1 Klara S. Meralda Starsza pani w Holandii Agencja Wydawniczo-Księgarska KS 1992 W skrzynce był list, list od dziecka! Tego, szczerze mówiąc, się nie ...
17 downloads
18 Views
998KB Size
Klara S. Meralda Starsza pani w Holandii Agencja Wydawniczo-Księgarska KS 1992
W skrzynce był list, list od dziecka! Tego, szczerze mówiąc, się nie spodziewałam. Wychodząc z domu zwykle zaglądam do skrzynki; zawsze czekam na list, choć stwierdziwszy, że go nie ma, nie jestem rozczarowana. Moje dziecko jest normalnym dorosłym dzieckiem, które pisuje do mnie tylko wtedy, kiedy ma jakieś polecenie, chce, żebym mu coś tam załatwiła, albo - co zdarza się rzadziej - nagle i niespodziewanie przypomni sobie, że powinno kiedyś napisać. Nie zmienia to oczywiście faktu, że ode mnie wymaga regularnych epistoł, ponieważ według jego określenia „miło dostawać listy”. Tego dnia byłam umówiona w wydawnictwie, które znów nie dotrzymało terminu wydania książki, i obiecywałam sobie zrobić tam awanturę. Nie mogłam się spóźnić, sekretarz wydawnictwa z radością skorzystałby z tego pretekstu, by wykręcić się od spotkania ze mną. Wsadziłam więc list do torebki i pobiegłam do autobusu. Awantura jednak wypadła blado, a przede wszystkim trwała o wiele za krótko, chciałam jak najszybciej przeczytać list od dziecka. Po wyjściu z wydawnictwa wstąpiłam do pierwszej napotkanej kawiarni i natychmiast zabrałam się do czytania. Tym razem list nie zawierał ani żadnych poleceń, ani wyrazów skruchy za długie milczenie, lecz urzędowe, potwierdzone przez naszą ambasadę w Holandii zaproszenie na dwumiesięczny pobyt. Do tego dołączona była karteczka, w której moje jedyne dziecię nakazywało mi natychmiast załatwić formalności paszportowe, gdyż dwudziestego ósmego bieżącego miesiąca może wyjechać po mnie samochodem do Utrechtu, na co później przenigdy nie będzie miało czasu. I jeśli się do tego nie zastosuję, będę musiała sama tłuc się z Utrechtu z dwiema przesiadkami. Nadmieniło także, iż cieszy się na mój przyjazd, jak również Elżbieta, która ma na głowie Krzysia i cały dom. Po przeczytaniu tego przez dłuższą chwilę miotały mną różnorodne uczucia. Nie ulegało wątpliwości, że nie pragną mojej osoby wyłącznie w charakterze rezydentki, wzmianka o domu spoczywającym na głowie synowej była aż nadto wymowna. Niczego tak nie cierpię,
1
jak kuchni i gotowania. I jeśli bym marzyła o realizacji jakiejś bajki, byłaby to bez wątpienia bajka „stoliczku nakryj się”. Ale mego dziecka i jego rodziny nie widziałam już ponad rok! Obejrzałam jeszcze raz zaproszenie. Formularz wypełniały kulfony mego dziecka, które własnoręcznie stwierdzało, że dr Wojciech Z., pracownik naukowy Wydziału Atomistyki w N., stypendysta rządu Jej Królewskiej Mości zobowiązuje się pokryć wszelkie koszty utrzymania i zapewnić opiekę lekarską podczas mego pobytu w królestwie Holandii. Od podanego terminu przyjazdu dzieliły mnie dwa tygodnie i trzy dni. Wobec wiadomości o dwóch przesiadkach, późniejszego terminu wyjazdu me mogłam brać pod uwagę. Instytucja bagażowych należy do zapomnianych uroków życia dziewiętnastego wieku. W tym niesłusznie niedocenianym stuleciu szanująca się kobieta jeździła z kuframi, walizkami i pudłami kapeluszy, i nie ona to wszystko targała. Nie lubię wyjeżdżać z małą walizeczką, co nie wiem czemu, stanowi punkt ambicji wszystkich moich znajomych, najchętniej zabierałabym ze sobą pół domu. Nie pozostawało mi nic innego, jak zadzwonić do ojca mego dziecka. Odkąd przestał być moim mężem bardzo go polubiłam, oceniam obiektywnie jego zalety, a wady już mi nie przeszkadzają. Przy swoich rozlicznych zajęciach potrafi idealnie rozplanować czas, nigdy nie słyszałam, żeby nie zdążył czegoś zrobić, jak również by nie miał czasu na przyjemności. Nigdy się nie spieszy i nigdy się nie spóźnia, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Jeżeli więc za dwa tygodnie i trzy dni miałam znaleźć się na stacji w Utrechcie, potrzebny mi był bezapelacyjnie Andrzej. Na szczęście w kawiarnianej szatni był telefon i udało mi się go złapać. Poinformowałam, że muszę się z nim natychmiast zobaczyć, gdyż wynikła niespodziewana sprawa, i podałam adres kawiarni. W odpowiedzi usłyszałam, iż za dwanaście minut będzie i może mi poświęcić pół godziny. Zjawił się w zapowiedzianym czasie, mogłam nie patrzeć na zegarek, i natychmiast sięgnął po portfel. - Ile ci trzeba? - Nic mi nie trzeba - zdziwiłam się - co ci przyszło do głowy? - Skoro zatelefonowałaś, że jesteś w kawiarni i żebym natychmiast przyjechał, myślałem, że jak zwykle, zapomniałaś pieniędzy, a zdążyłaś już wypić kawę i zjeść pięć ciastek. - No wiesz... - obruszyłam się. - Jeśli coś takiego zdarzyło mi się raz czy dwa w życiu... - Powiedzmy nie raz czy dwa, a piętnaście czy dwadzieścia, ale to nie ma znaczenia. W takim razie, jaką masz do mnie sprawę nie cierpiącą godziny zwłoki? Podałam mu zaproszenie i list od Wojtka. 2
- Dla żadnej innej osoby prócz ciebie - powiedział po przeczytaniu - załatwienie formalności w tym terminie nie byłoby niemożliwością. - Dlaczego uważasz, że ja mam być wyjątkiem? - Bo żeby zdążyć to załatwić w tym czasie, musiałabyś wstawać o ósmej rano. Stanowczo miałam rację, że się z nim rozwiodłam. - Oczywiście, że jak trzeba, potrafię wstać rano! - żachnęłam się. - Nigdy tego nie zauważyłem, musiałaś się bardzo zmienić. Ale skoro uważasz, że naprawdę uda ci się przez te dwa tygodnie wstawać jak inni ludzie, to mogę ci ułożyć harmonogram, masz przy sobie coś do zanotowania? Musiał się zdziwić, bo wyjęłam z torebki i notes, i długopis, ale nie mrugnął nawet okiem. Z kalendarzykiem w ręku podyktował mi w kolejności, co, gdzie i kiedy mam załatwić, po czym zaofiarował się, że w ostatniej fazie przy odbieraniu paszportu i wiz może służyć mi swą osobą i samochodem. Rozwiedziony mąż jest doskonałą instytucją. Gdybym w dalszym ciągu była jego żoną, na pewno by się od wszelkiej pomocy wymigał. Te dwa tygodnie przed wyjazdem wspominam fatalnie. Codziennie wieczorem nastawiałam budzik i umieszczałam przy tapczanie poza zasięgiem ręki. Kiedy o siódmej rano rozlegał się jego obrzydliwy terkot i wyrzucał mnie z łóżka, moja miłość matczyna niemal gasła. Trudno mi było wtedy myśleć o dziecku inaczej, niż per „samolubny bachor”. Trzymało mnie jednak poczucie bohaterskiego poświęcenia dla niego. Choć może i pewną rolę odgrywała chęć udowodnienia Andrzejkowi, iż miał o mnie zupełnie niewłaściwą opinię. Przez te wszystkie dni biegałam po urzędach, wyczekiwałam w kolejkach, biedziłam się nad wypełnieniem niezliczonej ilości kwestionariuszy, błagałam fotografów o szybkie zdjęcia, uganiałam się po sklepach w poszukiwaniu prezencików, a wieczorami prałam i prasowałam. Wtedy przychodziły moje przyjaciółki. Rozpoczynały od krzyków: - Ależ masz szczęście! - Wyjazd na Zachód to coś wspaniałego! - Wyobrażam sobie, jak się cieszysz! - Wreszcie odetchniesz i przez miesiąc będziesz żyła jak człowiek! - Pomyśleć, że możesz tam wszystko kupić! Po czym rozsiadały się wygodnie w oczekiwaniu na herbatę i podawały mi numery swoich staników, kolory farb do włosów, pomadek, tuszów itp.
3
Andrzej zbudowany widać moim samozaparciem w realizacji harmonogramu, ofiarował się także odwieźć mnie na dworzec. Co prawda, zobaczywszy moje bambetle, byłby się chyba chętnie wycofał, ale już mu nie wypadało, i ograniczył się tylko do głupiego pytania: - Po co zabierasz ze sobą tyle rzeczy? Skoro nie pamiętał, że nigdy nie jeździłam wyłącznie z torebką, sam był sobie winien, że teraz musiał taszczyć. Wiadomości z geografii, jakie mi pozostały ze szkoły, ograniczały się do morskiego klimatu Holandii, chociaż więc u nas było mroźnie, włożyłam jesienny flausz i brązowy kapelusik od deszczu. Kupiłam go kiedyś za potworną cenę w prywatnych pawilonach, bo jego fason z rondkiem przypominał normalny kapelusz, a ponoć nie przemakał. Nigdy tego nie sprawdziłam; chodziłam w nim również, gdy nie było deszczu, a gdy zaczynało padać, otwierałam parasolkę. Kiedy wiatr strącał mi go z głowy i lądował w kałuży czy błocie, wystarczyło strzepnięcie i nadawał się znów do włożenia. Bardzo jestem do tego kapelusika przywiązaną. Na stacji przyjaciółki były w komplecie, tworząc ożywioną gromadkę przed oknem mego przedziału. - Będziesz miała cudowny urlop! Gdyby nie było tuszu Niny Ricci może być Max Factor! - Wspaniale odpoczniesz! Pamiętaj o „średnim blond”! - Zaraz napisz! Nie zapomnij o mące kartoflanej i „Burdzie”! Andrzej, który nie lubił marnować czasu, wycelował przyjazd na stację bezbłędnie, nagle przyjaciółki umilkły i zaczęły machać chusteczkami. Dopiero wtedy zauważyłam, że pociąg ruszył. Byłam tak oszołomiona i zmachana, że trudno mi było uwierzyć, że naprawdę jadę. Kiedy jednak minęliśmy Warszawę Zachodnią, nie ulegało wątpliwości: jechałam! I natychmiast opadło ze mnie całe napięcie, zmęczenie i zdenerwowanie ostatnich dni, zapomniałam o obłędnej krzątaninie przedwyjazdowej. To, że jadę do Holandii, wydało mi się zupełnie naturalne, choć taka możliwość przed trzema tygodniami nie zaświtała mi w głowie. Rozejrzałam się po współpasażerach. Naprzeciwko mnie siedziało małżeństwo, on gruby i łysiejący, ona z mocno skręconą „trwałą”, w „więcej bordowym”, ledwo dopinającym się na pokaźnym biuście, sweterku. Z satysfakcją stwierdziłam, że piętrzące się nad nimi na półce bagaże były trzykrotnie większe niż moje. Po tej samej stronie przy drzwiach siedział młody blondas w okularach i wyciągnąwszy przed siebie nogi zaczął drzemać ledwo pociąg ruszył. Był prawdopodobnie świetnie
4
ubrany, bo wyglądał jak wycieruch, jego dżinsy były zupełnie wytarte, bury golf o dwa numery za duży, na wieszaku za nim wisiała kurtka z ciemnozielonego drelichu. Miejsce obok mnie było niezajęte, na następnym siedziała pani nobliwie wyglądająca; popielata jerseyowa garsonka i płaskie obcasy tworzyły całość w dawnym tzw. angielskim stylu. Zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie, zajęta przeglądaniem jakichś rzeczy w dużej sportowej torbie. Gdyby nie siwiejące włosy i zupełny brak najdyskretniejszego choćby makijażu, wyglądałaby na pewno o wiele młodziej. Cieniutkie, ale ostre zmarszczki koło oczu i ust świadczyły, że ich nosicielka nie uznawała nawet kosmetycznego kremu. Nim rozstrzygnęłam dylemat: czy jest to wynikająca z dumy godność w przyjmowaniu nadchodzącej starości, czy też na odwrót: pokorna uległość wobec czasu - pociąg dojechał do Poznania. Na korytarzu zrobił się ruch, w tłoku przeciskali się ludzie obarczeni bagażami, które co i raz zatarasowywały przejście, wywołując jeszcze większe zamieszanie. W pewnym momencie drzwi naszego przedziału otworzyły się i z impetem wpadła kobieta w lisiej czapie ozdobionej z tyłu kitą tego zwierzaka, za nią mężczyzna z dwiema walizkami. Kobieta spojrzała na numer wolnego miejsca koło mnie i wykrzyknęła: - To tu! Mężczyzna bez słowa zabrał się do upychania waliz na półki mocno już zatłoczone. Twarz kobiety wydała mi się znajoma. Szczupła, ani brzydka, ani ładna, mocno umalowana, w trudnym do określenia wieku. Gdzie ja ją widziałam, skąd ja ją znam? - głowiłam się. Po ulokowaniu walizek mężczyzna powiedział „do widzenia” i wyszedł. Kobieta zdjęła z głowy lisią czapę i położyła na półce koło mego kapelusika od deszczu. I wtedy ją zaraz poznałam. Oczywiście, była to ta sama wstrętna baba, którą zapamiętałam z ambasady holenderskiej, tylko wtedy nie miała na sobie lisiej czapy z ogonem. Przyszła później niż ja i stała w kolejce za mną. Czekaliśmy na podpisanie wiz przez sekretarza, którego nie było, i czekanie przeciągało się w nieskończoność. Okropnie chciało mi się napić kawy. Upewniwszy się u urzędniczki, iż sekretarz nie zjawi się prędzej niż za pół godziny, powiedziałam w kolejce, że na dwadzieścia minut wychodzę, i pobiegłam do pobliskiej kawiarenki. Kiedy wróciłam w zapowiedzianym czasie i chciałam z powrotem zająć moje miejsce, to właśnie babsko oświadczyło z kamiennym spokojem, że mnie sobie nie przypomina i w żadnym przypadku nie pozwoli stanąć przed sobą, musiałam więc ulokować się na końcu kolejki i kosztowało mnie to prawie dwie godziny dłuższego stania. Drugi raz spotkałyśmy się znowu w ambasadzie niemieckiej. Urzędnik wydawał wizy, wywołując po nazwisku. Gdy wywołał Janinę Goleń, okazała się nią być moja antagonistka z
5
ambasady holenderskiej. A teraz, jak na złość, muszę z tym babskiem jechać, i to siedząc tuż obok, ładna perspektywa dwudziestu godzin jazdy! Żona w „bordowym” sweterku już przed Poznaniem zaczęła wyciągać z torby wiktuały. Gruby mąż zwracał się do niej per „mamusiu”. Gdy zabierał się do obgryzania drugiej ćwiartki kuraka, wyszłam na korytarz zapalić papierosa. Kiedy wróciłam do przedziału, lody tu już zostały przełamane. Mamusia w sweterku bordo informowała współpasażerów, że jej córka wyszła za mąż za Holendra, ma trzyletniego synka, a przed miesiącem urodziła córeczkę. Jadą zobaczyć wnuczkę, bo do wnuka już jeździli trzykrotnie. Od razu więc się przyznałam, że też jadę do dziecka i że mój wnuk kończy sześć lat. - Nie wygląda pani na takiego wnuka, figurę ma pani jak panienka - poczęstował mnie komplementem gruby mąż. Połknęłam komplement gładko i z przyjemnością. - Niestety, dzieci są chodzącą metryką i nie pozwolą nic ukryć... - odpowiedziałam z westchnieniem - Jak już się jest babką, to wiadomo, że nie jest się młodym... Oczywiście, nie pokrywało się to z tym, co myślę naprawdę. Uważam, że nie ma nic śmieszniejszego niż być babką, kiedy starość wydaje się jeszcze daleka, a przecież babki, jak się je pamięta z dzieciństwa, zawsze były stare. Tymczasem zostanie babką przy czterdziestce z okładem jest zgodne z wszelkimi prawami natury i nasza stareńka babcia musiała mieć nie więcej niż pięćdziesiątkę. - A pani też do dzieci i wnuków? - pytanie skierowane było do mojej sąsiadki. Podjadłszy sobie mój vis-a-vis był wyraźnie w towarzyskim nastroju. Pytanie jakby ją zaskoczyło, minęła chwila nim odpowiedziała. - Taaak... Też jadę do wnuka. - A duży? - zainteresowała się teraz babka miesięcznej wnuczki. - Nnnie... Ma dwa lata. - To pewnie nie pierwszy raz pani jedzie? - gruby mąż nie dawał za wygraną. - Nie pierwszy. - W tonie było już wyraźne zniecierpliwienie. I na dowód, że chce zakończyć rozmowę, wyjęła z torby jakieś pismo ilustrowane i zabrała się do czytania. Żeby wynagrodzić grubemu jegomościowi opryskliwość tej niemiłej baby, powiedziałam: - Ale za to ja jadę po raz pierwszy, mój syn jest na stypendium, nigdy w Holandii nie byłam. - O, to się pani napatrzy, zobaczy, czego u nas nie widziała. 6
I na dwa głosy małżeństwo zaczęło roztaczać przede mną obrazy wspaniale zaopatrzonych sklepów spożywczych i straganów targowych. Nie ulegało wątpliwości, że miernikiem ich oceny Holandii było zaopatrzenie w żywność. - A ja na prośbę syna wiozę razowy chleb i biały ser. Przy tych słowach moja niemiła sąsiadka uniosła głowę znad tygodnika i popatrzyła na mnie badawczo. - Normalnego twarogu zrobić nie mogą, bo tam mleko jest takie, że się nie zsiada, a syn lubi biały ser - wyjaśniłam. - A czarnego chleba w ogóle nie ma. - Mają za to inne, w sklepie pokrają pani od razu maszyną i zapakują, że się nie zeschnie - pospieszyła z pochwalną ripostą holenderskiego pieczywa babka polsko-holenderskich wnuków. Skutek był taki, że poczułam się głodna i wyciągnęłam kanapki, a małżeństwo zabrało się do pałaszowania jabłek. Przed granicą nastrój w przedziale uległ wyraźnej metamorfozie. Jedynie młody blondas w okularach w dalszym ciągu drzemał spokojnie. Gruby jegomość i jego żona zamilkli. Nobliwa pani zajęła się znów nerwowym przeglądaniem swych podróżnych toreb, a moja sąsiadka nagle zaczęła się interesować moją osobą i zagadywać. Spytała też dokąd jadę. Nie zdobyłam się na to, żeby zareagować milczeniem, choć za straconą kolejkę w ambasadzie holenderskiej na to zasługiwała. Odpowiedziałam, że wysiadam w Utrechcie. Nie wiedzieć czemu przyjęła tę odpowiedź z entuzjazmem i oznajmiła, że ona także tam wysiada, i zaproponowała wyjście na korytarz, gdzie z uporem częstowała mnie „Marlboro”, z trudem udało mi się ją przekonać, że wolę swoje tańsze „Orienty”. Wyraźnie starała się być miła. W pewnym momencie zapytała: - Rzeczywiście jedzie pani do wnuka? - Do dziecka, wnuka i synowej - sprostowałam. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem i milczała, jakby się nad czymś zastanawiając. - Gdybym nie była babką, po cóż z takim samozaparciem bym się do tego przyznawała? - roześmiałam się. - Sam wyraz „babcia” kojarzy się ze starością... - Młodo pani wygląda... - Pani też - zrewanżowałam się - a przecież także jedzie pani do wnuka - jej lat ocenić nie potrafiłam, mogła mieć równie dobrze czterdzieści jak i pięćdziesiąt - widać w dzisiejszych czasach dopiero prababki są stare - dodałam. Pociąg dojeżdżał do stacji przygranicznej, wróciłyśmy do przedziału.
7
Po kontroli paszportowej, w czasie której śpiący blondas wreszcie się obudził i okazał się być cudzoziemcem, zjawili się w przedziale celnicy. Zapytali, czy ktoś ma coś do oclenia; nikt nie miał. Na pierwszy ogień poszły bagaże moich vis-a-vis. Okazało się, że jedna z walizek wypełniona była obiadowymi talerzami. - Będą państwo musieli zapłacić cło - zakomunikował celnik. Nie pomogły tłumaczenia, że talerze wiozą dla córki, celnik był nieubłagany. Zaczerwieniony i zasapany z emocji grubas zapłacił wreszcie żądaną sumę. Talerze były zresztą najzwyklejsze i obrzydliwe, a Holandia słynie z pięknych fajansów, po cóż taszczyli ze sobą te skorupy? - dziwiłam się w duchu. Potem przyszła kolej na mnie. Po zapytaniu, co wiozę, i mojej odpowiedzi, że ubranie, przedmioty osobistego użytku, prezenty, w tym chleb razowy i ser, sprawdzili tylko jedną walizkę i torbę. - Pani może już sobie wyjść na papierosa - szepnęła sąsiadka. Rada była dobra, wyszłam. Kiedy spokojnie paliłam, wyglądając przez okno, przechodzący korytarzem człowiek w służbowym mundurze zwrócił mi uwagę, że nie wolno opuszczać przedziałów. - Już mnie sprawdzano - wyjaśniłam. - Takie są przepisy, proszę wracać na swoje miejsce - upomniał mnie ostro. Zła zgasiłam niedokończonego papierosa i odwróciłam się w stronę otwartych drzwi przedziału akurat w momencie, kiedy celnik zamykał jedną z moich niesprawdzanych przedtem toreb. Zirytowało mnie to. - Jak panowie mają ochotę jeszcze sprawdzać resztę moich bagaży, to proszę bardzo powiedziałam siadając. - Chce nam pani jeszcze dołożyć roboty? - roześmiał się jeden z nich. Przeglądali teraz bagaż nobliwej pani. - Dlaczego nie podała pani grzybów do oclenia? - niemal jęknął drugi, trzymając w ręku foliową torebkę z suszonymi grzybami. - Ile tego jest? - Nie wiem, to są grzyby, które sama zbierałam... - Na przyszły raz niech pani pamięta, że na grzyby jest cło, tym razem policzymy ulgowo za 10 dekagramów. - Trzeba było włożyć grzyby do podręcznej torebki z jedzeniem - pouczała zdenerwowaną nobliwą panią, po wyjściu celników, żona grubego jegomościa. - Strasznie drogo te talerze teraz państwa kosztują - wyraziłam swe współczucie małżeństwu. - Holenderskie są i tak dużo droższe - wyjaśniła z zadowoleniem żona. 8
Miałam ochotę zapytać, czy przez kilka lat małżeństwa jej córka obywała się bez talerzy, ale w porę ugryzłam się w język. Pociąg jechał już przez Niemcy, a nobliwa pani nie mogła się uspokoić. - Żebym nawet za własnoręcznie zebrane grzyby musiała płacić... - żaliła się. - Pani zdaje się nie miała z celnikami kłopotów? - zwróciłam się do Goleń. - A niby dlaczego miałabym mieć? - Ton był znów opryskliwy, jak w ambasadzie holenderskiej. - Wiozę takie same rzeczy jak pani, też razowy chleb i biały ser. - To „też” powiedziane było niemal ze złością. Speszona zamilkłam i przysięgłam sobie do końca podróży nie odezwać się do niej słowem. Oczywiście, to wstrętna, antypatyczna baba! Młody blondas wysunął rozkładane siedzenie i pokazał na migi siedzącej naprzeciwko nobliwej pani, żeby zrobiła to samo, po czym wyciągnął się na obu w całej długości, zostawiając zbyt mało miejsca, żeby się mogła jako tako ulokować. Małżeństwo oparłszy się wygodnie próbowało drzemać. - Nie warto spać - odezwała się do mnie niespodziewanie Goleń - zaraz zacznie się kołomyjka z Berlinem. Zgodnie z danym sobie przyrzeczeniem nic nie odpowiedziałam. Przejazd przez Berlin trwał rzeczywiście okropnie długo. Wszyscy byliśmy wybici ze snu, z wyjątkiem blondasa, bo ten był chyba już wyspany. Od Berlina zmienił się też skład pasażerów naszego wagonu, na korytarzu i w przedziałach słychać było język niemiecki. Zaraz za Berlinem do naszego przedziału zajrzał wysoki barczysty facet, przez dłuższą chwilę lustrował nas i nasze bagaże uważnym wzrokiem i bez słowa się wycofał. Na jednej z następnych stacji blondas wysiadł, nobliwa pani z widoczną ulgą wyciągnęła nogi. - Teraz aż do granicy holenderskiej mamy spokój, będzie się można trochę przespać oświadczyła żona grubasa i przyciemniła światło. Byłam zmęczona, ale spać ciągle mi się nie chciało i miałam dość tego bezustannego siedzenia. Wyszłam pospacerować po korytarzu. We wszystkich przedziałach paliły się już tylko niebieskie nocne światełka. Wydało mi się, że jestem jedyną nieśpiącą w tym wagonie osobą. Ale kiedy wróciłam do przedziału zobaczyłam, że wstrętna Goleń także nie śpi, choć zobaczywszy mnie natychmiast zamknęła oczy, udając śpiącą. Czyżby idiotka myślała, że będę chciała z nią rozmawiać? - zirytowałam się. Przed siódmą minęliśmy granicę holenderską. Nikt już nie spał, we wszystkich przedziałach panował ruch, odbywały się wędrówki ludów do toalet. A ja dopiero wtedy poczu9
łam nieprzepartą senność, zawsze o siódmej rano mam najmocniejszy sen. Wtuliłam się jak mogłam w swój kąt przy oknie i natychmiast zasnęłam. Obudziło mnie szarpanie za ramię. Nade mną stała żona w bordo sweterku. - Niech się pani obudzi, bo my już wysiadamy. Ocknęłam się w okamgnieniu. Jej gruby mąż zdejmował z półki bagaże. W przedziale poza nimi nie było nikogo. - Przejechałam Utrecht? - przeraziłam się. - Utrechtu jeszcze nie było, ale my wysiadamy na następnej stacji, dlatego panią obudziłam. - Jest pani pewna, że nie było? Bo ta pani - wskazałam na miejsce obok siebie - miała wysiąść w Utrechcie, tak samo jak ja. - Ta pani wysiadła na pierwszej czy drugiej przygranicznej stacji, coś się pani pomyliło. A Utrechtu na pewno nie było, my wysiadamy przed nim. Do widzenia, szczęśliwej podróży. Grube małżeństwo opuściło przedział. Uspokojona sięgnęłam po papierosa. Skoro zostałam sama w przedziale, mogłam na miejscu palić. Na dworze był blady, szary ranek. Dopiero wtedy spojrzałam na zegarek, dochodziło wpół do dziewiątej. Według rozkładu za dwadzieścia minut powinnam dojechać do Utrechtu. Cały ten czas zajęło mi doprowadzanie do porządku mego wyglądu, pieczołowicie starałam się zatuszować ślady nieprzespanej nocy. Nie chciałam, aby moje dziecko, zobaczywszy mnie, wykrzyknęło natychmiast - Ależ fatalnie wyglądasz! - co mu się nieraz zdarzało. Wychowałam go, niestety, na szalenie prawdomównego. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację, otworzyłam okno i wychyliłam się. Moje dziecko, rozglądając się, stało na peronie. - Wojtek! - krzyknęłam. Zobaczył mnie i wskoczył do wagonu. Nie zdążyłam go nawet pocałować, szybko wynosił moje bambetle. Nagle spostrzegłam z przerażeniem, że na półce nie ma mego brązowego kapelusika od deszczu. Zamiast niego leżała lisia czapa z kitą. Dlaczego babsko zostawiło swą czapę, zabierając mój kapelusik? Nie miałam jednak chwili czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo Wojtek ustawiwszy rzeczy na peronie, wskoczył do wagonu wołając: - Na co czekasz, wysiadaj, bo pociąg ruszy! W ręku miałam tylko wypchaną podręczną torbę, otworzyłam ją, ale czapa nie chciała się zmieścić. Z niezamkniętą torbą i z wystającą z niej lisią czapą posłusznie wyszłam z wagonu. 10
Moje dziecko stało nad stertą bambetli i patrzyło na nie z wyraźną dezaprobatą. - Nim to upchnę w samochodzie, będę musiał trzy razy obracać. Po cóż brałaś ze sobą tyle rzeczy? - Zupełnie przypominasz swego ojca - odpowiedziałam sucho. Wojtek zabrał się do przenoszenia rzeczy. Ogromny peron pustoszał. Niedaleko mnie stał mężczyzna wypatrujący kogoś w rzednącym tłumie podróżnych. Osoba, na którą czekał, widać nie przyjechała, bo nim Wojtek powynosił wszystkie tobołki, poza mną i nim nie było już nikogo. Przechodząc koło mnie, obrzucił mnie ostrym, nieprzyjemnym spojrzeniem, jakby miał mi za złe, że byłam świadkiem jego daremnego czekania. Kiedy już się ulokowaliśmy w samochodzie i Wojtek zapinał mi pas bezpieczeństwa, dojrzał w leżącej na mych kolanach torbie lisią czapę z ogonem. - O Boże! - jęknął - Ty w czymś takim chodzisz?! - Co ci przychodzi do głowy? To nie jest moja czapa, tylko współpasażerki, która wcześniej wysiadła. - To po co ją zabierałaś? Trzeba było zostawić. - Kiedy ona wzięła mój kapelusik od deszczu. Może uda mi się ją odnaleźć, oddam jej czapę, a ona mnie kapelusik. - Masz jej adres? - Skąd, ale wiem jak się nazywa. Janina Goleń. - To jak sobie wyobrażasz, że ją znajdziesz? - Nie wiem - przyznałam szczerze. - Że też zawsze musisz robić jakieś historie... - Przecież to ona wzięła mój kapelusik, a zostawiła czapę. - Jak cię znam, zgubiłaś go już w drodze na Dworzec Gdański, o ile w ogóle nie został w domu. - Wykluczone, miałam go na głowie, jak wsiadałam do pociągu. - To pewnie leży pod ławką w przedziale... - To dlaczego w takim razie tamta zostawiła swoją czapę? Wzruszył ramionami. - Zwyczajnie, chciała się tej ohydy pozbyć. Przy wyjeździe z Utrechtu ruch był duży, przed nami sunęły wysokie potwory - samochody ładownie. Wojtek zły, że nie może ich od razu wyminąć, klął pod nosem. Jak był mały zapewniano mnie, że upodobanie do brzydkich słów z wiekiem mu przejdzie. - Musisz? - zapytałam. 11
- Muszę. Jestem piekielnie niewyspany, byliśmy wczoraj do trzeciej w nocy na przyjęciu u sąsiadki... Co gorsza, Elżbieta nakryła mnie, jak całowałem panią domu... Jest, oczywiście, wściekła i obrażona... Ładnie się zaczynało! - Jesteś źle wychowany - stwierdziłam - Nie całuje się cudzych kobiet na przyjęciach, na które się przyszło z własną żoną. - Kiedy to naprawdę nic nie znaczyło, nie mam nawet wyrzutów sumienia. - Tym gorzej - zmartwiłam się. - Wyrzuty sumienia świadczą, że gra nie była warta świeczki lub przyjemność była wątpliwa. - I ty przeciwko mnie? - spojrzał na mnie wyraźnie rozżalony. - Spałem dziś trzy godziny, żeby po ciebie wyjechać. - A ja spałam półtorej z dwudziestu dwóch, które tłukłam się pociągiem, żeby ci ten wyjazd po mnie umożliwić. Może uznasz to za fifty-fifty i przestaniesz się żalić... Nie ulegało jednak wątpliwości, że dziecko jest biedne i powinnam mu pomóc. - Brałeś aspirynę? - zapytałam z matczyną troskliwością. - Po cóż miałbym brać? Nie jestem przeziębiony. - Przy kacu aspiryna bardzo pomaga. Musiałam to pominąć w twej edukacji. - A co pomaga na zły humor żony? Też pytanie! - Kochający mąż - powiedziałam bez przekonania. Nie mogłam przecież odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że nic. Autostrada biegła przez kraj płaski jak stół. Mijaliśmy miasteczka, wiatraki, pastwiska upstrzone krowami, ale zupełnie na to nie zwracałam uwagi, patrząc z ukojoną wreszcie tęsknotą na kochany profil mego skacowanego dziecka. Wreszcie dojechaliśmy do N., co jednak nie oznaczało, że jesteśmy na miejscu. Okazało się, że mieszkają na holenderskim Ursynowie, który tym różni się od naszego, że leży dużo dalej i zamiast jednakowych wielkich bloków ma identyczne małe domki. Krążyliśmy wśród pozbawionych nazw mini uliczek zabudowanych jednostronnie i tak absolutnie nie różniących się niczym od siebie, że zdziwiłam się, kiedy Wojtek odnalazł wreszcie swój dom. W przedpokoju na drzwiach wisiał wielki napis: „Witaj Chatku”. Ten „Chatek” jest skrótem od Puchatka i moje dziecko obdarza mnie tym mianem od czasów, kiedy czytywałam mu głośno książkę Milne'a. Przywitanie Elżbiety było bardzo serdeczne, Krzyś cieszył się i skakał. Zapominając o nieprzespanej nocy, przez cały dzień pławiłam się w miłej, rodzinnej atmosferze. Co prawda, 12
wprawne oko i ucho byłej żony zauważyło od razu, że wszystkie wypowiedzi i spojrzenia synowej kierowane były do mnie lub do Krzysia, z pominięciem Wojtka, ale jak na to, co nabroił, zachowywała się wspaniale. Wojtek opowiadał o Holandii i Holendrach we właściwy sobie sposób, tzn. wszystko krytykował. Oprowadzając mnie po domu, pokazywał wyłącznie usterki, powtarzając satysfakcją: - Zobacz, taka sama tandeta i niedoróbstwo jak u nas. Odniosłam wrażenie, że wybrzydza jeszcze bardziej niż w kraju. Myślę, że gdyby znalazł się nagle w Utopii czy w Raju, również nie odmówiłby sobie przyjemności krytyki. Niestety dzieci nie dziedziczą po nas samych zalet. Ich dom - jak mi objaśniali - był typowym domkiem holenderskim. Na piętrze pokoje sypialne i łazienka. Prawie cały parter zajmował living-room, z którego poprzez załamanie wyodrębniała się odnoga, tworząca jadalnię, tę zaś oddzielała od kuchni półoszklona ścianka. Umeblowanie stereotypowe: poduszkowe fotele, kanapa, regały, dywanowa wykładzina na podłodze. We wszystkich kątach na ziemi niezliczona ilość donic i pojemników z roślinami w rodzaju fikusów, oleandrów i im podobnych. Udekorowano nimi również niski parapet ogromnego okna łączącego się z oszklonymi drzwiami prowadzącymi do mikroskopijnego ogródka. Ku mojemu zdziwieniu, bo temperatura wynosiła nie więcej niż osiem czy dziesięć stopni powyżej zera, trawa w ogródku była normalnie zielona, kwitły bratki i stokrotki - a wszystko to ponoć dzięki morskiemu klimatowi. Kiedy pod wieczór objedzona i senna zaczęłam wreszcie marzyć o łóżku, okazało się, że drogie dzieci przygotowały mi niespodziankę w postaci wyjazdu na przedstawienie baletowe. Na próżno prosiłam, żeby jechali oboje, a ja z przyjemnością zostanę z Krzysiem, co było przecież równoznaczne z pójściem spać, ale ani rusz nie chcieli się zgodzić na takie poświęcenie; kazali mi się przebrać, zlustrowali, czy wystarczająco elegancko wyglądam, i pojechałam z Wojtkiem. Mimo koszmarnej senności udało mi się zauważyć, że balet w niczym nie przypominał „Jeziora Łabędziego” i był rzeczywiście świetny. W antraktach dziecko prowadziło mnie do bufetu, fundowało sok pomarańczowy i kawę, dzięki której trochę przytomniałam. W każdym razie na tyle, że wśród publiczności rozpoznałam owego niefortunnie oczekującego faceta z peronu. Był w towarzystwie drugiego mężczyzny, którego również musiałam kiedyś widzieć, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy i gdzie, a bardzo tego nie lubię. Natknęłam się na nich jeszcze raz przy wyjściu po skończonym przedstawieniu. Towarzysz faceta z peronu usunął się, robiąc mi przejście, nasze spojrzenia się spotkały i przypomniałam go sobie. To on 13
w Niemczech zaglądał do naszego przedziału i zobaczywszy, że wszystkie miejsca zajęte, oglądał jeszcze półki, widać nie miał miejsca i chciał gdzieś upchnąć chociaż bagaż. Pewnie na niego czekał ten na peronie, przegapiwszy się na stacji, jednak się odnaleźli. - Cóż za dziura ta wasza Holandia - oświadczyłam wsiadając do samochodu. - Jestem tu kilkanaście godzin, a już zdążyłam rozpoznać dwie osoby, które przedtem widziałam. Po miesiącu będę znała z widzenia całą ludność tego kraju. Ku memu zdziwieniu Wojtek się nie obruszył. - Zobaczysz Amsterdam, duża wieś. Rano obudził mnie donośny głos Wojtka upominającego Krzysia, by zachowywał się cicho ze względu na mnie i poganiający Elżbietę, żeby się pospieszyła. Zeszłam na dół i zastałam gotową do wyjścia synową, która stojąc przy stole coś pisała. - Właśnie zostawiałam ci wiadomość, że zabieramy się z Wojtkiem; podrzuci Krzysia do szkoły, a ja w N. zrobię zakupy, będę z powrotem około pierwszej, śniadanie w lodówce, Krzyś już w samochodzie. Narzuciłam palto i wybiegłam, żeby pocałować Krzysia na do widzenia. Na mój widok Wojtek jęknął, że spóźni się do pracy. Wygramoliłam się więc szybko z samochodu i wróciłam do domu. Dochodziło wpół do dziewiątej, a więc pora nadająca się jak najbardziej do spania. Nie wiem, czy zdążyłam już usnąć, czy byłam w trakcie zasypiania, kiedy usłyszałam jakieś brzęczenie. Trwało to jakiś czas, nim do mojej świadomości dotarło, że to sygnał telefonicznego dzwonka z aparatu na dole. Nim wstałam, telefon, ku memu zadowoleniu umilkł. Nasłuchiwałam jeszcze chwilę, czy nie zadzwoni ponownie, ale sygnał się nie powtórzył. Próbowałam spać dalej, lecz senność już mi trochę odeszła, nie na tyle jednak bym miała ochotę wstawać, holenderskie łoże okazało się bardzo wygodne. Wylegiwałam się w miłym poczuciu usprawiedliwionego lenistwa, na pół drzemiąc, gdy nagle zupełnie wyraźnie usłyszałam w hallu kroki i przyciszone męskie głosy, z których żaden nie był głosem Wojtka. Odruchowo chciałam krzyknąć „kto tam?”, ale przypomniałam sobie, gdzie jestem. Byłam zbyt zaskoczona i wystraszona, by przywołać w pamięci angielskie słowa. Wyskoczyłam boso na korytarz i wychyliwszy się poprzez balustradę schodów, spojrzałam w dół i dech mi w piersiach zaparło. Poznałam go od razu. Na dole stał facet, którego widziałam na peronie w Utrechcie, a potem w teatrze w N. Drugi musiał stać dalej, bo nie było go z góry widać. Weszli do living-roomu, zamykając za sobą cicho drzwi. Poczułam się jak w potrzasku, byłam z nimi sama w zamkniętym mieszkaniu.
14
Cóż mogło oznaczać takie wtargnięcie do cudzego domu pod nieobecność gospodarzy? Złodzieje? Wydało mi się to nieprawdopodobne, złodzieje wiedzą, gdzie kraść i idą „na pewnego”. Nie ryzykowaliby skoku na mieszkanie cudzoziemca, utrzymującego się wraz z rodziną ze stypendium, mogliby stan majątkowy rozpoznać bez trudu, choćby po graciesamochodzie, który Wojtek kupił wyjeżdżony i teraz bez skrupułów dorzynał. A poza tym, czy złodzieje okradający mieszkania chodzą do teatru? A jeśli nie złodzieje, to kto?! Oczywiście: policja! I to ta najgorsza, bo tajniaki. Facet z peronu nie zjawił się w teatrze przypadkowo. Śledził moje dziecko! Rano obserwowali wyjazd. Myśleli, iż dom został pusty, bo i ja na parę chwil wsiadłam do samochodu pocałować Krzysia. Potem sprawdzili przez telefon, do którego nie podeszłam. Obudziła się we mnie lwica, której małe są zagrożone. Wróciłam do mego pokoju, zarzuciłam na siebie szlafrok, włożyłam ranne pantofle, złapałam torebkę. Pierwsza rzecz podsunę im pod nos mój paszport i zacznę z góry, z policją tak najlepiej; zagrożę interwencją ambasady, jak śmią w ten sposób nachodzić mieszkanie cudzoziemca! Chociaż zdawałam sobie sprawę, że moja angielszczyzna nie będzie wystarczająca do tego, co im chcę powiedzieć, a ich holenderskiego gulgotania nie rozumiem, pewna byłam, że potrafię ich zapędzić w kozi róg i będą się mieli z pyszna! Wyszłam cichutko z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi - teraz ja miałam być dla nich niespodzianką - doszłam do schodów i... zatrzymałam się. Powinnam przecież po zejściu do living-roomu udać zaskoczenie ich widokiem, bo dlaczego nie zareagowałam od razu, kiedy usłyszałam, że wchodzą do domu? Muszę rozegrać prawidłowo, nie wolno mi zrobić błędu... I wtedy uderzyła mnie myśl: Dlaczego śledzili moje dziecko? Jaki może być powód? O co go posądzają? O co można posądzać fizyka? O naukowe szpiegostwo? Nonsens, nauka jest międzynarodowa, są międzynarodowe publikacje, zresztą sami go zaprosili, ma stypendium rządu holenderskiego, pracuje na wyższej uczelni a nie w przemyśle. O szpiegostwo polityczne? Sama myśl o tym, że można Wojtka o coś takiego posądzić, rozzłościła mnie jeszcze bardziej, a jednocześnie rozśmieszyła. Czyżby Holendrzy, jak przekonywał mnie wczoraj Wojtek, byli rzeczywiście tacy ograniczeni? Mówił też, że są szalenie zbiurokratyzowani, może więc ich policja rutynowo sprawdza każdego przebywającego dłużej cudzoziemca, czy nie para się szpiegostwem lub czymś nielegalnym? To wyjaśnienie miałoby jakieś ręce i nogi i taka przyczyna śledzenia Wojtka i dzisiejszej wizyty tajniaków wydała mi się najbardziej dorzeczna i jedyna z możliwych. Jeśli są tacy niemądrzy, to proszę bardzo, niech sobie sprawdzają. Im szybciej się przekonają, że to bzdura, tym lepiej, nie powinnam im w tym przeszkadzać. 15
Nie wiem, jak długo się nad tym wszystkim zastanawiałam, ciągle stałam na korytarzu w pobliżu schodów. Z dołu nie słychać było żadnych odgłosów, wykładzina na podłodze dobrze tłumiła kroki. Niechże więc sobie przeszukują cały dom od dołu do góry i przekonają się, że zmarnowali niepotrzebnie czas. Na myśl o tym poczułam pewną satysfakcję. Naraz uprzytomniłam sobie, że jeśli mnie zobaczą, nie będą już mogli kontynuować tego sprawdzania. Co zrobić, żeby moja osoba nie była przeszkodą? Wyjść niepostrzeżenie nie mogłam, musiałabym na dole włożyć choć buty i palto, usłyszeliby kroki w hallu i otwieranie drzwi. W dodatku na ulicy też mógł kręcić się tajniak, który by mnie natychmiast zauważył. Gorączkowo zaczęłam się zastanawiać, gdzie bym się mogła schować? Jeszcze raz zawróciłam do siebie, czyli do gościnnego pokoju, i rozejrzałam się. Tu nie, żadnej wnęki, minimum mebli. Na komodzie leżała pozostawiona od przyjazdu lisia czapa. Jak ją zobaczą, pomyślą że jestem w domu. Wzięłam czapę i na palcach przeszłam do pokoju Krzysia. Panował tu bałagan, jaki może panować tylko w dziecinnym pokoju, w którym wieczorem nie poskładano zabawek, a rano nie posprzątano. Łóżeczko było nie pościelone, ze zwisającą kołdrą, na nim i na krześle części krzysiowego ubrania, na podłodze klocki „Lego”, biureczko zarzucone wycinankami. Podeszłam do wpółotwartej szafy. W jednej części na dole piętrzyła się góra zabawek, jakichś samochodzików i pociągów, w drugiej „chłam” sweterków i spodenek, które musiały spaść z wieszaków wiszących u góry. Przymierzyłam się w szafie pod tymi ubrankami, lekko przymykając jedno skrzydło drzwi, na tyle tylko, by nie robiły wrażenia zamkniętych i pozwoliły zobaczyć fragment tej połowy wnętrza z pominięciem, oczywiście mnie. I z punktu oceniłam to jako idiotyczne. Szafa może być kryjówką dla kota lub dziecka bawiącego się w chowanego, natomiast dorosłego można tu schować wyłącznie w charakterze trupa, i to takiego, który dopiero co nim został. Ledwo zdążyłam to pomyśleć, usłyszałam kroki w hallu i zaraz potem idące po schodach w górę. Jeśli używa się czasem określenia „zamrzeć”, to to właśnie stało się ze mną. Wydawało mi się, że przestałam istnieć, tylko serce biło mi jak oszalałe. Pokój Krzysia jest pierwszy przy podeście i drzwi były otwarte. Zatrzymali się przy nich, zagulgotali coś po swojemu i przeszli dalej do mojego pokoju. Słychać było stamtąd jakieś stłumione szmery, skrzypienie, przesuwanie. Potem to samo powtórzyło się w sypialni Wojtków, nie pominęli także łazienki i klo. Czyżby durnie szukali skrytek lub pojemników z bombami zegarowymi? A ja jak idiotka w tej szafie! Tylko ktoś, kto w takiej sytuacji i w takiej pozycji siedział w szafie, może wiedzieć, co czułam, ale myślę, że - niestety - takiej osoby nie ma. 16
Jak długo to trwało, nie zdawałam sobie sprawy, mnie wydawało się wiecznością. Nogi ścierpły mi zupełnie, ale bałam się ruszyć i zmienić pozycję. Zaraz zresztą zapomniałam o ścierpniętych nogach, gdy usłyszałam ich wchodzących do pokoju Krzysia. Jeden zatrzymał się w pobliżu szafy, drugi podszedł chyba do okna i, sądząc po dźwiękach, manipulował coś przy kaloryferze, które tutaj są płaskimi ekranikami z dwóch blaszanych ścianek pomalowanych na biało. Potem było jeszcze szuranie i stukot wyjmowanych z biurka szuflad, trzaski ich zasuwania i kroki zbliżające się ku mojej szafie. Wstrzymałam oddech. Teraz zajrzą do niej. Wystarczy, żeby otworzyli ją szerzej i natychmiast mnie zobaczą. Osoba w moim wieku siedząca w kucki w stercie ubrań, w szafie w dziecinnym pokoju. Jeśli nie wezmą mnie za wariatkę, cud boski będzie... Co im powiedzieć? Że słysząc kroki na dole, wystraszyłam się, wziąwszy ich za bandytów? Bandyci w biały dzień? Powiedzieć, że wzięłam ich za złodziei - śmieszne, przecież wiadomo, że złodzieje, słysząc moje kroki, schodzące z góry, wystraszyliby się bardziej niż ja i uciekliby od razu. I pomyśleć, że jak weszli do domu, mogłam ich zrobić na szaro! A mnie zachciało się ułatwić im robotę. A gdyby im to powiedzieć? Ale zaraz zdałam sobie sprawę, że zagmatwam tym wszystkim jeszcze bardziej. Trudno, powiem im, że wzięłam ich za bandytów, niech uznają mnie za sklerotyczkę, mogę nawet udawać ograniczoną umysłowo, wtedy nie będą musieli tłumaczyć się, skąd się w tym mieszkaniu wzięli. A swoją drogą - ogarnęła mnie nagła, choć zupełnie teoretyczna ciekawość - gdyby nie ta szafa i te kucki, co by mi powiedzieli o przyczynach swego przyjścia? Oczywiście, wszystko to przelatywało przez moją głowę galopem. Usłyszałam jeszcze, że coś mówią, to jeden, to drugi. Może się kłócili lub zastanawiali, jednego słowa z tego holenderskiego bełkotu nie sposób zrozumieć. I gdy z determinacją czekałam na otworzenie szafy... nagle wyszli z pokoju. Słychać było wyraźnie jak schodzili ze schodów, jeszcze musieli się zatrzymać w hallu, bo upłynęło trochę czasu nim trzasnęły drzwi wyjściowe. Wypełzłam z szafy, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pokój Krzysia jest od frontu i bałam się, że mogliby mnie zobaczyć przez okno. Usiadłam na podłodze i rozcierałam ścierpnięte nogi. To, że nie znaleźli mnie w tej szafie, wydawało mi się ciągle nieprawdopodobne, graniczące z cudem. Czułam się oszołomiona, być może i dlatego, że przesiedziałam zduszona pod ciuchami dosyć długo, emocji też mi nie brakowało. Wreszcie wstałam, nogi miałam jeszcze drewniane. Zeszłam na dół do hallu i stanęłam pod drzwiami, nasłuchując. Na zewnątrz było cicho, od czasu do czasu dobiegał tylko cichy poszum przejeżdżających daleko samochodów.
17
Wróciłam na górę i zajrzałam do swego pokoju. Wyglądał tak, jak go zostawiłam. W pokoju Wojtków również wydało mi się bez zmian. Odniosłam wrażenie, iż w żadnej z sypialni nieporządek nie był większy niż przedtem, w każdym razie meble stały na swoich miejscach, żadna szafa czy szuflada nie była wypatroszona. Zeszłam na dół i uważnie obejrzałam living-room. Tu także nie potrafiłam dopatrzyć się jakichś śladów buszowania. Uczucie oszołomienia już minęło, poczułam się, jakby mnie kto na sto koni wsadził. Ależ mi się udało! Durna policja przekona się, że jej działania w stosunku do Wojtka nie miały krztyny sensu! Cóż za idioci, żeby podejrzewać moje dziecko! W części jadalnej stał na stole koszyczek z pieczywem przykryty serwetką. Dopiero teraz poczułam, że jestem piekielnie głodna, nie jadłam przecież śniadania. Nastawiłam wodę na herbatę i poszłam do łazienki. Przeważnie w wannie przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły dotyczące mego pisania, ale teraz miałam urlop i nie miałam zamiaru pisać. Natomiast to, co mi przyszło do głowy, kiedy stałam pod prysznicem, zmiotło mój dobry nastrój w okamgnieniu: Czy wracając do domu, po pocałowaniu w samochodzie Krzysia na pewno zamknęłam za sobą drzwi wejściowe?! Może ci faceci przechodzili tędy i weszli, zobaczywszy niedomknięte drzwi? Wojtek w ferworze krytyki zapewniał, że Holendrzy okropnie kradną, że na uniwersytecie wszyscy zamykają swe szafki na klucz, gdyż nie można zostawić na wierzchu nawet długopisu, by ktoś go nie świsnął. U nas też się mówi, że okazja stwarza złodzieja. Może ci dwaj skorzystali z niespodziewanej dla nich okazji? A jeśli Wojtki trzymają w domu pieniądze?! Wyskoczyłam z wanny i ubrałam się w szalonym pośpiechu, jakby od tego coś zależało. Wzięłam okulary i jeszcze raz poszłam do ich sypialni. Zaglądałam do każdej szufladki i przejrzałam wszystkie półki. Jeśli chodzi o nieporządek, są małżeństwem całkowicie dobranym. W szufladach był bałagan, jak zawsze u Wojtka. Póki się nie ożenił, gdy bałagan dochodził do zenitu i nie mógł już niczego znaleźć, wszystko mu segregowałam i układałam, po czym historia się powtarzała. Kiedy teraz zobaczyłam rozrzucone jakieś centy i drobne banknoty, trochę się uspokoiłam, złodzieje wzięliby chyba i to? W szufladce toaletki wśród pudrów i kremów, kwitów i prospektów poniewierał się złoty zegarek Eli. Widmo złodziei, których wpuściłam do domu, zaczynało blednąc. Na tyle, że przypomniałam sobie o śniadaniu. Woda się wygotowała, ale imbryk nie zdążył się spalić. Uznałam to także za dobry omen. Po śniadaniu znów utwierdziłam się w koncepcji wizyty tajniaków, choć pomysł ułatwienia im roboty nie wydawał mi się taki dobry, jak wówczas, gdy przyszedł mi go głowy. Nie ulegało wątpliwości, że Wojtek wściekłby się, gdyby wiedział, że mu ktoś buszował w domu, a ja w tym nie przeszkodziłam, choć mogłam. Nie czułam się więc w porządku. Pró18
bowałam się pocieszyć, że sytuacja mogła być jeszcze gorsza, np. gdybym spała i nie usłyszała ich wejścia do domu, a obudziłabym się dopiero wtedy, gdy wchodziliby do mego pokoju, mogłam wtedy umrzeć ze strachu. Byłoby to na pewno gorsze, przynajmniej dla mnie. Takie próby pocieszenia nie na wiele się zdały, z niepokojem oczekiwałam na powrót Elżbiety. Zauważy coś, czy nie? Zjawiła się niebawem z jakimś workiem przerzuconym przez plecy, co jest ostatnią modą taszczenia zakupów. Zaraz też przeraźliwy dzwonek oznajmił przyjście Krzysia. Tu w szkołach jest dwugodzinna przerwa na lunch, dzięki czemu dzieci mają się świetnie, a matki są uwiązane w domu. Dopiero, jak Krzyś pobiegł z powrotem do szkoły, powiedziałam do Elżbiety: - Przed południem wydawało mi się, że po domu ktoś chodził. Może byli złodzieje? Elżbieta popatrzyła na mnie zdumiona. - Musieliby otworzyć drzwi naszymi kluczami, bo zamki są w porządku. Co ci Chatku przychodzi do głowy? Zresztą jak mogliby wejść, skoro ty byłaś w domu? - Po waszym wyjeździe z powrotem się położyłam. Po obudzeniu, a może to mnie obudziło, usłyszałam wyraźne kroki i trzaśniecie drzwiami. Sprawdź, czy czegoś nie brakuje? W oczach patrzącej na mnie Elżbiety była skupiona uwaga i jakby troska. Uśmiechnęła się jednak. - Wyobrażasz sobie, jakby wyglądało mieszkanie po złodziejach? Poza tym nie słyszałam tu nigdy o okradaniu mieszkań. Coś ci się musiało przyśnić. - Trzymacie w domu pieniądze? - wolałam się całkowicie upewnić. - Oczywiście. - No, to sprawdź... - Ale po co? - Dla mojego spokoju. - Jeżeli cię to przekona... Podeszła do regału, wzięła z półki jakąś kopertę i potrząsnęła nią w moim kierunku. - Widzisz, że wszystko w porządku. Miewasz burzliwe sny, Chatku... - Masz rację - przyznałam potulnie - to nie byli złodzieje. Upewnienie się, że nie byli to złodzieje, zdecydowanie poprawiło mi humor. Chyba jednak nie zrobiłam głupio, że pozwoliłam tym tajniakom przeszukać dom... Wojtek wrócił około ósmej wieczorem. Pod tym względem też się nie zmienił. Odkąd lasery stały się jego namiętnością, zajmuje się nimi od rana do nocy, a Elżbieta znosi to z anielską cierpliwością. Zamiast obiadu zażądał kanapek z czarnego chleba i białego sera. I tu 19
wybuchła bomba. Okazało się, że sera nie ma. A przecież w pociągu w plastikowej torbie był razowy chleb, i ser. Po przyjeździe oddałam torbę Elżbiecie. Ta jednak stwierdziła, że był w niej tylko chleb. - Po powrocie znajdziesz ser w lodówce - zakończyło sprawę moje dziecko. Wobec tego poszłam na górę zająć się kąpielą i położeniem do łóżka Krzysia. Dobiegło mnie jeszcze z dołu wołanie Wojtka, żebym na górze nie paliła papierosów, bo potem we wszystkich sypialniach śmierdzi. Miłe dziecko, nie potrafi nawet uszanować nałogu matki. Krzyś jest bardzo miłym, sześcioletnim młodym człowiekiem. Nieodmiennie zdumiewa mnie fakt, że jest synem mego dziecka. Spośród rzeczy, które człowiek zupełnie niepotrzebnie wymyślił, na pierwszym miejscu postawiłabym kalendarz. W każdym razie opowiadając Krzysiowi wymyślone na poczekaniu historyjki, miałam głębokie przeświadczenie, że niemal przedwczoraj siedziałam przy łóżeczku Wojtka. Tymczasem bajdy i pogaduszki nie przyśpieszyły snu Krzysia, zasnął o wiele za późno. Pomna zakazu Wojtka, wzięłam papierosy i zeszłam do hallu. Z living-roomu dobiegły odgłosy rozmowy. Sądząc z tonu Wojtka, był czymś wyraźnie zmartwiony. Zaniepokoiłam się. Ma kłopoty, o których mi nie mówił, nie chce mnie martwić... Podeszłam po cichutku bliziutko do drzwi. - Tak długo się dobrze trzymała, a teraz taki nagły rzut sklerozy - mówiło to moje dziecko. - Medycyna zna takie przypadki i boję się, że może pójść dalej w strasznym tempie... - Może nie... - słabo zaoponowała moja synowa. - Nie jest przecież jeszcze taka stara. - Właśnie dlatego prognozy są fatalne. Tak samo jak z zawałem, im ktoś młodszy go dostaje, tym przebieg jest cięższy i mniej szans na przeżycie. Jak mogłam najszybciej wycofałam się w głąb hallu. Miałam rację, gdy uczyłam swoje dziecko, że nigdy, w żadnym wypadku nie wolno podsłuchiwać. Mimo niemiłego incydentu z tajniakami pobyt zapowiadał się znakomicie. Wbrew pierwotnym intencjom Wojtka nie zagnano mnie do żadnych domowych robót, a Elżbieta zdawała się nie słyszeć moich przebąkiwań o ewentualnej pomocy w kuchni. Zwiedziłam z nią ichni Ursynów. Jeśli w naszych nowych osiedlach niełatwo jest trafić pod wskazany adres, to tam wygląda to jeszcze gorzej. Jednakowe uliczki nie mają nazw, umieszczone u wylotów minidrogowskazy informują jedynie o numerach domów. Identyczność uliczek i domków wydała mi się absolutna, więc Elżbieta wskazywała znaki orientacyjne, takie jak skrzynka do listów, latarnia na zakręcie czy kałuża ponoć nigdy nie wysychająca.
20
Przypominało to harcerskie marszruty, o tyle trudniejsze, że nie było możliwości oznakowania tropów złamaną gałązką czy narysowania strzałki patykiem na ścieżce. Zaprowadziła mnie także do osiedlowego centrum handlowego, skupiska przeszklonych pawilonów, wyposażonych o kila „oczek wyżej” niż znany nam wszystkim sklep z czeskiego serialu „Kobieta za ladą”. Kiedy wracałyśmy do domu, z naszej uliczki wyjechał szary porsche prowadzony przez kobietę, która na widok Elżbiety pomachała jej przyjaźnie ręką. Elżbieta odwzajemniła gest. - Mieszka tutaj? - Trzy domki dalej za nami. - Ładny wóz - powiedziałam z uznaniem. - Hydraulik, którego wzywamy do różnych reperacji, też ma porsche'a. Tutaj ludzie mają przeważnie dobre wozy. Porsche zatrzymał się u wylotu uliczki, czekając na możność wyjechania na główną drogę. Przypomniało mi się wyznanie Wojtka o incydencie z całowaniem sąsiadki. Czyżby to była ta? - Utrzymujecie kontakty z sąsiadami? - zapytałam enigmatycznie. - Taki tu zwyczaj... Poinformowano nas, że po wprowadzeniu się trzeba złożyć wizyty, ale dotyczy to tylko najbliższych sąsiadów. Tamta mieszka dalej, więc znajomość raczej zupełnie luźna, tyle że kłaniamy się sobie i czasem przy spotkaniu wymieniamy kilka słów. - Co to za ludzie? - Nie bardzo wiem... Na pewno tzw. średnie mieszczaństwo, jak wszyscy mieszkańcy tej dzielnicy. - Elżbieta zaczęła szukać kluczy w przepastnym worku. Pod tym względem różnice pokoleń nie istnieją, ja też muszę długo grzebać w torbie nim znajdę klucze i myślę, że z moją babką było tak samo. - Podobno jej ciotka czy kuzynka - poszukiwanie kluczy trwało - wyszła swego czasu za mąż za Polaka, jednego z tych, którzy z aliantami oswobadzali Holandię. Po śmierci kuzynki mieszkającej tutaj, sprowadziła się tu niedługo przed nami. - A ten polski mąż ciotki żyje? - zainteresowałam się. - Nigdy go nie widziałam, nie przechodzę koło ich domu, bo mi nie po drodze. - I nie kusiło cię, żeby go odwiedzić? - Ona na pewno wie, że jestem Polką, wszyscy tutaj wiedzą, że jesteśmy Polakami, więc skoro nigdy nie zrobiła żadnej aluzji na ten temat, trudno mi było występować z propozycją odwiedzin. Pewnie jest bardzo stary, może głuchy i niedołężny, mogłoby to być dla niej i dla niego krępujące... A może mieszka teraz w Domu Starych Ludzi? Tutaj to jest normalne, że 21
gdy ludzie niedołężnieją, przenoszą się do takiego Domu, który jest czymś w rodzaju pensjonatu z opieką i obsługą. Nie ma zwyczaju, żeby dzieci opiekowały się starymi rodzicami. - Miły kraj! - obruszyłam się, ale po chwili zastanowienia dodałam - Ale może to i lepsze niż być uzależnionym od dorosłych dzieci... Wiedziałam też, że nie wytrzymam, żeby nie spenetrować, czy stary wojak żyje, i nie spróbować go poznać. Ostatecznie sprawy minionej wojny były mi bliższe niż moim dzieciom. Siedziałyśmy po lunchu i piłyśmy kawę, kiedy rozległ się dzwonek. Elżbieta pobiegła otworzyć i zaraz dobiegł mnie szybko mówiący kobiecy głos. Z tego, co mogłam usłyszeć, rozpływał się w uprzejmościach, odpowiadały mu z rzadka ciche słowa mojej synowej. Po kilku minutach Elżbieta wprowadziła do pokoju młodą kobietę około trzydziestki, dość przystojną i niezbyt szczupłą. Przywitała się ze mną cała w uśmiechach: - Ach, to pani jest babcią Chrisa! - Ta „babcia” zadźwięczała w moich uszach niemiłym zgrzytem. - Tak, dr Wojciech Z. jest moim synem - powiedziałam dobitnie, przyglądając się jej uważnie. Miała krótko obcięte jasne włosy i wystrzępioną grzywkę, okrągłą twarz i krótki nos. Szeroko rozstawione piwne oczy, płytko osadzone zdawały się być na tej samej płaszczyźnie, co wysoko zarysowane brwi. Była w tej twarzy jakaś bezwolność, która nasuwała skojarzenie z senną potulnością krowy. Nie można jej było nazwać ładną, ale na pewno stanowiła typ, który za czasów mojej młodości panowie określali mianem kobiety łóżkowej. Być może jej sexappeal polegał na tych krowich skojarzeniach. Mogę swobodnie po angielsku czytać, ale nie jestem pewna, czy rodowity Anglik by mnie zrozumiał. Na szczęście ludzie, dla których angielski nie jest językiem ojczystym, rozmawiając w tym języku, dokładają wszelkich starań, aby się nawzajem zrozumieć, niuanse wymowy i akcentu nie odgrywają roli. Przybyła mówiła szybko, ale wyraźnie: - Przyszłam prosić Elizabeth, żeby się na mnie nie gniewała... Musiała wyczytać w moim wzroku zdziwienie, bo zaraz zaczęła nieskładnie wyjaśniać: - W sobotę było u mnie party. Elizabeth pomagała mi nawet robić kanapki, a Wojtek wymówiła to słowo jakoś śmiesznie - podjął się robienia koktajli, bo mu nasze holenderskie, jak mówi, nie smakują. On jest spec od tylu rzeczy, więc naturalnie zgodziłam się. Nie wiedziałam, że będą takie mocne... Byłam już w domu, to tę sąsiadkę obcałowywał Wojtek na nocnym przyjęciu przed moim przyjazdem. 22
- I za dużo tych koktajli wypiłam... Elizabeth miała potem przeze mnie przykrość... Nigdy bym jej tego nie zrobiła, gdyby nie ten koktajl. Pani pewnie od Elizabeth o tym słyszała. - Nic nie słyszałam - zapewniłam - ale jeśli było jakieś alkoholowe nieporozumienie, to na pewno już się wyjaśniło. - Ja chciałam od razu nazajutrz przyjść i przeprosić Elizabeth, ale wiedziałam, że pani ma przyjechać, więc nie chciałam przeszkadzać, dlatego dopiero dzisiaj z tym przyszłam. - Pani mieszka sama? - zapytałam obcesowo. - O nie, z mężem, tylko on na miesiąc wyjechał do Stanów, ale już za dwa dni wraca. - Pani mąż pracuje w jakiej dziedzinie? - kontynuowałam indagację, zerkając na żonę mojego dziecka, która miała minę jakby chciała się zapaść pod ziemię. - W chemii... - Jest chemikiem? - Jego brat ma w N. biznes farmaceutyczny, mąż zajmuje się sprzedażą - zaskoczona poddawała się bez oporu przesłuchaniu. - To pewnie często wyjeżdża? - wolałam już nie patrzeć na Elżbietę. - Często, ale nie na tak długo. Niemcy, Francja, Austria, to są krótkie wyjazdy na parę dni. - Podobno przy końcu tej uliczki mieszka stary Polak, kombatant z wojny, ożenił się z Holenderką. Kiedy umarła, jej kuzynka sprowadziła się do niego. Wie pani coś o nim, żyje? Mieszka tu nadal? - Tak, mieszka. To bardzo stary człowiek, pewnie w zimie nie wychodzi z domu. Przeraźliwy, jak zwykle, dzwonek oznaczał powrót Krzysia ze szkoły. - Chris przyszedł, to ja już nie będę przeszkadzać. Jeszcze raz przepraszam cię, Elizabeth... Elżbieta pożegnała się z nią niemal serdecznie, zapewniając że nie ma do niej najmniejszej urazy. Przykrość jaką jej sprawiło zachowanie sąsiadki na party, została bez wątpienia zastąpiona w nadmiarze uczuciem zażenowania wywołanym moimi towarzyskimi faux pas w stosunku do tej osoby. Musiałam jednak zdobyć rozeznanie w możliwościach jej dalszego flirtu z Wojtkiem. Przeprowadzony wywiad nieco mnie uspokoił. Nauka w pierwszej klasie holenderskiej szkoły widać nie wymaga zbyt wielkiego wysiłku, gdyż Krzysia po powrocie roznosiło. Zaanektował mnie natychmiast do zabawy. Ćwiczyliśmy skoki hipopotama i tygrysa, dopóki nie przyszło mi do głowy, że sprężyny kanapy i foteli mogą tego dłużej nie wytrzymać. Wtedy Krzyś zażądał zabawy w chowanego, na co nie 23
miałam zupełnie ochoty, zbytnio się kojarzyła z wizytą tajniaków. Kiedy wszelkie próby złamania mego oporu spełzły na niczym, Krzyś oświadczył, że nie nadaję się do niczego, więc pójdzie po Bassa. Było to znakomite rozwiązanie, Bass mieszkał przy sąsiedniej ulicy. Upewniwszy się jeszcze, że będą mogli się bawić również w moim pokoju, przyprowadził kolegę i cały dom napełnił się okrzykami i tupotem. Bycie hipopotamem nieco mnie zmęczyło i z zadowoleniem wyciągnęłam się w fotelu z ilustrowanym pismem. Nie trwało to jednak długo. Nagle ze schodów dobiegł jakiś tumult przy akompaniamencie wybuchów radości i śmiechów. Usłyszałam jeszcze wołanie Krzysia, że wychodzą na dwór pobiegać, i już ich nie było, nie zdążyłam nawet krzyknąć, żeby się odpowiednio ubrał. Wyszłam do hallu, sprawdziłam, że kurteczki na wieszaku nie ma, więc uspokojona wróciłam na fotel. Ale nim przeczytałam dwa słowa, Elżbieta zawołała z kuchni: - Chatku, widzę przez okno, że Krzyś biega po ulicy w tej lisiej czapie z ogonem! Narzuciłam w pośpiechu płaszcz i wybiegłam. Widok był rzeczywiście zabawny. Krzyś w podskokach pędził uliczką, jego małą główkę niemal w całości zakrywała lisia czapa, a rudy ogon z tyłu prześmiesznie podskakiwał. Obok biegł Bass przejęty i zachwycony, jak Krzyś. Pomknęłam za nimi żwawo, ale udało mi się dopaść Krzysia dopiero u końca uliczki. Śmiał się i wywijał jak piskorz. - Pozwoliłam ci się chować w moim pokoju, ale nie bawić rzeczami, w dodatku ta czapa nie jest moja. Masz ją zdjąć. - Ale ja chcę w niej biegać! - protestował. - Powiedziałam ci, że to nie moja czapa - i bezceremonialnie ściągnęłam mu ją z głowy. Krzyś umilkł, spojrzał na mnie, zaczerwienił się i wybuchnął płaczem. - Nie rycz, przecież już w niej biegałeś, wystarczy - powiedziałam zdetonowana i chciałam go przytulić. Wyszarpnął się. - Nie kocham cię! - wrzasnął i popędził w stronę domu. Zostałam na środku pustej uliczki z nieszczęsną czapą w ręku. - Dzieci bywają niegrzeczne... Uwaga ta wypowiedziana po angielsku dobiegła mnie z domu, przed którym stałam. Zaskoczyło mnie to, nie zdawałam sobie sprawy, że scenę z czapą i Krzysiem mógł ktokolwiek widzieć. W drzwiach tego domu stała elegancka pani w zamszowej spódnicy i takiejże krótkiej kurteczce i przyglądała mi się z zaciekawieniem.
24
Speszona, szukając w popłochu odpowiednich angielskich słów, wytłumaczyłam przyczynę zabrania wnukowi czapki i jej historię. Elegancka pani zdawała się słuchać z wielkim zainteresowaniem. - Będzie pani tu w Holandii szukać właścicielki tej czapki? - spytała. - W każdym razie będę się o to starać - odpowiedziałam - znam jej nazwisko. Kiwnęłam na do widzenia głową i zawróciłam w stronę domu. Dopiero wtedy zauważyłam, że nieopodal stoi zaparkowany szary porsche. A więc to była ta siostrzenica, której ciotka była żoną polskiego wojaka! Żałowałam, że nie zagadnęłam jej o to, postanowiłam zrobić to przy następnej okazji. W domu rzecz prosta nie wspomniałam mojej synowej o poznaniu właścicielki porsche'a. Nie miałam wątpliwości, że cierpi i rumieni się w duszy na wspomnienie moich bezceremonialnych pytań zadawanych Lizie i pewnie woli, żebym nie poznawała już żadnych sąsiadów. Upłynęło też trochę czasu, nim udało mi się odzyskać względy Krzysia. Wojtek wrócił tego dnia wyjątkowo wcześnie i jadł z nami tutejszy późny obiad. Po deserze, kiedy Krzyś poszedł już na górę, Elżbieta powiedziała: - Chatek poznał Lizę, była tu dzisiaj. Wojtek spojrzał na mnie pytająco. Nie byłam pewna, czy to pytanie w spojrzeniu dotyczyło przyczyn jej wizyty, czy mojej oceny. Przezornie wybrałam to ostatnie. - Krowa, która może podobać się pastuchowi spędzającemu samotnie życie na pastwisku - rzuciłam od niechcenia i zaczęłam mówić o wrażeniach z tutejszego handlowego city. Nie patrzyłam na moje dziecko, ale w oczach jego żony dostrzegłam błysk zadowolenia. Poczekałam aż Elżbieta wyjdzie kąpać Krzysia i powiedziałam Wojtkowi, że Krzyś bawił się lisią czapą, że płakał, jak mu ją zabrałam, że trzeba wreszcie coś z nią zrobić. - Uważam, że powinieneś pójść na policję i o tej czapie powiedzieć - zakończyłam sprawozdanie o incydencie z Krzysiem. - Czy naprawdę uważasz, że powinienem iść na policję i denuncjować, że moja matka przywłaszczyła sobie cudzą futrzaną czapę? - Co ty pleciesz, przecież ja jej sobie nie przywłaszczyłam! - Masz rację, należałoby to raczej określić jako kradzież, ale czy uważasz, że jak powiem żeś ukradła, to zabrzmi lepiej? Nie, Chateczku, jaka jesteś, taka jesteś, trudno. Ale nie wymagaj ode mnie żebym kompromitował własną matkę. - Wyciągał już rękę po gazetę. Nie chciałam dać za wygraną:
25
- Ale i tak powinieneś być na policji, żeby mnie zameldować. Przy odbieraniu wizy powiedziano mi o obowiązku meldowania. Cóż ci szkodzi wspomnieć o porzuconej czapie i podać nazwisko tej Goleń? Wojtek schował już nos w gazetę. - Słyszysz, co mówię? - Słyszę. - Wiesz, że masz mnie zameldować? Zza gazety odpowiedziało zniecierpliwione westchnienie. Chciałam mu powiedzieć, że nie jest to właściwy sposób rozmowy z matką, ale zrezygnowałam niepewna skutków. Rozmowy z dorosłymi dziećmi nie są sprawą łatwą.
Ucieszyłam się, kiedy po paru dniach Elżbieta powiedziała, że pojedziemy do N. Miała tam do załatwienia jakieś sprawy i chciała poszperać w bibliotece. Ustaliłyśmy, że ja wrócę na czwartą, kiedy Krzyś wraca ze szkoły, bo lunch miał zjeść u Bassa, a ona przyjedzie później razem z Wojtkiem. Jazda autobusem trwała pół godziny. Po drodze minęłyśmy osiedle podobne do naszego i chyba jeszcze większe. Wysiadłyśmy przy Placu 1944. - Tu się nie boję, że zabłądzisz, ulice mają nazwy. Autobus powrotny jest z tego samego miejsca i jedziesz nim aż do końca. Będziesz pamiętała nazwę placu i numer autobusu? - Elżbieta wolała się upewnić. - Będę - zapewniłam. Zostałam sama w obcym mieście i poczułam się w swoim żywiole. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była, oczywiście, kawiarnia, miała taras oszklony z dwóch stron i otwarty od ulicy. Gdy wchodziłam, poczułam ciepły nawiew powietrza, zamożnych Holendrów stać na takie ogrzewanie. Usiadłam więc na tarasie, zamówiłam kawę i paląc papierosa zaczęłam się gapić na uliczny ruch. Uderzyły mnie przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze nie zauważyłam ani jednej osoby w jakimkolwiek nakryciu głowy, mimo że było zdecydowanie chłodno. Nawet zupełnie stare kobiety nie miały nic na głowach i zdawały się nie czuć ostrych podmuchów wiatru, które targały im włosy. Ja także byłam z gołą głową, ale tylko z powodu braku mego kapelusika od deszczu. Pomyślałam z żalem, że byłby idealny na taką pogodę. Z potarganymi włosami tylko bardzo młode dziewczyny nie robią wrażenia czarownic.
26
Po drugie, zaskakiwała ilość kolorowych cudzoziemców, jak również niekolorowych, których, jak np. Turków, z łatwością można było rozpoznać. Młody kelner, który podał mi kawę, również nie wyglądał na Holendra, ciemnowłosy o mocno zarysowanych brwiach i ciepłej karnacji. Nie wytrzymałam i zagadnęłam: - Pan jest Holendrem? W odpowiedzi błysnął zębami: - No, Jugoslovaque... - Dużo tu obcokrajowców... - stwierdziłam. - Yes. - odparł uprzejmie. Zadowolona ze swej spostrzegawczości piłam kawę, zupełnie zresztą przeciętną, u „Kuchcika” na Nowym Świecie w Warszawie dają o wiele lepszą. Zarówno na tarasie, jak i w środku kawiarni osób było niewiele. Niedaleko mnie popijała soki grupka dziewcząt i chłopców, wszyscy ubrani w dżinsy, kurtki i długie botki. Przy sąsiednim stoliku usiadł starszy pan przyzwoicie i normalnie ubrany. Siedział do mnie bokiem i czytał gazetę, nikt poza nim czegoś takiego tutaj nie robił. Jaka to była gazeta, nie mogłam się zorientować. Francuz? - zastanawiałam się. Gdy rozmawiałam z kelnerem, odwrócił trochę głowę w moim kierunku, dyskretnie nadsłuchując. Pomyślałam więc, że to Anglik nie mogący się zorientować jakim językiem mówię. Fakt, że w Holandii roi się od cudzoziemców, wpłynął na tok moich myśli. Jeśli dotychczas sądziłam, iż wizyta tajniaków w mieszkaniu Wojtka była rutynowym „sprawdzeniem” pracującego w ich kraju cudzoziemca, to teraz wydało mi się to więcej niż wątpliwe. Przy tej ilości obcokrajowców policja nie mogła interesować się każdym. Może mieć tylko któregoś z nich na oku w wypadku konkretnego podejrzenia czy poszlaki. Czyżby ktoś z otoczenia Wojtka był w coś zaplątany czy podejrzewany? A może ktoś memu dziecku podstawia nogę? „Podkładanie świni” uważałam dotąd za naszą rodzimą specjalność, ale być może jest również specjalnością holenderską? Postanowiłam przy najbliższej okazji zagadnąć Wojtka o jego kolegów z pracy. W każdym razie dobrze się stało, że nie spłoszyłam wtedy tajniaków. Stwierdziwszy to, z zadowoleniem wypiłam ostatni łyk kawy i wyruszyłam na miasto. Włóczyłam się bez ładu i składu. Wąskie dwu-trzypiętrowe domy z ozdobnymi szczytami, wypucowane i zadbane robiły wrażenie jakby wyjętych ze starego holenderskiego obrazu. Przeczyły temu jedynie partery, przerobione na nowoczesne sklepy, wylegające stoiskami na ulicę. Były i uliczki, jak z dziecinnej bajki. Ciepły brąz klinkierowej cegły i śnieżna biel 27
ozdobnych gzymsów i obramowań jako żywo przywodziły na myśl domki z lukrowych pierników. Dowędrowałam w pobliże rzeki, ale zobaczywszy jej schludne uregulowane brzegi, zawróciłam i po przejściu dwóch uliczek niespodziewanie znalazłam się na targu. Mimo woli przypomniały mi się zachwyty współpasażerki podróży w sweterku „bardziej bordo”. Na straganach piętrzyły się pryzmy najrozmaitszych owoców i warzyw. Wszystko prześlicznie ułożone, czyściutkie, posegregowane, jednakowe rozmiarami, nawet marchewki. Zawiodły mnie natomiast słynne holenderskie kwiaty ciasno owinięte pękami w celofan, upchane w kubłach; robiły o wiele mniejsze wrażenie niż malowniczo rozłożone w dzbanach i słojach kwiaty naszych ulicznych handlarek. I tu, na skraju targowiska natknęłam się na nobliwą starszą panią z pociągu. Ukłoniłam się jej, a ona ku memu zdziwieniu, podeszła i przywitała się wylewnie. O ile przez całą podróż zachowywała splendid isolation, o tyle teraz potraktowała mnie jak dobrą znajomą. - Proszę sobie wyobrazić, że niepotrzebnie przyjechałam! - oznajmiła. Nie wypadało mi nie zapytać, dlaczego tak uważa. - Bo krewny, do którego przyjechałam, nie żyje... - Bardzo pani współczuję... - bąknęłam stereotypowo. - Właściwie go nie znałam, widziałam go w dzieciństwie. Był stryjecznym bratem mego ojca... Zapowiadało się na dłuższe opowiadanie, widać nie miała tu nikogo, komu by mogła się zwierzyć. Nie miałam więc serca wycofać się i pożegnać pod byle pretekstem, ale słuchanie na stojąco o bracie stryjecznym jej ojca również mi się nie uśmiechało. Zaproponowałam pójście na kawę. Skwapliwie się zgodziła. Usiadłyśmy w jakiejś małej kawiarence przy ruchliwej ulicy, pełnej autobusów i tramwajów. Tu też stwierdziłam jak pozory mylą. Nie rozmawiająca z nikim w podróży nobliwa pani, okazała się osobą niesłychanie gadatliwą. Nim zdążyłyśmy wypić kawę, dowiedziałam się, że ów krewny osiedlił się w Holandii po zakończeniu wojny, przedtem służył w korpusie gen. Maczka, nigdy kraju nie odwiedzał, a od wielu już lat nie korespondował, zresztą nie bardzo miał z kim, jego rodzeństwo poumierało, a ona jest przecież dalszą krewną. Dopiero w tym roku dostała list, w którym prosił, żeby przyjechała, że jest stary i że źle się czuje. Przez szybę wystawową widać było przystanek tramwajowy i sygnały świetlne przed skrzyżowaniem. Miałam już zapytać, co się stało z grzybami, które wiozła do krewnego, i uprzedzić ją, że szans na sprzedanie ich tutaj nie ma, bo Holendrzy żadnych grzybów poza pieczarkami nie jadają, gdy wśród ludzi na przystanku zobaczyłam Janinę Goleń. 28
Krzyknąwszy: „przepraszam, zaraz wrócę!”, wyskoczyłam z kawiarni jak z procy, ale nim dobiegłam do przystanku, ruszał z niego tramwaj, a wśród stojących ludzi Goleń już nie było. Zdążyłam jeszcze spojrzeć na numer przejeżdżającego pod zielonym sygnałem tramwaju i zapytałam kogoś o trasę, ale z bełkotu wymienionych holenderskich ulic nic nie zrozumiałam. Wróciłam do kawiarni, przeprosiłam zdziwioną moim nagłym wybiegnięciem nobliwą panią i wyjaśniłam powody, dla których chciałabym spotkać moją sąsiadkę z wagonu. Zapytałam ją też, czy nie pamięta, na jakiej stacji tamta wysiadła. Niestety, w pociągu nobliwa pani na nikogo nie zwracała uwagi, towarzystwo nie wydało się jej ciekawe. - Wie pani, w dzisiejszych czasach jeżdżą tak różni ludzie... Dowiedziałam się jeszcze, że holenderska rodzina owego krewnego, nie mogła jej przyjąć, gdyż szykowała się do wyjazdu. Zaopatrzyła ją tylko w pewną sumę pieniędzy, żeby miała na hotel i mogła trochę zwiedzić Holandię. O grzyby już nie pytałam, bo zrobiło się późno i przeraziłam się, że spóźnię się do domu na powrót Krzysia. Wyraziłam raz jeszcze ubolewanie, że nie zdążyła zobaczyć swego krewnego, i wreszcie udało mi się zakończyć to spotkanie. - Kostreyko - przedstawiła się, żegnając się ze mną nobliwa pani. Wymieniłam swoje nazwisko i z ulgą się z nią rozstałam. Do Placu 1944 okazało się niedaleko, niedługo też czekałam na autobus. Po przyjeździe na ich Ursynów okazało się, że jest jeszcze dwadzieścia minut do zakończenia krzysinych lekcji. Postanowiłam więc pójść po niego. Pytając co drugą napotkaną osobę o kierunek, jakoś dobrnęłam. Droga powrotna, dzięki przewodnictwu Krzysia, nie przedstawiała już problemów. Niespodzianką był tylko szary porsche stojący przed naszym domkiem. Jego właścicielka wysiadła i podeszła do mnie. - Jadę do Amsterdamu i pomyślałam, że może mogłabym pomóc pani w kłopocie z czapką. Jeśli mi pani poda nazwisko właścicielki, mogę wstąpić na policję i przekazać wiadomość, że czapka znajduje się u pani. - Bardzo bym była pani wdzięczna - ucieszyłam się szczerze. - Tę osobę zobaczyłam dzisiaj w N. jak wsiadła do tramwaju - tu podałam numer - ale nie miałam szans jej dogonić. A może można by było tę czapę tam na policji zostawić? Nie zrobiłoby to pani większego kłopotu? - Żadnego - zapewniła właścicielka porsche'a. Pobiegłam na górę, złapałam czapę i wręczyłam eleganckiej i uprzejmej sąsiadce z końca uliczki. 29
- Nazwisko pani zapiszę, bo będzie za trudne do zapamiętania. Podała mi notes i długopis. Wielkimi Literami wykaligrafowałam: Janina Goleń i datę naszego przyjazdu do Holandii. Kiedy lisia czapa z ogonem znalazła się na tylnym siedzeniu porsche'a, poczułam się o wiele lepiej. Niemądre uwagi mego dziecka na temat jej zabrania z wagonu były zbyt irytujące. Krzyś natomiast miał zdecydowanie zmartwioną minę. Natychmiast więc zaproponowałam mu spacer „w nieznane”, podczas którego ja będę prowadzić w pierwszą stronę, a on z powrotem, przy czym obydwoje będziemy niedźwiedziami. Chwyciło. Wydając niedźwiedzie pomruki, ruszyłam uliczką w stronę, gdzie mieszkała właścicielka porsche'a. Krzyś odpowiadając mruczeniem, szedł podskakując za mną. Na dworze było jeszcze dość jasno, ale w domach zapalały się już światła. W domu przy wylocie uliczki wszystkie okna były oświetlone. Zapominając o pomrukach, zwolniłam kroku. Na tle jasno oświetlonego pokoju wyraźnie odcinała się sylwetka starego człowieka, stojącego nieopodal okna. Ubrany w szlafrok czy bonżurkę, łysy z kępkami siwych włosów na skroniach patrzył w kierunku ulicy. Odwróciłam czym prędzej głowę i przyśpieszyłam kroku, zadowolona jednak, że udało mi się zobaczyć „starego wojaka”. Był stary, ale nie robił wrażenia niedołężnego. Wojtki wróciły, kiedy Krzyś już spał. - Jakich masz kolegów w pracowni? - zagadnęłam przy kolacji moje dziecko. Skrzywił się. - Głupki... - Wszyscy? - zdziwiłam się. - Wszyscy może nie..., ale facet, z którym na początku pracowałem, to zupełny dureń, nie mogę zrozumieć, dlaczego profesor go trzyma. Dopiero jak zrobiłem wściekłą awanturę, żeby mi nie przeszkadzał w pracy, przenieśli go do innej pracowni. Westchnęłam. Gdy Wojtek mówi, że zrobił awanturę, można mu wierzyć bez zastrzeżeń. - Jako gość nie powinieneś urządzać awantur... - Jaki gość?! - żachnął się. - Ciężko dla nich pracuję, korzystają z wyników mojej pracy. Wiesz, jak mnie na początku potraktowali? Jak technika, który będzie na ich usługi. Nawet nie zapytali, co się u nas w instytucie w Warszawie robi... Mimo ich forsy i aparatury, do pięt nam nie sięgają. Specjaliści od nosków i obcasów... - Mam nadzieję, że im tego nie powiedziałeś? - zaniepokoiłam się. - Dlaczego miałem nie mówić? - zdziwił się. - Zawsze mówię, co myślę. 30
Niestety, nikt inny, tylko ja wpajałam mu swego czasu zasadę, że należy zawsze mówić prawdę, i chyba trochę z tym przesadziłam. - Na kogo teraz Wojtek narzeka? - zainteresowała się Elżbieta, która przyniosła z kuchni herbatę. - Pytałam o kolegów z pracy - wyjaśniłam. - Akurat ten, z którym drze koty, mieszka obok. Zdaje się, że nawet od niego dowiedział się o możliwości wynajęcia naszego domku. - No, to dla obu stron niezbyt miłe sąsiedztwo... - zauważyłam. - Trudno, żeby mieszkały na tej uliczce same Lizy - odparła pogodnie moja synowa. - Ja z żoną tego Petera mam zresztą całkiem dobre stosunki. Mają dziewczynkę starszą trochę od Krzysia i wymieniamy czasem uwagi na temat szkoły i dzieci. Tego wieczoru miałam kłopoty z zaśnięciem. Próbowałam się pocieszać, że każdy rodzi się z własnym usposobieniem i charakterem i że wrodzonych cech wychowanie nie zmienia. Mimo to nie miałam pewności, czy moje dziecko nie byłoby trochę inne, gdybym to nie ja je wychowywała. Równie prawdopodobne wydało mi się przypuszczenie, że wyrzucony z Wojtkowej pracowni Peter chciał się zemścić i skoro nie miał takich możliwości w pracy, mógł wysłać policji fałszywy donos na Wojtka... Zasypiałam z przekonaniem o mądrości starego porzekadła, które, gdy dorosłam często powtarzał mój ojciec: „Małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci - duży kłopot”. Moje dziecko już od dawna było duże. Przypomniało mi się to porzekadło jeszcze raz nazajutrz, kiedy Elżbieta bezskutecznie przekonywała Krzysia o konieczności włożenia kaloszków, jako że od nocy lało solidnie. Krzyś się uparł aż wreszcie moja synowa z irytacją powiedziała: - Dobrze, nie chcesz, nie kładź. Jak przemoczysz nogi i będziesz miał katar, nic mnie to nie będzie obchodzić. Widać było, że groźba kataru zrobiła na Krzysiu pewne wrażenie, ale honor nie pozwalał już mu się wycofać. Po jego wyjściu popatrzyłam na zmartwioną twarz Elżbiety. Krzyś jest normalnym, małym dzieckiem, więc w przyszłości będzie normalnym, dużym dzieckiem, co oznacza, że za dwadzieścia lat będzie miała większe powody do zmartwień o niego niż wyjście w deszcz bez kaloszy. Zrobiło mi się jej żal. Bardzo lubię moją synową i jestem do niej szczerze przywiązana. Elżbieta jest miła, bardzo inteligentna i, co także ważne, wytrzymuje z moim dzieckiem. Kiedy byłam młodą dziewczyną, wzdychało do mnie paru jedynaków, poznałam wtedy ich mamy. Jednej z nich 31
zdarzyło mi się nawet powiedzieć, aby pozbyła się obaw, iż wyjdę za jej syna, bo choć dla niej jest ósmym cudem świata, to dla mnie jest indyczym jajem. Przysięgłam sobie wówczas, że jeśli będę miała kiedykolwiek jedynaka, nie będę taka, jak tamte mamy. W dniu ślubu powiedziałam Elżbiecie, że oddaję jej moje dziecko. Wojtek, oczywiście, nic o tej darowiźnie nie wiedział, mężczyźni w ogóle nie wiedzą, kiedy i czyją są własnością. Pomyślałam teraz, że póki tu jestem, mogłabym ułatwić jej trochę życie, przez ostatni tydzień wyleniuchowałam się aż nadto. Twardo więc oświadczyłam, że biorę się do gospodarstwa, będę pichcić i robić zakupy. Elżbieta próbowała protestować, ale przekonałam ją, iż jest to propozycja nie do odrzucenia, natomiast będę egzekwować wychodne według zasad obowiązujących na zgniłym Zachodzie. W soboty i niedziele nic mnie dom nie będzie obchodził, w pozostałe dni może zabierać się z Wojtkiem do N., byle na szóstą wracała na obiad. Pierwszego dnia, kiedy zostałam sama na gospodarstwie, po lunchu zrobiliśmy z Krzysiem krótki spacer i odprowadziłam go do szkoły na drugą turę lekcji; nie było to spowodowane nadmiarem opiekuńczości, lecz faktem, że niedaleko szkoły mieściło się centrum handlowe i Krzyś znał dobrze drogę. W dużym markecie odważnie wzięłam wózek i pchałam go przed sobą w labiryncie zapchanych półek. Rozeznanie się w tej masie różnorodnych artykułów wydawało mi się początkowo niemożliwe, postanowiłam więc wpierw metodycznie obejrzeć wszystko. Gdyby mi ktoś w Warszawie powiedział, że nadmiar towarów może być kłopotliwy, roześmiałabym się. Teraz, patrząc na kolorowe błyszczące opakowania z potwornymi holenderskimi napisami, nie przypominającymi żadnego normalnego języka, czułam się jak ów osioł, który w dodatku ma przed sobą nie dwa, lecz dziesiątki żłobów. Moja rozterka musiała trwać nazbyt długo, bo podszedł do mnie ekspedient i coś powiedział. Próbowałam wyjaśnić, że jestem cudzoziemką i muszę się zorientować w tutejszych towarach. Speszona plątałam słowa angielskie i francuskie, których niezrozumiałość wyraźnie odbijała się na twarzy młodego sprzedawcy. W tej podbramkowej sytuacji nagle usłyszałam za sobą męski głos mówiący po angielsku: - Pani pozwoli, że jej pomogę? - po czym powiedział coś po holendersku, subiekt znikł. Moim wybawcą okazał się pan, którego widziałam w N. czytającego na tarasie kawiarni gazetę. Wtedy siedział i nie zauważyłam, że jest taki wysoki, teraz patrząc na niego musiałam nieco zadzierać głowę. Wyjaśniłam, że podjęłam się prowadzić synowej gospodarstwo i przyszłam po raz pierwszy po sprawunki. - A co chciałaby pani kupić? 32
- Sama nie wiem - odpowiedziałam szczerze. Musiało go to zaskoczyć, bo spojrzał na mnie uważnie, a potem jakby się zatroskał. Dopiero ,po chwili zapytał: - Chce pani coś kupić na obiad? Jak mu miałam wytłumaczyć, że cała trudność polega na tym, iż mogę tu kupić wszystko na każdy obiad, jaki przyszedłby mi do głowy, lecz przyzwyczajona do warszawskich sklepów, w których kupuje się nie to, co by się chciało, lecz to, co akurat jest, nie zaplanowałam zakupów. - Tak, chodzi mi o obiad - potaknęłam - tylko nie zastanowiłam się przedtem, jaki obiad zrobić... Ciągle patrzył na mnie badawczo. Był mniej więcej w tym samym wieku co ja, miał szare oczy w ciemnej oprawie. Na ogół ludzie o tym kolorze oczu mają spojrzenie łagodne, ale on takiego nie miał. Patrzył z chłodnym zainteresowaniem i wyraźnie krytycznie. Pod wpływem tego spojrzenia poczułam potrzebę usprawiedliwienia się. - Zaskoczył mnie duży wybór, w moim kraju są teraz kłopoty żywnościowe - przyznałam się i zaraz poczułam się jeszcze gorzej. Po diabła mówię obcemu Holendrowi o naszych kłopotach? - Skąd pani przyjechała? - Z Polski. - Tak przypuszczałem... Bieda Polski stanęła mi teraz kością w gardle. Wszyscy tu wiedzą, jacy jesteśmy teraz biedni, organizują przecież zbiórki i z Holandii przez Europę suną ciągle wielkie TIR-y z darami dla Polski. - Szkoda, że Bangladesz nie przyszedł panu do głowy - odpowiedziałam z irytacją. - Proszę się nie gniewać - po czym wziął mój wózek. - Więc jak z obiadem? Ja mam zadysponować? Zmieniał się jak kameleon, teraz wydawał się całkiem sympatyczny. - Chętnie - zgodziłam się. - O ile pan potrafi - dodałam. - Potrafię, nie tylko ułożyć jadłospis, ale i ugotować - zapewnił. Poprowadził wózek w kierunku oszklonej chłodniczej lady, w której poukładane na półmiskach piętrzyły się różnego rodzaju mięsa, sznycle, befsztyki oraz sterty wędlin. - Teraz trzeba dokonać wyboru również pod względem oszczędności, jeśli kupimy droższe mięso, dodatki powinny być tańsze. Lub na odwrót. - O! - wyrwało mi się z niekłamanym podziwem. - Na ile osób obiad? - zapytał, lustrując zawartość lady. 33
- Trzy dorosłe i sześcioletni chłopiec. W ciągu dziesięciu minut z wszystkimi zakupami byliśmy przy kasie. Kiedy kasjerka obliczyła należność i podała mi paragon, wydało mi się, że jego spojrzenie znów stało się ostre, może zaniepokoił się, czy mam pieniądze. Wyjęłam portfel i dość nieporadnie gmerałam w nieznanych mi holenderskich banknotach, Moja nieznajomość nominałów musiała zniecierpliwić nie tylko kasjerkę, ale i jego. - Może pomogę? - I nie czekając na odpowiedź wyjął z moich rąk portfel i szybko odliczył potrzebną sumę. - Radzę poukładać pieniądze według wartości - powiedział oddając mi portfel. Chętnie odpowiedziałabym mu po polsku: ależ pan jest starowny, ale zamiast tego uśmiechnęłam się uprzejmie i kiwnęłam potakująco głową. Pomógł mi jeszcze przełożyć wszystko do mojej warszawskiej ogromnej torby na zakupy i wreszcie wyszliśmy ze sklepu. - W którą stronę pani idzie? Stanęłam i rozejrzałam się. Nie mogłam mu znów powiedzieć, że nie wiem, ale w tej chwili ani rusz nie mogłam sobie uprzytomnić, w którym kierunku powinnam iść. Nie pamiętałam też, z jakiej strony przyszłam po odprowadzeniu Krzysia do szkoły. Wreszcie znalazłam wyjście z sytuacji: - Idę na Weezenhof 38-43. - Jadę w tamtym kierunku, mógłbym panią podwieźć. Ale może woli pani spacer? Po wczorajszym deszczu pogoda dziś doskonała. Było szaro i wietrznie, ale widać jak nie leje, to pogoda wydaje się Holendrom doskonała. Pomyślałam o ciężkawej torbie. - Na spacery chadzam z wnukiem - odparłam dyplomatycznie - ale nie chciałabym nadużywać pana uprzejmości. Kiedy jeszcze raz zapewnił, że będzie mu po drodze, ochoczo wepchnęłam się do jego toyoty. Umieścił pieczołowicie torbę na tylnym siedzeniu. - Ciekaw będę, czy zadysponowany przeze mnie obiad smakował? - Jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie wiadomo, jak mi się uda - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Gotowanie jest sztuką, w każdej sztuce rzadko zdarzają się arcydzieła, chodzi tylko o pewien poziom.
34
Zapewniłam go, że zawsze staram się ten poziom utrzymać, a nawet zdarzało się, iż byłam już gotowa uwierzyć w swój talent w tej dziedzinie, dopóki nie popełniłam jakiegoś kulinarnego kiczu, po którym nachodziło mnie totalne zwątpienie. Zatrzymał wóz u wylotu uliczki, wziął torbę i odprowadził do samych drzwi. - Zwykle robię zakupy o tej porze, co dziś, nie ma już wtedy wielu klientów. Służę więc pomocą, jeśli będzie potrzeba... Na pożegnanie podał rękę, ale się nie przedstawił. Ja też. Dopiero w kuchni, gdy zaczęłam opróżniać torbę, uprzytomniłam sobie, iż wbrew temu, co mówił, nie zauważyłam, by dla siebie cokolwiek kupował. Ale może zrobił to już przedtem i nim wyszedł z marketu usłyszał moją nieskładną rozmowę z ekspedientem? Czy miał jakąś, choćby małą, plastikową torbę w ręku, nie mogłam sobie przypomnieć, ale wobec udanych zakupów wydało mi się to zupełnie nieważne. Obiad pichciłam starannie i z przejęciem, nie mogłam się przecież skompromitować przed Elżbietą. Podejrzewałam też, że uczynny Holender, jeśli się tylko spotkamy, nie omieszka zapytać, jak mi się ten obiad udał, i wolałam, żeby moja pozytywna odpowiedź była zgodna z rzeczywistością. Nazajutrz po lunchu znów wyruszyłam z Krzysiem, ale tym razem nie odprowadzałam go do samej szkoły, tylko do miejsca, skąd najbliżej było do sklepów. Idąc, starałam się zapamiętać przebytą drogę, a przynajmniej kierunek powrotu do domu. Nim w markecie zdążyłam wziąć wózek, zjawił się mój wysoki Holender i natychmiast podszedł do mnie. Z pewną satysfakcją pomyślałam, że jednoczesne niemal wejście nie było chyba zbiegiem przypadków. Czyżby holenderski dżentelmen wypatrywał mnie przed sklepem ze swej toyoty? Przywitaliśmy się jak starzy znajomi. Od razu poinformowałam, że wczorajszy obiad wszystkim smakował, a na dziś obmyśliłam taki, którego przygotowanie zajmie niewiele czasu, bo po przyjściu wnuka ze szkoły idziemy na dłuższy spacer. Mimo, że dałam do zrozumienia, iż nie potrzebuję jego pomocy, razem ze mną podszedł do stoiska z mięsem. Pokazałam sprzedawcy palcem wątróbkę. - A pan co kupuje? - zapytałam. Ze swej wysokości spojrzał na mnie kątem oka. - Parówki. - Przygotowanie parówek nie wymaga żadnych kulinarnych umiejętności, a ja myślałam, że gotuje pan z zamiłowaniem - roześmiałam się.
35
- Nie wszystko, co się umie, lubi się robić. I nie wszystko, co umiemy, robimy. Pani pewnie też umie wiele rzeczy, których nie robi, bo nie chce czy nie musi robić... - Zgadza się. U siebie w domu nie gotuję obiadów - potaknęłam. - Wpierw trzeba wszystko kupić, potem masa roboty w kuchni, szybko się zjada i zostają brudne naczynia do zmywania. Wolę bardziej wiekopomne zajęcia, nie cierpię gotowania. Jeśli gotuję, to traktuję to jako najwyższy dowód miłości... Nie ulegało wątpliwości, że moje enuncjacje wywarły na nim wrażenie. Patrzył na mnie nie tylko ze zdziwieniem, ale chyba i z odrobiną przerażenia. W jego kraju polem działania kobiety bywa na ogół wyłącznie dom. - Nie przywiązuję zresztą wagi do jedzenia - dodałam nonszalancko. - Ale ponieważ kocham syna i jego rodzinę, muszę jeszcze kupić sałatę i kartofle. - Niedaleko jest sklep z dużym wyborem owoców i warzyw, zaraz panią zaprowadzę. Choć ziemniaki najlepiej kupować w sklepie farmera na peryferiach osiedla. Teraz ja spojrzałam na niego uważnie. Kupuje tylko parówki, a wie, że kartofle warto kupować u farmera. Kim może być ten facet? Chyba wdowcem, bo sam chodzi do sklepów, a wiadomości, co i gdzie się kupuje, nasłuchał się pewnie swego czasu od żony. Na emeryta jeszcze nie wygląda, a ma czas w godzinach, w których wszyscy mężczyźni pracują. Brał ze stoiska karton papierosów, jak zdążyłam zerknąć na cenę, bardzo drogich, poza tym ubrany był bez zarzutu. Może więc businessman, który wycofał się wcześniej z interesów, bo miał już wystarczająco dużo pieniędzy, by móc spokojnie żyć z odsetek czy obcinania kuponów akcji? Kimkolwiek był, postanowiłam tę znajomość zaraz w pełni wykorzystać, mogłam go przecież więcej nie spotkać. Zapytałam więc, gdzie najlepiej kupować ryby i skorupiaki? Ku memu zdziwieniu okazało się, że na targu w pobliskim osiedlu. - Dziś jest środa, targ jest w piątek, dobrze się składa, bo pojutrze mógłbym panią tam zawieźć. Tylko, że na targu trzeba być przed południem, po lunchu byłoby za późno. Mógłbym przyjechać po panią o dziewiątej trzydzieści, odpowiadałoby to pani? Często zapominam, że jestem już starszą panią, ale teraz na szczęście w porę sobie o tym przypomniałam. Gdybym miała piętnaście lat mniej, pomyślałabym, że chce mnie poderwać. Choć na oko trzymam się nieźle i mógłby mieć jakieś złudzenia co do mego wieku, to jednak nie aż takie duże. Poza tym poinformowałam go o wieku Krzysia, łatwo mu więc było obliczyć w przybliżeniu i mój... - Nie miał pan matki Polki lub ojca Polaka? - spytałam. Gdybym go zapytała, czy nie jest Murzynem, nie byłby chyba bardziej zaskoczony.
36
- Oh, nie, jestem Niderlandczykiem, nie mam nawet domieszki krwi walońskiej. Co nasunęło pani takie przypuszczenie? - Jest pan bardzo uprzejmy, pomaga mi w zakupach i chce na to poświęcać swój czas. Na Zachodzie nikt na cudzoziemców nie zwraca uwagi ani się o nich nie troszczy. A poza Chinami, tylko w Polsce traktuje się każdego obcokrajowca jak własnego gościa. U nas wystarczy, by cudzoziemiec zapytał na przykład o jakąś ulicę, by natychmiast znalazło się kilku chętnych, którzy nie tylko go dokładnie poinformują, ale gotowi są go tam zaprowadzić. - I dziwi się pani, że w Holandii też może ktoś chcieć w czymś pomóc obcokrajowcowi? - Patrzył na mnie trochę ironicznie przymrużonymi oczami. Musiałam w duchu przyznać, że te szare oczy w ciemnej oprawie nadają jego twarzy niebanalny, interesujący wygląd. Może zresztą wydało mi się tak dlatego, że nigdy nie lubiłam typów w rodzaju „wypłosza-blondyna”. Umówiliśmy się na wpół do dziewiątej rano w piątek. Spacer z Krzysiem nie był udany. Chciał koniecznie zaprowadzić mnie do lasu, co przy moim braku orientacji w terenie uznałam za zbyt ryzykowne. Naburmuszony zaciągnął mnie nad staw, który nie tylko leżał daleko, ale na dobitkę otoczony był podmokłymi łąkami. Grzęznąc w błocie, nakarmiliśmy bułką pływające po stawie kaczki i wróciliśmy do domu ubabrani jak nieboskie stworzenia. Nim zdążyłam rzucić się do przygotowywania obiadu, zatelefonowała z N. Elżbieta z wiadomością, że przywiozą ze sobą gościa i żebym nie wpadała w panikę z powodu braku jedzenia. Przyjechali nawet trochę wcześniej niż się spodziewałam, przywieźli też ze sobą wyśmienitą potrawę z chińskiej restauracji - ryż z krewetkami i pędami bambusa - tak, że moja wątróbka z sałatą spełniła tylko rolę przystawki. Gość okazał się młodym Niemcem. Przy stole rozmawiano przeważnie po niemiecku, głównie Elżbieta z gościem, bo Wojtek raczej tylko duka w tym języku. Ponieważ w czasie okupacji starałam się nawet nie patrzeć na niemieckie szyldy, mój udział w spotkaniu ograniczał się do jedzenia i pilnowania Krzysia. W kuchni gdy szykowałyśmy kawę, dowiedziałam się od Elżbiety, że ma na imię Hans, że poznali się w bibliotece, do której regularnie popołudniami przychodzi, i że zaprosiła go do domu, bo wydało się jej, że nie ma tu znajomych i czuje się osamotniony. Była to na pewno prawda, która nie kolidowała z moim podejrzeniem, że zaopiekowanie się Hansem było malutkim rewanżem wobec Wojtka za krowiooką Lizę. Spacery z Krzysiem okazały się utrapieniem. Nazajutrz uparł się, że musimy iść do lasu, zapewniał, że to tylko „kawałeczek” i że zna doskonale drogę. Mając w pamięci eskapadę nad podmokły staw, w końcu zgodziłam się. Kiedy po pół godzinie szliśmy stale skrajem drogi, 37
po której co i raz przejeżdżały samochody, a lasu ciągle nie było widać, zdecydowałam, że dalej nie idziemy. No i zrobiła się awantura. Na próżno tłumaczyłam, że nim dojdziemy, słońce zacznie zachodzić, że na popołudnie taka wyprawa jest za długa, że może pójść do lasu z mamą i tatą, rano w sobotę czy niedzielę, nic nie pomagało, za skarby nie chciał zawrócić do domu. W ferworze kłótni nie spostrzegłam, że ktoś nadchodzi. Zauważyłam wysokiego Holendra dopiero, gdy był o krok od nas. - Przejeżdżając, zobaczyłem, że ma pani jakieś kłopoty z młodym człowiekiem. Zatrzymałem wóz, bo zdaje się, że jest tu potrzebna męska ręka... Wyobraziłam sobie, jaki przedstawialiśmy widok: Krzyś tupiący nogami ze złości i krzyczący, że do domu nie wraca, ja po bezskutecznych perswazjach usiłująca złapać go za rękę, by siłą zmusić do powrotu. Trwało to wystarczająco długo, by dojeżdżając do nas tej sceny nie widział. Diabli zresztą wiedzą kiedy się zatrzymał i jak długo nas obserwował. Byłam tak zajęta poskramianiem Krzysia, że nie zwracałam uwagi na mijające nas samochody. Na widok wysokiego Holendra Krzyś nagle przestał się awanturować. - Kim jest ten pan? - zapytał. - Cicho bądź - odpowiedziałam. - Wnuk upiera się, by iść do lasu, a ja uważam, że na taki daleki spacer jest już za późno. Może pan mu to wytłumaczy, wnuk zna holenderski zwróciłam się do przybysza. Mój sklepowy cicerone zaczął coś do Krzysia mówić, ten mu natychmiast odpowiedział, po czym obaj przez kilka minut prowadzili ożywioną konwersację. Skutek był zupełnie nie taki, jakiego oczekiwałam. Krzysiowi rozjaśniła się buzia i odwracając się do mnie zawołał: - A widzisz? Jedziemy do lasu! Zaskoczona spojrzałam na fałszywego wybawcę. - Doszliśmy z młodym człowiekiem do porozumienia. Przekonałem go, że na pieszy spacer do lasu jest rzeczywiście za późno, ale że mogę tam z państwem podjechać samochodem, pospacerujemy pół godziny i wrócimy. - Ale pan przecież nie jechał tutaj z zamiarem spacerowania po lesie - żachnęłam się. - Wracałem z N. i pół godziny czy godzina nie odgrywa dla mnie roli, a spacer po lesie każdemu dobrze robi. Krzyś z uwagą i znawstwem obejrzał stojącą na poboczu toyotę. Samochodem dojechaliśmy do lasu rzeczywiście w kilka minut i nie zatrzymaliśmy się na jego skraju. Szeroki, ubity trakt prowadził w głąb lasu i podjechaliśmy nim jeszcze z kilkaset metrów. 38
Był to oczywiście las bardzo uporządkowany, z wygodnymi ścieżkami. Zdziwiło mnie, że teren był troszkę falisty, dotychczas każdy skrawek zieleni, na który patrzyłam, był płaski jak stół. Krzyś był zachwycony, a i mój Holender robił wrażenie zadowolonego, że znalazł się na łonie przyrody. Wyobraziłam sobie, jaką by miał minę, gdyby zobaczył nasze mazurskie lasy, nie mówiąc o Puszczy Białowieskiej. Między nim a Krzysiem nawiązała się od razu doskonała komitywa, cały czas bulgotali po holendersku, nie zwracając na mnie uwagi. Wdrapaliśmy się na jakiś pagórek, za którym rozpościerało się malutkie „oczko” wodne obrośnięte trzciną. - Podoba się pani? - zwrócił się wreszcie do mnie, mój nieznany mi z imienia ani nazwiska, Holender. Spojrzałam w niebo. Chmury dokładnie takie jak na starych holenderskich obrazach, mocno skłębione, białawo-szaro-fioletowe, podświetlone słońcem, płynęły gromadami po niskim niebie i były bardzo piękne. Patrząc na niebo, z czystym sumieniem mogłam odpowiedzieć: - Podoba. Spojrzał na zegarek, a potem na Krzysia. - Pora wracać. Ku memu zdziwieniu Krzyś nie zaprotestował.
- Byliśmy w lesie - pochwalił się matce zaraz po jej powrocie do domu. - To chyba wracaliście po ciemku? - zaniepokoiła się. - Wcale nie po ciemku, bo pojechaliśmy samochodem. - Jakim samochodem? Z kim? - Toyota, z jednym panem, Holendrem. - Kto was tam zawiózł, Chatku? - zwróciła się do mnie. Żebym to wiedziała kto?! - To taka znajomość ze sklepu. Starszy pan, który pomógł mi kiedyś przy wyborze czegoś tam w markecie. Dziś spotkał nas po drodze i podwiózł... - Cały czas był z nami w lesie i odwiózł do domu - natychmiast sprostował Krzyś. - Idź umyj ręce - przypomniałam - zaraz będzie obiad. Elżbieta spojrzała na mnie filuternie. - No, no, Chatku. Tylko zostawić cię samą, ładne rzeczy... A chociaż przystojny? 39
Roześmiałam się. - Przystojny - po czym wzruszyłam pobłażliwie ramionami. - Nie żartuj, nawet nie mam pojęcia, kto to jest. Chciał zrobić Krzysiowi przyjemność, może sam nie ma wnuków. Pomagając mi nakrywać do stołu, moja synowa strzeliła nagle pytaniem: - Chatku, dlaczego właściwie rozeszłaś się z ojcem Wojtka? Minęła spora chwila, nim odpowiedziałam: - Wymagasz ode mnie zbyt dużego wysiłku umysłowego. To było tak dawno, że nie pamiętam... - I była to prawie prawda. Jakiekolwiek były kiedyś powody, dzisiaj przecież nie miały już żadnego znaczenia. Jedliśmy obiad we trójkę, Wojtek miał wrócić tego dnia późno. - Podobno z tym panem cały czas rozmawiałeś? - zainteresowanie Elżbiety skierowane teraz było w stronę Krzysia. Krzyś z pełną buzią potaknął. - O czymś ciekawym? Tylko przełknij, nim odpowiesz. - Ojej... No... o różnych rzeczach... Nie pamiętam... - zamachał ręką z widelcem i wepchnął spory kęs z talerza do ust. - A o Chatku też rozmawialiście? - Elżbieta zerknęła w moim kierunku. Krzyś zaczął się śmiać. - On myślał, że Chatek to znaczy po polsku babcia. Powiedziałem, że mam babcię Madzię i dziadka Artura i dziadka Andrzeja. - A o mnie co powiedziałeś? - zaniepokoiłam się. - Że jesteś mamusią mojego tatusia, ale nie jesteś żoną dziadka Andrzeja. Już się najadłem, będę robić samolot - zerwał się z krzesła i pobiegł na górę. - Zdaje się, że twój mąż w relacji Krzysia wyszedł na moje panieńskie dziecko - westchnęłam. - Postaram się więc teraz przy uprzejmym Holendrze zachowywać jak stara panna, która błąd młodości okupiła cnotą reszty życia. - A on może chcieć cię wyrwać ze staropanieństwa... - Elżbietę rozmowa na ten temat wyraźnie bawiła. - Przecież ludzie w twoim wieku jeszcze wychodzą za mąż i się żenią. - Wiem o tym, ale słyszałam również, że pomiędzy pensjonariuszami Domów Starców często zawierane są małżeństwa. Mam więc jeszcze trochę czasu na następne zamążpójście.
40
Mam zawsze spore kłopoty z punktualnością, ale w ten piątek o umówionej godzinie byłam gotowa do wyjścia. Szarooki Holender przyjechał trochę wcześniej, bo gdy o wpół do dziesiątej wyjrzałam przez kuchenne okno na uliczkę, toyota już czekała. Dzień był szary, ciepły i zanosiło się na deszcz. Wychodząc, sięgnęłam po parasolkę, ale przypomniałam sobie, że jeden drut „puścił”, co nie przeszkadzało mi w jej używaniu; teraz jednak jako przedstawicielka kraju na obczyźnie uznałam, że zdezelowaną parasolką nie mogę ojczyzny kompromitować i z dwojga złego lepsza będzie zmoczona fryzura. Targ mieścił się na niedużym placyku przed kościołem. Wszystkie stoiska i stragany zapchane były stertami towarów. - W waszym kraju potrzebne są tylko pieniądze - zauważyłam. - Lubi pani pieniądze? Spojrzałam na niego zaskoczona. Co za niemądre pytanie! Jak można lubić coś, czego się nigdy nie miało? Bo przecież trudno zarobki wystarczające na tzw. życie określić mianem „pieniędzy”. Zmarszczył brwi, jakby się nad czymś namyślając. - Jest pani w takim razie dość wyjątkową osobą... - powiedział wreszcie. - Chętnie uznałabym ten komplement za prawdziwy - uśmiechnęłam się - ale, niestety, moje podejście jest chyba typowe dla większości ludzi. Nie jestem bogata, a sprawy pieniężne są domeną zainteresowań i działania ludzi bogatych. - Ale zarabianie pieniędzy sprawia chyba pani satysfakcję? - Sprawiałoby mi większą, gdybym zarabiała je łatwiej. Choć osobom patrzącym z boku na moje zajęcie wydaje się ono lekkie. Mam pracę zupełnie samotną, ze wszystkimi trudnościami muszę uporać się sama i przeważnie aż do jej zakończenia nie wiem, czy wyniki będą zadawalające... Myślałam, że zaintryguję go na tyle, iż spyta mnie, czym się zajmuję. Tymczasem nie tylko o nic nie zapytał, ale wyraźnie się zachmurzył. - A pan lubi pieniądze? - spytałam, żeby przerwać jego milczenie. - Oczywiście. Nie można przecież bez nich żyć. Potem znów popatrzył na mnie swoim zwyczajem jakoś bardzo badawczo i nagle dodał: - Czyżby chciała mi pani zaproponować jakiś dobry interes? Nie mogłam się nie roześmiać. - Nie, skąd! Po prostu zrewanżowałam się panu tym samym pytaniem, które pan mi zadał. - I szczerze na nie odpowiedziałem. 41
Dobry sobie, moją odpowiedź uznał za nieszczerą. Ubodło mnie to, za kogo mnie ma! Ale nic nie odpowiedziałam. Deszcz padał drobny, lecz gęsty, czułam jak moje uczesanie zamienia się w mokre, wiszące kosmyki. Podeszliśmy do straganu z rybami. - Skoro zna się pan tak na kuchni, proszę mi pomóc wybrać dobrą rybę, żeby nie miała za dużo ości. Wskazał na stos płaskich i szerokich ryb. - Jak się nazywają po holendersku? Wymienił jakąś nazwę niemożliwą do powtórzenia. - Proszę mi to zapisać. Posłusznie wykonał moje zlecenie. -To na przyszłość, gdy będę kupować sama - wyjaśniłam dobitnie. Kupiliśmy ryby, coś tam jeszcze i wsiedliśmy do toyoty. Na jego propozycję, by zwiedzić kościół, który służy zarówno katolikom, jak i protestantom, odpowiedziałam odmownie. Cała droga powrotna upłynęła w milczeniu. On robił wrażenie urażonego, a we mnie pozostał jakiś niemiły osad z nieudanej rozmowy o pieniądzach. Gdy podwiózł mnie pod dom, wzięłam torbę z zakupami, podziękowałam stereotypowo i szybko wysiadłam, nie czekając aż odprowadzi mnie do drzwi. Byłam tak nie w humorze, że w domu, by się wyładować, zabrałam się do patroszenia ryb. Uporałam się z kuchennymi zajęciami szybko i miałam zamiar wziąć się do większych porządków, ale doszłam do wniosku, że Elżbiecie na sobotę trzeba coś zostawić do roboty. Wobec tego zaparzyłam sobie kawę i z filiżanką w ręku wygodnie rozsiadłam się w fotelu. Miałam przed sobą dwa dni „wychodnego” i właśnie rozległ się dzwonek. Pewna, że to Krzyś pobiegłam otworzyć. Ale to nie był Krzyś, tylko seksowna Liza. Musiałam mieć zdziwiony wyraz twarzy, bo wszedłszy od razu wyjaśniła: - Wiem, że Elizabeth nie ma, widziałam jak rano wyjeżdżali. Przyszłam specjalnie do pani... Poprosiłam ją więc do living-roomu, gdzie stygła moja kawa, której zapach mile napełniał pokój. Nie pozostawało mi nic innego, jak z udaną gościnnością i jej zaproponować filiżankę, na co zgodziła się ochoczo. Zapowiadała się dłuższa pogawędka i skóra mi cierpła na myśl, że może ona dotyczyć Wojtka. Kiedy zasiadłyśmy do picia kawy, ona świeżej i gorącej, a ja zimnej - nastroszona byłam w środku jak kwoka. Postanowiłam nie ułatwiać jej rozmowy i szybko zaczęłam mówić o byle czym. Kiedy na moment zamilkłam, Liza powiedziała: 42
- Pytała pani o tego starego Polaka, który tu mieszka. Otóż przyszłam powiedzieć, że właśnie umarł. Wiadomość była tak daleka od tego, czego się spodziewałam usłyszeć, że bezsensownie zapytałam: - Umarł? - Znaleziono go wczoraj na dole przy schodach. Wygląda na to, że musiał z nich spaść. Ale czy spadł dlatego, że zasłabł, czy też śmierć nastąpiła na skutek upadku, nie wiadomo. Dowiedziałam się o tym dziś rano od pana de Vrieena, de Vrieenowie mieszkają obok pani Henije. - Kto to jest pani Henije? - To kuzynka żony tego starego Polaka, która z nim mieszkała. A więc właścicielka szarego porsche'a nazywa się Henije - zakonotowałam w pamięci nazwisko na tyle krótkie, że udało mi się je od razu zapamiętać. - W czasie tego wypadku pani Henije nie było w domu. Musiał to być dla niej okropny szok, kiedy po powrocie znalazła go tak leżącego i przekonała się, że nie żyje... Nie znałam starego wojaka, jednak wiadomość o jego śmierci sprawiła mi żywą przykrość. Choć jednocześnie w głębi duszy poczułam ulgę, że seksowna Liza nie przyszła po to, by mi wyznać, że jest zainteresowana moim dzieckiem. - To bardzo smutna wiadomość, ale dziękuję, że przyszła mi pani o tym powiedzieć. - On był już stary - stwierdziła. Dla młodych śmierć ludzi starych jest sprawą zupełnie oczywistą i być może jest to prawidłowe podejście, ale od pewnego czasu takie reakcje mnie irytują. - Ile miał lat? - zapytałam. - Słyszałam, że siedemdziesiąt. - Nie jest to jeszcze zgrzybiała starość - zauważyłam cierpko. Spojrzała na mnie zdziwiona. Naturalnie dla niej był to wiek Matuzalema. - Żałuję, że nie zdążyłam go poznać. Podobno jako polski żołnierz brał udział w oswobadzaniu Holandii. Usłyszeć o tym od naocznego świadka i uczestnika walk to nie to samo, co dowiadywać się tego z książek. Seksowna Liza patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. - Pani interesuje się historią? Dla niej ostatnia wojna była równie odległa jak potop. Bąknęłam więc coś, co miało być potaknięciem.
43
Przyjście Krzysia powitałam z ulgą. Po stwierdzeniu, że jest bardzo ładnym chłopczykiem i podobnym do tatusia, Liza dopiła ostatni łyk kawy i zakończyła wizytę. - Gdzie kupiłaś ryby, Chatku? - zapytała Elżbieta przy obiedzie. - Tam gdzie się kupuje, tzn. na targu - odpowiedziałam nonszalancko. - Przecież targ jest w innym osiedlu. Czyżby zawiózł cię tam ten uprzejmy Holender? - Tak - odruchowo nie skłamałam, co okazało się błędem. Moja synowa była wyraźnie ucieszona. - Wiesz - zwróciła się do Wojtka - Chatek tu zrobił konkietę, poznał w sklepie jakiegoś dżentelmena, który jej teraz asystuje i pomaga w zakupach. Moje dziecko skrzywiło się z niesmakiem. - Oczywiście jest to młody facet, z tych, którzy polują na zamożne starsze panie, żeby je oskubać. - Co ci przychodzi do głowy? - oburzyłam się. - Żaden młody chłopak, lecz pan w moim wieku, przyzwoicie wyglądający. Chociaż według ciebie wszyscy Holendrzy są denni i mają we krwi zakodowane kolonialne łupiestwo, to ten jest po prostu uprzejmym panem, który pomógł osobie nie znającej języka porozumieć się z ekspedientem. - W takim razie pewnie zapomniałaś okularów albo nie mogłaś ich znaleźć w torbie, strącałaś rzeczy z półek i pytałaś wszystkich, ile co kosztuje - moje dziecko z dezynwolturą przerzuciło się na drugi wariant. - Nic nie strącałam i nikogo się nie pytałam! - zirytowałam się. - Mogłaś się bez tej pomocy obejść - pouczył mnie - tutaj wszyscy w szkołach uczą się angielskiego. - Możliwe, ale jego pomoc okazała się bardzo przydatna. A poza tym zapominasz zdaje się o stopniu naszego pokrewieństwa. Jak postępuję, to moja sprawa i nie życzę sobie żadnych uwag na ten temat! Powiedziałam to tonem wyciągniętym z lamusa, kiedy moje dziecko było jeszcze małe i reagowało prawidłowo. Teraz, niestety, jego reakcja nie przypominała tamtych. - Oj, Chatku, Chatku... - pokręcił głową i westchnął wymownie. Byłam tak rozzłoszczona na Wojtka i wściekła na Elżbietę, że mu powiedziała o tym Holendrze, iż nie powtórzyłam im wiadomości przyniesionej przez Lizę. A przecież wiadomość o śmierci starego kombatanta naprawdę mnie poruszyła. Zaledwie przed paroma dniami widziałam go przez szybę i nic w jego wyglądzie nie sugerowało tak bliskiego końca. Liczyłam wtedy, że nie tylko ja dowiem się od niego wojennych historii,
44
ale że i on chętnie posłucha ostatnich wieści z kraju. Nie wiem czemu, ale przypuszczałam, że na starość musiał się czuć tutaj osamotniony. Kiedy w sobotę rana oświadczyłam, że w związku z moim „wychodnym” chcę jechać do Amsterdamu, zrobiło się okropne zamieszanie. Zarówno moje dziecko, jak i jego żona próbowali mi tę jazdę wyperswadować. Zgodnie, co się niezbyt często u nich zdarza, twierdzili, że pomysł mojej samotnej wyprawy jest bezsensowny, że jest to miasto rozległe, ruchliwe, tłoczne, jednym słowem, wielki świat, w którym taka osoba jak ja na pewno się zgubi. Zezłościło mnie to jeszcze bardziej niż wczorajsze uwagi na temat mojego Holendra. - Ostatecznie, jestem jeszcze w pełni władz umysłowych, choć wam to się wydaje wątpliwe - oświadczyłam. - Mieszkam całe życie w Warszawie, która być może jest w porównaniu z Amsterdamem Pipidówką, ale jest blisko dwumilionowym miastem, a o ile mnie pamięć nie myli, Wojtek określił właśnie amsterdamską metropolię jako dużą wieś. Jeżeli nie gubię się na Ursynowie czy innym wielkopłytowym warszawskim osiedlu i nie zginęłam w żadnym zagranicznym mieście, w którym byłam, dlaczego akurat mam w Amsterdamie siąść zagubiona na środku ulicy? Poza tym, zdaje mi się, że każde z was było w tym mieście kiedyś po raz pierwszy i policja nie odtransportowywała was do domu. Jeżeli tak się o mnie troszczycie, to po pierwsze dajcie mi przewodnik po Amsterdamie, po drugie pieniądze na przejazd i obiad oraz możecie mnie odwieźć do N. i wsadzić do pociągu. Ta ostatnia propozycja ostudziła ich troskę o mnie, jako że zajęłaby im sporo czasu. Wobec tego Wojtek, rzucając enigmatyczne już uwagi na temat mego uporu, kazał Elżbiecie zaopatrzyć mnie w baedecker, a sam wzdychając wyłożył pieniądze. - Nie oczekujcie mnie przed nocą - oświadczyłam buńczucznie, wychodząc z domu. Na dworzec w N. dotarłam akurat na dziesięć minut przed przyjściem amsterdamskiego pociągu. W wagonie siedzenia były szalenie wygodne, wybite imitacją czerwonej skóry, wszędzie mnóstwo pojemniczków na śmiecie. Większość pasażerów stanowili ludzie młodzi. Dziwne, iż dawniej nie zauważałam, że wszędzie jest tyle młodych osób. Zafrapowały mnie dwie dziewczyny z makijażem, jakiego dotychczas nie widziałam: jedną stronę twarzy przecinała ukośnie od skroni do ust falista szara krecha. Robiło to niesamowite wrażenie, ale nie była to zapewne ostatnia nowinka w dziedzinie makijażu, bo poza mną nikt na nie nie zwracał uwagi. Nie chciało mi się wertować baedeckera i zaczęłam wyglądać przez okno, ale krajobraz był zupełnie nieciekawy, płaskie, uporządkowane tereny, schludne osiedla. Ledwo zdążyłam pomyśleć, że w tym kraju nie widać niczego w trakcie budowy, gdy na horyzoncie przemknął 45
znajomy widok rozbabranej ziemi, dźwigów i wyrastających w niebo szarych płyt betonowych. Od razu poczułam się bardziej swojsko. Zniweczył to jednak następny widok nowiutkiego osiedla: nigdzie żadnych wybojów, zwałów, połamanych płyt i porzuconych betoniarek. Uczucie swojskości minęło. Wreszcie po półtoragodzinnej jeździe pociąg wtoczył się na stację w Amsterdamie. Ruszyłam żwawo do wyjścia. Plac przed dworcem wydał mi się typowym przystacyjnym placem z przystankami tramwajów i autobusów, ciżbą ludzi rozpraszających się w różnych kierunkach. Ani ruch tu nie był oszałamiający, ani zabudowa nie sugerowała, iż znalazłam się w międzynarodowej metropolii, widok zaś tramwajów, o których każdy warszawiak wie, że są przestarzałymi środkami lokomocji, dodał mi pewności siebie. Poczułam się jak kaczorek Taś-Taś z dziecinnej bajeczki, który wyruszył na poznanie świata do najbliższej kałuży. Ja natomiast wyruszyłam do Muzeum Miejskiego. Chociaż budynek był stary, po wejściu poczułam się wreszcie w wielkim świecie. Ogromny hali, kasy, szatnie, stoiska folderów, slajdów, świetlne napisy i tłum ludzi sprawnie poruszający się w tym otoczeniu. W przejściu mignęła mi jakaś znajoma twarz, ale zaraz znikła i nie zdążyłam nawet sobie uprzytomnić, kto to był. W sali Rembrandta natknęłam się na tę osobę znowu i dopiero po chwili rozpoznałam w niej Hansa, niemieckiego gościa przywiezionego przez Elżbietę na obiad. Był w towarzystwie młodej, ale niezbyt atrakcyjnej dziewczyny. Wymieniliśmy uprzejme ukłony. Postanowiłam, że opowiem Elżbiecie o tym spotkaniu, nie omieszkawszy dodać, iż jej podopieczny nie wygląda już na osamotnionego. Byłaby to mała zemsta za jej śmichy-chichy i poinformowanie Wojtka o „moim” Holendrze. Wyszłam z muzeum zmęczona i głodna, zastanawiając się, gdzie by coś zjeść. Na jedzenie w bistro nie miałam ochoty, bardzo lubię normalne knajpki. Szłam wolno przed siebie, rozglądając się za takim lokalem. W pewnym momencie, gdy gapiłam się na drugą stronę ulicy, wydało mi się, że wśród samochodów zobaczyłam znajomą wiśniową toyotę, ale zaraz zreflektowałam się, że toyot w tym kolorze jeździ w Amsterdamie na pewno dużo. Choć nie miałabym nic przeciwko temu, żeby to była właśnie ta toyota i żeby z niej wysiadł wysoki Holender, z którym łatwiej by mi było znaleźć miłą knajpkę. Niestety wiśniowa toyota znikła w perspektywie ulicy, a ja wędrowałam dalej. Mijałam jakieś bistra i restauracje, ale nie były to przytulne lokaliki, jakich szukałam.
46
Wreszcie trafiłam na małą chińską restaurację. Skośnooka kelnerka podała mi kartę, w której nazwy potraw brzmiały tajemniczo i nic mi nie mówiły. Wybrałam coś na chybił trafił. Okazało się to doskonałe, a porcja starczyłaby na dwie osoby. Kiedy wyszłam z chińskiej restauracji, dzień chylił się ku końcowi. Na ulicach zaczynały się zapalać światła. W pasażach handlowych jarzyły się już dziesiątki żarówkowych girland i łuków, nasuwających skojarzenia z jarmarkiem lub cyrkiem. Lecz poza tym nic tych skojarzeń nie podtrzymywało; wspaniałe wystawy sklepów świadczyły aż nadto o wielkomiejskości Amsterdamu. Na chodnikach było tłoczno i kolorowo. Także twarze przechodniów miały różne barwy, od hebanu i brązu po zżółkły pergamin i mleczną biel. W programie miałam jeszcze zwiedzenie muzeum van Gogha i słynną dzielnicę miłości. Być w Amsterdamie i nie zobaczyć wystaw z dziewczynami - jakże bym mogła potem spojrzeć w oczy moim warszawskim przyjaciółkom! U van Gogha nie było już tak potwornego tłoku, jak w Muzeum Miejskim, pewnie ze względu na porę. Niemalże pierwszą osobą, na którą się napatoczyłam w szatni, był znowu Hans. Tym razem sam, jego towarzyszka miała widać dość kulturalnych rozrywek. Staliśmy zbyt blisko siebie, żeby się nie przywitać. Razem też weszliśmy po schodach na galerię. Skręciłam w prawo, a on widać uznał, iż nie wypada mu obrać przeciwnego kierunku, i ostatecznie wszystko zwiedziliśmy razem. Gdy z powrotem znaleźliśmy się w szatni, zaproponował pójście na kawę. Spojrzałam na zegarek. Było po szóstej, a ostatni pociąg, którym mogłam jechać do N., by potem dobrnąć na tamtejszy Ursynów, odchodził o dziewiątej z minutami. A przecież musiałam jeszcze zobaczyć dziewczyny na wystawach. Jednakże na nic nie miałam większej ochoty niż na dużą filiżankę kawy po całodniowej włóczędze i obejrzeniu dwóch muzeów. - Dobrze, ale mam mało czasu - zastrzegłam się. - Śpieszy się pani do domu? Potaknęłam. Hans miał samochód, co w efekcie okazało się dla mnie szalenie kłopotliwe, bo choć szybko podjechaliśmy do kawiarni, to potem zaofiarował się odwieźć mnie na stację. Zbiło mnie to z tropu, nie mogłam mu przecież wyznać, że chcę, jeszcze obejrzeć dzielnicę rozpusty. Starsza pani zwiedzająca muzea, dyskutująca o malarstwie i biegnąca do zakazanej dzielnicy, nie mogłam narażać kulturalnego Hansa na taki szok. Żadna sensowna wymówka nie przychodziła mi do głowy i skapitulowałam. Byle tylko nie chciał wsadzać mnie do pociągu! 47
- Jeśli rzeczywiście nie jest to dla pana zbyt duży kłopot... Miałam co prawda zobaczyć się jeszcze ze znajomymi, ale już nie zdążę. Zatelefonuję do nich z dworca i przeproszę. Uzanałam, że po takiej informacji nie będzie pchać się z odprowadzaniem. Jednak przed dworcem przezornie nie pozwoliłam mu wysiąść z samochodu i pożegnaliśmy się serdecznie. W poczekalni odczekałam pięć minut. Wychodząc z dworca, rozejrzałam się jeszcze uważnie, by się upewnić, czy samochód Hansa nie utkwił w jakimś korku przed czerwonym światłem. Na przystanku autobusowym zlustrowałam oczekujących i zapytałam starszego pana robiącego wrażenie miejscowego o dzielnicę rozrywek. Przyjrzał mi się i z obrzydliwym uśmieszkiem powiedział: - Sex-shopy mogą już być zamknięte... O mało szlag mnie nie trafił! Zebrałam się jednak w sobie i patrząc mu prosto w oczy spytałam: - Jak tam dojechać? - Ani tramwaje, ani autobusy po tych uliczkach nie jeżdżą. Można dojechać do Placu Dam - podał numer autobusu - to pięć przystanków, dalej się pani spyta - obrzydliwy uśmieszek nie schodził mu z ust. Nie podziękowawszy, odwróciłam się na pięcie. Innej możliwości zemsty nie miałam. Okazało się, że wsiadł do tego samego wozu i cały czas mi się przyglądał. Myślałam, że pęknę. Gdy wysiadłam, zobaczyłam, że on również wysiadł. Tego mi już było za dużo i nie bacząc na zgaśniecie w tym momencie zielonych świateł, pomknęłam na drugą stronę ulicy; na szczęście byłam szybsza niż ruszające samochody. Szczerze mówiąc, ten niemiły początek wieczornej eskapady obrzydził mi już wyprawę do dzielnicy miłości, ale nie lubię rezygnować. No i czym bym zastrzeliła moje warszawskie przyjaciółki? Nie miałam już jednak odwagi pytać kogokolwiek o dalszą drogę. Ze schematycznego planu miasta zapamiętałam, że w pobliżu tej dzielnicy jest kanał, ale wszędzie, gdzie się w tym mieście człowiek ruszy, są kanały. Szłam więc przed siebie „na nosa” i po dziesięciu czy kilkunastu minutach wyszłam na ulicę biegnącą wzdłuż kanału. Ruch był tu już niewielki. Przeszłam przez jakiś mostek, weszłam w jakąś ulicę, a potem na chybił trafił skręciłam w lewo. Miałam wrażenie, jakbym się znalazła w zupełnie innym mieście. Z rzadka mijałam przechodniów i jak zauważyłam byli to przeważnie mężczyźni. W pewnej chwili zobaczyłam chłopaka stojącego pod murem. W słabym świetle latarni wyglądał jak widmo, miał wychudzoną zielonkawą twarz z półprzymkniętymi oczami. Wydało mi się, że zasłabł i potrzebuje 48
pomocy; dopiero gdy podeszłam blisko, zorientowałam się, że chłopak jest w transie narkotycznym. Rozejrzałam się wokół. Niedaleko, po drugiej stronie uliczki stała para przytulona w uścisku do siebie. Przyśpieszonym krokiem minęłam młodego narkomana i w głębi następnej uliczki zobaczyłam na wysokości parterów czerwono świecące kule. Jak we francuskiej piosence śpiewanej niegdyś przez moją ciotkę: „...une lanterne rouge marque discretement l'entree...”. Słynne czerwone lampy - znak zakazanych przybytków! A więc trafiłam! Spojrzałam na zegarek, było prawie wpół do ósmej. Nie zatrzymałam się więc przy sexshopie, którego witrynę oświetlały po bokach mocne jarzeniówki. Przed domem z czerwoną lampą zwolniłam kroku i poczułam się dziwnie głupio. Nie zatrzymam się przed wystawą, na której dziewczyna wystawia się jako towar, bo przecież wiadomo, że nie będę jego nabywcą. Oglądać ją jak egzotyczne zwierzę w Zoo byłoby co najmniej obraźliwe, nie miałam żadnego powodu ani prawa, żeby ją obrażać. Nie popatrzeć? To po co się tutaj tłukłam? Z fatalnym samopoczuciem przeszłam wolno koło wystawy, spoglądając na młodą dziewczynę siedzącą za szybą. Nie wyglądała zupełnie na adeptkę tego fachu. Była bardzo ładną, młodą blondynką dyskretnie umalowaną. W pięknym negliżu siedziała w stylowym fotelu na tle brązowej kotary. Wyglądała prześlicznie. Następna wystawowa dziewczyna nie była tak młodziutka i uderzająco ładna, a mocny makijaż współgrał bardziej z jej profesją. Zobaczyłam jeszcze jedną, także bardzo młodą i świetnie zbudowaną. Niedaleko wylotu uliczki, po drugiej stronie za załamaniem muru świeciła się wystawa następnego sex-shopu. Skoro widziałam już dziewczyny, żal mi się zrobiło nie zobaczyć i tego. Nie miałam jednak odwagi oglądać przy ludziach, więc przezornie się obejrzałam. Uliczka była pusta. Przeszłam na drugą stronę i mijałam właśnie załom domu, gdy w bramie przede mną usłyszałam tumult licznych kroków. Odruchowo cofnęłam się za mur. Po odgłosach sądząc, z bramy wychodziła grupka mężczyzn, bo nie było słychać stuku kobiecych obcasów, dochodził też jakiś odgłos szurania. Po chwili ostrożnie wychyliłam głowę za występ muru. Dwóch mężczyzn ciągnęło między sobą kobietę, podtrzymując ją pod ręce. Trzeci mężczyzna szedł tuż za nią, niemal dotykając jej pleców. Gdy mijali wystawę sex-shopu, jeden z prowadzących kobietę odwrócił się i powiedział coś do idącego z tyłu. W świetle wystawowych jarzeniówek rozpoznałam go od razu: to był ten sam tajniak, który buszował w mieszkaniu Wojtka i którego widziałam przedtem na stacji w Utrechcie. Sądząc po sposobie trzymania, a raczej ciągnięcia kobiety, musieli tu nakryć jakąś melinę i teraz wyprowadzali „złapanego ptaszka”.
49
Obejrzenie sex-shopu wywietrzało mi zupełnie z głowy. Dopiero teraz zdałam sobie w całej ostrości sprawę, że jestem w naprawdę „zakazanej” dzielnicy, że jest wieczór i że miałam dotychczas więcej szczęścia niż rozumu. Powinien mi wystarczyć widok nieprzytomnego narkomana, żeby się szybko stąd wycofać, a nie pchać się w te rejony jak głupia dalej. Skoro teraz napatoczyłam się na policjantów, powinnam skorzystać z okazji i trzymać się w ich pobliżu. Zatrzymaną kobietę muszą przecież doprowadzić do komisariatu. Pewnie zresztą niedaleko czeka na nich policyjny samochód. Mogę do nich podejść i poprosić o podwiezienie do najbliższej, ulicy, gdzie jest normalny ruch i komunikacja. Tajniacy z kobietą doszli już do wylotu uliczki i zniknęli mi z oczu. Ruszyłam za nimi. Jak się okazało, uliczka wychodziła na kanał. Zatrzymałam się, rozglądając. Biegnący wzdłuż niego wąski pas jezdni czy trotuaru niemal tonął w ciemnościach, oświetlały go tylko słabe refleksy lamp kanałowych. Dopiero po chwili udało mi się zobaczyć tamtych, dzieliła nas odległość kilkudziesięciu metrów. Stali w pobliżu kanału. Ten, który szedł przedtem z tyłu, odsunął się i gdy zobaczyłam w całości sylwetkę kobiety, serce zabiło mi żywiej. Było zbyt daleko i ciemno, bym mogła to z całą pewnością stwierdzić, ale kobieta miała na głowie, coś, co było uderzająco podobne do mego zaginionego kapelusika od deszczu. Czyżby zatrzymali Janinę Goleń? Ledwo zdążyłam to pomyśleć, gdy ten, który się odsunął, zamachnął się i uderzył kobietę z tyłu w głowę, strącając kapelusz. Kobieta osunęła się na ziemię. Wtedy pozostałych dwóch rzuciło się na nią, omotało jakąś płachtą, podniosło i ... przechylili się z tym ciężarem nad barierą kanału. Cały czas stałam jak sparaliżowana, ale w tym momencie odruchowo krzyknęłam Jednocześnie usłyszałam plusk wody. Ten, który uderzył, odwrócił się i musiał mnie zobaczyć, bo nagle ruszył ostro w moim kierunku. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że wszystko się zgadza, że takie osoby, jak ja nie mogą umrzeć normalnie, że to się musiało tak skończyć... Musiała mnie skusić chęć zobaczenia dziewczyn na wystawach, jakbym w Warszawie nie widziała nigdy żadnej k... Więcej już nie myślałam nic, cała moja świadomość skoncentrowała się w nogach, rzuciłam się do ucieczki. Nigdy nie przypuszczałam, że potrafię rozwinąć takie tempo, nie czułam zmęczenia, biegłam jak zając. Bałam się biec wzdłuż kanału, ale nie chciałam się od niego zanadto oddalać, bo wiedziałam, że gdzieś dalej przepływa w pobliżu normalnych ulic, pełnych ludzi i świateł. Kluczyłam jakimiś ciemnymi, pustymi uliczkami, niejasno zdając sobie sprawę z kierunku biegu ani jak długo to trwa. W pewnym momencie zauważyłam, że uliczka kończy się 50
ślepym murem, przy którym majaczą dwie ludzkie sylwetki. Zawróciłam i tracąc już zupełnie orientację skręciłam w jakąś przecznicę i nagle z dala zobaczyłam światła i usłyszałam turkot samochodów. Dopiero wtedy poczułam, że serce bije mi dosłownie w gardle, w uszach szumi i muszę ustami chwytać powietrze, głośno sapiąc. Te ostatnie kilkadziesiąt metrów kosztowało mnie najwięcej, każdy metr pokonywałam z potwornym wysiłkiem. Z chwilą, kiedy się znalazłam na normalnej ulicy wśród ludzi, siły, które miałam przy sprincie, jakiego nie powstydziłby się dwudziestolatek, ulotniły się jak powietrze z przebitej opony samochodowej. Miałam nieprzepartą ochotę zrobić właśnie to, o czym zapewniałam Wojtków, iż na pewno nie zrobię; walczyłam ze sobą, aby nie usiąść na ulicy i o niczym innym nie marzyłam niż o czyjejś opiece i pomocy. Nie wiedziałam ani gdzie jestem, ani w ogóle, co robić. Serce ciągle stukotało mi w gardle, nogi miałam jak z przysłowiowej waty. Po drugiej stronie ulicy zobaczyłam bistro. Przeszłam z wysiłkiem jezdnię i wgramoliłam się na pierwszy wolny barowy stołek. Podszedł kelner, a ja z przerażeniem uprzytomniłam sobie, iż nie wiem, czy starczy mi na cokolwiek pieniędzy. Bilet powrotny miałam wykupiony, ale wydałam przecież na obiad, kawy, bilety do muzeów, przejazdy. Nerwowo otworzyłam torebkę i zaczęłam liczyć pieniądze, miałam piętnaście guldenów i jakieś drobne. Kelner stał koło mnie wyczekująco. Rozejrzałam się. Wszyscy wokół mnie pociągali piwo z ogromnych szklanic. - Ile kosztuje piwo? - zapytałam kelnera. - Zależy jakie, „Tuborg” 5 guldenów. Odetchnęłam i poprosiłam o „Tuborg”. To było drugie horrendalne głupstwo, które popełniłam w Amsterdamie. Nigdy nie piję piwa, bo go nie lubię i czuję się po nim ociężale. Po kilkunastu łykach tej gorzkawej cieczy nogi z waty zamieniły się w wielokilogramowe kłody i rozbolała mnie głowa. Najgorsze jednak było to, że w dalszym ciągu nie wiedziałam, co robić. Normalnie, powinnam natychmiast zatelefonować na policję i powiedzieć, że byłam świadkiem morderstwa. Ale co z tego, że powiem, iż widziałam, jak ogłuszono kobietę i wrzucono ją do kanału, skoro nie wiem nawet, gdzie to było. W takiej sytuacji każda minuta się liczy. Ile minut biegłam, uciekając? Nawet zorganizowanie teraz natychmiastowych poszukiwań nie może w tych okolicznościach dać szybkiego rezultatu. Nie ma szans, by wyłowiono Janinę Goleń, jeśli to ona była, żywą. Poza tym cios, jaki otrzymała w głowę, był najprawdopodobniej śmiertelny, morderca nie ryzykowałby tylko ogłuszenia gołą ręką. Mieli przy sobie płachtę, by owinąć ciało przed wrzuceniem do wody, było to morderstwo zaplanowane, dokonane z premedytacją...
51
W głowie mi huczało. Zwlokłam się ze stołka. Kabina telefoniczna była na korytarzu przy toaletach. W książce telefonicznej odszukałam policję i nakręciłam pierwszy z numerów. Po kilku sygnałach zabełkotał ktoś po holendersku. Spojrzałam na zegarek, była za pięć dziewiąta, dwadzieścia pięć po dziewiątej odchodził mój pociąg do N. Krzyknęłam w tubkę, że mogę mówić tylko po angielsku. Ten sam głos odpowiedział: - Yes... Zacinając się i powtarzając ze zdenerwowania, nieskładnie opowiedziałam, co zobaczyłam nad kanałem. - Całe miasto pocięte jest kanałami. Ulice przy kanałach mają nazwy - objaśnił flegmatycznie głos. - Gdzie to było? - Nie wiem, jak się ta ulica nazywa. Wychodzi na nią uliczka, gdzie są sex-shopy i dziewczyny na wystawach. - Takich uliczek jest dużo. Czy była to dzielnica portowa? - Nie wiem! - Skąd pani dzwoni? - Z bistro. - Z bistro przy jakiej ulicy? - Nie wiem! - krzyknęłam zdenerwowana już do ostateczności. - Radzę pić mniej alkoholu - zakomunikował jeszcze bardziej flegmatycznie głos, po czym rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Była dziewiąta pięć. Niemal płacząc z wściekłości, że zmarnowałam dziesięć cennych minut, jak bomba wyskoczyłam z bistro. Teraz myślałam tylko o jednym: co będzie, jeśli spóźnię się na pociąg. Nie miałam pieniędzy, o zatrzymaniu się w hotelu mowy być nie mogło. Tuż przede mną wyszła z bistro grupka młodych piwoszy. Dogoniłam ich i spytałam, jak mogę szybko dostać się na dworzec. Na szczęście, tu rzeczywiście wszyscy w szkołach uczą się angielskiego. Moje zdenerwowanie musiało też być na tyle widoczne, że zatrzymali się i zainteresowali, o której mam pociąg. Kiedy powiedziałam, że za dwadzieścia minut odchodzi ostatni, którym mogę dojechać do N., żebym się potem mogła dostać do domu, coś między sobą w rodzimym języku zagulgotali, po czym jeden z nich, wysoki dryblas oświadczył: - Odwieziemy panią na dworzec, samochód mam zaparkowany na sąsiedniej ulicy. Okazało się, że do dworca wcale nie było blisko i bez pomocy tych młodych Holendrów na pewno bym nie zdążyła.
52
Kiedy siedziałam już w wygodnym fotelu w jasnym i pełnym ludzi wagonie, a pociąg z każdą minutą oddalał się od Amsterdamu, opanowało mnie wrażenie, że to, co zobaczyłam nad kanałem, było jakimś koszmarnym wytworem wyobraźni, że niemożliwe jest, aby wydarzyło się naprawdę. Źle oświetlone, puste uliczki, sex-shopy, płatna miłość, ciemne wody kanału - tworzyły scenerię, w której wszystko staje się dwuznaczne i możliwe... Może rację miał policjant rzucający słuchawkę? W tym jasno oświetlonym wagonie, mając na przeciwko siebie młode małżeństwo z małym dzieckiem, bardzo chciałam uwierzyć, że nad amsterdamskim kanałem uległam przywidzeniu. Ale przecież rozpoznałam człowieka, który prowadził z drugim tę kobietę. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Zapamiętałam jego twarz już na dworcu w Utrechcie, widziałam go potem w teatrze i w domu Wojtka, a do momentu uderzenia kobiety i wrzucenia jej do wody brałam go za policjanta, tak jak i dwóch pozostałych. Musiałam chyba głośno westchnąć czy jęknąć, bo młoda matka odwróciła się od dziecka i spojrzała zdziwiona na mnie. Zmieszana dotknęłam wymownie skroni i czoła. Gest zrozumiała, bo po chwili wyciągnęła w moim kierunku jakąś fiolkę z pastylkami, mówiąc coś po holendersku. Nie namyślając się, wyjęłam pastylkę i na sucho połknęłam. Po kilkunastu minutach lekarstwo zaczęło działać, nękający mnie po wypiciu piwa ból głowy ustąpił, poczułam się otępiała i senna. W domu musieli się już o mnie niepokoić, bo moje dziecko przyjęło mnie z wyrzutami, że czekali 3 godziny z herbatą i że nie mogli się przeze mnie położyć. - Nic nie będę jadła, padam ze zmęczenia... I zapowiedziałam, że nazajutrz przed południem nie wstanę. Obudziłam się jednak wcześnie. Była piękna słoneczna pogoda z bezchmurnym niebieskim niebem, co o tej porze roku rzadko się tu zdarza. Jeszcze niezupełnie rozbudzona, otworzywszy oczy, ucieszyłam się pięknym dniem. Pokonując lenistwo, siadłam na łóżku... i dopiero wtedy spadło na mnie wspomnienie poprzedniego wieczoru. W jednej chwili niebo zszarzało, zgasło, a mnie ogarnęło tylko jedno pragnienie: spać! Za wszelką cenę jeszcze spać! Wtuliłam głowę w poduszkę zaciskając oczy, nasunęłam kołdrę niemal na nos. Nadaremnie. Pod zaciśniętymi powiekami powtarzał się w kółko ten sam odcinek filmu: zamach ręki mężczyzny uderzającego kobietę w głowę, dwóch mężczyzn owijających płachtą leżącą i podnoszących ten makabryczny pakunek i plusk wody...
53
Wyskoczyłam z impetem z łóżka. W sypialniach Wojtków i małego panowała jeszcze cisza. Narzuciwszy na siebie szlafrok zeszłam cichutko ze schodów i poszłam do kuchni zaparzyć kawy. Wbrew rozpowszechnionej opinii o jej podniecającym działaniu, pomaga mi zawsze spokojnie uporządkować myśli. I teraz po wypiciu dużej filiżanki zaczęłam się nad całą sprawą rzeczowo zastanawiać. Przede wszystkim usystematyzowałam po kolei wszystkie fakty, które po tym zabiegu zaczęły się układać w ciąg pytań i hipotetycznych odpowiedzi. Janina Goleń, jak mi to sama powiedziała, miała wysiąść tak jak i ja w Utrechcie. Wysiadła, gdy spałam, na pierwszej czy drugiej stacji po przekroczeniu granicy holenderskiej. Zabrała mi nie tylko kapelusik od deszczu, ale także - pewna byłam tego, mimo podejrzeń Wojtka, iż został w Warszawie w lodówce - biały ser, który ona także ponoć ze sobą wiozła. Dlaczego zabrała te rzeczy? I czy dlatego wysiadła przed Utrechtem? Dla kapelusika i białego sera? Nieprawdopodobne. Zostawiona przez nią lisia czapa warta była tysiąc razy więcej. Domniemany tajniak czekał bezskutecznie na dworcu w Utrechcie na kogoś, kto powinien przyjechać tym samym pociągiem, co ja. Czy czekał na mężczyznę, z którym widziałam go potem w teatrze, czy może właśnie na Janinę Goleń? Jeśli byli umówieni na dworcu w Utrechcie, oznaczałoby to, że Goleń zmieniła pierwotne plany i zrezygnowała z tego spotkania. Jeśliby nie wiedziała, że jest oczekiwana, wysiadłaby chyba razem ze mną, tak jak to pierwotnie zamierzała. Bo jeśli od początku miała zamiar wysiąść tam, gdzie wysiadła, dlaczego by mi kłamała, mówiąc, że wysiada w Utrechcie? Jaki byłby cel takiego kamuflażu wobec mnie, zupełnie obcej osoby, z którą nic ją nie łączyło? I dlaczego zostawiła w wagonie swą lisią czapę, zamieniając ją na mój podniszczony kapelusik od deszczu? I tu nagle otworzyła mi się chyba jakaś klapka w mózgu, bo nagle spłynęło olśnienie: żeby zmienić wygląd! Żeby jej nie rozpoznano! Lisia czapa mogła być świetnym znakiem rozpoznawczym! Że mi to wcześniej nie przyszło go głowy! A ja, głupia, tę lisią czapę, wzięłam w nadziei, że odnajdę potem Goleń i odzyskam mój kapelusik. Przejęta tym odkryciem, poczułam nagle okropny głód i uprzytomniłam sobie, że od obiadu w chińskiej restauracji nic nie miałam w ustach. Wyciągnęłam z lodówki wszystko, co było możliwe i usadowiwszy się przy kuchennym stole, jedząc roztrząsałam swe odkrycia dalej. Kradzież białego sera była złośliwością albo miała sprawę zagmatwać. Istotne było zabranie kapelusika! Wysiadłam z pociągu z lisią czapą widoczną w podręcznej otwartej torbie. Jeśli zauważył ją Wojtek, to tym bardziej facet czekający na osobę, którą miał rozpoznać po czapce z lisa. Kiedy Wojtek zanosił bagaże do samochodu, co trwało na tyle długo, że peron opusto54
szał, cały czas stałam z tą torbą w ręce. Zwróciłam nawet uwagę na nieprzyjemne spojrzenie, jakim mnie ten facet obrzucił. W tym momencie bułka którą przełykałam, stanęła mi w gardle. Czy oznaczało to, że rozpoznał mnie wtedy na peronie jako przyszłą ofiarą zabójstwa? Dalsze wydarzenia zdawały się to potwierdzać. Musiał mnie dalej śledzić, skoro był wieczorem w teatrze, a potem zjawił się po cichu u Wojtka w domu. Gdyby odkryli mnie w tej idiotycznej szafie... Dalej nie byłam w stanie myśleć, bo myśli w popłochu się rozbiegły. Do kuchni weszła moja synowa. - Chatku, miałaś spać do południa. Dopiero dochodzi ósma... - Miałam spać do południa, albo i dłużej. Ale był to jeszcze jeden zamiar w życiu, który mi nie wyszedł - odpowiedziałam ponuro i spostrzegłszy, że Elżbieta patrzy na mnie zaniepokojona, dodałam niefrasobliwym tonem: - Skutki niejedzenia kolacji. Obudził mnie głód... - Ja też miałam nadzieję, że się dziś wyśpię, ale Krzyś już się obudził i chce żebyśmy poszli na daleką wycieczkę. Będzie tylko przeprawa ze ściągnięciem Wojtka z łóżka. Czy będziesz miała siły po wczorajszej wyprawie iść z nami? Bardzo jesteśmy ciekawi twoich wrażeń z Amsterdamu, a po południu przyjdzie do nas Liza z mężem, który wrócił ze Stanów, i trudno będzie przy nich o tym rozmawiać... - Wpierw muszę się umyć - odpowiedziałam pośpiesznie i wycofałam się z kuchni. Już na schodach dobiegły mnie piski i śmiechy Krzysia zmieszane z niechętnymi pomrukami mego dziecka. Przez otwarte drzwi sypialni zobaczyłam Krzysia usiłującego bez rezultatu ściągnąć z Wojtka kołdrę. Zamknęłam na zasuwkę drzwi łazienki i mimo zakazów Wojtka, żeby nie palić na górze, nim weszłam do wanny, zapaliłam papierosa. Pocieszająca była wiadomość, że po południu będą goście. Na wycieczkę nie pójdę, a wieczorem powiem, że boli mnie głowa i w ten sposób uda mi się wymigać od opowiadania o pobycie w Amsterdamie. Zaś znając moje dziecko i mą synową, były duże szanse, że do poniedziałku ich ciekawość wygaśnie, jeśli w ogóle nie zapomną o mojej sobotniej eskapadzie. Po kąpieli wpakowałam się jednak przezornie do łóżka i przez Krzysia zawiadomiłam, że chcę poleżeć, bo odnóża bolą mnie okrutnie po wczorajszym zwiedzaniu. Po godzinie tumult na dole świadczył, że rodzina bliska jest wyruszenia z domu. Zeszłam na dół, żeby dowiedzieć się, kiedy wrócą. Elżbieta kończyła pakować plecak.
55
- Zabieramy ze sobą kanapki - wyjaśniła - ale na piątą wrócimy, bo Liza z mężem będą o szóstej. Obiad mam gotowy i zdążymy przed ich przyjściem zjeść. Przykro, że będziesz musiała jeść lunch sama. - Mnie też przykro - skłamałam. - Ale dodatek alkoholu może by tę przykrość zmniejszył - dodałam chytrze. - Wojtek w piątek przywiózł kilka butelek wina, są w składziku w kartonie, wybierz sobie, które chcesz - zaproponowała natychmiast moja synowa. - Nigdy nie umiałam odpieczętować butelki bez złamania i wepchnięcia do środka korka. Chyba, że Wojtek otworzyłby wino teraz... - Przykro jest mieć matkę alkoholiczkę - mruczało moje dziecko, mocując się z korkociągiem. - To ci, niestety, nie grozi - zareplikowałam - alkohol w Polsce piekielnie zdrożał. Nie zamykaj za mocno, bo też nie dam rady otworzyć... - zaniepokoiłam się, widząc, że wyjęty korek wbija całą dłonią w butelkę. - Otworzysz, wbiłem tylko połowę korka. I nie pij za dużo. Jak po dwóch szklaneczkach będzie ci się wydawało, że jesteś trzeźwiutka, będzie to oznaczać, że już jesteś pijana, pamiętaj! - pouczyło mnie po ojcowsku moje dziecko. Po chwili już ich nie było, a na stole stała butelka dobrego czerwonego wina. - To jest to! - Oceniłam trafność reklamowego sloganu po wypiciu pierwszej szklaneczki. Upewniłam się w tym jeszcze bardziej po wypiciu drugiej. Nie tylko zrobiło mi się lżej na duszy, ale ogarnęło mnie uczucie przyjemnego odprężenia, ponieważ nie miałam wrażenia, że jestem zupełnie trzeźwa, wedle tego, co powiedział Wojtek, wynikało, iż nie jestem pijana i mogę wypić trzecią. I, co najważniejsze, mogłam nie trzęsąc się ze zdenerwowania kontynuować przypuszczenia dotyczące człowieka, który czekał na stacji w Utrechcie, i Janiny Goleń. Przede wszystkim uprzytomniłam sobie, że ten facet i jego towarzysz, których brałam za tajnych policjantów, przyszli do domu Wojtka szukać nie mnie, jako rzekomej Janiny Goleń, lecz jakiejś rzeczy. Gdyby chodziło im o mnie, nie szperaliby po szufladach, przy ekranach kaloryferów itp. Co spodziewali się znaleźć? Nie potrafiłam dać na to żadnej, najbardziej choćby hipotetycznej odpowiedzi, poza tym, że musiała to być rzecz mająca jakiś związek z Janiną Goleń, za którą mnie uważali. Biedziłam się nad tym pytaniem długo. Może w jakichś sposób dowiedzieli się, iż jest bogatą osobą, która zabrała z Polski ze sobą cenną biżuterię czy diabli wiedzą jakie kosztowności? Ale kto mógłby ich o tym poinformować? Ani celnicy niemieccy, ani holenderscy nie 56
sprawdzali bagaży... A przy tym, w wagonie nie siedziała w lisiej czapie, zdjęła ją od razu, jak tylko wsiadła w Poznaniu. Tylko więc ktoś z Polski mógłby ich o tym powiadomić. Polsko-holenderska spółka złodziejska? Nonsens, nasze rodzime złodziejaszki mogłyby ją przecież w Polsce obrabować, mało jest takich wypadków? Po cóż mieliby przekazywać tę robotę holenderskim kolegom po fachu, i to bez gwarancji udziału w łupie? A jeśli chcieli ją obrabować, to odnalazłszy ją wreszcie w Amsterdamie, nie musieliby przecież w ten sposób zabijać. Mogliby ją zabić, gdyby uniemożliwiła im rabunek, ale oni ją przecież wywlekli z tej bramy, ciągnęli siłą... Wstrząsnął mną dreszcz, zrobiło mi się zimno mimo wypitego alkoholu, który nagle ze mnie wyparował. Lecz może to wcale nie była Janina Goleń? Podobieństwo jej nakrycia głowy do mego kapelusika od deszczu wydało mi się wtedy uderzające. Ale ile jest na świecie podobnych fasonów kapeluszy z niewielkim rondkiem? Miliony. Zwyczaj nienoszenia przez Holenderki kapeluszy też o niczym nie świadczył, ta akurat mogła nosić, mogła też być każdej innej narodowości niż holenderska czy polska. Kiedy ją ciągnęli ulicą, nie mogłam widzieć jej sylwetki w całości, bo zasłaniał ją mężczyzna idący za nią. Zobaczyłam ją na moment z tyłu, jak stała, nim uderzono ją w głowę. Była średniego wzrostu i na pewno nie gruba, to bym zauważyła. Goleń także nie była ani wysoka, ani niska i raczej szczupła. Ale szczupłych, średniego wzrostu kobiet w samym Amsterdamie muszą być także tysiące... Może to była prostytutka, która przestała płacić haracz sutenerom, albo członkini bandy, która wydała ich kumpla policji... W świecie przestępczym takie porachunki są podobno na porządku dziennym. Próbowałam uczepić się myśli, że była to całkiem nieznana mi osoba, jakby ta ewentualność mogła zmienić w czymkolwiek potworność sceny nad kanałem. A poza tym nasuwała się natrętna myśl: gdyby nie odnaleźli rzeczywistej Janiny Goleń, nie zostawiliby mnie przecież w spokoju, tak jak to zrobili. Od potajemnego najścia na dom Wojtka nie widziałam już więcej tamtego człowieka aż do wieczoru w Amsterdamie. Wydało mi się, że nie wytrzymam dłużej sama z tymi myślami. Żebym mogła komuś o tym powiedzieć! Ale komu? Wojtek by w to raczej nie uwierzył, tak jak i Elżbieta, która moją informację o potajemnej bytności obcych ludzi w domu potraktowała jako senne przywidzenie lub objaw sklerozy. Zresztą, gdyby mnie ktoś te wszystkie historie opowiadał, także bym nie uwierzyła, wzięłabym za wytwory złudzenia lub bujnej wyobraźni. Jakie mogłabym przedstawić dowody, że facet, który czekał na dworcu w Utrechcie, przetrząsnął mieszkanie? Żadnych, poza stwierdzeniem, że ja go widziałam. A to, co zobaczyłam nad kanałem w Am-
57
sterdamie? Normalni ludzie widują takie sceny na sensacyjnych filmach, ale nigdy nie zdarza się im to w życiu. Tylko mnie się musiało zdarzyć! Chociaż... - dopiero po raz pierwszy zdałam sobie z tego sprawę - gdybym zobaczywszy wyprowadzaną kobietę, nie wystraszyła się nagle „zakazanej” dzielnicy, w której nic złego mnie nie spotkało, i nie pędziła za domniemanymi policjantami, lecz spokojnie obejrzała wystawę sex-shopu i wróciła ulicami, którymi przyszłam, nie wiedziałabym o niczym, horror znałabym jedynie z kina. A gdybym w ogóle nie poszła zwiedzać tej dzielnicy... Świadomość, że sama sobie napytałam biedy, z którą teraz się męczę, była tak nieprzyjemna, że jedynym antidotum mogło być tylko „zalanie robaka”. Nie wypiłam jednak całej butelki, lecz, o ile pamiętam, tylko trzy czwarte. W każdym razie poszłam potem spać i nie słyszałam ani powrotu Wojtków ani powrotu gości. Nazajutrz obudziłam się z okropnym kacem. Przy śniadaniu nikt nie nawiązał słowem do mojej wczorajszej alkoholowej porażki. Elżbietę musiało kosztować dużo wysiłku, żeby zmusić moje dziecko do takiej delikatności. Ale długo nie wytrzymało. Wychodząc z domu poklepał mnie po ramieniu: - Nie te lata, Chatku, nie te lata... Nie zdążyłam mu nawet odpowiedzieć, że gdyby nie jego idiotyczne pouczenia, zatrzymałabym się przy drugiej szklaneczce.
Wtorek jest dniem wywożenia śmieci na naszej uliczce. Już z samego rana Elżbieta odcięła ze dwa metry szerokiego, czarnego, plastikowego „rękawa” i z jednej strony zawiązała go na supeł. - Nie zapomnij potem włożyć ten worek do pojemnika przed domem. I wywiń brzegi, żeby nie było szpary przy ścianach. A ja wychodząc, zawiążę od razu śmieci „od góry” i wystawię przed dom, bo możesz nie zauważyć, kiedy przyjadą. Za pomocą plastikowego „rękawa”, którego wielometrowe zapasy są w każdym domu, Holendrzy rozwiązali beznadziejny u nas problem śmieci i lepiących się od brudu pojemników. Postanowiłam przy najbliższej okazji przypomnieć to Wojtkowi, który na tym kraju obsesyjnie nie zostawia suchej nitki. Krzyś miał tego dnia jeść lunch u Bassa, miałam więc sporo wolnego czasu. Zastanowiłam się, czy nie napisać do warszawskich przyjaciółek, które pewnie z niecierpliwością oczekiwały wieści ode mnie. Ale czy mogłam im napisać zgodnie z prawdą, że moje dziecko na wszystko narzeka, a ja sprzątam, kupuję i gotuję? Nic poza pozdrowieniami nie nadawało się 58
do napisania. Po cóż zresztą miałabym je pozdrawiać? Gdyby nie one, gdyby nie chęć sprostania ich oczekiwaniom, pewnie bym zrezygnowała w Amsterdamie z oglądania dzielnicy miłości. Nie było to całkowitą prawdą, ale zawsze człowiekowi lżej, gdy może winę z siebie przerzucić na kogoś innego. Obarczyłam nią więc bez skrupułów moje przyjaciółki zrezygnowałam z wysłania im kartek. Do marketu wybrałam się o zwykłej porze, po lunchu. Wychodząc przypomniałam sobie, że mam włożyć do pojemnika przygotowany przez Elżbietę worek. Okazało się jednak, że pojemnik nie został jeszcze opróżniony. Wepchnęłam więc przygotowany worek do torby i wyruszyłam na zakupy Przed marketem rozejrzałam się po parkingu, czy nie stoi już wiśniowa toyota, ale jej nie było. W sklepie dawałam już sobie dobrze radę, w każdym razie żaden ekspedient nie zwrócił na mnie uwagi, mimo iż trochę marudziłam. Przeciągałam pobył nieomal pewna, że „mój” Holender zaraz się zjawi, tak jakby asystowanie przy moich zakupach miało być dla niego czymś oczywistym. I chociaż nie miałam ku temu żadnych przesłanek, poczułam się zawiedziona, gdy nie przyszedł. Czyżby obraził się za moje niezbyt miłe zachowanie na targu rybnym? Przed domem też wyskoczyłam wtedy z samochodu jak oparzona, dziękując zdawkowo za uprzejmość. Ogarnęło mnie niemiłe uczucie niezadowolenia z siebie, a jednocześnie poczułam się bardzo biedna i samotna. Towarzystwo uprzejmego Holendra złagodziłoby amsterdamskie przeżycia. Może opowiedziałabym o nich, a on by mi wytłumaczył, że nie ma się czym przejmować? W powrotnej drodze minął mnie wyjeżdżający z osiedla samochód asenizacyjny, co oznaczało, że wywieźli śmieci. Plastikowy worek, który powinnam włożyć do pojemnika, miałam teraz na dnie zapchanej zakupami torby, którą będzie trzeba wypatroszyć, by go wydostać. Skręciłam, jak się okazało, w niewłaściwą uliczkę i zorientowawszy się dopiero po pewnym czasie, musiałam zawracać. Wszystko w tym dniu sprzysięgło się przeciwko mnie. Pogoda też była nieprzyjemna, chłodna z chmurzastym niebem, brak wiatru zapowiadał deszcz. Gotowa byłam teraz przyznać Wojtkowi rację, że Holandia jest krajem ohydnym, nie wyłączając klimatu i nawet widok zielonych trawników pełnych kwitnących stokrotek nie wpływał na zmianę tej opinii. U nas w lutym bywają dni ze słonecznym niebem, a że wtedy jest mroźno, nie ma znaczenia. Niepotrzebnie też oburzałam się na moje dziecko za krytykę 59
Holendrów. Jedynym miernikiem wartości są tu pieniądze. Wszystko jest do kupienia, nawet prostytutki wystawiają towar za szybą sklepu. Nasze mają więcej godności, zachowują chociaż pozory, siedząc w lokalach. W Warszawie w ciemnej ulicy można być co najwyżej obrabowanym, a nie... - odepchnęłam od siebie wspomnienie amsterdamskiego kanału. Byłam niedaleko domu i powinnam teraz myśleć tylko o tym, co mam do roboty, a jak Krzyś wróci, humor na pewno mi się poprawi. Podchodząc do naszej uliczki, zauważyłam, że na jezdni coś leży. Okazało się to kupką śmieci, które widać wypadły przy ładowaniu do samochodu; któryś z plastikowych worków musiał być źle zawiązany. Kiedy mijałam ową rozsypaną kupkę śmieci, zobaczyłam w nich coś, co mnie zmusiło do zatrzymania się. Spod resztek papierowych opakowań wyzierał kawałek materiału w znajomym brązowym odcieniu. Nim zdążyłam zdać sobie sprawę z tego co robię, jednym susem doskoczyłam i rozgarnęłam śmiecie. Nie omyliłam się! Trzymałam w ręku brudny i zmiętoszony mój kapelusik od deszczu. Rozejrzałam się wokół. Uliczka była pusta. Kilkadziesiąt metrów, które dzieliły mnie od domu, przebiegłam niemal pędem. Rzuciłam torbę z zakupami w przedpokoju, wyciągnęłam okulary i zaczęłam dokładnie oglądać znalezioną zgubę. Sprawdziłam nawet stebnówki rondka. Wszystko się zgadzało. Nie było najmniejszej wątpliwości, to był mój kapelusik od deszczu! Teraz już wiedziałam z całą pewnością, że kobietą, którą widziałam nad kanałem, była Janina Goleń. I że któryś z zabójców mieszka tutaj, przy tej uliczce. Kapelusik był przecież wyrzucony do pojemnika na śmiecie w którymś z tych domów. W którym?! Uporanie się z tym odkryciem nie było sprawą łatwą. Do tej chwili koszmar sobotniego wieczoru związany był wyłącznie z Amsterdamem, od którego dzieliło mnie z N. kilkanaście dziesiątków kilometrów. Teraz okazało się, że nie dzieli mnie żadna odległość, inaczej mówiąc strach dopadł mnie i tutaj. Mimo, że zdawałam sobie sprawę, iż nie mogłam być przez tamtych rozpoznana, bo było zbyt ciemno i stałam zbyt daleko, wystarczała sama myśl, że morderca mieszka tuż obok, by mój strach dawał znać o sobie ohydnym, mdlącym ściskaniem w dołku. Było to na dłuższą metę nie do wytrzymania. Być może, gdyby uczucie lęku nie umiejscawiało się u mnie zawsze w dołku, bardziej pokornie bym je znosiła. I rzecz najważniejsza. Nie będę mogła stąd wyjechać, zostawiając dzieci w takim sąsiedztwie. Muszę przedtem rozpoznać człowieka, który był nad kanałem. Sytuacja przedstawiała się tak samo jak z wyrwaniem zęba, kiedy to człowiek dochodzi do wniosku, że żadne uniki nie pomogą i trzeba przez to przejść, inaczej nie przestanie boleć. Teraz też zdawałam sobie sprawę, że nie ma rady, bym mogła się od szukania mordercy wy-
60
migać. Nad tym, co będzie dalej, jeśli uda mi się zidentyfikować mordercę, wolałam się jeszcze nie zastanawiać... Kapelusik włożyłam w foliową torebkę i schowałam na dno walizki. Świadomość, że miała go na głowie Janina Goleń na chwilę przed tym nim ją uderzono, wystarczyła, bym przestała go traktować jak swoją własność i mogła kiedykolwiek włożyć. Nasza zabudowana jednostronnie uliczka ma pięć domków. Najbliższy wylotu jest dom Petera, pracującego w tym samym instytucie, co Wojtek, który drze z nim koty i nie chciał go mieć w swojej pracowni. Potem jest nasz dom, dalej Lizy, de Vrieenów i ostatni pani Henije, właścicielki porsche'a. Po ostrym przesłuchaniu jakiemu poddałam seksowną Lizę podczas jej wizyty u nas, mogłam przypuszczać, że moja synowa nie będzie zbyt skora, by ułatwić mi znajomości z innymi sąsiadami. Dotychczas poza Lizą poznałam jedynie właścicielkę porsche'a. Po śmierci polskiego męża ciotki mieszkała sama, mogłam więc jej dom wykluczyć jako miejsce zamieszkania jednego z oprawców Janiny Goleń. O okolicznościach śmierci starego wojaka Liza dowiedziała się od de Vrieenów, z czego wynikało jasno, że utrzymują oni z panią Henije bliższe stosunki. Gdybym więc zdołała zaprzyjaźnić się z właścicielką porsche'a, mogłabym przez nią poznać de Vrieenów. Miałam nawet doskonały pretekst, żeby panią Henije odwiedzić. Mogłam przecież pójść, by podziękować jej za przekazanie amsterdamskiej policji lisiej czapy Janiny Goleń. Ale gdy tylko o tym pomyślałam, natychmiast przestraszyłam się, że przekracza to moje możliwości. Z miłym uśmiechem dziękować za pomoc w odnajdywaniu osoby, o której się wie, iż nie żyje, zakrawało na makabryczny cynizm. Próbowałam więc przekonać siebie, że nie wolno mi być mięczakiem, i może by mi się to udało, lecz na przeszkodzie stał jeszcze jeden szkopuł. Nie miałam nigdy za grosz zacięcia aktorskiego i nawet w wieku lat piętnastu nie marzyłam o karierze filmowej. Cóż z tego, iż gotowa już byłam zachować się z makabrycznym cynizmem, skoro nie miałam żadnej pewności, że moja mina i głos potrafią tę gotowość poprzeć. Nie umiałam nigdy nawet zełgać przyzwoicie, zawsze mi to fatalnie wychodziło. Pod tym względem szalenie imponował mi mój były mąż, który wykonywał takie rzeczy bez zarzutu. A ja, głupia, zamiast zgłębiać arkana tej sztuki, odnosiłam się do niej niechętnie, mimo podziwu dla mistrzostwa wykonawcy. Mogłam jeszcze pójść do pani Henije złożyć jej kondolencje z powodu śmierci męża jej ciotki i wyrazić żal, że nie zdążyłam go poznać, co już było zupełnie zgodne z prawdą i powinno wypaść przekonywająco. Ustaliłam to jako pierwszy punkt programu moich działań.
61
Co do poznania pozostałych sąsiadów liczyłam na pomoc Lizy. Wyczuwałam, że troszkę się mnie boi, może miała surową matkę i odczuwa przede mną pewien respekt, jako matką mężczyzny, który się jej podoba. W każdym razie starała się poprawić swą opinię w moich oczach, przybiegła przecież specjalnie, by zawiadomić mnie o śmierci starego wojaka. Poza tym robiła wrażenie na tyle nieinteligentne, bym mogła się nie obawiać, iż przejrzy me makiawelskie plany. W środę od rana siedziałam w kuchni, bacznie obserwując przez okno uliczkę, by nie przegapić wyjazdu do miasta szarego porsche'a. Do jedenastej nie wyjechał, więc stwierdziwszy, że pora jest odpowiednia, wyruszyłam. Ale na próżno tarmosiłam długo dzwonek, próbowałam nawet stukać. Dom pani Henije okazał się zamknięty na cztery spusty. Dopiero teraz zauważyłam, że w odróżnieniu od innych miał garaż. Pozostałe domki przy naszej uliczce były ich pozbawione i właściciele trzymali samochody pod gołym niebem. Ale przecież i porsche'a widywałam parkującego przed domem, z czego wynikało, iż pani Henije musiała być ruchliwą osobą, skoro w ciągu dnia nie korzystała z garażu. Kiedy zrezygnowałam już z tarmoszenia dzwonka, pewna, że mi nikt nie otworzy, postanowiłam skorzystać z nieobecności pani Henije i zadzwoniłam do drzwi sąsiedniego domku. Tu otworzono mi natychmiast, jakby spodziewano się czyjegoś przyjścia. Kobieta, która otworzyła mi drzwi, miała lat około pięćdziesięciu i na pewno nie była Holenderką. Gładkie, ciemne włosy okalały pełną twarz koloru mlecznej kawy. Mimo rozlanych przez tuszę rysów, piękne migdałowe oczy świadczyły o minionej urodzie. Musiałam być zaskoczona zarówno jej wyglądem, jak i natychmiastową reakcją na mój dzwonek, bo nim zdążyłam coś wykrztusić, kobieta odezwała się po holendersku, po czym zorientowawszy się, iż nie rozumiem, spytała po angielsku. - Pani do nas? W jakiej sprawie? Dopiero wtedy wyjaśniłam, że przyszłam do pani Henije, a ponieważ jej nie zastałam, chciałam się od sąsiadów dowiedzieć, czy nie wiedzą kiedy wróci? Nim zdążyłam dodać, że jestem matką jej sąsiada z tej ulicy, usłyszałam. - Pani Henije przed końcem tygodnia nie wróci - i drzwi zamknęły mi się przed nosem. Tak więc moje sherlockowskie działania zaczęły się fiaskiem. Kuzynka żony starego Polaka, na którą liczyłam, wyjechała, natomiast pani de Vrieen, o ile to była ona, nie wyglądała na osobę, która chętnie wpuszcza do swego domu i łatwo zawiera znajomości. Zła i zmartwiona, zamiast do domu, postanowiłam pójść po Krzysia do szkoły. Do przerwy na lunch pozostało jeszcze sporo czasu, spacerowałam więc tam i z powrotem w pobliżu 62
szkolnego budynku, kiedy niespodziewanie podszedł „mój” Holender. Fatalny stan mego ducha musiał się jakoś uzewnętrzniać, bo niemal natychmiast po przywitaniu zapytał: - Źle się pani czuje? Jakże miło usłyszeć było takie słowa, ktoś się o mnie zatroszczył! Co prawda w szarych oczach nie malował się niepokój, spojrzenie ich było bardzo uważne, skupione, podobne do tego, jakim sumienny lekarz patrzy na pacjenta. - Jeśli jest pan lekarzem, to mogę zapewnić, że nie nadaję się na pacjentkę, czuję się zupełnie dobrze - wydusiłam z siebie towarzyski uśmiech. - Wynika z tego, że źle się pani czuje psychicznie. Jakieś kłopoty? Zaskoczył mnie tym pytaniem, bo dotychczas był wzorem dyskrecji. Nie zapytał mnie nigdy o nic, co dotyczyło mojego tu pobytu, rodziny czy spraw osobistych. Ale teraz to pytanie uznałam także za przejaw troski i gdyby wypadało, jakże chętnie wypłakałabym się w jego kamizelkę. Miałam wielką ochotę opowiedzieć o przygodzie w Amsterdamie i znalezieniu kapelusika od deszczu, jednak zdawałam sobie sprawę, że historia jest zbyt niesamowita, by ją ot tak sobie opowiedzieć obcemu przecież człowiekowi. Zareagowałby prawdopodobnie niedowierzaniem, co byłoby zupełnie normalne. - Gdyby nie było zmartwień i kłopotów, nasze życie nie różniłoby się od życia w raju, jeszcze smutniej byłoby umierać. - Uważa pani, że kłopoty są niezbędne? - Uważałabym tak, gdybym logicznie myślała. Nie cierpię kłopotów, a najbardziej takich, które się samemu spowodowało. Popatrzył na mnie jakby z wyrzutem, po czym nagle zmienił temat: - Dawno pani nie widziałem, wyjeżdżała pani? - Trudno to nazwać wyjazdem, w sobotę zrobiłam wycieczkę do Amsterdamu. - Chyba nie sama? - Sama. - I rodzina nie bała się pani puścić? No, dziś już zupełnie nie był dyskretny! - Udało mi się ich przekonać, że nie jestem już dzieckiem ani jeszcze zdziecinniałą staruszką. A pan też uważa, że w moim wieku potrzebna mi jest opieka? - Nie, ale wobec nieznajomości języka i konieczności podróżowania pociągiem... - W Holandii wszędzie można się porozumieć po angielsku. Z wyjątkiem ekspedienta w tutejszym markecie, co miał pan okazję zauważyć - roześmiałam się. I po krótkiej chwili do-
63
dałam z fanfaronadą: - I chociaż pojechałam sama, wróciłam! - przez moment miałam ochotę szczerze dopowiedzieć: cudem boskim. - I jest pani z tej wycieczki zadowolona? Ależ trafił! Odruchowo omal nie wykrzyknęłam: Nie! - Dlaczego pan o to pyta? - wykręciłam się pytaniem. - Bo przedtem robiła pani wrażenie osoby pełnej radości życia. - A teraz nie robię? Znów przez dłuższą chwilę patrzył na mnie, wreszcie pokiwał przecząco głową: - Niee... Nie robi pani tego wrażenia. - Widocznie pobyt w Holandii źle na mnie wpływa - wysiliłam się na słaby dowcipuszek. Jego odpowiedź znów mnie zdetonowała. Głosem najzupełniej poważnym i serio odpowiedział: - Chyba tak. - Uważa pan, że powinnam już wyjechać? - oczywiście oczekiwałam z jego strony zaprzeczenia. Zamiast tego usłyszałam: - O tym sama pani powinna decydować. - Nie mogę teraz wyjechać - powiedziałam ponuro i zaraz przestraszyłam się, iż zapyta: dlaczego? - Obiecałam synowej pomóc w gospodarstwie - dodałam. - W takim razie jest pani bardzo dobrą teściową. Ton, jakim to powiedział, był zdecydowanie ironiczny. Zirytował mnie tą uwagą. Skoro nie wie, że nie mogę zostawić dzieci w sąsiedztwie niezidentyfikowanego mordercy, dlaczego moje wyjaśnienie wydało mu się nieprzekonujące? - To chyba oczywiste, że rodzice chcą pomagać dzieciom? A może nie ma pan dzieci? - Niestety nie mam. Jego odpowiedź trochę mnie rozbroiła. - Skoro tak, nie mam panu za złe, że powątpiewał pan w moje dobre intencje w stosunku do synowej. Czyżbym rzeczywiście wyglądała jak potwór z dowcipów o teściowych? - Co to, to nie. - I tym samym poważnym tonem dodał: - W ogóle nie wygląda pani na teściową. Udobruchał mnie tym już zupełnie. Przecież sam wyraz teściowa brzmi pejoratywnie... Na widok Krzysia wybiegającego ze szkoły, mój Holender pożegnał się i odszedł. - Czy przywiózł cię tutaj toyotą? - dopytywał się Krzyś. 64
- Nie - odpowiedziałam i zastanowiłam się, z której strony przyszedł? Chyba z tej samej, co ja, bo idąc tu jego wozu przed marketem nie widziałam. Po południu szczęśliwym zbiegiem okoliczności napatoczyłam się na wychodzącą z domu seksowną Lizę. Natychmiast rzuciłam się ku niej z okrzykiem, że miło mi ją spotkać. Było to absolutnie szczere, jako że wpadając mi w ręce pozbawiła mnie kłopotu zaaranżowania z nią kontaktu. Nieco mniej szczera była pochwała jej ładnego wyglądu. Wyglądała jeszcze bardziej krowio i bezmyślnie niż zazwyczaj. Nie ulegało wątpliwości, że komplement nastawił ją do mnie przychylnie. Zadowolona, wdzięcznym ruchem poprawiła wystrzępioną grzywkę. Kobiety cenią bardziej komplementy kobiet niż mężczyzn, uważając je za bezinteresowne. Reszta też poszła mi gładko. Przez kilka minut snułam opowieść o moim dziecku, jakie to jest zagonione i zapracowane, napomknęłam też, że i Elżbieta oddaje się w N. intensywnemu kształceniu w bibliotece i nauce języka holenderskiego, Krzyś zaś przebywa ciągle w szkole - z czego jasno wynikało, iż jestem tu całymi dniami bardzo osamotniona, nikt nie ma czasu, by mnie poznać z sąsiadami. Było to szyte tak grubymi nićmi, że nawet nieinteligentna Liza w lot zrozumiała, że powinna mi pomóc w nawiązaniu sąsiedzkich znajomości. - To się na pewno da zrobić - zapewniła. Kiedy zaś wyraziłam jeszcze żal, że nie mogłam poznać jej męża, gdy byli u nas, nie pozostawało jej już nic innego niż powiedzieć: - Musi pani koniecznie przyjść do nas z wizytą. - Z przyjemnością - i by wykluczyć enigmatyczność propozycji natychmiast dodałam: A kiedy mogłabym wpaść? - O której wracają zwykle do domu Elizabeth i Wojtek? - Przeważnie o szóstej, choć Wojtek czasem trochę później. - W takim razie zapraszam na jutro na dziewiętnastą trzydzieści. Proszę także przekazać zaproszenie Elizabeth i Wojtkowi... Podziękowałam i zapewniłam, że to zrobię. Kiedy wieczorem powtórzyłam Elżbiecie zaproszenie Lizy, zareagowała dość gwałtownie. - Jak się okazuje, kochana Liza potrafi myśleć i przewidywać. Zapraszając nas oboje, zagwarantowała sobie przyjście wyłącznie Wojtka, bo ja oczywiście muszę zostać w domu z Krzysiem, nie można go przecież zostawić w domu samego.
65
- Mylisz się - powiedziałam z przekonaniem - Liza nie ma dzieci i do głowy jej nie przyszło, że ktoś musi zostać z Krzysiem. Przy tym w mojej obecności będzie się bała nawet spojrzeć na Wojtka, mogę ci za to ręczyć. Nie zaprzątaj więc tym sobie głowy. Moje wyjaśnienie nie przekonało jednak Elżbiety. Sądząc z jej miny, potraktowała zaproszenie seksownej Lizy jako zakusy na jej małżeński spokój. Nie mogłam się jednak przyznać, iż to ja to zaproszenie spowodowałam. Moje dziecko również nie wydawało się tym zaproszeniem zachwycone. - Cholera, będę się musiał drugi raz golić! - jęknął nazajutrz po powrocie do domu - Nie wiem, co im strzeliło do głowy z tym zaproszeniem, przecież dopiero co u nas byli... Przy tym są nudni jak flaki z olejem... - Oboje? I Liza też? - zdziwiła się moja synowa. Jej głos miał słodycz sacharyny. Wojtek nie udzieliwszy odpowiedzi pobiegł się golić. Szczerze mówiąc i ja też chętnie bym z tej wizyty zrezygnowała. Bo chociaż, zgodnie z opinią Wojtka, mąż Lizy mógł być tylko poczciwym nudziarzem, to jednak od czasu znalezienia mojego kapelusika od deszczu każdy dom przy naszej uliczce był dla mnie potencjalną jaskinią lwa, nie mogłam wykluczyć, iż mąż Lizy nie jest jednym z morderców Janiny Goleń. Całe życie bałam się nawet zwykłych pijaków, a cóż dopiero mówić o mordercach! O wycofaniu się jednak nie było mowy. Musiałam poznać wszystkich mieszkańców naszej uliczki.
Johan van de Aalst, czyli mąż Lizy, okazał się z lekka łysiejącym facetem pod czterdziestkę, masywnie zbudowanym. Jego postura przypominała boksera. Mimo obszernego golfa, przy każdym ruchu rąk zaznaczały się potężne bicepsy. Kiedy dużą, szeroką ręką podsunął mi kieliszek koniaku, natychmiast wyobraziłam sobie tę dłoń zwiniętą w pięść do zadania ciosu. Pośpiesznie wzięłam kieliszek i wypiłam jednym haustem. Zaraz potem zobaczyłam wlepione we mnie zdumione spojrzenie Lizy i zaniepokojony wzrok mego dziecka. - Brawo, to rozumiem - powiedział mąż Lizy i podsunął mi pełny kieliszek. Z szaloną chęcią zrobiłabym to samo, co z poprzednim, ale udało mi się powstrzymać. - Pasuję. Tylko pierwszy kieliszek atakuję od razu - wyjaśniłam. Na twarzy mego dziecka odmalowała się wyraźna ulga. Przez moment zawahałam się więc, czy nie golnąć w takim razie następnego, ale w końcu machnęłam na to w duchu ręką. - Jakie wrażenia przywiózł pan ze Stanów? - zwróciłam się do Johana. Usłyszawszy to pytanie, moje dziecko skrzywiło się z niesmakiem. 66
- Mocny kraj - padła natychmiastowa odpowiedź. - Mocny pod jakim względem? - zapytałam dociekliwie. Pewna byłam, że teraz Wojtek bezgłośnie jęknął. - Kraj, w którym liczą się tylko mocni ludzie. Tam nie uznaje się słabeuszy i efektownych pięknoduchów. Nawet artystę ceni się wtedy, jeśli na swojej sztuce potrafi dobrze zarobić. - To okropne - stwierdziłam. - Dlaczego? - zdziwił się mąż Lizy. - To, że malarzowi udaje się dobrze sprzedawać swe obrazy, nie oznacza, że są takie dobre. I odwrotnie, wielu wielkich malarzy żyło w nędzy. - W Stanach wszystko opiera się na fachowcach. Nikt nie kupuje tam obrazów bez upewnienia się, że warto w nie lokować gotówkę. Nie zdążyłam po raz drugi stwierdzić, że to okropne, bo rozległ się dzwonek i zrobiło się zamieszanie z powodu przyjścia nowych gości. Była to para w wieku zbliżonym do moich dzieci. Na ich widok Wojtek niemal podskoczył na krześle, a potem spochmurniał. Młody człowiek zobaczywszy Wojtka również wyraźnie się zasępił, ale szybko się opanował. Natomiast Liza cała w uśmiechach przedstawiała mi nowo przybyłych. - To są, poza nami, pani najbliżsi sąsiedzi. Peter pracuje na uniwersytecie w N. razem z Wojtkiem... Dyskretnie rzuciłam okiem na moje dziecko. Wyglądało teraz jak chmura gradowa. Widać do Lizy nie dotarły żadne echa naukowej awantury między Wojtkiem i Peterem, poczciwie postarała się dopomóc mi w poznaniu sąsiadów. Żałowałam tylko, że nie zaprosiła mnie samej, bez Wojtka. W ożywieniu, z jakim Peter zaczął natychmiast rozmawiać po holendersku z Johanem, wyczuwało się sztuczność sytuacji. Tym bardziej, że jego żona, którą Liza posadziła koło mnie, milczała jak zaklęta. Natomiast Wojtek ostentacyjnie zajął się Lizą, ściszonym głosem coś jej perorując, co, sądząc z jej miny, zdecydowanie się jej podobało, a co mnie dodatkowo zaniepokoiło. Korzystając z sytuacji, opróżniłam stojący tak długo przede mną kieliszek koniaku, ale tym razem, jak Pan Bóg przykazał, powoli i spod oka obserwowałam Petera. Był dość przystojnym chłopakiem, w typie nordyckich blondynów, co nieodparcie nasuwało mi wspomnienie niemieckich żołnierzy, jakich widywało się podczas okupacji w Warszawie. W pewnym momencie odwrócił twarz od swego rozmówcy i spostrzegł, że mu się przyglądam. Ściągnął brwi i przez dłuższą chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby moja 67
osoba z czymś mu się kojarzyła i próbował to sobie przypomnieć. W panice odwróciłam się szybko w stronę jego żony, próbując ją wciągnąć w jakąkolwiek rozmowę, ale skutki były podobne, jakbym usiłowała to robić z mumią. Jej monosylabowe odpowiedzi ograniczały się do „yes” i „no”, widać odium niechęci do Wojtka spadało także i na mnie. Choć być może była to prawidłowa reakcja na moje wypowiedzi, bo wystraszona plotłam, co mi ślina na język przyniosła. W pewnym momencie na jakieś dictum Wojtka Liza roześmiała się perliście i głośno, co zwróciło uwagę jej męża. Przerwał rozmowę z Peterem. Liza poderwała się i zniknęła w kuchni; wyłoniła się stamtąd dopiero po dłuższej chwili z wielką tacą pełną dymiących miseczek, których zawartość stanowiły krewetki z jakimiś dodatkami. Johan odstawił koniakowe kieliszki i z pękatej dużej butli rozlewał do szklaneczek tradycyjną holenderską jałowcówkę. Niedługo potem z satysfakcją stwierdziłam, iż mitem jest opinia, jakoby zachodni Europejczycy nigdy tak tęgo jak Polacy nie pili. Zarówno Peter, jak i mąż Lizy golili ich narodową jałowcówką aż miło. Z tą może tylko różnicą, że pociągali małymi łykami, co w efekcie końcowym nie oznaczało mniejszej ilości wypitego alkoholu. I muszę przyznać, że obserwacja trochę mnie podniosła na duchu, co prawda tylko patriotycznie, ale w stanie upadku psychicznego, w jakim się znajdowałam, dobre było i to. Kiedy Johan znów zaczął chwalić racjonalizm Amerykanów, moje dziecko, które tylko raz było w Stanach, i to zaledwie trzy tygodnie, nie wytrzymało, by nie wygłosić opinii o tym kraju, ograniczając się swoim zwyczajem wyłącznie do krytyki. - A jak pani podoba się Holandia? - zapytał mnie nieoczekiwanie Peter. - Jesteście bardzo bogatym krajem, to się od razu rzuca w oczy. Ale niewiele jeszcze w Holandii widziałam... - Matka dotychczas była tylko w Amsterdamie - dorzucił Wojtek. Zdrętwiałam. Że też musiał to powiedzieć! Ale zaraz pomyślałam, że właściwie dobrze się stało, że o tym powiedział, bo mnie samej zabrakło by odwagi. Przemogłam się i spojrzałam na Petera, a zaraz potem na męża Lizy. Wydało mi się, że obaj patrzą na mnie z czujnym zainteresowaniem. - Amsterdam ma pięknie utrzymane stare domy i wspaniałe muzea - powiedziałam po chwili zastanowienia. - Uderza też ilość obcokrajowców, szczególnie kolorowych. - Ci kolorowi to nie obcokrajowcy - wypaliło moje dziecko. - Mamy z tym kłopoty - pośpieszył z wyjaśnieniem mąż Lizy - bo większości tych kolorowych z Indonezji przysługuje nasze holenderskie obywatelstwo.
68
- Niemiło ponosić skutki kolonialnego łupiestwa? - nie tylko sens, ale i ton wypowiedzi mego dziecka był nieprzyjemnie kąśliwy. - Cicho bądź! - ofuknęłam go natychmiast po polsku. - Ani mi się śni! - oburzył się, jakby nie był moim dzieckiem, które mam prawo strofować. - Tak się puszą swą pracowitością, porządkiem i bogactwem, a w gruncie rzeczy moralne łajzy! Nikt z tego na pewno słowa nie zrozumiał, ale sądząc z tonu Wojtka, można się było domyślić, że powiedział coś obraźliwego, bo Peter obrzucił moje dziecko wściekłym spojrzeniem. - W Amsterdamie natknęłam się na chłopaka w głębokim narkotycznym transie... - palnęłam, żeby rozładować sytuację. - Wyglądał jak żywy trup. Takich narkomanów powinno się przymusowo leczyć. - A niby dlaczego? - zdziwił się Peter. - Jeśli ktoś chce zażywać morfinę czy heroinę, jego sprawa. Przymus leczenia byłby ograniczeniem jego wolności, każdy ma prawo dysponować swą osobą... - Ale używanie narkotyków można porównać do powolnego samobójstwa - wpadł mu szybko w słowo Wojtek. - Gdyby widział pan, że ktoś chce popełnić samobójstwo, nie próbowałby pan temu przeszkodzić? - Nie miałbym do tego żadnego prawa. - Być może takiej interwencji nie wymagają wasze przepisy prawne, ale postępowanie człowieka nie może opierać się wyłącznie na paragrafach - obruszyłam się. - Są poza tym jeszcze, i chyba ważniejsze, prawa ludzkie, według których się postępuje. - Przepisy prawne są wynikiem długich doświadczeń ludzkiej zbiorowości, ich przestrzeganie wystarcza, by społeczeństwo dobrze funkcjonowało. - I społeczeństwo z lekkim sercem powinno spisywać narkomanów na straty? - Są całe regiony świata - wtrącił się mąż Lizy - gdzie od wieków używa się narkotyków. I co? Ludność tam nie wyginęła. W dawnej literaturze utrwalił się nawet obraz Chińczyka palącego opium. A dziś, co piąty człowiek na świecie, to Chińczyk - roześmiał się. - Na świecie zawsze istniało prawo naturalnej selekcji - głos Petera był chłodny i beznamiętny. - Ginęły osobniki słabsze, ostawały się mocne, których potomstwo gwarantowało przetrwanie gatunku. Dziś postęp medycyny utrzymuje przy życiu niemowlęta nawet najsłabsze czy upośledzone. Narkomanami zaś zostają ludzie najsłabiej przystosowani, w ten sposób prawo selekcji na szczęście jeszcze działa.
69
Usłyszawszy to, mimo woli spojrzałam przerażona na Wojtka. Wzruszył tylko ramionami, jakby mi chciał powiedzieć, że nie ma co się takimi typami jak Peter przejmować. - Gdyby narkomania nam tutaj groziła zagładą - zwrócił się do mnie Johan - na pewno byśmy ją zlikwidowali. Ale, jak pani zauważyła, jesteśmy kwitnącym krajem - dodał, napełniając ponownie szklaneczki. - Prosit - podniósł szklankę do góry. - Gdyby mi ktoś tę szklankę teraz odebrał, odczułbym to jako krzywdę, nie mówiąc o tym, że nie puściłbym tego płazem. A przecież wiem, że alkohol ponoć szkodzi na wątrobę - zaśmiał się szeroko. - A pani chciałaby pozbawiać narkomanów ich przyjemności... - Należycie jednak do Interpolu i wasi celnicy przetrząsają na lotniskach bagaże, używając nawet specjalnych, przystosowanych psów dla wykrycia przemycanych narkotyków zauważył Wojtek. - I dobrze! Towar łatwo dostępny traci na cenie i atrakcyjności - Johan, uznawszy swą odpowiedź za dowcipną, znów się roześmiał. - Po heroinie są podobno szalenie miłe doznania - włączyła się do dyskusji Liza. - Miałam koleżankę, która już w szkole lubiła sobie popić, ale jak zaczęła używać herę, to nie chciała potem patrzeć na alkohol. Miałam nawet ochotę też spróbować, ale hera jest bardzo droga, mama dawała mi małe kieszonkowe, nie starczyłoby mi na kino. - Koleżanka dostawała większe? - O, tak. Jej rodzice byli bardzo bogaci. - Przyjaźni się pani z nią jeszcze? - spytałam. - Ach, nie. Zachorowała na jakąś złośliwą grypę, żadne antybiotyki nie pomagały, lekarze nie mogli nic poradzić i biedna umarła. Bardzo jej żałowałam, tak młodo umrzeć, to okropne... Widziałam po minie Wojtka, że gotów jest zaraz palnąć coś bez ogródek. Zerwałam się więc szybko z okrzykiem: - Ależ żeśmy się zasiedzieli! - i po podziękowaniu za mile spędzony czas szybko wyszliśmy. Wojtek jednak musiał się wyładować, na szczęście już w domu. - Myślisz, że głupia Liza dlatego nie próbowała heroiny, że droga? Skądże, bała się tylko jej skutków, widziała je dobrze na przykładzie tej koleżanki, jej wyglądu i zachowania. Wiesz dlaczego ten narkoman, którego widziałaś, wyglądał jak żywy trup? Bo przewód pokarmowy narkomana nie wchłania prawidłowo, następuje wyniszczenie organizmu i w konsekwencji zanik jego odporności. Najbardziej błaha choroba powoduje powikłania, mała in70
fekcja może stać się śmiertelna. Ta jej koleżanka miała na pewno najzwyklejszą grypę, którą każdy raz na rok czy dwa lata przechodzi i choruje trzy dni. Ale ona na tę grypę musiała umrzeć, odporność jej organizmu była już zerowa. Dlaczego nie wytłumaczyłeś tego Lizie? - Po diabła miałem strzępić język, jest za cwana żeby kiedykolwiek spróbować narkotyków. I na pewno w skrytości ducha łączy śmierć tej dziewczyny z jej nałogiem, dobrze wie, że nim zachorowała na tę grypę nie była w pełni zdrowa. A podejście Petera i Johana do problemu narkomanii? Według nich to margines życia społecznego, który ich nie dotyczy, więc nie obchodzi. Dla nich młodzież sięgająca po narkotyki to śmiecie, którymi nie warto sobie zaprzątać głowy... - To tak łatwo tu, w Holandii, te narkotyki kupić? - Wystarczy przejść się niektórymi ulicami Amsterdamu. - Jakimi? - W dzielnicy burdeli i sex-shopów. Moje przemądrzałe dziecko tak wszystko na temat narkotyków wiedziało, że skusiło mnie spytać: - Czy rzeczywiście, tak jak mówiła, Liza, są potem takie miłe doznania? - Są narkotyki, po których świat realny znika, są wspaniałe kolorowe wizje, po innych uczucie błogostanu, szczęścia. - I człowiek zapomina o wszystkich kłopotach i zmartwieniach? Bardzo by mi się takie uczucie przydało - powiedziałam niebacznie. Wojtek wstał z fotela i nachylił się nade mną z niesłychanie poważnym wyrazem twarzy. - Przy tobie nawet nie można o niczym normalnie rozmawiać. Masz teraz minę, jakbyś dowiedziała się o nieznanej ci wspaniałej zabawce. Jak cię znam, gotowa byś była natychmiast jakiś narkotyk na sobie wypróbować. Chatku, żebyś nie ważyła się kiedykolwiek użyć któregoś z tych świństw! Zabraniam ci tego, rozumiesz?! Postronny obserwator, który by teraz na nas popatrzył i słuchał, nie miałby wątpliwości, że to Wojtek mnie urodził, a nie ja jego. - Dobry jesteś! Jak mogłabym spróbować narkotyków, choćbym i chciała, a przecież nie chcę, to kosztuje duże pieniądze. Co ci przychodzi go głowy? - broniłam się. - Zawierasz tu nie wiadomo jakie znajomości. Co wiesz o tym facecie, który ci nadskakuje? Nastroszyłam się.
71
- A co powinnam wiedzieć? Przecież to znajomość sklepowa. Takie znajomości zawiera się na pęczki. W sklepach, w poczekalniach, w pociągu, wszędzie... Czy myślisz, że wiem cokolwiek o podobnych, jak ty to nazywasz znajomych z warszawskich kolejek sklepowych? Ani ja o nich, ani oni o mnie nic nie wiedzą. Co nie przeszkadza, że gdy się spotkamy na ulicy, to wymieniamy ukłony lub któreś z nas udziela cennej informacji, iż poszukiwany artykuł kupił właśnie w takim a takim sklepie... - Jesteś jak dziecko, jak możesz porównywać Polskę i Holandię. Gangi handlarzy narkotyków nie działają w Warszawie. Tam niedorostki, naśladując modę zachodnią, narkotyzują się wywarem ze słomy makowej, którą zdobywają na wsi i preparują domowym sposobem, co zresztą jest jeszcze gorsze, bo uzyskują w ten sposób narkotyk źle oczyszczony i jeszcze bardziej toksyczny. Natomiast tu istnieją gangi robiące na narkotykach milionowe fortuny. Ale ty pewnie nawet nie wiesz, jak się zostaje narkomanem. Każdy z nich próbował z ciekawości. I o to chodzi, że wystarczy raz spróbować, wbij to sobie dobrze do głowy! Ci, co żyją z tego procederu dobrze wiedzą, jak się zdobywa klientów. Wystarczy narkotyk podsunąć raz, niby tylko dla spróbowania, dla hecy, zabawy, zaspokojenia ciekawości, jednego doznania więcej. Nikt z tych próbujących na początku nie płaci. Skąd możesz wiedzieć, czy twój znajomy ze sklepu nie jest np. członkiem gangu handlarzy narkotyków? W Polsce narkomania szerzy się wyłącznie wśród młodzieży, na Zachodzie klientelę handlarzy narkotyków stanowią młodzi, ale nie tylko oni. Dlaczego ten facet, który, jak powiedziałaś, robi wrażenie zamożnego, kręci się koło ciebie? Mężczyzna, który kręci się koło kobiety, zawsze to robi w jakimś celu, przeważnie w jednym. Nie chcę cię urażać, całkiem dobrze się na oko trzymasz, ale normalnie starszy zamożny pan nie zabiegałby koło pani w twoim wieku, wystarczyłoby mu kiwnąć palcem, by miał koło siebie kupę dziewczyn o wiele młodszych i atrakcyjniejszych od ciebie. Tu na Zachodzie liczą się głównie pieniądze. A zresztą jeśli chodzi o forsę i dziewczyny, u nas też są dziesiątki tysięcy takich... Tego już mi było za dużo, zerwałam się z fotela. - Osioł jesteś! Nie mam zamiaru dłużej słuchać twoich bredni! - powiedziałam wściekła. - I na górze zapalę papierosa! - dorzuciłam już ze schodów. Moje kochane dziecko wyprowadziło mnie z równowagi tak, że mowy nie było o zaśnięciu. Że mu też coś takiego mogło przyjść do głowy! Jego podejrzenia wobec wysokiego Holendra były tak irytujące, iż odsuwały myśli o Johanie i Peterze, a przecież sprawa rozpoznania mordercy znad kanału powinna być dla mnie najistotniejsza. Wreszcie, powtórzywszy w myśli po raz setny „głupi smarkacz”, zmusiłam się do roztrząsania wniosków, jakie nasuwały się z przebiegu wizyty u Lizy. 72
Już sama postura Johana pasowała, by wyobrazić go sobie jako jednego z mężczyzn prowadzących siłą Janinę Goleń nad kanał. Z tego, co mówił, można było sądzić, iż jest prymitywnym facetem, któremu imponuje bezwzględność, jego zainteresowania ograniczają się do zarabiania pieniędzy, a poza tym lubi dobrze zjeść i wypić. To, że wziął sobie głupią Lizę za żonę, też o czymś świadczyło: każdy ma taką żonę na jaką go stać, inteligentniejsza mu nie była potrzebna. I dlaczego Wojtki nawiązały z nimi towarzyskie stosunki? Czy dlatego, że panuje tu zwyczaj utrzymywania kontaktów najbliższymi sąsiadami? Różnica zainteresowań była tak duża, że o czym mógł rozmawiać Wojtek z Johanem, czy Elżbieta z Lizą? Bo o tym, że Wojtek mógł z zainteresowaniem mówić z Lizą, przekonałam się naocznie, ale takie męskodamskie rozmowy nie mają na celu wymiany poglądów, lecz zwykle co innego. Myśląc o tym, poczułam się nie w porządku w stosunku do Elżbiety, bo przecież ja byłam sprawczynią tego spotkania. Pocieszyłam się jednak, że przy wymaganiach intelektualnych mego dziecka, w najgorszym przypadku potraktowałby sprawę jako „befsztyk raz”, chociaż wolałabym, aby nie jadał poza domem. Powróciłam więc do sprawy Johana. Czy może być facetem aż tak brutalnym? Biorąc pod uwagę jego siłę fizyczną, podziw dla mocnych ludzi - tak. Na pewno prędzej Johan niż Peter mógł być jednym z oprawców. Chociaż... W porównaniu z Peterem Johan robił wrażenie bardziej prostodusznego. Peter był zimnym, obrzydliwym facetem. Argumenty, jakie wysuwał w rozmowie o narkomanii, nie pozostawiały wątpliwości, iż nie był człowiekiem, którego można wzruszyć czyjąś słabością. Czy zresztą do tego, co się stało nad kanałem, trzeba było dużej siły fizycznej? Było ich przecież trzech na nią jedną. A Peter jest na pewno normalnie wysportowanym młodym człowiekiem, wystarczająco silnym i sprawnym. Tylko że Peter jest naukowcem... Cóż z tego, że, jak twierdzi Wojtek, bardzo marnym, ale jest. Co mogłoby łączyć naukowca-fizyka z ludźmi wykonującymi mokrą robotę i skłonić, by brał w niej udział? Biedziłam się nad tym długo i bez rezultatu. Niemniej jednak Janina Goleń została zamordowana, a kapelusik od deszczu, który spadł jej z głowy przy ciosie, został wyrzucony do śmieci w jednym z tutejszych domów. Te fakty były bezsporne. I dlaczego Peter zapytał mnie o wrażenia z Amsterdamu? Czy możliwe jest, aby mógł mnie rozpoznać? Mimo ciepłej kołdry zrobiło mi się lodowato zimno. Próbowałam zdusić uczucie strachu logicznymi argumentami. Trakt nad kanałem był słabo oświetlony, zatrzymałam się u wylotu uliczki. Ile metrów mogło mnie dzielić od nich? Co najmniej trzydzieści, a może pięćdziesiąt. W każdym razie widoczne były tylko ich sylwetki, więc jeśli ja ich nie mogłam z tej 73
odległości dobrze widzieć, oni także mnie lepiej nie widzieli. Co najwyżej zapamiętali moją sylwetkę, osoby dość wysokiej, szczupłej, w palcie i spodniach. Połączenie palta i spodni było niedobre, bo bardzo rzadko tu spotykane. Będę musiała pożyczyć od Elżbiety jakąś wiatrówkę, a mój jesienny flausz schować do szafy i nie wyjmować aż do dnia wyjazdu. A poza tym nie miałam jeszcze żadnego dowodu, że to Peter lub Johan mogą być jednym z tamtych. Mógł nim przecież być mieszkający dwa domy dalej de Vrieen... Usnęłam dopiero nad ranem i Elżbieta, wychodząc z domu, z trudem mnie obudziła. Nie zdążyłam jeszcze zdjąć wałków, na które nakręciłam wieczorem włosy, twarz miałam wysmarowaną kremem, kiedy u drzwi rozległ się energiczny dzwonek. Przekonana, że to Krzyś wrócił się po coś ze szkoły, pośpiesznie pobiegłam otworzyć, ale to była Liza trzymająca w ręku pusty kubełek do śmieci. Obrzuciła zaciekawionym spojrzeniem mój wygląd „saute de lit au naturel”, co nie wpłynęło dodatnio na moje samopoczucie. - Przepraszam, że tak rano, ale jest okazja, by poznała pani de Vrieenów... - Teraz, zaraz? - przeraziłam się. - Ach, nie. - I pospiesznie opowiedziała, że w niedzielę jest mecz bokserski w N., na który wybierają się oni i de Vrieenowie, Johan ma dziś dla wszystkich kupić bilety, więc mógłby także kupić dla mnie i Wojtka. - A że Johan jeszcze nie wyjechał z domu, dlatego teraz wpadłam - zakończyła. Spojrzałam na jej kubełek do śmieci. Leciutko się speszyła. - Właśnie przyszło mi to do głowy, jak wyrzucałam śmiecie... Mimo kręciołków na głowie i błyszczącej od kremu twarzy, poczułam się w siodle. Mogła mnie przecież zawiadomić o tym telefonicznie, ale Johan jest w domu i usłyszałby tę rozmowę. Wolała, żeby nie wiedział, iż ma ochotę zaciągnąć na ten mecz Wojtka... - Bardzo pani dziękuję, ale syn nie interesuje się zupełnie boksem, nie należy do kibiców tego sportu. Teraz ja z zaciekawieniem przyglądałam się Lizie. Nie umiała ukryć zawodu. - Nie wiedziałam. Szkoda... Pani chciała poznać sąsiadów, w ten sposób przedstawiłabym pani de Vrieenów... - Ależ mnie ten sposób szalenie odpowiada - odpowiedziałam radośnie - i bardzo chętnie pojadę z państwem na mecz. Proszę powiedzieć mężowi, że będę wdzięczna, jeśli zechce dla mnie kupić bilet i znajdzie się miejsce w państwa samochodzie. Oglądam mecze bokserskie w telewizji - skłamałam z dziwną łatwością - i chętnie zobaczę na własne oczy walkę na ringu. O której godzinie jest ten mecz? - O jedenastej, ale musimy wyjechać przed dziesiątą, bo Johan zawsze robi z kolegami zakłady. 74
- W takim razie będę najpóźniej za piętnaście dziesiąta - zapewniłam. Zamknęłam za zawiedzioną Lizą drzwi i stwierdziłam, że humor mi się zdecydowanie poprawił. Miałam miłe uczucie, że zmazałam swą winę w stosunku do Elżbiety. A małej, głupiej Lizie wydawało się, że tak chytrze sobie wszystko obmyśliła! Naturalnie, nie miałam zamiaru informować Wojtka o odrzuconej w jego imieniu propozycji. Nie jest namiętnie zapalonym kibicem jednej dyscypliny sportowej, ale interesuje się wszystkimi i wcale nie byłam pewna, czy na ten mecz chętnie by nie pojechał... - Zaprosiłam Hansa na niedzielę - zawiadomiła wieczorem Elżbieta. - Po kiego diabła? - zirytował się natychmiast Wojtek. - Jakbyś był tutaj sam, to też byłoby ci miło, gdyby cię ktoś na niedzielę zaprosił - odparowała - on tutaj nikogo bliskiego nie ma. - Nie wiem, czy byłoby mi miło czy niemiło, natomiast wiem, że w niedzielę chcę odpocząć od obcych ludzi. W pracy przydzielili mi teraz młodego gamonia, którego muszę wszystkiego uczyć. Na krok mnie nie odstępuje i o wszystko się pyta, nawet w czasie przerwy na lunch pęta się koło mnie. - Ale do obcych ludzi chętnie poszedłeś, jak tylko cię zaprosili... Rozmowa nie zapowiadała się dobrze, więc uznałam za stosowne się wtrącić. - Nie bądź starym ramolem, który na wszystko zrzędzi. Hans jest inteligentnym chłopakiem, z którym można o wszystkim rozmawiać. Zwiedziłam z nim razem muzeum van Gogha w Amsterdamie. - Nic mi o tym nie mówił - zdziwiła się Elżbieta. - Czas spędzony ze mną nie był przeżyciem, o którym warto opowiadać - wyjaśniłam. A w niedzielę możecie go zabrać na jakąś wycieczkę, akurat będzie wolne miejsce w samochodzie, bo ja wybieram się do N. i wrócę pewnie dopiero na obiad. I poprosiłam Elżbietę o pożyczenie mi jakiejkolwiek starej wiatrówki, gdyż w tutejszym klimacie moje palto okazało się za ciepłe. W niedzielę za dwadzieścia dziesiąta byłam już przed domem Lizy. Musiała mnie zobaczyć przez kuchenne okno, bo natychmiast wybiegła. Okazało się, że Johan miał jeszcze coś do zrobienia, i żeby nie tracić czasu mamy czekać na niego za rogiem u wylotu ulicy. Liza miała na sobie ogromną pikowaną kamizelkę khaki i kwiaciastą bluzkę z falbankami, do tego żółte sztruksowe spodnie i bardzo wysokie obcasy. Wpojono mi zasadę, że wszystkie części ubrania muszą być utrzymane w jednym stylu i że spodnie są strojem sportowym. Włożenie do nich innych butów niż na niskim obcasie było kryminalnym, ubraniowym przestępstwem, różnorodność zaś stylu poszczególnych części garderoby nie tylko do75
wodem złego gustu, ale zupełnego braku otrzaskania z pojęciem elegancji. Szalenie trudno mi się przyzwyczaić do dzisiejszych trendów mody konfekcyjnej. Dawniej każda dziewczyna, przestrzegając tzw. modnej linii, stawała na uszach, by to, co ma na sobie, różniło ją od innych, dziś punktem ambicji jest wyglądać podobnie. Stwierdziwszy więc w duchu, że Liza ubrana jest fatalnie, powiedziałam coś, co ją ucieszyło: - Jest pani szalenie modna, masę takich waciaków i falbanek widziałam w Amsterdamie. Kiedy nadjechał Johan, usadowiłam się na tylnym siedzeniu za nim; chciałam się przekonać, czy widok z tyłu głowy i ramion nie przypomni mi któregoś z ludzi znad kanału. Nikogo mi nie przypominał. Zresztą z tamtych sylwetek nie zapamiętałam żadnych szczegółów, poza tym, że były to sylwetki męskie. Liza zaczęła szczebiotać na temat pięknej pogody, rozmowa jednak utknęła, bo Johan robił wrażenie zaaferowanego i milczał. Potem zaczął do Lizy mówić po holendersku, ona słuchała, zadając od czasu do czasu, sądząc z intonacji, jakieś pytania. Była tak pochłonięta tym, co mówił, iż zdawała się nie pamiętać o mojej obecności. Dopiero wysiadając w N., zwróciła się do mnie: - Mąż miał pewne sprawy do omówienia... - i chyba chciała jeszcze coś powiedzieć, ale urwała. - Doskonale rozumiem - zapewniłam. - Rozumie pani po holendersku? - wykrzyknęła patrząc na mnie z niepokojem. - Ach, nie, nie rozumiem słowa z waszego języka, ale zrozumiałe jest dla mnie, że bywają sprawy wymagające bezzwłocznego omówienia. Moja odpowiedź musiała ją ucieszyć, bo uśmiechnęła się z wyraźną ulgą. Wynikało z tego, że musieli rozmawiać o czymś, co nie było przeznaczone dla obcych uszu, w każdym razie dla moich. Z trudem wydostaliśmy się z zatłoczonego parkingu. Johan wyraźnie się spieszył, Liza starała się dotrzymać mu kroku, stukając jak karabin maszynowy wysokimi obcasami. W hallu budynku, do którego weszliśmy, kłębił się tłum ludzi, a gwar głosów przypominał brzęczenie ula. By nie zgubić z oczu Lizy, niemal deptałam jej po piętach. Johan torował drogę, machnięciami podniesionej ręki pozdrawiając jakichś znajomków. Weszliśmy do dużego pomieszczenia również pełnego ludzi stojących w mniejszych i większych grupkach i rozmawiających z ożywieniem. Pod jedną ze ścian stał bufet, przed
76
którym przesuwała się szybko spora kolejka. Liza pociągnęła mnie w tamtym kierunku, a jej mąż gdzieś znikł. Z kartonowymi pudełkami soku pomarańczowego i torebkami orzeszków w ręku stanęłyśmy pośrodku sali, czekając na Johana. Ku memu zdziwieniu Liza, która chętnie paple, w milczeniu ciągnęła przez słomkę sok. Dość niewprawnie uporałam się z oderwaniem przyklejonej słomki i zrobieniem otworu we właściwym miejscu kartonu, i popijając sok gapiłam się na ludzi. Przeważali w ogromnej większości mężczyźni, zaś towarzyszące niektórym kobiety byty w wieku nie przekraczającym na ogół trzydziestki. Wbrew pierwszemu wrażeniu było tu ruchliwie, nikt nie stał długo w jednym miejscu. Ludzie zatrzymywali się, witali znajomych, rozmawiali przez chwilę, po czym przechodzili dalej, podobnie jak na raucie. W pewnym momencie, kiedy stojąca w pobliżu i dyskutująca z ożywieniem przez kilka minut grupka mężczyzn rozproszyła się, odsłaniając mi dalszy widok na salę, zakrztusiłam się, bo zaparło mi dech w piersiach: zobaczyłam faceta z peronu! Ubrany w niebieską wiatrówkę w czerwone pasy stał nieopodal wejścia w towarzystwie drugiego mężczyzny odwróconego do mnie tyłem. Mimo gwałtownego kaszlu spowodowanego zachłyśnięciem, patrzyłam jak zahipnotyzowana. Dopiero kiedy Liza zaniepokojona moim krztuszeniem się, trzepnęła mnie w plecy, oprzytomniałam i odwróciłam się w jej kierunku. Zaraz też przybiegł Johan z wiadomością, że nie zakończył jeszcze swoich spraw i jak przyjdą de Vrieenowie, niech poczekają na niego razem z nami w hallu w pobliżu wejścia. Szłam za Lizą z duszą na ramieniu, rozglądając się ukradkiem, ale na szczęście tamtego już nie było. Stanęłyśmy, jak przykazał Johan, w pobliżu drzwi i po chwili Liza z okrzykiem „hej” rzuciła się ku wchodzącej parze i przyholowała ją do mnie. Kobietę poznałam natychmiast. Była to owa tęga starzejąca się indonezyjska piękność z domu sąsiadującego z domem właścicielki porshe'a. De Vrieen był średniego wzrostu i mocno szpakowaty, wyglądał na sześćdziesiątkę. Choć jego żona nie była wyższa, dzięki swej tuszy robiła wrażenie o wiele większej od niego. Kiedy Liza dokonywała prezentacji, powiedziała: - Myśmy się już chyba gdzieś poznały? Potaknęłam: - Przyszłam do państwa i pytałam o panią Henije. - Nie wiedziałam wtedy, że jest pani matką naszego sąsiada, przepraszam - uśmiechnęła się pokazując wspaniałe białe zęby, jakich mogłaby jej pozazdrościć niejedna młoda dziewczyna. - Ledwo burknęłam i zatrzasnęłam drzwi - wyjaśniła Lizie. 77
Robiła naprawdę miłe wrażenie. De Vrieen spojrzał na zegarek i krzyknął, że jest za dziesięć jedenasta, a umówił się z Johanem o dziesiątej czterdzieści pięć. Liza zapewniła, że mąż zaraz będzie, i rzeczywiście niemal w tej samej chwili nadszedł. - Myślałem, że cię nie ma, boś odsprzedał z zyskiem nasze bilety - zahuczał do niego de Vrieen. To, że zwrócił się do Johana po angielsku, zaliczyłam natychmiast na jego plus, zrobił to ze względu na mnie. - Szukał ciebie Joachim, miałeś z nim podobno trzymać zakład, on obstawia tego Murzyna z półciężkiej. Miał też do ciebie jakieś inne sprawy. - Nie zdążyłem się wczoraj z nim zobaczyć, liczyłem, że spotkam go tutaj. - Może uda ci się go jeszcze w tym tłoku wypatrzeć, jest w niebieskiej kurtce w czerwone paski. No, ale ruszajmy, ostatni moment, aby zająć miejsca. Serce skoczyło mi do gardła, a nogi zamieniły się w miękki wosk. Przecież tamten miał na sobie taką wiatrówkę! Musiałam się przemóc, by nie dać susa do drzwi. Johan i Liza szli już szparko w głąb hallu, za nimi de Vrieenowie. Ledwo żywa z emocji zmusiłam się, by iść za nimi. Skręciliśmy w jakiś korytarz, którym płynęła fala kibiców. Przyspieszyłam kroku i złapałam Lizę za rękę. - Boję się zgubić - powiedziałam w odpowiedzi na jej zdziwione spojrzenie. - O! Chyba Joachim! - zawołała pani de Vrieen. - Niedaleko przed nami idzie ktoś w niebieskiej wiatrówce w czerwone paski. De Vrieen dogonił człowieka w niebiesko-czerwonej wiatrówce i złapał go za rękę. Ten zatrzymał się, odwrócił i... zobaczyłam go - to nie byt tamten! Jak się okazało, nie był też poszukiwanym Joachimem. De Vrieen powiedział coś przepraszającego i dołączył z powrotem do naszej grupki. Przy wejściu do hali ringowej zrobiło się jeszcze tłoczniej, bileterzy uważnie sprawdzali bilety, a ja w dalszym ciągu trzymałam się kurczowo Lizy. Zbudowana amfiteatralnie hala wydała mi się ogromna w stosunku do małego prostokąta ringu. Zajęliśmy miejsca dość wysoko na jego środkowej osi. - Stąd będziemy najlepiej widzieć - zapewnił Johan. Amfiteatr zapełnił się szybko. Pokonując opory zaczęłam się rozglądać, wypatrując wiatrówki. Okryć w kolorze niebieskim było chyba nie mniej niż w czerwonym, khaki, żółtym czy beżowym. Cały tłum robił wrażenie pstrokato kolorowe. - Kogo obstawiłeś? - zapytał Johana de Vrieen. Ten wymienił szybko kilka nazwisk. 78
- Odnajdę Joachima podczas przerwy - pocieszał się de Vrieen. - Upiera się przy Cleecku, a jestem pewien, że przy pierwszej rundzie spuchnie. Ma pani program walk? - zwrócił się do mnie. - Niestety, nie. Dowiedziałam się o dzisiejszej imprezie w ostatniej chwili... De Vrieen wyjął z kieszeni wymiętoszony zwitek i podał mi. Włożyłam okulary i udawałam, że czytam, po czym oddałam mu program. - Proszę mi zaznaczyć nazwiska pana faworytów, niezbyt dobrze znam waszych bokserów. Z rozmachem podkreślił kilka nazwisk, których nawet nie umiałabym przeczytać, tyle w nich było podwójnych aa i ee. Nagle hala zaszumiała głośniej, a potem zrobiło się cicho. Na ring wyszło kilku facetów ubranych na biało i dwóch niewielkich bokserów, którzy uplasowali się w przeciwległych kątach ringu. Obskoczyli ich tamci, wepchnęli im coś do ust, nałożyli rękawice i znikli. Na środku został tylko sędzia, który był od zawodników chyba dwa razy grubszy i wyższy. Rozległ się gong. Bokserzy drobiąc nogami zaczęli wysuwać się ze swych kątów. Najchętniej zamknęłabym oczy, nie cierpię boksu, ale przecież nie mogłam tego zrobić. Na szczęście była to waga musza czy piórkowa, więcej przebierali nogami niż zadawali sobie ciosów i jakoś to wytrzymałam. W następnej walce przeciwnicy byli masywniejsi i tłukli się z większym impetem. Przy każdym trafieniu hala wybuchała aplauzem i gwizdami. Siedzący po mojej prawej stronie de Vrieen wychylał się, dopingując okrzykami swego faworyta. Który z nich nim był, nie miałam oczywiście pojęcia. Według mnie zawodnicy okładali się wzajemnie całkiem jednakowo. Po lewej miałam męża Lizy. Siedział w zupełnym milczeniu i zrazu, sądząc z jego spokojnego zachowania, wydało mi się, że, w odróżnieniu od de Vrieena, nie przejmuje się niczym, co dzieje się na ringu. Kiedy jednak spojrzałam na jego twarz, doznałam czegoś w rodzaju wstrząsu. Mięśnie twarzy mu drgały, a oczy zdawały się być przyklejone do dwóch par rękawic, tęczówki poruszały się zgodnie z ruchem rąk bokserów. Johan nie obserwował walki, brał w niej udział. Ja natomiast miałam już zupełnie dosyć patrzenia na to grzmocenie się pięściami, uzbrojonymi w twarde rękawice. Przypuszczałam też, iż jeśli przestanę gapić się na ring, ani Johan, ani de Vrieen tego nie zauważą. Postanowiłam więc rozpocząć poszukiwania niebiesko-czerwonej wiatrówki w sposób bardziej metodyczny, rozpoczynając przegląd kibiców od najniżej położonych rzędów. Co i rusz zerkałam jednak na Johana i de Vrieena, by się upewnić, że są w dalszym ciągu pochłonięci tym, co się dzieje na ringu. Przezornie rzucałam rów79
nież okiem na tłukących się w dole facetów, by mój brak zainteresowania nie zwrócił niczyjej uwagi. Rejestrowałam automatycznie gwizdki sędziego i dźwięki gongu. Jeśli rozlegał się po nich na widowni większy wrzask, natychmiast przerywałam me poszukiwania i wychylałam się ku ringowi, jak zemocjonowany kibic, a nawet kilka razy zawtórowałam de Vrieenowi klaskaniem. W ten sposób obejrzałam już sporą część położonych niżej trybun, zatrzymując spojrzenie na każdej niebiesko-czerwonej wiatrówce. Zaczynały mnie już boleć i łzawić oczy od tego wypatrywania, kiedy trzy rzędy pod nami, nieco z lewej strony, zobaczyłam jeszcze jedną niebieską kurtkę w czerwone pasy i serce zaczęło mi znów łomotać w przyspieszonym tempie. To był on! Siedział wychylony ku przodowi, gdy poruszał głową widać było wyraźnie nie tylko profil, ale trzy czwarte twarzy. W popłochu odwróciłam wzrok ku ringowi, nie widząc nawet, co się na nim dzieje. Myśli skakały mi jak króliki. Czy zauważył mnie przedtem? Czy jest szukanym przez de Vrieena Joachimem? Jeśli tak, co robić, gdy podejdzie do nas i zobaczy mnie w towarzystwie swoich kumpli? A jeśli to jednak nie Joachim? Jeszcze raz spojrzałam w tamtym kierunku i zatkało mnie. Dopiero teraz spostrzegłam, że koło tamtego człowieka siedzi mój wysoki Holender! Jak mogłam go od razu nie zauważyć?! Byłam tak skoncentrowana na wypatrywaniu niebieskiej wiatrówki w czerwone pasy, że nie zwracałam uwagi na nic ponadto. Czy fakt, że siedzą obok siebie, oznacza, że są tu razem?! Nagle zdałam sobie sprawę, że podniósł się szalony tumult. Sala wyła! Krzyczała z zachwytu, tupała i gwizdała z dezaprobaty. Spojrzałam na ring. Nad leżącym na deskach bokserem pochylał się sędzia i liczył. Nokaut musiał być potężny, bo zawodnik się nie podnosił. De Vrieen niemal skakał na siedzeniu i bil dłońmi w kolana. Twarz Johana stężała w jakimś okropnym uśmiechu. Poczułam, że mi niedobrze. Po paru minutach wrzaski, tupania i gwizdy ustały, halę wypełnił jednostajny gwar, ludzie wstawali i przepychali się ku wyjściu. Johan i de Vrieen podnieśli się również. - Dwadzieścia minut przerwy. Jeśli nie musicie, lepiej siedźcie na miejscu - zwrócił się do Lizy i de Vrieenowej Johan. - Na biletach zaznaczony jest tylko odcinek sektora, miejsca nie są numerowane, mogłybyście mieć później kłopot z odnalezieniem nas. - Nie musimy wychodzić - zapewniły obie panie. Spojrzałam w dół ku trzeciemu rzędowi pod nami. Oba miejsca były już puste. - Ależ z pani kibic! Ma pani wypieki! - zawołała patrząc na mnie de Vrieenowa. Dotknęłam dłonią policzka. Był rzeczywiście gorący. - Mąż pani też przeżywał emocje... 80
- A mnie to ani ziębi ani grzeje - stwierdziła pogodnie pani de Vrieen. - Chodzę na mecze tylko po to, by dotrzymać towarzystwa mężowi, on uważa, że przynoszę mu szczęście. Ile razy nie pojadę, narzeka, że przegrał większość zakładów. Asystuję mu więc w charakterze maskotki, chociaż jak na maskotkę jestem o wiele za gruba - roześmiała się, odsłaniając swe piękne zęby. - I zbyt łakoma, żeby się odchudzić... Coraz bardziej mi się podobała, nie było w niej nic sztucznego, cienia pozy, jaką często przybierają starzejące się piękności, dbające ciągle o to, by nie zapomniano o ich dawnej urodzie. - Teraz też bym coś chętnie zjadła - dodała z westchnieniem - oni tu miewają w bufecie zupełnie dobre sandwicze i ciastka. Wyciągnęłam torebkę z orzeszkami i wysypałam garść w zgiętą, pulchną dłoń pani de Vrieen. - A ja chodzę z Johanem na mecze, bo lubię boks. Takie walki, jak te, są bardzo fajne stwierdziła Liza, podczas gdy pani de Vrieen ze smakiem chrupała orzeszki. - Ten nokaut był pierwsza klasa, cios był tak błyskawiczny, że tamten nawet nie zdążył zrobić ruchu, by odparować, i już leżał. Myślałam, że będą go znosić z ringu, bo leżał jeszcze po wyliczeniu go przez sędziego. - Nie wiem, czy zgodziłabym się na ryzyko, by tak oberwać, nawet za ogromne pieniądze - zastanawiała się pani de Vrieen, która już zdążyła zjeść orzeszki. Patrząc na nią, mimo woli pomyślałam: To niemożliwe, aby mąż takiej miłej żony mógł być mordercą... I niejako dla kontrastu spojrzałam na Lizę. Niezłym ziółkiem okazała się głupia szczebiotka. Gdy mówiła o nokaucie, miała minę mruczącej z zadowolenia kotki. Sala z powrotem zaczęła się zapełniać. Niebawem wrócili Johan i de Vrieen. - Spotkałeś Joachima? - spytała pani de Vrieen męża. - Tak. Zrobiłem z nim trzy zakłady. Walki rozpoczęły się na nowo.
Patrzyłam na ring, starając się nie widzieć, co się na nim dzieje. Nie spoglądałam już w dół w kierunku trzeciego rzędu pod nami. Wystarczyło, że ich widziałam: mordercę Janiny Goleń i siedzącego obok wysokiego Holendra. Czułam się teraz jak balonik, z którego wypuszczono powietrze. Myślałam tylko o jednym: by mecz się wreszcie skończył. O tym, co będzie, gdy się skończy, już nie myślałam.
81
Oprzytomniałam dopiero, gdy znaleźliśmy się na dworze. Pogoda była piękna, świeciło słońce zrobiło się bardzo ciepło. De Vrieen był w świetnym humorze, bokserzy, na których stawiał w zakładach z Joachimem, wygrali. - Będziesz teraz czekać na Joachima? - spytała pani de Vrieen. - Nie, umówiliśmy się na jutro. Jestem głodny, o tej porze bywamy zawsze po lunchu. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła druga. - Chyba zaraz zjemy coś na mieście? - de Vrieen spojrzał pytająco na żonę. - Ja też jestem okropnie głodna - zawahała się - ale w domu są filety z jagnięcia, które tak lubisz... - W takim razie wracamy do domu - zdecydował natychmiast. - A my zjemy lunch w restauracji. Nie przygotowałam filetów ani nic innego - stwierdziła radośnie Liza - Johan już umówił się ze znajomymi... - W takim razie - zwróciłam się do pani de Vrieen - czy mogłabym się zabrać razem z państwem? - Ależ dlaczego chce pani uciekać? - Liza udawała strapioną. - Pójdzie pani z nami na lunch... - Czekają na mnie w domu - wyjaśniłam i pomyślałam z ulgą, że na szczęście wzięłam ze sobą klucze. Zapłaciłam mężowi Lizy za bilet, wyrzucając sobie w duchu, iż marnotrawię pieniądze ciężko zarabiane przez moje dziecko. De Vrieen ulokował mnie koło siebie i przez całą drogę omawiał zalety poszczególnych zawodników. Nie rozumiałam większości fachowych terminów, ale udając zainteresowanie, potakiwałam, a potem w ogóle przestałam wysilać się na słuchanie. W pewnym momencie de Vrieen niemal zahamował i wykrzyknął: - Nie zgadza się pani ze mną, że Brook źle pracuje nogami?! Ocknęłam się błyskawicznie. - Ależ skąd! Ja też uważam, że jego praca nóg jest fatalna. - Tak pani milczała, że wydało mi się, iż jest pani innego zdania. A co pani powie o Dereecku? Powstrzymałam się, żeby z determinacją nie wykrzyknąć: Nic! - Przestań już mówić o tym meczu - wtrąciła się niespodziewanie pani de Vrieen. - Ona zna się na boksie tak samo dobrze jak ty i miała wypieki z emocji. Jedź szybciej, bo zaczynam żałować, że nie zostaliśmy na lunchu w N., przynajmniej bym już jadła... Gdy zatrzymali samochód przed moim domem, przy pożegnaniu powiedziała: 82
- Musi pani koniecznie wpaść do mnie na kawę, ale wtedy kiedy męża nie będzie, bo na pewno mówiłby znowu o boksie - uśmiechnęła się bielą trzydziestu zębów. - Ze mną nie może, bo wie, że mnie to nic nie obchodzi. Zatelefonuję do pani - jeszcze raz błysnęła zębami. Dom okazał się, jak przypuszczałam, pusty. Zrobiłam sobie jakieś kanapki, zjadłam i wyciągnęłam się na kanapie. Byłam w dalszym ciągu w fatalnym nastroju. Nieprawdą było to, co usiłowałam sobie wmówić, że są to skutki przeżytych w N. emocji. W głębi duszy od razu wiedziałam, że skopsałam sprawę i to jest przyczyną złego samopoczucia. Poczułam się jak przekłuty balonik natychmiast potem, kiedy de Vrieen powiedział, że widział się podczas przerwy z Joachimem. A ja tchórzliwie przesiedziałam przerwę w towarzystwie Lizy i pani de Vrieen, stosując się do prośby Johana, by pilnować miejsc. Nic przecież nie stało na przeszkodzie, abym wyszła za nimi i dyskretnie miała de Vrieena na oku. W gruncie rzeczy wolałam nie wiedzieć na pewno, czy Joachim jest facetem znad kanału, bo gdyby to okazało się prawdą, przy okazji mogłabym się też przekonać, że mój Holender był w towarzystwie tamtego. Więc gdybym nie schowała głowy w piasek, być może sprawa drugiego mordercy znad kanału byłaby wyjaśniona. Zmarnowałam okazję, która się na pewno nie powtórzy. Równie dobrze mogłam w ogóle nie jeździć na ten mecz, de Vrieenów poznałabym kiedy indziej. W dalszym ciągu wiedziałam teraz tyle samo, co przedtem, tzn. nic więcej ponad to, iż jeden z morderców jest mieszkańcem naszej uliczki. Najchętniej dobrałabym się do jakiegoś alkoholu, ale nie mogłam przecież drugi raz się urżnąć. Elżbieta gotowa by pomyśleć, iż wyszła za mąż za syna alkoholiczki, co przed nią dotychczas ukrywano. Co zrobić, żeby chociaż na trochę uwolnić się od tej ohydnej sprawy?! Chociaż na kilka godzin móc o niej nie pamiętać. Przypomniało mi się expose Wojtka na temat narkotyków: błogi nastrój, uczucie szczęścia... Pal sześć uczucie szczęścia, ale co bym dała za godzinę chociaż błogiego nastroju. I nagle uderzyła mnie myśl: Czy Wojtek nie miał racji, niepokojąc się towarzystwem wysokiego Holendra? Może ta cała sprawa związana jest z narkotykami, które Goleń przywiozła na czyjeś zlecenie tutaj? Sednem całej sprawy mogą być narkotyki! Czytałam już w naszej prasie o wypadkach przechwycenia takiej kontrabandy na statkach wracających z dalekich rejsów. Polscy marynarze, którzy podjęli się przemytu, zrobili to na pewno na czyjeś zlecenie. Towar nie mógł być przeznaczony dla polskich narkomanów, bo w grę musiały wchodzić niebagatelne sumy dolarów. Moje wszystkowiedzące dziecko mówiło przecież o domowym sposobie, stosowanym przez polskich narkomanów, otrzymywania morfiny i heroiny ze słomy makowej. Polska mogła być dla takiego przemytu tylko krajem 83
tranzytowym. Narkotyki przewożono po to, by przerzucić je drogą lądową gdzieś indziej, tam gdzie odbiorcy płacą w dolarach. Pisano też o kilku Cejlończykach lecących tranzytem przez Polskę, u których na Okęciu celnicy wykryli ukryte w obcasach paczuszki heroiny. Gazety informują o przemycie, który udało się wykryć. A ile razy się nie udaje? Taki przemyt wymaga zorganizowanej siatki. Janina Goleń mogła mieć za zadanie przewiezienie przemyconych drogą wodną narkotyków z Polski do Holandii i dostarczenie ich określonemu odbiorcy. Może tutejszy gang handlarzy narkotyków postanowił ją zlikwidować, zabierając jednocześnie towar, by mieć go za darmo? Ale wtedy nie otrzymano by go tą drogą nigdy więcej. Nawet Wojtek nie musiał mi o tym mówić, wiedziałam przecież, że światowy handel narkotykami stanowi doskonale zorganizowaną siatkę, której wszystkie nici są połączone. Może więc Goleń skusiła się, by sprzedać narkotyki na własną rękę? I dlatego, by zmylić ślady, nie wysiadła w Utrechcie, gdzie na nią czekano, lecz o wiele wcześniej? Tamci potrafili ją jednak odnaleźć i sprzeniewierzenie ukarali śmiercią. A gdyby jej nie odnaleźli? Zrobiło mi się zimno w krzyżu. Przecież to ja miałam ze sobą na dworcu w Utrechcie jej lisią czapę, wstępny znak rozpoznawczy osoby, na którą czekano. Ale musiały być i inne, skoro im się nie wymknęła... Może nawet mieli jej fotografię? A może przewoziła partię narkotyków nie po raz pierwszy i miała tu znajomości w niższych ogniwach siatki... Może zaproponowała im sprzedaż, a tamci zawiadomili bossów tej branży i zastawiono na nią pułapkę? Rozważania te tak mnie pochłonęły, że zdziwiłam się, gdy wrócili moi w towarzystwie Hansa i okazało się, że jest już pora tutejszego późnego obiadu. Hans siedział do wieczora. Elżbieta była w wyśmienitym humorze, czego nie można było powiedzieć o Wojtku. - Musisz przyznać - powiedziała Elżbieta, gdy zostaliśmy sami - że Hans jest inteligentny. - Jest - przyznało niechętnie moje dziecko. - No i co z tego? - Nic, ale jest także bardzo przystojny, nie uważasz? - Nie znam się na tym - odburknął. - O! - zdziwiła się Elżbieta. - A kto, stojąc przed lustrem, zapewnia mnie, że mam przystojnego męża? - No, więc piękny i szalenie inteligentny! - wybuchnął. - Co wcale nie oznacza, że muszę przebywać w jego towarzystwie. I na przyszły weekend nie życzę sobie, żeby się z nami pętał... - A gdyby była z nami jeszcze Liza, też miałbyś coś przeciwko jego towarzystwu? 84
- Też! I daj mi wreszcie spokój z tą Lizą! Kiwnęłam Elżbiecie z aprobatą głową. Rozwiązała sprawę Lizy prawidłowo. Osoba Hansa zaniepokoiła wyraźnie moje dziecko. Chwała Bogu, cymbał. Nie wie, że skoro żona mówi o jakimś mężczyźnie z demonstracyjną sympatią, może być o nią spokojny. Krzyś zmęczony widać wycieczką kaprysił. Nie chciał zabrać z podłogi zabawek, które zdążył po powrocie porozrzucać, i Elżbieta dość długo się męczyła, nim go do tego nakłoniła. Gdy poszłam pocałować go na dobranoc, miał uśmiechnięty i zaróżowiony po kąpieli pyszczek. Pozwoliłam mu przez kilka minut fikać w łóżku koziołki, co trochę zdemolowało pościel. Wspaniale jest być babką. Znów ma się małe dziecko do kochania, a pozbawionym się jest kłopotów wychowawczych. Kiedy wieczorem porządkowałyśmy z Elżbietą kuchnię, powiedziała: - Hans ma w Niemczech narzeczoną, ciągle mi o niej opowiada. Od czasu do czasu tu do niego przyjeżdża. Ale nie muszę przecież mówić o tym Wojtkowi... - Ani się waż! - przytaknęłam.
Z samego rana poszłam do marketu, by uniknąć możliwości spotkania z wysokim Holendrem. Wojtek mógł okazać się cymbałem, jeśli chodzi o Hansa, ale gotowa byłam teraz przyznać mu rację, iż zainteresowanie tamtego moją osobą wyglądało więcej niż podejrzanie. Moja miłość własna dostała po nosie i nie było to miłe odczucie. Pogoda utrzymywała się, było słonecznie i, mimo wiatru, ciepło. Wyglądało na to, że zima tutaj już się skończyła. Nim zamknęłam drzwi za Krzysiem wracającym po przerwie południowej do szkoły, dłuższą chwilę stałam na progu patrząc na płynące szybko wiosenne obłoki. Nie zauważyłam nawet, kiedy od końca uliczki nadjechał szary porsche, zobaczyłam go dopiero, gdy zatrzymał się przed naszym domem i wysiadła z niego pani Henije. - Słyszałam, że pytała się pani o mnie. Pewnie się pani niepokoi, jak załatwiłam pani zlecenie, ale tak się złożyło, że zaraz musiałam wyjechać i nie mogłam się z panią skontaktować. Wróciłam dopiero wczoraj wieczorem. Poprosiłam ją, by weszła do domu. Na szczęście gaz pod imbrykiem nie był zgaszony, mogłam więc szybko podać kawę. Pani Henije usadowiła się wygodnie w fotelu. - Można zapalić? - zapytała uprzejmie, wyciągając z torebki papierosy. Mimo woli zauważyłam, że takie same kupował w markecie wysoki Holender i na wspomnienie tamtego człowieka poczułam niemiłe ukłucie w sercu. 85
Po raz pierwszy przyjrzałam się jej uważniej. Musiała mieć około czterdziestki i nie była nawet przystojna, ale szalenie elegancka, miała też dobre włosy. - Przekazałam futrzaną czapkę, zgodnie z pani życzeniem, amsterdamskiej policji. Podałam także pani adres - łyk kawy i zaciągnęła się papierosem. - Czy właścicielka czapki już się zgłosiła? Zrobiło mi się okropnie, ale wydusiłam z siebie coś w rodzaju zakłopotanego uśmiechu. - Niestety, nie... - Nie? - zdziwiła się pani Henije. - A już myślałam, że udało mi się pani pomóc w jej kłopocie. - Widocznie nie udało się policji jej odnaleźć, a poza tym mają na pewno ważniejsze sprawy na głowie niż pośrednictwo w szukaniu zamienionych nakryć głowy - starałam się to mówić niefrasobliwym tonem, aby odniosła wrażenie, iż nie ma to dla mnie większego znaczenia. W duchu modliłam się, żeby zmieniła temat. - Nasza policja jest bardzo skrupulatna, miejmy nadzieję, że odszuka jednak tamtą osobę... Rozejrzała się uważnie po living-roomie. - Pani syn wynajął dom umeblowany? - zagadnęła. Zdziwiłam się, co ją to obchodzi, ale potaknęłam. - Syn jest na stypendium, nie opłacałoby mu się tutaj urządzać i kupować mebli. Co prawda opłaty są wyższe niż w przypadku wynajęcia domu nieumeblowanego, ale nie będzie miał później kłopotu z pozbywaniem się rzeczy. - Ach, tak? - zdziwiła się. Widocznie przypuszczała, że moje dziecko zostanie w Holandii na stałe. - Chciałam też wyjaśnić, że byłam u pani nie w związku z tą futrzaną czapką. Dowiedziałam się o śmierci męża pani kuzynki, a mego rodaka i... chciałam złożyć pani wyrazy współczucia. Słyszałam o okolicznościach śmierci. Musiało to być dla pani wstrząsem... Śmierć w rodzinie zresztą zawsze jest wstrząsem... - Nie był moim krewnym, do śmierci ciotki bardzo mało go znałam, ale ponad rok mieszkaliśmy pod jednym dachem - powiedziała to dopijając resztki kawy. Pomyślałam więc, że składanie kondolencji było trochę na wyrost. Najprawdopodobniej przyjęła tę śmierć, podobnie jak Liza, jako normalną sprawę u starego człowieka. Można się szybko przywiązać do obcego dziecka, ale nie do obcego starca. Dobrze, że nie udawała, iż był dla niej bliski, świadczyło to o jakiejś wewnętrznej uczciwości. Najprawdopodobniej zamieszkała z nim z pobudek racjonalnych, w grę wchodził przecież dom, może obawiała się, 86
że gdyby z wdowcem po ciotce zamieszkał ktoś obcy, mógłby coś uszczknąć z późniejszego spadku... W każdym razie stary wojak miał do śmierci zapewnioną opiekę. Pani Henije też uznała temat za wyczerpany, bo powiedziała: - Anneke de Vrieen mówiła mi, że była pani wczoraj razem z nimi na meczu bokserskim w N. i że jej mąż był zachwycony, iż mógł z panią fachowo omówić walki, bo Anneke nic się na boksie nie zna. Chwyciłam się tematu de Vrieenów oburącz. - Pani de Vrieen musiała być pięknością, jeszcze jest bardzo ładna i szalenie miła. Chyba... - zawahałam się, ale postanowiłam walić dalej - nie pochodzi z samej Holandii? - To chyba od razu widać - roześmiała się pani Henije. - Ale trudno się dziwić jemu, że swego czasu stracił dla niej głowę. Jej matka, jak mi mówiła, była Jawajką, ojciec Holendrem. Przed wojną mieliśmy w Indonezji kolonie - objaśniła. - De Vrieen jako bardzo młody człowiek wyjechał tam i pracował w jednej z holenderskich firm. Spędził w Indonezji niemal pół życia, bo został jeszcze po wojnie, gdy już przestała być naszą kolonią. Przyjechał tu z żoną chyba dopiero z piętnaście lat temu... Ale ma tam jeszcze jakieś interesy, bo od czasu do czasu jeździ... Wstała z fotela. - Przykro mi, że moja interwencja na policji nie pomogła w odnalezieniu pani towarzyszki podróży. Dziękuję za kawę, była świetna. Popatrzyłam za nią, jak wsiadała do swego porsche'a. Figurę miała doskonałą. Kiedy weszłam do living-roomu zebrać puste filiżanki, mimo woli pociągnęłam nosem, pani Henije używała dobrych perfum. Bardzo lubię dobre perfumy. Krzyś wrócił ze szkoły z wiadomością, że odwiózł go toyotą pan, z którym byliśmy w lesie, że może nas tam też dzisiaj zawieźć i że czeka właśnie w samochodzie. Tego się nie spodziewałam! - Nie możemy dziś jechać do lasu - powiedziałam stanowczo. - Ale ja chcę! - zaoponował natychmiast. Przekupywanie dziecka jest bardzo naganne, ale co miałam robić? - Kiedy na dziś przygotowałam ci niespodziankę... Idziemy do sklepu po prezent dla ciebie... Krzyś chciał koniecznie wiedzieć, jaki to będzie prezent, ale twardo trzymałam się niespodzianki i zaintrygowałam go na tyle, że zgodził się powiedzieć czekającemu w toyocie Holendrowi, że do lasu dziś jechać nie może.
87
Za chwilę wrócił i powiedział, że pan z toyoty pyta, czy w tym tygodniu będę chciała jechać na targ. Tego już było dla mnie za wiele. Opanowując popłoch, przemogłam się jakoś i wyszłam przed dom. Unikając wzroku wysokiego Holendra, podziękowałam za propozycję zarówno wycieczki do lasu jak i jazdy na targ. Dodałam, że już dobrze sobie daję radę w sklepach. Chyba zrozumiał, że nie chcę go więcej widzieć, bo powiedział: - W takim razie przepraszam, do widzenia. Nie podając mu ręki skinęłam tylko głową i pędem wróciłam do domu w stanie wewnętrznego zamieszania. Byłam zarówno wystraszona, jak i pełna niesmaku, że zachowałam się obrzydliwie. Bo jeśli nie był na meczu w towarzystwie tamtego, a tylko przypadkiem siedział obok? Co gorsza Krzyś przejął się prezentem-niespodzianką, a ja nie miałam żadnego pojęcia, co by tu dla niego w tym charakterze wymyślić. Ostatecznie kupiliśmy karton z częściami samolotu do wycięcia i złożenia. Po ustaleniu nazwy na „Latający Królik” Krzyś był z prezentu zadowolony i, co równie ważne, był nim zajęty aż do obiadu. Ja zaś obierając kartofle i mieszając w garnkach, przetrawiłam w myśli wizytę pani Henije, a raczej wiadomości, które od niej usłyszałam. Jakie interesy mógł prowadzić de Vrieen, które wymagały aż wyjazdów do Indonezji? Pani Henije nie powiedziała, iż jeździ tam z żoną, co mogłoby sugerować, że odwiedzają jej rodzinę, ale wyraźnie, iż jego wyjazdy spowodowane są interesami, które jeszcze prowadzi. Nigdy nie byłam mocna w geografii, w dodatku od czasów, gdy się jej uczyłam, wszystko się pozmieniało. Próbowałam sobie przypomnieć, jakie terytoria zamorskie należały do Holandii przed wojną. Co wchodzi w skład Indonezji? Chyba Sumatra, Celebes, no i Jawa, skoro pani Henije wspomniała, że matka pani de Vrieen była Jawajką, ale czy coś jeszcze? A do czego przypiąć Cejlon? Czy obecnie nie nazywa się Sri Lanka? Prawdę mówiąc, wiedziałam na pewno tylko tyle, że to wszystko leży w obrębie basenu Oceanu Indyjskiego. Ale jak daleko np. Cejlon od Jawy, nie miałam pojęcia. Jeżeli na lotnisku Okęcie zatrzymano Cejlończyków przewożących narkotyki, to czy równie dobrze mogą być transportowane z Jawy lub Celebesu? Nie wiedzieć czemu, błąkało mi się też w głowię pytanie, nie mające z tym żadnego związku: premierem jakiego państwa była pani Bandaranaike i co się z nią potem stało. Jedynym sposobem uzyskania interesujących mnie informacji było zapytanie Wojtka, choć reakcja była do przewidzenia. Zagadnęłam go o to wszystko wieczorem.
88
- Chatku, jak możesz nie wiedzieć tak oczywistych rzeczy?! - zgorszyło się moje dziecko. - Twoje pytanie jest dowodem braku inteligencji - odparowałam - widać można, skoro nie wiem. W konsekwencji usłyszałam wypowiedziany tonem pełnym dla mnie politowania wykład, w którym moje dziecko starało się mnie oświecić w zakresie sytuacji geograficznej, politycznej i gospodarczej tego regionu świata. Było to, oczywiście, o wiele za dużo na moje potrzeby, ale wolałam mu już nie przerywać i nie psuć przyjemności, że aż tyle mógł mnie nauczyć. Z tego, co mnie interesowało, uzyskałam pośrednie potwierdzenie, że wyspy Indonezji mogą leżeć na szlaku przemytu narkotyków. W gruncie rzeczy o nic więcej mi nie chodziło.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy zatelefonowała do mnie pani de Vrieen, ale chyba następnego dnia po wizycie pani Henije. Chciała zaprosić mnie tego dnia na lunch. Odpowiedziałam, że bardzo dziękuję, ale lunch muszę zjeść razem z wnukiem i do jego ponownego wyjścia do szkoły będę zajęta. Umówiłyśmy się więc, że przyjdę do niej zaraz potem. Kiedy zadzwoniłam do domu pani de Vrieen, drzwi otworzyły się równie prędko, jak wtedy, gdy przyszłam dowiedzieć się o właścicielkę porsche'a. Jak na osobę tej tuszy Anneke de Vrieen ruszała się szalenie szybko, trudno bowiem przypuścić, by za jednym i drugim razem czekała na mój dzwonek pod drzwiami. - Cieszę się, że pani przyszła - powiedziała nim zdążyłam się przywitać. - Męża dziś nie będzie w domu przez cały dzień, nikt nam nie będzie więc przeszkadzał gadaniem o boksie. W living-roomie wszystko już było przygotowane na moje przyjście. Na niskim stoliczku piętrzyły się góry ciasteczek i owoców, a duży domowy ekspres do kawy stał na podstawce przykryty włóczkową koszulką. - Lubię dobrą, mocną kawę, a pani? - zapytała rozlewając znakomicie pachnącą kawę do filiżanek. - Ja też - zapewniłam zgodnie z prawdą. - Lubię też piec - dodała, podsuwając mi paterę z ciastkami. - Żadne gotowe wyroby nie zastąpią domowych. Gryząc pysznego makaronika, przytaknęłam skwapliwie. Wieki nie jadłam uczciwych makaroników, które uważam za najlepsze ciastka na świecie.
89
- Nauczyła mnie piec moja babka, matka ojca, kiedy byłam jeszcze niedużą dziewczynką. Bardzo lubiłam siedzieć w kuchni. Wie pani, dawne holenderskie kuchnie były ogromne, z ceglanymi posadzkami, dużym masywnym stołem, a przy kominie z okapem wisiały na ścianach mosiężne i miedziane naczynia, patelnie, kociołki... Widocznie musiała dostrzec na mojej twarzy zdziwienie, bo wyjaśniła: - Wychowałam się u babki, matki ojca, w Rotterdamie, moja matka umarła trzy miesiące po moim urodzeniu... Było to dla mnie niemałym zaskoczeniem. Z tego, co mówiła pani Henije, wydawało mi się, że młody de Vrieen poznał piękną Anneke na Sumatrze czy Jawie. Pani de Vrieen zdawała się czytać w moich myślach. Uśmiechnęła się swym wspaniałym uśmiechem i patrząc na mnie rozbawionymi oczami mówiła: - Na Jawę pojechałam po raz pierwszy, bo nie liczę pobytu tam przez pierwsze trzy miesiące życia, gdy miałam lat siedemnaście, z powodu ciężkiej choroby ojca. Ojciec był tam przedstawicielem wielkiej holenderskiej firmy, w dzieciństwie widywałam go tylko wtedy, kiedy przyjeżdżał do kraju. - W ustach pani de Vrieen ten „kraj” zabrzmiał jak najbardziej naturalnie. - Wtedy, podczas pobytu u ojca, poznałam mego męża, który z firmą ojca miał jakieś powiązania... Przed moim powrotem do Rotterdamu zaręczyliśmy się, a w pół roku później wzięliśmy ślub i pojechałam do niego. Babka wtedy już nie żyła. Ale ile razy piekę ciastka, zawsze tęsknię za naszą starą rotterdamską kuchnią... Powiedziała to z westchnieniem, ale jej oczy nie zmieniły rozbawionego wyrazu. Musiała zdawać sobie sprawę, że gdyby powiedziała, iż tęskni do wykładanej trzcinowymi matami chatki, w moich oczach bardziej by to do niej pasowało. Była na pewno o wiele bardziej inteligentna niż mogłam to początkowo przypuszczać. Zwekslowałam szybko na sprawy kulinarne: - Bardzo lubię jeść dobre rzeczy, ale ich przygotowanie wymaga masy czasu. Poprzedniej niedzieli jadłam w Amsterdamie w chińskiej restauracji jakąś potrawę, która nawet nie wiem, jak się nazywa, ale była pyszna... mieszanina ryżu z pędami bambusu, z krewetkami, różnego rodzaju kawałeczkami mięsa i Bóg wie, z czym jeszcze. Przygotowanie tego musiało być bardzo pracochłonne... - Była pani poprzedniej niedzieli w Amsterdamie? - pani de Vrieen nie uśmiechała się już, twarz jej bez uśmiechu wydawała się teraz o wiele starsza. - Chciałam koniecznie zobaczyć muzeum van Gogha, nie mówiąc o obrazach mistrzów...
90
Patrzyła na mnie w milczeniu i, nie wiedzieć czemu, odniosłam wrażenie, że to, co powiedziałam, przyjęte zostało z jakimś niedowierzaniem. By to jakoś uwiarygodnić, dodałam: - Podziwiałam, jak wspaniale przystosowano stary przecież budynek Muzeum Miejskiego do inwazji tysięcy zwiedzających. W muzealnym cafe-barze słychać było wszystkie języki świata, z wyjątkiem chyba holenderskiego. - W każdym kraju muzea odwiedzają tylko turyści. Ja na przykład ostatni raz byłam w muzeum jeszcze za czasów szkolnych... - uśmiechnęła się nieznacznie tylko kącikami ust. Pewnie też zwiedzała pani to, co inni turyści, tzn. dzielnicę z wiadomymi atrakcjami? Na szczęście nie patrzyła teraz na mnie, zajęta ponownym rozlewaniem kawy do filiżanek, więc zdobyłam się na zaprzeczenie: - Miałam za mało czasu, a poza tym tamte atrakcje są chyba raczej dla panów... Wolałam trochę popatrzeć na wystawy sklepów, choć i tak musiałam się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg i nie wrócić za późno... - W takim razie szkoda, że mój mąż pani wcześniej nie poznał, bo też był w tamtą niedzielę w Amsterdamie, wróciłaby pani wtedy razem z nim spokojnie samochodem. Teraz znów była uśmiechnięta, mną natomiast w środku zatrzęsło. De Vrieen byt wtedy w Amsterdamie! I dlaczego mi o tym powiedziała?! Zajęłam się gwałtownie wybieraniem z paczki najodpowiedniejszego papierosa i długo nie zapalałam. Unikałam wzroku Anneke de Vrieen w obawie, iż wyczytam w jej oczach ironię czy kpinę. Wypiłam łyk kawy, nim się odezwałam: - W Amsterdamie nie byli państwo razem? - Nie, mąż jeździł w swoich sprawach. Tylko na mecze bokserskie potrzebna mu jestem jako maskotka. Serce mi biło tak mocno, iż zdawało mi się, że je słychać, więc bąknęłam: - Po takiej ilości mocnej kawy, serce ruszyło mi z kopyta, jak koń. - Czyżby pani zaszkodziła? - zaniepokoiła się. - Och, nie, jestem niskociśnieniowcem i dopiero po kawie odżywam. - Chwała Bogu, Marijke Henije miała do mnie pretensje, że po kawie wypitej u mnie oka w nocy nie zmrużyła. Powtórzyłam jej, że pani u niej była i nie zastała. - Dziękuję, skontaktowała się już ze mną. Jest bardzo uprzejma i szalenie elegancka. Zdaje się, że panie się przyjaźnią? Anneke de Vrieen ugryzła właśnie makaronika, odpowiedziała więc dopiero po chwili, jakby się zastanawiając:
91
- Czy się przyjaźnię?.. Nie nazwałabym tego w ten sposób. Przyjaźniłam się z jej ciotką i jej mężem... ją przejęłam niejako w spadku po tamtych. Jest ode mnie o dziesięć lat młodsza, to też odgrywa rolę... poza tym jest kobietą bardzo nowoczesną, przedsiębiorczą i energiczną, znającą się na biznesie, o czym ja zupełnie nie mam pojęcia, zajmowałam się całe życie tylko domem. Co nie znaczy, żeby między Marijke a mną nie było dobrych kontaktów, są jak najlepsze... Z jej ciotką, mimo różnicy wieku, byłam naprawdę zżyta... On był prawdziwym dżentelmenem... Jak umiał mówić komplementy... - uśmiechnęła się do wspomnień. - U niego to nie było interesowne, jak bywa u mężczyzn, którzy chcą coś u kobiety osiągnąć. Wspaniale też opowiadał wojenne przygody. Zdobywał Arnhem. - Wiadomość o jego śmierci była dla mnie przykrym zaskoczeniem, bo bardzo chciałam go poznać. Widziałam go raz przez okno, nie wyglądał na niedołężnego, zauważyłam nawet jak prosto się trzymał... - Po śmierci żony podupadł na zdrowiu, zaczął go męczyć reumatyzm, tej zimy przestał wychodzić z domu, ale daleko mu jeszcze było do niedołęstwa. Marijke skarżyła mi się, że słuch mu się bardzo popsuł, ale on sam przyznał mi się, że udaje, iż niedosłyszy; w ten sposób może uniknąć niepotrzebnych z nią rozmów i ma święty spokój. Myślę, że Marijke była dla niego dość obcą osobą, choć nigdy ze mną nie mówił o tym, a w tym wieku źle się znosi kontakty z obcymi ludźmi... Jego śmierć była zupełnie niespodziewana. Poprzedniego dnia telefonował do mnie, że jest sam, bo Marijke miała wrócić dopiero wieczorem, i prosił, by go odwiedzić, gdyż powziął pewne decyzje... Tego dnia byłam bardzo zajęta, to był dzień, w którym robię zawsze większe sprzątanie i piorę, więc obiecałam, że wpadnę nazajutrz... A nazajutrz zatelefonowała Marijke z wiadomością, że on już nie żyje... - Ja też myślałam sobie, że na starość, po śmierci żony musiał się czuć tutaj samotny. Spędził w Holandii wiele lat, ale jego rodzinnym krajem była Polska... Może ta decyzja, o której pani wspomniał, dotyczyła jego powrotu do Polski? - Nie przyszło mi to do głowy. Raczej przypuszczałam, że może postanowił przenieść się do pensjonatu dla starych ludzi. Chociaż... Może pani ma rację... pół roku temu, a może jeszcze dawniej, dał mnie, a nie Marijke, list, żebym wrzuciła do skrzynki. To był list do Polski. Ale znów pamiętam, jak kiedyś mówił, że nie ma już tam nikogo z bliższej rodziny... Do kogo więc by tam wracał? Większość życia spędził tutaj, był obywatelem holenderskim... A pani - spojrzała na mnie - zostaje w Holandii u syna na dłużej? - Nie, najpóźniej za miesiąc wracam do Polski. - To daleko, prawda? - Samolotem niecałe dwie godziny, dzieli nas tylko państwo niemieckie. 92
- Ach, tak? - powiedziała speszona, po czym spojrzała na mnie i zaczęła się szczerze śmiać. Była, niestety, żoną de Vrieena, ale była rzeczywiście miła. Odprężona śmiałam się razem z nią. Obydwu nam egzotyka nie wyszła. Do końca wizyty starałam się nie łączyć jej osoby z osobą jej męża. I prawie mi się to udało. Mówiłyśmy o życiu, minionych modach i dzisiejszym świecie. Dostałam też przepis na makaroniki. To „prawie” odnosiło się do samego zakończenia mojej wizyty. Żegnając się ze mną, powiedziała: - Gdyby pani tu została, to myślę, że mimo tego, co nas dzieli... - w tym momencie może wyczytała w moich oczach nieme pytanie, bo niezbyt składnie zakończyła: - różnych narodowości i wszystkiego, co z tym związane..., na pewno byśmy się szczerze zaprzyjaźniły... Miałam ochotę odpowiedzieć, że gdyby jedynym, co nas dzieli, były różnice wynikające z różnic narodowości, bardzo chętnie ofiarowałabym jej swą przyjaźń nawet na niedługi czas mego pobytu tutaj. Ale była żoną człowieka, który mógł być zabójcą Janiny Goleń, powiedziałam więc tylko, że było mi bardzo miło itp., i wyraziłam nadzieję, że przed wyjazdem jeszcze się zobaczymy.
Zasiedziałam się u pani de Vrieen zbyt długo. Krzyś już czekał na mnie przed domem. - Gdyby cię dłużej nie było, poszedłbym do Bassa. Gdzie byłaś? - U sąsiadów. - Po co? - A po co ty chodzisz do Bassa lub on przychodzi do ciebie? - Żeby się bawić, ale ty nie jesteś dzieckiem i się nie bawisz. - Dorośli bawią się, rozmawiając. - Eee, to żadna zabawa. Ja też dziś rozmawiałem z Christą, razem wracaliśmy ze szkoły. Powiedziała, że oni na wakacje pojadą na Maderę. - Kto to jest Christa? - przerwałam. - Nie wiesz? Oni mieszkają koło nas, ona chodzi do drugiej klasy. Chwaliła się, że poleci samolotem. Gdzie jest Madera? - Spytaj tatusia, to pokaże ci na mapie. - A ty nie możesz? - Nie, mam dużo roboty z obiadem. 93
Krzyś jeszcze nie dawał za wygraną: - Dlaczego oni tam jadą? - Chcą tam spędzić wakacje, przecież powiedziała ci to Christa i nie zawracaj mi teraz tą Maderą głowy... Zawrócił mi jednak wystarczająco, żebym mogła o tym nie myśleć. Taka podróż musi sporo kosztować, pobyt też... Wojtków na spędzenie urlopu na Maderze nie byłoby stać, a jego uposażenie jest chyba takie same jak Petera. Musi mieć w takim razie jakieś dodatkowe dochody... Może więc niepotrzebnie kieruję swe podejrzenia na de Vrieena, może właśnie Peter, u którego pozory zdawałyby się eliminować go z tej sprawy, ale właśnie pozory odgrywają istotną rolę, wiadomo przecież, że bossowie gangów kamuflują swój proceder, uprawiając oficjalnie godne szacunku zawody... Ale czy Peter z racji swego wieku mógł być bossem w tej branży? Co prawda dzisiaj wszędzie stawia się na młodych, są zawody, w których uważa się faceta po czterdziestce za zbyt starego... Tylko czy boss brałby udział w czymś takim, jak to, co odbyło się nad kanałem w Amsterdamie? Może więc nie boss, ale ktoś na tyle odpowiedzialny w siatce, by nie zwracać na siebie żadnych podejrzeń. Poza tym handlarze narkotyków nie są prymitywnymi gangsterami, jeśli uznają za konieczne zlikwidowanie kogoś, nie ryzykują wtedy wynajęcia płatnych zbirów. Peter jest wystarczająco zimny i cyniczny... Skutek tych rozważań był taki, że przypaliła mi się marchewka. Zajmowanie się gospodarstwem w połączeniu z poszukiwaniem mordercy zaczynało przerastać moje możliwości. Męcząc się nad doszorowaniem garnka, przysięgłam sobie, że w kuchni nie będę dopuszczać do siebie myśli związanych ze sprawą Janiny Goleń. Nieznana Madera nie dawała spokoju Krzysiowi. Kiedy tylko Wojtek wrócił, powtórzył, co mu powiedziała córeczka Petera, i zażądał dokładnych informacji. Gdy po obejrzeniu mapy i objaśnieniach Wojtka poszedł wreszcie spać, nie wytrzymałam, by nie spytać mego dziecka: - Czy Peter zarabia więcej od ciebie? - Nie sądzę... - Musi więc mieć jeszcze jakieś dochody, skoro go stać na takie wakacje. - Widocznie ma, ale dlaczego się tym interesujesz? - Nie interesuję się, ale zastanowiło mnie, że skoro cały dzień, tak jak i ty jest zajęty, to jak może jeszcze dorabiać? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi... - moje dziecko z dezaprobatą wzruszyło ramionami. - Może gra na giełdzie, może dostał spadek... 94
- Normalnie pracujący ludzie grają tutaj na giełdzie? - Ależ nudzisz dzisiaj - westchnął. - Każdy może grać na giełdzie, jeśli ma na to ochotę. Twoje pytania przypominają Krzysia... Po takim dictum nastroszyłam się i poszłam do siebie na górę\ Teraz wszystko wydawało mi się coraz bardziej niejasne i zawikłane. Minęło dziesięć dni od mojej wyprawy do Amsterdamu i tydzień od odnalezienia kapelusika od deszczu, a moje próby zidentyfikowania mordercy były bez rezultatu, mimo pewności, iż mieszka przy naszej uliczce! Wszystko, czego zdołałam się dowiedzieć, składało się na przesłanki, że każdy z trzech sąsiadów mógł być oprawcą znad kanału. Przesłanki były zresztą mizerne i gdyby nie żelazny dowód w postaci nieszczęsnego kapelusika wyrzuconego do śmieci w jednym z tutejszych domów, trudno by je było nawet za takie uważać. Było to okropnie irytujące, tym bardziej, iż przypuszczalni mordercy robili wrażenie normalnych zwykłych ludzi, uplasowanych raczej na wyższych niż niższych szczeblach drabiny społecznej. Musiałam wyzbyć się mych zbitek pojęciowych, przy których wyraz morderca kojarzył się automatycznie ze zdegenerowanym, prymitywnym typem. Wojtka mogły nie obchodzić dodatkowe dochody Petera, ale mnie obchodziły one bardzo! Dotychczas poza tym, że znane mi było jego oficjalne zajęcie, najmniej wiedziałam o Peterze. Do późnej nocy rozmyślałam nad możliwościami kontaktu z jego rodziną. Zachowanie się jego żony podczas wizyty u Lizy i Johana nie rokowało nadziei, iż uda mi się z nią nawiązać stosunki, choćby takie jak z Marijke Henije, nie mówiąc o komitywie, jaka mnie łączyła z panią de Vrieen. Jedyną szansą, by dowiedzieć się czegoś, i to za pośrednictwem Krzysia, dawała mała Christa. Dzieci czasem nieoczekiwanie powiedzą coś, co informuje o stosunkach rodzinnych czy wydarzeniach domowych, o których obcy nie powinni wiedzieć. Niestety, z moich nieetycznych zamierzeń nic nie wyszło z racji stanowczej opozycji Krzysia. Na moje chytre nagabywania, by zaprosił do siebie córeczkę sąsiadów, stanął okoniem: - Nie chcę, nie lubię się bawić z dziewczynkami. Na moje perswazje, że zabawa z dziewczynkami może być doskonała, pozostał głuchy. - Wolę się bawić z Bassem - oświadczył twardo. Wtedy znów pomyślałam o Lizie. Musiała być dość blisko z Peterami, skoro zaprosiła ich wtedy z dnia na dzień, by umożliwić mi poznanie sąsiadów. Zaproszenie Lizy do naszego domu nie powinno nastręczyć trudności, przybiegnie na pewno. Natomiast myśl o koniecznej w takim przypadku dłuższej z nią pogawędce, bym mo95
gła przemycić interesujące mnie pytania, napełniała mnie niechęcią. O czym bym mogła z głupią Lizą rozmawiać? W dodatku wypadałoby o jej bytności powiedzieć potem Elżbiecie, to jest przecież jej dom, a nie mój. Na pewno nie będzie zachwycona, że za moim pośrednictwem wzmacniają się jeszcze kontakty z Lizą. Odłożyłam więc zaproszenie Lizy na później w nadziei, że może wpadnie mi potem do głowy jakiś lepszy pomysł. Tymczasem postanowiłam pojechać w piątek na targ do N. Mogłam co prawda podjechać dwa przystanki na targ do sąsiedniego osiedla, na który zawiózł mnie swego czasu wysoki Holender, ale nie wiedzieć czemu, tłukło się we mnie niejasne przekonanie, że gdybym tam się zjawiła, to go spotkam. Podejrzenia, które wzbudził, gdy zobaczyłam go na meczu bokserskim, wywoływały we mnie niemały zamęt. To gotowa byłam wierzyć, że jest niebezpiecznym osobnikiem, zgodnie zresztą z sugestią Wojtka, to znów przypominając sobie dotychczasową z nim znajomość, wydawało mi się to niemożliwe. Ale zdawałam sobie jednocześnie sprawę, że gdyby można było sądzić jedynie z pozorów, równie bezsensowne wydawałyby się podejrzenia wobec trzech sąsiadów z naszej uliczki, które były przecież aż nadto umotywowane. Musiałam uznać, że również, jeśli chodzi o wysokiego Holendra, nie wolno mi ulegać pozorom. By uniknąć z nim spotkań chodziłam do marketu rano, zaraz po wyjściu Krzysia do szkoły. Dlatego też wybrałam targ w N., chociaż taka wyprawa była o wiele kłopotliwsza. Przede wszystkim trzeba było zapewnić Krzysiowi pobyt u Bassa podczas dwugodzinnej przerwy szkolnej, co musiała załatwić Elżbieta. Nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego chcę jechać aż do N. i targać stamtąd wyładowane siatki. - Na targu w pobliskim osiedlu dostaniesz to samo - zapewniała. Dopiero gdy powiedziałam, że okropnie dawno nie piłam kawy w normalnej kawiarni, przyjęła ten argument bez zastrzeżeń i skontaktowała się z matką Bassa. Postanawiając jechać do N., naprawdę nie myślałam o żadnej kawiarni. Ale gdy wysiadłam na znajomym już Placu 1944, trudno mi było oprzeć się pokusie wypicia kawy na ogrzewanym tarasie. Dzień był prześliczny, chociaż niebo nie było bez chmur, ale nie kłębiły się nisko lecz przepływały wysoko na tle intensywnego błękitu. Wiatr nie targał włosów, lecz muskał i te muśnięcia były cieple. W wypucowanych oknach domów migotliwie odbijał się blask słońca. Mimo ciepła i niezliczonych samochodów nie czuć było zapachu spalin. Westchnęłam z zazdrości, od dobrych kilku lat wiosna w Warszawie kojarzy mi się z duszącym zapachem wyziewów samochodowych. 96
Kawę wypiłam szybko, wydała mi się nawet gorsza niż za pierwszym razem, i wyruszyłam na targ, pytając kilkakrotnie o drogę. Chciałam jak najszybciej zrobić zakupy i mieć potem trochę luzu dla siebie. Myślałam, że jak mi się uda, pójdę do Wojtka na uniwersytet i zostawię mu gros zakupionych wiktuałów, by przywiózł je wieczorem samochodem. Było parę minut po dziesiątej i do czwartej, kiedy Krzyś kończy szkołę, pozostawało dużo czasu. Kiedy dobrnęłam na targ, może dlatego, że było słońce, uderzyła mnie tym razem nie obfitość wystawionych towarów, ale ich kolorowość. Biła w oczy ceglasta czerwień marchwi, błyszcząca woskowo żółtość cytryn, głęboki fiolet bakłażanów, szkarłat truskawek, gamy kolorów i odcieni owoców i jarzyn, sprowadzanych tu ze wszystkich stron świata. Wbrew pierwotnym zamierzeniom, by szybko zrobić sprawunki, zmarudziłam nieco, gapiąc się z zachwytem na tę żywą „martwą naturę”. Gdy wreszcie kupiłam, to co trzeba, a także i to, czemu nie umiałam się oprzeć, dochodziło południe. W obu rękach targałam dwie wyładowane, piekielnie ciężkie siatki. Po przejściu paru ulic doszłam do wniosku, że modne plecaki są na pewno lepszym środkiem transportu niż torby urywające ręce. Toteż kiedy tylko zauważyłam na oszklonej wystawie zachęcający napis „Chez Anzelm”, bez wahania przekroczyłam próg lokalu. Była to niezbyt duża kawiarnia, wykładana ciemną boazerią i dość mroczna mimo dużej witryny. Zajęłam pierwszy wolny stolik, jaki spostrzegłam, i z ulgą postawiłam toboły na krześle. Dopiero kiedy kelnerka przyniosła mi zamówioną kawę i ciastko, rozejrzałam się wokół. Nie wszystkie miejsca, jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało, były zajęte. Mój stolik wciśnięty był pod ścianę z boku bufetu zasłaniającego dalszą część lokalu i usytuowany dość daleko od okna. Zwróciłam też uwagę, że większość klienteli stanowi młodzież w wieku mniej więcej od szesnastu do dwudziestu lat. Wyciągnęłam z tego szybko wniosek, iż w pobliżu musi znajdować się jakaś szkoła czy uczelnia. Na szczęście nie zachowywali się hałaśliwie; nie cierpię w lokalach grających szaf, głośnych rozmów i rechotów. Urok kawiarni polega dla mnie na tym, iż mimo największego nawet tłoku każdy „stolik” może zachować swoją intymność. Kiedy biegałam do kawiarni na randki, nie było ryczących szaf, na pianinie lub fortepianie przygrywał taper. Cicha muzyka, ciepłe światło lamp, ludzie przy innych stolikach, wszystko to tworzyło niezbędne tło takich sam na sam. Zastanawiałam się właśnie, czy dzisiaj młodzi mogą mieć miłe randki przy ogłuszającym jazgocie grających szaf, przy których żeby być usłyszanym przez partnera, trzeba samemu wrzeszczeć, kiedy przed moimi oczami wyrósł wysoki Holender. Stał, rozglądając się po
97
salce, i nim mnie zobaczył upłynęła dobra chwila, podczas której przyrosłam do krzesła, choć moja dusza wyrywała się raczej pod nie. Ukłonił się z daleka i zdawało się już, że do mnie nie podejdzie, ale podszedł. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył były siatki leżące na wolnym krześle. - A jednak wybrała się pani na targ... - powiedział z uśmieszkiem, bezceremonialnie stawiając torby na podłodze i zajmując ich miejsce. - Pierwszy raz będziemy mieli możność wypicia razem kawy, chyba nie ma pani nic przeciwko temu? - jak zwykle spojrzał na mnie uważnie. Miałam ochotę wykrzyknąć, że mam wiele przeciwko temu, ale się na to nie zdobyłam. Potrafiłam tylko wydusić z siebie, że swoją kawę właściwie wypiłam. Zrobiłam tę uwagę niepotrzebnie, bo zaraz potem okazało się, że zamówił u kelnerki dla mnie drugą, w czym nie mogłam się zorientować, bo bulgotał do niej po holendersku. Gdybym nic nie mówiła, mogłam skończywszy swą kawę mieć najłatwiejszy pretekst do pożegnania się i wyjścia. Teraz, gdy stała przede mną pełna filiżanka, wyglądałoby to trochę głupio. Spoglądał na mnie kątem oka, mieszając w filiżance cukier. - Wierzy pani w przypadki? - zapytał ni w pięć ni w dziewięć. Zdobyłam się na odwagę: - Przedtem chyba wierzyłam, teraz raczej nie... - Ja też nie wierzę - powiedział jakby z zadowoleniem. - To znaczy uważam, że przypadki zdarzają się szalenie rzadko, a przeważnie w ogóle się nie zdarzają. Po czym spojrzawszy na stojące na ziemi torby stwierdził: - Mnóstwo rzeczy pani nakupowała, ale myślę, że toyota wytrzyma ten ciężar. No, i proszę, uważał za pewnik, że pojadę z nim razem! Postanowiłam natychmiast wyprowadzić go z błędu: - Prosto stąd idę do syna. - Po co? - powiedział to szybko, ostro, jednocześnie świdrując mnie wzrokiem. Poczułam się jak żaba pod spojrzeniem węża. - Po co pani idzie do syna i w dodatku z tymi ciężkimi torbami, skoro zobaczy się pani z nim w domu wieczorem? - ponowił pytanie. Czy to możliwe, że przedtem zachowywał się z taką dyskrecją? Teraz najwyraźniej żądał mojej odpowiedzi, jakby uważał, że ma prawo się dopytywać. Kim u diabła jest ten człowiek? Tym za kogo uważa go Wojtek, niebezpiecznym typem, wobec którego moje obudzone
98
podejrzenia okażą się słuszne, czy... zwykłym człowiekiem, któremu być może sprawia pewną przyjemność pomoc okazywana cudzoziemce... Niezależnie od tego, kim był, zdecydowałam, że najlepiej dać mu teraz odpowiedź prawdziwą. - Chcę iść do syna, właśnie po to, żeby mu zostawić te ciężkie torby, które przywiezie wieczorem samochodem. Tak sobie zaplanowałam, trudno mi było liczyć na przypadek spotkania pana i jego toyoty, zresztą, jak stwierdziliśmy, nie wierzymy w przypadki. No, i jak zwykle staram się zrobić to, co zaplanowałam. Ostatnie zdanie nie było prawdą i nie wiem, jakim cudem to odkrył. - Gdybym był kimś, kto potrzebuje planisty, nigdy bym pani w tym charakterze nie zatrudnił i chyba pani by się nie dziwiła, prawda? Powiedział to tak zabawnie, że odruchowo się uśmiechnęłam. Nieprawdopodobne było, jak potrafił sposobem mówienia manipulować człowiekiem. - Pani syn, jak mi się zdaje, nie pracuje w tutejszej gastronomii? Moje zaskoczenie treścią tego pytania było kompletne. Wybałuszyłam na niego oczy: - Po to, żeby pracować w takiej dziedzinie nie trzeba wyjeżdżać na kilka lat z własnego kraju - powiedziałam wreszcie. - Myli się pani, wielu obcokrajowców po to właśnie przyjeżdża. Natychmiast przypomniał mi się kelner Jugosłowianin z tarasu kawiarni, ale nie mruknęłam słowa. Przy sąsiednim stoliku zapanowało jakieś poruszenie. Wysoki Holender jakby nagle zapomniał o mnie i wyraźnie starał się słuchać rozmowy prowadzonej przez siedzące tam dwie dziewczyny i chłopaka; rozmowy chyba bezładnej, bo żadne z nich nie mówiło w normalny sposób dłużej, tylko rzucało pojedyncze zdania i wszyscy troje robili wrażenie czymś zdenerwowanych. Wreszcie chłopak wstał od stołu i znikł w głębi sali za bufetem. Wysoki Holender, jakby ocknąwszy się, przypomniał sobie o mnie: - Przepraszam, ale przypadkiem doszedł mnie urywek rozmowy, który niespodziewanie okazał się dla mnie niezmiernie interesujący. Postanowiłam się zemścić i dociąć: - I dzięki temu odzyskał pan dawno utraconą wiarę w istnienie przypadków, a ja zostałam świadkiem pana nawrócenia. Potaknął głową z udaną powagą i znów na moment przypomniał mi mojego dawnego sympatycznego Holendra. Potem uważnie rozejrzał się po sali, lustrując każdy stolik, i ponownie zwrócił się do mnie: 99
- A więc zgodnie z pani zwyczajem niewykonywania planu, moja mizerna toyota zawiezie pani wspaniale wypchane torby... - Ale ja chciałam je teraz zostawić u syna, by móc jeszcze swobodnie pochodzić po mieście... - powiedziałam dość żałośnie. - Pod tym jednym względem ręczę, że bagażnik lub siedzenie toyoty doskonale zastąpią pani syna... Do stolika niemal biegiem wrócił chłopak, który przed trzema minutami od niego odszedł, i zduszonym głosem powiedział coś do siedzących. Dziewczyny zerwały się z miejsc. Jedna, stojąc już, grzebała nerwowo w torebce, wyciągnęła jakieś pomięte pieniądze, położyła je na stoliku i cała trójka szybko się ulotniła. Ich zachowanie nie uszło uwagi wysokiego Holendra. Nachylił się ku mnie: - Muszę panią przeprosić... - podniósł się i zaraz znikł mi z oczu, jako że bufet przesłaniał mi widok na salę. Trochę zdetonowana zastanawiałam się, czy by nie skorzystać z tej okazji, nie porwać siatek i szybko nie opuścić kawiarni, jak to zrobili ci obok. Nie zapłaciłam jednak rachunku i nie wiedziałam, ile może wynosić, rozpiętość cen w tym kraju bywa duża. Z niecierpliwością zaczęłam wypatrywać kelnerki: tak czy siak, zdążę wyjść przed jego powrotem, czy nie zdążę, chciałam sama zapłacić za swoje dwie kawy i ciastko; tego by brakowało, żeby ktoś taki jak on, mi fundował... Jak na złość kelnerka nie pojawiała się. Upłynęło z dziesięć czy piętnaście minut i zauważyłam, że niektórzy goście także na nią niecierpliwie czekają, bo coraz częściej spoglądają w głąb niewidocznej dla mnie sali. Wreszcie sądząc po nagłym ożywieniu przy stolikach, wyglądało, że ją zobaczyli i kelnerka zaraz tutaj się zjawi. Zniecierpliwiona, czekając na nią zgasiłam papierosa. Jednakże kelnerka nie nadchodziła. Wściekła, że wysoki Holender zaraz wróci, sięgnęłam po następnego papierosa, ale nadaremnie próbowałam zapalić mą jednorazówką; jak na złość akurat teraz musiał skończyć się w niej gaz. Rozejrzałam się więc znów po sali z myślą, kogo by tu poprosić o ogień, i uderzyło mnie, że prawie wszyscy wpatrywali się w coś, czego z mego kąta nie mogłam widzieć. Czyżby nagle w tej dość skromnej kawiarni zjawiła się niespodziewanie jakaś znana osobistość? Wejście do lokalu, prowadzące z sieni, także było dla mnie niewidoczne. Wstałam i minąwszy stoliki przy ścianie podeszłam do dalszego i przepraszając poprosiłam o ogień. Jakaś dziewczyna bez słowa pstryknęła swą zapalniczką i podsunęła mi płomyk. Podziękowałam i zapytałam. - Czy coś się tu wydarzyło? Przyszedł ktoś znany? 100
Dziewczyna wzruszyła ramionami i mruknęła: - Niech pani sama spojrzy... Odwróciłam się w kierunku głębi sali, w drzwiach wejściowych stało dwóch umundurowanych policjantów. Przy bufecie cywilny grubas rozmawiał z siedzącym tam za kasą chudym, siwym człowiekiem, wyglądającym na właściciela lokalu. Dwie kelnerki i barman tworzyli zbitą grupkę nieopodal. - Okradziono kogoś? - zwróciłam się znów do dziewczyny. Wzruszyła ramionami, tym razem bez słowa. Wycofałam się do swego stolika. - Ładny lokal - pomyślałam - przez najbliższą godzinę pewnie nikogo nie wypuszczą. Spojrzałam na zegarek, było już w pól do drugiej. Żeby tylko nie dłużej, na czwartą muszę przecież być w domu. Wszyscy teraz muszą pozostać na swoich miejscach, zawsze tak bywa w przypadku odkrycia kradzieży. Tym, którzy byli w toalecie nie pozwolono na powrót do sali... Uśmiechnęłam się w duchu - wysoki Holender stoi pewnie z kilkoma innymi przy drzwiach toalety, wściekły... Stwierdziłam z satysfakcją, że moja sytuacja jest lepsza. Siedzę sobie wygodnie i zdążyłam zjeść ciastko. Gdyby chciało mi się jeść, mam w torbie owoce... Pech tylko, że skończyła mi się zapalniczka. Dobrze, że gruby cywil zajęty rozmową nie zauważył, jak podeszłam do tamtego stolika... Gdyby widział, kazałby mi zaraz wracać na miejsce i powiedziałby jeszcze coś nieprzyjemnego. Więcej wstawać po ogień nie będę, wytrzymam godzinę bez papierosa, lepsze to niż sterczenie na progu toalety. Paląc więc ostatniego papierosa czekałam na rozwój sytuacji z pewnym zainteresowaniem. Ciekawa byłam, czy moje torby także będą przetrząsane? I czy znajdą złodzieja? Po pewnym czasie od ulicy dobiegł przejmujący dźwięk samochodu jadącego na sygnale, coraz bardziej potężniejący, by tuż przy witrynie kawiarni ucichnąć. Teraz wszystkie głowy zwróciły się w tamtym kierunku, po czym znów spojrzenia skierowały się w głąb sali. Upłynęło kilka minut, gdy zrobiło się cicho, jak makiem zasiał, słychać było tylko ciężkie kroki chyba kilkorga ludzi, a potem dość głośne trzaśniecie drzwiami. Sala ożyła głośnym gwarem, jakby wszyscy jednocześnie zaczęli mówić. Przez ten hałas zaczął przebijać się jakiś gromki bas, który stawał się coraz wyraźniejszy w miarę, jak uciszały się inne głosy i wreszcie słychać było tylko ten. Nie wytrzymałam, wstałam i zrobiłam kilka kroków, by zobaczyć kim jest jego właściciel i zorientować się o co w tej chwili chodzi. Przemawiającym gromkim basem był cywilny grubas, który uprzednio rozmawiał z chudym właścicielem kawiarni. To, co mówił było dla mnie abrakadabrą, basowe dźwięki 101
bulgotały po holendersku. Reakcja sali była różna. Jedni patrzyli na niego, jakby zaskoczeni, inni słuchali z opuszczonymi głowami, wpatrując się w blat stolika lub wymieniając spojrzenia z siedzącymi z nimi razem. Ja jedna tylko stałam, jakby podkreślając wagę wypowiadanych przez grubasa słów i zdawszy sobie sprawę ze śmieszności tego, zawróciłam do swego stolika. Zanim to zrobiłam, zdążyłam jeszcze zauważyć, że przy drzwiach nie ma już policjantów. Grubas przestał mówić, odczekał chwilkę i jeszcze raz, krótko i jakby z naciskiem, bo poszczególne słowa oddzielał pauzami, coś dodał, po czym zamilkł na dobre. Od stolików począł wzbierać poszum głosów, początkowo jakby nieśmiały, przyciszony, potem już normalny. Zaczęło się robić ruchliwie. Z głębi sali wynurzyła się kelnerka i wprawnie lawirując między stolikami inkasowała należności i przyjmowała zamówienia. Wysoki Holender nie powracał. Piekielnie byłam ciekawa, co się właściwie tu wydarzyło i o co chodziło grubasowi w jego expose? Gdybym była w wieku tutejszej klienteli, na pewno podeszłabym do pierwszego stolika, by o to zapytać. Ale nie byłam i czekałam na kelnerkę, aby od niej się tego dowiedzieć. Wreszcie się na nią doczekałam. - Co się tu stało? Nie znam holenderskiego, a z mojego kąta nic nie mogłam zobaczyć... - Ktoś zasłabł - odpowiedziała krótko, zabierając naczynia. Natychmiast pomyślałam o wysokim Holendrze. - Ktoś starszy? Mężczyzna? - Nie, młody chłopak - niemal burknęła i odwróciła się, by odejść. Poderwałam się za nią: - Chcę zapłacić rachunek! - Ten pan, co z panią siedział, nim wyszedł, zapłacił. - Kiedy? - O, jeszcze przed tym wszystkim... - zrobiła nieokreślony ruch ręką, obejmujący „to wszystko”, i pożeglowała w kierunku innych stolików. Stałam ogłupiała. Jeśli ktoś w tych okolicznościach „przeprasza na chwilę”, oznacza to, że idzie do toalety lub telefonu. Użył więc tego określenia, by niepostrzeżenie wyjść. Niepostrzeżenie tylko dla mnie, bo kelnerce należność uregulował. Wzięłam ze stolika papierosy i w bufecie poprosiłam o zapałki. Zapałek na sprzedaż nie było, ale barman podał mi usłużnie ogień. W pobliżu siedział cywilny grubas w okularach zsuniętych na czoło i pisał w dużym notesie. Nie namyślając się, podeszłam do niego. Nie przestając pisać podniósł głowę znad notatnika i lewą ręką zrobił gest bym usiadła. Zdziwiło 102
mnie to, bo nie zdążyłam jeszcze powiedzieć słowa. Dopiero usiadłszy wyrecytowałam, iż chciałabym się dowiedzieć, co mówił do publiczności, gdyż jestem cudzoziemką nie znającą języka holenderskiego. Grubym palcem zsunął okulary na nos. Musiał być silnym krótkowidzem, bo szkła były bardzo grube. - Prosiłem, by ci, którzy znali tego chłopaka lub wiedzą z kim był, skontaktowali się ze mną. - Wynika z tego, że był nieprzytomny i nie miał przy sobie żadnych dokumentów? - Nie widziała pani, jak go wynosili? - Nie, siedziałam w kącie za bufetem i przed chwilą dowiedziałam się od kelnerki o tym zasłabnięciu. Przez deformujące szkła krótkowidza patrzyły zmniejszone wyłupiaste oczy. - Wynieśli go przykrytego, rozumie chyba pani, co to znaczy? - Umarł? - No, właśnie. Klasyczny przypadek „złotego strzału”. - Ktoś go zabił, tutaj? Grubas wyjął zamszowy woreczek z tytoniem i starannie, równiutko zaczął skręcać papierosa. Odezwał się dopiero, gdy zapalił: - Mordercą był ten, który sprzedał mu tę porcję heroiny. - Czy to znaczy, że chłopak był narkomanem, a heroina była z domieszką trucizny? - Oczywiście, że był narkomanem - zaciągnął się wypuszczając kłąb dymu. - Nie on jeden z tych chłopaków i dziewczyn, którzy tu przychodzą - brodą wskazał na salę. - Heroina, którą sobie wstrzyknął, nie musiała zawierać żadnej innej trucizny, by jej skutkiem była śmierć. Tolerancja organizmu na narkotyk zmienia się wraz z upływem czasu. Wpierw wystarczy mała dawka, potem potrzebuje się coraz większej, żeby uzyskać takie samo działanie. I jeśli narkoman, który wstrzykuje już sobie np. pięć centymetrów, przez kilka dni jest „na głodzie”, bo nie udało mu się zdobyć na heroinę pieniędzy, kiedy wreszcie je zdobędzie, kupi i wstrzyknie sobie tę samą dawkę, co przedtem, to może się okazać, że tolerancja jego organizmu się zmniejszyła i ta sama dawka, dotychczas podprogowa, jest teraz toksyczna, powoduje zatrucie lub śmierć. W ich języku nazywa się to „złoty strzał”. Zresztą nie musi być nawet przerwy w narkotyzowaniu się, przy zwiększaniu dawki nie wiadomo nigdy, czy nie przekroczy ona granicy podprogowej i efekt może być ten sam: porażenie ośrodkowego układu nerwowego i śmierć. - Ten chłopiec zrobił sobie zastrzyk tu, w kawiarni? 103
- W toalecie, normalnie tak robią, musiał ją kupić zaraz przedtem, być może, na miejscu, w tym lokalu... Dobrze, że choć miał przy sobie dokumenty. Powiedziałem wszystkim jego imię i nazwisko i przyczynę zgonu. Ostrzegłem, że porcja, którą wstrzyknął, mogła być większa, niż powiedział mu sprzedawca, i dla dobra tych, którzy mogą u tego samego sprzedawcy kupić przedawkowane porcje, jeśli ktoś przypadkiem zauważył kontakty denata, niech zwróci się z tą informacją do mnie. Podałem zarówno urzędowy numer telefonu, jak i domowy i że w tej sprawie można do mnie dzwonić nawet w nocy, i wystarczy sama informacja, rozmówca nie musi ujawniać swego nazwiska. Może któryś z jego kumpli lub dziewczyn wystraszy się i zadzwoni, ale szansa jest jedna na sto tysięcy... Co najwyżej, jeśli wiedzą, u kogo kupił, to kupując sami u tego handlarza, wstrzykną sobie odrobinę mniej, a wtedy okaże się, że dawka była dla nich za mała... Jak pani do mnie podeszła, to się mocno zdziwiłem, bo nikt, kto nam czasem udziela jakiejś informacji nie robi tego publicznie. A okazało się, że to pani chciała być poinformowana. Chyba zrobiłem to wystarczająco, prawda? - Tak, aż nadto... Okropność. A ja, gdy zauważyłam, że tyle osób spogląda w głąb sali i że zrobiło się jakieś poruszenie, przypuszczałam, że przyszedł ktoś bardzo znany, jakaś aktorka czy sławny sportowiec. Gdyby nie zaintrygowało mnie pana przemówienie, wyszłabym stąd o niczym nie wiedząc, a raczej tylko tyle, ile dowiedziałam się od kelnerki: że zasłabł jakiś chłopak. - Powinna dostać od szefa premię za dbałość o renomę lokalu. Ja, niestety, jako policjant nie mogę upiększać prawdy. Przeprosiłam grubasa z policji za zabranie mu czasu i wróciłam do mego stolika po rzeczy. Dochodziła trzecia. Do Placu 1944 miałam spory kawałek i mocno musiałam się spieszyć. Zawartość mych toreb się nie zmieniła, ale teraz idąc z nimi niemal nie czułam ich ciężaru. Byłam nie tylko poruszona śmiercią młodego narkomana, ale i wstrząśnięta tym, co wynikało z zestawienia informacji grubasa i tego, co powiedziała kelnerka: że wysoki Holender wyszedł z kawiarni przed przybyciem policji. Mój wysoki Holender był handlarzem narkotyków! Nie miałam już co do tego najmniejszej wątpliwości. Dlatego tak nadstawiał ucha, by usłyszeć, co mówili siedzący przy sąsiednim stoliku. Nawet ja zauważyłam, że ich rozmowa nie wyglądała normalnie, była dziwnie urywana. To oni czekali na kumpla, który wyszedł do toalety i którego nieobecność niepokojąco się przedłużała. Zdenerwowani wymieniali na ten temat uwagi, wreszcie towarzysz dziewczyn wstał i poszedł do toalety sprawdzić. Wrócił i powiedział o „złotym strzale”; cała trójka natychmiast się ulotniła, wiedząc, że zjawi się zaraz 104
policja. Mój Holender musiał więc z tego wszystkiego sporo usłyszeć i zwiał w niecałe pół minuty po wyjściu tamtych. Skąd wziął się nagle w tej kawiarni okupowanej przez młodzież, do której ja trafiłam przypadkiem, by odsapnąć od ciężaru toreb? Czy na pewno przyszedł później niż ja? Czy też wtedy, kiedy przyszłam, sprzedawał w toalecie młodemu narkomanowi „działkę”, która spowodowała śmierć? Dotychczas bezpośrednich sprzedawców narkotyków wyobrażałam sobie jako typy zewnętrznie szmatławe, okazało się, że mogą wyglądać jak przyzwoici ludzie. Niejasne tylko było dla mnie, dlaczego szukał ze mną tak usilnie kontaktów - spotkania w markecie, przed szkołą, wyprawa na targ, do lasu, dzisiejsza rozmowa i propozycja odwiezienia... Na pewno nie w celu zrobienia ze mnie klientki, której mógłby sprzedawać heroinę, co sugerowało moje dziecko. Wiedział przecież, że stąd niedługo wyjadę, więc po co? Może jednak nie zajmuje się bezpośrednio sprzedażą? Jeśli nie był sprzedawcą, czyli najniższym ogniwem w gangu, tym gorzej. Oznaczałoby, że jest kimś wyższym w przestępczej hierarchii. Po jego ucieczce z kawiarni przed policją, bo nie można tego inaczej nazwać, oczywiste było, że na meczu bokserskim w N. jego sąsiedztwo z tamtym nie było przypadkowe. Może więc liczył, że uda mu się mnie namówić, bym podjęła się przemytu narkotyków? Po zlikwidowaniu Goleń, na której się zawiedli, potrzebowali kogoś, kto by wykonał jej zadania. Pobyt Wojtka w Holandii zapowiadał się jeszcze na ponad rok. Matka może odwiedzać syna, moje przyjazdy nie zwracałyby uwagi policji. Na pewno sprawdzili, gdzie Wojtek pracuje i na jak długo przewidziany jest jego pobyt... Może grubasowi z policji powinnam była powiedzieć o raptownym wyjściu tamtej trójki? Lecz nie umiałabym nawet określić ich wyglądu, a ten policjant i tak wiedział, że zmarły chłopak miał w tej kawiarni kumpli. Dlatego przecież powiedział wszystkim to, co powiedział. Czy nie powinnam jednak podzielić się mymi podejrzeniami o wysokim Holendrze i w ogóle opowiedzieć o wydarzeniach nad kanałem i historii kapelusika od deszczu? Ale fakty z tym związane nie mogły być przez nikogo ani przez nic potwierdzone. Wszystko wyglądało tak nieprawdopodobnie, że łatwo mógłby mnie wziąć za mitomankę, która wymyśliła sobie ewidentne bzdury i próbuje nimi zainteresować policję. Często przecież mają do czynienia z fałszywymi donosami. Gdybym mogła mieć choć jeden niezbity dowód dla poparcia mojej relacji... Gdybym już wiedziała, z którego domu pochodził rozsypany worek na śmiecie, mogłoby to być dla policji jakimś punktem zaczepienia, zaryzykowaliby może inwigilację jego mieszkańców. A ja zamiast na uszach stawać, by rozpoznać mordercę, zajmuję się sprzątaniem i gotowaniem. Dotychczas w głębi duszy wierzyłam w szczęśliwy traf, który mi pomo105
że. Przecież również przez przypadek stałam się świadkiem sceny nad kanałem. Tylko że przypadki, jeśli się zdarzają, to niezmiernie rzadko - jak powiedział wysoki Holender i w tym przypadku powiedział prawdę. Autobus uciekł mi sprzed nosa i musiałam czekać na następny. Byłam zbyt przejęta tym, co wydarzyło się w kawiarni w N., abym wieczorem po powrocie Wojtków do domu nie opowiedziała o śmierci młodego narkomana. O tym, że spotkałam w „Chez Anzelm” wysokiego Holendra, nie pisnęłam naturalnie słówka. Kiedy mówiłam o „złotym strzale”, wyjaśniając na czym polega, Wojtek nie wytrzymał: - Od kogo się tych rewelacji dowiedziałaś? Chyba nie od twego holenderskiego absztyfikanta? - Nie istnieje żaden holenderski absztyfikant! - zaperzyłam się. - No, ten, który pomaga ci w zakupach. - Nikt mi w żadnych zakupach już nie pomaga! - Facet zorientował się wreszcie, że nie jesteś nadziana? Nie grzeszył bystrością, skoro nie spostrzegł tego od razu. - Bardzo cię źle wychowałam - odpowiedziałam z przekonaniem. Do living-roomu wbiegł Krzyś i usłyszał ostatnie zdanie. - Dlaczego mówisz, że źle wychowałaś mojego tatusia? - Bo go nie bijałam - wyjaśniłam. - Dzieci się nie bije! - zaprotestował. - Oczywiście, że nie - uznał za stosowne wtrącić się jego ojciec, spoglądając na mnie wymownie. - Chatek miał na myśli klapsy. - To ty nigdy nie dostałeś od Chatka klapsa jak byłeś małym synkiem, a sam mi dałeś wczoraj bo nie chciałem posprzątać zabawek? - Bo twój tatuś chce cię dobrze wychować, masz mądrego tatusia - zapewnił go szybko Wojtek. Wydałam nieartykułowany pomruk, który wyrażał moją opinię o tatusiu Krzysia. Krzyś nie zwrócił na to uwagi, natomiast chciał się dowiedzieć, czy i jego mamusia jest mądra? - Oczywiście! - potwierdziłam skwapliwie. Był jednak dociekliwy: - Po czym to poznałaś?
106
- Po tym, że wyszła za twego tatusia za mąż - znów wyręczył mnie w odpowiedzi Wojtek. - Gdyby była głupia, to by nie wyszła. I przestań nudzić pytaniami jak małe dziecko. Możemy teraz zagrać w „Chińczyka”. Propozycja była zbyt nęcąca, by Krzyś chciał jeszcze czegoś się dowiedzieć.
Odkrycie, iż wysoki Holender jest członkiem gangu handlarzy narkotyków, nie dawało mi spokoju. Jakby było mało, że w sąsiedztwie mieszka jeden z zabójców Janiny Goleń, to jeszcze przypadkowo poznany człowiek okazał się związany z gangiem. A może poznanie nie było przypadkowe, tamci mogli mu kazać mieć mnie na oku. Przy tym wszystkim jedno było tylko pocieszające: wysoki Holender musi zdawać sobie teraz sprawę, że przez swą ucieczkę z kawiarni zdekonspirował się przede mną. Wie przecież, że po przybyciu policji do „Chez Anzelm” musiałam dowiedzieć się powodu, dla którego tam się zjawiła, i skojarzyć to z jego zniknięciem. Nie będzie więc próbował nawiązywać ze mną kontaktu. Mogłabym nie zaprzątać sobie nim więcej głowy, gdyby nie dość oczywisty wniosek: ciągle jeszcze nie wiedziałam, który z sąsiadów jest oprawcą znad kanału i handlarzem narkotyków, natomiast o wysokim Holendrze wiedziałam już, że nim jest. Jeśli nawet nie bezpośrednio od niego tamten chłopak kupił heroinę, nie zmieniało to faktu, że będąc członkiem gangu jest tym samym również mordercą, choćby nikogo własnymi rękami nie zabił. Co w takim razie powinnam zrobić? Zawiadomić policję, choć nie potrafię podać o nim żadnych bliższych danych, poza określeniem, jak wygląda? Może mimo wszystko dla policji moje zeznania miałyby jakieś znaczenie? Jeśli tego nie zrobię, to jakbym sama przykładała rękę do zbrodni, których ofiarami zostaje wrażliwa, nie umiejąca się przystosować do realiów życia młodzież. Mimo tej świadomości - i to było najgorsze - gdzieś w głębi duszy tłukło się zakorzenione przeświadczenie, że donoszenie jest rzeczą obrzydliwą, bo bez dowodów rzeczowych, które mogłyby poprzeć oskarżenie, byłby to przecież donos. Wytrącało mnie to zupełnie z równowagi i całą sobotę i niedzielę nie mogłam sobie miejsca znaleźć. Ku zdziwieniu Elżbiety nie chciałam skorzystać z mojego „wychodnego”, pomogłam jej trochę w porządkach domowych, trochę bawiłam się z Krzysiem, a przez resztę czasu snułam się z kąta w kąt, niezadowolona z siebie i ze świata.
107
W poniedziałek wybrałam się do marketu po lunchu, pewna, że nie grozi mi tam spotkanie. Ledwo skręciłam w drugą ulicę, wyminął mnie szary porsche i kilkanaście metrów dalej zatrzymał się przy chodniku. Pani Henije, otwierając drzwiczki, zawołała: - Jeśli idzie pani do tutejszego marketu, proszę wsiadać! Kiwnęłam głową i przyspieszywszy kroku szybko wgramoliłam się do jej samochodu. - Dziś od rana nie ruszałam się z domu, ale zabrakło mi papierosów. Wzięłam się wreszcie do porządkowania rzeczy po zmarłym, odkładałam to już zbyt długo. Cóż za okropna robota. - I smutna - wtrąciłam. - Człowiek wtedy nie może pozbyć się myśli, iż rzeczy są trwalsze od nas. - Mnie przychodzi wtedy co innego do głowy - ile rzeczy ludzie niepotrzebnie gromadzą. Żeby pani zobaczyła te szafy pełne starych ubrań, szuflady zapchane rupieciami, które od łat nie służyły już do niczego, te papierzyska, listy prawie sprzed pół wieku... Sama mam skłonność do chowania starych listów i pamiąteczek, poczułam się więc w obowiązku bronić starego wojaka. - Holandia nie była jego krajem rodzinnym. Przechowywał zapewne wszystko, co w jakiś sposób wiązało się z jego ojczyzną, a także i to, co świadczyło o jego przeszłości tutaj, ugruntowywało jego zakorzenienie. Przeszłość jest sprawą ważną. Im człowiek starszy, tym chętniej spogląda wstecz. Bardzo żałuję, że spalił się podczas wojny mój dom rodzinny, jakże chętnie wzięłabym np. do ręki moje dziecinne zabawki, ile by mi przypominały... - Ja nie miałam dobrego dzieciństwa i nie lubię do niego wracać myślami. - Ton, w jakim Marijke Henije to powiedziała, był suchy i ostry. Miałam najlepszy w świecie dom lat dziecinnych i bardzo żal mi ludzi, którzy takiego nie mieli. Moje szczęśliwe dzieciństwo stanowiło kapitał, z którego czerpałam przez całe życie. A jakie było życie Marijke Henije? Do tej pory nie pomyślałam nawet o jej stanie cywilnym - rozwódka, panna wdowa? Skoro zamieszkała z mężem po zmarłej ciotce, musi być osobą samotną. Życie jej widać nie rozpieszczało. Weszłyśmy do marketu. Miałam tam kupić tylko pieczywo i masło, ale gdy zobaczyłam puszki z orzeszkami, przyszło mi coś do głowy i do koszyka dorzuciłam orzeszki. - Mam propozycję nie do odrzucenia - powiedziałam, kiedy wsiadłyśmy do samochodu - żeby pani wstąpiła teraz do mnie. Zrobimy sobie małego drinka i zagryziemy orzeszkami. Marijke Henije, która miała już nacisnąć starter, cofnęła rękę i odwróciła się w moją stronę. Po raz pierwszy zobaczyłam z bliska jej oczy, miały rzadko spotykany jasnobrunatny kolor. 108
- Bardzo nęcąca propozycja - stwierdziła poważnie - ale nie uporałam się jeszcze z tą okropną robotą w domu. - Nie będę pani potem zatrzymywać, a mała przerwa na drinka przy robieniu porządków zawsze pomaga w dalszej robocie. Kiwnęła głową, manipulując już z powrotem przy starterze: - Przekonała mnie pani. W domu bez skrupułów wyciągnęłam resztkę wojtkowego ginu, który zmieszany z pomarańczowym sokiem, cytryną i kostkami lodu w pięć minut przeobraził się w koktajl. Obawiając się, by otwieranie puszki nie trwało dłużej, wybiłam w niej tylko dziurę i wysypałam orzeszki do przyzwoitszego naczynia. Byłam na tyle szybka, że pani Hemje nie zdążyła nawet wypalić papierosa, gdy na stoliczku przy fotelach stało już wszystko, co trzeba. - Barman by szybciej nie przygotował koktajlu - zauważyła uprzejmie. - Nie chciałam, by pani marnowała czas, czekając - zrewanżowałam się. Pociągnęła ze szklanki spory łyk, zadźwięczały o szkło kostki lodu. - Bardzo lubię ten dźwięk - powiedziała potrząsając szklanką. - Ale przy piciu nie lubię się spieszyć... Gdyby nie ta robota, która czeka na mnie w domu... Najchętniej bym te wszystkie rzeczy spaliła. - Byłaby chyba szkoda. Nie wiem, czy u was są jakieś instytucje opiekujące się najbiedniejszymi, jeśli są, można im chyba przekazać ubrania. A listy najlepiej odesłać rodzinie. - Nie miał już żadnej rodziny. - Bardzo żałuję, że go nie zdążyłam poznać. Pani de Vrieen mówiła, że opowiadał ciekawie o swych wojennych przejściach. Po desancie aliantów brał udział w oswobodzeniu Holandii. Natknęła się pani na jakieś wojenne pamiątki? - Jeszcze się do tego nie dogrzebałam, ale miał zdaje się jakieś odznaczenia, coś o tym kiedyś mówił, a raczej ciotka. W szafie wiszą dwa czy trzy mundury nadgryzione przez mole. Te już naprawdę powinnam spalić, inaczej nie pozbędę się moli. - A co chce pani zrobić z odznaczeniami? Marijke Hemje pociągnęła właśnie koktajlu i w milczeniu wzruszyła ramionami. - Te przecież nikomu nie mogą się już przydać - powiedziała po przełknięciu drinka i sięgnęła po orzeszki. - Takich rzeczy się nie wyrzuca - zaprotestowałam. - Skoro nie ma jego rodziny, która by je przechowała, mogłabym te ordery i inne wojenne pamiątki mające dziś wartość historyczną przekazać w Warszawie do Muzeum Wojska Polskiego. 109
- Czemu nie? Chętnie je pani dam, jeśli może być z nich jeszcze jakiś pożytek. - Oparła się wygodnie o fotel. - O wiele lepiej po tym drinku się czuję. - Wyjęła znów papierosa i zapaliła. - Pali pani tak dużo jak ja! - zauważyłam. - Ale teraz będę paliła mniej, bo skończył mi się zapas papierosów przywieziony z kraju, a syn ma zwyczaj kupować tytoń i bibułki, potrafi robić z tego papierosy, mnie natomiast to się zwykle nie udaje - powiedziałam, mozoląc się nad upchaniem wałeczka tytoniu w cieniutką bibułkę. Wyciągnęła w moim kierunku pudełko z papierosami. - Niechże się pani tak nie męczy. Potrząsnęłam przecząco głową. - Ten tytoń - wskazałam brodą na paczkę tytoniu - jest bardzo dobry i jeśli uda mi się skręcić coś podobnego do papierosa, będzie mi bardzo smakował, plus satysfakcja z pokonania niezręczności. Nie lubi pani czasem zrobić czegoś, co wydaje się za trudne? Marijke Henije wypiła łyk, znów zadźwięczały kostki lodu i szklanka powędrowała z powrotem na stolik. - Zgadła pani, lubię. Lubię podnosić poprzeczkę, sprawdzać swoje możliwości. Swego czasu spędziłam kilka lat w Stanach, m.in. jeździłam konno, to była farma, gdzie hodowano konie. Dać sobie radę z młodym prawie nieujeżdżonym koniem, lęk, który był jednocześnie bodźcem. Zrzuci mnie, czy ja go okiełznam. - I nie zrzucał? - Och, oczywiście, że czasem zrzucał, do dziś się dziwię, że sobie nigdy nic nie połamałam. Ale w końcu ja byłam górą. Wreszcie udało mi się zrobić coś, co dało się zapalić. Zaciągnęłam się głęboko i wzięłam się do drinka, nadrabiając spóźnienie. - Bardzo bym chciała przestać palić - przyznałam się. - Człowiek palący nie jest panem samego siebie, ale nie wierzę, by mi się to udało. Palę nawet w łóżku przed zaśnięciem, moje przyjaciółki przepowiadają, że kiedyś się spalę. Imponują mi ludzie, którzy potrafią zerwać z nałogiem. Palić zaczyna się zwykle we wczesnej młodości przez głupotę, wydaje się wtedy, że jest się naprawdę dorosłym. I chociaż pierwsze papierosy nigdy nie smakują, to po pewnym czasie już klops, człowiek nie ma siły, by zrezygnować z zaciągania się dymem. Tyle tylko, że ze wszystkich nałogów ten jest najmniej szkodliwy, porównania nie ma z alkoholizmem, nie mówiąc o narkomanii. W kawiarni w N. byłam niedawno świadkiem czegoś okropnego... - dopiłam resztę koktajlu. - Ktoś się upił? W kawiarni? 110
- Nie, o wiele gorzej. Umarł młody chłopak, narkoman. - Widziała to pani? - Na szczęście nie. Chłopak zrobił sobie zastrzyk w toalecie i dawka okazała się za duża. Zrobiło się zamieszanie, przyjechała policja. - Gdzie to było? - W „Chez Anzelm” niezbyt duża kawiarnia z klientelą młodzieżową, wstąpiłam tam przypadkiem, wracając z targu. Wie pani gdzie to jest? - Nie, nigdy tam nie byłam. W ogóle nie chodzę do kawiarni, Jeśli idę do lokalu, to do restauracji. - Kawiarnia jest wygodnym miejscem spotkań. - W restauracji też można się spotkać, omówić interesy, a przy tym zjeść lunch czy obiad, nie marnując czasu. - Pani de Vrieen mówiła z podziwem, że jest pani nowoczesną kobietą znającą się na biznesie, podczas gdy ona całe życie zajmowała się tylko domem. - Anneke de Vrieen należy do dawnej generacji. - Ja też, ale, niestety, pracuję. Co prawda nie w biznesie - sięgnęłam po tytoń i bibułki. - Niech pani zostawi satysfakcję z pokonywania trudności na później, jak pójdę, i zapali normalnego papierosa. Nie mogę patrzeć, jak się pani z tą bibułką męczy. - Wyciągnęła rękę z pudełkiem papierosów takich samych, jakie palił wysoki Holender, co zauważyłam już za pierwszą jej bytnością u mnie. Skusiłam się i jednocześnie przyszło mi do głowy, że jej mogłabym powiedzieć... Oczywiście nie o śmierci Janiny Goleń i odnalezieniu kapelusika od deszczu, ale o samym wysokim Holendrze. Sądząc z tego, co mówiła, musi podchodzić do życia bardzo trzeźwo i rozsądnie, taka osoba mi właśnie była potrzebna. Marijke Henije spojrzała na zegarek, więc natychmiast się zdecydowałam: - Chciałabym się pani w czymś poradzić... - Mnie? - zdziwiła się, ale zaraz uprzejmie dodała: - Jeżeli tylko potrafię. - Poznałam tutaj kogoś, kto wyświadczył mi różne uprzejmości, pomagał w zakupach, podwoził samochodem... - Młody? - przerwała. Roześmiałam się. - Nic z tych rzeczy, żaden chłopak polujący na starsze panie. Pan w moim wieku. Trochę mnie to zaskakiwało, ale myślałam, że okazywanie cudzoziemce pomocy jest ostatecznie 111
normalne, u nas w Polsce świadczy się obcokrajowcom wiele uprzejmości, by wywieźli jak najlepsze wspomnienia z naszego kraju. Spotkałam tego pana również w tej kawiarni „Chez Anzelm”, chociaż nie byliśmy umówieni. Potem opowiedziałam dokładnie o przebiegu tego spotkania i jego okolicznościach. - I teraz wydaje mi się, że jest handlarzem narkotyków. - Dlaczego pani przyszło do głowy, że on ma coś z tym wspólnego? - Bo wyraźnie podsłuchiwał, o czym ta trójka przy sąsiednim stoliku mówiła, i uciekł zaraz po nich. Pewne rzeczy widzę teraz w innym świetle, choćby te nasze częste, na pozór przypadkowe spotkania. Chyba chciał się mną w jakiś sposób posłużyć... - To fenomenalna historia. I co ma pani teraz zamiar zrobić? - Sama nie wiem, ale nie daje mi to spokoju. Zastanawiałam się, czy nie iść na policję, ale nic przecież konkretnego o tym człowieku nie mogę im powiedzieć. - Trudno mi pani cośkolwiek radzić... Gdyby to była sprawa jakiejś kradzieży czy innego pospolitego przestępstwa... Ale tak... i właściwie bez żadnych dowodów. Wie pani chociaż, jak się ten człowiek nazywa? - Nie, skąd. Nic o nim nie wiem. - To mogę tylko powiedzieć, co ja bym na pani miejscu zrobiła, ale to nie jest, broń Boże, rada. - Co by pani na moim zrobiła miejscu? - Nic. Nie ruszyłabym palcem. I wie pani dlaczego? Bo bym się bała. Podejrzenia mogłyby się okazać niesłuszne i to jest najprawdopodobniejsze, ale... jeśli okazałyby się słuszne, to umarłabym ze strachu. Wiadomo, że ci ludzie nie działają w pojedynkę. Ich działalność musi być zorganizowana, i to dobrze, żeby można było wbrew zakazom ją prowadzić, każdy o tym wie. Jeśli więc byłby on rzeczywiście w tamto zamieszany i na skutek pani zeznań w policji jakoś by go odnaleźli i zatrzymali, to umarłabym ze strachu przed zemstą tych pozostałych. Może niedobrze to o mnie świadczy - uśmiechnęła się i sięgnęła po orzeszki - ale milsza by mi była własna skóra. Powiedziałabym sobie: przecież wyjadę z tego kraju, po jakie licho miałabym się narażać i ryzykować życie. Podskoczyłam w fotelu. - Myśli pani, że mogliby się posunąć tak daleko, żeby... mnie zabić? - Nie wiem, głowy za to dać nie mogę. Ale wiadomo, że wobec tych, którzy wchodzą im w drogę, są bezwzględni. Oglądam za dużo filmów kryminalnych i wiem, że nie wszystkie scenariusze wyssane są z palca, autorzy często opierają się na historiach prawdziwych. Moja znajoma miała kuzyna policjanta. Nawet ona nie wiedziała, w jakim dziale pracował, nigdy 112
nie chodził w mundurze. I co? Pewnego dnia znaleziono go na ulicy nieżywego. Rodzinie powiedziano tylko tyle, że zginął na posterunku. No, ale on pracował w policji, sam zdecydował się na taką pracę i związane z nią ryzyko. Ale dlaczego ja miałabym ryzykować? I nie być potem pewną dnia ani godziny... Pomyśli pani o mnie, że jestem tchórzem, ale byłam szczera, a pani chciała wiedzieć, co ja bym na pani miejscu zrobiła. Co nie znaczy, że cośkolwiek doradzam... - Ach, nie, rozumiem. I jestem pani wdzięczna za szczerość. Muszę to jeszcze przemyśleć, ale myślę, że pani ma rację. - A syn jak pani radzi? - Syn? Nigdy bym mu o tym nie powiedziała i w ogóle to nie jest sprawa do opowiadania. Z nikim o tym nie rozmawiałam, zwierzyłam się z tej historii tylko pani. Ja jestem cudzoziemką, a więc osobą obcą i niezorientowaną. A ponieważ już raz była pani tak miła i pomogła mi w kłopocie z futrzaną czapką, pozwoliłam sobie jeszcze raz wykorzystać pani uprzejmość i poradzić się w tej niemiłej sprawie. - Jeszcze raz zastrzegam, że tego, co powiedziałam, proszę nie traktować jako rady. - Zgodnie z porzekadłem, że „rady są po to, żeby ich nie słuchać” - uśmiechnęłam się i Marijke Henije również - a więc dziękuję tylko za szczerość. - Która odkrywa mój brak odwagi, to określenie brzmi lepiej niż tchórzostwo, mimo pochlebnej opinii, jaką wydała o mnie Anneke de Vrieen. Marijke Henije schowała papierosy do torebki, wstała z fotela i wyciągnęła rękę na pożegnanie. - Żeby poprawić swą opinię w oczach pani, postaram się jak najszybciej uporządkować rzeczy po mężu ciotki i przekazać pani pozostałe po nim wojskowe pamiątki.
Krzyś przybiegł ze szkoły z rykiem i z rozciętą wargą. Był to skutek przyglądania się z bliska grze starszych chłopców w piłkę, która zamiast do bramki trafiła w niego. Po umyciu, osuszeniu łez i obejrzeniu uzębienia okazało się, że jeden ząb jest nadłamany i trzeba będzie odwiedzić dentystę. Tak więc nazajutrz rano Krzyś z rodzicami pojechał do N. Mieli wrócić dopiero na wieczorny obiad, bo Krzysiowi w zamian za dzielne zachowanie u dentysty obiecano mnóstwo atrakcji, łącznie z pójściem do kina. Miałam jechać razem z nimi, ale źle spałam, bolała mnie głowa i nie zdążyłam się tak wcześnie wygrzebać. Umówiłam się z Elżbietą, że przyjadę póź-
113
niej i spotkam się z nimi na lunchu w bistro niedaleko Placu 1944. Zastrzegłam jednak, żeby na mnie nie czekali, jeśli nie zjawię się do trzynastej piętnaście. Po ich wyjeździe powędrowałam z powrotem do łóżka i natychmiast zasnęłam. Obudziłam się co prawda wyspana i bez śladu bólu głowy, ale nim uporałam się z przygotowaniem jakiegoś jadła na wieczór, zrobiło się późno i do N. dobrnęłam o wpół do drugiej. Roztrącając przechodniów, niemal biegiem dopadłam umówionego bistra. Niestety nie było ich tam. Wyszłam na ulicę, rozglądając się w nadziei, że może wyszli przed chwilą i uda mi się ich jeszcze spotkać. Wróciłam na Plac 1944, zlustrowałam przystanki autobusów i tramwajów, także bez skutku. Naszły mnie wątpliwości, czy dobrze zrozumiałam objaśnienia Elżbiety, w którym bistro mamy się spotkać. Z Placu 1944 wychodzi pięć ulic i przy każdej z nich są jakieś lokale. Przez następne pół godziny biegałam jak mysz od jednego bistra do drugiego, ale w żadnym z nich nie znalazłam Elżbiety i Krzysia. Zrezygnowana i zasapana zastanawiałam się, co w takim razie dalej robić. Pójść samej na lunch? Widok ludzi siedzących na wysokich stołkach jeden obok drugiego nie był zachęcający. Lubię wysokie stołki wieczorem w coctailbarze, ale stanowczo wolę jeść przy stoliku, siedząc wygodnie na krześle. Zdecydowałam się więc na kawę z ciastkami. Chociaż moje dziecko zaopatrzyło mnie w tytoń i bibułki, wstąpiłam jeszcze do tabacu i zrujnowałam się na papierosy. Jak koń przyzwyczajony do swej stajni, tak i ja, myśląc o kawie, niemal bezwiednie skierowałam swe kroki do kawiarni z oszklonym tarasem. Dopiero przed wejściem odezwał się we mnie sygnał ostrzegawczy. Tu przecież po raz pierwszy zobaczyłam wysokiego Holendra. Przedefilowałam więc wolno przed tarasem, spoglądając na siedzących tam ludzi, by sprawdzić, czy go tam nie ma. Dopiero, gdy się o tym upewniłam, weszłam. Przezornie, by nie być widzianą z ulicy, wybrałam stolik nie na tarasie, lecz w środku. Ktoś musiał od niego niedawno odejść, bo stała na nim jeszcze filiżanka z resztką niedopitej kawy. Położyłam papierosy na blacie stolika i poszłam do bufetu zamówić kawę i wybrać ciastka. Kiedy wracałam do stolika, zobaczyłam, że siedzi przy nim odwrócony tyłem jakiś facet, który widać nie zwrócił uwagi na moje papierosy świadczące o tym, że stolik jest zajęty. - Ten stolik nie był wolny - powiedziałam, podchodząc z tyłu do intruza. Facet odwrócił się i chwała Boga, że kawiarnia nie była samoobsługowa i nie niosłam kawy, bo upuściłabym ją na pewno, a tak tylko zabrakło mi głosu. Wysoki Holender zobaczywszy mnie podniósł się i powiedział: - Zastanawiałem się właśnie, kto się do mnie przysiadł. Po zostawionych tu papierosach nie przypuszczałem, że pani, paliła pani inne. 114
- Nigdy bym się do pana nie przysiadła - powiedziałam odruchowo, odzyskawszy już możność mówienia. - Rzeczywiście, wyszedłem wtedy bez pożegnania i mogła mieć mi to pani za złe. Ale... - Domyśliłam się - przerwałam mu i spojrzałam prosto w oczy - że pan natychmiast musiał - położyłam na tym wyrazie mocny akcent - wyjść. Nadszedł kelner z zamówioną przeze mnie kawą i ciastkami, postawił je szybko na stoliku i odszedł. - Nie będzie chyba pani tej kawy piła na stojąco - zauważył bezczelnie. Mimo woli spojrzałam na niedopitą filiżankę kawy, która tak głupio zasugerowała mi, iż ten, kto tu siedział, zrezygnował z wypicia tej resztki. - Byłam przekonana, że stolik jest wolny, nie siedział pan przy nim. - Zostawiłem niedopitą kawę, tak jak pani papierosy, i poszedłem zatelefonować. Niechże pani wreszcie usiądzie, ja też chcę dokończyć kawę, wypalić papierosa, a za 15 minut muszę już być gdzie indziej. W dalszym ciągu stojąc, rozejrzałam się w poszukiwaniu wolnego stolika; jak na złość, wszystkie w zasięgu mojego wzroku były zajęte. - Pani zachowanie nasuwa niemiłe interpretacje, powinna pani zdawać sobie z tego sprawę. Co ten potwór chciał przez to powiedzieć? Przestraszyłam się. - Nie mam zwyczaju dosiadać się do czyjegoś stolika - powiedziałam, nie patrząc na niego. - Woli pani zwracać na siebie uwagę wszystkich? Ludzie zaczynają już na nas spoglądać. Mogła pani powiedzieć kelnerowi, gdy tu przyszedł, by pani kawę i ciastka zaniósł gdzie indziej, skoro pani tego nie zrobiła, proszę w tej chwili usiąść. Ton był taki, że mimo woli usiadłam. Usiadł również i zapalił papierosa. - Nie chciała mnie pani spotkać, tak? - nachylił się w moją stronę i patrzył na mnie ściągniętymi brwiami. By uniknąć jego wzroku, schyliłam się, grzebiąc w paczce z papierosami, i tylko kiwnęłam głową potakująco. - Nie będę pytał dlaczego, bo nietrudno mi się domyślić. Ale, niestety... - wypił wreszcie resztkę swojej kawy i zaciągnął się kilka razy - radzę pogodzić się z myślą, że jeszcze się zobaczymy. Jezu, bawił się ze mną, jak kot z myszką. Na myśl o końcu tej zabawy zrobiło mi się zimno w krzyżu. Po cóż, idiotka, przyznałam się, że wiem, iż musiał wyjść z tamtej kawiar115
ni... Zrobię zawsze coś, czego akurat nie trzeba. Równie dobrze mogłam mu powiedzieć: wiem, że jest pan handlarzem narkotyków. Skutek ten sam, sama wydałam mu się w ręce. Zamknięcie mi ust jest dla takiego gangstera oczywistym warunkiem jego bezpieczeństwa... Nagle pomyślałam o polskiej biedzie, sklepowych kolejkach, jak o utraconym raju, z którego dobrowolnie wyjechałam, a teraz mam perspektywę nigdy tam nie wrócić. W każdym razie bez mej cielesnej powłoki, która z pomocą tego holenderskiego gangstera i jego kumpli ma szansę zostać tu zlikwidowana. O sposobie, w jaki mój duch może zostać uwolniony z mego ciała, wolałam nie myśleć. Nie słuchałam już nawet, co mówi, bo po prostu mdliło mnie ze strachu. Na szczęście siedzieliśmy jeszcze w kawiarni, naokoło byli ludzie, ale potem? Za godzinę, dwie, jutro, pojutrze? Wydało mi się, że nie wytrzymam tego strachu, że muszę coś zrobić, przecież nie mogę pozwolić zarżnąć się jak baran... Gdybym mogła gdzieś zwrócić się o pomoc. Marijke Henije odpada, gdyby dowiedziała się, że powiedziałam temu Holendrowi to, co powiedziałam, nie chciałaby nawet ze mną rozmawiać, uciekłaby jak od zapowietrzonej i miałaby rację. Przyznać się memu dorosłemu i mądremu dziecku? Wykluczone, nie może nic o moich tarapatach wiedzieć, nawet nie z obawy, że posądziłby mnie o sklerotyczne urojenia. Dopóki nie jest w to zamieszany, nic mu nie grozi, raczej niech mnie zarżną, niż on miałby być narażony. Gdybym mu powtórzyła dosłownie, co mi powiedział przed chwilą ten handlarz narkotyków, gotów by polecieć natychmiast na policję, zrobiłby się szum i ci gangsterzy by mu tego nie darowali, tak jak mówiła pani Henije. Na myśl o tym serce mi zamarło i wzdrygnęłam się. Musiał zauważyć jakąś zmianę w moim wyrazie twarzy, bo cynicznie zapytał: - Co pani jest? - Nic... - wykrztusiłam i wypiłam łyk kawy. A więc byłam zdana wyłącznie na własne siły... Ale myśl o policji z czymś mi się skojarzyła... Zaczęła mi świtać nadzieja, a raczej na chwilę zabłysło jej światełko. Ostatecznie, teraz już naprawdę nie miałam nic do stracenia, mogę mieć jeszcze jakąś szansę, atakując pierwsza. Rzuciłam się głową naprzód i po raz drugi dzisiaj spojrzałam mu prosto w oczy: - Chociaż... Panu mogę powiedzieć. - Zrobiłam efektowną przerwę, rozwinęłam wolno z papierka drugą kostkę cukru, wrzuciłam do filiżanki i zamieszałam. - Okazało się, że nasz dom i ja jesteśmy inwigilowani przez policję. - Znów na niego spojrzałam - i to jest trochę denerwujące, człowiek nie lubi być śledzony ani jak mu grzebią w jego rzeczach. Chwyt był dobry, bo zauważyłam, że się zmieszał. Zachował niby zupełny spokój, ale po jego oczach widziałam, że ta wiadomość była dla niego przykrym zaskoczeniem. 116
- Na jakiej podstawie to pani mówi? Teraz on patrzył na mnie więcej niż uważnie, spojrzenie szarych oczu było przenikliwe. Przeleciało mi przez głowę, że pod takim spojrzeniem niełatwo kłamać, chyba musi mieć posłuch w gangu, jeśli nie szef, to ktoś znaczny. - Między innymi na tej, że tajna policja spenetrowała cały dom od góry do dołu pod nieobecność mieszkańców. - Skąd pani o tym wie, jeśli nikogo w domu nie było? - Przypadkiem udało mi się zobaczyć, byłam w pobliżu, o czym oni nie wiedzieli. Sądzili, że wyjechałam razem z dziećmi i wnuczkiem... - Może to byli złodzieje? - Nie - wytrzymałam teraz nawet z pewną satysfakcją jego spojrzenie. - W domu nie zginęła nawet szpilka. Widzisz bratku, teraz nie będziesz mnie mógł sprzątnąć z taką łatwością, jak ci się przed chwilą wydawało, zaprowadzić czy wywieźć gdzieś, gdzie najwygodniej by wam było ze mną skończyć. Policja jest policją, a przy holenderskiej sumienności będziecie się teraz biedzić, żeby nie zrobić błędu... Świadomość, że nie będą mogli teraz działać wobec mnie zbyt pośpiesznie, sprawiła, że mdlące uczucie strachu poczęło ustępować. - A poza tym ktoś panią śledził? Na to pytanie mój dołek znów zareagował, opanowałam się jednak. - Oczywiście - odpowiedziałam, wysączając resztę kawy z filiżanki, przezornie wolałam nie patrzeć mu teraz w oczy - powiedziałam panu przecież, że mnie inwigilują. - Kto? Przemogłam się, by spojrzeć na niego. - Dlaczego to pana tak interesuje? Widocznie wasza policja musi sprawdzać nowo przybyłych cudzoziemców, co kraj, to obyczaj. Podobno Amsterdam czy Rotterdam jest jednym z ośrodków handlu narkotykami, a przywożą je cudzoziemcy. U was plantacji maku czy haszyszu zdaje się nie ma? Może policji wydaje się, że Polska leży na Dalekim Wschodzie? zdobyłam się na uśmiech. - Mnie to pilnowanie właściwie nie przeszkadza, choć czasem denerwuje. Właściwie niepotrzebnie, przecież w niczym nie jestem ograniczona, chodzę i jeżdżę, gdzie chcę... Spojrzałam na zegarek. - Zdaje się, że pan się gdzieś spieszył? Natychmiast spojrzał na swój. 117
- Tak, powinienem już wyjść. Chciałbym jeszcze tę rozmowę dokończyć, ale nie dziś, jutro też będę zajęty. Pojutrze przyjechałbym po panią, powiedzmy, o dziewiątej trzydzieści? Teraz nie tylko zareagował dołek, ale i kolana ugięły się pode mną. - To za wcześnie i... nie wybieram się pojutrze po żadne zakupy - gorączkowo szukałam jakiegoś wybiegu. - Synowa chciała, bym pojutrze... przyjechała z nią tu... i... pomogła jej... przy kupowaniu czegoś do ubrania... jakiejś sukienki... - nie spuszczał ze mnie oka i mówiłam coraz bardziej nieskładnie. - W takim razie - przerwał - nie pojutrze, a za dwa dni. Boże, za żadną cenę nie mogłam dopuścić, żeby przyjechał po mnie rano, kiedy dom jest pusty! - Nie! To nie ma sensu... Skoro będę pojutrze w N., to może lepiej tu... Tylko trochę później, kiedy załatwię z synową sprawunki... Może o drugiej po południu. - Przecież o tej porze pani wnuk wychodzi z powrotem do szkoły. Pamiętał i to. Opanowała mnie szalona chęć płaczu, co zdarza mi się ogromnie rzadko, ale się powstrzymałam. - Jakoś to załatwię. Poproszę synową, by mnie zastąpiła. Chwilę patrzył na mnie, jakby coś rozważając. - A więc dobrze. Pojutrze o czternastej, tutaj. - Wstał. - Myślę, że mi pani nie zrobi zawodu, leży to w pani interesie - dodał i szybko odszedł. Słowa, które powiedział na odchodnym, przygwoździły mnie do krzesła. Co chciał przez to powiedzieć? Że mogą mi darować życie? W zamian za co? Przebiegłam myślą całe spotkanie. Gdybym nie była tak zaskoczona, nie rąbnęłabym mu, iż wiem, że musiał wtedy z kawiarni uciekać. Na szczęście przyszła mi do głowy ta bujda z policją, którą się zaniepokoił. Świadomość, że ja mu także napędziłam strachu, poprawiła moje samopoczucie. Dopiero teraz zauważyłam, że nie tknęłam zamówionych przez siebie ciastek. W miarę, jak je jadłam, coraz bardziej się uspokajałam. Na pewno zabiłam mu klina: skoro policja ma mnie na oku, wie pewnie i o naszych spotkaniach. W każdym razie do czternastej pojutrze nic mi nie groziło... Poprosiłam kelnera o rachunek i okazało się, że wysoki Holender zapomniał zapłacić za swoją kawę. Świadczyło to o tym, że naprawdę go nieźle wystraszyłam! Odzyskałam na tyle równowagę ducha, że postanowiłam zignorować jego nakaz spotkania się pojutrze; kiedy mnie przydybie później w markecie, powiem, że cały czas byłam pilnowana i uważałam, że lepiej będzie go nie narażać. Niezadługo po moim powrocie do domu zjawiła się też moja trójka. 118
- Szkoda, że nie przyjechałaś do N. i nie spotkałaś się z nami - stwierdziła Elżbieta. Otwierałam już usta, by się przyznać do spóźnienia, ale spojrzawszy na Wojtka, zamknęłam je z powrotem. Na pewno wyraziłby głośno zdziwienie, jak Elżbieta mogła przypuszczać, że potrafię się spotkać o oznaczonej porze. Wobec tego powiedziałam, że też bardzo żałuję, ale bolała mnie głowa. Krzyś był zachwycony filmem o zwierzętach, który widział w kinie, wizyta u dentysty okazała się nie taka straszna, wyrwanie zęba poszło gładko. Siedzieliśmy długo przy stole i był miły, rodzinny wieczór. Obudziłam się w środku nocy i niemal jednocześnie gdzieś z głębi podświadomości wypełzła przerażająca myśl, że wysoki Holender jest na pewno z tego samego gangu, co zabójcy Janiny Goleń. Przecież siedział na meczu razem z tamtym, na określonym terenie działa zazwyczaj jedna banda... I wie, kto po moim przyjeździe przetrząsał nasz dom... Moja opowieść o policji mogła go jedynie ubawić. Nie mrugnął okiem i udawał zaniepokojonego, aby uśpić moją czujność. Umówił się na pojutrze, by mieć czas spokojnie obmyślić i przygotować sposób likwidacji mojej osoby. Wpierw chciał przyjechać rano, byłoby to pewnie dla nich łatwiejsze, w końcu zgodził się na spotkanie w kawiarni, po wyjściu także potrafiliby to zaaranżować... Siedziałam na łóżku, serce waliło mi niczym przysłowiowy młot. Jak mogłam być tak głupia?! Jak mogłam przypuścić, że potrafię przechytrzyć gangstera? Ktoś, kto uprawia taki proceder, nie tylko pozbawiony jest wszelkich skrupułów, ale musi być kuty na cztery nogi, inaczej by od razu wpadł. Jestem idiotka! Naraz zdałam sobie sprawę, że nic mi nie pomoże rozpamiętywanie własnej głupoty. Wystarczy, że wysoki Holender wydał na mnie wyrok. Istotne jest tylko to, powody dla których to zrobił, nie mają już znaczenia. Po ciemku wygrzebałam z torby pudełko z resztką papierosów. Zapaliłam, wiedząc, że przez nieszczelne drzwi dym przedostanie się do pozostałych sypialni i rano Wojtek będzie mi robił wymówki. To także nie miało znaczenia. Nawet w więzieniu skazanemu na śmierć przed egzekucją proponuje się papierosa. W gruncie rzeczy nie było różnicy, czy jestem w więzieniu czy nie i kto mnie skazał... Wstałam i odchyliłam zasłony. Nie było już księżyca, przede mną leżała uśpiona uliczka. Blask rtęciowej lampy wyodrębniał sylwetki zaparkowanych przed domami samochodów. Usłużna wyobraźnia podsunęła mi widok jakichś pustych połaci pól, gdzie znajdą moje ciało..., kłopoty Wojtka z przewiezieniem tego do kraju. Na pewno będzie musiał się zapożyczyć.
119
Nie wiem, czy myśl o nadmiernych wydatkach Wojtka czy tłukące się uczucie bezsensu takiej śmierci, spowodowały, że otrząsnęłam się. Muszę, do diabła, coś zrobić, naokoło jest normalne życie, istnieje policja, nie mogę pozwolić się zabić! Zapaliłam następnego papierosa, lecz już przezornie uchyliłam okno. Pójdę na policję! Pani Henije pewnie miała rację, by siedzieć cicho, ale nie w takiej sytuacji, do jakiej doprowadziłam. Być może wspólnicy wysokiego Holendra zarżną mnie potem z zemsty, ale bez tego on mnie zabije, i to pojutrze. W najgorszym razie zemsta ich dosięgnie mnie, lecz później. A może policja potrafi mnie ochronić i ocalę życie. Rachunek więc prosty. Z niecierpliwością czekałam rana. Nim obudziła się Elżbieta cichutko wymknęłam się do łazienki i wzięłam prysznic, starając się robić jak najmniej hałasu. Ubrałam się, podretuszowałam co trzeba i gdy usłyszałam, że się budzą, zeszłam do kuchni robić śniadanie. Moje wczesne wstanie i wygląd o tej porze w pełnym rynsztunku wywołał oczywiście zdziwienie. - Co się stało Chatku? - spytała Elżbieta. - Winny jest mój wczorajszy ból głowy, zapomniałam ci wieczorem powiedzieć, że mam do ciebie prośbę: żebyś dzisiaj została w domu. Wczoraj telefonowała moja warszawska znajoma, której swego czasu dałam wasz telefon, ponieważ wybierała się do Belgii i miała zahaczyć o Holandię. Dzwoniła z Amsterdamu, że w drodze powrotnej do Utrechtu może zrobić sobie przerwę w N., i umówiłam się z nią na spotkanie. Chcę jej dać listy do moich kum i poprosić, żeby załatwiła mi kilka spraw, o których w popłochu przedwyjazdowym zapomniałam. Robiłam takie postępy w łganiu, że moje kłamstwo sprawiło mi aż satysfakcję. Nie sprawiło jednak Elżbiecie. - Szkoda tylko, że nie wiedziałam o tym wcześniej. No, ale trudno... Oczywiście, zostanę w domu, jeśli ci na tym zależy. - W zamian rezygnuję z następnego „wychodnego” - zapewniłam. Wojtek wiadomość, że wybieram się z nim razem do N., przyjął nadspodziewanie dobrze i skwitował tylko jednym zdaniem: - Proszę cię tylko, żebyś w drodze nie wykrzykiwała, że ktoś przechodzi przez jezdnię lub że wymija nas samochód. Przed wyjściem moja synowa chciała jeszcze wiedzieć, co planowałam na dzisiejszy obiad. Nic nie planowałam, ale wykazałam refleks: - Zrób risotto, zostało jeszcze trochę mięsa - odkrzyknęłam już w drzwiach. Kiedy wjeżdżaliśmy do N., powiedziałam do Wojtka: 120
- Mam jeszcze nieco czasu do umówionego spotkania. Czy mógłbyś mnie podrzucić pod tutejszą Komendę Policji? Jedna z sąsiadek była uprzejma i przekazała tam lisią czapę, o co ciebie nie mogłam się doprosić. Chcę się dowiedzieć, czy odnaleźli właścicielkę. Wzruszył ramionami. - Bez sensu, ale twoja sprawa. Po paru minutach zatrzymał wóz przed sporym nowoczesnym budynkiem. Szybko, by nie zdążył zaprotestować, pocałowałam moje dziecko w policzek i wysiadłam. W przestronnym hallu podeszłam do młodego policjanta siedzącego za czymś w rodzaju lady. - Chciałabym się zobaczyć z waszym funkcjonariuszem, który w ubiegły piątek był w kawiarni „Chez Anzelm” w związku ze śmiercią młodego narkomana. Nie znam nazwiska, w średnim wieku, gruby, w silnych szkłach krótkowidza. Musiałam to jeszcze raz powtórzyć, nim udało mu się zrozumieć moją angielszczyznę, a może ilość danych była dla niego jak na jeden raz za duża. W zamyśleniu podrapał się za uchem, podniósł słuchawkę telefonu, nakręcił numer i coś zabulgotał. Zrobił to jeszcze kilkakrotnie nim w końcu powiedział: - Proszę zaczekać. W hallu były krzesła, ale zdenerwowana wolałam czekać, chodząc tam i z powrotem. Nikt się nie zjawiał, wyciągnęłam więc torebkę z tytoniem i przysiadłam, by skręcić papierosa. Nawet nieźle mi się udał, gdy ten zza lady flegmatycznie zauważył: - Tu się nie pali. Wreszcie zza drzwi wyłonił się jakiś człowiek i podszedł do mnie. - Pani się chciała widzieć z inspektorem Hardeeckiem? - Nie wiem, jak się nazywa. Chcę się widzieć z waszym pracownikiem, z którym rozmawiałam w dniu wypadku w kawiarni „Chez Anzelm”. - W jakiej sprawie chce się pani z nim widzieć? - W sprawie informacji - odpowiedziałam dość głupio. Przeszliśmy przez jakieś korytarze, schody, znów korytarze, wreszcie dobrnęliśmy do pokoju, w którym siedział znajomy grubas w okularach. Facet, który mnie przyprowadził, znikł. Grubas wskazał mi krzesło vis-a-vis siebie. W ręku trzymał zapalonego papierosa, więc czym prędzej wyciągnęłam swego udanego skręta. Uprzejmie podał mi ogień, potem chwilę mi się w milczeniu przeglądał.
121
- Jak pamiętam, rozmawialiśmy sobie w „Chez Anzelm” i to ja pani udzielałem informacji. Ładnie, że chce się pani zrewanżować. Spojrzałam mu prosto w okulary: - Przyszłam prosić o pomoc. Nie zareagował ani jednym słowem, pochylił się lekko ku przodowi, pomniejszone przez szkła oczka wpatrywały się we mnie z zainteresowaniem. - Może powinnam przyjść do was wcześniej. Przed dwoma tygodniami byłam świadkiem czegoś potwornego... zbrodni, ale nie potrafiłabym określić miejsca, w którym to się stało. Jakiś policjant w Amsterdamie, gdy zawiadomiłam o tym telefonicznie, myślał, że jestem pijana i rzucił słuchawkę. A potem okazało się, że jeden z zabójców mieszka w moim bezpośrednim sąsiedztwie. To znaczy znalazłam dowód, że jeden z sąsiadów musi nim być, ale nie wiadomo który... Wszystko na pozór było tak fantastyczne i nieprawdopodobne, iż uważałam, że gdybym poinformowała o tym policję, wzięlibyście mnie za mitomankę. Postanowiłam więc spośród trzech sąsiadów sama zidentyfikować zabójcę, znaleźć realny dowód, który mógłby być dla was na tyle wiarygodny, byście się mogli tym zająć... Niestety, strzeliłam wczoraj kolosalne głupstwo, które może mnie kosztować życie... Grubas zdjął okulary, przetarł je chusteczką, po czym otworzył szufladę i w niej pogrzebał. - Proszę w takim razie wszystko mi dokładnie opowiedzieć. Sięgnęłam po tytoń, by skręcić następnego papierosa; byłam zdenerwowana, że ani rusz nie chciało mi się to udać. Gruby okularnik dłuższy czas przyglądał się w milczeniu moim manipulacjom, wreszcie doszedłszy widać do wniosku, że trwają zbyt długo, wstał, podszedł do wieszaka i wyciągnął z kieszeni wiszącego tam płaszcza jakąś zmiętoszoną paczkę papierosów i położył przede mną. Zaciągnęłam się kilka razy mocno, nim wreszcie wzięłam się na tyle w garść, by móc jako tako składnie opowiedzieć całą historię od momentu spotkania Janiny Goleń w wagonie kolejowym. Najwięcej kłopotu sprawiały mi daty, których domagał się grubas. Ostatecznie zgodził się, bym je potem dokładniej zweryfikowała. Nim doszłam do zjawienia się wysokiego Holendra, poprosił o małą przerwę. Załatwiał telefony, wezwał kogoś, coś mu polecił. Trwało to chyba z pół godziny. Przez ten czas starałam się sobie jak najdokładniej przypomnieć przebieg znajomości z wysokim Holendrem, by niczego nie pominąć.
122
Kiedy już mogłam kontynuować opowieść, moja relacja była może zbyt drobiazgowa, przytaczałam nawet fragmenty rozmów, wszystko przecież mogło okazać się ważne. Zaś końcowe wydarzenia skomentowałam nie bez wyraźnej dla słuchacza emocji. - A więc chciałaby pani, byśmy pani dali ochronę? - zapytał, gdy wreszcie skończyłam. - To chyba zrozumiałe, czy nie prosiłby pan o to samo, będąc na moim miejscu? Nie odpowiedziawszy, okularnik przez chwilę bębnił w zamyśleniu palcami po biurku, potem sięgnął do jakiejś teczki, wyciągnął spory karteluszek i położył go przede mną. - Przede wszystkim proszę wypełnić ten formularz. Włożyłam okulary i zobaczyłam, że dotyczył danych personalnych. Westchnęłam. - Niech mi pan od razu da jeszcze jeden, zawsze się mylę przy wypełnianiu takich rzeczy. Kiedy wyciągnąwszy paszport i notes z dokładnym adresem Wojtka z trudem pisałam w każdej rubryce, co trzeba, grubas znów zajął się telefonowaniem. Podałam wypełniony kwestionariusz i paszport, z którego coś sobie szybko wynotował. - Ponieważ prosi pani o osobistą ochronę, muszę porozumieć się z szefem, tylko on może wydać w takiej sprawie zezwolenie. Będzie pani musiała poczekać, to trochę potrwa. Otworzył szerzej szufladę i wyciągnął z niej magnetofon. Nagrał wszystko, co mówiłam! Do pokoju wszedł funkcjonariusz, który uprzednio mnie tu przyprowadził. - Proszę zaprowadzić panią do poczekalni. Nie zaprowadził mnie jednak do hallu, gdzie wpierw czekałam, lecz do pokoju przypominającego małą świetlicę, ze stolikami, na których leżały jakieś pisma, i wygodnymi krzesłami. W przylegającym korytarzyku zauważyłam dwoje drzwi opatrzonych kółeczkiem i trójkącikiem. Prócz mnie w poczekalni nie było nikogo. Siedziałam i głowiłam się, jaki będzie skutek mojego przyjścia. Czy nie mówiłam zbyt emocjonalnie? Pewnie lepiej było sucho zrelacjonować fakty... Ale jak to mogłam zrobić w odniesieniu do wysokiego Holendra? Wymienić tylko okoliczności, w których go spotykałam? Musiałam im zwrócić uwagę na pewne rzeczy, sami mogliby nie skojarzyć... Czy uznają to, co im powiedziałam za wystarczające, by chcieli się tym zająć? Jeśli już dojdą do wniosku, że trzeba mi pomóc, jak taka pomoc może wyglądać? Przeciętnemu człowiekowi wydaje się, że policja jest wszechmocna, potrafi zapewnić ochronę, ale czy jest to prawdą?
123
Skutki nieprzespanej nocy zaczęły dawać mi się we znaki. Żeby można napić się kawy! Skoro tak o wszystko dbają, nie wyłączając toalety, mają taką elegancką poczekalnię, mogliby jeszcze zaistalować automat z kawą... Dochodziła dwunasta, kiedy zjawił się po mnie ten sam przewodnik i zaprowadził z powrotem do pokoju, gdzie urzędował okularnik. - Szef chce się z panią widzieć - oznajmił. Pokój szefa znajdował się na tym samym piętrze. Gruby okularnik otworzył drzwi, by mnie przepuścić. Weszłam... i uczułam, że zapadam się pod ziemię... Za biurkiem siedział wysoki Holender! Okularnik, który wtoczył się do pokoju za mną, zakomunikował: - Pan komisarz życzy sobie, by mu pani jeszcze raz swoją sprawę opowiedziała - i przyjął postawę wyczekującą. Tamten odwrócił głowę w stronę okna, potem jego wzrok przesunął się szybko po mnie i zatrzymał się na grubasie. - Dziękuję, nie będę cię teraz zatrzymywał, wiem, że masz bieżącą robotę. Okularnik wyszedł. Zostaliśmy sami. Na biurku leżał magnetofon. Czułam jak fala ciepła ogarnia mi twarz i spływa ku szyi. - Niech pani usiądzie. Usiadłam. Jeszcze raz spojrzałam na nieszczęsny magnetofon. - Czy to ten, z moim nagraniem? - spytałam patrząc w bok. - Tak. - I... już pan przesłuchał? - Oczywiście. - No, więc nie będę musiała nic więcej mówić, a tę część dotyczącą pana można skasować - wyrzuciłam z siebie z determinacją. - Nie możemy kasować zeznań. Całość zostanie przepisana na maszynie i potem pani potwierdzi podpisem. - O Boże!... - jęknęłam. - Czy musi mnie pan tak kompromitować? - To nie jest żadna kompromitacja. - Jak to nie?! Potraktować komisarza policji jako handlarza narkotykami i przybiec na policję z prośbą, by mi dali przed nim ochronę, bo boję się z jego strony zamachu na swoje życie? Nigdy z czymś podobnym się chyba nie spotkaliście... - W sytuacji, w której się pani znalazła, miała pani prawo wszystko przypuszczać.
124
- Może mnie pan nie pocieszać. Ale po tym, w co się wplątałam przez czapkę Janiny Goleń, przychodziły mi do głowy najgorsze rzeczy... - Aby panią przekonać, iż postąpiła pani słusznie, mogę powiedzieć, że ja również panią podejrzewałem. Podniosłam wreszcie oczy i spojrzałam na niego. - Mnie?! O co? - O przemyt narkotyków. Powiedział to najzupełniej spokojnie. Niemal podskoczyłam. - Jak mogło panu coś podobnego przyjść do głowy?! - wykrzyknęłam. - Na podobnej podstawie, na której pani doszła do wniosku, że ja jestem członkiem gangu - leciutko się uśmiechnął. - I nie traktuję swojej omyłki jako kompromitacji, i to gorszej, bo zawodowej. - Co panu mogło nasunąć takie podejrzenia? - chciałam się koniecznie dowiedzieć. - To nie jest istotne dla sprawy, z którą pani do nas przyszła. A przyszła pani do Urzędu Policji i zeznała, pomijając to, co było związane z moją osobą - wydało mi się, że w tym momencie powstrzymał uśmiech - iż była pani świadkiem ogłuszenia i wrzucenia kobiety do amsterdamskiego kanału, oraz stwierdziła pani, że jeden z trzech zabójców tej kobiety jest pani sąsiadem, tak? - Tak, przecież przesłuchał pan taśmę. - Proszę nie zapominać, że w tej chwili zeznaje pani w urzędzie. - Jeszcze raz będę musiała wszystko powtórzyć? - przeraziłam się. - Niestety. Z tą tylko różnicą, że będę pani przerywał pytaniami. - O Boże! Nie spałam dziś w nocy - w ostatniej chwili powstrzymałam się, by nie dodać, że przez niego - i jestem tu od dziewiątej rano. Spojrzał na zegarek. - Ja też miałem wyjść na lunch, ale nasza praca nie ma sztywno ustalonych godzin. Z chwilą, kiedy wpływa do mnie sprawa, jak np. teraz, nie mogę sobie pozwolić na przerywanie urzędowania. - Rozumiem - powiedziałam ponuro. Rozpoczął od momentu zobaczenia przeze mnie po raz pierwszy Janiny Goleń. Starałam się odpowiadać jak najbardziej rzeczowo i „urzędowo”, ale trwało to niedługo, gdyż wtrącił: - Proszę mówić tak, jak to pani w danym momencie odbierała, to znaczy łącznie z pani wrażeniami i reakcjami, a ja już sam będę wyodrębniać z tego fakty. 125
Pytał, czy spotkałam potem któregokolwiek z współpasażerów podróży. Musiałam więc jeszcze opowiedzieć o przypadkowym spotkaniu z nobliwą panią na targu i kawiarnianej rozmowie, którą z trudem sobie przypominałam. Po godzinie ulitował się nade mną, gdzieś zadzwonił i zjawiła się panienka z dwiema filiżankami mocnej herbaty. - Przy dużym zdenerwowaniu i nie przespanej nocy kawa nie jest wskazana - wyjaśnił, gdy panienka poszła. I było to jedyne ludzkie, nie urzędowo-oficjalne zdanie, które wypowiedział od rozpoczęcia swego przesłuchania. Przy zeznawaniu o potajemnym najściu na dom Wojtka faceta z peronu i jego kumpla, chciał koniecznie wiedzieć, dlaczego nie zareagowałam normalnie, choćby krzykiem, gdy usłyszałam, że ktoś wchodzi do domu. Wydukałam, więc moją ówczesną hipotezę o tajnej policji sprawdzającej dom cudzoziemca. Wolałam jednak nie przyznawać się do idiotycznego schowania w szafie. Powiedziałam tylko, że udało mi się tak schować, że mnie nie znaleźli. Oczywiście musiał mnie przydusić: - To znaczy, gdzie się pani schowała? - Szalenie głupio, właściwie nie miałam zamiaru się tam schować. Tylko się przymierzyłam, ale akurat tamci zaczęli wchodzić na górę i musiałam zostać... - Ale gdzie? - W szafie... pomiędzy ubrankami mego wnuka. Naturalnie zobaczyłam błysk rozbawienia w jego oczach, więc z pasją dorzuciłam: - W życiu się tak idiotycznie nie czułam, teraz też, kiedy muszę o tym mówić! - Niech wie, że zrobił mi przykrość. - Ale zostawiłam przezornie drzwi szafy uchylone, żeby było widać część wnętrza z wyjątkiem mnie - dodałam, by zaznaczyć, że nie jestem taką zupełną idiotką i w tamtej sytuacji potrafiłam jednak myśleć. Jeszcze raz potem zachował się jak człowiek i nie pytał o nic, gdy opowiadałam o mojej bytności w Amsterdamie. Kiedy przez to przebrnęłam, wyciągnęłam rękę, mówiąc: - Może mnie pan poczęstować papierosem? Mam tytoń i bibułki, ale nie jestem teraz w stanie się z tym uporać. Trochę go zaskoczyłam, ale natychmiast wyciągnął pudełko i podał mi. Wzięłam całą paczkę bez wahania. Kiedy zdawałam relację o okolicznościach znalezienia mego kapelusika od deszczu, powiedział: - Uważa pani, że znaleziony w śmieciach kapelusz jest pani zagubionym kapeluszem? 126
- Nie, nie uważam. To jest mój kapelusz. Poprawił się na krześle, jakby mu było niewygodnie. Pewnie też chciał zapalić papierosa, ale drugiej paczki nie miał, ja zaś nie drgnęłam, żeby go poczęstować z tej, którą od niego wzięłam. - Widzi pani... - zaczął, jakby szukając słów - z kapeluszami to taka dziwna sprawa. Każdy niby zna swoje nakrycie głowy, które nosi. A jednak najczęściej zamienianą w szatniach częścią garderoby jest właśnie kapelusz, czapka czy beret. - Wiem, że takie wypadki często się zdarzają. U mężczyzn. Ale nie ma kobiety, która nie poznałaby swego kapelusza! Zetknął się pan kiedy z zamianą damskiego nakrycia głowy. Zmarszczył brwi, zastanawiając się. - Nnnie... - przyznał. - I jeśli mówię, że to jest mój kapelusik od deszczu, proszę przyjąć to jako pewnik, nie ulega wątpliwości, że do mnie należy. Przez chwilę wyglądał na trochę stropionego. - W porządku - rzekł w końcu. - Będzie jednak pani musiała przekazać nam ten kapelusz do ekspertyzy. - A przedtem wezmą panowie jakieś próbki z mojej głowy, żeby sprawdzić, tak? - Nie..., kilka dni temu wyłowiono z amsterdamskiego kanału niezidentyfikowane zwłoki kobiece. - Znaleziono ją dopiero po tak długim czasie?! - Powiedziałem, że zwłoki nie są jeszcze zidentyfikowane. I proszę nie zadawać pytań. Rozumiem, że przez pewien czas próbowała się pani bawić w śledztwo, ale od tego jesteśmy my. I tylko my możemy zadawać pytania. Dotknął mnie do żywego. W pierwszej chwili chciałam mu rzucić jego paczkę papierosów, powstrzymałam się jednak. Poczułam się tak zmęczona, iż wydawało mi się, że albo się położę na podłodze przed jego biurkiem, albo niech nie każe mi więcej mówić. Musiałam jakoś marnie wyglądać, bo spojrzał na zegarek i powiedział: - Na dziś już dosyć. Zawiadomimy panią o sposobie przekazania nam znalezionego kapelusza. A teraz może odwieźć panią do domu nasz kierowca. Kiwnęłam tylko głową. Nie wyobrażałam sobie, że miałabym siły dojść teraz do autobusu na Placu 1944. Przed wyjściem położyłam na biurku to, co zostało z jego paczki papierosów. Kierowca zatrzymał się przed rogiem, naszej uliczki. 127
- Pan inspektor Hardeeck nie kazał podjeżdżać pod dom. Podziękowałam i wysiadłam. Chociaż niechętnie wlokłam się te kilkadziesiąt metrów, uznałam rację grubego okularnika. Lepiej by nikt z sąsiadów nie zauważył, iż wysiadam z wozu, który ma zapewne policyjne oznakowania. Elżbieta trochę się zdziwiła, kiedy po przyjściu natychmiast się położyłam. Wyjaśniłam, że moja warszawska znajoma cały czas ciągnęła mnie po sklepach. Okazało się też, że podczas mojej nieobecności właścicielka porsche'a zostawiła dla mnie małą paczuszkę. Byłam piekielnie zmęczona, a paczuszka była tak starannie opakowana, że zrezygnowałam z natychmiastowego obejrzenia zawartości, której się od razu domyśliłam, co dodatkowo zaintrygowało Elżbietę. Musiałam się przyznać, że przed paroma dniami zaproponowałam pani Henije, która likwidowała rzeczy po zmarłym mężu ciotki, że jego wojskowe odznaczenia przekażę w Warszawie do Muzeum Wojska Polskiego, gdyż nie miał rodziny mogącej przechować po nim pamiątki. - Zdaje się Chatku, że po kilku tygodniach pobytu zawarłaś tu więcej bliskich znajomości niż ja w ciągu roku - zauważyła moja synowa i nie wiedziałam, czy było to z jej strony uznanie czy dezaprobata.
Rano zatelefonował gruby inspektor Hardeeck, zawiadamiając, że niezadługo zjawi się u mnie ktoś, komu mam przekazać, jak powiedział, moje odnalezione nakrycie głowy. Wyciągnęłam z dna walizki mój kapelusik od deszczu i nie oglądając go, szybko włożyłam do grubej plastikowej torby. Pracownik, który po niego przybył, okazał się moim wczorajszym przewodnikiem z Urzędu Policji. Po jego wyjściu wyjrzałam kuchennym oknem; i tym razem ich samochód nie zatrzymał się na naszej uliczce. Natłok myśli i wrażeń związanych z poprzednim dniem sprawiły, że zapomniałam o paczuszce zostawionej przez Marijke Henije. Przypomniałam sobie o niej dopiero po paru dniach. Oklejona była taśmą i musiałam zniszczyć opakowanie, żeby obejrzeć zawartość. W tekturowym pudełku leżały medale: Krzyż Walecznych, angielski D.S.O. i Virtuti Militari, kilka baretek, metalowy orzełek i naszywki z rękawów z napisem Poland. Mimo woli westchnęłam melancholijnie, że to wszystko, co zostało ze starego wojaka, jak go zawsze w myśli nazywałam. I wtedy uprzytomniłam sobie, że przecież nie wiem jak się nazywał. Obejrzałam pudełeczko ze wszystkich stron, żadnego napisu na nim nie było. Marijke Henije musiało się wydawać oczywiste, że jego nazwisko jest mi znane.
128
Pójść do niej i zapytać? Nie wiedzieć czemu, wydało mi się to niezręczne. Skoro wystąpiłam z propozycją przekazania jego odznaczeń do muzeum, wyglądało, że nie jest dla mnie zupełnie nieznaną postacią. Po krótkich medytacjach doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, gdy nazwiska dowiem się od pani de Vrieen, a potem pójdę do Marijke, by jej podziękować. Pobiegłam do domku de Vrieenów. I tym razem zdumiała mnie szybkość ruchów tęgiej Anneke, bo znów otworzyła mi drzwi natychmiast po dzwonku. Ucieszyła się też na mój widok i krzyknęła: - Jak to miło, że pani przyszła! Jestem sama i będziemy mogły spokojnie pogawędzić. Wyjaśniłam, że niestety, nie mam czasu na pogaduszki i powiedziałam przyczynę dla której przybiegłam. - To fatalne! - zmartwiła się pani de Vrieen - tyle lat żeśmy się znali i przyjaźnili, a nigdy nie potrafiłam powtórzyć jego nazwiska, szalenie trudne do wypowiedzenia. Mówiąc o nim, używaliśmy jego imienia, choć też dziwne: Romaan, ale mogłam je zapamiętać, bo kojarzy się ze stolicą Italii. Byłam zawiedziona. - W takim razie nie ma rady, muszę iść do pani Henije. - Nie zastanie jej pani. Kiedy się z nią ostatnio widziałam mówiła, że w związku ze śmiercią męża ciotki miała tyle spraw do uregulowania, iż przez ten czas zaniedbała interesy i musi to teraz nadrobić. Nie ma jej od kilku dobrych dni, wyjechała na dłużej; zdaje się, że pośredniczy w jakichś sprzedażach. Bardzo dzielnie daje sobie radę. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji - dokończyła pani de Vrieen. - Masz ci los! - jęknęłam. - To co ja teraz zrobię. Za dwa tygodnie wracam do kraju. - To rzeczywiście kłopot. Jakby tu pani pomóc? - zastanawiała się zmartwiona. - Mam! - krzyknęła - jak to dobrze, że przechowuję listy! Powinnam mieć od nich kartki, które przysyłali mi przed laty z letniego pobytu w Ostendzie. Niechże pani wreszcie usiądzie, muszę poszukać. Wróciła z pudłem listów. Z napięciem patrzyłam, jak je szybko przerzuca. - Jest... - podała mi wyciągniętą spośród nich pocztówkę. Kartka pisana była po holendersku, ale w rubryce nadawcy mogłam odczytać: Ostenda, rue... R.S. Kostreyko. Takim samym nazwiskiem przedstawiła się przy pożegnaniu nobliwa pani z pociągu! Powiedziała też, że przyjechała do Holandii niepotrzebnie, że po przyjeździe dowiedziała się, że jej kuzyn nie żyje. A przecież stary wojak musiał wtedy jeszcze żyć. O jego nagłej śmierci
129
zawiadomiła mnie zaraz Liza i było to chyba w tydzień po spotkaniu nobliwej pani! Nie potrafiłam się opanować: - To nazwisko jest mi znane i wiem, że w tym samym czasie, w którym ja przyjechałam do Holandii, przyjechała z Polski kuzynka pana Kostreyki. Pani Henije powiedziała tej kuzynce, gdy się u niej zjawiła, że on nie żyje! Powiedziała też, że nie może jej zatrzymać u siebie w domu, bo wyjeżdża, i dała jej jakieś pieniądze na hotel i zwiedzenie Holandii. A pan Kostreyko jeszcze wtedy żył! Jak mogła zrobić coś podobnego, nigdy bym jej o takie świństwo nie posądzała! Anneke de Vrieen podeszła do mnie i dotknęła ręką mego ramienia. - Na pewno nie postąpiła zbyt ładnie, ale... Myślę, że w grę wchodził spadek. On całe życie z tą rodziną nie miał kontaktu, nikt nie przyjeżdżał do niego. Marijke po śmierci ciotki sama się podjęła opieki nad nim. I nagle zjawia się ktoś, kto później będzie sobie rościć jakieś prawa do schedy. Dlaczego wcześniej ta kuzynka się nim nie zainteresowała? Nie powinna pani Marijke potępiać... - Ale ja przypadkiem poznałam tę kuzynkę, jechałam z nią razem pociągiem, a potem spotkałam w N. Mówiła, że on do niej pisał i prosił, żeby przyjechała. Może to właśnie był ten list, który dał pani do wrzucenia? Na pewno nie przyjechała po to, żeby czyhać na spadek, ona nie była jego krewną w prostej linii, pewnie nie miałaby do spadku po nim żadnego prawa. - Jeśli chodzi o pieniądze, nigdy nie wiadomo, do czego ludzie są zdolni. On tutaj bardzo dobrze prosperował, trudno przypuścić, by ta kuzynka, odnowiwszy z nim kontakty, zrezygnowała po jego śmierci z udziału w spadku. I to mówiła sympatyczna pani de Vrieen! Cóż mogłam odpowiedzieć? Uznałam, że najlepiej nic. Podziękowałam za pomoc i pożegnałam się.
Pod koniec tygodnia Elżbieta oznajmiła, że kończy już swój przyspieszony kurs języka holenderskiego i przejmuje z powrotem gospodarstwo, mnie zaś przez ostatni okres pobytu należy się odpoczynek i atrakcje. Zapewniłam moją miłą synową, że nie jestem zmęczona i żadnych atrakcji nie potrzebuję. Gdyby wiedziała, ile ich miałam ostatnio! Czekałam ciągle na zawiadomienie, kiedy mam przyjechać i podpisać swe nieszczęsne zeznania. Na każdy dźwięk telefonicznego dzwonka rzucałam się do aparatu, by uprzedzić Elżbietę. Ale kiedy w sobotę rano rozległ się dzwonek, pewna byłam, że to do Elżbiety i
130
Wojtka, był przecież weekend, nie kwapiłam się więc, by podnieść słuchawkę. Dopiero na wołanie Elżbiety, że jest w łazience, podeszłam do telefonu. Pierwszy raz słyszałam jego głos przez telefon, jednak poznałam od razu. - Mówi komisarz... - wymienił długie nazwisko zaczynające się na B. Gdybym nie poznała jego głosu, nic by mi to nazwisko nie mówiło. - Czy popsułby pani plany weekendowe dzisiejszy przyjazd dla podpisania zeznań, w godzinach, w których byłoby to dla pani dogodne? - Zaraz się zorientuję - odpowiedziałam. Musiałam się zastanowić. Po lunchu Wojtki miały jechać z Krzysiem do znajomych, którzy urządzali kinderbal dla swoich dzieci, a ja miałam jechać razem z nimi. Ostatecznie mogłam się od tej wizyty wykręcić. - Dobrze - zasłoniłam ręką tubę, by któreś z moich nie usłyszało. - Ale nie wcześniej niż o trzeciej - zastrzegłam. - W takim razie o trzeciej nasz wóz będzie czekał na parkingu przed marketem, pozna pani kierowcę, ten sam, który panią odwoził. Załatwienie tych formalności nie zajmie pani więcej niż godzinę. - Aż tyle? - zdziwiłam się. - Jeżeli się coś podpisuje, należy przedtem przeczytać. - Przeczytam - zgodziłam się niechętnie. - Gdyby pani miała potem trochę wolnego czasu, czy odpowiadałoby pani wypicie kawy w kawiarni na Placu 1944? Do pokoju wpadła nieubrana Elżbieta z ręcznikiem w ręku. - Do mnie? Machnęłam przecząco ręką. - Oczywiście tak, dziękuję, do widzenia - powiedziałam szybko do słuchawki i położyłam ją na widełki. - Dzwoniła właścicielka porsche'a. Chciała się upewnić, czy przekazałaś mi paczuszkę poinformowałam Elżbietę, stwierdzając w duchu, że jak tak dalej pójdzie, łgarstwo stanie się moją drugą naturą. Przy lunchu oświadczyłam, że rezygnuję z bytności na kinderbalu, gdyż moje zainteresowania dziećmi ograniczają się do Krzysia, i że z przyjemnością posiedzę spokojnie w domu; co najwyżej, jak będzie mi się chciało, pójdę się przejść.
131
Na parkingu przed marketem stały tylko dwa wozy i nietrudno mi było rozpoznać właściwy, w drugim nie było kierowcy. Inspektor Hardeeck podsunął mi plik kartek maszynopisu, który starałam się jako tako przeczytać. Przepisane słowo w słowo moje zeznania nie były, niestety, wzorem dobrej angielszczyzny ani precyzyjnie formułowanych myśli. Szczególnie denerwujące w czytaniu były przerywniki w rodzaju „eee”, „mmm”, których skrupulatnie nie pominięto. Kiedy przez to przebrnęłam i podpisałam, gruby inspektor, chowając maszynopis do teczki, powiedział: - Musi pani jak najszybciej dopełnić formalności meldunkowych. Nie poinformowano pani w Warszawie w ambasadzie Królestwa Holandii o obowiązku meldunku? - Poinformowano, przypominałam nawet o tym synowi, ale jest tak zajęty... - Proszę tego dopilnować, w przeciwnym wypadku syn zapłaci grzywnę.
Do kawiarni na Placu 1944 wchodziłam z dość głupim uczuciem. Nie przyjęłabym tak entuzjastycznie i pochopnie propozycji wypicia kawy, gdyby nie wejście do pokoju Elżbiety. Z większą rezerwą, ale oczywiście, zgodziłabym się na to spotkanie. Po tym, co usłyszał na swój temat w moich zeznaniach, chętnie bym to jakoś naprawiła; dopóki go nie zaczęłam podejrzewać, wydawał mi się czasem bardzo miły. Byłam ponadto szalenie ciekawa, jakie są skutki moich enuncjacji dotyczących Janiny Goleń i jej morderców, może coś powie na ten temat. Nie miałam jednak pewności, czy nie będzie tak urzędowy jak u siebie za biurkiem, co byłoby okropne. W kawiarni było pustawo i od razu go zobaczyłam. Siedział przy tym samym stoliku, do którego się wtedy przysiadłam. Na pewno wybrał to miejsce naumyślnie przez złośliwość. - Zajął pan ten sam stolik, co ostatnio - powiedziałam natychmiast po przywitaniu - tyle się przy tym stoliku najadłam strachu, że do końca życia nie zapomnę. I wie pan, gdybym dziś przez telefon nie poznała pana głosu, nie wiedziałabym z kim mówię... - Przecież od razu podałem swoje nazwisko. - Po raz pierwszy, odkąd się znamy - zauważyłam. Przez moment zastanawiał się, po czym potaknął: - Rzeczywiście... - Na początku, gdy raz i drugi odwiózł mnie pan z marketu do domu i przy pożegnaniu nie wymienił swego nazwiska, byłam trochę zdziwiona, ale w końcu pomyślałam, że co kraj, to obyczaj. Natomiast syn na wiadomość, że poznałam w sklepie takiego uprzejmego Holendra był zaniepokojony. 132
- Niezbyt miły młody człowiek... - Najwspanialszy chłopak na świecie - zapewniłam - szalenie go kocham. Gdy dowiedział się, że ktoś pomaga mi w zakupach, myślał, że to młody gigolo polujący na starsze panie. Co prawda i potem, gdy wiedział już, że nie jest pan młodym człowiekiem, miał jeszcze zastrzeżenia... - wolałam nie przytaczać, co mówił. - Podejrzewał, że świadcząc mi grzeczności miał pan jakieś ukryte intencje. - Trudno mu odmówić bystrości. Ta uwaga mnie skonfundowała. Mógł okazać się trochę delikatniejszy i tak wyraźnie nie potwierdzać, że zainteresowanie moją osobą mogło wypływać wyłącznie z niezwyczajnych pobudek. - Później miałam więcej powodów do zdziwienia. Odkrycie, że jeden z trzech sąsiadów jest mordercą, było niezłym szokiem. Na każdym kroku ciągle coś mnie niemile zaskakiwało. Nawet ostatnio osoba, która wydała mi się taka miła, okazała się do obrzydliwości pazerna na pieniądze. - I któż to taki? - Sąsiadka z końca naszej uliczki, która mieszkała z mężem zmarłej ciotki, z pochodzenia Polakiem. Otóż nie zawahała się powiedzieć przybyłej do niego kuzynce z Polski, że ten człowiek nie żyje, w obawie, by nie mieć później wspólników do spadku. Rzeczywiście umarł niedługo potem, ale z powodu wypadku, spadł nieszczęśliwie ze schodów; ale wtedy, kiedy tamta przybyła, nic nie wskazywało na możliwość jego szybkiej śmierci. Przy okazji wyszło, że tą kuzynką była moja współtowarzyszka podróży, o której mówiłam w zeznaniach, iż spotkałam ją w N. Ale to nie wszystko. Żona jednego z sąsiadów, także na pozór bardzo sympatyczna, tłumaczyła mi, że nie powinnam się na tamtą sąsiadkę oburzać, bo jest ona osobą samotną i musi sobie dawać w życiu radę. O panu też początkowo myślałam, że jest pan uprzejmym człowiekiem, który chce mi bezinteresownie pomóc. A pan pomagał mi w zakupach, woził na targ, do lasu tylko z profesjonalnych powodów, bo przypuszczał pan, że przemycam do Holandii narkotyki. - Jeśli chodzi o podejrzenia, zrewanżowała mi się pani aż nadto. Ja przynajmniej nie podejrzewałem, że pani dybie na moje życie. - To pana wina, nie ja aranżowałam te niby przypadkowe spotkania. Wystarczy mi, że mógł mnie pan posądzić o przemyt narkotyków. I w dodatku odmawia mi pan nawet prawa do zapytania: dlaczego? - rozżaliłam się. - Obiecuję wyjaśnić, gdy tylko śledztwo zostanie zakończone. - Czyżby moje zeznania przyczyniły się do jego rozpoczęcia? - zapytałam chytrze. 133
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. - Mnie natomiast pańskie obietnice wyjaśnień przydadzą się, jak mówi polskie powiedzenie, jak psu na budę. Nim skończycie śledztwo, mnie już tu nie będzie. - Kiedy pani wyjeżdża? - Mniej więcej za dwa tygodnie. I miłe wspomnienia wywiozę z waszego kraju, nie ma co mówić... - Nie może pani zostać w Holandii dłużej? - W nadziei, że późniejsze wrażenia okażą się lepsze? - roześmiałam się. - Może bym i mogła, ale po pierwsze po co? Nacieszyłam się dziećmi, może trochę pomogłam synowej... Ale oni tworzą własną rodzinę i zbyt długi pobyt nawet najbardziej kochanej i kochającej matki mógłby się okazać w końcu uciążliwy. Po drugie, mam w kraju swój dom, i swoje zajęcie, z którego żyję. Sądząc po jego minie, miał chyba ochotę jeszcze o coś zapytać, może był ciekaw mojego zawodu i pracy, ale ostatecznie skwitował moje wynurzenia czymś w rodzaju potaknięcia. Nastąpiła przerwa w rozmowie. W skupieniu mozoliłam się nad skręceniem papierosa. Na ten widok okazał się niewytrzymały. - Niezbyt dobrze to pani wychodzi, proszę zapalić mojego - podsunął mi pudełko. - Dziękuję, nie - odmówiłam - wystarczyły mi aż nadto pana papierosy wypalone w pańskim urzędzie. - I nie może pani zapalić mojego papierosa, kiedy widzimy się prywatnie? - Nie. Muszę nabrać wprawy w skręcaniu, będzie to jedyna korzyść, jaką wywiozę z Holandii. Nie dodałam, że u nas od dawna nie ma tytoniu luzem ani bibułek. - Zaraz też muszę wracać do domu. Jak pan wie z zeznań, moje dzieci nic nie wiedzą o sprawie Janiny Goleń, nie informowałam ich również o dzisiejszym spotkaniu. Chcę być w domu przed ich powrotem. Kiedy wychodziliśmy zapytał: - Mogę panią odwieźć? - Jak najbardziej - odpowiedziałam szczerze, przewaga toyoty nad autobusem jako środkiem lokomocji była oczywista. Podczas jazdy prawie nic nie mówił. Ja też. Nie wiedzieć czemu, było mi jakoś smutno. Pewnie spowodowała to rozmowa o wyjeździe i rozstaniu z dziećmi. Następny tydzień przeleciał nie wiedzieć kiedy. Prawie nie ruszałam się z domu, bawiłam się z Krzysiem, rozmawiałam z Elżbietą i czekałam na codzienny powrót mego dziecka. 134
Zażądałam też od niego kategorycznie, by załatwił wreszcie sprawę mego meldunku, gdyż w przeciwnym razie zapłaci karę, o czym jakoby poinformowała mnie jedna z sąsiadek.
Pewnego ranka na podłodze w przedpokoju wśród gazet, które co dzień listonosz wrzuca przez specjalny otwór w drzwiach, pełniący wraz z podłogą rolę domowej skrzynki pocztowej, był także list do mnie. Treść była krótka: propozycja spotkania w N. nazajutrz w celu wyjaśnienia interesującej mnie sprawy. Data, numer telefonu i podpis, z którego poza pierwszą literą B udało mi się odcyfrować tylko dwie następne: a i e. Nieczęsto mi się to zdarza, ale zjawiłam się punktualnie i spotkaliśmy się dosłownie przy wejściu. - Umieram z ciekawości - powiedziałam natychmiast jak tylko usiedliśmy. - Chciała pani wiedzieć, dlaczego panią podejrzewałem, co w stosunku do pani może wydawać się dziwne... Nie chodzi tylko o to, że nie wygląda pani na osobę, która trudni się przemytem narkotyków, z doświadczenia wiemy, że potrafią to ludzie wyglądający najprzyzwoiciej w świecie. Również pani zachowanie jest zbyt nietypowe... - Co to znaczy? - przerwałam nastroszona. - Nie gwiżdżę i nie pluję na ulicy, nie wycieram także nosa w palce, w wieku sześciu lat miałam koleżankę, która mi tym szalenie imponowała, raz chciałam ją naśladować i wyszło mi fatalnie, więcej nie próbowałam. Co więc, u licha, w moim sposobie bycia jest nietypowe? I nietypowe dla kogo? Dla normalnych ludzi, czy dla handlarzy narkotyków? - Pani reakcje są spontaniczne, a także nie waha się pani wypowiadać sądów czy opinii... powiedzmy... nieszablonowych... Chciał dalej mówić, ale mu nie pozwoliłam: - Nabył pan tego przeświadczenia na podstawie enuncjacji, że nie cierpię gotowania, co zupełnie odbiega od ustalonego u wszystkich mężczyzn pojęcia, iż istotą kobiecości jest piecza nad domowym ogniskiem, czyli stanie przy kuchni gazowej i mieszanie w garnkach? - Nie chciałem pani urazić i zupełnie nie to chciałem powiedzieć. - Więc co? - Że żaden rozsądny i przewidujący organizator przemytu nie powierzyłby takiego zadania pani. - Na moim miejscu, chyba pan także nie potraktowałby tego stwierdzenia jako komplementu?
135
- Uważa pani, że predyspozycje potrzebne przy przemycie narkotyków są czymś chwalebnym? - Uważam, że przy takiej imprezie potrzebna jest przede wszystkim inteligencja, a tej westchnęłam - pan u mnie widać nie znalazł... - Uch... - teraz on westchnął - wydaje mi się, że rozmowa z zatwardziałym przestępcą przebiegałaby składniej. Chce, czy nie chce pani się dowiedzieć, dlaczego panią podejrzewałem? - Jak może mnie pan o to pytać?! - oburzyłam się. - Tyle czasu traktować człowieka jak przestępcę i nie powiedzieć, z jakich to było powodów! - Więc pozwoli mi pani teraz spokojnie mówić? Pozwoliłam. - Mimo, iż nie ma pani predyspozycji, które według mnie polegają głównie na braku skrupułów, sprycie i żelaznych nerwach, doszedłem do wniosku, że zaryzykowali wysłanie pani, bo nie mieli w tym momencie kogoś odpowiedniejszego. Że musieli mieć naglące terminy, a pani atutem był oficjalny cel podróży - odwiedzenie syna - co eliminowało zwrócenie na panią uwagi. O tym, że ma być przerzucona z Polski partia tego towaru, wiedzieliśmy... Niech pani nie myśli, że nie znamy u nas osobników maczających w tym procederze palców. Ale problem piega na tym, że nie można nikogo oskarżyć, nie mając w ręku wystarczających, czyli realnych dowodów. Zdarza się nam dość często zatrzymać i skazać bezpośrednich sprzedawców tzw. działek, czyli przygotowanych do zastrzyków porcji. Ale są to przecież najmniejsze płotki w siatce, nie oni organizują przemyt, główni inspiratorzy i macherzy są im nieznani i niedosiężni. Mamy naszych informatorów w różnych środowiskach. Czasem przymykamy oko na różne grzeszki, które mają na sumieniu, jeśli mogą być dla nas użyteczni. Jest to jedyne ustępstwo w zwalczaniu przestępczości i tak postępuje policja całego świata. Bierze się pod uwagę rodzaj i skalę przekraczania prawa, ważniejsze jest wytropienie prawdziwej zbrodni niż karanie ludzi za drobne nieuczciwości... Otóż mieliśmy tzw. cynk z podsłuchanej przed paroma miesiącami, w amsterdamskiej knajpie, rozmowy. Tyle tylko mogę powiedzieć, że jeden z rozmówców był polskim marynarzem. O szczegółach technicznych naszej pracy nie będę pani informował, w każdym razie mieliśmy realne podstawy oczekiwać, że w tych dniach, kiedy pani zjawiła się w Holandii, przyjdzie partia towaru via Polska. Oczywiście, postaraliśmy się o wykaz wszystkich, którzy w tym okresie mieli z Polski przybyć, i tych, którzy przybyli... 136
- To chyba nie było łatwe? - nie powstrzymałam się od wtrącenia. - Wnioski o wydanie wizy rozpatrywane są nie w ambasadach, lecz w krajach, których dotyczą. Pani też wypełniała swój wniosek w paru egzemplarzach, dołączając do każdego fotografię. - Nie tylko mnie to dziwiło, ale i irytowało - mruknęłam. - Poza ewidencją wydanych wiz istnieje coś takiego jak kontrola paszportowa, przy przekraczaniu granicy, wystarczy uprzednie polecenie dla służby granicznej. Mniej więcej po tygodniu zwróciłem na panią uwagę, ponieważ pani się nie zameldowała, chociaż taki obowiązek istnieje. Pomyślałem, że to był z pani strony błąd, że zawiodły panią nerwy, a to dobry prognostyk dla nas. - A prosiłam dziecko, żeby mnie zameldowało! - jęknęłam. - Dziecko pani prosiła? - zdziwił się. - Moje dziecko, tzn. syna. Chciał powstrzymać parsknięcie, ale mu się to niezupełnie udało. - Nie wiem, co jest w tym śmiesznego - naburmuszyłam się - to, że jest dorosły, nie zmienia chyba faktu, że jest moim dzieckiem? - Najzupełniej nie - przytaknął grzecznie. - I zaczął mnie pan wtedy obserwować? Teraz on jakby się trochę nadął. - No, nie ja, ale moi ludzie od tego rodzaju roboty... - uświadomił mnie, że komisarz nie pełni funkcji zwykłego wywiadowcy. - Pierwszy raz przyjrzałem się pani na tarasie tej kawiarni. - Ja też zwróciłam na pana uwagę, bo był pan jedyną osobą czytającą gazetę. Zauważyłam też, że słuchał pan, kiedy zwracałam się do kelnera; podejrzewałam, że jest pan Anglikiem, którego zaintrygował mój język, troszkę podobny do angielskiego. - Nie miałem kłopotów ze zrozumieniem pani angielszczyzny. - Bo nie jest pan Anglikiem. Nigdy nie zauważyłam, żeby ktoś za mną chodził. Skąd pan wiedział, że będę wtedy w markecie, gdy nie mogłam porozumieć się z ekspedientem? - Dzisiaj inwigilacja jest dość ułatwiona. W tym wypadku wystarczył zaparkowany w pobliżu pani domu samochód i radiotelefon, którym można przekazać informację, a poza tym jest wiele innych sposobów, lecz prosiłbym, żeby sprawy techniczne panią nie interesowały. - Szkoda, właśnie takie policyjne tajemnice są najciekawsze.
137
- Raz wymknęła się pani naszym ludziom w Amsterdamie, przebiegając jezdnię przy czerwonym świetle. Musieliśmy też przewidzieć ewentualność pani kontaktów za pośrednictwem syna lub synowej. - Według pana i moje dzieci miały być w gangu?! - Nie, ale mogła pani im powiedzieć, że przed wyjazdem proszono ją o przekazanie tutaj komuś paczek czy listów i chce, by któreś z nich pomogło te polecenia wykonać. - A więc i one miały „aniołów stróżów”? - Raczej był to tylko ochronny parasol. Przypomniały mi się narzekania Wojtka na nowego pracownika, który męczył go swym bezustannym towarzystwem. - Pani synowa jest bardzo interesującą kobietą, nasz pracownik był wyraźnie zmartwiony, gdy go zawiadomiłem, że jego funkcja się kończy. - Ale to chyba nie był Hans, ten Niemiec? Pokręcił z dezaprobatą głową. - Znów zadaje pani pytania, na które nie może pani otrzymać odpowiedzi. Gdyby pani kraj należał do Interpolu, prawdopodobnie sprawa pani osoby szybciej by się wyjaśniła. - Polska nie należy do Interpolu? Dlaczego? - Na to pytanie może pani dostać odpowiedź wyłącznie w swym kraju. Z krajów waszego bloku jedynie Węgry są członkiem Interpolu. Czasem więc pozostałe kraje korzystają z ich pośrednictwa, ale jest to bardzo okrężna droga. Szczególnie w takiej dziedzinie, jak zwalczanie handlu narkotykami, bezpośredni i szybki przepływ informacji ma zasadnicze znaczenie. - I jak długo mnie pan podejrzewał? Stropił się. - Z tym była dość dziwna sprawa... Poznawszy panią po pewnym czasie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że trop, którym idę, jest fałszywy, choć rozumowo nic jeszcze nie podważało jego przesłanek. Były momenty, w których najchętniej bym panią skrzyczał za to, że pozwoliła się pani wrobić w tak ohydną aferę, za którą zapłaci pani resztą zmarnowanego życia. - To ładnie z pana strony, że widząc mnie już w kajdankach, jednak trochę mnie pan żałował... - zauważyłam z jadowitą łagodnością. - W czasie naszego przedostatniego tu spotkania sprawa zmieniła obrót. Powiedziała mi wtedy pani o inwigilacji policji i przeszukaniu mieszkania. - Ze strachu przed panem wymyśliłam to policyjne śledzenie, a okazało się, że powiedziałam prawdę.
138
- Doszedłem więc do wniosku, że któryś z naszych pracowników mógł rzeczywiście popełnić jakąś niezręczność, pozwalającą pani zorientować się w inwigilacji. Natomiast nie przeszukiwaliśmy mieszkania pani syna. Przekazawszy mi prawdziwą widomość o śledzeniu, nie miała pani powodu mi kłamać o nieformalnej rewizji mieszkania. Wynikało z tego, że ktoś wcześniej, przed nami wkroczył do akcji. Kto i w jakim celu? Rzucało to trochę inne światło na pani osobę. Nie mogłem wtedy kontynuować tej rozmowy, jechałem do Amsterdamu, gdzie niedawno wyłowiono zwłoki nie rozpoznanej kobiety. Z ustaleń identyfikacyjnych wynikało jedynie, że była osobą przybyłą z Polski. - Znaleźliście przy niej bilet kolejowy? - Nic, żadnych dokumentów. - To skąd wiedzieliście, że była Polką? - Mamy specjalistów, którzy potrafią na podstawie firmowych metek, tkaniny, a nawet rodzaju włókna i tym podobnych rzeczy określić, skąd pochodzi bielizna i ubranie denata. - A jeśli ta osoba nosiła rzeczy zagraniczne? - spytałam przytomnie. Sama miałam na sobie holenderską kurtkę Elżbiety, amerykański sweterek z warszawskich ciuchów, spodnie kupione od znajomej dostającej paczki z Anglii. - Wtedy jest większy kłopot, ale zwykle jakaś część garderoby jest krajowego pochodzenia. Zgadzało się. Miałam na sobie, niestety, coś z polskiej bielizny. - Pani przybycie do Urzędu Policji ostatecznie wyjaśniło pani sprawę, a część zeznań sprawiła nawet radość moim kolegom. - Zdaje się, że zbyt pochopnie wyraziłam opinię o pana dobrym sercu - zauważyłam oschle. - Nie pozwoliła mi pani dokończyć. Pani zeznania przyczyniły się do pełnej identyfikacji utopionej kobiety, badania laboratoryjne pani kapelusza potwierdziły, że denatka go nosiła. Wzruszyłam ramionami. - Jak wam mówiłam, że to była ona, to mi nie uwierzyliście. - Poza tym dochodzenie w sprawie jej zabójstwa zostało w zasadzie ukończone. - Co? - podskoczyłam na krześle. - Znacie już morderców? - Tak. - To dlaczego od razu mi pan tego nie powiedział, zamiast tyle mówić na mój temat?!
139
- Przecież miała mi pani przedtem za złe, że nie wyjaśniłem powodów, dla których ją podejrzewałem, i przyrzekłem, że wyjaśnię, jak tylko śledztwo będzie zamknięte. Dotrzymuję więc słowa. Machnęłam zniecierpliwiona ręką, że tamto nieważne. - I wie pan o Goleń wszystko? To niechże pan mówi! Spojrzał na zegarek. - Te wyjaśnienia musimy odłożyć. Nie dysponuję już niestety, czasem. Skontaktuję się z panią telefonicznie. - Kiedy?! Nie mogę przecież dwadzieścia cztery godziny siedzieć przy telefonie! - Pojutrze o dziesiątej rano. I przepraszam, że pani dziś nie odwiozę. Zostawił mnie przy stoliku samą i wściekłą. Żałowałam, że w ostatniej chwili nie zdążyłam mu powiedzieć, że jest sadystą!
Dzień był prześliczny, bardzo ciepły mimo wiatru. Z wysokiej gęstej trawy wyzierały żółte i fioletowe kwiatki. Kiedy rano powiedział przez telefon, że za dziesięć minut może czekać przy głównej drodze, bez wyjaśnienia wybiegłam z domu. Siedzieliśmy w lesie na powalonym pniu, przed nami błyszczało w słońcu wodne „oczko”. Było tak cicho i ładnie, gdy podjechaliśmy pod las, że nie zarzuciłam go od razu pytaniami i oboje szliśmy w milczeniu. Dopiero teraz, oderwawszy wzrok od zielonej wody, spytałam: - Więc który z moich trzech sąsiadów był wtedy nad kanałem? - Żaden. I z przekornym uśmieszkiem dodał: - Wszystkich trzech powinna pani w myśli przeprosić. Tego się nie spodziewałam! - Mój kapelusik od deszczu został wrzucony do śmieci nie przez mordercę? - Przez mordercę - przytaknął. - Pani rozumowanie było prawidłowe. - Więc jak to było? - Muszę zacząć od tego, że było nie jedno, lecz dwa morderstwa... Poruszyłam się zbyt gwałtownie i byłabym zsunęła się z pnia, gdyby nie podtrzymał mnie za rękę. - Prawda o tym drugim wyszła zresztą przypadkiem, o czym za chwilę. Sprawą wyłowionych z kanału zwłok zajmował się amsterdamski wydział kryminalny. W razie kłopotów z 140
ustaleniem tożsamości denata powiadomione zostają wszystkie wydziały kryminalne policji w kraju. Tak więc i nasz wydział w N. był powiadomiony o utopionej w Amsterdamie kobiecie. Pani zeznała, że nie tylko była pani świadkiem wrzucenia w Amsterdamie kobiety do wody, ale stwierdziła, że musi nią być pani współtowarzyszka podróży, podała jej nazwisko i domniemane przyczyny zabójstwa. Wieczorem, tego samego dnia przeteleksowano do Amsterdamu wiadomość, że denatka była według wszelkiego prawdopodobieństwa Polką. Od tego momentu nasz wydział włączył się w amsterdamskie dochodzenie, a później je przejął. Po pani bytności w naszym Urzędzie zainteresowaliśmy się, oczywiście wszystkimi mieszkańcami pani uliczki. Z pani zeznań wynikało, że z całą pewnością futrzana czapka należąca do pani współpasażerki została przekazana amsterdamskiej policji. Amsterdam temu stanowczo zaprzeczył. Do żadnej z tamtejszych placówek nie oddano w tym czasie lisiej czapy, poza tym zresztą żadnej innej. - To niemożliwe, żeby taka osoba jak pani Henije mogła ją sobie przywłaszczyć, prędzej uwierzę, że ją zgubiła. - Gdy wyszło na jaw, że Marijke Henije sfingowała przed panią przysługę oddania czapy policji, była to pierwsza nitka mogąca nas prowadzić i chwyciliśmy się jej. Poprosiliśmy Marijke Henije do nas na rozmowę. Nie wysłaliśmy żadnego oficjalnego wezwania. Z samego rana telefonicznie poprosiliśmy, żeby się pofatygowała tego dnia do naszego Urzędu w celu pewnych wyjaśnień, sugerując, że chodzi o dopełnienie jakichś formalności. Początkowo próbowała przesunąć termin przyjścia, który - jak mówiła - był jej bardzo nie na rękę, ale gdy usłyszała, że na pewno nie zajmie jej to dużo czasu i najlepiej załatwić od razu, zgodziła się i przyjechała dość szybko. Postanowiłem zastosować wobec niej pewien chwyt, który niejako a priori miał jej uświadomić, że nie jest osobą, która może być dla nas wiarygodna. Do tego celu chciałem posłużyć się usłyszaną od pani wiadomością o niefortunnym przyjeździe polskiej kuzynki Kostreyko. Gdy tylko weszła i zostały sprawdzone jej personalia, strzeliłem: - Wiadomo nam jest, że podana przez panią informacja o śmierci mieszkającego z panią Romana Kostreyko nie była prawdziwa. Dlaczego pani to zrobiła? Oczekiwałem reakcji w rodzaju zdziwionego oburzenia: „Przecież on nie żyje, wszyscy mogą poświadczyć itd.” Przewidywałem, że dopiero przyparta do muru, rzekomo złożoną u nas skargą polskiej kuzynki, fałszywie przez nią poinformowanej, będzie próbowała jakoś się usprawiedliwić. Tymczasem zareagowała zupełnie inaczej. Zbladła jak papier i milczała. Odczekałem chwilę i powtórzyłem jeszcze raz dobitnie: - Dlaczego to pani zrobiła? Czekam na odpowiedź. 141
Nie spodziewałem się tej, którą usłyszałem: - Ja tego nie zrobiłam! - wyrzuciła z siebie. - Więc kto? - spytałem niemal automatycznie. - Nie wiem, to znaczy... nikt. Spadł ze schodów i spadając, uderzył w podstawę czaszki. W jej oczach był strach. Jakże dobrze znany mi z końcowych przesłuchań strach człowieka, który zdał sobie sprawę, że jest w potrzasku. A więc wyszło na jaw coś, na co zupełnie nie byłem przygotowany. Musiałem mieć możliwość zebrania myśli. Uprzedziłem ją, że nasze wiadomości są zupełnie pewne i zostawiam jej dwie godziny, żeby to sobie przemyślała tu na miejscu, u nas. Porozumiałem się natychmiast z Amsterdamem. Zaraz też wydostaliśmy z akt wydziału cywilnego nazwisko lekarza, który wystawił akt zgonu Romana Kostreyko. Był to stary, cieszący się uznaniem lekarz. Inspektor Hardeeck złapał go w domu w czasie lunchu. Od lat był lekarzem domowym Kostreyki i jego żony. Inspektor zachował się wobec niego bardzo taktownie, jako przyczynę przyjścia podał karygodne niedbalstwo urzędnika, który nie wciągnął do akt świadectwa zgonu jego pacjenta, co wyszło na jaw dopiero teraz, gdy pani Henije zgłosiła się po potrzebny jej odpis. Poprosił o odtworzenie treści. Duplikat otrzymał, a także ze zręcznie przeprowadzonej rozmowy dowiedział się, że gdy doktor przybył do domu zmarłego, ów nie leżał w miejscu upadku, czyli, jak go poinformowała pani Henije, u podnóża schodów, lecz przeniesiony został na łóżko i wystarczyły pobieżne oględziny, zgon nie ulegał wątpliwości. - Nie tylko w takim wieku upadek ze schodów może się tak źle skończyć - zapewnił inspektora Hardeecka stary doktor. A więc Marijke Henije miała się o co bać! A raczej miała się o kogo bać. Sprowokowana przez mnie jej odruchowa odpowiedź: „Ja tego nie zrobiłam!” była mocną przesłanką, by przypuszczać, że zrobił to ktoś inny. Kobiety z reguły starają się chronić swych mężczyzn. Jedynym sposobem, by temu zapobiec, jest przedstawienie im ich własnego zagrożenia. Poszedłem tą drogą. W rozgrywkach z przestępstwem, jakie prowadzimy, wszystkie chwyty psychologiczne są dozwolone. Łącznie z bluffem. Na szczęście pani rodak był katolikiem i nie został spopielony. Zakomunikowałem Marijke Henije, że wezwaliśmy ją do nas już po ekshumowaniu zwłok i jest udowodnione, iż Kostreyko nie zmarł śmiercią naturalną i że ktoś mu w tym pomógł. I jeśli nie dowiemy się, że zrobił to ktoś inny, oskarżoną będzie wyłącznie ona jako osoba z nim zamieszkała i osiągająca korzyści z jego śmierci w postaci spadku po nim. Załamała się po nocy spędzonej w areszcie. Jest w naszym budynku kilka cel dla zatrzymanych na czterdzieści osiem godzin. Dostała najgorszą, nieposprzątaną. Dla takiej zadbanej kobiety jak ona, to musiał być dodatkowy szok... 142
- Jeśli to nie ona zabiła, to jest pan bez serca - wtrąciłam. - Uważa pani, że miałbym serce, gdybym przyczynił się do puszczenia płazem zabicia starego człowieka i utopienia bezbronnej kobiety? W takim razie oszczędzę pani dalszych szczegółów, powiem tylko, że zeznania Henije potwierdziły moje przypuszczenia. Pani rodaka zabił jej przyjaciel, współwłaściciel biura pośrednictwa sprzedaży nieruchomości w Amsterdamie. Bardzo ruchliwy facet, Wiel Bakker. - Miał z nią spółkę? - Oficjalnym wspólnikiem był kto inny, ale nieoficjalnie ona zajmowała się konkretnie pośredniczeniem. Jej przyjaciel umiał się urządzić. I wie pani, kto się nim okazał? „Facet z peronu”, jak go pani nazwała. - Skąd pan to wie?! - Z pani zeznań. Powiedziała pani, że na meczu bokserskim siedziałem koło niego, co zwiększyło pani podejrzenia wobec mojej osoby. Gdy doprowadzili mi go na przesłuchanie, od razu rozpoznałem w nim sąsiada z meczu. - Dlaczego zabił Kostreykę? - Możemy się tylko domyślać. Według jej zeznań przyjechał do niej tego dnia wieczorem ze sprawą, którą musiał omówić z nią osobiście. Było późno, pewni byli, że stary człowiek śpi, a poza tym był prawie zupełnie głuchy. Trochę się przy omawianiu tej sprawy pokłócili i nie zauważyli, że tamten zszedł z góry, stanął w drzwiach i słucha. Bakker kazał jej natychmiast wyjść do kuchni, a gdy wróciła, Kostreyko leżał przy schodach nieżywy. Zaraz wyjechała z Bakkerem do Amsterdamu, wróciła dopiero nazajutrz w południe. Prawdopodobnie Kostreyko usłyszał coś, czego nie powinien usłyszeć, człowiek nieżywy nie może być już świadkiem. Marijke Henije, wskazując zabójcę Kostreyki liczyła, że uratuje własną skórę. Pewna była, iż zatrzymaliśmy ją wyłącznie z powodu tej śmierci. Nie przypuszczała, że wiemy wszystko o Janinie Goleń. Gdyśmy ją o tym poinformowali, zorientowała się, że grozi jej oskarżenie nie tylko o współudział w dwóch morderstwach, ale i o handel narkotykami, poczuła, że kółko zacisnęło się wokół niej mocno. I chwyciła się jedynej szansy, która mogła ją ocalić. Sypnęła wszystkich za cenę swej wolności. Podała znane jej adresy, rysopisy, nazwiska. - Wypuściliście ją? - W rzeczywistości z tych oskarżeń wyszłaby dość obronną ręką. Nie ona zabijała, nie stanowiła ogniwa siatki gangu. Nie ma jej już w kraju. I nie wróci. W tej branży panuje żela-
143
zna zasada: kto sypie - ginie. Prędzej czy później. Ale gdziekolwiek jest czy będzie, Interpol nie spuści z niej oczu. - A jak było z moim kapelusikiem od deszczu? - Wyrzucił go u niej w domu do śmieci Bakker, który był u niej nazajutrz po pani bytności w Amsterdamie. - Gdybym dając lisią czapę Henije, nie podała nazwiska właścicielki, mogli jej nie odnaleźć, prawda? - Początkowo też sądziłem, że nieświadomie pomogła pani w wykonaniu wyroku, ale okazało się, że śmierć ją dosięgła bez pani udziału. W mieszkaniu Bakkera znaleźliśmy robioną z ukrycia fotografię Janiny Goleń z adnotacją na odwrocie: oferta sprzedaży. To był „cynk”, który mu przysłano z dołu siatki, gdzie Goleń musiała próbować sprzedać swój przemyt. Zastawiono na nią pułapkę, resztę pani zna. Wstaliśmy z powalonego pnia i ruszyliśmy w powrotną drogę. - Gdybym przypadkowo nie miała w pociągu miejsca koło Janiny Goleń, zamieniłaby swą lisią czapę z kim innym i o niczym bym nie wiedziała... Potrząsnął przecząco głową. - Myślę, że pomysł sprzedania heroiny na własną rękę przyszedł jej go głowy, gdy usłyszała, że wiezie pani biały ser i razowy chleb. - Ona wiozła to samo! - Otóż to. Wiozła biały ser i razowy chleb, w których była ukryta heroina. Wiadomo, że duża partia towaru przemycana bywa nie przez jedną osobę, zmniejsza to ryzyko wpadki całości. Według niej wiozła pani taki sam towar. Cóż prostszego niż zamienić nakrycie głowy, by w lisiej czapie rozpoznano panią jako ją? - To dlaczego zabrała mój biały ser? - Pewnie nie chciała mieć ubytku w swoim przemycie. W lisiej czapie prawdopodobnie także była heroina. Wszystko grało. Przez kilka chwil rozważałam w milczeniu, nim odważyłam się zapytać: - Czy wynika z tego, że gdybym w pociągu siedziała cicho jak mysz, nic by się nie wydarzyło? - Gdyby takie pani zachowanie było możliwe... Zatrzymałam się. - A więc mogę sobie powiedzieć, że wszystko, co się stało, łącznie ze śmiercią dwóch osób, jest właściwie moją winą? Stanął naprzeciwko mnie. 144
- Nie! - zaoponował ostro. - Powiedziałem wyraźnie: gdyby pani zachowanie się jak myszki było możliwe. Ale nie było i nie jest. Gdyby w pociągu nie usłyszano pani wypowiedzi o serze i chlebie i wielu innych zapewne rzeczach, oznaczałoby to z absolutną pewnością, że w tym pociągu pani nie było. Jak można uważać za winę, że jest się tym, kim się jest! I gdyby się nic, jak to pani określiła, nie wydarzyło, nie udało by nam się teraz zerwać sieci gangu. - Zapłaciło za to śmiercią dwoje ludzi. - Co potwierdza, że narkotykami handlują mordercy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dzięki temu, że mogliśmy ich wyłowić, niejeden chłopak czy dziewczyna nie skończą tak jak tamten w toalecie „Chez Anzelm”. Czy teraz powie pani coś o winie? - Nie - potwierdziłam pokornie. Doszliśmy do drogi, gdzie czekała na nas toyota. Przy pożegnaniu zapytał: - Zgodziłaby się pani na jeszcze jeden spacer, podczas którego nie mówilibyśmy o mordercach, handlarzach narkotyków i innych przestępcach?
Umówiliśmy się niezadługo na popołudnie. Dzień nie był już taki ładny i było za chłodno, żeby gdzieś przysiąść. Szliśmy ścieżką biegnącą nad wodnym „oczkiem”. Mimo wykluczenia tematu, który był dotąd prawie jedynym w naszych rozmowach, nie zauważyliśmy zupełnie jego braku. Mówiliśmy o wszystkim i nie tylko mnie usta się nie zamykały. Kiedy zeszła do nas z drzewa wiewiórka, okazało się, że tak samo lubi zwierzaki jak ja i też uważa, że pies w domu jest normalnym członkiem rodziny. Wracaliśmy, kiedy się już dobrze zaczęło ściemniać. W drodze powrotnej zapytał: - Kiedy pani ponownie przyjedzie? - Nie przyjadę już, nie mogę przyjeżdżać co kilka miesięcy, a za rok syna już tu nie będzie, kończy mu się stypendium. - Nie tak dawno powiedziała pani, że syn ma swoją rodzinę i nie należy dzieciom siedzieć na karku, czy nie mogłaby pani przyjechać nie do syna? - A do kogóż mogłabym tu przyjechać? - spojrzałam na niego zdziwiona. Szare oczy, które tyle razy przedtem tak badawczo i krytycznie mi się przyglądały, miały teraz wyraz tak łagodny, jaki oczy tego koloru powinny mieć. - Gdyby pani tylko zechciała... Coś takiego! Moja miłość własna skoczyła z radości do góry. Wolałam się jednak upewnić: 145
- Czy to znaczy, że...? - Tak. - To bardzo miłe z pana strony... Ale... - Rozumiem. Chodźmy - i ruszył szybkim krokiem pierwszy. Na pewno nic nie rozumiał!
Do domu wróciłam trochę smutna, choć moja miłość własna nie przestawała się puszyć. Okropne też było, że nie będę mogła się tym sukcesem pochwalić; nietrudno mi było sobie wyobrazić, jakby Elżbieta z Wojtkiem się zaśmiewali, mieliby temat do żartów na dłuższy czas. Po powrocie też nie opowiem o tym przyjaciółkom, z tej prostej przyczyny, że natychmiast podeszłyby sceptycznie do mojej prawdomówności; co innego gdybym poinformowała o niepowodzeniach, uwierzyłyby natychmiast. Wieczorem szedł w TV kryminał, na który tylko od czasu do czasu zerkałam. Nie potrafię spokojnie takich rzeczy oglądać; gdy widzę na ekranie wyciągniętą rękę z rewolwerem, zamykam oczy. Wreszcie film się skończył. - Myślę, że trudno być żoną policjanta - powiedziałam mimo woli. - O ile mnie pamięć nie myli, mój ojciec nigdy nie pracował w MO, a też doszłaś do wniosku, że ci za trudno - natychmiast zareagowało moje dziecko. Miałam już odpowiedzieć, że w ogóle być czyjąś żoną nigdy nie jest łatwo, ale spojrzawszy na Elżbietę ugryzłam się w język. Jeśliby miała dojść kiedykolwiek do takiego wniosku, niech to zrobi zupełnie samodzielnie.
Kilka dni przed wyjazdem siedzieliśmy z Wojtkiem w living-roomie sami: Krzyś spał, Elżbieta krzątała się jeszcze w kuchni. Moje dziecko czytało gazetę, a ja myślałam o dniach spędzonych tutaj, które tak szybko przeleciały. Tyle przeżytych emocji! Gdyby Wojtek mnie od razu zameldował, cały pobyt wyglądałby inaczej. W tym momencie zaniepokoiłam się, czy aby na pewno dopełnił tej formalności. - Zameldowałeś mnie? - Odpowiedział mi mruknięciem zza gazety. - Bo jeżeli nie, to zapłacisz karę, pamiętaj. Wychylił znad gazety głowę.
146
- Co cię, Chatku, napadło z tym zameldowaniem? To przecież głupia formalność bez znaczenia. Nie byłaś zameldowana i mieszkałaś tak samo spokojnie jak teraz, kiedy jesteś. - Ale jednak uznałeś, że trzeba tej głupiej formalności dopełnić... - Chyba naprawdę się starzejesz. Moje dziecko sięgnęło po gazetę i znikło za jej płachtą. Gdyby wiedział jak „spokojnie” tu mieszkałam! Z powodu głupiego niezameldowania ile strachu przeżyłam przez wysokiego Holendra! Wtedy, kiedy omyłkowo dosiadłam się w kawiarni do jego stolika, cud boski, że nie dostałam z tego strachu śmiertelnego zawału. Dopiero wtedy Wojtek by się dowiedział. Oczami duszy zobaczyłam moje dziecko szlochające nad mą trumną... Serce mi się ścisnęło. To, że targały nim wyrzuty sumienia sprawiało pewną satysfakcję, ale nie chciałam, by aż tak cierpiał. - Nie chcę, żebyś rozpaczał... - Wyrwało mi się bezwiednie. Moje odezwanie się oderwało Wojtka od lektury. Spojrzał na mnie z dezaprobatą. - O czym ty mówisz?... Jeśli masz do mnie jakieś pretensje, odłóż to na kiedy indziej. Po całym dniu ciężkiej pracy chcę w domu spokojnie przeczytać gazetę. Oczywiście nic już nie powiedziałam. Czy dorosłe dzieci potrafią kiedy traktować rodziców serio?
Pociąg z Utrechtu do Warszawy odjeżdżał o wpół do jedenastej wieczorem. Odwoził mnie Wojtek. Nie przyszło mi łatwo rozstawać się z dziećmi, wyjechaliśmy z domu trochę opóźnieni. Centrum Utrechtu okazało się rozkopane, na ulicach, jak w Warszawie o tej porze, żywej duszy, by zapytać o drogę na stację. Siedziałam cicho, by nie denerwować Wojtka, który manewrował po nieznanych sobie uliczkach z mizernym skutkiem. Co rusz dojeżdżaliśmy do miejsc, z których widać było tory, ale nie widać było dojazdu do dworca. Wreszcie jakimś cudem trafiliśmy na pięć minut przed odjazdem pociągu. Pędem wbiegliśmy na peron. Wojtek zdążył wrzucić moje rzeczy do przedziału i wyskoczył. Pociąg ruszył, otworzyłam szybko okno. Moje dziecko stało na peronie i machało ręką. - Napisz, w jakim stanie znalazłaś w lodówce biały ser! - krzyknęło jeszcze moje dziecko.
147
Na Dworcu Gdańskim nader przyzwoicie czekał Andrzej z maluchem. W skrzynce pocztowej zastałam kupę rachunków i urzędowe pisma. Nazajutrz z rozczuleniem witałam swojskie widoki: dziury i wybrzuszenia trotuarów, kolejki i brudne szyby w sklepach. Po raz pierwszy nie zdenerwowała mnie antypatyczna i gburowata ekspedientka w „mojej” garmażerii. Nie ulegało wątpliwości, byłam u siebie. Holandia wydała mi się bardzo daleka. Niezadługo zjawiły się przyjaciółki. One także nie miały wątpliwości co do moich odczuć i myśli. - Okropny musi być dla ciebie ten kontrast! - Będzie ci ciężko z powrotem się przyzwyczaić... - Holandia jest zbyt mieszczańska i spokojna, ale przynajmniej odpoczęłaś... - Chyba jeszcze schudłaś, musiałaś jeść za dużo mięsa... - Pożyłaś tam jak człowiek, bez kłopotów i nerwów... Przyjaciółkom należy mówić to, czego oczekują: - Było wspaniale! - oświadczałam każdej z kolei. Wychodząc z domu, spoglądam na skrzynkę pocztową. Znów czekam na list od dziecka i nie dziwię się, kiedy go nie, ma. Myślę też, że powinnam napisać do wysokiego Holendra. Ale, czy mogę zaadresować: „Urząd Policji w N., na ręce komisarza Bea... reszty nazwiska nie pamiętam, wysoki o szarych oczach”? Muszę się zastanowić.
KONIEC
Okładkę i kartę tytułową projektował Maciej Sadowski Copyright for the polish edition by Klara S. Meralda ISBN 83-85256-4o-7 Agencja Wydawniczo-Księgarska „KS” oo-o95 Warszawa, ul.Senatorska 36, tel. 27-37-35 Warszawa 1992 Skład i łamanie: Agencja Wydawniczo-Księgarska „ Druk i oprawa: ZWS Radom
148