Rozdział 1 WŁAŚCICIELKA WILLI „LA BICOQUE” Komisarz Maigret wysiadł na smętnej stacyjce Bréauté- Beuzeville z pociągu, zdążającego z Paryża do Hawru. ...
6 downloads
15 Views
2MB Size
Rozdział 1 WŁAŚCICIELKA WILLI „LA BICOQUE” Komisarz Maigret wysiadł na smętnej stacyjce BréautéBeuzeville z pociągu, zdążającego z Paryża do Hawru. Musiał wstać o piątej rano, a że nie znalazł taksówki, wsiadł do kolejki podziemnej, by jednym z pierwszych pociągów dojechać na dworzec Saint-Lazare. Teraz oczekiwał dalszego połączenia. - Przepraszam bardzo, gdzie tu stoi pociąg do Etretat? Minęła ósma rano, dzień zaczął się już dawno, ale na skutek mgły i wilgotnego chłodu miało się wrażenie, że dopiero świta. Na stacji nie było żadnej restauracji ani baru, jedynie naprzeciwko knajpka, przed którą stały bryczki handlarzy bydłem. - Do Etretat? Ma pan jeszcze masę czasu. Pański pociąg już stoi. Daleko od peronu stało parę wagonów, bez lokomotywy. Były to staroświeckie wagony, malowane na zielono, już dawno takich nie widział; za szybami majaczyły nieruchome sylwetki nielicznych pasażerów, którzy widocznie spędzili w nich noc. Wszystko wyglądało nierealnie, przypominało raczej zabawkę lub rysunek dziecka. Jakaś rodzina - paryżanie oczywiście! - pędziła co tchu, przeskakując przez tory: jeden Bóg wie, dlaczego tak śpieszyli się do pociągu, stojącego bez lokomotywy. Trójka dzieci niosła siatki na krewetki. Ten widok poruszył w nim dawne wspomnienia. Przez chwilę zapomniał o swych latach i choć do morza było oo najmniej dwadzieścia kilometrów, wydało mu się, że czuje jego zapach i słyszy rytmiczny szum fal. Podniósł głowę i spojrzał z wyrazem szacunku na szare chmury, nadciągające znad morza. Dla niego, który urodził się i spędził dzieciństwo w centrum kraju, morze kojarzyło się właśnie z siatkami na krewetki, z
takim pociągiem-zabawką, z mężczyznami w spodniach flanelowych, z parasolkami na plaży, handlarzami muszelek i innych pamiątek, z restauracyjkami, w których ostrygi popijało się białym winem. Wszystkie pensjonaty nadmorskie mają swój specyficzny zapach, jakiego nie spotyka się nigdzie indziej. W tych pensjonatach pani Maigret po kilku dniach tak zaczynała doskwierać bezczynność, że gotowa była zaproponować pomoc w zmywaniu naczyń. Wiedział, że to nieprawda, ale ilekroć przyjeżdżał nad morze, zawsze odnosił wrażenie, że wszystko tutaj jest jakieś nierealne, sztuczne, i że nic poważnego nie może się tu zdarzyć. Podczas swej kariery prowadził kilkakrotnie śledztwo w miejscowościach nadmorskich i spotkał się tu z niejednym dramatem. Niemniej i tym razem, popijając calvados przy kontuarze, nie mógł powstrzymać uśmiechu na ustach na wspomnienie starej damy, imieniem Walentyna, i jej pasierba, pana Besson. Był początek września, dokładnie środa 6 września, a on nie wykorzystał jeszcze swego urlopu w tym roku. Poprzedniego dnia około godziny jedenastej zjawił, się w jego biurze na Quai des Orfévres woźny sądowy i wręczył mu wizytówkę z czarną ramką. WALENTYNA wdowa po Ferdynandzie BESSON La Bicoque Etretat - Czy ta pani chce mówić ze mną osobiście? - Nalega, żeby ją pan przyjął bodaj na chwilę. Twierdzi, że przyjechała specjalnie po to z Etretat. - Jak ona wygląda? - Starsza pani, ale taka przyjemna starsza pani. Poprosił ją do siebie i rzeczywiście miał przed sobą najbardziej rozkoszną starszą damę, jaką można sobie wyobrazić. Była drobna i smukła, spod nieskazitelnie białych włosów wyłaniała się różowa twarz o delikatnej cerze. Ruchy miała tak żywe i wdzięczne, że przypominała raczej aktorkę, która gra rolę starszej markizy, niż prawdziwą starą damę. - Przypuszczalnie pan mnie nie zna, panie komisarzu, i dlatego cenię sobie tym bardziej uprzejmość, jaką pan mi okazał przyjmując mnie w swym biurze. Jeśli chodzi o mnie,
znam pana, gdyż od lat interesuję się pasjonującymi śledztwami, jakie pan prowadził. Gdy przyjedzie pan do mnie, a mam nadzieję, że to nastąpi, pokażę panu stos artykułów o panu. - Dziękuję pani. - Nazywam się Walentyna Besson, moje nazwisko nie mówi panu zapewne nic, ale będzie pan więcej wiedział, gdy dodam, że mój mąż, Ferdynand Besson, był założycielem firmy ,,Juva”. Maigret był już w tym wieku, że słowo „Juva” nie brzmiało dla niego obco. Jako mały chłopiec czytał ogłoszenia w dziennikach i pamiętał reklamy na słupach ogłoszeniowych; przypominał sobie, tak mu się zdawało, że jego matka używała kremu ,,Juva'’, gdy wychodziła na jakieś przyjęcie. Stara dama, która siedziała przed nim, była ubrana z wyszukaną, choć nieco staroświecką elegancją, miała na sobie masę biżuterii. - Od śmierci mego męża, to jest od pięciu lat. mieszkam sama w małej willi, którą posiadam w Etretat. Mówiąc ściśle, do niedzieli wieczór mieszkałam wspólnie ze służącą, pochodzącą z tych stron, która pracowała u mnie już od wielu lat. I właśnie ona, panie komisarzu, umarła w nocy z niedzieli na poniedziałek. Umarła w pewnym sensie zamiast mnie i dlatego właśnie przyszłam do pana i gorąco proszę, by zechciał pan udzielić mi swej pomocy. Nie mówiła tego tonem dramatycznym. Z subtelnym uśmiechem wydawała się przepraszać, że mówi o rzeczach tragicznych. - Niech pan nie myśli, że zwariowałam. Nie jestem również, jak to niektórzy mówią, postrzeloną starszą panią. Jeśli powiedziałam, że Róża - to imię mej służącej - zginęła za mnie, jestem prawie pewna, że się nie mylę. Czy pozwoli pan, że powiem w paru słowach o wszystkim? - Bardzo panią proszę. - Co najmniej od dwudziestu lat biorę na noc pewne lekarstwo na sen, gdyż zasypiam z trudnością. To jest środek nasenny w płynie, dosyć gorzki; żeby złagodzić gorycz, dodaję do niego dużo anyżu. Znam się nieco na tych rzeczach, przecież
mój mąż był aptekarzem. W niedzielę, podobnie jak każdego dnia, przygotowałam sobie szklankę napoju przed położeniem się spać. Róża stała przy mnie, gdy leżąc w łóżku zabierałam się do wypicia lekarstwa. Po pierwszym łyku mieszanka wydawała mi się bardziej gorzka niż zwykle. „Musiałam wlać więcej niż dwanaście kropel, Różo, chyba już więcej nie wypiję”. „Dobranoc pani!” Zabrała ze sobą szklankę, jak zwykle. Czy sama chciała skosztować lekarstwa? Wypiła je do końca? To bardzo możliwe, gdyż szklankę znaleziono pustą w jej pokoju. W nocy, gdzieś około drugiej nad ranem, obudziły mnie jęki. Willa nie jest duża. Wstałam i poszłam do córki, która również wstała z łóżka. - Myślałem, że pani mieszka sama ze służącą. - W niedzielę obchodziłam urodziny, to jest 3 września, i moja córka, która przyjechała specjalnie z Paryża, by mnie odwiedzić, została tego dnia na noc. Nie chcę nadużywać pańskiego czasu, panie komisarzu. Zastałyśmy Różę konającą w łóżku. Moja córka pobiegła wezwać doktora Jolly’ego, ale ledwie się zjawił, Róża wyzionęła ducha wśród charakterystycznych konwulsji. Lekarz nie miał żadnych wątpliwości, że śmierć nastąpiła na skutek zatrucia arszenikiem. Ponieważ Róża nie była typem samobójczyni i zresztą jadała te same potrawy co my, jest rzeczą prawie oczywistą, że trucizna znajdowała się w lekarstwie, a więc była przeznaczona dla mnie. - Czy podejrzewa pani kogokolwiek, kto mógłby czyhać na pani życie? - W jaki sposób miałabym kogoś podejrzewać? Doktor Jolly nasz stary przyjaciel, który pielęgnował kiedyś mego męża, zatelefonował do policji, do Hawru, i w poniedziałek rano zjawił się inspektor policji. - Czy zna pani jego nazwisko? - Inspektor Castaing. Brunet o krwistej twarzy. -- Wiem. Co on powiedział? - Nic nie mówił. Wypytuje wszystkich wokoło. Ciało zabrano
do Hawru celem dokonania sekcji. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Maigret podniósł słuchawkę. Telefonował prefekt Policji Śledczej. - Słuchajcie, Maigret, możecie wpaść do mnie na chwilkę? - Zaraz? - Tak, jeśli to możliwe. Komisarz przeprosił starszą panią. Zwierzchnik oczekiwał go. - Czy nie zechciałby pan pojechać na parę dni nad morze? Maigret rzucił na chybił trafił: - Do Etretat? - Już pan wie coś o tym? - Nic nie wiem. Słucham pana. - Właśnie otrzymałem telefon z gabinetu ministra. Zna pan Karola Besson? - Od kremu ,,Juva”? - Niezupełnie. Jego syn. Karol Besson mieszka stale w Fécamp i został wybrany przed dwoma laty posłem z okręgu Seine-Inférieure. - A jego matka mieszka w Etretat. - To nie jego matka, ale macocha, gdyż jest drugą żoną jego ojca. Niech pan weźmie pod uwagę, że o tym wszystkim dowiedziałem się przez telefon. Karol Besson zwrócił się do ministra z prośbą, by pan, mimo że ta sprawa nie należy do zakresu pańskiego działania, zajął się wypadkiem w Etretat. - Służąca jego macochy została otruta w nocy z niedzieli na poniedziałek. - Czytał pan o tym w prasie prowincjonalnej? - Nie. Starsza pani jest w moim biurze. - Czy ona również przyszła prosić, żeby pan pojechał do Etretat? - Oczywiście. Przyjechała specjalnie w tym celu, ale to nasuwa myśl, że nic nie wiedziała o poczynaniach swego pasierba. - I co pan postanowił? - To już zależy od pana, szefie. I to był właśnie powód, dla którego Maigret wsiadł w środę około godziny pół do dziewiątej rano na stacji Bréauté-
Beuzeville do małego pociągu, wyglądającego tak niepoważnie. Oparł się o ramę okienną wypatrując z niecierpliwością morza. W miarę jak zbliżali się do wybrzeża, niebo stawało się jaśniejsze, a kiedy pociąg wyjechał spomiędzy pagórków pokrytych pastwiskami, na przejrzystym błękicie ukazały się delikatne chmurki. Maigret zatelefonował poprzedniego dnia do Lotnej Brygady w Hawrze, by powiadomiono inspektora Castaing o jego przyjeździe, lecz bezskutecznie szukał go oczami na peronie. Kobiety w letnich sukienkach, na wpół ubrane dzieci nadawały dworcowi wesoły wygląd. Zawiadowca stacji przyglądał się podróżnym z zafrasowaną miną, wreszcie podszedł do komisarza. - Czy nie jest pan przypadkiem panem Maigret? - Przypadkiem tak. Zawiadowca wręczył mu kopertę. Castaing pisał: „Proszę mi wybaczyć, że nie mogę przyjechać po pana na dworzec. Jestem w Yport na pogrzebie. Polecam panu hotel «Des Anglais», gdzie spotkamy się na obiedzie. Tam przekażę panu wszelkie dane.'’ Była dziesiąta rano i Maigret, który wziął z sobą tylko lekką walizeczkę, poszedł piechotą do hotelu, położonego blisko plaży. Nie wstąpił od razu do hotelu, lecz z walizką w ręku poszedł przyjrzeć się morzu, białym od piany morskiej skałom, kamienistej plaży; kilku młodych chłopców i parę dziewcząt skakało wśród fal. Inni grali w tenisa na korcie za hotelem. Na leżakach usadowiły się matrony z robótkami w rękach, pary starszych osób drobnymi kroczkami spacerowały wzdłuż plaży. Przez wiele lat, gdy chodził jeszcze do szkoły, widywał swych kolegów, wracających z wakacji z kieszeniami pełnymi muszelek i zapasem ciekawych historii do opowiadania. Dopiero znacznie później, gdy już zarabiał na życie, i jemu danym było podziwiać uroki morza. Trochę go zasmuciło, że nie doznał większego wrażenia, i patrzał raczej obojętnie na błyszczące, spienione bałwany i na łódkę z ratownikiem o wytatuowanych ramionach, która raz po
raz znikała za większą falą. Zapach hotelu był ten sam, jaki pamiętał, i nagle poczuł brak żony, gdyż zawsze zwracali wspólnie uwagę na tę szczególną woń. - Czy ma pan zamiar długo zatrzymać się tutaj? - zapytał właściciel hotelu. - Jeszcze nie wiem, dokładnie. - Pytam dlatego, że piętnastego zamykamy, a dziś mamy już szóstego. A więc wszystko będzie zamknięte, jak po skończonym przedstawieniu w teatrze, sklepy z pamiątkami i paszteciarnie; na oknach zostaną założone okiennice, a pusta plaża będzie oddana morzu i mewom. - Czy zna pan panią Besson? - Walentynę? Oczywiście, że ją znam. Pochodzi z tych stron. Urodziła się tu, jej ojciec był rybakiem. Nie znałem jej w czasach, kiedy była dzieckiem, bo jestem o wiele młodszy od niej, ale pamiętam ją, gdy była jeszcze sprzedawczynią u panien Seuret, które prowadziły paszteciarnię. Jedna z nich już nie żyje. Ta druga ma w tej chwili dziewięćdziesiąt dwa lata. Zobaczy pan jej dom, niedaleko willi Walentyny, ten z niebieskim ogrodzeniem. Czy mogę pana poprosić, by wypełnił pan kartę meldunkową? Właściciel, a może to był tylko kierownik hotelu, przeczytał ją i spojrzał na Maigreta z uwagą. - Pan Maigret z policji? I przyjechał pan specjalnie z Paryża dla tej sprawy? - Czy inspektor Castaing zatrzymał się również u pana? - To znaczy, od poniedziałku jada u nas, ale wraca co wieczór do Hawru. - Czekam na niego. - Jest na pogrzebie w Yport. - Wiem o tym. - Czy sądzi pan, że ktoś naprawdę chciał otruć Walentynę? - Nie miałem jeszcze czasu, aby wyrobić sobie jakieś zdanie na ten temat. - Jeśli to ktoś zrobił, to nie mógł być nikt inny, jak tylko ktoś
z rodziny. - Ma pan na myśli jej córkę? - Nie mam specjalnie nikogo na myśli. Nic nie wiem. W ostatnią niedzielę było dosyć pełno w willi „La Bicoque”. Nie znam nikogo tutaj, kto by gniewał się na Walentynę. Nie ma pan pojęcia, ile ta kobieta zrobiła dobrego, gdy miała jeszcze środki ku temu, za życia męża. Nadal wspomaga ludzi, mimo że już dawno nie jest bogata. To jakaś paskudna historia, może mi pan wierzyć. Etretat było zawsze spokojną miejscowością. Staraliśmy się opierać na doborowej publiczności, przyjeżdżały do nas przeważnie rodziny z lepszej sfery. Mógłbym panu podać parę nazwisk... Maigret wolał przespacerować się po nasłonecznionych ulicach, na rynku przeczytał nad wystawą sklepową szyld: „Paszteciarnia Maurin - dawniej Seuret”. Zapytał jakiegoś chłopca na rowerze o drogę do willi ,,La Bicoque”. Ten pokazał mu dróżkę, wijąca się łagodnymi serpentynami na zboczu wzgórza, na którym usadowiły się wille w otoczeniu ogrodów. Zatrzymał się w pewnej odległości od domku, ukrytego wśród zieleni; z komina unosiła się leniwie smuga dymu, prosto w bladoniebieskie niebo. Gdy wrócił do hotelu, inspektor Castaing był już na miejscu. Jego mała czarna simca stała przed wejściem, a on sam oczekiwał komisarza na schodach. - Czy miał pan dobrą podróż, panie komisarzu? Jestem niepocieszony, że nie mogłem przyjść po pana na dworzec. Myślałem jednak, że warto być na tym pogrzebie. Jeśli to prawda, oo mówią, ma pan tę samą metodę. - I jak to wszystko się odbyło? Zaczęli spacerować wzdłuż morza. - Nie wiem. Miałbym ochotę powiedzieć: raczej źle. Atmosfera była jakaś dziwna. Rano sprowadzono ciało tej biednej Róży z Hawru, rodzice czekali na dworcu z ciężarówką i pojechali do Yport. To jest rodzina Trochu. Będzie pan częściej słyszał to nazwisko. Prawie wszyscy rybacy nazywają się tutaj Trochu. Ojciec łowił śledzie w Fécamp, tak jak jego dwóch starszych synów. Róża była najstarszą z córek Zostały tam
jeszcze dwie lub trzy, jedna z nich pracuje w kawiarni w Hawrze. Castaing miał gęste włosy, niskie czoło i gdy wbił sobie coś do głowy, nic nie mogło go od tego odciągnąć. - Już od sześciu lat przebywam w Hawrze i znam tutejsze okolice. Spotyka się tu po wsiach ludzi, zwłaszcza w pobliżu zamków, którzy o właścicielach mówią z szacunkiem „nasz pan”. Ale są i inni, bardziej twardzi, nieufni, kłótliwi. Nie wiem jeszcze, do jakiej kategorii zaliczyć tych Trochu. Dzisiaj atmosfera wokół Walentyny Besson była wręcz zimna, w twarzach wyczuwało się akcenty groźby. - Przed chwilą powiedziano mi, że pani Besson jest uwielbiana w Etretat. -- Yport to nie Etretat. A Róża nie żyje. - Czy starsza pani była na pogrzebie? - W pierwszym szeregu. Niektórzy nazywają ją dziedziczką, może dlatego że posiadała dawniej zamek w Orne, czy raczej w Sologne, nie pamiętam dokładnie. Czy widział pan ją już? - Odwiedziła mnie w Paryżu. - Powiadomiła mnie, że jedzie do Paryża, ale nie wyjawiła celu podróży. Co pan o niej myśli? - Jeszcze nic. - Była kiedyś niebywale bogata. Kiedyś. Przez wiele lat miała własny pałacyk w Paryżu, przy alei Iéna, własny zamek, a w willi Bicoque zatrzymywała się tylko od czasu do czasu. Przyjeżdżała tu zawsze wspaniałą limuzyną z szoferem, drugi wóz służył do przewozu bagaży. Zjawiała się w niedzielę w kościele i wzbudzała zawsze sensację, gdy zasiadała we własnej ławce w pierwszym rzędzie, a potem rozdzielała pieniądze pełnymi garściami. Gdy tylko ktoś był w potrzebie, mówiło się: „A może byś poszedł do Walentyny?” Wiele osób, zwłaszcza wśród starszych, nazywa ją po imieniu. Dziś rano przyjechała do Yport taksówką, wysiadła z niej tak samo dumnie, jak dawniej wysiadała z limuzyny, miała minę jak gdyby ona prowadziła pogrzeb. Przywiozła ze sobą olbrzymi wieniec, który przytłaczał wszystkie inne. Może się mylę, ale odniosłem wrażenie, że rodzina Trochu
patrzyła na nią krzywym okiem. Kiedy podeszła do nich z wyciągniętą ręką, ojciec podał jej dłoń, nie patrząc na nią; jeden ze starszych synów, Henryk, odwrócił się do niej po prostu plecami. - Czy córka pani Besson była z nią również? - Wróciła do Paryża w poniedziałek pociągiem popołudniowym. Nie miałem powodu jej tu zatrzymywać. Zorientował się pan już chyba, że krążę po omacku. Trzeba będzie ją chyba jeszcze raz przebadać. - Jaka ona jest? - Jej matka musiała tak wyglądać, gdy miała trzydzieści osiem lat. Ona sama wygląda na dwadzieścia pięć. Jest drobna, delikatna, bardzo ładna, jej olbrzymie oczy mają w sobie coś z dziecka. To zresztą nie przeszkodziło wcale, że w nocy z niedzieli na poniedziałek jakiś mężczyzna, który nie jest jej mężem, spał w jej pokoju w willi ,,La Bicoque”. - Ona o tym panu powiedziała? - Odkryłem to sam, ale zbyt późno, by zadać jej pytania na ten temat. Muszę panu wszystko w skrócie opowiedzieć. Cała sprawa jest bardziej skomplikowana, niż z początku się wydawało, i musiałem zrobić notatki. Pozwoli pan? Wyjął z kieszeni piękny notes w czerwonej skórzanej oprawie, który nie przypominał w niczym zwykłego notatnika, używanego przez Maigreta. - Zostaliśmy zaalarmowani w Hawrze w poniedziałek o siódmej rano. Znalazłem notatkę na moim biurku, gdy przyszedłem do pracy o ósmej rano. Wsiadłem do simki i byłem tu na miejscu około dziewiątej rano. Przede mną wysiadał z wozu Karol Besson. - On mieszka w Fécamp? - Ma tam dom, gdzie jego rodzina przebywa przez cały rok. On sam, od czasu gdy został wybrany posłem, spędza dłuższe okresy w Paryżu, gdzie wynajął apartament przy bulwarze Raspail. Był tu przez całą niedzielę ze swoją rodziną, to znaczy z żoną i z czworgiem dzieci. - Karol nie jest synem pani Walentyny? - Pani Walentyna nie ma synów, tylko córkę Arlettę, tę, o której już wspominałem panu. Wyszła za mąż za dentystę w
Paryżu. - A ten dentysta był tu również w niedzielę? - Nie. Arietta przyjechała sama. To był dzień urodzin jej matki. Podobno mają zwyczaj składać wizyty matce w tym dniu. Zapytałem ją, jakim pociągiem przyjechała, odpowiedziała, że rannym, tym samym, co pan. Zaraz się pan przekona, że to nieprawda. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, po odesłaniu zwłok do Hawru, było przeszukanie wszystkich pokoi. Nie była to łatwa sprawa. Jakkolwiek willa jest mała, ma mnóstwo zakamarków, zapełniona jest kruchymi meblami, różnymi bibelotami. Na pierwszym piętrze znajdują się sypialnie starszej pani i służącej, a na parterze jest pokój gościnny, który zajmowała Arietta. Przeszukując stolik nocny znalazłem w nim męską chusteczkę do nosa i wydało mi się, że młoda kobieta, która obserwowała moje czynności, zmieszała się nagle. Wyrwała mi chusteczkę z ręki: „Znowu zabrałam chusteczkę mego męża!” Nie wiem dlaczego, ale dopiero wieczorem przypomniałem sobie, że była na niej wyhaftowana litera „H”. Po południu zaofiarowałem się, że odwiozę Arlettę na dworzec. Widziałem, jak kupowała bilet przy okienku. Wsiadając do samochodu, zastanowiłem się, dlaczego ona nie kupiła biletu powrotnego w Paryżu. To idiotyczne, refleksje zawsze nachodzą mnie później. Wróciłem do poczekalni i zapytałem portiera. - „Ta pani przyjechała w niedzielę rano pociągiem o dziesiątej, prawda?” „Jaka pani?” „Ta, którą przed chwilą odprowadzałem.” „Pani Arietta? Nie, proszę pana.” „Nie przyjechała w niedzielę?” „Może i przyjechała, ale nie pociągiem. Odbierałem bilety od pasażerów i byłbym ją poznał.” Castaing spojrzał na Maigreta z niepokojem w oczach. - Czy pan mnie słucha, panie komisarzu? - Ależ oczywiście. Oczywiście. - Może męczę pana niepotrzebnymi szczegółami? - Wręcz przeciwnie. Muszę się przyzwyczaić.
- Do czego? - Do wszystkiego. Do dworca, do Walentyny, do Arletty, do portiera,do rodziny Trochu. Wczoraj wieczorem nie wiedziałem jeszcze nic. - Gdy wróciłem do „La Bicoque”, zapytałem zaraz panią Besson o imię jej zięcia. Nazywa się Juliusz Sudre, a więc w jego inicjałach nie ma litery H. Jej dwaj pasierbowie mają na imię Théo i Karol. Tylko ogrodnik, który pracuje u niej przez trzy dni w tygodniu, nazywa się Honoriusz. Ale jego nie było w niedzielę, a poza tym zdążyłem się już upewnić, że używa jedynie dużych chust z czerwonym brzeżkiem. Nie wiedząc, w jakim kierunku skierować śledztwo, zabrałem się najpierw do przesłuchania mieszkańców i w ten sposób dowiedziałem się od sprzedawcy gazet, że Arietta nie przyjechała pociągiem, lecz eleganckim wozem sportowym o zielonej karoserii. Tym śladem łatwo już doszedłem do celu. Właściciel sportowego wozu wynajął pokój w niedzielę wieczór w tym samym hotelu, który panu poleciłem. Jest to niejaki pan Henryk Peyrot, na karcie meldunkowej napisał, że jest handlarzem win i podał adres w Paryżu na bulwarze Grands-Augustins. - Czy spał w hotelu? - Siedział w barze hotelowym aż do zamknięcia, to jest do północy, a potem zamiast wrócić do swego pokoju wyszedł z hotelu mówiąc, że chce się przejść nad morzem. Portier twierdzi, że wrócił dopiero o pół do trzeciej nad ranem. Wypytywałem również pucybuta hotelowego, a ten znowu powiedział, że buciki Peyrota były zabrudzone czerwoną glinką. Następnego dnia wróciłem do willi „La Bicoque” i pod oknem pokoju, który zajmowała Arietta, znalazłem odciski buta na grządce. I co pan o tym myśli? - Nic. - Jeśli zaś chodzi o pana Théo Besson... - On również tam był? - Nie w nocy. Już pan chyba wie, że dwóch synów Bessona pochodzi z pierwszego małżeństwa i Walentyna nie jest ich matką? Wynotowałem sobie całe drzewo genealogiczne rodziny i jeśli pan chce...
- Nie teraz. Chciałbym pójść coś zjeść. - A więc, krótko, Théo Besson ma czterdzieści osiem lat, jest kawalerem i od dwóch tygodni przebywa na wakacjach w Etretat. - U swej macochy? - Nie. Nie widywał się z nią. Myślę, że są pokłóceni. Zajął pokój w ,,Roches Blanches”, to jest ten hotel naprzeciw nas. - Więc nie poszedł do ,,La Bicoque”? - Niech pan poczeka. Wróćmy do Karola Besson... Biedny Castaing westchnął, starał się przedstawić możliwie jasny obraz sytuacji komisarzowi, który ledwie go słuchał. . - W niedzielę o godzinie jedenastej przyjechał do willi Karol Besson z żoną i czwórką dzieci. Mają samochód, dużego panharda, stary model. Arietta była już na miejscu. Wszyscy razem zjedli obiad w „La Bicoque”. Potem Karol Besson zszedł na plażę ze swymi starszymi dziećmi, to jest z piętnastoletnim synem i dwunastoletnią córeczką. Obydwie panie zostały w salonie na pogawędce. - Czy spotkał swego brata? - Otóż to. Podejrzewam, że Karol zaproponował tę przechadzkę, by wstąpić na kieliszek do baru Kasyna. Jeśli wierzyć plotkom, lubi zaglądać do szklaneczki. Nie wiedział, że Théo jest w Etretat, ale gdy go spotkał, udało mu się widocznie go przekonać, by razem poszli do „La Bicoque”. Rodzina była więc w komplecie, podano zimną kolację, składającą się z langusty i baraniny. - Nikt nie chorował? - Nie. Poza rodziną była tylko służąca. Karol Beson z rodziną opuścił willę około dziewiątej wieczorem. Jego pięcioletni syn Klaudiusz spał do wyjazdu w pokoju starszej pani, a tuż przed odjazdem trzeba było jeszcze dać flaszeczkę ze smoczkiem najmłodszemu synowi, który ma sześć miesięcy. Domagał się z płaczem jedzenia. - Jak ma na imię żona Karola? - Ma chyba na imię Emilia, nazywają ją Mimi. - Mimi... - powtórzył z poważną miną Maigret, jak gdyby uczył się lekcji na pamięć.
- Jest tęgą brunetką, około czterdziestki. - Tęga brunetka, dobrze! I odjechali swoim panhardem około dziewiątej godziny? - Tak. Théo został jeszcze parę minut, potem poza trzema kobietami nie było tam już nikogo. - Walentyna, jej córka i służąca. - Istotnie. Róża myła naczynia w kuchni, podczas gdy obydwie panie rozmawiały w salonie. - Czy pokoje sypialne są na piętrze? -- Prócz pokoju gościnnego, który znajduje się na parterze, okna jego wychodzą na ogród. Zresztą sam pan zobaczy. To prawdziwy domek lalek z małymi pokoikami. - Czy Arietta weszła do pokoju matki? - Około dziesiątej godziny weszły obydwie na górę, starsza pani chciała pokazać córce nową suknię, którą sobie dała uszyć. - Czy zeszły razem na dół? - Tak. Potem Walentyna wróciła do swojej sypialni, a w kilka minut później przyszła do niej Róża, która zwykle pomagała swej pani w rozbieraniu się. Odchodząc podawała jej lekarstwo. - Czy to ona je przygotowywała? - Nie. Walentyna sama zawsze wpuszcza krople do szklanki z wodą. - Czy Arietta nie weszła ponownie na górę? - Nie. O pół do dwunastej Róża z kolei poszła spać. - A około drugiej w nocy zaczęła jęczeć. - Tę godzinę podały i Arietta, i jej matka. - I, jak pan twierdzi, między dwunastą a drugą w nocy przebywał w pokoju Arletty mężczyzna, z którym przyjechała z Paryża. A nie wie pan, co Théo porabiał tego wieczora? - Nie miałem czasu zająć się nim do tej pory. Przyznam się, że nawet o tym nie myślałem. - No więc, może byśmy tak poszli na obiad? - Z przyjemnością. - Myśli pan, że dostanę mule? - Być może, choć nie bardzo wierzę. Znam już ich jadłospis na pamięć. - Czy dziś rano odwiedził pan rodziców Róży?
- Byłem tylko w tym pokoju, który wyglądał jak kaplica gorejąca od świec. - Nie wie pan, czy rodzice Róży mają jakiś dobry jej portret? - Mogę ich o to zapytać. - Niech pan to zrobi. Niech mi pan przyniesie wszystkie fotografie, jakie uda się panu zdobyć, nawet z okresu dzieciństwa. Ile ona miała łat? - Dwadzieścia dwa, a może dwadzieścia trzy. To nie ja pisałem raport, więc... - Myślałem, że już od dawna była u pani Besson. - Od siedmiu lat. Przyszła na służbę zupełnie młodziutka, jeszcze za życia Ferdynanda Besson. Była to gruba dziewczyna z czerwoną twarzą i dużym biustem. - Nigdy nie chorowała? - Doktor Jolly nic mi o tym nie wspominał. Sądzę, że powiedziałby, gdyby tak było. - Chciałbym dowiedzieć się, czy miała wielbicieli, może kochanka. - Myślałem już o tym. Wydaje się jednak, że nie. Była poważna, prawie nigdy nie wychodziła. - Ponieważ nie pozwalano jej wychodzić? - Tak myślę, ale mogę się mylić. Walentyna trzymała ją krótko i niechętnie dawała jej wychodne. Przechadzali się cały czas plażą morską. Maigret wpatrywał się bez przerwy w morze, ale nawet na chwilę nie pomyślał o nim. Pierwsze wrażenie, jakiego doznał w Bréauté - Beuzeviile, minęło. Pociąg-zabawka wprowadził go w krainę wspomnień dziecinnych. Teraz wszystko się skończyło. Teraz nie patrzył już na kolorowe kostiumy kąpiących się, na dzieci myszkujące po głazach. Nie czuł zapachu jodu i alg. Przez chwilę interesowało go wyłącznie to, czy dostanie małże na obiad... Był już pochłonięty sprawą, z głową pełną nazwisk, które starał się uszeregować w pamięci, tak jakby to robił w swoim biurze na Quai des Orfévres. Usiadł z inspektorem przy białym stole, na którym gladiolusy były umieszczone w szklanym
flakonie. Może to znak, że zaczyna si^ starzeć? Wychylił się przez okno, by zobaczyć białe grzbiety fal, ale sposępniał na myśl, że widok ten nie wywołuje w nim uczucia radości. - Czy dużo osób było na pogrzebie? - Całe Yport. Nie licząc ludzi z Etretat, z Loges, z Vaucottes, byli też rybacy z Fécamp. Przypomniał sobie pogrzeby na wsi. Wydało mu się, że czuje zapach alkoholu, i odezwał się poważnym tonem. - Dziś wieczorem wszyscy będą pijani. - To bardzo możliwe! - zgodził się Castaing, zdziwiony nieco torem myśli słynnego komisarza. Nie było małży i na przystawkę zjedli sardynki w oliwie oraz sałatkę z selera.
Rozdział 2 PRZESZŁOŚĆ WALENTYNY Pchnął furtkę, która nie była zamknięta, i nie widząc nigdzie dzwonka wszedł do ogrodu. Nigdy jeszcze nie widział takiej obfitości kwiatów na tak małej przestrzeni. Kwitnące krzewy wyrastały obok siebie tak gęsto, że robiły wrażenie małej dżungli. Z każdego wolnego miejsca strzelały do góry dalie, chryzantemy, łubin i wiele innych kwiatów, które Maigret znał jedynie z barwnych opakowań nasion na wystawach sklepowych. Wydawało się, że stara dama postanowiła sobie zużytkować wszystkie możliwe torebki z nasionami. Z drogi widział barwny dach willi wyłaniający się z zieleni, teraz cała była zakryta. Ścieżka wiła się zygzakiem, musiał chyba źle skręcić, gdyż nagle wyszedł na podwórko od strony kuchni i pralni, wyłożone różowymi płytami kamiennymi. Tęga wieśniaczka, ubrana na czarno, o ciemnych włosach przetkanych srebrnymi nitkami i o twardym wyrazie twarzy, trzepała materace. Obok stały meble w nieładzie, stolik nocny z otwartymi drzwiczkami, wyplatane krzesło i rozłożone na części łóżko, a na sznurze wisiały zasłony i kołdry. Kobieta spojrzała na niego nie przerywając pracy. - Czy pani Besson jest w domu? Pokazała mu głową okna o małych szybkach, otoczone dzikim winem. Maigret zbliżył się do szyby i zobaczył Walentynę w salonie. Nie wiedziała, że on już jest tutaj, nie spodziewała się, że może nadejść od strony podwórza, i najwyraźniej była zajęta przygotowaniami do jego wizyty. Umieściwszy na okrągłym stoliczku srebrną tacę z karafką i kryształowymi kieliszkami, cofnęła się o krok, by ocenić wygląd całości, potem podeszła do antycznego lustra w rzeźbionej ramie i poprawiła sobie włosy. - Niech pan zapuka - odezwała się wieśniaczka bez cienia uprzejmości. Dopiero teraz zauważył obok jednego z okien oszklone drzwi. Zapukał i Walentyna odwróciła się zdumiona, ale natychmiast
obdarzyła go uśmiechem. - Wiedziałam, że pan przyjdzie, ale spodziewałam się przywitać pana z wielką galą od frontu, o ile przymiotnik „wielki” można w ogóle zastosować do tego domu. Już przy tych pierwszych słowach doznał tego samego wrażenia, co w Paryżu. Była taka żywa, tryskająca życiem, że można było ją wziąć za młodą kobietę, nawet bardzo młodą, która przebrała się za starą nianię, by wziąć udział w przedstawieniu amatorskim. A przecież wcale nie starała się odmłodzić. Wręcz przeciwnie, krój jej czarnej sukienki, ułożenie włosów, szeroka aksamitka na szyi podkreślały jej wiek. Dopiero patrząc na nią z bliska zauważył drobne zmarszczki na twarzy, zwiotczenie szyi i nieomylnie suchą skórę dłoni. - Czy pozwoli pan, że zaopiekuję się pańskim kapeluszem i poszukam fotela, w którym wygodnie byłoby panu siedzieć. Czuje się pan niezbyt swobodnie w tym domku dla lalek, prawda? Robiła wrażenie, jak gdyby nieustannie kpiła z siebie i to dodawało jej uroku. - Pewnie już panu powiedziano, a jeśli nie, to z pewnością powiedzą, że jestem maniaczką, i to jest prawda, gdyż mam wiele dziwactw. Nie ma pan pojęcia, jak wszelkie manie wypełniają czas, gdy żyje się samotnie. Może spróbuje pan tego fotela pod oknem? Niech pan sprawi mi przyjemność i zapali fajkę. Mój mąż palił cygara od rana do wieczora, a dom niczym tak nie nasiąka jak dymem cygar. Między nami mówiąc, jestem przekonana, że nie lubił cygar. Zaczął palić je późno, już po czterdziestce, właśnie wtedy, gdy krem ,,Juva” był już ogólnie znany. Jak gdyby chciała usprawiedliwić swą złośliwość, dodała szybko: - Każdy z nas ma jakąś słabostkę. Wypił pan już chyba kawę w hotelu? Wobec tego pozwoli się pan poczęstować calvadosem, który ma już ponad trzydzieści lat. Zdał sobie sprawę, że to jej oczy, ich żywość nadawały jej wygląd młodej kobiety. Miały jasnoniebieski kolor jak niebo we
wrześniu nad morzem i zachowały pewien wyraz zdumienia, oczarowania, wyraz, który sobie wyobrażał w oczach Alicji z krainy czarów. - Naleję sobie również ociupeńkę, żeby nie musiał pan pić sam, chyba nie będzie pan tym zgorszony? Widzi pan, że nie ukrywam moich drobnych wad. Niestety w domu panuje okropny nieporządek. Dopiero co wróciłam z pogrzebu biednej Róży. Musiałam użyć wszelkich możliwych perswazji, by nakłonić matkę Leroy, żeby przyszła mi pomóc. Sądzę, że pan zorientował się już, że na podwórku są meble z pokoju Róży. Czuję wstręt do śmierci, panie komisarzu, i do wszystkiego, co jest z nią związane. Dopóki cały dom nie zostanie wysprzątany od góry do dołu i przewietrzony przez kilka dni, będzie mi się ciągle wydawało, że czuję zapach śmierci. Dwie smugi słońca przebiły się poprzez gałęzie lipy i rzucały migocące plamy na meble salonu. - Nigdy nie przypuszczałam, że słynny komisarz Maigret będzie siedział kiedyś w tym fotelu. - Wspominała pani o wycinkach prasowych na mój temat. - To prawda. Już jako mała dziewczynka wycinałam z gazety ojca felietony. - A te wycinki ma pani tutaj? - Chyba uda mi się je znaleźć. Wyczuł w jej głosie pewne wahanie. Skierowała się krokiem przesadnie naturalnym do sekretarzyka, gdzie bezskutecznie przeglądała szufladki, potem do rzeźbionego kufra. - Może są w moim pokoju... - Proszę się nie trudzić. - Ależ nie! Zależy mi, żeby je odnaleźć. Zgaduję, co pan o mnie myśli. Jest pan przekonany, że w Paryżu powiedziałam to, by się panu przypochlebić i skłonić do przyjazdu tutaj. Nie przeczę, że zdarza mi się kłamać, jak wszystkim kobietom, ale tym razem przysięgam, że mówiłam szczerze. Słyszał, jak chodziła po pokoju na pierwszym piętrze. Gdy zeszła na dół, odegrała dosyć niezręcznie komedię zawodu. - Mówiąc między nami, Róża nie miała poczucia ładu, była wręcz nieporządna. Jutro przeszukam strych. W każdym razie
odnajdę te wycinki, nim pan wyjedzie z Etretat. Myślę jednak, że ma pan wiele pytań do zadania, siądę więc sobie spokojnie w fotelu mej babki i jestem do pańskiej dyspozycji. Piję pańskie zdrowie, panie komisarzu! - Zdrowie pani, łaskawa pani. - Czy nie wydałam się panu zbyt śmieszna? Uprzejmie zaprzeczył głową. - Czy nie jest pan na mnie zły, że porwałam pana z biura na Quai des Orfévres? Czy to nie śmieszne, że mój pasierb wpadł na ten sam pomysł? Jako poseł - jest bardzo dumny z tego faktu - zabrał się inaczej do rzeczy i zatelefonował do ministra. Niech mi pan tak powie szczerze: czy to jego, czy moja interwencja sprawiła, że znalazł się pan tutaj? - Oczywiście przyjechałem z powodu pani. - Myśli pan, że grozi mi niebezpieczeństwo? To dziwne! Ale nie potrafię zupełnie traktować tej groźby na serio. Mówi się, że stare kobiety są bojaźliwe. Zastanawiam się, czy to jest prawdą, gdyż znam wiele starych kobiet, które żyją samotne w miejscach odludnych. Róża nocowała tu, ale właśnie ona bała się i czasami budziła mnie w nocy mówiąc, że słyszy jakieś podejrzane szmery. W czasie burzy nie opuszczała mego pokoju, potrafiła całą noc przesiedzieć na kanapce w koszuli nocnej, trzęsąc się i mamrocząc modlitwy. Jeśli nigdy nie odczuwałam strachu, to tylko dlatego, że nie widzę nikogo, kto darzyłby mnie nienawiścią. Nie jestem już nawet bogata. Wszyscy tu wiedzą, że żyję ze skromnej renty dożywotniej, która pozostała mi po katastrofie finansowej. Tę willę również otrzymałam na dożywocie i po mojej śmierci nikt jej nie dziedziczy. Nie przypominam sobie, bym kogokolwiek skrzywdziła... - A jednak Róża nie żyje. - To prawda. Być może uzna mnie pan za głupią lub za egoistkę, ale z każdą godziną coraz trudniej mi uwierzyć w to wszystko, mimo że Róża jest już pochowana... Pewnie zechce pan zwiedzić cały dom. Te drugie drzwi prowadzą do pokoju gościnnego, gdzie nocowała moja córka. Tu, z boku, widzi pan jadalnię. Poza kuchnią, pralnią i magazynem nie ma już więcej
pomieszczeń na parterze. Pierwsze piętro jest jeszcze mniejsze, gdyż nad kuchnią i pralnią nie ma tam żadnego pokoju. - Czy córka często panią odwiedza? Na jej twarzy ukazał się lekki grymas, westchnęła z rezygnacją. - Tylko raz w roku, w dzień moich urodzin. Przez resztę czasu ani jej nie widuję, ani nie wiem, co się z nią dzieje, gdyż nigdy do mnie nie pisze. - O ile wiem, wyszła za mąż za dentystę. - Myślę, że powinien pan poznać historię rodziny, to zupełnie naturalne. Czy woli pan, bym była szczera w stosunku do pana, panie komisarzu, czy też mam odpowiadać jak dobrze wychowana dama? - Czy uważa pani, że to pytanie jest potrzebne? - Pan jeszcze nie widział mej córki? - Nie. Podeszła do szuflady i zaczęła przeszukiwać koperty z fotografiami, widocznie każda koperta była zarezerwowana dla jakiejś osoby. - Niech pan zobaczy! Tutaj Arietta ma osiemnaście lat. Wszyscy twierdzą, że jest podobna do mnie, jeśli chodzi o rysy, ale mogę temu zaprzeczyć. To było istotnie uderzające. Równie drobnej budowy jak matka, dziewczyna miała te same delikatne rysy twarzy, a zwłaszcza takie sam duże jasne oczy. - Brakuje jej tylko skrzydełek, by ją umieścić na obrazku, prawda? Biedny Julian tak myślał i ożenił się z nią, mimo moich ostrzeżeń. To jest porządny chłopak, niezwykle pracowity. Rozpoczął z niczego, z najwyższym trudem skończył studia, pracuje dziesięć godzin na dobę, a czasem i więcej, w swoim gabinecie, który odwiedza raczej uboga klientela. -- Sądzi pani, że nie są szczęśliwi? - On, mimo wszystko, jest chyba szczęśliwy. Istnieją ludzie szczęśliwi z natury. Co niedziela rozkłada sztalugi gdzieś nad brzegiem Sekwany i maluje. W okolicy Corbeil mają własną łódkę. - Czy pani córka kocha swego męża?
- Niech pan się dobrze przyjrzy zdjęciom i sam sobie odpowie. Być może jest zdolna pokochać kogoś, ale nigdy tego u niej nie zauważyłam. Gdy pracowałam w cukierni panien Seuret - pewnie już powiedziano panu o tym - zdarzało jej się mówić do mnie: „Czy myślisz, że to przyjemne mieć matkę, która sprzedaje ciastka moim koleżankom!” A wie pan, ile wtedy miała lat? Siedem! Mieszkałyśmy w małym pokoiku nad sklepem zegarmistrza, który do dziś egzystuje. Gdy wyszłam ponownie za mąż, jej życie uległo zmianie... - Czy nie zechciałaby pani opowiedzieć coś więcej o swoim pierwszym mężu? Wolałbym uzyskać informacje raczej od pani niż od innych osób. Napełniła mu kieliszek, nie wydawała się urażona jego pytaniem. - Muszę więc rozpocząć od moich rodziców. Jestem z domu Fouque. To nazwisko spotyka się jeszcze w tej okolicy. Mój ojciec był tutaj rybakiem. Matka chodziła w lecie na posługi do takich domów jak ten. W zimie wszyscy stąd wyjeżdżali. Miałam trzech braci i jedną siostrę, ale wszyscy już nie żyją. Jeden z braci został zabity podczas pierwszej wojny światowej, drugi utonął w morzu. Siostra wyszła za mąż i zmarła przy porodzie. Jeśli chodzi o mego trzeciego brata, Lucjana, ten był fryzjerem w Paryżu ale później zszedł na złe drogi i w jakiejś tawernie, w okolicy Bastylii, pchnięto go nożem. Nie wstydzę się tego. Nigdy nie zapierałam się mego pochodzenia. Gdybym wstydziła się, nie osiadłabym tu, gdzie mnie wszyscy doskonałe znają. - Czy pracowała pani również za życia rodziców? - Gdy miałam czternaście lat, byłam boną przy dzieciach, później pokojówką w hotelu „De la Plage”. Matka umarła w tym czasie na raka piersi. Ojciec dożył dosyć sędziwego wieku, ale w ostatnich łatach swego życia rozpił się tak, że prawie jakby go nie było. Poznałam młodego urzędnika pocztowego z Rouen, nazwiskiem Henri Poujade, i poślubiłam go. Był miły, bardzo delikatny, dobrze wychowany i nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, co oznaczają rumieńce na jego policzkach. Przez cztery lata odgrywałam rolę małej damy w trzypokojo-
wym mieszkaniu, później zostałam mamusią. Wychodziłam po niego na pocztę popychając wózek dziecinny. W niedzielę kupowaliśmy ciasteczka u panien Seuret. Raz do roku jeździliśmy do Rouen z wizytą do teściów, którzy mieli mały sklepik z towarami kolonialnymi. Henryk zaczął coraz gorzej kaszleć i po paru miesiącach zostawił mnie samą z Arlettą. Poszłam do panien Seuret, a te zaangażowały mnie jako sprzedawczynię. Były zdania, że jestem świeża i ładna, a to przyciąga klientów. Pewnego dnia poznałam w sklepie Ferdynanda Besson. - Ile pani miała wtedy lat? - Gdyśmy się pobrali w parę miesięcy później, miałam trzydzieści lat. - A on? - Mniej więcej pięćdziesiąt pięć. Był już od paru lat wdowcem, miał dwóch synów w wieku szesnastu i osiemnastu lat. Śmieszne, ale zawsze wydawało mi się, że mogą się we mnie zakochać. - A nie zakochali się? - Może, na samym początku, Théo. Później zaczął mi dokuczać, ale nigdy nie miałam do niego o to pretensji. Czy zna pan historię mego męża? - Wiem, że był właścicielem firmy „Juva”. - A więc wyobraża pan sobie kogoś niezwykłego. Prawda jest zupełnie inna. To był skromny aptekarz z Hawru, jego apteka była mała i ciemna, mieściła się na bocznej ulicy poza śródmieściem, za szybą wystawową tkwił jeden słój żółty i jeden zielony. Już może pan sobie wyobrazić, jak to wyglądało? On sam w wieku lat czterdziestu, może pan sprawdzić na zdjęciu, wyglądał raczej na pracownika gazowni, a jego żona na służącą. W tych czasach nie było tyle gotowych lekarstw co dziś i aptekarze sporządzali przeróżne mikstury według recept. Raz przygotował jakiś krem dla dziewczyny, która miała pryszcze na twarzy. Jak się okazało, krem jej pomógł. Wiadomość o tym rozeszła się po dzielnicy, a potem po całym mieście. Jeden ze szwagrów Ferdynanda poradził mu, by wypuścił ten produkt
pod jakąś dobrą nazwą. Pomógł mu nawet finansowo. Firma zaczęła z dnia na dzień coraz lepiej prosperować. Trzeba było urządzić laboratoria, najpierw w Hawrze, później w Paryżu. Nazwę „Juva” czytało się we wszystkich dziennikach, później na olbrzymich afiszach reklamowych rozlepianych na ulicy. Nie ma pan pojęcia, ile takie wyroby mogą przynieść zysku, gdy raz weszły na rynek. Pierwsza żona Karola niewiele skorzystała z majątku, gdyż w niedługi czas potem umarła. Gdy go poznałam, był już człowiekiem bardzo bogatym, ale nie był przyzwyczajony do wydawania pieniędzy i nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Myślę, że właśnie dlatego ożenił się ze mną. - Co pani chce przez to powiedzieć? - Że potrzebował pięknej żony, którą mógłby stroić i popisywać się przed znajomymi. Paryżanki budziły w nim strach. Bogate rodziny z Hawru onieśmielały go. Czuł się dopiero pewny z dziewczyną, którą spotkał za kontuarem sklepu. Może nawet wolał, że byłam wdową i miałam córeczkę. Nie wiem, czy pan mnie dobrze rozumie? Maigret rozumiał bardzo dobrze, ale dziwił się, że ona to tak świetnie zrozumiała i zgadzała się z tym tak milutko. - Zaraz po naszym ślubie kupił pałacyk przy alei Iéna a w kilka lat później zamek w Sologne. Obsypywał mnie biżuterią, wysyłał do najlepszych krawców, prowadził do teatru, na wyścigi. Kazał nawet wybudować jacht, na którym nigdy nie pływał, gdyż cierpiał na chorobę morską. - Czy myśli pani, że był szczęśliwy? - Nie wiem. Może czuł się szczęśliwy w swoim biurze na ulicy Tronchet, gdyż tam był otoczony przez swoich podwładnych. Wydaje mi się, że wszędzie gdzie indziej bał się, iż ludzie kpią sobie z niego. Porządny człowiek i nie mniej inteligentny od innych, którzy robią duże interesy. Być może zbyt późno doszedł wreszcie do pieniędzy. Wbił sobie do głowy, żeby zostać wielkim rekinem przemysłowym. Oprócz kremu ,,Juva”, który był kopalnią złota, chciał wypuścić na rynek również inne artykuły, jak pastę do zębów, mydło, czy ja wiem co jeszcze, dosyć że na reklamę
wydawał miliony. Budował fabryki nie tylko samych produktów, ale również opakowań, a Théo, którego wciągnął do przedsiębiorstwa, miał jeszcze rozleglejsze plany niż on. Trwało to dwadzieścia pięć lat, panie komisarzu. Ledwo je sobie teraz przypominam, tak szybko minęły. Zawsze żyliśmy w jakimś pośpiechu. Ciągle wędrowaliśmy, z mieszkania w Paryżu do naszego zamku, a stamtąd do Cannes lub Nicei, by w nagłym porywie znów wrócić do Paryża. Towarzyszył nam zawsze drugi samochód, w którym jeździli lokaj, pokojówki i kucharka, nie mówiąc o bagażach. Potem postanowił co roku jeździć za granicę. Byliśmy w Londynie, w Szkocji, w Egipcie, w Turcji, zawsze w pośpiechu, bo wiecznie wzywały go interesy, zawsze z walizkami pełnymi garderoby i z moją biżuterią, którą w każdym mieście trzeba było deponować w banku ze względu na bezpieczeństwo. Arietta wyszła za mąż i nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego to zrobiła. To znaczy nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego wyszła właśnie za chłopca, którego nawet nie znaliśmy, gdy mogła wybierać wśród bogatej młodzieży, bywającej w naszym domu. - Czy pani mąż miał słabość do Arletty? - Zapewne chce pan spytać, czy to nie było coś więcej niż słabość? Ja również zastanawiałam się nad tym. Wydaje się zupełnie naturalne, że mężczyzna w pewnym wieku, żyjąc we wspólnym mieszkaniu z dziewczyną, która nie jest jego córką, zadurza się w niej. Obserwowałam ich oboje. To prawda, że obsypywał ją podarunkami i spełniał wszystkie jej życzenia. Nie zauważyłam jednak nic innego. Nie! I dlatego nie wiem, dlaczego Arietta wyszła nagłe za mąż, mając dwadzieścia lat i to za pierwszego lepszego. Rozumiem ludzi, ale nigdy nie potrafiłam zrozumieć mojej córki. - Żyła pani w dobrych stosunkach ze swymi pasierbami? - Starszy z nich, Théo, odnosił się do mnie raczej chłodno, ale Karol traktował mnie zawsze jak matkę. Théo nie ożenił się. Przez wiele lat prowadził tryb życia, jakiego nie mógł za młodu prowadzić jego ojciec. Dlaczego pan na mnie tak patrzy? Uderzał go ciągle ten kontrast. Mówiła z taką lekkością, z
uśmiechem na twarzy, z tym samym wyrazem niewinności w jasnych oczach, tak bardzo nie licującym z treścią jej słów. - Miałam dosyć czasu na refleksje podczas tych pięciu lat, które samotnie tu spędziłam! Théo bywał na wyścigach konnych, stale przesiadywał u „Maxima” czy Fouqueta, widywano go we wszystkich modnych lokalach, wakacje spędzał przeważnie w Deauville. W tych czasach prowadził dom otwarty, zawsze otoczony grupą młodzieży, wśród nich wielu utytułowanych, nie zawsze z gotówką. W dalszym ciągu próbuje prowadzić to samo życie, ale teraz z kolei on jest bez gotówki i musi korzystać z zaproszeń. Nie wiem, jak sobie daje z tym radę. - Czy nie zdziwiło pani, że znalazł się w Etretat? - Już od dłuższego czasu nie rozmawiamy ze sobą. Przed dwoma tygodniami widziałam go na ulicy, byłam przekonana, że jest przejazdem. Dopiero w niedzielę Karol przyprowadził go do mnie i nakłaniał nas, byśmy się pogodzili, no i ja wyciągnęłam do niego rękę. - Czy nie powiedział przypadkiem, co go skłoniło do przyjazdu tutaj? - Powiedział po prostu, że czuł się zmęczony i przyjechał na odpoczynek. Ale pan przerwał mi tok opowiadania. Skończyłam na tym okresie, gdy mój mąż jeszcze żył, a ostatnie dziesięć lat naszego małżeństwa nie było zbyt przyjemne. - Kiedy kupił pani tę willę? - Jeszcze przed krachem, kiedy mieliśmy pałacyk w Paryżu, zamek i cały ten kram. Przyznam się, że sama go poprosiłam, by mi kupił coś małego, gdzie mogłabym się czuć naprawdę u siebie. Maigret uśmiechnął się widać bezwiednie, bo szybko dodała: - Wiem, o czym pan myśli, i może ma pan nawet rację. W Anzi odgrywałam rolę dziedziczki, tak jak sobie tego życzył Ferdynand. Przewodniczyłam wszystkim akcjom dobroczynnym, uczestniczyłam w oficjalnych ceremoniach, ale nikt nie wiedział, kim jestem. Brakowało mi tej satysfakcji, żeby w moim rodzinnym miasteczku, gdzie byłam biedna i poniżana, zobaczono mnie w nowej roli. To może nie było zbyt
ładne z mej strony, ale to jest ludzkie. Mówię to panu, gdyż i tak usłyszałby pan to od innych, zresztą do dziś dnia niektórzy, nie bez pewnej ironii, nazywają mnie „panią dziedziczką”. Za moimi plecami wolą po prostu mówić - Walentyna! Nie znam się na interesach, ale stało się jasne, że Ferdynand posunął się za daleko w swoich przedsięwzięciach. Być może niewłaściwie ulokował pieniądze, chciał za wszelką cenę udowodnić wszystkim, że jest wielkim finansistą. Zaczęło się od sprzedaży jachtu. Potem poszedł zamek. Pewnej nocy, gdy wróciliśmy z balu i oddawałam mu moje perły, by zamknął je w kasie pancernej, odezwał się do mnie z cierpkim uśmiechem: „Oczywiście, że lepiej to zrobić, ale nie byłoby znów tak wielkiego nieszczęścia, gdyby je skradziono, gdyż to są tylko imitacje”. Stał się milczący, ponury. Krem ,,Juva” przynosił jeszcze dochód, ale inne produkty były deficytowe. - Czy kochał swoich synów? - Muszę panu powiedzieć, że nie wiem. Może wydaje Się panu dziwne, że tak mówię. Wszyscy myślą, że rodzice kochają swe dzieci. To się wydaje naturalne. A jednak zastanawiam się teraz, czy uczucia przeciwne nie zdarzają się częściej, niż to wszyscy sobie wyobrażają. Na pewno pochlebiało mu, że Théo obraca się w kołach, do których on nawet w najskrytszych marzeniach nie miał dostępu. Zdawał sobie również sprawę, że Théo nie przedstawia żadnej wartości osobistej i że ze swymi olśniewającymi pomysłami naraża się raczej na pośmiewisko. Jeśli chodzi o Karola, nie mógł mu nigdy przebaczyć, że jest niedołęgą, czuł abominację do ludzi miękkich, słabych. - Ponieważ sam był miękki, to chciała pani pewnie powiedzieć? - Tak. Jego ostatnie lata były smutne, widział, jak gmach, który zbudował, rozpada się cegiełka po cegiełce. Może mnie naprawdę kochał? To nie był człowiek skłonny do wynurzeń i nie przypominam sobie, by choć raz odezwał się do mnie słowem „kochanie”. Chciał mnie zabezpieczyć od niedostatku i
dlatego jeszcze przed śmiercią postarał się o rentę dożywotnią dla mnie, a tę willę mam również zapisaną na dożywocie. To jest prawie wszystko, co pozostawił po sobie. Jego dzieci otrzymały jedynie parę pamiątek bez większej wartości, podobnie jak moja córka, którą traktował tak samo jak swoich synów. - Czy umarł tutaj? - Nie. Umarł samotnie w pokoju hotelowym w Paryżu, dokąd pojechał z nadzieją zawarcia jakiejś nowej transakcji. Miał siedemdziesiąt parę lat. Przedstawiłam więc panu całą rodzinę. Nie wiem tak naprawdę, co robi Théo. Posiada nadal mały samochód, jest dobrze ubrany i obraca się w eleganckich kołach. Karol, który ma czworo dzieci i niezbyt przyjemną żonę, próbował wielu zawodów bez powodzenia. Miał manię na punkcie założenia własnego dziennika. Nie udało mu się ani w Hawrze, ani w Rouen. Wreszcie zabrał się w Fécamp do produkcji paszy z odpadków rybnych, a że to mu nawet nie najgorzej poszło, wpisał się na listę kandydatów do już nie wiem jakich wyborów. Został wybrany zupełnie przypadkowo i oto jest deputowanym od dwóch lat. Ostatecznie ani jeden, ani drugi nie jest święty, ale nie są też i specjalnie źli. Jeśli nawet nie darzą mnie ślepą miłością, nie sądzę, by mnie nienawidzili, a śmierć moja w żadnym przypadku nie może przynieść im jakiejkolwiek korzyści. Te wszystkie bibeloty, które pan tu widzi, nie przyniosłyby na licytacji większej sumy, a poza imitacją biżuterii już nic więcej nie posiadam. Ludzie tutejsi przyzwyczaili się do starszej pani, jaką już jestem, i traktują mnie trochę jak cząstkę krajobrazu. Prawie wszyscy, których znałam za czasów młodości, już nie żyją. Zostało tylko parę starych osób, jak na przykład panna Seuret, którą zresztą odwiedzam od czasu do czasu. Myśl, że ktoś wpadłby na pomysł, by mnie otruć, wydaje mi się tak niemożliwa, absurdalna, że nawet jestem zażenowana tym, że pan jest w tej chwili u mnie, i wstyd mi, że pojechałam do Paryża, by pana tu sprowadzić. Musiał pan zapewne wziąć mnie za zbzikowaną staruszkę, niech się pan przyzna!
- Nie. - Dlaczego nie? Co pana przekonało, że to jest sprawa poważna? - Róża nie żyje! - To prawda. Rzuciła okiem przez okno na rozstawione meble i wiszącą na sznurze od bielizny pościel. - Czy ogrodnik pracuje dziś u pani? - Nie. Wczoraj miał swój dzień pracy u mnie. - Czy ta kobieta sama zniosła wszystkie meble na dół? - Rozłożyłyśmy łóżko i zniosłyśmy je razem dziś wczesnym rankiem, nim jeszcze pojechałam do Yport. Meble robiły wrażenie solidnych i ciężkich, klatka schodowa miała wąski zakręt. - Jestem silniejsza, niżby się wydawało, panie komisarzu. Wyglądam, jak gdybym miała kości ptaka i w istocie nie mam grubych kości. Ale Róża mimo swej potężnej budowy nie była wcale silniejsza ode mnie. Wstała, by napełnić mu kieliszek, sama nalała sobie również parę kropel starego calvadosu, którego zapach rozchodził się po pokoju. Była zaskoczona pytaniem, które zadał jej Maigret spokojnym tonem, pykając z fajeczki. - Jak pani myśli, czy pani zięć... Julian Sudre, prawda? Otóż, czy on jest mężem pobłażliwym? Zaśmiała się, zdziwiona. - Nigdy nie stawiałam sobie takiego pytania. - A czy nigdy nie przyszło pani na myśl, że pani córka może mieć kochanka? - Mój Boże, nie zdziwiłoby mnie to wcale. - Otóż w nocy z niedzieli na poniedziałek w pokoju gościnnym, w którym nocowała pani córka, przebywał pewien mężczyzna. Zmarszczyła brwi i odezwała się po chwili. - Teraz rozumiem. - Co pani rozumie? - Przyszły mi na myśl pewne szczegóły, na które przedtem nie
zwróciłam uwagi. Przez cały dzień Arietta chodziła roztargniona, jak gdyby była czymś zajęta. Po obiedzie zaproponowała, że pójdzie na spacer z dziećmi Karola, i była zawiedziona, że on sam wybrał się z nimi na plażę. Kiedy zapytałam, dlaczego jej mąż nie przyjechał, powiedziała, że musiał skończyć pewien pejzaż Sekwany. „Czy zostaniesz na noc?” „Nie wiem jeszcze. Raczej nie. Wrócę chyba wieczornym pociągiem.” Namawiałam ją, by została. Kilka razy przyłapałam ją na tym, jak nerwowo spoglądała w okno, a teraz sobie przypominam, że z nastaniem zmroku jakiś samochód kilkakrotnie przejeżdżał przed willą bardzo powoli. - O czym panie rozmawiały? - Trudno powiedzieć. Mimi była zajęta swym niemowlęciem, któremu trzeba było zmieniać pieluszki. Musiała mu również przygotować buteleczkę, a poza tym nieustannie napominała Klaudiusza, który skakał mi po grządkach. Oczywiście mówiłyśmy o dzieciach. Arietta docięła Mimi, że to dziecko musiało być dla niej niespodzianką, skoro urodziło się po przerwie pięcioletniej, gdy najstarszy syn ma już piętnaście. Mimi odparowała, że to Karol jest lekkomyślny, a cały kłopot oczywiście nie na niego spada... Jak pan widzi, mówiono o tym i owym, między innymi także o przepisach kuchennych. - Czy Arietta weszła do pani pokoju po kolacji? - Tak. Chciałam pokazać jej sukienkę, którą sobie ostatnio uszyłam i zmierzyłam ją przy niej. - W którym miejscu usiadła? - Na łóżku. - Czy była przez chwilę sama w pokoju? - Tylko przez tę chwilę, kiedy zmieniałam suknię w małym pokoiku obok sypialni, który służy mi jako garderoba. Nie wyobrażam sobie jednak, by Arietta mogła wlać truciznę do mojej buteleczki z lekarstwem. Musiałaby najpierw otworzyć mała apteczkę, a ta znajduje się w łazience. Byłabym ją usłyszała. Dlaczego Arietta miałaby to zrobić? Tylko dlatego, że jej mąż jest rogaczem?
- Mężczyzna wszedł do pokoju Arletty po północy i musiał szybko uciekać przez okno, gdy usłyszał jęki Róży. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Co za pech! Wyobrażam sobie sytuację. Po chwili jednak zreflektowała się. - Kto to jest? Czy to ktoś stąd? - Nie, ten pan przywiózł ją z Paryża samochodem. Niejaki pan Hervé Peyrot, z branży wina. - Młody? - Około czterdziestki. - Dziwiłam się właśnie, dlaczego przyjechała pociągiem, gdy mogła przyjechać samochodem męża, który sama prowadzi. Wszystko to jest dziwne, panie komisarzu. W głębi duszy jestem zadowolona, że pan tu przyjechał. Ten inspektor policji zabrał szklankę i buteleczkę z lekarstwem, jak również kilka drobiazgów z mego pokoju i łazienki. Jestem ciekawa, co też odkryją specjaliści w laboratorium. Przyszli również funkcjonariusze policji w cywilu, porobili zdjęcia. Gdyby ta Róża nie była taka uparta! Powiedziałam jej, że lekarstwo ma dziwny smak, a ona nie omieszkała zaraz za drzwiami skosztować go, jeżeli nie wypiła wszystkiego. Zapewniam pana, że nie potrzebowała środków nasennych. Ileż razy słyszałam za drzwiami, jak chrapie, ledwo się położyła do łóżka! Nie zechciałby pan zwiedzić willi? Był tu zaledwie od godziny i wydawało mu się, że zna doskonale to mieszkanie. W drzwiach ukazała się surowa postać sprzątaczki. „Na pewno wdowa” - pomyślał Maigret. - Czy pani zje na kolację resztkę potrawki, czy też mam ją dać kotu? Mówiła to jakby z odcieniem złośliwości, bez uśmiechu. - Zjem ją, droga pani Leroy. - Ja już skończyłam. Odczyściłam wszystko. Kiedy pomoże mi pani wnieść z powrotem meble? Walentyna uśmiechnęła się do komisarza. - Za małą chwilę. - Nie mam już nic więcej do roboty. - Niech więc pani odpocznie sobie trochę. Weszła przed
Maigretem na wąskie schody, które pachniały pastą do podłogi.
Rozdział 3 KOCHANKOWIE ARLETTY - Proszę mnie odwiedzić, panie komisarzu, gdy tylko będzie pan miał ochotę. Jestem zawsze do pańskiej dyspozycji, skoro to ja prosiłam pana o przybycie tutaj. Chyba nie ma pan do mnie żalu, że zajęłam panu czas tą fantastyczną historią? Żegnał się z nią w ogrodzie. Wdowa Leroy czekała na swoją panią, która miała jej pomóc wnieść meble do pokoju Róży. W pewnej chwili Maigret był gotów zaofiarować swą pomoc, nie wyobrażał sobie Walentyny wnoszącej ciężary na górę. - Sama się sobie teraz dziwię, że tak nalegałam, gdyż nie
odczuwam wcale strachu. - Czy pani Leroy będzie spała u pani? - Och, nie. Za godzinę wróci do siebie. Ma syna dwudziestoczteroletniego, którego dogląda jak małe dziecko. Pracuje na kolei i o tej porze wraca do domu, dlatego ona się tak niecierpliwi. - Zostanie więc pani sama w pustym domu? - Nie po raz pierwszy mi się to zdarza. Przeszedł ogród i pchnął furtkę, która otworzyła się ze zgrzytem. Słońce zachodziło w morze i rzucało na dróżkę czerwonawe światło. To była droga z czasów jego młodości, nie asfaltowana, pełna kurzu, z żywopłotem i kępkami pokrzywy na poboczu. Trochę niżej był zakręt i mijając go zobaczył z daleka kobietę, która powoli wspinała się pod górę. Szła pod światło, była na ciemno ubrana, jednak rozpoznał ją, mimo że nigdy jej nie widział. To była bez wątpienia Arietta, córka starej damy. Wydawała się mniej drobna i szczupła niż matka, ale miała tę samą delikatność, była zrobiona z tej samej subtelnej materii, a jej duże oczy miały w sobie coś z nierzeczywistego błękitu. Czy poznała komisarza ze zdjęć, które tak często ukazywały się w prasie? Czy też doszła do wniosku, że ten po miejsku ubrany mężczyzna nie może być nikim innym, jak funkcjonariuszem policji? Wydawało się Maigretowi, że przez chwilę wahała się, czy go zaczepić. On również chciał odezwać się do niej, ale uznał, że ani miejsce, ani chwila nie są ku temu sposobne. Minęli się więc, patrząc na siebie w milczeniu, oczy Arletty nie wyrażały żadnego uczucia, spojrzenie było poważne, ale miało w sobie coś nieobecnego, bezosobowego. Maigret odwrócił się za nią, gdy zniknęła za żywopłotem, i poszedł dalej aż do pierwszych uliczek Etretat. Natknął się na inspektora Castaing przy kiosku z kartkami pocztowymi. - Czekałem na pana, panie komisarzu. Przyniesiono mi raporty. Mam je w kieszeni. Chce je pan teraz przejrzeć?
- Chciałbym przede wszystkim usiąść na tarasie kawiarni i napić się zimnego piwa. - Nie poczęstowała pana niczym? - Poczęstowała mnie calvadosem tak starym i tak znamienitym, że zapragnąłem napić się czegoś bardziej pospolitego i gaszącego pragnienie. Słońce, zachodzące wcześnie w kształcie czerwonej kuli, przypominało, że sezon ma się ku końcowi, kuracjusze, wypędzeni z plaży przez chłód wieczoru, mieli na sobie wełniane swetry i nie bardzo wiedzieli, co z sobą począć. - Przyjechała Arietta - rzekł Maigret, gdy usiedli na rynku przy okrągłym stoliku. - Widział ją pan? - Przypuszczam, że tym razem przyjechała pociągiem. - Czy była u matki? Rozmawiał pan z nią? - Minęliśmy się na jakieś sto metrów przed willą. - Myśli pan, że będzie nocować u matki? - To bardzo możliwe. - I nikogo więcej nie ma w willi, prawda? - Tej nocy będzie tylko matka i córka. Inspektor był tym poruszony. - Chyba nie chce pan mnie skazać na czytanie tych wszystkich papierów? - Maigret odsunął grubą żółtą kopertę, wypełnioną dokumentami. - Niech mi pan najpierw powie o tej szklance. To pan ją znalazł i zabrał? - Tak. Stała na stoliku nocnym w pokoju służącej. Sprawdziłem u pani Besson, czy to ta właśnie szklanka, w której znajdowało się lekarstwo. Nie może tu być żadnej pomyłki, bo to jest jedyna szklanka o nieco ciemniejszym odcieniu, która pozostała z całego kompletu. - A jak z odciskami palców? - Znaleziono tylko ślady starszej pani i Róży. - A buteleczka? - Znalazłem buteleczkę ze środkiem nasennym w szafce aptecznej, w łazience. Ma odciski palców tylko starszej pani. Czy pan zwiedził przy okazji jej pokój? Castaing pamiętał swoje zdziwienie, gdy wszedł do sypialni
Walentyny, i był ciekawy reakcji Maigreta. Stara dama otworzyła przed komisarzem drzwi z udaną prostotą, ale zdawała się wiedzieć, jakie wrażenie na nim wywrze widok jej sypialni. Chociaż umeblowanie całej willi było ładne i w dobrym guście, nie pozbawione nawet oryginalności, to jednak trudno było przewidzieć, że ukaże się pokój aż tak wielkiej kokietki, obity atłasem w kolorze kremowym. Pośrodku olbrzymiego łoża spoczywał syjamski kot o niebieskawej sierści, który na chwilę tylko otworzył złociste oczy na widok intruzów. - Ta oprawa wydaje się panu trochę śmieszna dla starej kobiety, prawda? Gdy weszli do łazienki o żółtych kafelkach, dodała: - Tłumaczy się to wspomnieniami z czasów, gdy byłam młodą dziewczyną i nigdy nie miałam własnego pokoju, spałam z mymi siostrami na mansardzie, a do mycia trzeba było iść na podwórko do studni. W Paryżu Ferdynand kazał mi urządzić łazienkę w różowym marmurze, a wszystkie akcesoria były pozłacane, do wanny wchodziło się po schodkach. Pokój Róży był pusty, wiatr wydymał kretonowe firanki jak krynoliny, ściany były obite tapetami w kwiatki, podłoga zaciągnięta pastą. - A co mówi lekarz sądowy? - Nie ma żadnej wątpliwości co do faktu otrucia. I to arszenikiem w dużej dawce. Środek nasenny nie odegrał żadnej roli w śmierci Róży. Raport podaje, że lekarstwo musiało być bardzo gorzkie. - Walentyna mówiła mi o tym. - A mimo to Róża wypiła je. Niech pan przyjrzy się temu panu, który idzie po drugiej stronie chodnika i zbliża się do sklepu papierniczego. To jest Théo Besson. Był to wysoki mężczyzna, kościsty, o wydatnych rysach, wyglądał na pięćdziesiąt lat. Miał na sobie ubranie z tweedu koloru rdzawego, w stylu bardzo angielskim. Głowę miał odkrytą, jego siwe włosy były przerzedzone. Zauważył ich. Znał już inspektora i bez wątpienia rozpoznał również komisarza Maigret. Podobnie jak Arietta zawahał się,
lekko skinął głową i wszedł do sklepu. - Czy pan go już przesłuchał? - Tylko pobieżnie. Zapytałem go, czy ma coś do powiedzenia i jak długo zamierza pozostać w Etretat. Odpowiedział, że zostanie tu do zamknięcia hotelu, to jest do piętnastego września. - W jaki sposób spędza czas tutaj? - Odbywa długie spacery wzdłuż plaży, zawsze sam, maszeruje miarowym krokiem, jak ludzie w pewnym wieku, którzy chcą zachować formę. Około jedenastej kąpie się, a resztę dnia spędza w barze kasyna lub w szynkach. - Dużo pije? - Wypija kilka whisky w ciągu dnia, ale nie sądzę, by się upijał. Przegląda gazety, czasem gra w kasynie, ale nie przysiada się do żadnego stołu. - I co jeszcze jest w tych raportach? - Już nic specjalnego. - Czy Théo Besson odwiedził swą macochę po niedzieli? - Nic o tym nie wiem. - A kto się z nią jeszcze widział? Niech mi pan złoży sprawozdanie z poniedziałku. Orientuję się już trochę, jak przeszła niedziela, ale nie znam przebiegu dnia następnego. Wiedział, co Walentyna robiła we wtorek, sama mu o tym opowiedziała. Opuściła willę wczesnym rankiem, pozostawiając na miejscu panią Leroy, i wsiadła w pierwszy pociąg do Paryża. Taksówką pojechała na Quai des Orfévres, gdzie została przyjęta przez komisarza. - A potem poszła pani do córki? - zapytał ją przed godziną. - Nie. Dlaczego miałabym to zrobić? - Czy nigdy nie odwiedza jej pani będąc w przejeździe w Paryżu? - Rzadko. Oni mają swoje życie, ja mam moje. Poza tym nie znoszę dzielnicy Saint-Antoine, w której zamieszkują, a już najmniej podoba mi się ich drobnomieszczańskie mieszkanie. - A więc co pani robiła w Paryżu? - Zjadłam obiad w restauracji na ulicy Duphot, zawsze
lubiłam tam jadać, załatwiłam parę sprawunków w dzielnicy Madeleine i wsiadłam do mego pociągu. - Czy córka wiedziała, że pani jest w Paryżu? - Nie. - A pani pasierb, Karol, również nie? - Nie mówiłam mu nic o moim zamiarze. Komisarz chciał się teraz dowiedzieć, co się działo w poniedziałek. - Gdy zjawiłem się w willi około ósmej rano - rzekł Castaing wszyscy byli podenerwowani, jak pan może się domyślić. - Kto tam był? - Oczywiście pani Besson. - Jak była ubrana? - Jak zwykle. Jej córka również tam była, ale nie uczesana i w rannych pantoflach. Towarzyszył im doktor Jolly, przyjaciel rodziny. To już jest pan w starszym wieku, zrównoważony, spokojny. Później przyszedł ogrodnik. Karol Besson nadszedł tuż przede mną. - Kto udzielił panu informacji? - Walentyna. Od czasu do czasu lekarz przerywał jej, pytając o jakieś szczegóły. Powiedziała mi, że to ona powiadomiła swego pasierba. Był bardzo przejęty i nastawiony katastroficznie. Z ulgą skonstatował, że nie ma na miejscu dziennikarzy i że nikt z miejscowej ludności jeszcze nic nie wie. Widział pan przed chwilą jego brata. Są podobni do siebie. Karol jest bardziej pulchny. Brak telefonu w willi utrudniał mi pracę, gdyż parę razy, chcąc telefonować do Hawru, musiałem iść w tym celu aż do miasta. Pierwszy odszedł lekarz, na którego czekali pacjenci. - Rodziców Róży nie powiadomiono? - Nie. Jakoś nikt z początku nie pomyślał o nich. Dopiero ja pojechałem do Yport, by zawiadomić ich o wypadku. Ojciec wypłynął na morze. Jeden z braci towarzyszył tu swej matce. - Jak to się wszystko odbyło? - Raczej źle. Matka patrzała na panią Besson, jak gdyby ją obciążała odpowiedzialnością za śmierć swej córki, i nie odezwała się do niej ani słowem. Natomiast brat, gdy Karol
powiedział coś do niego, wybuchnął nagle: „Prawda musi wyjść na wierzch! Nie myślcie, że pozwolę, żeby sprawa przycichła tylko dlatego, że wasze ręce sięgają daleko!” Chcieli zabrać ciało do Yport. Z trudem udało mi się ich przekonać, że najpierw trzeba dokonać sekcji w Hawrze. Podczas tej gorączkowej wymiany zdań zjawił się ojciec, który przyjechał na rowerze. Nic nie mówił do nikogo; jest mały, krępy, bardzo silny, muskularny. Gdy tylko ciało zostało załadowane do karetki, zabrał ze sobą swą rodzinę. Karol Besson zaproponował, że podwiezie ich swoim samochodem, ale odmówili. Cała trójka wyruszyła piechotą, stary popychał rower. Nie mogę ręczyć za chronologiczną ścisłość mojej relacji. Powoli zaczęli schodzić się sąsiedzi, później ludzie z miasta zapełnili ogród. Byłem na górze razem z Cornu, z Policji Śledczej, który robił zdjęcia i badał odciski palców. Gdy zszedłem na dół około południa, nie zastałem już Arletty, jej matka powiedziała, że wróciła do Paryża z obawy, że mąż może się niepokoić. Karol Besson został do trzeciej po południu, potem wrócił do Fécamp. - Czy mówił panu coś o mnie? - Nie. Dlaczego miałby mówić o panu? - Czy nie mówił panu, że ma zamiar prosić ministra, by mnie wydelegowano do tej sprawy? - Nic mi nie mówił prócz tego, że poczyni odpowiednie kroki w stosunku do prasy. Nic takiego poza tym w poniedziałek się nie działo. Acha! Jeszcze jedna rzecz. Wieczorem pokazano mi na ulicy Théo Bessona i podszedłem do niego, by zamienić z nim parę słów. „Czy pan już wie o tym, co się stało w «La Bicoque»?” „Owszem, opowiedziano mi.” „Czy nie ma pan niczego do powiedzenia, co mogłoby mi pomóc w śledztwie?” „Absolutnie nic nie wiem.” Był w stosunku do mnie bardzo chłodny, zachowywał rezerwę. Zapytałem go jeszcze, czy ma zamiar długo pozostać w
Etretat i już pan wie, jaką mi dał odpowiedź. A teraz, jeśli nie będzie pan mnie potrzebował dziś wieczorem, wrócę do Hawru, by zredagować raport. Obiecałem żonie, że wrócę na kolację, jeśli oczywiście to będzie możliwe, mamy dziś gości w domu. Inspektor pozostawił swój wóz przed hotelem i komisarz odprowadzając go cichymi uliczkami, od czasu do czasu widział z daleka morze. - Czy to pana nie niepokoi, że Arietta nocuje dziś u matki i że te dwie kobiety będą same w willi? Czuło się, że inspektor jest tym przejęty i obawia się, czy Maigret nie lekceważy sobie całej sprawy. Podczas gdy słońce stawało się coraz bardziej czerwone, a dachy domów wydawały się płonąć, morze nabrało odcienia lodowatej zieleni i można było powiedzieć, że świat po drugiej stronie zachodu zaczyna zastygać w nieziemskiej wieczności. - O której godzinie chciałby mnie pan jutro zobaczyć? - Nie przed dziewiątą rano. Niech pan w moim imieniu zatelefonuje do Policji Śledczej, by otrzymać wszelkie możliwe informacje na temat Arletty Sucre i jej męża. Chciałbym również dowiedzieć się, jaki tryb życia prowadzi Karol Besson podczas swoich pobytów w Paryżu, no i jeśli już pan z nimi będzie mówił, niech pan zapyta również o Théa. Niech pan poprosi do telefonu Lucasa. Nie chciałbym o tych rzeczach mówić stąd. Większość przechodniów odwracała się za nimi, wypatrywano ich przez szyby wystawowe. Maigret nie miał jeszcze planu, jak spędzi wieczór i w jakim kierunku poprowadzi śledztwo. Od czasu do czasu powtarzał sobie machinalnie: „Róża nie żyje". To była jedyna osoba, o której prawie nic nie wiedział poza tym, że była gruba i miała duże piersi. - Powinna była mieć jakieś osobiste rzeczy w swoim pokoju odezwał się do inspektora, który zapuszczał motor. - Co się z nimi stało? - Rodzice zapakowali wszystko do jej walizki i zabrali ze sobą. - Czy nie należało przejrzeć tych rzeczy?
- Nie miałem odwagi. Gdy odwiedzi ich pan, zrozumie pan, dlaczego. Ich postawa jest daleka od przyjaznej. Patrzą na pana nieufnym spojrzeniem, porozumiewają się wzrokiem między sobą, nim odpowiedzą jakimś półsłówkiem. - Odwiedzę ich na pewno jutro. - Dziwię się, że Karol Besson nie złożył do tej pory panu wizyty. Przecież posunął się do tego, że zabrał czas ministrowi w pańskiej sprawie! Castaing odjechał szosą w kierunku Hawru, a Maigret, zanim wrócił do hotelu, wstąpił do kasyna, którego taras wysuwał się na plażę. Zrobił to machinalnie, posłuszny impulsowi, który popycha mieszkańców miast do oglądania zachodu słońca, gdy wyjadą nad morze. W istocie większość kuracjuszy, która przebywała jeszcze w Etretat - młode dziewczęta w jasnych sukienkach, kilka starszych pań - wyszła na plażę, by podziwiać zieloną smugę, która przeszywała fale w momencie, gdy słońce zanurzało się za horyzontem. Maigret na próżno wytężał oczy, nie zobaczył słynnej smugi i wszedł do baru, gdzie go przywitał przyjacielski głos. - Co panu podać, panie komisarzu? - Patrzcie, patrzcie... Charlie! Był to barman, którego znał z lokalu przy ulicy Daunou w Paryżu. Był zdziwiony, że go tu spotkał. - Ani przez chwilę nie wątpiłem, że to pan zajmie się tą całą sprawą. Co pan o niej myśli? - A pan? - Myślę, że stara dama miała piekielne szczęście, a to dziewczynisko fatalnego pecha. Maigret wypił szklaneczkę Calvadosa, był przecież w Normandii i rozpoczynał nowe śledztwo. Charlie zajmował się innymi klientami. Théo Besson usiadł właśnie na jednym z wysokich taboretów i rozłożył dziennik paryski, który zapewne zdobył w kiosku na dworcu. Poza kilkoma różowymi chmurkami świat zagubił wszystkie kolory, nieskończona kopuła nieba utonęła w nieskończoności morza.
„Róża nie żyje”. Umarła po wypiciu lekarstwa, które nie było dla niej przeznaczone i nie potrzebowała go zażywać. Maigret powłóczył się jeszcze trochę, był ociężały od wypitego calvadosu, wreszcie zawrócił do swego hotelu, którego fasada bielała w ciemności. Przeszedł obok zielonych grządek, pchnął drzwi i czerwonym chodnikiem poszedł do recepcji, skąd chciał wziąć klucz od pokoju. Zarządzający hotelem nachylił się do niego i odezwał tonem poufałym. - Jakaś pani czeka na pana już od dłuższego czasu. Wzrokiem pokazał kąt hallu. - Powiedziałem tej pani, że nie wiem, kiedy pan wróci, ale ona odpowiedziała, że poczeka. To jest pani... Wypowiedział tak cicho nazwisko, że Maigret nie dosłyszał. Odwróciwszy się poznał natychmiast Arlettę Sudre, która podniosła się w tym momencie z czerwonego fotela. Teraz wydawała mu się bardziej elegancka niż po południu, być może dlatego, że miała na sobie kapelusik bardzo paryski, jaki widuje się między piątą a siódmą w dzielnicy Madeleine. Podszedł do niej z miną niezbyt zadowoloną. - Zdaje się, że pani na mnie czeka? Komisarz Maigret. - Jak pan pewnie już wie, jestem Arietta Sudre. Skinął głową na znak, że wie. Przez chwilę milczeli obydwoje. Rozejrzała się wokół, jakby chciała mu dać do poznania, że trudno będzie rozmawiać w tym hallu, gdzie para starszych ludzi już nastawiała uszy w ich kierunku. - Przypuszczam, że chciałaby pani rozmawiać ze mną na osobności. Niestety nie jesteśmy na Quai des Orfévres i nie bardzo widzę, gdzie... Obejrzał się również. Nie mógł jej zaprosić do swego pokoju. Przez oszklone drzwi było widać, jak kelnerki nakrywały do stołów. Jadalnia była przeznaczona co najmniej na dwieście osób, a do kolacji zasiądzie najwyżej dwadzieścia. - Może najlepiej będzie, gdy pani zje ze mną kolację? Postaram się o stolik na uboczu. Zachowywała się swobodniej od niego, przyjęła propozycję naturalnie, nie dziękując mu nawet, i podążyła za nim do
pustej sali restauracyjnej. - Czy już można dostać kolację? - zapytał kelnerki. - Za parę minut, ale państwo mogą już siadać. Dwa nakrycia? - Chwileczkę. Czy można dostać coś do picia? Spojrzał pytającym wzrokiem na Arlettę. - Martini - rzekła cichym głosem. - A więc dwa Martini. Czuł się ciągle zażenowany i wynikało to nie tylko z faktu, że ostatniej niedzieli jakiś mężczyzna spędził z nią noc. Należała do tego typu pięknych kobiet, z którymi każdy mężczyzna chętnie wybiera się na kolacyjkę, ale gdy siedzą we dwójkę w zacisznym lokalu, ogląda się z niepokojem, by nie być rozpoznanym. I właśnie Maigret miał z nią zjeść kolację. Nie starała się mu w niczym pomóc, patrzała na niego w milczeniu, czekając na inicjatywę z jego strony. - Więc przyjechała pani z powrotem z Paryża - rzekł zrezygnowanym tonem. - A domyśla się pan dlaczego? Była przypuszczalnie jeszcze ładniejsza niż jej matka za czasów młodości, ale w przeciwieństwie do Walentyny nie robiła nic, by się przypodobać, jej oczy nie miały gorącego blasku, w całym zachowaniu była rezerwa. - Jeśli pan nie wie, mogę panu powiedzieć. - Chce pani mówić o... panu Hervé? Przyniesiono im aperitify, Arietta ledwie zamoczyła wargi w kieliszku, wyciągnęła chusteczkę z czarnej zamszowej torebki, wyjęła kredkę do warg, ale nie posłużyła się nią. - Co ma pan zamiar zrobić? - spojrzała mu prosto w oczy. - Nie rozumiem pani pytania. - Nie mam wielkiego doświadczenia w tych sprawach, ale czytam przecież dzienniki. Gdy wydarzy się taki wypadek, jak w niedzielę, policja zwykła wglądać w życie wszystkich osób, które bliżej czy dalej są związane z daną sprawą. I nic tu nikomu nie pomoże, czy jest niewinny, czy winny, przykrości są te same. Ponieważ jestem mężatką i jestem bardzo przywiązana do męża, chciałabym wiedzieć, co ma pan zamiar dalej zrobić? - W sprawie chusteczki do nosa?
- Jeśli już chce pan to tak nazwać. - Czy pani mąż o niczym nie wie? Zauważył, że jej warga zadrgała z niecierpliwości lub z gniewu. - Mówi pan jak moja matka - powiedziała. - Zdaniem pani matki, małżonek, być może, orientuje się nieco w pani przygodach pozamałżeńskich? Na ustach jej pojawił się ironiczny uśmieszek. - Jak widzę, bardzo starannie dobiera pan słowa. - Jeśli pani woli, mogę ich nie dobierać. Z tego, co mi pani powiedziała, matka doszła do wniosku, że mąż pani jest - jak to się mówi - małżonkiem wyrozumiałym. - Jeśli moja matka nawet tak nie myśli, to w każdym razie powiedziała to. - Nie znam jej tak dobrze, by sobie wyrobić opinię na ten temat. W każdym razie... Ciągle wpatrywała się w niego i nagle poczuł potrzebę powiedzenia czegoś złośliwego. - W każdym razie, nie może pani mieć do kogoś żalu, że tak o pani myśli. Ma pani, zdaje się, trzydzieści osiem lat? Wyszła pani za mąż, mając dwadzieścia lat, tak? Trudno byłoby uwierzyć, że pani niedzielna przygoda była jedyną tego rodzaju. Odpowiedziała natychmiast. - Istotnie, to nie była pierwsza. - Miała pani tylko jedną noc spędzić pod dachem swej matki i musiała pani sprowadzić tam swego kochanka? - Może nie mamy wiele okazji do spędzania razem nocy? - Nie potępiam pani. Konstatuję jedynie fakt. Stąd myśl, że pani mąż jest au courant wszystkiego... - On o niczym nie wiedział i o niczym nie wie. Dlatego przyjechałam ponownie. - A dlaczego wyjechała pani w poniedziałek po południu? - Hervé musiał opuścić willę, gdy Róża zaczęła jęczeć, i nie wiedziałam, co się z nim dalej stało. Nie miałam pojęcia, co zrobi mój mąż, gdy dowie się o śmierci Róży. Chciałam przeszkodzić mu w przyjeździe tutaj. - Rozumiem. I będąc wreszcie w Paryżu, zaczęła się pani
niepokoić? - Tak. Zatelefonowałam do Karola, który mnie powiadomił, że to pan prowadzi śledztwo. - Czy to panią uspokoiło? - Nie. - Można już państwu podać? Skinął głową i przerwali rozmowę, dopóki zupa nie została rozlana do talerzy. - Czy mój mąż dowie się o wszystkim? - Mało prawdopodobne. Chyba, że to się okaże konieczne. - Pan, zdaje się, podejrzewa, że to ja starałam się otruć matkę? Jego ręka z łyżką znieruchomiała na chwilę w powietrzu, spojrzał na nią zdziwiony, z odrobiną podziwu. - Dlaczego pani pyta o to? - Ponieważ byłam jedyną osobą w domu, która miała możność wsypania trucizny do szklanki. Mówiąc dokładnie, byłam jedyną osobą, która jeszcze była w domu, gdy to się stało. - Chce pani przez to powiedzieć, że również Mimi mogła to zrobić przed swoim odjazdem? - Mimi, Karol czy też Théo. Tylko że, oczywiście, wszyscy o mnie pomyślą. - Dlaczego: oczywiście? - Ponieważ wszyscy są przekonani, że nie kocham matki. - A czy to prawda? - Prawie prawda. - Czy to pani sprawi dużą przykrość, jeśli zadam kilka pytań? Proszę wziąć pod uwagę, że nie czynię tego oficjalnie. To pani sama przyszła do mnie. - Przecież i tak zadałby mi pan to pytanie tego czy innego dnia... - To możliwe, przypuszczam raczej, że tak. Jakieś wiekowe małżeństwo siedziało parę stolików za nimi, dalej starsza pani kręciła się koło swego osiemnastoletniego syna, jak gdyby był małym dzieckiem. Od stolika młodych dziewcząt dochodził falami śmiech.
Maigret i jego towarzyszka rozmawiali półgłosem, tonem spokojnym i beznamiętnym, jak gdyby byli bardziej zajęci jedzeniem niż rozmową. Czy od dawna nie kocha pani swej matki? - Od dnia, w którym zrozumiałam, że ona nigdy mnie nie kochała. Byłam dla niej wypadkiem, który, jak uważała, złamał jej życie. - A kiedy doszła pani do tego odkrycia? - Gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Może nie mam racji, gdy mówię tylko o sobie. Muszę nadmienić, że moja matka właściwie nikogo nie kochała. - Nie kochała także pani ojca? - Od dnia jego śmierci nie padło nigdy słowo o nim. Niech pan spróbuje znaleźć w willi choć jedną fotografię mego ojca. Przecież zwiedzał pan ją dzisiaj. Widział pan pokój matki. Czy nic szczególnego nie uderzyło pana? Starał się sobie przypomnieć, wreszcie przyznał. - Nie. - Może nieczęsto bywa pan w mieszkaniach starych kobiet. Prawie we wszystkich znajdzie pan mnóstwo fotografii, czy to wiszących na ścianie, czy też stojących w ramkach na różnych komódkach i stolikach. Miała rację. Przypomniał sobie jednak, że widział duży portret starszego pana we wspaniałych srebrnych ramach, stojący na stoliku nocnym. - To mój ojczym - odrzekła na jego zarzut. - Może pan być spokojny, umieszczono go przede wszystkim ze względu na reprezentacyjną ramę, a poza tym był właścicielem dawnej firmy „Juva”, a to do dziś dnia się liczy. W dodatku pół swego życia spędził na spełnianiu wszystkich zachcianek mej matki i ofiarowywaniu jej wszelkich dóbr. Czy widział pan może w jej pokoju mój portret? Albo moich braci przyrodnich. Karol ma manię fotografowania swoich dzieci i co chwilę posyła matce zdjęcia. I co^ Gdzie one są? Wrzucone do szuflady spoczywają wśród nadłamanych ołówków, starych listów, jakichś szpulek, czy ja wiem czego jeszcze... Ale na ścianach zobaczy pan pełno fotografii samej matki, jej samochodów, jej zamku, jej jachtu,
jej kotów, zwłaszcza wszędzie są koty. - Widzę, że pani naprawdę nie kocha swej matki! - Myślę, że teraz nawet nie mam już do niej pretensji. - Za co? - To nieważne. Mimo to, jeśli próbowano ją otruć... - Przepraszam. Powiedziała pani „jeśli”. - Z moją matką nigdy nic nie wiadomo. - Czy chce pani przez to powiedzieć, że mogła upozorować zamach na swe życie? - To raczej mało prawdopodobne, gdyż trucizna rzeczywiście znajdowała się w szklance, i to w dostatecznej ilości, by zabić człowieka, czego dowodem jest śmierć biednej Róży. - Czy pani bracia przyrodni i pani szwagierka podzielają pani... jakby to nazwać... obojętność, względnie antypatię w stosunku do matki? - Oni mają inne powody niż ja. Mimi nie lubi jej, gdyż jest przekonana, że to przez nią ojczym stracił cały majątek. - A czy to prawda? - Nie wiem. Nie ulega wątpliwości, że to na nią wydał najwięcej pieniędzy i że przede wszystkim jej chciał imponować. - A jak układały się stosunki między panią a ojczymem? - Zaraz po ślubie mama wysłała mnie do Szwajcarii, do bardzo eleganckiego internatu dla panienek, bardzo drogiego zresztą, pod pretekstem, że mój ojciec był gruźlikiem i dlatego muszę przebywać w górskim powietrzu. - Pod pretekstem? - Nigdy w życiu nie kaszlałam. Po prostu moja obecność w domu krępowała ją. A może była po prostu zazdrosna? - O co? - Ferdynand rozpieszczał mnie podarunkami. Gdy wróciłam do Paryża w wieku siedemnastu lat, zaczął kręcić się koło mej osoby i w natarczywy sposób nadskakiwać. - Chce pani powiedzieć... - Nie. To nie było od razu. To się stało, gdy ukończyłam już osiemnaście lat. Pewnego wieczoru przebierałam się do teatru. Wszedł do mego pokoju, gdy nie byłam jeszcze gotowa.
- Co się wtedy stało? - Nic. Stracił głowę, a ja go uderzyłam w twarz. Upadł na kolana i zaczął płakać i błagał mnie, żebym nic nie powiedziała mamie i żebym nie opuszczała domu. Powiedział, że naszło go jakieś szaleństwo i że to się już nigdy nie powtórzy. - Dodała chłodno: - Był śmieszny we fraku, z gorsem koszuli, który sterczał spod kamizelki. Musiał zerwać się nagłe z podłogi, gdyż weszła pokojówka. - Została pani w domu? - Tak. - Była pani w kimś zakochana? - Tak. - W kim? - W Théo. - A on? - Nie zwracał na mnie uwagi. Miał swoją garsonierę na parterze i wiedziałam, że wbrew zakazowi ojca sprowadza tam kobiety. Śledziłam go całymi nocami. Odwiedzała go wtedy prawie co wieczór młoda tancerka z Chåtelet. Schowałam się raz w jego mieszkaniu. - I zrobiła mu pani scenę? - Już nie wiem, co wtedy zrobiłam, wiem tylko, że ona odeszła wściekła, a ja zostałam z Théo. - I co? - Nie chciał. Zmusiłam go prawie. Mówiła półgłosem, tonem tak naturalnym, że cała ta scena wydała się Maigretowi nieprawdziwa, zwłaszcza w tej restauracji, w otoczeniu małomieszczańskich wczasowiczów, z kelnerką w czarnej sukience i białym fartuszku, która od czasu do czasu podchodziła do ich stolika. - I co było potem? - powtórzył pytanie. - Nie było żadnego potem. Zaczęliśmy się unikać nawzajem. - Dlaczego? - On zapewne dlatego, że czuł się zażenowany. - A pani? - Ja?... Bo czułam odrazę do mężczyzn. - I dlatego właśnie wyszła pani tak szybko za mąż?
- Nie tak szybko. Przeszło rok sypiałam z każdym mężczyzną, który mi się nawinął. - Z powodu odrazy? - Tak. Pan tego nie potrafi zrozumieć. - I co dalej? - Zrozumiałam, że to się źle skończy. Czułam obrzydzenie do siebie, musiałam położyć temu kres. - Przez zamążpójście? - Owszem, próbując żyć normalnie, jak wszyscy inni. - A gdy już wyszła pani za mąż, prowadziła się pani tak samo? Spojrzała na niego poważnie, wreszcie rzekła: - Tak. Nastało dłuższe milczenie, dochodził do nich śmiech dziewcząt z końca sali. - Od pierwszego roku? - Od pierwszego miesiąca. - Dlaczego? - Nie wiem. Może dlatego, że już nie potrafiłam żyć inaczej. Julian nigdy mnie nie podejrzewał i jestem gotowa na wszystko, by nadal o niczym nie wiedział.- Kocha go pani? - Wszystko mi jedno, jeśli parsknie pan teraz śmiechem. Tak! W każdym razie on jest jedynym mężczyzną, którego szanuję. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? - Kiedy przetrawię wszystko, co przed chwilą usłyszałem, może będę miał pewne pytania. - Proszę bardzo. - Czy ma pani zamiar nocować dziś w „La Bicoque”? - Nie widzę innego wyjścia. Wszystkim wydawałoby się dziwne, gdybym nocowała w hotelu, a pociąg mam dopiero jutro rano. - Czy pani pokłóciła się z matką? - Kiedy? - Dziś po południu. - Powiedziałyśmy sobie parę słów prawdy, ale na zimno, jak zwykle. To już prawie stało się regułą, gdy jesteśmy same. Nie chciała zjeść deseru. Zanim wstała od stołu, przeciągnęła
kredką usta, przeglądając się w małym lusterku, i przejechała puszkiem po twarzy. Nie spotkał jeszcze nigdy tak jasnych oczu, były jaśniejsze i bardziej przejrzyste niż oczy Walentyny, ale równie puste jak niebo przed godziną, gdy na próżno szukał zielonego promienia.
Rozdział 4 ŚCIEŻKA HA SKARPIE Maigret zastanawiał się, czy koniec posiłku będzie również końcem ich rozmowy, czy też podejmą ją na nowo gdzie indziej. Arietta zapaliła papierosa, gdy do ich stolika podszedł zarządzający i odezwał się do Maigreta tak cichym głosem, że ten poprosił o powtórzenie. - Jest pan proszony do telefonu. - Przez kogo? Zarządzający spojrzał na młodą kobietę tak znaczącym spojrzeniem, że jej rysy stwardniały, choć starała się nadal zachować obojętny wyraz twarzy. - Czy zechce mi pan wreszcie powiedzieć, kto mnie prosi do telefonu? Zarządzający, urażony, jakby zmuszano go do wyjawienia co najmniej tajemnicy stanu, wycedził: - Pan Karol Besson. Maigret uśmiechnął się przelotnie do Arletty, która miała prawo sądzić, że chodziło o jej męża, i wstając zapytał: - Zaczeka pani na mnie? Przymknęła powieki na znak zgody. Zarządzający towarzyszył komisarzowi do kabiny telefonicznej, tłumacząc się po drodze. - Powinienem był raczej podać panu karteczkę, prawda? Muszę się jeszcze wytłumaczyć z niedopatrzenia, które wynikło z winy jednego z pracowników. Pan Besson dzwonił już do pana kilka razy w ciągu dnia i zapomniano panu o tym
powiedzieć, gdy pan wrócił do hotelu. W słuchawce zabrzmiał donośny głos, taki, od którego drży cały aparat. - Pan komisarz Maigret? Jestem strapiony, speszony. Nie wiem, jak mam pana przeprosić, ale może będzie się pan mniej na mnie gniewał, gdy powiem, co mi się przydarzyło. Maigret nie miał czasu wtrącić ani jednego słowa. Donośny głos trzymał go na uwięzi. - Odciągam pana od pańskich prac, od pana rodziny. Powoduję pański przyjazd do Etretat i nie jestem nawet na miejscu, by pana przywitać. Niech pan w każdym razie przyjmie do wiadomości, że miałem zamiar oczekiwać pana na dworcu i próbowałem na próżno połączyć się telefonicznie z zawiadowcą stacji, by przekazał panu wiadomość ode mnie. Hallo? - Tak. - Niech pan sobie wyobrazi, że poprzedniej nocy musiałem nagle wyjechać do Dieppe, gdzie umarła moja teściowa. - Umarła? - Dopiero dziś po południu. Ponieważ tam są tylko córki, byłem jedynym mężczyzną w domu i musiałem pozostać na miejscu. Wie pan, jak to wygląda. Trzeba o wszystkim myśleć. Ciągle są jakieś nieprzewidziane sprawy. Nie mogłem do pana telefonować z domu, gdyż umierająca nie znosiła najmniejszego hałasu. Kilka razy wyskoczyłem na chwilę do sąsiedniego baru, by zadzwonić stamtąd. To było straszne. - Czy bardzo cierpiała? - Niespecjalnie, ale wiedziała, że śmierć nadchodzi. - W jakim była wieku? - Osiemdziesiąt osiem lat. Teraz wróciłem do Fécamp, by zająć się dziećmi, bo żonę pozostawiłem na miejscu. Tylko najmłodsze dziecko jest przy niej. Jeśli pan sobie tego życzy, mogę zaraz wsiąść do samochodu i przyjechać do pana. Albo może jutro rano, proszę mi powiedzieć, o której godzinie będę najmniej panu przeszkadzał, a dostosuję się do pańskiego życzenia. - Chce pan złożyć jakieś oświadczenie?
- Ma pan na myśli wypadek w niedzielę?... Nie wiem nic więcej ponad to, co pan już wie. Ach! Chciałem pana jednak powiadomić, że udało mi się załatwić w dziennikach normandzkich, tak w Hawrze jak i w Rouen, że nie będą pisały o tej sprawie. Wobec tego i z Paryżem nie będzie kłopotu. Oczywiście kosztowało mnie to wiele wysiłków. We wtorek rano musiałem udać się osobiście do Rouen. Skwitowali sprawę w trzech linijkach, sugerując, że chodzi o wypadek. Wreszcie westchnął, ale Maigret nie miał mu nic do powiedzenia. - Czy mieszka pan wygodnie? Dano panu dobry pokój? Jestem przekonany, że wyjaśni pan tę przykrą historię. Nie wiem, o której godzinie pan wstaje, czy chce pan, bym przyjechał do pańskiego hotelu o dziewiątej rano? - Jeśli to panu odpowiada. - Dziękuję panu i jeszcze raz proszę uważać mnie za wytłumaczonego. Gdy Maigret wyszedł z kabiny, zobaczył samotną Arlettę w sali jadalnej, siedziała z łokciami opartymi na stole. Kelnerki sprzątały nakrycia. - Musiał pojechać do Dieppe - powiedział. - A więc ona umarła wreszcie? - Czy była chora? - Już od dwudziestu czy trzydziestu lat uważała, że umiera. Karol jest pewnie w siódmym niebie. - Nie lubił jej? - To go urządzi na długi czas, bo otrzymają duży spadek. Czy zna pan Dieppe? - Bardzo mało. - Prawie czwarta część kamienic w mieście należy do rodziny Montet. Karol będzie bogaty, ale na pewno znajdzie sposób, żeby stracić te wszystkie pieniądze w jakiejś ekstrawaganckiej aferze. Chyba, że Mimi nie pozwoli na to, bo ostatecznie chodzi o jej pieniądze, a ona, o ile ją znam, potrafi się bronić. Ciekawe: mówiła o tych sprawach bez nienawiści; nie wyczuwało się w jej głosie złośliwości ani zazdrości; mówiła o ludziach tak, jak ich widziała, a oni ukazywali się w jej słowach
wyraźniej niż na fotografiach z opisem antropometrycznym. Maigret usiadł naprzeciwko niej i trzymając w zębach fajkę zastanawiał się, czy ma ją zapalić. - Niech mi pan powie, kiedy zacznę pana nudzić. - Nie wygląda, ażeby się pani śpieszyło do willi. - Bo też się nie śpieszę. - Woli więc pani jakiekolwiek towarzystwo? Wiedział, że tu nie o to chodzi, i z chwilą gdy zaczęła mówić o sobie, będzie pewnie miała ochotę powiedzieć coś więcej. Ale w tej sali, gdzie zgaszono już większość świateł i personel dawał do zrozumienia, że zawadzają swą obecnością, trudno byłoby ciągnąć dalej rozmowę od punktu, w którym ją zakończyli. - Czy nie miałaby pani ochoty przejść się? - Dokąd? W barze narażamy się na spotkanie z Théo, a wolałabym tego sobie oszczędzić, - Kocha go pani nadal? - Nie. Nie wiem. - Gniewa się pani na niego? - Nie wiem. Chodźmy. W każdym razie możemy się przespacerować. Na dworze zastali ciemną noc, mgła otulała rzadkie lampy jasnym welonem. Teraz słyszało się szum fal wyraźniej, niż podczas dnia, chwilami hałas wzrastał. - Czy pozwoli pani, że będę nadal zadawał pytania? Miała bardzo wysokie obcasy, więc musieli omijać ulice bez trotuarów, zwłaszcza kocie łby, na których groziło jej skręcenie kostki. - W tym celu jestem właśnie tutaj. I tak nie uniknęłabym tych pytań, a wolę już w spokoju ducha powrócić jutro do Paryża. Rzadko zdarzało się Maigretowi, od czasów młodości, błądzić tak wieczorem po ciemnych i zimnych uliczkach małego miasteczka w towarzystwie pięknej kobiety, toteż wydawało mu się, że popełnia jakiś grzech. Mijali ich nieliczni przechodnie. Słychać było najpierw kroki, zanim z mgły wyłoniły się sylwetki; większość oglądała się za nimi, być może obserwowano ich również spoza zasłon w oknach. - Jak mi powiedziano, matka pani obchodziła w niedzielę swe
urodziny? - Tak, trzeciego września. Mój ojczym zrobił z tego dnia prawie święto narodowe i nie zniósłby, by ktokolwiek z rodziny mógł w nim nie uczestniczyć. Przyzwyczailiśmy się spotykać w tym dniu wszyscy u niej. To stało się tradycją, rozumie pan? - Tylko Théo wyłączył się z tego zwyczaju, tak? - Tak. Od śmierci ojca. - Czy przywiozła pani jakiś prezent dla matki? Mogę wiedzieć jaki? - Dziwnym zbiegiem okoliczności ofiarowałyśmy jej to samo. Mimi i ja: koronkowy kołnierzyk. Trudno wybrać coś dla mojej matki, która miała wszystko, czego tylko mogła zapragnąć, rzeczy najdroższe i najrzadsze. Kiedy się jej daje jakiś drobiazg, wybucha śmiechem i dziękuje z przesadnym wylaniem, a taki śmiech nie jest przyjemny. Ponieważ przepada jednak za koronkami, pomyślałyśmy obydwie o tym samym. - A czekolady, cukry czy inne łakocie? - Zgaduję, co ma pan na myśli. Nie. Nikomu nie przyszłoby do głowy przynosić jej słodycze, których nie znosi. Widzi pan, mama należy do kobiet, które mimo eterycznego wyglądu przekładają śledzia marynowanego, słoik korniszonów a nawet kawałek wędzonego boczku nad łakocie. - A pani? - Ja nie. - Czy ktoś z rodziny podejrzewał kiedykolwiek, że coś zaszło między panią a ojczymem? - Prawdę mówiąc nie jestem pewna, ale mogłabym przysiąc, że mama zawsze wiedziała. - Od kogo miałaby się dowiedzieć? - Nie potrzebowała się dowiadywać. Proszę mi wybaczyć, że ciągle obmawiam ją, ale muszę jeszcze dodać, że zawsze podsłuchiwała pod drzwiami. To była wprost jej mania. Najpierw szpiegowała mnie, potem Ferdynanda. Szpiegowała zresztą każdego, kto przebywał w domu, w jej domu, nawet lokaja, szofera, pokojówki. - Po co to robiła? - Żeby wiedzieć. Ponieważ to było u niej!
- Myśli pani, że wiedziała też o Théo? - Jestem tego prawie pewna. - Czy nigdy nic pani nie mówiła, nie robiła żadnych aluzji? Nie miała pani wtedy jeszcze dwudziestu lat. Powinna była panią ostrzec. - Z jakiego powodu? - Gdy pani powiadomiła ich o zamiarze wyjścia za mąż za Juliana Sudre, czy nie starała się odwieść pani od tej decyzji? Przecież w tym okresie mogło to uchodzić za mezalians. Ferdynand Besson był u szczytu swej kariery. Żyła pani w luksusie i nagle wychodzi pani za mąż za dentystę bez majątku i przyszłości. - Mama nic na to nie powiedziała. - A ojczym? - Nie śmiał. Czuł się skrępowany wobec mnie. Może miał nawet wyrzuty sumienia. W gruncie rzeczy myślę, że był to człowiek bardzo uczciwy, skrupulatny. Musiał dojść do przekonania, że postąpiłam tak z jego powodu. Chciał mi dać duży posag, ale Julian odmówił przyjęcia. - Za pani radą? - Tak. - Matka nie domyśliła się tego? - Nie. Znajdowali się na ścieżce, która pięła się po skalistej skarpie. W regularnych odstępach widzieli, jak latarnia w Antifer omiata niebo swymi promieniami, dochodził do nich posępny odgłos syren, dających sygnały we mgle. Czuli silny zapach wodorostów. Pomimo swych wysokich obcasów i stroju paryżanki Arietta nie zdradzała zmęczenia i nie uskarżała się na zimno. - Przejdę teraz do pytań bardziej intymnych. - Przewiduję mniej więcej wszystkie pytania, jakie mi pan stawia. - Kiedy zorientowała się pani, że nie może mieć dzieci? Czy to było jeszcze przed ślubem? - Tak. - W jaki sposób doszła pani do tego?
- Czy pan zapomniał, o czym mówiłam panu przed godziną? - Nie zapomniałem, ale... - Nie, nie stosowałam żadnych środków zabezpieczających i nie pozwalam ich używać moim partnerom. - Dlaczego? - Nie wiem. Może ze względu na czystość. Wydawało mu się, że zaczerwieniła się w ciemności, w jej głosie zadźwięczał inny ton. - A w jaki sposób upewniła się pani na sto procent? - Przez pewnego młodego lekarza. - Który był pani kochankiem? - Tak jak inni. Zbadał mnie i polecił zbadać mnie swoim kolegom. Zawahał się przed zadaniem następnego pytania. Wyczula to. - Niech pan pyta! Doszliśmy już do takiego punktu, że... - Te spotkania z jego kolegami odbywały się na bazie ściśle medycznej, czy raczej... - Owszem! Raczej. - Rozumiem teraz... - ... Że musiałam z tym skończyć, prawda? Mówiła o tym wszystkim spokojnym, prawie obojętnym głosem, jak gdyby to nie o niej była mowa, lecz jakby dyskutowali nad jakimś przypadkiem patologicznym. - Ma pan jeszcze jakieś pytanie? - Mój Boże, tak. Czy w czasie tych... doświadczeń, lub później, z pani mężem czy innymi... Czy odczuwała pani... - ...normalną rozkosz zmysłową? To chciał pan powiedzieć? - Chciałem użyć słowa: satysfakcja. - Otóż nie doznałam ani jednego, ani drugiego. Nie jest pan zresztą pierwszym, który o to pyta. Chociaż zawieram znajomości z byłe kim, zdarza mi się sypiać również z ludźmi inteligentnymi, nawet z ludźmi niezwykłymi... - Hervé Peyrot jest jednym z nich? - To jest głupiec i zarozumialec. - Co by pani zrobiła, gdyby matka powiedziała nagle, że zna tę stronę pani życia? - Odpowiedziałabym, żeby się zajmowała własnymi
sprawami. - Gdyby jednak pani matka, w przekonaniu, że to jej obowiązek, chcąc panią uratować, oświadczyła, że będzie musiała porozmawiać z pani mężem? Nastąpiło milczenie. Arietta przystanęła. - Ach, do tego pan zmierza? - odezwała się z wyrzutem w głosie. - Ta myśl nasunęła mi się mimo woli. - Już panu powiedziałam, że za nic w świecie nie chciałabym, by Julian dowiedział się o czymkolwiek. - Dlaczego? - Nie zrozumiał pan? - Ponieważ nie chciałaby pani sprawić mu bólu? - Tak jest. Julian jest szczęśliwy. To najszczęśliwszy człowiek, jakiego znałam. Nikt nie ma prawa odebrać mu jego szczęścia. A poza tym... - Poza tym? - Jest to prawdopodobnie jedyny mężczyzna, który mnie szanuje, który traktuje mnie inaczej niż ci... o których pan wie. - Odczuwa pani potrzebę tego? - Być może. - Więc gdyby pani matka... - Gdyby groziła mi, że mnie zniesławi w jego oczach, zrobiłabym wszystko, by ją od tego powstrzymać. - Posunęłaby się pani nawet do zabójstwa? - Nawet. - Dodała: - Mogę pana zapewnić, że taka sytuacja jeszcze nie powstała. - Co rozumie pani przez słowo „jeszcze”? - Bo w tej chwili ona nie tylko wie, ale ma dowód. Mówiła dziś po południu ze mną o Hervé. - I co powiedziała? - Byłby pan bardzo zdumiony, gdybym powtórzyła panu słowa, które wypowiedziała do mnie. Widzi pan, mama, mimo swej miny małej markizy, pozostała nadal córką rybaka i gdy nie musi się krępować, używa chętnie zupełnie innego słownika. Powiedziała, że mogłam kurwić się gdziekolwiek, a nie pod jej dachem, przy czym określając to, co zaszło między
mną i Hervé, użyła słów jak najbardziej ordynarnych. O Julianie wyrażała się również w sposób prostacki, nazywając go alfonsem, gdyż jest przekonana, że on o wszystkim wie i korzysta tylko z tego... - Czy obroniła go pani? - Zmusiłam matkę do milczenia. - W jaki sposób? - Patrzałam jej prosto w oczy i powiedziałam, że życzę sobie, by natychmiast zamilkła. Ponieważ mówiła dalej, uderzyłam ją w twarz i to ją tak zaskoczyło, że uspokoiła się natychmiast. - Czy matka czeka na panią? - Na pewno nie położy się spać przed moim powrotem. - Czy naprawdę chce pani przenocować u niej? - Zna pan sytuację i powinien pan przyznać, że nie mogę postąpić inaczej. Muszę nabrać pewności przed wyjazdem, że nic nie powie Julianowi, że w ogóle nie zrobi nic takiego, co mogłoby go zaniepokoić. Po chwili milczenia, odgadując może niepokój komisarza, zaśmiała się sucho. - Niech się pan nie boi. Nie będzie żadnego dramatu! Weszli na szczyt skarpy, mleczna zasłona mgły oddzielała ich od morza, słyszeli jedynie uderzenie fal o skały nadmorskie. - Możemy tu zejść na prawo. Droga z tej strony jest lepsza i wychodzi prawie na samą willę. Czy jest pan pewny, że o nic więcej nie chce mnie pan spytać? Księżyc musiał już wzejść, gdyż mgła rozjaśniła się i ^dy Arietta przystanęła, zobaczył jasny owal jej twarzy z szeroką, czerwoną kreską ust. - W tej chwili nie - odpowiedział. Stojąc ciągle nieruchomo przed nim, dodała tonem innym, słuchał go z przykrością. - A pan... czy pan nie ma zamiaru skorzystać z okazji, jak inni? Powinien był powtórzyć gest, jakiego dopuściła się w stosunku do matki, i spoliczkować ją jak małą, perwersyjną dziewczynę. Zadowolił się tym, że chwycił jej ramię dwoma twardymi palcami i zmusił ją do zejścia na dół.
- Proszę zauważyć, że słowa, które wypowiedziałam, były skierowane do pana. - Niech pani milczy! - Proszę przyznać, że walczy pan z pokusą. Zacisnął złośliwie palce jeszcze silniej. - Jest pan pewien, że nie będzie pan żałował? Jej podniesiony głos stał się okrutny, sarkastyczny. - Niech się pan namyśli, panie komisarzu! Puścił nagle jej ramię, zacisnął fajkę w zębach i nie troszcząc się o nią, zaczął szybko schodzić. Usłyszał, że stanęła znowu, potem zaczęła powoli iść, wreszcie przyśpieszyła kroku, by go dogonić. Gdy zrównała się z nim, twarz jego była oświetlona płomieniem zapałki, którą przytknął do fajki. - Przepraszam pana bardzo. Zachowałam się jak idiotka. - Tak. - Bardzo się pan na mnie gniewa? - Nie mówmy już o tym. - Czy naprawdę myślał pan, że ja chcę? - Nie. - Ponieważ zmusił mnie pan do takiego poniżenia, ja z kolei chciałam zranić pana i poniżyć. - Wiem o tym. - Czułabym się pomszczona, gdybym zobaczyła pana nade mną, jak zwierzę. - Chodźmy. - Proszę przyznać, że pan posądza mnie o próbę otrucia matki. - Jeszcze nie. - Chce pan powiedzieć, że nie jest pan jeszcze tego pewien? - Nie. Mówię po prostu to, co te słowa oznaczają, czyli, że nic jeszcze nie wiem. - A gdy uzna pan, że jestem winna, powie mi pan? - Być może. - Powie mi pan w cztery oczy? - Przyrzekam to pani. - Ale ja nie jestem winna.
- Życzyłbym sobie tego. Teraz miał już dosyć tej zbyt pełnej napięcia rozmowy. Natarczywość Arletty zaczęła go męczyć. Raziło go upodobanie, z jakim analizowała i oczerniała samą siebie. - Mama jeszcze nie śpi. - Skąd pani wie? - To małe światełko, które pan widzi, pali się w salonie. - O której godzinie ma pani jutro rano pociąg? - Wolałabym wyjechać o ósmej rano. Chyba że pan mnie tu zatrzyma. W takim razie zatelefonuję do Juliana, że mama mnie potrzebuje. - Czy on wie, że pani nienawidzi matki? - Kto panu powiedział, że jej nienawidzę? Po prostu nie kocham jej, to wszystko. Czy będę mogła wyjechać jutro o ósmej rano? - Tak. - Czy zobaczę jeszcze pana przed wyjazdem? - Nie wiem na pewno. - Może zechce pan najpierw upewnić się, czy moja matka jeszcze żyje? - Niewykluczone. Skarpa w tym miejscu opadała stromo ; gdy zeszli po zboczu, znaleźli się na drodze w odległości pięćdziesięciu metrów od willi „La Bicoque”. - Nie wejdzie pan do środka? - Nie. Nie widać było okien tylko światła, które przebijały się przez gąszcz liści. - Dobranoc panu, panie komisarzu! - Dobranoc pani! Zwlekała z odejściem. - Czy jeszcze gniewa się pan na mnie? - Nie wiem. Niechże pani idzie wreszcie spać! Włożywszy ręce do kieszeni, ruszył szybkim krokiem w stronę miasta. Bezładne myśli kłębiły mu się w głowie i teraz, gdy ją pożegnał, nasuwały się setki pytań, których nie przyszło mu na
myśl jej postawić. Wyrzucał sobie, że pozwolił jej wyjechać następnego dnia rano i gotów był zawrócić, by kazać jej pozostać na miejscu. Czy to nie był błąd z jego strony, że zostawił te dwie kobiety razem podczas nocy? Czy scena z popołudnia nie powtórzy się w ostrzejszej formie, z niebezpieczną gwałtownością? Ucieszył się na myśl, że zobaczy Walentynę, że będzie z nią rozmawiać, siedząc znów w małym saloniku wśród naiwnych bibelotów. O dziewiątej rano miał zobaczyć hałaśliwego Karola Besson z głosem, od którego uszy puchną. Miasto było wymarłe, w kasynie z braku klientów wygaszono światła. Tylko na rogu ulicy świecił się jakiś bar czy bistro, otwarte zapewne przez cały rok dla miejscowych. Maigret przystanął na chwilę, gdyż czuł pragnienie. W żółtawym świetle, które panowało wewnątrz., zobaczył znajomą sylwetkę Théo Bessona, ubranego jak zwykłe z angielska, w tweedowy komplet. Trzymał szklaneczkę w ręku i rozmawiał z kim:;, kto stał obok niego. Był to wysoki młody mężczyzn» w czarnym ubraniu, jakie noszą chłopi w niedzielę, w białej koszuli i ciemnym krawacie. Twarz młodzieńca była cała w kolorach, szyję miał ogorzałą. Maigret przekręcił klamkę, zbliżył się do kontuaru i nie patrząc na nich zamówił małe piwo. Teraz widział ich w lustrze za butelkami i wydawało mu się, że Théo wzrokiem nakazał sąsiadowi milczenie. Cisza zapanowała w barze, było ich tylko czterech, razem z właścicielem knajpy, nie mówiąc o czarnym kocie, który wygrzewał się na krześle przy piecu. - Ciągle ta mgła - przerwał wreszcie milczenie właściciel. Przyszedł na nią sezon. Ale dni są jeszcze słoneczne. Młody człowiek odwrócił się i patrzył na Maigreta, który opróżniał swą fajkę, uderzając nią o obcas, i rozgniatał butem ciepły popiół w trocinach. Przypominał swym aroganckim spojrzeniem wiejskich rozrabiaczy, którzy podczas wesela czy stypy pogrzebowej szukają okazji, by sprowokować bójkę.
- Czy to nie pan przybył dziś rano z Paryża? - zapytał właściciel, by coś powiedzieć. Maigret ograniczył się do skinięcia głową, a młody elegant jeszcze bardziej wybałuszył na niego oczy. Trwało to kilka minut, podczas których Théo Besson zadowalał się leniwym przesuwaniem wzroku po butelkach. Miał cerę, oczy, a zwłaszcza worki pod oczyma ludzi, którzy piją dużo, regularnie i od samego rana. Wyraz jego twarzy był obojętny, ruchy miękkie. - Jeszcze raz to samo - zamówił. Właściciel spojrzał na młodego człowieka, który skinął głową na znak zgody. Byli więc razem. Théo wypił swoją szklankę jednym haustem. Tamten poszedł za jego przykładem i gdy starszy Besson rzucił kilka banknotów na kontuar, wyszli razem. Młody człowiek kilka razy obejrzał się za komisarzem. - Kto to jest? - Nie zna go pan? To pan Théo, pasierb Walentyny. - A ten drugi? - Jeden z braci Róży. Biedna dziewczyna zażyła truciznę, która była przeznaczona dla jej chlebodawczym. - To jest najstarszy brat? - Henryk? Tak, łowi śledzie w Fécamp. - Czy oni razem tu przyszli? - Myślę, że tak. Chwileczkę. W tym czasie bar był pełny. Jeśli nawet nie zjawili się razem, to jeden przyszedł tuż za drugim. - Nie wie pan przypadkiem, o czym rozmawiali? - Nie. Po pierwsze był tu straszny hałas, wszyscy rozmawiali równocześnie, a poza tym musiałem zejść na dół, by nabić nową beczkę piwa. - Czy widział pan ich już kiedyś razem? - Nie przypominam sobie. Nie jestem pewien. Natomiast widziałem, jak pan Théo spotykał się z nią. - Z kim? - Z Różą. - Widział ich pan na ulicy? - Widziałem ich co najmniej dwa razy tutaj, u mnie, w barze.
- Zalecał się do niej? - Zależy, co pan przez to słowo rozumie. Nie całowali się i nie obłapywał jej, jeśli to miał pan na myśli. Gaworzyli sobie przyjemnie, śmiali się i widziałem, że chce ją wstawić. Z Różą zresztą nie było to trudne, bo po pierwszej szklance wina wybuchała śmiechem, a po drugiej była już pijana. - Jak dawno to było? - Jakiś tydzień temu, a może dwa. - Czy pan Théo jest dobrym klientem? - On nie jest specjalnie moim klientem. Chodzi wszędzie, gdzie dają pić. Nie ma co robić z czasem i spaceruje. Tylko że nie potrafi przejść obok kafejki czy baru, żeby nie wstąpić. Nigdy nie jest hałaśliwy. Nie zaczepia- nikogo. Zdarza mu się czasem, wieczorami, że nie potrafi jakiegoś słowa wypowiedzieć, jak gdyby miał zamurowane usta. Nagle właściciel zrobił taką minę, jakby żałował, że powiedział za dużo. - Mam nadzieję, że nie jego podejrzewa pan o otrucie swej macochy? Jeśli miałbym komuś zaufać, to właśnie jemu. Zresztą ludzie, którzy piją jak on, nie są nigdy niebezpieczni. Najgorsi są tacy, którzy zalewają się od czasu do czasu i nie wiedzą potem, co robili. - Czy często widywał pan brata Róży? - Rzadko. Ludzie z Yport nie przyjeżdżają chętnie do Etretat. Mieszkają na uboczu. Raczej jeżdżą do Fécamp, które leży bliżej i jest bardziej w ich stylu. Napije się pan małego calvadosa, żeby piwo lepiej przeszło? To moja kolejka. -- Nie. Proszę o jeszcze jedno małe piwo. Piwo nie było dobre, jeszcze w nocy czuł je w żołądku, budził się nagle z męczących snów, których treści nie mógł sobie przypomnieć, ale które pozostawiały uczucie przygnębienia. Gdy wreszcie wstał rano, od strony morza rozchodziły się nadal ochrypłe sygnały syreny, przypływ musiał być wysoki, gdyż hotel drgał za każdym uderzeniem fal o brzeg.
Rozdział 5 OPINIE ZACNEGO CZŁOWIEKA Mgła już nie oddzielała ziemi od słońca, ale z morza, zupełnie spokojnego i ledwo poruszanego słabym wietrzykiem, unosiły się opary, migocące tęczowymi kolorami. Domy w mieście zaczęły złocić się w promieniach wschodzącego słońca, powietrze było przesiąknięte świeżością tak orzeźwiającą, że wchłaniało się ją wszystkimi porami. Od straganów jarzynowych dochodził przyjemny zapach, butelki mleka czekały jeszcze na progach, a w piekarniach pachniało świeżym i chrupiącym pieczywem. Wszystko to wyglądało na obrazek ze wspomnień dziecinnych lub na obraz świata, który zachowujemy w marzeniach, pragnąc się łudzić, że tak jest w rzeczywistości. Etretat ukazywało się jako naiwne, niewinne miasto i jego małe domki wydawały się zbyt ładne, zbyt świeżo malowane, by mógł w nich rozegrać się dramat. Skały wyłaniały się z mgiełki zupełnie tak samo jak na kartkach pocztowych w kioskach. Rzeźnik, piekarz, handlarka jarzyn powinni byli stać się bohaterami bajek. Czy tylko komisarzowi przychodziły takie myśli do głowy? Może inni przeżywają tę samą nostalgię, tylko nie chcą się do niej przyznać? On sam chciałby, by świat wyglądał tak, jak widzą go oczy dziecka. Powiedział do siebie: „Jak na obrazku”.
Nie chodziło tylko o zewnętrzny wygląd świata, ale również i o ludzi: ojciec, matka, grzeczne dzieci, dobrzy dziadkowie o białych włosach... Na samym początku swej kariery policyjnej pracował w Vésinet, które przedstawiało mu się jako najbardziej harmonijne miejsce na świecie. Niedaleko od Paryża przed rokiem 1914, gdy samochody były rzadkością. Bogaci mieszczanie mieli w Vésinet swoje letnie domki, zbudowane z czerwonej cegły, obszerne i wygodne, ze świetnie utrzymanymi ogródkami, wodotryskami, huśtawkami i dużymi szklanymi kulami. Lokaje nosili kamizelki w żółte pasy a pokojówki białe czepeczki i fartuszki obszyte koronką. Wydawałoby się, że mogą tam mieszkać jedynie rodziny szczęśliwe, cnotliwe, że panuje tam pokój i radość. Był w głębi ducha zawiedziony, gdy w pewnej willi o gracowanych ścieżkach wykryto ponure morderstwo. Zamordowano teściową z powodów majątkowych. Teraz nie miał już złudzeń... Oglądał życie przeważnie z drugiej strony, od podszewki, ale zawsze zachował tęsknotę dziecka za światem „jak z obrazka”. Dworzec był ładniutki, jakby go namalował dobry uczeń, z różową mgiełką unoszącą się jeszcze nad kominem. Zobaczył pociąg-zabawkę, portiera, który dziurkował bilety - jako chłopak marzył, by być kiedyś takim panem od dziurkowania biletów - a także zbliżającą się Arlettę, równie elegancką jak poprzedniego dnia, w paryskiej sukience, z walizeczką ze skóry krokodylowej. O mały włos nie wyszedł na jej spotkanie zakurzoną ścieżką, pachnącą żywopłotem i chwastami, ale bał się, by go ktoś nie posądził, że biegnie na schadzkę. Gdy schodziła stromą ścieżką małymi kroczkami na swych wysokich obcasach, robiła na pewno wrażenie „młodej damy z zamku”. Dlaczego rzeczywistość jest zawsze inna? Albo dlaczego wkłada się w główki dzieci złudny obraz świata, który nie istnieje i który przez całe życie będą starały się konfrontować z rzeczywistością. Zobaczyła go przy kiosku z gazetami i uśmiechnęła się do
niego, podając bilet do przedziurkowania. Wyglądała na zmęczoną. Można było odczytać w jej spojrzeniu pewien niepokój. - Byłam pewna, że pan tu będzie - odezwała się. - Jak było? - Raczej ciężko. Oczyma szukała swego przedziału, bo wagony były bez korytarza. Był tylko jeden przedział pierwszej klasy, zupełnie pusty. - A pani matka? - Żyje. W każdym razie żyła do chwili, gdy opuściłam willę. Było już niewiele czasu do odjazdu pociągu, położyła walizeczkę na siedzeniu i stanęła przy schodkach. - Czy wynikła jeszcze jakaś kłótnia między paniami? - Położyłyśmy się dopiero po północy. Muszę panu coś powiedzieć, panie komisarzu, to tylko wrażenie, ale ono mnie dręczy. Róża nie żyje, ale czuję, że to nie koniec, że przygotowuje się nowy dramat. - Z powodu tego, co powiedziała pani matka? - Nie. Nie wiem, z jakiego powodu. - Myśli pani, że jej nadal coś grozi? Nie odpowiedziała. Swymi jasnymi oczami wpatrywała się w kiosk. - Inspektor już czeka na pana -- zauważyła, jak gdyby nastrój chwili prysł. Weszła do swego przedziału, zawiadowca stacji dał sygnał gwizdkiem i lokomotywa wypuściła kłęby pary. Castaing rzeczywiście stał na peronie. Przyjechał wcześniej, niż to zapowiedział wieczorem, i nie znalazłszy Maigreta w hotelu, postanowił szukać go na dworcu. Trochę to peszyło komisarza. Ale dlaczego, u licha, miałby być speszony? Pociąg ruszył powoli, zatrzymał się po kilku metrach wstrząsając wagonami. Komisarz ściskał rękę inspektora. - Jest coś nowego? - Nic specjalnego - odpowiedział Castaing. - Po prostu byłem zaniepokojony, bez istotnej przyczyny. Śniły mi się dwie kobiety, matka i córka, same w małym domku.
- I która którą zabiła? Tym razem Castaing zmieszał się. - Skąd pan wie? W moim śnie matka zabiła córkę. A niech pan zgadnie czym? Polanem, wyjętym z kominka! - O dziewiątej ma przyjechać Karol Besson. Umarła jego teściowa. Czy Lucas nie przetelefonował panu jakichś wiadomości? - Tylko kilka, ale będzie jeszcze raz dzwonić i poleciłem w biurze, by nas łapano w pańskim hotelu. - Dowiedział się pan czegoś o Théo? - Kilka razy miał nieprzyjemności za wystawienie czeków bez pokrycia. Udało mu się zawsze zapłacić przed rozprawą. Ma bogatych przyjaciół. Ludzi, którzy lubią hulać, i to w licznym towarzystwie. Od czasu do czasu kręci jakiś mały interes, służy przede wszystkim jako pośrednik w różnych transakcjach. - A kobiety? - Nie wygląda, by mu bardzo na nich zależało. Od czasu do czasu ma przyjaciółkę, ale nigdy za długo. - To wszystko? Z małego baru dochodził tak smakowity zapach kawy i rogalików, że nie mogli oprzeć się pokusie i po chwili stali już z łokciami na kontuarze, nad wielkimi filiżankami z lekkim zapaszkiem alkoholu. - Nie tyle zaniepokoił mnie sen - ciągnął inspektor - co rozumowanie tuż przed zaśnięciem. Podzieliłem się nawet myślami z żoną, gdyż lubię głośno myśleć, i ona przyznała mi rację. Minęło już pięć lat od śmierci starego Bessona, prawda? - Mniej więcej. - I od tego czasu nic się nie działo, przynajmniej o niczym nie wiemy. Dopiero w ostatnią niedzielę ktoś próbował otruć Walentynę. Niech pan weźmie pod uwagę, że ten ktoś wybrał jedyny dzień w roku, w którym jest dużo osób w willi, by na nich rzucić ewentualne podejrzenie. - Powiedzmy. No i co dalej? - Nie umarła Walentyna, tylko biedna Róża. Więc, jeśli istnieje przyczyna do zlikwidowania Walentyny, ta przyczyna pozostaje nadal. Skoro więc nie znamy tej przyczyny...
- Niebezpieczeństwo istnieje nadal, to pan chciał powiedzieć? - Tak. Być może to niebezpieczeństwo jest bardziej groźne teraz niż kiedykolwiek, właśnie z powodu pańskiej obecności tutaj. Walentyna nie posiada majątku. Więc nie dla pieniędzy chciano ją zabić. A może ktoś chce przeszkodzić jej w wyjawieniu jakiejś tajemnicy? W takim wypadku... Maigret słuchał wywodów inspektora w roztargnieniu. Nadal był oczarowany jasną świeżością poranka, zwłaszcza gdy wilgoć nocy drgała jeszcze w promieniach słońca. - Czy Lucas nic nie mówił o Julianie? - Sudre'owie prowadzą bardzo mieszczański tryb życia. Mieszkają w pięciopokojowym mieszkaniu, w domu, gdzie czynsz jest średnio wysoki. Mają służącą, samochód i spędzają weekendy na wsi. - Wiedziałem o tym. - Hervé Peyrot, handlarz' winem, jest bogaty. Ma duże przedsiębiorstwo na bulwarze de Bercy i większość czasu spędza z kobietami, z najrozmaitszymi. Posiada trzy samochody, z tych - jeden Bugatti. „Plaża rodzinna” czytał na jednym z plakatów. To była prawda. Mamusie z dziećmi, mężowie, którzy przyjeżdżali w sobotę wieczorem; starsi panowie i starsze panie, którzy na swym stole w sali jadalnej mieli zawsze butelkę wody mineralnej i pudełeczka z pastylkami, a w kasynie zajmowali zawsze te same fotele; cukiernia panien Seuret, gdzie jadało się ciastka i lody; starzy rybacy, zawsze ci sami, których fotografowało się na tle łodzi wyciągniętych na brzeg... Ferdynand Besśon również był starym panem o twarzy wzbudzającej szacunek. A Walentyna była najmilszą ze starszych pań; Arietta mogła dziś rano śmiało pozować jako modelka do kartki pocztowej, jej mąż był zacnym dentystą, a Théo typem gentelmana, któremu wybaczano, gdy trochę za dużo wypił, bo zawsze był dystyngowany i spokojny. Karol Besson miał żonę i czworo dzieci, jedno z nich kilkumiesięczne niemowlę. W oczekiwaniu na strój żałobny przyszył sobie czarną krepę na rękawie, ponieważ umarła mu
teściowa. Był posłem i mówił już po imieniu ministrowi. W czasie kampanii wyborczej ściskał kordialnie ręce, całował dzieciaki, popijał z rybakami i wieśniakami. On również był postawnym mężczyzną - matka Maigreta nazwałaby go na pewno pięknym mężczyzną - wysoki i szeroki w ramionach, trochę zbyt otyły, o oczach prawie naiwnych i mięsistych wargach pod wąsem. Maigret obserwował go, gdy nadchodził. - Chyba nie dałem czekać na siebie, panie komisarzu? Dzień dobry, panie Castaing. Cieszę się, że znowu pana spotykam. Jego samochód świecił świeżym lakierem. - Żadnych złych nowin? - Nie. - Moja macocha? - O ile nam wiadomo, czuje się znakomicie. Przed chwilą odjechała Arietta. - Ach! Więc była tu znowu? Jak to ładnie z jej strony. Spodziewałem się, że przyjedzie pocieszyć matkę. - Przepraszam pana na chwilkę, panie pośle. Maigret odprowadził inspektora na bok i wysłał go do Yport czy do Fécamp. - Jeszcze raz pana przepraszam, ale musiałem wydać pewne polecenie. Przyznam się panu, że nawet nie wiem, gdzie mam pana przyjąć. Mój pokój chyba nie jest jeszcze posprzątany. - Chętnie bym się czegoś napił. Jeśli nie przeraża pana świeże powietrze, moglibyśmy usiąść na tarasie kasyna. Nie gniewa się pan chyba na mnie,., że nie oczekiwałem na pana tutaj? Moja żona jest niesłychanie przejęta. Jej siostra, która jest żoną armatora w Marsylii, przyjechała również. Montetowie nie mieli syna i tylko one obydwie zostały, więc wszystkie sprawy spadły na moją głowę. - Spodziewa się pan większych kłopotów? - Nie chcę nic złego powiedzieć o mojej teściowej. Była czcigodną niewiastą, ale w późniejszym wieku miała swoje dziwactwa. Słyszał pan już, że jej mąż był wielkim budowniczym? Zbudował chyba połowę domów w Dieppe i
wiele gmachów publicznych. Większość fortuny, jaką pozostawił po sobie, to są budynki mieszkalne. Od śmierci swego męża moja teściowa zarządzała nimi osobiście. Otóż nigdy nie chciała zgodzić się na remonty. Wynikały stąd rozliczne procesy z lokatorami, z władzami miejskimi, z urzędem skarbowym. - Jedno pytanie, panie pośle, czy pańska teściowa i macocha widywały się? Maigret łyknął ponownie kawę, wzmocnioną koniakiem, obserwując swego rozmówcę, który z bliska wydawał się bardziej miękki, pozbawiony konsystencji. - Niestety nie. Nigdy nie chciały zgodzić się na spotkanie. - Ani jedna, ani druga? - To znaczy moja teściowa odmawiała widzenia się z Walentyną. To śmieszna historia. Gdy przedstawiłem macosze Mimi, ta spojrzała na jej ręce z uwagą i rzekła coś w tym stylu: „Na pewno nie ma pani rąk swego ojca.” „Dlaczego?” „Wyobrażałam sobie zawsze, że ręce murarza muszą być bardzo duże i szerokie.” - Jak pan widzi, to wszystko jest idiotyczne. Mój teść zaczął istotnie jako zwykły murarz, ale to trwało bardzo krótko. Niemniej zachował język dosyć prosty. Szybko dorobił się dużego majątku i myślę, że nawet celowo mówił od czasu do czasu gwarą. Stał się ważną osobistością w Dieppe i w okolicy I widocznie to go bawiło, gdy szokował ludzi swoimi wyrażeniami. Gdy moja teściowa dowiedziała się o tym, odpłaciła jej pięknym za nadobne: „To lepiej, niż być córką rybaka, który umarł z pijaństwa.” Nie omieszkała też nadmienić, że Walentyna była sprzedawczynią u panien Seuret. - Oskarżała ją pewnie poza tym, że nie prowadziła się zbyt dobrze? - Istotnie. Podkreślała różnicę wieku między nią a jej mężem. Krótko mówiąc, obie nie życzyły sobie spotkania. - I wzruszywszy ramionami, dodał: - Takie historie zdarzają się przecież w każdej rodzinie, prawd Co nie przeszkadza, że każda z nich była porządną kobietą.
- Czy kocha pan Walentynę? - Nawet bardzo. Była zawsze w stosunku do mnie bardzo dobra. - A pańska żona? - Mimi, oczywiście, nie darzy jej taką sympatią. - Czy się kłócą? - Widują się rzadko, najwyżej raz do roku. Przed każdą wizytą proszę zawsze Mimi, by była cierpliwa w stosunku do Walentyny, która jest przecież starszą osobą. Mimi zawsze przyrzeka, ale jakąś słodką szpileczkę musi jej wsadzić. - Czy w ostatnią niedzielę także? - Nie wiem. Wyszedłem z dziećmi na spacer. Maigret zastanowił się, co też dzieci mogą myśleć o swoim ojcu? Przypuszczalnie, jak większość dzieci, że jest człowiekiem silnym, inteligentnym, zdolnym chronić je i poprowadzić przez życie. Nie zdawały sobie pewnie sprawy, że jest mięczakiem, który nie umie dostosować się do rzeczywistości. Mimi mówi pewnie o nim: „On jest taki dobry!” Tylko dlatego, że kochał cały świat i obserwował życie dużymi naiwnymi oczami smakosza. Na pewno chciał być silny, inteligentny i stać się najlepszym z ludzi! Miał mnóstwo pomysłów. Jeśli nie zrealizował ich wszystkich, albo jeśli kończyły się całkowitym fiaskiem, znaczyło to tylko, że świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Ale czyż nie udało mu się zostać posłem? Teraz wszyscy będą mogli przekonać się o jego. wartości. W całym kraju zaczną o nim mówić. zostanie z czasem ministrem, może mężem stanu? - Gdy pan był młody, czy nie zdarzyło się panu zakochać w Walentynie? Była przecież nie tak wiele starsza od pana. Miał minę obrażoną. - Nigdy w życiu! - A w Arletcie również nie kochał się pan? - Zawsze traktowałem ją jak siostrę. Ten to patrzał na świat i ludzi jak na obrazek. Karol Besson wyciągnął pudełko cygar z kieszeni i był zdziwiony, że Maigret odmówił poczęstunku; starannie zapalił swoje cygaro i wypuścił powoli kłąb dymu patrząc, jak unosi się w
rozsłonecznionym powietrzu. - Nie chciałby pan przejść się na taras kasyna? Usiedlibyśmy w wygodnych fotelach z widokiem na morze. Żył przez cały rok w pobliżu morza, ale zawsze sprawiało mu przyjemność patrzyć na nie z wygodnego fotela, w eleganckim ubraniu, z gładko wygoloną twarzą, z miną człowieka ważnego, któremu się powiodło. - A pański brat Théo? - Pyta pan, czy kochał się w Walentynie? - Tak. - Na pewno nie. Nic takiego nie zauważyłem. - A w Arletcie? - To już najmniej. Byłem jeszcze chłopcem, gdy Théo miał już swoje przygody z kobietkami, jak to się mówi, lekkimi. - A czy Arietta nie podkochiwała się w nim? - Możliwe, że była „zadurzona”, jak nazywa moja żona miłostki młodych dziewcząt. Wie pan, jak to wygląda. Pensjonarskie uczucie bez konsekwencji. Najlepszy dowód, że nie omieszkała wyjść za mąż. - Nie zdziwiło to pana? - Co? - Jej małżeństwo z Julianem Sudre. - Nie. Choć może trochę, gdyż nie był bogaty, a nie wyobrażaliśmy sobie, by Arietta mogła żyć bez luksusu. Przez pewien okres życia była wielką snobką. To jej zresztą minęło. Myślę, że właśnie Julian był jej wielką miłością. Wspaniały człowiek. Mój ojciec chciał im dać duży posag, to był jeszcze okres, w którym byliśmy bogaci, ale Julian odmówił. - Ona także? - Tak, mimo że nagle, z dnia na dzień, musiała przyzwyczaić się do zupełnie skromnej egzystencji. Nas to zresztą również czekało, ale znacznie później. - Czy pańska żona i Arietta zgadzają się na ogół ze sobą? - Myślę, że tak. Chociaż różnią się bardzo. Mimi ma dzieci, cały dom na głowie. Rzadko wychodzi. - Czy nie lubi życia towarzyskiego? Nigdy nie pragnęła, by państwo mieszkali w Paryżu?
- Mimi nie znosi Paryża. - A czy nie żałuje, że nie mieszka w Dieppe? -- Może trochę. Niestety, gdy zostałem wybrany posłem, nie możemy tam mieszkać. Moi wyborcy nie byliby tym zachwyceni. Słowa Karola Besson były w całkowitej harmonii z otoczeniem, z morzem o błękicie przypominającym kolorowe pocztówki, ze skałami, które zaczęły migotać w słońcu, z ludźmi na wakacjach, którzy układali się na plaży grupkami, jak do fotografii. Maigret zastanawiał się przez chwilę, czy wszystko to istniało naprawdę, czy też tylko w jego wyobraźni. A może właśnie ten duży mężczyzna, zadowolony z siebie, miał rację? Czy to prawda, że Róża nie żyje? - Nie zdziwiło to pana, gdy spotkał pan niespodziewanie w niedzielę swego brata tutaj? - W pierwszej chwili, tak. Byłem przekonany, że przebywa w Deauville albo, skoro już jesteśmy w początku września, poluje w którymś z zamków w Sologne. Jak pan wie, Théo nadal podtrzymuje światowy tryb życia. Gdy miał jeszcze pieniądze, prowadził życie na szerokiej stopie i szczodrą ręką przyjmował przyjaciół. Ci nie zapomnieli i teraz jego przyjmują. Jak sprawy zmieniły swój aspekt! Kilka słów i to już nie był ten sam Théo. Czy on ma jakieś dochody? Dochody? Nic o nich nie wiem. Jeśli nawet, to lwi pewno bardzo skromne. Ale on nie ma też specjalnych wydatków. Jest kawalerem. Czuło się krztę zazdrości w słowach wielkiego mężczyzny, obarczonego czwórką dzieci. - Jest zawsze bardzo elegancko ubrany, może dlatego że potrafi długo nosić swe ubrania. Często bywa zapraszany na przyjęcia wśród najwyższych sfer. Myślę, że przy okazji ubija sobie małe interesiki. Wie pan, to jest chłopak bardzo inteligentny. I gdyby chciał... Karol też, gdyby chciał... - Czy zaraz zgodził się pójść z panem do Walentyny?
. - Nie od razu. - Czy powiedział panu, dlaczego tu przyjechał? - Panie komisarzu, nie wydaje mi się, by go pan posądzał? - Nie posądzam nikogo, panie Besson. Rozmawiamy sobie po prostu o tym i owym. Chcę mieć możliwie dokładny obraz rodziny. - Więc dobrze, jeśli chce pan znać moją opinię, Théo, mimo że broni się przed tym, jest sentymentalnym człowiekiem. Tęsknił za Etretat, gdzie w dzieciństwie spędzaliśmy wakacje. Czy wie pan, że przyjeżdżaliśmy tu jeszcze za życia mojej matki? - Rozumiem. - Zwróciłem mu uwagę, że nie ma żadnego powodu do zachowywania urazy, że Walentyna wcale nie gniewa się na niego. Ostatecznie poszedł ze mną. - A jak zachował się u niej? - Jak człowiek światowy. Z początku był trochę zażenowany. Gdy zobaczył nasze podarunki, przeprosił, że przyszedł z pustymi rękami. - A jak odnosił się do Arletty? - Przecież między nim a Arlettą nigdy nic nie było. - A więc gdy zasiedli państwo do stołu, rodzina była w komplecie. - Niezupełnie, bo nie było Juliana, który nie mógł przyjechać. - Zapomniałem. Nie zauważył pan nic, jakiegoś drobnego choćby szczegółu, który mógłby rzucić światło na zbliżającą się tragedię? - Absolutnie nic. A jestem przecież dosyć dobrym obserwatorem z natury. Co za bałwan! A może to było szczęściem dla niego, że był czasami bałwanem! - Muszę jednak dodać, że razem z Mimi byliśmy dosyć zajęci dziećmi. W domu są na ogół spokojne. Niestety, gdy bierzemy je z sobą na wizytę, jakiś diabeł w nie wstępuje. Widział pan, że dom Walentyny jest stosunkowo mały. W jadalni było tak ciasno, że z trudem można było obrócić krzesło. Malec, który zwykle większość dnia przesypia, darł się prawie przez godzinę,
że aż uszy pękały. Młodszego trzeba było położyć na łóżku babci, a już nie wiedzieliśmy, co zrobić ze starszymi dziećmi. - Czy znał pan dobrze Różę? - Widywałem ją za każdym razem, gdy przychodziłem z wizytą. Miała twarz uczciwej dziewczyny, trochę zamkniętej w sobie, zresztą jak wszyscy tutejsi. Gdy się ich jednak bliżej pozna... - Widział ją pan co najmniej z pół tuzina razy? - Nawet więcej. - Rozmawiał pan z nią kiedy? - No, tyle, ile rozmawia się ze służącą, na temat pogody, kuchni. Była zresztą dobrą kucharką. Zastanawiam się, co zrobi teraz Walentyna, która jest smakoszem. Gdy tak słucham pana, panie komisarzu, i odpowiadam na pytania, obawiam się trochę, że pan wszedł na fałszywą drogę. Maigret nie poruszył się, pykał nadal spokojnie z fajki, obserwując z daleka malutki statek, który przecinał linię horyzontu. - Ponieważ przewidywałem to, znaczy, przewidywałem, w jakim kierunku potoczy się śledztwo policji, zwróciłem się do ministra i poprosiłem, by wyświadczył mi przysługę i oddał tę sprawę w pańskie ręce. - Dziękuję panu bardzo. - O przepraszam! To ja panu dziękuję, że zechciał pan tu przyjechać! Jestem wprawdzie człowiekiem bardzo zajętym, ale zdarza mi się, jak wielu innym, czytać powieści kryminalne. Nie pytam pana, czy bierze je pan na serio. We wszystkich powieściach kryminalnych każdy ma coś do ukrycia, sumienie każdego jest czymś obciążone i ludzie, z pozoru najbardziej zwykli, mają skomplikowane życie. Teraz, gdy poznał pan już mniej więcej naszą rodzinę, chcę wierzyć, że zrozumiał pan, iż nikt z nas nie miał powodu gniewać się na macochę, a już na pewno nie tak bardzo, by myśleć o zabiciu jej z zimną krwią. Znaleziono arszenik w żołądku Róży i nie ulega dyskusji fakt, jeśli dobrze zrozumiałem, że trucizna znajdowała się w szklance z lekarstwem dla Walentyny. Spotkał pan Arlettę. Widział pan Théo. Rozmawia pan teraz
ze mną. Jeśli chodzi o Mimi, gdyby nie nieszczęście, które na nią spadło, przyprowadziłbym ją ze sobą, by przekonać pana, że ona nie jest zdolna kogokolwiek skrzywdzić! W niedzielę byliśmy wszyscy szczęśliwi. Utrzymuję, choćby nawet wydało się to komuś śmieszne, że tylko jakiś przypadek mógł spowodować katastrofę. Czy wierzy pan w duchy? Był zachwycony swym przemówieniem, które wypowiedział z porozumiewawczym uśmiechem, jak gdyby przemawiał w Izbie i zapędził w kozi róg swego przeciwnika. - Nie, nie wierzę. - Ja również nie. A jednak co roku odkrywa się we Francji jakiś dom, gdzie straszy, i przez wiele dni a nawet tygodni ludność jest wzburzona. Spotkałem się w moim okręgu z takim wypadkiem. Zmobilizowano żandarmów, policjantów, specjalistów, którzy nie mogli znaleźć żadnego wytłumaczenia, dlaczego co noc niektóre meble poruszają się w tym domu. A potem, niezmiennie, wszystko wyjaśnia się pewnego pięknego dnia, najczęściej w sposób tak prosty, że historia kończy się wybuchem śmiechu. - Róża umarła, prawda? - Wiem. Nie mam zamiaru twierdzić, że ona sama się otruła. - Doktor Jolly, który ją doglądał, twierdzi, że była zdrowa na duchu i ciele. Żaden szczegół z jej życia nie wskazuje na to, by pragnęła popełnić samobójstwo. Niech pan nie zapomina, że trucizna znajdowała się w szklance w chwili, gdy Walentyna chciała zażyć lekarstwo, a nie wypiła go tylko dlatego, że było za gorzkie. - Zgadzam się. Nic nie sugeruję. Stwierdzam tylko jedno: nikt z obecnych osób nie miał powodu do zabicia starej, bezbronnej kobiety. - A czy wie pan, że tej nocy znajdował się w wilii obcy człowiek? Besson zarumienił się trochę i zrobił ręką gest, jakby chciał odpędzić natrętną muchę. - Dowiedziałem się o tym. Ledwo mogłem w to uwierzyć. Ostatecznie jednak Arietta ma swoje trzydzieści osiem lat. Jest naprawdę piękna i bardziej poddana pokusom niż inne kobiety.
Może to nie jest tak groźne, jak myślimy? Mam nadzieję w każdym razie, że Julian nie dowie się o niczym. - Prawdopodobnie. - Widzi pan, panie komisarzu, podejrzewać obecne osoby potrafi każdy. Ale pan, po tym, co wiem o panu, na pewno pójdzie dalej, zbada wszystko głębiej, niż wskazują na to pozory, i jestem przekonany, że tak jak to się miało z duchami, odkryje pan prawdę, najbardziej zwykłą. - Że Róża w ogóle nie umarła, na przykład? Karol Besson zaśmiał się, nie bardzo pewny, czy to miał być żart? - A w jaki sposób, zdaniem pana, można było zaopatrzyć się w arszenik? W jakiej formie? - Niech pan nie zapomina, że pana ojciec był aptekarzem, że Théo ukończył studia chemiczne, przynajmniej tak słyszałem, że pan sam pracował przez pewien okres w laboratorium, że wszyscy członkowie rodziny posiadają pewną wiedzę farmaceutyczną. - Nie pomyślałem o tym, ale to wcale nie zmienia mego rozumowania. - Oczywiście. - Również nie można wykluczyć, że ktoś z zewnątrz wtargnął do willi. - Na przykład jakiś włóczęga? - A dlaczegóż by nie? - Ktoś, kto słysząc, że dom jest pełen ludzi, wkrada się na pierwsze piętro, by wlać truciznę do szklanki? Takie pytanie też trzeba sobie postawić. Trucizna nie znajdowała się w buteleczce ze środkiem nasennym, to zostało zbadane, lecz w szklance. - Widzi pan sam, że wszystko nie trzyma się kupy! - Róża nie żyje. - A więc, co pan o tym myśli? Niech pan mi powie swoją opinię, jak mężczyzna mężczyźnie. Przyrzekam panu z kolei, że nie podejmę żadnych kroków i nikomu nic nie powiem, by nie utrudnić panu śledztwa. A więc kto to był, zdaniem pana? - Nie wiem. - Dlaczego?
- Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania. - Jak to? - Będę wiedział, gdy odpowiem sobie na dwa pytania. - Podejrzewa pan kogoś? Czuł się teraz nieswój, w fotelu, żując koniec zgaszonego cygara, który musiał mu pozostawiać na języku gorzki smak. Być może, podobnie jak to zdarzyło się Maigretowi, uczepił się swych iluzji, obrazu, jaki wytworzył sobie o życiu, a teraz ktoś burzył to wszystko. Wyglądał niemal patetycznie, kiedy strwożony, załamany, wypatrywał najmniejszej wskazówki ze strony komisarza. - Popełniono morderstwo - odezwał się Maigret. - To nie ulega wątpliwości. - Nikt nie zabija bez przyczyny, a już zwłaszcza za pomocą trucizny, ta zbrodnia nie łączy się z wybuchem gniewu czy też pasji. W mojej całej karierze nie spotkałem się z ani jednym przypadkiem otrucia, który nie miałby podłoża materialnego. - Ale jakież, u diabła, mogłoby tu być podłoże materialne? uniósł się wreszcie Karol. - Jeszcze tego nie odkryłem. - Wszystko, co moja macocha posiada w tej chwili, jest zapisane jej w dożywocie. Zostaje trochę mebli i bibelotów. - Wiem o tym. - Ja osobiście nie potrzebuję pieniędzy, zwłaszcza teraz. Arietta również nie. Théo nie troszczy się o pieniądze. - Wszystko to mi już mówiono. - No więc co? - Na razie nic. Rozpocząłem dopiero śledztwo, panie pośle. Pan mnie wezwał i oto jestem. Walentyna również zwróciła się do mnie, bym zajął się tą sprawą. - Napisała do pana? - Ani nie pisała, ani nie telefonowała. Odwiedziła mnie w Paryżu. - Wiedziałem, że pojechała do Paryża, ale byłem przekonany, że odwiedziła swą córkę. - Przyjechała do biura Policji Śledczej i znajdowała się właśnie w moim pokoju, kiedy otrzymałem wiadomość od
ministra. - To dziwne. - Dlaczego? - Ponieważ nie sądziłem, że zna pańskie nazwisko. - Powiedziała mi, że interesowała się mymi śledztwami i że wycinała z gazet artykuły na ten temat. Co pana w tym niepokoi? - Nic. - Woli pan nie mówić? - Chodzi tu o głupstwo, zapewniam pana, tylko że ja osobiście nigdy nie widziałem, by moja macocha trzymała gazetę w ręku. Nie abonowała żadnej prasy, nigdy nie chciała mieć radia, nawet nie zgodziła się na założenie telefonu. Zupełnie nie interesuje się tym, co dzieje się poza jej domem. - Widzi pan, że można poczynić pewne odkrycia. - A do czego to nas doprowadzi? - Dowiemy się później. Być może do niczego. Nie ma pan ochoty napić się czegoś? - Czy Théo przebywa jeszcze w Etretat? - Widziałem go wczoraj wieczorem. - W takim razie mamy szansę spotkania go w barze. Czy pan już z nim rozmawiał? - Nie miałem do tej pory okazji. - Przedstawię go panu. Czuło się, że jakaś sprawa gnębi go, i tym razem zadowolił się odgryzieniem końca cygara zębami i zapalił je byle jak. W falach morza paru chłopców podrzucało dużą, czerwoną piłkę...
Rozdział 6 RÓŻA I JEJ PROBLEMY Besson nie mylił się. Poza Charlie’m była tylko jedna osoba w barze: Théo, który nie skończywszy swej szklaneczki, zabawiał się sam, z braku partnera, grą w kości. Karol podszedł, dumny i uradowany, że ma przedstawić swego starszego brata. Théo spojrzał na nich oczami bez wyrazu i zszedł z niechętną miną z wysokiego taboretu. - Znasz komisarza Maigret? Théo mógł odpowiedzieć, „znam go ze słyszenia”, albo: „jak wszyscy ludzie”, lub cokolwiek, by dać do poznania, że to nazwisko mu coś mówi, ale zadowolił się oficjalnym skinieniem głowy i nie wyciągając ręki wybąkał pod nosem: - Bardzo mi miło. Z bliska wydawał się starszy, widać było zmarszczki tak cienkie, że w niektórych miejscach wyglądały jak pęknięcia skóry. Spędzał chyba co rano wiele czasu u fryzjera, gdzie poddawał się różnym masażom, twarz jego była wypielęgnowana jak u starej kokietki. - Wiesz pewnie, że to na interwencję moją i Walentyny, która specjalnie w tym celu pojechała do Paryża, pan komisarz zgodził się zająć tym śledztwem? Karol był trochę rozczarowany, że jego brat przyjął ich z ugrzecznioną oziębłością monarchy, który przybył z oficjalną wizytą. - Czy ci nie przeszkadzamy? - Ależ nie. - Właśnie spędziliśmy godzinę na słońcu obok plaży i chcielibyśmy się czegoś napić. Charlie! Barman obdarzył Maigreta przyjacielskim spojrzeniem. - A ty, Théo, co pijesz? - Szkocką. - Nie znoszę whisky. Czego się pan napije? Co zamówić dla pana, panie komisarzu? Ja wezmę chyba grenadynę.
Dlaczego Maigret zamówił to samo? Od dawna nie pił już tego napoju, ale z jakichś niewyjaśnionych przyczyn, przypominał mu wakacje. - Czy po niedzieli widziałeś ponownie Walentynę? - Nie. Théo miał duże ręce, starannie wypielęgnowane, ale blade, pokryte rudawymi włoskami. Na palcu nosił olbrzymi sygnet. Wszystkie jego ubrania były szyte na miarę. Niewątpliwie wybrał sobie jakiś typ do naśladowania, który stał się jego wzorcem. Prawdopodobnie był zafascynowany jakimś arystokratą Angielskim i przyswoił sobie jego gesty, chód, sposób ubierania się, nawet mimikę twarzy. Podnosił od czasu do czasu rękę do ust, jak gdyby miał zamiar ziewnąć, ale nie ziewał. - Zostajesz jeszcze długo w Etretat? - Nie wiem. Karol zadał sobie trud, by przedstawić swego brata w lepszym świetle, i tłumaczył komisarzowi. - To dziwny chłopak. Nigdy nie wie poprzedniego wieczora, co będzie robił następnego dnia. Nagle, bez najmniejszej przyczyny, wychodząc do Fouqueta czy Maxima, wraca do domu, pakuje walizki i wsiada do samolotu, by polecieć do Cannes, Chamonix, a może do Londynu czy Brukseli. Prawda, Théo? Maigret z miejsca zabrał się do niego. - Czy pan pozwoli, panie Besson, że zadam panu jedno pytanie? Kiedy spotkał się pan ostatni raz z Różą? Biedny Karol patrzył na nich obu ze zdumieniem; otworzył usta, jakby chciał zaprzeczyć, i czekał na energiczny protest ze strony starszego brata. Théo jednak nie zaprzeczył. Robił wrażenie znudzonego, przez pewien czas wpatrywał się we wnętrze swej szklaneczki, nim podniósł oczy na komisarza. - Czy chciałby się pan dowiedzieć dokładnej daty? - Jeśli to możliwe, jak najdokładniejszej. - Karol potwierdzi panu, że jestem zawsze na bakier z datami, często nie wiem, jaki mamy dzień tygodnia.
- Czy to było dawniej niż przed tygodniem? - Mniej więcej tydzień temu. - Czy to była niedziela? - Nie. Jeśli miałbym odpowiedzieć pod przysięgą, musiałbym się długo zastanawiać, ale tak, na chybił trafił, mogę powiedzieć, że to była albo środa, albo czwartek w zeszłym tygodniu. - Czy wiele razy spotykał się pan z Różą? - Bo ja wiem? Dwa albo trzy razy. - Czy poznał pan Różę u swej macochy? - Musiano chyba już panu powiedzieć, że nie bywałem u macochy. Gdy spotkałem tę dziewczynę, nie wiedziałem nawet, gdzie pracuje. - A gdzie to miało miejsce? - Na zabawie wiejskiej w Vaucottes. - Cóż to znowu, zaczynasz zalecać się do panien służących? zażartował Karol, chcąc dać do poznania, że to nie było w zwyczaju jego brata. - Przyglądałem się wyścigom w workach. Ona stała obok mnie i nie wiem nawet, kto z nas pierwszy odezwał się, ona czy ja. W każdym razie ona powiedziała, że wszystkie zabawy wiejskie są takie same, że to wszystko jest głupie i że woli pójść sobie, a ponieważ ja również miałem zamiar odejść, zaproponowałem jej, że ją odwiozę moim wozem. - To wszystko? - Charlie! Jeszcze raz to samo! Barman bez pytania napełnił trzy szklaneczki i Maigret nie zaprotestował nawet gestem. - Opowiadała, że dużo czyta, mówiła o książkach, które ją niepokoją, bo nie może ich zrozumieć. Czy mam tę rozmowę traktować jako przesłuchanie, panie komisarzu? Proszę wziąć pod uwagę, że chętnie służę moją osobą, ale miejsce, w którym rozmawiamy... - Ależ, Théo! - oburzył się Karol. - Przecież mówiłem ci, że to ja prosiłem pana komisarza Maigreta, by zechciał tu przyjechać. - Jest pan pierwszą spotkaną tutaj osobą - dodał komisarz -
która potrafi coś powiedzieć o tej dziewczynie. W każdym razie jest pan pierwszy, który to czyni. - Co chciałby pan jeszcze o niej wiedzieć? - Co pan o niej myśli? - No cóż, mała wieśniaczka, która za dużo czytała i zadawała niedorzeczne pytania. - Na jaki temat? - Na każdy, o dobroci, o egoizmie, o stosunkach międzyludzkich, na temat inteligencji, czy ja wiem co jeszcze? - O miłości również? - Oświadczyła, że nie wierzy w miłość i że nie poniży się nigdy do oddania się mężczyźnie duszą i ciałem. - Nawet gdyby wyszła za mąż? - Uważała małżeństwo za coś obrzydliwego, chyba tak się wyraziła. - A więc między wami nic nie zaszło? - Absolutnie nic. - Żadnych poufałości? - Brała mnie za rękę, gdyśmy szli obok siebie, albo, gdy jechaliśmy samochodem, opierała głowę o moje ramię. - Czy nigdy nie mówiła o nienawiści? - Nie. Jej manią był egoizm i duma. Wyraz „duma” wymawiała z twardym akcentem normandzkim. Charlie! - Jednym słowem - wtrącił Karol - zabawiałeś się po prostu studiowaniem charakteru. Théo nie zadał sobie trudu, by mu odpowiedzieć. - Czy to już wszystko, panie komisarzu? - Czy przed śmiercią Róży znał pan już Henryka? Tym razem Karol poruszył się z prawdziwym niepokojem. Skąd Maigret, który mu o niczym nie wspominał, wiedział o tym wszystkim? Postawa brata wydała mu się już mniej naturalna, jego przedłużający się pobyt w Etretat zaczynał nasuwać wątpliwości. - Znałem go jedynie z imienia, gdyż opowiadała mi o swej rodzinie, której zresztą nie darzyła afektem. Twierdziła, że nikt jej w domu nie rozumie. - A więc dopiero po śmierci Róży spotkał pan Henryka
Trochu? - Zaczepił mnie na ulicy i zapytał, czy to ja jestem tym, który chodził z jego siostrą. Miał minę, jak gdyby chciał się bić. Odpowiedziałem mu spokojnie i to go również uspokoiło. - Czy widział go pan ponownie? - Tak, wczoraj wieczorem. - Dlaczego? - Po prostu spotkaliśmy się znowu. - Czy on ma pretensje do pana rodziny? - Przede wszystkim do Walentyny. - Z jakiej racji? - To już jego sprawa. Myślę, że może go pan równie dobrze wypytywać, jak mnie. Charlie! Maigret odkrył wreszcie, kogo Théo starał się tak dokładnie naśladować: oczywiście księcia Windsoru. - Jeszcze dwa lub trzy pytania, skoro pan już był tak uprzejmy zgodzić się na tę rozmowę. Czy nigdy nie spotkał się pan z Różą w willi „La Bicoque’'? - Nigdy. - Nawet nie czekał pan na nią w pobliżu willi? - Ona przychodziła tutaj. - Czy nigdy nie upiła się w pana towarzystwie? - Po dwóch czy trzech szklaneczkach stawała się dosyć podniecona. - Czy nie nadmieniała, że ma dosyć życia? - Bała się straszliwie śmierci i w samochodzie ciągle mnie prosiła, bym nie jechał zbyt szybko. - Czy kochała pana macochę? Była jej oddana? - Nie sądzę, by dwie kobiety, przebywające razem od rana do wieczora, mogły się kochać. - Sądzi pan, że raczej się nienawidziły? - Nie powiedziałem tego słowa. .- Właściwie - wtrącił się Karol - powinienem złożyć wizytę Walentynie. Nie byłoby uprzejme z mej strony przyjechać do Etretat i nie zapytać jej, jak się miewa. Czy pojedzie pan ze mną, panie komisarzu? - Dziękuję.
- Zostaje pan z moim bratem? - Jeszcze zostanę tu przez chwilę. - Chyba nie będę już panu dziś potrzebny? Jutro jadę do Dieppe na pogrzeb. Wiesz, Théo, że moja teściowa umarła? - Składam ci kondolencje. Wyszedł z wypiekami na twarzy, nie wiadomo, czy z powodu alkoholu, czy też z powodu zachowania się brata. - Co za idiota! - mruknął Théo przez zęby. I to on sprowadził pana specjalnie z Paryża? Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę w kierunku kostek do gry, chcąc dać do poznania, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Maigret wyjął portfel z kieszeni i zwrócił się do Charliego, ale Théo uprzedził go, bąkając pod nosem. - Dopisz to do mego rachunku. Wychodząc z kasyna Maigret zauważył samochód inspektora Castaing, a przed hotelem natknął się na niego we własnej osobie. - Czy ma pan chwilę czasu? Napijemy się czegoś? - Ja już raczej nie. Wypiłem trzy aperitify, jeden po drugim, i wolałbym coś zjeść. Czuł się nieco ospały. Był gotów całą tę sprawę potraktować trochę z przymrużeniem oka i nawet Castaing z miną zaaferowaną robił na nim komiczne wrażenie. - Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, gdy pan sam pojedzie do Yport. Przebywając tu przez pięć lat, byłem przekonany, że znam trochę tych ludzi, ale nie czuję się na siłach, by się. zmierzyć z tą rodziną Trochu. - Co oni mówią? - Nic. Ani tak, ani nie, ani to, ani owo. Patrzą na mnie spode łba, nie proszą, bym usiadł, czekają tylko, kiedy sobie pójdę. Od czasu do czasu rzucają na siebie wymowne spojrzenia, jak gdyby chcieli porozumieć się: „No co, mówimy?” „Decyduj się!” „Nie, to ty masz decydować!” Potem matka rzuca jakieś zdanie, które nic nie mówi, ale które ma może jakiś ukryty sens.
- Co ona takiego mówi? - Na przykład: „Ci ludzie trzymają się, i nikt nie piśnie słowa”. - I co jeszcze? - „Mieli już swoje powody, by przeszkodzić mej córce przyjść tutaj”. - Róża nie odwiedzała ich? - Rzadko. Przynajmniej tak zrozumiałem. Z nimi wszystko można rozumieć i tak, i owak. U nich słowa mają za każdym razem inne znaczenie. Wypowiedzą jakieś słowo i zaraz je odwołują. Jedno tylko z tej całej gadaniny wynika, że my tu jesteśmy nie po to, żeby wykryć prawdę, ale po to, by ochronić „tych ludzi” od wszelkich przykrości. Nie wygląda, by uwierzyli, że Róża zginęła przez pomyłkę. Słuchając ich, dochodzi się do wniosku, że to na nią ktoś czyhał, a nie na Walentynę. Gdy wrócił ojciec, wahał się przez dłuższy czas, ale wreszcie poczęstował mnie szklanką wina, ostatecznie znajdowałem-się pod jego dachem. Ale syn, który był obecny, gdyż dopiero w nocy wypływa na połów, nie chciał się z nami napić. - To był ten najstarszy, Henryk? - Tak. Nie odezwał się ani słowem. Wydawało mi się nawet, że dawał im znaki, by milczeli. Może gdybym spotkał ojca w jakiejś knajpie w Fécamp, powiedziałby po paru szklaneczkach coś więcej. A co pan zdziałał do tej pory? - Gawędziłem sobie z obydwoma braćmi Besson: najpierw z Karolem potem z Théo. Usiedli przy stole. Przed nimi stała karafka z białym winem i inspektor nalał do szklanek. Maigret nie wzbraniał się i gdy opuścili jadalnię, miał ochotę wrócić do swego pokoju na małą sjestę przy szeroko otwartych oknach. Powstrzymał go wstyd. Jeszcze z czasów młodości miał bardzo silne poczucie obowiązku, często przesadzał w tym, dochodząc do wniosku, że nie dosyć pracuje na swój chleb, i nawet gdy był na wakacjach - co mu się nie corocznie zdarzało, jak choćby na przykład w tym roku - nie był daleki od uczucia winy. - Co mam teraz robić? - zapytał Castaing, zdziwiony, że
komisarz zdradza senność i niezdecydowanie. - Co chcesz, mój mały. Myszkuj, już nie wiem gdzie. A może byś poszedł zobaczyć lekarza? - Doktora Jolly? - Tak. I innych ludzi. Obojętnie kogo. Tak na los szczęścia! Stara panna Seuret lubi pewnie rozmawiać i na pewno nudzi się. - Czy mam pana gdzieś podrzucić? - Nie, dziękuję. Wiedział, że w każdym śledztwie musi przejść przez taki moment jak ten właśnie i czy to przypadkiem, czy też pod wpływem jakiegoś instynktu, zawsze zdarzało mu się, że wypijał wtedy trochę za dużo. Odbywało się to wszystko, jak mówił, poza nim, jego umysł zaczynał przetrawiać nabyte wiadomości. Na samym początku nie wiedział nic poza danymi z suchego raportu. Potem rozmawiał z ludźmi, których nigdy przedtem nie widział ani o nich nie słyszał. I patrzał na nich, jak gdyby oglądał fotografie w albumie. Trzeba było poznać ich jak najszybciej, stawiać pytania, wierzyć albo nie wierzyć ich odpowiedziom i unikać wyciągania zbyt wczesnych wniosków. W tym pierwszym okresie wszystko, ludzie i ich sprawy, wydawało się jasne, lecz trochę odległe, jeszcze anonimowe i bezosobowe. Później w pewnym określonym momencie wszystko zaczynało się mieszać bez specjalnych przyczyn. Obraz osób stawał się coraz bardziej niewyraźny, skomplikowany, ale zarazem bardziej ludzki i wtedy należało już uważać. Zaczął ich wszystkich widzieć już od wnętrza, jeszcze szukał po omacku, ale czuł, że potrzeba już tylko małego wysiłku, ażeby wszystko sprecyzowało się i prawda wyszła sama na wierzch. Z rękami w kieszeni i fajką w zębach maszerował powoli zakurzoną drogą, którą prawie już znał. Jeden szczegół, może mało ważny, uderzył go. Był przyzwyczajony w Paryżu, że na każdym prawie kroku miał do dyspozycji środki lokomocji.
Jaka odległość dzieliła willę „La Bicoque” od centrum Etretat? Około kilometra. Walentyna nie miała telefonu. Ani samochodu. Mało prawdopodobne, by jeździła na rowerze. Dla starej kobiety była to więc prawdziwa wyprawa, by dotrzeć do innych ludzi. Całymi dniami musiała być skazana na samotność. Najbliższą jej sąsiadką była panna Seuret, która miała blisko dziewięćdziesiąt lat i która pewnie nie opuszczała swego fotela. Czy Walentyna sama robiła swe zakupy? Czy też zajmowała się tym Róża? Na poboczu rosły krzaki jeżyn z dużymi czarnymi owocami, ale nie zatrzymał się, by zerwać choć jedną, nawet nie ułamał sobie patyka; niestety, wyrósł już z tego wieku! Bawiła go ta myśl. Myślał również o Karolu i jego bracie Théo, postanowił wybrać się do rodziny Trochu i wypić u nich szklankę jabłecznika. Ale czy go poczęstują? Pchnął furtkę, pomalowaną na zielony kolor, odetchnął złożonym zapachem wszystkich kwiatów i krzewów w ogrodzie, usłyszał za zakrętem ścieżki regularne uderzenia motyki i zobaczył staruszka, który gracował grządki róż. Był to bez wątpienia Honoré, ogrodnik, który przez trzy dni w tygodniu pracował u Walentyny i którego zatrudniała również panna Seuret. Ogrodnik podniósł się, by przyjrzeć się intruzowi i podniósł rękę do czoła; nie wiadomo, czy chciał złożyć ukłon, czy zasłonić oczy przed słońcem. To był również ogrodnik „jak z obrazka”, przygarbiony od stałego nachylania się nad ziemią, z małymi oczkami kuny, z nieufną miną zwierzątka, które wychyla głowę ze swej nory. Nie odezwał się słowem, patrzał za Maigretem i zabrał się z powrotem do swej pracy, gdy usłyszał trzaśniecie drzwi. Maigretowi nie otworzyła pani Leroy, ale sama Walentyna pofatygowała się, by go przywitać. Uśmiechnęła się do niego jak do dobrego znajomego. - Mam dziś dzień wizyt - powiedziała podniecona. Odwiedził mnie Karol. Był zdenerwowany sposobem, jakim przyjął pana jego brat.
- Mówił pani o naszej rozmowie? - O jakiej rozmowie? Chwileczkę. Przede wszystkim opowiadał o starej pani Montet, która umarła, co zmieni jego sytuację życiową. Jest teraz bogaty, bogatszy niż kiedykolwiek, gdyż ta stara jędza posiadała ponad sześćdziesiąt domów, pomijając papiery wartościowe i cały skarb w złocie. Czego się pan napije? - Jeśli można poprosić, to szklaneczkę najzimniejszej wody. - Dobrze, ale pod warunkiem, że nie pogardzi pan również małym kieliszeczkiem. Niech pan to zrobi dla mnie. Nigdy nie piję sama. To byłoby straszne, prawda? Czy wyobraża pan sobie starą kobietę, która popija szklankami calvados? Gdy jednak ktoś mnie odwiedza, chcę sprawić sobie przyjemność z tej okazji. Ostatecznie, wszystko jedno! Czuł się dobrze. Trochę było mu gorąco w tym małym pokoju, gdzie promienie słońca padały na jego ramię. Walentyna wskazała mu fotel i rześka krzątała się koło niego. Oczy jej błyszczały jak u młodej dziewczyny. - Czy Karol nie mówił pani nic więcej? - Na jaki temat? - O swoim bracie. - Mówił tylko, że nie rozumie zupełnie Théa, dlaczego pokazał się z tak niekorzystnej strony, tym bardziej, że robił to chyba celowo. Karol był tym zgnębiony, ma duże poczucie więzi rodzinnej, a Théa podziwiał zawsze. Jestem przekonana, że to nie Karol mówił o mnie źle. - Ma pani rację. - A wobec tego kto? Był zaledwie parę minut w tym mieszkaniu i ani się spostrzegł, gdy już go poddano małemu przesłuchaniu. - Pewnie moja córka? Powiedziała to swobodnie, z uśmiechem. - Nie musi pan mieć wyrzutów sumienia, że się pan wygadał przede mną. Ona wcale tego nie tai. Oświadczyła mi wręcz, że nie ukrywała wcale przed panem swej opinii o mnie. - Nie sądzę, by pani córka była bardzo szczęśliwa. - I myśli pan, że chciałaby być?
Uśmiechnęła się w zadumie do szklanki, potem do Maigreta. - Nie wiem, czy miał pan dużo do czynienia z kobietami. Na przykład Róża byłaby straszliwie nieszczęśliwa, gdyby nie stawiała sobie bez przerwy jakichś problemów do rozwiązania. I to problemy natury filozoficznej, rozumie pan? Bywało, że nagle wbijała sobie coś do głowy i z zaciętym wyrazem twarzy ledwo odpowiadała na moje pytania; myła naczynia z wielkim hałasem, jak gdyby ktoś przeszkadzał jej w wykryciu rozwiązania, od którego zależy los świata. - Czy to prawda, że nie odwiedzała swych rodziców? Rzadko, gdyż za każdym razem wybuchały tam kłótnie. - Dlaczego? - Czy nie domyśla się pan? Przychodziła do nich ze swymi problemami, dawała im rady na podstawie przeczytanych książek i oczywiście uważali ją za głupią. - Nie miała przyjaciółek? - Z tej samej przyczyny - nie. Również nie spotykała się z tutejszymi chłopakami, którzy byli dla niej zbyt wulgarni i zbyt przyziemni. - Z tego wynika, że poza panią nie rozmawiała prawie z nikim? - Wychodziła na zakupy, ale wątpię, by wysilała się zbytnio na rozmówki. Przepraszam! Zapomniałam o doktorze. Róża odkryła w mej bibliotece książkę lekarską, w której rozczytywała się od czasu do czasu, a potem zamęczała mnie pytaniami. „Niech pani przyzna, pani wie, że nie pożyję długo.” „Czy czujesz się chora, Różo?” Raz wykrywała u siebie raka, to znowu jakąś rzadką chorobę. To ją gnębiło przez parę dni, potem pytała, czy może wyjść i biegła czym prędzej do lekarza. Może to była również dla niej okazja do wygadania się na temat swych problemów. Doktor Jolly słuchał jej zawsze cierpliwie, nigdy nie śmiał się z niej ani jej nie oponował. - Czy wieczory spędzała z panią? - Nigdy nie zdarzało się jej usiąść w salonie, co zresztą wcale by mnie nie zachwyciło. Znajduje pan pewnie, że mam
przestarzałe pojęcia? Zaraz po zmyciu naczyń odchodziła do swego pokoju, kładła się w ubraniu na łóżku z książką w ręku i paliła papierosy. Przypuszczalnie nie lubiła nawet zapachu dymu tytoniowego i nie umiała palić. Bez przerwy musiała zamykać oczy, ale papieros łączył się u niej z pojęciem poezji. Czy jestem okrutna? Wcale nie tak bardzo, jak się panu wydaje. Gdy wchodziła do mego pokoju, twarz miała nabiegłą krwią, oczy błyszczące. Czekała zawsze, aż się położę do łóżka, by podać mi lekarstwo. „Niech Róża nie zapomni wywietrzyć pokoju przed spaniem." To była moja stała uwaga z powodu dymu z papierosów, który spod drzwi przenikał wszędzie. Odpowiadała zawsze: „Tak jest, proszę pani. Dobranoc pani”. Potem rozbierała się z takim hałasem, jak gdyby tam stacjonował pułk żołnierzy. Pani Leroy również hałasowała w kuchni, ale zdawało się, że robi to dla przyjemności, nie po to, by zamanifestować swą niezależność. Otworzyła drzwi i patrząc na Maigreta rybim spojrzeniem, jakby go nie zauważyła, zapytała cierpkim głosem: - Czy mam postawić zupę na ogniu? - Niech pani nie zapomni wrzucić kości szpikowej. Walentyna z powrotem zwróciła się do komisarza: - Słowem, poznał pan już całą rodzinę z wyjątkiem Juliana, mego zięcia. Nie ma tu żadnych nadzwyczajności, ale też nikt nie jest tak bardzo zły, prawda? Starał się bez skutku przypomnieć sobie zdania, jakimi Arietta określała swą matkę. - Jestem gotowa sama uwierzyć w to, co sugeruje zacny Karol, że zdarzył się tylko niewytłumaczony przypadek. Widzi pan przecież, że żyję, a jeśli ktoś postanowił w pewnym momencie mnie zgładzić (zastanawiam się, na Boga, dlaczego?), to chyba zdążył się już rozmyślić. Nie sądzi pan? Nie, wcale tak nie sądził. Patrzał na nią, oślepiony nieco promieniami słońca, które oddzielały ją od niego. Na jego ustach igrał niewyraźny uśmieszek, pani Maigret powiedziałaby, że uśmiecha się obłudnie - zadawał sobie
pytanie, nie traktując go zbyt poważnie, czy byłoby możliwe zbić z tropu taką kobietę, jak Walentyna. Pozwalał jej mówić, podnosił od czasu do czasu kieliszek calvadosu do ust, a owocowy zapach alkoholu łączył się z wonią domu, przenikniętą aromatami dobrej kuchni i pasty do podłóg. Willa lśniła czystością i był przekonany, że Walentyna, nie ufając zbytnio pokojówkom, wkłada rano czepek na głowę i odkurza niezliczone ilości bibelotów. - Czy znajduje pan również, że jestem oryginalna? A może jest pan skłonny przychylić się do opinii niektórych tutejszych ludzi, że jestem starą wariatką? Zobaczy pan sam, gdy się pan zestarzeje, jak to jest. W pewnym wieku nie zważa się już na opinie innych osób i robi się- to, na co ma się ochotę. - Czy widziała się pani jeszcze raz z Théo? - Nie. Dlaczego miałabym go widzieć? - Czy wie pani, w którym hotelu on zamieszkał? - Zdaje mi się, że słyszałam, jak mówił w zeszłą niedzielę, że zajął pokój w hotelu „Des Anglais”. - Nie. Mieszka w hotelu „De la Plage”. - Dlaczego myśli pan, że Théo miałby mnie odwiedzić? - Nie wiem. Znał dobrze Różę. - Théo? - Kilka razy spotykał się z nią. - To nie mogło zdarzać się często, gdyż Róża prawie nigdy nie wychodziła. - Czy pani jej nie pozwalała? - Zabraniałam jej przede wszystkim latać po nocy. - A jednak wychodziła wieczorem. Ile miała dni wychodnych? - Dwie niedziele w miesiącu. Wychodziła zwykle po zmyciu naczyń po obiedzie, a gdy odwiedzała swych rodziców, wracała dopiero w poniedziałek rano najwcześniejszym autobusem. - A więc zostawała pani sama w domu? - Mówiłam już panu, że nie boję się. Uważa pan, że było coś między nią a Théo? - Według tego, co on mówi, nic ponad to, że zwierzała się jemu również ze swoich problemów. - Dodał, nie bez perfidii: - ... trzymając go za rękę lub kładąc głowę na jego ramieniu! -
Walentyna śmiała się, i to tak szczerze, że aż zabrakło jej tchu. - Niech pan szybko powie, że to nieprawda. - Powtarzaj dokładnie to, co słyszałem. Właśnie z tego powodu pan Karol nie był dumny ze swego brata. - I Théo zwierzał się, mówił to panu przy swoim bracie? - Tak to wypadło. Zrozumiał, że ja wiem o tym. - A jak pan się o tym dowiedział? - Po pierwsze spotkałem go wczoraj w towarzystwie brata Róży. - Henryka? - Tak. Byli zajęci rozmową w kawiarni. - A gdzie Théo go poznał? - Tego nie wiem. Henryk wiedział o jego randkach z Różą i zażądał od niego wyjaśnień. - To zbyt dziwaczne! Gdyby nie pan mi to mówił... Widzi pan, panie komisarzu, trzeba znać Théa, by wyciągnąć cały smaczek z tego, co mi pan powiedział. Przecież to jest największy snob na ziemi. Snobizm stał się jedyną racją jego życia. Gotów zanudzić się na śmierć, byleby to było w wyborowym towarzystwie, przejedzie setki kilometrów, by go widziano w towarzystwie kogoś, kto jest na świeczniku. - Wiem o tym. - I on przechadza się z Różą, rączka w rączce... Niech pan posłucha! Jest pewien szczegół, o którym pan nie wie i pewnie nikt panu o tym nie mówił. Wielka szkoda, że rodzice zabrali wszystkie rzeczy Róży. Mogłabym panu pokazać jej suknie, a zwłaszcza jej kapelusze. Niech pan sobie wyobrazi najbardziej krzyczące kolory, najbardziej kłócące się z sobą. Róża miała potężne piersi. Gdy wychodziła z domu, ubierała się w tak obcisłe sukienki, że ledwo mogła w nich oddychać; nigdy bym nie pozwoliła, by chodziła tak ubrana po mieszkaniu. W ostatnich dniach unikała spotkań ze mną przed wyjściem z domu, żebym nie widziała, jak okropnie jest umalowana. Wyglądała zupełnie jak te dziewczęta, które spotyka się na każdym rogu ulicy w Paryżu. Théo i ona! Mój Boże! Zaczęła się znowu śmiać, bardziej nerwowo. Niech mi pan powie, gdzie oni się spotykali?
- Wiem tylko tyle, że poznali się na zabawie ludowej w Vaucottes i że zdarzyło się im wypić szklaneczkę w małej kafejce w Etretat. -- Było to dawno temu? Wydawał się teraz na pół senny. Z niewyraźnym uśmiechem na ustach, obserwował ją przez rzęsy. - Ostatni raz widzieli się w zeszłym tygodniu, w środę. - Théo przyznał się do tego? - Niezbyt chętnie, ale przyznał się. - Wszystkiego można się spodziewać. Mam nadzieję, że przynajmniej nie wkradał się przez okno do mego domu, jak kochanek mej córki. - Twierdzi, że nie. - Théo... - powtarzała ciągle z niewiarą w głosie. Podniosła się, by napełnić kieliszki. - Już widzę minę Henryka, najbardziej wojowniczego z całej rodziny, który przyszedł się z nim porachować! Ale... Jej twarz z ironicznej stała się poważna, potem znowu rozbawiona. - To byłby pasztet... Théo był już przed dwoma miesiącami w Etretat, prawda?... Niech pan przypuści... Nie, to byłoby zbyt ekstrawaganckie... - Myśli pani, że mógł jej zrobić dziecko? - Nie! Proszę mi wybaczyć. To mi tylko przyszło tak do głowy... Czy pan również tak pomyślał? - Przez krótką chwilę. - To zresztą niczego by nie tłumaczyło. W otwartych drzwiach stanął ogrodnik i czekał, aż go zauważą. - Przepraszam pana na chwilkę, ale muszę mu pokazać, co ma dalej robić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tykania zegara, którego przedtem nie słyszał, i do jego uszu doszło regularne mruczenie kota, który zapewne leżał na łóżku swej pani na pierwszym piętrze, lecz nawet ten cichy dźwięk słychać było poprzez sufit willi-zabawki. Promienie słońca, poprzecinane przez ramę okienną w
kwadraciki, tańczyły po bibelotach, zapalając w nich błyski, a na politurze stołu wyrysowały zupełnie wyraźny kształt liścia lipy. Pani Leroy zachowywała się w kuchni tak hałaśliwie jakby przestawiała meble. Z ogrodu znowu dochodziły odgłosy gracowania. Maigretowi wydawało się, że słyszał przez cały czas regularne uderzenia motyki, a jednak, gdy otworzył oczy, zobaczył tuż przy sobie twarz Walentyny. Uśmiechnęła się do niego, by nie poczuł się speszony. Wymamrotał niewyraźnym głosem: - Wydaje mi się, że się trochę zdrzemnąłem.
Rozdział 7 PRZEPOWIEDNIE Z KALENDARZA Żegnając się Maigret i stara dama byli tak rozbawieni, że nikt by nie zdziwił się, gdyby poklepywali się nawzajem po plecach. Czy Walentyna zachowała swój uśmiech także po zamknięciu drzwi? Czy też, jak to często bywa po wybuchach śmiechu, nastrój jej zmienił się gwałtownie, gdy znalazła się nagle sama z ponurą panią Leroy? Maigret w każdym razie miał stroskaną minę, gdy szedł krokiem dosyć ciężkim uliczkami miasta, kierując się do domu doktora Jolly’ego. Przedtem natknął się na inspektora Castainga, który wyszedł właśnie z knajpy, gdzie na niego oczekiwał grając w karty. - Widziałem, szefie, doktora. Róża nie chorowała na nic. Była zdrowa jak rzepa. Od czasu do czasu odwiedzała jednak lekarza, a ten zapisywał jej jakieś nieszkodliwe lekarstwa. - Jakie? - Hormony. To ona domagała się ich, ciągle mówiła tylko o swych gruczołach. Castaing był zdziwiony, że komisarz kieruje swe kroki do lekarza. - Pan również idzie do niego? - Chcę mu zadać tylko jedno pytanie. Możesz na mnie poczekać. - Po raz pierwszy zdarzyło mu się, że zwrócił się per ty do inspektora, który nie należał do jego brygady, a to miało swoją wymowę. Zobaczyli duży, czworoboczny dom o murach porośniętych bluszczem, otoczony ogrodem, który wyglądał jak mały park. - To jest jego rezydencja - wyjaśnił Castaing - ale przyjmuje chorych w oficynie na lewo. Oficyna robiła wrażenie garażu. Musiała istnieć zapewne pani Jolly, która nie znosiła chorych i zapachów aptecznych i wyrzuciła to wszystko ze swego domu. - Niech się pan tak urządzi, by spostrzegł pana, gdy otworzy
drzwi, inaczej będzie pan czekał godzinami. Ściany poczekalni były pobielone wapnem. Na białych ławkach czekały kobiety, dzieci, starcy. Było co najmniej z tuzin osób. Jakiś chłopak miał obwiązaną głowę bandażem, obok siedząca, okryta szalem kobieta próbowała nadaremnie uciszyć niemowlę. Wszystkie spojrzenia były skierowane na drzwi, zza których dochodził odgłos rozmowy; Maigret miał szczęście, bo właśnie się otworzyły. Ukazała się w nich gruba pielęgniarka, a za nią lekarz, który rozejrzał się po pokoju i spostrzegł komisarza. - Proszę bardzo, niech pan wejdzie. Chwileczkę i już panu służę. Przeliczył oczami pacjentów, wskazał ręką na paru z nich i oznajmił: - Niestety nie będę mógł państwa dziś przyjąć. Proszę przyjść do mnie pojutrze o tej samej porze. Zamknął drzwi za sobą. - Przejdziemy do mieszkania. Nie odmówi pan szklaneczki? - Mam właściwie tylko jedno pytanie do pana. - Nic nie szkodzi, nie wypuszczę pana tak łatwo, cieszę się z miłego spotkania. Otworzył boczne drzwi, wychodzące na ogród, i poprowadził komisarza do dużego domu. - Niedawno odwiedził mnie inspektor i powiedziałem mu już, że Róża mogła śmiało dożyć stu lat. Rzadko spotyka się tak zdrową rodzinę, jak ci Trochu. Szkoda, że pan nie widział, jak solidnie była zbudowana. - Czy nie była przypadkiem w ciąży? - O co też mnie pan pyta? To jest ostatnie pytanie, jakie mógłbym sam sobie zadać. Niedawno była u mnie i o niczym podobnym nie wspominała. Przed trzema miesiącami poddała się dokładnemu badaniu i mógłbym przysiąc, że do tego czasu nie miała stosunków seksualnych. Czym mogę pana poczęstować? - Dziękuję, nic. Wracam właśnie od Walentyny, gdzie byłem zmuszony wypić więcej niż powinienem.
- Jak ona się miewa? Ona również należy do tych, którzy mogą obejść się bez lekarza. Prawda, że zajmująca kobieta? Znałem ją jeszcze przed jej drugim małżeństwem, a nawet przed pierwszym. To ja asystowałem przy jej porodzie. Czy uważa pan, że jest zupełnie normalna? - Ma pan na myśli jej stan umysłu? Ponieważ od czasu do czasu robi wrażenie nieco oryginalnej? Niech pan nie ufa tym pozorom, panie komisarzu. Właśnie takie osoby mają najsilniejsze głowy. Ona dobrze wie, co robi, może pan być pewien. Zawsze wiedziała, czego chce. Kocha swe życie, swoją małą willę i mały komfort, którym się otoczyła. Czy można mieć do niej o to pretensję? Co do mnie, to jestem o nią najzupełniej spokojny. - A Róża? Maigret myślał o chorych, czekających w poczekalni, o kobiecie z małym dzieckiem na ręku, o chłopaku z obandażowaną głową. Lekarz nie robił wrażenia, że się spieszy, zapalił cygaro i usadowił się wygodnie w fotelu, jak gdyby zapowiadało się na dłuższą pogawędkę. - We Francji jest tysiące takich dziewcząt jak Róża. Wie pan, skąd ona pochodziła. Nie wiem, czy ukończyła więcej niż trzy klasy w szkółce wiejskiej. I nagle znalazła się w zupełnie innym środowisku. Być może zbyt dużo jej opowiadano, za dużo czytała. Czy wie pan, jakie zadała mi kiedyś pytanie? Co sądzę o teorii Freuda. Niepokoiła się również, czy przypadkiem nie ma zaburzeń hormonalnych, czy ja wiem, o co jeszcze? Udawałem, że traktuję to poważnie. Pozwalałem jej mówić. Potem zapisywałem lekarstwa, których skutek był taki sam, jak gdyby piła wodę. - Czy miała ponure usposobienie? - Nic podobnego. Była nawet bardzo wesoła, kiedy zachowywała się swobodnie. Potem zaczynała „myśleć”, jak mówiła, i wtedy brała swoje urojenia serio. Właśnie u Walentyny odnalazła Dostojewskiego i przeczytała go od deski do deski. - Czy w żadnym lekarstwie, które jej pan zapisywał, nie było arszeniku?
- Może pan być pewien, że w żadnym. - Dziękuję panu. - Już pan odchodzi? Tak chciałem gościć pana u siebie dłużej. -- Jeszcze na pewno tu wrócę. - Skoro pan mi przyrzeka... Westchnął, zirytowany, że musi już wrócić do pracy. Castaing czekał na ulicy. - Co ma pan zamiar teraz robić? - Przejechać się do Yport. - Podrzucę pana simcą. - Nie. Najlepiej będzie, jeśli zatelefonujesz do żony i zawiadomisz, że możesz wrócić bardzo późno, a może w ogóle nie wrócisz dziś na noc. - Żona jest do tego przyzwyczajona. Ale jak chce się pan tam dostać? O tej godzinie nie złapie pan już autobusu. Nie pójdzie pan chyba pieszo? - Wezmę taksówkę. - Jeśli ją pan znajdzie. W Etretat są tylko dwie taksówki. Ale zaraz, biuro taksówek znajduje się w tej uliczce. A co ja mam przez ten cały czas robić? - Poszukasz Théa. - To nie będzie zbyt trudne. Wystarczy przejść się po barach. I co potem? - Nic. Będziesz go pilnował. - Dyskretnie? - Jeśli cię zauważy, nie szkodzi. Pamiętaj tylko, byś go nie spuszczał z oczu. Jeśli wyjedzie z miasta samochodem, masz przecież simkę. Postaw ją tuż przy jego wozie, który powinien stać przed hotelem. Nie sądzę, by wybierał się daleko. - Jeśli chce pan odwiedzić tych Trochu, życzę panu przyjemnych chwil. Słońce zachodziło już, gdy Maigret opuszczał miasto w taksówce. Kierowca odwracał się ciągle, by zamienić z nim parę słów. Komisarz był senny, wypuszczając od czasu do czasu kłąb dymu z fajki, obserwował pola, które przybierały ciemnozielony, smutny kolor, światła zapalające się w zagrodach, krowy ryczące u płotów.
Yport było małą wioską rybacką, z kilkoma domami, w których wynajmowano pokoje letnikom, jak wszędzie na wybrzeżu. Szofer musiał się pytać, gdzie mieszkają Trochu. Zatrzymał się wreszcie przed parterowym domkiem, wokół którego suszyły się sieci rybackie. - Czy mam poczekać na pana? - Proszę bardzo. Za oknem było widać niewyraźnie jakąś twarz i gdy Maigret pukał do pomalowanych na brązowy kolor drzwi, usłyszał dźwięk sztućców, co oznaczało, że rodzina siedzi przy stole. Drzwi otworzył mu Henryk z pełnymi ustami i patrzył na niego w milczeniu, nie zachęcając do wejścia. Za nim, na palenisku kominka, płonął ogień, który oświetlał izbę i nad którym wisiał olbrzymi garnek. Obok stał piec, piękny, prawie nowy, ale najwyraźniej służył raczej dla ozdoby, korzystano z niego tylko przy specjalnych okazjach. - Czy mogę mówić z pańskim ojcem? Ten go również widział, ale nie odezwał się słowem. Było ich pięć czy sześć osób i siedzieli dokoła stołu, przy dymiących talerzach. Na środku stał ogromny półmisek z ziemniakami i rybą polaną sosem. Matka była odwrócona plecami do drzwi. Mały blondynek wykręcał szyję, by przyjrzeć się intruzowi. - Wpuść pana, Henryku - odezwał się wreszcie ojciec. Wytarłszy usta o rękaw, podnosił się z ławy powoli, z wielką godnością. Do reszty obecnych, którzy nie spuszczali go z oczu, zdawał się mówić: „Nie bójcie się, jestem tu i nic złego nie może się zdarzyć”. Henryk nie wrócił na swoje miejsce, lecz stał przy żelaznym łóżku, pod barwnym oleodrukiem, przedstawiającym „Anioł Pański” Milleta. - Przypuszczam, że jest pan szefem tego policjanta, co to już był u nas. - Jestem komisarz Maigret. - A czego pan jeszcze od nas chce? Miał piękną głowę rybaka, taką, jaką lubią malować niedzielni malarze, i nawet w mieszkaniu nie zdjął czopki. Wydawał się równie szeroki jak wy- i w swoim luźnym
niebieskawym swetrze, który przesadnie wydymał się wokół jego potężnej klatki piersiowej. -Staram się odkryć, kto zabił... -... moją córkę! - skończył za niego Trochu, jak gdyby chciał podkreślić, że sprawa jego dotyczy, nie kogoś innego. - Tak jest. Bardzo mi przykro, że zmusza mnie to do zakłócenia wam spokoju. Nie myślałem, że zastanę państwa przy stole. - A o której godzinie jada się kolację u pana? Pewnie później, nie jak u ludzi, którzy zrywają się o pół do piątej rano. - Proszę mi zrobić tę przyjemność i skończyć posiłek. - Już skończyłem. Reszta jadła nadal w milczeniu, odmierzonymi ruchami, nie spuszczając z oczu Maigreta i słuchając każdego słowa ojca. Henryk zapalił papierosa nieco prowokującym gestem. Nie poproszono komisarza, by usiadł, wydawał się olbrzymi w izbie o niskim pułapie z belkami, z których zwisały kiełbasy. Znajdowały się tu jedynie dwa łóżka, w tym jedno dziecinne; poprzez otwarte drzwi było widać drugi pokój z trzema łóżkami. Nigdzie ani śladu umywalki, widocznie wszyscy chodzili się myć do studni. - Zabrał pan wszystkie rzeczy swej córki? - Mam chyba prawo? - Nie robię panu z tego zarzutu. Po prostu pomogłaby mi w śledztwie, gdybym wiedział, co to były za rzeczy. Trochu spojrzał na żonę, wreszcie Maigret zobaczył jej twarz. Wydawała się jeszcze młoda na tak liczną rodzinę, a zwłaszcza na tak dorosłe dzieci, jak Henryk i Róża. Była chuda, ubrana czarno, z medalionem na szyi. Małżeństwo spojrzało na siebie z zakłopotaniem, dzieci poruszyły się na ławkach. - Myśmy już to podzielili. - Czy nie wszystkie jej- rzeczy znajdują się tutaj? - Janka, która pracuje w Hawrze, zabrała bieliznę i suknie, które może nosić. Nie mogła wziąć bucików, bo był}'’ za małe. - To ja je dostałam - odezwała się czternastoletnia dziewczyna o grubych, rudawych warkoczach.
- Bądź cicho! - Interesują mnie nie tyle ubrania, co drobiazgi. Czy nie było tam żadnych listów? Tym razem rodzice zwrócili się do Henryka, który nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Maigret powtórzył pytanie. - Nie - odrzekł wreszcie Henryk. - Nie było tam żadnego notesu, jakichś notatek? - Znalazłem tylko kalendarz. - Jaki kalendarz? Henryk zdecydował się pójść poszukać do sąsiedniego pokoju. Maigret przypomniał sobie, że gdy był dzieckiem i przebywał na wsi, widywał takie kalendarze, drukowane na marnym papierze, z naiwnymi ilustracjami. Dziwił się, że takie wydawnictwa istnieją do tej pory. Każdy dzień w roku miał jakąś przypowiednię. Czytało się na przykład: 17 sierpnia. Melancholia. 18 sierpnia. Niczego nie rozpoczynać. Nie podróżować. 19 sierpnia. Ranek będzie wesoły, ale strzeżcie się wieczoru. Nie uśmiechał się, gdy przewracał kartki małej książeczki, którą często obracano w rękach. Nie znalazł jednak nic ciekawego ani we wrześniu, ani pod koniec poprzedniego miesiąca. - Czy nie znalazł pan żadnych innych papierów? Teraz z kolei matka zdecydowała się zabrać głos i czuło się, że cała rodzina ją popiera przyklaskując odpowiedzi, której wszyscy oczekiwali. - Czy pan naprawdę myśli, że to tutaj powinien pan stawiać te swoje pytania? Chciałabym, by mi wreszcie powiedziano, czy to moja córka nie żyje, tak czy nie? Jeśli tak, to chyba nie nas należy dręczyć pytaniami, ale innych, których troskliwie zostawia się w spokoju. Wszyscy jak gdyby odetchnęli z ulgą. Czternastoletnia dziewczyna o mały włos nie zaklaskała w ręce. - Dlatego, że my jesteśmy biednymi ludźmi - ciągnęła dalej a inni zadzierają nosa... - Mogę panią zapewnić, że tak samo wypytuję bogatych, jak
biednych. - I tych, co grają rolę bogatych, choć już nimi nie są? I te, co udają damy, a urodziły się jeszcze niżej niż my? Maigret nie odpowiadał czekając, co powie dalej. Ona rozejrzawszy się dokoła, by dodać sobie odwagi, ciągnęła dalej. - Chce pan wiedzieć, co to za kobieta? Dobrze, powiem panu. Moja matka wyszła za mąż za porządnego chłopaka, który kochał się przedtem w innej, w matce Walentyny, one mieszkały w sąsiednich domach; ale rodzice chłopca nie chcieli się zgodzić na to, by ożenił się z tamtą. Już teraz pan wie, co to był za rodzaj dziewczyny?... Jeśli Maigret dobrze rozumiał, matka Walentyny była dziewczyną, której nie wprowadza się do uczciwej rodziny. - Wyszła jednak za mąż, powie pan, ale za kogo? Za pijaka, nicponia, i z takich to rodziców pochodzi wielmożna pani! Stary Trochu wyciągnął maleńką fajeczkę z kieszeni i grzebał nią w kapciuchu, zrobionym ze świńskiego pęcherza. - Nigdy nie chciałam się zgodzić, by moja córka poszła na służbę do takiej kobiety, która może była jeszcze gorsza od swej matki. Gdyby mnie słuchano... Rzuciła spojrzenie pełne wyrzutu na plecy męża, który widocznie zgodził się, by Róża podjęła pracę u Walentyny. - Ona jest w dodatku zła. Niech pan się nie śmieje. Wiem, co mówię. Zwiodła pana pewnie swymi minkami. Powtarzam panu, że ona jest złośliwa, że zazdrości całemu światu i że zawsze nienawidziła Róży. - Po cóż więc pani córka pozostawała u niej? - Sama się temu dziwię. Róża też jej nie lubiła. - Mówiła pani o tym? - Nic mi nie mówiła. Nigdy nie rozmawiała na temat swej pani. W końcu w ogóle przestała z nami rozmawiać o czymkolwiek. Nie byliśmy dla niej dostatecznie mądrzy, rozumie pan? To właśnie zrobiła z niej ta kobieta. Nauczyła ją gardzić rodzicami i tego nigdy jej nie zapomnę. A teraz, gdy Róża umarła, tamta zjawia się na pogrzebie z nosem zadartym do góry, kiedy jej miejsce jest może w więzieniu. Teraz mąż spojrzał na nią tak, jak gdyby chciał ją uspokoić.
- W każdym razie, nie u nas trzeba szukać! - zakończyła z siłą w głosie. - Czy pozwoli pani powiedzieć sobie parę słów? - Niech pan mówi - wtrącił się z kolei Henryk. - My w policji, nie jesteśmy czarnoksiężnikami. W jaki sposób mamy odkryć mordercę, jeśli nie wiemy, z jakiego powodu morderstwo zostało dokonane? Mówił do niej łagodnym, grzecznym tonem. - Córka pani została otruta. Przez kogo? Będę to wiedział prawdopodobnie wtedy, gdy odkryję, dlaczego została otruta. - Mówię panu, że ta kobieta nienawidziła jej. - To może nie jest jeszcze wystarczający powód do zabijania. Niech pani nie zapomina, że morderstwo to poważna sprawa, ryzykuje się tu głowę, a co najmniej pozbawienie wolności. -- Spryciarze nie ryzykują znowu tak wiele. - Myślę, że pani syn zrozumie mnie lepiej, jeśli dodam, że również inne osoby miały kontakt z Różą. Henryk zmieszał się. - A może istnieją jeszcze inni, o których nic nie wiemy. Dlatego chciałem przejrzeć jej rzeczy. Być może są tam jakieś listy, adresy, a może jakieś drobiazgi, które otrzymała w podarunku? Po tych słowach zapadło milczenie, spojrzenia skrzyżowały się. Wydawało się, że pytają jedni drugich oczami, wreszcie matka odezwała się z resztką nieufności w głosie: - Pokażesz panu pierścionek? Zwróciła się do męża, który z wielką niechęcią zdecydował się wreszcie wyciągnąć z kieszeni dużą, zniszczoną portmonetkę. Wyjął z niej jakiś przedmiot zawinięty w bibułkę i podał go Maigretowi. Był to staromodny pierścionek, ozdobiony zielonym kamieniem. - Myślę, że pańska córka miała jeszcze jakąś inną biżuterię? - A było tego pełne pudełeczko, różne rzeczy, które sobie sama kupowała na jarmarku w Fécamp. Rozdzieliliśmy to wszystko. Tutaj zostało... Dziewczyna zerwała się bez słowa, pobiegła do pokoju i wróciła ze srebrną bransoletką wysadzaną sztucznymi
kamieniami. - Ja ją dostałam - rzekła z dumą. Wszystko bez większej wartości, pierścionki, medaliki, pamiątki z pierwszej komunii. - Czy ten pierścionek znajdował się razem z tamtymi rzeczami? - Nie. Stary rybak spojrzał na żonę, która wahała się przez chwilę. - Znalazłam go schowany w pantoflu, zawinięty w kulkę z papieru. To były buciki na niedzielę, których nie miała chyba więcej na nogach niż dwa razy. Światło kominka nie sprzyjało ekspertyzie, poza tym Maigret nie był znawcą kamieni szlachetnych, niemniej zorientował się, że ten pierścionek musi bardzo różnić się od innych, o których mu wspominano. Mówię panu - rzekł wreszcie Trochu, czerwony z podniecenia - że to wszystko mnie gnębiło. Wczoraj byłem w Fécamp i skorzystałem z okazji, by pójść do jubilera, u którego kupiłem kiedyś obrączki ślubne. Napisałem sobie na karteczce nazwę, którą wymienił. To jest szmaragd. Powiedział, że to ma taką wartość jak kuter, i jeżeli znalazłem ten pierścionek, lepiej będzie, gdy odniosę go na policję. Maigret zwrócił się do Henryka. - To dlatego? - zapytał. Henryk skinął głową. Matka zapytała z nieufnością w głosie. - Co wy dwaj znowu tam knujecie? Czyście się już kiedy spotkali? - Myślę, że lepiej będzie, gdy poinformuję panią. Zobaczyłem kiedyś pani syna w towarzystwie Théa Eesson. Jak się okazało, Theo spotykał się z Różą parę razy. - Czy to prawda? - zapytała Henryka. - Prawda. - Wiedziałeś o tym i nic nam nie powiedziałeś? - Poszedłem zapytać go, czy to on ofiarował jej ten pierścionek i co właściwie było między nimi. - Co on ci odpowiedział? - Chciał zobaczyć pierścionek. Powiedziałem mu, że nie mam
go przy sobie, że ojciec trzyma go w kieszeni. Opisałem mu ten pierścionek. Nie wiedziałem, że to jest szmaragd, ale on sam wymienił tę nazwę. - On jej to dał? - Nie. Przysięgał, że nigdy nie dał jej żadnego prezentu. Tłumaczył mi, że traktował Różę jako miłą towarzyszkę rozmowy, gdyż była inteligentna. - I ty w to uwierzyłeś? Czy można wierzyć jednemu słowu, które pochodzi od tej rodziny? Henryk spojrzał na komisarza i ciągnął dalej: - On też stara się odkryć prawdę. Twierdzi, że policja jej nie wykryje. Uważa, że - warga jego zadrgała -- to Walentyna sprowadziła pana tu i że jest pan jakby na jej służbie. - Nie jestem na niczyjej prywatnej służbie. - Powtarzam tylko jego słowa. - Czy ty jesteś pewny, Henryku, że to nie on dał twej siostrze pierścionek? - zapytał ojciec, zakłopotany. - Wydawało mi się, że mówi szczerze. Dodał, że nie jest bogaty i gdyby nawet sprzedał swoje auto, nie byłby w stanie kupić podobnego pierścionka, jeśli oczywiście kamień jest prawdziwy. - A skąd, jego zdaniem, Róża mogła mieć ten pierścionek? zapytał Maigret. - On też tego nie wie. - Czy Róża wyjeżdżała do Paryża? - Nigdy jej noga tam nie stanęła. - Ja też nigdy nie byłam w Paryżu - dodała matka - i nie mam najmniejszej ochoty tam jechać. Zupełnie mi wystarcza, gdy muszę od czasu do czasu pojechać do Hawru. - A czy Róża bywała w Hawrze? - Odwiedziła kilka razy swoją siostrę. - Czy w Dieppe była również? -- Chyba nie. Co ona miałaby do roboty w Dieppe? - Prawdę powiedziawszy - dodała matka - nie bardzo wiedzieliśmy, co ona w ostatnich czasach robiła. Gdy wpadała do nas, to tylko po to, by skrytykować wszystko, co robimy, a nawet co mówimy. Gdy otworzyła usta, mówiła innym
językiem, niż była uczona za młodu, używała wyrazów, których nie rozumieliśmy. - Czy była przywiązana do Walentyny? - Chciał pan powiedzieć, czy ją kochała? Moim zdaniem nienawidziła jej. Poznałam to po paru słowach, które jej się wyrwały. - Jakie to słowa? - Nie mogę sobie teraz przypomnieć, ale wtedy to mnie uderzyło. - Więc po co pozostawała na służbie u Walentyny? - Często ją o to pytałam. Nie dała mi odpowiedzi. Trochu zdecydował się wreszcie na wystąpienie, które przewidywał inspektor Castaing. - Niczym nie poczęstowaliśmy pana. Napije się pan może szklaneczkę jabłecznika? Ponieważ pan nie jadł, nie proponuję alkoholu. Wyszedł z niebieskim kamionkowym dzbanem do szopy, by napełnić go z beczki. Z szuflady wyjął serwetkę i wytarł dwie szklanki. - Czy może mi pan powierzyć na parę dni ten pierścionek? - Ten pierścionek nie należy do nas. Nie sądzę, by kiedykolwiek był własnością mej córki. Jeśli jednak zabierze go pan, musi mi pan dać pokwitowanie. Maigret wypisał kwit na skraju stołu, z którego usunięto naczynia. Pił jabłecznik, który był jeszcze zbyt młody, ale wiedząc, że Trochu sam go robił każdej jesieni, chwalił uprzejmie. - Może pan mi wierzyć - rzekła matka odprowadzając go do drzwi - że to nie kogo innego, tylko Różę ktoś chciał zabić. A jeśli ten ktoś chce odwrócić kota ogonem, widocznie ma ku temu jakieś powody. - Mam nadzieję, że dowiemy się o tym niedługo. - Myśli pan, że to pójdzie tak szybko? - Szybciej niż się pani spodziewa. Schował bibułkę, w którą był owinięty pierścionek, do kieszonki kamizelki. Spojrzał na łóżeczko, w którym Róża spała zapewne, gdy była małą dziewczynką, na pokój, w którym
przebywała później ze swymi siostrami, na kominek, przy którym siadała w kucki, by pilnować zupy. Jeśli nawet nie traktowano go już jak wroga, to pozostał obcym człowiekiem i żegnano go z rezerwą. Tylko Henryk odprowadził komisarza do samochodu. - Mógłby mnie pan podwieźć do Etretat? - Z wielką przyjemnością. - Wezmę tylko czapkę i torbę. Maigret słyszał, jak tłumaczy rodzicom: „Korzystam z auta komisarza. Z Etretat pojadę prosto do Fécamp i wsiądę na łódź.” Wyszedł z torbą z płótna żaglowego, w której znajdował się zapewne ekwipunek do połowu. Samochód ruszył. Maigret odwrócił się i zobaczył sylwetki odcinające się na tle otwartych drzwi. - Myśli pan, że on mnie okłamał? - zapytał Henryk, zapalając papierosa. Jego ubranie było przesiąknięte zapachem morza. - Nie wiem. - Czy pokaże mu pan ten pierścionek? - Być może. - Gdy go szukałem za pierwszym razem, to po to, by mu skuć mordę. - Wyobrażam to sobie. Dziwi mnie tylko jedno, w jaki sposób udało mu się odwieść pana od tego zamiaru. Henryk zamyślił się. - Ja też zastanawiam się teraz nad tym. On nie wygląda na takiego, za jakiego go miałem, i jestem pewien, że nie sypiał z moją siostrą. - A czy inni nie próbowali tego? - Syn Babeufa, gdy Róża miała siedemnaście lat ale przysięgam panu, że go odprawiła z niczym. - Róża nigdy nie wspominała, że chce wyjść za mąż? - Za kogo miałaby wyjść? On również był zapewne zdania, że w okolicy nie było odpowiedniego kandydata na jej męża. - Czy chciałby mi pan coś jeszcze powiedzieć?
- Nie. - Więc po co pan ze mną pojechał? - Nie wiem. Chcę się z nim jeszcze raz zobaczyć. - Żeby jeszcze raz porozmawiać o pierścionku? - O tym i o owym. Nie mam wykształcenia, jak pan, ale czuję, że coś tu jest nie w porządku. - Czy myśli pan, że spotka go pan w tym małym barze, gdzie widziałem was ostatnio? - Tam albo gdzie indziej. Wolałbym jednak wysiąść przedtem z samochodu. Pożegnał się przy wjeździe do miasta i ledwo podziękowawszy oddalił się, z torbą przewieszoną przez ramię. Maigret wstąpił najpierw do hotelu, gdzie przekonał się, że nikt nie zostawił dla niego żadnej wiadomości. Następnie udał się do baru w kasynie, gdzie urzędował Charlie. - Nie widział pan mego inspektora? - Pił tu aperitif. Charlie spojrzał na zegar, który wskazywał dziewiątą godzinę, i dodał: - Już dobrą chwilę temu. - A Théo Besson? - Przyszli tu i wyszli prawie razem. Charlie mrugnął okiem, jak gdyby dawał do poznania, że wszystko rozumie. - Nie napije się pan czegoś? - Nie, dziękuję. Zdawało się, że Henryk niepotrzebnie odbył podróż do Etretat, bo Maigret znalazł inspektora przed hotelem „de la Plage”. - Czy on tu jest? - Przed kwadransem wszedł do swego pokoju. Inspektor pokazał ręką oświetlone okno na drugim piętrze.
Rozdział 8 ŚWIATŁO W OGRODZIE Castaing spojrzał kilkakrotnie na Maigreta kącikiem oka, pytając się w duchu, czy komisarz wie, dokąd idzie, i czy naprawdę jest tym wielkim człowiekiem, którego starają się naśladować młodzi inspektorzy, i czy właśnie dziś nie daje się przypadkiem wodzić za nos. - Chodźmy usiąść na chwilę - odezwał się Maigret. Cnotliwym obywatelom, którzy protestują przeciwko zbyt licznym punktom sprzedaży alkoholu, nie przychodzi na myśl, że te miejsca mogą być opatrznością dla policji. W odległości pięćdziesięciu metrów od hotelu „de la Plage” znajdował się bar, skąd można było obserwować okno na drugim piętrze. Castaing był przekonany, że komisarz chce z nim rozmawiać, by mu dać nowe instrukcje. - Mam ochotę na zakropioną kawę - przyznał Maigret - nie jest zbyt gorąco. - Jadł pan kolację? - Prawdę powiedziawszy, jeszcze nie. - Nie ma pan zamiaru zjeść? - Nie teraz. Czuł małego rausza w głowie. Od samego rana popijał tu i ówdzie i być może dlatego był taki ociężały. - Może przygotowuje się do snu - rzekł patrząc na okno w hotelu. - Czy mam dalej stać na straży? - Tak, synku. Możesz nawet tutaj siedzieć pod warunkiem, że nie spuścisz z oka drzwi hotelowych, są one ważniejsze niż okno. Ja chyba pójdę do Walentyny, powiedzieć jej dobranoc. Siedział jeszcze co najmniej przez kwadrans, nic nie mówiąc, patrząc bezmyślnie przed siebie. Wstał wreszcie z westchnieniem i nie wyjmując fajki z ust i z rękami w kieszeni ruszył cichymi uliczkami miasteczka. Castaing słyszał jego oddalające się kroki.
Gdy około dziesiątej godziny Maigret znalazł się przed willą „La Bicoque”, droga była oświetlona rogalikiem księżyca, który tkwił w zamglonej otoczce. Nie spotkał po drodze nikogo. Żaden pies nie zaszczekał, ani kot nie przebiegł mu drogi. Dochodziło jedynie z oddali rechotanie żab. Podnosząc się na palcach, próbował zobaczyć, czy w pokoju starszej pani pali się jeszcze, wydawało inu się, że zauważył światło na parterze, skierował się więc do furtki, która była otwarta. W ogrodzie uderzył go wilgotny zapach przekopanej ziemi. Nie można było przejść ścieżką, by nie otrzeć się o gałęzie, szelest liści musiał być słyszany w willi. Wszedł na wybrukowany odcinek ścieżki tuż przy willi, zobaczył w oświetlonym salonie Walentynę, która wstała właśnie z krzesła i nadstawiała ucha. Po chwili skierowała się do ściany i w momencie, w którym spodziewał się tego najmniej, zgasiła światło. Maigret kichnął. Usłyszał otwieranie okna. - Kto tam? - To ja. Maigret. Usłyszał nerwowy, lekki śmiech osoby, która mimo wszystko przeżyła chwilę strachu. - Proszę mi wybaczyć. Zaraz zapalę światło. Potem ciszej, jak gdyby mówiła do siebie: - Najgłupsze, że nie mogę znaleźć kontaktu. Ach! Wreszcie jest! Musiała przekręcić dwa kontakty, gdyż zapaliło się światło nie tylko w salonie, ale również nad drzwiami wejściowymi, tuż nad głową komisarza. - Już panu otwieram drzwi. Była ubrana jak poprzednio, a na stoliczku, naprzeciw fotela, w którym siedziała, były rozłożone karty do pasjansa. Widział jej drobną postać, gdy przechodziła z pokoju do pokoju, przekręcała klucz w zamku, odryglowywała zasuwy. - Jak pan widzi, nie jestem taka odważna, jak o sobie opowiadam, i barykaduję się. Nie spodziewałam się pańskiej wizyty.
Nie chciała pytać go wręcz, ale była zaintrygowana. - Ma pan chwilę czasu? Proszę, niech pin siada. Ponieważ spojrzał na karty, dodała: - Gdy się jest samą, trzeba się trochę rozerwać, prawda? Czym mogę pana poczęstować? - Czy pani wie, że od czasu, gdy jestem w Etretat, piję od rana do wieczora? Pani pasierb Karol częstuję mnie rano grenadyną. Potem dołącza się do nas Théo i stawia nową kolejkę. Spotykam mego inspektora i znowu wstępujemy do jakiejś kafejki. Przychodzę do pani i butelka calvadosa pojawia się natychmiast na stole. Lekarz jest niemniej gościnny. A rodzina Trochu częstuje mnie jabłecznikiem. - Czy przyjęli pana dobrze? - Nie najgorzej. - Dowiedział się pan u nich czegoś ciekawego? - Może tak. Trudno przed końcem śledztwa orzec, co jest ciekawe dla sprawy, a co nie. Nie odwiedził pani nikt od chwili mego odejścia stąd? - Nikt. To raczej ja złożyłam wizytę pannie Seuret. Ona jest już tak stara, że wszyscy myślą, iż umarła, i nikt jej nie odwiedza. To jest moja najbliższa sąsiadka. Idąc do niej mogłabym przeskoczyć płot, gdybym miała jeszcze te lata. Widzi pan, teraz jestem sama. Mój dragon opuścił mnie już od dawna. Miałam właściwie zamiar wziąć służącą, która by spała u mnie, ale nie wiem, czy to zrobię, tak mi dobrze, gdy jestem sama. - Nie boi się pani? To mi się zdarza, sam pan zresztą widział. Gdy przed chwilą usłyszałam pańskie kroki, straciłam trochę pewność siebie. Zastanawiałam się, co zrobię, jeśli to jest jakiś włóczęga. Niech pan sam powie, czy mój pomysł jest dobry. Zgasić najpierw światło w pokoju i zapalić lampę przed domem, by widzieć kogoś, a zarazem nie być widzianą. Metoda wydaje mi się doskonała. - Tylko że przed chwilą zapomniałam zapalić lampę zewnętrzną. Muszę o tym pomyśleć na przyszłość i starać się znaleźć kontakt.
Spojrzał na jej nogi i zauważył, że ma na sobie buciki, a nie nocne pantofle. Czy ona jednak nosiła pantofle w domu poza swoją sypialnią? - Ciągle nic nowego, panie komisarzu? Usiadł w fotelu, który uważał już za swój. Pokój wydawał się jeszcze bardziej przytulny niż za dnia, światło było przyćmione. Kot zeskoczył z fotela i otarł się o nogę Maigreta podnosząc ogon do góry. - Czy nie zna pan mowy kotów? - zażartowała. - Nie. Dlaczego pani pyta? - Bo kot domaga się właśnie od pana pieszczoty. Czy niepokoił się pan o mnie? - Chciałem upewnić się, czy wszystko jest w porządku. - Czy ciągle boi się pan czegoś? Niech mi pan powie! Mam nadzieję, że nie skazał pan biednego inspektora na całonocne stanie przed moją willą? Jeśli tak, proszę mi powiedzieć, a przygotuję mu łóżko polowe w kuchni. Była wesoła, w jej oczach drgały figlarne iskierki. Przyniosła karafkę i nalała sobie równie pełny kieliszek jak komisarzowi. - Czy pańska żona nie uskarża się na pański zawód? - Miała dosyć czasu, by się do niego przyzwyczaić. Usadowiwszy się wygodnie w fotelu, nabił fajkę i spojrzał na zegar z brązu, ozdobiony dwoma pucołowatymi aniołkami. - Często stawia pani pasjanse? - Jak pan wie, nie ma wiele gier w karty, które mogłabym sama ze sobą rozgrywać. - Róża nie grała w karty? - Próbowałam nauczyć ją, bez żadnego zresztą skutku. Na pewno musiała się zastanawiać nad celem jego wizyty. Robił wrażenie tak zmęczonego, że w pewnej chwili wydawało się jej, że się zdrzemnął w fotelu, jak to mu się przydarzyło już raz po południu. - Chyba pora już wracać do hotelu i położyć się do łóżka westchnął. - Może jeszcze jeden kieliszek na pożegnanie? - A napije się pani ze mną? - Tak.
- Więc zaryzykuję. Znam już drogę i chyba nie zabłądzę wracając do hotelu. Przypuszczam, że pani również położy się już do łóżka? - Tak jest, za jakieś pół godzinki. - Zażyje pani środek nasenny? - Nie. Nie zaopatrzyłam się w aptece. Teraz trochę boję się tego. - Mimo to potrafi pani zasnąć? - Jakoś zawsze w końcu zasnę. Starzy ludzie nie potrzebują dużo snu. - A więc do jutra. - Do widzenia panu. Jeszcze raz zaszeleściły gałęzie, gdy przechodził ścieżką, furtka lekko zaskrzypiała. Stanął przez chwilę na skraju drogi i patrzył na dach i komin, które wyłaniały się z liści w bladym świetle księżyca. Potem podniósł kołnierz marynarki, gdyż poczuł wilgotny chłód, i ruszył wielkimi krokami w kierunku miasta. Zachodził do wszystkich otwartych o tej porze barów, nie żeby coś wypić, ale żeby spotkać Henryka, który zapewne nadal szukał Théa Besson. A może Henryk dowiedział się już, że Théo wrócił do hotelu? Czyżby go tam odwiedził? Może, nic nie wskórawszy, pojechał do Fécamp? Maigret nie wiedział, o której godzinie miał wypłynąć jego kuter na dwutygodniowy połów na Morzu Północnym. Maigret wstąpił jeszcze do baru w kasynie. Nikogo już tam nie było, Charlie obliczał kasę. - Czy nie był u pana jeden z rybaków? - Syn starego Trochu? Był tu przed godziną. Miał już nieźle w czubie. - Nic nie mówił? - Do mnie nie. Bełkotał coś do siebie. O mały włos nie zapomniał swojej torby i zarzucając ją na plecy, zmiótł dwie szklanki z kontuaru. Castaing czuwał nadal na dworze, widocznie obawiał się zdrzemnąć przy stoliku. W oknach pokoju Théa jeszcze paliło
się światło. - Nie spotkał pan, szefie, brata Róży? Przed chwilą przechodził tędy zataczając się nieźle. - Czy wszedł może do hotelu? - Nie wyobrażam sobie, by mógł w ogóle zauważyć hotel. - Czy powiedział coś do ciebie? - Schowałem się w zagłębieniu muru. - Dokąd poszedł? - Ulicą w dół, a potem, nie chcąc zejść z chodnika, skręcił w prawo. Co robimy teraz? - Nic. - Zostajemy tu? - A dlaczegóż by nie? - Myśli pan, że on wyjdzie? - Nie wiem. To możliwe. Po raz drugi Castaing zapytał się w duchu, czy rozgłos, jakim cieszył się komisarz Maigret, nie jest przesadzony. Jedno nie ulegało wątpliwości: komisarz nie powinien był tyle pić. - Skocz do hotelu i zapytaj, czy ktoś go nie odwiedził. Castaing wrócił po chwili z wiadomością przeczącą. - Czy jesteś pewny, że podczas swych wędrówek po barach Théo z nikim nie rozmawiał? - Zamawiał tylko trunki. Orientował się, że depczę mu po piętach. Od czasu do czasu spoglądał na mnie z wahaniem. Myślę, że zastanawiał się, czy nie zaprosić mnie na kieliszek. - Nie przyniesiono mu jakiegoś listu? - Nic takiego nie zauważyłem. Czy nie miałby pan ochoty zjeść przynajmniej kanapki? Maigret zdawał się nie słyszeć pytania, wyjął fajkę z kieszeni i powoli ją zapalał. Księżyc był otoczony coraz większym welonem, na ulice zaczęły spływać opary. Nie była to jeszcze normalna mgła, gdyż syreny nie buczały. Za osiem dni nie będzie tu nikogo poza stałymi mieszkańcami. Personel hotelowy wyjedzie na południe, gdzie rozpocznie nowy sezon. - Która godzina u ciebie? - Za dwadzieścia jedenasta.
Coś musiało niepokoić Maigreta, gdyż odezwał się po chwili: - Zostawiam cię tu na razie. Wracam do mego hotelu, muszę zatelefonować. Wszedł do kabiny telefonicznej i kazał się połączyć z mieszkaniem Karola Besson w Fécamp. - Tu mówi Maigret. Przepraszam, że panu przeszkodziłem. Mam nadzieję, że pan jeszcze nie spał? - Nie. Czy jest coś nowego? Moja żona znowu przeziębiła się, ale chce koniecznie jechać jutro na pogrzeb. - Niech mi pan powie, panie pośle, czy pańska żona nie posiadała nigdy pierścionka z dużym szmaragdem? - Z czym? Komisarz powtórzył. - Nie. - A czy nie zauważył pan takiego pierścionka u kogoś innego? Na przykład u Arletty? - Nie... Nie sądzę. - Dziękuję panu bardzo. - Halo! Panie komisarzu... - Tak, słucham. - Co to znowu za historia z tym pierścionkiem? Czy znalazł go pan? - Nic jeszcze nie wiem. Opowiem panu wszystko za parę dni. - Czy wszystko tam jest w porządku? - Jak do tej pory spokój i cisza. Maigret zastanowił się przez chwilę, po czym zamówił numer Arletty w Paryżu. Otrzymał połączenie szybciej niż poprzednio. W słuchawce odezwał się głos męski, to był jego pierwszy kontakt z Julianem. - Słucham, Julian Sudre - powiedział głos spokojny, poważny. - Kto przy aparacie? - Komisarz Maigret. Chciałbym zamienić kilka słów z panią Sudre. Usłyszał, jak Julian mówi spokojnie do żony. - To do ciebie.. Dzwoni komisarz. - Halo! Czy stało się coś nowego? - Nie sądzę. Do tej pory nic. Chciałbym pani zadać jedno
pytanie. Czy nikt pani nie ukradł czegoś z biżuterii? - Dlaczego pan o to pyta? - Proszę odpowiedzieć. - Nie. Nie przypominam sobie. - Czy ma pani dużo biżuterii? - Parę sztuk. Otrzymałam je w prezencie od męża. - Czy posiadała pani kiedyś pierścionek z bardzo dużym szmaragdem? Zapanowała chwila ciszy. - Nie. - A nie przypomina pani sobie takiego pierścionka? - Nie... Chyba nie. - Dziękuję pani. - Czy tylko tyle miał pan mi do powiedzenia? - Na dziś wieczór tylko tyle. Nie chciała, by już odłożył słuchawkę. Czuło się w jej głosie, że pragnęłaby jeszcze coś usłyszeć. A może sama miała coś do powiedzenia, lecz nie mogła tego zrobić ze względu na swego męża. - Czy... nie ma czegoś nieprzyjemnego? - zapytała wreszcie. - Nie. Życzę pani dobrej nocy. Przypuszczam, że państwo oboje położą się już do łóżka? Wyczuła w jego głosie ironię i sucho odpowiedziała: - Tak. Dobranoc. W hallu hotelowym był tylko stróż nocny. Tuż przed Maigretem znajdował się fotel, w którym po raz pierwszy zobaczył Arlettę, gdy czekała na niego. Wtedy jeszcze jej nie znał. Nie znał w ogóle nikogo. Żałował, że nie zabrał z sobą płaszcza, powinien był zatelefonować do żony, by powiedzieć jej dobranoc, wzruszył jednak ramionami i wyszedł, by spotkać się ponownie z inspektorem. Ten nadal tkwił z melancholijną miną przed hotelem. Tam również hall był pusty. Światło paliło się tylko w dwóch czy trzech oknach, między innymi w pokoju Théa. - Zastanawiam się, co on teraz może robić - mruknął Castaing. - Czyta pewnie w łóżku? A może zasnął i nie zgasił światła?
- Która godzina jest teraz? - Północ. - Czy jesteś pewien, że nikt... Inspektor uderzył się ręką w czoło i zaklął: - Co za idiota ze mnie! Zapomniałem panu powiedzieć... - Co? - To prawda, że nikt do niego nie zagadał i nie dostał żadnego listu. Ale, gdy byliśmy w barze naprzeciw poczty, w drugim z kolei podczas mojej wędrówki za nim, Théo został nagle wezwany do telefonu. - Która to była godzina? - Gdzieś po ósmej. - Czy barman nie mówił, kto go prosi? - Nie. Wszedł do kabiny. Obserwowałem go. Raczej do niego ktoś mówił, on tylko kiwał od czasu do czasu głową i mówił: tak... tak... - To wszystko? - Już sam nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć. Sądzę, że w tym nie ma nic ważnego, szefie, co? - To się dopiero okaże. Z jaką miną wyszedł z kabiny? - Trudno mi powiedzieć. Może był trochę rozczarowany? Zaintrygowany czymś? Nie miał jednak zagniewanej miny. - Chodźmy. Zaczekasz na mnie w hallu. Zapytał portiera: - Pokój pana Besson? - Numer 29, na drugim piętrze. Myślę jednak, że śpi. Prosił, by mu nikt nie przeszkadzał. Maigret ruszył naprzód bez słowa wyjaśnienia, wszedł na klatkę schodową, zatrzymał się na chwilę, by nabrać oddechu, wreszcie znalazł się przed biało malowanymi drzwiami z miedzianą cyfrą 29. Zapukał, ale nikt nie odpowiadał. Zapukał jeszcze raz mocniej, wreszcie przechylił się przez balustradę schodów. - Castaing! - Tak, szefie. - Poproś portiera o zapasowy klucz. Albo jakiś wytrych do otwierania zamków.
Trwało to chwilę, Maigret opróżnił fajkę na dywan, tuż obok fajansowego dzbana, pełnego piasku i niedopałków papierosów. Portier nadszedł, wyraźnie w złym humorze. - Jak pan sobie życzy! Jutro porozmawia pan z szefem. Policja czy nie policja, to nie są właściwe sposoby postępowania. Wyjął klucz z pęku Innych, wiszących na łańcuchu, ale przed włożeniem go do zamka zapukał dyskretnie i przyłożył ucho do drzwi. Weszli wreszcie do pustego pokoju, łóżko nie było rozścielone. Maigret otworzył szafę, w której było granatowe ubranie, płaszcz gabardynowy i czarne pantofle. W łazience znajdowały się przybory do golenia i szczoteczka do zębów. - Ten pan ma chyba prawo wychodzić, prawda? - Czy jego samochód znajduje się w garażu? - To można łatwo sprawdzić. Zeszli na dół. Zamiast skierować się do hallu, poszli dalej korytarzem, schodkami w dół i znaleźli się przed nie zamkniętymi drzwiami, które prowadziły wprost do garażu. ' Garaż był otwarty, drzwi wychodziły na pusty plac. Biedny Castaing miał minę uczniaka, który zastanawia się, jakie będą konsekwencje głupstwa, które zrobił. - Dokąd idziemy? - Gdzie twój wóz? - Stoi przed głównym wejściem hotelu. Przeszli parę kroków. Gdy wsiadali do samochodu, usłyszeli wołanie stróża nocnego: - Panie komisarzu! Panie Maigret!... Wołają pana do telefonu. - Kto? - Nie wiem. - Kobieta? - To był głos mężczyzny. Prosił, żeby pan natychmiast pojechał do starszej pani. Pan chyba rozumie, o co chodzi? Jazda do willi nie trwała długo. Przed bramą stał jakiś samochód.
- To jest wóz lekarza - zauważył Castaing. Zbliżając się do willi nie słyszeli żadnego odgłosu z wnętrza. We wszystkich oknach, nawet na pierwszym piętrze, paliło się światło. Drzwi otworzył im Théo Besson, bardzo spokojny. Maigret spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Kto Jest ranny? Nozdrza mu zadrgały. Poczuł w salonie zapach prochu po wystrzale. Na stoliku obok kart leżał duży wojskowy pistolet. Komisarz wszedł do pokoju gościnnego i o mały włos nie wywrócił Walentyny, która miała pełne ręce zakrwawionych ręczników i patrzyła na niego jak lunatyczka. Na łóżku Arletty leżał jakiś mężczyzna z obnażoną piersią. Na nogach miał spodnie i buty. Plecy lekarza zakrywały jego twarz, ale po niebieskim kolorze płóciennych spodni Maigret zorientował się, kto tam leży. - Nie żyje? - zapytał. Lekarz drgnął odwrócił się i wyprostował z ulgą. - Zrobiłem wszystko, co mogłem - westchnął. Na stoliku nocnym leżała strzykawka. Na podłodze znajdowała się otwarta walizeczka lekarska z porozrzucanymi narzędziami. Wszędzie były ślady krwi i Maigret przekonał się, że prowadziły przez salon aż do ogrodu. - Gdy Walentyna zatelefonowała do mnie, przyjechałem natychmiast, ale było już za późno. Kula musiała trafić w samą aortę! Nawet transfuzja krwi już by go nie uratowała. - To pan telefonował do mnie? - Tak, prosiła mnie, bym pana zawiadomił. Stała tuż przy nich, w otwartych drzwiach, z plamami krwi na rękach i na sukni. - To straszne - odezwała się. - Gdy pan tu był u mnie, nawet nie przyszło mi na myśl, że coś takiego może się zdarzyć. Wszystko przez to, że zapomniałam przekręcić ten drugi kontakt, który zapala lampę przed drzwiami wejściowymi. Unikał jej wzroku, westchnął widząc twarz Henryka Trochu, który leżał nieżywy. Myślał może, co ma powiedzieć rodzinie i jaka będzie ich reakcja. - Chcę panu wytłumaczyć.
- Wiem. - Nie może pan wiedzieć. Weszłam do siebie na górę. Byłam już w łóżku. Po raz pierwszy widział ją w negliżu. Jej włosy były zakręcone na rurki, na koszulę nocną narzuciła w pośpiechu znacznie krótszą suknię. - Wydawało mi się, że już zasnęłam, gdy kot zeskoczył nagłe z mego łóżka. To chyba mnie zbudziło. Nadsłuchiwałam. Usłyszałam ten sam odgłos, jak wtedy, gdy pan przyszedł. - Gdzie był pistolet? - W moim stoliku nocnym. To jest broń mego męża. Przyzwyczaił mnie do tego, że w nocy miałam ją zawsze w zasięgu ręki. Myślałam, że już mówiłam panu o tym. - Nie. Ale to nieważne. - Najpierw wyjrzałam przez okno, ale było zbyt ciemno. Włożyłam suknię i zeszłam na dół. Nie zapalając światła? - Nie. Niewiele widziałam, ale słyszałam, jak ktoś usiłuje otworzyć drzwi. Zapytałam: „Kto tam?” Nikt nie odpowiedział. - Czy pani zaraz strzeliła? - Nie wiem. Powtórzyłam chyba kilka razy to pytanie, gdy ktoś ciągle manipulował przy zamku. Strzeliłam przez szyby. Usłyszałam, jak mężczyzna upadł, i przez dłuższy czas stałam nie mając odwagi poruszyć się. - Nie wiedziała pani, kto tam jest? - Nie miałam pojęcia. Wtedy dopiero przyszło mi na myśl zapalić światło zewnętrzne. Przez rozbitą szybę zobaczyłam leżącego, a obok duży tłumok. Najpierw myślałam, że to jakiś włóczęga. Wreszcie wyszłam przez drzwi kuchenne i dopiero podszedłszy bliżej poznałam, że to jest Henryk Trochu. - Żył jeszcze? - Nie wiem. Pobiegłam do panny Seuret, ciągle - z bronią w ręku. Krzyczałam, żeby wstała, że muszę natychmiast zatelefonować, i wreszcie mi otworzyła. Zatelefonowałam do doktora Jolly i poprosiłam, by pana zawiadomił albo żeby zabrał pana po drodze.
- A Théo? - Zastałam go przed drzwiami, gdy wróciłam. - Wróciła pani sama? - Nie. Czekałam na ulicy na doktora. Lekarz zasłonił twarz zmarłego prześcieradłem i trzymając przed sobą zakrwawione ręce, skierował się do łazienki. Maigret i Walentyna stali sami przy zwłokach, pokój był tak mały, że ledwo można było się w nim poruszać. Komisarz nie wypuszczał fajki z zębów. - Co mówił Théo? - Już sama nie wiem. Nic nie mówił. -- A nie zdziwiło to pani, że pani go tu nagle zobaczyła? -- Może tak. Nie wiem. Niech pan nie zapomina, że przed chwilą zabiłam człowieka. Dlaczego, pana zdaniem, Henryk chciał wtargnąć do mnie? Maigret nie odpowiedział, skierował się do salonu, gdzie Castaing i Théo siedzieli naprzeciw siebie w kompletnym milczeniu. Z nich dwóch inspektor miał minę bardziej zatrwożoną i rzucił w kierunku komisarza rozpaczliwe spojrzenie. - To wszystko przeze mnie, prawda? - Nie wiadomo. Théo Besson miał minę znudzonego światowca, którego nagle zaskoczyła żenująca sytuacja. - Przypuszczam, że znalazł się pan tu przypadkiem? Théo nie odpowiedział, uśmiechnął się, jak gdyby wybaczał komisarzowi jego nieuprzejme zachowanie. - Chodź na chwilkę. Maigret wyprowadził inspektora na ulicę, gdzie na chodniku widniały ślady krwi i leżała porzucona torba rybacka. - Skocz do jego hotelu. Muszę wiedzieć, czy Théo nie przyjmował dziś wieczorem jakiegoś telefonu. Gdybyś nie dowiedział się niczego w hotelu, przejdź się po barach, w których wczoraj przesiadywał. - Bary są już zamknięte. - Dzwoń! - O co mam pytać?
- Czy Théo telefonował. Castaing niewiele rozumiał, o co chodzi komisarzowi, ale chcąc naprawić swe poprzednie zaniedbanie, popędził do swego samochodu i za chwilę usłyszeli, że simca ruszyła. Doktor Jolly i Walentyna wyszli z łazienki, ręce lekarza byłyczyste i pachniały mydłem. - Nie mogę jej namówić, by położyła się do łóżka i pozwoliła zrobić sobie zastrzyk. W tej chwili działają nerwy. Czuje się pani silna. A w kwadrans po moim wyjeździe nastąpi kryzys. Prawdę powiedziawszy nie wiem, jak mogła pani tego wszystkiego dokonać. - Zabiłam tego biedaka - rzekła cicho Walentyna patrząc to na Maigreta, to na Théa, który stał nieruchomy i milczący w kącie pokoju. - Czy nie chciałby pan na nią wpłynąć? Prześpi się parę godzin kamiennym snem i jutro będzie się już dobrze czuła. -Nie sądzę, żeby to było konieczne. Jolly zmarszczył brwi i ze zrezygnowaną miną obejrzał się za kapeluszem. - Muszę chyba zatelefonować do Hawru, tak jak zeszłej niedzieli, by przyjechali zabrać ciało. Pewnie trzeba będzie! dokonać sekcji zwłok? - Na pewno. - Czy chciałby pan ze swej strony coś im przekazać? - Dziękuję, nie. Ukłonił się przed starą damą i zrobił ruch, jak gdyby chciał ją pocałować w rękę. - Niesłusznie się pani upiera! Na wszelki wypadek zostawiłem pani na stoliku nocnym parę tabletek. Może je pani zażywać co dwie godziny jedną. Ukłonił się z daleka Théowi, podszedł do Maigreta nie wiedząc, co mu powiedzieć. - Jestem, oczywiście, do pańskiej dyspozycji, kiedy tylko będzie mnie pan potrzebował. Wyszedł i nastąpiła chwila milczenia. Gdy przestali słyszeć szum motoru, Walentyna, żeby coś zrobić, podeszła do szafy i wyjęła karafkę z calvadosem. Szła właśnie do stolika, by ją
postawić, gdy Maigret wyrwał jej brutalnie karafkę z rąk i zupełnie niespodziewanie rzucił gwałtownie o podłogę. - Siadajcie, wy oboje! - krzyknął głosem, w którym drżała wściekłość. Nie zdali sobie nawet z tego sprawy, że posłusznie usłuchali jego rozkazu. Komisarz stał z rękami założonymi do tyłu, po czym zaczął przechadzać się wzdłuż pokoju, jak miał zwyczaj to czynić w swym biurze na Quai des Orfévres. Castaing wracał już, a syrena portowa zaczęła nadawać swój ponury sygnał.
Rozdział 9 ZBRODNIA THÉA Słyszeli, jak Castaing zgasił motor, wyszedł z samochodu i stał chwilę, nim pchnął furtkę. Maigret nie odezwał się słowem, Théo siedział w fotelu, który przedtem zajmował komisarz, i starał się mimo wszystko zachować podobieństwo do księcia Windsoru. Walentyna spoglądała to na jednego, to na drugiego, w jej szybko przenoszącym się spojrzeniu było coś z młodego zwierzątka. Castaing przeszedł ogród, wszedł do pokoju i zupełnie zdezorientowany milczeniem i rozbitą butelką na podłodze, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Nie należąc do ekipy z Quai des Orfévres, nie widział nigdy Maigreta w podobnej sytuacji. - I co, mój mały? - Złapałem właściciela hotelu, który wprawdzie spał już, ale dał mi informację. To on połączył Théa telefonicznie, to znaczy nie z jego pokojem., gdyż w pokojach nie ma telefonu, aparat znajduje się na końcu korytarza. Było około pół do jedenastej w nocy. Człowiek, który do niego telefonował, był kompletnie pijany. - Czy masz papier, ołówek? - Mam mój notes służbowy. - Siadaj tu, przy tym stole. Usiądź wygodnie, gdyż przypuszczalnie potrwa to trochę dłużej. Będziesz notował ich odpowiedzi. Komisarz znowu zaczął spacerować wzdłuż pokoju, stara dama nie spuszczała go z oczu, podczas gdy Théo był wpatrzony w czubki swoich butów. Właśnie przed nim zatrzymał się Maigret, już bez gniewu, ale z pogardą w głosie. - Czy spodziewał się pan, że Henryk będzie dziś w Etretat? - Nie. - A gdyby on do pana nie zatelefonował, czy przyszedłby pan do willi „La Bicoque”?
- Nie wiem, to jest możliwe. - Gdzie znajdował się pan, gdy on został zastrzelony? Na ulicy? W ogrodzie? - W ogrodzie, tuż przy płocie. Walentyna poruszyła się na wiadomość, że przechodziła tuż obok swego pasierba, gdy biegła do panny Seuret, by zatelefonować po doktora. - Był pan dumny z siebie, co? - To moja sprawa. - Wiedział pan, że ona ma broń? - Wiedziałem, że zachowała pistolet mego ojca. Może jednak zechciałby mi pan powiedzieć, panie komisarzu, czy... - Nie! Pytania należą w tej chwili do mnie. - A gdybym odmówił odpowiedzi? - To by nic nie zmieniło, chyba że nabrałbym jeszcze większej ochoty, którą mam już od kwadransa, by trzepnąć pana porządnie. Pomimo tragicznych okoliczności i mimo obecności ,.i bitego w sąsiednim pokoju, Walentyna nie mogła powstrzymać uśmieszku zadowolenia, niemal radosnego. - Odkąd pan wie? - O czym pan mówi? - Niech pan posłucha, panie Besson. Radzę panu nic robić z siebie idioty. Od kiedy pan wie, że klejnoty pańskiej macochy nigdy nie zostały sprzedane i że są prawdziwe, a nie sztuczne, jak starała się to wszystkim wmówić. Walentyna zadrżała z kolei, spojrzała na Maigreta z osłupieniem, w którym jednak odbijał się podziw dla komisarza. Poprawiła się na krześle, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale Maigret nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. -Co do tego miałem zawsze podejrzenie. - Dlaczego? - Ponieważ znałem ją i znałem mego ojca. - Chce pan powiedzieć, że macocha bała się biedy i robiła wszystko, by się przed nią uchronić? - Tak. A mój ojciec spełniał jej wszystkie życzenia. - Ich małżeństwo było zawarte na zasadzie wspólnoty
majątkowej? - Tak. Na jaką sumę ocenia pan wartość jej biżuterii? Jest warta parę milionów franków według obecnego kursu. Może posiada więcej biżuterii, niż sądzimy, ponieważ ojciec wstydził się trochę tego, że tyle na nią wydaje. - Skoro ojciec umarł i powiedziano wam, że biżuteria jest już od dawna sprzedana, nie mówił pan na ten temat z bratem czy z Arlettą? - Nie. - Dlaczego? - Bo nie byłem tego pewien. - A może liczył pan na to, że potrafi się pan sam porozumieć z Walentyną? Ta nie straciła ani jednego słowa, wypowiedzianego przez nich, nie uszedł jej uwagi żaden gest Maigreta ani wyraz twarzy Théa. Notowała to w pamięci lepiej niż Castaing, który ledwo nadążał z protokołowaniem. - Na to pytanie nie odpowiem panu. - Bo nie jest godne pana, prawda? A czy rozmawiał pan z Walentyną? - Nie. - Ponieważ wiedział pan, że jest zbyt mocnym partnerem, i czekał pan na zdobycie dowodu. Jak pan uzyskał ten dowód? I kiedy? - Wśród przyjaciół ze środowiska handlarzy biżuterią zasięgałem informacji o pewnych klejnotach, których obecność na rynku nie mogła ujść ich uwagi. Otóż dowiedziałem się, że nie zostały wystawione na sprzedaż we Francji i przypuszczalnie w Europie również nie. - I czekał pan cierpliwie przez pięć lat? - Miałem jeszcze trochę gotówki. Udało mi się przeprowadzić parę korzystnych transakcji. - A w tym roku, gdy z mieszka zaczęło wyglądać dno, przyjechał pan na wakacje do Etretat. Czy to tylko przypadkiem poznał pan Różę i zaczął pan kręcić się koło niej, udając zainteresowanie dla jej manii?
Nastąpiło milczenie. Walentyna wyciągnęła głowę jak ptak i Maigret po raz pierwszy zobaczył gołą szyję starej kobiety, do tej pory zawsze zakrytą aksamitką, ozdobioną perłą. - Niech się pan dobrze teraz zastanowi przed odpowiedzią. Czy Róża wiedziała już coś przed spotkaniem pana, czy też zaczęła dopiero myszkować po mieszkaniu za pańską namową? - Szperała już przedtem. - Dlaczego? - Z ciekawości i dlatego, że nienawidziła mojej macochy. - Czy miała jakiś powód do nienawiści? - Uważała ją za osobę twardą i zarozumiałą. Żyły we dwójkę w tym domu, można by powiedzieć na stopie wojennej i z trudem chyba ukrywały to przed sobą. - Czy Róża wiedziała coś o biżuterii? - Nie. Wywierciła świdrem dziurę w ścianie między dwoma pokojami. Walentyna poruszyła się z widocznym oburzeniem, jakby chciała się zerwać i przekonać naocznie o tej bezczelności. Kiedy to było? Jakieś dwa tygodnie temu, gdy Walentyna była na herbatce u panny Seuret. Co Róża zobaczyła przez tę dziurę w ścianie? - Z początku nic. Musiała przeczekać parę dni. Pewnego wieczoru, udając chrapanie, wstała cicho z łóżka i zobaczyła, jak Walentyna otwiera kufer stojący naprzeciw jej łóżka. - Róża nigdy nie zaglądała do niego? - Wszystkie szuflady, wszystkie szafy są w tym domu zamknięte na klucze, które Walentyna nosi przy sobie. Nawet żeby wyjąć puszkę sardynek, Róża musiała zwracać się do swej pani. - W jaki sposób udało się jej w tych warunkach wykraść pierścionek? - Zrobiła to, kiedy Walentyna brała kąpiel. Nie mówiła mi o tym przedtem. Musiała sobie wszystko bardzo dokładnie obliczyć i przewidzieć. - Widział pan ten pierścionek? - Tak.
- Co Róża chciała z nim zrobić? - Nic. Nie mogła go przecież nosić, bo by się zdradziła. To był z jej strony jakiś rodzaj zemsty. - Czy nie przyszło panu na myśl, że pańska macocha zorientuje się? - Może. - A może czekał pan spokojnie, jaka będzie jej reakcja? - Możliwe. - Zadowoliłby się pan podziałem z macochą, nie wciągając w to ani Karola, ani Arletty? - Zostawiam to pytanie bez odpowiedzi. - Przypuszczam, że jest pan przekonany, iż w stosunku do pana nie zostanie wniesione żadne oskarżenie? - Nie zabiłem nikogo. Walentyna poruszyła się, jak gdyby chciała podnieść palec do góry, podobnie jak dzieci w szkole. - To wszystko, co chciałem od pana usłyszeć. - Czy mam wyjść teraz? - Może pan pozostać. - Czy jestem wolny? Nie, dopóki pana nie zawiadomię. Maigret znowu zaczął przechadzać się po pokoju, poczerwieniał na twarzy, teraz miał zająć się starą damą. - Czy pani słyszała wszystko? - Wszystko, co on mówił, jest nieprawdą. Komisarz wyciągnął pierścionek z kieszeni i pokazał go jej. - Czy zaprzecza pani, że prawdziwa biżuteria znajduje się w pani kufrze? Czy chce pani, bym wziął klucze i poszedł po nią? - Miałam do tego prawo. Mój mąż się ze mną zgodził. Był zdania, że jego synowie są na tyle dorośli, iż potrafią sami dać sobie radę w życiu, i nie chciał zostawić starej kobiety bez odpowiednich środków. Gdyby dzieci dowiedziały się o biżuterii, sprzedałyby ją, a po roku znalazłyby się w tej samej sytuacji. Komisarz unikał jej wzroku. - Dlaczego nienawidziła pani Róży? - Wcale jej nie nienawidziłam. Co innego, że nie miałam do
niej zaufania, a późniejsze wypadki potwierdziły to tylko. To ona była uprzedzona do mnie, mimo że zrobiłam dla niej wszystko. - Kiedy zauważyła pani brak pierścionka? Otworzyła usta, chciała coś odpowiedzieć, potem jej wzrok stwardniał. - Nie będę więcej odpowiadać na pańskie pytania. - Jak pani sobie życzy. Zwrócił się do inspektora Castaing. - Notuj mimo wszystko dalej. Chodząc po pokoju ciężkim krokiem, od którego drżały na półkach bibeloty, rozpoczął swój monolog. - Zrobiła pani to odkrycie przypuszczalnie w zeszłym tygodniu, przed środą. Róża była jedyną osobą, która mogła panią podglądać i zabrać pierścionek. Przeszukała pani pewnie jej rzeczy, ale bez rezultatu. Kiedy Róża wyszła we środę, by spotkać się w Etretat z Théo, śledziła ją pani. Zaczęła pani bać się nie na żarty. Nie wiedziała pani, czy Róża powiedziała mu coś. Podejrzewała pani, że Théo przybył tu z powodu biżuterii. Pomimo że postanowiła milczeć, stara dama nie mogła powstrzymać się od odpowiedzi: - Gdyby tylko się o tym dowiedział, zaczęłoby mi grozić duże niebezpieczeństwo, łącznie z utratą życia. - To bardzo możliwe. Proszę wziąć jednak pod uwagę, że ja nie zadaję pani żadnych pytań. Może się pani wtrącać, jeśli pani już tak chce, ale ja nie potrzebuję żadnych potwierdzeń z pani strony. Postanowiła pani zlikwidować Różę, nim zdąży zdradzić pani sekret, i w nadziei, że to jeszcze nie nastąpiło. Skorzystała pani z jedynej ku temu okazji: 3 września! Jedyny dzień w roku, w którym cała rodzina zbiera się u pani, rodzina, której pani nienawidzi, nie wyłączając własnej córki. Otworzyła znowu usta, by coś powiedzieć, ale nie dopuścił jej do głosu. - Znała pani szczególne upodobania Róży do wszelkiego rodzaju lekarstw. Może nawet przyłapała ją pani na grzebaniu
w apteczce. Być może miała zwyczaj dopijać lekarstwo, które pani zwykła zażywać wieczorem. Widzi pani, to morderstwo jest typowe dla kobiety i to dla starej, samotnej kobiety. To jest ten rodzaj zbrodni, który przygotowuje się długo, wręcz wypieszcza się każdy szczegół, dodając w myślach różne udoskonalenia. W jaki sposób mógłby ktoś panią podejrzewać, jeśli trucizna była przeznaczona dla pani? Wszelkie podejrzenia musiały fatalnie obciążyć pani córkę czy innych członków rodziny. Wystarczyło nadmienić, że lekarstwo wydało się pani dziwnie gorzkie i że powiedziała to pani do służącej. Jestem pewien, że w rzeczywistości nie powiedziała pani o tym ani słowa. - Ona by i tak wypiła to lekarstwo! Stara dama nie była załamana, jak można było się tego po niej spodziewać. Siedziała w napięciu, nieruchomo, śledząc każde wypowiedziane słowo, już z góry przygotowując sobie ripostę. - Była pani przekonana, że śledztwo przeprowadzi policja miejscowa, która będzie widziała tylko to, co jej się pokaże. Zaniepokoiła się pani dopiero wtedy, gdy dowiedziała się pani, że Karol Besson poczynił starania, żebym ja został wydelegowany z Paryża. - Jest pan skromny, panie komisarzu. - Nie wiem, czy jestem skromny, czy nie, ale popełniła pani swój pierwszy błąd przybiegając na Quai des Orfévres, by wywołać wrażenie, że to pani specjalnie zwróciła się do mnie. - A skąd, pana zdaniem, miałam wiedzieć, że Karol pomyślał właśnie o panu? - Tego teraz nie wiem. Ten szczegół wyjaśni się później. - Będzie tu więcej szczegółów do wyjaśnienia, bo nie ma pan żadnego dowodu przeciwko mnie, mimo że pan z taką pewnością siebie pędzi naprzód. Maigret puścił mimo ucha tę zaczepkę. - Zupełnie jak z tą biżuterią. Oto moje klucze. Leżą przed panem na stole. Niech pan pójdzie na górę i poszuka. Maigret zatrzymał się, spojrzał jej w oczy, ten' nowy problem
zaskoczył go, zaczął mówić jak gdyby do siebie: - Być może skorzystała pani z wyjazdu do Paryża, by ją gdzieś ulokować? Nie! Nie ukryłaby jej pani tak daleko. Tak samo nie zdeponowała jej pani w banku, bo to pozostawia ślad. Uśmiechnęła się szyderczo. - Niech pan szuka! - Może pani być spokojna. Znajdę ją! - A jeśli pan jej nie znajdzie, jaką wartość ma to wszystko, co pan tu naopowiadał? - Powrócimy do tego w swoim czasie. Żałował teraz, że rozbił karafkę, gdyż miał właśnie ochotę na łyk alkoholu. - Gdy przyszedłem dziś wieczorem do pani, by powiedzieć dobranoc, nadmieniłem o spotkaniach Théa z Różą i zrobiłem to celowo. Wiedziałem, że to wywoła u pani jakąś reakcję, że będzie się pani bała, iż zacznę wypytywać Théa, który powie mi o pewnych rzeczach. Przypuszczałem, że będzie się pani chciała z nim zobaczyć, a może nawet i jego zlikwidować. Zastanawiałem się tylko, w jaki sposób skontaktuje się pani z nim, by sama nie być widzianą. Nie pomyślałem o telefonie. Mówiąc ściślej, nie pomyślałem o pannie Seuret, która mieszka o dwa kroki od pani i którą zwykła pani odwiedzać. Zwrócił się do Théa. - Czy zna ją pan? - Nie widziałem jej już od lat. - Czy ona jest ułomna? - O, już wtedy była na pół głucha i ślepa. - Mamy więc szansę znalezienia biżuterii właśnie u niej. - Układa pan całą sztukę teatralną z wielu aktów - rzekła wściekłym głosem. - Mówi pan i mówi, i jest pan przekonany, że jakaś prawda z tego wyskoczy. Tak każdy potrafi. - Właśnie od niej zatelefonowała pani do Théa, pewnie musiała pani wykręcać wiele numerów, zanim znalazła go pani wreszcie w jednym z barów. Prosiła go pani o rozmowę i on zrozumiał. Przecież nie o rozmowę pani chodziło. Widzi pani, obydwa morderstwa należą do kategorii typowej dla ludzi samotnych, przede wszystkim starych kobiet.
Pani jest inteligentna, Walentyno! Zaczerwieniła się lekko, wrażliwa, mimo wszystko, na komplement. - Należało zmusić Théa do milczenia... i to tak, żeby mnie nie zaalarmował w jeszcze inny sposób, który przypuszczalnie by nie zawiódł, ale nie chciała go pani wybrać: można było zaproponować mu podział. Zbyt mocno jest pani przywiązana do majątku. Sama myśl o utracie części biżuterii, która właściwie była dla pani bezużyteczna, gdyż nie żyła pani z niej, otóż sama ta myśl wydała się pani tak monstrualna, że wolała pani zabić po raz drugi. Prosiła pani Théa, żeby przyszedł po północy i nie mówił o tym nikomu. - Czy tak, panie Besson? O to pana prosiła? - Rozumie pan, że to jest pytanie drażliwe. Dżentelmen... Maigret krzyknął: - Kanalia! Czy dżentelmen miesza do swoich rodzinnych spraw pokojówkę i nakłania ją do kradzieży dlatego, że to go urządza? Czy dżentelmen posyła kogoś innego, by ryzykował życie zamiast niego? Tak, panie Besson, otrzymawszy telefon od Walentyny doznał pan uczucia tryumfu, ale zarazem przestrachu. Tryumfował pan, gdyż partia była wygrana i jej telefon oznaczał, iż jest gotowa do układów. Równocześnie ogarnęło pana przerażenie, bo znał pan na tyle Walentynę, by wiedzieć, że nie w dobroci serca zamierza kupić pańskie milczenie. Obawiał się pan zasadzki. To spotkanie o północy nie wróżyło nic dobrego. Wrócił pan do hotelu, by zastanowić się nad nową sytuacją. I oto nadarza się okazja, że ten biedny Henryk, który wypił za dużo, wzywa pana do telefonu. Tego wieczoru miałem z nim rozmowę, która go pobudziła do refleksji. Upił się, chciał koniecznie pana zobaczyć, nie bardzo wiem po co. Może sam nie wiedział dokładnie, czego chce od pana? Wysłał go więc pan na zwiady, każąc mu zjawić się w willi
punktualnie o północy. Tak, że jeśli Walentyna przygotowała jakąś zasadzkę, on musiałby w nią wpaść. Tu składam głęboki ukłon przed, panią, madame. Zabójstwo Róży zostało wspaniale przemyślane, ale tu wykazała pani przebiegłość wręcz szatańską. Aż do komedii z tym kontaktem, którą pani przede mną tak wspaniale odegrała i która dostarczała usprawiedliwienia, że w podnieceniu nerwowym strzeliła pani w ciemności nie zapalając światła na zewnątrz. Tylko, że tym razem zginął Henryk. Brat i siostra w jednym tygodniu! Wie pani, co bym zrobił, gdybym nie był funkcjonariuszem policji? Zostawiłbym was tu oboje pod strażą inspektora, a sam pojechałbym do Yport, by opowiedzieć tę historię niejakiemu rybakowi Trochu i jego żonie. Powiedziałbym im, dla jakich brudnych interesów stracili dwoje dzieci w kwiecie wieku, i to w przeciągu kilku dni. Przywiózłbym ich tutaj, a także braci i siostry waszych ofiar, razem z przyjaciółmi i sąsiadami. Zobaczył, że Théo zaciska konwulsyjnie palce na poręczach fotela, twarz mu zsiniała. Jeśli chodzi o Walentynę, ta podniosła sir gwałtownie, doprowadzona do szalu. - Nic ma pan prawa tego robić! Na co pan czeka, by nas zawieźć do Hawru? Pana obowiązkiem jest zaaresztować nas, aresztować mnie w każdym razie. - Przyznaje się pani? - Do niczego się nie przyznaję. Ale pan mnie oskarżył i nie ma pan prawa mnie tu zostawić. Kto wie, czy ktoś nie zawiadomił już rodziny Trochu i czy nie zjawią się tu wkrótce? - Jesteśmy w cywilizowanym kraju i każdy ma prawo do sądu. Nadsłuchiwała odgłosów, które dochodziły z zewnątrz, a gdy usłyszała zatrzymujący się samochód i kroki w ogrodzie, o mały włos nie rzuciła się do Maigreta, szukając w nim ochrony. Czuło się, że jest bliska załamania nerwowego. Jej twarz
straciła wszelki powab, oczy wyrażały panikę, chwyciła rękę komisarza wbijając w nią paznokcie. - Nie ma pan prawa! Nie ma pan... To nie była rodzina Trochu, która jeszcze o niczym nie wiedziała, ale karetka, przysłana z Hawru, i samochód z policjantami i specjalistami. Na pół godziny dom oddano do ich dyspozycji. Ciało Henryka wyniesiono na noszach, podczas gdy rzeczoznawca robił zdjęcia miejsca zbrodni, łącznie z szybą, przez którą przeszła kula. - Może pani pójść się przebrać. - A ja? - zapytał Théo Besson, wystraszony, nie wiedząc, co z sobą zrobić. - Pan powinien przede wszystkim całą sprawę skonfrontować z własnym sumieniem. Znowu jakiś samochód zatrzymał się na drodze. Karol Besson wszedł szybkim krokiem do willi. - Co się tu stało? - Spodziewałem się pana wcześniej tu zobaczyć - odrzekł sucho Maigret. Poseł tłumaczył się, jak gdyby nie rozumiał aluzji komisarza: - Guma mi pękła na drodze. - A co pana skłoniło do przybycia tutaj? - Kiedy wspomniał pan przez telefon o tym pierścionku... - Wiem. Poznał go pan po moim opisie. - Zrozumiałem wtedy, że Théo miał rację. - Ponieważ wiedział pan, że Théo podejrzewał macochę, iż zachowała swoją biżuterię? Mówił panu o tym? Obydwaj bracia spojrzeli na siebie zimno. - Nie mówił mi o tym, ale domyśliłem się po jego zachowaniu przy podziale spadku. - A teraz przybiegł pan, by nie stracić swego udziału? Zapomniał pan o pogrzebie teściowej, który ma się odbyć jutro rano? - Dlaczego odnosi się pan w ten sposób do mnie? O niczym nie wiem. Kogo wieziono w tej karetce? - Niech pan mi najpierw odpowie, po co pan tu przyjechał? - Nie wiem. Gdy powiedział mi pan o pierścionku,
zrozumiałem, że tu może się coś stać, że Théo coś knuje, a Walentyna nie ulegnie tak łatwo. - A więc tak. Istotnie coś się tu zdarzyło, tylko że pana starszy brat postarał się o to, by ktoś inny zginął zamiast niego. - Kto? - Henryk Trochu. - Czy jego rodzice wiedzą o tym? - Jeszcze nie i zastanawiam się, czy nie obarczę pana misją powiadomienia ich. Ostatecznie jest pan ich posłem. - Wątpię, bym po tym skandalu nadal nim został. A Róża? Kto ją?... - Jeszcze się pan nie domyślił? - Gdy powiedział mi pan o tym szmaragdzie, pomyślałem sobie... - O swej macosze! Tak, to ona. Wytłumaczy pan to wszystko swym wyborcom. - Ale przecież ja nic nie zrobiłem! Castaing od dłuższego już czasu nie robił żadnych notatek i patrzał z osłupieniem na Maigreta, nadstawiając ucha na odgłosy, dochodzące z pierwszego piętra... - Czy pani jest już gotowa? - krzyknął Maigret w kierunku klatki schodowej. Gdy nie odpowiadała, zwrócił się do inspektora, który był wyraźnie zaniepokojony. - Nie bój się! Takie kobiety nie popełniają samobójstwa. Będzie się bronić do końca, drapiąc pazurami i gryząc, znajdzie sposób, by zdobyć najlepszych adwokatów. Wie zresztą dobrze, że starym kobietom nie ucina się głowy. Walentyna schodziła właśnie ze schodów z miną małej markizy; tak wyglądała, gdy ją zobaczył po raz pierwszy, z idealnie ułożoną fryzurą, ze swymi wielkimi jasnymi oczami, w czarnej sukni bez jednego załamania i z diamentem na piersiach, oczywiście jednym z tych „sztucznych”. - Czy założy mi pan kajdanki? - Zaczynam wierzyć, że byłaby pani tym zachwycona. Co za piękny efekt teatralny, który nadawałby pani wygląd niewinnej ofiary. Ty ją odwieziesz - zwrócił się do inspektora Castaing.
- Nie pojedzie pan z nami do Hawru? - Nie. - Wraca pan do Paryża? - Dopiero jutro rano, gdy odszukam biżuterię. - Przyśle pan raport? - Sam go zredagujesz. Przecież wiesz tyle, co ja. Castaing nie bardzo wiedział, co ma robić. - A ten? Wskazał Théa, który właśnie zapalił papierosa i unikał zbliżenia się do brata. - Nie popełnił żadnej zbrodni, która podpadałaby pod kodeks karny. Jest zbyt wielkim tchórzem. Znajdziesz go zresztą zawsze, kiedy będzie ci potrzebny. - Mogę wyjechać z Etretat? - zapytał Théo z ulgą. - Proszę bardzo. - Czy ktoś mnie odprowadzi do hotelu, żebym mógł spokojnie zabrać swoje rzeczy i wsiąść do samochodu? Podobnie jak Walentyna bał się piekielnie rodziny Trochu. Maigret skinął na jednego z inspektorów z Hawru. - Pojedziesz z tym panem. Upoważniam cię byś w ramach pożegnania dał mu porządnego kopniaka. Przed wyjściem z willi Walentyna odwróciła się do Maigreta i odezwała się do niego z grymasem na twarzy: - Uważa się pan za bardzo sprytnego, ale ostatnie słowo nie zostało tu jeszcze powiedziane. Gdy Maigret spojrzał na zegarek, było pół do czwartej nad ranem, syrena portowa nadal huczała. Pozostał już tylko jeden z inspektorów z Hawru, który pieczętował drzwi, i Karol Besson, który nie bardzo wiedział, co zrobić ze swym potężnym ciałem. - Ciągle zastanawiam się, dlaczego tak brutalnie się pan ze mną obszedł przed chwilą, skoro ja niczego nie zrobiłem. To była prawda i Maigret odczuł nawet wyrzut sumienia z tego powodu. - Mogę panu przysiąc, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy, iż Walentyna mogła... - Czy nie zechciałby pan pojechać ze mną?
- Dokąd? - Do Yport. - Panu zależy naprawdę na tym. - Jeżeli pojadę z panem, oszczędzi mi to szukania taksówki, o tej godzinie z pewnością nie będzie to łatwe. W czasie jazdy żałował swej decyzji, gdyż Karol tak nerwowo prowadził, że wóz podskakiwał niebezpiecznie. Zatrzymał samochód możliwie daleko od małego domku, który ciemną plamą wyłaniał się z mgły. - Czy mam na pana poczekać? - Proszę bardzo. Besson, czując się bezpieczny w ciemności samochodu, słyszał stukanie do drzwi i głos komisarza. - To ja, Maigret. Karol zobaczył, jak zapaliła się lampa, drzwi otworzyły się i zamknęły za komisarzem. Wyjął cygaro i odgryzł jego koniec. Minęło co najmniej pół godziny, kilkakrotnie brała go ochota do odjazdu, gdy drzwi wreszcie otwarły się na nowo. Trzy osoby skierowały się powoli do samochodu. Maigret otworzył drzwiczki i odezwał się miękkim, niskim głosem: - Zostawi mnie pan po drodze w Etretat, a ich zawiezie pan do Hawru. Matka, która nosiła welon od dnia pogrzebu, tłumiła łkanie chusteczką. Ojciec nie odezwał się ani słowem, Maigret także milczał. Gdy wysiadł z samochodu przed swoim hotelem, odwrócił się i zajrzał do środka wozu, chciał coś powiedzieć, ale nie znalazłszy słów, uchylił tylko powoli kapelusza. W hotelu nie rozebrał się i nie położył do łóżka. O siódmej godzinie kazał zawieźć się taksówką do domu starej panny Seuret i ta sama taksówka zawiozła go na dworzec, gdzie zdążył jeszcze na pociąg o ósmej rano. Poza swą walizką trzymał w ręku skórzaną torbę w niebieskim pokrowcu, w tym samym, jasnym kolorze oczu Walentyny. 8 grudzień, 1950
Spis rozdziałów Rozdział 1 WŁAŚCICIELKA WILLI „LA BICOQUE” . Rozdział 2 PRZESZŁOŚĆ WALENTYNY . Rozdział 3 KOCHANKOWIE ARLETTY Rozdział 4 ŚCIEŻKA NA SKARPIE Rozdział 5 OPINIE ZACNEGO CZŁOWIEKA . Rozdział 6 ROZA I JEJ PROBLEMY . Rozdział 7 PRZEPOWIEDNIE Z KALENDARZA . Rozdział 8 ŚWIATŁO W OGRODZIE Rozdział 9 ZBRODNIA THÉA