dojrzałego. Łapię Kłaczka i tulę go do siebie. – Chodź, kolego. Wy rwę cię z tego piekła. Około dwudziestej trzeciej rodziców nadal nie ma. Lucas zasnął w ubraniu na łóżku, razem z psem. Zoltan rozłoży ł się pośrodku, a mój brat skulił na krawędzi. Kiedy widzi się ich w tej pozy cji, można się zastanawiać, kto tu jest panem, a kto zwierzęciem domowy m. Jak co wieczór, bawię się trochę z Kłaczkiem. Weszło nam to już w zwy czaj. Kiedy kończę naukę, przed położeniem się spać, drażnię go korkiem na sznurku. Uwielbiam patrzeć, jak drepcze niecierpliwie, gotowy do skoku, z rozszerzony mi źrenicami, na wpół ukry ty za moim biurkiem. Uważa się za strasznego kocura. Nie spuszcza korka z oczu, podczas gdy ja poruszam sznurkiem, aż w końcu rzuca się na niego. Nabrał ostatnio precy zji. Za to jeśli najlżejszy odgłos przeszkodzi mu w ataku albo jeśli wy darzy się coś nieprzewidzianego, wtedy czmy cha jak mały kociak, który m wciąż jeszcze jest. Uważam, że to słodkie, i przy znam, że często naduży wam tej sztuczki. Uwielbiam wy dawać z siebie idioty czne odgłosy , które go przerażają, w chwili kiedy rzuca się naprzód. Wiem, to wstrętne. Sły szę sy gnał mojego telefonu. Wiadomość od Emmy : Zostawiłyśmy DVD w czytniku. Jeśli znajdą płytę, jesteśmy martwe. Uśmiecham się i odpowiadam: Nie ma problemu. Jeśli obejrzą film, nie przeżyją tego, a my nie będziemy miały świadków. Czego należało dowieść. Bardzo śmieszne. Skoczę tam jutro pod pretekstem, że czegoś zapomniałam. OK Kłaczek zręcznie ukry ł się za kablem od lampy . Wy obraża sobie, że go nie widać, i wpatruje się w tańczący korek z zamiarem odpłacenia mu się za okrutne czy ny . W momencie kiedy wy konuje skok, mój telefon znów brzęczy . Robię gwałtowny gest, a przerażony kotek wy cofuje
się i zaplątuje w kabel. Lampa się przewraca. Udaje mi się pochwy cić ją w ostatniej chwili, ale Kłaczek wczołguje się pod łóżko już bez śladu godności. To wiadomość od Léi: Jutro nie będzie mnie w szkole. Możesz przyjść po lekcjach na wzgórze? Musimy porozmawiać. Daj znać. Całusy. Sły szę nadjeżdżający samochód rodziców. Gaszę szy bko lampę i kładę się do łóżka. Wiadomość od Léi jest naprawdę dziwna. Nie czuje się na ty le dobrze, żeby przy jść do szkoły , ale chce wędrować po parku? O czy m chce ze mną rozmawiać? Mam nadzieję, że nie zamierza zerwać naszego paktu doty czącego Axela…
23 Jedną z rzeczy , jakie najbardziej cenię u Léi, jest to, że możemy spędzać razem czas, nie rozmawiając, a mimo wszy stko jest nam dobrze. Uświadomiłam to sobie w zeszły m roku. Kiedy będąc młody m, jest się w towarzy stwie przy jaciela, cały czas się rozmawia, bez przerwy zamęcza się kogoś, reaguje, śmieje, hałasuje. Boimy się, że jeśli przerwiemy , wszy stko się zawali. Boimy się pustki – w pewny m sensie. Żeby ośmielić się milczeć, trzeba zaufać drugiej osobie. Trzeba się przekonać, że nie ty lko to, co dajecie, skłania drugą osobę do pozostania, ale także to, kim jesteście. Tego pięknego dnia jednak wcale mi się nie podoba, że Léa i ja idziemy obok siebie bez słowa. Léa chciała się ze mną zobaczy ć. Napisała, że musimy porozmawiać, ale nic nie mówi. Od wczoraj zastanawiam się i czekam. Szły śmy dobre dwadzieścia minut, żeby wspiąć się na wzgórze. Léa wy daje się w dobrej formie. Nie jest zby t zdy szana. Do tej pory wy mieniły śmy się ty lko kilkoma błahostkami. Stoimy teraz u stóp ścieżki prowadzącej na Polanę Jeleni. Sądząc po suchy ch chwastach, cierniach i gałęziach blokujący ch przejście, ty lko nieliczni zapuszczają się w ten zagajnik. To skrót, który pokazał nam Julien w czasach, kiedy nam towarzy szy ł. Nasze małe przejście, dzięki któremu możemy unikać uczęszczany ch tras. Kiedy chodziły śmy do przedszkola, polana wy dawała nam się bardzo odległy m miejscem. Czasami mam wrażenie, że świat się kurczy , w miarę jak ja rosnę. Z polaną łączy nas wiele wspomnień. Tam po raz pierwszy urządziliśmy sobie ze znajomy mi biwak. By ło genialnie. Wy daje mi się, że to by ło tak dawno… By liśmy sami, bez rodziców. Przez pół nocy opowiadaliśmy sobie historie o potworach. Spałam w ty m samy m namiocie co Léa. Wtuliły śmy się w siebie, ponieważ chłopcy szurali gałęziami po płótnie namiotu, udając, że atakują nas wampiry . Antoine posmarował się ketchupem i wmawiał nam, że jest ranny . Nawet nie wspomnę, jak oberwał od matki, kiedy ta zobaczy ła, w jakim stanie są jego ubrania. Nigdy żaden zombie nie dostał takich cięgów. Uwielbiałam tutaj przy chodzić i budować szałasy . Lucas spaceruje tu czasami z Zoltanem i kolegami. Odkąd jesteśmy w liceum, rzadko by wamy na polanie, nie licząc oczy wiście niektóry ch par. Nadchodzi wiosna i pączki na gałęziach niemal już pękają. W miejscach, gdzie ścieżka jest wy starczająco szeroka, idziemy z Léą obok siebie. Od czasu do czasu ona uśmiecha się do mnie, ale nadal nic nie mówi. Kiedy dróżka się zwęża, pozwalam jej iść przodem, zachęcając do podjęcia inicjaty wy zarówno w marszu, jak i w rozmowie. Polana wy gląda tak jak w moich wspomnieniach. Może ty lko znów wy daje się nieco mniejsza. Otwiera się na południe spektakularny m widokiem obejmujący m całe miasto. Na wprost panoramy ustawiono betonową ławkę. W ciągu weekendu miejsce to okupują rodzice z dziećmi,
a wieczorami zakochani. W ty godniu o tej porze nie ma tutaj nikogo oprócz nas. – Usiądziemy ? – proponuje Léa. – Jeśli chcesz. Wy mieniamy uśmiechy , ale wy czuwam jej zakłopotanie. Coraz bardziej obawiam się tego, co Léa chce mi oznajmić. Nie chcę, żeby śmy schodziły w dół z nadwy rężoną przy jaźnią. Gotowa jestem zrobić wszy stko, żeby temu zapobiec. Py tanie jeszcze, jakiej przeszkodzie będę musiała stawić czoło. Léa wzdy cha. Miasto rozciąga się u naszy ch stóp. Widać liceum, naszą dzielnicę, a nawet centrum handlowe, w który m pracuje mój tato i Pan Bóbr. Zabawne, jak zmieniają się nasze punkty odniesienia. Uświadamiam to sobie, nabierając dy stansu. Z początku potrafiłam zlokalizować szkołę podstawową, piekarnię i sklep z zabawkami. Później do tej mapy dołączy ły adresy kilku koleżanek i kolegów, burgerownia, kino i basen. Następnie sklepy z ubraniami, poczta, kolejne adresy znajomy ch. Teraz wszy stko tutaj jest, przed moimi oczy ma. W miarę jak rosłam, miasto także się powiększało, wzbogacało, różnicowało. Léa patrzy prosto przed siebie. Zmuszam się, żeby pierwsza nie zacząć rozmowy . W końcu Léa się odzy wa: – Nie uważasz, że to, co się przy darzy ło Axelowi, jest oburzające? – Oczy wiście. Świetnie jednak, że wszy scy starają się mu pomóc. – To prawda, to jest piękne. On potrzebuje wsparcia… Znów zapada cisza. Wiatr szeleści bezlistny mi gałęziami. Léa ciągnie dalej: – Uważasz, że uda mu się zebrać potrzebną kwotę? – Wszy scy robimy co ty lko możemy . Jestem dobrej my śli. Co ona próbuje mi powiedzieć? Do czego zmierza? – Camille, od jak dawna się znamy ? – Dwanaście albo trzy naście lat… – Wiesz, że nigdy nie miałam lepszej przy jaciółki od ciebie. Teraz zaczy nam się bać. Jest w ciąży z Axelem. Stąd mdłości i duszności. – Traktuję cię jak siostrę, moja mama często zresztą mówi, że jesteś jej drugą córką. Léa patrzy wprost przed siebie. Wy daje mi się, że po jej policzku spły wa łza. Nie mam odwagi się odezwać. – Jak się widzisz za dziesięć albo dwadzieścia lat? – py ta. – Nie wiem… Skończę studia. Może wy jdę za mąż. Będę miała dzieci. Chy ba nie wy jadę nigdzie daleko. Jedno jest pewne – mam nadzieję, że nadal będziemy się przy jaźnić i wciąż będziemy się równie często spoty kać. Léa odwraca głowę i spogląda mi w oczy .
– Rodzice nic ci nie powiedzieli? – Nie. O czy m mieliby mi mówić? Teraz już przestań, zaczy nam się bać! Co chcesz mi powiedzieć? Léa znów przenosi wzrok na miasto. – Co by ś zrobiła, gdy by zostało ci pół roku ży cia? – Nie mam pojęcia! Co za głupie py tanie! Chcesz także wiedzieć, jaką książkę zabrałaby m na bezludną wy spę? Zaczy nam się złościć, ale ona zachowuje zadziwiający spokój. – Nie, to już wiem. Camille, miałam spotkanie z lekarzami. Odkry li, co mi dolega. To choroba serca. Bardzo rzadka. Czuję się jak idiotka, gwałtownie zastopowana w mojej złości. – To dobrze, że już wiedzą. Będą mogli cię szy bko wy leczy ć. Co mówią? – Nie można nic zrobić, Camille. Moje serce bije z coraz większą trudnością. Męczy się, mówią, że twardnieje. Wszy stko potoczy się bardzo szy bko. Ponownie więc zadam ci to py tanie, ponieważ będzie mi potrzebna twoja pomoc: co by ś zrobiła, gdy by zostało ci sześć miesięcy ży cia?
24 Pamiętam doskonale pierwszy raz, kiedy spotkały śmy się z Léą na tej samej ławce. Zachowałam w pamięci bardzo wy raźne wspomnienie tej chwili, ponieważ ogarnęło mnie wówczas nieznane uczucie. Po raz pierwszy zobaczy łam wtedy miasto z tak wy soka. Widok szachownicy ulic, mały ch domów i maleńkich samochodów, które same się przemieszczały w lilipuciej scenerii, by ł niewiary godny . Górując nad moim miastem, poczułam się nagle wszechmogąca. Nigdy później już to wrażenie nie wróciło. Za to bezsilności doświadczam regularnie i nie muszę w ty m celu stać ani wy soko, ani daleko. Tamto popołudnie spędzaliśmy we czwórkę, chodziliśmy wtedy do pierwszej klasy szkoły podstawowej. By ła piękna pogoda i świat leżał nam u stóp. Żeby poczuć się jeszcze więksi, stanęliśmy na ławce, dokładnie w miejscu, gdzie siedzimy dziś wieczorem. By ć może w chropowaty m betonie zachowały się jeszcze cząsteczki tego, kim wówczas by liśmy . Mama Léi nam towarzy szy ła. Narzekała i chciała, żeby śmy zeszli na ziemię, bała się bowiem, że spadniemy . Mimo to nikt jej nie posłuchał. By liśmy zby t zajęci kontemplowaniem naszego królestwa. To Léa wpadła na pomy sł zabawy „kto pierwszy dotknie, tego własność”. Każde z nas zamy kało jedno oko, żeby lepiej celować, i palcami doty kaliśmy w oddali tego, co chcieliby śmy sobie przy właszczy ć. Ja skierowałam palec wskazujący na sklep z zabawkami, piekarnię, skwer, całą moją ulicę i merostwo. Każdy ogłaszał swoje nowe zdoby cze wśród radosnej wrzawy . Léa dotknęła czarnego samochodu, szkoły , swojej dzielnicy i sama nie wiem czego jeszcze. Maxime zdoby ł stadion, basen, warsztat swojego ojca i połowę budy nków państwowy ch. Nicolas tak mocno mrugał oczy ma, że stracił równowagę i spadł z ławki. Jedy ną rzeczą, jakiej dotknął swoją małą rączką, by ła stara, zaschnięta psia kupa. W tamty ch czasach wszy stko by ło proste. Nasze poważne problemy wcale takie nie by ły . Daleko nam do nich. Wy starczy ło nam jedno zdanie, żeby nagle wszy stko się zmieniło. Znów siedzimy na ławce. Mogły by śmy stanąć na niej, a nawet tańczy ć jak szalone, nikt by nie kazał nam zejść. Moja ulica już do mnie nie należy , piekarnia nie istnieje, a mimo to mam wrażenie, że między ty mi dwoma momentami upły nęło ty lko kilka uderzeń serca. Jakie by ło moje ży cie zaledwie pięć minut wcześniej? Jak postrzegałam świat, zanim Léa oznajmiła mi, że może umrzeć? Na próżno usiłuję się skupić, nie potrafię sobie tego przy pomnieć. Koniec, kropka, uleciało na zawsze. Informacja o jej chorobie zmieniła mnie niczy m fala, która zmy wa dziecięcy ry sunek z plaży . Dorastałam w przekonaniu, że dorośli są starzy , a my jesteśmy najmłodsi. My z jednej strony , oni z drugiej. Po raz pierwszy wizja ta została podana w wątpliwość, kiedy już nie mnie poproszono o wejście pod stół, żeby rozdać kawałki ciasta migdałowego w Święto Trzech Króli.
Moją rolę przejął Lucas. Jemu także trafiła się figurka. By łam tak zdegustowana, że miałam ochotę uciec z domu. Nagle stałam się nie dość młoda, ale jeszcze nie stara – ot tak, pewnej niedzieli, bez uprzedzenia. Dwa lata później zobaczy łam tę samą minę u Lucasa, kiedy został zdetronizowany z tego wielce zaszczy tnego stanowiska przez jednego z naszy ch mały ch kuzy nów. Ale i tak dostał figurkę. Cały czas mówi się nam o dorośleniu, o ty m, co będziemy robili później. Powtarza się nam, że takie jest ży cie i trzeba iść naprzód. Nikt nie mówi o chwili, kiedy to wszy stko się zatrzy ma. Mimo to wszy scy wiemy , że śmierć w końcu zabierze i nas. Zostaliśmy uprzedzeni, powiedziano nam to, znaliśmy nawet ludzi, którzy zmarli. Nas to jednak nie doty czy . W każdy m razie tak nam się wy daje. To takie odległe, że nie chce nam się nawet o ty m my śleć. Z trudem wy obrażamy sobie maturę… Léa już nie płacze. Wbija wzrok w hory zont, za który powoli zachodzi słońce. Zapalają się latarnie, dzielnica po dzielnicy , niemal w ty m samy m czasie, jak gdy by miasto i jego ulice by ły ty lko dekoracją kolejki elektry cznej, do której François podpiął diody . Przy glądam się Léi. Nie wiem, jak jej pomóc. Wspominałam wam o mojej wielokrotnie stwierdzanej bezsilności. Wariuję z tego powodu. O czy m ona w tej sekundzie my śli? Ja mam wrażenie, że zaraz eksploduje mi głowa, ponieważ nie potrafię wbić sobie do niej tej zby t ciężkiej nowiny . Nigdy nie sądziłam, że może mi zabraknąć któregoś z przy jaciół. A już na pewno nie Léi. W drodze powrotnej ścieżka jest już pogrążona w ciemnościach i niepewnie stawiamy kroki. Zmierzch służy nam za pretekst, ale to niepokój sprawia, że się poty kamy . Wy daje mi się, że chociaż jest zdy szana, Léa czuje się lepiej, jak gdy by podzielenie się diagnozą przy niosło jej ulgę. Nie chciałam zostawiać jej samej w domu, nawet jeśli by ła tam jej rodzina. Zostałam na kolację. Élodie i Christophe rozmawiają o błahostkach, jak zwy kle, ale na ich twarzach malują się inne emocje niż te, które usiłują wy razić głosem. Mam ochotę zapy tać o chorobę Léi, ale nie mam odwagi. Uczestniczę więc w odgry waniu komedii. Rozmawiamy o zapiekance z cukinii, o naszy ch ulubiony ch filmach, o wy bry kach Tibora, o sprawach bez znaczenia, które przestają by ć interesujące, kiedy zostaje nam tak mało czasu. W głębi duszy jestem przekonana, że lekarze się my lą. Jestem pewna, że Léa wy zdrowieje i niedługo będziemy wspominać ten wieczór jako okropny senny koszmar, z którego się wy budziły śmy . Zostałam z Léą do późna. Nie chciała zejść na dół i śpiewać. Nawet nie rozmawiały śmy za wiele. Ale by ły śmy razem. Wy piły śmy herbatę ziołową w kuchni, patrząc na siebie. Po raz pierwszy robiły śmy coś takiego. Léa zażartowała, że tak się zachowują starzy ludzie. W normalny ch warunkach ona albo ja dodały by śmy , że komuś, kto ma niedługo umrzeć, wy pada zachowy wać się jak starzec. Wy buchły by śmy śmiechem z beztroską ty pową dla osób, które czują się bezpieczne. Gdy by to doty czy ło kogoś innego, tak właśnie by śmy się zachowały .
Ale nie ty m razem. Léa zaży ła lekarstwa i stwierdziłam, że by ło ich bardzo dużo. Po północy by ła już bardzo zmęczona i chciała się położy ć. Zastanawiałam się, czy nie zostać u niej na noc, stwierdziłam jednak, że lepiej wy pocznie sama. W każdy m razie nie chciałam się jej narzucać ani wczepiać się w nią, jak gdy by miała nie przeży ć tej nocy . Tato przy jechał po mnie samochodem. Widziałam, że przy tula Christophe’a i Élodie, jak to się robi ty lko w sy lwestra. Élodie odwróciła głowę, żeby śmy z Léą nie mogły zobaczy ć jej wzruszenia. Léa odprowadziła mnie do bramy . Mama zawołała za nią: – Otul się, bo się zaziębisz! – Jakie to ma znaczenie? – odparła Léa niemal bezgłośnie. Kiedy miały śmy się pożegnać, ścisnęła z całej siły moje dłonie. Starałam się nie wy kony wać przesadny ch gestów, żeby ta chwila wy dała się jak najbardziej naturalna. Przecież ona wy zdrowieje, serce zacznie lepiej działać, to ty lko trudna chwila to przetrwania. „Dopóki jest ży cie, dopóty jest nadzieja”. Nie trzeba znać autora tego cy tatu. W każdy m znajdzie on swoje echo, z upły wem lat coraz silniejsze. Już na odchodny m Léa szepnęła: – Nikomu o ty m nie mów. Nie chcę, żeby wszy scy wiedzieli. Na razie niech to będzie jeszcze jedną naszą tajemnicą. Zgodziłam się, nie uświadamiając sobie do końca, o co mnie prosi. Wsiadłam do samochodu. Léa zatrzasnęła za mną drzwi. Puściła do mnie oko i pomachała mi palcami, jak dzieci, które się żegnają. Kiedy ruszaliśmy , nadludzkim wy siłkiem woli powstrzy małam się od machania tak energicznie, jak na to miałam ochotę. Muszę pozostać powściągliwa. Patrzy łam na jej postać stojącą na chodniku w świetle latarni ulicznej, aż do chwili, kiedy samochód zakręcił na rogu ulicy . Nie wiem dlaczego, ale wy ry łam sobie ten obraz w umy śle: Léa stoi, machając mi ręką na pożegnanie.
25 Po powrocie do domu nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Potrzebuję poby ć sama, żeby zaprowadzić w głowie jako taki porządek, o ile to w ogóle możliwe. Mój umy sł przy pomina skrzy nkę z petardami, w którą trafił piorun. Ży czy łam dobrej nocy rodzicom i od razu ukry łam się w swoim pokoju. Kłaczek spał już od dawna. Korek nie leżał na biurku, lecz w nogach łóżka. Pewnie bawił się nim sam. Patrząc, jak śpi, zastanawiałam się, czy zwierzęta nienależące do naszego gatunku wiedzą, że umrą. Mama weszła na górę – zapewne chciała porozmawiać, ale nie miałam na to sił, kiedy więc zapukała cichutko, nie odezwałam się. Gdy uchy liła drzwi, udałam, że śpię. Czasami jest nam tak źle, że nie chcemy nawet widzieć ludzi, który ch kochamy najbardziej na świecie. Leżąc w ciemnościach, prawie nie zmruży łam oka. Kiedy docierała do mnie rzeczy wistość, płakałam. Przez resztę czasu wmawiałam sobie różne rzeczy , wy obrażałam sobie kuracje medy czne, wizualizowałam nawet wielkie przy jęcie, jakie zorganizowano by z okazji wy zdrowienia Léi. Co dziwne, mimo późnej pory i zmęczenia jedy ny m miejscem, w jakim miałam ochotę się teraz znaleźć, by ła szkoła. Z Léą i resztą klasy , w samy m centrum ży cia. Nieczęsto tak się cieszy łam z nadchodzącego świtu. Tego dnia rano, podczas godziny pracy pozalekcy jnej, pani Labaume z biura kariery zgromadziła nas w pracowni informaty cznej na teście, który ma nam pomóc w wy borze zawodu. Siedzimy parami i słuchamy programu. – Wielu spośród was nie wie jeszcze, na jaki kierunek studiów się zdecy duje, a przecież zbliża się dzień, w który m będziecie musieli podjąć tę decy zję. Wejdźcie na stronę mojaprzy szlaprofesja.com i odpowiedzcie na krótką serię py tań. Program poda wam listę zawodów odpowiadający ch waszemu profilowi, w zależności od procentu zgodności. W sali rozlega się stukanie klawiszy . Wszy scy wchodzą na stronę, która wreszcie wy jawi nam, do czego jesteśmy stworzeni. Zastanawiam się, co o ty m sądzi Léa. Jak reaguje na wzmiankę na temat swojej przy szłości? Okrutny przy padek chce, że krótko po usły szeniu diagnozy , która pozostawiła jej zaledwie kilka miesięcy ży cia, py ta się ją o to, czy m będzie się zajmowała za kilka lat. Źle mi z ty m. Nasza tajemnica mi ciąży , szczególnie wobec osób mi bliskich. To, że jestem najlepszą przy jaciółką Léi, wiąże się z ty m smutny m przy wilejem, chociaż wolałaby m nie by ć jedy ną wtajemniczoną. Mimo to rozumiem jej wy bór. Nie ma ochoty stawiać czoła reakcjom każdego, kiedy ona sama nie wie jeszcze, co o ty m my śleć. Jeśli o mnie chodzi, wciąż to do mnie
w pełni nie dociera. Jakaś cząstka mnie – żeby nie powiedzieć: całe moje „ja” – nie wierzy . Mam blokadę. By ć może tak działa mechanizm samoobronny mojego umy słu. Żeby nie oszaleć, próbuję wy przeć to, z czy m nie mogę się pogodzić i czego nie rozumiem. Mam wrażenie, że wczorajszy wieczór by ł snem, mglisty m majakiem, który wciąż jeszcze czuję na skórze. Bardzo by m chciała, żeby tak właśnie by ło. Tak czy inaczej, jeśli skupię się obiekty wnie na teraźniejszości, muszę przy znać: obie jesteśmy tu i teraz, a Léa ży je. Ty lko to mam siłę zobaczy ć. Poprzestanę na tej efemery cznej prawdzie i nie będę my śleć o niczy m inny m. Otworzę oczy , ale nie będę wy biegać wzrokiem naprzód. – Zaczy nasz test? – py ta Léa. Na początek trzeba odpowiedzieć na py tania, które zdefiniują mój profil. Py tanie pierwsze: Wolisz przemawiać przed stuosobową publicznością czy głaskać zwierzę? Czy tam ponownie zdanie, żeby mieć pewność, że nie zwariowałam. Nie, wszy stko się zgadza. Co to ma by ć za test? Żadny ch inny ch wy borów? Czy nie można by robić ty ch dwóch rzeczy naraz – przemawiać do stu osób, głaszcząc jednocześnie zwierzę? Albo czy można głaskać kogoś, przemawiając do setki kotów? Wy bieram stawienie czoła słuchaczom i zezwolenie zwierzęciu na podrapanie się samemu. Czy ż to nie pech? Py tanie drugie: Możesz zarabiać dużą sumę pieniędzy w ciągu krótkiego czasu albo znacznie mniejszą, ale w ciągu całego życia. Którą możliwość wybierzesz? Stało się. Wy stępuję w telewizji, w jedny m z ty ch idioty czny ch programów. Gdzie są kamery ? Do diabła! Mam dziurawą skarpetkę, a trwa właśnie transmisja telewizy jna za pomocą telesatelity ! Szczerze – jak mam odpowiedzieć na coś takiego? Tibor powiedziałby , że to błazenada, i miałby rację. Jeśli o mnie chodzi, podjęłam decy zję: żądam zarabiania małej fortuny co miesiąc, i to przez całe ży cie. Ciekawe, co wy wnioskują z mojego profilu. Zakwalifikują mnie jako profesjonalnego gracza w pokera albo pracownicę poczty . Ponieważ trzeba odpowiedzieć, zagrajmy ostrożnie: zarabiać mniej, ale długo. W sali niektórzy się śmieją, odkry wając py tanie. Pani Labaume poucza nas, a jej głos od razu wskakuje na wy sokie rejestry : – Chodzi o waszą przy szłość! Nie widzę w ty m nic śmiesznego! – To zrób sobie ten test! – rzuca Antoine, naśladując jej głos. – Kto to powiedział? Kto? Jej głos jest jeszcze bardziej piskliwy . Nalega: – Kto sobie pozwolił na taką odzy wkę? Ty m głosem, krzy cząc tak głośno, mogłaby roztrzaskać kry ształowy serwis i pozbawić nas dwóch punktów skali słuchu. Py tanie trzecie: Wolisz umyć kogoś nieznajomego czy zająć się wystrojem domu?
Stało się – przenieśliśmy się do innego wy miaru. Prawdziwy ży ciowy wy bór. By leby się ty lko nie pomy lić: zakaz przy lepienia tapety na nieznajomy m, podczas operacji zmiany pieluchy fotelowi w sty lu Ludwika XV. Kim są geniusze, którzy wy my ślili tę zabawę? Brniemy do samego końca, ale wszy stkie propozy cje są na ty m samy m poziomie. Wolałbyś być kaczką czy zjeść pokrywę studzienki ściekowej? Ty lko trochę przesadzam. Po wy pełnieniu całego kwestionariusza wy sy łam formularz i w ciągu niespełna dwóch sekund na ekranie wy świetla się lista zawodów z procentowy m wy znacznikiem zgodności. Fascy nujące. Wśród zawodów, które pasują do mnie w stu procentach, znajdują się flory stka, instruktor żeglarstwa, pomoc pielęgniarska, nurek w skafandrze, hodowca by dła, doradca akty wizacji zawodowej, dy rektor kliniki i kierownik projektu w regionalny m parku przy rodniczy m – pewnie chodzi o faceta, który nuci koły sanki świstakom w okresie hibernacji. Trzeba skończy ć przy najmniej cztery lata studiów, żeby móc usy piać świstaki. Na pewno, zdarza się bowiem, że zanim zasną, zadają – jak dzieci – trudne py tania: „Ile jest gwiazd?”, „Skąd się bierze wiatr?” albo „Dlaczego jest Bóg?”. Kierownik projektu powinien znać się na rzeczy , w przeciwny m razie świstaki wpadają w depresję i lądują u KPPPZPZF – Kierownika Projektu w Parku Przy rodniczy m do spraw Zaburzeń Psy chologiczny ch Zwierząt Futerkowy ch. Lista zawodów ciągnie się w nieskończoność. Dziękuję bardzo, fantasty czna strono! Dzięki tobie wreszcie znalazłam swoją drogę na ty m świecie, moi koledzy również, sądząc po radosny ch uśmiechach, jakie rozjaśniają ich twarze. Kiedy ty lko pomy ślę, że poprzednio by liśmy tacy zagubieni! Ale ten czas minął! Wszy stko się wy jaśnia. Nasza przy szłość jaśnieje blaskiem! Chciałaby m przy okazji pogratulować gorąco wesołej druży nie perwersy jny ch degeneratów, którzy opracowali to gówno! Na sali raz po raz wy buchają szalone śmiechy , pani Labaume zaczy na zaś tracić panowanie nad sobą. – Co za kicha! – krzy czy Antoine, przedrzeźniając ją głosem. Korzy stając z ogólnego zamieszania, dodaje: – Ja chcę zostać striptizerką! Chcę zarabiać na ży cie, pokazując ty łek! Wszy scy wy buchają śmiechem. Jeśli wierzy ć temu cudownemu programowi, Romain zostanie handlarzem starzy zną albo podologiem. Clément – enologiem albo przewodnikiem górskim. Marie – wy py chaczem zwierząt albo tancerką. Pauline – inspektorem pracy albo hostessą w biurze podróży . Prawdziwy festiwal. Jesteśmy w przedszkolu i bawimy się w różne zawody . Szkoda, że zniesiono karę śmierci, chętnie wy brałaby m rolę kata ze źle naostrzony m toporem! Ty mczasem jednak Léo zostanie prokuratorem, Axel – naby wcą w branży przemy słowej, a Tibor – mechanikiem pogotowia technicznego wind. Py tanie: Znacie dzieci, które marzy ły o ty m, żeby zostać mechanikiem pogotowia
technicznego
wind,
zarządzający m
filią
zakładu
pogrzebowego
albo
księgowy m
w przedsiębiorstwie ry bołówstwa rzecznego? Wy obrażacie sobie małą uroczą dziewczy nkę z kucy kami, która staje przed wami, cała w podskokach, i oznajmia prosto z mostu, że w przy szłości zostanie kierownikiem do spraw logisty ki morskiej, sy ndy kiem albo strażniczką na nocną zmianę w zakładzie karny m dla młody ch dziewcząt? Mnie to przeraża. Poza ty m nie rozumiemy połowy nazw. Co robi anality k sy tuacy jny ? Albo lokalny agent rozwoju? Choć jest prawdą, że dziś nie mówi się „zamiatacz”, ty lko „konserwator powierzchni płaskich”. Nie uży wa się określenia „bezrobotny ”, ty lko „osoba bez zatrudnienia”. Zniknęli kloszardzi, za to jest coraz więcej bezdomny ch. Nie mówi się również „ślepiec”, ty lko „niewidomy ”. Nie powinno się także nazy wać kogoś „krety nem”, ty lko „niemy ślący m wy sokiego szczebla”. Sztuka maskowania, odwracania uwagi. Upija się nas słowami, „koncepcjami”, „nowy mi” ideami, ale nikt nie mówi o ty m, co najważniejsze, o ty m, co nas wszy stkich doty czy . Niektórzy stwierdzą pewnie, że to problematy czna kwestia. Ja sądzę, że to kwestia priory tetów. Szczerze mówiąc, jeśli ten ich żałosny test miał nas rozśmieszy ć, to im się udało. Co się zaś ty czy pomocy , trzeba będzie jednak popracować nad kilkoma szczegółami. I pomy śleć, że komuś płaci się za produkowanie tego ty pu „pomocy ”. Inès nie rozumie, dlaczego doradzono jej podjęcie pracy trenera w ośrodku jeździeckim. Może z powodu jej zębów i śmiechu? Dorian z dumą widzi się w roli pry watnego detekty wa. Wiem, że nie ma głupich zawodów, ale jednak. W każdy m razie, jeśli o niego chodzi, program sprawdził się dość dobrze, ponieważ wściubianie nosa w ży cie inny ch ludzi i podsy canie afer pasuje do niego jak ulał. Léa śmiała się ze wszy stkimi, starannie unikając wy pełnienia testu. Żeby mieć zawód, trzeba ży ć.
26 – Nie jesteś przy najmniej w kłopotach? Panikuję. Za wszelką cenę muszę unikać spojrzenia Axela. Kiedy z uwagą szuka mojego wzroku, tak jak teraz, rumienię się, moje serce wariuje, a ja jestem przekonana, że jeśli zobaczy moje oczy , będzie w nich czy tał jak z otwartej ulotki o wszy stkich sekretach mojej duszy . Udaję, że patrzę gdzie indziej, i odpowiadam: – Nie, wszy stko w porządku. Po prostu źle spałam. Wy gląda na to, że zadowolił się tą odpowiedzią, i ciągnie: – Zaplanowałaś coś na czwartek w południe? – Nie, nic. Dlaczego? – Zapraszam was na pizzę do Sergio. Do restauracji naprzeciwko targu. – Z jakiej okazji? – Dzięki wam prawie udało mi się zgromadzić kwotę potrzebną do spłacenia tego drania. Trzeba to uczcić! – Nie chcesz poczekać ze świętowaniem do zakończenia zbiórki? – Zbliżają się wakacje, a nie ukry wam, że chciałby m zostawić tę całą sprawę za sobą. Teraz albo nigdy . – Léa również jest zaproszona? – Tak jest, przy jdzie. A więc zaprosił ją przede mną. W imię tego, co Léa musi znosić, próbuję przegnać narastającą zazdrość. – Możesz na mnie liczy ć. Dzięki za zaproszenie! – Cool! Axel oddala się z uśmiechem. Nie mogę się powstrzy mać, żeby za nim nie patrzeć. Cholera, musiał zobaczy ć moje oczy ! Teraz wie, że na trzeciej stronie gazetki promocy jnej znajduje się oferta wielkiej przeceny serc drobiowy ch. Szukam Léi. Znajduję ją z Pauline i Vanessą, śmieją się tak, że aż muszą się nawzajem podtrzy my wać. Zaskakujący widok. Gdy by m nie wiedziała, co dolega Léi, widząc ją tak ży wą i wesołą, nigdy by m nie podejrzewała, z czy m musi się bory kać. Wspaniale udaje. Nie wiem, czy ją za to podziwiam, czy mnie to przeraża. By ć może jakaś jej cząstka – żeby nie powiedzieć, że cała ona – nie chce uwierzy ć w to, co jej grozi, i stara się korzy stać z ży cia. Szy kuję się do wy jścia na dziedziniec szkolny , kiedy staje przede mną Manon. Włosy powoli jej odrastają, ale nadal mam trudności ze spojrzeniem jej w twarz, odkąd odtrąciła moją pomoc.
– Camille, masz chwilę? Powinnam by ć może odmówić, tak bardzo się boję, że znowu mi się oberwie, ale wiecie, że nie bardzo umiem odmawiać. Manon ciągnie mnie na zewnątrz, wy raźnie szukając miejsca na uboczu. Nie śmiem nawet spy tać o sy tuację w jej domu. Ona jest równie zakłopotana jak ja. – Ostatnio, kiedy mówiłaś o sprzedaży domu moich rodziców… – Wiem, nie powinnam by ła. – Daj spokój! Miałaś dobre zamiary . Manon się waha, czy spojrzeć mi w oczy , i rzuca: – Przemy ślałam to, co mi powiedziałaś. Jak by ś się do tego zabrała? – Jak by m się do czego zabrała? – Gdy by ś miała uniemożliwić sprzedaż domu, co by ś zrobiła? Ty m razem to ja się waham. – Nie wiem, nie chcę… – Camille, moi rodzice zachowują się jak dzieci. Są w trakcie robienia wielkiej demolki. Rozmawiałam na ten temat z bratem, zgodził się ze mną. Skoro dom jest jedy ną rzeczą, jaka trzy ma ich razem, spróbujemy zniweczy ć plany jego sprzedaży . Jak powinniśmy się do tego zabrać? Nie potrafię ukry ć wzruszenia. Wobec jej nalegającego spojrzenia ry zy kuję: – Najlepszy m sposobem by łoby zniechęcenie kupujący ch. Czy to twoi rodzice będą pokazy wać dom? – Nie mają na to odwagi. Agencja nieruchomości przy jmuje naby wców w soboty rano, kiedy jedno z rodziców gra w golfa, a drugie jest w klubie sportowy m. – W ty m by ć może tkwi nasza szansa. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Jesteś naprawdę gotowa w to wejść? – Nie mamy wy boru, najbliższe prezentacje odbędą się w tę sobotę…
27 Dziś wieczorem w naszy m domu uśmiechają się ty lko figurki Play mobilu. To nasza pierwsza wspólna kolacja, odkąd dowiedzieliśmy się o stanie Léi. Lucas wy gląda i zachowuje się tak, jakby by ł w szoku. Nie wie, co powiedzieć, i od ponad godziny nikomu nie naubliżał. Zoltan siedzi koło niego, czekając na jedzenie. Mimo to chciałaby m wy jaśnić kilka kwestii. – Od kiedy o ty m wiecie? Mama odpowiada: – Élodie już kilka ty godni temu wspomniała, że problem jest naprawdę poważny , a ostatnio zaprosili nas z Christophe’em na wspólną kolację. Wtedy przedstawili wy niki badań serca. – Dlaczego mi nie powiedzieliście? Tato odpowiada: – Przed ostateczną diagnozą nie by ło powodu, żeby cię martwić. Poza ty m Léi bardzo zależało, żeby powiedzieć ci o ty m osobiście. – Czy wiecie dokładnie, co jej dolega? – To się nazy wa kardiomiopatia ograniczająca – wy jaśnia tato. – Ściany jej serca twardnieją niety powo i przedwcześnie, utrudniając normalne pompowanie krwi i krążenie. Stąd brały się duszności, zawroty głowy i mdłości. – Nie można tego wy leczy ć? Tato zerka na mamę i dopiero potem odpowiada: – Przeszczep serca by łby jedy ny m rozwiązaniem, ale w jej wieku znalezienie zdrowego dawcy nie jest łatwe, poza ty m jest jeszcze zby t wcześnie, żeby stwierdzić, czy to by się w jej wy padku w ogóle sprawdziło. To rzadka choroba i niewiele na jej temat wiadomo. Ty mczasem lekarze starają się spowolnić proces twardnienia. – Lekarze nie znają tak naprawdę tej choroby , ale są pewni, że zostało jej ty lko pół roku ży cia? – Choroba została zidenty fikowana. Wszy stko zależy teraz od tempa, w jakim będzie się rozwijać. Brakuje im porównania w grupie pacjentów w wieku Léi, ponieważ zwy kle to świństwo objawia się u młodszy ch dzieci. – I udaje się je wy leczy ć? Wy chodzą z tego? Tato unika mojego spojrzenia. – Rzadko. Serce w końcu się blokuje… W wy padku Léi za wcześnie jeszcze na stwierdzenie, co się wy darzy . Każdy przy padek jest specy ficzny . Potrzebne będą dodatkowe badania, żeby określić dokładnie jej stan. Powinna jednak już teraz ograniczy ć maksy malnie wy siłek fizy czny . Moje dłonie się zaciskają. Czuję, jak wzbiera we mnie złość.
– Czy li nic się nie da zrobić! Nie można niczego wy próbować! Mamy czekać spokojnie, aż umrze! – Nie mów tak – ciągnie tato. – Lekarze robią co ty lko mogą. Zastosowali już dwie kuracje, które mają na celu spowolnienie rozwoju choroby . – A jeśli nie zadziałają? Brak odpowiedzi. Odkładam widelec i niemal wbrew sobie krzy czę: – Jak możesz by ć tak spokojny ? Jak możesz mówić tak chłodno o ty m, co się dzieje z Léą, jak gdy by wcale cię to nie obchodziło? – Camille! – wtrąca się mama. – Proszę cię, ta sy tuacja jest trudna dla wszy stkich. Rozumiemy twoją złość, ale nic nie możemy na to poradzić. Élodie i Christophe również są naszy mi przy jaciółmi i chcieli porozmawiać z twoim tatą o konkretny ch aspektach rozwoju choroby . – Co on może na ten temat wiedzieć? Jest odpowiedzialny za ochronę centrum handlowego! Mama piorunuje mnie wzrokiem. Lucas stwierdza: – To by ło durne. Tato spuszcza wzrok. – Élodie zaproponowała – ciągnie mama – żeby ś pojechała z nimi na ferie zimowe. Na narty . Léa nie będzie mogła jeździć, ale świeże powietrze powinno jej dobrze zrobić. Przy jaciele udostępnią im domek w pięknej miejscowości narciarskiej w Alpach. – Zastanowię się. Nie otworzy łam już ust do końca posiłku. Opróżniłam talerz i szy bko odeszłam od stołu. Chcę ty lko jednego – ukry ć się w moim pokoju i bawić z Kłaczkiem. Wcześniej jednak sprawdzę, co jest napisane w Internecie na temat tej choroby . Siadam przy biurku i wy stukuję w wy szukiwarce „choroba serca”. Pojawiają się wy niki. Rozpoznaję nazwę, którą podał mi ojciec: kardiomiopatia ograniczająca. W różny ch arty kułach opisano charaktery sty czne sy mptomy , ja zaś rozpoznaję wśród nich te, które miała Léa. Istnieje wiele postaci tej choroby , mówi się także o kuracjach mogący ch „uelasty cznić” serce. Okropność! Kilkoma kliknięciami trafiam do świata, o którego istnieniu nie miałam do tej pory pojęcia. Ludzie opowiadają, rodzice rzucają pełne rozpaczy apele o transplantację serca. Zdjęcia, na który ch dzieci uśmiechają się w szpitalny ch ubrankach. Zamy kam oczy . Istnieje ty le światów na Ziemi. Wszy stkie mają tę samą scenerię, ale inne scenariusze. Nikt nie zna historii inny ch ludzi, dopóki się nie okaże, że sam jest w nią zaangażowany . Uważam, że powinno się koniecznie wszczepić Léi nowe serce, w miarę lektury uświadamiam sobie jednak, że trzeba by znaleźć pasującego dawcę, a w jej wieku, nie licząc ofiar wy padków… Młoda osoba musiałaby umrzeć, żeby inna mogła ży ć. To straszne. A jeśli znajdzie się jedno
serce, na które będzie czekać dwoje chory ch? Przy gniata mnie lawina trudny ch możliwości. Obrazy ty ch dzieci uwieszony ch nadziei zderzają się w mojej głowie. Usiłuję je przegonić, nie pozwolić im zawładnąć moim umy słem. Nie lubię zamy kać uszu na cierpienie, ale tak trzeba. Nie będę miała siły , żeby sobie z nim poradzić. Chcę ty lko, żeby Léa ży ła. Jest już po północy , kiedy w końcu wślizguję się do łóżka. Przed zgaszeniem światła rozglądam się po pokoju. Po raz kolejny bawię się w obserwatorkę swojego świata, ale ty m razem – inaczej. Léa widnieje na zdjęciach, na pamiątkach wspólnie spędzony ch chwil zachowały się jej odciski. Jej słowa towarzy szą mi nawet w dzienniczku, za pośrednictwem zabawny ch komentarzy i ry sunków. Przez krzesło jest nawet przerzucony jej sweter, ona również posadziła jedną z figurek przy stole w domku dla lalek. Widzę ją jeszcze, jak się śmieje, wkładając butelkę w dłoń figurki i mówiąc, że to alkoholik, który bije żonę. Léa jest wszędzie – w ty m pomieszczeniu i w moim ży ciu. Czy trzeba czekać na śmierć, żeby zdać sobie sprawę z miejsca, jakie zajmują w nas ludzie?
28 Skończy liśmy lekcje godzinę wcześniej, dzięki czemu możemy znaleźć się w restauracji jeszcze przed południowy m tłumem. Dwanaście osób przy stole. Na naszej wieczerzy Pańskiej nie ma miejsca dla Judasza. Po raz pierwszy zebraliśmy się w komplecie przy wspólny m posiłku poza stołówką. Często marzy łam o tej magicznej chwili. To, że zawdzięczamy ją odrażającemu ty powi, któremu nasz przy jaciel będzie musiał niesprawiedliwy m zrządzeniem losu zapłacić fortunę, jest dość paradoksalne. Trzeba jednak przy znać, że widok promieniejącego Axela zasiadającego u szczy tu naszego stołu między Louisem i Léo to szczęście, które by nie nastąpiło, gdy by nie to nieszczęsne zdarzenie. Léa i ja siedzimy naprzeciw siebie, w równej odległości od Axela. Między nim a nami usiedli jego dwaj najlepsi kumple. Nie wiem, czy wszy scy są równie wrażliwi na tego rodzaju detale, ale dla mnie to bardzo ważne. Nie wiem, kto powiedział „prawda tkwi w szczegółach”. By ć może Jérôme Chevillard – i musiałaby m się z nim zgodzić. Siedzę między Louisem i Tiborem, między siłą i szaleństwem, i dobrze się tam czuję. Axel wstaje i dzwoni nożem o kieliszek, jak na filmach. Teorety cznie powinien teraz poprosić kogoś o rękę. – Przy jaciele! – oznajmia, sam bawiąc się ty m uroczy sty m tonem. – Zebraliśmy się tutaj, ponieważ pomogliście mi wy dostać się z tarapatów. By liście moimi aniołami stróżami. Dzięki wam zachowam cudowne wspomnienie tej historii, która zapowiadała się na najgorszą w moim ży ciu! Nazista będzie miał swój samochód, ży czmy mu powodzenia, ale jestem pewien, że w końcu trafi na ścianę. Nie weźmie go ze sobą do raju. Louis i Léo kiwają zgodnie głowami. Axel ciągnie: – Wy daje mi się, że dzięki pieniądzom, które zarobiliście, będę miał z czego opłacić ten wspaniały obiad! Antoine gwiżdże. Romain protestuje ze śmiechem: – To nie jest prawdziwe zaproszenie! Oszust! – Wszy stkim wam chcę podziękować z całego serca – ciągnie Axel. – My liście samochody , sprzedawaliście ciastka, robiliście zakupy , daliście się zadeptać dzieciom, straszy liście je, pokazując im „nieodpowiednie” filmy , rąbaliście drewno staruszkom, które usiłowały was bić, a nawet wy prowadzaliście psy i pozwalaliście się im gry źć. Jestem jednocześnie wzruszony i dumny . Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiliście. Mogą mi wmawiać, że świat jest okrutny , że ludzie to dranie, ale dzięki wam jestem pewien, że to nieprawda. Chętnie się zrewanżuję, wy łączając baby-sitting. Biorąc zaś pod uwagę to, co mi opowiadał Quentin,
odmawiam także udawania Pana Bobra. Znamy się tak długo, mam nadzieję, że zestarzejemy się również razem, niezależnie od dróg, jakie obierzemy w przy szły m roku. Ty mczasem do matury jeszcze się pomęczy my , ale przy najmniej wspólnie. Dziękuję bardzo, ży czę smacznego i przy pominam pijakom, że zaproszenie nie obejmuje napojów! Brawa. Jestem szczęśliwa jak rzadko. Jestem wzruszona widokiem ty ch twarzy – przy jaciół będący ch częścią mojego ży cia, zgromadzony ch przy tej pięknej okazji. Powstrzy muję łzy . Léa uśmiecha się naprzeciw mnie, unosi kieliszek w kierunku Axela i wszy scy naśladują jej gest. Wy daje się zmęczona. Jej oczy lśnią i nie jestem w stanie powiedzieć, czy winę za to ponosi choroba czy też wzruszenie. Louis otacza mnie swoim długim ramieniem i szepcze: – Nie mieliśmy takich pewny ch siebie min, kiedy gliniarze przy szli go zgarnąć. Czuję jego ciepło. Dziwnie się czuję. Otula mnie coś miękkiego. Stukam się z nim kieliszkiem, później z Axelem i Léą. Dzwoni szkło. Jak każe zwy czaj, staram się uważnie przy jrzeć osobie, z którą się stukam. Jedenaście spojrzeń, jedenaście historii, jedenaście różny ch uczuć, ale zawsze coś wy jątkowo silnego. Przy tej niezwy kle rzadkiej okazji każdy pozwala drugiej osobie zajrzeć sobie głęboko w oczy , niczego nie ukry wając, nie pobieżnie, lecz ofiarowując otwarcie ufne, przy jacielskie i pełne sy mpatii spojrzenie. Antoine i Marie krzy żują między sobą ręce i piją. Sprawy nieco się psują, kiedy próbuję powitalnego koktajlu, który umożliwił nam tę piękną chwilę. Po raz kolejny najgorsze idzie w parze z najlepszy m. Napój jest ohy dny . Coś okropnego, co wy pala wam florę baktery jną w żołądku: jedna trzecia objętości pły nu do szy b, jedna trzecia ropy i szczęśliwie odnaleziony składnik chemiczny , który zaginął gdzieś nauczy cielowi w ubiegły m ty godniu. Wszy scy się krzy wią, ty lko Tibor py ta, czy może prosić o jeszcze jeden kieliszek… Atmosfera się rozkręca. Dobrze nam tutaj. Marie przez dwie godziny wy bierała swoją pizzę, wśród gradu narzekań, ponieważ wszy scy by li głodni. Ledwie postawione na stole, koszy ki z chlebem zostały opróżnione przez chłopców. Malik robi różne mieszanki z przy praw, Romain próbuje wy pić z buteleczki oliwę z papry ką, a Pauline wczepia się w jego ramię, usiłując mu to uniemożliwić. Nie dba o to, czy wy pije oliwę, po prostu chce się na nim uwiesić. On chy ba o ty m wie. Léo rzuca okruszkami w Marie, ona protestuje, ale robi zawiedzioną minę, kiedy ten przestaje. Wiem, że nigdy nie zapomnę ty ch chwil. Po wy piciu aperitifu Tibor regularnie wy bucha śmiechem, bez powodu. Zerka na komórkę. Dostał esemesa. Rzucam okiem ponad jego ramieniem. Przy jmuje zlecenie wy prowadzenia psa w ciągu weekendu. – Nadal proponujesz spacery z psami? – dziwię się. – I to jak! Zdarza mi się nawet pilnować ich znacznie dłużej. Odkry łem, że uwielbiam psy .
Lubię z nimi przeby wać. Rozumiem je. Wy daje mi się, że za mało robimy dla ty ch zwierząt, podczas gdy one robią tak wiele dla nas. Oży wia się i przemawia z pasją: – Wiele osób lubi je głaskać, kiedy mają na to ochotę, nie poświęca jednak czasu na spacery albo zabawę z nimi. Trochę jak rodzice, którzy chcą mieć dzieci, ale się nimi nie zajmują. I tu wkraczam ja. Zabieram psy do parku, pozwalam się wy biegać, bawię się z nimi, przeży wamy razem wy jątkowe chwile. Co wieczór istoty czy ste, szczere, równie walnięte jak ja uży wają ze mną ży cia! – Już cię nie gry zą? – Jeśli unika się pewny ch połączeń ras, jest znacznie lepiej. Musiałem się nauczy ć. Zdradzę ci pewien sekret: żeby szy bciej zapoznać się z nowy mi psami, siusiam razem z nimi na latarnie uliczne. Sposób nie do zastąpienia. Nigdy już nie spojrzę na Tibora w ten sam sposób. – Tibor, w twoim interesie leży , żeby ś nikomu o ty m nie mówił, a już na pewno nie doradcy zawodowemu. – Masz rację, mógłby mi podkraść klientelę. Śmieje się nerwowo bez żadnej przy czy ny i dodaje: – Widzisz, Camille, to doświadczenie odmieniło moje ży cie. Lubię nauki ścisłe, ale stwierdzam, że chętnie pracowałby m ze zwierzętami. Moje miejsce jest wśród nich. Nie zostanę wetery narzem, ponieważ nie chcę ich operować ani dawać im zastrzy ków. Wolę coś bardziej pozy ty wnego. Zwierzęta są fajne. Psy – naprawdę sy mpaty czne. Ptaki również. Wy obrażasz sobie, jak by to by ło, gdy by udało mi się wy tresować sikorkę, żeby śpiewała co godzinę, jak prawdziwa kukułka? Niesamowity jest ten Tibor. – Wiesz, mam w domu psa – mówię. Wy ciągam telefon i szukam w nim zdjęcia. Na widok Zoltana Tibor woła: – Cudowny ! Przy pomina wilka, ale łagodnego! – Mam również kota. Nazy wa się Kłaczek. Pokazuję mu zdjęcie. Odkry wając małą futrzaną kulkę, która wy ciąga łapkę w stronę obiekty wu, Tibor dosłownie się rozpły wa. – Jaki słodki. – Jeśli chcesz, możesz przy jść do mnie i pobawić się z nimi. Mam brata, który biega za piłkami i frisbee. Podnoszę wzrok i widzę, że Léa przy gląda nam się z uśmiechem.
– Oboje jesteście jednakowo zwariowani – stwierdza. Tibor się rumieni, ja zaś wy bucham śmiechem. Posiłek szy bko mija. Ledwie mamy czas posmakować szczęścia, a już nadchodzi pora powrotu na lekcje. Nie będzie nam łatwo, szczególnie że czekają nas dwie godziny przy rody . Przed wy jściem Tibor prosi o opakowanie na resztki, które zostały na naszy ch talerzach. – To dla moich psów – mówi. Na zewnątrz dziękuję Axelowi i dołączam do Léi. W drodze powrotnej do liceum idziemy obok siebie. Léa wy daje się wy cieńczona. Biorę ją pod rękę. – Jak się czujesz? – Przy dały by mi się nowe baterie. – W pewnej chwili my ślałam, że wy korzy stasz okazję i im powiesz. – Zastanawiałam się nad ty m, ale uznałam, że zepsułaby m ty lko atmosferę, a tego nie chciałam. – Kiedy zamierzasz z nimi porozmawiać? – Po wakacjach. Zresztą sądząc po tempie, w jakim to się rozwija, wkrótce się zorientują, że coś jest nie tak. Nie odpowiadam. – Camille? – Tak? – Wiesz, nie musisz wcale z nami jechać na ferie. Zrozumiałaby m. Na pewno masz ciekawsze rzeczy do roboty niż dotrzy my wanie towarzy stwa staruszce, która nie może już nawet biegać. – Czasami naprawdę zachowujesz się jak głuptas.
29 Léo leży na wy kładzinie w salonie. Nigdy nie widziałam go w tej pozy cji. Wy daje się przez to jeszcze wy ższy . Dziwne uczucie. – Przesuń trochę nogę, dobrze? Wy konuje polecenie. – Tak? – Lepiej, ale musisz sprawiać wrażenie, jakby ś padł w biegu. Odwraca się, wy ciąga ramię i układa się tak, jak gdy by został powalony na ziemię podczas skoku. Znad jego dżinsów wy łaniają się dwa imponujące mięśnie grzbietowe. A więc Marie miała rację. Nachy lam się nad nim z kredą i zaczy nam obry sowy wać kontur ciała na podłodze. Sunę wzdłuż jego ramienia i szy i. Okrążam głowę. Pewnie jestem czerwona jak burak. Léo chichocze: – Czego to człowiek nie musi robić… – Nie ruszaj się, inaczej twój obry s będzie przy pominał tancerza samby . Ciągnę dalej linię: ramię, tors, miednica, noga, nieco w górę, druga noga, prawie już skończy łam, kiedy wpada Manon. – Pospieszcie się! Jeśli nas tutaj nakry ją, wszy stko przepadnie! – Rozciągnęłaś taśmę wokół ogrodzenia? – To już załatwione, ale nie za bardzo mi się podoba. Poważnie, biało-czerwona taśma kojarzy się bardziej ze śmieciarką niż z miejscem zbrodni. – Przy kro mi, ale ty lko to udało mi się zwędzić z placu budowy przy dworcu. Léo wstaje. – Mamy czas na zrobienie drugiego obry su na schodach. Musimy także zaznaczy ć kręgi na ścianie, jak gdy by technicy zdejmowali stamtąd odciski. – Pospieszcie się! Mogą się zjawić w każdej chwili. – Spokojnie, Manon! Damy radę. Na schodach odchodzą jeszcze większe akrobacje. Staję okrakiem nad Léo leżący m na stopniach i obry sowuję jego sy lwetkę. Manon z niepokojem obserwuje ulicę zza firanki: – Jesteście pewni, że odkurzacz wciągnie całą kredę? – Bez obaw. Za to z umy słów gości te ślady nigdy nie znikną! – żartuje Léo. Raz jeszcze obry sowuję jego nogi i się czerwienię. – Ostatnim razem, kiedy znaleźliśmy się w podobnej sy tuacji, kazałeś mi sobie wy obrazić, że
wy pełniam misję ratowania świata. A co ty m razem? – Że to gówniany plan, który może uratować koleżankę. Ty m razem to ja doty kam jego pośladków. – Jadą! – woła Manon. – Samochód z agencji nieruchomości już parkuje. Ten naby wców jest tuż za nim. Cholera, gdy by ście ty lko zobaczy li tę bry kę, najwy raźniej mogą sobie pozwolić na nasz dom! Nie podoba mi się to! Chodźcie, musimy się schować. Tempo! Manon ciągnie nas w stronę szafy w garderobie jej rodziców. Podekscy towana otwiera drzwi, odgarnia wieszaki z sukienkami i garniturami, po czy m daje nam znak, żeby śmy weszli do środka. – Nie zmieścimy się tutaj we trójkę – zauważam. – Trzeba będzie, nie ma większej szafy . – A jeśli tu zajrzą i ją otworzą? Léo bawi się sy tuacją. – To będzie koszmar ich ży cia! Sły chać zgrzy t klucza w drzwiach wejściowy ch. Wciskamy się do szafy . Stoję między Léo i Manon. Z dołu dobiegają nas przy tłumione odgłosy . Mowa jest o „piękny ch przestrzeniach”, „lokalu niewy magający m przeprowadzenia duży ch prac remontowy ch”. – Trzeba ty lko popracować nad wy strojem, ponieważ ten jest nieudany , choć łatwo sobie wy obrazić, jaki może by ć ten dom, jeśli urządzi się go ze smakiem. – Sy mpaty czna ta panienka z agencji. Odpowiada jej mężczy zna. Py ta, dlaczego na podłodze w salonie znajduje się obry s ciała. Kobieta wy daje z siebie cichy krzy k. Ta z agencji czy klientka? Manon wzdy cha. – Jeśli zostaną dłużej niż dziesięć minut, udusimy się w tej szafie. Ośmielam się odezwać: – By ć może nastąpi to jeszcze szy bciej, ponieważ połączenie perfum twojej mamy z wodą toaletową twojego taty … – Wiem, przy kro mi. Jestem dosłownie przy lepiona do Léo. Żeby zy skać trochę miejsca, Léo wy ciągnął ramiona wzdłuż ściany i drzwi. Wy starczy łoby , żeby je złączy ł, a znalazłaby m się w jego objęciach. Już mi się to kiedy ś przy trafiło, ale chłopak miał co innego w głowie i źle się to skończy ło. Czy Léo jest równie zakłopotany jak ja? Czy między narodowy szpieg jest tak skupiony na swojej misji, że nie my śli o ty ch rzeczach, nawet stojąc w podobnej pozie? Przy dałby się tutaj dy plomowany doradca. Prawdę mówiąc, dobrze mi w jego ramionach. Teraz głosy dobiegają ze schodów. – Jeśli tutaj przy jdą, to… – szepczę.
Léo kładzie mi palec na ustach, przy kazując milczenie. Kobiecy głos wy krzy kuje: – Popatrz, jeszcze jedno ciało na schodach! O mój Boże! – Czy wie pani, dlaczego ten dom został wy stawiony na sprzedaż? – py ta mężczy zna. Agentka mamrocze: – Z powodu separacji małżeńskiej, z tego co wiem, ale nie jestem pewna. W każdy m razie chodzi o jakiś problem w rodzinie. – Zapewne zabójstwo w afekcie – stwierdza mężczy zna. – Proszę spojrzeć, są nawet ślady na ścianach! – Paul, nie czuję się dobrze. Nie zostanę tu ani minuty dłużej! Głosy rozmówców się nasilają, po czy m kroki się oddalają. Manon triumfuje po cichu: – Yes! Tak jest, spadaj! To nasz dom. Czuję oddech Léo na mojej szy i. – W porządku? – py ta. – Nie zgniatam cię za bardzo? Nasz twarze niemal się sty kają. Dzieje się ze mną coś strasznego. Kiedy pomy ślę, że Léo jest tuż przy mnie, ogarnia mnie zażenowanie, ale od czasu do czasu wy obrażam sobie na jego miejscu Axela, wtedy zaś czuję się bliska omdlenia. Drzwi wejściowe się zatrzaskują. Manon uwalnia nas z szafy i biegnie sprawdzić, czy trójka gości rzeczy wiście opuszcza ogród. – No i? Są w szoku? – Klienci sprawiają wrażenie zdenerwowany ch. Nie sądzę, żeby złoży li ofertę. Nagle Manon kuli się gwałtownie pod oknem. – Kobieta mnie zauważy ła! – Ty m gorzej dla niej. Będzie my ślała, że dom na dodatek jest nawiedzony przez duchy ludzi, którzy zostali tutaj zamordowani!
30 Przez połowę drogi spałam, przez resztę drzemałam. Kiedy wreszcie się wy budzam, samochód sunie przez górski krajobraz – wokół śnieg. Czuję się jak Kłaczek przed oknem. Jest pięknie. Przejeżdżamy przez ostatnią wioskę i zaczy namy wspinać się krętą drogą, aż w końcu docieramy do celu. Nie wiem, kim są przy jaciele rodziców Léi, ale muszą by ć bogaci. Domek jest cudowny . Przestronny , stoi wśród śniegu i sosen. Zbudowany z bali, pełen załomów, okien o rzeźbiony ch okiennicach, balkonów i duży ch kominów, wy daje się rodem z nordy ckiej baśni. Wewnątrz, między podłogą z surowego kamienia i drewniany mi meblami w ciepły ch odcieniach, człowiek czuje się jak w czasopiśmie dla miliarderów. Léa i ja zdejmujemy buty i biegniemy zwiedzać pomieszczenia, wy dając okrzy ki przy każdy m otwarciu drzwi. Lubię odkry wać nowe miejsca. To jak rozpakowy wać prezent. Salon otwiera się serią okien na piękny sosnowy las, znad którego wy łaniają się ośnieżone szczy ty . Ta zagubiona sceneria ma w sobie coś uspokajającego. Élodie mówi, że miasteczko znajduje się zaledwie kilka minut drogi stąd, wy starczy pójść skrótem przez las. Léa zmęczy ła się podróżą. Idzie odpocząć na piętro, do naszego pokoju na poddaszu. Pomagam Christophe’owi i Élodie się urządzić. Julien z kolegą mają dojechać nazajutrz pociągiem i autobusem. Układam zapasy w szafach, ty mczasem Élodie wiesza w przedpokoju. Christophe poszedł po karnety narciarskie. – Nie wy jeżdżacie zby t często na narty – zauważa Élodie. – Wolimy ocean. Rodzice poznali się w klubie żeglarskim.
kombinezony
narciarskie
– Nic nam o ty m nie mówili! Morze także jest fajne. I cieplejsze. Układam paczki ciastek na krańcu blatu kuchennego. Żadne nie wy wołuje u mnie uczucia obrzy dzenia. Niektóre nawet lubię. Élodie wraca do kuchni. – Zrobię sobie herbatę. Masz ochotę? – Może później. Poczekam, aż Léa wstanie. Czuję się nieswojo w górach, w ty m nieznany m domu. Przeby wanie sam na sam z Élodie także wy daje mi się dziwne. To się nigdy dawniej nie zdarzało. Czajnik gwiżdże. Élodie zalewa herbatę wrzątkiem i siada przy masy wny m stole. Poddając się spokojowi miejsca, wzdy cha i obejmuje dłońmi parującą filiżankę. – Usiądź koło mnie – mówi.
Siadam posłusznie naprzeciw niej. – Wiesz – zwierza mi się łagodny m głosem – mamy teraz trudny okres. – Wy obrażam to sobie. – Dziękuję, że przy jechałaś. Jesteś bardzo ważna dla Léi, my ślę, że czułaby się znacznie gorzej, gdy by nie miała ciebie za przy jaciółkę. W głowie kłębi mi się ty le py tań. Czy my śli, że Léa wy zdrowieje, czy boi się tak samo jak ja, czy potrafi rozmawiać o ty m z córką? Nie mam odwagi. Odgłosy przy wejściu. Wrócił Christophe. – Wziąłem karnety VIP dla wszy stkich! – oznajmia. – Będziemy mieć uży wanie! Léa jeszcze śpi? Élodie potakuje skinieniem głowy . – Chcesz herbaty ? Właśnie zaparzy łam. – Dobry pomy sł, rozgrzeję się. – Nie mam pewności, czy Léa wy korzy sta swój karnet – stwierdza Élodie. – Profesor Nguy en mówi, że powinna unikać wy siłku. – Wolę, żeby go miała i z niego nie korzy stała, niż go jej nie wy kupić. Całuje żonę. Ośmielam się wtrącić: – Ja chy ba również nie będę korzy stać z mojego. Nie mam talentu do nart, wolę zostać z Léą. Christophe uśmiecha się do mnie. Léa pojawia się u stóp schodów. Przeciąga się. – Cześć wszy stkim! – Spałaś? – py ta ją mama. – Jak kamień. Ale nie jesteśmy tu przecież po to, żeby spać! Podchodzi do okna i podziwia widok. – Jak tu cudownie. Camille, co powiesz na spacer do miasteczka?
31 Chociaż nie robimy właściwie nic, dni pły ną szy bko. Julien i jego kumpel spędzają dni, szalejąc na snowboardzie po czarny ch trasach. Właściwie ich nie widujemy . Na śniadanie poły kają dwie bagietki i kostkę masła na dwóch, jadą pod wy ciąg, zjeżdżają i wy jeżdżają, wracają wieczorem, biorą pry sznic, śpią – i tak w kółko. Élodie i Christophe rano jeżdżą na nartach, popołudniami zaś spacerują. Léa i ja kursujemy między stokami, żeby skorzy stać ze słońca, duży m balkonem, gdzie wy legujemy się pod kocami i podziwiamy widoki, i tawerną w miasteczku, gdzie spoty ka się młodzież ze stacji narciarskiej. Zdarza nam się także powtarzać materiał szkolny , ale bez większego entuzjazmu. Zawsze coś nas rozproszy , najczęściej rozmowa na tematy tak ważne jak włosy kręcące się z powodu wilgoci albo ubrania deformujące się w praniu. Żadne tam błahostki. Czasami jakiś drobiazg potrafi rozwinąć się w dy skusję na temat istoty szczęścia albo sensu ży cia. Wczoraj spędziły śmy sporą część dnia u stóp wy ciągu. Przy szły śmy , żeby dotrzy mać towarzy stwa Julienowi, ale Léa chciała usiąść na ławce przy wy poży czalni sprzętu. Przy glądały śmy się ludziom, śmiały śmy się z ich zachowań, czasami się wzruszały śmy , przez co nie zauważy ły śmy , jak szy bko upły nął nam czas. Koniec trasy narciarskiej to prawdziwe widowisko. Niezależnie od poziomu i tego, czy kończy czerwoną, niebieską czy zieloną trasę, każdy narciarz wy jeżdża w końcu na tę olbrzy mią białą przestrzeń, tworząc zadziwiające kombinacje. Młodzi – szczególnie chłopcy – budząc postrach swoim ślizgiem, pędzą w kierunku orczy ków albo wy ciągów krzesełkowy ch. Szpakowaci narciarze protestują i się oburzają. Dzieci nie zważają ani na jedny ch, ani na drugich i prześlizgują się między nimi z fascy nującą zręcznością. Nigdy nie mamy czasu się temu wszy stkiemu przy jrzeć. Po raz kolejny – wszy scy z tej samej scenerii, ale każdy przeży wa swoją historię. Ciekawe, że najmłodsze dzieci mają w sobie grację i insty nkt, które starsi najwy raźniej zatracili. Kiedy suną po nieprawdopodobny ch trajektoriach, wy dają nam się straceni na zby t ciasny m zakręcie, mimo to udaje im się z niego wy jść. Już widzimy ich na ziemi z powodu źle ustawionej narty , a jednak udaje im się podnieść – triumfują nad prawami fizy ki, które nas kosztowały by nogę. Wy buchają śmiechem, kiedy każdy inny krzy czałby ze strachu. Kpią sobie ze wszy stkiego, jeśli zaś już upadną, od razu wstają i ruszają dalej. Nawet najmłodsi potrafią wy przedzić szpanujący ch młody ch samców. Skąd u nich taki talent? Czy to połączenie beztroski i żądzy , jakiej dodaje im ta cecha? Jaki mają przepis? Czy nie zniknie, jeśli pozna się wszy stkie jego składniki? By ć może, kiedy człowiek wie za dużo, nie próbuje już niczego. Léa sądzi, że warunkiem odwagi jest niewiedza. Zgadzam się z nią, choć jeśli ośmielamy się na zby t wiele, nie wiedząc odpowiednio dużo, również możemy doprowadzić do katastrofy .
Czerpiąc z wciąż odnawiającego się tłumu, szukały śmy przy kładów i kontrprzy kładów dla naszy ch teorii. Mimo czasu, który temu poświęciły śmy , nie objawiła nam się żadna oczy wistość. W miasteczku znajduje się jeszcze jedno miejsce, które bardzo lubię: tawerna. Inna atmosfera, inne widowisko. Można się tam poczuć jak w Bawarii – malowane boazerie, kolekcje kufli i mieszanina zapachów raclette i grzańca. Mamy więc swoje zwy czaje – zawsze siadamy przy ty m samy m mały m stoliku w sali na piętrze, skąd ma się widok na cały lokal. Paradoksalnie to właśnie wśród tego zgiełku i hałasu najlepiej nam się rozmawia. Zwierzamy się sobie bardziej niż w zaciszu domowy m. By ć może bez powagi, jaką nadaje cisza, to, co nas rozprasza, pomaga nam jednocześnie zapomnieć o znaczeniu wy powiadany ch słów. Wczoraj Léi dosłownie odbiło na punkcie pewnego dwudziestoletniego narciarza. Zauważy ła go, kiedy ty lko się pojawił. Rzeczy wiście piękny chłopak. Pod wieloma względami, począwszy od uśmiechu aż po sposób poruszania się, przy pomina mi Axela. Usiadł w dolnej sali z przy jaciółmi. Léa nie chciała wy jść, dopóki on sam nie opuścił tawerny . Kiedy wstał, rzuciła się jak szalona, żeby musiał jej przy trzy mać drzwi. Podejrzewam, że chciała dziś tutaj przy jść o tej samej porze, ponieważ liczy ła, że go znowu zobaczy . I rzeczy wiście tu jest. – Nie uważasz, że jest boski? – py ta z rozmarzeniem. – Rzeczy wiście, przy stojniak. Ale może by ć jednocześnie nudziarzem. Wy gląd to dla mnie nie wszy stko. – To jednak dobry początek, szczególnie jeśli ma się takie oczy … Nie spuszczając z niego wzroku, py ta: – Robiłaś to już? – Co już robiłam? – Nie udawaj spłoszonej, wiesz dobrze, o czy m mówię. Robię się na twarzy czerwona jak bluza Léi. – Naprawdę my ślisz, że mogłaby m przeży ć coś takiego i ci o ty m nie powiedzieć? Waham się, ale jednak zadaję py tanie: – A ty ? – Raz prawie to się stało. Rok temu, podczas wakacji w klubie. – Nigdy mi o ty m nie wspominałaś. – Nie by łam z siebie dumna, gra zaś nie by ła warta świeczki. Trener sportowy . By łaby m ty lko kolejny m trofeum na jego liście. – Słusznie, że nie uległaś. Nie powinno się psuć takich chwil. – To prawda. Ale zbliżająca się śmierć daje mi do my ślenia. Chciałaby ś umrzeć, nigdy się nie kochając?
Léa mówi to z zadziwiającą naturalnością, jak gdy by chodziło o tartę cy try nową albo przejażdżkę na karuzeli. – Mówimy sobie, że mamy czas – ciągnie – że wszy stko wy darzy się w odpowiednim momencie, kiedy nadejdzie właściwa chwila. Kiedy jednak zaczy nasz odliczać czas do końca ży cia, zmieniasz sposób my ślenia. Zmienia się perspekty wa, a wobec naglącej konieczności pojawiają się nowe priory tety . Co naprawdę chciałaby ś zrobić przed śmiercią? – Nie mów takich rzeczy . – Jestem realistką, Camille. W mojej sy tuacji nie będę miała czasu na ekspery mentowanie. Tak jak mrożonki, mam datę ważności do spoży cia. Chętnie daruję sobie lęki związane ze studiami i z szukaniem pracy , zrezy gnuję z diet odchudzający ch, z rozwodu, z liftingów i menopauzy , ale co do reszty , muszę się pospieszy ć. Wiem, że to prowokacja, która ma na celu zaklinanie obaw. Mimo wszy stko ośmielam się zapy tać: – Nie boisz się śmierci? – Oczy wiście, że się boję! Choć nie uświadamiam sobie jeszcze, że ta krąży wokół mnie. Mam trudności z oddy chaniem, męczę się po podniesieniu trzech kilogramów, ale na ty m koniec. Śmierć wy daje mi się dość mglistą perspekty wą. Prawdę mówiąc, traktuję ją jako swoistą granicę. Przed nią wszy stko jest możliwe. Poza nią sprawy nieco się komplikują. – Zastanawiałaś się nad ty m, co chcesz zrobić… Mój głos zanika, jak gdy by chciał mi oszczędzić wy mówienia „zanim będzie za późno”. – Cały czas o ty m my ślę. Zastanawiałam się, jakie miejsca chciałaby m zwiedzić. Wy obrażałam sobie, że wsiadam do samolotu, który zawiózłby mnie w najsły nniejsze miejsca na Ziemi. Pożegnalne tournée z dedy kacją dla piękna tego świata. Wodospady Niagary , wielkie piramidy , rajskie wy spy z palmami i turkusowy mi wodami, śniegi Everestu, afry kańskie rezerwaty albo mur chiński. My ślałam także o ty m, co chciałaby m zrobić: polecieć lotnią nad Wielkim Kanionem, pły wać z delfinami, szastać pieniędzmi w Las Vegas, zaśpiewać w telewizji! Co za idiotka ze mnie właściwie! Mam szalone pomy sły , ale w gruncie rzeczy , jeśli naprawdę miałaby m wy bierać, wolałaby m zostać z ty mi, który ch kocham i który ch żal mi opuścić. Ciebie, Axela, moich przy jaciół, rodziców, Juliena. Gdy by m miała wy bierać między godziną spędzoną z wami a kolacją marzeń w najlepszej restauracji świata, ze wszy stkimi gwiazdami kina, nie zawahałaby m się. Prawdę mówiąc, nie obchodzą mnie wodospady Niagary ani Holly wood. Na pewno jest tam pięknie, ale to dobre miejsca dla ty ch, którzy dy sponują czasem. Nie tego będzie mi brakowało. Rodzice proponowali mi podróże, ale nie dbam o nie. Skoro mam niedługo umrzeć, wolę zostać z wami i skupić się na uczuciach. Do oczu napły wają mi łzy . Ośmielam się wziąć ją za rękę. Léa spogląda na mnie i dodaje:
– Rozmawiałam z rodzicami o szkole. Chy ba nawet jeśli będę pracować ze wszy stkich sił, to i tak nie zdam matury . Dostanę wielkie zero z ży cia i nie będę mogła podchodzić do egzaminu po raz drugi. Lekarze wspominali o domu opieki, ale ja nie chcę. Postanowiłam niczego nie zmieniać, iść do samego końca, uczy ć się razem z wami. Chy ba będę się mniej stresowała zadaniami, to jednak nie jest najważniejsze. Jesteście moim ży ciem i dopóki ży ję, moje miejsce jest wśród was. Jestem poruszona, niezdolna do wy powiedzenia choćby słowa, chociaż tak bardzo chciałaby m jej powiedzieć, że się my li, wy krzy czeć, że wy zdrowieje. Léa patrzy na mnie intensy wnie i dodaje: – Biorąc pod uwagę to, co mnie spoty ka, nie my ślałaś, co ty by ś zrobiła, gdy by zostało ci ty lko kilka miesięcy ży cia? Uwierz mi, to dobry sposób, żeby się dowiedzieć, co się dla nas naprawdę liczy . Wiesz, Camille, dziwnie się czuję, kiedy uświadamiam sobie, że nigdy nie wy jdę za mąż, nigdy nie będę mogła przy tulić swoich dzieci. Widzę ty le rzeczy , które każdy może zrobić, mnie zaś są one zabronione. To dziwne. Tworzy my sobie jakiś obraz ży cia. Na podstawie przy kładów zaczerpnięty ch od inny ch, z książek, z filmów lub piosenek, wy obrażamy sobie, że nas to również kiedy ś spotka. Wierzy my , że nadejdzie nasza kolej. Aż tu nagle ktoś ci oznajmia, że film się urwie, że dwie trzecie stron książki zostały wy rwane, że piosenka nie będzie miała kolejnej zwrotki. Ostatnie święta Bożego Narodzenia by ły moimi ostatnimi świętami. Gdy by m to wiedziała, bardziej by m wy korzy stała te chwile. Teraz więc nie zamierzam już tracić ani minuty . – Daj sobie nadzieję, że jednak przeży jesz. – Zasięgnęłam informacji, znając zaś ciebie, podejrzewam, że zrobiłaś to samo. Jedy ną możliwością jest przeszczep. Rozejrzy j się wokoło, popatrz na ty ch pełny ch ży cia ludzi. Każdy z nich ma ty lko jedno serce. Jak mogliby mi pomóc? Wszy scy są młodzi i beztroscy . Ty m lepiej dla nich. Nie zdają sobie sprawy z własnego szczęścia. Jeszcze niedawno by łam jedną z nich. Nie wy biera się chwili, w której zmieniamy obóz. Nawet nie wiemy , że taki istnieje, zanim się w nim nie znajdziemy . Mój lekarz prowadzący by ł ze mną szczery . Na początek trzeba by łoby znaleźć dla mnie serce – i musiałoby się ono okazać odpowiednie. Następnie operacja musiałaby zakończy ć się sukcesem, wreszcie przeszczep musiałby się przy jąć. Przy pomnij sobie nasze zajęcia na temat zgodności tkankowej. Jaka jest szansa, że wy losuję cztery asy z jednego stosu składającego się z czterech kart? Jaką mam szansę, że wy gram w lotto, kupując ty lko jeden los? W tę grę przegram, Camille, ale będę grała tak długo, jak ty lko to będzie możliwe. Zamiast czepiać się złudnej nadziei, wolę korzy stać w pełni z tego, co mi zostało. Ruchem podbródka Léa wskazuje przy stojnego narciarza. Ma uroczy uśmiech i cudowne dołeczki w policzkach. Z każdego jego gestu emanują ży wotność i chęć ży cia. To skarby , który ch wszy scy pożądają. Léa budzi we mnie podziw. Jest spokojna, „pragmaty czna”, jak powiedziałby
nasz nauczy ciel fizy ki. Jak ona może mieć w sobie ty le spokoju? Narciarz płaci rachunek i wstaje. Podobnie jak poprzedniego dnia Léa rzuca się naprzód. – Jeśli przy trzy ma mi drzwi, zagadam do niego – rzuca mi w biegu. – Chcę wiedzieć, jak ma na imię! Jutro mogły by śmy się czegoś z nim napić! Wy obrażasz to sobie? Zostawiam ci jego dwóch kolegów! Śmieje się. Jest piękna. Jest wprost cudowna. Ma energię ty ch, którzy wiedzą, ile warte jest ży cie.
32 Miał na imię Justin, ale już nigdy później go nie zobaczy ły śmy . Kiedy wróciły śmy do domu, do rodziców Léi zadzwonił profesor Nguy en. Najnowsze wy niki analiz okazały się „znacznie” gorsze, niż przewidy wano, dlatego zalecił powrót i wzmocnienie kuracji. Opuściliśmy piękną chatkę w górach niczy m złodzieje. Nazajutrz Léa została przy jęta do szpitala. Naty chmiast pobrano od niej mnóstwo próbek do badań, aby ustalić dawki leków, jakie będzie teraz otrzy my wała w zastrzy kach. Odtąd zawsze będzie musiała mieć przy sobie strzy kawkę gotową do uży cia w wy padku krańcowego wy cieńczenia lub ciężkiej zady szki. Cóż to będzie za stres! Jeśli to mnie przy jdzie robić jej ten zastrzy k, na pewno zemdleję, upadając zaś, roztrzaskam sobie czaszkę i będą dwa trupy . Jeszcze poprzedniego dnia siedziały śmy sobie w przy tulnej tawernie, przy glądając się przy stojny m chłopcom, a dziś jesteśmy tutaj – ona blada, na łóżku, z zakazem wstawania, ja zaś u jej wezgłowia. Wiem, że nikt nie przy niesie nam gorącej czekolady i żaden uroczy narciarz nie stanie nagle w drzwiach. W pośpiechu nie zdąży łam nawet wstąpić do mojego domu. Nie ma mowy , żeby zostawić Léę samą. Wy głupiam się jak mogę, żeby ją rozśmieszy ć, ale sceneria jest depry mująca – nie mam łatwego zadania. Tutaj Léa nie zachowuje się równie pragmaty cznie wobec swojej choroby . Jesteśmy w szpitalu trzy godziny , a ona zdąży ła rozpłakać się już cztery razy . Do sali wchodzi pielęgniarka, popy chając wózek ze sprzętem. – Będziesz musiała mnie zostawić sam na sam z pacjentką. Léa wczepia się w moje ramię i szepcze: – Uprzedź naszą paczkę. Najpierw Axela, później Léo i Tibora. Potem ty ch, który ch lubimy . Przez hol nieustannie przepły wają fale wchodzący ch i wy chodzący ch ludzi. Niektórzy trzy mają w ramionach noworodki, inni popy chają wózki inwalidzkie, wielu porusza się o kulach, jeszcze inni są tutaj ty lko w charakterze odwiedzający ch, afiszując radosne lub zgaszone twarze, w zależności od moty wu, który sprowadził ich w te mury . Przy każdy m otwarciu się automaty czny ch drzwi uderza mnie powiew zimnego powietrza z zewnątrz. Żeby wy konać niezbędne telefony , siadam w kącie holu, w pobliżu okna i kalory fera, jak w liceum. Podczas każdej rozmowy , chociaż mówię o poważnej chorobie serca, unikając wdawania się w szczegóły doty czące perspekty w, reakcją jest niedowierzanie i przy gnębienie. Vanessa i Pauline płakały . Axel zapy tał, czy może przy jść. Tibor również. Staram się nie poddawać emocjom, które ich ogarniają. Próbuję nie rozmawiać z żadny m z nich zby t długo, kończę rozmowę pod pretekstem, że mam jeszcze długą listę osób do powiadomienia. Czasami, między dwoma telefonami, muszę
chwilę odetchnąć. Informuję właśnie Marie, kiedy niespodziewanie w szpitalny m holu pojawia się moja mama. Idzie tak szy bkim krokiem, z energią tak różną od tej, jaką emanuje na co dzień, że z początku jej nie rozpoznaję. Dziwnie się czuję, postrzegając tę kobietę jako obcą osobę, a następnie uświadamiając sobie, że to właśnie ona dała mi ży cie. Zby t szy bko zmierza w stronę recepcji, żeby mnie zauważy ć. – Mamo! Odwraca głowę i zmienia kierunek, ruszając prosto na mnie. Bierze mnie w objęcia, jak gdy by m to ja miała powód, żeby znajdować się w szpitalu. – Moja kochana… Czy ta w moich oczach. – Jak się czuje Léa? – Zanim tutaj wy lądowała, miała się całkiem nieźle… W kółko robią jej badania. Pokój dwieście siedemnaście, drugie piętro. – Dajesz radę? – Staram się jej pomóc. Właśnie informuję naszy ch znajomy ch… – To trudne, wiem. Ale dobrze, że ty się ty m zajmujesz. Całuje mnie. – Wy glądasz na zmęczoną. Jest tu gdzieś Élodie? – Z Christophe’em, mają spotkanie z lekarzem. – Spróbuję się z nimi zobaczy ć. Oddala się. Teraz, w ty m holu, kiedy nasi bliscy już wiedzą, wszy stko wy daje się bardziej przy gnębiające. Nie jestem z tego dumna, ale prawdę mówiąc, wolałam czas, kiedy ty lko ja wiedziałam o chorobie Léi. Teraz wszy scy będą o nią dbać, każdy zechce okazy wać jej przy wiązanie, na które oczy wiście w pełni zasługuje, nawet jeśli więc zrobię, co ty lko będzie w mojej mocy , i tak wy da się to banalne. O dwudziestej drugiej pielęgniarki łagodnie popchnęły mnie w stronę drzwi wy jściowy ch. Mój tato wstąpił, żeby pomówić z Christophe’em i odwieźć mnie do domu. Długo rozmawiali, stojąc w głębi kory tarza. Dołączy ła do nich Élodie. Oboje słuchali mojego taty . Słowa do mnie nie docierały , ale widząc jego twarz, wy prostowaną postać i precy zy jne gesty , miałam wrażenie, że odzy skałam go takim, jakim by ł, zanim zmienił pracę. W domu czekał na mnie Lucas, żeby ży czy ć mi dobrej nocy . Wzruszy ł mnie ty m. – Kłaczek za tobą tęsknił – powiedział, uciekając spojrzeniem, zażenowany rozmową, która sprawia, że można by go posądzić o czułość. – Wszędzie cię szukał, miaucząc. Próbowałem się z nim bawić, ale chy ba nie potrafię się do tego odpowiednio zabrać. Wczoraj prawie pozbawiłem
go przy tomności, rzucając do niego frisbee… Na widok mojego kota przeży wam prawdziwy wstrząs. Wy jechałam ty lko na kilka dni, a on się tak bardzo zmienił. Wy daje się większy , grzeczniejszy , ale na szczęście jest równie uroczy . – Zobaczy sz, co teraz potrafi! – cieszy się Lucas. – Wskakuje na półkę z pły tami DVD. Zoltana doprowadza to do szału. Kot siada na szczy cie i przy gląda mu się spokojnie ze swojej fortecy nie do zdoby cia. Widziałem także, jak wspina się na brzozę w ogrodzie, wy soko ponad najniższe gałęzie! I już zerka na wiśnię… Nawet gdy was nie ma, świat nadal się kręci. Idę do swojego pokoju, a Kłaczek drepcze za mną. W chwili kiedy już mam wejść do środka, wy przedza mnie i siada przed biurkiem. Uporczy wie wpatruje się w blat. – Chcesz swój korek? Odpowiada miauknięciem. Jestem taka szczęśliwa, że ma jeszcze ochotę na zabawę. Nie wszy stko się zmieniło. Tak bardzo boję się stracić ty ch, który ch kocham. Zwy kła my śl o oddaleniu się od nich wy daje mi się nie do zniesienia. Korek odbija się od dy wanu i Kłaczek oddaje się radośnie zabawie. Zy skał na szy bkości i precy zji. Chy ba to muszą mieć na my śli nasi rodzice, kiedy mówią, że rośniemy w oczach.
33 W szkole nowina o chorobie Léi rozeszła się piorunem. To główny temat tegorocznego powrotu z ferii. Nawet ci, którzy nie znają jej z imienia, wiedzą, co jej grozi. Są również tacy , którzy twierdzą, że ma raka, że już umarła w straszliwy ch cierpieniach, że straciła wszy stkie włosy , inni, jeszcze gorzej doinformowani, twierdzą, że lekarze amputowali jej obie nogi, żeby powstrzy mać tajemniczą galopującą gangrenę. Na szczy cie tej piramidy pogłosek siedzą Dorian i ta przeklęta Laura, którzy bagatelizują i lekceważą temat – jak każdą rzecz, która sprawia, że nie znajdują się w centrum uwagi. Léa czuje się lepiej. Lekarze nie pozwalają jej wrócić do szkoły , dopóki nie zostanie określona odpowiednia dawka lekarstwa, ale przy najmniej odzy skała już kolory . Trzeba przy znać, że jest pod dobrą opieką i unika wszelkiego wy siłku fizy cznego, nie licząc wy buchów szalonego śmiechu z powodu pielęgniarki, która traktuje ją, jakby miała dwa lata. „Nie zjadła jogurciku? Nieładnie. Grzeczne dziewczy nki jedzą cały jogurcik”. Całe popołudnie ją naśladowałam. Świetnie się bawiły śmy . Axel odwiedził ją pierwszy . Przy niósł kwiaty . Nigdy nie widziałam, żeby obdarowy wał kogokolwiek kwiatami. Nie chcę nawet o ty m my śleć. Rozumiem, dlaczego to robi, choć w pewien sposób mnie to rani. Ale rozumiem. Ale mnie to rani. To działa również w drugą stronę. Czuję się zraniona, że daje jej kwiaty , ale to rozumiem. I tak bez końca. Léo i Tibor również się pojawili. Na odchodny m Léo powiedział, że jestem aniołem stróżem Léi, i ży czy ł mi powodzenia. Aż drgnęłam ze wzruszenia. Nigdy mi się coś takiego nie przy trafiło. Gdy by mnie zaraz potem poprosił o rękę, zgodziłaby m się. Pauline, Marie, Vanessa i Antoine też przy szli. Niektórzy do mnie dzwonili. Robię bowiem za centralę dla ty ch, którzy nie mogą się dodzwonić do Léi. Jestem już prawdziwą profesjonalistką: „Przekażę jej, że dzwoniłaś, będzie jej bardzo miło. Nie martw się. Nie, jutro między piętnastą a szesnastą ma już dwoje gości. Czy możesz spróbować o siedemnastej, ale muszę cię uprzedzić, że będzie już wtedy zmęczona”. Jeśli nie uda mi się zostać nurkiem, zawsze mogę podjąć pracę asy stentki. Nie wiem, czy to reakcja na to, co przeży łam w ciągu ostatnich kilku dni, czy też to, że Léa nie pojawia się w szkole, ale dziś jestem w naprawdę kiepskim nastroju. My śl, że znajdę się w sali lekcy jnej bez niej obok siebie, strasznie mnie przy gnębia. Pierwsza godzina to zajęcia z przy rody . Siedziałam sama w ławce. Wszy scy pozostali by li w parach – sły szałam ich śmiechy , czułam ich wzajemne porozumienie. Ja znalazłam się sama obok pustego krzesła, wy obrażając sobie po kolei różne rzeczy , że Léa już nie ży je, że nigdy nie wróci albo że ty lko jej amputowane nogi będą mogły uczęszczać na lekcje, ponieważ reszta ciała za bardzo zaraża.
Podobna izolacja zdarzy ła mi się może ze trzy razy , odkąd chodzę do szkoły . Na drugiej lekcji dosiadł się do mnie Antoine. Moje oblicze musiało się rozświetlić jak rozżarzony węgiel, na który wlewa się dziesięć litrów benzy ny . By łaby m skłonna pocałować go z wdzięczności. Gdy by tuż potem poprosił mnie o rękę, zgodziłaby m się. Wiem, co sobie my ślicie, ale proszę, nie oceniajcie mnie. Nie jestem fry wolna, najwy żej wrażliwa. – Musi ci by ć ciężko – powiedział Antoine – dotrzy mam ci więc towarzy stwa, dopóki Léa nie wróci. Jesteście obie trochę tak jak ja i Malik. Brakowałoby mi tego drania, gdy by wy lądował w szpitalu. Odwracam się i widzę Malika, który uśmiecha się do mnie, pokazując jednocześnie obsceniczny gest kumplowi. Doświadczenie nauczy ło mnie, że to prawdziwe świadectwo uczuć między chłopakami. Antoine wy ciąga zeszy t i piórnik. Nigdy nie siedzieliśmy obok siebie. Spoglądamy po sobie. W jego oczach bły szczą iskierki. – Gdy by śmy siedzieli w samochodzie – mówi – znajdowałby m się na fotelu śmierci. Biorąc jednak pod uwagę, co spoty ka Léę, nie jest to zby t dobry dowcip. Przestraszona kręcę głową. – Masz rację – przeprasza. – To żałosne. Jednocześnie my ślmy pozy ty wnie: jeśli Léa nie wróci od razu, a ja będę siedział obok ciebie podczas sprawdzianów, to moja średnia z matmy na pewno się poprawi. Dziś po lekcjach Louis pierwszy wy biera się do Léi. Axel nie może jej odwiedzić tego dnia, ja zaś pójdę później, muszę najpierw zrobić kopie notatek z lekcji, które opuściła. Pewnie nawet nie spojrzy na mnie, ale chcę to zrobić, przecież ma prawo by ć na bieżąco. Po powrocie do domu znów by łam świadkiem czegoś niewiary godnego. Już na sam dźwięk śmiechu Lucasa mogłam zacząć podejrzewać najgorsze. Zdjęłam czy m prędzej buty i jeszcze przed ucałowaniem mamy popędziłam sprawdzić, co za głupota mogła wy wołać w nim taką radość. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczy łam, przekraczając próg salonu, by ł Kłaczek, cały rozczochrany , wy konujący salto do ty łu i ruszający dalej w szaleńczy m pędzie. Przebiegł jak wariat po kanapie i zderzy ł się ze ścianą na schodach. Stało się – mój krety ński brat naćpał mojego kota. – Czy m nakarmiłeś Kłaczka? – Niczy m. Patrz – to laser. Jest gotowy na wszy stko, żeby ty lko dopaść czerwony punkcik. Mała świetlista plamka przesuwa się obok moich nóg, a Kłaczek podąża za nią, z wy trzeszczony mi ślepiami kota psy chopaty . Lucas przesuwa plamkę na moje udo. Kłaczek, zachwy cony widokiem wreszcie nieruchomego celu, drepcze w miejscu, bierze rozbieg i niczy m gepard, który ma w planach pożarcie anty lopy , rzuca się naprzód. Jego pazurki bez trudu
przebijają się przez moje dżinsy i zatapiają w skórze. Krzy czę. Lucas się zaśmiewa. Mama złości się z kuchni: – Lucas, jeśli nie przestaniesz, zlikwiduję tego kota! To ohy dne. Nieszczęsny kot nie jest niczemu winien. Trzeba zlikwidować Lucasa i jego laser.
34 – My ślisz, że to zadziała równie dobrze jak numer z morderstwem? – Zobacz ty lko, co przy niosłam w tej torbie… Manon otwiera plastikowe opakowanie, ze środka wy doby wa kolejne i jeszcze jedno. – Masz tam uran czy bałaś się, że coś ucieknie? Dostrzegając zawartość, rzuca wszy stko i cofa się, wy dając z siebie okrzy k przerażenia. Dobrze, że to się nie roztrzaskało. – To odrażające! Skąd wzięłaś te okropności? – Ze śmietnika szkolnego laboratorium. Nie ma szans, żeby coś uciekło. Manon jest zdegustowana. Kręci głową, żeby przepędzić wizję tego, co zobaczy ła. Zamy kam torbę i wręczam jej małe hermety czne pudełko. – Pomóż mi porozmieszczać śmierdzące kule. Muszą by ć wszędzie. Schowamy je także w krzewach przy wejściu, dzięki temu klienci szy bko wczują się w nastrój. Mówisz, że poprzednia agencja zrezy gnowała? – Tak, teraz dom pokazuje ktoś inny . Tamta agentka szalała. Oznajmiła mojemu ojcu, że nikt nie zechce kupić domu, w który m popełniono morderstwo. Tato niczego nie zrozumiał, zezłościł się i zrezy gnował z jej usług. Na szczęście nie uwierzy ł w jej opowieści. Mój brat by ł genialny . Kiedy rodzice powiedzieli mu, co im nawy gady wała ta kobieta, stwierdził ty lko: „Są gotowi na wszy stko, by leby ty lko nie musieć robić tego, co do nich należy ”. Rozbijam pierwszą fiolkę i wlewam pły n do pustego opakowania po jogurcie. Odór zgnilizny szy bko daje o sobie znać. – Naprawdę przy prawia o mdłości – stwierdza Manon. – Kilka lat temu mój kuzy n bawił się ty mi świństwami. Wszędzie je rozkładał. – Postaw ten kubeczek za telewizorem. W ciągu kilku minut dom jest naszpikowany pojemniczkami z cuchnącą cieczą. Wkrótce oddy chanie staje się niemożliwe. Zakładam gumowe rękawice… Przy wejściu do piwnicy , a także pod szafką w przedpokoju i pod zlewem układam ostrożnie zdechłe my szy , jakie zostały po sekcji, w taki sposób, żeby ich py szczki nieco wy stawały . Manon przy gląda mi się, powstrzy mując mdłości. – Trzeba będzie później wszy stko dezy nfekować – narzeka. Z ulicy dobiega odgłos silnika. Manon wy gląda dy skretnie przez okno. – Jadą! Chodźmy na górę. Znasz drogę. – Tak tutaj cuchnie, że niemal z przy jemnością zamknę się w szafie z zapachem perfum
twoich rodziców. Chowamy się we dwie w garderobie. Mamy więcej miejsca, niż kiedy by ł z nami Léo, ale jest mniej zabawnie. Głosy przy wejściu. Ty m razem oprowadza mężczy zna. Kiedy ty lko klienci przestępują próg domu, sły chać okrzy ki: – To niedopuszczalne! – oburza się drugi głos męski. Nagle rozlega się przenikliwy , rozdzierający kobiecy krzy k. My szko numer jeden, spoczy waj w pokoju. Brawo, nie umarłaś na próżno! Nawet nie weszli. Usły szeliśmy gwałtownie zamy kające się drzwi. Manon odczekała kilka sekund, licząc szeptem do pięciu, po czy m rzuciła się do okna, żeby zobaczy ć, jak niedoszli naby wcy odjeżdżają. Ty m razem zachowała się profesjonalnie i zadbała, żeby nikt jej nie zobaczy ł. – Genialnie. Sądzę, że ta agencja również podziękuje za współpracę. Muszę zadzwonić do brata i mu o ty m opowiedzieć. – Wcześniej pozbieraj my szy i przewietrz. Mam nadzieję, że smród zniknie do czasu powrotu twoich rodziców.
35 Tego jeszcze w szkole nie by ło. Dziś rano powitano nas jak największe gwiazdy filmowe. Léa wróciła. Przy wiozła nas jej mama. Nie przeszły śmy jeszcze nawet trzech metrów, a już usły szały śmy wesołe nawoły wania. W holu toruję jej drogę niczy m ochroniarz. Usiłujemy dostać się do naszego zakątka. Ci, którzy sły szeli o jej problemie, zauważają jej przy by cie i informują ty ch, którzy jej nie znają. Tłum przy ciąga tłum. Jak w królewskim pochodzie, kroczy my wśród zebrany ch, Léa zaś wita się z niektóry mi na chy bił trafił, uśmiechając się z niedowierzaniem. Sły chać komentarze: „Czy li jednak zmartwy chwstała”, „Odrosły jej włosy ”, „Przeczep sztuczny ch, bioniczny ch nóg doskonale się przy jął”. Takie cuda sprzy jają zamieszaniu. Nasza klasa insty nktownie tworzy swoistą ludzką tarczę wokół Léi, strefę bezpieczeństwa, która ma na celu przede wszy stkim zachowanie dla nas przy wileju odzy skania jej i wy słuchania opowieści o męczarniach, które przeszła. Axel w obronnej pozy cji stoi tuż za nią. Wszy scy zasy pują ją py taniami, śmieją się, zamęczają ją. Daję się ponieść ogólnemu dobremu nastrojowi chwili i udaje mi się uwierzy ć, że koszmar się skończy ł, że choroba została pokonana, że wszy stko jest jak dawniej. Nasze ży cie i nic poza ty m. Pojawienie się Léi oży wia naszą paczkę, ale nie ty lko. Nawet te osoby z klasy , które nie są jej specjalnie bliskie, zdają się korzy stać z dobrodziejstwa jej obecności. Każdy przecież lubi historie, które dobrze się kończą. Przez to pierwsza godzina lekcji minęła wśród ogólnego rozprzężenia. – Cieszę się, że wróciłaś, Léa – przy witała ją pani Holm. – Jak się czujesz? – Lepiej, dziękuję pani. – Podczas twojej nieobecności, czy to z niepokoju, czy też ogarnięci wiosenny m nastrojem, twoi koledzy by li bardzo roztrzepani. Wy jmuje plik kartek z torby i wy ciąga je w naszą stronę. – To po prostu „nitonisio”! – wy bucha nagle złością. „Nitonisio” w języ ku pani Holm oznacza „ani to zrobione, ani to do zrobienia”. Ma kilka powiedzonek w ty m sty lu, bardzo wy mowny ch. Zawsze uważałam, że „nitonisio” jest zby t urocze, żeby uży wać go do określania niepowodzeń. Przy pomina raczej nazwę słodkiego zwierzaczka, jakiejś my szki laboratory jnej – ale jeszcze ży wej – która ukry wa się w zaroślach i popiskuje sobie cicho z zadowolenia. Do słownika proponuję następującą definicję: Nitonisio – rzeczownik rodzaju nijakiego, niewielkich rozmiarów ssak z rodziny gryzoni, który po zapadnięciu zmroku śpiewa, daje się głaskać grzecznym dzieciom po miękkim brzuszku i rozmnaża się za kaloryferami w połowie września.
„Nitonisio” to jednak co innego, a pani Holm ani trochę nie wy gląda na zadowoloną. Podsumowuje wy niki niezapowiedzianej kartkówki na temat odruchów ludzkiego ciała. – Kiedy proszę was o zacy towanie przy kładów niety powy ch odruchów, śmiem mieć nadzieję, że zaczerpniecie je z zajęć, nie zaś z głupot usły szany ch nie wiadomo gdzie. Czasami mam wątpliwości, czy naprawdę jesteście w klasie maturalnej! A zatem! Nie, Julien, kiedy ktoś uderza cię młoteczkiem tuż pod kolanem, odruchem nie jest przy łożenie tej osobie. Nie, Hugo, ślinienie się na widok pięknej dziewczy ny nie jest odruchem. I, na miłość boską, Inès, szty wny „kureczek” u wisielców burzową porą nie jest spowodowany odruchem, skoro oni już nie ży ją! Poza ty m chłopcy nie mają „kureczków”, ty lko penisy ! Sądząc po jej wrzaskach, zapewne wszy scy w budy nku wiedzą już, co mają chłopcy . Mimo żałosny ch ocen jesteśmy bardzo zadowoleni. Podczas posiłku w południe uwaga wszy stkich kieruje się na Léę, i jest to w pełni zrozumiałe. Ponieważ każdy stara się o nią zadbać, idę po dzienniczek, którego zapomniałam w sali matematy cznej. Wy chodząc ze stołówki, wpadam na Evę czającą się za drzwiami. Pilnuje kogoś z ukry cia. To bardzo bezpośrednia dziewczy na, dlatego podobne zachowanie zupełnie mi do niej nie pasuje. – Co robisz? Szpiegujesz? – Nie pokazuj się, bo mnie nakry ją! Gwałtowny m ruchem wciąga mnie za siebie. – Masz z kimś problem? – Na razie nie, ale spodziewam się najgorszego. Wskazuje mi stół, przy który m chłopak i dziewczy na, zapewne z pierwszej klasy liceum, jedzą razem obiad. – Przecież to twoja siostra. – Właśnie, a ten mały play boy , który robi do niej maślane oczy , próbował już przespać się z ośmioma dziewczy nami od początku roku szkolnego. Z tego co zrozumiałam, udało mu się osiągnąć cel z dwiema, które wciąż jeszcze nie doszły po ty m zdarzeniu do siebie. Nie chcę, żeby ostrzy ł sobie zęby i całą resztę na Lolę. Istotnie, nie trzeba długo im się przy glądać, żeby stwierdzić, że chłopak robi co może. Gesty kuluje, porusza ramionami, rzuca słodkie spojrzenia Loli i ją rozśmiesza. Właśnie tak zachowują się gołębie w okresie godowy m. Brakuje mu ty lko piór. Trzeba przy znać, że jak na młodzika z pierwszej klasy jest dobry w te klocki. W tej dziedzinie także szy bko się zmieniamy . Dwa lata później chłopcy są już bardziej spry tni, znacznie „subtelniejsi” w swoich próbach uwodzenia – ale wciąż jeszcze długa droga dzieli ich od elegancji. Zachowanie tego młodego samca rozśmieszy łoby każdą dziewczy nę z klasy maturalnej, a jednak ten tani spektakl wy daje
się świetnie działać na młodszą siostrę Evy . Jak my wszy stkie, ona także nauczy się w końcu rozpoznawać i unikać tego rodzaju opętańców, ale na razie, jeśli ten młody człowiek jest rzeczy wiście do tego stopnia napalony , rozumiem niepokój mojej koleżanki. – Spójrz! Udaje takiego słodziaka – mamrocze Eva. – Gdy by m by ła facetem, przy łoży łaby m mu w tę jego śliczną buzię. – Próbowałaś ostrzec siostrę? – A od kiedy oczarowana dziewczy na słucha czy ichś rad? Chodź, wstają, musimy się stąd zwinąć. Zostawiam Evę na czatach i ruszam w stronę sali matematy cznej. Po wrzawie panującej w holu spokój opustoszały ch kory tarzy napawa mnie lękiem. Światła wy łączy ły się automaty cznie, a wśród ciszy , zamiast trady cy jnego odgłosu kawalkady , moje kroki odbijają się niepokojący m echem. Nie chciałaby m spotkać się tu oko w oko z brutalem, który groził mi ostatnio, i którego widuję z daleka od czasu do czasu. Czy m prędzej wbiegam po schodach, przede wszy stkim jednak staram się nie my śleć o ty m, że cienie rzucane przez balustrady ry sują na ścianach olbrzy mie zęby . Doskonała dekoracja do horroru, który mógłby wy wołać traumę u małej Soray i, kiedy już pozbędzie się fobii zombie zjadający ch psy . Docieram wreszcie do sali B 209 i wchodzę do środka. Kiedy ty lko popy cham drzwi, z moich ust wy ry wa się krzy k. Chy ba nigdy tak nie wrzeszczałam. Solidnie się już „przedprzestraszy łam” w ciemny ch kory tarzach, ale to, co teraz widzę, mrozi mi krew w ży łach. Tibor stoi na krześle, które z kolei jest ustawione na biurku. Z wy sokości tej konstrukcji zanurza ręce w podwieszony m suficie. Przestraszy ł się tak samo jak ja, moje pojawienie się niemal zaś spowodowało jego upadek. – Tibor, co ty wy prawiasz? Prawie umarłam ze strachu. On drży . – Napędziłaś mi stracha… – Co kombinujesz przy suficie? – Wszy stko ci wy jaśnię. Musisz mi jednak przy rzec, że nikomu nie powiesz. Nigdy . W przeciwny m razie… Zeskakuje z krzesła i podchodzi do mnie. Nie wiem dlaczego, ale wy daje mi się jakiś obcy . Czuję się nieswojo. Cofam się, wkrótce jednak znajduję się unieruchomiona przy ścianie. Naprawdę lubię tego chłopca, nie chciałaby m, żeby by ł zamieszany w jakąś podejrzaną sprawę. – Camille, wiesz, że lubię zwierzęta i nienawidzę marnotrawstwa. Potakuję skinieniem głowy tak szy bko jak ty lko mogę, zastanawiając się jednocześnie, co zaraz usły szę. Wy obrażam sobie, że doda teraz: „Dlatego uwielbiam pożerać ludzkie mięso. Ha, ha,
ha!”, po czy m posieka mnie maczetą. Albo powie: „Cóż, handluję narkoty kami, które ukry wam w suficie, żeby mieć z czego opłacić kry jówki!”. Stoi przede mną. Już nie drży , ja wciąż jednak dy goczę. Wreszcie mówi zdławiony m głosem: – Trochę mi wsty d, ale my ślę, że mnie zrozumiesz. Całe szczęście, że to ty mnie nakry łaś. Od dwóch ty godni zbieram pozostawione na tacach w stołówce jedzenie, żeby dokarmiać bezdomne zwierzęta, który mi się opiekuję. Nie mogę patrzeć na wszy stkie te marnujące się produkty , kiedy małe stworzenia głodują. Wewnętrzne westchnienie ulgi. Jest wariatem, ale ty lko jego głos będzie dziś zduszony . – Co robiłeś w podwieszany m suficie? – To moja spiżarnia. Nie mogę wy nosić łupów każdego popołudnia, chowam je więc na górze. Chcesz zobaczy ć? Wskakuje na biurko, wspina się na krzesło i wy ciąga z kry jówki trzy plastikowe reklamówki. Kawałki sera, ciastek, chleba, kilka jogurtów – wszy stko zapakowane. – Twoje psy jadają jogurty ? – Pilnuję małego chihuahua o imieniu Octavio, który za nimi przepada. Szczególnie za ty mi o smaku brzoskwiniowy m z kawałkami owoców. – Czy li wieczorami zabierasz to, co udało ci się zgromadzić? – Kiedy już wszy scy sobie pójdą. Czasami jest to niemożliwe, ponieważ pojawiają się sprzątaczki. Tibor wkłada z powrotem ży wność do kry jówki i zasuwa pły tkę. Kiedy wszy stko jest już na swoim miejscu, przeciera krzesło i biurko rękawem. – Nikomu o ty m nie mów, obiecujesz? – Mam usta zamknięte na kłódkę. Bez ostrzeżenia bierze mnie w ramiona. – Dziękuję, Camille. Najgorsze by by ło, gdy by w tej chwili pojawili się Dorian i Laura. Ale bóg żartowniś, który steruje losami naszego świata, musi akurat by ć zajęty gdzie indziej. Nikt nas nie zaskoczy ł. Staliśmy tak przez chwilę przy tuleni do siebie. Krzy knęliśmy ty lko ze strachu, podskakując jak rażone piorunem szy nszy le, kiedy rozległ się dzwonek na lekcję.
36 Pan Rossi ma rację – jesteśmy ty lko zwierzętami. Z jednej strony dręczy nas stres związany ze zbliżający mi się wielkimi krokami egzaminami, dręczą nas także ży ciowe pułapki, o który ch informuje się nas co godzinę, skandaliczne i przy gnębiające wiadomości, dramaty w naszy m otoczeniu – rozwody , choroby , Dorian i Laura, ostatnio nazwani dżumą i cholerą – nie wspominając już o głodzie i wojnach, jeśli spojrzy się nieco szerzej. Powinniśmy by ć spięci jak świnki morskie przy wiązane do maski bolidu Formuły 1 pędzącego dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę przy wejściu w ostry zakręt. Powinniśmy cierpieć na bezsenność, nie móc się śmiać, stracić wszelką nadzieję. A jednak wy starczy , żeby zrobiła się taka pogoda jak dziś, żeby to wszy stko przestało mieć znaczenie. Nadejście pogodny ch dni w pełni wy starcza, żeby śmy o wszy stkim zapomnieli, żeby unicestwić wszelkie napięcia i wy nieść nas do rangi istot radośnie beztroskich i szczęśliwy ch. Przy pięknej pogodzie, po tak długim okresie szarugi, po skórze rozchodzi się przy jemny dreszczy k, a świnka morska może tańczy ć na masce wy padającego z zakrętu bolidu. Pan Rossi twierdzi, śmiejąc się, że na wiosnę nasz mózg topnieje pod wpły wem hormonów i nie ma sposobu, żeby utrzy mać nas w ry zach. Ostrzega nas również, że drapieżniki cenią sobie ten okres, gdy ż zwierzy na jest wtedy najmniej czujna. Podoba mi się ta teoria – przy pomina, że pierwotnie wakacje to uwolnienie dzieci ze szkoły , żeby mogły pomagać rodzicom w sianokosach. Piękne dni by ły wówczas najbardziej akty wny m okresem. To nadal sprawdza się w wy padku zwierząt. Kiedy ty lko wy jdzie słońce, ptaki zaczy nają krzątać się przy budowie gniazd, bobry naprawiają swoje żeremia, niedźwiedzie zaś spędzają co najmniej ty dzień na opróżnianiu sobie jelit. W naszy m wy padku jest odwrotnie. Obecnie czas, w który m mogliby śmy najwięcej zdziałać, jest okresem nieróbstwa. Większość z nas latem wy łącznie się obija. Rezultat: „Gdy przy chodzi zima, śniegi, zawieruchy – biedaczki – gorzko płaczą”. Jestem pewna, że macie świadomość, że nie jest to cy tat z Jérôme’a Chevillarda. W serii „jesteśmy ty lko zabawkami natury ” pani Holm opowiadała nam o kaczkach, który ch intensy wność zachowań seksualny ch zależy od światła. W miarę jak wzrasta nasłonecznienie, jądra samca zwiększają objętość, skłaniając kaczki do łączenia się w pary . Co prowadzi do tego cudownego powiedzenia: „Światło na śniadanie, będzie niezłe kwakanie”. Jérôme Chevillard nie ująłby tego lepiej. Kto ośmieli się umieścić ten napis przy wejściu do muzeum albo na początku książki? Nie wiem dlaczego, ale ta historia z rosnący mi jądrami przy wodzi mi na my śl Don Juana młodszej siostry Evy . W jakim stanie chłopak będzie po takim dniu? My ślę również ze wzruszeniem o kaczkach. Ofiary światła. Biedaczy ska! Co się dzieje,
kiedy robi im się zdjęcia przy uży ciu flesza? Rano jadę na rowerze ty lko do domu Léi – nie ma mowy , żeby ona jechała do szkoły , pedałując. Dalej wiezie nas samochodem jej mama. Na miejscu budy nku przy dworcu zieje teraz wielka dziura w ziemi – w głębi krzątają się małe ludziki na przedziwny ch maszy nach, który ch zastosowania nigdy nie zrozumiem. Nie widziałam starszego pana. Codziennie o nim my ślę. W domu także widać skutki nadchodzącej wiosny . Zoltan jest jeszcze bardziej podekscy towany niż zazwy czaj. Kłaczek chce teraz wy chodzić na zewnątrz i zauważy łam, że coraz bardziej oddala się od domu. Sąsiedzi mówili, że go widzieli, a mieszkają trzy ogrody dalej. Niepokoję się. Boję się, że trafi na zaczepnego psa, na starego kocura o obszarpany ch uszach albo wpadnie w pułapkę sady sty wrogo nastawionego do zwierząt. Często, kiedy już odrobię lekcje, wy chodzę na taras i wołam go. Rzadko wraca. Zoltan zrozumiał, że jeśli wy chodzę na zewnątrz bez kurtki, to czy nię tak, żeby przy wołać jego kumpla. Towarzy szy mi więc i siada grzecznie w oczekiwaniu. Rozgląda się, gotów zgotować kociakowi radosne powitanie. Nie w ty m jednak objawia się największa zmiana w ży ciu Kłaczka. W zeszły m ty godniu zrobił coś przedziwnego. By ło już późno. Uczy łam się w swoim pokoju i otworzy łam okno, żeby przewietrzy ć pomieszczenie. Kot siedział na rogu biurka i ze spokojem wy kony wał toaletę. Nagle, jak gdy by otrzy mał rozkaz za pośrednictwem pilota sterującego jego głową, przeskoczy ł na komodę przy oknie. Wy stawił wąsiki na zewnątrz, postawił łapę na parapecie i zanim zdąży łam cokolwiek zrobić, wy skoczy ł na wiśnię, której gałęzie doty kają fasady . W panice poderwałam się z krzesła, wołając go po imieniu. On zaś spokojnie przesuwał się po gałęzi. Odwrócił głowę w moją stronę i mogę wam przy siąc, że chociaż to ty lko kot, w jego spojrzeniu by ło widać dumę z udanego wy czy nu. „I co, jesteś pod wrażeniem?” – zdawał się py tać. Ruszy wszy po chwili na dalsze zwiedzanie drzewa, dodał: „Ja jestem z siebie raczej zadowolony , oceniłby m się na pięć z plusem”. Cóż, Kłaczek jest młody , chodzi do szkoły podstawowej, nie zna się jeszcze na punktacji w skali do dwudziestu. Boję się, że spadnie. Pobiegłam jak szalona do ogrodu. Postawiłam na nogi cały dom. Asekurowałam go z dołu, gotowa złapać, gdy by stracił równowagę. Cholerny mały geniusz. Pan Kula Futra nie spieszy ł się z powrotem na ziemię. By łam trochę zła, ale w głębi duszy również dumna. Od tamtej pory staram się nie otwierać okna. W czasie kiedy odrabiam lekcje, Kłaczek siedzi z nosem przy klejony m do szy by . Jest jeszcze jeden prognosty k wiosny , fascy nujący i tajemniczy , a jest nim twarz mojego brata. Nie wiem, czy to skutek wpły wu pięknej pogody na jego jądra, ale oblicze Lucasa, coraz mniej pucułowate, jest usiane śliczny mi krostami, które – jak w zaczarowany m ogrodzie – wy kluwają się każdego dnia. Aż chce się rzy gać. Ropne fajerwerki. Najwy ższy stopień
upokorzenia: mama zabroniła mu kłaść głowę na poduszkach i doty kać nią tapet. Zaproponowałam, że owinę mu ją papierem toaletowy m, ale nikt nie chce mieć w domu mumii. Nawet Zoltan wy kazuje się mniejszy m zapałem, gdy chodzi o lizanie go po twarzy . Biedny Lucas źle znosi tę sy tuację. Widzę, jak się zachowuje przed lustrem w łazience. Kiedy staram się go pocieszy ć, mówiąc: „Nie martw się, znikną. Wszy scy przez to przechodziliśmy ”, odpowiada: „Spadaj, czarownico, bo cię przy tulę”. Gdy by nie kolor, można by go porównać z przepiękny m angielskim trawnikiem, któremu krety postanowiły przetrzepać skórę. Ostatnio, kiedy przy glądałam się jego twarzy usianej cudami matki natury , wy dało mi się, że krosty na czole układają się w słowo. Tak, tak – przy sięgam! Jak w ty ch grach, w który ch łączy się punkty liniami. Przy sięgam, że przez chwilę wy dało mi się, że widzę słowo „gogol” albo „neuneu”. Gdy by się dobrze zastanowić, czoło może pełnić funkcję tablicy informacy jnej, na którą ciało wy sy ła światu wiadomości za pośrednictwem pry szczy . Czy ż się nie mówi: „Czy mam to wy pisane na czole?”. W ty m wy padku tak właśnie jest. W świetle tego odkry cia, które zrewolucjonizuje nasze spojrzenie na nastoletnią młodzież, wiele rzeczy się wy jaśni. Pamiętam doskonale, że najwięcej pry szczy ze wszy stkich dziewczy n miała Laura, która w tamty m okresie nie znajdowała się jeszcze w rękach Doriana. Kiedy teraz o ty m my ślę, wy daje mi się, że na jej czole, które wy glądało jak pole bitwy po bombardowaniu, można by ło wy raźnie przeczy tać „wredna suka”. Mówię wam, że znaki są wszędzie. Trzeba ty lko umieć je czy tać. Zauważam wszy stko, co zmienia się wokół mnie, z wy jątkiem tego, co mnie doty czy . Lucas rośnie, Kłaczek również. Obaj wy stawiają czubek języ ka, kiedy my ślą. Lucas nie macha już nogami pod krzesłem, ponieważ są za długie. Wy chodzi z kolegami. Czy moi rodzice odczuwają w stosunku do nas te same niepokoje, które ja mam w stosunku do mojego kota? Czy z podobną troską patrzą, jak wy puszczamy się coraz dalej w świat? Gdy się tak dobrze zastanowię, to nie chcę, żeby Kłaczek się oddalał – z dwóch powodów: po pierwsze, lepiej od niego znam czy hające niebezpieczeństwa tego świata. Wiem, co mu grozi. Po drugie, egoisty cznie po prostu czuję się lepiej, kiedy jest przy mnie. Tak bardzo o niego dbałam, karmiłam, zabawiałam, że zajął w moim ży ciu ważne miejsce. Każda z jego nieobecności pozostawia we mnie pustkę. Chy ba podobnie jest w wy padku rodziców młody ch ludzi, jakimi jesteśmy my . Tato, mamo, obiecuję, że nie wy skoczę przez okno na drzewo. Zwłaszcza że Lucas już próbował zeskoczy ć z garażu na samochód. Jest późno. Przed chwilą podsłuchałam rozmowę moich rodziców. Ojciec się dziwił, że ostatnio zdaję się mniej przejmować stanem Léi. By ł niemal oburzony , że od czasu powrotu do liceum wszy scy starają się unikać rozmowy o jej chorobie, jak gdy by przestała istnieć. Jego argumenty wy dały mi się tak celne, że poczułam wy rzuty sumienia. Mama odpowiedziała mu stanowczo, przy pominając, że kiedy sami by li młodsi – znali się zaledwie od kilku ty godni – jeden z ich
kolegów z klubu zabił się na skuterze. Nigdy mi o ty m nie mówili. Wy wołało to ogromny szok, kilka dni później przy padały jednak urodziny jednego z ich przy jaciół. Ojciec stanął wtedy po stronie ty ch, którzy nie chcieli odwołać imprezy , ponieważ: „W obliczu śmierci nie można wy rzekać się ży cia”. Zdaniem mamy atmosfera urodzinowa by ła dość specy ficzna, ale dzięki temu wszy stkim łatwiej przy szło poradzenie sobie z tragedią. Później wspomniała o czy mś, co bardzo głęboko mnie naznaczy ło. Starszy człowiek, który prowadził bar w lokalu, gdzie odby wała się impreza, powiedział coś, czego mama nigdy nie zapomniała: „Ży jemy , umieramy , ludzie płaczą, później jednak się zastanawiają, co by tu zjeść”. Mimo że opowiada to po latach, mama wy daje się bardzo wzruszona. Nawiązując do nas, powiedziała tacie: „Pozwól im wierzy ć, że wszy stko gra. Niech zapomną o ty m horrorze na tak długo, jak to będzie możliwe”. Wróciłam do swojego pokoju na palcach. Kłaczek stał przy oknie. Zbliży łam się do niego. Pogłaskałam go. – Masz ochotę na spacer, kolego? Miauknął. Otworzy łam okno. Popatrzy ł na mnie, zaskoczony moją uległością, i skoczy ł szy bko, żeby m nie zdąży ła zmienić zdania. Znalazłszy się na gałęzi, odwrócił się. Przy sięgam, że chociaż to ty lko kot, jego oczy mówiły „dziękuję”.
37 „Niech zapomną o ty m horrorze na tak długo, jak to będzie możliwe” – powiedziała mama. Trwało to ty lko dwa ty godnie. Léa jest zwolniona z zajęć wy chowania fizy cznego. Na każdej lekcji zostaje poza linią autu, na świeży m powietrzu, często z Tiborem w roli sędziego, który gwiżdże kiedy bądź. Tego dnia panuje swobodna atmosfera. Po lekcjach część naszej grupy planowała nawet przejść się do centrum handlowego. Ja nie. Nie mam ochoty iść z nimi, ponieważ na samą my śl, że uchwy ci mnie sześćdziesiąt pięć kamer przemy słowy ch ojca, włosy jeżą mi się na głowie. Axel również się wy kręcił, ponieważ miał coś innego do roboty . Graliśmy w siatkówkę. Inès dwukrotnie złapała się już w siatkę, jak moty l. Kątem oka widziałam, jak Léa i Tibor się śmieją. By ć może to właśnie ten śmiech ją wy czerpał. Rozpoczy naliśmy drugi mecz, kiedy Léa skuliła się i zaczęła łapać gwałtownie powietrze. Spadła z ławki. Tibor naty chmiast wezwał pomoc. Axel w trzech susach znalazł się przy niej. Nauczy ciel chwilę później. – Odsuńcie się – mówi. – Pozwólcie jej oddy chać. Léo, odezwij się! Ona otwiera oczy , krzy wiąc się z bólu. Wy gląda, jakby się dusiła. Rzucam się w stronę jej plecaka, wołając: – Trzeba jej zrobić zastrzy k! Pan Taribaud układa ją
ostrożnie
w bezpiecznej
pozy cji. Jest bardzo spokojny ,
w przeciwieństwie do mnie. Nachy lam się nad przy jaciółką i szepczę jej do ucha: – Oddy chaj, kobieto! Znajdę strzy kawkę i od razu lepiej się poczujesz. Wy ciągam opakowanie. Nauczy ciel py ta: – Umiesz robić zastrzy ki? Kręcę przecząco głową. Wy jmuje mi ostrożnie strzy kawkę z dłoni. – Zajmę się ty m. Zapoznaje się z krótką instrukcją ze szpitala, zdejmując zaty czkę z igły . Cała klasa zgromadziła się wokół nas. Jest tak cicho, że wszy scy sły szą krótki oddech Léi. Tibor trzy ma ją za jedną rękę, Axel za drugą. W trakcie robienia zastrzy ku nauczy ciel woła do Louisa: – Biegnij do sekretariatu i poproś, żeby wezwali pogotowie! Léa się dusi. Jej skóra nabiera barwy , jakiej nigdy jeszcze nie widziałam i która wcale mi się nie podoba. Jej spojrzenie ucieka, oczy się wy wracają. Nie mogę się teraz rozpłakać. „Pozwól im wierzy ć, że wszy stko gra” – powiedziała mama. A teraz, co robimy ? Przed oczami stają mi
najgorsze wizje. By ć może Léa nie opuści ży wa tego boiska. By ć może to by ł ostatni dzień, jaki spędziły śmy razem. Czuję, że zaraz się rozkleję. Axel kładzie mi dłoń na ramieniu. Wy mieniamy spojrzenia nad leżący m ciałem Léi. On jest równie przejęty jak ja, ale znajduje w sobie siłę i się opanowuje. Dodaje mi odwagi, biorę się więc w garść. Léą wstrząsają gwałtowne konwulsje. Przez klasę przechodzi przepełniony paniką szmer. – Wszy stko dobrze – uspokaja nauczy ciel. – W ulotce napisano, że to pierwszy widoczny skutek zastrzy ku. Lekarstwo zaczy na działać. Ja, która zawsze traktowałam go jak klauna z balonikami, stwierdzam, że ma łeb nie od parady . Pomoc przy by ła bardzo szy bko. Mój dziadek zawsze powtarzał, że w najgorszy m dramacie zawsze jest coś zabawnego. Miał rację. Kiedy pojawiło się pogotowie, ratownicy , zapewne z przy zwy czajenia, rzucili się na Tibora, który uciekał przez boisko do piłki nożnej, wrzeszcząc: – Nic mi nie jest, nic mi nie jest! To nie ja! Dajcie mi spokój! Ratownicy nie pozwolili mi towarzy szy ć Léi. Odjechała sama. Uważam, że to okropne. Wciąż jeszcze nie oddy chała normalnie, nawet po podaniu tlenu. Kiedy drzwi czerwonego samochodu zamknęły się za noszami, wy buchłam płaczem.
38 Już samo to, że do pokoju nauczy cielskiego zostają wezwani przedstawiciele klasy , nie wróży nic dobrego, ale polecenie, że mam się tam stawić razem z nimi, jest czy mś niespoty kany m. Wiem, że nie powinnam by ła tak potraktować Doriana na lekcji chemii, sam się jednak prosił. Poza ty m odkąd Léa jest w szpitalu, jestem cała roztrzęsiona. Reszta klasy nie jest zresztą w lepszej formie i nauczy ciele twierdzą, że nie można z nami wy trzy mać. Porządnie nam się oberwie. Kiedy stajemy z Marie i Antoine’em przed pokojem nauczy cielskim, mamy się nietęgo. Bierzemy głęboki wdech i rzucamy się na głęboką wodę. Ostatnia wy miana spojrzeń i ruszamy prosto w paszczę lwa. Antoine puka. Pierwsza zła wiadomość: odzy wa się tubalny głos pana Tonnerieux. Skoro sam dy rektor uznał za stosowne się pofaty gować, będzie rzeź. Otwieramy drzwi i wchodzimy gęsiego, jak kaczki na jarmarcznej strzelnicy . Druga zła wiadomość: wszy scy nauczy ciele są obecni. To już nie zwy kłe zebranie w sprawie zachowania, ale prawdziwe kolegium dy scy plinarne. – Siadajcie, mamy mało czasu – rzuca dy rektor. Pani Serben, pan Rossi, pani Holm, a nawet panie i panowie Shelley , Gerfion, Alvares i Taribaud są tutaj. A ja, głupia, nie wzięłam nawet ze sobą notatnika, żeby sprawiać wrażenie poważnej uczennicy . Pozwolimy się tutaj zetrzeć na miazgę. – Mamy z waszą klasą problem – atakuje pan Tonnerieux. – Będziemy musieli zareagować. Antoine włączy ł try b „uczeń idealny ” i potakuje ulegle. Marie i ja działamy raczej w try bie „zając oślepiony reflektorami”, gotowe dać się posiekać i wrzucić do potrawki. – Od kilku ty godni – ciągnie dy rektor – wasze wy niki się pogarszają. Nawet u dobry ch uczniów. Pozostali nauczy ciele potakują jednogłośnie. – Wasze zachowanie również… się skomplikowało – dodaje powściągliwie. Wy miana ironiczny ch spojrzeń wśród nauczy cieli. Dostanie nam się doży wocie w wariancie z torturami. – Uważamy , że pogorszenie wy ników jest w dużej mierze związane z ty m, co odczuwacie w związku ze stanem zdrowia Léi i jej hospitalizacją. Wielu spośród was w tej klasie jest z nią mocno związany ch, mamy tego świadomość. Zbliżają się jednak egzaminy i jeśli tak dalej pójdzie, możecie ich nie zdać. Nawet gdy jakimś cudem się wy bronicie, nasza ży czliwość nie uratuje ocen, które już są wpisane do waszy ch akt. Może się to niekorzy stnie odbić na wy nikach zapisów na studia. Zostaliśmy skonfrontowani z wy jątkową sy tuacją. Wierzcie, że rozumiemy wasze przy wiązanie do Léi. Nie chcemy , aby tragedia, jaka ją spotkała, pociągnęła całą klasę ku
porażce, dlatego chcieliśmy z wami porozmawiać. Zaskoczenie naszej trójki. A więc nie wezwali nas po to, żeby dokonać egzekucji, ty lko z zamiarem udzielenia nam wsparcia? Głos zabiera pan Rossi: – Czujemy wy raźnie, że większość z was głęboko przeży wa to, co spotkało Léę. Masowo odwiedzacie ją w szpitalu, martwicie się o nią. Robicie to kosztem nauki i celów, który ch nie powinniście tracić z oczu. Jakkolwiek by się to wy dawało trudne, prosimy was, dla waszego dobra, żeby ście skupili się na nauce. Znajdujecie się w punkcie zwrotny m waszego ży cia i to, co przy trafia się jednemu z was, nie może odwieść was od powodów, dla który ch się tutaj znajdujecie. Pomożemy wam, ale sy tuację będzie można poprawić ty lko wtedy , gdy wy każecie się moty wacją. Dlatego liczy my na was, przedstawicieli klasy , i na ciebie Camille, jako osobę bliską Léi, żeby przekazać tę informację waszy m koleżankom i kolegom. Pani Serben dodaje: – Mamy duże opóźnienia w programie. Za niespełna cztery miesiące czekają was egzaminy , a ta historia całkowicie wy trąca was z równowagi. Musicie wziąć się w garść! Strach zmienia się u mnie w złość. Jestem oburzona. Proszą nas, ni mniej, ni więcej, żeby śmy odsunęli Léę na bok, zapomnieli o niej i uczy li się do matury . Czy oni zdają sobie sprawę z tego, co czujemy ? Czy mają nas za zaprogramowane maszy ny o wy znaczony ch celach, pozbawione serc? – Nie macie nic do powiedzenia? – dziwi się pani Holm. – Niełatwo będzie nam zapomnieć o Léi – wy rzucam z siebie jedny m tchem. – Jeszcze nie umarła, a może nawet przeży je. Wiemy , że zbliżają się egzaminy , ale szczerze mówiąc… Słowa wy dostały się ze mnie, zanim zdąży łam pomy śleć. Pani Shelley wzdy cha głośno: – By łam przekonana, że tak zareagują. Cóż za brak dojrzałości! Niezdolni do spojrzenia dalej niż czubek ich nosa. Ja nie zamierzam komplikować sobie egzy stencji, pomagając ludziom, którzy wcale tego nie chcą. Ży cie samo się nimi zajmie. – Lise! – protestuje pan Tonnerieux. – Proszę, uniknijmy tego rodzaju schematów. Wszy stko dzieje się za szy bko. Dy rektor zwraca się do nauczy cielki angielskiego po imieniu i bierze nas w obronę? Nauczy cielka angielskiego ma imię? Następnie dy rektor zwraca się do mnie: – Camille, nie chodzi o to, żeby zapomnieć o Léi. Chodzi o to, żeby nie porzucać wszy stkiego innego, ponieważ jesteście bardzo blisko celu. Nie wiemy , co z nią będzie, i mimo tego, co możesz sądzić, jej los jest nam bliski. W przy szły m roku jednak każde z was będzie już podążało własną drogą ży ciową… – Proszę wy baczy ć, ale nie wiemy , czy w przy szły m roku Léa nie będzie szła przez ży cie
razem z nami… – Cały m sercem chcemy wierzy ć, że Léa wy zdrowieje. Ale niezależnie od tego, jaka będzie jej przy szłość, na waszą z pewnością padnie cień, jeśli naty chmiast nie zareagujecie. Jesteśmy w stały m kontakcie z jej rodzicami. Wiemy już, że nie będzie mogła konty nuować normalnego toku nauki przez najbliższy ch kilka miesięcy . Nie wiemy nawet, czy będzie mogła wrócić do liceum w ciągu najbliższy ch ty godni, co oczy wiście by łoby korzy stne dla jej samopoczucia. Jej rodzice starają się, żeby mogła wrócić do domu, to już by łby doskonały początek. – Wiem to wszy stko, widuję się z nią codziennie, a nasze rodziny się przy jaźnią. – Wiemy również – wtrąca pan Rossi – że każde z jej zniknięć i każde pojawienie się ma na was bardzo duży wpły w. Chcemy wam pomóc przetrwać te chwile i nie zrujnować sobie przy szłości. Nie walczy my przeciwko Léi – walczy my o was. By łoby świetnie, gdy by choć raz policjanci i złodzieje mogli się dogadać, ponieważ mamy do czy nienia z ogniem i nie chcemy , żeby pożar wszy stko zniszczy ł… Argument przemawia do mnie. Uspokajam się. Pan Tonnerieux ciągnie: – Pan Rossi zgłosił się na ochotnika, żeby przeprowadzić waszą klasę przez ten trudny okres. Ze względu na jego plan zajęć jest bardziej dy spozy cy jny niż pani Serben, wasza wy chowawczy ni. Będziemy dokony wać podsumowania przy najmniej raz w ty godniu. Mamy świadomość, że próba ta wy maga od was wy siłku, ale również od całego grona pedagogicznego. Razem spróbujemy sprawić, żeby dramat nie zmienił się w katastrofę.
39 Hugo i Vanessa wpadli z wizy tą do Léi. Chociaż ona stara się tego nie okazy wać, widzę, że brakuje jej energii. Kiedy ty lko goście wy szli z pokoju, opadła na łóżko wy czerpana. Bezbarwny m głosem stwierdziła: – A więc nauczy ciele zorganizowali wam grupę wsparcia, żeby ście poradzili sobie z moją nieobecnością? – Tak, jesteś prawdziwą traumą dla naszej klasy . Wiesz, kiedy będziesz mogła wrócić do domu? – Nie przed upły wem ty godnia. Rodzice musieli zamówić specjalny sprzęt do mierzenia oddechu, ciśnienia i sama nie wiem czego jeszcze. Muszę przejść szkolenie z jego obsługi, poza ty m co dwa dni będzie przy chodziła do mnie pielęgniarka. – Opieka godna gwiazdy … – Chętnie by m z niej zrezy gnowała, ty m bardziej że mama wy korzy stuje teraz cały swój urlop. Swoją drogą nie zgadniesz, kto do mnie niedawno dzwonił… – Powiedz. – Dy rektor himself. Py tał, jak się czuję, by ł supermiły i powiedział, że na pewno mnie odwiedzi. Zapy tał również, czy nie przeszkadzałoby mi, gdy by pani Serben tu zajrzała. – Każe ci pisać niezapowiedzianą kartkówkę! – Nawet w szpitalu nie można mieć spokoju! To dziwne, ale muszę przy znać, że klasówek także mi brakuje. Wy obrażasz sobie, do czego to doszło? – Jesteś spragniona sprawdzianów? Biedactwo, zaczy nam się poważnie niepokoić. – Ależ ja się nudzę… Telewizja dobra na trzy minuty . Książki są w porządku, nie potrafię się jednak długo na nich skupić, jeśli zaś chodzi o czasopisma, to kiedy przeczy tasz jedno – przeczy tałaś już wszy stkie. Czekam więc na wasze odwiedziny i rozmy ślam… Dlaczego nie miałam ty le wolnego czasu w zeszły m roku? Mogłaby m wy uczy ć się lektur z francuskiego! – Nawet kilkumiesięczna hospitalizacja nie wy starczy łaby do przeczy tania Ojca Goriot. – Masz rację. Bel-Ami albo trzy dziestopięciolitrowa lewaty wa? Wy bieram lewaty wę! – Co ty powiesz? Faszerują nas „wartościami” i „odpowiedzialnością”, a bez skrupułów zmuszają nas do czy tania historii tego śmiecia! – Chy ba żeby nam pokazać, że tacy istnieją – śmieje się Léa. – A potem się dziwią, że podchodzimy do książek z nieufnością… – Pamiętam, jak dostałaś ochrzan od nauczy cielki francuskiego, ponieważ ośmieliłaś się powiedzieć, że Antygona jest tak wulgarnie prowokująca jak najgorsze reality show, ty le że bez
muzy ki w czołówce. Śmiejemy się właśnie w najlepsze, kiedy pojawia się pielęgniarka, która traktuje Léę jak małe dziecko. Spogląda na nas z lekkim niezadowoleniem, wiesza tabliczkę w nogach łóżka i mówi: – Jeśli się zmęczy sz, zabronię wizy t. Léa odpowiada: – Nie sły szała pani, że lepiej się leczy pacjentów, poprawiając im samopoczucie, niż robiąc zastrzy ki? To zakład karny czy szpital? Nigdy nie by łam świadkiem takiego u niej zacięcia. Pielęgniarka zdąży ła jeszcze dodać przed wy jściem: – Lepiej się uspokójcie, ponieważ zaraz przy jdzie doktor Langeais, a ma akurat zły dzień… Drzwi się zamy kają. – Zastanawiam się, dlaczego Langeais w ogóle został lekarzem – komentuje Léa. – Sprawia wrażenie, jak gdy by nie lubił ludzi. Patrzy na wszy stkich spod oka, ma poczucie władzy nad ży ciem i śmiercią każdego z nas – nieszczęsny ch, kłębiący ch się istot. Nienawidzę go, na dodatek mam wrażenie, że zupełnie nie zna się na ty m, co robi. To nawet nie on mnie prowadzi… Otwierają się drzwi, w który ch staje napuszony mężczy zna w nieskazitelny m biały m kitlu. Z kieszonki wy staje mu czarne luksusowe pióro. Odpowiada dokładnie opisowi Léi. Nie zaszczy ciwszy mnie nawet spojrzeniem, mówi: – Proszę poczekać na kory tarzu. Następnie sięga po akta Léi, również na nią nie patrząc, i zaczy na: – A więc co nam mówią najnowsze wy niki? Ruszam w stronę wy jścia, Léa puszcza zaś do mnie oko, po czy m robi minę cierpiętnicy . Przesadza, czka i się dławi. Chy ba się wy głupia, ale robi to tak dobrze, że przy pomina mi się nieprzy jemne zdarzenie na boisku. Na twarzy lekarza pretensjonalność ustępuje miejsca panice. Żegnaj, idealna prezencjo! Bez śladu godności rzuca się na dzwonek, żeby wezwać pielęgniarki. Nawet nie zajmuje się chorą. Ma w sobie znacznie mniej profesjonalizmu niż nasz nauczy ciel wy chowania fizy cznego. Nie zwraca uwagi na Léę, zby t zajęty szukaniem sposobu na jak najszy bsze pozby cie się niewy godnej pacjentki. – Proszę się uspokoić – powtarza ty lko. – Proszę głęboko oddy chać. Brawo za celną radę! Zdenerwowany przedłużający m się brakiem reakcji ze strony personelu wy chodzi na kory tarz. – Potrzebujemy tu pomocy ! Naty chmiast! Trzy pielęgniarki pojawiają się w okamgnieniu. Nie zadają sobie nawet trudu, żeby zapy tać, co się dzieje, zapewne przy zwy czajone, że nie mogą na niego liczy ć.
Zachowanie Léi jest już w pełni normalne. Jestem w szoku. Układa dłonie w megafon i oznajmia: – Koniec alarmu próbnego, to by ły ćwiczenia! Powtarzam, to by ły ćwiczenia. Doktor Langeais jest proszony o naty chmiastowe udanie się do biura inspektora w celu rewizji procedur alarmowy ch. W wy padku problemu zajmujemy się nie DZWONKIEM, ty lko CHORYM. Pielęgniarki śmieją się półgębkiem i karcą Léę dla zasady . Lekarz, jeszcze szty wniejszy niż na początku, udrapowany dy plomami i wy sokim mniemaniem o sobie, wy chodzi bez słowa. Léa zwija się ze śmiechu i kaszle. Gdy by pewnego dnia ktoś mi powiedział, że zobaczę u niej przejawy takiej śmiałości i bezczelności w stosunku do ludzi, który ch nauczono nas szanować, nie uwierzy łaby m. Nigdy jej takiej nie widziałam. Najwy raźniej czy ta w moich oczach. – Wiesz, Camille, jeśli mam kopnąć w kalendarz za dwa miesiące, nie mogę marnować czasu z ludźmi, którzy udają, że ci pomagają, naprawdę zaś posługują się tobą, żeby nadać sobie znaczenia. Ten ty p nie powinien by ć lekarzem. Na pewno jest inteligentny , ale zapomniał, że pracuje z istotami ludzkimi. Powinien by ł zostać wetery narzem, a i tego nie jestem pewna. Na szczęście nie wszy scy są tacy jak on. Zobaczy sz, doktor Nguy en jest genialny . Wy ciąga do mnie rękę. Już mam ją uścisnąć, kiedy zaskakuje nas czy jś głos. – Nie przeszkadzam wam, dziewczy ny ? W drzwiach stoi Axel. Zapominając o zmęczeniu, Léa wy bucha szczerą radością i wy ciąga ku niemu ramiona. Znów zaniemówiłam. Wy daje się bardziej szczęśliwa na jego widok, niż kiedy ja przy chodzę. Axel podchodzi do niej bez wahania i ją obejmuje. Nie wiem, czy potraficie sobie wy obrazić to, co się we mnie dzieje. Gdy by m by ła oceanem, szalałby na mnie sztorm stulecia, po który m nastąpiłoby trzęsienie ziemi o sile dziesięciu punktów. Gdy by m by ła doświadczeniem, by łaby m podziemny m wy buchem jądrowy m. Gdy by m by ła najpiękniejszy m kwiatem, zwiędłaby m w ciągu ułamka sekundy . Czy nie całują się w usta dlatego, że tu jestem, czy dlatego, że zazwy czaj tego nie robią? Czy są przy jaciółmi, czy chodzi o coś innego? Mimo całej sy mpatii, jaką odczuwam w stosunku do Léi, jestem bliska zezłoszczenia się na nią. Dlaczego o niczy m mi nie mówi? Axel stoi nadal u wezgłowia jej łóżka. – Co sły chać? – Wciąż ży ję, a to już coś. Zostaniesz chwilę? – Nie mogę, muszę wracać. Chciałem się ty lko przy witać. – Miło z twojej strony . Gdy by ście mogli zobaczy ć, w jaki sposób ona na niego patrzy , zrozumieliby ście mnie. Axel zwraca się do mnie:
– Camille, zamierzasz niedługo już iść? Wy rzuca mnie za drzwi czy co? Czy będzie to dzień, w który m dwoje moich bliskich przy jaciół mnie zdradzi? Czy idy lliczny obrazek, jaki tworzą razem, zapadnie mi w pamięć jako najbardziej dramaty czna wizja mojego ży cia? Nie jestem już nawet w stanie wy doby ć z siebie głosu. – Ja… nie wiem – bełkoczę. – Bo jeśli będziesz się już zbierać, pójdę z tobą. Gdy by m by ła zegarem, zaczęłaby m się kręcić w drugą stronę. Gdy by m by ła deszczem, wróciłaby m do chmury . Gdy by m by ła zwiędły m kwiatem, zakwitłaby m jak nigdy . Nie wiem, czy wszy scy tak mają, ale czasami odnoszę wrażenie, że jestem nadakty wnie reagującą substancją chemiczną. Najdrobniejsza cząsteczka emocji, jaka zostaje skierowana w moją stronę, może mnie zniszczy ć, oży wić, zmienić, strawić lub sprawić, że będę zawsze lśniła. Teorety cznie nie ma takiej materii w naszy m wszechświecie, a jednak ja istnieję. Należy mi się wielka jedy nka z chemii.
40 Świeże powietrze dobrze mi robi. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy to naprawdę zasługa powietrza czy tego, że idę obok Axela. Nie pamiętam, żeby śmy kiedy kolwiek znaleźli się razem sam na sam w inny m miejscu niż szkoła. Tutaj, na tej banalnej ulicy , sy tuacja ma w sobie coś nowego. Gdy by śmy by li mali, opowiadaliby śmy sobie, że jesteśmy jak dorośli w prawdziwy m ży ciu. Odczuwaliby śmy lekki dreszczy k wolności, który towarzy szy pierwszy m samodzielny m eskapadom. Nikt już nie trzy ma nas za rękę, nie pomaga bezpiecznie przejść przez ulicę. To już za nami. Nikt jednak nie trzy ma mnie za rękę dla przy jemności wspólnego marszu. To jeszcze przed nami. Mam nadzieję, że i ten dzień w końcu nadejdzie. Spoglądam na rękę Axela, która koły sze się w ry tmie jego kroków. Co mnie powstrzy muje przed pochwy ceniem jej? Dlaczego nie miałaby m prawa spleść moich palców z jego palcami? Jak by zareagował? Kiedy porównuję to, co Léa ośmiela się robić, z ty m, czego ja nie robię, stwierdzam, że mam przed sobą długą drogę. Co ona uczy niłaby na moim miejscu? Axel zdaje się również delektować ty m wiosenny m późny m popołudniem. Idzie, zadzierając od czasu do czasu nos, jak młody węszący pies. Mieszka w pobliżu szpitala. Nie wiem dokładnie gdzie, ale na pewno w tej okolicy . Na najbliższy m rogu ulicy powie mi, że tutaj nasze drogi się rozchodzą. Już z wy przedzeniem nienawidzę tej chwili. Ponieważ nie wiem, na który m skrzy żowaniu skręci, obawiam się każdego przecięcia ulic. Przed każdy m przejściem dla pieszy ch moje serce ściska się i szy kuję się na najgorsze. Obserwuję każdy jego najdrobniejszy gest zapowiadający zmianę kierunku. Wsłuchuję się w jego oddech, żeby wy czuć słowa oznajmiające mi jego odejście. Jeśli stawia stopę na jezdni, żeby przejść razem ze mną, moje serce daje susa z radości na drugą stronę ulicy . Axel nie zdaje sobie z tego sprawy , ale idzie obok wy buchu jądrowego, który odradza się cudowny m sposobem na każdy m skrzy żowaniu. O czy m on my śli? O kim? Może o Léi… Docieramy do zbiegu dwóch ulic. Axel zerka na mnie i chce coś powiedzieć. Między chwilą, w której zauważy łam ruch jego warg, a tą, w której dźwięk jego głosu dotarł do moich uszu, musiało upły nąć kilka dziesiętny ch sekundy . Mimo to zdołałam wy obrazić sobie, że chce mnie odprowadzić do domu. Zdąży łam pomarzy ć, że mówi o ty m, jak dobrze mu by ło w moim towarzy stwie. Miałam również czas spojrzeć w jego tak piękne w ty m świetle oczy . Zdąży łam nawet usły szeć, jak mi wy jaśnia, że Léa jest dla niego ty lko koleżanką i że od dawna wie o pakcie, jaki zawarły śmy w związku z jego osobą. – Muszę cię tutaj zostawić. Mieszkam niedaleko. Chętnie by m cię odprowadził, ale jestem już spóźniony .
Nie mogę zemdleć dlatego, że brał pod uwagę odprowadzenie mnie, ani stracić twarzy , ponieważ mimo wszy stko zamierza mnie opuścić. – Nie szkodzi. Także się zresztą spieszę. Muszę wpaść do Copy shopu, żeby skserować notatki z lekcji dla Léi, zanim zamkną. Jak mogłam wy skoczy ć z takim tekstem? Dlaczego nie mam odwagi powiedzieć, co czuję? Dlaczego ukry wam się za idioty czny mi pretekstami i nie powiem mu, że jest mi źle, ponieważ odchodzi, i że Copy shop zamy kają o dwudziestej drugiej? A gdy by m tak wy buchła płaczem? A gdy by m zaczęła błagać go na kolanach? A gdy by m wy ciągnęła z torebki broń i wzięła go jako zakładnika, nie prosząc nigdy o okup? Axel zdaje się wahać. Co mi tam, wiem, że mam przy najmniej prawo do cmoknięcia w policzek na pożegnanie. Liczę na nie. To absolutne minimum. Może mnie nie obejmie, ale poczuję przy najmniej ciepło jego policzka. Dlaczego on tak na mnie patrzy , dlaczego wy gląda, jakby usiłował mi coś powiedzieć? – Jeśli zy skasz przez to na czasie, możesz wpaść do mnie. Zeskanuję twoje notatki, wy drukujemy je i nie będziesz musiała iść do centrum. Wiem, że twój sklep zamy kają o dwudziestej drugiej, ale mieszkam naprawdę blisko i na pewno będzie milej. Cały światowy zapas energii jądrowej właśnie eksplodował pod ziemią.
41 Dokonuje się we mnie coś dziwnego. Od lat usiłuję wy obrazić sobie miejsce, w który m mieszka Axel z rodziną, w miarę jednak, jak się do niego zbliżamy , wszy stkie zbudowane przeze mnie dekoracje wy latują w powietrze wobec odsłaniającej się rzeczy wistości. Serce wali mi jak młotem, moje zmy sły są pobudzone. On stawia wielkie kroki, ja muszę zrobić ich w ty m samy m czasie dwukrotnie więcej, żeby za nim nadąży ć. Osiedle, na który m stoi jego blok, jest stare, ale schludne. Łatwo zauważy ć, że zrobiono tutaj wszy stko, żeby podkreślić walory tego, co jeszcze się jakoś trzy ma. Dzieci grają w piłkę na alejce prowadzącej w stronę parkingu. Mijamy dwa budy nki. Axel wskazuje ten po lewej. – Na drugim piętrze, tam, gdzie jest balkon z rowerem terenowy m, to mieszkanie Louisa. Następnie dy skretnie wskazuje lśniący niebieski samochód z na wpół rozpakowany m odświeżaczem powietrza zwisający m ze wstecznego lusterka. Axel nachy la się do mnie i szepcze: – To samochód tego ludzkiego śmiecia, w którego sfinansowaniu uczestniczy łaś… Puszcza do mnie oko. Axel oprowadza mnie właśnie po swoim świecie. Wchodzę do jego wszechświata. Wy starczy zrobić kilka kroków i nagle wszy stko się zmienia. To bez wątpienia jedna z ty ch chwil bez znaczenia dla całego świata oprócz osoby , która o ty m marzy ła, jeden z momentów, który ch nigdy się nie zapomina. Pierwszy raz, który ma sens. Te bawiące się dzieci, kobieta z wózkiem, forsy cje o jaskrawożółty ch kwiatach, a nawet samochód nazisty tworzą jedną z najbardziej przełomowy ch chwil w moim ży ciu. Nigdy więcej nie będę się zastanawiała, gdzie mieszka Axel. Nie będę musiała sobie tego wy obrażać, marzy ć o ty m, domy ślać się. Wy starczy , że będę wspominać. Axel wy stukuje kod wejścia na klatkę schodową i wchodzimy na górę. Nasze kroki odbijają się echem na schodach z odnowionego marmuru. Trzecie piętro. Axel wy ciąga klucze z kieszeni. Wstrzy muję oddech. Ledwie weszliśmy do środka, kiedy naprzeciw nam wy szła kobieta. – Spóźnił się pan! Wie pan przecież, jak mi to komplikuje ży cie! Czy to jego matka? Jak taka bezkształtna kobieta mogła dać ży cie równie pięknemu chłopcu? I dlaczego zwraca się do niego per „pan”? – Wiem, pani Balmé. Przepraszam, by łem w szpitalu u koleżanki. Kobieta sięga po swoje rzeczy i mija mnie, obrzucając spojrzeniem od stóp do głów. – Najwy raźniej koleżanka czuje się już lepiej. – To inna koleżanka, pani Balmé.
– Ma pan sporo ty ch koleżanek… Powie pan matce, że wy robiłam o kwadrans więcej. – Zanotowane, nie ma sprawy . Miłego wieczoru. – Do widzenia. Axel zamy ka za nią drzwi i opiera się o nie. Wy dy cha głośno powietrze, co ma by ć wy razem zniechęcenia. Ty mczasem ja nie tracę ani chwili. Już przeczesuję wzrokiem wszy stko, co znajduje się w przedpokoju. Szafka, na której stoi zuży ty atlas gmin regionu, klucze w miseczce, kalendarz z samoprzy lepny mi karteczkami, listy . Chciałaby m mieć czas, żeby wszy stko przeczy tać, ale ruch w głębi kory tarza zwraca moją uwagę. W ży ciu Axela jest jednak kobieta. Musi mieć jakieś dziewięć lub dziesięć lat i właśnie biegnie w jego stronę. – Wróciłeś! – woła. Rzuca mu się w ramiona. On łapie ją w locie, podnosi aż do lampy zwisającej z sufitu. Tuli ją do siebie z całej siły . Przez chwilę pewien obraz z mojej przeszłości nakłada się na teraźniejszość: ja w objęciach taty . Dziewczy nka zamy ka oczy i obejmuje go. Wszy scy trafiają w ramiona Axela oprócz mnie. Zastanawiam się, co się dzieje, kiedy wy chodzi na zakupy i spoty ka po kolei swoje sąsiadki… – Camille, przedstawiam ci Océane, moją małą siostrzy czkę. Océane, przedstawiam ci moją bardzo dobrą przy jaciółkę, Camille. „Bardzo dobrą przy jaciółkę”. Co by powiedział, gdy by chodziło o Léę? I dlaczego nawet jeśli z nią chodzi, nie powiedział o mnie: „Przedstawiam ci moją najlepszą przy jaciółkę”? Jeśli się pobiorą, kiedy już przestanę ich śledzić zapłakana w parku, będę świadkiem na ich ślubie. Dziewczy nka przy gląda mi się uważnie. Ma takie same oczy jak jej starszy brat. Nie odstawiając jej na podłogę, Axel zrzuca buty i rusza w głąb mieszkania. Idę w jego ślady i przy glądam się wszy stkiemu, co znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Mieszkanie nie jest duże, ale pełne przedmiotów. Océane opowiada: – Wiesz, dostałam dzisiaj ocenę „A” z wy pracowania. Pani pochwaliła mnie przed całą klasą. – Świetnie. Czuję także, że jadłaś czekoladę, chociaż ci nie wolno. Jest wtorek, my szko, a możesz ją jeść ty lko w środy i w niedziele. Odstawia małą, która robi minę pełną skruchy . Axel wy jaśnia jej: – Mam coś do zrobienia z Camille. Pójdziemy do mojego pokoju. To nie potrwa długo, potem się tobą zajmę. Wy jątkowo możesz pooglądać telewizję, jeśli chcesz. Océane robi nadąsaną minę: – Ostatnim razem mówiłeś to samo przy innej pani, i to zajęło dwa odcinki Przyjaciółek na całe życie.
Kim jest ta inna pani? I jak długo trwa odcinek Przyjaciółek na całe życie? Axel daje mi znak, żeby m poszła za nim. Mijamy kuchnię, troje zamknięty ch drzwi i docieramy do jego pokoju. Moje oczy są niczy m kamery , które rejestrują każdy szczegół. Polecenie wy dane mojemu mózgowi jest bardzo jasne: nagry waj wszy stko, posortujemy później. Jego pokój jest mniejszy od mojego. Axel pospiesznie zamy ka otwartą szafę. Za późno: na szczy cie stosu ubrań zauważy łam koszulkę, w której na pewno wy gląda, jakby miał ramiona rozgry wającego w futbolu amery kańskim. Poniżej leżały chy ba jego spodnie. Łóżko jest pościelone. Żadny ch pluszaków. Na półce duża ciężarówka z klocków Lego. A więc tutaj wy poczy wa. Niewiele rzeczy na ścianach, nie licząc kilku zdjęć samochodów i dużego plakatu ze zdjęciem dzikiego krajobrazu. – Piękne. Gdzie to? – Na Islandii. – By łeś tam? – Za drogo, za daleko. Może kiedy ś. Daj mi te notatki do zeskanowania. Na biurku, między komputerem a podręcznikami, zauważam dwa zdjęcia, jedy ne w pokoju. Na jedny m widnieje Axel w otoczeniu Louisa, Léo i inny ch chłopców, który ch nie znam. Zdjęcie zrobiono zapewne latem, sądząc po niebieskim kolorze nieba, prawdopodobnie w zeszły m roku, ponieważ niewiele się zmienili. Nie wiem jednak gdzie, wielu z nich trzy ma bowiem wiosła. Na drugim zdjęciu Axel stoi między mną i Léą. To by ło na urodzinach Malika. Obok ramki stoi kubek, który dałam mu w prezencie. Moje serce znów zaczy na łomotać… Dopóki po drugiej stronie nie dostrzegam wspaniałego pióra, które kupiła dla niego Léa. – Usiądź na moim łóżku, kiedy będę skanował. To nie potrwa długo. Nie dbam o to, czy to potrwa długo. Niech skanowanie jednej strony trwa sobie nawet kilka godzin. Przy szafie stoją buty , w który ch Axel tak szy bko biega. Na półce ustawiono puchary za osiągnięcia sportowe. – Nigdy nie czy tasz powieści? – Nie bardzo mam na to czas. Matka wraca późno. Ma dwie połówki etatu w miejscach dość oddalony ch od siebie, często więc zajmuję się Océane. Trzeba żonglować. Kobieta, którą widziałaś, pomaga nam, ale czasami wy stawia nas do wiatru, dlatego muszę sobie radzić sam. – A twój ojciec? Axel nie odpowiada od razu. – Odszedł, kiedy mama by ła w ciąży z Océane. Już ponad dziesięć lat temu. Zostawił nam długi i wersalkę. Co mnie naszło, żeby zadać to py tanie? Po co wtrącam się w nie swoje sprawy ? Dlaczego nie
zapy tałam go raczej, kim jest ta druga „pani”, którą zabrał do pokoju i której wizy ta trwała dwa odcinki? – Przy kro mi. – W rezultacie, chociaż nie zawsze jest to oczy wiste, bez niego radzimy sobie lepiej. Jedy ny m prawdziwy m wspomnieniem związany m z ojcem jest lanie, jakie mi spuścił, kiedy miałem siedem lat, za to, że wy garnąłem mu, co my ślę. Skanuje notatki, kartkę po kartce. Zajmuje się mną. Prawdę mówiąc, zajmuje się również Léą, ponieważ kopie są przeznaczone dla niej. Kim więc tak naprawdę się zajmuje? Nie dbam o to, to ja jestem tutaj z nim i patrzę na niego. Podziwiam go, kiedy sięga po kolejne kartki, podziwiam, kiedy opuszcza pokry wę skanera, podziwiam, kiedy poklepuje drukarkę, w której toner znów kapry si. Ależ ze mnie wariatka! Mam ochotę go zabajerować, że nie skopiowałam również notatek z poprzedniego dnia, żeby przeciągnąć spotkanie, ale to by łoby głupie. Tutaj, w jego pokoju, mogę ocenić wy siłek, jaki wkłada w to, żeby by ć ty m, kim jest. Podejrzewam, że nie jest mu łatwo, biorąc pod uwagę czas, jaki musi poświęcać siostrze i matce. Teraz lepiej rozumiem to jego oderwanie od pły tkich wartości ty powy ch dla osób w naszy m wieku. Nie umniejsza to jego wartości w moich oczach – wprost przeciwnie. Jeszcze ty lko dwie kartki do skanowania. To straszne. Odliczanie. Mój umy sł zaczy na pracować na pełny ch obrotach. Musi mnie pocałować, zanim zeskanuje ostatnią stronę. Muszę mu powiedzieć o moich uczuciach, zanim wy drukuje się ostatnia linijka. Mam ochotę przeży ć z nim całe ży cie w ciągu najbliższy ch trzech sekund. To niemożliwe. To boli. To miłe. Jeśli na ty m polega by cie ży wy m, rozumiem, że można się ty m zmęczy ć.
42 Nie jest łatwo wy obrazić sobie tatę jako młodszego brata. Kiedy widzę ciocię Margot obok mojego ojca, trudno mi sobie uzmy słowić, że by li kiedy ś jak Lucas i ja. Czy go karmiła, kiedy by ł niemowlęciem? Czy widziała, jak zaklinowuje się pośladkami w toalecie i woła o pomoc? Czy ry sował paskudne psy przy pominające pchły , żeby następnie wręczy ć jej ry sunek z wy razami całej swojej miłości? W tej samej rodzinie ludzie mogą by ć różni. Margot i jej mąż tworzą parę, która w niczy m nie przy pomina związku moich rodziców. Zawsze to czułam, ale od niedawna rozumiem, dlaczego tak jest. Są bardziej otwarci, wolni. Rozmawiają o wszy stkim, wy chodzą, podróżują. Nie mają dzieci. Przez to ciocia Margot zawsze by ła dla nas supermiła. Rozpieszcza nas, a kiedy by łam mała, bawiłam się z nią godzinami, jak gdy by by ła moją koleżanką. Posiłek mija w dobrej atmosferze, ale trochę się przedłuża. Nie licząc chwili, kiedy Margot opowiada, jak to zjeżdżali kiedy ś z tatą po poręczy schodów u dziadków. Po wielu opanowany ch kursach ojciec zaczął udawać kowboja i puścił się w dół, wy wijając kapeluszem z brązowego filcu. Kiedy zjechał z impetem wprost na szklaną kulę zdobiącą koniec balustrady , wy dał z siebie wrzask rażonej prądem uchatki i mało brakowało, a nigdy nie miałby dzieci. Uży wając określenia Margot, „podeszły mu do oczu i miał przez to dziwne spojrzenie”. Straciłam apety t. Lucas wy bucha śmiechem, jak gdy by pozbawiało to dramaty zmu fakt, że przy trafiło mu się to samo w zeszły m ty godniu podczas akrobacji na rowerze. Nie licząc tego zdarzenia, czekam ty lko, aż będę mogła usiąść z Margot i porozmawiać. Kiedy by łam mała, miały śmy swój ry tuał, zgodnie z który m po poobiedniej kawie ciocia przy chodziła do mojego pokoju. Pokazy wałam jej, co zmieniło się od ostatniej wizy ty , opowiadałam o moich sprawach i dy skutowały śmy godzinami. Teraz, kiedy czas na to pozwala, wy chodzimy na spacer albo siadamy w ogrodzie. Dla mnie Margot jest jednocześnie starszą siostrą i babcią – jeśli dowie się kiedy kolwiek, że traktuję ją jak babcię, zabije mnie. Podoba mi się jej wizja ży cia i jej szczerość. Nigdy nie udaje. Już przy przy stawce Margot zauważy ła Lucasa, jak przekazuje pod stołem Zoltanowi to, czego sam nie chce jeść. Nic jednak nie powiedziała. Obie z mamą doskonale się rozumieją. Marc, mąż cioci, również tworzy udany tandem z moim tatą. Kiedy Margot robi jakąś uwagę młodszemu bratu – naprawdę nie umiem się przy zwy czaić do tej my śli – tato odgry za się tak, jak gdy by miał siedem lat. Każe jej pilnować własnego nosa i przy pomina, że przecież nie jest jego matką. Gdy by jego głos by ł choć odrobinę cieńszy , a słowa zostały wy powiedziane mniej wy raźnie, można by przy siąc, że to Lucas się
odezwał. Ciocia Margot to jedy na osoba na Ziemi, która jest w stanie sprawić, że tato będzie bełkotał. Nie możemy jednak o ty m rozmawiać. A ciocia Margot nie chce, żeby nazy wać ją ciocią. Po prostu Margot. Czekałam godzinami, zanim udało nam się wreszcie wy jść na zewnątrz, pod drzewko wiśni. Promienie słońca sączy ły się przez młode listowie, kreśląc na ziemi różne kształty . Léo dostrzegłby w nich z pewnością wspaniały kamuflaż. Mélissa widziałaby tutaj same serca, z kolei Inès usiłowałaby zamieść cienie, żeby by ło czy sto. Każdy widzi, co chce. Na drugim końcu trawnika Kłaczek spaceruje pod ży wopłotem. Znów ma się za wielkiego ty gry sa ze stepów. Słodziak. – Masz uroczego kotka. Twoja mama mówiła mi, jak się nim zajęłaś. Jestem z ciebie dumna. – Uwielbiam go. – Marc nie chce mieć zwierząt. Mówi, że to uziemiłoby nas w domu. Zmieniając ton, dodaje: – Twoi rodzice mówili mi również o ty m, co spoty ka twoją przy jaciółkę. Nieczęsto ją widy wałam, ale dobrze ją kojarzę. Straszna historia. Jak ona to znosi? – To zależy od dni. Czasami się trzy ma, czasami zaś jest jej trudniej… – A ty ? – Powtarzam sobie, że w końcu znajdzie się jakiś sposób. Inaczej to by łoby zby t niesprawiedliwe. – Rozpoznaję tutaj twój idealizm, ale sprawiedliwość nie ma nic wspólnego z ty m, co się dzieje na ty m świecie. Im szy bciej to zrozumiesz, ty m mniej będziesz cierpieć. Wy daje mi się, że sprawiedliwość i szczęście to dwie koncepcje, które nasz gatunek wy my ślił, żeby wy tłumaczy ć sobie to, nad czy m nie panuje. To trochę pomaga usprawiedliwiać, niczego jednak nie zmienia. Lepiej zawsze jest działać, niż wierzy ć. Zauważam mamę, która patrzy na nas przez okno. Muszę koniecznie porozmawiać z Margot o ty m, co czuję, zanim pojawi się mama. Rzucam się na głęboką wodę. – By łaś już kiedy ś zakochana? – Oto bezpośrednie przejście do tematu. Znając twoją powściągliwość, sprawa musi by ć nagląca. Przy stojny ten chłopak? – Nie wiem… – Poznałaś go przez Internet? – Bez obaw. Wolę prawdziwe ży cie. – Uspokoiłaś mnie. Czy przy najmniej jest dla ciebie miły ? To minimum, jakiego trzeba żądać od mężczy zny . – Jest dla mnie bardzo miły , podobnie jednak jak dla wszy stkich inny ch.
– Nie próbuj go zmusić do tego, żeby by ł miły ty lko dla ciebie. Mógłby zechcieć się przez to oddalić. – Nic między nami nie ma. On nawet nie wie, co do niego czuję. – Zastanawiasz się więc nad sobą? – Tak, bardzo dużo. – Zastanawiasz się, po prostu jesteś napalona czy to coś poważnego? – Można to do tego sprowadzić. Wy mieniamy spojrzenia. Margot się uśmiecha: – I tutaj, młoda panno, zastanawiasz się pewnie, czy twoja stara ciotka wie, co to znaczy by ć napalony m? Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Nie mam odwagi tego słuchać. – Zdarzy ło mi się to ty lko raz, ale by łam od ciebie starsza. Podróż służbowa, facet przy stojny jak młody bóg, który wy warł na mnie niesamowite wrażenie. Nigdy już potem się nie widzieliśmy , oszczędzę ci także szczegółów, ponieważ doskonale pamiętam, co czułam, kiedy „starzy ” opowiadali o bezeceństwach zarezerwowany ch ty lko dla młody ch. Dla mnie to stare dzieje. Następny m razem napalona to będę w krematorium. Cisza. Z przeciwległego krańca ogrodu Kłaczek patrzy na nią okrągły mi oczy ma. Chy ba usły szał, co mówi, i zrozumiał. Czasami koty mnie przerażają. – Czy Marc wie? – To by ło jeszcze, zanim go poznałam, ale w końcu i tak mu powiedziałam. Kiedy spotkałam Marka, miałam już za sobą wielu inny ch mężczy zn i, wierz mi, zadawałam sobie mnóstwo py tań. Tak jak ty , jak my wszy stkie. Taki już nasz los. Kiedy jednak spotkałam Marka, nie zastanawiałam się już, z kim zbuduję „idealnie szczęśliwy związek”. Szukałam kogoś, z kim po prostu będzie można mieszkać. Rozpacz uczy cię pragmaty zmu. On by ł chy ba na ty m samy m etapie co ja. Okazał się miły . Rozpoczęliśmy coś, co zapowiadało się na sy mpaty czną przy jaźń, okraszoną od czasu do czasu przy jemnościami fizy czny mi, aż daliśmy się oboje zaskoczy ć. By ć może dlatego, że niczego się już nie spodziewaliśmy , doceniliśmy to, co zostało nam dane, dziś zaś jestem z nim szczęśliwsza, niż gdy by m poślubiła wszy stkich facetów, o który ch fantazjowałam. – Skąd wiadomo, że jest się zakochany m? – Gdy by m ty lko znała odpowiedź… To się czuje, to się wie. Znam cię jako osobę, która wciąż się zastanawia, obserwuje, podaje w wątpliwość. Ty i twój ojciec jesteście ulepieni z tej samej gliny w ty m względzie. Ciągle zadajecie sobie py tania. Ja chy ba też. We wszy stko wątpimy . By ć może ze strachu. Nie jestem na najlepszej pozy cji, żeby ci doradzać, ale jednego jestem pewna: kiedy się zakochałam – nie miałam co do tego wątpliwości. Dlaczego nie powiesz temu chłopcu, co do niego czujesz?
– To skomplikowane. Léa również go kocha. – Biedna ty moja! Niełatwa sy tuacja. A on? – On ma do niej słabość. – Musisz by ć tego pewna. Nasze uczucia są skarbem ofiarowany m nam przez ży cie. Chroń je, jeśli to możliwe, nie krzy wdząc inny ch. – Dlatego właśnie się zastanawiam, czy naprawdę go kocham, czy też, jak wszy stkie dziewczy ny , pociąga mnie przy stojny chłopak. Jaka jest różnica między pociągiem fizy czny m a prawdziwą miłością? – Camille! Sy piamy ze sobą, ponieważ mamy ochotę. Kochamy , ponieważ nie mamy wy boru.
43 Pani Holm jeszcze nie przy szła. Théo biega za Inès po sali lekcy jnej z czaszką, którą porwał z biurka nauczy cielki. Kłapie szczęką eksponatu, wy jąc straszliwy m głosem: – Inès, Inès! Jestem głową wisielca z wielkim siusiakiem! Będę cię nawiedzać podczas każdej burzy ! Mieszkam w twoich majteczkach! Inès jest bardzo zdenerwowana: – Przestań, przestań! Nie wierzę w duchy ! – Ale wierzy sz w wielkie siusiaki, mam nadzieję? Bo… Wchodzi pani Holm i Inès woła: – Proszę pani! Théo kłapie paszczą nieboszczy ka, żeby mnie przestraszy ć! – Ile wy macie lat? – złości się nauczy cielka. Zaczy namy lekcję. Pani Holm opowiada nam dziś o różny ch częściach mózgu – o korze mózgowej, móżdżku i pozostały ch płatach – a także o połączeniach z sy stemem nerwowy m. Mówi szy bko, ry suje na tablicy schematy , zasy puje nas informacjami. Pokazuje nam na plastikowej czaszce, gdzie znajdują się poszczególne obszary . Po zakończeniu wy liczania odkłada czaszkę na wy łożone pły tkami biurko i milczy przez chwilę. Ta zmiana ry tmu odbiega od zwy czajowego zachowania. Zwy kle nauczy ciele przery wają swój wy wód, ponieważ się duszą albo my za bardzo hałasujemy , ale w ty m wy padku chodzi o coś innego. Pani Holm sprawia wrażenie zaniepokojonej, jak gdy by sama się nad czy mś zastanawiała. Kiedy podnosi ku nam głowę, ma inny wy raz twarzy i odmieniony głos. – Korzy stając z tematu naszy ch dzisiejszy ch zajęć, chciałaby m powiedzieć wam o czy mś, co wy kracza poza założenia programowe, ale może okazać się dla was przy datne. By ć może sły szeliście już o ludziach, którzy w następstwie wy padku lub traumy rozwijają w sobie niezwy kłe zdolności w pewny ch dziedzinach. Media nagłośniły sprawę tego Amery kanina, który uległ wy padkowi motocy klowemu i został wirtuozem fortepianu, choć nigdy wcześniej nie dotknął nawet klawiatury . Znamy również auty stów dokonujący ch w głowie obliczeń, z jakimi trudności mają nawet najwięksi naukowcy korzy stający z kalkulatorów. Wiecie także, że ślepi rozwijają w sobie nadzwy czajny zmy sł słuchu. Nawet jeśli wiemy , że poszczególny m obszarom mózgu odpowiadają różne funkcje, nasza wiedza wciąż jest podawana w wątpliwość ze względu na dokony wane co dzień odkry cia. Jedno ty lko jest pewne: nasz mózg podlega nieustanny m mody fikacjom, dostosowując się do zadań, które mamy wy pełnić, lub przeszkód, jakie musimy pokonać zarówno fizy cznie, jak i psy chicznie. Wiele ofiar wy padków potrafiło rozwiązy wać zadania i zagadki logiczne, które wcześniej nie leżały w sferze ich możliwości. Sposób, w jaki nasz
mózg, nasz umy sł, pozwala nam pokony wać przeszkody , jest fascy nujący . Nawet najbardziej traumaty czne zdarzenia mogą sprzy jać jego rozwojowi. Napisano doskonałe arty kuły na ten temat w publikacjach naukowy ch dostępny ch w bibliotece. Opowiadam wam o ty m zapewne niezręcznie, gdy ż nieczęsto mamy okazję wy jść poza ramy zajęć i programu. Chcę wam jednak powiedzieć, że to, o czy m tutaj mówimy , was również doty czy . Moje lekcje nie są ty lko zbiorem informacji, który ch macie by ć wy łącznie widzami. Nauka o ciele człowieka nie służy jedy nie do zdoby wania ocen na egzaminie. Chodzi w niej również o lepsze zrozumienie naszego ży cia, co w ty m akurat momencie jest wam bardzo potrzebne. To o was jest mowa, o waszej budowie, o waszy m ży ciu. Nawet jeśli choroba nie dotknęła osobiście was, jedna z waszy ch koleżanek właśnie się z nią bory ka. Ci, którzy jej w ty m towarzy szą, zauważy li już by ć może, że jej umy sł ewoluuje. Dokonuje reorganizacji priory tetów, żeby stawić czoło zdarzeniu losowemu, które ją spotkało. Nie traktuję Léi jako przedmiotu badań, z całą pewnością nie. Prawdą jest jednak, że każdy z was, proporcjonalnie do swojego zaangażowania, również stawia czoło temu, co jej się przy trafiło. Wasze my ślenie się zmienia. Zmienia się wizja świata i ży cia. Mózg przy swaja sobie jej historię i będzie brał ją pod uwagę we wszy stkich późniejszy ch rozważaniach. By ć może jesteście mniej beztroscy , bardziej świadomi granic ży cia i jego kruchości. Każdy znajdzie pasujące do niego przy kłady i się zastanowi, co ta sy tuacja zmieniła w jego egzy stencji. Nie zapominajcie, że wasze młode umy sły jeszcze się kształtują, odkry wają. Każdego dnia wasz mózg – nawet twój, Théo – produkuje neurony i tworzy nowe połączenia, w zależności od doświadczeń albo otrzy many ch informacji. Nie lekceważcie potęgi cudownego narzędzia, które ukry wa się pod waszy mi włosami. Dostosujecie się do tego, co was spoty ka. Musicie. Dzięki temu nasz gatunek przetrwał ty siąclecia, rozwijając się lepiej niż jakiekolwiek inne zwierzę na tej planecie. Samo to, że możemy ze sobą dziś rozmawiać na ten temat, stanowi niesamowite osiągnięcie – przy gotowy wane od pokoleń kosztem dostosowy wania się i pokony wania trudności. To, że możecie obecnie przeży wać wzruszenia i szaleństwa, jest wy nikiem postępu, jaki się dokonał w ciągu epok. Nie wiem, czy wy raziłam się dostatecznie jasno. Zależało mi jednak na ty m, żeby wam to powiedzieć. Obawiam się, że będziemy potrzebowali odwagi, żeby stawić czoło przy szłości, i nie mówię tutaj o próbnej maturze, która czeka was w przy szły m ty godniu. Jestem z wami.
44 – Jeszcze dwa lata temu moje serce biło osiemdziesiąt do stu razy na minutę. Teraz liczba uderzeń spadła do pięćdziesięciu. Czuję się jak stary zegar, który zwalnia z każdy m dniem. – Poprawi ci się. – Znajduję się już oficjalnie na liście oczekujący ch na przeszczep serca. Posłuchaj ty lko: istnieją współczy nniki pierwszeństwa. Wy obrażasz to sobie? Mówiono mi o maluchach, które są w bardziej beznadziejny m stanie niż ja. Utrzy muje się je przy ży ciu, dzień po dniu, z nadzieją, że nazajutrz wreszcie pojawi się odpowiedni organ. Istna męka dla ty ch szkrabów i ich rodziców. Na pewno są tacy , którzy na ty m zarabiają. Trzeba by takich zabijać. Straszne. W mojej kategorii kolejka jest krótka. Zrozumiałam, że jest jedna Hiszpanka, jeden Anglik, jeden Włoch i jeszcze jeden Francuz. Osobliwa wizja Europy . Ponieważ jednak właściwie nie ma dawców, ostatecznie wszy scy tak samo panikujemy . – Trzy maj się! Będzie dobrze. Spójrz – wróciłaś do domu, a to już prawdziwy postęp. Rodzice Léi zrobili wszy stko, żeby nie wy naturzy ć jej pokoju, ale pomieszczenie i tak wy gląda teraz jak tajna baza superbohatera. Wokół łóżka ustawionego pośrodku sy pialni stoją rzędem urządzenia z ekranami, przy ciskami, światełkami i kartami rejestrujący mi wszy stko. Pluszowe zabawki zostały przeniesione na szczy t szafy , komodę z miniaturkami perfum odsunięto w kąt. Léa przy gląda się wy strojowi pokoju. – My ślałam, że już nigdy tutaj nie wrócę. – Zwariowałaś! Jej choroba to istny paradoks. Kiedy leży albo siedzi, wy gląda jak okaz zdrowia. Wy konuje normalne gesty i można pomy śleć, że gdy by ty lko chciała, mogłaby wstać i pobiec, jak każdy inny młody człowiek w jej wieku. Najmniejszy wy siłek sprawia jednak, że serce przestaje nadążać, Léa zaczy na spowalniać, jak zabawka, w której wy czerpują się baterie. Dlatego Léa musi dokładnie oceniać, na jaki wy siłek fizy czny może sobie pozwolić. Kilka miesięcy temu jeździła jeszcze na rowerze. Kilka ty godni temu wspięły śmy się na wzgórze. Mam nadzieję, że ta paskudna choroba w końcu się ustabilizuje, ponieważ jak tak dalej pójdzie, niedługo Léa nie będzie miała nawet prawa do swoich czterech godzin „normalnej” akty wności w ciągu dnia. Podnosi się z łóżka. – Wiesz, na co mam ochotę? – Na lody z kawałkami karmelu? – Nawet nie. Chcę zejść do przy ziemia i śpiewać na całe gardło. – Czy to rozsądne?
– Co mi tam! Tak dawno tego nie robiłam. Może nie posunę się do stwierdzenia, że Léa zbiega po schodach, ale mam wrażenie, że jest w dobrej formie. Oto jesteśmy już na dole, szczęśliwe jak zawsze tutaj. Każę jej usiąść, sama zaś ustawiam sprzęt, tak jak ona robiła to zazwy czaj. Wy bieram utwór: – You’re Nobody…? – Doskonale. W jej spojrzeniu dostrzegam iskierki. Przy pierwszy ch akordach pianina Léa zaczy na śpiewać. Wstaje, a ja na nią patrzę. Trafia od razu we właściwy ton, jej głos jest melody jny , dobrze postawiony . Oddech ma słabszy niż zazwy czaj, ale głos zachował piękną barwę. W tej piwnicy bez okna czujemy się jak w studiu nagrań – ja przy konsoli, Léa zaś tworzy jeden z najpiękniejszy ch albumów tego roku. Dy skretnie obniżam głośność wieży , żeby muzy ka nie wzięła góry nad jej cichszy m niż zazwy czaj głosem. Ona naprawdę ma talent. Od ty łu omiata ją rząd punktów świetlny ch. Przy pomina gwiazdę. Nie ty le za sprawą wy glądu, ile bardziej tego, czy m emanuje. Posiada dar przeży wania i wy rażania emocji. Léa to maszy na do odczuwania. Dzięki temu zapewne jesteśmy ze sobą tak blisko. Sprawia, że słowa nabierają znaczenia. Tekst piosenki mógłby by ć jej autorstwa. Mówi o kochaniu, o by ciu kochaną. Mówi, że ty lko miłość, jaką darzą nas inni, nadaje nam wartość. Nieważne, w jakim języ ku i w jakiej kulturze, to sprawdza się we wszy stkich krajach świata. Dla każdego ży cia. Te proste słowa oddziałują na mnie z wielką siłą. Przenika mnie do głębi ich prawdziwość. Nie cy tat, nie maksy ma czy afory zm, ale uczucie. Ty lko wy bitne utwory wspaniale zinterpretowane wy wołują ten skutek. Uważam za niesprawiedliwe, że Léi grozi niebezpieczeństwo ze strony serca, które ma przecież tak wielkie. Crescendo piosenki zmusza ją do podniesienia głosu. Léa zdoby wa się na wy siłek. Czuję, że cierpi, ale nie chcę dołączy ć do niej ze swoim śpiewem, jak to czasami robiłam. Pomy ślałaby , że się wtrącam, ponieważ ona nie daje rady , to zaś zabolałoby ją jeszcze bardziej. Musi dokończy ć ten bieg sama, w polu nut i emocji. Piosenka trwa zaledwie trzy minuty , ale wy daje się trwać i trwać, niczy m próba. Léa daje z siebie wszy stko i udaje jej się dotrzeć do końca, chociaż traci już głos. Nie mogę pogodzić się z my ślą, że jestem jej jedy ną słuchaczką. Uważam, że takim talentem powinna dzielić się z inny mi. Bliscy muszą ją usły szeć. Może powinnam ją nagrać, zanim przestanie móc śpiewać. Odrzucam tę my śl gwałtownie, kiedy ty lko pojawia się w mojej głowie. Jestem wzburzona. Zachowuję się jak ludzie, którzy uwieczniają babcię na zdjęciach, powtarzając sobie, że by ć może widzą ją po raz ostatni. To szarpanina, profanacja nadziei. Trzeba wierzy ć w przy szłość. Trzeba walczy ć. Léa osuwa się na fotel. – No więc? Nie wy szłam z wprawy .
– Mając taki dar, nie sposób wy jść z wprawy . Léa uśmiecha się i zmienia temat: – Ależ chce mi się pić. Wracamy na górę? Wy łaniając się z piwnicy , staję oko w oko z mężczy zną i odruchowo robię krok do ty łu. – W końcu mnie przekonasz, że naprawdę jestem potworem… Potrzebuję kilku chwil, żeby uzmy słowić sobie sy tuację, tak dalece jego obecność tutaj nie pasuje: pan Rossi stoi w kory tarzu z mamą Léi. Mimowolnie wy ry wa mi się py tanie: – Co pan tu robi? – Pan Rossi przy szedł zaplanować wizy ty Léi w liceum – wy jaśnia Élodie. – Ona tam wróci? – Mamy taką nadzieję. Z początku na kilka dni, od czasu do czasu. Z piwnicy wy chodzi teraz Léa. Pan Rossi podaje jej rękę. – Dobry wieczór, Léo. – Dobry wieczór panu. Miło mi pana widzieć. – Dziękuję. Nawzajem. Miałem już wy chodzić. Sądziłem, że odpoczy wasz. Cieszę się, że jest z tobą przy jaciółka i że się dobrze bawicie. – Mam nadzieję, że nie zmęczy ły ście się za bardzo w piwnicy . Za kwadrans robimy badanie podsumowujące – wtrąca Élodie. – Nawet z dala od szkoły nie unikniesz oceniania… – żartuje pan Rossi. Léa śmieje się nerwowo. Spoglądam na zegarek: – Już późno, muszę wracać. Mama pewnie już na mnie czeka. – Ja także będę się zbierał – oznajmia pan Rossi. – Jeśli chcesz, odwiozę cię.
45 Po raz pierwszy wsiadam do samochodu nauczy ciela. Również po raz pierwszy widzę, żeby jeden z moich nauczy cieli robił coś innego niż przemawianie przed tablicą. Niczego nie wy jaśnia, niczego nie wy głasza. Wy konuje drobne, nic nieznaczące czy nności, jak w towarzy stwie bliskiej osoby . Przy trzy muje mi drzwi, ja przepraszam, że przechodzę przed nim, podziwiamy piękny czerwony zachód słońca, on sprawdza, czy zapięłam pas. Mój tato robi to samo. Pewnie wszy scy ojcowie to robią. Kiedy pan Rossi ruszy ł, automaty cznie włączy ła się jedna ze stacji radiowy ch z muzy ką rozry wkową. Czy m prędzej wy łączy ł radio, ale zdąży łam rozpoznać stację. Ciekawa jestem, czy zdarza mu się śpiewać ulubione piosenki, jak nam. Jego samochód jest mały , ale nieskazitelny . Nie do końca rodzinny . Na fotelu pasażera leżała rakieta tenisowa, pan Rossi przełoży ł ją na ty lne siedzenie, żeby m mogła usiąść. Są tam również kartony z książkami. Żadnego odświeżacza powietrza, żadnej rozprutej paczki chipsów, śmiesznej naklejki na ty lnej szy bie. Funkcjonalny pojazd, pozbawiony jakiegokolwiek elementu, który mógłby coś więcej powiedzieć na temat właściciela. Pan Rossi prowadzi tak, jak mówi – łagodnie, ale precy zy jnie, podtrzy mując rozmowę: – My ślę, że powrót do liceum będzie dla Léi dobrodziejstwem, mimo zmęczenia, jakie spowoduje. – Na pewno. Trzeba będzie ty lko mieć na nią cały czas oko, żeby nie dopadł jej taki kry zy s jak ostatnio. – Trzeba będzie mieć oko także na was. Dlatego właśnie usiłujemy wszy stko zaplanować. Pan Tonnerieux i pozostali koledzy zgadzają się na jej powrót, ale nie znienacka. Musimy nad wami panować. – Mógłby pan uniemożliwić jej powrót do szkoły ? – Z punktu widzenia przepisów ten rok szkolny jest dla niej stracony , będzie zmuszona powtarzać klasę. My ślimy więc o was i o ty m, jak jej nieregularna obecność wpły nie na wasze przy gotowania do egzaminów. Na końcu tej ulicy skręcam w lewo, zgadza się? – Możemy pojechać na skróty , wy starczy odbić na najbliższy ch światłach. Pan Rossi włącza kierunkowskaz. Ośmielam się zapy tać: – My śli pan, że Léa z tego wy jdzie? – Py tasz, czy wy zdrowieje? – Przy najmniej czy przeży je. Po raz pierwszy zadaję to py tanie wprost. Wszy scy dorośli, który ch mogłaby m zapy tać, są zby t mocno zaangażowani emocjonalnie w sprawę i samo moje py tanie przy wołuje na my śl
najgorsze. – Nie jestem kompetentny do udzielenia odpowiedzi. Mam nadzieję, że tak. – Ale w głębi duszy musi mieć pan jakieś zdanie. Jak pan czuje? – Rozumiem twoją potrzebę dodania sobie otuchy – nawet przy pomocy kogoś tak potwornego jak ja! – ale nie chcę ci dawać ani fałszy wy ch nadziei, ani budzić niepotrzebnego lęku. – Pan nigdy się nie boi? Rzuca mi zaskoczone spojrzenie: – Nigdy się nie boję? Żartujesz? Boję się cały czas. Mogę cię zapewnić, że wszy scy tak mają, nie licząc krety nów – a i to nie zawsze. Wpatruję się w niego zdziwiona. Za jego profilem defilują lśniące światła miasta. – Sprawia pan wrażenie bardzo pewnego siebie. Nigdy nie uży wa pan niewłaściwy ch słów, udziela pan trafny ch odpowiedzi. Trudno dostrzec tutaj jakąkolwiek wątpliwość. – Kiedy uczę, mówię o rzeczach, z który mi mam do czy nienia od lat, które ktoś inny podał już w wątpliwość i nad który mi zdąży łem się zastanowić. Poza ty m rozmawiamy o teoriach ekonomiczny ch. Przy glądamy się pobieżnie liczbom, my ślom, w jedny m zdaniu przeskakujemy z jednego końca świata na drugi. To nie jest rzeczy wistość. Ży cie nie ma w sobie nic z teorii. Jeśli w ćwiczeniu z ekonomii podasz błędny wy nik, najwy żej otrzy masz mniej punktów. W ży ciu – może się to skończy ć czy jąś śmiercią. – Przy następny m znaku STOP trzeba skręcić w prawo i to już będzie moja ulica. Odkry cie, że pan Rossi się boi, a na dodatek przy znaje się do tego z taką naturalnością, porusza mnie do głębi. – Naprawdę my śli pan, że wszy scy dorośli się boją? – Oczy wiście. – Nawet pani Serben… Ona nie może się bać. – Dominique? Powierzę ci pewien sekret: kiedy by ła młodą nauczy cielką, wy miotowała niemal przed każdą lekcją. Bała się uczniów. Bała się, że będzie oceniana – jej wy gląd, wszy stko. Bała się, że nie zdoła ich niczego nauczy ć. – Dajemy jej popalić? – Wy nie. To ona daje sobie popalić. Brakuje jej wiary we własne możliwości. Na szczęście dziś jest już lepiej. Połowa nauczy cieli idzie do pracy ze ściśnięty m żołądkiem, ale chęć wy kony wania zawodu jest silniejsza niż lęk, przy najmniej dla ty ch obdarzony ch powołaniem, rzucają się więc w paszczę lwa. To, że pan Rossi uży ł tego wy rażenia, wstrząsa mną. My mówimy dokładnie to samo, kiedy musimy udać się do pokoju nauczy cielskiego. Pan Rossi zauważa moje zdziwienie: – Wy dajesz się zaskoczona.
Zmieniam temat i wskazuję naszą bramę. – Jesteśmy na miejscu. To tutaj. Zatrzy muje się. – Wiesz, Camille. Niezależnie od tego, co przy niesie nam przy szłość, będziecie musieli nie ty lko nauczy ć się do egzaminów, ale także nauczy ć się ży cia. Mam szczerą nadzieję, że próba was ominie, choć śliczna bańka niewinności, która was otacza, może łatwo się rozpry snąć. Jego słowa poruszają mnie do głębi. W pełni go rozumiem. Kiedy już mam wy siąść z samochodu, ogarnia mnie wątpliwość, czy powinnam podać mu rękę, czy po prostu podziękować i wy siąść. – Panie Rossi? – Mam jeszcze jedno py tanie. – Tak? – Czego najbardziej się pan boi? – Boję się ty lko dwóch rzeczy , Camille: tego, co zagraża Léi, i tego, co może was spotkać. Cała reszta jest nieprzewidy walna. – Co zagraża Léi? Co może nas spotkać? – Śmierć i utrata nadziei.
46 Jeśli chcecie mieć wiary godnego świadka pięknej pogody , która zagościła u nas na dobre, wy starczy , że przy jrzy cie się sposobowi ubierania się Vanessy . Dobrze wy rażają to popularne przy słowia: „Gdy Vanessa w kożuchu przy bieży , śnieg długo poleży ” albo: „Vanessa półnaga lata, znakiem to wiosny dla świata”. Dziś nasza piękność zmieniła garderobę „przejściowąprzy gotowaną-na-niespodzianki” na „odkry jcie-moje-cudowne-ciało-przez-modne-ciuchy ”. To prawda, że jest ładna i nie umy ka to uwadze żadnego z chłopców. Niech jeszcze padnie na nią promień słońca, a kaczkom znowu się oberwie. Biedne stworzenia. W klasie panuje przy jemna atmosfera. Odkąd wszy scy chętni mogą odwiedzać Léę, lepiej znosimy jej nieobecność w szkole. Kserujemy jej notatki, rozmawiamy o niej, nawet panie ze stołówki py tają, co u niej sły chać. Jest z nami. Jakby po prostu wy jechała w podróż. Dzień zapowiadał się normalnie aż do lekcji fizy ki. Kilka minut przed jej końcem pojawił pan Tonnerieux. – Przy szedłem wam oznajmić, że w porozumieniu z rodzicami Léi i lekarzami będzie ona przy chodzić do szkoły w czwartki i piątki. Prosimy was wtedy o jak największą czujność. Z głębi klasy dobiega głośne westchnienie. – Jakiś problem? – py ta pan Alvares, nauczy ciel fizy ki. Wszy stkie spojrzenia kierują się na wy dawcę tej reakcji: Doriana. Pan Tonnerieux nie rezy gnuje: – Powrót koleżanki nie sprawia panu przy jemności, panie Flaneck? Duża presja. Nawet Laura wy daje się zażenowana. On jednak ma czelność odpowiedzieć: – Przy kro mi z powodu tego, co spotkało Léę, ale czy jesteśmy zmuszeni rozmawiać o ty m cały czas i dostosowy wać się do niej? Ży cie toczy się dalej, a kwestia jej zdrowia i tak dość już nas absorbuje. Jak gdy by nic poza ty m się nie liczy ło… Co za bufon! Dzień, w który m przy łożę mu w gębę, zbliża się wielkimi krokami. By ć może właśnie nadszedł. W klasie można wy czuć oburzenie. Dorian nie cieszy ł się niczy ją sy mpatią, ale właśnie udało mu się ściągnąć na siebie zbiorową wrogość. Pan Tonnerieux nie odpowiada od razu. – Chłopcze! Uczęszczasz do placówki, którą kieruję, i mimo wy sokiego mniemania, jakie masz o sobie, to ja ustalam obowiązujące tu reguły . Nie będę nawet usiłował ci tłumaczy ć, dlaczego twoja uwaga by ła nieakceptowalna. Jeśli nie jesteś zadowolony z naszy ch decy zji, poskarż się rodzicom, którzy poproszą mnie o spotkanie. By ć może wy toczą mi nawet proces, jak to już uczy nili w poprzedniej placówce, która zresztą cię relegowała, stąd twoja obecność tutaj.
W zakres naszy ch obowiązków wchodzi również przy jmowanie ty ch, którzy bory kają się z problemami. Ty do nich należy sz. W odróżnieniu jednak od Léi – sam jesteś za nie odpowiedzialny . Dzwonek na przerwę kładzie kres ty radzie. Pan Tonnerieux wy chodzi. Pan Alvares dy ktuje nam listę ćwiczeń do wy konania i wszy scy zbierają swoje rzeczy . Ty m razem nie zamierzam się powstrzy my wać i powiem temu draniowi Dorianowi, co o nim my ślę. On też z pewnością wy czuł, że wielu spośród nas jest wściekły ch, czy m prędzej się więc zmy ł. W kory tarzu, który m potok uczniów zmierza w stronę głównego holu na przerwę, dostrzegam Louisa, Axela i Léo pogrążony ch w oży wionej rozmowie. Kiedy podchodzę bliżej, uświadamiam sobie, że tak naprawdę przy parli Doriana do muru i są właśnie w trakcie wy łuszczania mu swoich racji. Zatrzy muję się kilka kroków dalej i obserwuję scenę. Louis jest wy raźnie wściekły . – Masz nas za głupków, naiwniaków. Gardzisz nami. Oceniasz. Szpanujesz. Ale co ty niby jesteś wart? Jakim prawem uważasz się za kogoś lepszego od nas? Miarka się przebrała. Wy jaśnię ci coś, co nawet taki dupek jak ty powinien by ć w stanie zrozumieć: istnieją dwa ty py miły ch ludzi, tacy , którzy nimi są, ponieważ nie mają możliwości by ć źli, i tacy , którzy podjęli decy zję, że będą mili. My ślisz, że skoro jesteśmy mili, to nie będziemy w stanie rozwalić ci łba? Naprawdę chcesz się o ty m przekonać? Kiedy ktoś jest tak rąbnięty jak ty i zachowuje się tak jak ty wobec inny ch, musi by ć albo bardzo silny i genialny , albo bardzo głupi. Uważasz się za lepszego, ponieważ nikt ci jeszcze nie przy łoży ł? Powiem ci coś w sekrecie, Flaneck: my lisz się. Nie oberwałeś jeszcze dlatego, że wszy scy wokół ciebie są od ciebie milsi i warci więcej niż ty . Dziś posunąłeś się za daleko i ty m razem ci nie odpuścimy . – Jestem skłonny przy znać, że trochę przegiąłem. Przepraszam. Chłopcy spoglądają po sobie rozbawieni. Léo stwierdza z ironią: – Sły szy cie to, chłopcy ? Dorian Flaneck „jest skłonny przy znać” i prosi o wy baczenie. Ja chy ba śnię! Możesz nam to powtórzy ć? Nagramy i wrzucimy do sieci. Dorian wy gląda, jak gdy by mu ulży ło, ale Léo przekreśla jego nadzieje: – Żartujesz sobie, kolego? Nie ma tak łatwo. Kiedy dotrzesz do końca kory tarza, będziesz przekonany , że po raz kolejny wziąłeś nad nami górę i wy stry chnąłeś nas na dudka. A więc nie. Damy ci lekcję, którą popamiętasz. Panowie, wzy wam do zgłaszania karny ch projektów. Jakieś pomy sły ?
47 Wszy stko potoczy ło się bardzo szy bko. Axel, Louis i Léo naprawdę napędzili mi strachu. By li w takim stanie, że trudno by ło ich poznać. Najstraszniejszy by ł lodowaty spokój, z jakim działali. Teraz już rozumiem wy jaśnienie Louisa na temat miły ch, którzy nie mają możliwości by ć źli, i ty ch, którzy w pełni mogą sobie na to pozwolić, ale starają się tego za wszelką cenę unikać. Wy dawało mi się, że dobrze znam ty ch trzech chłopców, odkry łam jednak ich inne twarze, o które nigdy by m ich nie podejrzewała. Nic nie robi większego wrażenia niż szczera złość uroczy ch ludzi. Zaciągnęli Doriana do toalety . Jak szmacianą lalkę. Poszłam za nimi, ponieważ się bałam, że go zmasakrują. Nie widziałam wszy stkiego, ale większość sły szałam. Ten imbecy l tak się bał, że nawet się nie wy ry wał. Nie krzy czał. Nie próbował się postawić. Zresztą cóż on mógł? Wiem od dawna, że wy gry wają najbardziej przekonani do swojej racji, w ty m wy padku zaś – również najsilniejsi. Dorian nie ma z nimi żadny ch szans. Musiało mu się całe ży cie przed oczami przewinąć. Został gwałtownie wy trącony ze świata, w który m uważał się za jednego z władców, i wrzucony w rzeczy wistość, gdzie zadeptano wiele jego przekonań. Axel, Louis i Léo działali stanowczo i precy zy jnie, zgrani i niebezpiecznie skuteczni. Spisali się doskonale – całe zdarzenie odby ło się bez świadków. Nikt nie by ł w stanie powiedzieć, jakim sposobem Dorian znalazł się pośrodku holu, przy wiązany do krzesła, w samy ch majtkach, dokładnie w porze, kiedy wszy scy schodzą do stołówki. Na jego nagim torsie widniał nakreślony markerem napis: Kłaniajcie się z pokorą! Wszy stko widziałem, zrozumiałem i osiągnąłem sukces. Jestem od was lepszy , nawet w gaciach! Żadna dziewczy na nie potrafi mi się oprzeć, nawet chłopcy mają prawo ulec pokusie. Jestem Dorian Flaneck i kiedy zostanę Bogiem, będziecie mogli mówić, że dostąpiliście zaszczy tu zobaczenia mnie naprawdę. Każdy się śmieje, a kiedy mówię „każdy ”, mogłaby m równie dobrze powiedzieć „tłum”, ponieważ o tej porze przetacza się tędy całe liceum. Dziewczy ny krążą wokół niego, czy tając tekst na głos. Nabijają się z niego i jego pstrokaty ch majtek. Chłopcy nie krążą wokoło – rzecz to ogólnie znana, faceci nie czy tają – ograniczając się do drwiący ch uśmiechów. Wielu robi zdjęcia i nagry wa filmiki, które za kilka minut trafią do sieci. Zrobiłam zdjęcie całej sceny , żeby pokazać Léi. Dorian nigdy nie pozbędzie się ty ch setek zdjęć, które rozprzestrzenią się jak świerzb. Ta sprawa będzie ciągnęła się za nim długo, by ć może przez całe ży cie. Zawsze się zastanawiam, co my ślą albo czują ludzie, ale zupełnie nie dbam o to, co odczuwa Dorian. Tak często poniżał, ranił, doty kał do ży wego i doprowadzał do łez ty le osób, że teraz nadeszła jego kolej. Zawsze
zresztą miałam ochotę mu przy łoży ć. Całe liceum defiluje przed atrakcją dnia, każdy dorzuca swój komentarz. Dorian powinien by ć zadowolony , spełnia się jego marzenie: mówi się ty lko o nim! Stał się prawdziwą gwiazdą! Dy żurni zajęci są w stołówce, oczy wiście nikt ich nie powiadomił. Zgodnie z instrukcjami Léo nasza klasa przechodzi w szy ku rozproszony m, jakby przy padkiem, żeby podziwiać Doriana, unikając wszelkich zachowań, które mogły by nas zdradzić. Wisienką na torcie jest dramat szekspirowski odegrany przez Laurę, która odkry wa swojego „wspaniałego przy jaciela” w tak niekorzy stnej pozie. Jest po prostu załamana. Czy żby rozczarowała ją jego słabawa muskulatura, czy przy kro jej z jego powodu? Nigdy się tego nie dowiemy . To by ło straszne. Zawahała się może ułamek sekundy , zanim postanowiła przejść obok, udając, że niczego nie zauważy ła. Wspaniały przy kład lojalności. Cudowna wielkoduszność połączona z poruszający m współczuciem… Trzeba przy znać, że oboje w stopniu mistrzowskim opanowali sztukę niedostrzegania ludzi, kiedy jest im to akurat na rękę. Nie mam pojęcia, czy „wspaniała przy jaźń” przetrwa to porzucenie. Oboje czegoś się nauczą: często tchórzostwo jest dostarczane pod ten sam adres co głupota i nieży czliwość. Mogliby śmy niemal przy zwy czaić się do tego widoku, wy łączając jednak Tibora. Wy łonił się niczy m diabeł z głębi kory tarza, pędząc jak wariat, z noży czkami w ręce. Nikt nie zdąży ł go powstrzy mać, a ci, którzy by liby w stanie to zrobić, nie drgnęli nawet, żeby się nie zdemaskować. Od razu zaczęłam się zastanawiać, co takiego zamierza uciąć. Więzy krępujące Doriana? Niemożliwe. Znając zasady Tibora, powinien by ć wściekły na tego drania za jego wy powiedź na temat Léi. Obciąć mu włosy ? Czemu nie… Nie mogę się doczekać rezultatu. Może trenuje strzy żenie psów, które wy prowadza? Tibor runął na Doriana niczy m kondor na wy łuskaną krewetkę. Bez wahania rozciął oba brzegi jego majtek i zerwał je jedny m gwałtowny m ruchem. Dziewczy ny zamknęły oczy , żeby nie widzieć, chłopcy zaś zrobili dziwną minę z innego powodu. Pani Holm nazy wa to „współczuciem genitalny m”, bardzo popularny m wśród samców gatunku ludzkiego, którzy spinają się na widok jednego spośród nich, lub nawet zwierzęcia, któremu zostaje wy mierzony cios w krocze. Można ty lko mieć nadzieję, że Tibor nie urwał mu niczego, szarpiąc jak psy chopata. W przeciwny m razie trzeba będzie przeczesać dokładnie cały hol w celu odnalezienia brakującego elementu i podjąć próbę przy szy cia go. Tak czy inaczej nie ja włożę go do lodu. Zresztą przy odrobinie szczęścia Inès zdąży wcześniej na niego nadepnąć. Dorian ma straszną minę, na wpół przerażoną, na wpół rozbawioną. Przy pomina sury katkę po lobotomii wpatrzoną w finał pokazu fajerwerków. Dorian, niczy m Myśliciel Rodina, siedzi teraz nago na krześle. Tibor zniknął równie szy bko, jak się pojawił, dzierżąc pstrokate trofeum niczy m flagę. Nasze ży cie nie by łoby równie piękne bez niego.
Po południu Dorian nie pojawił się w szkole. Nie wiadomo nawet, kto go uwolnił. Gdy by pojawili się żandarmi i nas wy py ty wali, opracowaliśmy oficjalną wersję: na Doriana porwała się młodzież spoza naszej placówki. Musiało chodzić o przemy t bielizny męskiej. Podobno niektóre plemiona rumuńskie są gotowe zapłacić każdą sumę za kolorowe gacie, na który ch widok wy miękają nawet kameleony . Historia z przemy tem nie jest oczy wiście wpisana w wersję oficjalną. Nie jesteśmy przecież zupełny mi debilami. W ciągu kolejny ch lekcji uczniowie przesy łają sobie zdjęcia i regularnie wy buchają śmiechem. Nawet ja mam łzy w oczach na widok zdjęcia, na który m Tibor przebiega obok Doriana tak szy bko, że jego postać jest rozmy ta. Przy glądając się pozostały m zdjęciom, zauważy łam, że tuż pod tekstem nabazgrany m na ciele Doriana Axel nary sował dziwny sy mbol. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to zrobił i co on oznacza. Znak kabalisty czny ? Ślad hańby tajnego bractwa, którego Axel by łby szefem? Powiększając maksy malnie fragment fotografii, zobaczy łam w końcu, że jest to mały ry sunek składający się z dwóch liter „DL”. Nie chodzi o inicjały Axela ani żadnego z jego wspólników. Nie przestałam o ty m my śleć przez resztę dnia. Sprawdzałam nawet różne przekleństwa i wy daje mi się to najbardziej prawdopodobny m tropem. Wieczorem, kiedy opowiedziałam Léi o ty m, co się wy darzy ło, by ła niepocieszona, że ją to ominęło. By ła także bardzo wzruszona reakcją chłopców na afront, jakiego padła ofiarą. Rozumiem ją. Gdy by ktoś zareagował równie spektakularnie w mojej obronie, by łaby m bardzo dumna. Wdzięczna do końca ży cia. Nie wiem jednak, czy jestem dziewczy ną, dla której ktoś miałby dawać upust złości, ry zy kując tak wiele. Nie wiem nawet, czy ktokolwiek stanąłby w mojej obronie. Zastanawiały śmy się z Léą nad znaczeniem liter „DL”, nie udało nam się jednak rozgry źć sekretu. Musiałam wrócić do domu, gdzie późny m wieczorem, w samotności, znalazłam odpowiedź. Pani Holm ma rację: nasz mózg czy ni cuda. Szuka jak gdy by nigdy nic, podczas gdy my zajmujemy się naszy mi sprawami, a kiedy przestajemy o ty m my śleć, podsuwa nam odpowiedź. Przed chwilą pojęłam, gotowa już kłaść się spać. Mój umy sł się rozjaśnił. To przecież oczy wiste. Rezultat: zupełnie przestało mi się chcieć spać. „DL” znaczy „Dla Léi”. Jestem tego pewna. Axel zadedy kował jej swoją zemstę, jak gdy by składał ofiarę ukochanej. To odkry cie bulwersuje mnie do ży wego. Pokazuje bez cienia wątpliwości, co Axel czuje do Léi. Ciocia Margot powiedziałaby zapewne, że oto mam swoją odpowiedź. Z pewnością nie jestem osobą, dla której Axel dokonałby tego czy nu. Czuję rozpacz, ale kogo mogę potępiać? Léa nie jest winna, że jest ty m, kim jest, rozumiem również Axela. Dramaty bez winnego są najgorsze. Nie ma nikogo, komu można by mieć za złe. Szczęście i sprawiedliwość nie wchodzą tutaj w grę. Tak już jest, po prostu. Niezgłębiona otchłań, czarniejsza niż noc, otwiera się we mnie
i wciąga w głąb. Ból ściska pierś. Tak samo jak moją najlepszą przy jaciółkę. Obie jesteśmy ofiarami własny ch serc, które powinny bić i utrzy my wać nas przy ży ciu, ty mczasem niosą cierpienie i mogą nas zabić. W obliczu tej prawdy nie może już by ć mowy o kłamstwie. I nagle wszy stko się zmienia. Jestem zagubiona, dry fuję, pozbawiona jakichkolwiek punktów odniesienia. Tracę grunt pod stopami. Pojawia się jednak coś silniejszego niż moje cierpienie. Skoro nie mogę pokonać losu, pomogę mu. Dwie litery nabazgrane na ciele idioty skłaniają mnie do podjęcia najtrudniejszej decy zji w ży ciu. Moja najlepsza przy jaciółka by ć może umrze, ale zanim to nastąpi, ofiaruję jej najpiękniejszą przy godę miłosną, choćby i z chłopcem, którego zawsze kochałam.
48 Wy korzy stuję jedną z rzadkich okazji, kiedy ta, której szukam, stoi akurat sama, i zagaduję: – Vanesso, mogę ci zadać osobiste py tanie? – Oczy wiście, moja Camille. Biorę ją pod rękę, żeby mi nie uciekła. – Co zrobić, żeby chłopak zakochał się do szaleństwa w dziewczy nie? Wy raz jej twarzy zmienia się rady kalnie. Wy brała ustawienie „public-relations-najlepszeprzy jaciółki”, ja zaś ją zdestabilizowałam. Py tanie okazało się zby t bezpośrednie. Vanessa rozgląda się wokoło i odpowiada mi ściszony m głosem: – Równie dobrze mogłaby ś mnie spy tać o wy gry wające numery w lotto na przy szły ty dzień. Chy ba miałaby m większe szanse podać właściwą odpowiedź… – Ja nie żartuję, Vanesso. Naprawdę muszę to wiedzieć. – Camille, ja także mówię poważnie. Gdy by m wiedziała, powiedziałaby m ci, ale szczerze mówiąc… – Przecież masz wszy stkich chłopców u swoich stóp. – Żartujesz sobie? Skoro chcesz rozmawiać na poważnie, porozmawiamy poważnie. Patrzy sz na to ze swojej pozy cji, ale rzeczy wistość jest nieco inna. – Ci wszy scy faceci, którzy się za tobą uganiają, nie są przecież iluzją opty czną. – Są fatamorganą. Uważają, że jestem ładna, chcieliby mieć taką dziewczy nę jak ja i sobie z nią poswawolić, ale nic poza ty m. Pociąga ich mój wy gląd, nie patrzą jednak głębiej. Wiem, że ty do nich nie należy sz, ale większość dziewczy n jest o mnie zazdrosna, traktują mnie jak łowczy nię mężczy zn. Stanowię konkurencję, którą trzeba za wszelką cenę wy eliminować, w przeciwny m razie będę im podkradać facetów. To nieprawda. W najlepszy m razie staram się zarządzać popy tem, ale – wierz mi – niełatwe to zadanie. W głębi duszy uważam, że Vanessa robi jednak wszy stko, żeby chłopcy się za nią uganiali, jest więc sobie sama trochę winna. Wy starczy spojrzeć na jej kusą koszulkę podkreślającą piersi kalifornijskiej surferki… – Powierzę ci pewien sekret, Camille. Do ładny ch dziewcząt lgną krety ni. Przekonałam się o ty m. Przy ciągamy ich jak magnes. Łapiemy w sieci ty ch, którzy my ślą od pasa w dół, marzą o czerwony m samochodzie sportowy m i postrzegają kobiety jako trofea własnej chwały . Ci są w naszy m zasięgu. A jest ich mnóstwo! Tak bardzo mi dali w kość, że rozważałam nawet oszpecenie się. Chciałam przestać my ć włosy , kupować ciuchy na targu. Przy sięgam! Ale czy ty przestałaby ś my śleć dlatego, że świat jest stworzony dla wariatów? Czy mam sobie strzelić
w stopę i zepsuć to, co zauważają buzujący hormonami chłopcy , czy tego chcę czy też nie? Pan Rossi ma rację: możemy postrzegać się jak ofiary albo nauczy ć się wy korzy sty wać to, co mamy . Na razie staram się więc by ć ładna i śmiać się z głupich żartów, które sły szę, ale tak naprawdę wcale mi to nie odpowiada. Powiem ci coś jeszcze: mężczy źni wolą takie dziewczy ny jak ty . Zdziwienie. – Czy li jakie? – Chcesz usły szeć prawdę? – Proszę, powiedz. – Dziewczy na taka jak ty nie jest ani bardzo ładna, ani bardzo brzy dka, co daje mężczy znom czas, żeby zauważy ć, co ma w głowie i w sercu. Jeśli jesteś za ładna: patrzą na twoje piersi i pośladki. Za brzy dka: nie chcą na nic patrzeć i przechodzą do kolejnej. To straszne, ale taka jest prawda. – Przecież wszy scy wiedzą, że jesteś inteligentna i zabawna! – Jasne. Czasopism dla mężczy zn nie wy pełnia się inteligencją i humorem. Gdy by ś wiedziała, ilu facetów usiłowało mnie pocałować, zanim się dowiedzieli, jak mam na imię… Jestem oszołomiona. Zawsze się nam wy daje, że nasza sy tuacja jest najgorsza. Jesteśmy przekonani, że to my jesteśmy najbardziej nieszczęśliwi, że inni radzą sobie lepiej. Wy obrażałam sobie, że Vanessa ma takie łatwe ży cie. Kiedy wy mieniamy się punktami widzenia, nawet jeśli to nie rozwiązuje sprawy , pozwala ją zrelaty wizować. Vanessa ciągnie dalej: – Jesteś zakochana w facecie i chciałaby ś, żeby cię zauważy ł? – Nie ja. Chodzi o przy jaciółkę. – Podobną do ciebie? – Trochę ładniejszą. Nie znasz jej. Nie chodzi do liceum. – A on? – Miły . Żaden tam szpaner. Dojrzalszy niż przeciętna. Przy stojny . – Kręcą się wokół niego inne dziewczy ny ? – Kilka, tak. – To przechlapane. Na pewno uruchomił już selekcję. – On nie jestem ty pem „selekcjonera”. – Musi więc by ć gejem. – Nie sądzę. – Camille, czy nigdy się nie zastanawiałaś, dlaczego kapitan druży ny futbolu amery kańskiego zawsze chodzi z pierwszą cheerleaderką? – Uwierz mi, zadaję sobie wiele py tań, ale do tego jeszcze nie dotarłam…
– Chodzą ze sobą, ponieważ nie mają wy boru. Cały świat ich ku sobie popy cha. Najsilniejszy z najładniejszą. Są ofiarami projekcji inny ch ludzi, którzy upy chają nas w mały ch przegródkach. Jesteś ładna, na pewno jesteś głupia. Nosisz okulary – jesteś intelektualistką. Niewiele osób sięga głębiej niż pozory . Dwoje sportowców musi stworzy ć parę. Dwoje szalony ch naukowców nieuchronnie się do siebie zbliży … – Twoja wizja jest straszna! – Może, ale jest realisty czna. Rozejrzy j się wokoło. Pomy śl o twoich rodzicach, sąsiadach, rodzinie. Spróbuj znaleźć kontrprzy kład. Widziałaś już dziewczy nę Louisa? Czuję ucisk w gardle. – Nie. – Jest Mety ską, jak on, i jest tak samo wy soka. Poznali się, biegając po lesie. A przecież, zapewniam cię, robiłam co mogłam, żeby mu udowodnić, że nie jestem głupią gęsią. Chciałaby m… Vanessa ma oko na Louisa? Louis ma dziewczy nę? Porządek mojego małego wszechświata został właśnie zburzony . – Nauczy łam się jednej rzeczy , Camille – ciągnie Vanessa. – Problemy zakuwają nas w okowy , ale także zbliżają do siebie. Układamy sobie ży cie z ty mi, którzy rozumieją nasze troski. Jeśli o mnie chodzi, każdy jest przekonany , że nie mam żadny ch problemów, ponieważ zgodnie z obowiązujący mi kry teriami jestem „na topie”. Moim przeznaczeniem jest play boy w sty lu Benjamina, ale ja go nie chcę. Mam ochotę na coś innego niż okładkowy związek z ekspertem od żelu do włosów. Stwierdzam więc, że skończę sama, a kiedy już się zestarzeję, zwiotczeję, by ć może jakiś facet popatrzy na coś innego niż moje pośladki. – Przy kro mi z powodu tego, co mówisz, Vanesso. Ponieważ mnie także się wy daje, że skończę sama, i cieszy łam się my ślą, że przy najmniej takie dziewczy ny jak ty mogą sobie poradzić. Vanessa zbliża swoje czoło do mojego: – Jesteś porządną dziewczy ną, Camille. I chłopcy , którzy są tego warci, czują to. Ty nigdy nie będziesz sama. Padamy sobie w objęcia. W chwili kiedy postanowiłam poświęcić moją jedy ną miłość mojej jedy nej przy jaciółce, te słowa głęboko mnie poruszają. Mam dość by cia poruszaną, wstrząsaną, bulwersowaną. Mam już dość. Chciałaby m jej o wszy stkim opowiedzieć, zapłakać nad swoim losem z nadzieją, że mnie zrozumie, ale się powstrzy muję. Ona musi radzić sobie z własny mi sprawami. Najważniejsze, żeby każdy z nas spotkał na swojej samotnej drodze inne zagubione istoty i mógł ogrzać się chwilę w ich objęciach. W ciągu pięciu minut spędzony ch z Vanessą nauczy łam się więcej niż przez całe lata czy tania kącika porad psy chologa w czasopismach. Wciąż jednak nie wiem, jak przekonać Axela, żeby określił ostatecznie swój stosunek do Léi.
49 Léa jest dziś w szkole. Na pierwszej lekcji siedziały śmy obok siebie, ale na drugiej, pod pretekstem, że mam do odrobienia zadanie z Marie, postarałam się o to, żeby znalazła się w ławce z Axelem. Nie kazała się prosić. Pan Rossi sprawia wrażenie uradowanego, że Léa jest wśród nas. Krąży po klasie, żartuje. Przepełnia go energia, jakiej od dawna u niego nie widzieliśmy . Dorian siedzi w pierwszej ławce – on na jedny m krańcu, Laura na drugim. Jesteśmy wprost zdruzgotani widokiem końca tej wzruszającej przy jaźni. Chlip. Ta ohy dna ropucha podjęła próbę znalezienia sobie nowego wspólnika w osobie Lany . Jego popularność spadła jednak właściwie do zera i Lana odesłała go, uży wając modnego powiedzenia: „W moim świecie nawet nie istniejesz. Jesteś fraktalem kwantowy m!”. Nikt nie lubi by ć wy zy wany od fraktali kwantowy ch i, nie licząc tej nieudanej próby przełamania ostracy zmu, nasz tchórz stara się nie rzucać nikomu w oczy . Od czasu do czasu który ś z chłopaków wy konuje w jego stronę „przy jacielski” gest z uśmiechem drapieżcy , który sprawia, że Dorian jeszcze bardziej kuli się w sobie. Cudownie. Uwielbiam przestraszony ch gburów. Coś się zmieniło w zachowaniu Léi. Jeśli chodzi o jej stosunek do mnie, nie mogę narzekać. Jest pełna ciepła, wy daje mi się ponadto, że jeszcze bardziej się do siebie zbliży ły śmy . W stosunku do inny ch osób, łącznie z nauczy cielami, zachowuje się jednak inaczej. Mam wrażenie, że mówi to, co my śli, bez żadny ch zahamowań. Potrafi wy skoczy ć z niesamowity mi tekstami. Nie jest ani wulgarna, ani agresy wna, ale werbalizuje to, co inni starają się jednak zachować dla siebie. „Schudłaś, zrobiłaś się bardzo sexy ”. To by ło do Manon. „Jeśli złapie pan ty ch, którzy zajęli się Dorianem, wskażę ich jako beneficjentów mojej polisy na ży cie. Powinno niedługo dać się ją spienięży ć…” To by ło do pana Tonnerieux. Udała się także do nauczy ciela wy chowania fizy cznego, pana Taribaud, żeby mu podziękować. Wręczy ła mu butelkę wina z wy sokiej półki: „Ma większą zawartość niż strzy kawka, z której zrobił mi pan zastrzy k, ale nie jest powiedziane, że pana uratuje!”. Pocałowała go w policzek. Czuję, że jest oderwana od tematu matury i zajęć. Uczy się ty lko tego, co ją bawi lub interesuje. Wy gląda na to, że filozofia przemawia do niej najsilniej – potrafi dy skutować z nauczy cielem tak, jakby znajdowali się w klasie ty lko we dwoje. Léa nie mówi o tekstach ani o prądach my śli, ale zadaje mu py tania na temat prawdziwego ży cia. Wy raziła również jasno swoje zdanie na temat Freuda: „Chory psy chicznie zboczeniec i maniak, któremu zidiociali próżniacy ofiarowali godną pożałowania mównicę”. Wspomniała ponadto o Ludwigu Wittgensteinie, którego Traktat logiczno-filozoficzny przeczy tała i oceniła jako „ogólnikowy
i czczy ”, tak samo jak jego autor dwadzieścia lat po skończeniu swojego dzieła. Zaskakuje mnie. Przemawia w sposób, o który jeszcze kilka miesięcy temu by m jej nie podejrzewała. Jest stanowcza, bezkompromisowa i – co robi na mnie największe wrażenie – wolna. Nie nudzimy się. Wszy stko wy daje się u niej wzmożone. Jej zalety stają się cudowne, wady zaś nabierają grozy . Sprawy materialne zdają się już jej nie doty czy ć. Ogranicza się do obserwowania ludzi i reagowania. Interesują ją ty lko uczucia, zarówno te mroczne, jak i te pełne blasku. Gdy by się tak dobrze zastanowić, zauważy łam to samo u starszy ch osób. Niechętnie to mówię, ale mam wrażenie, że Léa dy stansuje się od tego, co dzieje się w naszej grupie. Nigdy nie zostawiamy jej samej. Nosimy jej plecak. Mimo naszej opieki już przed południem Léa zaczy na mieć trudności z oddy chaniem. Spędza przerwę oparta o Axela, który uważa za swój obowiązek jej pomagać. Jej obecność sprawia, że posiłek w stołówce przeradza się w prawdziwe przy jęcie. Sły chać ty lko nas. Wy jątkowo Axel został w szkole. To on przy nosi jej tacę. Rozochoceni chłopcy , dla żartu, usiłują poły kać jogurty , z kolei Tibor się zadławił, wpy chając sobie sześć mielony ch kotletów do ust. Płakaliśmy ze śmiechu. Jego twarz przy bierała po kolei wszy stkie kolory tęczy , dopóki Léo nie usunął siłą tego, co zapy chało mu gardło. Jeszcze chwila, a musieliby śmy wzy wać naszy ch przy jaciół z pogotowia albo agenta specjalnego, który wy konałby na nim tracheotomię za pomocą długopisu. Dwa rzędy za nami dostrzegam siostrę Evy i jej adoratora, który uczepił się jej jak rzep psiego ogona. Trzy mają się za ręce. Będę musiała porozmawiać z chłopakami. Powinni napędzić mu stracha. Po dojściu do siebie Tibor oznajmia: – Aby uczcić powrót Léi, musimy zrobić coś szalonego. Coś, co wszy scy zapamiętają! Sądząc po jego podekscy towany m obliczu, wy starczy , żeby powiedział: „Ocalę was!”, a uciekliby śmy wszy scy ogarnięci nieopisaną paniką. W jego oczach pojawia się nagły bły sk, który dobrze znamy i który może wy rządzić wiele szkód. Tibor wy jaśnia: – Sły szałem o facecie, który zjadł samolot. Zajęło mu to cztery lata: obracanie go w py ł, kawałek po kawałku. Coś takiego może zmienić wasze ży cie… Na pewno zmienia także przewód pokarmowy i odby t. Wy czuwamy , że temat ten fascy nuje Tibora. Najgorsze, że pozostali chłopcy również wy kazują zainteresowanie. – Wy obrażacie sobie ty lko? – ciągnie Tibor. – Zeżreć samolot? Może to trochę za wiele jak dla nas, ale gdy by śmy się wszy scy przy łoży li, może mogliby śmy zjeść rower? Rewelacja. Zapisaliby śmy się w historii jako banda kumpli, która schrupała górala. Czujecie to? Oczy wiście można ty m zadać szy ku na wizy tówce: Tibor Lanski, doktor nauk matematy czny ch, absolwent Harvardu, pożeracz kierownicy i szczęk hamulcowy ch. Albo: Léo
Dervel, tajny agent, kry ptonim: „Opona”. Albo, czemu nie: Axel Malet, nurek, mechanik wind, znany również jako amator kół zębaty ch. Chłopcy wy glądają na zafascy nowany ch, choć dziewczy ny biorą ich za nawiedzony ch. Léo proponuje: – Mogliby śmy zjeść również spluwę! Louis chce zjeść piłkę. To straszne. Jak gdy by ten świat nie cierpiał już dostatecznie z powodu naszego niedorzecznego apety tu. Skończy się na ty m, że zjedzą korek Kłaczka. Liczą właśnie, ile sproszkowanego żelaza musiałoby zjeść każde z nas, żeby pochłonąć samochód, biurko nauczy ciela albo hy drant uliczny . Mam ochotę zaproponować, żeby zjedli zepsutą pralkę starej sąsiadki, inaugurując ty m samy m nowy rodzaj recy klingu. Znajdziemy się w księdze rekordów, ale w sekcji „poważnie upośledzeni”. Po dwóch godzinach gadaniny chłopcy doszli do wniosku, że aby uczcić powrót Léi i zrobić coś niezapomnianego, zjedzą skarpetkę. Imponujące. Oczy wiście jest mniejsza niż samolot i krócej lata. Chłopcy są jednak dumni tak, jak ty lko oni to potrafią, gdy są przekonani, że dokonują niezwy kłego wy czy nu, szczególnie kiedy urasta on do rangi sy mbolu w oczach całego świata, pełnego podziwu dla ich szlachetności. Mowa w końcu o zjedzeniu skarpetki. Léa się zaśmiewa, uwieszona na Tiborze, któremu dziękuje za ten wspaniały pomy sł. – Skarpetka musi by ć nowa – komentuje Léo. – Nie tknę noszonej. Przeczy tajcie raz jeszcze tę wy powiedź, a zrozumiecie, na czy m polega wy ższość rodzaju ludzkiego. Louis dodaje: – Weźmy najlepiej skarpetkę w rozmiarze trzy dzieści sześć, ponieważ jeśli zabierzemy się za jedną z moich, będziemy mieć osiem rozmiarów więcej do przełknięcia. Mamy przed sobą, panie i panowie, doskonały przy kład jednego z mechanizmów rządzący ch naszy m światem: oto jak mężczy źni potrafią przekuć idioty czny pomy sł na nowy cel ich ży cia. Na popołudniową lekcję języ ka angielskiego celowo przy szłam jedna z ostatnich, żeby zobaczy ć, czy Léa usiądzie z Axelem, czy też poczeka na mnie. Kiedy stanęłam w progu klasy – wiem, że to infanty lne – serce biło mi szy bciej. Weszłam do środka, jednocześnie zniecierpliwiona i zaniepokojona czekającą na mnie odpowiedzią. Jakby m otwierała kopertę z ważny mi wy nikami egzaminu. Zastałam ich siedzący ch razem, tuż przed Tiborem i Léo. Znalazłam sobie miejsce z ty łu, obok Inès. Odczuwałam smutek i wsty d. Smutek, ponieważ mimo tego, co sobie poprzy sięgłam, wolałaby m, żeby Léa na mnie czekała. Powinnam by ć zadowolona, mój plan zbliżenia ich do siebie zaczy na działać. A jednak, chociaż moje nadzieje się spełniają, cierpię z tego powodu. Przeczy tajcie ponownie poprzednie zdanie, a zrozumiecie, na czy m polega słabość rodzaju ludzkiego. Siadając obok Inès, która wita mnie szczery m uśmiechem, czuję wsty d – w końcu wciąż się
z niej nabijam, a przecież w tej chwili jestem jej nieskończenie wdzięczna za udzielone mi schronienie. Jestem skłonna rozpłakać się z wdzięczności. Prawdą pozostaje, że kiedy Inès słucha wy kładu, jej usta otwierają się niczy m kosz do koszy kówki i niełatwo jest się powstrzy mać przed wrzuceniem czegoś do środka. Choćby małego kawałeczka gumy , bardzo proszę. Na moim miejscu zrobiliby ście to samo.
50 – Léa jest jakaś inna, nie uważasz? To pierwsza uwaga, jaką wy powiada pan Rossi w poniedziałek, na naszy m coty godniowy m spotkaniu podsumowujący m postępy klasy . Marie i Antoine wy słali mnie na nie samą. – Gdy by śmy by li chorzy , na pewno także by śmy się zmienili. Léa twierdzi, że powinna przeży wać każdy dzień, jak gdy by miał by ć ty m ostatnim. – Piękna zasada, która pociąga jednak za sobą pewne ry zy ko. Istotnie możemy przeży wać każdy dzień tak, jak gdy by by ł naszy m ostatnim, ale powinniśmy by ć ostrożni: czasami nadchodzi jednak kolejny dzień, trzeba wówczas wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co zrobiło się poprzedniego dnia… – Uważa pan, że Léa posuwa się za daleko? – Nie, jeszcze nie. Nie chciałby m jednak, żeby jej wolność za bardzo was zainspirowała. Wam nikt by nie wy baczy ł. – Klasa wy my ka się spod kontroli? – Niezupełnie. Muszę nawet przy znać, że macie w sobie coraz więcej powagi. Nawet Dorian się uspokoił, ale chy ba wiecie dlaczego. – Rzeczy wiście, nie przepadamy za nim. Co nie znaczy – szczerze – że pochwalamy to, co mu zgotowała ta hołota. Jestem pewnie czerwona jak burak. Jeśli pan Rossi będzie się we mnie jeszcze tak wpatry wał choćby kilka sekund dłużej, spłonę. – „Szczerze”? – powtarza. – Naprawdę, to nie by ło miłe. – Camille, znasz „Cluedo”? To gra towarzy ska, w którą często grałem w młodości. Wasze pokolenie zapewne nie korzy sta już z tego rodzaju rozry wek, z pionków i kart… My ślę, że również woleliby śmy gry wideo, gdy by wtedy istniały , ale w tamty ch czasach oświetlaliśmy pomieszczenia świeczką, kąpaliśmy się raz na rok w rzece i nie wy chodziliśmy z domu po zapadnięciu zmroku ze strachu przed diabelskimi duchami. Muszę mieć dziwny wy raz twarzy , ponieważ pan Rossi szy bko wy jaśnia: – Żartuję. Ludwik XVI nie miał już głowy , kiedy się urodziłem – został ścięty chy ba jakieś dwa ty godnie wcześniej. By łem także dumny m posiadaczem jednego z pierwszy ch pilotów do zmieniania kanałów w telewizorze. By ł to długi kij, który m można by ło wciskać przy ciski na czarno-biały m odbiorniku, siedząc w fotelu ojca. W tamty ch czasach przeskakiwanie z kanału na kanał nie trwało długo, nadawano bowiem ty lko dwa programy .
Co on wy gaduje? Próbuje zamącić mi w głowie. Zaraz dam się wkręcić. Poprosi, żeby śmy zagrali w ani „tak”, ani „to Axel rozebrał tego krety na i zabazgrał go pisakiem”. Powie „dzień dobry ”, ja odpowiem „dzień dobry ”, później zapy ta, jak się miewam, a wtedy ja, jak ta głupia, odpowiem mu: „to Axel pory sował tego chama” i wszy scy skończy my w pace. – Wracając do „Cluedo”. To gra, w której każdy z uczestników musi odgadnąć, kto popełnił morderstwo, w który m z pomieszczeń posiadłości i przy uży ciu jakiej broni. Rozwiązania brzmiały na przy kład: zabił pułkownik Musztarda, w bibliotece, przy uży ciu świecznika. – Nie mam pewności, czy dobrze rozumiem. – Wkrótce zrozumiesz. Jeśli chodzi o to, co się przy trafiło Dorianowi, odpowiedź mogłaby brzmieć: to Axel, Louis i Léo, w toalecie, przy uży ciu pisaka i grubej taśmy klejącej. Moja twarz z czerwonej przeobraziła się w mlecznobiałą z prędkością światła. Policzki mi płoną. Jestem pierwszą istotą ludzką, która przekroczy ła podskórnie barierę dźwięku. Pan Rossi przy gląda mi się z osobliwy m uśmiechem: – Czy wy grałem? – Nie wiem. Powiedział pan, że trzeba określić broń, a nie wy mienił pan krzesła… – Na ty m etapie, na jakim się znajdujemy , Camille, nie chcę, żeby ś uży wała słowa „szczerze”, jeśli jest ono niedostosowane do sy tuacji. Nie spoty kamy się po to, żeby opowiadać sobie brednie ani bawić się w zebranie, żeby wszy scy lepiej się poczuli. Marie i Antoine wy migują się od spotkań, lądujemy więc tutaj sami. Zgadzam się na to, ale nie jestem głupi. Stoisz w pierwszy m szeregu znajomy ch Léi i masz dobry kontakt z kolegami, wnioskuję z tego, że nasze spotkania są potrzebne. Żeby jednak zabieg ten miał szansę okazać się w pełni skuteczny , powinniśmy sobie ufać. – Wy da pan chłopców dy rektorowi? – Nicolas, przepraszam, pan Tonnerieux i ja wiemy o wszy stkim od dnia przy gody Doriana. Będziesz zaskoczona, ale my także mamy dostęp do Internetu i, wy obraź sobie, potrafimy z niego korzy stać! Wasze pokolenie ma nieznośny zwy czaj – uważacie, że nie mamy pojęcia, jak uży wać naszy ch wy nalazków. A że wrzucacie wszy stko i by le co do serwisów społecznościowy ch… Na dodatek pani Serben zauważy ła Tibora biegnącego z czy mś, co później okazało się majtkami Flanecka. Przedziwny chłopak… – Kiedy więc dy rektor nas przesłuchiwał, wy szliśmy na… – …dzieciaki kry jące swoich przy jaciół za pomocą scenariusza, który – podobnie jak ubiegłoty godniowy sprawdzian – wiele by zy skał, gdy by został lepiej przy gotowany . Szczerze, jeśli ktoś mówi o „hołocie”, która zapisuje bezbłędnie tekst składający się z więcej niż dwóch słów, wierzy sz w to? Jeśli na dodatek weźmiesz pod uwagę, że „atak” nastąpił tuż po ty m, jak Dorian zachował się w żałosny sposób w stosunku do waszej chorej koleżanki, jakie hipotezy by ś
rozważała? – Dlaczego nie zostaliśmy ukarani? – Oficjalnie dlatego, że nie mieliśmy dowodów, mimo analizy eksperta grafologicznego, którego zażądali rodzice Doriana. Ale tak między tobą a mną, nie niepokoiliśmy was, ponieważ chłopak sam się o to prosił. – Jesteśmy żałośni. – Jesteście młodzi. Nie wiecie wszy stkiego. Dobrze się składa, w szkole jesteście po to, żeby się uczy ć. Przy pomnijcie sobie słowa indy jskiego ekonomisty : zawsze zadawajcie sobie py tanie, na czy m polega wasza misja. – Dziękuję bardzo. Czy przeprosi pan dy rektora w naszy m imieniu? – Jeśli jesteście tak dorośli, jak my ślicie, możecie zrobić to osobiście. I proszę, od tej pory nie traktuj mnie już jak gliniarza. Nie jesteś złodziejką.
51 Ledwie zebrano ze stołu po kolacji, a Lucas już ruszy ł w stronę kanapy , na której rozsiadł się przed telewizorem, żeby obejrzeć amery kański serial z podłożony mi wy buchami śmiechu. Zoltan i Kłaczek są przy nim i również oglądają. Wszy scy mają ten dziwny uśmiech, który pozwala sądzić, że śmiechy wy doby wają się z ich ust, chociaż są nieruchomi jak posągi. Przerażające. Od kilku ty godni Kłaczek spędza coraz więcej czasu z Lucasem, ale nie mam mu tego za złe. Poświęcając swój czas Léi, mam mniej okazji do zabawy z nim. – Powiedz mi, Lucas, wciąż masz ten laser, który m drażnisz Kłaczka? Odpowiada mi, nie spuszczając wzroku z ekranu: – No pewnie! Niezła jatka. Twój kot dostaje histerii, sroki są przerażone. Totalna broń! – Mógłby ś mi go poży czy ć na kilka dni? – Po co? Nie nadaje się do depilacji, wariatko. – Proszę. – Zgoda, ale przez ty dzień nakry wasz za mnie do stołu. – Trzy dni. – Pięć. – Cztery . – Sprzedane. Ale zmienisz baterie. – To oszustwo w biały dzień! – Ży cie to jedno wielkie oszustwo, moja droga! Wraca mama i zdejmuje kurtkę w przedpokoju. Zoltan jest tak skupiony na serialu, że nawet nie szczeknął. Czy żby naprawdę interesowało go to, co bohater ugotuje dla swojej dziewczy ny ? Mama kładzie torebkę na stole kuchenny m, całuje mnie i py ta: – Jak ci minął dzień? – Niezapowiedziany sprawdzian z fizy ki. Raczej dobrze mi poszło, oprócz ostatniego zadania, ale by ło warte ty lko trzy punkty . Nauczy ciel powiedział, że nie skończy liśmy jeszcze programu, trzeba już jednak zacząć powtarzać materiał. A tobie? – Nie zdąży łam nawet zrobić zakupów. Wracam od Élodie. Wciąż żadny ch wieści w sprawie przeszczepu, ale mam wrażenie, że się przy zwy czajają. Christophe także stara się by ć bardziej dy spozy cy jny i spędzać więcej czasu z Léą. – Léa jest w dobrej formie? – Nie widziałam jej. Wy szła z kolegą. Muszę mieć minę przy głupa, któremu radar zrobił zdjęcie za przekroczenie dozwolonej
prędkości. Próbuję zadać py tanie jak najbardziej naturalny m głosem: – Ach tak. Super! Wiesz z kim? – Élodie mi mówiła, ale zapomniałam. Zawsze ten sam problem z rodzicami: z wiekiem tracą pamięć. – Dobrze, że prowadzi ży cie tak normalne, jak to ty lko możliwe – ciągnie mama – i że jest w nim miejsce dla chłopców. Muszę koniecznie zapamiętać to zdanie i powtórzy ć je mojemu psy chiatrze, kiedy już poddam się terapii jako trzy dziestoletnia stara panna. To by wy jaśniało wiele w sprawie mojego rozpaczliwego stanu. Sły szę skrzy pienie bramy od garażu. Teraz wrócił tato. Wy chodzi z przy ziemia. Podchodzi, żeby pocałować Lucasa, mamę i mnie. – Dopiero co wróciłam – przeprasza mama. – Daj mi trzy minuty , to odgrzeję jedzenie. – Nie faty guj się. Nie jestem głodny . Camille, czy mógłby m zamienić z tobą dwa słowa? Zaskoczona rzucam mamie py tające spojrzenie, żeby sprawdzić, czy wie, o co chodzi. Ona jednak robi jednoznaczną minę: nie ma zielonego pojęcia. Idę za ojcem do jego gabinetu. Daje mi znak, żeby m usiadła na krześle, i zamy ka drzwi, po czy m również zasiada. Jego zachowanie jest dość niezwy kłe. Zazwy czaj tato zachowuje sobie tego rodzaju tête-à-tête na, jak to sam nazy wa, „wy kłady moralizatorskie”. Dziś jednak nie sprawia wrażenia zezłoszczonego. – Muszę z tobą porozmawiać o Léi. – Coś nowego? – Rozmawiałem z jej lekarzami i z Christophe’em. Jesteśmy świadomi korzy stnego wpły wu, jaki miał na nią powrót do szkoły . – To oczy wiste. – Dla jej zdrowia stanowi to jednak obciążenie. – Bardzo na nią uważamy . – Nie wy jesteście przy czy ną. Zadzwoniłem tu i tam, py tałem moich dawny ch kolegów, czy mogliby nam pomóc. Dzięki różny m znajomościom udało mi się porozmawiać z pewny m profesorem, który ma pod swoją opieką pacjentkę w podobny m wieku co Léa. Twierdzi on, że najważniejszą rzeczą jest dbanie o wy trzy małość serca, narażając je na jak najmniejszy wy siłek. To podstawowa sprawa. Inny mi słowy Léa powinna odpoczy wać, najlepiej leżąc, gdy ż to, co poprawia jej nastrój, może jednocześnie skrócić jej ży cie. – A jeśli uda się zrobić jej przeszczep? – W obliczu katastrofy należy postawić się w najgorszej konfiguracji z możliwy ch, żeby móc jak najlepiej uprzedzać wy darzenia. Jeśli znajdzie się serce, ty m lepiej, ale na razie hipoteza ta nie należy do najbardziej prawdopodobny ch, ty mczasem Léa musi przetrwać.
– Dlaczego trzeba przewidy wać najgorsze? – Ponieważ ty lko będąc przy gotowani, mamy szansę wy jść cało z opresji. Ci, którzy liczą na cud, rzadko odnoszą zwy cięstwo. Ty mczasem naszy m celem jest sprawić, aby Léa miała po swojej stronie jak najwięcej sprzy jający ch okoliczności. Inaczej mówiąc, możemy porównać Léę z samolotem o niemal pusty m baku, który leci nad oceanem. Musimy odciąć wszy stko, co czerpie z niej niepotrzebnie energię, żeby mogła utrzy my wać się w powietrzu i mieć nadzieję, że dotrze do brzegu, zanim… – Zrozumiałam. Nie potrzebuję metafor dla pięciolatków. Ty mczasem jednak wszy scy uważają, że powrót do szkoły dobrze jej zrobił. Ona sama powiedziała mi, że jest jej to potrzebne. Wszy stko, czego ona chce, niezależnie od tego, czy przeży je czy nie, to spędzać czas z przy jaciółmi i rodziną. – Nie wątpię, ale czasami należy podejmować nieprzy jemne decy zje, które pozwolą ocalić przy szłość. – Skoro jej lekarze mówią, że może chodzić do szkoły , dlaczego ty miałby ś twierdzić inaczej? – Ponieważ wiem… – Nic nie możesz dla niej zrobić! Gdy by kradła w sklepach, wtedy owszem, to leżałoby w twojej gestii, ale tutaj… – Camille, wiem, że nie podoba ci się moja profesja, ale – tak jak poprzednia – jest ona potrzebna. Zresztą tak już jest. – I proszę, ty decy dujesz, a my musimy się podporządkować! Zawsze to samo. To jednak nie tobie grożą w szkole, ponieważ twój ojciec znowu zamknął jakiegoś krety na, który zwinął DVD należące do posiadającego miliony konsorcjum! To także nie ty znajdujesz w domu ohy dne ciastka, gdy ż twój ojciec nie jest w stanie zrobić zakupów, mając na uwadze własną córkę! Jego wzrok ciemnieje. Trudno, jeśli oberwie mi się kazanie, nie żałuję, że wy rzuciłam z siebie to, co leżało mi na sercu. – Camille, jeśli chodzi o ciastka, wy starczy , że poprosisz swoich kolegów, żeby kradli co innego, ponieważ żeby oszczędzić im kłopotów, płacę za nie i przy noszę do domu. Co zaś do tego albo ty ch, którzy ci grozili, wskaż mi ich, a zajmę się tą sprawą. Mama otwiera drzwi: – Co się z wami dzieje? Wasze krzy ki sły chać aż w piwnicy . Nie sądzicie, że mamy poważniejsze problemy ? Oboje jesteście zestresowani. Wszy scy jesteśmy zestresowani, ale nie doprowadzajmy dodatkowo do przepy chanek, kiedy powinniśmy trzy mać się razem. Ojciec wstaje i wy chodzi z pokoju. – Wiem, że to trudne, Camille – mówi mama z wy rzutem – ale nie ty lko dla ciebie. – On chce uniemożliwić Léi chodzenie do liceum! To jedy ne, co poprawia jej nastrój.
– Ojciec próbuje znaleźć najlepsze dla niej rozwiązanie. Zawsze tak działał w stosunku do każdego z nas. Zawsze usiłuje robić co ty lko może i jak najlepiej. – Dlatego pewnie został mianowany szefem ochrony w centrum handlowy m. Mamę zalewa fala iry tacji. Zdecy dowany m gestem zatrzaskuje drzwi i staje przede mną. – Posłuchaj, Camille! Skończmy raz na zawsze z tą sprawą. Po raz drugi w ży ciu złamię słowo dane twojemu ojcu i mam nadzieję, że to rozwiąże problem. Twój ojciec miał możliwość awansu, otrzy mania doskonałej posady , która z pewnością by mu odpowiadała. By liby śmy jednak zmuszeni się przeprowadzić. Następnie musieliby śmy przeprowadzać się co dwa lata. Dla waszej równowagi oraz waszej i mojej wy gody wolał odmówić i złoży ć wy mówienie w pracy , którą uwielbiał, i podjąć się takiej, która chroni nasze ży cie rodzinne. Nie chciał, żeby śmy o ty m dy skutowali, żeby ście nie czuli się winni, ale ostatnio posuwasz się za daleko. Pozwól mi sobie powiedzieć, że nawet w tej żałosnej pracy , która tak cię zawsty dza, ojciec nie odstąpił od żadnej ze swoich zasad. A jeśli nie smakują ci ciastka, wiesz, gdzie są pieniądze, masz także nogi i działające serce. Możesz sama iść na zakupy . Odwróciła się na pięcie i wy szła. Zostałam sama. Nie miałam nawet siły się rozpłakać.
52 W południe mam się spotkać z panem Rossim na naszy m coty godniowy m podsumowaniu. Odby wa się ono już po raz czwarty i muszę przy znać, że może go nie wy czekuję, ale cieszę się, że na nie idę. Spodobały mi się te spotkania. Na dodatek dziś zależy mi na oderwaniu się my ślami. Marie i Antoine przy zwy czaili się już, że chodzę na nie sama. Za każdy m razem jest ciekawie. Zajmujemy miejsca w jedny m z niewielkich pomieszczeń przy legający ch do pokoju nauczy cielskiego. To, co mamy do powiedzenia na temat zarządzania atmosferą panującą w klasie, jest często oczy wiste. Całe podsumowanie mogłoby zająć raptem kilka minut. Uczniowie są przy zwy czajeni, że widują Léę ty lko dwa razy w ty godniu, wpadli już w ry tm. Ogólnie rzecz biorąc, nasze oceny się poprawiają, moty wacja względem zbliżającego się egzaminu również jest coraz lepsza. Pomy ślałam nawet, że mogliby śmy darować sobie te spotkania z panem Rossim, w gruncie rzeczy jednak nie chcę tego. Dlaczego? Zapewne dlatego, że po „bieżący ch sprawach” będziemy dy skutować także na inne tematy . W końcu w naszy m wieku nie ma się do czy nienia z wieloma dorosły mi, z który mi można porozmawiać bez ogródek, szczerze. Przy panu Rossim nie muszę udawać. On chy ba mnie nie ocenia. Wy mieniamy poglądy . Trochę jak na lekcji, ale tutaj mogę sama wy bierać temat. Czasami to on sprowadza rozmowę na konkretny tor. Jestem zaskoczona, kiedy zadaje mi py tania. Przestałam uży wać słowa „szczerze”, kiedy jest ono nie na miejscu. Pan Rossi uży wa z kolei potoczny ch słów, które nie pasują do nauczy ciela, ale do zwy kłego człowieka już tak. Ostatnio, opowiadając o nowej fry zurze sekretarki – coś między łajnem rozdmuchany m przez silnik odrzutowca a termitierą – powiedział: „Poracha”. Może się to wy dać dziwne, ale w miarę naszy ch spotkań dochodzę do wniosku, że gdy by śmy by li w ty m samy m wieku, z pewnością by śmy się zaprzy jaźnili. Podoba mi się jego sposób postrzegania ży cia. Nigdy nie waha się powiedzieć, co my śli, nie jest szty wniakiem. Podczas naszego drugiego zebrania ośmieliłam się zadać mu pierwsze osobiste py tanie. By liśmy w dobry ch humorach, zadowoleni, że w klasie sy tuacja się poprawia. Nie wiem, dlaczego właśnie to py tanie przy szło mi do głowy : – Pamięta pan dzień, w który m po raz pierwszy spróbował pan kawy ? – Oczy wiście. By łem niewiele młodszy od ciebie i wy dała mi się ohy dna. – Czy li nie jestem jedy na… Dlaczego więc pan ją pije? – Dlaczego? Dobre py tanie… Zastanawia się. – Jeśliby m powiedział, że ze względu na smak, skłamałby m. Jeśli powiem, że z powodu
wpły wu na zdrowie albo oddech, by łby m krety nem. Nagle chy ba właściwa odpowiedź przy chodzi mu do głowy . – Wiem, dlaczego piję kawę! Zapraszając koleżankę na kawę, miałem możliwość znaleźć się z nią sam na sam po raz pierwszy . Rok później poprosiłem ją o rękę. Przy kawie spoty kam się z kolegami. Zmuszam się również do picia tego napoju o wątpliwy ch walorach smakowy ch, żeby mieć prawo do brania udziału w zgromadzeniach przy automacie do kawy – ważny m miejscu spotkań towarzy skich naszej cy wilizacji! Prawdę mówiąc, piję kawę, żeby przeby wać w towarzy stwie inny ch, żeby nie by ć sam. – Czy trzeba pić to coś, żeby nie by ć samotny m? – Na pewno istnieją inne sposoby . Skoro już o to py tasz… Dochodzę do wniosku, że kawa stanowi pewien kod, który tworzy i wzmacnia relacje między ludzkie. Jest jedną z ty ch rzeczy , które nie mają zby t dużego sensu same w sobie, mimo to nas do siebie zbliżają. A ciebie co zbliża do przy jaciół? My ślę. – Vanessa twierdzi, że zbliżają nas problemy i lęki. Czy można je uznać za kod? – My , dorośli, sądzimy , że łączą was piosenki, gry albo moda. Zapewne uważamy was za bardziej powierzchowny ch, niż w rzeczy wistości jesteście. – Kiedy jednak by ł pan w naszy m wieku… – O niektóry ch rzeczach się zapomina, wiesz, i czasami jest to raczej korzy stne. – Lęki są jeszcze gorsze niż kawa, jeśli chodzi o zbliżanie się – żartuję. – Wy daje mi się, że nie ma zły ch sposobów, żeby zbliży ć się do drugiego człowieka. Trzeba mieć jeszcze odwagę zwierzy ć się z tego, czego się lękamy . Spodobała mi się ta rozmowa. Ży cie wy daje się później mniej straszne, czujemy się mniej samotni.
53 Dzień w szkole bez Léi. Axel nie sprawia wrażenia, jak gdy by mu jej jakoś wy jątkowo brakowało. Nie ma ku temu powodu, skoro może się z nią spoty kać po lekcjach. Czy zaprosił ją do siebie do domu na czas trwania dwóch odcinków Przyjaciółek na całe życie? Sprawdzałam w sieci – odpowiada to sześćdziesięciu minutom. Można zrobić mnóstwo rzeczy w czasie, który przy pomina cy frę diabła. Przed lekcją matematy ki Manon podeszła do mnie. – Masz pomy sł na najbliższą wizy tę agenta nieruchomości? W tę sobotę mamy do czy nienia z poważny m klientem. Może nawet z dwoma potencjalny mi naby wcami. Z tego co zrozumiałam, chcą dokonać szy bkiego zakupu w okolicy ze względu na przeniesienie służbowe. Dzielnica im się podoba i sły szałam, jak ojciec mówił, że transakcja właściwie jest w kieszeni. – Szczerze, nie miałam za bardzo czasu o ty m pomy śleć. Rozważałam coś z bary łkami pełny mi substancji radioakty wny ch, ale nie wiem, gdzie takie znaleźć. – Błagam cię, nie zostawiaj mnie z ty m samej! – Obiecuję, że się zastanowię. Przez dwie godziny pani Serben pomaga nam przy gotowy wać fiszki do powtórek materiału, my ślami jestem jednak gdzie indziej. Za dużo wy darzeń, za dużo uczuć, lęków i niepokojów. Jeśli mój ojciec ma rację, stan Léi jest poważny . Zaraz po lekcjach ruszam w stronę Axela. – Zostajesz dziś w szkole na obiad? – Mama jest z siostrą, chy ba więc tak. – Nie miałby ś nic przeciwko, żeby śmy zjedli razem? – Dlaczego miałby m mieć coś przeciwko? Spotkajmy się tam gdzie zawsze. – Ty m razem chciałaby m, żeby śmy by li ty lko we dwoje. Axel spogląda na mnie podejrzliwie. Taką minę muszą robić chłopcy , kiedy nas nie rozumieją. Jak miś panda przed automatem biletowy m. – Jak chcesz. Ty i ja w południe. Nie ma sprawy . – Cieszę się! Dziękuję. – Świetnie, że się cieszy sz. Zapewne uży wają tego zdania, kiedy nie mają pojęcia, czego się człowiek po nich spodziewa… Albo kiedy wiedzą aż nazby t dobrze. Jak co dzień Eva pilnuje młodszej siostry , która znów je obiad ze swoim buzujący m od
hormonów podry waczem. – Ta historia niszczy ci ży cie. – Wolę, żeby mi niszczy ła, niż żeby m miała odzy skać moją Lolę z sercem w kawałkach i wielkim brzuchem. – Przy niosłam ci coś, co może pomóc. Eva unosi brew na widok przedmiotu przy pominającego długopis. – Léo, sam o ty m nie wiedząc, podsunął mi tę my śl. Twierdzi, że żaden facet nie może usiedzieć spokojnie, kiedy widzi wy celowaną w siebie laserową wiązkę. – Jak to działa? – Celujesz, naciskasz tutaj i wtedy pojawia się świetlisty czerwony punkcik. – Jak na filmach o mordercach? – Właśnie, i dlatego faceci wy miękają. Są przekonani, że oberwą kulkę. A mówi się, że to dziewczy ny mają wy bujałą wy obraźnię. Spróbujmy od razu. Dy skretnie namierzam cel, po czy m wciskam przy cisk. Po ramieniu Don Juana przesuwa się śliczny czerwony punkt. Chłopak gwałtownie podskakuje. Wy łączam światełko. On próbuje sprawdzić, skąd się to wzięło, ale nas nie zauważa. Rozgląda się wokoło, po czy m znów skupia się na Loli. Powtarzam operację. Ta sama reakcja, ty m razem jednak do zaskoczenia dołącza uczucie niepokoju. A więc za pierwszy m razem nie by ł to przy padek. Został namierzony ! Ma niezłego cy kora. Nie przy pomina już play boy a w tańcu godowy m, ty lko zlęknionego smarkacza. – Genialna sprawa! – zaśmiewa się Eva. – Zepsuję mu ży cie! – Uważaj, to należy do mojego brata. I nie celuj w oczy , może spalić siatkówkę. Eva zabiera mi przedmiot z rąk z nieukry waną przy jemnością i próbuje swoich sił. Celuje, naciska przy cisk na chwilę i puszcza. – Doskonałe! Mam tę żabę na linii strzału! Zadowolona, widząc Evę równie szczęśliwą, ruszam w stronę wejścia do stołówki i stawiam się punktualnie na spotkanie z Axelem. Jest dokładnie dwunasta czterdzieści pięć, ale Axela nie ma. Czekam. Nie będę wam mówić, w jakim jestem stanie. To moje pierwsze rendez-vous i nawet nie przy szłam z własnego powodu. Wariatka! Przez chwilę my ślę, że jeśli Léa wy jdzie cało z opresji, naprawdę będę królową naiwniaczek. Popchnę ich nawzajem w swoje ramiona, nie zostawiając sobie najmniejszej szansy . Takie my ślenie jest okropne. Mam ochotę wy mierzy ć sobie policzek. Axel pojawia się spóźniony cztery minuty . Zdąży łam już sobie wy obrazić, że nie ży je, że o mnie zapomniał, że Dorian porwał go z pomocą gbura, który mi kiedy ś groził. Zdąży łam pomy śleć, że przestał się do mnie odzy wać, ponieważ nie znosi, kiedy ktoś prosi go o wspólne zjedzenie posiłku we dwoje, że pojechał na porodówkę po dziecko, które spłodził z Léą
w tajemnicy , i że ży je w związku z Louisem. W chwili, w której go dostrzegam, wszy stko to przestaje się liczy ć. Idioty czne rozważania naty chmiast ulatują. Pomy śleć, cóż to za strata energii. Kilka metrów za nim idą Léo i Louis, jego wierni porucznicy , starając się trzy mać na odpowiednią odległość. Axel musiał im wy jaśnić, że chodzi o spotkanie tête-à-tête. Stajemy w kolejce i rozmawiamy o najbardziej banalny ch sprawach z możliwy ch. Nie chcę poruszać poważnego tematu, zanim nie usiądziemy twarzą w twarz. Dziwne uczucie. Znam Axela od dawna i nigdy nie miałam problemu z rozmawianiem z nim, ze zwierzaniem się mu. A tutaj nagle kręcę i pery frazuję, mój umy sł pracuje nad unikaniem dwuznaczny ch określeń. Dlaczego jest tak inaczej? Chodzi o stawkę? Ponieważ to, co chcę mu powiedzieć, doty czy dwojga moich najlepszy ch przy jaciół? Dziwne. Rozmowa toczy się tak jak to w sprawach sercowy ch – wszy stko wy daje się bardziej dotkliwe i bardziej ry zy kowne. Liczy się każde słowo. Każda cisza również. Każdy oddech. Każda intonacja. Każde spojrzenie. Najlżejsze drżenie i najdrobniejszy gest. Ręce mówią, ciało mówi, każda cząstka nas samy ch wtrąca się do rozmowy . Chciałaby m, żeby wszy stkie zamilkły , żeby m musiała panować ty lko nad słowami. Druga strona zachowuje się podobnie. Przy patrujemy się sobie, badamy siebie nawzajem. Zmy sły są postawione w stan gotowości, jak gdy by nie istniał żaden ważniejszy temat. Mam trudności z zapanowaniem nad własny mi reakcjami, zachowuję się jak przy głup. Kiedy wreszcie docieramy do lady , Axel wcale nie oferuje, że poniesie moją tacę. Dlaczego miałby to robić? W końcu dobrze się czuję. Przy przy stawkach sięga po talerz z połówkami jajek w majonezie i potrząsa nim. Zachwy cona, że wreszcie trafia się obojętny temat do rozmowy , py tam: – Co robisz? – Potrząsam jajkami, żeby sprawdzić, czy nie są zby t miękkie. Co on wy gaduje? Gra słów. Przekaz. Axel jest chy ba tak samo czerwony , jak ja jestem zakłopotana. Zupełnie zidiocieliśmy czy co? Czy nie będziemy już mogli nic sobie powiedzieć bez doszukiwania się niedomówień? Przy czarownicy wręczającej jabłka – choć zaproponował mi, żeby m wzięła jedno dla siebie – nie wspominał nic o schrupaniu go. Wreszcie zajmujemy miejsca. Léo i Louis siedzą cztery rzędy za nami, ale widzę wy raźnie, że tajny agent nas szpieguje. Na pewno się zastanawiają, dlaczego poprosiłam o to spotkanie przy obiedzie, i jestem pewna, że kiedy ty lko skończy my , Axel pójdzie im wszy stko opowiedzieć. Skupmy się jednak. Jaki jest cel mojej misji? Biorę się w garść: – Usiłowałam się wczoraj do ciebie dodzwonić, ale nie odebrałeś. – Wy szedłem. Czego chciałaś?
– Och, nic takiego, poradziłam sobie. Miałam py tanie doty czące zadania domowego. Jak się miewa twoja siostra? – Jest w formie, dziękuję. Ty masz chy ba brata. – Tak, młodszego. Lucasa. Bardzo miły . Pod wieloma względami jesteście do siebie podobni. Ależ ze mnie gapa! Młodemu mężczy źnie, którego mam przed sobą, na pewno nie spodoba się porówny wanie go z dzieciakiem. Zaraz się spalę. Muszę zmienić temat w sposób, który nie będzie nasuwał podejrzeń. – Jak oceniasz ostatnio Léę? Właśnie to py tanie chciałam zadać, ale on mnie uprzedził. – Jest zmęczona, ale szczęśliwa. – Również tak uważam. – Axel się uśmiecha. – Szczególnie od kilku ostatnich dni. Dlaczego mówi to z uśmiechem? Nie podoba mi się to. To znaczy , cieszę się, że między nimi dobrze się układa, wolałaby m jednak, żeby nie skakali na siebie, zanim dam sy gnał. – Wy daje mi się, że jesteś jedy ny m chłopakiem, z który m Léa ty le rozmawia. – Wy także jesteście ze sobą blisko. Brawo za unik, ale ja mimo wszy stko nie odpuszczę. – Léa zasługuje na szczęście. Axel nagle poważnieje. – My ślisz, że zdąży ? – Nie czas się tutaj liczy . Ważne, jak go wy korzy stujemy . – Czy je to? Nie rozumiem. On jednak nalega: – Ten cy tat, kto to powiedział? – Nie wiem. Taka jest prawda. Jeszcze prawdziwsza w wy padku Léi. Ona nie ma czasu do stracenia. Wiem również, że bardzo jej na tobie zależy . Axel wbija we mnie wzrok. – Ona ci to powiedziała? – Wielokrotnie. Axel zabiera się za jedzenie, ale mam wrażenie, że chce przede wszy stkim zy skać na czasie. Kiedy ma pełne usta i patrzy w talerz, może się zastanawiać. Przerwa w rozgry wce. Nie daję mu wy tchnienia: – W jej sy tuacji trzeba naprawdę mieć zaufanie do drugiej osoby , żeby mówić i robić to, na co się ma ochotę. A ona chy ba właśnie to czuje w stosunku do ciebie. – Serio? – Trzeba wy ciągnąć do niej rękę, gdy by nie mogła zdoby ć się na odwagę.
Axel marszczy brwi i wraca do jedzenia. Przy kłada się do tej czy nności z takim namaszczeniem, że wy gląda to podejrzanie. Gulasz wołowy jest ty lko pretekstem. – Każde z nas ma swoją rolę do odegrania u boku Léi – szepczę. – Twoje miejsce jest jeszcze ważniejsze. – Możesz na mnie liczy ć. Zrobię co w mojej mocy … Nie powiedzieliśmy sobie poza ty m już nic ważnego. On musiał iść się uczy ć matematy ki z Antoine’em, ja zaś miałam spotkać się z Marie w sprawie pomy słu na akcję w domu Manon. Kiedy rozstawaliśmy się w holu, Axel sprawiał wrażenie wzburzonego. Może udało mi się go przekonać, że powinien popracować nad głębszą, bardziej inty mną relacją z Léą. Powiedział ty lko: „Do zobaczenia później!” i odszedł. Stałam i patrzy łam za nim. Miałam nadzieję, że się odwróci, że spojrzy na mnie choć raz. Liczy łam na ten znak. Nadawałam mu ty le możliwy ch znaczeń. Jeśli na mnie spojrzy , będzie to oznaczało, że lubi moje towarzy stwo. Jeśli będzie mnie szukał wzrokiem, to znaczy , że uważa mnie za dobrą osobę i że będziemy się przy jaźnić do końca ży cia, cokolwiek się wy darzy . To już by łoby niemało. Mogłaby m nadal się z nim widy wać, rozmawiać z nim, mieć poczucie, że stanowi część mojego ży cia. Jestem przekonana, że kiedy dwie osoby się rozstają, ta, która odwróci się ostatnia, kocha bardziej. Nie spuściłam go z oczu. Nie odwrócił się ani razu.
54 Musiałam się niemal specjalnie umawiać, żeby zobaczy ć się z Léą. Od pewnego czasu jej rozkład dnia przy pomina kalendarz gwiazdy , a ja już się nim nie zajmuję… Diwa trzy ma wszy stkich na dy stans dzięki swojej osobistej sekretarce. W ciągu dnia, kiedy jesteśmy w szkole, Léa zasiada w swoim domowy m ogrodzie zimowy m i czy ta książki, oczekując na popołudniowe wizy ty . Z zebrany ch przeze mnie informacji wy nika, że wy chodzi niemal codziennie, ale nie w moim towarzy stwie. Ty mczasem spędza wiele godzin w swoim nowy m buduarze. Duży fotel z salonu został przeniesiony do oranżerii. Na stoliku do kawy leżą książki wielkich filozofów, a także wspomnienia wy bitny ch kobiet, z liczny mi zakładkami w każdej, i notatki. Dziś rolety werandy by ły opuszczone do połowy , co miało chronić przed bezpośrednim działaniem promieni słoneczny ch. Ze swojego zacisznego miejsca, otoczona szy bami eleganckiej konstrukcji, Léa widzi ty lko zieleń ogrodu, kwitnące krzewy i ptaki, który ch nieustający balet oży wia drzewa i zarośla. Mimo wy ostrzony ch ry sów Léa wy gląda dość dobrze. Obejmuje mnie, kiedy całuję ją w policzek. – Wy bacz, jestem wy kończona – mówi. – Pielęgniarka dopiero co wy szła. Jej zdaniem wy niki są poprawne, nic poza ty m. Wciąż szklanka jest do połowy pełna albo do połowy pusta… À propos szklanki, napijesz się czegoś? – Nie, dziękuję. Zajmuję miejsce w mniejszy m fotelu stojący m ty łem do okna. Wy kładam na stół kopie notatek z ostatnich lekcji. Léa dziękuje za nie odruchowo, nie zerknąwszy nawet na nie. – Jak poszedł test z fizy ki? – Nie by ł oczy wisty . Nikt nie triumfował. – Axel mi mówił, że by ło duże zadanie na temat prądu. – Za sześć punktów. Zobaczy my . Istnieje obawa, że jeśli zastosują się do mojego rozwiązania, laboratorium pójdzie z dy mem… Léa odrzuca głowę na oparcie fotela i zamy ka oczy . My ślę o ty m, co ojciec mówił mi na temat oszczędzania jej energii. – Kontrolujesz swój puls? – Średnio czterdzieści sześć w ciągu ostatnich czterech dni. Szału nie ma. – Masz unikać zmęczenia. – Nic innego nie robię. Przechodzę z łóżka na fotel. Jak stara babcia. Zobacz, ile czy tam dla
zabicia czasu. Wskazuje książki. Podnoszę jedną z nich, żeby zorientować się w zestawie lektur. – Niewesołe. Dlaczego nie przeczy tasz czegoś lżejszego? – Nie mam ochoty . Potrzebuję prawd, nie bajek. Prawdę mówiąc, próbuję przy swajać sobie tematy podstawowe. – Znajdujesz je w ty ch książkach? – Każdy z ty ch autorów my ślał nad ży ciem, nad światem, nad naszą kondy cją, nad możliwościami. Niektórzy z nich to ty lko prowokatorzy , inni słuchają własny ch my śli. Część my ślała ty lko o Bogu, co zresztą ich nie ocaliło. Garstka spośród nich by ła wizjonerami, ale ich słowa zostały w końcu zagłuszone przez historię. Większość zadaje sobie py tania, na które nie sądzę, żeby kiedy kolwiek udało się znaleźć odpowiedzi. – Dlaczego więc tracisz czas na czy tanie ich książek? – Ponieważ odkry łam wśród nich pewną kategorię, która jest fascy nująca. Na mój gust największy mi my ślicielami są ci, którzy przeży li poważny wstrząs, zostali zmuszeni do zastanowienia się nad sobą i zaczęli rozmy ślać. Próby Montaigne’a nabierają niezwy kłej mocy , jeśli się wie, jak bardzo tęsknił za La Boétiem. Niektórzy by li przekonani o swojej zgubie i dlatego pisali to, co naprawdę my śleli. Ci są niesamowici. Skazani na śmierć, kry minaliści i monarchowie, chorzy , ocaleni – ludzie, który ch ży cie zostało złamane. Oni pozostawiają świadectwa o niezrównanej sile. Nie mówią już o Bogu, mówią o ży ciu. Nie mają nic do stracenia, nie kłamią, mogą sobie pozwolić na luksus prawdy . Musisz przeczy tać ostatni list Marii Stuart, napisany tuż przed egzekucją. Zostawiają kilka stron lub całe rozdziały dla swoich dzieci i małżonków. Nieubarwiona spuścizna ży cia, bezkompromisowe spojrzenie na doświadczenie, które im już nie będzie służy ć, ale które mimo to próbują przekazać dalej. Może na ty m polega nasza szlachetność: na próbie by cia przy datny m, nawet jeśli sami nie będziemy z tego czerpać żadny ch korzy ści. Jej dłoń muska książki, jak gdy by głaskała skarb. – Czy tając je, patrzę na ży cie pod inny m kątem. Rozumiem rodziców, brata, moje szanse, to, ile dla mnie znaczy sz, i to, co mnie spotkało. – Rozumujesz jak prawdziwy mędrzec, Léo, ale nie jesteś jeszcze u kresu ży cia. Wy jdziesz z tego. Nie możesz się poddawać. – Nie ja o ty m decy duję. Czuję to. Jeśli mi się uda, przy najmniej będę wiedziała, że nie można marnować czasu, że trzeba patrzeć rzeczy wistości w oczy i w centrum uwagi mieć zawsze to, co czy ni nas ludźmi. Nie będę już brała na poważnie wszy stkich ty ch błahostek, który mi się nas karmi. Nie ma mowy , żeby m kiedy kolwiek pomy liła się w kwestii tego, co się naprawdę liczy . Dochodzę do wniosku, że ta choroba jest dla mnie szansą. Pozwala mi my śleć i czuć, jak nigdy do
tej pory tego nie robiłam. Jeśli umrę, przy najmniej przeży ję w ciągu kilku miesięcy więcej, niż kiedy kolwiek by łoby mi to dane. Uśmiecham się do niej. Jest o wiele silniejsza i ma głębsze przemy ślenia niż ja. – Nauczy sz mnie? – Czego mam cię nauczy ć? – Ty ch prawd, które znajdujesz na kartach książek i w ży ciu. – One już są w tobie, Camille! W przeciwny m razie nie by ły by śmy sobie tak bliskie. Léa prostuje się z wy siłkiem i nachy la ku mnie: – Muszę ci powiedzieć o czy mś, co ma dla mnie ogromne znaczenie i co właśnie przeży wam. Jestem zakochana, Camille. Ty lko tobie mogę o ty m powiedzieć. To uczucie mnie zmienia. Jej słowa na temat tego, co się w ży ciu liczy , otworzy ły drogę prosto do mojego serca, na koniec zaś podłoży ły w nim bombę. Léa ciągnie dalej: – Nigdy wcześniej tego nie czułam. On jest cudowny i wiem, że ty również go cenisz. Bomba została odbezpieczona. Nie dam rady wy słuchać dalszego ciągu. Nie mogę. Chciałam, żeby to się wy darzy ło, i lubię my śleć, że sama podjęłam decy zję, ale nie mam siły pogodzić się z jej skutkami. – Léo, proszę! Nic mi nie mów – przery wam jej. – Nie chcesz wiedzieć? My ślałam, że dzielimy się wszy stkim… Wpadam jej w słowo, ale nie mogę ry zy kować, że usły szę coś więcej. – Widzę, że jesteś szczęśliwa, i to mi wy starcza. Z całego serca ży czę ci szczęścia, na zawsze. Jesteś moją przy jaciółką… Wy trąciłam ją z toku zwierzeń. Odmawiam przy jęcia sekretu i cudownego prezentu, jaki chciała mi podarować, ale nie mam wy boru. Chciałaby m zmienić temat. Przy sięgam, że dałaby m cokolwiek, aby mieć tę moc. Wiem jednak, że to niemożliwe. Nie dziś, nie teraz. Wstaję i całuję ją w czoło, obejmując jej głowę rękami. Wy szłam, nie żegnając się nawet z Élodie. Kiedy ty lko zamknęła się za mną furtka, do oczu napły nęły mi łzy . Płaczę, stojąc na ulicy . Mam ku temu ty le powodów ile liter w alfabecie.
55 Jest mi bardzo źle i czuję się osaczona. Jeśli wy jaśnię Léi, dlaczego nie mam ochoty wy słuchiwać historii o niej i Axelu, w najlepszy m wy padku zasmuci się i jej szczęście zostanie przy ćmione. Tego by m nie chciała. W najgorszy m razie – oddalimy się od siebie. Tego zaś jeszcze bardziej by m sobie nie ży czy ła. Odkąd wróciłam do domu, nie potrafię my śleć o niczy m inny m. Po kolacji wy słałam jej esemesa, którego układałam przez kilka godzin. Bardzo źle mi z my ślą, że muszę okłamy wać Léę, ale nie widzę innego rozwiązania. Przepraszam za moją reakcję, ale przeżywam właśnie pewną historię i sprawy nie najlepiej się układają :((( To dlatego nic Ci nie mówiłam. Czekałam na jej odpowiedź minuta po minucie, sekunda po sekundzie, interpretując każdy odgłos jako sy gnał mojego telefonu. Nawet mruczenie Kłaczka kazało mi się rzucać ku aparatowi. Nie jestem w stanie robić nic poza czekaniem. Matematy ka musi poczekać, na ekonomii będę improwizować. Mechaniczny m ruchem drapię po szy i kota. Znając moją zdolność do nakręcania się, wkrótce zaczęłam sobie wy obrażać, czy m by łoby moje ży cie, gdy by m została pozbawiona wszy stkiego, co dzielę z Léą. Jak wy glądałaby moja egzy stencja? Pierwsza odpowiedź, jaka się narzuca, brzmi: „By łaby znacznie brzy dsza”. Léa jest częścią niemal wszy stkich moich najpiękniejszy ch wspomnień. Odcięcie się od niej rzuciłoby ciemną zasłonę na najświętszą część mojego ży cia. To straszne, ale uświadamiam sobie, że jakaś cząstka mnie samej należy do Léi. Pan Rossi powiedziałby , że Léa jest akcjonariuszką mojej osoby ! Nagle postrzegam się inaczej. Jestem Anonimowy m Przedsiębiorstwem, w który m moi bliscy mają udziały . Anonimowa – to do mnie pasuje. Chciałaby m mieć jeszcze Ograniczoną Odpowiedzialność! Rodzice również są akcjonariuszami, wszy scy przy jaciele dzielą się moją nędzną wartością. Ciocia Margot również ma kilka akcji i – o zgrozo! – właśnie sobie uświadomiłam, że w radzie administracy jnej zasiada szaleniec w osobie Lucasa! Jeśli dodam do tego kociaka, nie mam szans wejść na giełdę. Chciałaby m, żeby ktoś taki jak Axel zgłosił Oficjalną Ofertę Kupna. Fakt należenia do ty ch, który ch się kocha, nie przeraża mnie. Ani trochę. To jednak, że jeden z moich akcjonariuszy , nawet mniejszościowy , mógłby opuścić radę administracy jną, napawa mnie lękiem. Nie chcę skończy ć w rękach jakiegoś funduszu emery talnego, który rozszarpie mnie na kawałki. Które przedsiębiorstwo może poprawnie funkcjonować w sy tuacji konfliktu z zarządem? Dwie godziny i siedemnaście minut później Léa przy sy ła wiadomość zwrotną:
Nie ma sprawy. Opowiemy sobie o wszystkim, kiedy będziesz chciała. Powodzenia. Cmok! PS Kim jest Twój facet? Niedobra konspiratorko! :) Jej odpowiedź wy daje mi się nieco za swobodna w stosunku do mojego odczucia na temat całego zajścia. Może za bardzo się niepokoję, nadaję rzeczom zby t duże znaczenie. Ty m lepiej, jeśli ona tak to odbiera. Całe szczęście, że odpisała, w przeciwny m razie nie by łaby m w stanie zasnąć. Kilka jej słów zdjęło ze mnie olbrzy mi ciężar. Czuję ulgę w klatce piersiowej. Już jednak zaciska się na niej inna obręcz – mój problem wcale się nie rozwiązał. Co ja jej powiem, kiedy już skończę zy skiwać na czasie moim tanim kłamstwem? Ciocia Margot mówi, że kłamanie przy pomina wznoszenie muru wokół siebie. Im jest on wy ższy i grubszy , ty m trudniej wy dostać się zza niego, nie odnosząc ran. Gratulacje, Camille, położy łaś właśnie pierwszy kamień pod swoją celę.
56 Rozmawiałam z panem Rossim o pły tach winy lowy ch, o imprezach w jego czasach i o ty m, czego zabraniali mu rodzice, na co zaś mu pozwalali. Zabawnie by ło porówny wać. On mówi, że z zaskoczeniem stwierdza, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Mimo ewolucji ry tmów i sprzętu, jakie dana epoka przekazuje nam do dy spozy cji, zachowujemy się podobnie. To daje do my ślenia. Z drugiej strony ucieszy łam się na wieść, że podziela nasze zdanie na temat dzieł panny Mauretta i uważa, że są ohy dne. Pośmialiśmy się. Biednej kobiecie musiały płonąć uszy . W pewny m momencie przy szła mi ochota, żeby mu opowiedzieć o wesoły m włamaniu do jej domu, ale w porę zrezy gnowałam. Pan Rossi jest sy mpaty czny , pozostaje jednak nauczy cielem – dorosły m. Nasza rozmowa może teraz zejść na nieco trudniejszy temat, ponieważ właśnie odkry łam coś, co mnie gry zie. Wahałam się do ostatniej chwili, czy mu o ty m powiedzieć, ale chcę mieć czy ste sumienie. – Panie Rossi, czy mogę zadać panu py tanie? Chodzi o pana zajęcia. – Nie chcesz poruszy ć tej kwestii w klasie? – Wolałaby m najpierw omówić to między nami, ponieważ mam wrażenie, że coś jest nie tak… Wy daje się zdziwiony . – Powiedz zatem. – Pamięta pan Akshana Palany ’ego, indy jskiego ekonomistę, o który m opowiadał nam pan w zeszły m półroczu? – Oczy wiście. – Jego teoria na temat misji każdego z nas zmieniła mój sposób postrzegania różny ch spraw i wiem, że nie jestem jedy ną osobą w tej sy tuacji. – Ty m lepiej, ponieważ jego prace są naprawdę pasjonujące. – Właśnie. Chciałam się dowiedzieć czegoś więcej na jego temat i zaczęłam szukać. Ku mojemu zaskoczeniu niczego nie znalazłam. Jeśli dobrze rozejrzeć się w sieci, trafimy ty lko na muzy ka grającego na cy trze, który nosi to samo nazwisko. Nic poza ty m. Jakim sposobem ekspert i twórca tak świetnej teorii, którego prace – sam pan to powiedział – budzą zainteresowanie coraz szerszego grona osób, nie został nigdzie opisany ? Nie sposób znaleźć choćby jednego odniesienia do którejś z jego książek, żadnego arty kułu, nic. Pan Rossi pociera dłonie i chucha na nie.
– Nie wiem, czy zauważy łaś, ale każdą lekcję kończę ty m samy m zdaniem… – „Jeśli macie py tania, jestem do dy spozy cji”. – Nauczam od dwudziestu lat, Camille. To odpowiada ponad stu sześćdziesięciu klasom takim jak twoja. Blisko pięciu ty siącom uczniów. Możesz mi wierzy ć albo nie, ale nikt nigdy nie podszedł zadać mi choćby jednego py tania. Ani razu. Można się zniechęcić do własnej profesji. Czy wy nika to z braku zainteresowania tematem? Z lęku przed nauczy cielem? Z odrzucenia dorosłego? Nie mam pojęcia. Mimo to mam wam wiele do przekazania. Studiowałem przez siedem lat i poświęcam mnóstwo czasu na słuchanie i czy tanie, żeby by ć na bieżąco z ty m, co doty czy mojej dy scy pliny . – Przepraszam, ale jaki ma to związek z Akshanem Palany m? – Zaraz do niego dojdę, pozwól mi skończy ć, proszę. Uczy łem już od ponad roku, kiedy uświadomiłem sobie pewną ważną rzecz: ludzie uważniej słuchają, kiedy przemawia do nich znana osoba. Można mówić o konieczności ograniczenia produkcji odpadków, żeby chronić naszą planetę, ale każdy i tak zostaje przy swoich zwy czajach, nie licząc osób, które już wcześniej by ły do tego przekonane. Jeśli jednak powie to aktorka albo sportowiec, ludzie zaczy nają się zmieniać. Większość z nich nie robi czegoś „ponieważ”, ale „podobnie jak”. Ludzie nie słuchają idei. Słuchają za to osób, w który ch się rozpoznają albo z który mi czują więź. Zapewne dlatego, że jesteśmy uczuciowy mi stworzeniami, chętniej podążamy za ludźmi niż za ideami. Specjaliści od reklamy dobrze to zrozumieli, mówi się przecież o liderach opinii… – Nie prosiłam pana o wy kład… – Nie uczę cię teraz, Camille! Próbuję ci coś przekazać. Dochodzę do odpowiedzi, na którą czekasz. Chciałem, żeby ście mnie słuchali, chciałem was przekonać, dlatego szukałem wśród znany ch ekspertów kogoś, kto podzielałby moje przekonania. Żaden nie wy raził sy ntezy , jakiej potrzebowałem, nie mogłem również włoży ć ważny ch teorii ekonomiczny ch w usta piłkarza albo aktora… Stworzy łem więc swoistego idealnego ekonomistę, którego teorię dopieszczam z roku na rok. Zapoży czy łem nazwisko od Akshana Palany ’ego, który istotnie gra na cy trze. Doskonale zresztą. Czuję się załamana. Oszukana, wy stry chnięta na dudka. – Jesteś rozczarowana? Pogodzę się z my ślą, że masz mi to za złe. Sama jednak powiedziałaś, że teoria Akshana Palany ’ego zmienia twój sposób postrzegania różny ch rzeczy , prawda? – To prawda, ale… – Czy zwróciliby ście aż taką uwagę na te słowa, ty i twoi koledzy , gdy by m przy znał, że chodzi o moje przemy ślenia? Czy usły szeliby ście mnie, gdy by m się wam zwierzy ł, że to ja, maluczki nauczy ciel ekonomii, miałem tę wizję? Moje doświadczenie dowodzi, że nie. Skłamałem, żeby by ć skuteczny . Zrobiłby m to ponownie, ponieważ przy znałaś, że teorie Akshana Palany ’ego
skłoniły cię do przemy śleń. Marzę, aby ludzie mogli wreszcie usły szeć i ocenić te my śli, ale większość potrzebuje poręczy ciela w postaci osoby wiary godnej, żeby w ogóle ich wy słuchać. W mojej głowie się gotuje. My ślę o wnioskach, do jakich doszłam na temat cy tatów, który mi zarzuca się nas z każdej strony . To, co powiedział pan Rossi, zmierza w ty m samy m kierunku. Ma rację. To straszne, ale ma rację. Często słowa są brane mniej poważnie niż nazwisko, które je wy powiedziało. – Jesteś pierwszą osobą, która zadaje mi py tania, Camille. I mam nadzieję, że moja szczera odpowiedź pomoże ci przezwy cięży ć rozczarowanie. Ty m razem to ja jestem złodziejem, ty zaś jesteś policjantką. Spoglądam mu prosto w oczy . Już się go nie boję. Rozumiem go. Z wy jątkiem jednej rzeczy . – Dlaczego pan to robi, panie Rossi? – Dlaczego wy my śliłem eksperta? – Nie. Dlaczego podejmuje pan tak duże ry zy ko? W jakim celu wy my ślił pan Akshana Palany ’ego? Dlaczego odwiedza pan Léę? Dlaczego pomaga pan naszej klasie kosztem swojego pry watnego ży cia? Dlaczego daje pan z siebie ty le uczniom, którzy nigdy się panu nie odwdzięczą?
57 Ty m razem nie skąpiliśmy środków. To z pewnością nasza najpiękniejsza akcja. Istna superprodukcja. Skoro potencjalni kupcy są zachwy ceni położeniem dzielnicy , trzeba będzie obrzy dzić im panującą tutaj atmosferę. Zaczy namy już na skrzy żowaniu, gdzie odziany w łachmany Tibor żebrze otoczony psami, który ch nie szczotkował od trzech dni. Posmarowaliśmy mu twarz sadzą. Siedzi rozczochrany u stóp drzewa na rogu ulicy , z walkietalkie ukry ty m w rękawie brudnego, za dużego i podartego płaszcza. Ulica Manon jest jednokierunkowa, Tibor pierwszy więc zauważy nadjeżdżające samochody i nas powiadomi. Léo mówi, że Tibor jest naszą wy suniętą placówką. Początkowo, obdarzony nadmierną i nieco odjechaną wy obraźnią, Tibor zaplanował, że zmagazy nuje w ustach makaron i uda, że wy miotuje w chwili, kiedy kupujący będą obok niego przejeżdżać, ale poprosiliśmy go o zaniechanie tego planu. Kawałek dalej ustawiliśmy Antoine’a i Louisa, ubrany ch jak najgorsza hołota, w czapkach z daszkiem przekręcony m do ty łu i workowaty ch spodniach ty pu baggy odsłaniający ch pośladki. Wy ćwiczy li się nawet w gesty kulowaniu podczas mówienia. Bez głosu ich spektakl również jest wy mowny . Antoine zawiesił sobie na szy i ważące tony złote łańcuchy . Wy gląda jak raper. Dzięki ty m przekąskom nasi przeciwnicy , kiedy dotrą pod dom, będą zapewne mieć już osobliwe zdanie na temat naszej dzielnicy i zepsuty apety t. Opony i rozprute worki ze śmieciami na trawniku rodziców Manon na pewno nie poprawią sy tuacji. Gwoździem programu jest sam dom. Na lampę nad wejściem nałoży liśmy śliczną czerwoną osłonkę. Wewnątrz Madame Manon czeka na klientów… Eva, Pauline i ja jesteśmy gotowe ich podjąć pod czujny m spojrzeniem naszego sły nnego – nie mniej czarującego – sutenera Léo. Scenariusz jest mojego autorstwa. Długo pracowały śmy nad kostiumami. Jeśli chodzi o makijaż w sty lu „zdzira”, przekroczy ły śmy granice tego, co kiedy kolwiek zrealizowano na Ziemi. Przy pominamy zestaw próbek sklepu z farbami albo ostatnią rozpaczliwą próbę sty mulacji daltonistów. W kwestii stroju można by pomy śleć, że to wielki wieczór. W koronkowy m gorsecie uwy datniający m piersi i wcięcie w talii Eva przy pomina dziewczy nę z saloonu. Naprawdę niezłe ciało. Pauline ma na sobie czerwoną jedwabną suknię z rozcięciem z boku, której odcięła jedno ramiączko. Zastanawiamy się wszy stkie, skąd coś takiego wy trzasnęła i jak udaje jej się utrzy mać to na ciele bez uży cia gwoździ tapicerskich. Manon ma na sobie seksowne bikini i pareo. Ja założy łam marszczoną minispódniczkę w sty lu pom-pom girl i krótki, odsłaniający pępek top, który podkreśla moje kształty . Na pewno nikt nie będzie patrzy ł na rozmiar mojej koszulki… Léo ubrał się w koszulkę na ramiączkach, eksponując muskuły i dwudniowy zarost, z kącika ust
zwisa mu niedopałek cy gara. Podczas przy miarek płakaliśmy ze śmiechu. Bawiliśmy się jak dzieci wy bierające się na bal kostiumowy , z tą różnicą, że żaden maluch nie idzie na zabawę ubrany jak my . Rodzice padliby na nasz widok! Manon ćwiczy dla żartu akcent burdelmamy i klaszcze w dłonie: – Panienki, nie śmiejemy się! Skupmy się na własnej postaci! – Spokojnie, moje kurczątko – żartuje Léo. – Jest tutaj ty lko jeden szef i jestem nim ja. – Jak będziesz się awanturował, wezwę kolegów rastamanów i kloszarda, a wtedy ty i twoja śliczna buźka popły wacie sobie w rzece pod mostem… Niewiele brakuje, żeby śmy zapomnieli, po co tu jesteśmy . Najbardziej zaskakujące jest to, że Eva nie kazała się długo prosić, żeby się tak ubrać. Podejrzewam nawet, że czekała na taką okazję od dawna. Léo muska mnie delikatnie: – Wiesz, że jesteś śliczniutka? – Nie całuję się z palaczami… Walkie-talkie leżące na komodzie zaczy na trzeszczeć. – Samochód się zbliża, samochód się zbliża! Po czy m daje się sły szeć odrażający odgłos. Léo łapie za odbiornik: – Tibor, mówiliśmy ci, żeby ś nie wy miotował! Odgłos się powtarza i kloszard z na wpół pełny mi ustami odpowiada: – Fałszy wy alarm. Pojazd zaparkował przed inny m domem. Tak, piesku, wy liż mi twarz… Pauline ćwiczy przed lustrem chodzenie na obcasach. – Rzadko zakładam tak wy sokie – wy jaśnia. – Widzieliście, jaką pupę mi to ry suje? Nie powinnam się rozłoży ć przed naszy mi gośćmi, to by wy glądało niepoważnie. Manon próbuje zaprowadzić choćby pozory porządku. – Wszy scy zrozumieli? Kiedy się pojawią, traktujemy ich jak klientów. Léo, ty trzy masz się na uboczu, ręce trzy masz na biodrach. Eva, ty staniesz na górze schodów i nie będziesz się odzy wać. Twoje nogi będą mówiły za ciebie. Pauline i Camille, wy stoicie obok mnie i zachowujecie się superuwodzicielsko. Superuwodzicielsko. To cała ja. Nowy gatunek superbohaterki zwalczającej przestępczość stringami. To niewiele głupsze niż facet przebrany za nietoperza… Miasto mogłoby spać spokojnie, gdy by Superuwodzicielka czuwała, marznąc, na szczy cie budy nku. Żeby ją wezwać, wy starczy łoby wy brać 95C na dowolny m telefonie… Léo wy ciąga aparat fotograficzny . Pozujemy w grupie i pojedy nczo. Léo robi także zdjęcie sobie w lustrze, w otoczeniu nas wszy stkich. Wy glądamy jak prawdziwe dziwki, ale on twierdzi, że
jesteśmy seksowne. – Zrobię jeszcze zdjęcia chłopakom! – rzuca, wy chodząc. – Pospiesz się – denerwuje się Manon. – Już prawie ta godzina! Kiedy przechodzi obok mnie, szepczę do niej: – Wy luzuj, wszy stko będzie dobrze. – Wolę nie my śleć o ty m, co właśnie robimy . Mniej by m się bała, gdy by mój brat mógł tutaj by ć. Wszy stko razem to jakieś wariactwo, w każdy m razie pomy sł świetny . Zdziwiłaby m się, gdy by kupili… – Nigdy nie wiadomo. Może chcą mieszkać w niechlujny m burdelu w kiepskiej dzielnicy . – Dziękuję, Camille. Dziękuję za twoje pomy sły . I nie wiem, gdzie wy szperałaś tę koszulkę, ale wy glądasz w niej bombowo. – Zwędziłam ją młodszemu bratu. Na nim inaczej wy gląda… Wy buchamy śmiechem. Wy starczy ła jedna okazja do wcielenia się w rolę prosty tutki, a odkry łam swoją prawdziwą naturę. Czy ż ży cie nie jest piękne? Léo wraca biegiem: – Antoine i Louis zachowują się naprawdę niewiary godnie. Twoi goście nie powinni już zwlekać, ponieważ sąsiedzi zaczy nają im się przy glądać. Wiecie, co robi ten wariat Tibor? „Doładowuje” sobie usta – uży wam jego własnego określenia – garścią makaronu z sosem z reklamówki. Nie wiem, co tam wsadził, ale wy gląda to po prostu odrażająco. Na dodatek dzieli się ty m z psem. Walkie-talkie znów trzeszczy : – Zbliżają się dwa pojazdy , powtarzam, zbliżają się dwa pojazdy ! Logo agencji nieruchomości rozpoznane. To oni, czerwony alarm! Odgłos wy miotującego Tibora przery wa zdanie. Odgłos ten, wy emitowany przez słaby odbiornik i pozbawiony obrazu, sprawia, że robi mi się niedobrze. – Wszy scy na miejsca! – panikuje Manon. – Eva, biegnij na górę i eksponuj nogi. – Nie ma sprawy . – Léo, stań przy kredensie. Nie, proszę, odstaw butelkę aperitifu, tego nie ma w scenariuszu. – Będzie wy glądało prawdziwiej. I oto na dodatek ły ka sobie z gwinta. – Dzięki temu, kiedy się do nich zbliżę, będę śmierdział alkoholem na trzy metry , mogę się również zataczać. Ja i Pauline stajemy po obu stronach Manon, która jest w pogotowiu przy drzwiach. Przez zasłony rzeczy wiście dostrzegamy dwa samochody parkujące przed domem. Trzaskanie drzwi, zbliżające się sy lwetki. Cel w polu widzenia. Manon jest bliska omdlenia. Kiedy ty lko klienci
postawią nogę na stopniach, będą mieli prawo do wielkiego show! Wszy scy wstrzy mują oddech. Sły chać głosy , później kroki. Manon otwiera szeroko drzwi i zaczy na: – Welcome! Witajcie w pałacu rozkoszy ! Nasze hostessy … Przery wa gwałtownie. – Manon? – py ta kobieta w dresie. – Tato? Mamo? Co wy tutaj robicie? Razem z Pauline już się nie uśmiechamy , ale wciąż jesteśmy ubrane jak dziwki. Ogarnia nas coś więcej niż wsty d. Na ty m poziomie należałoby wy my ślić inne słowo i skory gować wszelkie standardy . Wiele dałaby m za to, żeby znaleźć się teraz na miejscu Evy , na szczy cie schodów. Gdy by m by ła nią, uciekłaby m do szafy , którą znamy już całkiem dobrze. Mężczy zna w stroju do gry w golfa, który musi by ć ojcem Manon, szerokim gestem wskazuje na trawnik i py ta: – Co to ma by ć? Te opony , te śmieci? Na parapecie zauważa strzy kawkę, którą położy ł tam Léo, „żeby by ło bardziej realisty cznie”. Matka robi krok w głąb przedpokoju. Staje jak wry ta na widok Léo, z butelką w dłoni i rozpięty m do połowy rozporkiem. Cóż za dbałość o szczegóły , Léo… – Manon, czy możesz nam wy jaśnić? – py ta, odry wając każdą sy labę. Nie znam matki Manon, ale jestem pewna, że na co dzień nie mówi w ten sposób. W przeciwny m razie nie mogłaby jej śpiewać koły sanki, nie by łaby w stanie przeczy tać bajki o króliczku, a ludzie na ulicy uciekaliby na sam dźwięk jej „dzień dobry ”. Teraz jednak mama Manon mówi jak idiota. Towarzy szący jej goście są bardzo zakłopotani. Usiłują się nie rozglądać, ale to niczego nie zmienia. Kobieta chy ba właśnie zauważy ła prezerwaty wy starannie rozwieszone na rododendronach… – Wy jdźcie z naszego domu. Naty chmiast! – złości się ojciec. W takich sy tuacjach zdajemy sobie sprawę, że chociaż uważamy się za dorosły ch, wciąż jesteśmy dziećmi. Wy konujemy posłusznie polecenie, z obawy , że nam się oberwie. Ojciec Manon wy ry wa butelkę z rąk Léo. Stajemy pośrodku trawnika. Antoine i Louis zauważy li, że sprawy nie potoczy ły się zgodnie z planem. Podchodzą do nas. Niczy m dzikie zwierzę, mama Manon krąży wokół naszej grupki. Na pewno rozszarpie jedno z nas na kawałki. Właśnie decy duje które. W końcu zatrzy muje się przed własną córką: – Co ci strzeliło do głowy ? Tak się zabawiasz? Uży wasz domu do robienia ty ch… odrażający ch rzeczy ?
– To nie tak, mamo. – Więc jak? Mam wrażenie, że dzikie zwierzę zaraz wy buchnie płaczem. Odwraca się do Léo: – A ten skąd się tutaj wziął? Chociaż właściwie mam to gdzieś. Jeśli jednak się okaże, że zrobił pan z mojej córki narkomankę, zabiję pana! – Mamo, to jest Léo – wtrąca się Manon. – Chłopak, który złamał sobie rękę na moich urodzinach w drugiej klasie i którego odwoziłaś ze mną na lotnisko, kiedy leciałam do Anglii w zeszły m roku. Matka cofa się przerażona. – Mój Boże! Co za upadek! Pana rodzice muszą by ć załamani. Na dodatek śmierdzi od pana starą gorzałą… – To nie jest stara gorzała – poprawia ojciec – ty lko moja trzy dziestoletnia whisky . Ty m razem w matce coś pęka i wy bucha płaczem, mamrocze coś w sty lu „moja mała córeczka już nie istnieje” i miętosi dres. Ojciec przechodzi do ataku: – Od jak dawna trwa ta wasza zabawa? – Odkąd chcecie sprzedać dom. – Co ty wy gadujesz? Za chwilę się okaże, że to nasza wina! Znam dobrze Manon i widzę, że podkręca atmosferę. Jej ojciec również. – Zapewniamy ci najlepsze wy kształcenie, dajemy ci wolność, a ty co z nią robisz? Manon wy daje z siebie okrzy k. Powinnam raczej powiedzieć wrzask. Jeśli jacy ś sąsiedzi nie zdali sobie jeszcze sprawy z tego, co się tutaj dzieje, teraz już na pewno zostali powiadomieni. – Zgłupieliście czy co?! – wy bucha. – Naprawdę uważacie, że się puszczam z koleżankami? Naprawdę my ślicie, że wasze stroje są mniej wulgarne od naszy ch? Ojciec spogląda na swoje śliczne spodnie w sty lu lat trzy dziesty ch, matka zaś zerka na fioletową bluzę. Manon poszła na całość, obawiam się najgorszego. – Nie chcę, żeby ście sprzedawali ten dom. Nie chcę, żeby ście się rozwodzili! Nie chcę, żeby ci durnie go kupili! – dodaje, wskazując gości. – Nie wiecie nawet, dlaczego chcecie się rozwieść! Nie ty lko wy macie jakieś zdanie na nasz temat! Ja też mam swoją opinię o was! Wciąż traktujecie nas jak dzieci, ale my już dorośliśmy . Gdy by m widziała, że jesteście razem nieszczęśliwi albo gdy by ście się bili, zrozumiałaby m, ale nie ma nic, co by usprawiedliwiało wasze zachowanie, oprócz niedojrzałości! Takich ludzi jak wy jest pełno na szkolny m podwórku. Jedy ną różnicę stanowi karta kredy towa i zmarszczki! Kłócicie się o programy telewizy jne, ty chcesz jeść mięso, a ty napy chasz się warzy wami. A potem się mówi, że to nasza wina!
Dzieciaki! To wcale nie tej drugiej osoby już nie kochacie, ty lko siebie samy ch i swojego nędznego ży cia. Zmieńcie się więc i nie przewracajcie do góry nogami naszego ży cia. Co z wami będzie? Ty z twoją dobrą pensją i „szlachetny mi winami” będziesz podry wał młode panienki? Jak długo to potrwa? Zastanawiałeś się nad ty m? Będę musiała znosić twoje podboje, kiedy będziemy się widy wać? A ty wróciłaś do sportu, żeby podry wać takich chłopaków jak Léo? Naprawdę postradaliście rozum. Dlatego że wasze ży cie ogranicza się do mistrzostw Europy i wy przedaży , chcecie się go pozby ć. Zróbcie coś! Żeby odwieść was od ty ch głupot, obcięłam nawet włosy , ale uspokoiliście się ty lko na dwa dni. Dziś więc z ty mi, którzy pomagają mi wy trwać, jestem zmuszona odgry wać takie sceny , żeby odwieść was od popełnienia głupoty ! A moi koledzy opiekują się mną lepiej niż wy ! Ostatnie słowa wy rzuciła z siebie jak korek z butelki. Zrzuciła wszy stko, co jej leżało na sercu. Teraz ona jest dziką bestią. Przy najmniej nas nie pożre, ponieważ jesteśmy po jej stronie. – Czy twój brat wie? – py ta ojciec. Manon wskazuje piękny klon rosnący w rogu ogrodu. – Miał tu udawać ćpuna. Okazało się jednak, że ma akurat poprawę sprawdzianu. Manon zaczy na płakać. Mam ochotę ją przy tulić i ty m razem nie pozwolę nikomu się uprzedzić. Wiadomą rzeczą jest, że ladacznice pocieszają się nawzajem. Léo zapina rozporek. Ojciec odwraca się do kupców i oświadcza: – Bardzo mi przy kro. Nasz dom nie jest już na sprzedaż. Prosiłby m, żeby nas państwo teraz zostawili. Matka podchodzi do córki. – Dlaczego nic nam wcześniej nie powiedziałaś? – Kiedy próbowałam, odesłałaś mnie na drzewo. W ogóle nas nie słuchacie! Walkie-talkie trzeszczy wewnątrz domu. Stoimy kilka metrów od odbiornika, ale i tak wy raźnie sły szy my głos Tibora: – Musimy spadać, jadą żandarmi! Szy bko, uciekajcie! A wy zostawcie w spokoju mojego psa! Głos zanika, a jego miejsce zajmuje uliczny zgiełk. Tupot kroków, krzy ki, szczekanie. Tibor przebiega pędem przed ży wopłotem. Właściwie nie mieliśmy pojęcia, że tak szy bko biega! Goni go trzech żandarmów. Tibor wrzeszczy : – Nie jestem prawdziwy m kloszardem! To nie by ły prawdziwe rzy gi! Sami spróbujcie! – Stać! Policja! – Zostawcie mnie w spokoju!
58 Tragedia wy darzy ła się w chwili, kiedy najmniej się jej spodziewano. W czwartkowy poranek przy gotowy waliśmy w klasie kalendarz powtórek materiału z matematy ki z panią Serben, uświadomiwszy sobie nagle, że do egzaminów zostało nam zaledwie kilka ty godni. O maturze mówi się nam od małego. Ty m razem to się dzieje naprawdę. Powoli ogarnia nas panika. Posadziłam obok siebie Marie, z którą pracuję w parze przez okres powtórek. Léa usadowiła się kilka rzędów dalej, obok Axela, ale nie miałam z ty m nic wspólnego. To nie ja wy brałam Marie do mojej ekipy . Oczy wiście gdy by to by ło możliwe, wolałaby m by ć z moją najlepszą przy jaciółką, trudno by ło jednak uwierzy ć, że będzie uczy ć się równie intensy wnie, nauczy ciele zadecy dowali więc za mnie. Z bólem się z ty m pogodziłam, ale istotnie, rozsądniej jest pracować z kimś, kto nie będzie powtarzał roku. Marie niemal przepraszała, że zajmuje miejsce Léi. Właśnie wtedy to się stało. Sufit się otworzy ł, a na nauczy cielkę runął potop jedzenia, wśród huku godnego końca świata. Jogurty , kawałki sera, chleb, owoce w torebkach – by ło tam czy m wy ży wić połowę liceum. Kilka jogurtów eksplodowało. Inès krzy knęła. Na szczęście w panią Serben nie trafiło nic brudzącego, ale i tak miała kawałek białego sera we włosach i cząstki ementalera na dekolcie. Pełny szok. Później jednak przy szła pora py tań. Gdy by moi koledzy by li psami, z pewnością przechy liliby głowy na bok, jak to robi Zoltan, kiedy czegoś nie rozumie. Wy obrażacie to sobie? Trzy dzieści młody ch osób z przechy lony mi na bok głowami na widok sera, który spadł z nieba. Czas się zatrzy mał. Odwracam się do Tibora, który naty chmiast wstaje. Wiem, co zrobi – przy zna się. Muszę go powstrzy mać. Insty nktownie ruszam w jego stronę, łapię go za kołnierz i szepczę do ucha: – Cicho bądź! Nic nie mów. Nie przy znawaj się. Sadzam go siłą, on zaś daje sobą pokierować. Wracam na miejsce odprowadzona niedowierzający mi spojrzeniami całej klasy , która zastanawia się, w co pogry wamy . – Co to ma by ć? – zaczy na pani Serben, rozpoznając naturę i ilość tego, co spadło z sufitu. Brak odpowiedzi. Léa rzuca najpierw mnie, później Tiborowi porozumiewawcze spojrzenie. Nie puścić pary z ust. Naśladować reakcje inny ch. Wszy stkiemu zaprzeczać. Tibor najwy raźniej postanowił mnie posłuchać i siedzi nieruchomo z wy razem twarzy , który równie dobrze może ujść za zaskoczenie. Mam wrażenie, że jedy ną rzeczą, jaka wprawiła go w zdumienie, jest to, że się na niego rzuciłam. Poza ty m, jeśli ktoś nie zdejmie odcisków palców z opakowań, nie ma szans, żeby udowodniono mu winę. Rozlega się dzwonek na przerwę. Pani Serben przy gląda nam się podejrzliwie i stwierdza na
koniec: – Trzeba przy znać, że dzieją się tutaj dziwne rzeczy . Te biedne sprzątaczki znowu będą miały pełne ręce roboty . Spontanicznie oferuję, że sama posprzątam. Tibor również podnosi rękę. Dołącza do nas Axel, zaraz potem Léa. – Nie, Léa, możesz z nami zostać, ale musisz unikać wy siłku. Léa przy jmuje argument Axela, Marie bierze od niej plecak i zabiera do klasy , w której ma się odby ć następna lekcja. Axel ją uspokaja: – Nie martw się, to nam nie zajmie dużo czasu. Po czy m zwraca się do nas: – Pójdę po worki na śmieci. Kiedy zostajemy sami, mówię do Tibora, zgarniając jedzenie w jeden stos: – Nie wy nosiłeś stopniowo zapasów? – Ostatnio nie mam do tego głowy . Co za głupol ze mnie! – Nie gry ź się. Dobrze sobie radzimy . Nie ma ranny ch. Nie ma winnego. Wy starczy wstawić panele na miejsce. Przy odrobinie szczęścia uda się nawet odzy skać żarcie. – Całe szczęście, że zmusiłaś mnie do milczenia. Dziękuję, Camille. Axel wraca biegiem: – Będą potrzebne trzy worki. Kiedy już zaprowadziliśmy jako taki porządek, Tibor py ta: – Czy nie macie nic przeciwko, żeby skończy ć beze mnie? Muszę się z kimś spotkać. Axel nie widzi problemu. W końcu i tak miło ze strony Tibora, że zechciał posprzątać po głupim dowcipie, za który nie ponosi winy . Ja zaś, znając jego poczucie obowiązku, zastanawiam się, co mogło go skłonić do zostawienia nas samy ch. Zostaję sam na sam z Axelem. – Zostawimy worki tutaj. Tibor chce je zabrać. – Jak chcesz. Spogląda na mnie z uśmiechem i stwierdza: – I znowu zostajemy we dwoje, żeby dokończy ć robotę. Napoty kam jego spojrzenie. Nie chcąc dopuścić, żeby ogarnęło mnie zakłopotanie, czy m prędzej odpowiadam: – Normalna sprawa, jesteśmy przy jaciółmi. – Wiesz, zastanawiałem się nad ty m, co mówiłaś na temat Léi, i chy ba masz rację. – Ty m lepiej. Mam wrażenie, że Axel sły szy zupełnie inną odpowiedź, ale nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Prawdę mówiąc, nie chodzi o to, że nie ma nic do powiedzenia, jeśli jednak się
odezwę, on poczuje się w obowiązku opowiedzieć mi wszy stko, a to mi się zupełnie nie uśmiecha. Już mamy wy chodzić, kiedy Axel się odwraca, niemal zastępując mi drogę. – Dziwna jesteś ostatnio – mówi. – Gdy by ś miała jakiś problem, powiedziałaby ś mi, co? – Oczy wiście. – Chodzisz z kimś? Odwracam wzrok. Nie przewidziałam, że Léa mu o wszy stkim opowie. Pierwsza ściana mojej celi jest właśnie na ukończeniu. I jest nie do przeby cia.
59 Od kilku dni, chociaż jestem z tego powodu bardzo nieszczęśliwa, staram się unikać Léi i Axela. Tak jest lepiej dla nich i dla mnie. Celowo się usuwam, żeby im nie przeszkadzać. Dodatkowo oszczędzam sobie cierpień. Oni zdają się nie zauważać ani mojego zdy stansowania, ani mojego kiepskiego nastroju. Ja, gdy by ktoś mi bliski wy cofał się albo nagle mniej się angażował, od razu by m to zauważy ła. Pewnie kładą moją nieobecność na karb powtórek do matury . Prawdą jest również, że spędzam sporo czasu z Marie. Widuję się także z Léo, który jest dla mnie bardzo miły . Axela nie by ło dziś przed południem w szkole, Léa zaś nawet nie odpisała na moje ostatnie wiadomości. Wy obrażam sobie, że mają co innego do roboty niż zajmowanie się koleżanką, i mogę ich zrozumieć. Gdy by mój związek z Axelem by ł możliwy , nic innego by się nie liczy ło – jestem tego pewna. Cieszę się, że wracam do domu. Spieszę się jak wy cieńczony podróżnik zmierzający do swojego azy lu. Tam przy najmniej nie panuje zamęt. Mam potrzebę czuć się bezpiecznie, z dala od ruchomy ch piasków ży cia. Zaplanowałam już popołudnie: zredaguję dwie sy ntety zujące wiedzę fiszki z chemii – jedną na każdy rozdział, zostanie mi więc do zrobienia jeszcze piętnaście. Następnie pobawię się z Kłaczkiem przy muzy ce. Chciałaby m także porozmawiać z ojcem, ale nigdy nie jesteśmy sami. Szczerze mówiąc, nie szukam za bardzo okazji, ponieważ wciąż brakuje mi odwagi, żeby go przeprosić. Na pewno jest na mnie wściekły , a ja nie mogę mieć mu tego za złe. Kiedy przy pominam sobie to, co mu wy garnęłam… Jeśli sobie nie poradzę, chy ba wezwę na pomoc ciocię Margot. Zdejmuję plecak w przedpokoju i wzdy cham. Lucas zbiega po schodach. Ma na sobie T-shirt, który ostatnio od niego poży czy łam… – Mamo! Co zrobiłaś, piorąc moją koszulkę? Zobacz, jest cała powy ciągana! Ale kiszka! Staje w wejściu do kuchni i wskazuje dwa zniekształcenia, który ch jego mięśnie klatki piersiowej nie są jeszcze w stanie wy pełnić… Mama odpowiada: – Posłuchaj, sy nku! Jeśli uważasz, że pralka niszczy twoje ubrania, możesz je prać sam. Jesteś już dość duży . Jestem zaskoczona niety powo oschły m tonem matki. Wchodzę do kuchni, żeby ją pocałować, ale ku mojemu zaskoczeniu zastaję ją siedzącą naprzeciw taty . Zazwy czaj tato wraca trzy godziny później. – Dzień dobry ! Wcześnie jesteś w domu. Całuję ich. Lekkie zakłopotanie wobec taty . Rodzice sprawiają wrażenie spięty ch. – Jakiś problem?
Mama nie odpowiada i spogląda na ojca. Już to nieraz widziałam. Mama pozwala mu przejąć dowodzenie nad operacją. Ojciec zwraca się do mnie: – Usiądź. To nie będzie łatwe… – Co się dzieje? – Léa źle się poczuła dziś w południe. Trafiła do szpitala na intensy wną terapię. Na razie jej stan jest stabilny . Moje ręce drżą. – Jak do tego doszło? – Léa by ła w ogrodzie. Kiedy przy szła pora na pomiar ciśnienia, Élodie się zaniepokoiła, ponieważ nigdzie jej nie widziała. Znalazła ją nieprzy tomną w pobliżu letniej altany . Naty chmiast wezwała pomoc. – A zastrzy k na nagłe wy padki? – Kiedy Élodie go zrobiła, stan Léi by ł już zby t poważny . Trzeba by ło ją umieścić pod respiratorem. Lekarze wspomagają serce na wszelkie możliwe sposoby . – Widziałaś ją? – Christophe zadzwonił do mnie do pracy . Popędziłam do szpitala, ale oprócz rodziców nikogo na razie nie wpuszczają. – Coś mówiła? – Nie odzy skała przy tomności. Spoglądam na tatę, potem na mamę. Tato bierze mnie za ręce. – Camille, ty m razem to poważna sprawa. Będziemy cię potrzebować. – Co ja mogę zrobić? – Musisz by ć gotowa, jeśli Léa się obudzi. I by ć gotowa, jeśli się nie obudzi. Żadne z ty ch dwóch rozwiązań nie będzie łatwe. Mama kładzie mi dłoń na ramieniu. Wstaję. – Przepraszam… Z kuchni wy chodzę, ale już w kory tarzu puszczam się biegiem w kierunku schodów, żeby ukry ć się w moim pokoju. Nic nie widzę przez łzy , które napły nęły mi do oczu. Rzucam się na łóżko. Jakie by ły ostatnie słowa, które Léa do mnie wy powiedziała? Powraca wspomnienie jej postaci machającej do mnie z chodnika w świetle latarni ulicznej. Sły szę również jej śmiech i docinki na temat „skomplikowanej historii miłosnej”. Widzę jej oczy . Potrafię opisać falowanie włosów. Podnoszę się i sięgam po zdjęcie nas obu w przebraniu treserek dzikich zwierząt w cy rku, z Axelem i Léo w roli ty gry sów. Nagle wy czuwam obok siebie czy jąś obecność. Tato by łby skłonny przy jść, założę się jednak, że to mama. Odwracam się. To Lucas. Niezdarnie trzy ma w objęciach Kłaczka.
– Masz! Pomy ślałem, że będziesz chciała mieć go przy sobie. Kładzie kota na łóżku, ale zwierzę, miaucząc, szy bko zmy ka, żeby powęszy ć za biurkiem. Lucas siada obok mnie. W normalny ch warunkach podobne wtargnięcie na moje pry watne tery torium zostałoby uznane za prowokację, za działanie wojenne i – zgodnie z między narodowy mi traktatami określający mi nasze relacje – powinnam, złorzecząc, zacząć rzucać w niego wszy stkim, co mi wpadnie pod rękę. Teraz jednak nie mówię nic. Co gorsza on opiera głowę na moim ramieniu. To czerwony alarm, wszy stkie światełka mrugają, ale nie pojawia się żadna elitarna jednostka. Nie licząc całusa w policzek w sy lwestra – ponieważ rodzicom na ty m zależy – nasz ostatni kontakt fizy czny musiał nastąpić dwa lata temu, kiedy Lucas ześlizgnął się z brzegu basenu i wpadł na mnie. – Pamiętasz, jak umarł Piorunator? – Piorunator by ł ty lko chomikiem, nie Léą. – Léa nie umarła, dziewczy no! Chcę ci po prostu powiedzieć, że tamtego wieczoru, kiedy płakałem w łóżku, weszłaś do mojego pokoju i powiedziałaś coś, co mi bardzo pomogło. – Cóż takiego mogłam ci powiedzieć? – Że gdy by ś miała taką moc, zmieniłaby ś się w chomika, żeby zastąpić Piorunatora, ponieważ wiedziałaś, ile on dla mnie znaczy ł. – Częściej bawiłeś się z nim niż ze mną. – By ł bardziej miękki. – Gry zł i wszędzie robił kupy . – To prawda, ale to by ł mój Piorunator. Kiedy więc mi to powiedziałaś, coś zrozumiałem: ten, kto umiera, zabiera ze sobą cząstkę osób, które go kochają, i ci, którzy zostają, muszą pilnować, żeby wszy stko nie odeszło. – Léa jeszcze nie umarła. – Nie rób zatem takiej miny . Otoczy łam go ramieniem i wy tarmosiłam za włosy . Uśmiechnął się. Istne science fiction. Nie rozległ się krzy k, nic nie przeleciało w powietrzu, nie nazwał mnie czarownicą, ja zaś nie usiłowałam wrzucić go do zsy pu na brudną bieliznę, jak wtedy kiedy miał trzy lata. Cuda się zdarzają nawet w nieszczęśliwe dni.
60 Tato mnie uprzedził: mogę doznać szoku. Trudno. Od tak dawna już czekam na pozwolenie widzenia się z Léą. Wczoraj odzy skała przy tomność, ale wciąż leży na oddziale intensy wnej terapii. Mój tato, Christophe i Élodie rozmawiają z profesorem Nguy enem. W ty m czasie ja mam prawo przy witać się z Léą. Dziś rano powinny śmy by ć obie w szkole, ale oto idę mdły m kory tarzem, ślizgając się w ochraniaczach na buty , eskortowana przez pielęgniarkę, która najwy raźniej uważa, że marnuję jej czas. Dochodzimy do holu prowadzącego do trzech sal wy posażony ch w przeszklone ściany . W każdy m pomieszczeniu można dostrzec leżące ciała, są one jednak otoczone taką masą sprzętu, że nie potrafię stwierdzić, które z nich należy do mojej przy jaciółki. Pielęgniarka zatrzy muje się przy wejściu do pierwszej sali po prawej stronie. – Dziesięć minut. Masz dziesięć minut. Potem muszę wracać. Wchodzę do pomieszczenia. Gorąco. Wy pełnia je szum aparatury pomiarowej. Léa leży z zamknięty mi oczy ma, podłączona rurkami i kablami do przeróżny ch urządzeń. Na twarzy ma maskę tlenową. Z trudem ją rozpoznaję. Jej piękne włosy , teraz nierozczesane, oblepiają jej czoło. Gdy by pikanie elektrokardiogramu nie rozlegało się regularnie, mogłaby m pomy śleć, że nie ży je. Przy glądam się jej. Mam dziesięć minut, żeby o wszy stkim jej powiedzieć, ale na razie Léa śpi. A jednak muszę z nią porozmawiać. To bardzo ważne. Chcę przekazać jej całą moją energię i nadzieję. Kocham ją – ona musi o ty m wiedzieć. Nigdy nie będę miała drugiej takiej siostry jak ona na tej Ziemi. Chcę by ć świadkiem na jej ślubie z Axelem, chcę by ć matką chrzestną szóstki ich dzieci, chcę wszy stkiego, czego chce ona, ale pod jedny m warunkiem: że uczepi się ży cia ze wszy stkich sił. Wciąż nie ma żadnego serca do przeszczepu, ale pogorszenie stanu zdrowia wy windowało ją o jedno miejsce w górę na liście oczekujący ch. To straszne. Już minęły dwie minuty . Widzę, że pielęgniarka obserwuje mnie zza szy by i odlicza sekundy . Czuję się jak w rozmównicy w Alcatraz. Pochy lam się i szepczę: – Léa, tu Camille. Sły szy sz mnie? Otwiera oczy . Uśmiecha się. – Jak się czujesz? – py tam. – Cieszę się, że cię widzę. Nie wiem, od czego zacząć.
– Napędziłaś nam niezłego stracha… – Nie zorientowałam się, co się dzieje. – Muszę z tobą porozmawiać, to ważne. Mój tato, Christophe i jakiś lekarz w biały m kitlu dołączy li do pielęgniarki po drugiej stronie szy by . Ty le rzeczy do powiedzenia w tak krótkim czasie… – Léa, chcę, żeby ś wiedziała… Chwy ta mnie za rękę i przery wa: – Potrzebuję cię, Camille! Ty lko ciebie mogę o to poprosić. Nie rób takiej miny , nie chodzi o moją ostatnią wolę. – Co ty lko zechcesz! – Musisz porozmawiać z Tiborem. Musisz mu powiedzieć, że nie zasłabłam przez niego. – Z Tiborem? – To z nim się umówiłam potajemnie w ogrodzie. – Dlaczego umówiłaś się potajemnie z Tiborem? Léa przy gląda mi się zdziwiona. Wy daje się rozbawiona. – To najmilszy i najczulszy chłopak, jakiego znam. Będzie się niepokoił i obwiniał. A tego by m nie chciała. – A Axel? – Co Axel? – Nie jesteście razem? – Nie. Mówię ci o Tiborze, nie o Axelu. Nagle Léa wy trzeszcza szeroko oczy i powstrzy muje krzy k. Właśnie zrozumiała moją pomy łkę. – Niemożliwe! My ślałaś, że… Przy takuję ruchem głowy . – Moja biedna Camille, ciągle sobie coś roisz. Śmieje się. Moje ciało eksploduje od wewnątrz, mózg stoi w płomieniach, a ona się śmieje! Jestem blokiem przedziwnej, nieistniejącej materii, na którą Léa wy lała silnie reagujący środek. Topię się, płonę, iskrzę. Kilka słów i nagle wszy stko się zmienia. – Ale ja my ślałam… – A ja sądziłam, że w twojej „skomplikowanej historii” chodzi właśnie o Axela! Jestem oszołomiona. – Chodzisz z Tiborem? – Zaszliśmy już nawet nieco dalej… – Świntuszko! I nic mi nie powiedziałaś!
– Chciałam, ale… Przery wa nam wejście doktora Nguy ena. – Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale czas się skończy ł. Musimy dokony wać pomiarów w równy ch odstępach czasu. Zrobimy co w naszej mocy , żeby ście mogły znów się wkrótce zobaczy ć i mieć dowolną ilość czasu na wy zy wanie się od świntuchów. Czuję się dosłownie rozdarta na pół, jak złamana lalka. Przebiega przeze mnie głęboka szczelina: z jednej strony ból na widok przy jaciółki w niebezpieczeństwie i w ty m otoczeniu, z drugiej – uczucie, którego nie potrafię chwilowo określić, ale które popy cha mnie w stronę Axela. Strach i pożądanie. Chęć podjęcia walki, żeby ją ocalić, i potrzeba ucieczki, żeby zgubić się w jego objęciach. Oba zbocza tej góry mają ty lko jeden wspólny punkt – siłę miłości, jaką darzę każde z nich. Lekarz spogląda na jedno z urządzeń. – Nie zapomnij. Leć powiedzieć Tiborowi – szepcze Léa. – Chcesz się z nim zobaczy ć? – Kiedy to ty lko będzie możliwe – tak, proszę. – Możesz na mnie liczy ć. Całuję ją i wy chodzę. Akshan Palany by łby ze mnie dumny : wiem, na czy m polegają moje misje, i postaram się ze wszy stkich sił je wy pełnić. A potem przy łożę się do gry na cy trze.
61 Na parkingu dla nauczy cieli w pełny m słońcu panuje upał. Lekki wiatr pory wa płatki kwiatów wiśni, rozsiewając je po niebie. Czekam przy samochodzie pana Rossiego. Kiedy wreszcie się pojawia, ruszam w jego stronę. – Przepraszam, że tak pana nagabuję… – Ależ proszę! Co mogę dla ciebie zrobić? – Szukałam pana bezskutecznie w pokoju nauczy cielskim, później zaś nie przy szedł pan na nasze spotkanie… Pan Rossi się uśmiecha. – Sądziłem, że hospitalizacja Léi zmieniła nasze plany . Dzwonili jej rodzice z informacją, że nie będzie mogła przy chodzić już do szkoły w ty m roku. Podejrzewam, że już o ty m wiesz. – Tak, ale my ślałam… Nauczy ciel otwiera bagażnik i wkłada do niego teczkę. – Czy mam rozumieć, że chciałaby ś konty nuować nasze spotkania? – Mogliby śmy prowadzić nasze rozmowy w mniej formalny m otoczeniu, na przy kład przy kawie. – Ty i ja nie potrzebujemy już kodów, żeby rozmawiać. Podejmę dodatkowe ry zy ko, podając ci mój numer telefonu komórkowego. W zamian jednak powinnaś podpisać pięciusetstronicowy dokument poświadczający , że nigdy nie zachowałem się w stosunku do ciebie dwuznacznie i że cię nie dotknąłem. Zapewne z powodu mojej miny pan Rossi dodaje: – Żartuję, Camille! Wszy stko w porządku. Zapisuje swój numer telefonu na paragonie i wręcza mi go. – Widziałaś się z Léą? Jak ona się czuje? – Lepiej, ale wahają się jeszcze przed wy puszczeniem jej z oddziału intensy wnej terapii. – Na pewno ją odwiedzę. Muszę z nią porozmawiać. – Będzie jej miło. Bardzo pana lubi. Pan Rossi nie odpowiada, obchodzi samochód, żeby znaleźć się przy drzwiach od strony kierowcy . – Muszę cię zostawić – mówi, otwierając drzwi. – Spróbuj się rozerwać. Powtarzaj także materiał. Ta sprawa zajmuje w tobie dużo miejsca. Zadajesz sobie wiele py tań. – Pan ich sobie nie zadaje? – Owszem, zapewne równie wiele jak ty , ale staram się stawiać im czoło po kolei. Ty zaś…
Nigdy nie sądziłam, że będę z nim na ten temat rozmawiać, stojąc na zewnątrz, z samochodem między nami. – Czy wszy scy zadają sobie ty le py tań? – Nie sądzę. Nie mam jednak pewności. Wieje wiatr. Pada śnieg płatków. – Czy istnieje wiek, w który m przestajemy je sobie zadawać? – Jeśli ten wiek istnieje, jeszcze go nie osiągnąłem, mogę cię bowiem zapewnić, że to się nie uspokaja. – A znajduje pan odpowiedzi? Spogląda w niebo i wzdy cha. Wreszcie powoli przenosi wzrok na mnie. Chy ba nigdy jeszcze nie łączy ła nas taka zaży łość. – Wiesz, Camille, znajdowanie odpowiedzi nie jest najtrudniejsze. Ży cie przy nosi ci je samo, prędzej czy później. Najtrudniej jest ży ć, znając je.
62 Pani Serben podaje nam wy niki ostatniego sprawdzianu w ty m roku. Odtąd będziemy już ty lko powtarzać materiał. Jeśli się tak dobrze zastanowić, będzie to ostatnia ocena, jaką otrzy mamy w liceum. Dziwne uczucie. Kończy się pewien rozdział. Mam wrażenie, że teraz jeszcze nie uświadamiam sobie tego w pełni, ponieważ jestem wśród przy jaciół, w klasie. Założę się jednak, że za trzy dzieści lat, kiedy znów spojrzę na tę kartkę, niezależnie od oceny , jaką otrzy mam, moje oczy napełnią się łzami. Sprawdzian pisaliśmy dzień po ty m, jak Léa trafiła na intensy wną terapię. Wielu spośród nas by ło my ślami gdzie indziej, delikatnie mówiąc. Axel mimo wszy stko dostał czternaście punktów. Marie zdoby ła dwanaście. Nauczy cielka rozdaje nam prace zgodnie ze swoim sy stemem: „Im ocena wcześniejsza, ty m mina podlejsza, im dłużej czekała, ty m większa chwała”. W moim wy padku suspens nie trwał długo. Pani Serben oddała mi pracę niemal na początku. Oberwałam pięć na dwadzieścia. Najgorsza ocena od trzech lat. Tibor również się nie naczekał: dostał sześć. Jego najgorsza ocena od ośmiu wcieleń. Nie rzucił się w przepaść, niczego nie wy sadził w powietrze. Nawet się nie rozpłakał. Wszy scy wiedzą, dlaczego zarobił taką ocenę, nawet nauczy cielka. Wbrew wszelkim zwy czajom rozczochrała mu czule włosy , jak gdy by by ł mały m chłopcem. Chy ba już jednak nim nie jest. Swoją drogą bardzo wy doroślał ostatnimi czasy . Określenie „dojrzał” by łoby zapewne bardziej na miejscu. Kiedy my ślę o naszej grupie z początku roku i o ty m, czy m jest ona teraz, stwierdzam, że wiele przeszliśmy . Dobrze by by ło, żeby bóg żartowniś zostawił nas na jakiś czas w spokoju… Niech zajmie się kotami, na przy kład. Wy prawiają nie wiadomo co ostatnimi czasy , szczególnie nocą. Siedzimy z Tiborem obok siebie. Zgodnie z moją teorią oboje jesteśmy akcjonariuszami Léi. We dwoje dy sponujemy chy ba większością głosów w jej radzie nadzorczej. Jak wszy scy wielcy inwestorzy lubimy trzy mać się razem. Z ludzkiego punktu widzenia czujemy się przez to bliżej niej i lepiej radzimy sobie z pustką, jaka powstała w klasie. Pozostali zaakceptowali nieobecność Léi. Przy stosowali się. Im mniej są z nią związani, ty m szy bciej to nastąpiło. Jak koła na wodzie, coraz mniej wy raźne, w miarę jak oddalamy się od punktu zetknięcia się z taflą. Dziś Tibor założy ł koszulę. Jest na niego nieco za duża, ale do twarzy mu w niej. Co jeszcze bardziej zaskakujące, uczesał się – zapewne przy uży ciu psiej szczotki, sądząc po rezultacie. Po lekcji matematy ki czekają nas dwie godziny zajęć w świetlicy , podczas który ch zamierza odwiedzić Léę. – Camille, czy mogłaby ś pójść ze mną do szpitala? – Nie wolicie, żeby zostawić was w spokoju?
– Chciałby m jej przy nieść kwiaty , ale nie bardzo potrafię wy brać. Brak wprawy . Gdy by ś mogła mi pomóc. Uważam, że jest uroczy . On, taki wariat, działający tak insty nktownie, próbuje uży ć jednego z najstarszy ch istniejący ch kodów, żeby okazać kobiecie uczucie. – Nie ma sprawy . Pójdę z tobą. W kwiaciarni py tał, czy kwiaty nie cierpią za bardzo, kiedy się je ścina, które najlepiej sy mbolizują płomienną miłość i czy można zjadać zwiędłe płatki. Usiłował spróbować jednego, kiedy kwiaciarka komponowała bukiet. Sądząc po jego gry masie, chy ba zrozumiał, dlaczego jednak się ich nie je. Wy szedł ze wszy stkimi czerwony mi różami, jakie kwiaciarnia miała na stanie. Idzie wy prostowany , naręcze róż przy ciska do piersi, jakby to by ło dziecko. – Wolę cię uprzedzić: aparatura wokół Léi jest dość przerażająca. Ale zobaczy sz, ona czuje się dobrze. – Dzięki za ostrzeżenie. Wiesz, co mnie najbardziej dziwi? – Nie. – Nikt się ze mnie nie nabijał, kiedy wszy scy się dowiedzieli, że chodzę z Léą. – Zazwy czaj ludzie nie nabijają się z takich rzeczy . Pan Rossi mówi, że jesteśmy w wieku prób i nikt nie może nas pouczać, ponieważ może się to obrócić przeciwko niemu. Rozumiem cię jednak. Nie jest łatwo demonstrować uczucia. Nie sądziłam, że będę kiedy ś pocieszać kogoś w takiej sprawie. – Léa nie jest dla mnie próbą. Naprawdę jest mi z nią dobrze. Radziłem sobie bez dziewczy ny , szczególnie odkąd mam psy . Prawdę mówiąc, Léa pokrzy żowała mi plany . Nie obawiałem się plotek ze względu na siebie, ale na nią. Nie chciałby m przy nieść jej wsty du. – Tibor, nikomu nie przy nosisz wsty du. W najgorszy m razie możesz kogoś przestraszy ć. Śmieje się razem ze mną. W szpitalu, wchodząc do pokoju Léi, staram się dozować emocje. – Niespodzianka! Przy prowadziłam ci gościa, który nie może się doczekać, aż cię zobaczy . Zostawiam was. Zobaczy my się późniejszy m popołudniem, jak ustaliły śmy . Léa naty chmiast się prostuje, chcąc sprawdzić, kim jest tajemniczy odwiedzający . Wiem, że ma nadzieję zobaczy ć Tibora. Dosłownie wy skoczy ła z łóżka na jego widok. Gdy by nie kable i sączki, pobiegłaby w jego stronę. Objęła go, ale nie tak jak mnie albo Axela. Wy szłam i usiadłam na końcu kory tarza, żeby poczekać na Tibora. Nie mogłam się powstrzy mać, żeby od czasu do czasu nie rzucić okiem przez przeszkloną ścianę. To, co widziałam, nie miało nic wspólnego z koszmarem o Léi i Axelu pobierający ch się, podczas gdy ja tonę we łzach. Ja, która
się przechwalałam, że znam Léę lepiej niż ktokolwiek, jak mogłam nie zauważy ć tego, co się dzieje między nimi? By łam zapewne oślepiona strachem przed utratą Axela. Kiedy my ślę o ty ch wszy stkich sy tuacjach, które brałam za dowody , o wszy stkich ty ch przemilczeniach, które brałam za przy znanie się. Ależ ze mnie wariatka! Obserwując ich, stwierdzam, że pasują do siebie. Tibor zamaszy sty mi gestami usiłuje coś przedstawić, stojąc w nogach łóżka Léi, która przy gląda mu się zafascy nowana i promieniejąca szczęściem. Sądząc po jego frenety czny ch ruchach, Tibor opowiada jej o najnowszej sztuczce, jakiej nauczy ł psy , albo o bitwie Antiocha, albo o katastrofie Titanica. Wy dają mi się piękni. Ona nadaje ludzki wy miar jego szaleństwu, budzi ukry tą w nim czułość. On sprawia, że jest mniej grzeczna, że odsłania to wszy stko, co ma do ofiarowania ukochanemu. Może na ty m polega sekret prawdziwego związku – każdy musi odsłonić lub obudzić coś w drugiej osobie. Zastanawiam się, co Axel obudzi we mnie. Co ja odsłonię w nim? Z grzeczności zostawiam ich samy ch i schodzę do szpitalnego holu. Czuję, że Tibor pomoże mi uratować Léę. Wiem, że przy nim odzy ska energię. We dwoje wy leczy my jej serce. Siedząc na ławce, przy glądam się pły nącemu tłumowi. Wciąż ten sam wy strój, te same sceny , ale inni aktorzy . Nadzieja, nagły przy padek, radość albo cierpienie. Każdy po kolei odgry wa swoją rolę. Ostatnio odgry wałam „nagły przy padek”, dziś gram „nadzieję”. Ta rola zdecy dowanie lepiej mi odpowiada. Nagle odnoszę wrażenie, że kogoś rozpoznaję. Zry wam się na równe nogi i ruszam w jego stronę. – Przepraszam… Przy gląda mi się z niedowierzaniem. Oświetlenie jest inne, on zaś nie ma na głowie czapki z daszkiem, ale to na pewno ten sam człowiek. – Mieszkał pan w pobliżu dworca, w budy nku, który rozebrano… Jego twarz się oży wia. – Mój Boże! Ty jesteś tą małą, która zatrzy mała się przy mnie, kiedy by ło mi tak źle! Ściska mi serdecznie dłoń i py ta: – Ale co ty tutaj robisz? Mam nadzieję, że nie jesteś chora? Jest pełen energii. Nie ma już w sobie nic z tego przy bitego człowieka w zimowy poranek. – Czuję się dobrze. Cieszę się, że pana widzę. Najwy raźniej jest pan w formie. – O, tak! – A pańska żona? – Powinni ją wy pisać w przy szły m miesiącu. Opowiadałem jej o naszy m spotkaniu. Jeśli masz czas, chętnie was sobie przedstawię, leży na drugim piętrze. – Dziś mogę mieć z ty m problem, bardzo żałuję. Czekam na kogoś, kto powinien lada chwila się pojawić.
– Często o tobie my ślę. Tamtego dnia okazałaś się opatrznością losu. Niemal sięgnąłem wtedy dna. Kiedy odeszłaś, posłuchałem twojej rady i poszedłem bezpośrednio do mojej Claudine. Jeszcze tego samego popołudnia o wszy stkim jej opowiedziałem. Wy kazała się większą odwagą niż ja! To ona wpadła na pomy sł, żeby skontaktować się z asy stentką społeczną. Dzięki niej dowiedzieliśmy się o ty m, że w nowy ch blokach są również przewidziane mieszkania socjalne. Ty m sposobem za kilka ty godni wprowadzimy się pod ten sam adres. Zamieszkamy nawet na ty m samy m piętrze, co prawda bez kominka, ale w zamian będziemy mieć do dy spozy cji windę. To znacznie lepsze rozwiązanie dla naszy ch stary ch nóg! – Tak się cieszę. – Musisz nas odwiedzić. Naprawdę bardzo mi na ty m zależy . Fader, Jean i Claudine Fader. Zobaczy sz nasze nazwisko na domofonie. Nie wiem, jak to się robi, ale obiecali, że tak będzie. Ujmuje mnie za ręce. – Jak dobrze by ło cię znów zobaczy ć. Pójdę opowiedzieć o wszy stkim Claudine! – Obiecuję, że przy jdę. Mam dla państwa małą pamiątkę. Naprawdę się cieszę z ich powodu. Tak bardzo się o niego bałam. Ja, która zawsze czuję się odpowiedzialna za wszy stkich, znowu się czegoś nauczy łam: czasami sprawy rozwiązują się same, niezależnie od nas. Ale nie zawsze.
63 Między powtórkami materiału, czasem spędzony m w szkole i odwiedzinami u Léi ży cie przy brało nowy ry tm. Ty lko ja i Tibor przy chodzimy do szpitala codziennie. W ubiegły wtorek pielęgniarka nakrzy czała na Tibora, ponieważ potajemnie przy prowadził jednego ze swoich psów. Léa płakała ze śmiechu, opowiadając mi o ty m. Tibor zaopatrzy ł się w kieszeń kangura pod swoim płaszczem kloszarda i maszerował kory tarzem z wielkim drgający m brzuchem. Pies – młody border collie – zaczął wariować w pokoju i od razu dał się nakry ć. Gdy by nie profesor Nguy en, cała sprawa przerodziłaby się w tragedię, ale udało mu się załagodzić sy tuację. Przestałam już przy nosić Léi materiały do powtórki. Nie zamierza podchodzić do egzaminów. Nikt również nie mówi o jej powrocie do domu, ja zaś nie ośmielam się o to spy tać. Podczas moich wizy t często spoty kam jej brata, Juliena, który spędza z nią dużo czasu. Rano korzy stam z kilku wolny ch godzin i zamierzam wcześniej odwiedzić Léę. Dzięki temu wieczorem będę mogła wy jść z Axelem, który zaprosił mnie do kina. Ty lko on i ja… – Cześć! Jak się dziś czujesz? – Camille? Już osiemnasta? Léa sprawia wrażenie otępiałej. – Nie, dopiero kwadrans po dziesiątej. Dobrze się czujesz? – Niezby t. Miałam okropną noc. Usiłuje się podnieść. Pomagam jej. – Widziałaś się z lekarzami? Poprawiam jej poduszkę. – Chy ba tak. Sama już nie wiem. Ty lu ich widzę. Uśmiecha się do mnie z wy siłkiem. – Dobrze, że tu jesteś. Nagle wczepia się we mnie i wy bucha płaczem. Przy tulam ją do piersi, usiłując pocieszy ć. – Uspokój się. Znowu histery zujesz. Léa szepcze: – Nie, Camille. Nie ty m razem. – Co ty opowiadasz? Pochy lam się nad nią i ujmuję jej twarz w moje dłonie. Spoglądam jej w oczy . I dostrzegam coś, czego jeszcze nigdy w nich nie widziałam: strach. – Camille, ja umrę – szepcze. – Niewiele czasu mi zostało. Nie będzie przeszczepu… – Widzę, że naprawdę masz doła. Mam wezwać lekarza?
Léa jeszcze mocniej ściska moje ramię. – Nie. Oni nie potrafią nic zrobić. Pomóż mi jeszcze trochę poży ć, pomóż mi stąd wy jść. – Nie mogę… Jak miałaby m to zrobić? To by łoby nierozsądne. – Nie potrafię tego wy jaśnić, ale czuję, że wszy stko się wali. Coś mi mówi, że wkrótce odejdę. Błagam cię. Jeśli choć trochę mnie kochasz, nie pozwól mi tutaj umrzeć…
64 Zadzwoniłam do taty . Łkając, powtórzy łam mu słowo w słowo to, co powiedziała mi Léa. – Sły szałem wielu ludzi, którzy tak mówili – odpowiada. – Zazwy czaj się nie my lili… Płaczę w najlepsze. – To niemożliwe! – Camille, posłuchaj mnie! Musisz pomóc Léi. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz zawsze żałować, ze względu na nią i na siebie. Wiem, że to bolesne, kochanie, ale musisz wy trwać. Pomogę ci. – Jak mam to zrobić? Przecież nie zgodzą się, żeby wy szła… – Gdy by ś miała zgromadzić razem wszy stkich twoich przy jaciół, jakie miejsce by ś wy brała? Usiłuję się uspokoić, pociągam nosem i my ślę. – Na Polanie Jeleni. Tak, tam jest najlepiej. – Czy jesteś w stanie zorganizować takie spotkanie jak najszy bciej? – Robiliśmy już gorsze rzeczy . Jak jednak wy prowadzimy Léę ze szpitala? – Nie mam pojęcia. Najpierw muszę uprzedzić Chrisa i Élodie. Nie zdąży my załatwić tego formalnie. By ć może profesor Nguy en stanie po naszej stronie, ale nie jestem pewien… – Tato, by ć może mam pewien pomy sł. – Żeby wy prowadzić Léę ze szpitala? – Tak, ale mogą by ć z tego kłopoty … – Jesteś pewna, że to się uda? – Przy minimum przy gotowań powinno zadziałać. – Zrób to więc. Zajmij się Léą i kolegami, a ja wezmę na siebie „kłopoty ”. Bądźmy w kontakcie. – Kocham cię, tato. – Ja ciebie też. Do dzieła!
65 Kolejny telefon wy konuję do Axela. Podczas rozmowy z nim szy bko powstaje plan. Nie usiłował przemawiać mi do rozsądku albo odwodzić od moich zamiarów. Po prostu pomógł mi działać najskuteczniej jak to możliwe. Wziął na siebie poinformowanie pozostały ch osób z naszej grupy i rozdzielenie ról. Podczas gdy część ekipy gromadzi niezbędne akcesoria do spotkania na polanie, pozostali szy kują plan ucieczki Léi. Nie będzie mogła biec ani się zmęczy ć. Musimy ją traktować jak przesy łkę, którą trzeba wy nieść ze szpitala, albo – uży wając określenia Marie – jak dzieło sztuki wy kradane z muzeum. Logisty ka jest złożona, ale jesteśmy gotowi na wszy stko, Léo jest zaś doskonały m strategiem. Sprawdzamy z nim po kolei wszy stkie etapy planu, który on nazy wa „wy cofaniem tajnego agenta”. Louis i Axel sprawiają wrażenie najstarszy ch. Odegrają role noszowy ch, którzy przy jdą po Léę do jej pokoju. Malik, Marie i Pauline poprowadzą ich do wy jścia mniej uczęszczany mi kory tarzami i skorzy stają z wind towarowy ch. We wszy stkich miejscach, w który ch nasza grupa mogłaby zostać namierzona, będą zabezpieczać teren, pilnując, aby w chwili transportu panował tam spokój. Będą ubrani w białe kitle z laboratorium chemicznego, z przy czepiony mi do góry nogami plakietkami ze stołówki, które z daleka przy pominają karty dostępu. Julien, który wy poży czy ł furgonetkę od elektry ka, jednego ze swoich kolegów, będzie czekał na Monę Lisę przy drzwiach zarezerwowany ch dla dostawców szpitala. Tam przejmie Léę i jej eskortę, po czy m zawiezie wszy stkich w stronę wzgórza. By łam zaskoczona, z jaką łatwością brat Léi zgodził się nam pomóc. A przecież nie powiedziałam mu nic na temat niepokojący ch przewidy wań jego siostry . To potwierdza moją teorię: kiedy chłopcy czują, że sprawa jest poważna, potrafią się zachować. W ty m banalny m szpitalu nikt się nie spodziewa takiej operacji. Na naszą korzy ść pracuje zaskoczenie. Mimo wszy stko trzeba będzie zmy lić czujność wszechobecny ch tutaj pielęgniarek. To nas doprowadza do grząskiego tematu dy wersji. Tibor zaoferował się spontanicznie, ale wszy scy wiemy , do czego jest zdolny , jedy ny m sensowny m rozwiązaniem by łaby więc odmowa. Wiemy również, że niełatwo będzie odsunąć go od operacji, biorąc po uwagę to, co łączy go z Léą. Wobec jego nalegań i miny nieszczęśliwego psiaka racjonalna odpowiedź została odrzucona i Tiborowi została przy dzielona delikatna misja odwrócenia uwagi wszy stkich opiekunów medy czny ch. Będę mu towarzy szy ć, by ć może uda mi się w razie potrzeby nieco go przy stopować. Kto zajmuje najmniej zaszczy tne miejsce? Superuwodzicielka! Sprawy toczą się zby t szy bko, żeby śmy zdąży li się zastanowić, i tak by ć może jest lepiej.
Niecałą godzinę później, po ty m jak Léo zmusił nas do zsy nchronizowania zegarków i kazał powtarzać chórem kluczowe etapy , wracam do szpitala w towarzy stwie Tibora. – Jak zamierzasz zabrać się do dy wersji? – Zaufaj mi. – Tibor, zostaniemy oskarżeni o porwanie i narażenie ży cia osoby trzeciej, nie możemy sobie pozwolić dodatkowo na podkładanie ognia pod budy nek uży teczności publicznej. – Nie martw się. Lepiej będzie, jeśli nie będziesz nic wiedziała. Jeśli cię złapią i będą torturować, żeby zmusić do mówienia, możesz położy ć całą operację. Jak gdy by mało nam by ło Léo bawiącego się w komandosa. W windzie Tibor oddy cha krótkimi seriami, jak sportowiec przed maratonem. Mnie to nie przeraża, ale staruszka, która jedzie z nami, sprawia wrażenie zaniepokojonej. Uśmiecham się do niej, usiłując dodać jej otuchy , choć pewnie wy glądam jak krety nka. Na piętrze Tibor się przeciąga i kręci głową, żeby rozruszać kręgi. Kiedy porusza się w ten sposób, przy pomina skrzy żowanie martwego gołębia i kobry tańczącej przed zaklinaczem węży grającego disco na flecie. Ruszamy bezpośrednio do pokoju Léi. Nie wiem dlaczego, ale idziemy z Tiborem krok w krok. Léa wita nas pełna nadziei. – Przy szłaś z moim ukochany m? Załatwiliście mi pozwolenie na wy jście? Podchodzę do niej i szepczę: – Niezupełnie, ale za niecałe trzy minuty Louis i Antoine wy niosą cię na noszach. – A więc wy chodzę? – Taki jest nasz cel. Puszczam do niej oko. Léa naty chmiast wszy stko pojmuje i zaczy na zbierać swoje rzeczy z nocnego stolika. Uspokajam ją: – Nie miotaj się tak. Jeszcze zwrócisz na nas czy jąś uwagę. – Musimy zabrać moją butlę z tlenem. – Nie ma sprawy . Powiedz im. – Zostaniesz ze mną? – Muszę pilnować Tibora. Ma za zadanie odwracanie uwagi pielęgniarek. Léa spogląda na niego nieco zaniepokojona. Tibor uśmiecha się do niej uroczo. – Nie wy głupiaj się, mój Tiborze. – Ocalę cię – odpowiada. Wy powiada to zdanie. Gdy by czas na to pozwalał, wy mieniły by śmy z Léą spojrzenie będące mieszaniną szalonego śmiechu i paniki. Ale Tibor wy chodzi już z pokoju zdecy dowany m krokiem. – Idź za nim – rozkazuje mi Léa. – Nie zostawiaj go samego, jest taki wrażliwy .
– A ty bądź gotowa. Chłopcy pojawią się za dwie minuty . Tibor zmierza w stronę pokoju pielęgniarek. Zerka na zegarek, żeby się upewnić, czy mieści się w czasie. – Tibor, poczekaj na mnie! Za późno, już wszedł do środka. – Proszę szanowne panie o wy baczenie, że przeszkadzam, ale potrzebuję pomocy . Chy ba złapałem coś nieprzy jemnego i chciałby m zasięgnąć specjalisty cznej opinii, ponieważ bardzo się niepokoję. Wy skoczy ła mi wielka krosta i nie wiem, co to jest. Zaraz pokażę… Bez uprzedzenia opuszcza spodnie i slipy . Goły ty łek! Okrzy ki w pokoju pielęgniarek. Nie mogę nic zrobić, żeby załagodzić sy tuację, która wy mknęła mi się spod kontroli. Przy ciągnięte gwarem nadbiegają dwie panie pomoce medy czne, które znajdowały się do tej pory poza pokojem. „Jest taki wrażliwy …” Mimo to sprawia wrażenie, jakby czuł się całkiem swobodnie z wy pięty m goły m ty łkiem. Kobiety zaczy nają protestować: – Ależ niech się pan ubierze! – To nie punkt konsultacy jny ! Co to ma by ć! – Niech pan idzie świecić ty łkiem gdzie indziej! Tibor nie zraża się jednak i dodaje: – Nie to jest jednak najbardziej niepokojące! Proszę zobaczy ć, co się pojawiło na moim mały m pingwinku. Odwraca się i pokazuje to, co Inès nazy wa piorunochronem. Albo śnię, albo cały jest pokry ty kolorowy mi krostami wy konany mi pisakiem. To dlatego chwilę wcześniej zniknął na kilka minut! Działał z premedy tacją! Jestem ciekawa opisu zdarzeń w wy konaniu prokuratora… Żeby pielęgniarki mogły dokładniej się przy jrzeć, naciąga swojego „małego pingwinka”. Ty m razem rozlegają się krzy ki. Trzeba będzie uciekać. Odwracam się, Léi nie ma już w pokoju. Nie zauważy łam nawet, kiedy Louis i Antoine się przemknęli. – Tibor, wy starczy , chodź! Łapię go za opuszczone spodnie i wy ciągam z pokoju pielęgniarek. – Będziemy mieli kłopoty – szepczę. – Biegnij! Tibor podciąga ubranie i bierze nogi za pas. – Unikaj wind, idź schodami! – wołam za nim. Chłopak przeskakuje po cztery stopnie. – I jak wy padłem? – Ty i twój pingwinek spisaliście się doskonale. – Mogłem wy my ślić coś bardziej wy rafinowanego, ale potrzebowałby m więcej czasu!
– Czy je są te pisaki, który ch uży łeś? Prawdziwi komandosi na pewno nie śmieją się ty le co my .
66 Nie zdradziłam nikomu zwierzeń Léi. Wszy scy są przekonani, że organizujemy dla niej przy jęcie niespodziankę. Kiedy spacerowicze zobaczy li na polanie blisko dwadzieścia młody ch podekscy towany ch osób niosący ch sprzęt, czy m prędzej się wy cofali. Romain zdoby ł trzy namioty – na wy padek gdy by śmy zostali na noc. Malik układa krąg z kamieni pod ognisko, każdy taszczy jedzenie w plecaku. Kiedy wreszcie dociera do nas Léa, wszy stko jest gotowe na jej podjęcie. Ze swoich noszy , dźwigana przez czterech chłopców niczy m cesarzowa, dostrzega przy gotowany dla niej tron w pobliżu naszej betonowej ławki. Pomagamy jej się rozsiąść pośród kobierca jaskrawy ch mleczów i stokrotek. Wy godnie usadowiona na nadmuchiwany m materacu i poduszkach może do woli podziwiać widok na miasto albo na nasze naprędce zorganizowane obozowisko. Niektóre osoby z naszej grupy nie by ły tutaj od lat. Biegają wokoło, wskakują na ławkę, odczuwają szczerą radość, odkry wając ponownie miejsce zapamiętane z dzieciństwa w towarzy stwie ty ch samy ch przy jaciół. Tibor jest na każde zawołanie Léi. Sprawdza, czy jej butla z tlenem stoi stabilnie, po czy m delikatnie zakłada jest maskę. – Tutaj, z nami, nic złego nie może ci się przy darzy ć. Głaszcze ją po dłoni. – Ej, Tibor! – woła Antoine. – Pomożesz nam z napojami? Zostaję sama z Léą. – Nic im nie powiedziałaś? – py ta mnie. – Ty lko ty le, że chciałaś się z nimi zobaczy ć, a szpital to uniemożliwiał. Niesłusznie? – Nie. Tak będzie lepiej. Przeciąga się i wreszcie wy daje się rozluźniona. – Miałaś świetny pomy sł, żeby zgromadzić nas tutaj. Ekstra! – Cieszę się, że ci się podoba. Czy ucieczka nie zmęczy ła cię za bardzo? – Nie, by ło dość zabawnie. Będziecie mieli kłopoty . – Nieważne. W końcu to w szczy tny m celu. – Uprzedziłaś mamę i tatę? – Mój tato wziął to na siebie. Przy jdą. Tato zostanie w okolicy z kolegami, żeby stawić czoło wszelkim ewentualnościom. – Wszelkim ewentualnościom? – Upewni się, że nikt nie będzie nam tutaj przeszkadzał i że nie spotka cię tu nic złego.
– Podziękuj mu. Jest naprawdę kochany . – Sama będziesz mogła mu to powiedzieć. Wpadnie tu później. Léa rozgląda się wokoło. Jej najlepsi przy jaciele są tutaj i się bawią. – Prawdziwe święto, nikogo nie brakuje. Cichy trzask gałązki przy ciąga naszą uwagę. Podchodzi Julien i klęka przed siostrą. – Trzeba zmierzy ć puls. – Zostaw, jest doskonały . Sprawiacie wszy scy , że moje serce bije o wiele szy bciej niż kiedy kolwiek. Słońce zaczy na zachodzić i cienie się wy dłużają. Wszy scy się bawią i niemal zapomnieliśmy , po co się tutaj zebraliśmy . Czujemy się trochę jak na kiermaszu, trochę jak na przy jęciu urodzinowy m. W powietrzu unosi się zapach wakacji i lata. Pauline przy niosła głośniczki do odtwarzacza MP3 i wśród nadchodzącego wieczoru rozbrzmiewa muzy ka. Jemy chipsy , pijemy soki owocowe, chłopcy przy gotowują kanapki pełne wędlin – tak wielkie, że z trudem można się w nie wgry źć. Przy jemność z tego niekończącego się wieczoru dopełnia radość, że jesteśmy tu razem. Léa ani przez chwilę nie jest sama. Każdy podchodzi, odchodzi, bawi się i wraca do niej. O ile Léa nie je nic z tego, co się jej proponuje, chętnie rozmawia. Widzę, jak się uśmiecha, ściska dłonie, obejmuje kolegów i koleżanki. Tibor nigdy za bardzo się nie oddala, a kiedy ty lko miejsce przy Léi się zwalnia, naty chmiast się tam zjawia. Julien zszedł zanieść posiłek mojemu tacie i jego kolegom stojący m na straży u stóp wzgórza. Pauline i Vanessa rozmawiają z Léą. Eva, Manon i pozostali szy kują jedzenie na tekturowy ch talerzach. Stoję oparta o drzewo, nieco na uboczu, na skraju polany , i przy glądam się okolicy . To piękna chwila. Kiedy widzę ich wszy stkich razem, kiedy my ślę sobie o ty m, jak szy bko każdy z nich przy łączy ł się do tego ry zy kownego planu, nie mogę uwierzy ć, że ludzie są tak źli, jak niektórzy chcieliby nam to wmówić. Podskakuję na dźwięk głosu, który rozlega się tuż koło mnie. – A gdy by m poprosił cię do tańca, zgodziłaby ś się? Axel zaszedł mnie od ty łu. Nie sły szałam, jak się zbliżał. Opiera się o moje drzewo, tuż obok mnie. Czy znowu się wy migam, czy też znajdę w sobie odwagę, żeby odpowiedzieć mu szczerze? – Nie potrafię tańczy ć. Boję się, że się ośmieszę. Na balu mogłaby m ci odmówić z obawy , że wy padnę żałośnie w twoich oczach. By łaby m jednak zachwy cona, że mnie poprosiłeś… – Nie miałem odwagi, ale ciągle o ty m my ślałem. Pochy la się i opiera brodę na moim ramieniu. Mruży oczy , żeby lepiej zobaczy ć to, co daleko przed nami. Jego policzek doty ka mojego. Czuję jego ciepło, delikatny zapach. – A więc to widać z twojej wy sokości… – Podnieś mnie, żeby m zobaczy ła, co widać z twojej.
Nie kazał się długo prosić.
67 Słońce rozpala hory zont ostatnimi promieniami. Z miejsca, w który m jesteśmy , można odnieść wrażenie, że całe miasto stoi w płomieniach. Sły chać krzy ki ptaków. Ulice już lśnią. Stokrotki zamknęły się w oczekiwaniu na poranną rosę, która pozwoli rozkwitnąć im na nowo. Dołączy li do nas rodzice Léi i moi. Christophe obszedł całą polanę i uścisnął każdemu z nas dłoń. Élodie wy mieniła pocałunki z ty mi osobami, które znała. Mama stanęła przy zaimprowizowany m bufecie i rozmawia z Marie, Vanessą i Manon. Tato podszedł do mnie, do stoiska z napojami. – Powracają stare wspomnienia – mówi. – Też tutaj biwakowałeś? – Ja nie. Pamiętam za to, że ty i spora część twojej grupy to robiliście. – Przecież ciebie wtedy tutaj nie by ło… Odwraca się i wskazuje na tonący w ciemnościach las. – Ukry wałem się gdzieś w ty m sektorze, z Pierre’em, moim dawny m kolegą. – Szpiegowaliście nas? – Czuwaliśmy nad wami. Chy ba nie sądzisz, że mieliby śmy porzucić was samy ch na ty m odludziu, kiedy nie mieliście jeszcze nawet dziewięciu lat? Bawi mnie my śl o ty ch aniołach stróżach. – Widziałeś, jak chłopcy straszy li nas gałęziami i latarkami? – I tego, który wszy stko pochlapał ketchupem… Mam wrażenie, że to by ło wczoraj. Tato przy tula mnie i całuje w czoło. Christophe i Élodie dają nam znaki: Léa chce ze mną rozmawiać… – I co, moja droga? Udany wieczór? Léa spogląda na mnie. Jej oczy lśnią. Zapewne ze zmęczenia, ale wolę wierzy ć, że ze szczęścia. Siadam obok niej. – Jak się czujesz? Wy glądasz na doładowaną, aż przy jemnie na ciebie patrzeć. – Korzy stam z chwili. Wiesz, Camille, może się to wy dać dziwne w moim stanie, ale nigdy nie by łam aż tak szczęśliwa. Musiałam wiele przejść, żeby przeży ć te momenty . Chy ba by ło warto. Jesteście tu wszy scy , na wszy stkie możliwe sposoby , kocham każdego z was cały m sercem. Mija nas biegiem Tibor, ścigany przez Antoine’a i Quentina, którzy chcą zmusić go do skosztowania jednej ze swoich cudowny ch potraw. Léa patrzy na niego wzrokiem, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widziałam. Uśmiecha się.
– Miły jest, nie uważasz? – Owszem. Ma również ładne pośladki. Wszy stkie pielęgniarki będą mogły ci to potwierdzić. Léa wy bucha śmiechem. – Gdy by coś mi się stało, musisz o niego zadbać… – Bo jest „taki wrażliwy ”, wiem! – Mówię poważnie. – Nie martw się! Przeży jecie jeszcze wiele chwil we dwoje i to on będzie nad tobą czuwał. Jej wzrok gubi się wśród krajobrazu. – Powinniśmy by li zaprosić pana Rossiego. – Rzeczy wiście, jest sy mpaty czny . – Więcej niż sy mpaty czny . To wy jątkowy człowiek. Jakiś czas temu odwiedził mnie w szpitalu. Chciał porozmawiać. My ślałam, że będziemy dy skutować o mojej nauce i powtarzaniu klasy , ale nie. Mam wrażenie, że miał ochotę – jak by to ująć? – zwierzy ć się. To nie jest właściwe słowo, ale ty lko ono przy chodzi mi spontanicznie na my śl. – Zwierzy ć się? – Wiedziałaś, że miał sy na, który zmarł, kiedy by ł w naszy m wieku? Moje zaskoczenie jest aż nazby t wy raźną odpowiedzią. – Nigdy ci o ty m nie wspominał? – Nie. Raz ty lko dał do zrozumienia, że jest żonaty . – Już nie jest. Jego związek nie przetrwał utraty chłopca. Wy obrażasz to sobie? Teraz lepiej rozumiem, dlaczego zawsze dawał nam z siebie wszy stko. Wiele wy powiedzi pana Rossiego nabiera nagle dla mnie nowego znaczenia. Léa splata delikatnie dłonie i wsuwa swoje palce pod moje. Gdy by m miała zamknięte oczy , pomy ślałaby m, że to małe dziecko chwy ta mnie za rękę. – Tobie i Axelowi dobrze się układa? – To sam początek, ale tak, układa się dobrze. – On jest stworzony dla ciebie, a ty dla niego. Wy obrażam sobie, że spędzicie resztę ży cia razem. Wcale nie przy pominacie par całujący ch się z powodu buzujący ch hormonów. – Tak sądzisz? – Powinnaś wreszcie nauczy ć się sobie ufać, Camille. Zawsze się wahałaś. Zawsze patrzy łaś na mnie jak na wzór, nie zdając sobie sprawy , że często to ja ciebie naśladowałam. Znamy się od dawna. Razem odkry wały śmy świat. – I jeszcze nie skończy ły śmy ! Podchodzi do nas zdy szany Tibor – z powodu późnej pory niektórzy będą wkrótce wracać do domów. Moja mama zaoferowała, że rozwiezie ich samochodem. Wszy scy podchodzą, żeby
pożegnać się z Léą. Każdy obiecał, że odwiedzi ją w szpitalu w najbliższy ch dniach. Wszy scy są przepełnieni energią tego nieco szalonego wieczoru. Patrzę, jak Léa całuje każdą z osób. „Najbliższe dni” – banalne wy rażenie, jeśli jest się przekonany m, że przy szłość istnieje. Cóż za straszna koncepcja, kiedy każda godzina jest odroczeniem. Zostaje nas ty lko siedmioro i rodzice, którzy rozsiedli się nieco dalej wokół ogniska i dorzucają do niego regularnie suche gałęzie. Płomienie rozświetlają nasze twarze łagodny m blaskiem. Skąpani w ty m świetle wszy scy wy glądają zdrowo, nawet Léa. Nie opowiadamy już sobie straszny ch historii. Rozmawiamy o maturze, o egzaminie na prawo jazdy , o nadchodzący m lecie i ty m, co czeka nas w przy szły m roku. Léa więcej słucha, niż mówi. Siedzę przed Axelem, opieram się o jego klatkę piersiową, czuję wokół siebie jego ramiona. Tibor jest obok Léi i niezdarnie głaszcze ją po ramieniu. Chy ba zachowuje się wobec niej tak jak wobec swoich psów. Julien siedzi na naszej ławce i nie spuszcza wzroku z siostry . Louis i Antoine usadowili się nieco dalej, na krawędzi wzniesienia, mając za sobą uśpione miasto. Przekonują Léo, że uda mu się przedostać nad nami, wy korzy stując gałąź jak ty czkę do skoku wzwy ż. – Dalej! Spróbuj! – woła Antoine. – Jeśli rezy gnujesz raz, rezy gnujesz z całego ży cia. Zwariowali, ale Léa śmieje się z ich wy głupów. W wy niku całej kombinacji licy towania się i przekony wania, do jakiej ty lko faceci są zdolni, Léo ostatecznie decy duje się skoczy ć. Oczy wiście następuje to, czego się spodziewaliśmy i na co liczy liśmy – gałąź pęka z głośny m suchy m trzaskiem i nasz szpieg spada z łomotem na ziemię. Po pozbawiony m jakiejkolwiek godności lądowaniu turla się, krzy cząc z bólu. Mój tato nawet nie drgnie. Wiem, co my śli, jak przy stało na dobrego ratownika: „Kiedy dziecko upada na ziemię i płacze, nic złego się nie dzieje. Dopiero kiedy nie płacze, sprawa jest poważna”. Wszy scy pokładamy się ze śmiechu, zgięci wpół, ze łzami w oczach. Léa nawet się nie uśmiechnęła. Kiedy Léo runął z przestworzy , ona odpły nęła. Na dobre.
68 Kiedy się ogląda ty le amery kańskich filmów, człowiek zy skuje w końcu przeświadczenie, że pogrzeby ukochany ch osób odby wają się na piękny ch cmentarzach o nieskazitelny ch pły tach nagrobny ch, które stoją rzędem na soczy ście zielony ch trawnikach, w cieniu wiekowy ch drzew. Przed oczami mamy ciąg czarny ch limuzy n sunący ch powoli alejami, a nawet oddział przy stojny ch umundurowany ch wojskowy ch oddający ch salwy honorowe ku niebu. Ptaki zry wają się do lotu. Najlepiej białe gołębie. Dla dopełnienia idealnej scenerii pogoda albo jest cudowna, albo pada ulewny deszcz. W prawdziwy m ży ciu jednak tak to nie wy gląda. Léa nie ży je. Wbrew jej ży czeniu rodzice nie poddali jej kremacji. Nie mieli siły usunąć materialnego śladu dziecka, które właśnie stracili. Rozumiem ich. Cóż może by ć bardziej bolesnego niż utrata ty ch, który m daje się wszy stko i którzy powinni was przeży ć? Cmentarz jest mały , poprzecinany siatką żwirowy ch alejek, które zlewają się z szarością grobowców wszelkich możliwy ch rozmiarów i kształtów. Pogoda jest niepewna, ale ceremonia mimo wszy stko wy pada przepięknie. Przy szło mnóstwo osób i każdy skrawek ziemi jest zajęty , nawet między grobami. Pojawiło się wiele osób z liceum, niemal wszy scy z klasy , a także nasi nauczy ciele: pan Rossi, pani Serben, pani Gerfion, pan Taribaud – po raz pierwszy widzę go ubranego w coś innego niż w dres – pani Holm z mężem, pan Tonnerieux, a nawet jedna z pań ze stołówki. Profesor Nguy en jest również obecny , stoi wśród nieznany ch mi osób zebrany ch tutaj, żeby wspominać Léę albo wspierać jej bliskich. Wokół grobu, przy który m stoi trumna z ciemnego drewna, tłum jest jeszcze gęstszy . Ciocia Margot przy szła z nami. Kiedy ś sły szałam, jak tłumaczy ła, że ży cie sprowadza się do „przechodzenia z jednej dziury do drugiej, często czołgając się między nimi”. Między ty mi etapami musi jednak wy darzać się coś bardzo ważnego, z jakiego bowiem powodu – w przeciwny m razie – by łaby aż tak wzruszona? Rozglądam się wokół z wy jątkową intensy wnością, ale nic nie czuję. Zauważam najdrobniejsze ruchy , każdy szczegół. Dodający otuchy gest po prawej, kosmy k włosów poderwany podmuchem wiatru, czerwieńszy niż inne kwiat w oceanie bukietów i wieńców otaczający ch trumnę. Widzę wszy stko, niczego nie odczuwam. Jestem w stanie nieważkości, mocno związana z ty m, co się dzieje, ty le że z dy stansu. Mój umy sł przepędza wszelkie my śli, który mi zazwy czaj tak lubi żonglować. Dziś nie ma o ty m mowy . Nie mam wątpliwości. Nie chcę. Mogę je znosić ty lko wtedy , kiedy nie doty czą tak bliskich mi spraw. O ty le łatwiej jest rozważać ży cie, kiedy nie jest się z nim bezpośrednio skonfrontowany m. Żadna z zasad, w które wierzę, nie zdoła utorować sobie drogi ku mojemu spustoszonemu sercu. Po raz pierwszy tracę
kogoś, z kim miałam nadzieję się zestarzeć. Léi będzie mi brakować – często, codziennie, aż do końca ży cia. Kiedy przy szłam, Julien pocałował mnie i powiedział: „Oboje straciliśmy siostrę”. Nie rozpłakałam się. By ć może dlatego, że zby t często robiłam to w ciągu ostatnich dni, by ć może dlatego, że smutek zajął już każde z włókien mojego ciała i wiem, że będę musiała nauczy ć się z nim ży ć. W każdy m razie dziś nie potrafię okazać jakiejkolwiek emocji. Zamknięte z powodu remontu. Axel stoi tuż za mną. Cała nasza grupa wy sunęła się do pierwszego rzędu, otaczając rodzinę. Wielu spośród nas trzy ma się za ręce. Ty m razem nikt nie może zapomnieć, dlaczego tu jesteśmy . Lucas nie marudzi, że drapie go koszula i krawat. Tibor przy szedł ze swoim border collie, któremu założy ł muszkę. Nawet pies zachowuje się spokojnie. Podobnie jak ja rozgląda się wkoło. Nie by ło pompaty czny ch przemówień, żadnej czczej gadaniny , żadnej obietnicy iluzory cznego raju. Widziałam, że Élodie płakała, kiedy pojawiła się trumna. Pan Rossi również. Marzy łam, żeby któregoś dnia wszy scy tutaj obecni zebrali się w inny ch okolicznościach i usły szeli, jak moja przy jaciółka śpiewa. Dziesiątki razy wy obrażałam sobie ten idealny koncert, podczas którego zostałby doceniony jej talent. Ona promieniejąca w świetle reflektorów, ja zaś za kulisami, koordy nująca jej triumf. Zakończy łaby koncert piosenką You’re Nobody…, a kilku najbardziej znany ch na świecie piosenkarzy dołączy łoby do niej na czas tego history cznego finału. Pragnęłam tego bardzo mocno i czasami wy daje mi się, że już to przeży łam. To się jednak nie wy darzy . To już niemożliwe. „Niemożliwe” – cóż za paskudne słowo. Mimo to przeży liśmy chwilę jeszcze intensy wniejszą, niż mogłam to sobie wy obrazić: minutę ciszy . Wokół skrzy ni, w której jest uwięziona moja przy jaciółka, zapanowało milczenie. Wtedy właśnie wy darzy ło się coś paradoksalnego i cudownego: ten tłum, tak liczny , emanujący energią, wy ciszy ł się do tego stopnia, że by ło sły chać jedy nie lekki szmer wiatru. Film w zwolniony m tempie z wy łączony m głosem. Kiedy grabarze spuścili trumnę, Marie, Pauline i Vanessa rozpłakały się pierwsze. Wiele osób poszło w ich ślady . Léo chy ba także, chociaż próbował ukry ć łzy za ciemny mi okularami. Rozjaśnia się. Niesamowite, jak dalece słońce może wy dawać się nie na miejscu, kiedy jest się zdruzgotany m rozpaczą. W chwili gdy trumna doty ka dna grobu, jakiś mężczy zna zabiera głos, ale nikt go nie słucha. Każdy jest pogrążony we wspomnieniach, które dzieli z Léą. Lucas ma rację: odchodząc, zabrała również cząstkę nas. Ale dużo nam również zostawiła. Pod koniec ceremonii tłum nieco się przerzedza. Wiele osób podchodzi złoży ć kondolencje rodzinie. Teraz odchodzą. Ży cie toczy się dalej. Jakie wspomnienie zachowam z tego dnia, kiedy
będę miała osiemdziesiąt lat? Nie wiedziałam, że grabarze czekają, aż odejdziemy , żeby zamknąć grób. Jestem zaskoczona, że mieliby śmy opuścić to miejsce, pozostawiając Léę samą i grób otwarty na podmuchy wichru. Mała dziewczy nka trzy ma mamę za rękę. „Jestem głodna!” – woła. Podchodzę do mojej mamy i chociaż nie jestem już małą dziewczy nką, wsuwam swoją dłoń w jej rękę. – „Ży jemy , umieramy , ludzie płaczą, później jednak się zastanawiają, co by tu zjeść”. Mama patrzy na mnie zaskoczona. – Skąd znasz ten cy tat? – Sły szałam, jak mówiłaś o ty m z tatą. Wy również w młodości straciliście przy jaciela rówieśnika. – Tak. – Historia się powtarza. – Historia zawsze się powtarza, Camille. Wszy scy mamy to samo ży cie. Ty lko to, co postanowisz widzieć albo ignorować, czy ni je wy jątkowy m. – Ten stary człowiek, który nauczy ł cię ty ch słów, nie powiedział, skąd pochodzą? – Nie, ale szukałam. Potrzebowałam na to ponad piętnastu lat i bez Internetu zapewne nigdy by mi się to nie udało. To cy tat z książki Jacka Higginsa, ze zwy kłej powieści przy godowej. – Zasługiwały by jednak na to, żeby wy powiedział je ktoś genialny . – Wzruszenie może mieć swoje źródło we wszy stkim. Geniusz nie jest potrzebny . Na ty m właśnie polega magia ży cia. Alejki cmentarza opustoszały . Zostałam ostatnia przy otwarty m grobie, blisko Léi. Axel jest ze mną. Élodie i Christophe postanowili zgromadzić bliskich u siebie w domu na poczęstunek w formie bufetu. By li tak uprzejmi, że zaprosili całą naszą grupę, a nawet pana Rossiego, który idzie właśnie sam jedną z równoległy ch alejek. Zostawiam na chwilę Axela i dołączam do niego. – Przy jdzie pan na obiad, prawda? – Nie chciałby m przeszkadzać. – Pana miejsce jest wśród nas. – To miłe. – Léa opowiedziała mi o ty m, co pana spotkało… – ośmielam się wy znać. Zatrzy muje się. – Mówiła ci? – Tak, powiedziała mi o pana sy nu. Bardzo mi przy kro. Pan Rossi wskazuje jedną z alejek odbiegającą w prawo.
– Thomas leży tam. Wszy scy wołali na niego Tom. – To się zdarzy ło dawno? – Dwanaście lat temu. My ślę o nim codziennie, za każdy m razem gdy widzę jedno z was. Żeby oszczędzić sobie tego bólu, lepiej by by ło, gdy by m został mechanikiem. – To ku jego pamięci daje pan z siebie ty le uczniom. Widzi pan w nas swojego sy na? – Nie, Camille, robię między wami różnicę. Jego nieobecność sprawiła jednak, że doceniłem wartość ży cia i czasu. Mówiłem ci już, że to nie znajdowanie odpowiedzi jest najtrudniejsze, lecz ży cie, gdy już zna się odpowiedzi. – Nigdy nie my ślał pan o odbudowaniu sobie nowego ży cia? – Nie ma nic do odbudowy wania. Nie sposób niczego wy mazać, trzeba po prostu próbować ży ć dalej. – To, co się przy darzy ło Léi, musiało bardzo pana zaboleć. – Léa, ty i twoja wesoła grupa nie zrobiliście mi nic złego. Największy m nieszczęściem, najgorszą z samotności, jest by cie nieprzy datny m. Wy zaś pozwoliliście mi przy służy ć się skromnie jedy nej wartościowej rzeczy w ty m ży ciu. Akshan Palany powiedziałby , że na ty m polegała moja misja. Pokonanie ty ch przeszkód razem z wami mnie ocaliło.
69 – Dokąd mnie zabieracie? – Zobaczy sz. Pospiesz się, jesteśmy umówieni! Axel pedałuje jak szalony i z trudem za nim nadążam. Wy jechaliśmy na rowerach z centrum miasta. Od dawna tak nie jechałam. Jutro pewnie nie utrzy mam się na nogach. Będzie musiał mnie nosić. My śl o spędzeniu dnia w jego ramionach bardzo mi się podoba. Ta tortura może nie jest ostatecznie aż taką katastrofą. Pogoda iście letnia. Minęliśmy już park górujący nad miastem i Axel ciągnie mnie w stronę drugiego zbocza wzgórza. Tak daleko zapuściłam się może raz czy dwa razy w cały m moim ży ciu. Sunie drogami wijący mi się między zagajnikami i łąkami porośnięty mi wy sokimi trawami, wciąż wspinając się coraz wy żej. – Axel, już nie mogę… – Proszę, postaraj się jeszcze, jesteśmy już prawie na miejscu. Nie chciał mi zdradzić celu naszej eskapady . Jestem równie zdecy dowana go nie zawieść, co ciekawa, w co chce mnie wciągnąć. Daję z siebie wszy stko i wreszcie docieramy na mały cy pelek skierowany na północ. Stamtąd rozciąga się widok na przemy słową, ciągnącą się w nieskończoność część miasta, ale także na równinne resztki terenów uprawny ch i sady , służące za alibi w kwestii „natury ” naszej radzie miasta. Nie hamując nawet, Axel zeskakuje z roweru. Ten ostatni kończy trasę wśród traw. Axel podbiega do mnie, zdejmuje z siodełka i przy tula. Przeraża mnie i fascy nuje. Ma ten sam uśmiech co podczas meczu rugby w błocie. Jakiż on piękny … Co on knuje? – Chodź, nie możemy się spóźnić! Trzy mając mnie za rękę, ciągnie mnie na skraj skarpy . – Tutaj będzie idealnie. – Co ty wy prawiasz? Z plecaka wy ciąga zapakowany w ozdobny papier przedmiot i oznajmia: – To ani twoje imieniny , ani urodziny , jesteśmy jednak razem chy ba od pół roku, ten prezent chciałem zaś wręczy ć ty lko tobie. Otwórz szy bko. Niech ży je romanty zm! Przy ty m tempie za sześć minut będziemy zaręczeni, za dziesięć minut – po ślubie, a tuż potem zajdę w ciążę. Za godzinę nasze dzieci rozpoczną rok szkolny . Ży cie jest cudowne. Nigdy nie widziałam go tak podekscy towanego. Co jest w paczce? Jest za duża na pierścionek, za mała na kapelusz, który ostatnio razem oglądaliśmy .
Rozpakowuję… lornetkę. Nie jest nawet nowa. „Zacukana” to słowo, które zapewne najlepiej mnie opisuje. – Bardzo ci dziękuję, Axel. To bardzo miło z twojej strony … To pamiątka? Spadek? – Popatrz tam, przy sadach. – Przejechaliśmy piętnaście kilometrów, żeby m zobaczy ła sady przez lornetkę? – Właśnie. Szy bko! Przy kładam lornetkę do oczu. My ślę sobie, że by ć może posmarował wizjery pastą do butów i będę zaraz wy glądała jak panda. Wiem, że czasami trzeba mężczy znom pozwolić się zabawić. Do tego samego wniosku doszłam wczoraj wieczorem, kiedy Lucas zaklinował się w kratce ściekowej przed naszy m domem, ponieważ założy ł się z kolegą, że wciśnie się tam cały . Nawet Kłaczek przy glądał mu się z niedowierzaniem, a przecież on także jest samcem. Reguluję ostrość, dostrzegam drzewa owocowe. Wszy stkie te liście, gałęzie… Po prostu pasjonujące. – Co powinnam zobaczy ć? – Niebieski samochód. Przeczesuję teren wzrokiem. – Widzę go. Brawo, jest wspaniały . Odkładam lornetkę i żartuję: – Dziękuję, Axel. Jestem wzruszona, że mogłam dzielić z tobą tę chwilę. Przy sięgam, nigdy jej nie zapomnę. Ten samochód, te drzewa… Przejmujący widok. Warto by ło niemal połamać sobie nogi, pedałując jak uciekinier przed bombardowaniem, żeby to zobaczy ć. – Nie przestawaj patrzeć! Stosuję się do polecenia. – Co widzisz? – py ta Axel. – Zielone drzewa. Niebieski samochód. Przepiękne. Zaraz się rozpłaczę. Jest także rowerzy sta jadący drogą. Axel dosłownie podskoczy ł, kiedy wspomniałam o rowerzy ście. Zaczy nam przy glądać mu się dokładniej. – Dziwne, ten gość na rowerze przy pomina Léo. – Nie spuszczaj wzroku z samochodu. Patrz na samochód. Nagle doznaję olśnienia. – Znam ten samochód! Należy do nazisty , który mieszka na twoim osiedlu. Ten, za który musiałeś płacić, prawda? – Nie spuszczaj z niego oczu! – Co on tu robi? A Léo, po co tutaj przy jechał?
Podskoczy łam w chwili eksplozji. Lornetka nie by ła potrzebna, żeby ją zobaczy ć, biorąc pod uwagę siłę wy buchu. Ty ł samochodu aż oderwał się od podłoża wśród snopa płomieni. Pojazd opadł na koła, ale wszy stkie szy by i ty lne drzwi zostały zdmuchnięte. Ogień gwałtownie dewastuje wnętrze, a gęsta kolumna czarnego dy mu wznosi się ku niebieskiemu niebu. – Axel, czy to wy wy sadziliście samochód w powietrze? – Fajnie, co? Nie uważasz? Głupio mu będzie wracać na piechotę. – Jesteście nienormalni! Axel nawet nie zdaje sobie sprawy z mojej wściekłości. Nie mogę uwierzy ć. Spoglądam przez lornetkę, żeby sprawdzić, czy nie śnię. Samochód przy pomina olbrzy mie ognisko, dostrzegam także teraz jakąś postać miotającą się w bezpiecznej odległości od miejsca katastrofy . Ktoś podnosi ramiona ku niebu, drepcze w miejscu, skacze, usiłuje okrąży ć pojazd, zasłaniając twarz przed promieniujący m żarem. Jakby m oglądała starą niemą komedię. Axel się cieszy . Stoi prosto i zwraca się do wy sokich traw, jak gdy by przemawiał do tłumu zebranego u stóp wzniesienia. – Dedy kuję to zwy cięstwo młody m Czarny m dręczony m przez stary ch dupków, a także Panu Bobrowi! Stało się – mojemu facetowi odbiło. Znalazłam sobie jednego, który wy dawał się porządny , ale dziś uświadamiam sobie, że ma coś nie tak z głową. Moje ży cie jest już przegrane. Równie dobrze mogłaby m poślubić Zoltana. Axel zauważa wreszcie, że mam go za wariata. Próbuje się usprawiedliwiać: – Odkry liśmy , że ten drań szantażuje rodzinę z sąsiedniego budy nku, ponieważ udzielała schronienia nielegalny m imigrantom. Na dodatek przy jeżdża tutaj, żeby wy kradać owoce, które sprzedaje sąsiadce, twierdząc, że je dla niej kupuje. Prawdziwa kanalia. – Co jednak, gdy by on akurat siedział w ty m samochodzie? Pomy ślałeś o ty m? – Dlatego właśnie przejechał tamtędy Léo. Zero ry zy ka. Wszy stko pod kontrolą. – Uważasz, że to by ło rozsądne? Axel unosi brew i odpowiada z rozbawioną miną: – Ty mnie py tasz, czy to rozsądne? Ty ? Co on może wiedzieć o mnie, o czy m nie chciałaby m, żeby się dowiedział? Moje pamięciowe skanery działają na pełny ch obrotach. Czy widział, jak przed naszą pierwszą wspólną kolacją wciskam sobie cy try nę do oczu, żeby lśniły ? Wy glądałam wtedy jak chomik z my ksomatozą. A może zauważy ł, jak utknęłam w szpilkach w kratce wenty lacy jnej, którą ci złośliwcy z kina umieścili przy wejściu na salę? O mój Boże! Mam nadzieję, że nie widział, jak łatam dziurę w rajstopach taśmą klejącą, podkasawszy spódnicę aż po zęby ! Muszę by ć dzielna i stawić czoło przeznaczeniu: udam, że niczego nie rozumiem.
– Nie mam pojęcia, o czy m mówisz. Podtrzy muję swoje zdanie, że wy sadzenie samochodu w powietrze nie jest zby t mądre. Nie ży jemy w grze komputerowej! – A pisanie kartki pocztowej, takiej jak ta, którą wy słałaś wczoraj, jest mądre? Cholera, widział mnie! Jak mu się to udało? Musi dy sponować nadprzy rodzony mi mocami. Superuwodzicielka będzie zadowolona. Nie będę jej jednak ułatwiać zadania. – Jaka znowu pocztówka? – Dobrze wiesz. Początkowo sądziłem, że chcesz mi wy słać liścik miłosny , aż się wzruszy łem, a kiedy zobaczy łem, jak piszesz: „Hau, hau, łaf, łaf, hau, hau” na całej stronie, uznałem, że chodzi o szy fr zainspirowany psami Tibora. Ale ty się nawet nie podpisałaś! I wy słałaś ją! A teraz mnie wy zy wasz od stuknięty ch! Śmieje się półgębkiem. Podstawa to nie stracić twarzy . – Gdy by ś mnie śledził do samego końca, wredny zdrajco, zobaczy łby ś adres – zaułek Augusta Renoira numer trzy naście – i nawet twój żałosny chłopięcy umy sł by zrozumiał. Axel zamiera. – Niemożliwe! Nie mów, że wy słałaś kartkę psu panny Mauretta? – Wy obraź sobie, że właśnie tak. Na skrzy nce widnieje jego imię, ale jestem przekonana, że nigdy nie otrzy muje żadnej korespondencji. Axel wy bucha śmiechem. Pogoda jest piękna, samochód wciąż płonie, drań podskakuje coraz wy żej przed wrakiem tego, co zostało z jego niezasłużonej własności, Axel zaś przy ciąga mnie do siebie. I nagle wszy stko się zmienia. Pięć dni później zdawaliśmy maturę. Bardzo brakowało mi Léi. Przy gotowy wały śmy się wspólnie do tego egzaminu od dawna. My ślałam o niej cały czas. Dwukrotnie nawet poszłam ją odwiedzić. Alejka szesnasta, parcela dwudziesta ósma. To jej nowy adres, ale wiem, że wy sy łanie kartki pocztowej nie jest potrzebne. Wciąż mam w telefonie wszy stkie jej esemesy , a jej numer znajduje się na liście ulubiony ch. Wieczorem jednak, kiedy jestem sama w pokoju i przemawiam do niej, ona nie odpowiada. Pan Rossi ma rację: wiedza jest znacznie trudniejsza do zniesienia niż py tania. Bez Axela nie dałaby m rady . Całą naszą grupę utrata Léi bardzo dotknęła, ale także scementowała naszą przy jaźń. Przy stąpiliśmy do egzaminów, wspierając się nawzajem. Trudno to powiedzieć, ale smutek sprawił, że przestaliśmy się bać. Doświadczy liśmy zby t wielu rzeczy – piękny ch i straszny ch – żeby teraz wpadać w panikę. Tragedia nauczy ła nas relaty wizować. Nie ma na to odpowiedniego wieku. Potrzebne są ty lko stosowne okoliczności. W dniu ogłoszenia wy ników ty lko ja i Tibor pomy śleliśmy o wy słaniu wiadomości do Léi. Wy mieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie, którego nigdy nie zapomnę. We dwoje stawiliśmy czoło uczuciu, które nas wtedy ogarnęło. Często się widujemy . On zdoby ł dwadzieścia punktów na
dwadzieścia możliwy ch z matematy ki i gratulacje od komisji. Wszy scy zdaliśmy , nawet Inès – która zresztą otrzy mała wy różnienie. A zatem wszy stko jest możliwe. Organizujemy przy jęcie. Zadawaliśmy sobie to samo py tanie, które stawiali moi rodzice. Nie znając ich historii, Axel oświadczy ł: „Urządzając tę imprezę, nie zdradzamy Léi. Ona by tego chciała. Ży cie musi oprzeć się śmierci”. Mogę się wam przy znać, że dziwnie się poczułam, sły sząc te słowa. Dostrzegam w ty m znak. Moja mama usły szała, jak mężczy zna jej ży cia wy powiada niemal te same słowa, a dziś wciąż są razem. Trzy mam kciuki. Postanowiliśmy przy jść na imprezę w przebraniach. Inès nie chciała nam uwierzy ć. W ramach zemsty Mélissa przekonała Antoine’a, z który m chodzi, że tematem zabawy są mundurowi. Przekonała go do przebrania się za „sexy -disco gliniarza w lśniący m wdzianku” i podała mu adres komisariatu zamiast sali zabaw. Ty m razem chy ba zatańczę. Léa mnie do tego namówiła. Skoro mam to szczęście, że ży ję, spróbuję by ć tego godna. Czekają na mnie. Muszę was pożegnać. „Niech ży cie będzie dla was łaskawe i niech miłość wy pełni wasze dni”. To słowa tak zwanej Geneviève Flobelu. Nie jest ona jednak potrzebna, żeby wy razić uczucia ty m, który ch kochamy . Na dodatek z takim nazwiskiem może łatwo trafić do raju pralek. KONIEC
A na zakończenie… Dziękuję, że dotarliście wraz ze mną aż do ty ch stron. Jeśli macie ochotę, chętnie podzielę się z wami kilkoma strzępkami tej niewiele znaczącej istoty , jaką jestem. Zwierzenie się wam z mojej skromnej osobistej historii ma za cel dać wam – mam taką szczerą nadzieję – siłę i chęć, żeby ście własne ży cie przeży li lepiej. Ży cie dało mi wiele lekcji, z czego pierwszą bardzo wcześnie. Miałem zaledwie trzy godziny – leżałem nagi, owinięty w prześcieradło, a pierwsza nauka mogłaby sprowadzić się do tego zdania: „Możesz zostać porzucony ”. Zostałem porzucony przed wejściem do kaplicy przy rue d’Assas w Pary żu. Jęki skrzy piec i litość są zupełnie niepotrzebne, to bowiem, co może sprawiać wrażenie łzawego dramatu w dziewiętnastowiecznej scenerii, dziś jawi mi się jako pierwsza ofiarowana mi wielka szansa. Sześć miesięcy później ci, którzy dali mi wszy stko, nie znając mnie – moi jedy ni prawdziwi rodzice – przy jęli mnie u siebie, a oprócz schronienia udzielili mi drugiej lekcji, którą można sprowadzić do tego: „Nieznajomi mogą uratować ci ty łek”. Od tamtej pory , ukształtowany przez te dwie podstawowe lekcje, obserwuję ludzi i mam nadzieję – jak chy ba każdy z nas – że zostałem wy brany do tego, żeby nie by ć sam. W szkole po raz pierwszy musimy wy bierać i jesteśmy wy bierani. W ciągu ty ch ważny ch lat doświadczamy pierwszy ch prawdziwy ch paktów i autenty czny ch zdrad. W pełni pojąłem wartość pojednania i, w świetle dwóch pierwszy ch lekcji, jakie dało mi ży cie, zacząłem w pełni korzy stać ze wszy stkiego – ze szczególny m upodobaniem do szczęścia i lojalności. Okres ten trwa do dziś. Powracają mi dwa wspomnienia. Pierwsze przenosi mnie w pewien wczesny mglisty listopadowy poranek na boisko w Taverny , gdzie moja klasa i dwie inne stawiły się na lekcję wy chowania fizy cznego. Nauczy ciel poprosił dwóch najlepszy ch uczniów o skompletowanie druży n do gry w piłkę. Atleci wy bierali na zmianę, rzucając się na najbardziej wartościowy ch graczy . Nie muszę wam chy ba mówić, że zostałem sprzedany w ramach promocji! Biegałem szy bko, ale by ło wiadomo, że lepiej wy chodzi mi płatanie głupich żartów niż dry blowanie z kulą wy produkowaną w całości z krowiej skóry – zwaną piłką – i trafianie nią za wszelką cenę do „klatki” ze sznurka, do której dostępu strzeże zazdrośnie wasz kumpel, zachowujący się nagle jak pies na łańcuchu. Kiedy graczom udaje się umieścić „kulę” w „klatce”, wpadają w szał, krzy czą, rzucają się na siebie nawzajem i zapominają o prawdziwy ch problemach. Zazdroszczę im tej beztroski. Pod koniec tworzenia druży n zostało nas już ty lko trzech do „adopcji”. Zamiast smucić się ty m stanem rzeczy , który logicznie plasował mnie na końcu wszelkich zestawień, obserwowałem zaniepokojone spojrzenia moich dwóch kolegów, dotąd również jeszcze niewy brany ch.
Widziałem ich rozpacz i zwątpienie w siebie. Kiedy Benoît, nasz osiłek, wy brał mnie, wiedziałem, że robi to przede wszy stkim ze względu na naszą przy jaźń, i dałem mu dy skretnie znak, żeby zamiast mnie wziął do druży ny Vincenta, który wy raźnie cierpiał. Chy ba zależało mu na ty m, żeby nie by ć wy brany m w ostatniej kolejności. W rezultacie zostałem sam, wy stawiony na spojrzenia dziewcząt, które lubiły mnie, ale nie podziwiały . Znacznie później uczy my się rozróżniać te dwie rzeczy , dziś zaś wiem, o ile lepiej jest by ć kochany m niż podziwiany m. Podczas meczu strzeliłem gola, ponieważ nikt nie obawiał się rezerwowego. Nawet ja by łem zaskoczony . Możecie sobie wy obrazić, jak dalece mój plan gry by ł tajny ! W związku z ty m do następnej gry zostałem wy brany na początku, ale już w pierwszy ch minutach meczu, oży wiony moją nagłą sportową wiary godnością, kopnąłem w kulę z krowiej skóry tak mocno, że wy lądowała w ogrodzie dy rektora. Zawsty dzony , odprowadzony spojrzeniami zebrany ch, chciałem ją odzy skać, przeskakując z gracją przez ogrodzenie. Runąłem na ziemię niczy m pajac, któremu obcięto sznurki, i złamałem sobie rękę. Przy sięgam, że to prawda. Spędziłem wiele lat, usiłując doszukać się sensu w ty m bajzlu. Drugie wy darzenie, który m chciałby m się z wami podzielić, nastąpiło w drugiej klasie liceum o profilu naukowy m. Zdaniem nauczy cieli by liśmy klasą „wesołą, lecz niezby t odważną”. Mieli rację co do obu cech. Rok szkolny zaczął się już dawno i tworzy liśmy dość zgraną paczkę. Pewnego ranka z zaskoczeniem zobaczy łem jedną z najmilszy ch dziewcząt w klasie, jak złości się z powodu niesprawiedliwości, która jej wcale nie doty czy ła. Zazwy czaj widzieliśmy ją roześmianą, łagodną, ty mczasem jakaś oburzająca sprawa doty cząca jej przy jaciółki sprawiła, że wy szła z siebie. By ła gotowa stawić czoło całemu światu. Zafascy nowały mnie jej energia, prawość, idealizm i siła. Dobrze się zawsze rozumieliśmy , ale od tamtej pory zacząłem na nią patrzeć inaczej. Często siady waliśmy razem w ławce. Zdarzało mi się od niej ściągać (nieważne, sprawa już się przedawniła!). Co gorsza, opierając się na jej wiedzy , udawało mi się otrzy my wać lepsze niż ona oceny (co bardzo ją wkurzało!). Jeśli wam powiem, że mi z tego powodu wsty d, nie uwierzy cie, i słusznie. Te zbrodnie nigdy się nie przedawniają. Zaprzy jaźniliśmy się, ja jednak szy bko zacząłem liczy ć na coś więcej. Ona by ła inna, nie dbała o przy jęte kody . Zdała maturę. Nadal by liśmy sobie bliscy . By ło miło, ale to mnie nie interesowało, miałem ochotę dzielić z nią coś więcej. Z natury jestem dalekowzroczny , ty le ty lko, że ży cie uparcie stara się krzy żować mi plany ! Pascale odrzuciła moje oświadczy ny przy najmniej dwukrotnie. Po raz pierwszy przed talerzem rozgotowanego przeze mnie makaronu, sześć miesięcy później w samochodzie podczas ulewy . Dwa upokorzenia, dwie czarne polewki, dwie traumy , że skończę ży cie z jakąś gęsią (samicą). Mimo to wiedziałem, że jeśli pozwolę jej pokochać kogoś innego albo jeśli pozwolę jakiemuś innemu krety nowi zbliży ć się do niej, moje ży cie będzie gorsze. Nie zostawiłem jej więc wy boru. Podejmowałem prawdziwe ry zy ko,
ponieważ Pascale ma mocny charakter i kiedy się złości, z jej oczu wy strzeliwują pociski, na jakie nawet amery kańska armia nie może sobie pozwolić. Dedy kuję to nędzne lichwiarskie zwy cięstwo wszy stkim moim braciom i siostrom, którzy w siebie wątpią. Skoro udało mi się nie skończy ć samotnie, każdemu – powtarzam wy raźnie: każdemu – jest dana szansa. Jesteśmy dziś małżeństwem z dwudziestopięcioletnim stażem i słusznie powtarzałem sobie, że ona jest moją szansą. W ciągu ty ch szczęśliwy ch lat Pascale wpoiła mi dwie podstawowe zasady : nie można zakładać biały ch skarpetek do ciemny ch spodni i miłość istnieje. O jednej z nich czasami zapominam. Lata gimnazjalne i licealne, jak by ło zapewne również w waszy m wy padku, okazały się dla mnie determinujące. Uczęszczamy do szkoły w poszukiwaniu wiedzy , opuszczamy ją bogatsi w ży cie. Tam uświadomiłem sobie znaczenie wy bierania i by cia wy bierany m albo nie. Z ty ch cudowny ch lat wy ciągnąłem ty lko dwie lekcje: „Nie próbuj by ć kimś inny m, niż jesteś. I nie czekaj, aż ktoś zdecy duje za ciebie. Wy rażaj swoje zdanie, zawsze szczerze”. Wy korzy stajcie te lekcje najszy bciej jak to możliwe. Wy jdziecie na ty m lepiej niż ja. Miałem szczęście przeży ć te lata w towarzy stwie prawdziwy ch przy jaciół, który ch udało mi się nie stracić lub który ch teraz odnajduję. Dużo się śmialiśmy , wiele odczuwaliśmy i dzieliliśmy . Zdarzało nam się jednak również uczy ć! Nie mam łatwego charakteru, za to wiele idioty czny ch pomy słów, wy zaś cierpliwie mnie znosiliście, podawaliście mi dłoń, od ławki w parku aż po tę szkolną. Gorące podziękowania niech raczą tu przy jąć: Patrick Basuy au, Christophe Bastian, Céline Escafre-Bellegarde, Sy lvie Deschamp-Braut, Marc Devogel, Isabelle Desseroit, Sophie Cheron-Depuis, François Camus, David Guillemet, Bruno Laurent, Philippe Lavaud, Véronique Lavoisière-Klimczak, Marie Leclève, Bruno Mitton, Marc Monmirel, Philippe Ohanian, Nadine Pozzo-Caramelle, Benoît Schäfer, Carole Cerbelaud-Dubois, Christine Tchimakadze, Catherine Tchimakadze-Fontaine, Élodie Oberlis, Emmanuel Romeau, Sandrine Tallec i Sy lvain Vincent. Szansą dla mnie by ło dorastanie razem z wami i nawet jeśli wszy stkich nas pożera czas, serce rozgrzewa mi my śl, że idziemy dalej naprzód. Ucałujcie serdecznie wasze rodziny w moim imieniu. Chcę także podziękować nauczy cielom, którzy przekazali nam ty le wiedzy dzięki swojej osobowości i swoim lekcjom. Nie wiem, czy wy konujecie najpiękniejszy zawód świata, ale jestem przekonany , że na pewno jeden z najtrudniejszy ch. Szczególne pozdrowienia kieruję do pani Lesec, pana Carmony , pani Carmony i Jeana-Pierre’a Chrétiena, wy jątkowego nauczy ciela matematy ki, a dziś przy jaciela (jak widać, można zapanować nad pierwotny mi lękami!). Ci, którzy wy konują swoje profesje, tak jak wy , stanowią nieocenioną szansę na drodze nowy ch lokatorów tego świata. Dziękuję Philippe’owi Duvalowi, dy rektorowi szkoły , że przy jął mnie po trzy dziestu latach
w swoim liceum – imienia Jacques’a Préverta w Taverny – gdzie nie zmieniły się ty lko pły tki podłogowe i rozterki uczniów. Po raz pierwszy spędziłem ty le czasu w gabinecie dy rektora i nic złego dla mnie z tego powodu nie wy nikło! Ogromne podziękowania należą się Dominique Bourdin, mojej nauczy cielce języ ka angielskiego, która trzy dzieści lat później okazała się wspaniały m przewodnikiem po miejscu, w który m nauczała i z pasją odkry wała przed nami świat teatru. Dziękuję ci, Samantho Clément, za opowieść o Inu i Alto, ale przede wszy stkim za twoją wierność i wzruszającą energię. Dziękuję ci, Marion Lehuraux, mój kanarku w głębi kopalni węgla. Jeśli wszy stko wy leci w powietrze, to będzie twoja wina. Podziękowania niech raczą przy jąć moi bliscy : Annie i Bernard Lecœur, Stéphane i Martine Busson, Sy lvie Descombes (obok której siedziałem na matematy ce z Jeanem-Pierre’em), Michèle Fontaine (sprzy mierzeniec od czasów przedszkolny ch), Brigitte Gaguèche (strzeż się mężczy zn z racicami…), Éric Grimois (ludzie chcą zobaczy ć twoje zdjęcie, wiesz, to, które leczy radością… chy ba w końcu ulegnę!), Cathy i Christophe Laglbauer, Hélène i Sam Lanjri, Philippe i Gaëlle Leprince, Soizic i Stéphane Motillon, Thomas (10,36 z matury , gdy by ś widział swoją minę…) i Katia Thuilot. Dziękuję ci, Chloé, moja pierwsza czy telniczko, nigdy nie ukry waj serca. I tobie, Guillaume, któremu zawdzięczam najszczersze spojrzenie. Nadal dzielcie się ze mną ty m, co odkry wacie, a czego ja nigdy nie widziałem. Tobie, Pascale, nieprzy tomnie. Brawo za maturę. Jeszcze raz przepraszam, że dostałem siedemnaście punktów, ty zaś ty lko trzy naście z klasówki, a przede wszy stkim dziękuję, że oddawałaś mi swoją porcję mięsa w stołówce. Dziękuję również, że umożliwiłaś mi stanie się ty m, kim nigdy nie by łby m bez ciebie. Dziękuję mojej redaktorce, Céline Thoulouze. Pokonanie tej drogi z tobą by ło szansą. Dziękuję pracownikom Univers Poche za naszą wspólną piękną przy godę, szczególne podziękowania niech przy jmą Marie-Christine Conchon, François Laurent, Thierry Diaz, Deborah Druba, Valérie Miguel-Kraak, Véronique Boy au-Ferrandez, Sabrina Ananna, Julie Buffaud, Bénédicte Gimenez, Céline Gonzalez, Marina Chiab, Estelle Revelant, Alexandra Wagnon, France Thibault i wszy stkie pozostałe ekipy na stanowiskach. Chcę również podziękować księgarzom za ich wsparcie, uwagi i zaufanie, szczególnie Gérardowi Collardowi i jego pracownikom, Valérie Caffier, Danièli Lanoë, Brigitte i JeanowiClaudowi Ternisienowi, a także Julienowi Tenatowi. Jestem szczęśliwy , mogąc zakończy ć ty m, co najważniejsze. Wszy scy mamy zaszczy t pracować dla ciebie, czy telniku. Bez ciebie – zwłaszcza ja – nie mieliby śmy po co istnieć. Po
publikacji Czego się nie robi dla mężczyzny wielu spośród was mówiło, że by liście przekonani, że książkę napisała kobieta. Po Do usług szanownej pani by liście łaskawi uznać, że fabułę mógł wy my ślić jedy nie stary mędrzec. Nie jestem żadną z ty ch osób. Mam nadzieję, że w końcu powiecie po prostu, że jestem mężczy zną jakich wielu, ale lubię się wam przy glądać, rozumieć i opowiadać o was. Wasze listy , słowa i spojrzenia są dla mnie najpiękniejszy m powodem, żeby iść naprzód. Po raz kolejny moje ży cie, tak jak ta książka, znajduje się w waszy ch rękach – i dobrze mi z ty m. Mam ogromne szczęście kochać ty ch, dla który ch piszę, a wiem, że nie jest to reguła w ty m zawodzie. Kiedy was spoty kam, mam osobliwe wrażenie, że was znam. Cy nicy nie potrafią pojąć tej alchemii. Nie szkodzi. Wolę by ć nieszczęśliwy , jak ja, niż szczęśliwy , jak oni. Z wami świat jest bardziej ludzki i dlatego warto wstawać o trzeciej nad ranem! Nie mogę się doczekać, kiedy znów się z wami spotkam. Dbajcie o siebie! Z gorący mi pozdrowieniami. PS Powinniście posłuchać albo ponownie przesłuchać You’re Nobody till Somebody Loves You.