Liz Fielding Lista życzeń PROLOG - Juliet? Czas na nas. Juliet Howard oderwała wzrok od zestawienia, nad któ rym ślęczała, i uśmiechnęła się do stoją...
6 downloads
17 Views
1MB Size
Liz Fielding Lista życzeń
PROLOG
- Juliet? Czas na nas. Juliet Howard oderwała wzrok od zestawienia, nad któ rym ślęczała, i uśmiechnęła się do stojącego w drzwiach mężczyzny. Paul Graham miał na sobie typowy biurowy strój: ciemny garnitur, białą koszulę, krawat w dyskretne paski, lecz prezentował się zgoła nieprzeciętnie. Surowe wyraziste rysy przystojnej twarzy nadawały mu wygląd ak tora lub modela. Prawdziwa ozdoba biura, myślała, patrząc, jak zamyka drzwi i kieruje się w jej stronę. W dodatku należał wyłącznie do niej. A w każdym razie tak będzie z końcem miesiąca, gdy minie termin praktyki, na którą został oddelegowany z banku. Wtedy przestanie odnosić się do nich zasada zakazująca związków między pracownikami tej samej firmy. Paul dostosował się do usta lonych przez Juliet reguł, czasem tylko, zresztą w bardzo uroczy sposób, okazywał swoją niecierpliwość. - Mówiłam ci, żebyś nie robił tego w biurze - skarciła go, gdy pochylił się nad biurkiem, żeby ją pocałować. Paul z poważną miną położył dłoń na sercu. - Przysięgam, że nie zrobię tego nigdy więcej. Prawdę mówiąc, nie takiej reakcji oczekiwała, ale po wiedziała tylko:
- Postaraj się dotrzymać słowa. Niezrażony wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po jej wargach. - Rozmazałem ci szminkę. Lepiej ją popraw, zanim wej dziesz do sali obrad. Naszemu wysoko urodzonemu preze sowi raczej nie przypadnie do gustu niechlujny makijaż. Prezes firmy, któremu właśnie nadano tytuł szlachecki, jawnie głosił, że kobiety nadają się wyłącznie do wychowy wania dzieci i innych nużących zajęć, którymi stworzeni do wyższych celów mężczyźni nie powinni zawracać sobie głowy. Nigdy nie ukrywał niechęci do Juliet. Jednak była cennym pracownikiem, toteż jak dotąd nie znalazł pretek stu, aby się jej pozbyć. Ze złośliwą satysfakcją pomyślała, że gdy przedstawi swój plan usprawnienia transportu, będzie musiał widywać ją znacznie częściej. - W przyszłym tygodniu będzie miał poważniejsze prob lemy niż mój makijaż. - Uśmiechnęła się. Ostatnio często miała powody do uśmiechu. Kiedy sie dem lat temu, ściskając w garści dyplom z zarządzania, przyszła do firmy Markham i Ridley, jej największą am bicją było zasiąść w radzie nadzorczej tego konserwatyw nego i zdominowanego przez mężczyzn przedsiębiorstwa. Firma zajmowała się wydobyciem surowców, głównie kru szyw, a stare przepisy, obowiązujące w przemyśle wydo bywczym, praktycznie zapewniały jej monopol w niektó rych regionach kraju. Przed podjęciem pracy Juliet zrobiła rozeznanie w dzia łalności przedsiębiorstwa, sprawdziła to i owo, po czym dała sobie dziesięć lat na realizację własnych planów. Trzy miesiące temu John Ridley poprosił ją o przygoto-
wanie długoterminowego planu obniżenia kosztów i pod niesienia wydajności. Była to wyraźna zapowiedź, że Juliet może liczyć na awans. Teraz jej projekt był już właściwie gotowy. W poniedziałek zamierzała przedstawić go zarzą dowi. Dostanie stanowisko dyrektora, dzięki czemu udowod ni, że jest tyle samo warta co wszyscy mężczyźni razem wzięci. Miała też Paula, najbardziej troskliwego, czarujące go i uprzejmego partnera, jakiego można sobie wymarzyć. - Pójdę przypudrować nos. Pamiętaj, żeby wziąć dla mnie kieliszek szampana. - Tak jest! Poprawiła fryzurę, przejechała szminką po wargach, obciągnęła żakiet i znów się uśmiechnęła. Przebyła długą drogę, wykonała mnóstwo ciężkiej pracy, ale opłaciło się. Wreszcie dotarła do celu. Sala konferencyjna była już pełna i w pierwszej chwili Lucy nie dostrzegła Paula. Wzięła z tacy kieliszek szampa na i wcisnęła się do środka. Najwyraźniej przyszła ostatnia. Trochę zbyt długo oddawała się marzeniom. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo wiem dyrektor naczelny firmy poprosił o uwagę, po czym wzniósł toast na cześć prezesa. Juliet upiła łyk szampana, czekając na nieuniknione przemówienie. Mowa była znacznie krótsza, niż Lucy się spodziewała. Ale jak się okazało, dla niej i tak o wiele za długa. - Oczywiście jestem szczęśliwy z powodu zaszczytu, ja kiego dostąpiłem, jednak największą przyjemność sprawi mi ogłoszenie czegoś, co planuję od chwili, gdy trzydzieści lat temu zostałem jego chrzestnym ojcem. - Wyciągnął rę-
kę i położył ją na ramieniu stojącego obok mężczyzny. Juliet wychyliła się, żeby zobaczyć, kto to taki. Paul. Pełną wyczekiwania ciszę zakłócił tylko nieznaczny sze lest, gdy dwie lub trzy osoby odwróciły się, żeby spojrzeć na Juliet. Paul był synem chrzestnym Markhama? Czemu nigdy o tym nie wspomniał? - Wszyscy znacie Paula Grahama - ciągnął prezes. Dołączył do nas kilka miesięcy temu i doskonale wykorzy stał ten czas, przyglądając się, jak pracujemy. Za chwilę po wie nam, jak możemy to robić lepiej. Od tej chwili zostaje członkiem zarządu, gdzie będzie odpowiedzialny za wdro żenie swoich planów dotyczących usprawnienia organiza cji i ograniczenia kosztów transportu. Za rok nasza firma będzie pracować sprawniej i bardziej efektywnie. Ruszymy całą parą, zostawiając konkurencję daleko w tyle. Pauza, która nastąpiła po tym oświadczeniu, trwała tro chę za długo. Tym razem jednak nikt nie patrzył na Juliet. Zresztą i tak by tego nie spostrzegła. Widziała tylko Paula. Jego plan? Całą parą? To było żywcem zerżnięte z jej raportu... Co tu się, do diabła, dzieje? Czemu Paul tam stoi? To ona powinna być na jego miejscu! Dlaczego w ogóle na nią nie patrzy? To jakiś żart... - Przyłączcie się, proszę, do toastu, który chcę wznieść na cześć Paula i lepszej przyszłości. To jednak nie był żart. Podnosząc kieliszek, jego lordowska mość spojrzał prosto na nią. Na jego twarzy poja wił się pełen wyższości uśmiech.
Nagle uświadomiła sobie, że Paul także uśmiecha się pogardliwie. Kiedy zrobiła krok do przodu, ludzie zaczęli się rozstępować. Po raz pierwszy w życiu Juliet Howard, najbar dziej na świecie zdyscyplinowana osoba, która zaplanowa ła swoje życie w najdrobniejszych szczegółach, zrobiła coś, nie myśląc o konsekwencjach. Jej umysł zaprzątały wspomnienia chwil, które spędziła w towarzystwie Paula. Myślała o tym, jak zabiegał o nią, jak zadbał o to, żeby poczuła się bezpieczna i kochana. Nawet nie musiał specjalnie się starać. Po prostu zawsze był przy niej. Od pierwszego dnia, gdy ją poproszono, żeby pozwo liła mu przyglądać się swojej pracy. Aż do judaszowego pocałunku, którym ją obdarzył kil ka minut temu, po to tylko, żeby się spóźniła. Był tylko jeden wyraz, jakim można go było określić. Rzuciła to słowo, po czym chlusnęła mu w twarz zawar tością kieliszka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wstawaj, Jools. Juliet Howard słyszała głos matki, ale nawet nie drgnęła. Pakowanie - lub raczej przyglądanie się, jak matka pakuje jej rzeczy - i jazda samochodem do rodzinnego Melchesteru zupełnie pozbawiły ją energii. Wstanie z łóżka było ponad jej siły. Nie mogła się nawet zdobyć na wysiłek, że by otworzyć oczy. Dźwięk odsuwanych zasłon oznaczał, że pokój zala ło światło słoneczne. Ukryła twarz w poduszce, próbu jąc zignorować stukot wieszaków, kiedy matka wyciągała z szafy ubrania. - Przygotowałam listę zakupów. W czasie weekendu nie miałam czasu ich zrobić, więc w domu nic nie ma. Może tobie jest wszystko jedno, czy coś jesz, czy nie, ale ja nie będę chodzić głodna. Rusz się wreszcie. W drodze do pra cy podrzucę cię do miasta. Możesz zarejestrować się w tej agencji koło dworca autobusowego. Tylko najpierw od bierz dla mnie książkę z księgarni na Prior s Lane. Przypo mnij Maggie Crawford, że wieczorem gramy w bingo. Jej energia była nie do zniesienia. - Może powinnaś pójść z nami - dodała. - Na bingo?
- No, nareszcie coś cię ruszyło... - zakpiła mama. Juliet przekręciła się na łóżku. Matka nie mówiła po ważnie. Rzuciła uwagę o bingo, licząc na jej reakcję. - Mamo, spóźnisz się do pracy. - Na pewno, jeśli się wreszcie nie ruszysz. Idź wziąć prysznic, a ja zaparzę kawę. -Nie... - Jednak mama nie zamierzała wdawać się w dyskusję. Nigdy zresztą nie miała czasu na bezprzedmio towe dyskusje. Nie mogła pozwolić na to, aby pracodawca zarzucił jej brak sumienności tylko dlatego, że była samot ną matką. Nigdy nie użalała się nad sobą. W każdym ra zie nie dała tego po sobie poznać, bo kto wie, ile łez wylała nocami, gdy nikt jej nie widział. Czując do siebie obrzydzenie, Juliet spuściła nogi z łóż ka. Właściwie zdała się na prawo ciążenia. W ten sam spo sób zwlekała się z łóżka w czasach, gdy o pójściu do szkoły myślała jak o kolejnym dniu piekielnej męki. Słońce, które wpadało do pokoju, pogłębiało jej przy gnębienie, a zapach kawy dobiegający z kuchni przypra wiał ją o mdłości. Jednak musiała wziąć się w garść. Prze cież matka poświęciła wszystko, żeby zapewnić jej lepsze życie. Nawet teraz pomagała jej się pozbierać. Wzięła wol ne, żeby przyjechać do Londynu, i zajęła się wynajęciem mieszkania. Nawet jako nastolatka Juliet potrafiła znaleźć w sobie dość siły, żeby stawić czoła problemom. A przecież wtedy każdy dzień, w którym udało jej się nie zwrócić na siebie uwagi znęcających się nad nią koleżanek, traktowała jak miłą niespodziankę... Tym razem to nie siła, lecz poczucie winy zagnało ją
pod prysznic, kazało włożyć leżące na łóżku ubrania i zejść do samochodu. Słońce świeciło, ale był dopiero marzec i wiał zimny, przenikliwy wiatr. - Nie zapomnij odebrać książki. I kup na targu pęczek żonkili - poleciła mama, gdy Juliet wysiadła z auta. Najpierw poszła do agencji pośrednictwa pracy. Wypeł niła kwestionariusz i patrzyła, jak kobieta za biurkiem go czyta. - Nie odpowiedziała pani na pytanie, czemu odeszła z ostatniego miejsca pracy. Miała pani jakieś kłopoty ze swoim szefem? - Nie, to ja byłam szefem. Ale wie pani, jak to bywa z mężczyznami. Zawsze chcą mieć nad wszystkim kontro lę. - Miała nadzieję, że to utnie kolejne pytania. - No tak... - Kobieta rzuciła jej współczujące spojrzenie. - Uczciwie mówiąc, ma pani trochę za wysokie kwalifika cje. Potrzebujemy niższych rangą pracowników szczebla kierowniczego. Powinna się pani zgłosić do jakiejś agen cji w Londynie. - Szukam czegoś tymczasowego, póki nie zdecyduję, co zamierzam dalej - odparła. - Co cię podkusiło, żeby kupić ten śmietnik, Mac? Gregor McLeod z satysfakcją oglądał swój najnowszy nabytek. To pewne, że dni świetności składu budowlanego i warsztatu remontowego już minęły. Takie małe firmy rze mieślnicze nie były w stanie konkurować z wielkimi ma gazynami dla majsterkowiczów, które wyrosły na obrzeżu miasta. - Można powiedzieć, Neil, że kierowały mną sentymen-
talne pobudki. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, praco wałem tutaj. Nie trwało to zbyt długo, ale nigdy nie zapo mniałem tego doświadczenia. Jego zastępca rozejrzał się dokoła. - Nie wiedziałem o tym. - Bo kiedy ja wypruwałem z siebie żyły dla Martyego Dukea, ty byłeś na studiach. Dźwigałem ciężary, które urą gały wszelkim przepisom BHP. - W takim razie nie są to chyba najmilsze wspomnienia. - Nie było tak źle. W biurze pracowała pierwszorzęd na dziewczyna. Długie, błyszczące włosy, nogi aż do nieba i głęboki głos, aksamitny jak szwajcarska czekolada. Warto było przychodzić do pracy choćby dla jej uśmiechu. Neil pokręcił głową z dezaprobatą. - Co z tobą? Raz już się sparzyłeś. Powinieneś chyba dmuchać na zimne. - No cóż, w tym przypadku dmuchałem. Dziewczyna nie potrafiła napisać poprawnie żadnego słowa, ale Duke wypłacał jej premię, bo faceci lubili u niej składać zamó wienia. - Ciekawe, czemu spodziewam się smutnego zakończe nia tej historyjki. - Pewno dlatego, że mnie znasz. - Greg wzruszył ra mionami. - Kiedy zobaczyłem, jak Duke wciska łapy tam, gdzie nie powinien, nie próbowałem nawet tłumaczyć, że molestowanie seksualne pracowników jest niedopuszczal ne, tylko po prostu przywaliłem mu. Zwolnił mnie z robo ty, zanim jeszcze podniósł się z podłogi. - Mam nadzieję, że bogini o ciepłym głosie okazała ci wdzięczność.
- Nie było to zbyt widoczne, pewno dlatego, że odgrywała rolę litościwej samarytanki wobec szefa. Najwyraźniej dobrze się postarała, bo wkrótce zaproponował jej pełny etat. - Osobistej sekretarki? - Nie. Żony. Najwidoczniej źle odczytałem sygnały. Co prawda nie miała nic przeciwko gorącym pieszczotom za biurową szafą, ale jej celem nie było zdobycie dziewiętna stoletniego robotnika bez perspektyw. Neil uśmiechnął się szeroko, rozglądając się po zanie dbanym terenie. - Cóż, popełniła błąd. - Tak myślisz? Nie mogłem jej niczego zaproponować. Prawdę mówiąc, wyświadczyła mi ogromną przysługę. Dzięki niej zrozumiałem, że gdy do wyboru są silne mięś nie i pieniądze, kobiety zawsze wybiorą pieniądze. Dowie działem się też, że nie jestem stworzony do tego, aby pra cować dla jakiegoś szefa. - Zatem kupiłeś plac, który wcale ci nie jest potrzeb ny, i ocaliłeś Dukea przed bankructwem, żeby okazać wdzięczność jego żonie... Hm, właściwie to jej zawdzię czasz sukces... - Sukces zawdzięczam ciężkiej pracy, umiejętności ro bienia interesów i w dużej mierze szczęściu. Kupiłem ten plac z wielu powodów, a najprzyjemniejszy okazał się fakt, że Duke musiał mi spojrzeć w oczy i zwracać się do mnie „panie McLeod". - Jego żona przy tym była? - Wciąż jest jego sekretarką. Wyobrażasz sobie? - Trudno to nazwać oszałamiającą karierą. Miała ci coś do powiedzenia?
- Niewiele. - Skrzywił się niechętnie. - Dopiero gdy od prowadzała mnie do drzwi, szepnęła: „Zadzwoń...". Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, pomyślała Juliet, wychodząc z agencji. Można skreślić jedną pozycję z listy, uznała, kierując się do sklepu. Im szybciej zrobi zakupy, tym prędzej będzie mogła wrócić do domu. Na dnie koszyka leżał zeszyt. Większość kobiet robi li sty zakupów na zużytych kopertach, ale nie jej matka. Za wsze utrzymywała, że dzięki zapiskom w zeszycie ma wol ną głowę i może myśleć o poważniejszych sprawach. Poza tym lubiła wykreślać kolejne pozycje, szczególnie te, które zaczynały się od słowa „zapłacić...". Swój zwyczaj wpoiła córce, zachęcając ją do zapisywa nia nie tylko spraw bieżących, ale też planów na przyszły rok, a nawet kolejne dziesięciolecie. Tłumaczyła też, że nie należy zapisywać wyłącznie wiel kich zamierzeń, bo łatwo się zniechęcić. Cały sekret pole gał na wpisywaniu absolutnie każdego drobiazgu, nawet jeśli chodziło o kupienie bochenka chleba. Dzięki temu odnoszone sukcesy będą bardziej widoczne. Juliet sięgnęła do koszyka i ze zdziwieniem spostrzegła, że to jej stary zeszyt. Miała chyba dwanaście lub trzyna ście lat, gdy dostała go na Gwiazdkę. Doskonale pamiętała, jak bardzo ucieszyła się, widząc błyszczącą czarną okładkę i jaskrawoczerwone kółka. Do tej pory jej zeszyty zawsze ozdabiały wizerunki słodkich kotków lub bohaterów kres kówek. Poczuła się bardzo dorośle, toteż starannie podpi sała nowy kołonotatnik: PLANY NA ŻYCIE. JULIET HOWARD
W tej chwili etykietka stała się prawie nieczytelna, po łyskliwa okładka wytarła się od upychania zeszytu na dnie szkolnej torby, gdzie nie zagrażały mu wścibskie oczy zło śliwych koleżanek. Westchnęła ciężko, wspominając tęsknie samotną dziewczynkę, jaką wówczas była. Ktoś ją potrącił, mrucząc pod nosem gniewne uwagi o zawalidrogach, uciekła więc do pobliskiego baru i zamówiła kawę, na którą wcale nie miała ochoty. Czego tamto dziecko najbardziej pragnęło? Pamiętała swoje wielkie plany, które zresztą nigdy nie uległy zmianie. Studia na dobrym uniwersytecie, dyplom z wyróżnieniem i odniesienie równie wielkiego sukcesu, jak pewna kobieta, która kiedyś otworzyła u nich w mie ście filię sklepu z produktami do aromaterapii. Przerzucała kartki, siedząc nad stygnącą kawą. Sumien nie przystąpiła do realizacji swoich planów. Piątka z mate matyki, terminowo oddawane prace, utrzymanie porządku w pokoju. Potem przyszła kolej na najskrytsze marzenia: obcięcie włosów tak krótko, żeby mogła je nastroszyć za pomocą żelu, jak to robiły najbardziej atrakcyjne dziew czyny w szkole. Niesamowicie drogie buty sportowe, by upodobnić się do koleżanek. A także wyjazd do Disney landu pod Paryżem. Czy faktycznie chciała tam wtedy po jechać, czy też umieściła to na liście, bo wydawało jej się, że wszyscy koledzy już tam byli? Nawet tacy jak ona, z nie pełnych rodzin. Jakikolwiek miała powód, to marzenie nigdy nie zostało odhaczone. Jak zresztą wiele innych. Właściwie mogłaby spakować walizkę i wybrać się tam
teraz. Tyle że byłaby to dość żałosna wyprawa. Do Disney landu należało jechać z dziećmi, z którymi można by dzie lić radość zwiedzania tej magicznej krainy. W zeszycie zaplanowała, że będzie miała czworo. Wtedy jeszcze nie sprecyzowała, kto miałby zostać ich ojcem. To była ostatnia pozycja na jej liście. Niedługo potem porzuciła swój zeszyt. Tak to bywa z planami. Wciąż ule gają zmianom, a życie bardziej przypomina grę planszową, w której raz poruszasz się do przodu, a raz musisz się cof nąć o kilka pól... Odwróciła kartkę. Lista zakupów nie została zapisana w zeszycie, lecz na żółtej samoprzylepnej karteczce. Najwi doczniej w ten niezbyt subtelny sposób mama chciała dać jej do zrozumienia, że życie nie kończy się tylko dlatego, że kilka pozycji z rubryki „osiągalne" trzeba przesunąć do rubryki „całkiem niemożliwe". Należało po prostu sporządzić nową listę, napisać no wy plan pięcioletni. A jeśli chodzi o te nieosiągalne ma rzenia... - Wszystko po kolei, mamo - mruknęła pod nosem, wrzucając zeszyt do koszyka. Lista zakupów nie zawierała nic szczególnego, czego nie mogłaby dostać w sklepie na rogu. Pozostawało odebranie książki. No i żonkile, które mama bez wątpienia wybrała ze względu na ich przeraźliwie radosny kolor. Wybrnęła z sytuacji, kupując kilka białych narcyzów na straganie na rogu Priors Lane, po czym ruszyła w kierun ku księgarni. Im prędzej to załatwię, tym szybciej będę w domu, po wtórzyła w myślach. I co wtedy? Prawdopodobnie będzie
siedzieć, wpatrując się w ścianę i użalając się nad sobą. Czy mama kiedykolwiek pozwoliła sobie na tak żałosne zacho wanie? Więc dlaczego z nią postępowała tak delikatnie? Czemu nie kazała jej wziąć się w garść? Chociaż nie... Rzuciła okiem na zeszyt leżący na dnie koszyka. Przecież matka dawała jej to do zrozumienia, su gerując, że powinna sporządzić nową listę spraw do zała twienia. Pierwszy punkt nie przysparzał problemów: prze stać użalać się nad sobą. Nie, to niedobry pomysł. Punkty planu musiały zawie rać konkretne sprawy, które można było odhaczyć jako za łatwione. A więc jeszcze raz. Punkt pierwszy: jak najszyb ciej znaleźć pracę. Wtedy na pewno nie starczy jej czasu na narzekanie. Niestety, nikt o zdrowych zmysłach nie będzie chciał za trudnić osoby, która byłemu pracodawcy i jego protegowa nemu popsuła uroczysty dzień, omal topiąc ich w szam panie. Czuła ulgę, układając w myśli listę różnych okrop nych rzeczy, które chętnie zrobiłaby lordowi Markhamowi i jego żałosnemu chrześniakowi. Niestety, tych planów nigdy nie będzie w stanie zrealizować. Musiała wymyślić coś, co zdoła osiągnąć. Dopiero wtedy poczu je się lepiej. Przerwała swoje rozmyślania i rozejrzała się wokół, nie pewna, gdzie się znajduje. Priors Lane była krętą uliczką, która prowadziła od rzeki na katedralne wzgórze. Właści wie nie była to jedna ulica, lecz sieć wąskich zaułków i ale jek, które dawno temu tworzyły serce średniowiecznego miasta, całkiem różne od nijakiego, nowoczesnego cen-
trum, gdzie pełno było identycznych sklepów, jakie można teraz spotkać w każdym mieście. Kiedyś robiło się zakupy w uroczych małych sklepikach i szykownych butikach, a powietrze przesycone było aro matem świeżo palonej kawy. Obecnie przeważały sklepy prowadzone przez fundacje dobroczynne, co świadczyło o tym, że dostatek w tej okolicy należał do przeszłości. Nie które sklepiki jeszcze jakoś się trzymały, ale dramatycznie potrzebowały świeżej farby. Poczuła irytację, widząc takie marnotrawstwo. O czym myślą radni miejscy? Bywała w miastach, gdzie takie miejsca stały się największą turystyczną atrakcją. Zyski, jakie dzięki nim osiągano, przyczyniały się do rozwoju całej okolicy. Być może wywołał to ten gniewny nastrój, ale kiedy doleciał do niej zapach świeżego pieczywa, nagle poczuła głód. W małej piekarni kupiła ciepłą jeszcze bagietkę, a po tem kawałek sera i kilka oliwek. Kiedy wchodziła do księgarni, nad drzwiami zabrzę czał dzwonek. Tutaj również nic się nie zmieniło. Żad nych foteli, kawy, przekąsek... Nic, co w nowoczesnym handlu książkami zachęca klientów, żeby zostali jak najdłużej. Udało jej się znaleźć książkę Cornwella, którą mama umieściła na liście. Zawsze lubiła kryminały, w których główna bohaterka była silną kobietą. W sklepie nie było nikogo, komu mogłaby zapłacić. Okrążyła półki, które dzieliły sklep na dwie części, i ze zdumieniem spostrzegła szereg sof i foteli oraz szafy wy pełnione używanymi książkami.
- Halo? Pani Crawford? - zawołała, idąc w stronę małe go biura na zapleczu. - Jest tu... W tym momencie dostrzegła Maggie Crawford. Leżała na podłodze, obok przewróconego krzesła. Patrząc na jej bladą twarz, Juliet przeraziła się, że ko bieta nie żyje. W odruchu paniki miała ochotę rzucić się do ucieczki. Byle tylko ktoś inny znalazł ciało i zajął się wszystkim. Zaraz jednak upuściła trzymane w ręku rzeczy i pobieg ła na pomoc. - Pani Crawford? Czy pani mnie słyszy? Starsza kobieta uniosła powieki. Wydawała się odrobi nę zdziwiona. - O, witaj, moja droga. Jesteś Juliet, prawda? Twoja ma ma wspomniała, że wpadniesz... - Głos miała słaby, ale przynajmniej mówiła rozumnie. - Boże, dlaczego ja leżę na podłodze? - Nie! - Juliet zdecydowanie położyła rękę na ramie niu kobiety, gdy ta próbowała się podnieść. - Proszę się nie ruszać. Spadła pani z krzesła. - Wyciągnęła z kieszeni komórkę. Wybrała numer pogotowia, jednocześnie rozpi nając płaszcz. Przekładając aparat z ręki do ręki, zsunęła płaszcz z ramion i przykryła leżącą kobietę. - Chodzi o panią Crawford. Margaret Crawford. Księ garnia na Prior s Lane... - tłumaczyła dyspozytorowi. - Mój Boże, ależ narobiłam zamieszania. - Co pani opowiada! - Schowała telefon, przyklękła na podłodze i zaczęła rozcierać dłonie pani Crawford. - Po moc jest już w drodze. Jak dawno to się stało? - Nie wiem, kochanie. Chciałam zasłonić okno kawał-
kiem tektury - mówiła. - Próbowałam tam sięgnąć, gdy nagle zakręciło mi się w głowie, a potem... -Cii... - Nie rozumiesz. Nie mogę tak tego zostawić... Kiedy Juliet uniosła głowę, spostrzegła, że jedna z szy bek jest zbita tuż przy klamce. Najwyraźniej ktoś próbował się tu włamać. Włączyła mały elektryczny piecyk, żeby zneutralizować zimne powietrze wpadające przez okno. A potem starała się uspokoić zdenerwowaną kobietę. - Proszę się nie martwić. Coś wymyślę, znajdę kogoś, kto to naprawi, gdy tylko... - przerwała, słysząc, że ktoś otwiera drzwi księgarni. - Halo? Kto wzywał pogotowie? - Tutaj! - Poczuła ulgę, że ktoś przejmie odpowiedzial ność za starszą panią. Miała dość słabe pojęcie o zasadach udzielania pierwszej pomocy. Co innego okno. Z tym umiała sobie poradzić. Albo przynajmniej znaleźć kogoś, kto zrobi to za nią. Po drugiej stronie ulicy był sklep żelazny. Szyld nad drzwiami z du mą informował, że oferują towary i usługi w dawnym do brym stylu. - To chwilę potrwa, zanim ją zabierzecie, prawda? zwróciła się do sanitariusza. - Muszę znaleźć kogoś, kto naprawi okno. Bardzo ją to dręczy... - Może załatwi to pani później? Chcemy jeszcze zadać pani parę pytań. - Ale... - zaczęła, lecz zaraz się powstrzymała. - Tak, oczywiście. - Podała swoje nazwisko i odpowiedziała na pytania.
Dzwonek nad drzwiami ponownie zabrzęczał. - W porządku, może pani iść do klienta. - Sanitariusz uśmiechnął się do niej. Już chciała zaprotestować, że sama jest klientką, ale dała spokój. Trzeba po prostu wywiesić tabliczkę, że sklep jest czasowo zamknięty. - Przepraszam - odezwała się do kobiety, która stała przy ladzie, szukając czegoś w torbie. - Obawiam się, że w tej chwili nikt nie będzie mógł pani obsłużyć... - Nie trzeba mnie obsługiwać. Przyszłam odebrać książkę, którą zamówiłam. Już za nią zapłaciłam. - Na dowód wyciągnęła paragon. Widząc, że Juliet nie wie, o co chodzi, dodała: - Maggie zwykle trzyma specjalne zamówienia na półce pod biurkiem. - O, rzeczywiście. Czy to ta książka? - Wyciągnęła gruby historyczny romans w miękkiej oprawie. Najwyraźniej za mówiono ich więcej, bo na półce leżało jeszcze kilka iden tycznych egzemplarzy. - Chyba cieszy się dużym powodze niem - zauważyła. - W tym miesiącu nasz Klub Miłośników Romansów wybrał tę pozycję. Maggie zawsze nam je sprowadza. - Rozumiem. - Włożyła powieść do plastikowej torby. W bloczku leżącym obok telefonu zanotowała wydanie książki. - Rozchorowała się, co? - Kobieta bynajmniej nie spie szyła się z wyjściem. Nie było sensu zaprzeczać, tym bardziej że karetka wciąż stała przed sklepem. - Przewróciła się. - Fatalnie. - Klientka pokręciła głową. - Nie jest już
|
i
. I
; j
!
1
młoda. Jeśli coś sobie złamała, pewno kolejny sklep na Prior s Lane zostanie zamknięty. - Dlaczego? - A kto to przejmie? Te małe sklepiki nie mogą konku rować z supermarketem. Oczywiście tam można znacznie taniej kupić bestsellery. - Poklepała reklamówkę, w której leżał jej romans. - Jednak tej książki nie znajdę w dziale, gdzie sprzedają trzy książki w cenie dwóch. - Chyba ma pani rację. - Panno Howard, musimy już jechać. Za jakieś dwie go dziny może pani zadzwonić do szpitala miejskiego. Udzielą pani informacji o stanie pacjentki. - Ale... - Nie dokończyła. Jej własne wątpliwości nie miały teraz znaczenia. - Maggie, czy chce pani, żebym ko goś zawiadomiła? - Zajmiesz się oknem? - Maggie najwyraźniej nie mogła przestać o tym myśleć. - Ciągle je wybijają... - Mówienie sprawiało jej widoczne trudności, Juliet więc uznała, że nie będzie już dalej pytać. Ze znalezieniem szklarza nie powin no być kłopotu, a numer telefonu do rodziny Maggie na pewno znajdzie w biurze. - Dopilnuję okna, a potem zamknę sklep i wpadnę do pani. - Biedactwo - westchnęła klientka, patrząc, jak wno szą Maggie do karetki. - Ma tylko jednego syna, a on jest gdzieś na Bliskim Wschodzie. No, muszę iść. Powodzenia. -Ale... - Juliet uświadomiła sobie, że przez ostatnie pół godziny było to najczęściej używane przez nią słowo. A przecież zwykle, gdy napotykała jakieś trudności, mówi ła „nie ma problemu".
Zła na siebie, że zachowuje się tak żałośnie, umieściła na drzwiach tabliczkę z napisem „zamknięte" i zamknę ła zasuwę. Teraz pozostawało znaleźć szklarza i kogoś, kto zajmie się sklepem, a potem pojechać do szpitala, aby za pewnić Maggie, że wszystko jest w porządku. Tylko tyle. Bułka z masłem dla kogoś takiego jak ona. Opadła na stołek za ladą. Okno... Szklarz... Wzięła się w garść i postarała się skupić na czekającym ją zadaniu. No tak, sklep żelazny. Najpierw należało poszukać kluczy. Znalazła je w szu- I fladzie biurka na zapleczu, ale idąc do drzwi, zmieniła nag le zdanie. Może lepiej będzie zadzwonić, na wypadek gdy by włamywacz, widząc, że zabierają Maggie, postanowił skorzystać z okazji. Już sięgała po książkę telefoniczną, gdy nagle przyszło ! jej do głowy, że w takim razie powinna także zabezpieczyć kasę. Nie ma wyjścia, pomyślała. Wzięła pióro, po czym, pokpiwając w duchu z samej siebie, wyjęła z koszyka zeszyt i zabrała się do sporządzania listy. ; - I co zamierzasz zrobić z tym składem? Greg wyglądał przez brudne okno biura, zastanawiając się, co stało się z ludźmi, którzy kiedyś tu pracowali. - To nie tylko skład. Umowa dotyczy także sklepu w sta- \ rej części miasta. | - No to wspaniale. Niskie czynsze, wysokie koszty utrzy mania - zakpił Neil. Widząc, że Greg zamierza odebrać te lefon, który właśnie zaczął dzwonić, dodał: - Zostaw. War sztat Dukea już nie działa... - Warsztat Dukea - powiedział Greg do słuchawki. i
L
- A w ogóle - ciągnął Neil zrezygnowanym tonem czło wieka, który wie, że gada sam do siebie - jest pora lunchu. - Och, dzięki Bogu! Dostałam pana numer w sklepie że laznym na Priors Lane, ale mieli poważne wątpliwości, czy jeszcze... Greg, całkiem pochłonięty słuchaniem głosu, który tak miło brzmiał w telefonie, nie zwracał już uwagi na Neila. Niektóre dni nie są wcale takie złe, pomyślał, siadając na brzegu biurka. - Czy jeszcze? - ponaglił swoją rozmówczynię. - Pracujecie. - Gdy nie potwierdził ani nie zaprzeczył, mówiła dalej: - Najwidoczniej nie mieli racji. Na szczęście. - Nadal się nie odzywał, więc dokończyła: - To nagły wy padek. Czy może mi pan pomóc? - Niech pani próbuje - zaproponował. W słuchawce zapadła cisza. - No tak - podjęła po chwili. - Trzeba wymienić szybę w małym okienku. To bardzo pilne. Czy jest szansa, żeby przysłał pan tu kogoś jeszcze dzisiaj? Niektóre dni są wręcz wspaniałe, uznał. - O której? - Im prędzej, tym lepiej. Jestem na Priors Lane. W księ garni. - Wiem, gdzie to jest. Jak się pani nazywa? - Howard. - Naprawdę? Nie brzmi pani jak jakiś Howard. Raczej jak Emma albo Sophie lub... - Juliet Howard. - Lub Juliet. - W jego głosie pojawiła się nuta niedowie rzania. - Jaki jest pani numer, Juliet?
- Po co panu potrzebny mój numer? - Niektórym wydaje się, że są szalenie dowcipni, gdy dzwonią z lipnymi wezwaniami. Dlatego oddzwaniam do klientów, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Widać zdecydowała, że nie ma wyboru, bo po krótkim wahaniu podyktowała numer telefonu. - Będę za dziesięć minut - powiedział. - Naprawdę? - Najwyraźniej ogarnęły ją sprzeczne uczu cia. Nie była pewna, czy ma się do tego odnieść z niedo wierzaniem, czy z ulgą. Neil pokręcił głową i wskazując na zegarek, bezgłośnie powtórzył: „lunch". Greg uśmiechnął się i równie bezszelestnie odpowiedział: „szwajcarska czekolada". Po czym rzucił do słuchawki: - Odpowiada to pani? - Oczywiście, będę czekać - odparła. - Głos ma słodki jak czekolada - mruknął niechętnie Neil, gdy Greg odłożył słuchawkę. - A do tego siwe włosy, dzianinowy bliźniak i perełki na szyi. Greg wzruszył ramionami. - W takim razie spełnię dobry uczynek. Jeżeli jednak nie masz racji... - To co wtedy? W jej głosie pojawiały się ostre nuty, ale w chwili, gdy wyraziła swoje powątpiewanie, wyczuł, jaka musi być kru cha i delikatna. Zupełnie jak dobra czekolada, zanim za cznie rozpływać się w ustach. Nie mógł się temu oprzeć. - Znasz mnie, Neil. Wierzę, że skoro szczęście mi sprzy ja, należy to wykorzystać.
- Szczęście. Najpierw zwalasz nam na głowę nieziemsko drogi śmietnik, a zaraz potem beztrosko rezygnujesz z lun chu, licząc na to, że buzia jakiejś panienki będzie równie ładna jak jej głos. - Niedowiarek... - mruknął. - A poza tym to mój śmiet nik, nie twój. Odpowiedź Neila była krótka i niecenzuralna. - No, dobra... Powiem ci tylko, że mój bardzo drogi plac będzie włączony do planów nowej zabudowy. - Ty... - Neil zawahał się. - Duke o tym nie wiedział, prawda? - Możesz być pewien, że ja go o tym nie poinformo wałem. A teraz, ponieważ straciłeś szansę na zjedzenie lunchu na mój koszt, możesz wykorzystać wolny czas i zorientować się, co stało się z ludźmi, którzy tu praco wali. Jeśli są nadal bez pracy, zastanów się, jak mogliby śmy im pomóc. - A niech go diabli! - Juliet ze złością wyłączyła komór kę i cisnęła ją na biurko. „Niech pani próbuje..." Co to za ton? Akurat teraz potrzebny jej spec od wszystkiego, które mu wydaje się, że każda kobieta tylko o nim marzy. Z drugiej strony, nie powinna stroić fochów. Warsztat Dukea był ostatnim zakładem na jej liście, a ten majster-klepka jedynym fachowcem, który zgodził się przy jąć zlecenie. Na razie jednak nie mogła uznać tej sprawy za zakończoną. Mimo złożenia obietnicy ciągle jeszcze nie zadzwonił. Poczuła, że zaczyna trząść się z zimna. Weszła do małej kuchenki, która mieściła się obok biura, napełniła czajnik
i rozejrzała się za słoikiem z kawą. Właśnie sypała kawę do kubka, gdy usłyszała, że ktoś znowu dobija się do drzwi, najwyraźniej ignorując informację, że księgarnia jest nie czynna. Chociaż sklep był słabo ogrzany, niezbyt dobrze oświetlony i nie nęcił zapachem kawy, jakoś nie mógł na rzekać na brak klientów. Trudno było zgadnąć, czy dobijający się klient tak bar- ; dzo marzy o kupieniu książki, czy może tylko zżera go cie- | kawość, dlaczego przyjechało pogotowie. Juliet nie zamie- j rżała się o to dopytywać. j I nagle, gdy już wlewała do kubka wrzątek, uświadomiła sobie, że mógł to być szklarz. Czyżby pojawił się całą mi nutę przed umówionym czasem? Na wszelki wypadek poszła jednak sprawdzić. Zanim dotarła do wejścia, ktokolwiek dobijał się do f drzwi, zdążył już odejść. Zabierała się właśnie do otwiera- i nia zamka, żeby wyjrzeć na zewnątrz, gdy pukanie rozległo j się z tyłu sklepu. Drzwi na zapleczu nie były przeszklone, ! dlatego zawołała: i -Kto tam? I - Firma Błędny Rycerz. Specjalność zakładu: dziewice I w potrzebie. f A niech to! Nie dość że miał wysokie mniemanie o swo im uroku, to w dodatku próbował być dowcipny. Dzięki Bogu, że powstrzymał się chociaż od powiedzenia „Ro meo", co zważywszy na jej imię, byłoby oczywiste. Kiedy otworzyła drzwi, stanęła naprzeciwko wysokiego mężczy zny o wzroście ponad metr osiemdziesiąt pięć, ubranego w wytartą skórzaną kurtkę lotniczą i dżinsy, które opinały jego ciało jak druga skóra.
Gęste ciemne włosy były trochę za długie, uśmiech zbyt poufały, oczy zaś miały nieprawdopodobny odcień błęki tu. Jednym słowem, niesamowicie męski typ. Pewny siebie i arogancki. Z tyłu dostrzegła motocykl, który idealnie pa sował do tego wizerunku. Gregor McLeod nie zmienił się ani trochę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Juliet przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć głosu. Mam nadzieję, że mnie nie pamięta, modliła się w duchu. - Dobrze trafiłem? - spytał w końcu, przerywając prze dłużającą się ciszę. Jak to się stało, że nie rozpoznała jego głosu? Miękki, odrobinę chropawy i nieprzyzwoicie sek sowny. .. - To księgarnia, prawda? Dzwoniła pani w spra wie wybitego okna? - Podniósł wzrok na okienko. Wszystko w porządku, odetchnęła z ulgą. Nie było żad nego sygnału, że ją rozpoznaje. Z tego, co wiedziała, nigdy nie poznał jej imienia. Za wsze nazywał ją księżniczką, przez co była bezlitośnie wy śmiewana. Oczywiście nigdy w jego obecności. Była wówczas chudą trzynastolatką, ubraną w rzeczy ze sklepów z używaną odzieżą. Nosiła okulary w metalowej oprawie - na długo przed tym, nim za sprawą Harryego Pottera stały się modne - i długi staromodny warkocz. Jak cień snuła się po szkole, ukradkiem obserwując swojego bohatera. Tyle że on w gruncie rzeczy wcale nie był bohaterem. Prawdziwy bohater nie zniknąłby bez słowa z jej życia. - Tak. - Wzięła się w końcu w garść, próbując zlekcewa żyć uczucie rozczarowania, że w pamięci mężczyzny, któ-
ry kiedyś zrobił na niej takie oszałamiające wrażenie, nie zostawiła najmniejszego śladu. Zaczęła żałować, że nie za dbała trochę o swój wygląd. Mogła przecież zrobić choćby lekki makijaż. Uczesać się staranniej... - Tak, to księgarnia. Ale nie czekałam na błędnego rycerza - powiedziała, gdy wreszcie odzyskała głos. - Potrzebny mi szklarz albo kto kolwiek, kto potrafi wstawić szybę. - Wyszła na ścieżkę na tyłach sklepu i wskazała wybite okno. Pochyliła się i pod niosła kawałek szkła, byle tylko nie patrzeć na Gregora. - Zostaw. - Nachylił się nad nią i wyjął jej z ręki ostry odłamek. - Łatwo się skaleczyć - dodał, gdy podniosła na niego zdumione spojrzenie. - N o tak... Dziękuję. - Nie, wcale się nie zmienił. Był z pewnością bardziej masywny, ale nie tęgi, raczej muskularny. Zmarszczki w kącikach oczu dodawały cha rakteru jego młodzieńczej twarzy. Lecz to był wciąż ten sam Gregor McLeod. Miała przedziwne wrażenie, że oglądając swoją listę celów i pragnień, przywołała go z przeszłości. - Zależy mi, żeby zostało to zrobione dzisiaj - powie działa, podnosząc się i otrzepując palce z pyłu. - Jeśli próbuje pani zasugerować, że nie pojawiłem się po obiecanych dziesięciu minutach - odparł, ignorując jej oschły ton - to sama jest pani sobie winna. Gdyby pofaty gowała się pani do wejścia, kiedy zacząłem pukać, byłbym całe trzydzieści sekund wcześniej. - Ach, więc to był pan? - Nie poprosiła go do środka, prawdę mówiąc, nawet nie zdawała sobie sprawy, że od sunęła się, żeby go przepuścić, lecz on już wszedł do biura, które nagle stało się dziwnie ciasne. Jego bliskość sprawiła,
że zjeżyły jej się włosy na karku, a ciało pokryło gęsią skór ką... - Myślałam... - Myślała pani, że mówiąc dziesięć minut, wykazałem się nadmiernym optymizmem? - Właśnie. - Zreflektowała się. To chyba nie była najmą drzejsza odpowiedź, dodała więc szybko: - To znaczy nie! Myślałam, że to klient. -1 zlekceważyła go pani? Nie chcę pani uczyć, jak dbać o interesy, ale w ten sposób nie sprzeda pani wielu książek. - Ma pan całkowitą rację - odparła, siląc się na uprzej mość. - Tyle że ja nie sprzedaję książek. - No tak, to wyjaśnia sprawę. - Najwyraźniej postano wił się rozgościć, bo uśmiechając się szeroko, przysiadł na brzegu biurka. A niech to... Niektórzy faceci nawet nie musieli się wysilać. Wystar czyło, że spojrzeli na kobietę i... No cóż. Niepotrzebnie tracił czas. - Spodziewałam się, że sprawdzi pan, czy jakaś nastolat ka nie zrobiła głupiego kawału - powiedziała w końcu. - Żadna nastolatka nie ma takiego głosu jak ty, księż niczko. Zacisnęła zęby, starając się powstrzymać niezrozumia łe szczypanie oczu. Widać każdą poznaną kobietę nazywał księżniczką. - Może pan się tym zająć? - spytała. Zabrzmiało to tro chę za ostro, więc dokończyła: - Chciałabym wiedzieć, czy może pan to zrobić dzisiaj. - Po to tu przyszedłem. - No tak... Świetnie. Ile to potrwa?
- Zobaczmy... Wymierzę okno, pójdę przyciąć szybę, a później, gdy będę ją wstawiał, pani zrobi herbatę - z mle kiem i dwiema łyżeczkami cukru - i opowie mi historię swojego życia. - Jak długo? - spokojnie powtórzyła pytanie. Sprawiał wrażenie, jakby go to rozbawiło. - Godzina powinna wystarczyć. Oczywiście to zależy, jak interesujące miała pani życie. 0 rety! Cała godzina zalotnych pogaduszek. - A ile kosztuje godzina pana pracy? - Może mi pani postawić lunch i będziemy kwita. 1 ten facet śmiał krytykować jej sposób prowadzenia in teresów? - Przyniosę stek od rzeźnika na rogu, w porządku? Mam nadzieję, że zje go pan na surowo? Wyjął z kieszeni taśmę i zabrał się do mierzenia okna. Nawet nie musiał w tym celu wchodzić na krzesło. - Wie pani - mówił, wciąż odwrócony do Juliet plecami - byłem umówiony na lunch. Właśnie wychodziłem, gdy pani zadzwoniła. Mogłem powiedzieć, że nie mam czasu. - Więc czemu pan tego nie powiedział? - spytała. Wszyscy inni tak właśnie zrobili. - Z pani głosu wynikało, że potrzebuje pani pomocy. Nie zwiodło jej jego udawane współczucie. - Bo tak jest. Jednak potrzebny mi szklarz, a nie towa rzyskie pogawędki, więc może pan zaoszczędzić sporo cza su, rezygnując z herbaty i rozmowy o moim życiu. Niech pan zadzwoni do swojej dziewczyny. - Stłumiła ukłucie za zdrości. - Jestem pewna, że zgodzi się poczekać pół godzi ny. W porządku?
- Pani by tak zrobiła? - Spojrzał na nią przez ramię. - To znaczy poczekała? - Ja nie umówiłabym się z panem, więc taka sytuacja w ogóle nie miałaby miejsca - odparła, lekceważąc przy spieszony puls. - Proszę to pytanie potraktować hipotetycznie. Sama była sobie winna. Złamała generalną zasadę - nie zadawać się z żadnym mężczyzną, z którym się pracuje. - Hipotetycznie? - powtórzyła. Jej głos był lodowaty. Była uprzejma jak... księżniczka. A więc jednak potrafiła się opanować. - No właśnie. - A więc hipotetycznie. Gdybym zgodziła się zjeść z pa nem lunch, a pan zadzwoniłby z wyjaśnieniem, że ratuje dziewicę w potrzebie... - przerwała gwałtownie, czując, że dała się wciągnąć w pułapkę. Na szczęście błędny rycerz zajęty był właśnie zapisywa niem wymiarów okna w notesie, który wyciągnął z kiesze ni wełnianej koszuli. Jego zeszyt wyglądał dokładnie tak samo jak kołonotatnik, który leżał w koszyku na zakupy. Czarna lakierowana okładka straciła połysk od wielokrot nego używania. Pewno jest ciągle ciepły od jego ciała, po myślała. Pełen jego myśli... - Byłabym zobowiązana, gdyby możliwie szybko skoń czył pan tę naprawę - dokończyła sztywno. - Zakładam, że ma pan jakieś życie prywatne. - A pani? Przez chwilę przyglądał się jej z namysłem. Doszła do wniosku, że znów niepotrzebnie się odezwała. Takie uwagi zachęcały go tylko do ciągnięcia towarzyskiej pogawędki.
- Widzi pani, lubię swoim klientom okazywać zaintere sowanie - powiedział, gdy milczała. - Chcę ich dobrze po znać. Znaleźć nić porozumienia. - Bardzo to chwalebne. - No, teraz wyszło lepiej. Taka chłodna rezerwa była całkiem na miejscu. - Obiecuję, że jeżeli kiedykolwiek będę potrzebować kogoś do wstawie nia szyby, natychmiast pomyślę o warsztacie Dukea. - Sarkazm nie przystoi kobiecie, Juliet. Sarkazm? Wcale nie zamierzała być sarkastyczna. - Zanotuję to sobie - odparła - i powieszę kartkę w ta kim miejscu, żebym mogła ją codziennie odczytywać. No, teraz przynajmniej zabrzmiało to ironicznie, pogra tulowała sobie w duchu. W ciszy, która zapadła, gdy jej sło wa zdawały się odbijać echem od ścian biura, dotarło do niej, że miał rację. Szyderstwo w ustach kobiety faktycznie nie wydawało się pociągające. Jego jednak najwyraźniej wcale to nie od straszało. - Co się dzieje z Maggie Crawford? - zapytał. - Przeję ła pani jej sklep? -Nie. - Pracuje pani u niej? - Też nie. - Szkoda. Przydałoby się tu trochę piękna. Z tym mogła się zgodzić, choć nie zamierzała się do te go przyznać. - Maggie dziś rano spadła z krzesła. Próbowała kawałkiem tektury zasłonić tę dziurę w oknie. Zabrano ją do szpitala. - Bardzo mi przykro. - Prawie uwierzyła, że naprawdę tak myśli. - A co pani ma z tym wspólnego?
- Przyszłam tu odebrać książkę dla mamy i znalazłam Maggie na podłodze. - I została pani, żeby dopilnować naprawy okna? - Od wrócił się zdziwiony. - Robi to pani dla kogoś, kogo pani w ogóle nie zna? - Bardzo się tym przejmowała. A poza tym znam ją, w każdym razie zna ją moja matka. Kiedy chodziłam do szkoły, bywałam tu dość często. Maggie pozwalała mi sia dać na zapleczu i czytać książki, na które nie było nas stać. - Rozumiem. Przepraszam. Pewno musi pani wracać do pracy. - Nie, wszystko w porządku. Jestem w trakcie zmienia nia pracy. - Z tego, co rozumiem, w księgarni akurat zwolniło się miejsce. Przynajmniej na jakiś czas. - Cóż, kiedy pani Crawford poczuje się lepiej, spytam, co chce z tym zrobić. A na razie muszę zadbać o to, żeby nie dostał się tu jakiś rabuś zainteresowany ciekawą edycją „Poradnika dla początkujących włamywaczy". Nie uśmiechnął się, jak oczekiwała, lecz spojrzał z na mysłem na wybite okno. - Mam wątpliwości, czy zrobił to ktoś, kto pragnął doszkolić się w forsowaniu zamków. Podejrzewam, że próbo wali się włamać do apteki obok. - Jakiś zdesperowany ćpun, który chciał dać sobie w ży łę? - Maggie mówiła, że wybijanie szyby ciągle się powta rza... - Świetnie! Od razu poczułam się bezpieczniej. - Może pani powiesić kartkę - poradził. - Coś w stylu „Tu jest księgarnia. Proszę włamywać się do sąsiadów...". - Aptekarz z pewnością będzie bardzo wdzięczny.
- Na pewno ma tam lepsze zabezpieczenia - odparł, kierując się do wyjścia. - Pojadę teraz po szybę. Może pani zorganizowałaby jakieś ciasteczka do herbaty, sko ro na lunch nie mam już szans? Od śniadania minęło sporo czasu. - To księgarnia, a nie sklep spożywczy... - Okazało się jednak, że mówi do siebie. Sprawdziła, czy drzwi są zamknięte na klucz, wzięła ku bek z zimną już kawą i zasiadła za biurkiem. Przekartkowała notes Maggie, bez powodzenia próbując znaleźć adres jej syna. Zajrzała do notatnika leżącego na blacie, ale tam również nie było żadnej informacji. Trudno, będzie musia ła z tym poczekać aż do wizyty w szpitalu. Spojrzała na zegarek i dopiero teraz uświadomiła sobie, że jej błędny rycerz dość dawno stąd wyszedł. Wspaniale! Pewno dostał ciekawszą ofertę. Albo uznał, że jednak woli zjeść lunch z dziewczyną. Nie powinna mu się dziwić, sko ro była taka... sarkastyczna. Westchnęła. Zupełnie niepotrzebnie pozwoliła, żeby je go uwagi tak ją rozdrażniły. Nie był winny temu, że w dzie ciństwie uznała go za swojego idola. No, może był, ale wy łącznie dlatego, że podniósł ją, gdy została popchnięta, postawił na nogi i pozbierał jej rzeczy. Wystarczyło, że raz jej pomógł, a szkolni chuligani trzymali się od niej z daleka przez kilka dobrych miesięcy. Zaczęli ją dręczyć ponownie, kiedy zniknął ze szkoły... Wyjrzała przez okno. Jeśli wkrótce nie wróci, będzie musiała stanąć na tym rozchwianym krześle i spróbować zatkać dziurę tekturą. Tymczasem zadzwoniła do szpitala, podając się za krewną
Maggie, lecz nie dowiedziała się nic więcej ponad to, że pani Crawford została przyjęta na oddział i czuje się lepiej. Zrobiła sobie świeżą kawę, a ponieważ poczuła głód chyba po raz pierwszy od wielu tygodni - odłamała kawa łek bagietki i rozsmarowała na niej odrobinę sera. Zdążyła wbić zęby w bułkę, gdy rozległo się donośne pu kanie do drzwi na zapleczu. Pomna tego, że może mieć do czynienia z narkomanem na głodzie, nie otworzyła od razu. - Kto tam? - wybąkała niewyraźnie, jako że usta miała wypełnione jedzeniem. - Juliet? - Pszepłaszam - mruknęła, wskazując na bułkę, którą trzymała w ręce. - Lunch... - Dzięki - powiedział, wyjmując jej bagietkę z ręki. Umieram z głodu. A już myślałem, że wrócił włamywacz i cię zakneblował. W końcu udało jej się przełknąć kęs bułki. - Czemu to tak długo trwało? - spytała już normalnym głosem. Milczał przez chwilę, kończąc jej kanapkę, oblizał ubru dzony serem kciuk i odpowiedział spokojnie: - Do tego okna łatwo się dostać, więc sprawdziłem w warsztacie, czy nie mamy jakiegoś lepszego zabezpiecze nia. Przytrzymaj drzwi, żebym mógł wnieść rzeczy. Rzeczy? - Jakie rzeczy? Nie odezwał się, tylko podszedł do odrapanej furgonet ki, która na boku miała wymalowany napis „Warsztat Dukea". Otworzył tylne drzwi i podał Juliet pudełko, które - jeśli są dzić po etykiecie - zawierało alarm antywłamaniowy
- Chwileczkę, panie... Rycerzu. - O, to jej się udało. Czy może panie Błędny? - zapytała z niewinną miną. - Nazywam się McLeod, skoro o to pytasz - powiedział. Gregor McLeod - uzupełnił, gdy niezwykle długo milczała. - Naprawdę? - odpaliła. - Widocznie poprzednio mu siałam źle usłyszeć. - No więc, panie McLeod - podjęła po chwili. - Nie czuję się upoważniona, żeby w imieniu pani Crawford podejmować decyzje o takich wydatkach. - Greg lub Mac - poprawił. - Wyłącznie ludzie, których nie lubię, zwracają się do mnie per „pan". A kto mówi o ja kichś wydatkach? Postawisz mi kolację i będziemy kwita. Trzeba przyznać, że cennik ma dokładnie obmyślony, zakpiła w duchu. Jedna szyba miała cenę lunchu, alarm antywłamaniowy był wart kolację. Wolała nie pytać, ile kosz tuje krata, którą właśnie wyjmował z furgonetki. - Chociaż pewno będzie spokojniejsza, gdy dowie się, że jej sklep jest bezpieczny - uznała. - Kolacja wyjdzie taniej - powiedział, wchodząc za nią do środka. - Nie jestem zainteresowana, panie McLeod. - Kobiety zwykle mówią do mnie Greg - wrócił do spra wy imienia. - Albo Gregor. - Po imieniu mówię tylko do osób, które lubię - odrzek ła. - Ale z przyjemnością opuszczę „pan", jeśli to pana ra zi. - Chcąc udowodnić, że nie miała na myśli nic osobi stego, uśmiechnęła się i dodała: - Teraz zrobię ci herbatę, McLeod. - Jesteś aniołem - powiedział, sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki. - Zdaje się jednak, że słusznie zrobiłem, przynosząc czekoladowe herbatniki.
Podał jej paczkę jeszcze ciepłą od jego ciała. - Wspaniale - mruknęła bez entuzjazmu, trzymając ciastka w wyciągniętej ręce, jakby bała się, że gryzą. Była pewna, że gdy tylko otworzy opakowanie, czekolada po brudzi jej palce, a ona nie będzie potrafiła oprzeć się po kusie, żeby ich nie oblizać. Nie! Będzie musiał sam je otworzyć, jeśli ma na nie ochotę. - Nie mam kosztownych wymagań - zapewnił. - Zapamiętam to sobie. - Przerażona, że jej serce zupeł nie jak dawniej reaguje na spojrzenie jego błękitnych oczu, dodała bezlitośnie: - O ile kiedyś będę chciała umówić się z kimś, kto nie jest zbyt wymagający. Wyszła do kuchenki i napełniła czajnik wodą. Jej zda niem dalsza rozmowa nie miała sensu, a w ogóle chciała, żeby Greg zabrał się do pracy. Oczywiście nie spodziewa ła się wcale łatwego zwycięstwa. Zaskoczona i chyba także odrobinę rozczarowana, że nie odwzajemnił jej się jakąś szokującą uwagą, spojrzała przez ramię. Zdjął kurtkę i właśnie ściągał koszulę, odsłaniając niesa mowicie obcisły T-shirt. Tylko mężczyzna, który chce po kazać, że ma muskuły jak Tarzan, może ubrać się w coś takiego, pomyślała. Albo facet, który nie umie nastawić właściwej temperatury w pralce. W obu przypadkach by ło to żałosne. Kiedy wyciągnął rękę, mięśnie ramion napięły się, a ko szulka podjechała do góry, odsłaniając kilka centymetrów ciała. Zorientowała się, że wpatruje się w niego ze wstrzyma nym oddechem. Szybko odwróciła wzrok, włączyła czajnik,
po czym przeszła do sklepu i zajęła się porządkowaniem książek na stole z nowościami. Potem przejrzała pocztę, że by sprawdzić, czy nie ma czegoś pilnego. Miała nadzieję, że te zajęcia pozwolą jej odzyskać równowagę po tym zaska kującym przypływie niedorzecznej żądzy. Nigdy nie postępowała bezmyślnie, lecz musiała przy znać, że fizyczna atrakcyjność mężczyzny ubranego w opię te dżinsy i podkoszulek stanowiła ożywczą odmianę po biurowych uniformach. - Zrób coś z tym czajnikiem! - Wołanie McLeoda prze rwało jej rozmyślania. Z drugiej zaś strony, w uporządkowanym świecie biznesu nikt nie oczekiwałby, że będę parzyć herbatę, pomyślała. - Tu przydałby się czajnik, który sam się wyłącza - rzucił Gregor, gdy wróciła do kuchenki. Nie zwraca jąc na niego uwagi, wrzuciła do kubka torebkę herbaty i wlała wrzątek. Ten czajnik powinien sam się wyłączyć. Widać jednak jego dobre dni również się skończyły. Jak tego sklepu. I ca łej ulicy. - Pewno Maggie miała inne sprawy na głowie - odpar ła. Dodała do herbaty mleko oraz cukier i postawiła ku bek na biurku. - Kto zaopiekuje się tym wszystkim - włożył szybę do ramy i uszczelniał ją teraz kitem - podczas jej pobytu w szpitalu? - Co? Nie mam pojęcia. - Z trudem oderwała oczy od jego zwinnych palców. - Może jej syn wróci i coś załatwi. - Jimmy? Wątpię. Nie mógł się doczekać, żeby się stąd wyrwać.
- Znasz go? - Chodziliśmy razem do szkoły. A ty? - Czy chodziłam do tej samej szkoły, co ty i Jimmy Crawford? - spytała, udając, że nie zrozumiała pytania. - Chyba żartujesz! - Roześmiał się. - Twój głos pasuje do kapeluszy panama, żakietów i zaszczytów, które wią żą się ze szkołą St. Mary. Lub inną podobną szkołą dla dziewcząt. Pewno wiele wie na ten temat, pomyślała. Zakładając, że plotki, które krążyły po jego zniknięciu, były praw dziwe. - Pytałem, czy znasz Jimmyego Crawforda - wyjaśnił. - Ach, o to chodzi. Możliwe, że kiedyś widziałam go w księgarni, ale nigdy z nim nie rozmawiałam. Od wyjaz du na studia nie mieszkałam tutaj. - A gdzie? W Londynie? - Jej milczenie uznał za odpo wiedź twierdzącą. - A teraz wróciłaś do domu. Co to było? Rozpad małżeństwa? Był nieugięty. Jeszcze pięć minut i rzeczywiście pozna historię jej życia. Uratowało ją gwałtowne stukanie do drzwi sklepu. - Chyba otworzę. Skoro i tak muszę tu tkwić, przynaj mniej zrobię coś pożytecznego. Przepraszam. Nie czekała, co na to powie. Nie miała pojęcia o handlu książkami, ale uznała, że będzie to mniej kłopotliwe niż rozmowa z Gregorem McLeodem. Greg odprowadził ją wzrokiem. Bez wątpienia była ko bietą z klasą. Nie tylko głos o tym świadczył. W pierwszej chwili doznał rozczarowania, gdy zobaczył jej twarz bez
śladu makijażu i potargane włosy, które przypominały pta sie gniazdo. Ale potem schyliła się po kawałek szkła i gdy podniosła wzrok, miał wrażenie, że zna ją od dawna. W jej srebrnoszarych oczach, w kosmyku włosów, któ ry wysunął się spod spinki, było coś znajomego. Niewiele brakowało, by spytał, czy się już nie spotkali. Na szczęście zdołał się powstrzymać. Swój brak zainte resowania okazywała mu w tak oczywisty sposób, że nie musiał wysilać wyobraźni, aby domyślić się, co mu na to odpowie.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Co ty wyprawiasz? Juliet przerwała zmagania z ciężkim stołem i odwróci ła głowę. McLeod stał oparty o półkę z książkami. Znów miał na sobie koszulę i sprawiał wrażenie, jakby obser wował Juliet już od jakiegoś czasu. - Przesuwam stół - odpowiedziała takim tonem, jakim zwykle przemawia się do małego dziecka. - Może powinienem spytać inaczej. Czemu mocujesz się z tym stołem... - Bo stoi mi na drodze - warknęła. Już trzy razy musia ła się obok niego przeciskać, żeby sięgnąć po książkę dla klienta, i za każdym razem boleśnie uderzała się w goleń. - Jaki sens wystawiać książki na pokaz, jeżeli i tak nie moż na do nich sięgnąć? - ...skoro wystarczyło mnie zawołać? - dokończył. Pod szedł bliżej i chwycił blat z dwóch stron. - Gdzie, Juliet? Stał naprzeciwko niej. Taki silny... I agresywny... Ner wowo przełknęła ślinę i zrobiła krok do tyłu. - Nigdzie. - Naprawdę? Odniosła wrażenie, że odpowiedź, jakiej oczekiwał i ja ką zapewne najczęściej słyszał, brzmiała: „gdziekolwiek".
Myliła się, sądząc, że z tym typem mężczyzn łatwo sobie poradzi. Gregor McLeod nie był jakimś tam „typem". Był zupełnie wyjątkowy. Dawno temu uważała, że był wyjątkowo uprzejmy... - Naprawdę - odparła. Zlekceważyła fakt, że jak na chłod ny marcowy dzień i słabo ogrzany sklep było jej o wiele za ciepło. Zresztą i tak za żadne skarby świata nic jej nie nakłoni do zdjęcia swetra. Teraz już wiedziała, że Gregor McLeod był również wy jątkowo zmysłowy... - W takim razie najpierw zdejmę z niego te książki. Jeśli uda się odkręcić nogi, powinien się zmieścić do furgonetki. Wyjątkowo irytujący... - Furgonetki? - Przecież chcesz się go pozbyć? Na terenie warsztatów mamy kontener na takie odpady. - Nie możesz tego zrobić. - To żaden problem. - Nie roześmiał się, właściwie na wet się nie uśmiechnął, tylko kąciki jego ust nieznacznie drgnęły. - Dodam to do rachunku. Czuła, jak kropla potu spływa jej po plecach. Wyjątkowo seksowny... - Nie! - O Boże... - Chodzi mi o to... - Nie miała poję cia, o co jej chodziło. - Nieważne. Skończyłeś już? - Czekam na odbiór pracy, Juliet. - Świetnie. To znaczy, że ja też mogę już wyjść. Podeszła do drzwi frontowych, przekręciła zamek i zamknęła zasuwę na dole. Podskoczyła zdenerwowana, gdy zobaczyła, że McLeod stoi tuż za nią. - Jest jeszcze jeden - powiedział, wyciągając rękę ponad
jej głową do górnej zasuwy. Przed oczami miała jego szero ką klatkę piersiową, a jej nozdrza owionęła mieszanina za pachów - skóry, delikatnego płynu po goleniu, oleju lnia nego z kitu... - Jesteś pewna co do stołu? - spytał, odsuwając się, żeby mogła przejść. - Słucham? A, tak. Chyba trochę mnie poniosło. - Wsunę ła za ucho kosmyk włosów. - To jedna z cech mojej pracy. - Pracujesz przy przeprowadzkach? Zmusiła się do uśmiechu. - Nie, McLeod. Zajmuję się, a przynajmniej tak było do niedawna, zarządzaniem firmą. - Chociaż trudno było wy tłumaczyć, jak osoba tak dobra w zarządzaniu mogła tak żałośnie pokierować własnym życiem. I pomyśleć, że Paul, w przeciwieństwie do Gregora McLeoda, nigdy nie znalazł się na jej liście życzeń... - Naprawdę? A to się wi^że z przenoszeniem mebli? - Raczej z rozwiązywaniem problemów. - Ten stół to też poważny problem. Powiedz, księżnicz ko, czy gdy ci wyznam, że mam problem, ogarnie cię nie odparta potrzeba, żeby go rozwiązać? - Obawiam się, że musiałbyś stanąć w kolejce. Na razie sama mam wszystkie możliwe problemy i póki nie znajdę pracy i mieszkania... - urwała. Powiedziała i tak za du żo. - Z pewnością nie jest mi potrzebny kłopot w postaci księgarni, która jak wszystko wokół chyli się ku upadkowi. Swoją drogą, co się dzieje z tymi ludźmi? Wystarczyłoby trochę wyobraźni - i warstwa świeżej farby - a cała okolica stałaby się prawdziwą atrakcją. - Twojej wyobraźni chyba przydałby się trening. Ta oko-
lica powinna być zrównana z ziemią, żebyśmy mogli za cząć wszystko od nowa. - Chyba żartujesz? Priors Lane ma charakter. Tu się czuje historię. Katedra i zamek zawsze przyciągały zwiedzających, którzy później przychodzili tutaj, żeby wydać pieniądze. - Przestali przychodzić, gdy wybudowano nowe cen trum handlowe. - Centrum handlowe jest kalką kilkunastu podobnych, jakie można znaleźć w całym kraju. Priors Lane jest inne. Potrzebuje kilku przyzwoitych restauracyjek, odrobiny lif tingu oraz odpowiedniej reklamy, żeby zachęcić kupców do powrotu. Jak Portobello Road w Londynie. Albo The Lanes w Brighton. - Czy handel antykami nie jest przypadkiem zbyt prze reklamowany? - Kto mówi o antykach? Kiedyś były tu urocze ma łe sklepiki. Kilka jeszcze istnieje, chociaż trzeba umieć je znaleźć. Jest dobra piekarnia, wspaniałe włoskie delikatesy, a także świetny sklep żelazny, który wygląda jak przenie siony z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Prawdzi wy rarytas. Można tam kupić śrubki na sztuki i gwoździe na wagę. - Domyśliła się, że McLeod w ogóle nie rozumie, o czym ona mówi. - Na Priors Lane powinny być sklepy, jakich nie spotyka się gdzie indziej... No, ale to wszystko to nie moja sprawa. - Właśnie zauważyłem, że tej „nie swojej sprawie" po święciłaś chwilę uwagi. - Na to nawet nie potrzeba chwili. Wystarczy jeden rzut oka. - Przygotowanie takiego projektu warte byłoby za chodu. Mogłaby się tym zająć, gdyby nie miała innych
problemów na głowie. - Zresztą na więcej nie mam czasu. Na przestawianie mebli również. Może Maggie woli, żeby wszystko zostało po staremu. - Albo po prostu nie ma nikogo, kto pomógłby jej to poprzenosić. - Możliwe, ale to naprawdę nie moja sprawa. Ile jestem ci winna? Wzruszył ramionami. - Jak słusznie zauważyłaś, to nie twoja sprawa. - To ja cię wezwałam, więc ja zapłacę rachunek. - Może po prostu wyślę go do właściciela posesji? Zmarszczyła brwi. - Czy on zechce ponosić koszty wstawiania szyby? - Jeśli będzie robił trudności, zadzwonię i postawisz mi obiecaną kolację. Postanowiła zignorować uczucie nadziei, które nagle ją ogarnęło. - Niczego nie obiecywałam, McLeod. A co z zapłatą za kra tę i alarm? Zmrużył oczy w łobuzerskim uśmiechu. - No cóż, to zupełnie inna sprawa. Możemy to przedy skutować. - Czy pan Duke nie będzie miał nic przeciwko dorabia niu na boku? - Duke się o tym nie dowie. - Chyba będzie lepiej, jeśli zadzwonię i bezpośrednio z nim załatwię sprawę rachunku. Przyjął to z uśmiechem. - Chcesz mnie wpędzić w kłopoty? I to po tym, gdy zre zygnowałem ze spotkania w czasie lunchu?
- Nie, skądże... - Czuła, że traci grunt pod nogami. Na pewno wolisz, żebym za alarm zapłaciła gotówką - po wiedziała, starając się odzyskać równowagę i próbując so bie przypomnieć, gdzie położyła torebkę. - Już mówiłem, że nie chcę twoich pieniędzy. Mimo że z trudem wytrzymywała jego spojrzenie, nie była w stanie odwrócić wzroku. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, McLeod - wy krztusiła. - Maggie z pewnością będzie ci niezwykle wdzięczna. Jego usta znów rozciągnęły się w uśmiechu. - Przed wyjściem pokażę ci, jak działa alarm. Przed wyjściem? To znaczy, że to wszystko? Ruszył w stronę biura. - Może sprawdzisz także okno? A więc rzeczywiście to już koniec. Wypiła łyk zimnej kawy, żeby zwilżyć usta. - Wydaje się, że jest w porządku. Dziękuję. Świetna ro bota. - To znaczy, że polecisz mnie swoim przyjaciołom? Przyjaciołom? Nie miała przyjaciół. Zbyt ciężko praco wała, żeby się z kimś zaprzyjaźnić. Miała kolegów z pracy, znajomych, z którymi spotykała się w interesach, no i fał szywego byłego chłopaka. Jednym słowem nikogo, o kim warto byłoby wspominać. - Oczywiście. - Trochę za długo zastanawiałaś się nad odpowiedzią, Juliet, ale i tak dziękuję. - Pokazał jej przełącznik, któ ry zamontował na ścianie. - Jest bardzo prosty. Kiedy bę dziesz wychodzić, trzeba go przesunąć w dół, w pozycji do
góry - wyłącza się. Moment oczekiwania trwa dziesięć se kund, potem może obudzić umarłego. - I to wszystko? Nie ma żadnego kodu, który powinnam zapamiętać? - Nie. To nie jest jakiś nadzwyczajny alarm, tylko zwykły przewód podłączony do okna i drzwi - tłumaczył - ale wy starczająco głośny, żeby odstraszyć włamywacza. No, do brze. Na pewno nie chcesz, żebym przestawił stół? - Na pewno. - No to będę się zbierał. - Z kieszeni koszuli wyciągnął wizytówkę. - Tu jest numer mojej komórki, gdyby okazało się, że są jeszcze jakieś drobne prace do wykonania. Już jechał? Tak po prostu? Spodziewała się, że przynaj mniej powtórzy propozycję wspólnej kolacji. Twierdził prze cież, że jest mu to winna. Jednak Gregor wsiadł do wysłużo nej furgonetki, machnął niedbałe ręką na pożegnanie i już go nie było. No i dobrze. Chciała przecież, żeby sobie poszedł. Teraz i ona może wreszcie wyjść. Na drzwiach frontowych przyczepiła informację dla klientów, że księgarnia będzie czasowo nieczynna. Uregu lowała należność za książkę, którą kupiła, przeliczyła pie niądze w kasie, zostawiła kartkę z zapisaną kwotą, nato miast pieniądze włożyła do reklamówki, którą ukryła pod zakupami na dnie koszyka. Zabrała kwiaty, włączyła alarm i tylnymi drzwiami opuściła sklep. Juliet położyła narcyzy na szafce i z troską pochyliła się nad łóżkiem. - Maggie?
- Witaj, kochanie. - W wysokim szpitalnym łóżku starsza kobieta wyglądała bardzo krucho. - Jakie ładne kwiaty. - To od mamy. Powiedziała, że będzie za panią grać w bingo, a potem podzielicie się wygraną. Maggie roześmiała się. - Jest bardzo kochana. Tak samo jak ty. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybyś mnie nie znalazła. - Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo - odpar ła. - Jak się pani czuje? - Bardzo głupio. Powtarzam im, że nic mi nie jest. Mam tylko kilka siniaków. Zakręciło mi się w głowie i tyle. - Nie będę pani długo męczyć. Jestem pewna, że teraz przede wszystkim powinna pani odpoczywać. Pomyślałam jednak, że martwi się pani o sklep. - Skądże, kochanie. Wierzyłam, że zajmiesz się wszyst kim, tak jak obiecałaś. Ależ ufna kobieta... - Okno zostało naprawione i wszystko jest porządnie zamknięte. - Nie ma sensu zawracać jej głowy założonym przez McLeoda alarmem, uznała. - Dobra z ciebie dziewczyna. - To nie był żaden problem. Mężczyzna, który się tym zajął, powiedział, że wyśle rachunek do właścicie la budynku. - Do właściciela? - Maggie próbowała się roześmiać, ale najwyraźniej zabrakło jej sił. - Miałby dużo szczęścia, gdy by coś z nim załatwił. Ten człowiek nie robi nawet tego, co powinien. Juliet podała jej wodę i poprawiła poduszki. - Proszę się teraz tym nie martwić. - Postanowiła, że wy-
bierze się do warsztatu Dukea, odszuka McLeoda i spróbu je sama wszystko załatwić. - Natomiast muszę się od pani dowiedzieć, co zrobić z pieniędzmi z kasy. Zabezpieczyłam je, ale chyba powinny być wpłacone do banku. Nie wiem też, co zrobić z kluczem do sklepu. - Pieniądze? Tam były jakieś drobne. - Kiedy czekałam na wstawienie szyby, zjawiło się cał kiem sporo klientów. Poza tym ja też kupiłam książkę, więc trochę się zebrało... Maggie przymknęła oczy i nagle Juliet zorientowała się, że mówi sama do siebie. Wzięła narcyzy i wyszła na ko rytarz poszukać jakiegoś naczynia, do którego mogłaby je wstawić. - Czy to pani dzwoniła? Jest pani krewną pani Crawford? - zaczepiła ją pielęgniarka. Boże drogi! Zupełnie zapomniała o tym niewinnym kłamstwie. - Tak i nie - odrzekła. - Nazywam się Juliet Howard i właściwie nie jestem spokrewniona z Maggie. Wiedzia łam, że nie zechcą mi państwo udzielić informacji, jeśli nie powiem, że jestem rodziną. - Więc kim pani właściwie jest? - Nikim. To znaczy... - zawahała się. - Moja matka jest jej koleżanką. Dziś rano znalazłam panią Crawford i we zwałam pogotowie. - Wzruszyła lekko ramionami. - Prze praszam. Pielęgniarka zmarszczyła czoło. - Czyli jest pani jej sąsiadką? - Także nie. Po prostu klientką jej księgarni. A o co chodzi?
- Pani Crawford przydałoby się kilka osobistych rzeczy. Koszula nocna, szczoteczka do zębów... - Patrzyła na Juliet z nadzieją. - Nikt inny jej nie odwiedził? Nie prosiła, żeby kogoś zawiadomić? - Powiedziała, że jej syn jest za granicą i odmówiła po dania telefonu. Tłumaczyła, że i tak nie będzie mógł nic zrobić, więc nie ma sensu go niepokoić. McLeod sugerował, że syn Maggie nie życzyłby sobie, aby zawracać mu głowę. - Pani pewno nie wie, jak się z nim skontaktować? - py tała pielęgniarka. - Niestety, nie. Zresztą pani Crawford ma trochę racji. Niewiele mógłby pomóc w sprawie szczoteczki do zębów. - Zastanowiła się przez chwilę i dodała: - Przecież ja mam jej klucze. Mogę spytać, czy chce, żebym jej przyniosła po trzebne rzeczy. - Miała nadzieję, że istnieje jakaś sąsiad ka, która zajmie się wszystkim. - Jak długo ma pozostać w szpitalu? - Trudno powiedzieć. Trzeba jeszcze zrobić badania, ale być może był to niewielki wylew. - W takim razie ktoś jednak będzie musiał skontaktować się z jej synem i zawiadomić go, co się dzieje. Mówiąc to, Juliet spostrzegła, że mimo niepokoju o stan zdrowia pacjentki, w tym momencie całą uwagę pielęg niarki pochłaniało coś za jej plecami. Odwróciła głowę, że by sprawdzić, co to takiego. Nie coś. Raczej ktoś. - McLeod... Miał na sobie ładne sportowe spodnie, miękką koszulę
i zamszową marynarkę. Niósł bukiet, przy którym jej nar cyzy wyglądały dość niepozornie, ale w tej chwili bardziej skupiła się na fakcie, że na szczęście umyła głowę i nałoży ła na twarz odrobinę makijażu. - Ja też się cieszę, że cię widzę, księżniczko. - Proszę, żebyś mnie tak nie nazywał. Wzruszył ramionami. - Jak miewa się Maggie? - Nawet dość dobrze. - Dostrzegła pełną nadziei minę pie lęgniarki i pospieszyła z wyjaśnieniem: - Przykro mi, ale to nie jest syn pani Crawford, tylko taki... majster-klepka. - Po nownie odwróciła się do McLeoda. - Pokażę ci, gdzie leży. - Obróciła się na pięcie i poprowadziła go do małej wnęki, gdzie stało około sześciu łóżek. - Zasnęła - powiedział McLeod, podchodząc do łóżka. - Nie musisz tu czekać, jeśli masz coś ważnego - odpar ła, stawiając wazon na szafce. - Z przyjemnością jej po wiem o twojej wizycie. - Nigdzie mi się nie spieszy. - Uśmiechnął się do mło dej pielęgniarki i podał jej bukiet. - Znajdzie pani jakiś wazon, kochanie? - Dziewczyna zarumieniła się i bez pro testu wzięła kwiaty. - Dziwię się, że nie poprosiłeś jeszcze o herbatę z mle kiem i dwiema łyżeczkami cukru - rzuciła Juliet kpiąco. - Zapamiętałaś. - Spoglądał ha nią z namysłem spod przymrużonych powiek, aż poczuła, że policzki zaczyna ją ją palić. Po chwili z zadowoloną miną odwrócił się do Maggie, która tymczasem otworzyła oczy. - Witaj, Maggie. - Pochylił się i pocałował ją w czoło. Słyszałem, że przydarzyło ci się nieszczęście.
- Gregor... - Starsza pani uśmiechnęła się. - Jak miło cię widzieć. Odwiedzasz tu kogoś? - Tylko ciebie. Dowiedziałem się o twoim wypadku i przyszedłem sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz. Mo że chcesz, żebym skontaktował się z Jimmym? - Nie, nie trzeba mu zawracać głowy. Jest zbyt zajęty, że by co chwila wpadać do domu. - Ktoś musi zająć się sklepem - zwrócił jej uwagę. - Ju liet świetnie sobie poradziła... - Maggie, będzie pani potrzebowała paru drobiazgów wtrąciła Juliet. Ostatnia rzecz, jaką powinna w tej chwili zajmować się Maggie Crawford, był los księgarni. - Z przy jemnością wszystko przywiozę. A może chce pani, żebym zawiadomiła jakąś przyjaciółkę lub sąsiadkę? - Z tym byłby kłopot. Nie mam wielu sąsiadów. Kiedyś ludzie mieszkali nad sklepami, ale teraz wszystko się zmie niło. Teraz są tam przeważnie biura. - Biura? - Juliet spojrzała na McLeoda, licząc, że od nie go uzyska jakieś wyjaśnienie. - Maggie mieszka nad sklepem. Myślałem, że wiesz. Spojrzała na niego z uwagą. A więc dlatego zamonto wał alarm? - Nie - odparła. - Szkoda, że nic nie wspomniałeś. Mog łabym od razu zabrać ze sobą kilka rzeczy. - Natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. - Nieważne. Mogę teraz po nie pojechać. Maggie, czy jest coś, na czym szcze gólnie pani zależy? - To bardzo miło z twojej strony, ale nie ma potrzeby, żebyś się tym zajmowała. Powiedziałam im, że nie zostanę tutaj. Jeśli przyniosą mi ubranie...
- Nie może pani na razie wracać do domu - powstrzy mała ją łagodnie Juliet. - Musi pani zostać, dopóki nie skończą badań. - To niemożliwe. Gregor ma rację, muszę natychmiast zająć się sklepem. Juliet rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Co za bezmyślny facet. Po co tak denerwować biedną kobietę? Kto wie, czy w ogóle będzie mogła wrócić do pracy. Spojrzał na nią z uśmiechem, którym wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że pożałuje swojej uwagi o majstrze-klepce. - Mówiłem ci już, że Juliet świetnie sobie dziś poradziła powiedział niedbale. - Nawet zaczęła przestawiać meble... - Najwyższa pora. Już od dawna chciałam kogoś wezwać, żeby przesunąć ten stół. Bez przerwy uderzam się w nogę, gdy przechodzę obok. - No to bardzo dobrze trafiłaś. Juliet znakomicie zna się na zarządzaniu... - Ale nie na handlu książkami... - I akurat szczęśliwie się składa, że właśnie szuka pracy - ciągnął, jakby w ogóle się nie odezwała. - Poproś ją, żeby zajęła się sklepem do czasu, gdy wyzdrowiejesz. - Och, nie mogę tak się naprzykrzać - odparła Maggie, oszczędzając Juliet zażenowania. - Wcale nie będziesz się naprzykrzać, prawda, Juliet? nalegał McLeod. - Bardzo chciałabym pomóc, ale... - zaczęła Juliet. - No i jest przecież to mieszkanie na poddaszu. Ciągle stoi puste, prawda? A Juliet szuka mieszkania. - Naprawdę? No tak, myślę, że mieszkanie z mamą obu
wam trochę doskwiera. Obawiam się jednak, że to miesz kanie na poddaszu trzeba doprowadzić do porządku. Daw no tam nie zaglądałam, bo chodzenie po schodach ostat nio bardzo mnie męczy. - McLeod! - warknęła Juliet ostrzegawczo. - Niech pani nie zwraca na niego uwagi. Tylko tego jeszcze pani potrze ba, żeby ktoś, kogo pani ledwo zna, wprowadził się do pani domu i zaczął się rządzić w sklepie. - Och, Juliet, przecież znam cię od dziecka. A twojej mat ce zawierzyłabym własne życie. Ale nie chodzi wyłącznie o sklep. Muszę wracać do domu ze względu na Archiego. - Archiego? - zdumiała się Juliet. - Archiego? - zawtórował jej McLeod. Kim lub czym mógł być Archie? - Biedaczek nie może zostać sam - ciągnęła Maggie. Walczyła z ogarniającą ją sennością i była całkiem nieświa doma przerażonych spojrzeń, jakie wymienili jej goście. Zawsze tak bardzo tęskni, gdy go zostawiam. No i musi przecież jeść. - Nagle poruszyła się niespokojnie. - Znala złaś jego karmę, prawda, kochanie? Uśmiech już całkiem zniknął z twarzy McLeoda, ale na wet to nie mogło poprawić nastroju Juliet. - Oczywiście, że znalazła - powiedział szybko, zanim zdążyła się odezwać. - Zostawimy cię teraz na trochę, do brze? Podrzucę Juliet do miasta, żeby mogła przywieźć wszystko, co potrzebne. - Nie musisz mnie podwozić. - Nie zamierzała nigdzie z nim jechać. - Mam własny, sprawdzony transport. Chce pani coś szczególnego, czy zda się pani na mnie? To ża den kłopot.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, kochanie. Mówiłam ci, że idę do domu... - Próbowała usiąść, aby pokazać, że spełni swój zamiar, ale bezsilnie opadła na poduszki. - Mo że faktycznie macie rację. Powinnam chyba zostać do jutra. Ale tylko jeśli obiecasz, że ty zostaniesz z Archiem. - To zrozumiałe, że zostanie - odezwał się McLeod. - To żaden problem, prawda, Juliet? - Żaden problem - powtórzyła za nim, niemal bez wa hania. - Porozmawiamy o tym, kiedy wrócę. Na razie poja dę po rzeczy. McLeod dotrzyma pani towarzystwa. - Spoj rzała na niego znacząco. - Oczywiście, jeśli nie umówiłeś się na kolację. Uśmiechnął się łagodnie, zupełnie niezmieszany wro gością, którą ledwie zdołała ukryć. - No cóż. To zależy od ciebie, Juliet.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Juliet szybko szła korytarzem. Niewiele brakowało, by zaczęła biec, zdradzając, że nie tylko nie nakarmiła Archiego, lecz wręcz nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Greg pozwolił jej uciec, choćby tylko po to, żeby móc po patrzeć, jak zgrabnie wygląda w miękko układających się spodniach. - Urocza dziewczyna - powiedziała Maggie, gdy się do niej odwrócił. - Właśnie o tym myślałem. - Naprawdę, Gregor? - Zaśmiała się, ale zaraz złapał ją atak kaszlu. - Trzeba było z nią pójść. Młoda kobieta nie powinna wieczorem chodzić sama po mieście. - Właśnie o tym myślałem - powtórzył, jednak Maggie już spała. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał na parkingu, był wysłużony samochód z podniesioną maską. Obok dostrzegł pochy loną sylwetkę Juliet Howard. Tę śliczną pupę rozpoznał by wszędzie. - Spodziewałem się, że jesteś właścicielką czegoś bar dziej dorzecznego i szykownego - odezwał się. - Widać nie zawsze masz rację. - Wyprostowała się. - Ale zawsze mogę się przydać.
- Uwierzę, jeśli go uruchomisz. - Nie zamierzam nic ci udowadniać, tym bardziej że w tej chwili mój wierny rumak niecierpliwi się, aby jak naj szybciej odgalopować stąd z dziewicą w potrzebie. - Chcesz mi pożyczyć swój motocykl? - Nigdy w życiu! Proponuję, że odwiozę cię do sklepu. Samochodem. - Przykro mi, McLeod. Mamusia ostrzegała mnie, że bym nigdy nie wsiadała do auta z obcym mężczyzną. - Nie jestem obcy. Dostrzegł, że drgnęła, jakby dotknął jakiegoś wrażliwe go miejsca. Nagle wróciło uczucie, że skądś ją zna. Czyżby pracowała kiedyś w jednym z jego biur? Jednak w takim razie ona także musiałaby go rozpoznać. A może tak właś nie było? Tylko dlaczego nic o tym nie wspomniała? -McLeod... Podejrzewając, że ten spór nieco się przeciągnie, od sunął te rozważania na bok. Ostatecznie może sprawdzić wszystko później. - Zanim powiesz coś jeszcze, muszę cię uprzedzić, że na taksówkę będziesz czekać co najmniej dwadzieścia minut. Jeśli nawet przemknęło ci przez głowę, że warto zaryzyko wać, powinnaś chyba pomyśleć o biednym, przymierają cym głodem Archiem. - Słusznie - oświadczyła, zatrzaskując maskę. Wyciągnęła z auta torbę i zamknęła drzwiczki. - Przysięgam, że nic inne go nie skłoniłoby mnie do skorzystania z twojej propozycji. - Daję ci słowo - odpalił - że nic innego nie skłoniłoby mnie do jej złożenia. Teraz wreszcie się uśmiechnęła.
- Chyba sobie na to zasłużyłam. - Z pewnością, ale myślę, że o twoim niewytłumaczalnie wrogim stosunku do mnie pogadamy innym razem - od parł z naciskiem. Zatrzymała się niezdecydowanie, gdy podszedł do wiel kiego, idealnie utrzymanego starego jaguara w ciemnogra natowym kolorze i otworzył drzwiczki. - To twoje auto? - spytała lekko zduszonym głosem. - Majster-klepki dostają wysokie napiwki - odparł. -Nie... Wydawała się zbita z tropu. Zupełnie jak wtedy, gdy za mykała drzwi sklepu i odwróciwszy się, stwierdziła, że stoi tak blisko niej. Musiał przyznać, że było coś niezwykle po ciągającego w tym, gdy taka opanowana kobieta traciła nagle spokój. Światło latarni, w którym jej skóra wydawa ła się całkiem bezbarwna, jeszcze bardziej podkreśliło ru mieńce na policzkach. - Chodziło mi... - Bezradny gest świadczył o tym, że nie bardzo wiedziała, co chciała powiedzieć. Nie miał kło potu, żeby się tego domyślić. - Pewno o to, czy go pożyczyłem. Albo raczej, czy uzy skałem pozwolenie właściciela, "zanim go pożyczyłem. - Tak... - zaczęła i zaraz się poprawiła. - Nie! Przepra szam. Naprawdę nie wiem, o co mi chodziło. No, wreszcie do czegoś dochodzimy, pomyślał. To już pe łen zestaw. Uśmiech, rumieniec, a teraz jeszcze przeprosiny. - To naprawdę piękny wóz, McLeod. - Wsiadła do środ ka z wdziękiem osoby, która wie, jak należy wsiadać do ni skich sportowych aut. Najpierw pupa, a dopiero potem no gi. - Prawdziwa klasyka.
- To prawda - odparł, niekoniecznie myśląc o samo chodzie. - I zapewniam cię, że mam pełne prawo, żeby go używać. Podniosła wzrok. - Jest twój, prawda? - Do ostatniego zębatego kółka - zapewnił, siadając za kierownicą i włączając silnik. Nigdy nie znudził mu się chrapliwy dźwięk motoru ani widok ludzi, którzy odwracali się, gdy przejeżdżał uli cą. Gdyby chciał, mógłby wybrać każdy samochód, na ja ki przyszłaby mu ochota, albo jeździć najszybszymi spor towymi autami, z jakich zwykle korzystali chłopcy, którzy wyszli z biednych domów i pragnęli pokazać wszystkim, co udało im się osiągnąć. Zresztą miał wybór. W Londy nie w podziemnym garażu pod apartamentem nad Tamizą i w niedawno kupionym wiejskim domu w pobliżu Melchesteru trzymał pół tuzina samochodów. Jednak jego ulubieńcem było to czterdziestoletnie cudo. - Sam go odremontowałeś? - spytała uprzejmym tonem, gdy zjeżdżał na obwodnicę, prowadzącą do starej części miasta. - Chyba nie sądzisz, że prosty majster-klepka potrafiłby doprowadzić go do takiego stanu? - Nigdy nie mówiłam, że jesteś prosty. Zresztą zdaję so bie sprawę, że hołdujący jakiejś pasji ludzie są zdolni do nadzwyczajnych rzeczy. - Rekonstrukcja samochodów nie jest moją pasją. - Za trzymał się na światłach i odwrócił do niej głowę. - Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż paćkanie się w smarach. Jeśli spodziewał się jakiejś błyskotliwej riposty, rozcza-
rował się. Juliet się nie odezwała. Kiedy uniosła rękę i wsu nęła za ucho pasemko jedwabistych włosów, uznał, że ten gest nie wynikał z kokieterii, lecz zdenerwowania. Z uczuciem zażenowania pomyślał, że tylko z pozo ru była taka pewna siebie. Pod złudnym spokojem kryła się kruchość, a jej śmiałość była tylko maską. Znakomi cie dopasowaną, ale bardzo cienką. Obudziło to w nim opiekuńcze uczucia i nagle zapragnął wziąć ją za rękę i powiedzieć: „Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Zrobię to dla ciebie". To szaleństwo. Neil miał rację. Kobiety takie jak Juliet Howard zawsze przysparzały mu kłopotów. Bezpieczniejszy był w towarzystwie prostolinijnych kobiet, które dokładnie rozumiały, co im proponuje: świetną zabawę, przyjemny dla obu stron seks i absolutnie żadnych zobowiązań. Tylko czy kiedykolwiek pociągało go to, co bezpieczne? - Słuchaj, nie chciałem cię w to wmanewrować - ode zwał się, ruszając spod świateł. - Słucham? - Rzuciła mu zdumione spojrzenie. Ani przez chwilę nie wierzył w jej zdziwienie. Była zbyt bystra, żeby nie zrozumieć, o co chodzi. Chociaż prawdę mówiąc, nie był całkiem szczery. Przynajmniej w sprawie mieszkania. To byłby idealny układ. Gdyby się tu wprowa dziła, wykorzystałby każdą chwilę, żeby kontynuować grę, którą podjęli. A jednocześnie bez trudu mógłby uciec, gdy by poczuł, że jego wolność jest zagrożona... Mimo wszystko postanowił na razie grać dalej. - Chodzi mi o mieszkanie - powiedział. - Prawdopo dobnie konieczny jest remont. Mam wrażenie, że widzia łem tam sporo czerni i czerwieni, a Maggie chyba nic nie
zmieniała od czasu wyjazdu Jimmyego. W każdym ra zie jest tam dużo przestrzeni. Mówiłaś, że szukasz pracy i mieszkania. W ten sposób twoje problemy dałoby się roz wiązać za jednym zamachem. - Moim jedynym problemem jesteś ty - warknęła. - I Archie - przypomniał. Uniosła bezradnie ramiona. - No tak. I Archie. Tyle że to wyłącznie tymczasowa sprawa. Nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za Maggie ani za jej sklep. Nie wiadomo przecież, jak długo potrwa, zanim będzie w stanie wstać z łóżka. Pielęgniarka mówiła, że to prawdopodobnie był niewielki wylew. Mag gie nie powinna mieszkać sama. A jeśli znów zasłabnie? Może minąć półtora dnia, nim ktoś się zorientuje, że coś się stało. - Jeśli Jimmy usłyszy takie argumenty, odda ją do domu starców, zanim dokończysz zdanie. - Mam wrażenie, że dobrze go znasz. - Nieźle. Jest podobny do swojego ojca. Jedyna osoba, któ ra go naprawdę interesuje, to on sam. - Dostrzegł, że przyglą da mu się z zaciekawieniem. - Maggie była dla mnie bardzo dobra, gdy wpadłem w kłopoty i potrzebowałem kogoś bli skiego. Postaw mi kolację, to wszystko ci opowiem. - A może ty się wprowadzisz do mieszkania nad skle pem? Byłbyś pod ręką, gdyby czegoś potrzebowała. - Ja nie szukam mieszkania - zwrócił jej uwagę. - No i mam pracę. Po prostu chciałem ci pomóc. Decyzja nale ży do ciebie, Juliet. Rozejrzyj się tam, zanim ją podejmiesz. - Ostrożnie przejechał wąską uliczką w pobliżu katedry i w końcu zatrzymał auto na tyłach sklepu. - Najpierw jed-
nak musimy zaopiekować się Archiem. Jak sądzisz, co to może być? - mówił, gdy tymczasem Juliet otwierała drzwi i wyłączała alarm. - Mam nadzieję, że twój przyjaciel Jimmy nie gustował w egzotycznych zwierzętach? - Myślę, że wolałabyś nie poznać odpowiedzi. Hm, nie wiesz przypadkiem, jak długo żyją tarantule? Albo pytony? - Och, daj spokój... - mruknęła pogardliwie, nie potra fiła jednak ukryć dreszczu obrzydzenia. - No cóż, to było dawno temu. Archie prawdopodobnie jest po prostu znerwicowaną papużką falistą. - Pewno tak. Mimo to żałuję, że nie spytaliśmy o to Maggie - powiedziała, schylając się i zaglądając pod biurko. - My? To ciebie zostawiła na straży. Ja tu jestem tylko z dobroci serca. Wydaje mi się, Juliet, że tam go nie znaj dziesz, bo pewno zauważylibyśmy go rano. - No, nie wiem. Ja się nie rozglądałam. - Wyprostowała się. - Ale chyba masz rację. Nic tu nie ma. - Trzeba będzie stawić czoła nieznanym obszarom. - Potrafisz pocieszyć, nie ma co. Wyciągnął ramię. - Weź mnie za rękę, jeśli się boisz. - Trzymaj łapy przy sobie, McLeod - odpowiedziała, otwierając drzwi, które prowadziły do części mieszkalnej. Odskoczyła z krzykiem, gdy z ciemności wyskoczyło coś pokrytego miękkim futrem. I nagle okazało się, że wcale nie chce odpychać Grega. Nie miała nic przeciwko temu, gdy ją chwycił w ramiona i przyciągnął do siebie. Dygotała na całym ciele. Być może powinien mieć wy-
rzuty sumienia, że tak się z nią drażnił, ale trzymanie jej w ramionach było takie przyjemne. Jej pachnące szamponem włosy muskały jego policzek, szeroki golf miał miękkość kaszmiru, a jej ciało nawet przez żakiet wydawało się kusząco zaokrąglone. Z trudem trzymał ręce nieruchomo, odpierając raptowny przypływ pożądania, które pchało go, żeby przyciągnąć ją bliżej, ob rócić do siebie i pocałować. Zdradzieckie ciało podszepty wało mu, że Juliet także tego pragnie. Możliwe, że tak było rzeczywiście, jednak nie zamierzał ryzykować. Kiedy będzie ją całował, chciałby widzieć jej piękną twarz. - Wszystko w porządku - powiedział, odsuwając się tro chę. Nie zabrzmiało to tak pewnie, jak zamierzał, więc od chrząknął i powtórzył: - Wszystko w porządku, Juliet. To tylko kot. - Widziałam... Znowu zadrżała. Nie wierzyła, że to może być pająk lub wąż, choć na samą myśl włosy jeżyły jej się na karku. Z ociąganiem wysunęła się z objęć McLeoda. Po męczą cym dniu kusiło ją, żeby wtulić się w silne ramiona, nie zważając na to, że należą do niezwykle denerwującego mężczyzny. Odsunęła się trochę i pochyliła nad kotem. Głaskała je go miękkie futro, przemawiając cichym głosem, aby zrozu miał, że nie przyszła tu we wrogich zamiarach. - Naprawdę miałam nadzieję, że Archie okaże się papuż ką - powiedziała. Ze zrezygnowanym uśmiechem wzięła kota na ręce. Wyglądał jak z obrazka w dziecięcej książecz ce: duży, rudy, z białymi łatami na szyi i łapkach. O takim
właśnie marzyła, kiedy była małą dziewczynką. - Wtedy mogłabym go zabrać ze sobą. - A kota nie możesz wziąć? - Mój przyjazd wystarczająco już zakłócił spokój mamy. Obawiam się, że mogłaby nie znieść jeszcze jednego loka tora. Zakładając oczywiście, że nie dostałaby uczulenia. No chodź, Archie. Poszukamy czegoś do jedzenia. Kot trącił głową jej brodę, mrucząc donośnie. Juliet nakarmiła Archiego i nalała wody do jego misecz ki, a tymczasem McLeod wyczyścił kuwetę. - Dziękuję, że się tym zająłeś - powiedziała. - To zadanie dla majster-klepki. - Słuchaj... Naprawdę mi przykro, że to powiedziałam. Po prostu... - Wiem. Miałaś koszmarny dzień. - Miewałam gorsze - przyznała. - Prawdę mówiąc, ten byłby znacznie gorszy, gdyby nie twoja pomoc. - Zanim zrobisz się zbyt miła, muszę od razu uprze dzić, że ja także nie zabiorę Archiego do domu. Jutro wy jeżdżam. - No cóż... Na wakacje czy do pracy? - Zupełnie, jak by to miało jakieś znaczenie. - Przepraszam, to nie moja sprawa - powiedziała, zanim zdążył odpowiedzieć. - Pójdę spakować rzeczy dla Maggie. - Prawdę mówiąc, jadę na osiemnaste urodziny córki. Jej ojczym wydaje wielkie przyjęcie. - O... - Miał osiemnastoletnią córkę? Policzyła w my ślach i wyszło jej, że dziecko musiało urodzić się krótko przed zniknięciem McLeoda ze szkoły... - Nie wiedzia łam. Bardzo mi przykro. - Zorientowała się, że zabrzmią-
ło to niezręcznie, i szybko dodała: - Nie z powodu twojej córki, tylko ojczyma. - Nie ma sprawy. Jesteśmy bardzo kulturalni. Pozwolił mi zapłacić za to przyjęcie. - Uśmiechnął się. - Nie zapo mnij obejrzeć kanapy, gdy będziesz pakować rzeczy. - Kanapy? - spytała nieprzytomnie. Ciągle myślała o tym, że Gregor McLeod ma dorosłą córkę. - Obiecałaś, że zostaniesz tu na noc. Pamiętasz? Miała tyle pytań. Czy był żonaty? Ile czasu trwało jego małżeństwo? Jak córka ma na imię? Gdyby zachowała się uczciwie i przyznała, że go rozpoznaje, mogłaby się tego wszystkiego dowiedzieć... - Właściwie... - wykrztusiła, gdy odzyskała panowanie nad sobą - Zdaje mi się, że to ty pozwoliłeś sobie na skła danie tych wszystkich obietnic. A ona na wszystko się zgodziła... Spojrzała na Archiego, który skończył już jeść, a teraz z głośnym mruczeniem ocierał się o jej nogi, czekając, aż znów weźmie go na ręce. Nie było wątpliwości, że tęsknił za Maggie. Pewno też bał się, że znów przez wiele godzin będzie siedział sam. - Chyba nie mam wyboru - powiedziała w końcu, przy tulając kota. - Ale tylko dzisiaj. Postaram się jutro znaleźć jakieś rozwiązanie. - Dzielna dziewczyna! Aby udowodnić, że nie zamie rzam zostawić cię bez pomocy, spróbuję uruchomić twój samochód, kiedy wrócimy do szpitala - zapewnił, wyjmu jąc z kieszeni komórkę. - Muszę załatwić jeden telefon. Dasz sobie sama radę z pakowaniem? - Najpierw lunch, a teraz kolacja? Raczej nie mów jej prawdy, McLeod, bo i tak nie uwierzy - ostrzegła Juliet,
zdecydowanie tłumiąc uczucie rozczarowania. Pomyśleć tylko, że bezwstydnie z nią flirtował, gdy jakaś biedna dziewczyna musiała na niego czekać. Właściwie czego innego mogła się spodziewać? Przed laty podniósł ją z ziemi, otrzepał z kurzu i nazwał „księż niczką", a przecież jednocześnie spotykał się z jakąś „kró lową" z ostatniej klasy z St. Mary. Była obolała, więc jej uprzejmie pomógł, ale pewno na wet nie zwrócił na nią uwagi. Czy mogła go winić za to, że go uwielbiała i że serce omal jej nie pękło, gdy nagle prze padł jak kamfora? Teraz też czuła się obolała. Może powinna pozwolić, że by znów ją podniósł i otrzepał z kurzu... Nie... Była już dorosła. Musiała sama walczyć o swo je sprawy. I chyba najwyższa pora, żeby wreszcie zaczęła to robić... Odsunęła myśli o McLeodzie i rozejrzała się wokół sie bie. Mimo że mieszkanie znajdowało się w centrum mia sta, miało przytulny charakter wiejskiego domku. Wraże nie potęgowały ciemne dębowe belki sufitowe i kominek w salonie, mimo że palenisko zastąpił piecyk gazowy. Przenocowanie tutaj z pewnością nie będzie żadnym wyrzeczeniem. W gruncie rzeczy opieka nad księgarnią no i kotem, oczywiście - nagle wydała się bardzo atrak cyjna. Nie odpowiadało to, co prawda, jej wyobrażeniom o dobrej pracy, jednak uznała, że przyjemnie będzie po móc Maggie, od której jako mała dziewczynka zaznała ty le ciepła. Mogłaby, tu przynieść swój laptop i zrewidować dzieło sprzed lat, czyli „plan na życie Juliet Howard".
Zajrzała do szuflad komody i pakując torbę podróż ną, pomyślała, że mogłaby się także zająć reorganizacją sklepu. - O czym rozmyślasz? Podskoczyła nerwowo, słysząc głos McLeoda. Stał w drzwiach, przyglądając się, jak sprawdza na półkach w łazience, czy nie zapomniała o czymś niezbędnym. - Prawdę mówiąc, zastanawiałam się właśnie, czego bym chciała, gdybym znalazła się w szpitalu. - Iść do domu. No, chodź. Jeśli czegoś zapomniałaś, bę dziesz mogła zawieźć to jutro. McLeod zostawił ją przed wejściem do szpitala. Oddała mu kluczyki do auta mamy, zabrała torbę i poszła do Maggie. Kiedy wróciła po pół godzinie, silnik pracował, a Gre gor siedział w samochodzie. Na jej widok przekręcił klu czyk i wysiadł. - Sprawdź go - powiedział. Uruchomiła auto za pierwszym razem. - Dobry Boże! Jesteś genialny. Skłonił się lekko. - Mam nadzieję, że to będzie naprawdę dobra kolacja - odparł. - Będziesz musiał ją zjeść z moją mamą, McLeod. To jej samochód. - Zrobiłem to dla ciebie, Juliet. Oczekuję, że od cie bie dostanę zapłatę. Ale nie martw się. Zanim dojedziesz do domu, żeby wziąć potrzebne rzeczy, zrobi się późno i będziemy mogli najwyżej zjeść coś w barze. Na co masz ochotę? Wolisz kuchnię chińską czy raczej hinduską? Jest też niezła tajska restauracja...
- Odpuść sobie, McLeod. Nie obiecywałam, że posta wię ci kolację, a gdybym nawet to zrobiła, wolałabym sa ma zdecydować, gdzie pójdziemy. I kiedy. - Chyba oboje wiemy, że jeśli pozostawię to do twojej decyzji, będę czekał do końca świata. I tak by było, gdyby zachowała trochę rozsądku... - Oczekiwanie to połowa przyjemności - powiedziała słodkim głosem. - Połowa? Ktoś cię wpuścił w maliny, księżniczko. - Tak uważasz? Zdaje się, że mówimy o różnych rze czach. Mnie chodziło o znakomite jedzenie, wyborne wino, dobre towarzystwo... A co ty miałeś na myśli? - Wresz cie i ona miała powód, żeby się uśmiechnąć. - Jedzenie na wynos? - Oj! No, dobrze. Zgadzam się poczekać na to znakomi te jedzenie, wyborne wino i dobre towarzystwo. Powiedz my do soboty. Potem będziesz musiała zgodzić się na mój wybór. - Nie dopuścił, by powiedziała, co może zrobić ze swoim wyborem, tylko mówił dalej: - Podwiozę cię do Maggie. Chyba że twoja mama gotowa jest oddać ci samo chód na dłuższy czas? - Nie, potrzebuje go do pracy. Ale nie musisz bawić się w szofera. Wezwę taksówkę. Tym razem nie próbował z nią dyskutować. - Bardzo cię proszę... Nie zaczynajmy tej rozmowy od początku. Pojadę za tobą. - Zamknął drzwiczki jej auta i wsiadł do jaguara. Zanim go uruchomił, wyjechała już z parkingu. Nie specjalnie podobała jej się myśl, że będzie musiała sama wrócić w ciemną alejkę na tyłach sklepu, jednak za nic nie
przyznałaby się McLeodowi do strachu. Na szczęście nie będzie musiała udowadniać, że jest twarda i nadzwyczaj samodzielna. - To nie potrwa długo - powiedziała, gdy podjechał pod wejście do dużego starego domu, który zapewne kiedyś był piękną rezydencją, ale już dawno został podzielony na ma łe mieszkania. Przez ułamek sekundy bała się, że zechce odprowadzić ją pod same drzwi. Wystarczy, że mama raz na niego spoj rzy, a od razu zgadnie, czemu po raz pierwszy od wielu dni córka zrobiła sobie makijaż i ułożyła włosy. - Muszę wyjaśnić mamie, co się dzieje, i spakować kilka rzeczy - powiedziała, usiłując zniechęcić go do wysiadania z auta. - Zajmie mi to najwyżej dziesięć minut. - Nie musisz się spieszyć. Będę tu czekał. Jak się okazało, nie było powodów do obaw. Mama nie wróciła jeszcze z bingo. Juliet napisała kilka słów wyjaśnie nia i zostawiła kluczyki do samochodu. Kiedy wyszła, McLeod stał oparty o swoje auto i rozma wiał przez komórkę. - Straciła cierpliwość? - spytała, kiedy schował aparat do kieszeni. - On - poprawił, biorąc od niej torby i otwierając drzwicz ki. - Sprawy zawodowe. - Nie za późno na pracę? - Wiesz, jak to bywa, Juliet. Majster-klepka zawsze ma coś do zrobienia. - Rzucił na nią okiem, gdy bez słowa wsiadła do samochodu. - Podjęłaś już decyzję, co chcesz zjeść? Chyba jesteś głodna? Prawdę mówiąc, umierała z głodu, lecz wcale nie zamie-
rżała mu o tym mówić. U Maggie bez wątpienia znajdzie się puszka fasolki. Podgrzeje ją sobie i zje z grzanką. - Dziękuję ci za troskę, myślę jednak, że poczekam do soboty. - Do soboty? - Taką granicę wyznaczyłeś, prawda? Umówmy się w ta kim razie o ósmej w „Ferryside". - „Ferryside"? - Boże, czy tu jest echo? - Możesz pozwolić sobie na kolację w „Ferryside"? spytał. Raczej nie, ale jego zdumiona mina warta była każdej ceny. - Mówiłam ci, McLeod. Nie interesują mnie spotkania z mało wymagającymi ludźmi. Ja mam kosztowne gusta.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Greg walczył ze swoimi pragnieniami. Wcale niełatwo by ło powstrzymać się od pocałowania Juliet Howard. Jednak przez lata nauczył się cierpliwie czekać na to, czego pragnął. A Juliet pragnął od momentu, gdy podniósł słuchawkę i usły szał jej chłodny, pełen rezerwy głos, który wyzwolił w nim całkiem prymitywne żądze. W młodości pod wpływem po dobnego impulsu wpadł w poważne tarapaty. Czas i nabyte doświadczenia utemperowały jego poryw czość, nauczyły go też, że walenie głową o mur nie daje nic poza bólem. A także tego, że cierpliwość - poparta pie niędzmi, którymi można nasmarować najbardziej oporne zamki - otwiera prawie każde drzwi. Prawie... Instynkt ostrzegał go, że Juliet Howard wymaga bardziej subtelnych metod. Zaczął już rozumieć, że powinien po ważnie potraktować ostrzegawcze spojrzenia, które wyraź nie mówiły, żeby trzymał „łapy przy sobie". Może dobrze, że kilka dni spędzi w innym krańcu kraju, gdzie nie będzie miał szansy ulec pokusie. Juliet otworzyła tylne wejście do sklepu i wstawiła do środka swoją torbę. - Dasz sobie radę? - spytał.
- Trochę późno na wyrzuty sumienia, nie sądzisz? Sam mnie w to wpakowałeś. A może chciałeś zasugerować, że chętnie wejdziesz na górę, aby sprawdzić, czy pod łóżkiem nie kryje się jakiś złoczyńca? - O to nie musisz się martwić - odparł z uśmiechem. - Już wcześniej wszystko sprawdziłem. Tylko włącz alarm, zanim pójdziesz na górę. - Będę o tym pamiętać. Dobranoc, McLeod. Zaczęła zamykać drzwi, ale przytrzymał je ramieniem. Patrzyła za zdumieniem, jak sięga po jej rękę i podciąga rękaw swetra. Nie odrywając oczu od jej twarzy, wyciągnął długopis z kieszeni kurtki. - Zadzwoń do mnie, żeby powiedzieć, gdzie mam po ciebie podjechać w sobotę - powiedział. - Przecież mam już twój telefon. Owszem, dał jej swoją wizytówkę. Teraz jednak chodzi ło o coś więcej. Chciał jej dotknąć, zostawić na jej skórze jakiś ślad. Po tym, jak znieruchomiała na chwilę, poznał, że go przejrzała. - Byłem pewien, że natychmiast po moim wyjściu wy rzuciłaś go do kosza. - Dlaczego miałabym to zrobić? - zdziwiła się. Jej sre brzyste oczy błyszczały w świetle rzucanym przez lampę nad apteką. - Dobrzy fachowcy są... skarbem. Jego spojrzenie przyciągnął mały dołeczek, który poja wił się tuż nad kącikiem jej ust. Wpatrywał się w nią, wy silając pamięć. Czemu nie mógł sobie nic przypomnieć? - Ale kolacji w sobotę nie traktuję jak randki - uprze dziła - więc umówimy się od razu w restauracji. Jeśli nie
przyjdziesz, zrozumiem, że jakaś kobieta wezwała cię do nagłej naprawy. Zamknęła drzwi, zanim zdążył powiedzieć, że jak mało kto zasługuje na to, by wystawić ją do wiatru. - No to mam kłopot - mruknął, przypominając sobie przestrogi Neila. Podniósł głowę, czekając, aż światło na pierwszym pię trze poinformuje go, że dotarła tam bez przygód, i poczuł, że usta rozciągają mu się w mimowolnym uśmiechu. Jednego był pewien. Nie dopuści do tego, aby ostatnie słowo należało do Juliet... Juliet zjadła kolację, a potem usiadła do komputera i za częła przeglądać strony z ofertami pracy. Wszędzie zapew niano, że wystarczy się zarejestrować, a natychmiast znajdą jej wymarzone zajęcie. Akurat... Już wcześniej zarejestro wała się w najlepszych agencjach i jakoś nikt nie ustawiał się w kolejce do jej drzwi. Prawdę mówiąc, największą satysfakcję przyniósłby jej widok lorda Markhama, który pojawiłby się na jej progu i przyznał, że popełnił błąd, a także poprosiłby ją o powrót do pracy na jej warunkach. No nie, co za głupota. Powinna pamiętać, że nie ma ludzi niezastąpionych. Archie trącił nosem jej kostkę. Kiedy pochyliła się po słusznie, żeby podrapać go za uchem, jej spojrzenie pad ło na numer, który McLeod zapisał jej na przedramieniu. W tym momencie przyszło jej do głowy, że kobieta, która myślała o swoim bezpieczeństwie, nie powinna chyba za praszać McLeoda na kolację.
1
No właśnie. Już raz zaryzykowała i dokąd ją to zapro wadziło? Straciła głowę dla Paula, bo był przeciwieństwem dra pieżnych mężczyzn, których stawiające na karierę kobiety unikają jak zarazy. Przy nim potrafiła kontrolować swo je emocje. Nigdy jej nie ponaglał, pozwalał, żeby to ona dyktowała tempo. Za to go lubiła. Przy nim czuła się bez pieczna. Do tego stopnia, że omawiała z nim swoje pomysły. Zadzwoniła do niego w środku nocy, żeby razem z nim cieszyć się ze skończonej pracy. Po dwudziestu minutach przyjechał z szampanem, twierdząc, że muszą to uczcić. Czy to właśnie wtedy ukradł jej projekt? Prawdopodob nie korzystając z chwili, gdy poszła po kieliszki, skopiował go do przenośnej pamięci, którą nosił zawsze przy swoich kluczach. Spodziewała się, że zechce u niej zostać na noc... i nie zamierzała się opierać. Tymczasem wykręcił się ja kimś rodzinnym spotkaniem. Właściwie w ogóle jej nie dotykał... Aż do tego judaszo wego pocałunku, kiedy rozmazał jej szminkę. - Wykazałam się skrajną głupotą, Archie - powiedziała na głos. - Ale koniec z tym rozczulaniem się. Wzięła do towarzystwa Archiego i weszła na górę, żeby rzucić okiem na mieszkanie na poddaszu. Miało tę samą powierzchnię, co mieszkanie Maggie, ale z powodu skośnego sufitu było tu znacznie mniej miej sca. Ciemne ściany potęgowały jeszcze wrażenie ciasnoty. McLeod nie żartował, mówiąc o czerni i czerwieni. Bardzo gotycki efekt. Choć prawdę mówiąc, wystarczyłoby kilka puszek farby, żeby to zmienić.
Być może McLeod zrobiłby to dla niej. Kosztowałoby to zapewne sporo więcej niż jedna kolacja, nawet w „Ferryside". Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak będą targować się o cenę. Zdumiona falą nadziei, jaką wywołała w niej ta myśl, poszła na dół i ułożyła się do snu na kanapie. Archie oczy wiście umościł się w nogach. Leżała, rozmyślając o remon cie. Całkiem prosto byłoby przerobić niewygodny przed pokój na miejsce do pracy. Biurko w kształcie litery L znakomicie dałoby się ustawić pod skośnym sufitem, jasnokremowe ściany sprawiłyby, że całość wydawałaby się lżejsza i bardziej przestronna, a pod wykładziną z pewnoś cią jest ładna drewniana podłoga... To oczywiście było zwykłe fantazjowanie. Nie potrzebo wała miejsca do pracy. Ale zawsze lepsze to niż liczenie baranów. No i znacznie skuteczniej pomagało odsunąć myśli o przyjemności, jaką miałaby, nawiązując z McLeodem bliższe i bardziej osobiste stosunki. Zwłaszcza że mimo wielkiej pokusy, wcale nie zamierzała do tego dopuścić... Obudził ją listonosz, który przyniósł wielką paczkę z Ameryki. - Jak się czuje Maggie? Słyszałem, że się przewróci ła. To przykre. - Wyjął długopis i podsunął jej kwit do podpisu. - Podczas jej pobytu w szpitalu pani będzie się wszystkim opiekować? - Na to wygląda - odparła. Idąc w głąb sklepu, przejrza ła pocztę. Odłożyła dwa rachunki, prywatne listy przygo towała do zabrania do szpitala, po czym ruszyła na górę.
Zdążyła dojść do półpiętra, gdy znów rozległo się pukanie, tym razem do drzwi od zaplecza. Gdy spojrzała przez ok no, potwierdziły się jej przypuszczenia: w alejce stała fur gonetka z warsztatu Dukea. - Nie możesz przez chwilę trzymać się z daleka? - spy tała, otwierając zamki. Zrobiło jej się głupio, gdy odkryła, że na progu stoi obcy mężczyzna w średnim wieku. Ubra ny był w malarski kombinezon, w ręku trzymał skrzynkę z narzędziami, na twarzy miał uśmiech, jakby ufał, że jest oczekiwanym gościem. - Panna Howard? Kiwnęła głową. - Dave Potter. Przysłał mnie Mac. - Czyżby zostawił tu coś wczoraj? - spytała, tłumiąc roz czarowanie. - Proszę? - Kiedy naprawiał okno. Ze zdumionym uśmiechem podniósł wzrok. - Mac naprawiał pani okno? Przestraszona, że jego dobry uczynek może wpędzić go w kłopoty, szybko wyjaśniła: - Przyszedł w porze lunchu. Maggie Crawford jest jego starą znajomą. - No tak... Nic nie wiem na ten temat. Prosił mnie, że bym zrobił remont w mieszkaniu na poddaszu. Powiedział, że to pilna sprawa. Wziąłem próbnik kolorów, żeby mog ła pani wybrać farbę - mówił, podając jej dużą kopertę. - A gdyby wolała pani tapetę, wystarczy wybrać wzór, a ja zajmę się resztą. Farba? Tapeta?
- Nie ma pośpiechu - ciągnął, gdy się nie odezwała. I tak muszę najpierw wszystko przygotować. Zechce pani dać mi klucz? - spytał, najwyraźniej biorąc jej tępą minę za milczącą zgodę. - W ten sposób nie będę pani za każdym razem przeszkadzał. Na to pytanie przyszło jej do głowy kilka odpowiedzi, jednak ten miły człowiek był przecież niewinny i nie za sługiwał na żadną z nich. Była tylko jedna osoba, z którą chciała teraz mówić. Szczęśliwym trafem na jej skórze wciąż zachował się nikły ślad długopisu, którego nie zdołała zmyć wieczorem, bo z kranu leciała tylko zimna woda. - Może pan chwilkę poczekać, panie Potter? - spytała, sięgając po telefon. - McLeod? - warknęła wściekle, ledwo uzyskała połą czenie. - Muszę ci powiedzieć, że bez wątpienia jesteś naj większym... Przerwała, słysząc, że włączyła się poczta głosowa. Wpa trywała się w aparat, podczas gdy głos w telefonie zapraszał ją do nagrania wiadomości. - Mac jest w drodze do Szkocji - uprzejmie poinformo wał ją Dave - więc pewno ma wyłączoną komórkę. Ale mówił, żeby się pani nie martwiła o zapłatę dla mnie. Do pisze to do rachunku. - Co takiego? - Może coś źle zrozumiałem - wycofał się pospiesznie, gdy odwróciła się i spojrzała na niego ze zdumieniem. - Nie, przepraszam... To nie pana wina. - Uniosła dłoń, żeby odgarnąć włosy, a gdy zobaczyła, że ręka jej się trzęsie, ukryła ją pod ramieniem. - Do Szkocji? - powtórzyła.
- Jakaś rodzinna impreza, zdaje mi się. W kiltach i z kob zami - dodał. - To może wezmę się już do pracy, dobrze? Kilty i kobzy? Właściwie dlaczego ją to dziwi? Nie miał szkockiego akcentu i z pewnością wychowywał się w Melchesterze, ale sądząc po jego nazwisku, musiał mieć szkoc kie korzenie... Ostrożnie odłożyła słuchawkę na widełki i wzięła głę boki oddech. - Proszę poczekać. Przyniosę klucz. Chociaż McLeod z pewnością miał inne zdanie na ten temat, uważała, że remont tego mieszkania jest wyłącznie jego sprawą. Skoro później miała je wynająć... Jednakże... Spędziła pół nocy, zastanawiając się nad doborem barw, chyba więc mogła mu w tym odrobinę pomóc. Wzięła klucz, po czym dopasowała kolory z przyniesio nych przez Davea próbek do poszczególnych pokojów. - Może zdejmie pan również tę obrzydliwą wykładzinę w holu? - Łatwo poszło - odezwał się Dave, któremu najwidocz niej zaimponowało, że podjęła decyzję bez chwili waha nia. - Zwykle trwa to dłużej niż sama praca. A co z resztą mieszkania? Chce pani, żeby w pokojach też zerwać wy kładzinę? - Ja w ogóle nic nie chcę, panie Potter. To nie ma ze mną nic wspólnego - poinformowała go, zapominając o tym, jak w nocy planowała, które meble wyrzuci, a które zatrzy ma i gdzie je ustawi. To wszystko jednak były gruszki na wierzbie. Mieszkanie wiązało się z różnymi zobowiązaniami, a Juliet nie miała zamiaru się zgodzić, żeby Gregor McLeod nią
manipulował. Pozostawała co prawda bez pracy, ale było to tylko małe opóźnienie w jej życiowych planach. Nie zamie rzała prowadzić księgarni. Odejdzie stąd, kiedy tylko znaj dzie kogoś, kto będzie mógł się tym zająć. Nie chciała, żeby Maggie czuła się zobowiązana do pod trzymania swojej oferty w zamian za zwykłą przysługę. - Niczym nieosłonięta drewniana podłoga byłaby chy ba zbyt głośna, nie sądzi pan? - Wiedziała, o czym mówi. Kiedyś sąsiadka w mieszkaniu nad nią miała drewniany parkiet. - Zresztą wykładzina w pokojach nie jest taka zła. Wymaga tylko czyszczenia. - Wzruszyła lekko ramionami, jakby chciała podkreślić, że decyzja nie należy do niej. - Tak, panno Howard - przytaknął Dave. Odniosła wrażenie, że Dave każde jej słowo traktuje jak rozkaz, i ogarnęło ją poczucie winy. - Niech pan lepiej omówi to z panem McLeodem - po wiedziała. - Takie zmiany mogą być dość kosztowne. Przez moment miał minę, jakby chciał powiedzieć coś więcej, ale w końcu powtórzył tylko: - Tak, panno Howard. Następną osobą, która ją tego dnia odwiedziła, była ma ma. Dzwoniła i stukała do drzwi sklepu, póki Juliet nie ze szła na dół. - Cześć, mamo. Nie spóźnisz się do pracy? To już drugi raz w tym tygodniu. - Drugi raz w ciągu dwudziestu lat - poprawiła matka. - Uprzedziłam, że nie przyjdę przed dziesiątą. Chciałam się upewnić, że u ciebie wszystko w porządku. Zamierzasz za jąć się sklepem, póki Maggie jest w szpitalu?
- Tylko przez jakiś czas. Maggie bardzo się tym dener wowała. No i jest jeszcze kot. Tyle że ja nie znam się na prowadzeniu księgarni. Matka wzruszyła ramionami. - To nie jest wyższa matematyka. A jak się ma Maggie? - Mówią, że to mógł być wylew. Na razie robią badania. Obawiam się, że będzie musiała zastanowić się, czy może mieszkać tu sama. Chyba powinna też zrezygnować z pro wadzenia sklepu. - Wydaje mi się, że lepiej wiedzieć, że ma się do czego wracać. Dziś wieczorem zajrzę do niej. Wczoraj wygrały śmy co nieco w bingo, to powinno ją rozweselić. No, do brze. Jadłaś już śniadanie? - Nie. Chciałam właśnie wyskoczyć do piekarni. - Wstaw wodę, a ja pójdę kupić parę drożdżówek. - Sięg nęła po książkę ze stołu z nowościami, obejrzała okładkę, po czym rozejrzała się wokół. - Z zewnątrz tego nie widać, ale to naprawdę znakomita księgarnia. Maggie zawsze ma kryminały, których nigdzie indziej nie można dostać. Ty le że przydałoby się wprowadzić tu trochę zmian. Obec nie w księgarniach podają kawę i jakieś przekąski, prawda? Chociaż może nie ma sensu zastanawiać się nad tym. Prze cież i tak wszystko zostanie wyburzone. - Jak to wyburzone? O czym ty mówisz? - O całej okolicy. Wszystko tu się sypie. - Ależ to historyczna część Melchesteru. Z pewnością jest na liście zabytków. Gdzie o tym słyszałaś? - Znajoma wspomniała o tym wczoraj podczas bingo. Jej z kolei powiedziała to dziewczyna, która pracuje w urzę dzie planowania.
- Och, to pewno tylko plotki. A już się przestraszyłam. Mamo, kup jeszcze jedną bułkę. W mieszkaniu na górze jest malarz. Na pewno chętnie coś zje do herbaty. - Maluje mieszkanie? - Maggie zaproponowała mi mieszkanie na poddaszu. Bardzo tam ładnie, a przynajmniej spodziewam się, że tak będzie po remoncie. Zaprosiłabym cię na górę, ale boję się, że po spotkaniu z Archiem będziesz cały dzień kichać. - Z jakim Archiem? - Dużym, rudym i bezpłodnym. - Jaka szkoda. Mężczyźni są trochę podobni do rowerów. Kiedy się przewrócisz, musisz szybko wsiąść z powrotem, bo inaczej tracisz wiarę w swoje możliwości. Juliet spojrzała na matkę nieco zaskoczona. - Myślałam, że w tym powiedzeniu chodziło o konie. - Konie, rowery... co za różnica? Jeździ się i na jednych, i na drugich. - Nie zauważyłam, żebyś ty miała ochotę na ponowną przejażdżkę. Czyżby mój ojciec tak cię zniechęcił? - Twój ojciec... - zawahała się matka. - Pójdę już po te drożdżówki. Juliet nie zamierzała naciskać. Matka i tak powiedziała dwa słowa więcej niż zwykle. - Przydałby mi się też bochenek chleba. I gdybyś mog ła jeszcze wejść do delikatesów po jakąś przyzwoitą kawę i mleko. Poczekaj, dam ci pieniądze. - Oddasz mi później. To mieszkanie jest związane z pra cą, tak? - Nie ma żadnej pracy. Po prostu pomagam Maggie w awaryjnej sytuacji.
Drzwi do sklepu otworzyły się. - Otwarte? Słyszałam, że Maggie jest w szpitalu, ale mia łam nadzieję, że uda mi się odebrać książkę. - Proszę wejść - Juliet zaprosiła klientkę, nie zważając na uśmiech, jaki pojawił się na twarzy matki. - Zaraz jej dla pani poszukam. Później przyszło jeszcze wielu klientów, którzy słyszeli o wypadku i chcieli sprawdzić, czy mogą odebrać swoje zamówienia. Wszystkich musiała zapewniać, że księgar nia będzie czynna - przynajmniej na razie - i w rezul tacie do powrotu mamy ze sklepu nie zdążyła nawet wstawić wody. - Nie przejmuj się. Wypiję kawę w pracy - uspokoiła ją matka, kładąc siatkę na biurku. - Nie potrzebujesz czegoś z domu? Mam wrażenie, że będziesz tu dość uwiązana. - To prawda. Liczyłam na to, że po południu uda mi się wpaść do Maggie i ustalić pewne rzeczy. Byłabym spokojniejsza, gdyby pozwoliła mi skontaktować się ze swoim synem. No cóż, będę musiała poczekać z tym do wieczora. - Myślę, że przydałaby ci się jakaś dziewczyna do pomo cy. W szkole zaczynają się ferie wielkanocne. Córka mojej koleżanki z pracy chodzi do ostatniej klasy i chyba chętnie zarobi parę funtów. Bardzo miła i godna zaufania dziew czyna. Może powiem jej, żeby przyszła z tobą pogadać? Zawahała się na chwilę. - Och, poproszę. I to jak najszybciej. - Dobrze. A w czasie lunchu przyjdę cię zastąpić. Weź miesz mój samochód i będziesz mogła pojechać do szpi tala. Co ty na to?
- Chyba zbyt rzadko ci mówię, jaką jesteś wspaniałą matką. Patrząc na mamę, przypomniała sobie, że podobną mi nę widziała u McLeoda. Pełny samozadowolenia uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „Czy nie zasłużyłem na...". Sądząc ze zdumionego spojrzenia matki, chyba za bardzo pogrążyła się w rozmyślaniach. Ucieszyła się, że dzwonek komórki wybawił ją od jakichkolwiek wyjaś nień. Pożegnała się z mamą i dopiero wtedy odebrała telefon. - Juliet Howard. - Cześć, księżniczko. McLeod... Do diabła! Powinna wcześniej sprawdzić, kto dzwoni. Miałaby czas, żeby nabrać powietrza... - Zobaczyłem nieodebrane połączenie i pomyślałem, że to ty dzwoniłaś. - Musisz dalej zgadywać. Co za denerwujący facet, pomyślała, kiedy cmoknął z dezaprobatą. - Jak się masz? - spytał, przerywając jej rozważania. Dobrze spałaś? Oddychaj, nakazała sobie. Szukała jakiejś obojętnej, chłodnej odpowiedzi, ale w głowie miała pustkę. Jak ma dać mu do zrozumienia, że ani jednej sekundy nie poświę ciła na myślenie o nim? - Spałam? - powtórzyła, grając na zwłokę. - No wiesz, kładziesz się, zamykasz oczy... No więc, jak było? Nie zmarzłaś? - Och nie, wszystko w porządku. Dziękuję. Archie grzał mnie jak wielki termofor.
- Ja potrafię jeszcze lepiej rozgrzać. Na to nie znalazła odpowiedzi. A przynajmniej nie taką, jaką mogłaby rozważyć. - Mam nadzieję, że nie dzwonisz podczas jazdy, McLeod. Pamiętaj, że to potwornie niebezpieczne.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gregor McLeod nie dał po sobie poznać, że doznał na głego olśnienia. Chodzi o bezpieczeństwo... Mimo okazywanych na każdym kroku pewności siebie i niezależności Juliet Howard miała bzika na punkcie swo jego bezpieczeństwa. Nie był tylko pewien, czy była tego świadoma. - Czy Dave zaczął już remont? - spytał, ignorując jej ostrzeżenia. Jechał z lotniska na tylnym siedzeniu rollsa, a w tym z pewnością nie było nic niebezpiecznego. - Przyszedł już po ósmej - odparła. - Maggie z pewnoś cią będzie bardzo wdzięczna. - Nie robię tego dla Maggie - sprostował. - Ale to prze cież wiesz. Chyba nie odrzucisz mojej pomocy ze strachu przed powiększeniem długu? - Jeśli ci to pasuje, maluj sobie do woli, McLeod. Nie je stem ci nic winna. - Tak mówisz? To czemu zaprosiłaś mnie na kolację? Słyszał, jak głośno nabiera powietrza. - Lepiej idź już tańczyć szkockie tańce, McLeod - wark nęła ze złością.
-Cholera... - mruknął, gdy w komórce rozległ się sygnał. - Laska z wytwornym głosem daje ci w kość? - spytał Neil, który do tej pory wydawał się pochłonięty przegląda niem jakichś papierów. - Mógłbyś trochę uaktualnić określenia, jakimi nazy wasz kobiety. Wątpię, czy nawet w mrocznych czasach twojej młodości ktoś powiedziałby o Juliet „laska". To wy kształcona, elegancka kobieta. - Widzę, że naprawdę masz kłopoty. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem. I co go tak cieszy? - pomyślał Greg. Odłożył komór kę na skórzane obicie fotela i sięgnął po wykonany przez architekta plan zabudowy terenów nad rzeką, który prze glądał, zanim ogarnęło go pragnienie, żeby usłyszeć głos Juliet. - Postaram się o tym pamiętać, kiedy w sobotę będzie płacić za kolację w „Ferryside" - burknął. - Stawia ci kolację? Chyba nie zamierzasz pozwolić, żeby naprawdę zapłaciła? - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. W dzisiejszych cza sach na randkach też panuje równouprawnienie. Uśmiechnął się z nadzieją, po czym spróbował skupić się na oglądaniu rysunków. Jednak widok nowoczesnych budynków, które miały stanąć wśród wyremontowanej starej zabudowy wokół dawnego doku, gdzie powstanie port jachtowy, nie wystarczył, by odciągnąć jego myśli od Juliet. Niestety, ojcowie miasta postanowili decyzję o zabudo wie starej części miasta ogłosić przed terminem, a to ozna-
czało, że musiał każdą wolną chwilę wykorzystać na pracę. Zmusił się do koncentracji. - Mark Hilliard wykonał dobrą robotę - odezwał się. Nie przewiduję większych problemów. - Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Kiedy twój plan będzie powszechnie znany, pojawią się sprzeciwy przeróżnych aktywistów walczących o każdy walący się budynek w kraju. - Szkoda, że nikt z nich nie próbował się tym zainte resować, kiedy Duke pozwalał, aby Prior s Lane popada ła w ruinę. - Skoro już mowa o Dukeu... Co masz zamiar zrobić z tym koszmarnym śmietniskiem? - Rada miasta naprawdę nas pokocha, jeśli zaproponu jemy im dodatkowe miejsca parkingowe. Hilliard właś nie zastanawia się, jak to włączyć do projektu. Zobaczę się z nim w tej sprawie w piątek. Juliet weszła do kuchenki na tyłach sklepu. Wciąż była roztrzęsiona. Co jej, na miłość boską, przyszło do głowy, żeby zaprosić McLeoda na kolację do najbardziej roman tycznej restauracji w całym hrabstwie? Po wyjściu wymagającej klientki, która okazała się zna komitym lekarstwem na nerwy, Juliet zajęła się odszuka niem listy tytułów zamówionych przez kluby czytelników. Wyglądało na to, że takich grup jest całkiem sporo. Ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że nie powstał jesz cze klub czytelników kryminałów. Gdyby Maggie została moją klientką, myślała Juliet, po radziłabym jej stworzenie takiego klubu i wykorzystanie
faktu, że najlepiej sprzedają się romanse i kryminały. Na leżałoby to rozreklamować i zmienić wizerunek sklepu, tak aby stał się księgarnią specjalizującą się w powieściach ro mantycznych i sensacyjnych. Z pewnością przyciągnęłoby to wielu entuzjastów tych gatunków. Wróciła do rzeczywistości, gdy pojawiła się Saffy, uczennica, o której opowiadała mama. Miała kol czyk w nosie, za mocny makijaż i minispódniczkę, która odsłaniała prawie metr nóg. Innymi słowy, była przecięt ną siedemnastolatką. - Mama mówiła, że potrzebna pani pomoc - powie działa. - To prawda. - Zapoznała Saffy z warunkami pracy, po czym - rezygnując na razie z urządzenia na nowo wystawy, która przyciągnęłaby również przechodniów płci męskiej - zabrała się do wyjaśniania, jak działa sklepowa kasa. - Jak się pani ma, Maggie? - Miałabym się całkiem dobrze, gdyby przestali wbijać we mnie igły i pobierać krew do badań. Ta pielęgniarka jest gorsza od wampira. A jak ty dajesz sobie radę? Kto zajmu je się sklepem? - Mama przyszła mnie zastąpić, żebym mogła tu przyje chać. Wpadnie do pani wieczorem. Przyjęłam do pomocy jedną dziewczynę. Mam nadzieję, że nie ma pani nic prze ciwko temu. - Rób, co uważasz za słuszne. Nie wiem, skąd mi przy szło do głowy, żeby cię prosić o pomoc, ale cieszę się, że się zgodziłaś. - Może mieć pani pretensje do Gregora McLeoda. To on
podsunął ten pomysł. Ale wszystko jest w porządku. Zwi nęliśmy się na kanapie i było nam bardzo wygodnie. - Ty i Gregor? - spytała Maggie z filuternym błyskiem w oku. - Ja i Archie - powiedziała stanowczo. - Przyniosłam pocztę, w każdym razie prywatne listy. Rachunki mogą trochę poczekać. - Lepiej przynieś je następnym razem. I weź ze sobą książeczkę czekową - poprosiła Maggie. Najwyraźniej już się pogodziła z myślą, że będzie musiała trochę dłużej zo stać w szpitalu. - A to nie są prywatne listy, tylko zamó wienia na książki. - Zamówienia? Prowadzi pani sprzedaż wysyłkową? To są powszechne zwyczaje? - Pewno nie, ale robię to już od lat. Kiedyś w sąsiedz twie mieszkała pewna Amerykanka. Nie mogła zdobyć książek ulubionych autorów, więc poprosiła, żebym je dla niej ściągnęła. A gdy wyjechała, zamawiała książki listow nie, i tak się zaczęło. Opowiedziała o moich usługach swo im znajomym i zanim się zorientowałam, zaczęłam dosta wać listy i telefony z zamówieniami. Niektórzy ludzie nie ufają Internetowi. - Podała Juliet koperty. - Zajmiesz się tym? - Najwyraźniej mówienie ją zmęczyło, bo opadła na poduszki. - W szafce pod schodami znajdziesz specjalne wyściełane koperty, w których wysyłam książki. - Maggie, pamięta pani naszą rozmowę o przestawianiu rzeczy w księgarni? Maggie zmarszczyła czoło. - To miało coś wspólnego z tym przeklętym stołem, prawda?
- Tak, ale planowałam zrobić jeszcze coś więcej. - Szyb ko przedstawiła swoje pomysły. - Nie chcę pani ponaglać. Możemy o tym pogadać za dzień czy dwa. - Nie muszę się zastanawiać. Masz całkowitą rację. Wie le spraw wymknęło mi się z ręki. Chyba jestem już za stara na to wszystko. - Co pani opowiada! Ale myślę, że przydałaby się pa ni pomoc. Wynajęcie mieszkania trochę podreperuje pani budżet, więc będzie można sobie pozwolić na zatrudnie nie uczennicy. - A co z tobą? Nie mogę oczekiwać, że będziesz praco wać za darmo. - Traktuję to jako wakacje. Wolę to niż leżenie na plaży. - Cóż, skoro tak mówisz. Jednak będą ci potrzebne pie niądze, żeby zapłacić tej dziewczynie. Kiedy będziesz wy chodzić, poproś pielęgniarkę, żeby przyniosła mi telefon. Zawiadomię mojego księgowego, aby wpadł się z tobą zo baczyć. - Dobrze. I jeszcze jedno. Gregor McLeod przysłał ma larza do mieszkania na poddaszu. - Kochany chłopiec. W młodości był trochę zbyt porywczy. Ale ma bardzo dobre serce. I miło się na nie go patrzy. - Uśmiechnęła się. - Tak czy inaczej, nie masz powodu do zmartwienia. Gregor wpadł tutaj o jakiejś nieludzkiej godzinie, jeszcze przed wylotem do Szkocji. Powiedział mi o malarzu i o tym, że tobie pozostawił wybór kolorów. - To prawda, tylko... Ale Maggie już zamknęła oczy. Trudno było zgadnąć, czy była zmęczona, czy może chciała uniknąć rozmowy na
temat mieszkania. A może chodzi o jakiś spisek? Maggie chciała, żeby księgarnia pozostała otwarta. Natomiast Gregor McLeod... Nie, nie będzie zgadywać, czego on mógł chcieć. Lecz w jednej sprawie miał rację. Głównym powodem, dla którego nie rzuciła się radośnie na wolne mieszkanie, był fakt, że za wszelką cenę chciała uniknąć wszelkiej ma nipulacji. Albo też nadal czepiała się żałosnej nadziei, że wkrótce wróci do Londynu. Powinna pogodzić się z myślą, że to nie nastąpi. A z pew nością nie w najbliższym czasie. Jej mieszkaniem zajął się agent nieruchomości. Powinna jeszcze wycofać swoje na zwisko z agencji pośrednictwa pracy i całą energię poświę cić na ożywienie księgarni. Właściwie był tylko jeszcze je den problem... - Zanim zdecyduję się, czy się wprowadzić - zaczęła sta nowczo, ignorując zamknięte oczy Maggie - będziemy mu siały omówić sprawę czynszu. Powinnyśmy podpisać umo wę, która dla nas obu będzie zabezpieczeniem. - Ponieważ nie dostała żadnej odpowiedzi, zabrała listy i podniosła się. - Ale jeśli nie czuje się pani na siłach, mogę skontaktować się z pani synem i poprosić, żeby się tym zajął. - Nawet się nie waż! - Maggie natychmiast otworzyła oczy. - Umieściłby mnie w domu starców, zanim zdążę za gwizdać. - Nie zrobi nic takiego - uspokoiła ją Juliet. - Jest pani zbyt młoda, żeby iść na zieloną trawkę. A kiedy już będzie pani w domu, chciałabym usłyszeć, jak pani gwiżdże. Maggie zachichotała. - Obawiam się, że nic z tego. Nawet na psa nie umiem
gwizdnąć. Mój mąż tak zawsze mówił. Przez pewien czas mieszkał w Stanach i przylgnęło do niego jakieś tamtejsze powiedzonko. - Pewno brakowało go pani... - Chyba nie aż tak bardzo, ale też nie był najlepszym mężem. Jimmy bardzo przeżył jego odejście. Chłopcu po trzebny jest ojciec. Dziewczynie również, dodała Juliet w duchu. Być może McLeod był trochę impulsywny, ale przy najmniej starał się utrzymywać kontakty ze swoją córką. A przecież miał najwyżej osiemnaście lub dziewiętnaście lat, kiedy się urodziła. Zdaje się, że potraktowałam go trochę za surowo, po myślała ze skruchą. Późnym popołudniem, kiedy ze stosem grubych kopert szła Prior s Lane w stronę poczty, zatrzymała się, żeby spoj rzeć na krętą wąską uliczkę. Jak by tu było pięknie, myśla ła, gdyby fronty sklepów pokryć świeżą błyszczącą czarną farbą, napisy wymalować na złoto, a nad drzwiami powie sić kosze z kwiatami. Przydałoby się tutaj jakieś stowarzyszenie kupców, uznała po namyśle. Grupa aktywistów, która by pobudzi ła całą okolicę do życia. Niestety, nic się nie zrobi samo. Do tego potrzeba ciężkiej pracy i wysiłku ludzi, którzy nie muszą siedzieć przez całą dobę w sklepie, żeby zarobić na życie. Kogoś, kto orientuje się, jak znaleźć pieniądze i zdo być subwencję od władz lub fundacji zajmujących się za bytkami. Starała się zignorować cichy głosik, który wtrącał się
w jej rozmyślania, szepcząc: „kogoś takiego jak ty", jednak zanim jeszcze stanęła w kolejce na poczcie, zaczęła ukła dać listę zadań. Najpierw trzeba zorganizować zebranie. Przygotować ulotki, żeby przedstawić cel spotkania i zachęcić ludzi do udziału. Potem należałoby jeszcze odwiedzić sklepikarzy, aby zmobilizować tych bardziej apatycznych. Kiedy już bę dzie wiadomo, kto zgłosi się do pomocy, a kto gotów jest zgodzić się na wszystko, pod warunkiem, że sam nie bę dzie musiał nic robić, utworzy się komitet... Jej tok myśli został gwałtownie przerwany, gdy zoba czyła tytuł w gazecie, którą czytał stojący przed nią męż czyzna: „Nowy projekt zagospodarowania miasta został za twierdzony". Dostrzegła zdjęcie opuszczonych magazynów wokół starych doków i szkic terenu, o który chodziło. Mężczyzna złożył gazetę na pół, widziała więc tylko część planu. Nie stety nie tę, która ją interesowała. Była niemal pewna, że plotka, którą usłyszała mama, została rozdmuchana. To niemożliwe, żeby komuś przy szło do głowy wyburzenie historycznej zabudowy w cen trum miasta i zastąpienie jej biurowcami albo parkingami. A może się myliła? Nadała przesyłki, pobiegła do kiosku po miejscową popołudniówkę i szybko wróciła do księgarni. Wystar czył jeden rzut oka, by się przekonać, że jednak była w błędzie. Z artykułu wstępnego wynikało, że redakcja jest wstrząś nięta włączeniem Priors Lane do projektu. Chwalono po mysł wykorzystania doków, postawienia kompleksu budyń-
ków biurowych, które zapewnią miastu pieniądze i miejsca pracy, a także zbudowania portu jachtowego, jednak spo dziewano się, że plan niszczenia „historycznej przeszłości miasta" wywoła zdecydowany sprzeciw społeczny. - Macie to jak w banku - mruknęła Juliet. - Słucham? - Saffy podniosła wzrok znad książki. - Jakiemuś nowobogackiemu inwestorowi wydaje się, że może skakać nam po głowie, ale grubo się pomylił. - Nagle uświadomiła sobie, że Sany nie ma o niczym pojęcia. Po dała dziewczynie gazetę, żeby sama przeczytała artykuł. To skandal! - Dlaczego? Chcą tylko wyburzyć stare ohydne domy. - Nie tylko ohydne domy. Włączyli w to Prior s Lane. - To co? - Widząc, że nie takiej odpowiedzi po niej oczekiwano, dodała łagodniej: - Chcę powiedzieć, że to wszystko się wali. Kto będzie chodził po zimnie i deszczu, skoro może kupić wszystko w centrum handlowym? I te kocie łby! W wysokich obcasach zupełnie nie da się po nich chodzić. - Za to są o wiele ładniejsze od płyt chodnikowych i nie niszczą się tak szybko. - Jednak reakcja dziewczyny dała jej do myślenia. Zakładała, że każdy pamięta dawną ulicz kę, a przecież nie musiało tak być. - Mam wrażenie, że rozumiem twój punkt widzenia. Faktycznie trudno ludzi wyciągnąć z ciepłego nowoczesnego centrum handlowego. Szkoda... Kiedyś były tu urocze sklepiki. Saffy nie wydawała się przekonana. - Skoro były takie urocze, czemu je pozamykano? - Dobre pytanie. Koniecznie ten problem trzeba poruszyć na zebraniu.
Świadoma, że należy kuć żelazo póki gorące, ułożyła tekst zaproszenia. Nie było czasu na szukanie innego miejsca, postanowiła więc zorganizować spotkanie w księgarni. Wysłała SafTy do biblioteki, aby skserowała zaproszenia, i natychmiast po jej powrocie wyszła, żeby je roznieść. Zamykała właśnie sklep, kiedy przyjechała matka. - Jak było? - Dobrze - powiedziała, stając na palcach, żeby zamknąć górną zasuwę. - Bolą mnie stopy, plecy... właściwie wszyst ko. Ale poza tym miałam dobry dzień. - Czyli nie widziałaś gazety. - Widziałam. Na jutro wieczór zorganizowałam pierw sze zebranie. - Dobry Boże! Nie tracisz czasu. - Nie tracę. Wczoraj jeszcze byłam bezrobotna i w do datku bez szans na zatrudnienie, a w tej chwili pracuję nad dwoma poważnymi projektami: modernizacją księgarni i uratowaniem Prior s Lane. - To pracę już masz. A klienta? - Kogoś, kto mi zapłaci? Nie, ale sprawa Prior s Lane sta nie się bardzo głośna. Jeśli ją dobrze załatwię, udowodnię, że nie jestem pomylona, jak to sugerują moi byli praco dawcy. - Słusznie. Zresztą modernizacja księgarni też pewno wyjdzie ci na dobre. „Nasza Kronika" lubi opisywać takie historie. Informacja o twoich działaniach może się nawet pojawić w niedzielnych gazetach. Zawsze sądziła, że jej umiejętności były wynikiem żmudnych studiów i doświadczenia. Tymczasem okazu je się, że prawdopodobnie nabyła je, siedząc na kolanach
matki. Kobiety, która straciła szansę na zrobienie kariery. Miała siedemnaście lat, gdy zaszła w ciążę i została zupeł nie sama. Czyjej ojciec był podobny do McLeoda? Młody, przera żony, uciekający w panice przed kłopotami, do których się przyczynił? Tyle że McLeod wcale nie uciekł. Pod wpływem nagłego impulsu mocno, serdecznie uścisnęła matkę. - A to za co? - Za wszystko - mruknęła. - Będziesz wieczorem w do mu? Chcę zabrać trochę rzeczy. - Pojedź ze mną teraz. Po drodze kupimy coś do jedze nia, pomogę ci się spakować, a ty mi opowiesz, co zapla nowałaś. - Jak było na przyjęciu? - Wystawnie - odpowiedział Greg, wsiadając do auta. Ojczym Chloe nie szczędził kosztów. - Naprawdę? - Neil zmarszczył brwi. - Zdawało mi się, że to ty za wszystko płacisz. - Powiedziałem tylko, że nie szczędził kosztów. To nie znaczy, że żałuję wydanych pieniędzy. Chloe jest wszyst kim, co mam, a tak rzadko ją widuję. A co się dzieje na na szym froncie? Czy komunikat się ukazał? - Owszem. -I? Neil podał mu kartkę papieru. - Dziś rano wydrukowałem to z Internetu. Greg ze zdumieniem wpatrywał się w zdjęcie Juliet Ho ward na tle Priors Lane. W wiosennym słońcu uliczka wy-
glądała dość urokliwie i wcale nie wydawała się zniszczona. Zwrócił uwagę, że przed księgarnią stały beczułki z żonki lami. Ładny akcent. - Wiesz, kto to jest? - spytał. - Tak. Twój „kłopot". Dziewczyna z głosem jak czekola da, który wykorzystała, żeby utworzyć grupę nacisku zło żoną z kupców z Prior s Lane. Zrobiła to, zanim wyschła farba na środowym wydaniu gazety. We wstępniaku piszą, że nie pozwolą się stamtąd wykurzyć. - Nie? - Greg uśmiechnął się szeroko. - Cholera, Neil. Sam powiedz, czy nie wygląda wspaniale? Podoba mi się jej kostium. Pokazuje dokładnie tyle nóg, ile trzeba. Aż się chce zobaczyć więcej... - Nie rozumiem, co cię tak bawi. - Wcale nie żartuję. Jestem naprawdę oczarowany. Daj spokój, na tobie też musiała zrobić wrażenie. Ile czasu za jęło jej zorganizowanie tego wszystkiego? - Sam sobie policz. Informacja o projekcie ukazała się w środę w popołudniowym wydaniu „Kroniki". To wydru kowano dzisiaj rano. Mamy piątek. - Mniej niż czterdzieści osiem godzin. - Dziś rano wystąpiła też w lokalnej radiostacji. Nie tylko wyglądała niesamowicie. Była niesamowita. Co, do diabła, robiła w Melchesterze? Powinna prowadzić jakąś firmę. Sam zatrudniłby ją od jutra. Nawet od zaraz. - Co z tym zrobisz, Mac? - Nic. Na razie niech ktoś sprawdzi, czy wywiad radio wy jest dostępny w sieci. Chcę posłuchać, co miała do po wiedzenia. No i chciał też usłyszeć jej głos.
- Ale... - Neil wzruszył ramionami. - W porządku, Mac. Zaraz się tym zajmę. - Przy okazji przypomnij wszystkim w biurze, że gdyby ktoś z prasy próbował ich przycisnąć, mają jedynie powta rzać „bez komentarza". To samo dotyczy wszystkich przy godnych znajomych, którzy zapragną postawić im drinka w pubie. Dopilnowanie, żeby nikt nie wiązał mojego na zwiska z tym projektem, kosztowało mnie wiele trudu, ale teraz znajdą się ludzie, którzy zrobią wszystko, aby dowie dzieć się, kto stoi za Melchester Holdings. - A co z Martym Dukiem? Dopiero sprzedał ci prawo własności do działki, która znajduje się na terenach obję tych projektem. Pewno teraz pluje sobie w brodę. Greg skrzywił się niechętnie. Jemu też przyszło to do głowy. - Z moich informacji wynika, że chciał wyjechać z kraju, gdy tylko pieniądze zostaną przelane na jego konto. Pewno wierzyciele deptali mu po piętach. Miejmy nadzieję, że nie udało im się go złapać. Czy są jeszcze jakieś sprawy niecierpiące zwłoki? - Nic, czego nie mógłbym załatwić sam. - Dobrze. W takim razie jadę do domu wziąć prysznic i przebrać się przed spotkaniem z Markiem Hilliardem. W czasie weekendu będę na wsi, gdybym był ci do czegoś potrzebny, ale dzwoń tylko w bardzo ważnych sprawach, bo mam randkę z piękną kobietą. - Nadal chcesz iść na kolację z panną Howard? Teraz, gdy jest... gdy jest... - Neil machnął ręką. - Przywódcą opozycji? - podsunął uprzejmie. - Znasz jakiś powód, dlaczego miałbym rezygnować z okazji,
żeby usłyszeć, co jeszcze zamierza zrobić, aby popsuć mi szyki? - To chyba niezbyt etyczne, nie sądzisz? - Neil patrzył na przyjaciela ze zdumieniem. - Co ja na to poradzę, że bierze mnie za prostego maj stra do wszystkiego? - Zabije cię, kiedy odkryje prawdę. I wiesz, co ci po wiem? Jestem po jej stronie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Juliet zatrzymała się w wejściu do eleganckiej, położonej nad rzeką restauracji i wzięła głęboki oddech. Dzisiejszy dzień zaczęła bardzo wcześnie, na długo przed otwarciem sklepu. Ciągłe pytania, telefony i zgłoszenia ludzi, którzy przeczytali o wszystkim w gazecie i oferowali swoją pomoc, napływały w takim tempie, że prawie nie miała czasu na myślenie, co dopiero mówić o złapaniu oddechu. Kilka razy podnosiła słuchawkę, żeby zadzwonić do McLeoda i odwołać kolację, tłumacząc się nawałem pra cy. Jeśli widział gazetę, musiał wiedzieć, jak zwariowane stało się jej życie. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi do sklepu, spoglądała po części z nadzieją, po części ze strachem, że zobaczy w nich McLeoda. Mógł przecież wpaść, żeby sprawdzić, co się dzieje. Była rozdarta między pragnieniem, by go zobaczyć, a nadzieją, że będzie trzymał się z daleka, póki Dave nie skończy pracy w księgarni. Wtedy już będzie widać, jak wspaniale zmienił się sklep, i nawet jeśli w pierwszej chwili będzie zły, z pewnością przyzna, że postąpiła słusznie. Kiedy jednak nie zadał sobie trudu, aby zadzwonić i po twierdzić ich spotkanie, była tak wściekła, że szykując się do
wyjścia, postanowiła pójść na całość. No i teraz stała w wej ściu do „Ferryside" w pantoflach na niebotycznych obcasach, z rzęsami wydłużonymi dzięki udoskonalonej maskarze i czarnej sukience, która w Londynie świadczyłaby o szczycie elegancji, ale w sobotni wieczór na prowincji wydawała się jakby zbyt wydekoltowana i odrobinę za krótka. Teraz już miała pewność, że powinna była zadzwonić. Co ją podkusiło, żeby z setek restauracji, które były w okolicy, wybrać akurat tę? Bo chciałaś na nim zrobić wrażenie, kretynko! - znów odezwał się ten cholerny wewnętrzny głos, który zdawał się znać wszystkie odpowiedzi. Chciałaś mu udowodnić, że panujesz nad sytuacją. Że jesteś kobietą, która potrafi podjąć decyzję i sprostać każdemu zadaniu... Nie, to nie o to chodziło! No, może trochę... Jednak przede wszystkim zależało jej, aby przekonać o tym siebie. Odzyskać wiarę we własne siły. Czy dlatego ubrałaś się tak wystrzałowo? - wewnętrz ny głos nie zamierzał się poddać. A może chciałaś zmusić Gregora McLeoda, żeby nie mógł oderwać od ciebie wzro ku? Udowodnić sobie, że nie jesteś już tą żałosną dziew czynką, która na przerwach snuła się za nim, licząc na to, że ją wreszcie dostrzeże? Która nie posiadała się ze szczęś cia, gdy raz puścił do niej oko... Zasłoniła uszy dłońmi - Juliet? Dobrze się czujesz? Drgnęła nerwowo, gdy zaskoczył ją cichy, chropowaty głos. McLeod wyszedł z cienia i podniósł torebkę, która wypadła jej z ręki. Kiedy podawał ją Juliet, jego palce do tknęły jej dłoni.
- Mc... McLeod... - Jej głos zdradzał podniecenie, jakie ją opanowało. - N... nie zauważyłam cię. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że już tu jesteś. Przyjechałam wcześ niej, żeby upewnić się... No, wiesz. - Chciałaś sprawdzić z szefem sali swoją kartę, żeby przy rachunku nie było żadnych niespodzianek? - Robiłam to zawsze, gdy szłam na lunch... lub kolację w interesach. To także jest spotkanie w interesach, przypomniała so bie. Kolacją w „Ferryside" miała spłacić wszystkie swoje długi. Przynajmniej te, które zaciągnęła, zanim zdecydo wała się wyremontować sklep... - A ja przyjechałem wcześniej, ponieważ nie chciałem, żebyś siedziała samotnie w barze. - Bardzo uprzejmie z twojej strony. - Zaczęła żałować, że wspomniała o interesach. - Bo ja jestem bardzo miłym facetem, Juliet. - Zawsze gotowym, żeby wyratować dziewicę w po trzebie. Uprzejmym dla starszych pań... - Opiekuńczym w stosunku do małych dziewczynek, którym dokuczają ko ledzy. .. - Czy zagubionymi psami także się zajmujesz? - Jasna sprawa. Ptaki w ogrodzie też dokarmiam - od parł, pomagając jej zdjąć płaszcz. - Czy w dzisiejszych cza sach przyjęte jest mówić dziewczynie, że pięknie wygląda? Skoro zakładamy, że to kolacja w interesach... - Jak najbardziej. Dziękuję, McLeod. Ty również. - Fak tycznie wyglądał wspaniale. Ciemne włosy, miękkie i błysz czące, opadały na kołnierz, marynarka idealnie leżała na jego szerokich ramionach, jakby była szyta na miarę, kra wat bez wątpienia był jedwabny.
Zaczerwieniła się, gdy dotarło do niej, co powiedziała. - Miałam na myśli, że wyglądasz bardzo elegancko. W garniturze. Jego uśmiech niezmiennie przyprawiał ją o przyspieszo ne bicie serca. - Nie wpuściliby mnie tutaj, gdybym włożył dżinsy. - Przepraszam... Mam nadzieję, że nie musiałeś specjal nie kupować garnituru. - Zaskakujesz mnie, księżniczko. - Położył dłoń na jej plecach i poprowadził ją w stronę baru. Teraz już z całą pewnością wiedziała, że włożyła nie właściwą sukienkę. Zastanawiała się nad długością spód niczki i dekoltem, a nawet przez chwilę nie pomyślała o tym, że ma całkiem odkryte plecy. Nie chodziło wcale o to, że McLeod zachował się niezręcznie. Wręcz przeciw nie. Jego ręka ledwie muskała jej skórę; czuła niewiele wię cej niż rozchodzące się po plecach ciepło. Bała się, że jego dotyk zostawi na jej skórze ślady oparzenia... - Przyjechałaś autem matki? Juliet? - Co? Przepraszam, bardzo tu ciepło. - Powachlowała się kopertową torebką. - Autem matki? - Mam na myśli kandydata na złomowisko, którym jeź dziłaś poprzednio - przypomniał. - Czy wolałaś nie ryzy kować? Nie ryzykować? A niby co teraz robiła? - Nie. Tak... Boże, przecież zachowuję się jak idiotka! - zdenerwo wała się. - To znaczy nie - wyjaśniła w końcu. - Nie przyjecha łam samochodem mamy. I tak, postanowiłam nie ryzyko-
wać. Bałam się, że trzeba będzie grzebać w jego wnętrznoś ciach, co zrujnuje mój manikiur. - W takim razie możesz przy drinku opowiedzieć mi o swoich planach obrony świata przed złymi deweloperami. - A więc widziałeś gazetę - powiedziała. Podeszli do stolika w zacisznym kącie baru. Natychmiast pojawił się kelner i wyjął z kubełka butelkę szampana. Juliet drgnę ła nerwowo, mimo że korek wyskoczył zaledwie z cichym syknięciem. - Czy to jakieś święto? - spytała. - Nie każdego dnia pojawiasz się na czołowej kolumnie „Naszej Kroniki" , wznosząc sztandar, żeby poprowadzić oddziały do walki z barbarzyńskimi inwestorami. Moim zdaniem, takie wydarzenie wymaga szampana. Nie martw się, ja stawiam. - Podał jej kieliszek i uniósł swój. - Za bo haterkę dnia! - Przestań, proszę. W tej sprawie jestem wyłącznie rzecz niczką kupców. - Chyba kimś więcej. Dobry pomysł z tymi żonkilami. - Tak uważasz? - Upiła mały łyk szampana i pospiesz nie odstawiła kieliszek, bojąc się, że McLeod zauważy, jak drżą jej ręce. Żonkile... Mów o żonkilach, nakazała sobie. To bez pieczny temat. - Chciałam pokazać Priors Lane z najlepszej strony. Wo lałabym wiszące kosze z bujnymi kwiatami, ale o tej porze roku to niemożliwe. - W pierwszej chwili nie rozpoznałem tej uliczki. Foto graf bardzo umiejętnie wyostrzył pierwszy plan, tak że nie było widać łuszczących się tynków.
- Wymagało to trochę pracy - przyznała. - Dzięki Bogu, są aparaty cyfrowe. - I życzliwi, wrażliwi na pochlebstwa fotoreporterzy. Wreszcie zdołała się odprężyć. Nawet udało jej się uśmiechnąć. - Ależ z ciebie cynik, McLeod - powiedziała, odważając się na jeszcze jeden łyk. Ostatecznie to nie szampan zruj nował jej życie... - Zapewniam cię, że jego również prze raziła myśl, że to historyczne miejsce mogłoby zginąć pod dwudziestoma piętrami stali i betonu. Dobre zdjęcie było naszym obopólnym interesem. - Tylko nie mów, że namówiłaś go także na przyniesie nie żonkili. - Co? Och, nie. Dave wyszukał mi beczułki... - Cholera! Nie zamierzała zdradzać, że Dave nie urabia sobie rąk przy malowaniu mieszkania. - Od jednego ze sprzedawców wy targowałam mnóstwo niezbyt już świeżych kwiatów - mó wiła szybko, licząc na to, że nie będzie zadawał niewygod nych pytań. - Kupiłam je za grosze. - Jesteś zadowolona z jego pracy? Mam na myśli Dave'a? Widać jednak nie była wystarczająco szybka. - Jest wspaniały. Zamierzałam ci podziękować. - I pewno byś to zrobiła, gdyby nie rozłączono nam roz mowy. - Nikt nas nie rozłączył... Przerwała gwałtownie, nabrała powietrza i poszukała spojrzeniem kelnera. Natychmiast do nich podszedł i wybawił ją z opresji. - Zechce pani zajrzeć do menu, proszę pani?
- Tak, proszę. - Jesteś bardzo szczera, księżniczko - powiedział Greg, dając znak kelnerowi, żeby położył karty na stoliku. Nie zamierzał pozwolić, aby Juliet ukryła się za wielką skórza ną okładką. - Można by pomyśleć, że od tygodnia nic nie jadłaś. Nie domyślała się nawet, że Dave Potter konsultował się z nim, zanim pozwolił odciągnąć się od malowania miesz kania. Ani tego, że szczegółowo go informował o postępie prac w sklepie. - Może nie od tygodnia - odrzekła ze smętnym uśmie chem - jednak cały dzień miałam tyle roboty, że nie wie działam, za co się złapać. Poza jedną filiżanką herbaty od śniadania nie miałam nic w ustach. - Zamilkła na chwilę. - Właściwie śniadania chyba też nie jadłam. - Ponownie spróbowała zmienić temat. - Prosiłam cię już, żebyś nie nazywał mnie księżniczką. Mam wrażenie, że nie możesz zapamiętać mojego imienia. - Nie ma obawy, Juliet. Chociaż miała trochę racji. Zwykle dość swobodnie używał pieszczotliwych określeń: kochanie, dziecinko, skarbie... Jednak do nikogo nie mówił „księżniczko". To słowo pojawiło się gdzieś z głębi pamięci... - Nie pozwól, żeby ta praca cię wykończyła - powiedział. - Zanim się zorientujesz, odejdziesz z Priors Lane i z księ garni i wrócisz do prawdziwego życia. - Prawdziwego życia? Co może być prawdziwsze od tego? - Obawiam się, że jeśli ludzie, których życie związane jest z Priors Lane, nie są na tyle zainteresowani, aby o nią walczyć, ty nie zdołasz ich uratować.
- Ależ oni są zainteresowani. Przynajmniej większość z nich - uzupełniła, kiedy uniósł brwi, sugerując, że prze sadziła ze swoim optymizmem. - Z pewnością nie mogę liczyć na poparcie sklepów prowadzonych przez organi zacje charytatywne. Mają krótkoterminowe umowy wy najmu i jeśli ta dzielnica znów stanie się atrakcyjna, stracą swoje lokale. - W drodze do postępu zawsze są tacy, którzy coś tracą. - Jeżeli teren zniknie pod milionami ton betonu, wtedy stracą wszyscy. Dlatego potrzebny jest ktoś z zewnątrz, kto potrafi spojrzeć na sprawę świeżym okiem i ma czas, żeby zorganizować akcję protestacyjną. Oni sami nie mogą się tym zająć, bo prawie całe dnie pracują. - Wiem. Mam tylko nadzieję, że zdają sobie sprawę, ja kie mają szczęście, że postanowiłaś zadbać o ich interesy. - W końcu sięgnął po menu i podał jej jedną z kart. .Ale Juliet przestała się już spieszyć. - Czy to znaczy, że mogę liczyć na twoją pomoc? - spy tała. - Powołaliśmy komitet i udało mi się zwerbować do pomocy towarzystwo historyczne... - Dzięki, ale w tej chwili mam masę spraw na głowie. Jej komitet z pewnością nie byłby zachwycony, gdyby od kryli, że zaprosiła wroga do ich sztabu. - Nie interesuje cię, co się stanie? Jeśli nie obchodzi cię Maggie ani pozostali kupcy, może pomyślisz o własnym in teresie? Przecież warsztatu Dukea też to dotyczy. Nie mar twisz się o pracę? - Ja tam nie pracuję. Pracuję dla siebie. - Myślałam... - Doskonale wiedział, co myślała. - Ode brałeś telefon... Jeździłeś ich samochodem.
- Kupiłem go - odparł, zostawiając do jej decyzji, jak zrozumie tę odpowiedź. - Samochód? Poczuł rozczarowanie. Gdyby tego zażądała, przyznał by się - zresztą nie zrobił przecież nic, żeby ukryć prawdę - jednak Juliet jakoś nie potrafiła dostrzec tego, co miała tuż pod nosem. Cóż... Zachciało mu się grać rolę proste go fachowca, więc nie powinien się dziwić, że tak o nim myślała... - Między innymi. Marty Duke zrezygnował z prowadze nia warsztatu. Akurat byłem tam, kiedy zadzwoniłaś. - Rozumiem. - Zmarszczyła brwi, jakby wciąż się nad czymś głowiła. - A co myślisz o pozostałej części projektu? - spytał. Tej wokół doków? - Na papierze to nawet nieźle wygląda. Pewno nie wszy scy są tym zachwyceni, ale myślę, że nie ma sensu trzymać się kurczowo przeszłości. - Rzeczywiście. W jego głosie dosłyszała drwiącą nutę i zmrużyła oczy. - Nie jestem przeciwniczką postępu, McLeod. Jednak to nie znaczy, że nie widzę różnicy między ożywieniem mia sta kilkoma ciekawie zaprojektowanymi budynkami a po grzebaniem bogatej przeszłości pod wielopoziomowym parkingiem. - Więc tu ma powstać wielopoziomowy parking? - To tylko plotka, ale wiesz przecież, że wciąż szuka się nowych miejsc parkingowych. Prior's Lane świetnie się na daje. Znajduje się akurat w pobliżu centrum handlowego i tych nowych biurowców.
- Wydawało mi się, że inwestor zapewnił tam dostatecz ną liczbę miejsc parkingowych. Wzruszyła ramionami, a wtedy światło odbiło się w jej kremowej skórze. Całym wysiłkiem woli musiał się po wstrzymywać, żeby nie poddać się pragnieniom swojego ciała, nie wyciągnąć ręki, nie dotknąć jej... - Chyba w urzędzie planowania możecie się wszystkiego dowiedzieć - dodał. - Sprawiają wrażenie, jakby sami nic nie wiedzieli. Albo chcą, żebyśmy tak myśleli. A anonimowa spółka holdin gowa, która reprezentuje inwestora, powtarza tylko „bez komentarza". - Chyba powinniście rozważyć, czy nie zacząć ich pikie tować. - Ja, moja mama i przeraźliwy Archie? Okropnie byśmy ich nastraszyli. Roześmiał się, ale gdy spostrzegł, że mówi serio, szybko przybrał poważną minę. - Musisz więc znaleźć jakiś sposób, żeby ich zmusić do rozmów. Może ludzie z tego historycznego towarzystwa wynajdą jakiś starodawny dokument, który gwarantuje mieszkańcom Melchesteru prawo do handlu na Priors La ne po wsze czasy. - Szukają czegoś takiego. - Widzę, że faktycznie masz ręce pełne roboty. Jak so bie dajesz radę ze sklepem? Pewno musiałaś zrezygnować z tych zmian, które chciałaś tam wprowadzić. -No... Zdawała sobie sprawę, że to znakomity moment, by po wiedzieć mu całą prawdę. Wyznać, że odciągnęła Dave'a
od remontu mieszkania i namówiła do przemalowania sklepu. Chociaż... lepiej chyba poczekać, aż robota zosta nie skończona. Na razie postanowiła ominąć ten temat. - Maggie świata poza tobą nie widzi. Uśmiechnął się lekko, ale jego oczy pozostały poważne. Miała wrażenie, że doskonale wiedział, czemu nagle skie rowała rozmowę na inne tory. Jednak powiedział tylko: - Odwzajemniam to uczucie. -1 mimo to nie pomożesz nam? Nie zrobisz tego nawet dla niej? - Nie poddajesz się łatwo. Prawda, księżniczko? - Nie wtedy, jeśli chodzi o tak ważną sprawę - rzuciła, zła, że nie chciał jej pomóc. W dodatku znów zapomniał, jak ma na imię. Gdy była małą dziewczynką i niewiele wiedziała o świe cie, użyte przez niego przezwisko całkiem ją oczarowało. Teraz jednak zdawała sobie sprawę, że nadaje je każdej po znanej dziewczynie. Przynajmniej nie musiał się wysilać. I nie było groźby, że pomyli imiona. - Przykro mi o tym mówić, McLeod, ale uważam, że po winieneś trochę poćwiczyć pamięć. Na imię mam Juliet. - A ja Gregor. Zacznij go używać, a obiecuję, że wtedy nawet siłą nie wygnasz mnie z Priors Lane. Jego twarz pozostawała w cieniu, lecz błysk oczu i ła godny niski głos, w którym słychać było wyzwanie, sprawi ły, że poczuła, jak płoną jej policzki. Wiedziała, że ma tyl ko jedno na myśli i z całą pewnością nie chodziło o Prior's Lane... Może zresztą nie tylko jemu...
Gregor... Miała ochotę poczuć jego imię na języku. Wyszeptać je cicho, usłyszeć jego dźwięk... - Chyba masz słuszność - rzuciła szorstko. Modliła się, by przytłumione światło ukryło jej rumieńce. - Nie po winieneś się w to angażować. W każdym razie teraz, gdy masz tyle na głowie. - Jak chcesz. W każdej chwili możesz zmienić zdanie - powiedział wolno. - Chyba powinniśmy już coś zamó wić. Kierownik sali mógłby się zdenerwować, gdybyśmy pomdleli z głodu. To byłoby w złym stylu. Poczuła się, jakby nagle buchnęło na nią ciepło z uchy lonych drzwiczek pieca. Ogarnęła ją pokusa, żeby wyciąg nąć rękę i trochę sparzyć palce... Dziwne uczucie zniknęło równie szybko, jak się pojawi ło, lecz Juliet wiedziała, że w ich stosunkach nastąpiła nie odwracalna zmiana. Nie dlatego, że próbował nakłaniać ją do czegoś, na co nie była gotowa, lecz właśnie dlatego, że tego nie robił. Pozostawił wszystko jej decyzji. I teraz obo je wiedzieli, że ilekroć na niego spojrzy lub zwróci się do niego po nazwisku, będzie musiała myśleć o tym, co po wiedział. A wszystko, co miała zrobić, to użyć jego imienia. Gregor... Podniosła wzrok znad menu i nagle napotkała spojrze nie jego błyszczących oczu. Jak niewiele brakowało, żeby porzuciła myśl o jedzeniu, chwyciła jego rękę i pobiegła w ciemność, gdzie mogliby oddać się namiętności. W tym momencie Gregor uśmiechnął się i czar prysnął. - Zechcesz mi pomóc? - Odłożył swoją kartę, przysunął
się bliżej i położył rękę na oparciu jej krzesła. - Prości ro botnicy nieczęsto bywają we francuskich restauracjach. Ani przez chwilę nie wierzyła, że spis potraw mógł zbić go z tropu, jednak mało ją to obchodziło. Tym bardziej że miękki materiał jego marynarki delikatnie muskał jej skó rę, a za plecami czuła jego silne ramię. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. - Zimno ci? - Nie, tylko... - Miała wrażenie, że przeszedł po niej mróz. - Może powinnam włożyć mniej... - Mniej? To w ogóle możliwe? - wpadł jej w słowo McLeod. - Przejęzyczyłam się. Chodziło mi o coś cieplejszego. Zaśmiała się z wysiłkiem. - To przecież zupełne szaleństwo, nie uważasz? Mężczyźni ubierają się przyzwoicie w koszu le i garnitury, a nawet zakładają krawat, który chroni ich szyje przed każdym podmuchem, a kobiety rywalizują ze sobą, która włoży mniej. - Cóż, w imieniu mężczyzn mogę cię zapewnić, że to bardzo dobry układ. - Pochylił się i złożył na jej ramieniu delikatny pocałunek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Cieplej? - spytał Greg, patrząc w jej szeroko otwarte oczy. Widział, jak szuka właściwej odpowiedzi, starając się ukryć, co czuje. - Nie musisz mi dziękować. Ogrzewanie centralne jest wliczone w usługę. Zacisnęła wargi i ignorując go, pochyliła głowę nad kar tą. Wykorzystał okazję, żeby podziwiać aksamitną skórę na jej plecach, patrzeć na włosy, które zsunęły się z jej zgrab nej szyi i zasłoniły twarz... Podniosła wzrok i widząc, gdzie wędruje spojrzeniem, odezwała się: - No już, McLeod. Chciałabym dzisiaj coś zjeść. - Tak jest, o pani. Przez chwilę skupili się na porównywaniu zalet ryb i dro biu, wspominaniu dobrych dań, wymianie doświadczeń, po znaniu swoich upodobań. Prosta, relaksująca rozmowa. - Nic nie opowiadasz - zaczęła Juliet, gdy kelner przyjął zamówienie - o swojej wyprawie do Szkocji. Czy przyjęcie córki się udało? - Chyba tak, jeśli oczywiście ktoś lubi spędzać czas w tłumie ludzi, którzy za dużo jedzą, za dużo piją i tańczą przy muzyce, od której pękają bębenki w uszach. - Uczciwie mówiąc, ja za tym nie przepadam.
- Ani ja. - Posłał jej porozumiewawczy uśmiech. - Ale Chloe dobrze się bawiła, a tylko na tym mi zależało. - Jaki kochający ojciec. - Zaskoczyło ją, że głos jej za drżał. A już myślała, że odzyskała panowanie po tym szo kującym pocałunku... - Masz może jej zdjęcie? Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął portfel. Młoda kobieta, która uśmiechała się z fotografii, tak bardzo przypominała McLeoda, że Juliet wstrzymała od dech. Miała takie same ciemne, niesfornie kręcące się wło sy, takie same wyraziste niebieskie oczy. - Szykuj się na poważne kłopoty, McLeod - powiedziała w końcu, oddając mu zdjęcie. Po raz pierwszy widziała, że jest zbity z tropu. - Tak? - Najwyraźniej nie mógł zrozumieć, co takiego dojrzała, czego on nie zauważył. - Jeśli nie wstąpi do klasztoru, gdziekolwiek się ruszy, pozostawi po sobie mnóstwo złamanych serc. Musi być ci ciężko, że mieszka tak daleko. - Jej dziadkowie uważają, że i tak za blisko. Robili wszystko, żeby trzymać mnie od niej jak najdalej. I oczy wiście od Fiony. Wiesz, to dziwne. Przez całe lata ich nie nawidziłem. Nigdy nie wybaczyłem im tego, co zrobili. Ale podczas przyjęcia, gdy zobaczyłem Chloe w objęciach ja kiegoś zuchwałego chłopaka, zrozumiałem w końcu, że chcieli po prostu uchronić ją przed takimi facetami jak ja. - Podniósł wzrok i uśmiechnął się. - Widać teraz moja ko lej na cierpienie. - Rodzice Fiony rozdzielili was? - spytała. - Nie dopuś cili, żebyście się pobrali? Czy może mam zbyt staroświec kie poglądy?
- Patrzę na to tak samo jak ty, ale tu nie o to chodzi ło. Łączyło nas jedynie to, że oboje mieliśmy po osiemna ście lat i chcieliśmy się dobrze bawić. Ona była w ostatniej klasie żeńskiej szkoły St. Mary. Miała już zagwarantowa ne miejsce w Oksfordzie. Mnie został jeszcze jeden rok w publicznej szkole. Należeliśmy do zupełnie innych świa tów. Byłem jednym z tych chłopaków, przed którymi za wsze ją ostrzegano. - Niegrzeczni chłopcy, szczególnie ci z błyszczącymi mo tocyklami, najwyraźniej niezwykle pociągają panienki z dobrych domów. - Skąd wiesz, że miałem motocykl? - Mogłabym się założyć - powiedziała, starając się za maskować swoją pomyłkę pogodnym uśmiechem. Przez moment przyglądał się jej ze zmarszczonymi brwiami. - Gdyby jedna z koleżanek Fiony nie zadała sobie trudu, nigdy nie dowiedziałbym się o Chloe. - Dlaczego sama ci nie powiedziała? O dziecku? - Twierdziła później, że bała się o mnie i w ten sposób chciała ochronić mnie przed swoim ojcem. Podejrzewam, że myślała również o własnej skórze. Już i tak przeżyła du żo wstydu, gdy odkryli, że zadała się z chłopakiem z dołów społecznych. Nie była zachwycona, gdy zacząłem się do magać praw rodzicielskich. Moi rodzice uważali, że zwa riowałem. Ich zdaniem powinienem się cieszyć, że udało mi się uwolnić od kłopotów. Nic nie rozumieli i nawet nie próbowali mi pomóc. To właśnie Maggie dowiedziała się, co mogę zrobić, pomogła mi zdobyć nakaz sądowy na zro bienie testów, które poświadczyłyby, że jestem ojcem. Ale
zanim go dostarczono, nagle przed ich domem pojawił się napis „Na sprzedaż". - A więc to tam pojechałeś... - Słucham? - Pojechałeś za nimi. Do Szkocji - powiedziała pospiesz nie, zła na siebie. - To byłoby proste. - Wzruszył ramionami. - Ale Fiona przeniosła się do Szkocji wiele lat później. Nie, najpierw udało mi się odszukać ich w Irlandii, gdzie trzeba było od nowa wystąpić o ustalenie ojcostwa. - Rzuciłeś szkołę, żeby ją ścigać? Zrezygnowałeś z szan sy na studia? - Są ważniejsze sprawy. - Niewielu osiemnastolatków myślałoby tak samo. - Może nie byłem stworzony do akademickiej kariery. W każdym razie w końcu przyznano mi prawo do odwie dzin i mogłem raz w miesiącu spędzić popołudnie z Chloe w obecności jej niani. - Raz w miesiącu! To potworne. - Pewno liczyli na to, że w końcu się znudzę albo Chloe nie będzie chciała tych wizyt, gdy mnie lepiej pozna. Kiedy - ku ich niewątpliwemu zdumieniu - okazało się, że mimo robot niczego pochodzenia jestem całkiem cywilizowanym czło wiekiem, regularnie się kąpię i wiem, jak korzystać z noża i widelca, zaczęto mnie nawet zapraszać na urodziny Chloe. - A teraz nie tylko zapraszają cię na przyjęcia, ale nawet pozwalają ci za nie płacić. - Nie mogła uwierzyć, że można tak znielubić nieznanych sobie ludzi. - Mam nadzieję, że przynajmniej witają cię cieplej. - Prawdę mówiąc, nie doszedłem jeszcze, czy kobziarze
grają na powitanie, czy po to, żeby mnie wypłoszyć - przy znał, wzbudzając śmiech Juliet. - Prawdopodobnie wina leżała po obu stronach, ale Chloe jest moją córką i poda rowałbym jej księżyc, gdyby tylko poprosiła. - Szczęśliwa dziewczyna. - To prawda. Ma rodzinę, która ją kocha, i ojca, który... - Wzruszył ramionami. Oddałby za nią życie, uzupełniła Juliet w myślach. - A Fiona? - spytała. - Jak ona odbiera twoje wizyty? - Rzadko ją widuję. Zrobiła sobie przerwę, żeby ukryć ciążę, a potem poszła na studia w Oksfordzie, jak wcześ niej planowała. Później poznała Angusa. Mają już trzech własnych synów. - Szczęśliwe zakończenie... Dla wszystkich poza tobą. - Wciąż nad tym pracuję. Powiedz coś o sobie. Wiem, że masz mamę, która jeździ zdezelowanym samochodem. A twój ojciec? -W przeciwieństwie do ciebie, niewiele sobie robił z oj costwa. - Nagle zapragnęła wykorzystać okazję, żeby po zbyć się bólu, którego z nikim dotąd nie dzieliła. - Prawda jest taka, że nigdy go nie poznałam. Dopiero kiedy kelner zaprowadził ich do stolika i posta wił przed nimi talerze, McLeod zadał pytanie, które zda wało się wisieć w powietrzu. - A chcesz tego? Chcesz się z nim spotkać? Poznać go? - Trudno powiedzieć - przyznała, podnosząc widelec i bezwiednie przesuwając małże na talerzu. - Porzucił mo ją matkę. Uciekł. Jedyne uczucie, jakie do niego żywiłam, to pogarda. -Ale?
- Ale... - westchnęła. - W moim życiu są luki, których nie potrafię wypełnić. Możesz być pewien, że któregoś dnia Chloe uświadomi sobie, jakie ma szczęście, że jesteś jej ojcem. - Dziękuję. Czasami zastanawiałem się, czy moje wizy ty byłyby tak oczekiwane, gdybym nie przywoził ze sobą zabawek. - Zabawek? - Roześmiała się. - Założę się, że teraz już nie możesz się wykpić lalkami Barbie. - Ten zakład na pewno byś wygrała. Mogę ci powiedzieć, że w tym roku jej samochodzik nie był zrobiony z różowe go plastiku. - Uśmiechnął się. - Zdawało mi się, że jesteś głodna. To jest naprawdę smaczne. - Podał jej kawałek wę dzonej kaczki. - Spróbuj. -Mmm... - Dopiero gdy napotkała jego spojrzenie, uświadomiła sobie, jaki intymny był ten gest. - Bardzo delikatne - wykrztusiła, odchylając się na krze śle i udając namysł. - Co to za przyprawa? - Nie mam pojęcia. Zresztą mało mnie to obchodzi. Naj ważniejsze, że spełnia swoje zadanie. Nie zamierzam na tychmiast po powrocie do domu wypróbować tego dania w swojej kuchni. - Nie gotujesz? - Nie, chyba że nie mam wyjścia - przyznał. - A ty? Wzruszyła ramionami. - Możliwe, że kobiety nawykły do gotowania dla siebie. - Tylko dla siebie? Uśmiechnęła się. - Tak, tylko dla siebie. Byłam krótko z kimś związana, ale to już przeszłość.
- I dlatego wróciłaś do Melchesteru? - Kto powiedział, że wróciłam? - Ty. Mówiłaś, że nie mieszkałaś w Melchesterze od czasu studiów. A także to, że szukasz pracy i mieszkania. Mieszkanie już znalazłaś. - Także całkiem dużo pracy. Tyle że na razie nic, za co by mi płacono. - Maggie ci nie płaci? - Na razie zawiesiłyśmy rozmowy na temat pieniędzy. Ona nie chce nawet mówić na temat czynszu, więc ja nie pozwolę płacić sobie za pomoc. A jej księgowy rwie sobie włosy z głowy, patrząc na wprowadzane przeze mnie zmia ny. Zdaje się, że jego zdaniem Maggie powinna w ogóle zamknąć sklep. - Zabawny sposób załatwiania interesów. - Cóż, nie mogę powiedzieć, że go polubiłam, ale ma trochę racji. Maggie z moją mamą gra w bingo, ale mnie nie widziała od lat. Mogę być kimkolwiek i ograbić ją ze wszystkiego. - Powinnaś mu powiedzieć, ile cię kosztowało wstawie nie szyby w oknie na zapleczu. - Jestem pewna, że dostałby zawału. Trochę się uspo koił, gdy sprawdził moje zdolności kredytowe i referen cje, które mu pokazałam, ale i tak wydaje się niezbyt szczęśliwy. - A który księgowy jest szczęśliwy? W każdym razie po winien się raczej zająć tym, czy sklep nadal funkcjonuje. Obojętnie w jaki sposób. - Może uważa, że księgarnia nie jest tego warta powiedziała. - Bo jeżeli nie podejmiemy ogromnych
wysiłków, w przyszłym roku o tej porze zniknie pod par kingiem. Pokręcił głową z drwiącym uśmiechem. - Dobra jesteś. A już się zastanawiałem, ile czasu ci zaj mie, żeby wrócić do tego tematu. Co zamierzasz zapropo nować urzędowi planowania? - Zaproponować? - Chcesz zachować tę cenną uliczkę, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że nie może pozostać w takim stanie? - Oczywiście, że nie. Trzeba będzie wszystko odmalo wać, powiesić kwiaty... - Ledwie zaczęła mówić, uświado miła sobie, że to znacznie za mało. - Poza tym Safly zwró ciła mi uwagę... -Saffy? - Uczennica, która pomaga mi w sklepie. Spytała, po co ludzie mieliby wychodzić na deszcz i zimno, skoro mogą wszystko kupić w centrum. - I co? Pomyślałaś, żeby jakoś to przykryć? - Nie mam pojęcia, czy to w ogóle możliwe. Przydałby się nam architekt albo inżynier budowlany. - Ich usługi kosztują. - Oczywiście będziemy musieli wymyślić sposób, żeby kupcy zechcieli tu wrócić. - Zignorowała uwagę, którą rzu cił stłumionym głosem. - Zrobiłam już rozeznanie... - Za częła opowiadać o swoich pomysłach. Przerwała raptow nie, gdy zorientowała się, że od dziesięciu minut McLeod nie powiedział ani słowa. - Przepraszam. Zaraz uśniesz z nudów. - Przyznaję, że handel nie jest moim ulubionym te matem rozmowy, kiedy siedzę w romantycznej restaura-
cji z piękną kobietą, nawet jeśli nie jest to randka. Lecz w jednej sprawie masz rację. Zainteresowanie kilku kup ców zdziała o wiele więcej niż wszystkie petycje. - Mówisz tak, bo boisz się, że postawię cię przed księgar nią, abyś zbierał podpisy. - Niczego się nie boję. Możesz mnie prosić o wszystko, księżniczko. Jeżeli nie będę chciał czegoś zrobić, po prostu ci powiem. - Uniósł swoje wyraziste brwi. - Czy chciała byś, żebym coś dla ciebie zrobił? Odniosła niejasne wrażenie, że w tej chwili nie mówią już o kampanii. - Może zamówisz deser? - zaproponowała. Greg podniósł wzrok i natychmiast pojawił się kelner. Po wstrzymała go, nim zaczął wymieniać, jakie desery oferują. - Proszę coś z czekoladą - powiedziała. - Ja dziękuję - dodał McLeod. - Opowiedz mi o tym związku, który skłonił cię do ucieczki z Londynu. - Cóż... Był krótki. - Gregor wyraźnie czekał na ciąg dalszy, więc wyjaśniła: - On był strasznym draniem. A ja byłam głupia. - Z tego, że szukasz pracy, wynika, że pracowaliście ra zem. A może się mylę? - Niestety, masz słuszność. Popełniłam fatalny błąd, spotykając się z kolegą z pracy. - Wzruszyła ramionami. W takiej sytuacji, gdy coś nie wychodzi, ktoś musi odejść. - Był twoim szefem? - Pudło. Ja byłam jego szefem. A przynajmniej tak sądzi łam. Kiedy ukradł mój pomysł i na moich plecach wjechał do zarządu, dałam się ponieść emocjom. Akurat wtedy po dano szampana.
- Pewno chlusnęłaś mu nim w twarz? - Właśnie. - Odchyliła się na krześle. - Wiedziałam, że od razu się domyślisz. Łatwo to przewidzieć. Wystar czy podać kobiecie kieliszek szampana i można mieć pewność, że zrobi z siebie idiotkę. Zgadza się. Szampan zalał garnitur od Armaniego, zawartość biurka została spakowana do pudełka i siedem lat ciężkiej pracy poszło w błoto. - Bardzo mi przykro. - Dlaczego? Przecież to nie twoja wina. - Chodzi mi o szampana w barze. Nic dziwnego, że mia łaś taką przerażoną minę. - Po prostu bałam się, że po tym, jak naraziłeś się na taki wydatek, nie będę mogła przełknąć ani łyku. Kie dy już udało mi się opanować, okazało się, że nawet mi smakuje. - Może to trochę jak z jazdą na rowerze. Po upadku po winno się szybko wsiąść z powrotem, bo potem będzie już trudno. - To dziwne... Kilka dni temu mama powiedziała do kładnie to samo. - O szampanie? - Nie, o... - urwała nagle. - A ty? Chyba w twoim życiu musiał być ktoś ważny poza Fioną? - Ona nie była ważna, chociaż zmieniła moje życie. Było wiele dziewczyn, czy raczej kobiet. Jedna, może dwie wy dawały się ważne, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Zresztą to było dość dawno. Zdaje się, że z wiekiem człowiek robi się bardziej wybredny. Zaczęła się zastanawiać, czy McLeod się nie oszukuje.
Może nawet nie zdawał sobie sprawy, że jedyną kobietą, z którą chciał się związać, była matka jego dziecka. - A ten lunch, który musiałeś odwołać, gdy przyszedłeś mi na ratunek? - Przykro mi, że cię rozczaruję, ale umówiłem się wtedy na lunch z kimś, kto dla mnie pracuje. Co prawda Neil cza sami zachowuje się jak stara baba, jednak ma żonę i dwo je dzieci. - Czemu mi o tym nie powiedziałeś? Tak jakby nie wiedziała... Znacznie zabawniej było ob serwować, jak się tym zdenerwowała... Na szczęście od odpowiedzi wyratował go kelner, który postawił przed Juliet dzieło sztuki z cukru i czekolady. - O matko! Czuję wyrzuty sumienia na samą myśl, że mam to zjeść - westchnęła. McLeod pochylił się, odłamał kawałek czekolady i pod niósł go do jej ust. Próbowała chwycić czekoladę zębami, ale słodka ozdoba pokruszyła się i usta Juliet nagle zamk nęły się na czubkach jego palców. I raptem czas się zatrzymał. Jej serce, które zwy kle biło własnym rytmem, nie sprawiając jej kłopotów, zaczęło niespokojnie tłuc się o żebra. Czuła, jak dół brzucha oblewa fala gorąca. Jej ciało stało się miękkie, chętne, gotowe... - No proszę - powiedział, zlizując z kciuka okruszek, który zostawiła. - To całkiem łatwe. - Naprawdę? - Jej głos był niewiele głośniejszy od szep tu. - Nie powiedziałabym tego. Ujął jej rękę i trzymając ją między swymi dłońmi, po wiedział:
- Życie jest zbyt krótkie, Juliet, żeby rezygnować z drob nych przyjemności. A więc to takie proste? Ona spędzała życie na pracy. Przyjemności były dla innych ludzi. Kiedy już się skusiła, aby zacząć z nich korzystać, okazało się, że rozsądek ją za wiódł. Nic dziwnego, skoro nie miała doświadczenia. Nie miała nic do zaoferowania McLeodowi poza cie płem i przyjemnościami cielesnymi. Jednakże... zdawała sobie sprawę, że oddałby jej to z nawiązką. Prosta przyjemność. - Przepraszam cię na chwilę. Zdążył się zaledwie unieść na krześle, gdy przeszła przez salę. - Proszę rachunek - powiedziała do zdumionego kelne ra, podając mu kartę kredytową. - I niech recepcjonista wezwie nam taksówkę do Melchesteru. - Ale, proszę pani... - Natychmiast. - Nie czekała, żeby sprawdzić, czy wszystko zrozumiał. Weszła do toalety, mając nadzieję, że znajdzie tam to, czego szukała. Myślała, że ręce będą jej drżeć, a tymczasem gdy wrzu cała monety do otworu automatu, były tak spokojne, jak dłonie kardiochirurga. Powinna poczuć zażenowanie, kie dy kobieta, która malowała usta, napotkała jej spojrzenie i uśmiechnęła się znacząco. Lecz ona wrzuciła zafoliowaną paczuszkę do torebki i odpowiedziała uśmiechem. Podpisując rachunek, dorzuciła sowity napiwek, po dziękowała kelnerowi za wspaniały wieczór, po czym wró ciła do stolika. - Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu - powie-
działa, siadając przy stoliku i biorąc do ręki łyżeczkę - że zrezygnujemy z kawy. Za pięć minut podjedzie taksówka. - Zamówiłaś taksówkę? - Tak, Gregor - odparła. Spojrzała mu w oczy, by mieć pewność, że zrozumiał, co do niego mówi. - Chcę, żebyś zabrał mnie do domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Greg nie przeoczył faktu, że użyła jego imienia, i do skonale rozumiał, dlaczego wymówiła je w taki właśnie sposób. Wymruczała je cicho i miękko, podsycając pod niecenie, z którym walczył od momentu, gdy pojawiła się w drzwiach restauracji. Domyślał się, dlaczego tak się ubrała. Chciała go uka rać za to, że zachował się jak jaskiniowiec. Nawet nie miał nic na swoją obronę. Pod koniec wieczoru z pewnością za mierzała wezwać taksówkę... Jedyne, co mógłby zrobić, to patrzeć, jak wsiada do środka, rzucić okiem na jej śliczne plecy i długie nogi, zanim pomacha mu na pożegnanie. Jego zmysły były napięte do granic możliwości. Nic go nie obchodziły subtelności potraw. W pamięci miał wy łącznie smak skóry na jej ramieniu. Nawet kiedy słuchał, jak mówi o ratowaniu Priors Lane - a przecież nie był to najmilszy temat - czuł, jak wzrasta jego pożądanie. Zapach jej skóry, ubrań, włosów oszała miał go. Zmuszał się, żeby od czasu do czasu zadać jakieś pytanie, aby nie wyjść na kompletnego idiotę. A teraz wpatrywała się w niego swymi srebrnymi ocza mi i tylko wielkie rozszerzone źrenice zdradzały, co się dzieje w jej głowie. Wymawiając jedno słowo, zapropono-
wała mu to, czego jego rozpalone ciało tak bardzo prag nęło. Każda komórka krzyczała: „Tak! Nie wahaj się!", lecz coś go ostrzegało, że Juliet wcale tego nie chce. W głębi duszy wiedział, że jemu również nie o to chodziło. Pragnął jej. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo. Jednakże chciał, żeby to było także jej pragnienie... Żeby nie miała żadnych wątpliwości... Nie zamierzał być kolejną sprawą do załatwienia. Łatwo było o tym rozmyślać, znacznie trudniej wprowa dzić swoje postanowienia w czyn. Musiał najpierw ochło nąć, pozwolić, żeby ciało zaczęło reagować na to, co naka zywał umysł. - Za chwilę wracam - powiedział, podnosząc się. - Ja już... Nie wierzył własnym uszom. Czy naprawdę zamierzała spojrzeć mu w oczy i oznajmić, że nie musi iść do automa tu, bo już o wszystko zadbała? Kiedy patrzył na nią wyczekująco, jej policzki pokryły się ciemnym rumieńcem i nagle potrząsnęła głową. Nie dowiedział się, co chciała powiedzieć, bo raptem straciła pewność siebie. Nie była tak spokojna, jak starała się wyglądać. Serce zabi ło mu mocniej, kiedy wyszedł na zewnątrz restauracji, licząc na to, że chłodny wiatr od rzeki zastąpi lodowaty prysznic. Gdy wrócił do środka, siedziała nad nietkniętym deserem. - Idziemy? - spytał. - Jeszcze nie skończyłam - powiedziała. - Jesteś wystarczająco słodka - odparł, biorąc ją pod ło kieć i podnosząc na nogi. - Taksówka już przyjechała.
- Naprawdę? I nie może poczekać? Zauważył, że z jej policzków zniknęły rumieńce. Praw dę mówiąc, była blada jak płótno. Widocznie przemyślała sprawę. Mógłby przerzucić ją przez ramię i porwać do swojej jaskini, jak pewno postąpiłby dzikus, za jakiego go mia ła. W tym celu potrzebowałby prowadzonej przez szofera limuzyny... Kiedy wyszli na zewnątrz, dostrzegł w oddali swój sa mochód, który właśnie odjeżdżał. Kierowca z pewnością musiał pomyśleć, że jego szef doznał pomieszania zmysłów. Prawdopodobnie tak też myślał kelner, gdy Gregor kazał mu anulować rachunek zapłacony przez Juliet, po czym sam go uregulował. Greg otworzył drzwiczki taksówki. - Nie wiem, co miałaś na myśli - szepnął, gdy wsiadała do auta. - Chodziło ci o dom mamy czy księgarnię? - spy tał obojętnym tonem. Zawahała się na chwilę. Myślał, że skorzysta z wyjścia, które jej proponował. W końcu jednak uniosła buntowni czo brodę i odrzekła: - Księgarnię. Rano muszę zabrać się do roboty. Podał kierowcy adres i usiadł z tyłu obok Juliet. - Zapnij pas, Juliet - polecił. W ten sposób miał pew ność, że zachowają odpowiedni dystans. - Dziękuję za wspaniałą kolację - odezwał się. - Ta kacz ka była wyjątkowa. Trudno jej było uwierzyć, że to powiedział. Ona nie by ła w stanie w ogóle przypomnieć sobie, co wkładała do ust. Pamiętała jedynie smak czekolady i... jego skóry. Guzik ją
obchodziło, co myślał na temat kaczki. Chciała czuć na so bie jego ręce, jego usta, które przyniosą jej niewyobrażalną rozkosz. Swoje usta... W marzeniach właśnie w tej chwili powinien patrzeć jej w oczy i przypomnieć sobie ją, a także dzień, kiedy na prawdę był jej rycerzem... Nie, nawet ona nie była taka głupia. Powinna pamiętać, że chciał nią zastąpić kobietę, której nie mógł zdobyć. Dziewczynę ze szkoły St. Mary, pocho dzącą z dobrego domu, mówiącą wytwornym językiem, je go prawdziwą „księżniczkę". Ona, Juliet, była tylko falsyfi katem. Podróbką, nad którą matka tak długo pracowała, aż jej wymowa stała się idealna. Zapewniała córkę, że ciężka praca przyniesie korzyść i zaprowadzi ją tam, gdzie żadna z dręczących ją koleżanek nie dotrze. Jak się okazało, miała słuszność. Znakomity uniwersytet, dyplom z wyróżnieniem, solidne podstawy do kariery. Jednak tamte dziewczyny miały coś innego, za czym ona tęskniła. Kochających mężczyzn, dzieci, poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to, co na jej liście znalazło się po stronie „absolutnie niemożliwe", bo nie potrafiła nikomu zaufać na tyle, aby zaryzykować zejście z obra nej drogi. Teraz jednak chodziło o co innego. Nie liczyła na zwią zek na całe życie. Chciała tylko jednej nocy, która zapełni łaby przejmującą pustkę. Którą mogłaby na długo zacho wać w pamięci. Miała chyba prawo, żeby odhaczyć jedno skromne marzenie... Zdaje się, że nie w tym życiu, pomyślała, a głośno po wiedziała:
- A więc to koniec. Długi zostały spłacone. Greg spojrzał na nią. - Poza kawą. - Kawą? - I remontem. Chyba zaprosisz mnie na kawę? I poka żesz, jak Dave radzi sobie z pracą nad twoim mieszkaniem. Myślałem, że właśnie dlatego tak nagle postanowiłaś wyjść z restauracji. Dobry Boże! Nawet przez ułamek sekundy nie pomy ślała o mieszkaniu, gdy wyszeptała jego imię. Prawdę mó wiąc, poddasze wyglądało teraz gorzej niż wówczas, kiedy zobaczyła je po raz pierwszy. Zerwana wykładzina w holu, plamy w miejscach, gdzie Dave poprawiał tynk, farba pod kładowa na ścianach... Nie zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, bo w tym momencie taksówka zatrzymała się w alejce za sklepem. Gregor otworzył drzwi, wyłączył alarm i odsunął się, że by ją przepuścić. Już na progu czuło się intensywny zapach farby. Sięgała do kontaktu, gdy nagle odwróciła się i opuś ciła rękę. - Gregor... Muszę ci coś wyznać. - Później. - I nim zdążyła wyjaśnić, że remont skle pu wydawał jej się ważniejszy od malowania mieszkania, przycisnął ją swoim ciałem do ściany. - Na razie chcę usły szeć tylko jedno. - To nie może czekać.... Ale jego ręce już były pod płaszczem, unosiły sukienkę do góry, przesuwały się w górę po udach. - Chodzi o mieszkanie... - mówiła z uporem. Kiedy dłonie Grega dotarły do koronkowego brzegu
pończoch, z jego ust wyrwał się gardłowy jęk, który poru szył jej zmysły... - I o Dave'a... Jego usta przesuwały się wzdłuż dekoltu sukienki, zo stawiając wilgotny ślad na jej piersiach. Zamiast go ode pchnąć i spytać, co sobie myśli, zachęcająco odchyliła gło wę, żeby mógł wziąć więcej. - I o sklep... Zaczęła gubić się w tym, co właściwie chciała powiedzieć. Miała wrażenie, że zaczyna się topić w jego rękach... - O malowanie... Kiedy uniósł jej pośladki i oparł ją o swoje ciało, żeby mogła poczuć, jaki jest podniecony... - Zbyt dużo mówisz, księżniczko - powiedział chrapli wie, patrząc na jej twarz. Żaden z mężczyzn, z którymi się spotykała, nie zachowy wał się w tak zuchwały, cyniczny i niewiarygodnie seksowny sposób. Mimowolnie oblizała nabrzmiałe, opuchnięte wargi. Pragnęła, żeby zdarł z niej sukienkę, padł na kolana... - Gregor... - Zabrzmiało to jak błaganie. Mimo ciem ności widziała jego błyszczące oczy. - Proszę... - Powiedz, czego chcesz, Juliet. Nie miał wątpliwości, co oznacza jej „proszę". Czuł, że jej ciało staje się miękkie i uległe, słyszał ciche westchnie nia, jakie wydobywały się z jej ust. Więc dlaczego wciąż się powstrzymywał, dając jej czas na zastanowienie, szansę na wycofanie się? Pod swoimi dłońmi czuł gorące, zmysłowe kobiece cia ło. Musiała wiedzieć, co on czuje, i wcale go nie odpychała. Z pozoru wszystko więc wydawało się cholernie proste.
Tyle że nie było. I zupełnie nie rozumiał dlaczego. Chyba że... - Muszę wiedzieć, że tego chcesz. W odpowiedzi uniosła dłoń i dotknęła jego policzka. Po czuł, że wstrząsnął nią dreszcz. Nie ze strachu, bo wówczas stałaby sztywno w jego ramionach i z pewnością nie zachęca łaby go, gdy całował jej piersi. Drżała z pożądania... Ta świa domość sprawiła, że poczuł się znacznie silniejszy, bardziej męski niż kiedykolwiek w życiu. Mimo to wciąż czekał... Zupełnie jakby chciała wynagrodzić mu cierpliwość, unio sła drugą rękę, objęła jego twarz, po czym powoli uniosła gło wę i bardzo delikatnie go pocałowała. Nagle uświadomił sobie, że jej twarz jest mokra od łez. W tym momencie zrozumiał, jakim był głupcem. To wca le nie była gra... Zdał sobie sprawę, że zrobi wszystko, aby ją zdobyć. Niekoniecznie teraz, lecz pewnego dnia, gdy już zasłuży na jej zaufanie... Poczuł wstyd, kiedy przypomniał sobie, jaki był aro gancki, z jakim uporem postanowił czekać, aż ona zdradzi mu swoje pragnienia, aż zrobi pierwszy krok... Właściwie zasłużył na to, by odsunęła się od niego i oznajmiła, że wspólny wieczór dobiegł końca.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Juliet? Nie mógł dłużej znieść tej ciszy. Teraz to on błagał... To on padał na kolana. Przynajmniej w wyobraźni. I raptem w przyćmionym świetle dostrzegł jej uśmiech. - Pozwolisz, że kawę zrobię ci później? - spytała. Juliet uniosła powieki. Czuła się jak nowo narodzona. Przez całe życie starała się spełniać czyjeś oczekiwania, jednak tej nocy podjęła ryzyko i zdecydowała się urzeczy wistnić własne marzenia. Promienie porannego słońca błyszczały na nagich ra mionach Gregora. Nie mogła się powstrzymać. Wyciągnę ła rękę i przesunęła palce wzdłuż jego obojczyka, a potem powoli w dół... Chwycił jej dłoń, nim było za późno. - Musimy porozmawiać, księżniczko. - Naprawdę, McLeod? - spytała filuternie. - Do diabła, dziewczyno! Znowu zaczynasz? Przysięgam, że nie mówiłem tak do żadnej innej kobiety. I nagle słońce skryło się za chmurą. - Nigdy? - upewniła się. - Nigdy.
Tylko ktoś, kto wiedział, że kłamie, dostrzegłby przerwę, która trwała zaledwie ułamek sekundy. Wahanie mężczy zny, który zastanawia się, czy powiedzieć prawdę, czy skła mać. I wybiera kłamstwo. Czemu się zdziwiła? I czy w ogóle miało to jakieś zna czenie? Przecież to całkiem niewinne kłamstwo, które mia ło sprawić, żeby poczuła się wyjątkowa. Więc czemu czuła się tak podle? - Przepraszam, McLeod. - Nigdy jeszcze nie była tak wdzięczna, słysząc dzwonek do drzwi księgarni. - Oba wiam się, że to mama. - Odrzuciła pościel i pospiesznie zbierała jego rozrzucone ubranie. - Przyszła mi pomóc. Przekręcił się na bok, patrząc na nią uważnie, i nagle poczuła się zawstydzona swoją nagością. - Ja też chętnie pomogę. Później możemy porozmawiać. Rzuciła na łóżko zebrane części garderoby. - Będziesz musiał poczekać. Nie wpisałam cię na dziś do kalendarza. - Powiedz mamie, że wypadło ci coś ważniejszego. Nie sprawiał wrażenia, że czuje się skrępowany. Leżał na plecach, z rękami pod głową, zupełnie jakby zamierzał cały dzień zostać w jej łóżku... Czekać, aż wróci, by mogli kontynuować to, co przerwali... Poczuła, jak jej ciało rea guje gwałtownie na jego podniecenie. - Zdawało mi się, że zależy ci na rozmowie - powiedzia ła, rozglądając się w poszukiwaniu butów. Musiała robić cokolwiek, żeby odwrócić myśli od tego, co podpowiada ło jej ciało. - Zgadza się. Trochę się zabawimy, potem porozmawia my, coś zjemy... Mamy cały dzień.
- Może ty. Ja mam sporo pracy - odparła. - Skorzystaj z tylnych schodów. Prowadzą prosto na ulicę. Tylko uważaj na drabiny, które Dave zostawił w przedsionku. - Co twoja mama ma do roboty w sklepie? - Pomoże mi doprowadzić wszystko do ładu przed ju trzejszym otwarciem. - Przydam ci się, jeżeli trzeba będzie przenieść coś cięż kiego. - Przecież masz tu tylko garnitur, McLeod. - Bardzo drogi garnitur, dodała w myśli. Jeździł harleyem, miał sta rego jaguara, urodziny córki urządzał na zamku... Gregor McLeod na pewno nie był prostym fachowcem. - Pójdę do domu i się przebiorę. - Nie! - powiedziała trochę zbyt ostro i zaraz dodała ła godniejszym tonem: - Nie rozumiesz. Mama rzuci na cie bie okiem i zaraz wszystko zrozumie... - Co takiego? Że spędziliśmy ze sobą noc? Nie jesteś małym dzieckiem, Juliet. - Nie o to chodzi. Tylko... Dlaczego, do cholery, ma mu coś wyjaśniać? - Już i tak wystarczająco pogmatwałam swoje życie. To ona pomogła mi się pozbierać. Wystarczy, że na ciebie spojrzy, i będzie wiedziała, że jesteś facetem, jakiego każ da rozsądna, zdrowa na umyśle kobieta powinna unikać. Spójrzmy prawdzie w oczy, McLeod. Nie jesteś grzecznym chłopcem. Zrobił obrażoną minę. - To nieprawda. Jestem grzeczny. I bardzo, bardzo dobry. Ostatniej nocy mówiłaś mi to wiele razy. Juliet zaczerwieniła się.
- Jools! - Przez okno widziała, że zniecierpliwiona ma ma odeszła od drzwi księgarni i patrzyła teraz w górę. Obudziłaś się już? - Zaraz zejdę - odkrzyknęła. Zabrała klucze i unikając wzroku Grega, powiedziała: - Muszę iść. Wyskoczył z łóżka i zablokował drzwi, nim zdążyła przejść przez pokój. Chciał jej tyle wyjaśnić... Ostatniej nocy wszystko zro zumiał. Od pierwszej chwili gdy usłyszał jej głos, od mo mentu, kiedy drwiąco odepchnęła jego wątpliwe zaloty, wiedział, że to coś znacznie więcej niż zwykły flirt. Prag nął z nią być i uczynić ją szczęśliwą. I to właśnie musiał jej powiedzieć. Sądził, że będzie miał na to cały dzień. Wyzna całą prawdę... między kochaniem się, zjedzeniem śniadania w łóżku, wspólnym prysznicem w tak maleńkiej kabinie, że woda ledwo mogła się wcisnąć między ich ciała. - Przepuść mnie, McLeod. A teraz znów używała jego nazwiska. Popełnił błąd, na zywając ją księżniczką. Wcześniej odniósł wrażenie, że nie przywiązywała do tego wielkiej wagi. Czemu więc teraz miało to dla niej takie znaczenie? - Zatrzymaj się na chwilę. Jools? - Miał nadzieję, że zdo ła ją rozśmieszyć. - Dostaję po uszach za każdym razem, gdy nazwę cię „księżniczką", a swojej mamie pozwalasz mówić do siebie „Jools"? - Zasłużyła na to, żeby nazywać mnie, jak jej się żywnie podoba. Odsuń się, McLeod. Na jej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. - To koniec? - spytał z rozpaczą, czując, że traci coś nie-
zwykle cennego. - Odprawiasz mnie? I nawet nie dosta nę całusa? - Nie... Żadnych pocałunków - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Postawiłam ci kolację. Wszystkie długi zosta ły spłacone. Postaraj się wyjść możliwie cicho. Nic dotąd nie zabrzmiało tak ostatecznie. Jak pożegna nie na zawsze. Jednak teraz już nie patrzyła na niego. Prawdę mówiąc, nie patrzyła nigdzie... Kiedy po omacku sięgnęła do klam ki, upuściła jeden but. Pochylili się jednocześnie, ale Greg był odrobinę szybszy. - Dziękuję - powiedziała, podnosząc na chwilę błysz czące od łez oczy. Potykając się, zeszła na dół i wpuściła mamę do środka. - Dobry Boże, Jools! Wyglądasz okropnie. - Zaspałam, przepraszam. Trochę zarwałam noc. Wspaniałą noc, która przyniosła dużo bólu... Oszukiwała się, licząc na to, że jedna noc jej wystarczy. Pokusa, by spędzić z nim długi, leniwy dzień, uświadomiła jej, jak bardzo się myliła. Jednak po całym dniu w ramio nach Gregora McLeoda w ogóle nie potrafiłaby pogodzić się z jego stratą. - Przepracowujesz się - rzuciła karcąco matka. - Nieprawda. Muszę być ciągle zajęta. Zastanawiałam się nad opracowaniem poradnika dla kobiet - mówiła szybko. Nie była tylko pewna, czy bardziej chce zająć uwagę matki, czy swoją. - Na temat zarządzania czasem. Mogłabym tak że napisać parę artykułów do pism kobiecych... Co o tym myślisz?
Mama wzruszyła ramionami, najwyraźniej uspokojona. - Może powinnaś pomyśleć o napisaniu kryminału. Ko bieta unika kary po zamordowaniu niewiernego faceta, a potem robi wielką karierę. - No proszę. Dwa znakomite pomysły jednego ran ka. - Juliet zmusiła się uśmiechu. - Chyba umieszczę je na swojej liście, zanim wylecą mi z głowy. - Rozejrzała się za swoim notatnikiem, ale po chwili zorientowała się, że w pośpiechu zostawiła go na górze. - No nic, zrobię to póź niej. Najpierw musimy ułożyć książki na półkach, ustawić nowości i zająć się dekoracją wystawy. Jeśli znajdzie wystarczająco dużo zajęć, przynajmniej nie będzie miała czasu, by pogrążyć się w bólu. To było jak uderzenie obuchem. Nie potrafiłby powiedzieć, ile czasu stał jak wmurowa ny. Od początku wiedział, że skądś musi ją znać. Coś w jej oczach, głosie, nawet w kolorze jej włosów - jaśniejszych niż mysie, ale nie całkiem blond - od pierwszej chwili nie dawało mu spokoju. Była chudym dzieciakiem z luźno zaplecionym warko czem. Stała w grupie dokuczających jej dziewcząt. Otoczy ły ją kołem, przedrzeźniając jej wymowę. Próbowała się wyrwać, a wtedy potknęła się i wysypała zawartość swojej torby. Podszedł do niej, uratował zeszyt, który próbowała złapać jedna z tych smarkul, i pomógł jej pozbierać resz tę rzeczy. Oczy miała zalane łzami i drżała jak liść osiki, ale gdy podawał jej zeszyt, podniosła wzrok i powiedziała: - Dziękuję. - Jej głos był cichy i słodki.
- Zawsze do usług, księżniczko. Nigdy nie poznał jej imienia, nazywał ją po prostu księżniczką, bo mówiła, jakby nią była. Od tamtego zda rzenia wypatrywał jej i gdy był w pobliżu, pilnował, żeby nikt jej nie dokuczał. Musiała go rozpoznać już w pierwszej chwili, tylko dla czego, na Boga, nic nie powiedziała? Nie, to było głupie pytanie. Wiedział, jaka jest odpowiedź. Ledwie otworzyła drzwi, oznajmił, że jest jej rycerzem. Stał tam jak idiota, zadowo lony z siebie, uważając, że za dobry uczynek należy mu się ciepłe przyjęcie. Zamiast tego powitała go długa cisza. Po znała go i czekała, aż on ją pozna. Przecież to bez sensu. Miała nad nim ogromną prze wagę. Nie zmienił się aż tak bardzo. Trochę zmężniał, był oczywiście starszy, ale to wszystko. Cholera, nawet jeździł na motorze, tak jak dawniej. Natomiast Juliet... Mała księżniczka zmieniła się nie do poznania. Stała się piękną, pewną siebie, seksowną kobietą. Jak niby miał się zorientować, że była tym żałosnym dzieciakiem w ubraniu ze sklepu z używaną odzieżą? Tyle że on wiedział. Nie był tego świadomy, ale wie dział. .. Dlatego właśnie bez zastanowienia nazwał ją księż niczką. Myślała, że ją okłamał, a przecież to nieprawda. By ła jedna jedyna. I zawsze tak będzie. Musiał jej to powie dzieć... Zrobić coś, żeby mu uwierzyła. Powinna go wysłuchać, a był tylko jeden sposób, żeby przyciągnąć jej uwagę. Nie tracąc czasu, ubrał się, ze stoli ka wziął swoje klucze, portfel i notatnik, po czym wezwał
taksówkę. Miał nadzieję, że jego architekt nie ma na dzisiaj żadnych planów... Juliet była na ostatnich nogach. Pracowała cały dzień bez wytchnienia, żeby tylko nie musieć myśleć. Była zbyt zmę czona, aby cokolwiek zjeść, niewiele też piła, a wyprawa do szpitala całkiem ją wykończyła. Kiedy weszła na poddasze, miała tylko tyle siły, żeby paść na łóżko. Zdążyła jeszcze po myśleć, że jej pościel przesiąkła wyrazistym, męskim zapa chem Gregora McLeoda i że upranie jej będzie najtrudniej szym zadaniem, jakie kiedykolwiek musiała wykonać. - Skoro już skończyliśmy ze sklepem, wezmę się znowu do malowania mieszkania, panno Howard. - Wolałabym, żeby pomalował pan wejście do sklepu, Dave. - Wyszła z nim na zewnątrz. - Wszystkie elementy na czarno, a litery na złoto. Zna pan jakiegoś dobrego liternika? Postanowiłyśmy z Maggie, że sklep będzie się na zywał „Zabójczy Pocałunek". - Zrobię wszystko zgodnie z pani życzeniem, panno Ho ward - powiedział grzecznie. Pomyślała o garniturze McLeoda i stłumiwszy poczucie winy, wyjaśniła, na czym jej zależy. - Greg? Gdzie jesteś? - Nie mogę w tej chwili rozmawiać, Neil. - Więc przynajmniej posłuchaj. Możliwe, że Marty Du ke prysnął z kraju, ale najwyraźniej nie pomyślał o zabra niu żony. I teraz ona rozmawia z prasą...
Drabiny przed wejściem skutecznie odstraszyły niezde cydowanych klientów, ale Juliet i tak miała dużo pracy. Pa kowała tytuły, które nie pasowały do specjalizacji sklepu. Z kolegą Saffy omówiła sprawę strony internetowej księ garni. W oknie wystawowym umieściła plakat, który zapra szał do udziału w spotkaniach klubu czytelników powieści sensacyjnych. Wszyscy chętni mogli się w tej sprawie kon taktować z jej matką. Po lunchu wysłała Saffy do piekarni po ciastka dla czy telników romansów, którzy tego popołudnia mieli swoje comiesięczne spotkanie. - Juliet, czy twoja mama mieszkała kiedyś na Milsom Street? - spytała Saffy po powrocie. - Dawno temu. - Zanim ona przyszła na świat. - Cze mu pytasz? - Ktoś zobaczył jej nazwisko na plakacie i spytał mnie o nią. Juliet podniosła się i podeszła do drzwi. Stał tam dość wysoki, szczupły, elegancki mężczyzna. - Jestem Juliet Howard - przedstawiła się, podając mu rękę. - To pan pytał o moją matkę? Mężczyzna gwałtownie pobladł. Przeraziła się, że może zemdleć, i pospiesznie poprowadziła go do jednego z foteli. - Saffy, przynieś wodę. - Nie, dziękuję. Nic mi nie dolega, naprawdę. Jestem po prostu zaskoczony. Jest pani bardzo do niej podobna. - Po kręcił z niedowierzaniem głową. - Jakoś nie pomyślałem, że wyszła za mąż i ma dzieci. - Słucham? - Becky. Becky Howard jest pani matką? - Nie czekał
na odpowiedź. - W pamięci zawsze zachowuje się obrazy z przeszłości, nie uważa pani? Dla mnie na zawsze pozo stała dziewczyną w dżinsach i białym podkoszulku, która stała na peronie i machała mi na pożegnanie. - Pan znał moją mamę? - Byliśmy zaledwie nastolatkami. Ja stąd... wyjechałem. Podałem jej swój adres, gdy tylko wprowadziliśmy się do no wego mieszkania. Obiecywała, że będzie do mnie pisać... Nagle zdała sobie sprawę, że ma przed sobą swojego oj ca. Wcale jej nie porzucił, nie uciekł. W ogóle nie wiedział o jej istnieniu. Jej matka nie została opuszczona przez swo jego młodego kochanka, lecz najzwyczajniej w świecie nie powiedziała mu, że ma córkę. - Gdzie pan pojechał? - Do Kornwalii. Mój ojciec pracował w banku i prze noszono go za każdym razem, gdy dostawał awans. Nie chciałem jechać, ale oboje chodziliśmy jeszcze do szkoły. Zamierzałem tu wrócić, ale kiedy nie pisała do mnie, po myślałem, że spotkała kogoś innego. - A pan? Spotkał pan kogoś innego? - Nikogo, kto choćby umywał się do Becky. Nikogo, ko go mógłbym poślubić... - Saffy... - Mimo że w głowie miała kompletny męt lik, starała się zachować spokój. - Bardzo cię proszę, za dzwoń do mojej mamy. Powiedz jej, żeby zostawiła wszyst ko i przyjechała tutaj. Natychmiast. A potem zrób kawę. Albo herbatę... - Głos wiązł jej w gardle. - Przepraszam. Nie wiem, jak się pan nazywa. - Walker. James Walker. Z przyjemnością napiję się her baty. Dziękuję.
- Jools? - Mama wpadła do księgarni pięć minut póź niej. - Co się stało? W tym momencie dojrzała mężczyznę, który powoli pod niósł się z fotela. Upuściła torebkę i zakryła dłońmi usta. - James... - Wyciągnęła rękę, cofnęła ją, ale zdążył ją chwycić i już po chwili padli sobie w ramiona. - Co się dzieje? - spytała Sany. - To romans, Saffy. Chłopiec poznaje dziewczynę, tra ci ją, a później znów ją odnajduje. - Juliet zamaszystym gestem wskazała dział powieści romantycznych. - Możesz o tym przeczytać... W tym momencie jej wzrok padł na gazetę, którą mama upuściła razem z torbą. „Kim jest tajemniczy inwestor". Tuż pod tytułem widniało zdjęcie Gregora McLeoda. Kiedy za jej plecami rozległ się dzwonek, wiedziała, kto wchodzi, zanim odwróciła głowę. -Juliet... - Pan McLeod. Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? Chce pan obejrzeć miejsce, gdzie powstanie parking? - Miałem nadzieję, że zdążę przyjechać, zanim to zoba czysz, Juliet. - Dlaczego? - Czuła niespodziewany spokój, a może po prostu była odrętwiała. - Co by to zmieniło? - Chciałem ci powiedzieć... - Zawahał się, patrząc na jej matkę i Jamesa, którzy przyglądali się im obojgu. - Och, nie musisz się wstydzić. Chciałeś mi coś powie dzieć wczoraj rano. Czy sądziłeś, że skoro poszłam z to bą do łóżka, zapomnę o Priors Lane i tych wszystkich lu dziach? Tak jak ty zapomniałeś o Maggie?
W księgarni nagle zrobiło się tłoczno, ale nie zwracała na to uwagi. Im więcej osób słyszało, jakim był człowie kiem, tym lepiej. - Wydaje ci się, że jesteś strasznie sprytny, McLeod. Uda wałeś, że nie interesujesz się, jak chcemy uratować Prior's La ne, ale nie pozwalałeś mi przestać o tym opowiadać. Kiedy odbiegałam od tematu, zaraz zadawałeś mi właściwe pytanie. Nawet pozwoliłeś mi zapłacić za ten przywilej, ty sknero. - Juliet, pozwól mi wyjaśnić... Zdawała sobie sprawę, że przesadziła. Jednak całe życie zachowywała się poprawnie, a tymczasem wszyscy wokół niej wciąż kłamali... - Cóż to? Już nie jestem księżniczką? Chyba zorientował się, że nic, co powie lub zrobi, nie zdoła wytłumaczyć jego zdrady, bo nie odpowiedział. - Widzę, że nie. Cóż, może wydaje ci się, że wygrałeś. Ale nic z tego. - Zrobiła krok w jego stronę. - Mam dość zastanawiania się nad tym, czego sobie życzą inni, dość uciekania przed porównaniami, dość kłamstw. - Palcem stuknęła w połę miękkiego kaszmirowego płaszcza. - Rób, co chcesz, ale nigdy nie pozwolę ci zniszczyć tego, co lu dzie sobie cenią. - Znów stuknęła go palcem. Chwycił jej dłoń, zanim zrobiła to po raz trzeci. - Kocham cię, Juliet. Roześmiała się. - Och, daj spokój. Widzę, że naprawdę jesteś zdespero wany. Odwróciła się do niego plecami i w tym momencie sta nęła twarzą w twarz z kilkunastoma kobietami, które wpa trywały się w nich z otwartymi ustami.
- Jesteście z klubu czytelników romansów? - spytała. Przepraszam. Mamy dziś niezwykły dzień. Ni stąd, ni zowąd pojawił się mój zaginiony ojciec, a także człowiek, który chce na tym terenie zbudować parking. Jeszcze tylko brakuje face ta, który zniszczył moją karierę, i bylibyśmy w komplecie. - Juliet! Tym razem to była jej matka, ale zignorowała ją. - Proszę panie do drugiej części sklepu. Postaramy się, żeby było wam jak najwygodniej. Saffy przygotuje kawę lub herbatę... - Kiedy nikt się nie odezwał, dodała: - Pro szę mi wybaczyć, ale muszę wyjść... i się wykrzyczeć. Nim dobiegła do mieszkania na poddaszu, pragnienie, by móc głośno wyrazić swoje emocje, całkiem ją opuściło. Nie trzeba było aż tyle czasu, aby zrozumieć, że ktoś z tych ludzi może pójść za nią. Na razie nie była gotowa, żeby rozmawiać z kimkolwiek. Wcześniej czy później będzie musiała przeprosić za swoje zachowanie, ale jeszcze nie teraz. Najpierw powinna się pozbierać, pogodzić z faktem, że została tak haniebnie zdradzona. Złapała płaszcz i torebkę i korzystając z tylnych scho dów, zbiegła na dół. Kiedy otworzyła drzwi, okazało się, że Gregor przewidział jej zamiary i stał tuż za progiem. - Musimy porozmawiać - odezwał się. - Nie mam nic do powiedzenia... - Ale ja mam. Pójdziemy na górę, czy raczej wolisz się przejść? -Ja... - W takim razie przespacerujemy się - uznał. Przytrzy-
mał jej płaszcz, czekając, aż wsunie go na ramiona. - Jest zimno - powiedział, gdy się zawahała. W milczeniu włożyła okrycie, zatrzasnęła drzwi i nie oglądając się, ruszyła w stronę rzeki. Zatrzymała się do piero na moście. Oparła łokcie o balustradę, próbując od zyskać oddech i powstrzymać łzy. - Ten mężczyzna w księgarni to twój ojciec? - spy tał Greg, podając jej kubek parującej herbaty, którą kupił w budce z przekąskami. - Na to wygląda. - Jak się z tym czujesz? Podniosła na niego wzrok. Zamierzał z nią rozmawiać o niespodziewanym pojawieniu się ojca? - A jak ci się zdaje? Matka mnie okłamała. Mówiła... pozwoliła mi wierzyć, że porzucił ją... i mnie. - A nie zrobił tego? - Nie miał pojęcia o moim istnieniu. Kiedy mnie zoba czył, pomyślał, że wyszła za kogoś innego... - Odwróci ła się do niego, nie przejmując się już, że zobaczy jej łzy. - Czemu to zrobiła? - Możesz ją spytać. - Wzruszył ramionami. - Albo spró buj sama sobie odpowiedzieć. Musieli być wtedy bardzo młodzi. - Chodzili jeszcze do szkoły. - Cóż, może nie chciała mu wiązać rąk. Myślała, że to da mu szansę, aby coś osiągnął. Musiała bardzo go kochać. Gdy by się dowiedział, nic by go nie powstrzymało, żeby zostać. - Skąd wiesz? - Bo gdybym ja pozostał w nieświadomości, moja córka czułaby do mnie to samo, co ty do niego.
- Sądzisz, że Fiona myślała o twojej przyszłości, gdy mil czała na temat dziecka? - Fiona myślała wyłącznie o sobie. No, ale my się nie kochaliśmy. Juliet upiła łyk herbaty. - Wsypałeś cukier. - Skrzywiła się z obrzydzeniem. - Uznałem, że ci nie zaszkodzi - odparł, po czym zmie nił temat. - Juliet, ja cię nie okłamałem. - Nie powiedziałeś mi prawdy. McLeod utkwił wzrok w rzece. - Kiedy nazwałem cię księżniczką, to był po prostu zwy kły odruch. Zmarszczyła brwi. Nie o to jej chodziło i dobrze o tym wiedział... - Nie używam tego słowa na co dzień, chociaż nie dzi wię się, że tak mogłaś pomyśleć. W gruncie rzeczy mó wiłem tak tylko do jednej osoby. W szkole była taka ma ła chuda dziewczynka. Miała wielkie srebrnoszare oczy... - Juliet zadrżała, a wtedy zdjął szalik, owinął nim jej szyję i kciukiem otarł łzę z jej policzka. - Wtedy również były pełne łez. - Gregor... - Upuściła torbę, a ja podniosłem jej rzeczy. - Z kieszeni wyjął zniszczony zeszyt. - I ten notatnik. - Zastanawiałam się, gdzie się podział - odezwała się. - Przez pomyłkę wziąłem go wczoraj rano. - Położył ze szyt na balustradzie. - Mam bardzo podobny. - Wiem, zapisywałeś tam wymiary okna. - Spojrzała na czarny notatnik. - Pewno go przeczytałeś... - Może potrafiłbym oprzeć się pokusie, gdybym był ry-
cerzem bez skazy. Ale nie jestem. Muszę powiedzieć, że ten dokument zrobił na mnie wrażenie. Miałaś bardzo jasno określone cele i w dodatku prawie wszystkie osiągnęłaś. - Jestem bardzo zdyscyplinowana. Wstyd mi, że nie zdo byłam stanowiska w zarządzie firmy. - Bardziej interesuje mnie to, że większość nieodhaczonych pozycji jest po stronie z przyjemnościami. Chyba po winnaś poświęcić trochę czasu, żeby je realizować. Przecież już to robię, pomyślała. - Powinnam zacząć od sterczących włosów? -Twoim włosom nic nie brakuje... Ale skoro tego chcesz, czemu nie? - Chyba nigdy mi na tym nie zależało. Chciałam tylko wyglądać jak wszyscy. - W każdym razie nie ma powodu, żeby rezygnować z wycieczki do Disneylandu w Paryżu. Ja również nigdy tam nie byłem. - To zachowam do chwili, gdy będę miała co najmniej czworo własnych dzieci. - Zauważyłem tę pozycję na twojej liście. Nie gniewaj się, że to powiem, Juliet, ale nie robisz się młodsza. Powinnaś zająć się tym jak najszybciej... - Dziękuję ci bardzo. - A ponieważ zostałem wybrany na ich ojca, chętnie służę pomocą. Chociaż wolałbym, żebyś najpierw za mnie wyszła. - Do tej pory oboje byli bardzo poważni, ale nagle w jego oczach pojawił się uśmiech. - Taka propozycja nie jest dla mnie chlebem powszednim, Juliet. W gruncie rze czy składam ją po raz pierwszy. - Mówisz o dzieciach czy o małżeństwie?
- O jednym i drugim. Miała nadzieję, że oczy nie zdradzą jej uczuć. - Dzięki, McLeod, ale trzeba czegoś więcej niż obietni cy spłodzenia czworga dzieci i wycieczki do Disneylandu, żebym zapomniała o twoich planach dotyczących Priors Lane. - Czy ktoś ci kiedyś zwrócił uwagę, księżniczko, że sta wiasz rycerzom bardzo wysokie wymagania? - Spodziewałbyś się czegoś innego po matce swoich dzieci, McLeod? - Raczej nie - przyznał. - Może gdybym pokazał ci, co zamierzam zrobić w tej części miasta, zgodzisz się ponow nie przemyśleć moją propozycję. Nie czekając, aż wyrazi zgodę, z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął dużą kopertę. - To wyłącznie artystyczna wizja - powiedział, rozkła dając arkusz papieru. - Hilliard naszkicował to dla mnie wczoraj. Z niedowierzaniem wpatrywała się w rysunek, na któ rym Prior's Lane wyglądała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażała. Nawet był tu śliczny kuty żelazny dach, który chroniłby kupujących przed deszczem czy wiatrem. - Nie wiem, co powiedzieć, Gregor. - Tak - podpowiedział, składając rysunek. - Tak? - powtórzyła niepewnie. - Cóż, jeśli powiesz „nie", może jednak zbuduję parking. - Ależ to szantaż. - Sama niedawno powiedziałaś... Nie jestem grzecznym chłopcem. Nie potrafiła już dłużej powstrzymać uśmiechu.
- Może byłam trochę za ostra, chociaż... - Boże, coś jeszcze? - Myślałam o warsztacie Duke'a. Wielu dobrych fachow ców straciło pracę. Przyszło mi do głowy, że mogliby za łożyć spółdzielnię. Chyba znalazłoby się jakiejś miejsce na biuro... - Pod warunkiem, że ty wszystko zorganizujesz. - Mogę się tym zająć. - Nie wątpię, ale w takim razie należy ustalić coś jeszcze. - Wyjął z kieszeni anulowane pokwitowanie operacji z jej karty kredytowej. - Co to jest? - Zapewnienie, że gdy w końcu powiesz „tak", nie wyj dziesz za sknerę. Przez chwilę patrzyła na przedarty kwit, po czym pod niosła wzrok na Gregora. Kiedy wziął ją w ramiona, słowa nie były już potrzebne. Jej usta znacznie wymowniej i żarli wiej wyrażały zgodę. Tak sugestywnych słów nie znalazło by się w żadnym leksykonie. Może dlatego nie słyszeli, gdy czarny zeszyt zsunął się z balustrady, z pluskiem wpadł do rzeki i bez śladu zniknął pod wodą. - Co to? Listy z wyrazami miłości dla nowego przy bysza? Juliet podniosła wzrok na męża, który z uwielbieniem wpatrywał się w niemowlę leżące w kołysce. Stłumiła uśmiech, widząc, ile mocy ma w sobie takie małe różowo-białe zawiniątko. - Tu jest kartka od Chloe, która z całego serca dzięku je, że wreszcie dostała siostrzyczkę. Przyjedzie na weekend,
żeby pozachwycać się nią osobiście... - Podała mu list. A to od mamy i taty. Mam straszne wyrzuty sumienia, że przerwali miesiąc miodowy... - Przecież zawsze mogą pojechać w następną podróż. A to co? - To? - Podniosła list napisany na eleganckim kremo wym papierze. - To tylko parę słów od lorda Markhama. Pyta, czy jestem gotowa przyjąć stanowisko w zarządzie firmy. Z jakiegoś powodu udziałowców nie zachwyciła no minacja jego chrześniaka. - Ile ci proponują? - Dwa razy więcej, niżbym wzięła. - Skusiło cię to? - Ani trochę. - Upuściła list na podłogę, po czym wy jęła córeczkę z kołyski, włożyła ją w ramiona Grega i po chyliła się, żeby go pocałować. - Wszystko, czego pragnę, mam tutaj.
Way Margaret Ukochana z dzieciństwa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zabawna sprawa z tą miłością, pomyślał Mitch. Nigdy nie przemija. Choć moŜe tylko on potrafił kochać tak bezwarunkowo i niezmiennie? Choćby Ŝył nawet sto lat, z pewnością nigdy nie zapomni ukochanej z dzieciństwa, pięknej Christine Reardon. Od dziecka byli ze sobą tak mocno związani, Ŝe ta nie szczęsna i — co tu duŜo gadać — nieodwzajemniona miłość juŜ nigdy nie da mu spokoju. Wystarczyło dzisiaj jedno spojrzenie, a znów był jak urzeczony, choć ukochana tak okrutnie go zraniła. Oboje z Christine urodzili się i wychowali na tym odludziu. Oboje byli potomkami starych pionierskich rodów, poniekąd tutejszej arystokracji. On, Mitchell Claydon, to dziedzic z farmy Marjimba, ona — wnuczka zmarłej Ruth McQueen, którą Ŝegnali dziś z wielką ulgą. Pogrzeb odbywał się w palącym słońcu, ale szczęśliwie juŜ się skończył. Niestety, stypa urządzona w Wunnamurze, rodzinnej posiadłości McQueenów, ciągnęła się bez końca. KaŜdy z przybyłych chciał złoŜyć wyrazy współ czucia rodzinie wielkich hodowców. Mitch juŜ od dwóch godzin męczył się jak potępiony. Miał tylko nadzieję, Ŝe nie widać po nim, jak chętnie zamieniłby te wszystkie filiŜanki herbaty, a nawet szklaneczki whisky, którą raczyli się chłopcy w bibliotece, na zimne piwo. Być moŜe to brak szacunku z jego strony. Ostatecznie pogrzeb seniorki rodu
McQueenów był doniosłym wydarzeniem w tej odludnej części Queenslandu. Ale teŜ Ruth nie była zwykłą babcią, po której ktoś by rozpaczał. Za Ŝycia traktowała wszystkich z niesamowitą bezwzględnością. Miała twardy charakter i pieniądze, które dawały jej władzę. Nigdy jej nie lubił. MoŜna rzec, Ŝe wręcz jej nie cierpiał, trudno więc oczekiwać, by nagle zaczął odczuwać Ŝal. To właśnie z powodu babki zostawiła go ukochana Christine. Uciekła, Ŝeby wyrwać się z jej szponów. Przy najmniej tak utrzymywała. Tak czy inaczej, okropnie to przeŜył. A przecieŜ zawsze powtarzała, Ŝe będzie go kochać aŜ po grób. Jej Ŝarliwe wyznanie ciągle rozbrzmiewało echem w jego sercu. — Jak ja cię kocham, Mitch! — Twarz dziewczyny jaśniała nad mm jak perła. Rozplotła gruby warkocz i jej jedwabiste włosy błyszczały nawet w ciemnościach panujących nad porośniętym róŜowymi liliami stawem. Nikt poza nimi tu nie przychodził. Na dobrą sprawę mało kto wiedział o tym sekretnym miejscu. Piękne dłonie Christine zawsze pachniały kwiatami. Pieściła jego nagi tors, przesuwając ręce w dół delikatnymi, kolistymi ruchami, aŜ krew mu się burzyła, a ciało drŜało z poŜądania. Pragnął jej jak diabli! Zrobiłby dla niej wszystko. Miała nad nim tak wielką władzę. Zahipnotyzowała go tak, Ŝe w ogóle nie zauwaŜał innych dziewczyn. Istniała tylko ona. Jednak jej płomienne deklaracje okazały się wierutnymi kłamstwami. Zdradziła go. Wykorzystała i wzgardziła je go miłością. Do tej pory czuł ból i Ŝal. Bóg jeden wie, jak bardzo się starał normalnie Ŝyć... Bezskutecznie. Stał teraz we wspaniałym salonie Wunnamurry, przyglądając się, jak zebrana rodzina Ŝegna odjeŜdŜających Ŝałobników. AŜ dziw, ile tu zatroskanych mm, cmokania w powietrzu, pełnych ubolewania kondolencji. A przecieŜ zmarła była szczerze nielubiana. Zresztą powszechny brak sympatii zupełnie jej nie
przeszkadzał. W gruncie rzeczy sama prowokowała silne emocje u ludzi, których uwaŜała za gorszych od siebie. Vale, Ruth! śegnaj, arogancka snobko! Kyall to zupełnie inna historia. Na jego wizerunku nie było Ŝadnej rysy. Kyall McQueen i jego narzeczona, Sarah Dempsey, obecnie dyrektorka szpitala w Koomera Crossing, byli jego przyjaciółmi z lat dziecięcych. TuŜ obok nich stali rodzice Kyalla, Enid i Max, a za nimi szesnastoletnia kuzynka Kyalla, Suzanne, którą ściągnięto do domu ze szkolnego internatu. Uwagę Mitcha przyciągała jednak wyłącznie zachwycająca młoda kobieta, opiekuńczo obejmująca Suzanne. Wyglądała jak egzotyczny, długonogi ptak wodny. Christine, jego ukochana! Jakie to były piękne dni, dni ich miłości. Cholera, opętała go do tego stopnia, Ŝe od tamtej pory nie posunął się w Ŝyciu nawet o jeden krok. A tymczasem Chris gnała do przodu w oszałamiającym tempie. Z niezdarnego podlotka, który chodził z pochyloną głową i przygarbionymi ramionami, co miało ukryć nadmiemy wzrost, przeobraziła się w piękną kobietę, rozchwytywaną modelkę. Jej zdjęcia bezustannie pojawiały się na okładkach popularnych na całym świecie magazynów. Gdy ją dziś zobaczył, schodziła właśnie po imponujących schodach Wunnamurry. Trzeba przyznać, pomyślał cynicznie, Ŝe znakomicie opanowała koci krok, jakim modelki poruszają się po wybiegu. BoŜe, aleŜ była cudna! Z irytacją poczuł, Ŝe strzały miłości znów go ranią. Stał i wpatrywał się w nią, jakby była boginią, która raczyła zaszczycić Ziemian swoją wizytą. Jej widok pozbawił go oddechu. Był w stanie jedynie gapić się na nią tępo, podczas gdy serce waliło tak mocno, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi. Co za haniebna słabość...
— Mitch, tak się cieszę, Ŝe cię widzę — Na pięknej twarzy o wysokich kościach policzkowych pojawił się słynny na całym świecie uśmiech. — To miło, Ŝe przyjechałeś. Zakręciło mu się w głowie. Nagle przed jego oczami, jak na taśmie filmowej, zaczęły przewijać się sceny z przeszłości. On z Chris: jeździli konno, pływali, kąpali się nago w strumieniach przepływających przez Maijimbę, odkrywali pastwiska na wzgórzach, a takŜe... swoje młode ciała. Bóg tylko wie, skąd wziął odwagę, Ŝeby się poruszyć, ale jakoś się udało. — No co ty, Chrissy? PrzecieŜ jesteśmy jak rodzina. Podszedł do niej wolno. Nie próbował jej ani przytulić, ani pocałować w policzek, tylko z cierpkim uśmiechem uścisnął jej dłoń. To krótkie powitanie miało miejsce dwadzieścia minut przed wyruszeniem na cmentarz, gdzie pogrzebano Ruth z pompą, na jaką z pewnością nie zasłuŜyła. Od chwili tej rozmowy Mitch zaczął się powaŜnie obawiać, Ŝe uczucia wezmą nad nim górę, a to byłby wielki błąd. W zasadzie potrafił juŜ nad sobą panować. Nauczył się tego, gdy go porzuciła. Taki produkt uboczny odtrącenia. Teraz nie szukał juŜ miłości. Zresztą, co to jest miłość? Zaledwie dwusylabowe słowo. A jemu potrzebne było towarzystwo. I seks. Ulegał pokusom, jak kaŜdy męŜczyzna, ale unikał zaangaŜowania i cierpienia. Miał za to czasami dobrą zabawę i to mu wystarczało. Tylko co to za Ŝycie, gdy nie moŜna się juŜ zakochać? Christine, jego jedyna miłość, na zawsze stała się częścią jego Ŝycia. Wygląda na to, Ŝe z uczuciem do niej będzie musiał się zmagać do końca swoich dni. Błyszczała jak najpiękniejszy brylant. Jej blask prawie go oślepiał, a mimo to nie mógł oderwać od niej oczu. Brzydkie kaczątko, jak mówiła o córce Enid, wyrosło na łabędzia. Zawsze wiedział, Ŝe tak będzie.
Gdy dorastała, Enid i Ruth rzadko miały dla niej dobre słowo. Bez przerwy wytykały jej niezgrabny sposób poruszania się i zamiłowanie do noszenia bryczesów i koszul. A ona na złość celowo podkreślała swój chłopięcy — lub, jak to określały matka i babka, bezpłciowy — wygląd. Śmiała się potem z tego, gdy całował i pieścił jej piękne i bardzo kobiece piersi. Enid i Ruth, obie bardzo drobne, nie ukrywały, Ŝe ubolewają nad wybujałym wzrostem córki i wnuczki. Zupełnie jakby nie miały z tym nic wspólnego! Fakt, Ŝe sto osiemdziesiąt centymetrów to raczej duŜo jak na kobietę, ale czy musiały być takie okrutne? Nic dziwnego, Ŝe Christine opuściła dom. Rozumiał to kaŜdy, kto znał jej matkę i babkę. Czemu jednak zostawiła jego? Cholera, przecieŜ właśnie chciał się z nią oŜenić! Miała dziewiętnaście lat, on skończył dwadzieścia je den. Wydawało mu się, Ŝe kaŜda kobieta powinna traktować go jak podarunek od niebios. Dziewczyny często mu to powtarzały. Tylko nie Christine. Obrzuciła go epitetami, ciskała gromy i w końcu wygłosiła tyradę, Ŝe najpierw musi uporać się sama ze sobą, a dopiero potem będzie mogła zająć się nim. MałŜeństwo? Dzieci? Czy kiedyś zastanawiał się, co wyniknie z ich związku? PrzecieŜ ich dzieci będą mogły zostać tylko gwiazdami koszykówki. Nie widział w tym mc złego. Potwornie się wtedy po kłócili. Ból i poczucie straty były tak dojmujące, Ŝe mówił wiele rzeczy, których nigdy me powinien był powiedzieć. CzyŜ nie przyrzekła mu kiedyś, Ŝe zostanie jego Ŝoną? Miał wtedy co prawda czternaście lat, ale sądził, Ŝe oboje traktują tę obietnicę powaŜnie. Teraz juŜ wiedział, Ŝe była to dziecinada. Tyle, Ŝe jego uczucia nigdy nie uległy zmianie.
W gruncie rzeczy ciągle dochowywał jej wierności. Wprawdzie ciało ulegało słabościom, ale serce pozostało lojalne. Śmierć Ruth sprowadziła Christine do Wunnamuny Ciekawe na jak długo? Na kilka dni, moŜe na tydzień? Chyba mogła sobie pozwolić na urlop? Kochała ojca i brata, z całej siły starała się teŜ kochać swoją nieczułą, oziębłą matkę. Mitch zauwaŜył takŜe, jak ciepło zajęła się Suzanne. Wiedział, Ŝe nie pracowała dla pieniędzy — miała całkiem pokaźny fundusz powierniczy — potrzebowała tylko odnaleźć poczucie własnej wartości. Sukces, jaki odniosła, z pewnością jej to umoŜliwił. Zawsze uwaŜał, Ŝe jest piękna, lecz teraz jej uroda takŜe uległa zmianie. Christine juŜ nie garbiła się ani nie pochylała głowy, Ŝeby ukrywać wzrost. BoŜe, ile razy próbował ją do tego przekonać! Ubierała się teŜ zupełnie inaczej. Dla niego nigdy nie miało znaczenia, co na siebie włoŜyła. Zwykle nosiła sportowe, swobodne rzeczy. Teraz wyglądała fantastycznie. Mimo Ŝe od stóp do głów ubrana była na czarno, wyróŜniała się jak piękny Ŝuraw w stadzie szarych gęsi. Wydawała się teŜ bardziej cierpliwa. Przez całą ceremonię stała zamyślona. Nawet jeśli wspominała cięty język babki, nie okazywała zdenerwowania ani lekcewaŜenia, za które dawniej ciągle była strofowana. Tylko od czasu do czasu jej twarz rozjaśniał sławny teraz uśmiech. Christine! Poczuł, jak ogarnia go złość. Kochał tę boginię piękności i groziło mu, Ŝe teraz znów straci dla niej głowę. Mimo tylu lat oddalenia przebywanie z nią w tym samym pokoju wprawiało go w dziwny nastrój. AŜ za dobrze zdawał sobie sprawę, Ŝe czas ucieka. Wszyscy jego znajomi byli juŜ zaręczeni lub Ŝonaci. Z pewnością i dla niego nie za brakłoby kandydatki na Ŝonę. Tytko czy on zdoła się kiedyś wreszcie poddać jakiejś kobiecie?
Christine równieŜ nie wyszła za mąŜ. Od lat śledził jej karierę, o której rozpisywała się prasa brukowa. Jej nazwisko łączono z wieloma znanymi męŜczyznami: Był wśród nich obiecujący amerykański aktor, gwiazda jakiejś popularnej telenoweli. Matka pokazała mu kiedyś okładkę z jego zdjęciem. Ze zdumieniem ŜauwaŜył, Ŝe są do siebie dość podobni: obaj byli wysokimi blondynami o niebieskich oczach. MoŜe Christine teŜ to zauwaŜyła? MoŜe powiedziała sobie: „Patrz, ten facet trochę przypomina Mitcha. Pamiętasz go? To twój pierwszy kochanek. Gotów był się o ciebie bić, zostać twoim niewolnikiem, oddać za ciebie Ŝycie. Dla ciebie sprzedałby nawet rodzinną posiadłość. Naprawdę cię kochał”. Ale ona wyjechała. Uciekła. A biedny Mitch Claydon został ze złamanym sercem. Mitch zauwaŜył, Ŝe matka daje mu jakieś znaki. Tak, z pewnością rodzice chcą juŜ lecieć do domu. Ostatnio coraz częściej siadał za sterami samolotu. Ojciec wolał latać jako pasaŜer. Rysy jego twarzy, od pewnego czasu nieświadomie napięte, wyraźnie się odpręŜyły. Bardzo kochał matkę. W czasie stypy zdołał zamienić z Christine zaledwie parę słów. Prawdę mówiąc, dłuŜej rozmawiał z jej szesnastoletnią kuzynką, Suzanne. Pomyśleć, Ŝe dawniej natychmiast rzucali się sobie w ramiona, całowali się, przytulali... Nigdy nie mieli dość. Ale to było dawno temu. Wtedy najchętniej spędzaliby ze sobą kaŜdą wolną chwilę. UłoŜyli teŜ sobie własną bajkę, w której miał ją wyzwolić ze szponów złej babki... PoboŜne Ŝyczenia! Od tamtej pory upłynęło tyle czasu. Tyle lat, tyle zmian, tyle bólu... A teraz Christine wróciła. Jak, na Boga, miał sobie z tym poradzić?
Christine miała nadzieję, Ŝe Mitch nie zauwaŜył, jak mu się przygląda. Ból, Ŝal i wspomnienia były tak Ŝywe, jakby ich rozstanie nastąpiło dopiero wczoraj. Ciągle biła od niego ta sama magnetyczna moc, która kiedyś zawładnęła jej sercem. Nie sposób było go ni zauwaŜyć. Mitch Claydon był niewątpliwie zachwycającym męŜczyzną. Złotowłosy, przystojny i w dodatku o wyraźnie heteroseksualnych skłonnościach. W jej branŜy, gdzie nie brakowało nie zwykle przystojnych męŜczyzn, było to rzadkością. Mitch nie pasowałby do tego świata. Był człowiekiem czynu, lubił konkretne działanie, a przy tym miał miły, pogodny sposób bycia. Pochodził z rodziny o bardzo starych tradycjach i sam był hodowcą z krwi i kości. Pod tym względem ich rodziny były do siebie podobne, tyle Ŝe u Clayclonów nie było Ŝadnych konfliktów. Mitch miał oddanych i kochających rodziców. Wydawał się jej taki nieprzystępny. Miała wraŜenie, Ŝe jego wzrok mówi: „MoŜe kiedyś nawet cię kochałem, ale to juŜ skończone”. To samo odczuła, gdy się z nią dzisiaj witał. Na jego opalonej twarzy widniał olśniewająco jasny uśmiech. Niebieskie oczy, które w zaleŜności od nastroju stawały się turkusowe, błyszczały migotliwie, jakby od środka rozświetlały je gwiazdy. Gęste złote włosy muskały kołnierzyk koszuli. Ale spoza tej ujmującej powierzchowności coś do niej krzyczało ostrzegająco: „Trzymaj się z daleka!”. Miała nadzieję, Ŝe nie widać po niej, jak bardzo jest nieszczęśliwa. W zawodzie modelki nauczyła się cennej sztuki kamuflaŜu i na zawołanie potrafiła przybrać odpowiednią minę. Wiedziała z doświadczenia, Ŝe tacy męŜczyźni jak Mitch wykraczają ponad przeciętność. Przede wszystkim zauwaŜano ich przystojny wygląd, ale tym, co naprawdę ich wyróŜniało, była pewność siebie. U niektórych czasami wręcz graniczyła ona z arogancją. Wynikało to z nad zwyczajnych umiejętności i
świadomości odniesionego sukcesu. McQueenowie i Claydonowie stworzyli hodowlane imperia, które rozwijały się dzięki takim ludziom jak Mitch i jej brat, Kyall. Bez nich i im podobnych rodzinne potęgi upadłyby, a majątki zostałyby podzielone. Tak się przecieŜ stało z Reardonami, rodziną jej ojca. Nazwisko McQueen i władza jej babki były tak potęŜne, Ŝe bratu na chrzcie nadano imiona Kyall Reardon McQueen i juŜ w wieku trzech lat był powszechnie znany jako Kyall McQueen. O dziwo, nigdy nie słyszała, Ŝeby ojciec robił na ten temat jakieś uwagi. Spokojnie przyjął do wiadomości i nazwisko syna. i wszystko, co się z tym wiązało. Tylko ona, jako dziewczyna, mogła pozostać przy nazwisku ojca, Reardon. Odszukała wzrokiem rodziców. Serce jej się krajało, gdy patrzyła na ojca. Nie miał łatwego Ŝycia z dominującą Ŝoną i jej despotyczną matką. Wunnamurra nigdy nie była dla niego szczęśliwym domem. Często zastanawiali się z Kyallem, jak ludzie o tak róŜnych osobowościach mogli się w ogóle pobrać. W końcu doszli do wniosku, Ŝe było to chyba zaaranŜowane przez rodziny małŜeństwo z rozsądku. Babka wszystkich próbowała ograniczać. Nigdy nie ukrywała niechęci wobec bezwartościowej, tandetnej — jak mówiła — kariery wnuczki. Trzeba przyznać, Ŝe było w tym trochę racji W tej branŜy nie brakuje przecieŜ ciemnych stron. Alkohol, narkotyki, molestowanie seksualne... Niektórzy ze znajomych Christine borykali się z wieloma podobnymi problemami. Jednak ona zawsze mocno stąpała po ziemi. Zawsze teŜ uwaŜała, Ŝe w Ŝyciu najwaŜniejsze jest, by kochać i być kochanym. Niestety... Choć odniosła wiele sukcesów, nie udało się jej znaleźć szczęśliwej miłości. W kaŜdym razie od chwili, gdy rozstała się z Mitchem. A on najwyraźniej puścił ich uczucie w niepamięć.
Miłość jest jak piękna roślina, myślała. Jeśli ją zaniedbujesz, marnieje i w końcu obumiera. Jej uczucie jeszcze nie sięgnęło tego stadium, ale z Mitchem jak widać było inaczej. I trudno go za to winić... Nagle czyjaś ręka dotknęła jej ramienia. Usłyszała ciepły głos Julanne. — Christine, będziemy się zbierać. — Matka Mitcha, przystojna blondynka o pięknej cerze, uścisnęła ją serdecznie. — Proszę cię, nie ucieknij nam zbyt szybko. Tak się cieszę, Ŝe wróciłaś do domu. Byłabym szczęśliwa, gdybyś przyjechała do nas na kilka dni. Obiecaj, Ŝe znajdziesz dla nas trochę czasu. Christine dostrzegła kątem oka, Ŝe Mitch idzie w ich kierunku. W jego pięknych oczach pojawiła się wyraźna niechęć. — Nie wiem, pani Claydon, czy to się spodoba Mitchowi — odparła ostroŜnie.
— O niego się nie martw — odszepnęła Julanne, podąŜając za wzrokiem Christine. — Jestem pewna, Ŝe bez względu na wszystko w głębi duszy pozostaliście przyjaciółmi. Wiem przecieŜ, dlaczego wyjechałaś. — Musiałam. — Wiem, kochanie — Julanne zastanawiała się przez chwilę, jak dobrać słowa. — Teraz, gdy twoja babka odeszła, wszystko będzie łatwiejsze. Ruth była z pewnością wyjątkową kobietą, ale Ŝycie z nią obfitowało w napięcia. — Wymagała perfekcji — przytaknęła Christine. — W jej własnym rozumieniu tego pojęcia. Niestety, nie potrafiłam sprostać jej oczekiwaniom. Mama i babcia pragnęły mieć lalkę, którą mogłyby ubierać. — A dostały piękną kobietę. Z urody i z charakteru. — Dziękuję, pani Claydon. — Kochanie, mów do mnie Julanne. Znamy się tak długo. Patrzyłam, jak rośniesz.
— A rosłam i rosłam... — Christine wzniosła oczy do nieba. — Dzięki temu, Ŝe jesteś wysoka i masz takie piękne, długie kości, stałaś się sławną supermodelką — zauwaŜyła Julanne. Doskonałe pamiętała, Ŝe matka i babka praktycznie ignorowały dziewczynę. Cała ich miłość i uwaga skupiały się na Kyallu. — To co, przyjedziesz? Marzę o odrobinie rozrywki. Z pewnością masz tyle ciekawych opowieści. — Niektóre z nich są rzeczywiście bardziej niewiary godne niŜ fikcja literacka zaŜartowała Christine, choć w jej słowach nie było zbyt wiele przesady. — W takim razie jesteśmy umówione. Dam ci znać, jak tylko rozplanuję swój pobyt. — Mitch moŜe po ciebie przylecieć — zaproponowała Julanne. Nigdy nie przestała marzyć, Ŝe któregoś dnia jej syn i Christine Reardon pogodzą się i w końcu zostaną małŜeństwem. Przez wiele lat cała czwórka stanowiła taką zgraną paczkę. Mitch i Christine , Kyall i Sarah. — Co takiego moŜe Mitch? — Pytanie, choć zadane uprzejmym tonem, ząbrzmiało jak wyzwanie. Christie zebrała siły, Ŝeby się odwrócić. Czuła, jak jej mięśnie się napinają. Wcześniej, gdy się witali, przez chwilę odczuwała wielką radość, zupełnie jakby nigdy się nie rozstawali. Teraz z bijącym sercem spojrzała mu w oczy. — Mama ci wszystko wyjaśni. Ja się me odwaŜę. — Nawet gdy marszczył groźnie brwi, wydawał się zachwycający. — To chyba nie jest ta Christine, którą znałem. Tamta bez obaw potrafiła powiedzieć najgorsze rzeczy. A więc wszystko jasne, pomyślała. Zimna wojna. Julanne najwyraźniej takŜe poczuła lodowaty powiew. Przymilnie ujęła syna pod rękę.
— Mitch, kochany. Prosiłam... nie, właściwie ubłagałam Christine, Ŝeby nas odwiedziła. — Wspaniały pomysł — mruknął fałszywie słodkim głosem. — Chyba... — Zdaje się, Ŝe nie jesteś pewien? Udał, Ŝe się zastanawia. — AleŜ Chrissy! Będziemy cię gościć z wielką przyjemnością. ChociaŜ pewno chciałabyś jak najprędzej wracać do Nowego Jorku. No i do tego faceta... jak mu tam — mówił drwiącym tonem. — Mamo, jak on się nazywa? Pokazywałaś mi jego zdjęcie w jakiejś gazecie. — JuŜ wiem — wtrąciła Christine, nim Julanne zdołała odpowiedzieć — Ben Sayage JuŜ się z nim nie spotykam. — To smutne. Co się stało? — Spojrzał jej w oczy. - Nie twoja sprawa. Usta Mitcha rozciągnęły się w powolnym drapieŜnymuśmiechu. — Było w mm coś znajomego... — Właśnie dlatego, Ŝe tak bardzo przypominał mi ciebie, zwróciłam na niego uwagę. — Cholera, ja bym raczej uznał, Ŝe to świadczy na jego niekorzyść. — Napięcie między nimi było tak wielkie, Ŝe stało się niemal namacalne. — Słuchajcie, dzieci — wtrąciła pospiesznie Julanne. — Bądźcie dla siebie trochę milsi. Jesteście przyjaciółmi, nie wrogami. Zostawię was teraz i pójdę się poŜegnać. Odezwij się, Christine. — Zadzwonię do ciebie — obiecała Christine. Gdy Julanne odeszła, zaczęła odczuwać zdenerwowanie. Mitch zaśmiał się drwiąco.
— Ciekawe, kiedy mama zauwaŜy, Ŝe nie jesteśmy juŜ parą dzieciaków, które zdąŜają prosto do ołtarza. — Takie juŜ są matki. Przynajmniej niektóre — dodała po chwili, wspominając własną — A co z tobą, Mitch? Jak ci się udało pozostać kawalerem? — CóŜ, ciągle dostaję jakieś oferty matrymonialne — od parł nonszalancko. — Muszę cię tylko uprzedzić, Ŝe od ciebie nie przyjmę Ŝadnej propozycji. — CzyŜbyś się spodziewał, Ŝe zechcę ci się oświadczyć? — CóŜ, mówi się, Ŝe jestem dobrą partią, a tobie przecieŜ takŜe przybywa lat. Nie będziesz supermodelką przez całe Ŝycie. Z moich wyliczeń wynika, Ŝe za dwa lata kończysz trzydziestkę. — No właśnie, dostałeś moją kartkę na swoje trzydzieste urodziny? — Doskonale pamiętała, Ŝe miała w tym czasie sesję zdjęciową w Londynie. - Nie. — AleŜ jestem roztrzepana! Pewnie zapomniałam ją wysłać. — Nie mogę powiedzieć, Ŝe mnie to dziwi. Wiesz, Chrissy, aŜ trudno uwierzyć, Ŝe kiedyś byliśmy najlepszy mi przyjaciółmi. Powiedziałbym nawet — kochankami, ale w porę ugryzłem się w język. — Nadal o tym pamiętam, Mitch — odparła spokojnie, patrząc mu w oczy. — Daruj sobie to przejmujące spojrzenie! — powstrzymał ją z lekcewaŜącym uśmiechem. — To tylko ja, Miteli, pamiętasz? Ten sam, który tak cię kochał. Całe lata nie mogłem sobie poradzić z tą miłością, ale w końcu nawet moje serce miało dość. — Zezłościło go, Ŝe w jego głosie pojawiło się tyle goryczy. — Natomiast ty osiągnęłaś to, czego zawsze pragnęłaś. Zostałaś kimś. Odwróciła wzrok od jego pełnej napięcia twarzy. Dawniej jej Miteli był taki beztroski.
— Skoro tak cię to denerwuje, nie powinnam do was przyjeŜdŜać — burknęła, choć wiedziała, Ŝe i tak nic jej nie powstrzyma. — Słuchaj, Chris — powiedział gniewnie — MoŜemy się nie cierpieć, ale mama za tobą przepada, a ja bardzo ją kocham. Jeśli ona cię zaprosiła, to i ja równieŜ tego chcę. Przysięgam, Ŝe będę się zachowywać jak najlepiej, choćby nie wiem ile wysiłku mnie to kosztowało. — Jak długo planujesz zostać w domu — podjął po chwili. — Nigdzie mi się nie spieszy — Na razie nie zamierzała mówić, Ŝe znudził ją zawód modelki. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Tylko tyle, Ŝe zasłuŜyłam na urlop — odparła na pozór obojętnie. — Nie boisz się, Ŝe tymczasem w świecie mody moŜe się pojawić jakaś nowa twarz? — Nie — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Nie uciekłam stąd, Ŝeby zostać modelką. Obrzucił ją pobłaŜliwym spojrzeniem. — To dziwne, Chrissy. Doskonale pamiętam, jak mówiłaś, Ŝe tylko do tego się nadajesz. Choć oczywiście to była kompletna bzdura. Oboje z Kyallem uczyliście się znakomicie. Co prawda poza twoim ojcem nikogo w rodzinie nie obchodziło, jaką jesteś uczennicą, ale mogłaś zostać, kim byś tylko zechciała. Poczekałbym na ciebie. — Nieprawda! Nie chciała tak wybuchnąć. Ani dać po sobie poznać, Ŝe to, co Mitch powiedział, zrobiło na niej wraŜenie. Instynktownie odsunęła się od niego. — Ty musiałeś od razu dostać to, czego chciałeś — podjęła ze smutkiem. — A ja nie byłam gotowa. Dusiłam się. We własnym domu i wszędzie indziej. Byłam
zbyt wy czerpana nerwowo, fizycznie i psychicznie. Nie potrafiłeś tego zrozumieć. Zresztą trudno się dziwić. Masz szczęśliwą, kochającą rodzinę. Od urodzenia byłeś pewny swojej wartości, miałeś swoje miejsce na świecie. Mnie pozostawiono samej sobie. — Pewno powinienem ci podziękować, Ŝe nie pozwoliłaś mi zaopiekować się tobą. — Byliśmy za młodzi na małŜeństwo, Mitch. — RozłoŜyła bezradnie ręce. Odwrócił wzrok od jej pięknej twarzy. Jednak patrzenie na jej dłonie teŜ było błędem. Zbyt dobrze pamiętał podniecający dotyk tych długich palców na swojej skórze. — Jak kto głupi myślałem, Ŝe kochasz mnie równie mocno jak ja ciebie. Mogłaś mnie ostrzec. — Przede wszystkim musiałam odnaleźć siebie. Byłam niedojrzała, niesamodzielna. Nie mogłam zacząć od małŜeństwa. — Bardzo rozsądnie — zauwaŜył niechętnie. — MoŜe ze chcesz mi powiedzieć, czy juŜ się odnalazłaś? —A ty? — A niby czego miałem szukać? — odparł zimno. — Myślałem, Ŝe mam ciebie. Mogliśmy się nie spieszyć, skoro o to ci chodziło. — Nie spieszyć się? Wariowaliśmy na swoim punkcie. Bez przerwy uprawialiśmy miłość. Nie mogłeś się doczekać, Ŝeby ze mną być. Byliśmy dziećmi, a ty za wszelką cenę dąŜyłeś do małŜeństwa. — Tak samo jak ty — warknął z wściekłością. — Nie pamiętasz, ile razy o tym mówiłaś? Nie mogłaś znieść ani chwili beze mnie. Zawsze gdy się rozstawaliśmy, byłaś smutna i zła. Czy to wszystko były kłamstwa?
- Nie — mruknęła zrozpaczona. — Bałam się, Mitch. Miałam problemy, których nie mogłam rozwiązać w domu. Musiałam się stąd wydostać. Musiałam odejść od mamy i babci. Nawet od ciebie. Powtarzam ci: musiałam odnaleźć siebie. — Ja naprawdę sporo rozumiem, Chrissy. Ale przecieŜ zaproponowałem ci małŜeństwo. To były moje pierwsze i jedyne oświadczyny. Zrobiłbym dla ciebie wszystko. Dbałbym o ciebie, kochał cię. Jednak ty odrzuciłaś moją propozycję. Sama zdecydowałaś. Pewno teraz powinienem ci dziękować, ale wówczas mocno to wstrząsnęło moim poczuciem godności. — Twoim poczuciem godności? To chyba niemoŜliwe, Złoty Chłopcze. — Jej szafirowe oczy patrzyły na niego wrogo. Ku jej zaskoczeniu, Mitch roześmiał się tylko. — Ludzie na nas patrzą. To chyba nie najlepszy dzień, Ŝeby wypominać sobie urazy, jak myślisz, Chrissy? Zresztą ja wolę spokojne Ŝycie. — Szkoda, Ŝe nie masz na nie szans. — Skinęła głową, Ŝegnając jakiegoś wychodzącego gościa. — Bo to niemoŜliwe, gdy ty jesteś obok, stara kumpelko. — Naprawdę myślisz, Ŝe byliśmy kumplami — Spojrzała na niego wyzywająco. — Nie przestawaliśmy ze sobą walczyć, nawet gdy byliśmy ze sobą bardzo blisko. — I chwilę później o wszystkim zapominaliśmy. Nie potrafiliśmy się długo kłócić. — W tej chwili teŜ nie mam na to ochoty — powiedziała Christine. Mimo złotej czupryny i gwieździstych oczu to juŜ nie był jej Mitch. Tamten był czarujący, pełen Ŝycia i zawsze w świetnym humorze. — Nie wróciłam po to, Ŝe by cię denerwować.
— Jesteś pewna — Jego głos brzmiał ochryple. — Całkowicie — Poczuła, Ŝe ogarnia ją podniecenie. Znajome uczucie obejmowało jej kości, mięśnie, dochodziło do nóg. Kiedyś te doznania towarzyszyły jej zawsze, gdy znajdowała się w pobliŜu Mitcha. — To dobrze, bo tak się składa, Ŝe juŜ ci się to nie uda — poinformował ją. Nasze rozstanie wiele mnie nauczyło, Chrissy. To było nieprzyjemne doświadczenie, ale lekcja, którą dostałem, okazała się bardzo cenna. Byłbym cholernym głupcem, gdybym znów zaczął cię traktować z taką czcią. - Czy kiedykolwiek dałam ci do zrozumienia, Ŝe tego oczekuję? — Za kaŜdym razem, gdy brałem cię w ramiona. — ChociaŜ mówił cicho, pamiętając, Ŝe nie są sami, W jego głosie brzmiał gniew. — Kochałam cię, Mitch. — Podniosła głowę, Ŝeby na niego spojrzeć. — Akurat — odpalił ze złością, patrząc na nią z wy raźną odrazą. Czuła, Ŝe pobladła. — Nadal twierdzisz, Ŝe powinnam przyjechać do Marjimby? — Do diabła, Chrissy! Dopilnuję, Ŝebyśmy nie znaleźli się sam na sam. — Tak rozpaczliwie pragnął porwać ją w ramiona, Ŝe na wszelki wypadek wcisnął ręce w kieszenie. — Dziś po prostu musimy oczyścić atmosferę. Nie wciskaj mi tylko kitu, Ŝe mnie kochałaś. Raz dałem się na to złapać, ale to juŜ się nie powtórzy. Od razu mi lepiej, jak ci to powiedziałem. Kiedy przyjedziesz, będę bardzo uprzejmy. Obiecuję. Dla mamy zrobiłbym wszystko. Proszę, przyjmij jej zaproszenie. Zawsze bardzo cię lubiła. — Za Ŝadne skarby nie chciałabym sprawić jej zawodu. Christie odetchnęła głęboko, próbując opanować zdenerwowanie. — Rozumiem, Ŝe obejmowanie i pocałunki nie wchodzą w rachubę, więc podajmy sobie ręce — zaproponowała uprzejmie.
Przez chwilę miała wraŜenie, Ŝe zamierza odmówić. — Mitch, ludzie patrzą. Nie zapominaj, Ŝe jesteś dobrze wychowanym człowiekiem. Wahał się jeszcze przez moment, w końcu, mimo Ŝe nadal się tego bał, objął jej dłoń silnymi, opalonymi na brąz palcami. Zaiskrzyło, błysnęło, zapłonęło... Miał wraŜenie, Ŝe zostali w pokoju sami, a wszyscy inni zniknęli wraz z obłokiem dymu. Czuł, jak ogarnia go palące poŜądanie. Gwałtownie cofnął rękę, jakby groziło mu oparzenie. Czy naprawdę myślał, Ŝe coś mogło się zmienić? Pragnął jej wtedy. Pragnie jej teraz. Pragnie jej ponad wszystko, Co za cholerny los!
ROZDZIAŁ DRUGI
Pod koniec tego dość przygnębiającego dnia rodzina Christine usiadła do obiadu. Dziwnie było zobaczyć, jak matka zajmuje miejsce u szczytu długiego, stylowego sto ku, w wielkim fotelu babki. Wprawdzie obie były niskie, jednak babcia zawsze górowała nad stołem, natomiast Enid wyglądała tak, jakby nogi dyndały jej nad podłogą. — Zajmij naleŜne ci miejsce, tato — poprosił Kyall, widząc, Ŝe ojciec kieruje się do miejsca, które za Ŝycia wy znaczyła mu Ruth McQueen. — Babcia traktowała cię okropnie, a przecieŜ to ty jesteś głową rodziny. Matka zachłysnęła się ze zdumienia. — Jak moŜesz tak mówić?
— Bo to prawda, mamo — odparł bezceremonialnie Kyall. — Kyall, to naprawdę nie ma znaczenia — cicho zaprotestował Max. — Owszem, ma. — Pod koniec tego długiego dnia Kyall, zawsze tak opanowany, był na granicy wybuchu. —Myślę, Ŝe moŜemy teŜ wreszcie zakończyć te głupoty z Kyallem McQueenem. Kocham cię, tato. Jestem twoim synem, Kyallem Reardonem. — Brawo — Christine złoŜyła dłonie jak do oklasków.To znaczy, Ŝe nareszcie uznasz mnie za swoją siostrę. — Nie wygłupiaj się, Chris. — Nie bierz tego do siebie. Posłała mu uśmiech. Nigdy nie uczestniczyłeś w tej szopce. To zasługa mamy i babci. Enid spojrzała gniewnie na córkę. — Przepraszam bardzo, Christine. Twój ojciec i ja razem ustaliliśmy, Ŝe Kyall będzie nazywał się Kyall Rear on-McQueen. CzyŜ nie tak było, mój drogi — zwróciła się do męŜa. — Rzeczywiście — zgodził się Max, patrząc na nią z drugiego końca stołu. — Nie planowaliśmy jednak, Ŝe gdzieś po drodze zgubimy „Reardon” — dodał spokojnie. — To w mieście zaczęli go tak nazywać — Enid sięgnęła po kieliszek z winem. — Widocznie wymawianie po dwójnego nazwiska trwało zbyt długo. — Ale BoŜe broń, Ŝeby ktoś pominął „McQueen”. — Christine znacząco spojrzała na brata. — Czemu zawsze musisz robić takie zamieszanie, Christine? — Policzki Emd poczerwieniały. — Dopiero wróciłaś, a juŜ... — Daj jej spokój, Enid. — Na przystojnej twarzy Maksa pojawił się wyraz niechęci.
Ręka Enid zawisła nad stołem. — Czasami zachowujesz się tak, jakbym nie była jej matką — zaprotestowała. — A ja martwiłam się o nią przez dwadzieścia osiem lat. — Zupełnie nie wiem po co — zadrwił Kyall — Chris osiągnęła wielki sukces, chociaŜ bez przerwy wmawiałyście jej z babcią, Ŝe jest jakimś dziwolągiem. Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jakie byłyście dla niej okrutne — Zostawmy to, Kyall — odezwała się Christine, która po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do spokoju. — Wszyscy jesteśmy podenerwowani. — No, ja na pewno prychnęła Enid. Nadal pozostawała w błędnym przekonaniu, Ŝe jako matka naleŜycie wywiązywała się ze swoich obowiązków. — Czy ktoś z was moŜe zauwaŜył, Ŝe właśnie pochowałam matkę? — Nie wiem, czy to wystarczy — zaŜartował Kyall ponuro. — Mam wątpliwości, czy babcia stanie przed bramami raju. Obawiam się, Ŝe mogła podpisać jakiś pakt i nadal ukrywa się w jednym z ciemnych zaułków miasta. — Kyall! Co ty wygadujesz? — Emd wydawała się zszokowana. — To wstrętne! — MoŜe... Jednak nie podoba mi się myśl, Ŝe mogła pójść do nieba. Zaraz po obiedzie Kyall i Max przeszli do biblioteki, Suzanne umknęła do siebie, a Enid władczym gestem dała znać Christine, Ŝe chce z nią rozmawiać. — Co sądzisz o Suzanne — spytała zatroskanym głosem, gdy juŜ usiadły w jej obszernym gabinecie. - Jak to, co sądzę? Suzanne naleŜy do rodziny. Na Boga, mamo, co to za pytanie? — MoŜe więc powiesz, jak mam je zadać? — Enid podniosła głos.
— Mamo, jeśli będziesz mówić takim tonem, zaraz stąd wyjdę — odpowiedziała szorstko, zastanawiając się, czemu kaŜde spotkanie z matką musi prowadzić do konfrontacji. — Mój BoŜe, Chiristine. Nie chcę kłótni. — Enid przy brała nieszczęśliwą minę — Naprawdę nie wiem, jak mam z tobą rozmawiać. Jesteś taka dziwna.
— Dlatego właśnie trzymam się z dala od domu. — Cliristie rozejrzała się po pokoju zastawionym fotografiami i trofeami sportowymi Kyalla. Byli do siebie bardzo podobni, ale ona miała jedną zasadniczą wadę — była kobietą, a u kobiety wysoki wzrost jest co najmniej zaskakujący. Powtarzano jej to tyle razy, Ŝe w rezultacie nie potrafiła przejść przez pokój, nie potykając się o meble. — Rozumiem, Ŝe wyprowadziłaś się z powodu babci. Enid oparła się wygodnie w fotelu. — Bóg jeden wie, jakie piekło nam tu stworzyła. Teraz jednak wszystko ulegnie zmianie. Zrobię co w mojej mocy dla ciebie i Suzanne. To przecieŜ dziecko mojego brata. Bardzo go kochałam. W gruncie rzeczy byliśmy nieludzko samotnymi, pozostawionymi sobie dziećmi. Cliristine roześmiała się. Nie potrafiła zapomnieć, Ŝe sama była dzieckiem, którego matka nie chciała zaakceptować. — Coś takiego! Witaj w moim świecie. Mamo, czy ty kiedyś zauwaŜyłaś, Ŝe nigdy nie byłam warta niczyjej uwagi? Kyall był dla ciebie wszystkim. Właściwie powinien stać się nieznośny, jednak na szczęście to mu nie zaszkodziło. Jest dobrym człowiekiem. ZasłuŜył na Sarah. Mnie zawsze oceniałaś na podstawie wyglądu, a niestety, nie byłam laleczką, jaką sobie wymarzyłaś. — Nigdy nie interesowałaś się strojami — rzuciła matka oskarŜycielskim tonem, jakby chodziło o jakąś niezwykle istotną sprawę. — Martwiłam się, czy
nie będziesz miała problemów. Czy wyrośniesz na prawdziwą kobietę. Czemu nagle postanowiłaś mi to wypomnieć? — MoŜe dlatego, Ŝe chcę wreszcie wyładować swój gniew i otrząsnąć się z bólu, jaki mi zadawałaś. Sprawiłaś, Ŝe długo nie potrafiłam zaakceptować samej siebie. Wiele lat trwało, nim uwierzyłam w to, co mówili mi inni ludzie. W końcu jednak osiągnęłam sukces i znalazłam się wśród najlepszych modelek. — Moja droga, wyglądasz zupełnie dobrze. To zdaje się chciałaś usłyszeć? Kiedy miałaś trzynaście czy czternaście lat, nie było to takie oczywiste. Potwornie się garbiłaś. Martwił mnie twój wzrost, ale niepokoiła mnie równieŜ twoja postawa. W dodatku ciągle rosłaś, nie wiedziałam, kiedy wreszcie przestaniesz. Zresztą wzrost to nadal pierwsza rzecz, jaką się u ciebie zauwaŜa. A do tego jeszcze nosisz te śmiesznie wysokie obcasy. — Mamo, ja pogodziłam się ze swoim wzrostem. MoŜe i tobie udałoby się do niego przywyknąć? Mam nadzieję, Ŝe poza wyglądem mam coś jeszcze do zaoferowania. Zresztą uroda nie trwa wiecznie. — To prawda. — Enid machinalnie przygładziła gęste, ciemne włosy, które uparcie strzygła bardzo krótko. ChociaŜ ja staram się dbać o siebie. Nigdy nie byłam taką pięknością jak matka, ale zupełnie dobrze wyglądam, jeśli odpowiednio się ubiorę. W kaŜdym razie zdobyłam serce twojego ojca. — Właśnie, mamo... — Christine szczerze kochała ojca i zdawała sobie sprawę, Ŝe on nie jest szczęśliwy. — Chyba juŜ najwyŜszy czas, Ŝebyś wynagrodziła tatusiowi te wszystkie lata. Niełatwo mu było, gdy babcia wtrącała się do wszystkiego... MoŜe wybralibyście się w podróŜ dookoła świata? Chyba nigdy nie mieliście prawdziwego miesiąca miodowego? — Co ty sugerujesz, Christine — oburzyła się Enid. Ostatnio docierały do niej co prawda jakieś dziwne pogłoski, ale puszczała je mimo uszu. Jej zdaniem przysięga małŜeńska, była czymś nieodwracalnym.
Christine uznała, Ŝe powinna ostrzec matkę. — Jest tyle rzeczy, które moŜesz zrobić, Ŝeby wszystko naprawić. Wszystko zaleŜy od twojego postępowania. — Próbujesz mi powiedzieć, Ŝe twój ojciec nie jest szczęśliwy? — spytała Enid prosto z mostu. — Ze mógłby ode mnie odejść? To nie w jego stylu — rzuciła drwiąco. — Z pewnością — westchnęła Christine. — Nie ma jednak gwarancji, Ŝe tak będzie zawsze. Chciałam tylko zwrócić ci uwagę, Ŝe macie szansę na rozpoczęcie nowego Ŝycia. Czy zastanawiałaś się moŜe, jak wpłynie na was małŜeństwo Kyalla? Sarah zostanie panią Wunnamurry, a ty nigdy nie byłaś dla niej zbyt uprzejma. Przez wiele lat musiała znosić twój snobizm. — Sarah juŜ mi przebaczyła. Enid poruszyła się nie spokojnie. Nie chciała pamiętać o swoim udziale w traumatycznych przeŜyciach narzeczonej syna. — A Kyall będzie potrzebował naszej pomocy w zarządzaniu majątkiem. Oboje z ojcem mamy tu wiele obowiązków. — Gdybyście zechcieli zająć się czymś innym, Kyall bez trudu znajdzie ludzi do pomocy — zasugerowała Christine. — Ale my chcemy tu zostać — zaprotestowała Enid Ŝarliwie. — Urodziłam się. tutaj. Nie zniosłabym, gdybym mu siała się stąd wynieść. To mój dom. — A co myśli na ten temat tatuś? Albo Kyall? Sądzę, Ŝe naleŜy liczyć się takŜe ze zdaniem Sarah. Enid podniosła się z fotela. Szybko zmieniła temat, Ŝe by zakończyć męczącą i niewygodną dla siebie rozmowę. — Mam wraŜenie, Ŝe podczas wszystkich swoich podróŜy wśród tych sławnych ludzi, z którymi się stykałaś, nie spotkałaś nikogo, kto dorównałby Mitchellowi Claydonowi. Kiedyś miałaś go w garści. W dodatku cała rodzi na Claydonów
była wam przychylna. Nawet babcia po pierała ten związek. A ty bez skrupułów odrzuciłaś taką okazję. I po co? — Odpowiedzią jest jedno słowo: „wolność” — odparła spokojnie Christine. — Jednak póki nie przyjrzysz się sobie naprawdę uwaŜnie, nie zdołasz tego zrozumieć. I oczywiście nie zrozumiesz teŜ mnie. — Wątpię, czy Mitchell kiedykolwiek ci wybaczy — Enid jak zwykle musiała mieć ostatnie słowo. Christine roześmiała się drwiąco. — Nie ma co, zawsze potrafiłaś mnie pocieszyć. Prawdę mówiąc, Julanne właśnie zaprosiła mnie do Marjimby. W ciemnych oczach matki błysnęło zainteresowanie. Córka naprawdę me zdawała sobie sprawy, jak bardzo martwiła się o jej przyszłość. — Musisz koniecznie pojechać. Być moŜe Mitchell mimo wszystko nadal coś do ciebie czuje, choć interesuje się nim tyle dziewcząt. Między innymi ta głupiutka Amanda Logan. Gdy widziałam ich po raz ostatni, dosłownie się na niego rzuciła. ChociaŜ trudno jej się dziwić. Mitchell to znakomita partia. Dobrze ci radzę, zastanów się głęboko nad tym, co chcesz osiągnąć w Ŝyciu. To moŜe być juŜ ostatnia szansa. Tym razem mama wyjątkowo ma rację, pomyślała nie chętnie Christine. To rzeczywiście ostatnia szansa. Kyll czekał na nią w holu, gdzie na okrągłym stoliku stał wielki bukiet wysokich, czerwonych róŜ. Ich intensywny zapach wypełniał całe pomieszczenie. —. Co powiesz na poranną przejaŜdŜkę? — Uśmiechnął się czule do siostry. — A o której musiałabym wstać? — spytała ze śmiechem. — MoŜe być szósta? Czy jesteś zbyt wyczerpana?
— W kaŜdym razie nie zmęczyłam się płaczem. Nie moŜna powiedzieć, Ŝebym wylała na pogrzebie morze łez. Zrobiła przesadnie smutną minę. — Faktycznie. Kyall patrzył na nią powaŜnie. — Kyall, mam wraŜenie, Ŝe coś przede mną ukrywacie. Co to za tajemnica? — Zajrzała bratu w oczy. — Chyba nie chodzi wyłącznie o cudowne odnalezienie twojej pięknej córki? Wydaje mi się, Ŝe masz mi wiele do powiedzenia. — Och, bardzo duŜo, jednak to nie jest odpowiedni moment na rozmowę. — BoŜe, to jakaś powaŜna sprawa. Czy babcia ma z tym coś wspólnego? Kyall pokręcił głową i zmienił temat. — Nie mogę się doczekać, kiedy poznasz Fionę. Christie delikatnie pogłaskała brata po policzku. — Przyznam się, Ŝe liczę dni do naszego spotkania. Moja bratanica... Tak się cieszę... Ze względu na ciebie, na Sarah i na całą rodzinę. — Z pewnością się pokochacie — powiedział z przekonaniem. — Mówiłem ci juŜ chyba, Ŝe wygląda jakby skórę zdjęto z Sarah. — A kiedy usłyszę całą historię? — Jutro — obiecał Kyall. — Wyjedziemy koło szóstej, a po powrocie zjemy razem śniadanie. — Objął dłońmi twarz Christine i pocałował ją w czoło. — Cudownie, Ŝe wróciłaś. To było straszne, gdy nagie zniknęłaś z naszego Ŝycia. Tak bardzo mi ciebie brakowało. — Ja takŜe tęskniłam za tobą. Patrzyła na niego zamglonymi ze wzruszenia oczami. — Obojgu nam było cięŜko. — Powoli opuścił ręce. — Wystarczy jedna osoba, Ŝeby przysporzyć rodzinie wiele cierpienia. W naszym domu zrobiła to babcia.
Miała na nas wszystkich naprawdę niszczący wpływ. No cóŜ... — westchnął cięŜko. — Teraz, gdy odeszła, moŜemy zacząć rozwiązywać nasze problemy. Czy powiesz mi, jak układa się między tobą a Mitchem? Nie sposób było nie zauwaŜyć, Ŝe byliście sobą bardzo zaabsorbowani... Parsknęła niewesołym śmiechem. — Mitch mi nigdy nie wybaczy. Kyall spojrzał współczująco na siostrę. — Chyba potrafię zrozumieć, co czuje. Byliście nierozłączni, a ty nagle wyjechałaś. Choć oczywiście zdaję sobie sprawę, czemu podjęłaś taką decyzję. — Powiedz to Mitchowi — odparła posępnie. — Myślisz, Ŝe nie mówiłem? Mitch jest moim przyjacielem. Często o tym rozmawialiśmy, ale trudno jest spojrzeć na sprawę obiektywnie, gdy się ma złamane serce. PrzecieŜ zamierzaliście się pobrać. Byliście stworzeni dla siebie. Tak bardzo się kochaliście. — Tak jak ty i Sarah. — Obie odeszłyście, a my omal nie umarliśmy. — Kyall do tej pory pamiętał uczucie potwornego bólu. — Jednak nie unikaliście innych kobiet. — Nigdy tego nie ukrywałem. Jesteśmy tylko ludźmi. Ale Sarah jest i zawsze będzie moją jedyną miłością. — Ja równieŜ nie spotkałam nikogo, kto mógłby zastąpić Miteha — wyznała Christine. — Pewno jest wielu facetów, którzy marzą o romansie z tobą? — spytał Kyall. — Nie potrafię się zaangaŜować. — Prychnęła niechętnie. — WciąŜ nie mogę zapomnieć Mitcha, tak jak ty nie potrafiłeś zapomnieć o Sarah. Pod tym względem jesteśmy bardzo podobni. Uznajemy wyłącznie monogamię.
— To czasami moŜe utrudniać Ŝycie — zauwaŜył Kyall z zadumą, patrząc uwaŜnie na siostrę. Była naprawdę o olśniewająco piękna. Oczy, usta, skóra, piękne rysy, gęste, ciemne włosy, które zaczesywała do tyłu i jak dawniej splatała w gruby warkocz. Ale największe wraŜenie robił wyraz jej twarzy. To była twarz odwaŜnej kobiety, która znalazła własną drogę w Ŝyciu. — Modlę się, Ŝeby wszystko dobrze się ułoŜyło. Tak bardzo chcę, Ŝebyś była szczęśliwa. Mitchowi teŜ tego Ŝyczę. ZaleŜy mi na was obojgu. Byłbym najszczęśliwszy, gdybyś znów stała się częścią naszego Ŝycia. Jednak musisz zdawać sobie sprawę, Ŝe Mitch tak samo jak ja jest związany z ziemią. — Myślisz, Ŝe nie biorę tego pod uwagę — spytała po waŜnie. — Ziemia jest dla was wszystkim. MoŜe nawet dla Mitcha bardziej niŜ dla ciebie. Ty zajmujesz się jeszcze firmą. Wyobraź sobie, Ŝe bardzo stęskniłam się za tym naszym pustkowiem. Nadal lubię smarować chleb pastą z droŜdŜy i od czasu do czasu spalić kilka liści drzewa gumowego, Ŝeby poczuć zapach buszu. Jednak między nami ciągle jest wielka róŜnica. Mnie zawsze trzymano z dala od wszystkich rodzinnych interesów. To ty odziedziczyłeś Wunnamurrę. — A chciałabyś nią zarządzać? — zapytał, gotów podzielić się z mą wszystkim. — Nie! — Ze śmiechem pokręciła głową. — Nie nadaję się do takiej katorŜniczej pracy. Ale myślę, Ŝe mogłabym pomóc gdzie indziej. Bardzo dobrze radzę sobie z własnymi finansami. Moi znajomi uwaŜają, Ŝe jestem w tym znakomita. — Coś w tym pewno jest — roześmiał się Kyall. — Chris, byłbym szczęśliwy, gdybyś została. Nawet nie wyobraŜasz sobie, ile mam planów. Chciałbym, Ŝebyś miała swój udział w rodzinnych interesach. MoŜesz przecieŜ zasiadać w radzie nadzorczej jednego czy dwóch przedsiębiorstw. Z pewnością sobie poradzisz. Po poznać wszystkie szczegóły do tyczące rodzinnego majątku. Jesteś moją siostrą.
— Chętnie dowiem się wszystkiego o McQueen Enterprises. Domyślam się, Ŝe właśnie z powodu firmy pozostałeś przy nazwisku McQueen — dodała powaŜnie. Kyall skrzywił się niechętnie. - Czuję się winny wobec taty... - Dawno się z tym pogodził. Doskonale rozumie, jakie to by stworzyło problemy. Wie, Ŝe go kochasz. Nie ma wątpliwości, Ŝe jesteśmy jego dziećmi. Mamy jego uśmiech, wzrost, jego piękne, niebieskie oczy. Tylko mama nie potrafi w pełni docenić, ile jest wart — mówiła, kierując się w stronę schodów. — I to jej przysporzy problemów — powiedział Kyall, obejmując siostrę ramieniem. Christine spojrzała z niepokojem. — Chris... Tata się z kimś spotyka. — O BoŜe! — zawołała, choć ze zdumieniem stwierdzi ła, Ŝe wcale nie jest taka zaskoczona. — Jeśli opuści mamę, ona tego nie przeŜyje. — CóŜ... Mama od lat zachowuje się tak, jakby byli rodzeństwem, a nie męŜem i Ŝoną. Od dawna mają osobne sypialnie. Sądzę, Ŝe na swój sposób go kocha, ale nie robi nic, Ŝeby mu to okazać, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. W mieście jest wiele kobiet, które chętnie by z nim poflirtowały, ale tata jest w tych sprawach bardzo ostroŜny. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę całą sytuację, był wierny aŜ do przesady. W końcu jednak kogoś spotkał. — BoŜe —jęknęła cicho. Takie rzeczy były wprawdzie na porządku dziennym, nigdy jednak nie sądziła, Ŝe coś takiego moŜe się wydarzyć w jej domu. Co będzie, jeśli matka dowie się o innej kobiecie? Czy będzie potrafiła to znieść?
Kilka dni później Christie stała na werandzie domu w Wunnamurze i osłaniając oczy przed słońcem, wypatrywała Mitcha. Poprosiła jednego z pracowników farmy, Ŝeby przywiózł go z lądowiska. Swoją wizytę w Marjimbie zgrała w czasie z podróŜą brata do Sydney. Kyall miał tam kilka spraw do załatwienia. Odwoził Suzanne do szkoły, ale umówił się teŜ na spotkanie z przedstawicielami banku handlowego, z którym McQueen Enterprises miało podjąć współpracę. Godzinę temu z prawdziwym bólem serca odprowadzała Suzanne. Z trudem powstrzymała płacz, gdy patrzyła, jak zalana łzami dziewczyna schodzi ze schodów, powłócząc nogami. — Nienawidzę szkoły — wybuchła Suzanne, gdy juŜ wsiadły do dŜipa. — Kochanie, mało kto lubi szkołę. — Christine rzuciła kuzynce znad kierownicy współczujące spojrzenie. JuŜ ci tak niewiele zostało do końca. — Potwornie trudno jest mi ukrywać, jak się czuję. Wszyscy przez chwilę okazują mi współczucie, a potem zapominają o mnie. Nie mają pojęcia, co to znaczy stracić rodziców. Ale ty mnie kochasz, Chris, prawda? — Błagalne spojrzenie, które Suzanne posłała starszej kuzynce, mogłoby poruszyć nawet głaz. — Oczywiście, Ŝe cię kocham! — Christine wyciągnęła rękę i uścisnęła ramię dziewczynki. — Jesteś moją małą siostrzyczką. śałuję bardzo, Ŝe nie mogłyśmy się lepiej poznać. No, ale mamy przed sobą całe Ŝycie. Teraz juŜ będę przy tobie i na pewno ci pomogę. Suzarine ze smutkiem pokręciła głową. — PrzecieŜ ty ciągle jesteś gdzieś za granicą. — RozwaŜam, czy nie zostać tutaj. — Mówisz powaŜnie? — Suzanne była zachwycona.
— Nie myślisz chyba, Ŝe cię oszukuję? — No... nie. — Po raz pierwszy tego ranka dziewczynka uśmiechnęła się. — Ale co z twoją pracą? Nie musisz zło Ŝyć wymówienia czy coś w tym stylu? — Nie, sioneczko. Tylko nie mów o tym nikomu. Na razie chcę utrzymać wszystko w tajemnicy, ale naprawdę zaczęłam się powaŜnie zastanawiać, czy nie zrezygnować z kariery. — Teraz, kiedy jesteś tak popularna? Christine roześmiała się. — JuŜ od kilku lat pojawiam się na wybiegach i okładkach magazynów. To wcale nie takie wspaniałe, jak mogłoby się wydawać. — Chyba robisz na tym ogromne pieniądze. Christine rzuciła jej zdumione spojrzenie. — Czy to nie ty powiedziałaś, Ŝe nasza rodzina ma juŜ za duŜo? Zwykle nie powtarzam takich oklepanych frazesów, ale pieniądze nie dają miłości ani szczęścia, dziecinko. A tego właśnie chciałabym dla ciebie. — Byłabym szczęśliwa, gdybyś mogła zostać — wyznała Suzanne. — Tytko co będziesz robiła — zaciekawiła się; — Jesteś taka sławna. Wszystkie moje koleŜanki uwaŜają, Ŝe jesteś cudowna. — Wkładam w to duŜo pracy — uśmiechnęła się Christine. — Geny i odpowiednia dawka samodyscypliny teŜ robią swoje. Myślę, Ŝe mogłabym zająć się interesami. Zwolniła, podjeŜdŜając do pasa startowego. — Kyall obiecał, Ŝe wprowadzi mnie w sprawy firmy. — Och, to byłoby wspaniale! — Szare oczy Suzanne zrobiły się ogromne. — Naprawdę zostałabyś w Australii?
— Właśnie o tym myślę, dziecinko. Podoba mi się pomysł, Ŝeby być blisko ciebie. No i jest przecieŜ Fiona. Na pewno się polubicie. Chwilę później Suzanne machała jej wesoło z okna samolotu, Kyall skorzystał z okazji, Ŝeby przed odlotem zamienić z siostrą kilka słów. — AleŜ zmiana! Suzy wygląda na uszczęśliwioną. Co takiego jej powiedziałaś? — Obiecałam, Ŝe jej nie opuszczę. Ona potrzebuje kogoś bliskiego. Ciągle bardzo cierpi po stracie rodziców. — Biedne maleństwo. Tylko jak, przy twojej pracy, zamierzasz się mą opiekować? — Braciszku, sam mi zaproponowałeś róŜne rozwiązania. — Z uśmiechem zajrzała mu w oczy. — Myślę, Ŝe mogłabym zmienić zawód. — Skoro to zatrzymałoby cię w domu... W dodatku mogłabyś złowić naszego przyjaciela. — Teraz albo nigdy, co — rzuciła drwiąco. — W kaŜdym razie postaraj się wykorzystać szansę — zachęcił Kyall, całując ją w policzek. — Spróbuję. — Zawsze uwaŜałem, Ŝe jesteście dla siebie stworzeni — dodał powaŜnie. — Pozdrów go ode mnie. — Zrobię to na pewno.
Mitch wyglądał jak bohater westernu. Oczywiście ten pozytywny, który zawsze zdobywa serce dziewczyny. Pogodny, z jasną czupryną, śmiałym spojrzeniem niebieskich oczu, które błyszczały w jego opalonej na złoto twarzy, i olśniewającym uśmiechem.
— Cześć! — zawołał. Zatrzasnął drzwiczki dŜipa i Ŝwawym krokiem ruszył w stronę werandy. Obiecywał sobie, Ŝe dołoŜy wszelkich starań, by zachowywać się jak dobry kumpel, ale doskonale wiedział, Ŝe będzie go to kosztować sporo wysiłku. — Cześć! — Christine stała przy białych kolumnach. Ubrana była w dŜinsy i bardzo kobiecą bluzkę z kremowej bawełny i koronki. Ozdobny turkusowy pas ze sprzączką podkreślał wąską talię. Upozowała się jak do fotografii, licząc na to, Ŝe odrobina humoru pozwoli rozładować napięcie, jakie bez wątpienia zaraz się między nimi pojawi. Miała wątpliwości, czy kiedykolwiek uda im się wrócić do dawnych stosunków. To niestety była cena, jaką płaciła za swoją ucieczkę. — Chris, moje serce tego nie zniesie! — powiedział wesoło. Ukłonił się szarmancko i przycisnął jasny kapelusz do piersi. — Jesteś taka piękna i taka seksowna! AŜ Ŝałuję, Ŝe nie jestem fotografem. — Ostatnie słowa zabrzmiały trochę szorstko. — Ubrałam się specjalnie na tę okazję. Podoba ci się mój strój? — Bardzo. — Powoli wszedł po schodach na werandę. — To jest styl pionierski, tak? — Proszę, co za znawca! Skąd wiesz? — Mama ma jakieś pismo, w którym są twoje zdjęcia. Wyglądasz na nich jak prawdziwa pionierka, w długich zamszowych spódnicach przepasanych szerokimi pasami, wysokich butach i koronkowych bluzkach z bufiastymi rękawami. Czy wiedzieli podczas tej sesji, Ŝe jesteś znakomitą amazonką? — Nie widziałeś zdjęcia na galopującym koniu? — A niech to! Widać je przegapiłem. — W jego spojrzeniu pojawił się złośliwy błysk. — Za to bardzo spodobało mi się ujęcie, gdy siedzisz z gitarą pod drzewem. Śliczny zestaw: wiktoriańska bluzka, obcisłe, seksowne dŜinsy, kowbojskie buty. Szkoda tylko, Ŝe nie umiesz grać na gitarze.
— No to co? Za to ty potrafisz. — O tak, jestem wszechstronnie utalentowany. — Oparł się o kolumnę, nie spuszczając z niej wzroku. Była taka piękna! — Pamiętasz, jak próbowałem nauczyć się jodłowania? — spytał. — Przede wszystkim pamiętam, jak śpiewałeś falsetem. — Na jej uśmiechniętej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. — To dlaczego ciągle mi powtarzałaś, Ŝe mogę odnieść sukces? — Ale tylko jako uliczny grajek — zadrwiła, chociaŜ uwielbiała, gdy śpiewał aksamitnym, melodyjnym głosem. — Mama nie puści cię, póki nie zjesz śniadania. Chodź, pójdziemy do niej. Jest w oranŜerii. Wszystko tam teraz kwitnie. Enid czekała juŜ na nich w wysokim na dwa piętra przeszklonym pomieszczeniu, które Ewan McQueen, dziadek Christine, wybudował tuŜ po ślubie z Ruth. Gąszcz egzotycznych roślin sprawiał wraŜenie, Ŝe wchodzi się do podzwrotnikowego ogrodu. Rosły tu wysokie pal my, kępy złotej trzciny, bananowce, wielkie paprocie, orchidee, przeróŜne odmiany białych, kremowych, Ŝółtych, pomarańczowych, róŜowych i fioletowych lilii, mocno pachnące gardenie o woskowych liściach, róŜnokolorowe pelargonie i niezwykłe filodendrony. Wszystkie rośliny stały w specjalnych donicach, a system klimatyzacji zapewniał utrzymanie odpowiedniej temperatury. Jakby tego było mało, w centralnym punkcie oranŜerii zainstalowano wielką fontannę otoczoną misternym, ku tym w Ŝelazie ogrodzeniem w stylu wiktoriańskim. Skomplikowana konstrukcja wyobraŜała oazę na obrzeŜach pustyni. Na połyskliwej szmaragdowej powierzchni unosiły się kremowo białe lilie wodne.
BoŜe, co za przepych! — pomyślał Mitch drwiąco. Nie ma co, McQueenowie wiedzą, jak korzystać z Ŝycia. Inna sprawa, czy wszyscy z nich zasłuŜyli na te luksusy. Jego dom w Marjimbie, choć duŜy i bardzo ładny, nawet się nie umywał do tego, co widział tutaj. Wunnamurra miała opinię najpiękniejszej rezydencji w kraju i rzeczywiście było tu co oglądać. Pokoje umeblowano antykami, na ścianach wisiały obrazy warte fortunę, w przeszklonych szafkach stały na ma z chinskiej porcelany i nefrytu, wszędzie moŜna było zobaczyć wschodnie parawany, kilimy i dywany. — Mitchell — Zawsze odnosił wraŜenie, Ŝe modulowany głos Enid brzmi wyjątkowo protekcjonalnie. — Jak miło ze strony twojej matki, Ŝe zechciała zaprosić Christine. Tę biedną, wiecznie sprawiającą kłopoty Christine, pomyślał szyderczo, czując narastającą niechęć do Enid. Jej córka często musiała szukać schronienia w Marjimbie, bo ta wspaniała rezydencja nigdy nie była dla niej prawdziwym rodzinnym domem. Enid, nieświadoma jego niechętnych myśli, podniosła się zza długiego stołu ze szklanym blatem i iście królewskim gestem podała mu rękę. — Jak się pani czuje — Szarmancko ujął jej dłoń. Nie na darmo matka od dziecka wpajała mu dobre maniery. — CóŜ, staram się jakoś trzymać. — Zasznurowała usta. — Oczywiście, bardzo mi brak matki, ale nie mogę przecieŜ zaniedbywać rodziny. Chciałabym, Ŝeby pobyt w domu upłynął Christine jak najprzyjemniej. — A ile to potrwa —Kątem oka spostrzegł, Ŝe Christine zrozumiała jego kpinę. — Póki mama me zdecyduje, Ŝe czas mnie wykopać. Dziewczyna zakołysała się na obcasach, wciskając ręce do kieszeni dŜinsów.
— Jak moŜesz mówić takie rzeczy? — obruszyła się Enid. — Dobrze wiesz, Ŝe nie znoszę, gdy wyjeŜdŜasz. Christine uśmiechnęła się szeroko. — O rety, mamo! Jakoś nigdy tego nie zauwaŜyłam. Enid niechętnie machnęła ręką. — Kochanie, chyba nie musimy wdawać się w sprzeczki przy Mitchellu? — On i tak się za mną nie ujmie — Posłała Mitchowi wyzywające spojrzenie. — Świetnie dajesz sobie radę sama — odparł spokojnie. — Fakt. — Wiązałam z wami tyle nadziei — wyjawiła nagle Enid. — Zawsze twierdziłam, Mitchell, Ŝe jesteś świetnym materiałem na męŜa. — Szkoda, Ŝe Chris nie była tego samego zdania — powiedział niedbałe, jakby to juŜ nie miało Ŝadnego znaczenia. — Gdyby tak uwaŜała, nasze Ŝycie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej. Prawda, Chrissy? — Pewnie mielibyśmy juŜ szóstkę albo i siódemkę dzieciaków. — Całkiem moŜliwe — Tym razem się nie uśmiechnął. Zbyt intensywnie myślał, jak skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. — Zachowałaś się bardzo niemądrze, Christine — Enid z naganą pokręciła głową. — Jakoś nie zauwaŜyłam, Ŝeby ktoś na siłę ciągnął cię do ołtarza, Mitch — rzuciła złośliwie Chiris. — Masz nieaktualne informacje, kochanie! — powiedział, przeciągając głoski. — Kilka naprawdę miłych dziewczyn próbuje wygrać ten wyścig. - Annie Oakley równieŜ?
— Był taki moment, kiedy i ty mogłaś mieć szansę — wtrąciła Enid. — IleŜ razy dochodziło do awantur, gdy próbowałyśmy z babcią nakłonić cię do włoŜenia sukienki. Nie wspominając juŜ o makijaŜu. A teraz chodzisz taka wytapetowana. Christine ze zdumieniem odwróciła się do matki. — Mocny makijaŜ nakładam tylko do zdjęć. Na co dzień prawie się nie maluję. — Miałam na myśli właśnie tę... pracę. — Matka cmoknęła z dezaprobatą. — Nawet trudno nazwać to zawodem. Będę naprawdę szczęśliwa, gdy z tym skończysz. Wszyscy wiemy, czym takie zajęcie moŜe grozić. No, ale... siadajmy do stołu. Mitchell, mój drogi, wszystko jest świeŜutko upieczone na twoją cześć. Mam nadzieję, Ŝe będzie ci smakować. Christine, bądź tak dobra i sprawdź, czy herbata jest juŜ gotowa. — Jasne... Ja wyskoczę do kuchni, a ty będziesz zabawiać Mitcha. — Doprawdy nie mam słów na zachowanie mojej córki — rzuciła Enid zbolałym głosem, patrząc za wysoką, elegancką Chiris. — Jak mamy się porozumieć, skoro ciągle próbuje mnie sprowokować? — A przecieŜ mimo wszystko bardzo ją kochamy — podsunął spokojnie Miteli, przyglądając się ślicznemu, wysokiemu storczykowi o karmazynowofioletowych płatkach. Wunnamurra ma własną, równie piękną orchideę, pomyślał. Nazywa się Christine. Byli juŜ od dwudziestu minut w powietrzu, gdy Mitch odebrał wiadomość, Ŝe w buszu jakiś samochód wypadł z drogi. Wypadek miał miejsce około czterdziestu kilometrów na północny wschód od Wunnamurry. Czy mógłby sprawdzić, co się wydarzyło? — pytano go przez radio. Jeśli są ranni, naleŜy przekazać informację do słuŜby Latających Doktorów lub zabrać pasaŜerów do Koomera Crossing, gdzie będzie juŜ czekać na pacjentów karetka z tamtejszego szpitala.
— Nie sposób się nudzić — skomentował Mitch, rzucając okiem na Christine. — Zejdę teraz niŜej. Miej oczy szeroko otwarte. Na szczęście mamy w tej chwili dobry wiatr — odezwał się Mitch po chwili, patrząc uwaŜnie w dół na czerwony pustynny krajobraz. — Chcesz tu lądować — Christine równieŜ spojrzała na rozległą równinę. W oddali widać było wirujące tumany unoszonej wiatrem ziemi. W drŜącym od upału powietrzu ukazywały się złudne obrazy chłodnych, błękitnych rozlewisk, które omamiły juŜ niejednego wędrowca. Puste tereny zwodniczej krainy marzeń nie były odpowiednim miejscem do przerwy w podróŜy. — Zobaczymy. Na razie spróbuję zatoczyć koło — mruknął Mitch. — Droga jest chyba dość szeroka, a ten prosty odcinek wydaje się wystarczająco długi. — Ale nie sposób ocenić, czy są jakieś nierówności — zauwaŜyła tonem zdradzającym zdenerwowanie i gwałtownie zamrugała. — Zostaw to mnie, Chrissy — rzucił sucho. — Moim zdaniem ryzyko jest niewielkie. A ja nie jestem najgorszym pilotem. Co za niespotykana skromność — pomyślała. Wiedziała jednak, Ŝe moŜe ufać jego umiejętnościom. Podczas podróŜy przez busz obowiązuje zasada, Ŝeby nie oddalać się od swojego środka lokomocji. OkrąŜali właśnie miejsce wypadku, aby dać znać pasaŜerom auta, Ŝe to do nich lecą, gdy nagle ze skąpego cienia, jaki dawał karłowaty suchy krzaczek, wyłoniła się jakaś kobieta. Po jej ruchach łatwo moŜna było poznać, jak bardzo jest przeraŜona. Uniosła ramiona nad głowę, sygnalizując, Ŝe ich widzi, po czym podbiegła do samochodu, pokazując gestami, Ŝe kierowca został uwięziony w środku. — Nie wygląda to dobrze — mruknął Mitch pod nosem.
— Schodzę. Trzymaj się mocno, bo moŜe trochę trząść. Polisa na Ŝycie wykupiona? — To nie jest śmieszne, Mitch. — CóŜ to? WyjeŜdŜając z buszu, straciłaś poczucie hu moru? — TeŜ nie będzie ci wesoło, jeśli trafisz na jakieś wyboje — odpaliła. — No to się módl — poradził. Lecieli teraz dokładnie nad drogą, wytracając prędkość. Christie za wszelką cenę starała się opanować ogarniającą ją panikę. Nie była wcale pewna, czy mają odpowiednie warunki do lądowania. Na horyzoncie wciąŜ widoczne były wirujące tumany. Rozpuściłaś się, moja droga — przygadała sobie w duchu. Za wygodnie ci się podróŜowało w klasie biznesowej. Mitch wylądował rzeczywiście w imponującym stylu. Bez Ŝadnych wstrząsów posadził swojego „Barona” na rozgrzanej, pokrytej pyłem szosie. Dopiero gdy wysiedli, zobaczyła, Ŝe od kół do skraju drogi brakuje zaledwie pół metra. — Nie miałam pojęcia, Ŝe jesteś taki dobry— pochwaliła go Ŝartobliwie. — Zachowaj komplementy na inną okazję — uciął krótko. — Najpierw sprawdźmy, jak wygląda sytuacja. Uczucie paniki wróciło, ledwo zdąŜyli się poruszyć. Nagle spośród wysokiej trawy wychynęło stado rudych kangurów. Przebudzone zwierzęta skakały we, wszystkich kierunkach na muskularnych tylnych nogach. Kiedyś, gdy z Kyallem ścigali na motocyklach dzikie konie, wyliczyli, Ŝe duŜy samiec kangura moŜe osiągnąć prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. To stado spłoszył prawdopodobnie ryk silników, a teraz zaciekawione zwierzaki postanowiły sprawdzić, kto złoŜył niespodziewaną wizytę na ich terytorium. — Niech pani biegnie za samochód — krzyknął Mitch do kobiety. — Co za cholerne głupole! Diabli wiedzą, jakie mają zamiary.
Mało brakowało, by Christie się roześmiała. Jednak sytuacja była dość powaŜna. Niewiele myśląc, pochyliła głowę i ruszyła za Mitchem na pobocze. — Tylko dobrze celuj! — warknął, podnosząc garść duŜych kamyków. — UwaŜaj, Ŝebyś sam trafiał — odpaliła. Od dziecka ćwiczyli celność i nie zdarzało się im pudłować. Mimo Ŝe świszczące w powietrzu kamienie raz po raz trafiały w skaczące dokoła cele, kangury pokazały, Ŝe wcale nie są takie nierozgarnięte. Trzymały się teraz poza zasięgiem ludzi. Mogą uszkodzić samolot, myślała przeraŜona Christine, widząc kilka dorosłych samców. Na oko miały po sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a największy z nich, najwyraźniej przewodnik stada, z pewnością przekraczał dwa metry. Mogły ich otoczyć i uniemoŜliwić start. Na domiar złego starsza kobieta postanowiła przyłączyć się do walki i wrzeszcząc wniebogłosy, równieŜ rzuciła kilka kamieni. Niestety, źle obrała cel. — A niech to diabli — zaklął Mitch. — Zmykam stąd, zanim ta staruszka mnie ukamienuje. Trzymaj straŜ, a ja idę po broń. Wyciągnięcie strzelby me zajęło mu wiele czasu. Chwilę później kilka strzałów oddanych w powietrze wywołało po płoch w stadzie. Było na co popatrzeć, gdy kangury w pod skokach rzuciły się do ucieczki za swoim przywódcą. — Bogu dzięki! — westchnął Mitch, drapiąc się w policzek. — Nie zdziwię się, gdy się okaŜe, Ŝe to one były przyczyną wypadku. Kierowca pewno przestraszył się i gwałtownie zjechał z drogi. Potwierdziła to zdenerwowana kobieta o sztywnych, siwych włosach i jasnych oczach. Miała juŜ dobrze po sześćdziesiątce, ale wydawała się bardzo dziarska. W tej chwili była trochę zbyt rozgorączkowana i miała podbite oko, ale poza tym nie ucierpiała w wypadku.
— Dzięki NajwyŜszemu, Ŝe tu jesteście! — PrzeŜegnała się poboŜnie. — Bóg dał znak, Ŝe nad nami czuwa. Oboje z Clarrym jesteśmy Mu wierni. Ja jestem Gimmima, ale Clarry mówi do mnie Mima. Jak wam się udało wylądować tym wielkim samolotem na takiej wąskiej drodze? — Starałem się, jak tylko mogłem, proszę pani — odparł Mitch z uśmiechem. — Lepiej sprawdźmy, co z Clarrym. To pani mąŜ? — No przecie, Ŝe nie mój kochanek — zaśmiała się. Ruszyła z Mitchem i Christine w stronę auta. — Stale odzyskuje i traci przytomność — mówiła. — Pewno jakiś wstrząs. W Bogu nadzieja, Ŝe to nie zawał serca. Ja zdołałam się wygrzebać, ale on nie dał rady. — Załamała ręce i zaczęła płaczliwie zawodzić. — Biedny stary Clarry! Mówiłam, aby poczekał, aŜ kangury zejdą z drogi, ale uparł się, Ŝeby jechać. Gdy zajrzeli do samochodu, z ust Christine wyrwał się cichy okrzyk. Najprawdopodobniej podczas wypadku Clarry przeleciał nad kierownicą i uderzył twarzą w przednią szybę. Poprzecinane w wielu miejscach czoło wyglądało jak jedna krwawa rana. MęŜczyzna był o dobre kilka lat starszy od Gemmimy, a przynajmniej tak wyglądał. Jeden z tych weteranów, którzy wędrują po buszu, nie w pełni świadomi, Ŝe tuŜ za zakrętem moŜe zdarzyć się coś nieprzewidzianego. — Biedak jest nieprzytomny — stwierdził Mitch, oglądając fachowo rannego. Kiedyś uznał, Ŝe Ŝyjący na pustkowiu hodowca powinien ukończyć kurs pierwszej po mocy i kurs felczerski, choćby po to, Ŝeby poradzić sobie w razie wypadku. Zatrudniał wielu ludzi, a to przecieŜ spora odpowiedzialność. — Oddycha dość cięŜko. Kark wydaje się w porządku. Myślę, Ŝe to silne wstrząśnienie mózgu. Miał duŜo szczęścia. Wygląda dość krucho... Chyba
najlepiej będzie zabrać go do Koomera Crossing. To z pewnością zajmie mniej czasu niŜ czekanie na Latających Doktorów. Spojrzał na skupioną twarz Christine. — Idź teraz włączyć radio i przekaŜ im, Ŝe to wstrząśnienie mózgu, prawdopodobnie teŜ udar cieplny i rany głowy, chyba niezbyt groźne. Niech przygotują zespół. Christine puściła się biegiem w stronę samolotu. Chwilę potem pobiegła tam Gemmima. Kiedy wróciły, Clarry leŜał juŜ na rozłoŜonym na drodze kocu. — Ciągle drzemiesz, Clarry? — spytała Gemmima, patrząc na męŜa. — Teraz jest przytomny... Prawda, Clarry? — Mitch po chylił się nad męŜczyzną. — Tylko trochę odpływa. — Co się stało — odezwał się nagłe Clarry Ciągle był oszołomiony, ale mówił wyraźnie — Zaatakowały nas kangury — Gemmima ujęła w obie dłonie trzęsącą się rękę męŜa — Ale Bóg zesłał nam te dwa anioły. Mitch błysnął zębami w uśmiechu. — Nikt nas jeszcze nie nazwał aniołami. — PrzecieŜ macie skrzydła, nie? — Gemmima spojrzała na Christin — Jesteś piękną dziewczyną. MoŜe trochę za wysoką, ale mnie się to podoba. A twój warkocz jest gruby jak lina. Kiedyś teŜ miałam takie włosy, choć teraz trudno w to uwierzyć. ZałoŜę się, Ŝe twój mąŜ uwielbia je szczotkować. Pewno jesteście świeŜo po ślubie. Christine zaczerwieniła się mocno. — On nie jest moim męŜem. — Nie odwaŜyła się podnieść wzroku, domyślając się drwiącej miny Mitcha.
— Ale wkrótce będzie. — Gemmima obrzuciła ją serdecznym spojrzeniem i przykucnęła obok męŜa. — Widzę to po waszych twarzach. Znam się na tym. Clarry mógłby wam powiedzieć, Ŝe rzadko się mylę. — Zdaje się, Ŝe potrafisz wszystko ujrzeć w korzystnym świetle — odezwał się uprzejmie Mitch. — A teraz chciałbym, Ŝebyś poszła z Chris, a ja przeniosę Clarry”ego. — Dobrze. — Gemmima podniosła się i ujęła Christine za rękę. — To prawdziwy bohater z buszu. Nic dziwnego, Ŝe go kochasz. Uśmiechnęła się ciepło. — Będę się za was modlić. — Nie wiem, czy tysiąc pacierzy wystarczy — rzucił za nią Mitch, po czym przeniósł wzrok na rannego. — Jak się czujesz, Clarry? — W tej chwili widzę cię podwójnie — MęŜczyzna skrzywił się. — To efekt wstrząsu — odparł Mitch uspokajająco. — Te raz cię podniosę i pójdziemy do samolotu. Powiedz, jeśli coś cię zaboli. — Nic mi nie będzie — zapewnił Clarry. — Jednak sam chyba nie dojdę. — Nie ma takiej potrzeby. — Mitch uśmiechnął się wesoło. — OdpręŜ się i ciesz przejaŜdŜką.
ROZDZIAŁ TRZECI
W przeciwieństwie do Wunnamurry, dzierŜącej palmę pierwszeństwa wśród posiadłości w tej części stanu, Marjimba wyglądała zupełnie tak samo jak przed laty. Christine odniosła wraŜenie, Ŝe nie wprowadzono tu zbyt wielu zmian od czasów dziadka Mitcha.
Kapitan Douglas Claydon, odznaczony medalem za męstwo, wrócił po wojnie z północnoafrykańskiej pustyni prosto do domu. Poślubił swoją wierną Kathleen i wtedy dobudował nowe skrzydło. Przeznaczono je dla rodziców Kathleen, natomiast młoda para zajęła główną część do mu. Douglas marzył o licznej rodzinie. O synach, którzy pomagaliby w prowadzeniu farmy, i o córkach, które wyrosłyby na damy i z czasem wyszłyby za mąŜ, najlepiej za synów innych zamoŜnych rodzin. Los jednak sprawił, Ŝe urodził się mu jeden wspaniały chłopiec — ulubieniec ojca — i cztery mądre córki. Dziewczęta dorastały w cieniu brata, a potem rzeczywiście poślubiły synów innych wielkich hodowców. W ten sposób Claydonowie spokrewnili się z większością okolicznych rodów. Wraz z nimi tworzyli jedną wielką rodzinę, której członkowie mogli zawsze na siebie liczyć i w cięŜkich czasach spieszyli sobie z pomocą. Claydonowie byli powszechnie lubiani i szanowani. Poza hodowlą inwestowali w kopalnie i przemysł wydobywczy, a później takŜe w bawełnę, przejmując tę inicjatywę od McQueenów. Obie rodziny wierzyły, Ŝe w interesach konieczna jest róŜnorodność, ale jedna dziedzina zawsze pozostawała wspólna. Oba rody były przywiązane do ziemi. Christine stała na zalanym słońcem podjeździe. Nad jej głową krąŜyły zielone i złotawe papuŜki faliste. Przed nią, wśród dorodnych palm daktylowych, stał rozłoŜysty, biały dom. Rodowa siedziba Claydonów. W odróŜnieniu od piętrowej Wunnamurry Marjimba była niska, choć bardzo duŜa. Z centralnej części domu wyrastały dwa skrzydła, ustawione pod takim kątem, Ŝe całość wyglądała jak trzy samodzielne, otoczone werandami piramidy, do których prowadziły niskie schodki. Christine wiedziała, Ŝe całe zachodnie skrzydło naleŜy do Mitcha, Zajął je tuŜ po ukończeniu czternastego roku Ŝycia, gdy rodzina uznała, Ŝe jest juŜ męŜczyzną. Pierwszy raz kochali się w jego sypialni po wydanym przez Claydonów balu. Pamiętała tę noc, jakby to było wczoraj, Rozpalone ciało, gorąca krew, walące
serce. Po Ŝądanie... Przechowywała to wspomnienie głęboko ukryte w sercu. Wiedziała, Ŝe nigdy jej ono nie opuści, tak jak powracająca uparcie melodia. Tamtego wieczoru z pewnością była najbardziej rzucającą się w oczy dziewczyną. Ona twierdziła, Ŝe z powodu wzrostu, natomiast Mitch powtarzał, Ŝe jest po prostu niesamowicie piękna. — Twoje oczy są jak szafiry, skóra lśni jak najpiękniejsza perła, usta masz czerwone jak rubiny. — W miarę jak rosło jego poŜądanie, coraz bardziej rozpływał się w za chwytach. Mitch... Był pijany z miłości do niej. I trzymał w rękach jej serce. Jej suknia balowa była w kolorze jej oczu. Uszyta z intensywnie niebieskiej jedwabnej tafty, z obcisłym gorse tem bez ramiączek, wąską talią i prześliczną, marszczoną spódnicą. Ruth pozwoliła jej tym razem włoŜyć klejnoty z rodzinnej kolekcji. Miała więc na szyi czystej wody szafir, wielki jak orzech, zawieszony na diamentowym łańcuszku. W uszy wpięła kolczyki, które w tańcu koły sały się, obijając się o policzki i rzucając wkoło olśniewające błyski. Nawet matka wydawała się zadowolona z jej wyglądu, a uszczęśliwiony ojciec objął ją mocno, pocałował w policzek i wyszeptał z durną: „Moja piękna dziewczynka!”. Mitch był jej parą, jak zawsze. Za wszelką cenę starała się zachowywać tak, jak tego od niej oczekiwano, choć przeszkadzały jej w tym wszystkie zmysły, nawet te, o których istnieniu dotąd nie wiedziała. Tej nocy Mitch został jej kochankiem. Wydawało się jej potem, Ŝe nie będzie umiała Ŝyć bez uniesień, jakich jej wtedy dostarczył. Niestety, jak się okazało, myliła się... Jej wspomnienia były tak Ŝywe, Ŝe omal nie jęknęła głośno. Prawie czuła, jak Mitch trzyma ją w objęciach... „Nie mogę, Chris, juŜ nie mogę... Nie chcę dłuŜej czekać. Kocham cię. Szaleję za tobą. Przysięgam, Ŝe nigdy nie pozwolę, by stało ci się coś złego. Moja ukochana”...
Udręka w jego głosie jeszcze bardziej ją rozpalała. Z trudem łapiąc oddech, potykając się i całując, po omacku dotarli do zachodniego skrzydła i do jego pokoju. Nikt, kto nie doświadczył namiętności, nie moŜe wiedzieć, jaka to potęŜna siła. Jeśli się kocha tak mocno, jak ona kochała Mitcha, moŜna zatracić się całkowicie. Oddawała mu gorące pocałunki, z całej siły wtulając się w jego ciało,- starając się jeszcze bardziej go podniecić, aŜ wreszcie połoŜył ją na łóŜku. Czuła cudowne mrowie nie w piersiach i brzuchu, ogień między nogami, ucisk w łonie. Mitch... Jego usta błądziły po jej twarzy, szyi, piersiach. Pamiętała zapach jego skóry, jego smak, dotyk języka. Jako dziewiętnastolatek — był dwa lata starszy od niej — byt juŜ wytrawnym kochankiem. Z wielką wprawą grał na jej zmysłach jak na strunach skrzypiec. Nawet gdyby tego chciała, nie byłaby w stanie go po wstrzymać. To była prawdziwa rozkosz. Jej pierwsze seksualne doświadczenie. KaŜdy następny związek oceniała, porównując go do tamtego przeŜycia. śaden nie zdał egzaminu. Nie wiedziała, czy powinna śmiać się, czy płakać. Mogła tylko powiedzieć, Ŝe jej serce jest wierne temu jednemu męŜczyźnie... — Coś się stało? Mitch wniósł bagaŜ na werandę i podszedł do niej. Opuściła powieki, nim zdąŜył wyczytać coś z jej wzroku. — CzyŜby dopadły cię wspomnienia? — spytał bez specjalnego zainteresowania. Kiedyś byli dumni z tego, Ŝe potrafili odczytywać swoje myśli. — No dobra — Skoro to takie oczywiste, nie będzie próbowała ukryć, nad czym tak rozmyśla. — Przyznaję, to była najwspanialsza noc w moim Ŝyciu. Ten pierwszy raz, kiedy się kochaliśmy.
Oparł się plecami o dŜipa i wsunął dłonie do kieszeni. — Jestem pewien, Ŝe w ostatnich latach miałaś satysfakcjonujące Ŝycie seksualne. — Ja? — Skrzywiła się lekko. — śyję jak zakonnica. — Mało prawdopodobne, dziecinko — odpalił, mierząc ją spojrzeniem. — Chyba Ŝe się kompletnie zmieniłaś. Właściwie mogłabyś mi zademonstrować, czego się nauczyłaś — dorzucił bezczelnie. Jej serce ścisnęło się z bólu. Zaczęła się obawiać, Ŝe w ich wypadku nawet przyjaźń nie wchodziła w rachubę. — PrzecieŜ dałeś mi do zrozumienia, Ŝe mam się trzymać z daleka. A moŜe się mylę? — Jesteśmy dorośli, a ja nie mam tu zbyt wielu rozrywek — odrzekł. Chodziło mi tylko o zapewnienie, Ŝe juŜ więcej nie będziesz próbowała zaciągnąć mnie do ołtarza. — Wtedy takŜe nie próbowałam — przypomniała mu ostro. — A to dobre! Doskonale wiesz, Ŝe to rozwaŜałaś. Właściwie nie przestawaliśmy się kochać. Robiliśmy to wszędzie, gdzie się dało: w stodołach, nad kaŜdym potokiem, nad naszym stawem. To chyba była miłość, prawda? — Przypominało raczej niekontrolowany skok w bezdenną przepaść. Gwałtownie odwrócił wzrok. Przez chwilę milczał, poprawiając kapelusz. - CóŜ za trafne porównanie! W kaŜdym razie jeśli pod czas swojego pobytu zechciałabyś zakraść się do mojej sypialni, jestem pewien, Ŝe moglibyśmy coś razem osiągnąć. WłoŜyła okulary słoneczne i ruszyła w stronę domu. — Chyba mnie to nie kusi.
Wyciągnął rękę i powolnym ruchem wsunął jedwabisty kosmyk za jej ucho. — śartowałem, Chrissy. Nigdy więcej nie pozwolę, Ŝe byś połoŜyła głowę na mojej poduszce. Nigdy! — Jego oczy przybrały nagle turkusowy odcień. Niemal czuła, jak się od niej oddała. — JuŜ raz przez to przechodziłem. Nie zamierzam przeŜywać tego ponownie. A teraz wejdźmy do środka, zanim nasza rozmowa przybierze naprawdę nieprzyjemny obrót. Julanne Claydon nie posiadała się ze szczęścia. Tęskniła za córką, która obecnie mieszkała w Londynie, ale Christine potrafiła jej zastąpić nawet Indię. Christine dobrze wiedziała, jak samotne bywa Ŝycie kobiet na farmach głęboko w buszu, robiła więc wszystko, co sprawiało przyjemność Julanne. Chodziły razem na długie spacery, urządzały sobie pikniki nad pokrytym nenufarami jeziorem, słuchały razem muzyki albo jak za dawnych czasów grały w szachy. — Ona jest równie rozsądna i pogodna jak wówczas, kiedy była dzieckiem — zwierzyła się Julanne synowi pewnego wieczoru, gdy wpadł jej powiedzieć dobranoc. — Sukces w ogóle nie uderzył jej do głowy. Nadal sprawiają jej przyjemność zwykłe rzeczy: rodzinne obiady, ploteczki, nowinki na temat wspólnych znajomych. Interesują ją wszystkie te sprawy, o których Endia właściwie w ogóle nie chciała rozmawiać. — Endia była zbyt zaabsorbowana Kyallem — rzucił sucho Mitcb, przyglądając się z przyjemnością, jak matka szczotkuje gęste, jasne włosy, które kiedyś były równie złote jak jego. — Zawsze był w centrum jej uwagi. — To wina Ruth. — Julanne energiczniej poruszała szczotką. — No i oczywiście moja. Nie powinnam była pozwolić jej wierzyć, Ŝe ma u niego jakąś szansę. Mitch z westchnieniem opadł na fotel. — Mamo, przy Sarah nikt nie miał szansy. Oni zostali dla siebie stworzeni.
— Wiem. — Julanne juŜ się uspokoiła. — A co z wami? Z tobą i Chris? Nieustannie wdajecie się w jakieś sprzeczki. Przyjechała zaledwie przed dworna dniami, a powie trze jest juŜ naładowane jak przed burzą. Ale tylko wtedy, gdy ja się pojawiam — powiedział z udawanym bólem. — Zresztą Chris dotrzymuje towarzystwa głównie tobie. — No tak... Jest bardzo kochana. — Julanne uśmiechnęła się. — Jest mi z nią tak dobrze. Przywiozła masę fotografii. Oglądałam je zachwycona, ale Christne traktuje je wyłącznie jako część swojego zawodu. Zresztą nigdy nie była próŜna. — Nic dziwnego, po tym, co przeszła jako młoda dziewczyna — zauwaŜył Mitch gniewnie. Nawet myśleć nie chcę, jakie cięŜkie Ŝycie miała z matką i Ruth. — To prawda. — Julanne rozejrzała się wokół w poszukiwaniu okularów do czytania. — Nic dziwnego, Ŝe któregoś dnia rozwinęła skrzydła i odleciała. — Ale zostawiła równieŜ mnie — przypomniał Mitch. Znalazł okulary i podał je matce. — Moja jedyna, wielka miłość! Myślałem, Ŝe tego nie przeŜyję. — Zdaje mi się, Ŝe jeszcze się nie wyleczyłeś — Julanne obrzuciła ukochanego syna współczującym spojrzeniem. — Dobrze wiesz, Ŝe nie. To jednak nie znaczy, Ŝe nie cieszę się z jej wizyty. — Tak? — W dźwięcznym głosie Julanne słychać było powątpiewanie. — Nie patrz tak na mnie. Wiem, jak bardzo ją lubisz, ale przecieŜ ona zaraz znowu wyjedzie. Nie obiecuj sobie zbyt wiele. Osiągnęła sukces, o jakim inne kobiety mogą zaledwie pomarzyć. Przywykła do przepychu. śycie tutaj jest dla niej zbyt monotonne. Przypomnij sobie, ile razy mówiła, jak polubiła Nowy Jork. — MoŜe i tak... — mruknęła Julanne niewyraźnie, po czym sięgnęła do szuflady sekretarzyka i podała Mitchowi plik błyszczących fotografii: — Masz, obejrzyj.
Wiem przecieŜ, Ŝe masz ochotę. Wydaje mi się, Ŝe są dwie Christine. Ta publiczna — supermodelka, Ŝyjąca wśród tych wszystkich pięknych ludzi — i ta prawdziwa, która kocha ziemię i konie. Jestem przekonana, Ŝe mogłaby z miejsca zrezygnować z tych zachwycających kreacji i wspaniałej biŜuterii. Widzę przecieŜ, jak świetnie się czuje w zwykłym, codziennym ubraniu. — W zwykłym ubraniu — zakpił Mitch, rzucając okiem na zdjęcia. — Mówisz o tych obcisłych, markowych dŜinsach, seksownych, przewiewnych bluzeczkach i prostych koszulach? A moŜe o tych modnych podkoszulkach z fantazyjnym logo z przodu, co szczególnie przyciąga uwagę do jej biustu? Jest typową kobietą, mamo. Zapomnij o jej chłopięcym wyglądzie, który na złość matce specjalnie podkreślała. — MoŜna by pomyśleć, Ŝe matka i babka próbowały coś w niej złamać — mruknęła Julanne. — Nigdy nie spotkałam i chyba juŜ nie spotkam osoby dziwniejszej od Ruth McQueen. Jak ona podporządkowała sobie tę biedną Enid! — Biedna Enid, dobre sobie! — wykrzyknął Mitch. — To raczej przykre, jeśli trzeba uciekać od własnej matki. — I tak czasami bywa — powiedziała cicho Julanne. — Śliczne, prawda? — Wskazała fotografie. — Kamera ją wręcz kocha. — To chyba przez te kości policzkowe. Będzie piękna aŜ do późnej starości. Ale ona odejdzie, mamo — powtórzył ponuro. — Jesteś pewien, Ŝe nie chcesz jej zatrzymać? — I znów przez to przechodzić? Byliśmy sobie naprawdę bardzo bliscy, ale teraz dzieli nas wielka przepaść. — Mam wraŜenie, kochanie, Ŝe tylko z twojej strony. Julanne badawczo przyglądała się synowi. — Nie ufam jej — wyznał Mitch.
— Dobry BoŜe — Julanne zamachała rękami. — Nawet nie potrafię sobie wyobrazić osoby bardziej godnej zaufania niŜ Chris. Jesteś zbyt surowy. — Nie... To ona była okrutna — poprawił matkę Mitch. ZłoŜyła mi pewne obietnice, a ja jej uwierzyłem. Kiedy odeszła, myślałem, Ŝe oszaleję. Nie dam jej okazji, Ŝeby mogła to zrobić ponownie. Mitch podniósł się z fotela. Gdy się wyprostował, jego matka, kobieta słusznego wzrostu, wydawała się maleńka. Pochylił się i pocałował ją w policzek. — Pozwolisz, Ŝe jutro rano wypoŜyczę sobie Chris na kilka godzin? — Coś planujesz? — zaciekawiła się. — W kilka osób jedziemy wytropić Pioruna. Ostatnio zwabił co najmniej trzy nasze klacze. Bart widział go wczoraj, jak przebiegał ze swoim haremem w pobliŜu wodopoju Mulagimbi. — Zamierzasz go złapać? — Chcemy spróbować — odparł. — Właściwie nie interesują mnie dzikie konie, ale Piorun jest koniem czystej krwi. Widać to po nim. Pewno jego matka uciekła z dzikimi końmi, gdy juŜ była źrebna. Jest bardzo silny, wyŜszy od większości dzikich koni i z pewnością byłby z niego poŜytek na farmie. Pomyślałem, Ŝe Chris zechce pojechać z nami. Kiedyś bardzo to lubiła. — I pewno jest tak nadal — powiedziała Julanne, zadowolona, Ŝe Mitch wpadł na ten pomysł. — śeby tylko nie zrobiła sobie krzywdy. — Nie ma obaw — Mitch uspokoił matkę. — Widziałem, jak o zachodzie słońca wybrała się na przejaŜdŜkę. Nie zapomniała nic ze swoich umiejętności. — W takim razie macie moje błogosławieństwo — zgodziła się Julanne, a jej matczyne serce znów przepełniła nadzieja. Mitch odnalazł Christine, gdy szła juŜ do siebie. — Mogę ci zająć chwilkę?
Nawet całą wieczność, odparła w myślach. Tak strasz nie Ŝałowała, Ŝe nie moŜe powiedzieć tego głośno. — Jasne — zdobyła się na obojętny ton. W świetle padającym z Ŝyrandola jego włosy wyglądały jak płynne złoto. Marzyła o tym, by zanurzyć w nich palce. — Nie masz przypadkiem ochoty na trochę mchu? Roześmiała się głośno, mimo Ŝe jej serce ściskało się z bólu. — Czy to przypadkiem nie jest jakieś podchwytliwe pytanie? — CzyŜby przez tę śliczną główkę przemknęła mysi o seksie? — zadrwił, mierząc ją przesadnie zdumionym wzrokiem. — I miałabym pomyśleć akurat o tobie? PrzecieŜ w ogóle nie chcesz mieć ze mną do czynienia. — Czuła, Ŝe cała drŜy. Nie potrafiła się przy nim odpręŜyć. — Bez przesady. I wtedy, gdybyś zamierzała szykować suknię ślubną w kolorze magnolii i koronkowy welon. Spojrzała na niego zaskoczona. — Nie wierzę, Ŝe to pamiętasz. — Niczego nie zapomniałem. — Jego głos zabrzmiał szorstko. — Potrafiłaś godzinami opowiadać, w co się chcesz ubrać, gdy będziemy szli do ślubu. — Bo rzeczywiście to planowałam — westchnęła ze smutkiem. — Coś takiego — zaśmiał się ironicznie. — Dzięki Bogu, to się juŜ nie powtórzy. Dla ciebie byłem gotowy zrezygnować ze wszystkiego. Teraz jednak, gdy zechcę się oŜenić, najpierw kaŜę przygotować szczegółową umowę przedmałŜeńską. Widziała, jak w jego pięknych oczach koloru morza pojawia się twardy błysk.
— Jesteś cyniczny, Mitch. A co się stało z Susan Gilroy? To ta, która pojawiła się między Dee Marshall a Casey Thomas, jeŜeli dobrze pamiętam. Wzruszył obojętnie ramionami. — No cóŜ. Oboje mieliśmy jakieś przygody, choć moje nie zostały nigdy tak nagłośnione. No i z pewnością nie udało mi się nawiązać romansu z gwiazdą rocka. — On nie jest gwiazdą rocka. JuŜ ci mówiłam, Ŝe gra w telenoweli i jest bardzo sympatyczny. Zresztą to nic powaŜnego. — Christine postanowiła wrócić na neutralny grunt. — Co z tym ruchem? Zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, o co pyta. — Wybieramy się na poszukiwanie pięknego, dzikiego ogiera, którego nazywamy Piorun. Nie ma wątpliwości, Ŝe to koń czystej krwi. — Sądzisz, Ŝe będzie się nadawał na farmę? — Ja to wiem. A poza tym chciałbym zachować resztę klaczy, które na razie łaskawie nam zostawił. Wydaje mu się, Ŝe jest królem zwierząt. Faktycznie jest wspaniały. Kiedyś widzieliśmy go, jak biegał z naszymi końmi. Było na co popatrzeć. Muszę tylko wiedzieć, czy sobie poradzisz. Christie kiwnęła radośnie głową, a na jej policzkach pojawił się rumieniec. — Mam na myśli ostry galop — dodał. — Być moŜe będziemy teŜ musieli przeprawiać się przez potoki. Wydęła pełne wargi. — Nie ma strachu, Mitch. JeŜdŜę równie dobrze jak kiedyś. Zresztą wiesz o tym doskonale. ZauwaŜyłam, jak mnie szpiegowałeś ze wzgórza. — Szpiegowałem? Nigdy w Ŝyciu — oburzył się. — Udało mi się tylko upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zobaczyłem, jak sobie radzisz, a przy okazji wydałem polecenia pracownikom.
— Rozumiem. W kaŜdym razie pojadę z wami z przyjemnością. O której wyruszamy? — O brzasku. Musimy dotrzeć daleko, mm zrobi się za gorąco. Jeśli nie masz odpowiedniego stroju, mogę ci czegoś poszukać. To będzie cięŜka droga. — Na pewno potrzebne mi będą rękawice i skórzane spodnie. Chcę pojechać na Wellingtonie, tym duŜym kasztanku, na którym jeździłam dzisiaj. — Czy coś jeszcze? — W tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy — od parła. — A co z przyjacielskim pocałunkiem na dobranoc? — Patrzył na mą spod złotych rzęs. — Czy ja dobrze słyszę? Mam rozumieć, Ŝe ciągle cię interesuję? — ZadrŜała mocno, gdy przesuwał po niej spojrzeniem. Czuła, jak jej ciało oŜywa. Piersi pod jedwabną bluzką nabrzmiały, a ich delikatne koniuszki stwardniały z podniecenia. Obserwował jej reakcję z przewrotną satysfakcją. — Nie... Ale jesteś taka piękna. — Napawał się jej pod nieceniem. — Nie przeszkadza ci teraz uraŜona duma? — Naprawdę straszna z ciebie arogantka. — Podszedł bliŜej i kładąc palce na jej wargach, zmusił ją do milczenia. Czuł, jak jej skóra pulsuje. — Nie na darmo nazywasz się McQueen. I jesteś taka jak oni wszyscy... Czy to właśnie chciał powiedzieć? — Reardon, nazywam się Reardon — poprawiła go ostro. To prawie to samo — mruknął obojętnie, kładąc ręce na jej ramionach. Stała nieruchomo, gdy zaczął się bawić jej włosami.
— JuŜ się z ciebie wyleczyłem — powiedział cicho. — Bóg mi świadkiem, Ŝe tak jest. — Więc mi to udowodnij. — Nie wierzyła mu. Doskonale czuła rosnące między nimi napięcie, a takŜe nie znaczne drŜenie jego palców. — Nie zamierzasz odpuścić, co — warknął, obejmując jej delikatną szyję. — Niby po co miałbyś całować kobietę, która twoim zdaniem moŜe ci tylko przysporzyć kłopotów — spytała wyzywająco, przysuwając się do niego. — Traktuję to jak zwalczanie ognia ogniem — powie dział miękko, choć jego spojrzenie z pewnością nie było w tej chwili łagodne. Ledwo pochylił głowę, jej powieki zatrzepotały i długie czarne rzęsy zasłoniły oczy. Nie miała siły się opierać, zresztą wiedziała, Ŝe byłoby to bezcelowe. Wreszcie skończyły się lata wyrzeczeń. Rozluźniła się, ulegając jego oddechowi, dotykowi języka, cudownemu zapachowi jego skóry i włosów. Ogarnęła ją dzika rozkosz, ślepe poŜądanie. Dla Mitcha miało to być kontrolowane ćwiczenie, chwila zabawy, Ŝart. Chciał jej tylko udowodnić, Ŝe nie ma juŜ nad nim Ŝadnej władzy. Nie przewidział jednak, Ŝe ten Ŝartobliwy pocałunek zupełnie zmieni charakter. Nagle stał się pełen pasji, która z wielką siłą pozbawiła go całej, z takim trudem wypracowanej, odporności. Mrucząc coś niezrozumiałego, objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Ich ciała zapłonęły. Piersi, brzuchy, biodra i długie nogi rozpaczliwie przywarły do siebie, próbując stopić się w jedną całość. Gwałtownymi mchami przesuwał dłoń wzdłuŜ jej pleców, zmuszając ją do wygięcia ciała i odchylenia głowy, by mógł pogłębić pocałunek. Nie miała pojęcia, jak długo tak stali. MoŜe trwało to całą wieczność? Ogarniające ją poŜądanie całkiem ją oszołomiło. Jak to się dzieje, myślała, Ŝe
pocałunek dociera do kaŜdej komórki i rozpala cały organizm? Skórę, krew, nerwy, serce, kości... Gdy wypuścił ją z objęć, miała wraŜenie, Ŝe nawet cisza wokół nich jest rozgrzana do białości. Stali w milczeniu, zupełnie jakby oboje nie mogli otrząsnąć się ze zdumienia, Ŝe jednym pocałunkiem wywołali taką eksplozję. Podniosła wzrok i napotkała płonące spojrzenie niebieskich oczu. — Mam wraŜenie, Ŝe zawsze bałam się twoich pocałunków — szepnęła. — Jak to? — Spojrzenie Mitcha prawie ją parzyło. — Zdawało mi się, Ŝe przez usta moŜesz mnie pozbawić duszy — wyznała. — Czasami nadmiar uczuć wydaje się przeraŜający... Bałam się cierpienia z tobą, bez ciebie i z twojego powodu. — Próbujesz mi powiedzieć, Ŝe miałaś takie obawy kaŜdej gwiaździstej nocy, jaką razem spędziliśmy? — spytał, głęboko poruszony. — Myślałam, Ŝe kocham cię zbyt mocno... Ŝe moja miłość moŜe mnie całkiem pochłonąć i w końcu zniknę. — Nigdy mi o tym me mówiłaś. — Jego twarz przybrała posępny wyraz. — Mówię to teraz. Byłam młoda i niedoświadczona, a namiętność potrafi trawić jak gorączka. Dotknij mojego policzka. — Uniosła głowę. Bez zaglądania w lustro wie działa, jak rozpalona jest jej skóra. Nie ufał sobie, lecz mimo to podniósł rękę. Jego szczupłe palce dotknęły jej twarzy, przesunęły się wzdłuŜ po liczka i zatrzymały na ramieniu. Z całej siły pragnął objąć jej piersi, jednak w ten sposób poddałby się całkowicie. Oboje dowiedzieliby się, Ŝe Christine wygrała. Nie p zwoli, by odniosła nad mm to gorzkie zwycięstwo.
— Smakujesz zupełnie tak samo. Równie słodko. — Zmusił się, Ŝeby opuścić ręce. Jego głos zabrzmiał lekcewaŜąco. — Lepiej kładź się juŜ spać. Wyruszamy bardzo wcześnie. — Mówi się, Ŝe pierwszej miłości nigdy się nie zapomina — szepnęła smutno. — Coś w tym sensie. — Z rozmysłem przybrał cyniczny ton, jednak po głowie rozpaczliwie tłukła mu się myśl, Ŝe czasami człowiek potrafi pokochać tylko jeden jedyny raz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
O świcie, kiedy się ubierała, me przestawała myśleć o słynnej balladzie Banjo Patersona „Człowiek znad Snowy Riyer”. Pościgi za dzikimi końmi były częścią historii jej narodu, a Paterson potrafił mistrzowsko oddać ekscytującą atmosferę, jaka im towarzyszyła. W młodości często widywała dzikie konie zamknięte w prowizorycznych zagrodach, konno objeŜdŜała teŜ stada w rodzinnej posiadłości, jednak dzisiejsza wyprawa była czymś zupełnie innym. Mitch mówił, Ŝe Piorun jest koniem czystej krwi, chociaŜ Ŝyje na wolności. To by znaczyło, Ŝe jest bardzo szybki, prawdopodobnie znacznie szybszy niŜ konie z hodowli. No, moŜe prócz Zeny, srebrzystej klaczy Mitcha, która zdawała się mieć skrzydła, i Wellingtona, którego miała dziś dosiąść. Christine czuła, jak ogarnia ją podniecenie. Wychowana na farmie, od dziecka Ŝyła wśród koni. Znała je dobrze i wiedziała, Ŝe im takie wyprawy dają tyle samo radości co ludziom. Jednak te zwierzęta, które Ŝyły dziko, otaczała specyficzna aura tajemniczości. Biegnące stada zawsze przedstawiały piękny widok. Były częścią tutejszej kultury. Najpiękniejsze z nich — potomkowie zwierząt, które uciekły z farm lub zostały skradzione — były szczególnie poszukiwane.
Ten czarny ogier nie był Ŝadnym wyjątkiem. Co prawda helikoptery i motocykle zrewolucjonizowały Ŝycie na farmach, lecz konie stanowiły część australijskiego dziedzictwa. Nie tylko były nierozerwalnie związane z buszem, ale w czasie wojny słuŜyły równieŜ w australijskiej kawalerii. Christie czułaby się rozczarowana, gdyby Mitch nie zaproponował jej udziału w wyprawie. Widać jednak i on uznał, Ŝe mimo wszystko pasowała do tego fragmentu jego świata. Wyruszali w sześć osób: Mitch, Christine, nowy nadzorca, Jack Cody, dwóch najlepszych pracowników z Marjimby, Smiley Jensen o twarzy pokerzysty i Abe Loyell, a takŜe najlepszy tropiciel na farmie, Aborygen Snowy Moon, którego białe, kędzierzawe włosy jak aureola otaczały czekoladową głowę. KaŜdy z nich był świetnym jeźdźcem. Christine nie poczuła sympatii do Jacka Cody”ego. Wiedziała, Ŝe przejął stanowisko po Dayie Reedzie, który po czterdziestu latach oddanej pracy dla Claydonów przeszedł na zasłuŜoną — i całkiem pokaźną — emeryturę. Cody przybył z jakiejś farmy w Północnym Terytorium, gdzie wystawiono mu znakomite referencje. Był wysoki, na swój sposób przystojny i bardzo sprawny. Miał około trzydziestu pięciu lat i podobno był rozwiedziony. Właściwie zachowywał się z szacunkiem, ale Christine niepokoiły przeciągłe, znaczące spojrzenia jego piwnych oczu. Przez chwilę nawet kusiło ją, Ŝeby powiedzieć o tym Mitchowi, jednak w końcu postanowiła nie robić tego W gruncie rzeczy me chciała przecieŜ stawiać Cody”ego w kłopotliwej sytuacji. — Póki pamiętam, przyszła wiadomość od Sarah — ode zwał się Mitch, podjeŜdŜając do niej. — Clarry wyszedł juŜ ze szpitala, ale zrezygnowali z kontynuowania podróŜy. Poza wstrząśnieniem mózgu miał lekki atak serca i Gem- mima zabiera go do domu. Oboje przesyłają pozdrowienia. — Skąd oni są? — Christine dosiadła Wellingtona.
— Z Adelajdy — odparł Mitch, odwracając wzrok. Wie dział, Ŝe znów go uwiodła. Opanowała nawet jego sny. W nocy obudził się z walącym sercem, pewny, Ŝe obok leŜy naga Christine. W ogóle się nie malowała. Zresztą makijaŜ nie był jej potrzebny. Tylko usta pokryła róŜowym błyszczykiem, prawdopodobnie po to, by zabezpieczyć wraŜliwe wargi. Czarne włosy ściągnęła do tyłu i splotła w gruby warkocz. Jej skóra jaśniała, a pod czarnymi brwiami błyszczały szafirowe oczy. Była tak naturalnie piękna... Christine Reardon. Jego zguba. Cmoknął cicho. Na ten dźwięk Zena, wspaniała srebrnoszara klacz, posłusznie ruszyła do przodu. Obok niej szedł jej dostojny towarzysz ze stajni, wielki, kasztanowy Wellington. Nawet o tak wczesnej godzinie powietrze tworzyło złudne miraŜe, malując u stóp wzgórz niebieskie fale. Wy dawało się, Ŝe wzniesienia są blisko, lecz Christine wiedziała, Ŝe leŜą kilkanaście kilometrów na północny zachód. Powietrze było przesycone zapachem złotych, przypominających pierzaste kule, kwiatów akacji. Uwielbiam ten zapach, pomyślała, oddychając głęboko. To była woń jej domu, buszu, ojczyzny. Kątem oka zerknęła na Mitcha. BoŜe, aleŜ był piękny! Ogarnęła ją radość. Poczuła, jak rodzi się w niej nadzieja, Ŝe będzie mogła go odzyskać. Po czterdziestu minutach dotarli do łańcucha jezior, które Claydonowie nazywali Błękitną Laguną. Na tym obrzeŜu pustyni jeziora wyglądały zupełnie jak oazy. Woda miała przedziwny perłowo zielony odcień, ale jeziora zyskały swoją nazwę dzięki przepięknym ciemnoniebieskim i fioletowym liliom wodnym o soczyście Ŝółtych środkach. Wszystko wokół tętniło Ŝyciem. Wszędzie, a szczególnie wzdłuŜ brzegów potoków i jezior, roiło się od niezwy kłych ptaków. Były tu papuŜki faliste,
zeberki, pomarańczowe drozdy, czubate kakadu, stada gęsi i ptactwa wodnego, niebieskie zimorodki, a przez szaro- zielonkawe liście eukaliptusów moŜna było dostrzec Ŝurawie, które dostojnym krokiem spacerowały po piaszczystych brzegach. Trawa Spinifex, o świcie srebrzysta, w świetle wschodzącego słońca stała się ognistoczerwona, aŜ w końcu zabarwiła się na złoty kolor. Niebo nad nimi przybrało juŜ zwykłą, jaskrawo niebieską barwę, słońce stało wysoko. Tylko tutaj moŜna było poczuć tak całkowitą jedność z naturą. — Wydajesz się szczęśliwa odezwał się Mitch. On równieŜ odczuwał ten niezwykły spokój. Jechali teraz tak blisko siebie, Ŝe niemal było słychać szelest ocierających się o siebie końskich boków. — Nie wyobraŜasz sobie nawet, jak bardzo za tym tęskniłam — przyznała, wzdychając z rozkoszą. — Wreszcie czuję, Ŝe Ŝyję. Jedna złota brew uniosła się do góry. — Dziwne... Myślałem raczej, Ŝe jest ci cięŜko z dala od pięknych, światowych metropolii. — Czy sprawiam wraŜenie osoby, której jest cięŜko? — odpaliła. — Ja się tu urodziłam, Mitch. Wróciłam do domu po latach tułaczki i moje serce jest uzdrowione... — śałuję, Ŝe nie mogę tego samego powiedzieć o swoim sercu — przerwał jej sucho. Odwróciła się w jego stronę. — Między nami zawsze pozostanie mocna więź. Musisz to zaakceptować. — Wiem. — Wzruszył ramionami. — ChociaŜ czasem mnie to zaskakuje. Tak jak wczoraj wieczorem.
—śałujesz tego? Bo ja nie. — Z pewnością nie Ŝałowała tych paru chwil uniesienia. — Jeszcze nie wiem. W kaŜdym razie z pewnością nie mogę przebywać zbyt blisko ciebie. To instynkt samozachowawczy. Chyba mnie rozumiesz? W końcu znowu wyjedziesz, tak jak wtedy. — A nie przyszło ci do głowy, Ŝe mam juŜ dość roli osoby publicznej — spytała. — Zastanawiasz się, czy przejść w stan spoczynku, czy wybrać karierę aktorską? Amerykański akcent juŜ masz, więc właściwie zapewniłaś sobie przewagę nad konkurencją. Christine osłoniła usta ręką i szepnęła: — Nienawidzę cię, wiesz? — Ja ciebie równieŜ. Niestety, ciągle mnie podniecasz — odparł, patrząc błyszczącym wzrokiem na jej usta. Poczuła, Ŝe robi się jej gorąco. — I o to chodzi. — Zobaczymy, czy powtórzysz to, gdy zostaniemy sami. — A co? PokaŜesz mi, gdzie moje miejsce? — Wreszcie powiedziałaś coś rozsądnego, Chrissy. ZbliŜało się południe, gdy na dzikich brzegach Błękitnej Laguny, które według wierzeń Aborygenów były siedliskiem tajemniczych istot, dostrzegli Pioruna i jego harem. Wśród gęstych drzew widać było kare, gniade, kasztanowe i płowe konie. Mitch wpadł w radosny nastrój. Ze skupionym wyrazem twarzy uniósł rękę, dając sygnał do rozpoczęcia pościgu. Z kaŜdą pogonią wiąŜe się duŜe ryzyko. Dzikie konie są bardzo sprytne. Zwykle potrafią spostrzec jeźdźców na ułamek sekundy wcześniej, niŜ same zostaną
zauwaŜone, a ich słuch jest znacznie czulszy od słuchu człowieka. Zaskoczenie dzikiego konia jest praktycznie niemoŜliwe. śeby go schwytać, najpierw trzeba go prześcignąć. Musieli rozwaŜyć, jaką obrać strategię: czy spróbować schwytać Pioruna na porośniętych gwajakowcami moczarach, czy zagnać go do kanionu. Wiadomo, Ŝe zarzucenie lassa na dzikiego ogiera nie jest łatwe. Trudno to zrobić z ziemi, a jeszcze trudniej w pełnym galopie. Piorun zachowywał się jak rasowy koń wyścigowy. Z miejsca puścił się galopem, a za nim natychmiast ruszyło całe stado. Christine patrzyła, jak konie rozpierzchają się po okolicy. F w stronę wzgórz. Ich rozwiane grzywy i gładka, lśniąca sierść migały między drzewami. Pościg się rozpoczął. Galop nie był dla Christine niczym nowym. Niejeden raz brała udział w wyścigach w buszu, nigdy jednak nie udało się jej wygrać z Mitchem. Teraz równieŜ wysforował się do przodu. Obok Christine pędził Jack Cody, który od razu skorzystał z okazji, Ŝeby posłać jej poŜądliwy uśmiech. Reszta jeźdźców trzymała się tuŜ za nimi. Dzikie konie pędziły niczym wiatr. Z tyłu zostały tylko dwie klacze ze źrebakami, jednak galopujący za stadem jeźdźcy nawet na nie spojrzeli. Całą ich uwagę pochłaniał czarny jak smoła ogier. Przed Christine, która postanowiła wybrać drogę na skróty, wyrósł nagle sterczący wysoko konar. Szybko opanowała panikę i spięła Wellingtona, zmuszając go do skoku Jak się spodziewała, kasztanek bez wahania pokonał przeszkodę. Jeszcze wiele razy musiała skakać lub przywierać płasko do grzbietu konia, Ŝeby omijać sterczące gałęzie, ciągle jednak pędziła na złamanie karku, ani na chwilę nie tracąc z oczu Mitcha. Kiedy w końcu wypadła z zarośli, jej pierś
unosiła się w przyspieszonym oddechu, a skóra błyszczała od potu. Miała wraŜenie, Ŝe nadmiar emocji ją oszołomił. Nad nią, jak Ŝywy baldachim, leciało stado zielono-złotych papuŜek. Kilka słabszych zwierząt z pędzącego przed nimi stada zaczęło juŜ odpadać. Przejechali obok nich obojętnie, my śląc tylko o ogierze, który razem z młodymi końmi wciąŜ gnał do przodu. Któregoś dnia te młode ogiery zgodnie z prawem natury — będą z nim walczyć o przywództwo w stadzie. Christine, która wybrała własną trasę, wyprzedziła juŜ pozostałych jeźdźców, równieŜ ostro galopującego Co dy”ego. Cała przyroda wokół nich zdawała się takŜe brać udział w tym pościgu. Kangury olbrzymie, walabie i wielkie strusie emu przyłączyły się do biegu w swoim włas nym tempie. Zimorodki i kukaburry, jak zwykle wesołe i krzykliwe, zdawały się naśmiewać z pogoni, a niezliczone stada kakadu, które jak wielkie białe kwiaty obsiadały drzewa, zerwały się teraz w powietrze, skrzecząc z oburzeniem. Widząc zbliŜającą się Christine, Mitch dał jej znak, Ŝe zamierza zagonić stado w kierunku poprzecinanych wąwozami wzniesień. Istniało ryzyko, Ŝe jeśli wybiorą zły kanion, konie zdołają umknąć. Gdyby jednak udało się im zapędzić je do właściwego wąwozu, będą mieli szansę osaczyć kruczoczarnego ogiera. Po chwili dojechali pozostali jeźdźcy. Snowy wołał coś głośno, wskazując głową okrągłe jak kopuła wzgórze, które w palącym słońcu lśniło niczym rozgrzany do czerwoności piec. Piorun niestrudzenie galopował po spalonej ziemi, ale gdy jeźdźcy ustawili się, próbując go otoczyć, pognał w kierunku dwóch wzgórz, między którymi ciągnął się wąski kanion. Jego drugi wylot zablokowały wielkie głazy. Pogoń była zakończona. Wewnątrz skalistego kanionu ogier zawrócił i rzucając łbem, stanął dęba. Christine nigdy dotąd nie słyszała tak dzikiego i przeraŜającego rŜenia. śaden
koń z hodowli nie potrafiłby zachowywać się tak wojowniczo. Piorun, ubijając kopytami ziemię, wyraźnie ich ostrzegał, Ŝe nie zamierza się poddać. — Mogą być z nim kłopoty, szefie — krzyknął Snowy. — MoŜliwe, Ŝe w ogó1e nie jest wart zachodu. — Do diabła, Snowy! Mówisz, Ŝe po tej cholernej pogoni, gdy go wreszcie osaczyliśmy, powinniśmy go puścić? — W głosie Mitcha słychać było rozdraŜnienie. Co gorsza, jemu takŜe przemknęła przez głowę podobna myśl. — To awanturnik, szefie — Snowy uśmiechnął się posępnie. — Spójrz na te ślepia. Wyziera z nich szatan. — Zgadzam się z tym — Christine nie spuszczała wzroku z ogiera, którego zachowanie naprawdę budziło grozę. — Wypuść go, Mitch. Mam złe przeczucia. Jej uwaga rozwścieczyła Jacka Cody” ego. — Diabła tam — wybuchnął, obrzucając przy tym Christine spojrzeniem, które wyraźnie mówiło, Ŝe kobiety na dają się tylko do jednego. — Co kobieta moŜe wiedzieć o koniach? Mitch zawrócił Zenę i spojrzał ostro nanadzorcę. — Prawdopodobnie dwa razy tyle co ty. Panna Reardon wychowała się w Wunnamurze i wie o nich dokładnie tyle samo, co kaŜdy z nas. Cody się zdenerwował. Zdawał sobie sprawę, Ŝe przekroczył granicę. — Przepraszam, panno Reardon — zaczął się wycofywać. — Nie wiedziałem... Christine wzruszyła tylko ramionami, ale Mitch nie wytrzymał: — Nie zauwaŜyłeś, jak świetnie jeździ — spytał, po czym z lekcewaŜeniem odwrócił się do niego tyłem — A więc mówisz, Snowy, Ŝe rezygnujemy z Pioruna?
Snowy odsłonił w uśmiechu idealnie białe zęby. — To bestia, szefie. Mógłby komuś roztrzaskać czaszkę. — Czyli cała wyprawa była stratą czasu? — Cody nie potrafił ukryć rozdraŜnienia. Kto by pomyślał, Ŝe taki gość jak Claydon okaŜe się zwykłym mięczakiem — Czy będę mógł go zatrzymać, jeśli dojadę na nim do domu — spytał. — Wie pan przecieŜ, Ŝe jestem świetnym jeźdźcem. — Ten koń moŜe cię zabić, Jack — odezwał się Mitch. — Widać, Ŝe nie nadaje się pod siodło, więc nie ma dla nas Ŝadnej wartości. Nie będzie go moŜna wykorzystać do pracy na farmie, a po to organizowaliśmy ten pościg. Mówił spokojnym, rzeczowym tonem, ale Cody w tej chwili był równie rozdraŜniony jak Piorun. A poza tym za wszelką cenę pragnął zaimponować Christine. — Wiem o koniach tyle samo, co wszyscy na farmie — powiedział chełpliwie. — Koń musi czuć respekt przed ludźmi — dodał. Z przeraŜeniem patrzyli, jak sięga po linę, na której końcu juŜ była zawiązana pętla. Kiedy uniósł się w strzemionach i rzucił lasso, wszyscy cofnęli się pod ściany wąwozu. — BoŜe wszechmogący! krzyknął Mitch. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nadzorca właśnie naraził ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. Serce skoczyło mu do gardła, gdy zobaczył, jak blisko Christie znajduje się Cody. — Odsuń się do tyłu, Chris! — wrzasnął. Lasso juŜ za pierwszym razem opadło na szyję konia i w tym momencie rozpętało się piekło. Plan Cody”ego, Ŝe zaciśnięta pętla pozbawi ogiera przytomności albo przy najmniej zmusi go, by uklęknął, nie powiódł się. Piorun był zbyt silny. W panice rzucał łbem na boki, przewracając dziko oczami. Koń Cody”ego nie miał Ŝadnych szans w tej szamotaninie.
— Rzuć linę, idioto — ryknął Mitch. — Zejdź mu natychmiast z drogi. To rozkaz! JednakŜe Cody za wszelką cenę postanowił zademonstrować swoje umiejętności. Teraz zresztą był juŜ zbyt przeraŜony, by puścić ogiera, który mimo zaciskającej się pętli nie słabnął i rzucając się do ucieczki, mógł go stratować. Nie było juŜ czasu do stracenia. Mitch sięgnął po strzelbę. Huk wystrzału odbił się echem od ścian kanionu. Po tęŜne kończyny ugięły się pod ogierem i czarna bestia padła martwa na piasek. Christine otoczyła się ramionami. Pięści miała tak moc no zaciśnięte, Ŝe palce zupełnie jej zesztywniały. Zdawała sobie sprawę, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło im wszystkim. Cody wypadł z siodła i leŜał teraz na piasku. — Chyba zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś — Mitch stanął nad nim. Jego głos był niesamowicie spokojny, choć w gruncie rzeczy z trudem powstrzymywał się, by nie rzucić się na Cody” ego z pięściami. — Wierzyć się nie chce, Ŝe człowiek z twoim doświadczeniem moŜe być tak nie wiarygodnie głupi. Cody próbował usiąść, ale ponownie opadł na piasek. Nogi mu się trzęsły, a ramiona sprawiały wraŜenie, Ŝe nie są połączone z ciałem. W końcu, zataczając się, zdołał się podnieść. Jego ciemne oczy przypominały teraz wąskie szparki. — Nigdy nie trafiłem na taką bestię — bronił się, przy ciskając rękę do opuchniętego ramienia. Zdawał sobie sprawę, Ŝe właśnie stracił pracę. Kiedyś w przyszłości znajdzie się sposobność, Ŝeby się zemścić, pomyślał z goryczą. Claydon ośmieszył go w obecności kobiety, a takiej zniewagi nie puszcza się płazem. Na razie postanowił okazać skruchę.
- Dzięki, szefie, Ŝe mnie pan uratował. — Patrzył na Mitcha z pokornym wyrazem twarzy. —Wiem, Ŝe przepro siny me na wiele teraz się zdadzą. Czuję się okropnie,, gdy pomyślę, na co was wszystkich naraziłem. Szczególnie panią, panno Reardon. — Uniósł dłoń do ronda kapelusza. Christine kiwnięciem głowy przyjęła przeprosiny. Odniosła jednak wraŜenie, Ŝe Cody wcale nie czuje się jak skruszony winowajca.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Julanne z przeraŜeniem słuchała relacji syna. — Chyba wiesz, co powinieneś zrobić, Mitch? Trzeba go natychmiast zwolnić. Mitch usiadł naprzeciwko matki w jednym z kilkunastu białych, wiklinowych foteli porozstawianych na werandzie. Czekali na Christine, która poszła wziąć prysznic i zmienić ubranie. Sam zdąŜył wykąpać się wcześniej, ale niestety, nie poprawiło mu to nastroju. Patrząc przed siebie, pomyślał, Ŝe tak przywykł do tych pięknych widoków, Ŝe niezbyt często przychodzi mu do głowy, jak bardzo jest uprzywilejowany. — Od początku miałam złe przeczucia. Wprawdzie Cody wydawał się silny i całkiem kompetentny, a kiedy przy chodził do domu, zawsze zachowywał się z naleŜytym szacunkiem, jednak w jego oczach było coś dziwnego. Jakby były martwe. — Nie podobało mi się jego zachowanie przy Christine. — Co masz na myśli — Julanne z niepokojem patrzyła na syna.
— Nie odrywał od niej wzroku. ChociaŜ gdy pochwyciłem jego spojrzenie, wyglądał całkiem niewinnie. — Trudno go za to winić, kochanie — powiedziała wyraźnie odpręŜona Julanne. — Christine jest naprawdę zachwycająca. Nawet twój ojciec przyznaje, Ŝe nie moŜe oderwać od niej oczu. Mitch jednym haustem wychylił swoje piwo. — Co za porównanie! Tata tratuje Chris jak córkę, natomiast w oczach Cody”ego jest coś, czego kobiety nie lubią. ChociaŜ z drugiej strony wiem, Ŝe Chris przywykła do tego, Ŝe faceci się na nią gapią, i pewno w ogóle nie zauwaŜyła jego spojrzeń. Nadal jeszcze wyparowuje z niego gniew, pomyślała matka, zastanawiając się,, jak mogłaby go uspokoić. — JuŜ wkrótce weekend — zauwaŜyła z Ŝalem. — Christine wraca do domu w niedzielę po południu. MoŜe za prosiłabym kilka osób na sobotni wieczór? Mitch zastanawiał się przez chwilę. — Nie jestem pewien, czy to się jej spodoba. ChociaŜ moŜe... Kogo masz na myśli? — Kyalla i Sarab, oczywiście. Chyba teŜ Enid i Maksa, jak myślisz? — Nie — powiedział stanowczo. — Max jest w porządku, ale Enid mogłaby zmrozić kaŜde przyjęcie. Zaproś tylko młodych ludzi. I wyłącznie wolnych. Lub pary, które dopiero mają się pobrać. — Czyli na przykład ciebie, tak — uśmiechnęła się Julanne, ściskając rękę syna. — Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie się oŜenisz i dasz nam wnuki. — Co ja słyszę — Christine wyszła na werandę, udając, Ŝe nastawia uszu. — CzyŜbym dopiero teraz dowiadywała się, Ŝe Mitch jest zaręczony — Nie zamierzała rezygnować z przekomarzania się z Mitchem.
— Nie mam głowy do zaręczyn Ani nie chcę o nich mówić. — Aksamitny głos Mitcha zabrzmiał jak groźny pomruk. — BoŜe, aleŜ zrzędzisz — Christine dotknęła przelotnie jego policzka, po czym opadła na sąsiedni fotel. Owiał go delikatny zapach szamponu i kwiatów. — Jak większość męŜczyzn, których usiłuje się zaciągnąć do ołtarza — burknął. — Myślę, Ŝe byłby z ciebie kiepski mąŜ. — Wyciągnęła rękę i zmierzwiła jego gęste, złote włosy, aŜ opadły mu na czoło. — A ja mam wraŜenie, Ŝe ty byłabyś niebezpieczną Ŝoną. — Przygładził rozczochraną czuprynę. — Niby czemu? — Jej szafirowe oczy błysnęły figlarnie. — MąŜ musiałby trzymać cię pod kluczem. Piękne kobiety sprawiają zawsze najwięcej kłopotów. Dlatego tylu facetów bierze za Ŝony całkiem przeciętne dziewczyny. ZauwaŜyłaś moŜe, jak Cody na ciebie patrzył? Odchyliła się w fotelu. W białym koronkowym topie i dobranej do niego spódniczce wyglądała tak uroczo jak stokrotki, które rosły w porozstawianych wokół ceramicznych donicach. ŚwieŜo umyte włosy otaczały jej twarz, brzoskwiniowa skóra była zarumieniona od słońca. Napawał wzrok jej widokiem, starając się zgromadzić jak najwięcej wspomnień, zanim Christine wróci do swojego świata. — ZauwaŜyłam — przyznała. — Często spotykam męŜczyzn, którzy gapią się na mnie w ten sposób. Zarówno w Ŝyciu zawodowym, jaki prywatnym. Ubóstwiam, kiedy jesteś zazdrosny, Mitch. Postanowił natychmiast wyprowadzić ją z błędu. — Staram się dbać o kaŜdą kobietę, która jest gościem w naszym domu.
Kropla wody z jej mokrych włosów spływała wzdłuŜ szyi i ginęła między piersiami. Wiele wysiłku kosztowało go, Ŝeby nie pochylić się i nie zgarnąć jej językiem. — Mamo, powiedz Chris, co dla niej zaplanowałaś. — Co takiego? — Christine odwróciła się do Julanne. — Co powiesz na przyjęcie w sobotę wieczorem? śadnych staruchów, sami młodzi ludzie. Ty i Mitch, Sarah i Kyall... — Chyba trzeba zrobić listę — zaproponował Mitch. — To znaczy, jeśli Chris w ogóle ma ochotę na to przyjęcie. — Czemu miałabym protestować? — Uniosła brwi. — Julanne, to świetny pomysł. MoŜna by zaprosić niektóre byłe dziewczyny Mitcha. Na przykład Fleur McPherson... — Tylko Ŝe ona jest męŜatką. — Mitch bujał się w fotelu. — Naprawdę? Nic nie wiedziałam. — Patrzyła na niego zdumiona. — Zapominasz, Ŝe długo cię tu nie było — odparł zgryźliwie. — Patrzcie państwo... Fleur wyszła za mąŜ! — Christie zawsze lubiła tę dziewczynę, choć nie były ze sobą zbyt blisko — W takim razie nie ma o czym mówić. — MoŜe jednak spróbuj — zachęcił. — CóŜ, ja teŜ jestem twoją byłą dziewczyną — przypomniała. — Ciebie juŜ nie biorę pod uwagę. — Jak mi przykro. — Niestety, zawaliłaś sprawę. — Dzieci, mieliśmy mówić o przyjęciu. — Julanne za bębniła palcami o szklany blat stołu.
— Trzeba ograniczyć liczbę gości. Nie chcę, Ŝebyś miała z tym zbyt duŜo pracy — powiedziała Christine. — Przygotujmy listę — oŜywiła się Julanne. — Jeśli będzie do trzydziestu osób, moŜemy ich przenocować. — Co ja na siebie włoŜę — zastanowiła się Christine. — Z pewnością przywiozłaś ze sobą coś odpowiednie go. Mitch rzucił jej drwiące spojrzenie. Zaraz jednak wyobraził sobie, jak pięknie będzie wyglądać w balowej kreacji. Przed jego oczami jak w kamerze zaczęły przesuwać się obrazy: Christine w sukni, Christine bez sukni... Usiłował właśnie pozbyć się tych niepotrzebnych fantazji, gdy spostrzegł, Ŝe Chris patrzy na niego z pobłaŜliwym uśmiechem, jakby czytała w jego myślach. — Wiecie, kogo chciałabym zobaczyć? Shelley Logan. Była takim słodkim dzieciakiem. Zupełnie jak mały chochlik. Pewno bardzo wyrosła? — Ciągle jest maleńka i drobna — odparła Julanne z uśmiechem. — Mnie przypomina śliczną, małą wróŜkę. Niedawno obchodziła dwudzieste pierwsze urodziny. Nie miała jednak przyjęcia. Jej rodzice uczcili ten dzień, zwalniając ją z pracy. — Trochę przesadzasz, mamo — odezwał się Mitch, balansując na dwóch nogach fotela. — Nie tak bardzo. Zabrali ją na lunch do miasta. Przyjęcia organizują wyłącznie dla Amandy. Shelley musi bardzo cierpieć, widząc, jak matka i ojciec faworyzują jej starszą siostrę. — Karzą ją za to, Ŝe przeŜyła, a jej brat bliźniak utonął — powiedziała Christine. Wszyscy znali historię Loganów. Mały Sean był ukochanym synem Pata Logana.
— To był straszny cios dla rodziny potwierdziła Julanne ze smutkiem. — A Shelley wzięła na siebie całą winę siostry. Mieli wtedy z Seanem po sześć lat, a Aman-da jedenaście. W ogóle nie powinna ich zabierać nad rzekę. — Zawsze podejrzewałam, Ŝe Amanda gdzieś sobie odeszła i zostawiła ich samych — powiedziała Christine. — Z jej relacji wynikało, Ŝe Shelley jej nie słuchała, ale jakoś nie mogę w to uwierzyć. Zawsze przecieŜ była taką uroczą dziewczynką — Ŝywą, bystrą, z czerwoną czupryną i ogromnymi, zielonymi oczami. AŜ miło było patrzeć, jak się opiekowała swoim braciszkiem. — Pewno nigdy nie poznamy całej prawdy — westchnęła Julanne. — Loganowie ciągle prowadzą farmę, ale po śmierci synka Pat stracił chęć do Ŝycia. Było im bardzo cięŜko, dopóki Shelley nie wpadła na pomysł z agencją turystyczną. — Naprawdę? Kiedy to się zaczęło? — zaciekawiła się Christine. — Jakiś rok temu. Przyjmują na farmie małe grupy ludzi, którzy chcą poznać prawdziwą Australię. Shelley ma na głowie wyŜywienie i organizowanie atrakcji, natomiast cała praca Amandy to zasiadanie wieczorem w salonie i czarowanie swoim wyglądem. Te pobyty na farmie nie są tanie, ale jedzenie jest wyśmienite, pokoje wygodne, a Sbelley naprawdę bardzo się stara, Ŝeby turyści dobrze wspominali urlop. Nigdy zresztą nie brakuje im gości, przede wszystkim z Europy i Japonii. Przyjmowanie turystów ledwo pozwała im związać koniec z końcem — zauwaŜył Mitch. — ChociaŜ wszystko, co mają, jest zasługą Shelley, rzadko się zdarzą, aby usłyszała słowo pochwały od kochanego tatusia. Jeśli chcesz ją zaprosić, będziesz musiała znieść tutaj Amandę, bo inaczej zrobią Shelley prawdziwe piekło. W końcu udało się ułoŜyć listę dwudziestu młodych osób.
— JuŜ się cieszę na tę zabawę — zawołała z entuzjazmem Christine. — Julanne, wiesz, Ŝe cię kocham? — Pode rwała się z fotel spontanicznie ucałowała matkę Mitcha i wbiegła do domu. Julanne spojrzała na syna. — Coś ci powiem, kochanie. Powinieneś odzyskać tę dziewczynę. — Chcesz, Ŝebym znów cierpiał, mamo — spytał ochrypłym głosem. Odsunął gwałtownie foteli stanął przy rzeźbionej metalowej barierce, patrząc przed siebie nieruchomym wzrokiem. — Tylko patrzeć, jak zechce wracać do swojego świata. Do mieszkania na Manhattanie, do swojego aktora... — Odwrócił się do matki. — To super modelka, a nie zwykła dziewczyna. Nie rób sobie nadziei, mamo. Nie zamierzam przeŜywać ponownie tego koszmaru. Nie skończył jeszcze mówić, gdy przeszło mu przez myśl, Ŝe za cenę jednej nocy z Christine gotów byłby znosić gorsze cierpienia.
Cudownie było spotkać dawnych znajomych. Wśród śmiechu i Ŝartów wspominali beztroskie lata i dziecinne przyjaźnie. Byli rozluźnieni i swobodni, bo czekała ich zabawa do białego rana, po której nie trzeba było nigdzie się spieszyć. Wszyscy mieli nocować w Marjimbie. Zaproszono dziesięć par. Julanne zdecydowała, Ŝe za miast bufetu lepiej będzie podać tradycyjną kolację. Pierwsi przylecieli Kyall i Sarah, którzy po drodze z Wunnamurry zabrali jeszcze innych gości. Razem z nimi przybyły córki Loganów, Amanda i Shelley, a takŜe bracia Saundersowie, którzy grali W Polo W druŜynie Mitcha i Kyalla. Sarah wyglądała prześlicznie w obszytej cekina mi sukience na ramiączkach w zimno niebieskim kolorze.
Tryskające humorem siostry Mclyor oraz Terry i Alex Cooperowie przylecieli helikopterami. Pozostali goście, którzy wybrali drogę 1ądową mieli na sobie podkoszulki i dŜinsy i dopiero na miejscu przebrali się w stroje wieczorowe. Wszyscy cieszyli się na myśl o dobrej zabawie, ale przede wszystkim chcieli zobaczyć Christine — ich własną, rodzimą supergwiazdę. Christine nie zawiodła ich oczekiwań. Jej piękna jak marzenie suknia wywołała pełne podziwu achy i ochy, a kiedy demonstrując swoją kreację, przeszła przed gość mi krokiem modelki, w salonie rozległy się entuzjastyczne okrzyki. Sukienka uszyta była z kilku warstw powiewnego jedwabnego szyfonu z wzorem ze stylizowanych fioletowo -róŜowych i niebiesko-zielonych kwiatów. Miękko układająca się, asymetryczna spódnica z jednej strony sięgała kolana, z drugiej opadała aŜ do kostek. Podtrzymywany ramiączkami staniczek był głęboko wycięty. Kreację uzupełniały złote sandałki na bardzo wysokich obcasach. — Znakomita kiecka na taki upał — Amanda Logan, która nie przestawała marzyć o niedostępnym Mitchu Claydonie, lekcewaŜąco potrząsnęły jasną głową. Taka sukienka musiała kosztować kilka tysięcy, pomyślała. Jeszcze przed chwilą była całkiem zadowolona ze swojego wyglądu, dopóki nie zobaczyła Christine. Ona była naprawdę olśniewająca, zupełnie jak na tych wszystkich zdjęciach w magazynach. Tyle Ŝe znacznie za wysoka. A juŜ to, czemu postanowiła nosić takie szpilki, z pewnością pozostawało tajemnicą! — Sam jej widok moŜe podnieść temperaturę — dodał Mitch, mierząc Christine błyszczącym wzrokiem, co zdecydowanie nie spodobało się Amandzie. Wszyscy wydają się zadowoleni, pomyślała Julanne, zaglądając do salonu. Z przyjemnością patrzyła na barwny tłum młodych ludzi. Dziewczyny, które znała od dziecka, wyglądały prześlicznie. Widać było, Ŝe włoŜyły wiele sta rań, przygotowując się na dzisiejszy wieczór. A jakie piękne miały kreacje!
MoŜe tylko Amanda ubrała się odrobinę zbyt prowokacyjnie. Króciutka szkarłatna sukienka, wyszywana koralikami, trochę za bardzo odsłaniała kremowy dekolt. Młodzi męŜczyźni równieŜ wyglądali bardzo wytwornie. ChociaŜ raz wszyscy pozbyli się swoich dŜinsowych uniformów i włoŜyli letnie garnitury, modne koszule i barwne jedwabne krawaty. Kolacja udała się wyśmienicie. Julanne i Noni, gospodyni, przygotowały prawdziwą ucztę z owoców morza, które specjalnie na tę okazję sprowadzono z półnócy stanu. Na co dzień na ranczach jadano mięso: wołowinę, baraninę, wieprzowinę, czyli to, co zapewniały tutejsze gospodarstwa, lub dziczyznę. Owoce morza pojawiały się na stołach niezwykle rzadko, wytworne przysmaki wywołały więc u gości szczery entuzjazm. Julanne przyjmowała komplementy, rumieniąc się z radości. Podano ostrygi i krem z krabów, krewetki po hindusku, małŜe zapiekane w piastrach bekonu w czerwonym winie. Głównym daniem był duszony w liściach bananowca turbot — jedna z najznakomitszych ryb świata — w melonowokokosowym sosie. Na zakończenie, jeśli ktoś miał jeszcze miejsce w Ŝołądku, moŜna było zjeść deser: sorbet z owoców marakui i cytrusów lub ananasy nadziewane lodami waniliowymi. NaleŜy uczciwie nadmienić, Ŝe prawie wszyscy skwapliwie skorzystali z tej słodkiej oferty. Wyłamały się tylko trzy dziewczyny, twierdząc, Ŝe po takiej kolacji muszą przejść na tygodniową dietę. — Wszystko było przepyszne! — Christine chwyciła rękę przechodzącej akurat obok Julanne. — Dziękuję, Julanne. Jesteś dla mnie taka dobra! Julanne uśmiechnęła się czule. — Ostatecznie nosiłam cię na rękach. Kyalla zresztą teŜ. — Z sympatią spojrzała na brata Christine i jego piękną narzeczoną.
— Pamiętam czasy, kiedy Mitch, Chris, Sarah i ja mieliśmy nadzieję, Ŝe znajdziemy skarb Claydonów — odezwał się Kyall, kładąc rękę na dłoni Sarah. — Omal się nie zgubiliśmy, gdy poszliśmy szlakiem ze starej mapy, którą Mitch pokazał nam na dowód, Ŝe skarb istnieje. — Mam wraŜenie, Ŝe to było zaledwie wczoraj — uśmiechnął się Mitch. — A skarb naprawdę istnieje. To nie Ŝarty. Mamo, usiądź z nami i opowiedz tę historię — po prosił. — Prosimy, Julanne! — zachęcała ją Christine. Nawet ja me znam tej opowieści całej. — A ja wcale — przyłączyła się do próśb Shelley Logan. — PrzecieŜ ledwie zaczynałaś chodzić, gdy oni wybrali się na te poszukiwania — zwróciła jej uwagę siostra. — Nasz kochany Sean jeszcze wtedy Ŝył. Na oŜywionej twarzy Shelley pojawił się wyraz smutku. Wszystkim przy stole — prócz Amandy — zrobiło się Ŝal dziewczyny. Christine uśmiechnęła się do niej ze współczuciem. Biedactwo, musi znosić takie uwagi przez całe Ŝycie, po myślała. Z zawodowym zainteresowaniem przyjrzała się młodej kobiecie. Z tą porcelanową cerą, duŜymi, zielony mi oczami i wspaniałą rudozłotą czupryną moŜna z niej zrobić prawdziwą piękność. Ale to Amandzie kupiono szałową sukienkę i atłasowe pantofelki. Julanne poddała się w końcu naciskom, usiadła przy stole i rozpoczęła opowieść o „skarbie”: — Musimy cofnąć się umiej więcej do tysiąc osiemset czterdziestego roku, kiedy Edward Claydon, zamoŜny obywatel z Anglii, z Ŝoną Cornelią oraz czworgiem małych dzieci osiedlił się na trzystu tysiącach akrów Ŝyznego płaskowyŜu Darling Downs. Jak wiecie, jest to mniej więcej sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Brisbane. Obecnie mówi się, Ŝe Darling Downs to spichlerz stanu Queensland, ale w tamtych czasach osadnicy, a wśród nich takŜe
Claydonowie, hodowali tam owce, które przewozili z okolic Hunter Valley w Nowej Południowej Walii — opowiadała Julaime. — Edward Claydon, jak wielu innych osiedleńców, którzy po pełnej niebezpieczeństw podróŜy przybyli do nowego kraju, zamierzał załoŜyć tu własną dynastię. Początki były trudne. Kiedy wśród owiec wybuchła epidemia, Edward postanowił zabrać rodzinę. i zdrowe zwierzęta — a było tego dziesięć tysięcy owiec i tysiąc krów — i przenieść się trochę dalej. W ten sposób dotarł właśnie do Marjimby. Tutaj się osiedlił, rozwinął hodowlę i w końcu zaczął odnosić sukcesy — ciągnęła dalej. - Nie miał Ŝadnych zatargów z Aborygenami, którzy nie zgłaszali pretensji, Ŝe zajął tak duŜe tereny. Kłopoty pojawiły się w postaci zbiegłego skazańca, Paddy”ego Balfoura. Zebrał on dwudziestu podobnych sobie łotrów i stworzył gang zwany bandą Balfoura. Przez wiele lat włóczyli się po buszu. Głównym terenem działania gangu była Nowa Południowa Walia, ale poniewaŜ cena za głowę herszta bandy stale rosła, Balfour postanowił przenieść się do południowo-zachodniej części Queenslandu. On i jego kompani obrabowali wielu osadników Ŝyjących na odległych ran czach. Edward Claydon postanowił ukryć przed bandytami całe złoto, a takŜe biŜuterię Ŝony, którą Cornelia odziedziczyła po bogatej kupieckiej rodzinie. Cała rzecz w tym, Ŝe nie chciał nikomu wyjawić, gdzie te kosztowności zakopał. Obawy, Ŝe zostanie obrabowany, choć oczywiście uzasadnione, na szczęście okazały się płonne. Banda rozpadła się wkrótce po tym, gdy dwóch jej członków zostało zastrzelonych przez samotną kobietę, której mąŜ pojechał na spęd bydła. Mniej więcej w tym samym czasie Edward zginął od kuli złodzieja koni. Kiedy rodzina otrząsnęła się z Ŝalu po tej nagłej stracie, zaczęto się zastanawiać, gdzie jest skarb. — I tak się zastanawiają po dziś dzień — zakończył Mitch. — No, a mapa? — Zielone oczy Shelley były wielkie jak spodki.
— Zawiodła nas kilometr od domu, aŜ w końcu upal i zmęczenie pozbawiły nas zapału — zaśmiał się Mitch. — I nadal nikt nie ma pojęcia, gdzie Edward ukrył skarb? — spytała Shelley. — A moŜe schował go w domu, w jakiejś tajemnej skrytce? — Myślisz, Ŝe nie sprawdzaliśmy — Mitch spojrzał na nią z rozbawieniem. — Przeszukaliśmy z Chris kaŜdy kącik, wszystkie zakamarki. — A przy okazji kochaliśmy się, gdzie tylko się dało, pomyślał, patrząc na rumieniec, który pojawił się na twarzy Christine. — Niestety, bez skutku. — A skąd wzięta się mapa — Shelley była zafascynowana tajemniczą historią. IleŜ zmian taki skarb mógłby przynieść jej rodzinie! — To musiał być jakiś kawał. — Mitch juŜ dawno do szedł do takiego wniosku. — Mapa była złoŜona i wciśnię ta do małego dyliŜansu, który nadal stoi w którejś z tych szaf. — Wskazał ścianę za sobą, na całej długości zabudowaną szafkami. W ich górnych częściach, za szklanymi drzwiczkami stała piękna kolekcja porcelany — talerze, wazy, misy, wazony i niezliczone figurki — a takŜe piękne naczynia ze srebra. — PokaŜ jej ten dyliŜans — poprosiła Christine. — Tak jest, o pani — Mitch złoŜył przed Christine dworski ukłon. Po chwili postawił przed Shelley maleńką drewnianą zabawkę. W oknie dyliŜansu była zasłonka, na dachu leŜały cztery kufry, na koźle siedział woźnica, a z tylu męŜczyzna ze strzelbą. — Czy mapa jest ciągle w środku? — Zaraz zobaczymy. — Mitch ostroŜnie otworzył drzwiczki i wyciągnął skrawek poŜółkiego papieru. — MoŜe zrobimy kilka kopii? — zaŜartowała Christine.
— Właśnie, co ty na to, Mitch? — podchwycił Rick Saunders. — Będzie jakieś znaleźne? — Mogę obiecać, Ŝe znalazca dostanie wysoką nagrodę. Chyba nie muszę mówić, Ŝe cały skarb naleŜy do Claydonów. Tylko gdzie on jest, do cholery? — Gdzieś na pustyni — powiedziała z uśmiechem Christine. — MoŜecie kopać do woli! — Rozejrzała się po roześmianych twarzach. Shelley nie przestawała wpatrywać się w mapę. — Znalazłaś jakąś wskazówkę — Christine pochyliła się do przodu. AleŜ byłby cud, gdyby „skarb Claydonów” został odnaleziony! Siedzieli z Mitchem nad tą mapą całe godziny, choć Mitch bez przerwy przerywał badanie dokumentu, Ŝeby kraść jej pocałunki. — Jedną — odparła Shelley. Rozległo się chóralne: Co? - Z pewnością teŜ ją zauwaŜyliście... - Shelley pod niosła wzrok. Mitch poprawił się na krześle. — Powiedz mi to na ucho, Shelley. — Do diabła, ale emocje! — Kyall w napięciu patrzył, jak Shelley zasłania usta i szepcze Mitchowi do ucha. Mitch odchylił się na oparcie i przez chwilę patrzył na nią bez słowa. — Nikt z nas tego nie zauwaŜył, Shelley — odezwał się w końcu. — Czego — Christine wyciągnęła rękę po mapę. — No, Mitch! My teŜ chcemy wiedzieć. — To ściśle tajne, najdroŜsza Chrissy. Lepiej będzie, jeśli zachowam to dla siebie. — Wyciągnę to z ciebie — zagroziła.
Goście przy stole ze śmiechem patrzyli na Shelley. — Liczymy, Ŝe ty nam wszystko powiesz, Shel — ponaglił ją Rick Saunders. — Nie zdradzę ani jednego słowa. Nikomu — Shelley uśmiechnęła się czarująco. — Kiedy Mitch znajdzie juŜ ten rodzinny skarb, to ja dostanę znaleźne, a nie ty, Rick. Oby to powiedziała we właściwej godzinie, rozmarzyła się Christine. Gdyby Shelley pomogła znaleźć skarb, nie musiałaby juŜ tak cięŜko pracować dla swojej rodziny. Niestety, to mało prawdopodobne.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
— Zatańcz ze mną — poprosił Mitch. Machnięciem ręki przegonił jednego z braci Cooperów i chwycił Christine w ramiona. ChociaŜ muzyka grała juŜ od godziny, dopiero teraz zdołał się do mej przedostać. KaŜdy z chłopaków chciał koniecznie zatańczyć z Christine Reardon. Mitch odchylił trochę głowę, Ŝeby móc na nią spojrzeć, i nagle cały jego świat znów ograniczył się do tej jednej kobiety. W tym momencie jedna z par omal na nich nie wpadła. Rozległ się śmiech, padły słowa przeprosin. Mitch wykorzystał okazję — objął Christie mocniej w talii, zakręcił nią i skierował w przeciwległy koniec tarasu. Przypomniały mu się potańcówki, na które kiedyś chodzili. Porywająca muzyka, gorąca krew, lekkie nogi... Byli tak dobraną parą, Ŝe często robili improwizowane pokazy dla innych gości.
— Jak się bawisz? — Znakomicie — odparła. W jego ramionach czuła się jak w niebie. Tak bardzo pragnęła, Ŝeby do niej wrócił. Chwile bez niego wydawały się nic niewarte. Chyba jest jakiś sposób, Ŝeby zrozumiał, co do niego czuje. Czy naprawdę nie potrafił wyczytać tego z jej twarzy? Ą moŜe powinna mu o tym powiedzieć? Cały wieczór spędził z Amandą Logan, zupełnie jakby chciał się mą zasłonić jak tarczą. — Nie mogłam się doczekać, Ŝeby spytać, co odkryła Shelley. Mitch zrobił tajemniczą minę. — MoŜe wpadniesz potem do mojej sypialni? Moglibyśmy o tym pogadać. Przynajmniej przez chwilę... Serce skoczyło jej do gardła. — Naprawdę tego chcesz — spytała niepewnie. — Nie uwaŜasz, Ŝe to dobry pomysł — Znów mówił drwiącym tonem. — Dlaczego to robisz, Mitch? — Bo cię pragnę — odparł. — Być moŜe nie powinienem, ale nie mam to wpływu. Moje ciało Ŝyje swoim własnym Ŝyciem. — NaleŜałoby raczej pomówić o twojej głowie — rzuciła wyzywająco. Przyciągnął ją bliŜej. Poruszali się rytmicznie, idealnie zgrani. Moja głowa juŜ dawno zrezygnowała z ciebie. — Jakie to smutne... — Prawda? Lecz przecieŜ nadal normalnie funkcjonujemy: ja zarządzam ranczem, ty zrobiłaś karierę. ChociaŜ stosunki między nami znacznie oziębły, nie wpłynęło to na nasze Ŝycie.
— Ja nie czuję tego oziębienia — wpadła mu w słowo. Czuła coś wręcz przeciwnego: potęŜne, szalone, płonące poŜądanie. — A co czujesz? — śe cię kocham. Niezmiennie, jakby moje serce zostało uwięzione w betonowym bloku. — Próbujesz na nowo wejść do mojego Ŝycia? ZadrŜała pod jego spojrzeniem. — Jeśli mnie tam wpuścisz... Zdusił jęk. Czemu miał tak mało siły, by odepchnąć tę kobietę, która potrafiła sprawić, Ŝe zmysły wymykały się spod kontroli? — I co potem — spytał ostro. — Wrócimy do tego samego punktu? Pewno znów uznasz, Ŝe nie powinnaś się wiązać. Dajmy sobie spokój, Chris. Tu juŜ nie ma dla ciebie miejsca. Poczuła potworny ból. — Dawniej nie byłeś okrutny — szepnęła. — Część winy spoczywa na tobie. Okrucieństwo to sposób na zachowanie odpowiedniego dystansu. — A więc nigdy mi nie wybaczysz? — To nie sprawa przebaczenia — rzucił obojętnym tonem. — Ja się boję ciebie kochać. Za bardzo cierpiałem, kiedy odeszłaś. Nie chcę tego przeŜywać ponownie. — A mimo to chcesz iść ze mną do łóŜka? Rozluźnił trochę dłonie, którymi przyciskał ją do siebie. — Czemu to cię dziwi? Seks nie musi prowadzić do tragedii. Natomiast miłość moŜe, i z reguły tak się dzieje.
— A więc postanowiłeś zachować to uczucie dla kogoś w stylu Amandy Logan? Widziałam, jak się uczepiła twojego ramienia — Chyba nie jesteś zazdrosna? Bo naprawdę nie ma powodu. — Nie jestem. Mam tylko wraŜenie, Ŝe zachęcasz Amandę, a to chyba nie jest dobry pomysł. — Chrissy, przestań się wtrącać. Nic ci do mojego Ŝycia. Nie zapominaj o tym. — Jak mogłabym zapomnieć, skoro bez przerwy mi o tym przypominasz? Naprawdę nie mogę juŜ mieć nadziei, Ŝe zmienisz zdanie? — Jej szafirowe oczy wpatrywały się w niego badawczo. — Dlaczego to robisz? — Pochylił nad nią głowę. — Lada moment stąd wyjedziesz. Wakacje się skończą i wrócisz do swojego Ŝycia. Swoją drogą, chyba niełatwo było zrobić światową karierę? — Miałam duŜo szczęścia i tyle. Właściwy wygląd we właściwym momencie. — Teraz twoimi przyjaciółmi są największe sławy świata mody. Ciągle jesteś w rozjazdach. Przywykłaś do milionowych kontraktów, nocnych klubów, przyjęć, do światowego Ŝycia. Prawdopodobnie twój zawód ma teŜ złe strony. Pewno musisz się stykać z róŜnymi typami... takŜe ze światem narkotyków. Spojrzała na niego zdziwiona. Jakoś nie przyszło jej do głowy, Ŝe Mitch poruszy ten temat. Znał ją przecieŜ dobrze, wiedział, jakim jest człowiekiem. — Owszem — przyznała bez wahania.- Tyle Ŝe ja tego świata nienawidzę. Przede wszystkim z powodu ludzi, którzy nie mają dość siły, Ŝeby się przed nim obronić. Ja nie ćpam, Mitch. Nigdy nie brałam i nigdy nie wezmę. To wbrew moim zasadom. Nie jestem teŜ rozwiązła. — BoŜe, czy ja mówię, Ŝe jesteś — Mitch aŜ się wzdrygnął. — Mam wraŜenie, Ŝe twoje wyobraŜenie o moim Ŝyciu jest mocno przesadzone - mówiła spokojnie. — Pewno słyszałeś zbyt wiele historii o ludziach z tej
branŜy, którzy uzaleŜnili się od alkoholu lub narkotyków. Ja jednak mocno stąpam po ziemi. Być moŜe mój wygląd uległ zmianie, ale wewnątrz pozostałam tą samą osobą. — I ja mam w to uwierzyć — spytał. — Chyba nie chcesz mnie przekonać, Ŝe jesteś gotowa to wszystko rzucić i wrócić do domu? Rozejrzała się po jasno oświetlonym tarasie. Amanda patrzyła w ich stronę, a jej ładna buzia wykrzywiła się z zazdrości. — W końcu będę musiała. Mogę pracować najwyŜej jeszcze jakieś dwa lata. W tym zawodzie liczy się młodość. Zresztą kariera modelki nigdy nie była dla mnie celem samym w sobie. Przyniosła mi sukces i dała sporo satysfakcji, ale poŜegnam się z nią bez problemu. — A jeśli się mylisz — Patrzył na mą uwaŜnie. — Po co te pytania, skoro i tak nie chcesz mi zaufać? Nawet nie wiesz, jak mnie to dręczy... — Nie pozwolę drugi raz złamać sobie serca. Naprawdę tak myślał. Problem jednak w tym, Ŝe jego ciało nie słuchało rozumu. Przyjemność, jaką czuł, trzy mając ją w ramionach, prawie go odurzała. Marzył, Ŝeby obsypać ją pocałunkami, poczuć jej piersi pod dłonią, posiąść jej ciało. Przesunął rękę na jej biodro i udając, Ŝe robi to w ferworze tańca, wsunął kolano między jej długie nogi. śadna kobieta nie potrafiła go zaspokoić tak jak Christine. Musiał się wreszcie poddać... Ujął jej piękną twarz w dłonie i pochylił głowę. Gdy jej wargi rozchyliły się i poczuł dotyk jej języka, ogarnęła go niepohamowana Ŝądza. Oczy miała zamknięte. Jej długie rzęsy łaskotały go w policzek. Pod cieniutkim szyfonem czuł jej gorące ciało. Chciał wziąć ją za rękę i poprowadzić do
swojego sanktuarium w zachodnim skrzydle. Pragnął znów przeŜywać te cudowne chwile... Tłumiąc jęk, wypuścił ją z objęć. — To było głupie — jego głos zabrzmiał bardzo dobrze choć wyczuwało się w nim napięcie. — Niedorzeczne... Podniosła ku niemu piękną twarz, z której biły miłość i tęsknota do tego męŜczyzny o gorącym sercu i zbyt trzeźwym umyśle. — Co się z tobą dzieje, Mitch? Naprawdę tego właśnie chcesz: kochać mnie i nienawidzić jednocześnie? — Wiesz, czego chcę? Kochać się z tobą tak, Ŝebyś nigdy nie mogła tego zapomnieć. Zamknąłbym się z tobą w pokoju i me wypuszczał cię całymi dniami. — Tylko brakuje ci odwagi, Ŝeby to zrobić. WciąŜ pielęgnujesz swój Ŝal. — PołoŜyła rękę na piersi, jakby chciała w ten sposób opanować rozszalałe serce. — Nigdy nie przyszło ci do głowy, Ŝe mnie takŜe naleŜałoby współczuć. Dławisz się swoją dumą! - Tak uwaŜasz? — Po zimnym błysku jego niebieskich oczu, ułoŜeniu głowy i ramion, dłoniach zaciskających się na jej ramionach poznała, Ŝe ogarnął go gniew. — Mam trochę inne zdanie. Nie umiesz przyjąć odmowy, Chrissy. Powinienem to rozumieć, bo ja takŜe nie potrafiłem pogodzić się z twoim odejściem. Ale znudziło mi się marnować dla ciebie Ŝycie. Świat się nie skończy, gdy znów wyjedziesz. Raz to juŜ przeŜyłem. — Wydaje ci się, Ŝe me mam świadomości, jak bardzo cię zraniłam? Myślisz, Ŝe mnie to nie boli? Zapomnij wreszcie o przeszłości, błagam cię! — To nie takie proste, Chrissy — odrzekł, kręcąc głową.
— Więc czemu mnie tak całujesz? — Wpatrywała się w jego twarz. — PrzecieŜ to nie ma sensu. — Jestem tylko człowiekiem — mówił przez zaciśnięte zęby. — Czasami trudno mi zrozumieć samego siebie. Jednak dla męŜczyzny najwaŜniejsza jest duma. — Co ma do tego duma? Rozmawiamy przecieŜ o miłości. — Kto mówi, Ŝe cię kocham? — Wiem, Ŝe tak jest. - JuŜ nie, Chrissy. — Potrząsnął zdecydowanie głową. Chodzi wyłącznie o seks. I masz wyjaśnienie. Idę o za kład, Ŝe tobie równieŜ nie zaszkodziłby dobry seks. Mimo wszystko moŜe być całkiem przyjemnie. — Tanio chciałbyś się wykpić. — AleŜ skąd! Powiedz, czego Ŝądasz? Z pewnością nie zaleŜy ci na pieniądzach. CzyŜby chodziło ci o prawo własności? Stali w cieniu palmy, zaabsorbowani tylko sobą i swoim gniewem, głusi i ślepi na wszystko, co się wokół nich działo. Nie słyszeli teŜ słodkiego głosiku, póki jego właścicielka prawie na nich nie wpadła. — Mitch? Gdzie jesteś? — Amanda, która przez cały wieczór nie spuszczała z nich oka, udawała teraz, Ŝe nie wie, gdzie Mitch zniknął. — Cholera — Mitch opanował się w mgnieniu oka. — Czego ona znów chce? — Powiedziałabym, Ŝe zastawia sidła. — Christine od rzuciła włosy, które opadły jej na twarz. — Zajmij się nią, Mitch. Mam nadzieję, Ŝe pomoŜe ci trochę ochłonąć i za pomnieć o mnie. — Zniknęła z tarasu, zanim zdąŜył wysunąć się z cienia. — 0, tu jesteś! — zawołała Amanda. Na jej rozradowanej twarzy pojawiły się dołeczki.
Mitch całkowicie ją oczarował. Modliła się, by kiedyś w końcu zaczął poświęcać jej więcej uwagi. Wprawdzie nie mogła narzekać na brak powodzenia, ale nigdy nie zaliczyła prawdziwej randki z boskim Claydonem. A tego właśnie pragnęła. Patrzyła, jak idzie w jej kierunku. Bez wątpienia rozstał się właśnie z Christine Reardon. Po błyszczącym spojrzeniu jego niebieskich oczu poznała, Ŝe jest wściekły. A więc musieli się pokłócić. I bardzo dobrze! Christine Reardon naprawdę działała jej na nerwy. Wszyscy uwaŜali, Ŝe to jedyna miłość jego Ŝycia, a tymczasem ona go porzuciła. Która kobieta przy zdrowych zmysłach tak by postąpiła? Amanda nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie ta super modelka spakuje walizki i odleci do Nowego Jorku czy gdziekolwiek indziej. Oby jak najdalej. Im prędzej to zrobi, tym lepiej. Pospiesznie wsunęła rękę pod jego ramię. — Świetnie się bawię, Mitch — zagruchała. — Nie wiem, jak ci dziękować za zaproszenie. Oczywiście Shelly równieŜ. Ona nieczęsto wychodzi. Woli siedzieć w domu. — MoŜe ma za duŜo pracy? — rzucił Mitch sucho. — Wszyscy wiedzą, Ŝe Shelly bardzo cięŜko pracuje. — Och, to prawda — przytaknęła Amanda nonszalancko. — Ale ona to lubi. Jakie to ekscytujące, Ŝe Cbristine znów tu przyjechała. Jest taka cudowna. W ogóle nie zadziera nosa i nie przybiera pozy wielkiej gwiazdy. Mnie by przeraŜało takie Ŝycie, ten cały przepych, tabuny zakochanych męŜczyzn! Czego te modelki nie robią... Tyle się o tym czyta! No, ale Christine nie straciła głowy. Musi mieć bardzo silną wolę, skoro udało się jej skończyć z narkotykami, — Co ty wygadujesz, do cholery? — Mitcb ze zdumieniem spojrzał w jej twarz.
— O BoŜe... Zdaje się, Ŝe palnęłam gafę. Ale chyba mu siałeś o tym słyszeć? PrzecieŜ kilka lat temu Christine przyznała w jakimś wywiadzie, Ŝe próbowała syntetycznych narkotyków. Najwyraźniej umiała nad tym zapanować, choć z pewnością nie było to łatwe. Coś o tym wiem... — Nie gadaj bzdur! — przerwał jej stanowczo. — O rany! Przepraszam... — Amanda zrobiła zmartwioną minę. — Nie chciałam cię zaskoczyć. Wydaje mi się, Ŝe jeszcze mam gdzieś tę gazetę. Nawet pomyślałam, Ŝe nie powinna o tym tak otwarcie opowiadać. No, ale w jej świecie to przecieŜ nic nadzwyczajnego. — Niestety, to prawda. Ale Christine urnie o siebie zadbać. Ona nie bierze! Jestem tego pewien, więc przestań rozsiewać takie wstrętne plotki. Sama mi powiedziała, Ŝe nigdy nie miała do czynienia z prochami. — Tak ci mówiła? — Arnanda wydawała się zbulwersowana. — CóŜ... To chyba zrozumiałe, prawda? Bała się stracić twój szacunek. Zresztą to było kilka lat temu. Z pewnością juŜ dawno nie odczuwa skutków swoich eksperymentów. Mitch, proszę, nie złość się. Ja równieŜ ubóstwiam Christie. Nie znamy świata, w jakim ona się obraca i nie mamy prawa jej osądzać. Bogaci i sławni ludzie naraŜeni są na wiele pokus. W kaŜdym razie cieszę się, Ŝe ułoŜyło się jej z tym aktorem, Benem Sayage”em. Jest taki przystojny! — To takŜe gdzieś wyczytałaś? — spytał, patrząc na nią niechętnie. — Nie ja jedna — zachichotała. — Najwyraźniej nie mogą się ze sobą rozstać ani na chwilę... Ben wkrótce przy jedzie za nią do Australii. Christine pewno nie moŜe się go doczekać.
Zabawa trwała prawie do rana. Dopiero około wpół do trzeciej goście uznali, Ŝe trzeba złapać trochę snu.
— Dobrze się czujesz? — spytała cicho Sarah, gdy szły z Christine do swoich pokojów. — Coś mi się zdaje, Ŝe pod tym szampańskim humorem kryją się jakieś smutki. — AleŜ jesteś spostrzegawcza! — Christine uśmiechnęła się gorzko. — Niewiele brakowało, Ŝebyśmy powiedzieli sobie z Mitchem parę nieprzyjemnych słów. O co wam poszło? — Mitch oświadczył, Ŝe nie zamierza juŜ marnować dla mnie Ŝycia. Właściwie dopiero to uświadomiło mi, jak bardzo go zraniłam. Sarah objęła przyjaciółkę ramieniem. — PrzecieŜ musiałaś wyjechać. To nie było twoje marzenie. Doskonale rozumiem, jak musiałaś cierpieć. Ja całymi latami byłam zmuszona ukrywać swój sekret. Przysporzyłam tym wiele bólu Kyallowi. — Miałaś powody Sarah. Domyślam się, jaki koszmar przeŜywałaś, męcząc się z tym samotnie. Oboje z Kyallem wiele wycierpieliście przez moją babkę. Gdyby jeszcze Ŝyła, chyba udusiłabym ją gołymi rękami... — Głos jej się załamał. — No tak... To właśnie Ruth pozwoliła, abym wierzyła, Ŝe moje dziecko nie Ŝyje. Łzy napłynęły do oczu Christine. — Nie mogłam uwierzyć, Ŝe była taka okrutna! Odebrała wam radość obserwowania, jak rośnie wasza córeczka, mnie odebrała bratanicę, a mamę i tatę pozbawiła wnuczki... To cud, Ŝe ją odnaleźliście. Jedno mnie tylko zastanawia. PrzecieŜ przybrana matka Fiony musiała się w którymś momencie zorientować, Ŝe Fiona nie jest jej dzieckiem, prawda? Po minie Sarali poznała, Ŝe ją takŜe dręczyło to pytanie
—. Nawet jeśli coś podejrzewała, to udawała sama przed sobą. Potrafię jej wybaczyć, b dzięki niej nasza córeczka miała szczęśliwe dzieciństwo. Ci ludzie ją kochają, Fiona takŜe darzy ich uczuciem. Ja i Kyall uwaŜamy, Ŝe powinni pozostać częścią jej Ŝycia. — Co za niesamowita historia! Na szczęście dla ciebie, Kyalla i waszej ślicznej córki ma pomyślne zakończenie. Niestety, w mojej historii nie mogę się tego spodziewać. Mitch ciągle ma do mnie Ŝal — powiedziała Christine z bólem. — Boję się, Ŝe mnie znienawidził. Sarah połoŜyła rękę na jej ramieniu. — To nieprawda, Chris. Jestem przekonana, Ŝe w głębi serca nadal cię kocha, ale próbuje walczyć z tym uczuciem. Nie zna twoich planów, a boi się, Ŝe znów straci serce. MęŜczyźni są równie wraŜliwi jak kobiety. Tak samo cierpią. — Zajrzała Christine w oczy. — Pozwolisz, Ŝe o coś spytam? Czy zastanowiłaś się, co chcesz dalej robić? Jesteś bardzo sławna, wiele podróŜujesz po świecie, wszędzie pojawiają się twoje zdjęcia. Umiałabyś z tego zrezygnować? — Choćby jutro — padła natychmiastowa odpowiedź. — Jesteś pewna? Rzuciłabyś to wspaniałe Ŝycie? Christine uśmiechnęła się. — śyję tak od wielu lat. Do tej pory nie spotkałam nikogo, kto mógłby zająć miejsce Mitcha w moim sercu. A mój zegar biologiczny tyka. Chcę mieć dzieci, męŜa... Pragnę tych wszystkich rzeczy, dzięki którym kobieta czuje się spełniona. Nie chcę przez całe Ŝycie myśleć, ile straciłam. Wszystkie kobiety pragną być kochane, prawda? — Tak — potwierdziła z naciskiem Sarah. — Miłość sprawia, Ŝe kobiety rozkwitają. Na niektórych męŜczyzn tak działa władza. Jednak Kyall i Mitch,
którzy dostali władzę właściwie juŜ w chwili narodzin, mają potrzeby podobne do naszych. Oni równieŜ nie potrafiliby zrezygnować z uczuć. Obaj pragną załoŜyć rodzinę. Dlatego byli zdruzgotani, gdy odeszłyśmy. Mitch boi się pewno, Ŝe jeśli nawet uda wam się znów związać, nie przestaniesz tęsknić za obecnym Ŝyciem. On nie wyjedzie z Marjimby. To jego dziedzictwo. Nie moŜe pójść za tobą, a więc to ty będziesz musiała wrócić do domu. — Czemu wszystkim wydaje się, Ŝe sprawi mi to jakąś trudność? — spytała Christine. — Urodziłam się i dorasta łam w buszu. Nigdy nie wyjechałabym stąd dobrowolnie. — Wybacz, Ŝe ci przypomnę o jeszcze jednym. Twoja matka znów stanie się częścią twojego Ŝycia. Wiem, Ŝe cię kocha, ale nigdy nie nauczyła się, jak ci to okazywać. — A jednak obie z babcią umiały okazać miłość Kyallowi. — W głosie Christine pojawiło się napięcie. — Byłby znacznie szczęśliwszy bez ich uwielbienia. Zawsze uwaŜał, Ŝe ich uczucia graniczą z szaleństwem. — Za to obie robiły wszystko, Ŝebym odczuła, jak nie wiele znaczę. Dlatego potrafię zrozumieć Shelley Logan. To potworne, Ŝe po śmierci braciszka ciągle musi dźwigać cięŜar winy... — Ale ona nie jest męczennicą Chris. Ma w sobie prawdziwy hart ducha. Natomiast Pat Logan z pewnością po trzebuje pomocy. Nie wyszedł z depresji od chwili, gdy po chował synka. Jego Ŝona jest w niewiele lepszym stanie. - AŜ dziw, Ŝe mimo takiej atmosfery w domu mają ci turystów. — Shelley bardzo dba o gości. No i karmi ich rewelacyjnie. — Na jej miejscu zostawiłabym to wszystko. — Christme otworzyła drzwi do swojego pokoju. —Jej siostrze dobrze by zrobił taki wstrząs. A właśnie...
Amandzie wydaje się chyba, Ŝe znalazła swojego księcia z bajki. I tu się myli! Mitch jest tylko mój! — Brawo — roześmiała się Sarab. — Bo wiesz... — Christine pocałowała Sarah w policzek. — Prawdziwa miłość nigdy się nie kończy. Trochę to trwało, ale wreszcie to sobie uświadomiłam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Christine niespokojnie przewracała się na łóŜku. W urywanych snach prowadziła z Mitchem burzliwą rozmowę. Gdzieś z boku przyglądała się im Amanda, z której miny i gestów wynikało, Ŝe całym sercem jest po stronie Mitcha. Psycholog nie miałby najmniejszego kłopotu z analizą tych snów: Christine bała się, Ŝe nie odzyska zaufania Mitcha, który szukając towarzystwa i wsparcia kobiety, moŜe zwrócić się do Amandy. O świcie przestała walczyć z powracającymi majakami. Odrzuciła pościel i weszła pod prysznic, Ŝeby odświeŜyć umysł. WłoŜyła koszulkę, dŜinsy i buty do konnej jazdy. Wychodząc z pokoju, zabrała teŜ kapelusz. W korytarzu panował jeszcze półmrok, cały dom był ciągle głęboko uśpiony. Wellington wyraźnie ucieszył się na jej widok. Poklepała na powitanie błyszczący bok kasztanka. Osiodłała konia i trzymając wodze w jednej ręce, wyjechała przez boczną bramę. Zamierzała skierować się w stronę jezior, najpiękniejszego miejsca w posiadłości. O tej porze cały świat wyglądał jak zaczarowany. Ciszę przerywały jedynie głosy budzących się ptaków. Z począ ku słychać było tylko ciche ćwierkanie, które wkrótce przerodziło się w istną kakofonię dźwięków, zupełnie jakby
największa na świecie orkiestra stroiła instrumenty. Słodkie skrzypce, dźwięczne wiolonczele, donośne oboje i złote trąbki przygotowywały się do odegrania wspaniałej symfonii, która będzie niosła się daleko w stronę pustyni. Christine widziała, jak na horyzoncie rozmywają się kobaltowe, róŜowe i złote barwy. Wkrótce niebo przybrało świetlisty odcień błękitnego kryształu. W oddali, ponad równiną pokrytą trawą Spinifex, przypominającą łany pszenicy, pojawił się tuman czerwonego pyłu — niewątpliwy znak, Ŝe przechodzą tamtędy stada bydła z Marjimby. Jak niewiele brakowało, Ŝeby minionej nocy poszła do sypialni Mitcha. Z zaŜenowaniem pomyślała, Ŝe nie powstrzymał jej wcale wstyd, lecz świadomość, Ŝe dom jest pełen gości. Nie była teŜ pewna, do czego moŜe być zdolna Amanda. Postanowiła jednak nie psuć pięknego dnia rozmyślaniem o Amandzie. Galopem ruszyła w stronę jeziora. Szum wody płynącej po kamieniach i spadającej ze skał brzmiał równieŜ jak muzyka. Christine przywiązała kasztanka do gałęzi i przez chwilę przyglądała się, z jaką radością koń zanurza łeb w zaroślach i szarpie trawę moc nymi zębami. OdpręŜona ruszyła w dół zbocza krętą ścieŜką. Gałęzie akacji i papierowych brzóz wisiały nad jej głową. Po pniach drzew pięła się kwitnąca passiflora. Stado kaczek obsiadło szmaragdową powierzchnię rozlewiska. Ptaki pływały między nenufarami i trawami wodnymi, gęsto porastającymi brzegi. Wśród jaskrawozielonej trzciny rosły białe liliowce, których słodki zapach przepełniał powietrze. Ze teŜ nigdy nie udało się takiej woni zamknąć w butelce, pomyślała Christine, biorąc głęboki oddech. Usiadła na szarym, zwietrzałym głazie, napawając wzrok pięknym widokiem. W takich chwilach miała wraŜenie, Ŝe Bóg kładzie dłoń na jej ramieniu. „Uporządkuj swoje Ŝycie, Christine, bo jest ono cudem” — zdawał się mówić.
Wiedziała o tym. Rozlewiska były jak sanktuarium, gdzie moŜna zrozumieć siebie i zajrzeć w głąb własnej duszy. Miała juŜ wystarczająco duŜo czasu, Ŝeby zastanowić się, czego jej trzeba, by osiągnęła szczęście. Pragnęła prawdziwego, stałego związku. Kiedy była młodą dziewczyną, często myślała, Ŝe stanowią z Mitchem jedno. Mówili sobie, Ŝe są jak dwa strumienie, które wpadają do jednej rzeki. Jednak zdawała sobie wówczas sprawę, Ŝe ich związek nie przetrwa, póki sama nie poradzi sobie z własnym Ŝyciem. Zbyt wiele było rzeczy, które ją przytłaczały. Najwięcej szkody wyrządziła Ruth, ale matka nie była lepsza. Nawet dziś, mimo wszystkich sukcesów, bardzo boleśnie odczuwała jej nietaktowne uwagi. Podejrzewała, Ŝe to się juŜ nigdy nie zmieni. Trzeba się będzie przyzwyczaić. Kyall zaproponował, Ŝe wprowadzi ją w sprawy rodzinnej firmy McQueen Enterprises. Na podstawie do świadczeń z własnym portfelem akcji przekonała się, Ŝe ma głowę do interesów. Jednak jej szczęście leŜało w rękach Mitcha. Przed łaty zmusiła się, Ŝeby od niego odejść, ale nie mogłaby tego zrobić ponownie. Bez niego w ogóle nie potrafiła sobie przyszłości. Nigdy nie po godzi się z faktem, Ŝe zrujnowała ich związek. JednakŜe przed ostatecznym powrotem do domu trzeba zakończyć parę spraw. Zobowiązała się do udziału w pokazach mody w Sydney, później będzie musiała jeszcze wyjechać za granicę, Ŝeby poŜegnać się z ludźmi, a dopiero potem moŜe rozpocząć najwaŜniejszy, najbardziej eks cytujący etap swojego Ŝycia. — Naprzód, Christine — powiedziała głośno, czując ogarniający ją entuzjazm. Ze zdumieniem zauwaŜyła, Ŝe z zarośli wylania się jakaś postać. Przestraszona zerwała się na równe nogi. — Proszę, proszę... CzyŜby panna Reardon rozmawiała sama ze sobą? — zawołał Jack Cody drwiąco. — Nie cierpię bogatych, rozpieszczonych damulek — mruknął bełkotliwie i zataczając się, ruszył w stronę brzegu.
Patrzyła na niego z niesmakiem. Czy to moŜliwe, Ŝe o tej porze jest juŜ pijany? — Co pan tu robi, Cody — spytała ostrym tonem. — Został pan zwolniony juŜ tydzień temu. — Nigdzie mi się nie spieszy — odburknął. — Co ja zresztą takiego zrobiłem, Ŝeby mi ten waŜniak Claydon pokazywał drzwi? — Jeśli nie chce pan narobić sobie kłopotów, niech pan lepiej msza w drogę. Dobrze panu radzę. W dodatku jest pan pijany. — Pijany byłem wczoraj wieczorem, ale dziś jestem trzeźwy jak niemowlę. Spójrzmy, co my tu mamy? Długi warkocz, piersi widoczne pod obcisłą koszulką... Jesteś najbardziej atrakcyjną dziewczyną, jaką znam. — Odejdź, Cody! — Cody był silny i sprawny, ale Christie widziała, Ŝe nadal jest pod wpływem alkoholu. Miała nadzieję, Ŝe w razie czego uda się jej uciec. — Nie bój się. — Pódszedi bliŜej. — Nic ci nie zrobię. MoŜe tylko skradnę całusa. Zawsze miałem śmiałość do kobiet. Kto nie ryzykuje itak dalej... — Odsuń się! — zaŜądała gniewnie. — Pamiętaj, Ŝe Mitch Claydon jest moim przyjacielem. Prychnął pogardliwie. — I co mi zrobi? Spuści m łomot? Myślę, Ŝe rozmowa z tobą jest tego warta. — Mierzył ją spojrzeniem, które sprawiło, Ŝe zacisnęła pięści. — Nie mam ochoty z tobą rozmawiać — odparła zimno. Powiedziałam, Ŝebyś się odsunął. — Nie gorączkuj się tak, paniusiu. Dasz całusa i tyle. Kopnęła nogą, wzbijając chmurę piasku, który opadł na jego twarz, zasypując mu oczy. — No, panienko. Nie powinnaś tego robić. — Przetarł oczy, co jeszcze pogorszyło sprawę, i wyciągnął rękę, próbując ją złapać.
Wyrwała się wściekle i rzuciła do ucieczki. Nigdy jeszcze nie bała się, Ŝe jakiś męŜczyzna moŜe ją skrzywdzić, ale teraz czuła, jak jej serce tłucze się ze strachu. — Zwariowałaś? Stój... Nic ci nie zrobię — wrzeszczał Cody, biegnąc za nią. Alkohol najwyraźniej nie wpłynął na jego sprawność, pomyślała Christine, przyspieszając. Dwukrotnie potknęła się, jakaś gałąź uderzyła ją w twarz, ale nie czuła bólu. W połowie stoku juŜ prawie jej dopadł, a wtedy odwróciła się i z całej siły uderzyła go w twarz. — Chcesz się posiłować? — Zdawał się rozbierać ją wzrokiem i nie przestawał tryskać pewnością siebie. — Narobisz sobie kłopotów - wysapała, z trudem łapiąc oddech. Ciało miała pokryte potem, policzki zaczerwienione. — Miałam spotkać się z Mitchem. Za chwilę będzie mnie szukać. — Myślisz, Ŝe uwierzę? — Tym razem udało mu się po łoŜyć rękę na jej ramieniu. Jego obleśny uśmiech tak ją rozwścieczył, Ŝe natychmiast przezwycięŜyła panikę. — Kiedy to zgłoszę, nigdzie nie znajdziesz pracy — ostrzegła. — No, to mam duŜo do stracenia. Przyciągnął ją do siebie, nie spuszczając wzroku z jej ust. — Tylko jeden całus. Potem sobie pójdę. Jeśli oczywiście nadal będziesz tego chciała. Wiele kobitek uwaŜa mnie za przystojniaka. Jego pewność siebie przyprawiała o mdłości. Napięła mięśnie, szykując się do odparcia ataku. — Ja tak nie myślę. Czuła, jak jego palce wsuwają się pod jej koszulkę.
— Jesteś zachwycająca, wiesz? I nie przeszkadza mi, Ŝe jesteś taka wysoka. — Kiedy się pochylił, poczuła jego śmierdzący whisky oddech. — Nie bój się, nie chcę cię skrzywdzić. Myślę, Ŝe to ci się spodoba. Błyskawicznie podjęła decyzję. Gwałtownie podniosła kolano i z całej siły kopnęła go w krocze. Cofnął się z rykiem, ale juŜ nie patrzyła, jak zwija się z bólu. Nie zwaŜając na jego jęki i przekleństwa, rzuciła się do ucieczki. — Suka! Teraz juŜ nic cię nie uratuje! — Stój! — MęŜczyzna, który wyłonił się z gąszczu, wy dawał się niezwykle groźny, ale kiedy zwrócił się do Christine, jego głos brzmiał zupełnie spokojnie: — Idź stąd. — Nigdzie się nie ruszę, Mitch. Boję się o ciebie. — To były tylko Ŝarty — zawołał Cody pospiesznie. — No to sobie poŜartujemy. — Mitch ruszył w stronę Christine, nie spuszczając Cody”ego z oczu. — Nic jej nie zrobiłem — wybełkotał Cody, nadal zwijając się z bólu. — Bo zabrakło ci czasu — głos Mitcha zabrzmiał niemal przyjaźnie. — Ale teraz nie musimy się spieszyć. — Poczekaj, człowieku! Cholera, daj mi jedną minutę — błagał Cody coraz bardziej przeraŜony. — Christine, jedź do domu. Nie masz tu juŜ nic do roboty. — Mowy nie ma! — Pokręciła zdecydowanie głową. — Nie zostawię cię samego. Niewiele brakowało, aby wybuchnął śmiechem.
— Nie ma powodu do niepokoju. Choć miło mi, Ŝe tak się mną przejmujesz. Nie bój się, umiem o siebie zadbać. Potrafię postępować z takimi typami jak Cody. Okazuje się, Ŝe z kilkoma kumplami kradli nasze bydło. Cody! Wiesz, jaka jest obecnie najwyŜsza kara za kradzieŜ bydła— zawołał. — Dziesięć lat! — Nic mi nie udowodnisz! — rzucił zuchwale Cody. — JuŜ to zrobiłem. Od kilku dni na ranczu pracuje policjant z wydziału do spraw kradzieŜy bydła. Znalazł przenośną zagrodę, twoich kumpli i nasze krowy. Wpakowałeś się w niezłe łajno. Szczególnie gdy uznałeś, Ŝe moŜesz niepokoić pannę Reardon. To jednak załatwimy między sobą. — Ruszył w dół po zboczu. — Trzymaj się ode mnie z daleka, Claydon. Twoja przyjaciółka omal mnie nie zabiła tym kopniakiem. Nie zamierzałem jej skrzywdzić, do diabla! Nie jestem gwałcicielem, chciałem ją tylko pocałować. Do cholery, niech pani mu to powie — zwrócił się błagalnie do Christine. — Pozwól mu odejść, Mitch! Nie jest wart zachodu. — To chyba niemoŜliwe. — Mitch potęŜnym ciosem w szczękę powalił Cody” ego na ziemię. — O BoŜe! — Christine w kilka sekund znalazła się na brzegu. — Wydaje mi się, Ŝe nie zamierzał mnie skrzywdzić... — powiedziała niepewnie. — Coś takiego! — Mitch nie wyglądał na przekonanego. — W kaŜdym razie ma szczęście. Bo gdyby cię tknął, musiałbym go zabić.
Wczesnym popołudniem większość gości odjechała do domu. W Marjimbie zostali juŜ tylko Kyall i Sahar oraz siostry Logan. W swojej sypialni Christine przeglądała szafę i szuflady komody, sprawdzając, czy czegoś nie zapomniała. Miała wrócić do domu z Kyallem.
Pobyt w Marjimbie sprawił jej wiele radości. Dawno nie miała okazji, Ŝeby tak się odpręŜyć. Nadszedł jednak czas powrotu do domu... i do matki. Zdawała sobie sprawę, Ŝe jeśli chce naprawić ich wzajemne stosunki, będzie musiała bardzo się starać, a jak znała matkę, nie będzie to łatwe. Niestety, w domu czekał ich jeszcze jeden problem. Christine dręczyła myśl o związku ojca z inną kobietą. ChociaŜ czy moŜna mu się dziwić, skoro Ŝona nigdy nie potrafiła okazać mu miłości? Kiedy rozległo się pukanie, z uśmiechem podeszła do drzwi. To z pewnością Julanne, pomyślała. Ale w progu stal Mitch. — Mogę wejść? — spytał, obrzucając ją błyszczącym spojrzeniem. Z trudem powstrzymała się, Ŝeby nie paść mu w ramiona. — Czy kiedykolwiek zamykałam przed tobą drzwi do mojej sypialni? — odpowiedziała pytaniem, przepuszczając go. Miała wraŜenie, Ŝe cały pokój pojaśniał. — A nie? — Nie spuszczał z niej wzroku. — To dziwne, bo kiedy przyszedłem tu ostatniej nocy, były zamknięte na klucz. — śartujesz chyba? — spytała. zastanawiając się gorączkowo, czy powinna zdradzić, jak niewiele brakowało, by sama poszła do jego pokoju. — Jak by to powiedzieć... JuŜ tu szedłem, ale w końcu uznałem, Ŝe to nie jest dobry pomysł — odparł z łobuzerskim uśmiechem. — Więc przeszedłeś obok? CzyŜby do pokoju Amandy — zakpiła. — Kochana Chrissy! Uczepiłaś się tej Amandy, aŜ robi się to nudne. — Podszedł bliŜej i czubkami palców pogładził jej policzek. — No i jak? Zadowolona z pobytu u nas? — Wspaniale spędziłam czas! — Uśmiechnęła się radośnie. — Kiedy wyjeŜdŜasz?
Przysiadła na łóŜku. — Obiecałam, Ŝe za dwa tygodnie wezmę udział w serii pokazów w Sydney. Potem jeszcze będę musiała doprowadzić kilka spraw do końca... — Na przykład tę z Benem Sayage”em? — Zaklął w duchu, słysząc, jak napastliwie zabrzmiało to pytanie. — A co Ben ma z tym wspólnego? — zdumiała się. — Właśnie chciałbym się dowiedzieć. — Jego oczy zro biły się turkusowe, co było niewątpliwą oznaką zdenerwo wania. — CzyŜbyś oczekiwał, Ŝe wygłoszę jakieś oświadczenie? — spytała zaczepnie. — Zdaje się, Ŝe on przyjeŜdŜa do Australii. Podobno ma być w Sydney w tym samym czasie co ty. — Bardzo moŜliwe — zgodziła się. — A więc wiedziałaś o tym? — CóŜ to? Prowadzisz przesłuchanie? Oczywiście, Ŝe wiedziałam. Ben jest bardzo popularny w Australii. PrzyjeŜdŜa na promocję swojego serialu. Nawet twoja mama ogląda tę telenowelę. — Mam nadzieję, Ŝe me jest zbyt wiernym widzem. — Nagle Mitch zerwał się z fotela, podszedł do szklanych drzwi i zapatrzył się na zalany słońcem ogród. — Czy to prawda, Ŝe on ćpa? Christie gwałtownie podniosła głowę. — Skąd ci to przyszło do głowy? Nie wszyscy z tego środowiska są narkomanami. Ben jest na to za mądry. — Pewno znasz wiele osób, które biorą? — Niestety. — A ciebie nigdy nie korciło?
— PrzecieŜ juŜ ci mówiłam, Ŝe nie! Nie sądziłam, Ŝe będę musiała to powtarzać. — Podniosła się gwałtownie. Zaczęła się zastanawiać, czy to moŜliwe, Ŝe ktoś próbuje ją oczernić. — Rozumiem, Ŝe ktoś z tobą o tym rozmawiał, tak? CzyŜby to była sprawka naszej kochanej Amandy — dopytywała, patrząc na niego z gniewem. — Co ci powiedziała? Przeczytała jakiś wywiad, w którym Reardon przyznaje, Ŝe zdarzało się jej od czasu do czasu coś zaŜyć? Wzruszył ramionami. — Coś w tym stylu. — I ty w to uwierzyłeś? — Czuła się zraniona i wściekła. — Właściwie nie. Dość dobrze cię znam, Chrissy. Wiem, Ŝe masz silny charakter. — Więc po co mnie tak wkurzasz — zdumiała się. — Nie chciałem tego. Wybacz, jeśli cię obraziłem — Kiedy stanął przed nią i zobaczyła jego intensywne spojrzenie, nerwowo przełknęła ślinę. — To co, trzeba się będzie znów poŜegnać? — Tak trudno ci zrozumieć, Ŝe jestem w punkcie zwrotnym mojego Ŝycia — Zajrzała mu błagalnie w oczy. — To zupełnie jak ja — zakpił — Zwykle tak bywa koło trzydziestki. — Chwileczkę! Ja mam dopiero lat dwadzieścia osiem — zawołała. — I wielką urodę — uzupełnił. — I ja mam uwierzyć, Ŝe zamierzasz zrezygnować ze swojego luksusowego Ŝycia i wrócić na dobre do domu? — spytał. — Po co ten sarkazm? Zajrzał jej prosto w oczy. — A co byś powiedziała, gdybym wpadł z krótką wizytą do Sydney?
Miała wraŜenie, Ŝe tonie w jego niebieskim spojrzeniu. — Mówisz powaŜnie? Będziesz mógł się wyrwać? — Chyba tak. — Nie dodał nic więcej, chociaŜ mógł przecieŜ powiedzieć, Ŝe gdyby dostrzegł szansę, Ŝe uda się uratować ich związek, gotów byłby podróŜować na koniec świata. Wolał jednak zachować ostroŜność. - WciąŜ mi na tobie zaleŜy, Chrissy. Problem w tym, Ŝe nie wierzę w twoje dobre intencje. Poczuła przypływ nadziei. — Mnie teŜ na tobie zaleŜy, Mitch. Dlatego niezbyt mnie cieszy, gdy za moimi plecami prowadzisz takie rozmowy. — UwaŜasz, Ŝe powinienem przywalić Amandzie tak jak Cody”emu? Tyle Ŝe ja nie biję kobiet. — Zapomniałam. Ty wolisz je całować. — Nagle przemknęła jej przez głowę straszna myśl o wszystkich kobi tach, które prawdopodobnie brał w ramiona. — Właśnie A teraz zamierzam pocałować ciebie. — Wyciągnął rękę i chwycił ją za przegub. Poczuła dreszcz, gdy jego szorstkie palce dotknęły jej skóry. — Więc niech to będzie namiętny pocałunek, Ŝebym go dobrze zapamiętała. — Nie martw się, będzie. — Szybkim ruchem objął ją ramieniem. — Chcę znacznie więcej — mruknął. — Pragnę cię całej. Miała wraŜenie, Ŝe zaraz straci przytomność. Czuła rosnące poŜądanie. Splotła ręce na jego szyi. — Och, Mitch! Ukochany! — Jej okrzyk był pełen tęsknoty. Wędrował ustami po jej twarzy, szepcząc coś, czego nie mogła dosłyszeć, bo szum krwi zagłuszał jego słowa. Oddychała szybko, z trudem łapiąc powietrze. Włosy miała potargane, bluzka rozpięła się pod jego niecierpliwymi palcami... Nagłe pukanie do drzwi podziałało na nich jak lodowaty prysznic.
— O nie... BoŜe... — Spokojnie... — szepnął Mitch. Gorączkowo zapinała bluzkę, ale nie było juŜ czasu na wsunięcie jej w spodnie. Mitch drŜącą ręką przegarnął włosy. — Coś mi się zdaje, Ŝe będę musiał zabrać cię do buszu. — Nie licz na to, Ŝe ci odmówię uśmiechnęła się. — Chwileczkę — zawołała, gdy pukanie się powtórzyło. — Jak wyglądam — spytała. — Jak ktoś, kto właśnie skończył się całować. Poza tym w porządku — odparł, patrząc na jej zarumienioną twarz. — To pewno mama. Faktycznie, za drzwiami stała Julanne. Uśmiechając się niepewnie, rzuciła okiem na promienną twarz Christine, po czym przeniosła wzrok na syna. — CzymŜe byłoby Ŝycie bez miłości? — powiedziała ciepło. — Moim zdaniem straszną nudą. — Mitch wolno pod szedł do matki i pogłaskał ją po policzku. — Właśnie mówiłem Chris, jaką radość sprawiła nam swoją wizytą. — Święta prawda. — Julanne wodziła wzrokiem od Mitcha do Christine. — Mam nadzieję, Ŝe jeszcze się spotkamy, nim wrócisz do Sydney... — Sarah zaproponowała, Ŝeby zorganizować w Wunnamurze imprezę charytatywną na rzecz szpitala — powiedziała Chris, pochylając się nad walizką. — Ma być mecz Polo piknik. — Cieszyła ją myśl, Ŝe będzie mogła znów zobaczyć Mitcha. — Kyall nic o tym nie wspominał.
— Bo jeszcze nie ustalili szczegółów — odparła pogodnie. — Z pewnością dowiesz się o wszystkim. Jesteś przecieŜ najlepszym graczem. — Nie lepszym niŜ Kyall. W takim razie zobaczymy się dość szybko? Czuła, Ŝe się czerwieni. — Z pewnością.
Christine nie miała okazji, Ŝeby porozmawiać z Amandą na osobności. Sposobność nadarzyła się dopiero, gdy wylądowali na ranczu Wunnamrze. — Myślałam, Ŝe tata przyjedzie nas odebrać— burknęła Amanda ze złością. Osłoniła oczy, patrząc,jak Kyall, Shelley i Sarah idą w stronę otwartego hangaru, Ŝeby sprawdzić, czy w zaparkowanym tam dŜipie s kluczyki. — Mam pewną sprawę -- zaczęła Christine. — CóŜ... Myślę, Ŝe mogę cię wysłuchać — burknęła Amanda niechętnie. — Wysłuchasz, zapewniam cię. Powiedziałaś Mitchowi, Ŝe czytałaś wywiad, w którym podobno przyznaję się do zaŜywania narkotyków? Amanda otworzyła usta, ale przez dłuŜszą chwilę Ŝaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. - Mitch ci powiedział — wychrypiała w końcu. — Oczywiście — Christine popatrzyła jej w oczy. — Nie pozwolę, Ŝebyś bezkarnie rozpowiadała o mnie obrzydliwe kłamstwa. Jeśli będzie trzeba, porozmawiam z twoimi rodzicami. - Nie zrobisz tego — Twarz Amandy wyraźnie po bladła. — Chcesz się przekonać? Poproszę Sarah, Ŝeby zwróciła uwagę, czy nie pojawiają się jakieś plotki na mój temat. Wyraziłam się jasno?
Widać było, Ŝe Amanda nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. — Naprawdę nie wiem, czemu tak się denerwujesz. — Najwyraźniej postanowiła sięgnąć po ostateczną broń, bo w jej oczach pojawiły się łzy. — Byłam pewna, Ŝe gdzieś o tym czytałam. Bardzo cię przepraszam. AleŜ z niej kłamczucha, pomyślała Christine, a głośno powiedziała: — Na przyszłość po prostu trzymaj się prawdy. To moja rada. A teraz pozwól, Ŝe cię przeproszę. Chcę zamienić parę słów z Shelley. — Obróciła się na pięcie i zostawiła Amandę samą.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Zaledwie dwa dni minęły od powrotu Christine z Marjimby, a juŜ usychała z tęsknoty za Mitchem. Kyall miał swoją Sarah. Oboje aŜ promienieli ze szczęścia. Wczoraj dotarła do nich wiadomość, Ŝe Fiona przyjedzie do Wunnamurry dwa tygodnie przed ślubem. Christine nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pozna swoją bratanicę. Tak bardzo liczyła, Ŝe polubią się z Suzanne. JeŜeli Fiona choćby w niewielkim stopniu przypominała Sarah z jej delikatnością i wraŜliwością, mogłaby bardzo pomóc Suzanne, która właściwie nigdy nie miała prawdziwego domu. Trzeciego dnia rano, po powrocie z codziennej przejaŜdŜki, zastała rodziców w trakcie dzikiej awantury. Ich podniesione głosy niosły się po korytarzu aŜ do holu. Zdumiała się tym bardziej, Ŝe na palcach jednej ręki mogłaby policzyć kłótnie rodziców. Ojciec był niezwykle kulturalny i zazwyczaj bez protestu
ustępował Ŝonie. Właściwie kłócili się tylko wtedy, gdy przeciwstawiał się Ruth i Enid, stając w obronie córki. Christie nie chciała wprawiać rodziców w zakłopota nie, zamierzała więc na palcach przemknąć w stronę schodów, gdy nagle w holu pojawiła się Enid. Twarz miała zalaną łzami. — Mamo, co się stało? — Christine patrzyła na nią przeraŜona. Enid odwróciła się gwałtownie. — Twój ojciec chce ode mnie odejść! — krzyknęła. — O mój BoŜe! — To wszystko, co masz do powiedzenia? — zawołała Enid. — O mój BoŜe? — Jej ładną twarz wykrzywiała wściekłość. — Zawsze trzymałaś jego stronę. — Mamo, jesteś niesprawiedliwa. Tak mi przykro! — BoŜe, czemu nigdy nie mogły się porozumieć? — Przykro — Kiedy ciemne oczy Enid zabłysły groźnie, wyglądała zupełnie jak Ruth. — A jak ja mam się czuć? Opiekowałam się nim przez trzydzieści trzy lata, a on mnie zdradza z jakąś zepsutą dziwką. Co za wstyd Dzięki Bogu, Ŝe twoja babcia nie moŜe tego zobaczyć! — Nie mieszaj do tego babci — powiedziała Christine ostro. Nie mogła znieść takiej hipokryzji. — Ona równieŜ często powtarzała, jak się o niego troszczy, chociaŜ to nie była prawda. Tata zawsze cięŜko pracował dla Wunnamur ry. I dla ciebie. — No tak! Jak zwykle stajesz w jego obronie — Enid usiadła na stopniu i zaśmiała się histerycznie — Pomyśleć, Ŝe twój ojciec uprawiał seks z inną kobietą! Nigdy tego nie zrozumiem.
— Dlaczego, mamo — Christie usiadła na schodach obok matki — Być moŜe tobie seks nie jest potrzebny, ale tata nie potrafi tak Ŝyć. Jest sprawnym, zdrowym i przystojnym męŜczyzną. — Jest moim męŜem — krzyknęła Emd. — To jednak nie czyni go twoim niewolnikiem. - Nie mów do mnie tym tonem, młoda damo! — Głos Enid brzmiał tak ostro, Ŝe Christine aŜ podskoczyła. Prawdopodobnie niejedno widziałaś, mieszkając tyle lat poza domem, ale tu takie zachowanie nie jest przyjęte. Przysięga małŜeńska to świętość. W naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów. - Co cię właściwie martwi: skandal czy odejście taty?— odparowała Christine, zdziwiona, Ŝe jeszcze nie rzuciły się na siebie z pięściami. - Nie odejdzie! Enid zacisnęła zęby. — Nie pozwolę mu na to. Znajdę sposób, Ŝeby utrudnić mu Ŝycie. Niech mu się nie wydaje, Ŝe będzie mógł Ŝyć tak wygodnie, jak do tej pory. — Wątpię, aby mu na tym zaleŜało — odrzekła Christine Pomyślała, Ŝe w razie potrzeby sama zapewni ojcu wsparcie fmansowe. — Kim jest ta kobieta? — Nie chciał mi powiedzieć, ale i tak się dowiem. Musi być szalona, skoro wydaje się jej, Ŝe moŜe ze mną wygrać. Zniszczę ją! — To niemądre, mamo. A w dodatku wstrętne. Musisz przyznać, Ŝe podałaś jej ojca na tacy. Nie uwaŜasz, Ŝe oddzielne sypialnie to znak odrzucenia? — To z pewnością nie twój interes — warknęła Enid. — MoŜliwe... Chyba jednak powinnaś zastanowić się, jak to się stało, Ŝe go straciłaś. A takŜe nad tym, ile gotowa jesteś zrobić, jeśli chcesz go odzyskać. Enid zakryła uszy dłońmi, czekając, aŜ Christine przestanie mówić. — Co ty moŜesz wiedzieć o małŜeństwie — spytała drwiąco. — Zapomniałaś juŜ, jak straciłaś Mitchella Claydona? Byłam wspaniałą Ŝoną i matką. Ty i twój
ojciec potwornie mnie rozczarowaliście Po tym wszystkim, co dla was zrobiłam, nic was nie obchodzę — mówiła gniew nie. — BoŜe! I to tuŜ przed trzydziestą czwartą rocznicą ślubu. W takim momencie on śmie mi mówić, Ŝe to miła kobieta! Wiedziałaś o tym, Ŝe twój ojciec sypia, z kim popadnie? Christine podniosła się. Zaczynała juŜ rozumieć, Ŝe jej stosunki z matką będą równie złe, jak w dzieciństwie. — MoŜe lepiej porozmawiaj na ten temat z Kyallem — zasugerowała. — Ostatecznie to twój ulubieniec. A ja jestem przecieŜ tylko Christine. Pójdę teraz do taty. Mimo najlepszych chęci nasze rozmowy, mamo, zawsze źle się kończą. Ojciec siedział za biurkiem. W przeciwieństwie do matki wydawał się zupełnie spokojny. — BoŜe, tato, coś ty narobił? — Christie zamknęła drzwi i usiadła w stylowym skórzanym fotelu. — Nie sprawiło mi to przyjemności, Chris. Naprawdę bardzo się starałem, Ŝeby nasze małŜeństwo przetrwało. Niestety, było z góry skazane na niepowodzenie, juŜ w chwili gdy zamieszkaliśmy z Ruth. — Dlaczego się nie wyprowadziliście? — Miałbym zabrać Eriid z miejsca, które tak ukochała? A potem, kiedy Kyall przyszedł na świat, było to juŜ nie moŜliwe. Ruth ubóstwiała wnuka. Od razu wyznaczyła go na swojego spadkobiercę. Kyall McQueen... Nigdy nie byliśmy kochającym się małŜeństwem, ale miałem nadzieję, Ŝe nam się uda. Niestety, popełniliśmy wiele błędów i musieliśmy ponieść konsekwencje. Nie decydowałem się na odejście, bo nie wyobraŜałem sobie Ŝycia bez was, a Ruth z pewnością uniemoŜliwiłaby mi kontakty z wami. Jej śmierć połoŜyła kres tej Ŝałosnej farsie. Nie mogę być ciągle słuŜącym twojej matki, muszę wreszcie zacząć Ŝyć na własny rachunek. Zresztą... po raz pierwszy w Ŝyciu jestem tak bardzo zakochany.
Christie doskonale to rozumiała. — Czy mogę spytać, kto to jest? — Nie znasz jej. Zamieszkała w mieście juŜ po twoim wyjeździe. Nazywa się Carol Lu. Jest piękną i bardzo utalentowaną artystką. Maluje krajobrazy i prowadzi zajęcia z malarstwa. To ona dała mi siłę, która pozwala mi wreszcie odejść. — Mama chyba nigdy nie wyobraŜała sobie, Ŝe moŜesz ją zostawić — zauwaŜyła Christine. — Nie zmienię zdania, Chris — odparł ojciec. I z pewnością nie czuję się winny. Dla mnie równieŜ rozpad małŜeństwa jest strasznym przeŜyciem, ale mam juŜ dość Ŝycia w kłamstwie. Nasz związek od dawna nie miał sensu. Chcę zaznać szczęścia, nim umrę. Carol moŜe mi je dać. Nie zamierzam z tego zrezygnować. Z twoją matką nigdy nie byliśmy sobie tak bliscy. Christie czuła ogarniający ją smutek. — Chyba nie odejdziesz przed ślubem Kyalla? To najgorszy moment, tato... — Sądzisz, Ŝe nie myślałem o tym? — Max pochylił głowę. — Nie zamierzałem dzisiaj zaczynać rozmowy z matką, ale gdy zaczęła mówić, jak bardzo ją zawiodłem, nie wytrzymałem. — Co na to powie Kyall? — Nie będzie zdziwiony — zapewnił ją. — Jemu takŜe zaleŜy na moim szczęściu.
Christine z ulgą myślała o zbliŜającym się wyjeździe do Sydney. Mimo wysiłku nie była w stanie sprostać wymaganiom matki, nie potrafiła teŜ znaleźć sposobu, Ŝeby ulŜyć jej w tych bolesnych chwilach.
Tak jak Max przewidział, jego decyzja nie zaskoczyła KyaIla, który od dawna podejrzewał, Ŝe to nieuniknione. Przykro mu było patrzeć na matkę pogrąŜoną w bólu, nie umniejszało to jednak jego współczucia dla ojca. Wszyscy byli w rozterce, bowiem ta przygnębiająca sytuacja stawiała pod znakiem zapytania przygotowania do ślubu. W końcu po licznych naradach rodzinnych Max i Enid zgodzili się nie podejmować Ŝadnych kroków przed uroczystością. — Nie zniosłabym takiego wstydu! — oznajmiła Enid z płonącym wzrokiem. Być moŜe w cichości ducha liczyła na to, Ŝe uda się jej uratować małŜeństwo. Piknik miał się odbyć przed wyjazdem Christine do Sydney. Mimo hojności McQueenów budŜet szpitala nigdy nie był wysoki. Trzeba oddać sprawiedliwość Ruth, Ŝe placówka zostala wybudowana właśnie z jej inicjatywy. Była to jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie Ruth zrobiła w swoim Ŝyciu. Sarah miała duŜo pracy w szpitalu, matka potrafiła myśleć tylko o swoim bólu, więc organizacja całej imprezy spadła na Christine. Z zapałem zabrała się do pracy, szczęśliwa, Ŝe wreszcie ma konkretne zajęcie. Zawsze lubiła Polo, które było najpopularniejszą rozrywką w tych stronach. Oczywiście uprawiano teŜ inne sporty, ale pasjonujące, a czasem takŜe niebezpieczne polo niezmiennie ściągało tłumy kibiców i wywoływało wielkie emocje. A przede wszystkim przyciągało sponsorów. Im wyŜsza była wygrana ulubionej druŜyny, tym hojniejsze datki zbierano. Tym razem zdecydowanym faworytem była druŜyna Kyalla, w której grał teŜ Mitch. Obaj męŜczyźni, bardzo atrakcyjni i wysportowani, cieszyli się ogromną popularnością. Kyall, ze względu na zbliŜający się ślub z Sarah, był juŜ stracony dla zastępów wielbicielek. Jednak Mitch nadal pozostawał wolny. Większość miejscowych kobiet wiedziała o jego długiej znajomości z Christine Reardon,
ale jak głosiła plotka, Christine była obecnie związana z Benem Sayage”em., który lada moment miał przybyć do Australii na promocję nowego serialu. Impreza odniosła ogromny sukces. Goście twierdzili, Ŝe tak wspaniałą zabawę naleŜałoby szybko powtórzyć, a zebrane fundusze takŜe były satysfakcjonujące. Na piknik przybyły teŜ siostry Logan. Amanda starała się naturalnie skupić na sobie uwagę prowokacyjnym za chowaniem, figlarnym śmiechem i głośnymi okrzykami, które wydawała za kaŜdym razem, gdy Mitch przejeŜdŜał przez boisko. Po meczu natychmiast ruszyła w jego kierunku. Prze pchnęła się bliŜej i chwyciła go za rękę. — Nie przywitasz się ze starą przyjaciółką? — Cześć, Amando — Mitch posłał jej obojętny uśmiech. — Bardzo ładnie wyglądasz. — Faktycznie, wyglądała atrakcyjnie w Ŝółtej sukience bez pleców. Pisnęła z zachwytu i kokieteryjnie zakręciła się w miejscu. Posłała mu czarujący uśmiech. — Pamiętam, jak mówiłeś, Ŝe dobrze mi w Ŝółtym. — Bo to prawda — zapewnił ją Mitch pobłaŜliwie — Shelley jest z tobą? — Tak. Za nic nie przegapiłybyśmy takiej imprezy. Kiedy Christine wraca do Sydney? — spytała. Marzyła, Ŝeby wreszcie zachwycająca Christine Reardon, która w tej chwili krąŜyła wśród gości, znalazła się jak najdalej stąd. — Czemu jej o to me spytasz? — Zrobię to. — Roześmiała się trochę kwaśno. — Chcia łam ci tylko powiedzieć, jak bardzo było mi przykro, Ŝe doprowadziłam do nieporozumienia między wami. Byłam przekonana, Ŝe czytałam ten wywiad, ale widocznie dotyczył kogoś innego. — To juŜ nieistotne. Po prostu na przyszłość trzymaj się faktów.
— 0, z pewnością. Okropnie się potem czułam. Oczy wiście zaraz przeprosiłam Christine. Na szczęście jest bardzo wyrozumiała. Zresztą, to się tak często przydarza. — Co się przydarza — spytał obojętnie. Ponad wyfiokowaną głową Amandy dostrzegł w tłumie gości Christine. Jej rozpuszczone gęste, spręŜyste włosy rozwiewał wiatr. Obcisły top z niebieskosrebrnym logo i wąskie lniane spodnie podkreślały jej piękną figurę. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie będzie ją miał wyłącz nie dla siebie. — No wiesz... przekręcanie faktów na temat sławnych ludzi — trajkotała niestrudzenie Amanda. — Ale w tym jednym miałam rację. — Szybkim ruchem odpięła Ŝółtą torebkę i wyciągnęła kartkę wydartą z gazety. — Christine mówiła chyba, Ŝe juŜ dawno skończyła romans z Benem Sa yage”em? — Znów się skompromitujesz — rzucił ostrzegawczo, ale to nie powstrzymało Amandy. Szarpiąc się z wiatrem, rozłoŜyła gazetę i podetknęła ją Mitchowi pod nos. — W takim razie co to jest — spytała, patrząc na niego triumfalnie. Stukała palcem tak zawzięcie, Ŝe podziurawiła cały wycinek. — Czy twoim zdaniem to nie wygląda na miłość? — Wyrzuć to, Amando — poradził jej chłodno. — Sami przecieŜ piszą, Ŝe to stare zdjęcie. — Jasne... Ale widzisz chyba, Ŝe to nie jest wyłącznie przyjacielski pocałunek? Poczuł, Ŝe ogarnia go gniew. — Co ty właściwie chcesz osiągnąć? — Chcę ci oszczędzić rozczarowań — powiedziała Ŝarliwie, chwytając go za rękę. — JuŜ raz cię porzuciła. Jestem pewna, Ŝe zrobi to ponownie.
— To chyba wyłącznie moja sprawa — mruknął, patrząc jej w twarz. — MoŜe teraz poszłabyś się gdzieś przespacerować? Co za wścibska baba! — pomyślał, odprowadzając Amandę wzrokiem. ChociaŜ właściwie miała trochę racji. Pocałunek na zdjęciu wydawał się tak gorący, Ŝe znów zaczęła go nękać niepewność. MoŜe obaj z Benem byli po prostu ofiarami Christine? Miał wraŜenie, Ŝe widzi błagalne spojrzenie jej pięknych oczu i słyszy jej głos; „Zaufaj mi. Tylko o to cię proszę”. Wszystko byłoby takie proste, gdyby nie te ciągle wątpliwości. Co mu się stało? — zastanawiała się Christine, przyglądając się Mitchowi. Po oszałamiającym zwycięstwie po winien być w wyśmienitym nastroju, ale po jego minie poznała, Ŝe coś go gnębi. — Pozwolicie, Ŝe was przeprosimy — Uśmiechnęła się do otaczających ją ludzi. — Stało się coś złego — spytała, gdy wyszli z wielkiego namiotu, gdzie przygotowano poczęstunek dla gości. — Podejrzewam, Ŝe nasza kochana Amanda ma z tym coś wspólnego. Co tym razem wymyśliła, Ŝeby cię zdenerwować? — Daj spokój, Chris... — Chcę usłyszeć odpowiedź. Jeśli mamy myśleć o wspólnej przyszłości... — Naprawdę mogę w to wierzyć — przerwał jej. — Raczej naleŜałoby spytać, czy chcesz w to uwierzyć. Mitch, w moim Ŝyciu nie ma innego męŜczyzny. — PowaŜnie — Uśmiechnął się półgębkiem. Tak bardzo chciał jej powiedzieć, Ŝe ją kocha, ale ciągle brakowało mu odwagi.
— Myślałam, Ŝe to juŜ sobie wyjaśniliśmy. — Poczuł dreszcz, gdy chwyciła go za rękę. — Czemu ciągle czujesz się zagroŜony? WciąŜ nie moŜesz zapomnieć o przeszłości? — JuŜ ci mówiłem. To nie takie proste. Choć nawet nie chcę myśleć, jak miałbym Ŝyć bez ciebie. — A przyszło ci moŜe do głowy, Ŝe ja takŜe bym cierpiała? Nie moŜesz mnie ciągle karać. — Wiem. — Z pogardą pomyślał, jaki jest słaby. Tak bardzo pragnął ją przytulić! Gdyby wokół nie było tylu ludzi, bez namysłu porwałby ją w objęcia i zmiaŜdŜył jej usta pocałunkiem. — Jeśli pojadę za tobą do Sydney, nigdy juŜ nie pozwolę ci odejść — ostrzegł ją. — Tylko ciebie pragnę. Chcę, Ŝebyś została matką moich dzieci. Jesteś całym moim Ŝyciem. To wielka odpowiedzialność, Chirissy, więc dobrze się nad tym zastanów. — Uwierz wreszcie, Ŝe juŜ podjęłam decyzję— szepnęła. — Nie chcę Ŝebyś wyjeŜdŜała. Nawet na krótko. Chcę co rano budzić się przy tobie i widzieć twoją twarz. KaŜdej nocy chcę się z tobą kochać. Tylko z tobą. Nie przeraŜa cię to? W jej oczach zabłysly łzy, ale nie próbowała ich ukrywać. — PrzecieŜ ja równieŜ tego pragnę. Bardziej niŜ czegokolwiek. — W tej chwili pewno tak jest. — Nie spuszczał wzroku z jej pięknej twarzy. — Jednak wkrótce musisz wyjechać. Zobaczymy, czy powiesz to samo, gdy juŜ będziesz w Sydney.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Pokazy mody w Sydney zachwyciły dziennikarzy i publiczność. Nie na darmo nazwano Christine Reardon supermodelką. Ta opinia naczelnego redaktora jednego z czołowych pism poświęconych modzie była ostatnio powtarzana na kaŜdym kroku. Wszyscy z durną mówili o sławnej na cały świat rodaczce. Szczególnie podkreślano fakt, Ŝe Christine promienieje zdrowiem i energią. Była to w świecie mody rzecz niezwykła. Niektóre z koleŜanek Christine omal nie zagłodziły się, zabiegając nieustannie o utrzymanie właściwej wagi. Ona jednak postanowiła skorzystać z porady eksperta, który dbał o sylwetki wielu sławnych ludzi. Opracował dla niej dietę i zestaw ćwiczeń. Wymagało to co prawda ogromnego wysiłku i samodyscypliny, ale przynosiło efekty. Christie odŜywiała się zdrowo, a jej figura nie pozostawiała nic do Ŝyczenia. Zaraz po ostatnim pokazie całe towarzystwo zaczęło pakować się do samochodów. Wszyscy wybierali się na przyjęcie do wytwornej rezydencji w pobliŜu portu. Christine ciągle miała na sobie jedną z prezentowanych dziś kreacji: wyszywaną koralikami suknię z turkusowo -fioletowego jedwabnego szyfonu. Na ręce włoŜyła bransoletki z oprawionych w srebro turkusów, w uszy wpięła długie, misternie wykonane kolczyki. Ben Sayage chodził za nią wszędzie, dając wszystkim do zrozumienia, Ŝe nadal są parą. Zgodnie z obietnicą, przybył takŜe na dzisiejszą rewię. Widziała, jak tabuny kobiet w Ŝenujący wręcz sposób próbowały zwrócić na siebie jego uwagę. On jednak z uporem wpatrywał się w Christine. Być moŜe potrzebował więcej czasu, Ŝeby przyzwyczaić się do myśli, Ŝe naprawdę od niego odeszła. Około drugiej nad ranem Christine postanowiła wracać do domu. Właśnie dzwoniła po taksówkę, gdy Ben pojawił się u jej boku.
— Masz szczęście, kochanie, limuzyna juŜ czeka. Prawda, Jessy? — Odwrócił się do pani domu. — Oczywiście — odparła Jessica Kimbail, nie kryjąc rozczarowania. —. Chyba jeszcze nie wychodzisz? Wszyscy zamierzają bawić się do rana. — Przepraszam, Jessico. Ostatnio bardzo mało spałam— tłumaczyła się Christine. — Dziękuję za wspaniały wieczór. — To ja ci dziękuję. Stanowicie z Benem znakomity duet. Ben, ale ty zostajesz, prawda? — Niestety, Jessy. Nie mogę jej przecieŜ puścić samej. — Rozumiem. — Jessica uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Musicie mi jednak obiecać, Ŝe w przyszłym tygodniu oboje przyjdziecie na mój bankiet. — Dokąd teraz — spytał Ben, gdy wsiedli do ekskluzywnej limuzyny. Do tej pory nie udało mu się dowiedzieć, gdzie Christine mieszka. — Dobra nasza mruknął pod nosem, kiedy podała adres.
Mitch słyszał, Ŝe Christine była znakomitą modelką. W tajemnicy oglądał jej zdjęcia w pismach, które prenumerowała matka. Jednak w akcji widział ją po raz pierwszy. Z nienaganną fryzurą i w makijaŜu wyglądała naprawdę wspaniale. Jej stroje były największymi przebo jami wieczoru. W pantoflach na wysokich obcasach prezentowała się jak bogini, choć nie przestawał się zastana wiać, jakim cudem udało się jej dotąd nie skręcić karku. Wszystkie bilety na pokaz były juŜ dawno wykupione, ale na szczęście zaopiekowała się nim pewna sympatyczna starsza pani, której twarzy prawie nie było widać spod przytłaczająco wielkiej fryzury. Widocznie była kimś waŜnym, bo w końcu znalazła mu miejsce z tyłu sali. Nic mu to nie przeszkadzało. Chciał zrobić Christine niespodziankę.
Nie zaskoczyło go specjalnie, gdy rozglądając się wokół, zauwaŜył, Ŝe cieszyła się ogromną sympatią. Jej uśmiech był szczery, zachowywała się naturalnie, wyda wała się pełna Ŝycia. Widać było, Ŝe lubi swoją publiczność, a ludzie odpłacają jej miłością. On takŜe pragnął pokazać jej, jak bardzo ją kocha. Ostatnie tygodnie były wyjątkowo cięŜkie. Kiedy stawiał swoje ultimatum, wcale nie był pewien, czy Chris rzeczy wiście jest gotowa poświęcić to wszystko, co wydawało się takie oszałamiające. Na razie miał wraŜenie, Ŝe znalazł się w stanie zawieszenia. Czekał na moment, gdy stanie przed nią i wreszcie usłyszy od niej te dwa upragnione słowa: kocham cię. Dziesięć minut później, kiedy Christine prezentowała zmysłową sukienkę z granatowo-niebieskiej koronki, nagle zauwaŜył tego amanta z amerykańskich seriali, Bena Sayage”a... swojego sobowtóra. Oczarowanie pokazem przeszło mu jak ręką odjął. Z trudem dotrwał do końca imprezy. Poświęcał teraz rów nie duŜo uwagi Sayage”owi co Christine. A więc Sayage nadal Ŝywo interesuje się Christine — myślał z niepokojem. To by tłumaczyło jego pobyt w Australii. Trudno przecieŜ uwierzyć, Ŝe przejechał taki kawał drogi po to, by reklamować swoją mydlarni operę. MoŜe nawet postanowił poprosić Christine o rękę? Z pewnością w tej chwili me wyglądał na starego przyjaciela, który z czułym uśmiechem przygląda się byłej sympatii. Cholera, byli przecieŜ kochankami. JuŜ to wystarczało, Ŝeby czuł do aktora nienawiść. Rozmowa przy jego stoliku toczyła się wokół przyjęcia, jakie zaraz po pokazie miało się odbyć w domu wysoko postawionej w kręgach towarzyskich Jessiki jakiejś tam. Miał nadzieję, Ŝe dowie się czegoś więcej, ale Heather — kobietę, obok której siedział — bardziej interesowało jego podobieństwo do Sayage”a. — O BoŜe, jesteście z Benem podobni jak bracia! — wykrzyknęła.
Mitch starał się zachowywać jak najuprzejmiej, choć z trudem panował nad nerwami. Christine i Savage - Musiał to natychmiast wyjaśnić. Wreszcie pokaz dobiegł końca. Mitch wszedł za kulisy, ale dowiedział się tylko, Ŝe Chństine zdąŜyła juŜ odjechać. Naturalnie z tym cholernym aktorem. Miał juŜ dość tego zamieszania. Nie miał pojęcia, kiedy Christine wróci, ale przynajmniej wiedział, gdzie teraz mieszkała. Kyall, który sporo podróŜował w interesach, uznał, Ŝe mieszkanie w Sydney będzie wygodniejsze od hotelu, i kupił niedawno apartament na uŜytek rodziny. Chris była pierwszą osobą, która miała z niego skorzystać. Chris? A moŜe Chris i ten mydlany aktor? Myśl o tym, Ŝe nie moŜe być w stu procentach pewny jej wierności, doprowadzała Mitcha do szału. Widok z apartamentu na najwyŜszym piętrze był zachwycający. W dole błyszczała zatoka Rushcutters, w porcie jachtowym cumowało mnóstwo przeróŜnych łodzi, słynny budynek opery ze swoimi wydętymi białymi „Ŝaglami” lśnił od świateł, a tuŜ za nim widać było imponujący Harbor Bridge, jeden z najdłuŜszych, a z pewnością najszerszy stalowy most świata. Oświetlone miasto wyglądało wręcz bajkowo. Mitch odszedł od okna. Kyall chyba zatrudnił dekoratora, myślał, rozglądając się wokół. Nic tu nie przypomi nało legendarnego przepychu Wunnamurry, a mimo to mieszkanie wydawało się luksusowe i bardzo wygodne. Z uznaniem spojrzał na ładne dywaniki rozłoŜone na drewnianej podłodze. Sofy i fotele wyglądały zachęcająco i przytulnie. Tego mu właśnie było trzeba. Przygotował sobie whisky z lodem, rozluźnił krawat i zapadł się w głębokim fotelu. Od przyjazdu był W ciągłym ruchu i teraz zamierzał się krótko zdrzemnąć, czekając na powrót Chris. Czy aby wróci sama? Czuł, Ŝe strach chwyta go za gardło.
Nigdy nie zdołał otrząsnąć się z szoku, jaki przeŜył, gdy uciekła po raz pierwszy. Nie chciał, Ŝeby znów opanowało go tamto uczucie straty i potwornej pustki. Nie daruje Chris, jeśli zobaczy, Ŝe Sayage przyszedł tu razem z nią... Ustąpi pola rywalowi. Wyjdzie natychmiast i wróci do Marjimby.
Ben odprowadził ją pod same drzwi. Christine w Ŝaden sposób nie mogła się go pozbyć. — Nie zaprosisz mnie na drinka? — spytał, kładąc rękę na jej ramieniu. — Raczej nie. — PrzecieŜ wiesz, Ŝe moŜesz mi zaufać. — AleŜ oczywiście. Jesteś przecieŜ dŜentelmenem. — Więc pozwól mi na chwilę wejść — poprosił. — Poczułbym się lepiej, gdybym mógł choć na moment wziąć cię w ramiona — Teraz miał minę nieszczęśliwego chłopczyka. — Nie powinniśmy się rozstawać. — Ale to zrobiliśmy, Ben. Mam nadzieję, Ŝe o tym nie zapomniałeś... Zresztą od tego czasu miałeś juŜ kilka romansów. — A jeśli powiem, Ŝe ciągle cię kocham? — Spojrzał na nią przeciągle. — Ben, dobrze się bawiliśmy, ale nasz związek nie miał szans na przetrwanie. — To moja wina... — Kiedy oparł głowę na jej ramieniu, odniosła wraŜenie, Ŝe powtarza gest ze swojej telenoweli. — Co powiesz na poŜegnalny pocałunek? Nie mogła powstrzymać uśmiechu. — Wolałabym nie wodzić cię na pokuszenie. — ChociaŜ jeden mały całusek za stare czasy...
- Nie. - Dawniej zawsze mówiłaś „tak”. — Wyprostował się i objął dłońmi jej twarz. — Taki króciutki, dobrze? Niestety, mimo najlepszych chęci, nie potrafił dotrzymać słowa. Mitch ocknął się z drzemki. Przy drzwiach ktoś rozma wiał... Rozpoznał Chris, natomiast drugi głos, z silnym amerykańskim akcentem, naleŜał do męŜczyzny. Ben Sayage. Minęła dłuŜsza chwila, a oni ciągle tam stali. Musiał sprawdzić, co robią. Przeczesał palcami włosy i ruszył do holu. ChociaŜ jego zdaniem Chris prowadziła zbyt swobodne Ŝycie, nie zamierzał jej przestraszyć. Natomiast nie miałby nic przeciwko temu, Ŝeby napędzić strachu Sayage”owi. Przez chwilę miał wraŜenie, Ŝe słyszy cichy jęk Chris. BoŜe święty! Bez wahania otworzył drzwi i zobaczył dwoje ludzi w namiętnym uścisku. — Teraz przynajmniej wiem, Ŝe naprawdę jesteście parą. — Jego lodowaty głos przeraził Bena bardziej niŜ atak wściekłości. — Mitch — Christine wyrwała się z ramion Bena. Czy to moŜliwe, Ŝe poza zaŜenowaniem dostrzegł w jej szafirowych oczach radość? — Christine! Jak się masz, kochanie? Nie potrafię wyrazić, co w tej chwili czuję. Przez ciało Christine przebiegł zimny dreszcz. — Kyall dał ci klucz? — Tak... On z pewnością jest prawdziwym przyjacielem. — Odwrócił wzrok. — Ty oczywiście jesteś Ben. Zaskakujące, jak bardzo jesteśmy podobni. — To samo przyszło mi do głowy — powiedział Ben. — A więc ty jesteś Mitch. Chris wiele mi o tobie opowiadała.
Nie na darmo Ben był aktorem. Zdołał się uśmiechnąć mimo ogarniającej go paniki. Ten Australijczyk wyglądał bardzo groźnie. Chris pospiesznie stanęła między męŜczyznami. Mitch był wyŜszy, sprawniejszy i znacznie silniejszy. Ben, który prowadził beztroskie Ŝycie playboya, nie miał z nim Ŝadnych szans. — Ben właśnie się Ŝegnał. — Tak, czas się zbierać. — Ben starał się zachowywać naturalnie, mimo Ŝe czuł się strasznie niezręcznie. Z pewnością nie zamierzał szukać zwady. Nie z tym facetem. — Cieszę się, Ŝe cię poznałem, Mitch. Szczęściarz z ciebie. Odezwij się czasem, Chris — Posłał jej pocałunek i pospiesznie się wycofał. Na szczęście winda stała na górze. Machnął jeszcze na poŜegnanie i zniknął w środku. — Myślałem, Ŝe tylko szesnastolatki całują się z chłopakami na do widzenia — powiedział Mitch twardo — Spodziewałem się, Ŝe go zaprosisz. — Właśnie wychodził — Christine czuła rosnące napięcie. — Miałeś przyjechać dopiero za parę dni. — Jak się okazuje, zdąŜyłem w samą porę, Ŝeby was nakryć. - Nakryć? No nie! — Obróciła się na pięcie tak gwałtownie, Ŝe długa szyfonowa spódnica owinęła się wokół jej nóg. — Chyba mi się udało. — Mitch ruszył za nią. Czuł, jak buzują w nim uczucia: wzburzenie, gniew... i poŜądanie. — To był poŜegnalny pocałunek. — PrzecieŜ nie twierdzę, Ŝe sztuczne oddychanie. Nie uwaŜasz, Ŝe to przesada, Chrissy? Mnie wodzisz za nos, a na boku romansujesz z Sayage”em. - Wiesz, Ŝe to nieprawda — rzuciła wzburzona. — Kocham cię.
— Taa... Pamiętam, Ŝe kiedyś juŜ to mówiłaś. — Nie krył odrazy. — Mam rozumieć, Ŝe przed ślubem chciałaś się wyszumieć? - Posłuchaj... Rozeszliśmy się z Benem całe wieki te mu. Pozostał jednak moim przyjacielem. — A uprawianie seksu z przyjaciółmi to normalka, tak — spytał z goryczą. — Jesteś chorobliwie zazdrosny, Mitch. — MoŜliwe. Nie podoba mi się, Ŝe na tyle pozwalasz Sayage”owi. Niedawno próbowałaś mnie przekonać, Ŝe pragniesz stabilizacji. — Na miłość boską To był zaledwie pocałunek. Nie popełniłam cudzołóstwa! — Przykro mi, Chrissy. — Odwrócił się. Nie chciał patrzeć na jej piękną twarz, cudowne ciało... — Co zamierzasz zrobić? — Chwyciła go za rękaw. — Zwiać stąd jak najdalej. Teraz moja kolej na ucieczkę. A więc nadal mi nie wybaczył! — pomyślała. — Proszę, Mitch, nie odchodź — powiedziała błagalnie. — Przykro mi — powtórzył. — Mitch... proszę. Bena poniosło, ale to nie znaczy, Ŝe mnie równieŜ. — Czyli po prostu udawałaś, Ŝe ci się to podoba? Puść moją rękę, dobrze? Nie! — Patrzyła mu prosto w oczy. — Najpierw musisz mnie wysłuchać. Jesteś mi to winien. — OtóŜ mylisz się, Chrissy. — Delikatnie odsunął jej dłoń. — Nic ci nie jestem winien. Przeraziła się, widząc stanowczy wyraz jego twarzy. Pobiegła za nim, kiedy sztywnym krokiem ruszył do drzwi.
— Czemu się kłócimy? Nie chciałam tego... Myślisz, Ŝe to coś pomoŜe? Kocham cię! — powtórzyła Ŝarliwie, przytulając się do niego. — Nie wyobraŜam sobie Ŝycia bez ciebie. — Przestań. — BoŜe, jak miał to znieść? — Mitch, proszę! — Objęła go wpół. — Nie moŜemy wszystkiego zniszczyć. Miał wraŜenie, Ŝe zaczął tracić zmysły. Ale przecieŜ to szaleństwo musi się kiedyś skończyć! Dziś zamierzał się oświadczyć. W kieszeni na piersi miał pierścionek zaręczynowy. — Puść mnie, Chris — Jej dotyk sprawiał, Ŝe czul się jak odurzony. Jej błyszczące szafirowe oczy miały tę samą barwę, co klejnot w pierścionku. — Po co udawać? Nie potrafisz nawet wyjaśnić, czemu Sayage tu przyszedł. Byłem dziś na pokazie, ale kiedy wszedłem za kulisy, ciebie juŜ tam nie było. Wyszłaś z Sayage”em na przyjęcie. — Trzeba było za mną pojechać. Jesteś jednym z moich przyjaciół... — Jednym z przyjaciół — wybuchnął. — Daj spokój, Chris! Miałem wiele marzeń, ale ty je zniszczyłaś. — Powiedz, Mitch, które uczucie jest silniejsze: miłość czy zazdrość? — W moim przypadku chyba zazdrość. Nie napawa mnie to dumą, ale taki juŜ jestem. Zabierz wreszcie ręce! — Nie zrobię tego, póki nie zaczniesz myśleć rozsądnie. Jesteś uparty jak osioł. Zresztą zawsze tak było. Ale tym razem musimy porozmawiać... — Tobie się chyba wydaje, Ŝe jestem głupcem. PrzecieŜ to jasne, Ŝe ty i Sayage jesteście kochankami. Gdybym się nagle nie zjawił, z pewnością bylibyście teraz w łóŜku.
- Daruj sobie tę pełną odrazy minę. — Z gniewem uderzyła go pięścią w pierś. — BoŜe, co za paranoja! Wiesz, dlaczego między innymi byłam z Benem? W duŜej mierze wpłynęło na to jego podobieństwo do ciebie... — To chyba nienormalne? — Być moŜe. WyobraŜałam sobie, Ŝe jest tobą. A potem się rozstaliśmy. Nie łączyło nas nic, co mogłoby utrzymać ten związek. Zresztą chciałam wrócić do domu. — Nie zaczynaj! — warknął ostrzegawczo. — Widziałem, jak na ciebie patrzył, jak cię całował. Dla niego ten związek wcale się nie skończył. — Jakie to ma znaczenie? Ben z reguły pragnie kobiet, których nie moŜe dostać. — Nie on jeden. Tak czy inaczej, oboje wiemy, Ŝe zamierzałaś pozwolić... — Pocałować się? Tak, do cholery! To właśnie chciałeś usłyszeć? Nagle z przeraŜeniem zobaczył, Ŝe zaczęła płakać. BoŜe, przecieŜ Christine nigdy dotąd nie płakała! Nawet w dzieciństwie... — Chris? — spytał niepewnie. — Zamknij się! Mam cię powyŜej uszu, Claydon! — Od wróciła się tyłem. — Czy to się kiedyś skończy? Przyznaję... niedobrze się stało, Ŝe Ben tu przyszedł. Czasami trudno go powstrzymać, ale jest zupełnie niegroźny. Powtarzam ci, Ŝe cię kocham, ale dla ciebie to ciągle za mało Bez przerwy musisz się czegoś czepiać. Nie podejrzewałam, Ŝe jesteś taki okrutny... — Chyba rzeczywiście jestem... — Zdumiewała go siła sprzecznych uczuć, które nim zawładnęły Teraz znów się wycofywał, choć przecieŜ pragnął ją pocieszyć... Wziąć ją w ramiona i scałować łzy. Jak to się dzieje, Ŝe ma nade mną taką władzę? — myślał. Christie zamierzała odejść, ale poruszyła się zbyt gwałtownie i obcasem zahaczyła o brzeg sukni
— Cholera — Nerwowo szarpała spódnicę. Przy kaŜdym ruchu kolczyki uderzały o jej rozpalone policzki. — Chris... pozwól... — Odejdź — krzyknęła. — Wracaj do Marjimby i do tej swojej Amandy. — To niemoŜliwe. Nie potrafił sam sobie wyjaśnić, jak to się stało. Po prostu tak wyszło. Ruszył za nią i chwycił ją w ramiona. Próbowała się wyrwać, lecz chociaŜ była silna i bardzo sprawna, bez trudu udaremnił jej wysiłki. — Spokojnie... spokojnie... — mówił łagodnie. — Idź do diabła! — Bez ciebie i tak jestem w piekle. — Przytulił ją mocno. Poczuł, jak drŜy, i natychmiast ogarnęło go poŜądanie. — No juŜ. Nie hamuj się Nie będę cię powstrzymywać. — Przed czym? — Przesunął rękę pod jej włosy i objął jej szyję. — Rób, co chcesz. Mam to gdzieś! — Chyba najpierw ściągnę z ciebie tę suknię. Nie odezwała się, choć słychać było, jak jej oddech przyspiesza. Przez cienki materiał widział, jak gwałtownie unoszą się jej piersi. Jej uroda zupełnie go oślepiała. Jej włosy jak ciemna, burzowa chmura przesłaniały twarz. Pochylił głowę i dotknął ustami jej warg Miały niesamowity, cytrynowo-miodowy smak. Poczuł, Ŝe nogi się pod nim uginają. ZbliŜał się do przepaści. Mógł skoczyć w dół lub się cofnąć. Wiedział jednak, Ŝe między śmiercią w bezdennej otchłani i Ŝyciem bez Christine nie ma Ŝadnej róŜnicy.
— Kocham cię — Christie powoli, jakby niepewna jego reakcji, uniosła ręce i objęła jego twarz. — Zawsze byłeś dla mnie kimś wyjątkowym. — Tak bardzo wyjątkowym, Ŝe zupełnie o mnie zapomniałaś. — Uśmiechnął się drwiąco. — Ale tym razem, kochanie, nie pozwolę ci zapomnieć. Dokonał wyboru... i skoczył. Czy kobieta moŜe rzucić urok? O tak... Z pewnością. Wolno, niespiesznie przesuwał usta po gładkiej skórze jej twarzy, aŜ wreszcie dotarł do warg... miękkich, wilgotnych i kuszących. Znów zaskoczyła go siła jugo pragnienia. Całował ją tak długo, aŜ zaczęła słaniać się na nogach. Nie wiedziała juŜ, ani gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Czuł, Ŝe i ją ogarnia podniecenie. Mimo wysokiego wzrostu była lekka jak piórko. Bez wysiłku wziął ją na ręce, przeniósł do sypialni i połoŜył na srebrno-niebieskiej narzucie przykrywającej łóŜko. - Chrissy, chcę się z tobą kochać. — Oboje wiedzieli, Ŝe to musi się wydarzyć. — Ja takŜe tego pragnę — powiedziała. Nie próbowała ukrywać uczuć, które mą zawładnęły. — Daj mi wszystko... — Nic nie mów. — UwaŜasz, Ŝe mogę powiedzieć coś niewłaściwego? — Nie czas na słowa. — Odszukał ukryte zapięcie i od sunął zamek. Nie miała stanika, więc juŜ po chwili obnaŜył jej piersi, potem odkrył płaski brzuch, biodra i cudownie długie nogi. Wszystko robił bardzo powoli i delikatnie. Blask nocnej lampki oświetlał jej piękne ciało. RozłoŜonymi rękami gładziła połyskliwą narzutę. Ten erotyczny ruch jeszcze bardziej go pobudzał. śadne z nich nie odzywało się ani słowem. Kiedy sięgnął do brzegu błękitnych jedwabnych majteczek, jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz.
Kiedy zaczął się rozbierać, Chris podniosła się z łóŜka, stanęła za nim i przytuliła się do jego nagich pleców. Teraz ona pomagała mu zdjąć ubranie. — To, co do ciebie czuję, nigdy się nie zmieni. — Odwrócił się do niej. Przesunął ustami wzdłuŜ szyi i zaczął całować jej piersi. Czuł, jak drŜy, gdy przycisnął do siebie jej nagie ciało. Pod wpływem jego pieszczot jej cudowne nogi rozchyliły się. — A jeśli zajdziesz w ciąŜę? Miała ochotę roześmiać się radośnie, na cały głos. — Myślałam, Ŝe mieliśmy nie rozmawiać? — W jej płonącym wzroku widział zaproszenie i wyzwanie. — Jeśli to zrobimy, juŜ nigdy nie pozwolę ci odejść — ostrzegł. Nawet teraz bał się, Ŝe moŜe ją stracić. — Kiedy wreszcie zrozumiesz, Ŝe cię kocham? Tylko ciebie — powiedziała powaŜnie, dotykając palcami jego ust. — Nie masz powodów do obaw. Wróciłam do domu. Muszę zapomnieć o gniewie, rozpaczy, o wszystkich niespełnionych marzeniach — nakazał sobie surowo. Nad szedł moment, aby nadrobić stracony czas. Być moŜe cierpienie było konieczne, Ŝeby w tej chwili mógł przeŜywać niesamowite uniesienie. Jej ciemne jedwabiste włosy rozsypały się po poduszkach, gdy znów połoŜył ją na łóŜku. Nachylił się nad nią, zachwycając się jej nagością. Pieścił ją powoli, powstrzymując swoje pragnienia. Pragnął dać jej tyle rozkoszy, ile ona dawała jemu. Uległa jego dłoniom i ustom. Owinęła się wokół niego, szepcząc czułe słowa. Dość! JuŜ dłuŜej nie mógł się hamować. Miał wraŜenie, Ŝe zaraz eksploduje.
— Poczekaj! — Jej głos był drŜący i pełen erotyzmu. — Powiem ci, kiedy... ChociaŜ wydawało się, Ŝe to niemoŜliwe, zmusił się, Ŝeby jeszcze wytrzymać. Poruszali się rytmicznie, jak zgrani partnerzy w cudownym tańcu miłości. Teraz juŜ czuł, Ŝe niczego mu nie odmawiaj zawstydził się, Ŝe mógł kiedykolwiek w nią wątpić. — Moja cudowna! Wiedział, Ŝe nie wytrzyma juŜ ani ułamka sekundy dłuŜej. Tęsknota całkiem go spalała. Zanurzył się w niej jeszcze głębiej. Czuł, jak się otwiera zapraszająco, przytrzymuje go mocno, otula sobą Przyjemność, jaką odczuwał, była bliska agonii, jego serce zgubiło rytm, w głowie mu się kręciło. Byli teraz jak jedno ciało, jeden umysł. Pragnęła, Ŝeby to trwało bez końca. Czuła, jak ogarnia ją coraz większy płomień.., ogień, który nigdy w niej nie wygasł. Ich pragnienia były identyczne. Jej oddech stał się urywany. Całkowicie poddała się rozkoszy. Ze zdumieniem uświadomi ła sobie, Ŝe ciche okrzyki, które słyszy, wydobywają się Ŝ jej własnego gardła. Pot zalewał jej rozgrzaną skórę. Unosiła się wyŜej i wyŜej, aŜ do słońca. Czuła, Ŝe się topi, znika... — O tak! — krzyknęła w uniesieniu. Nie potrzebował zachęty. Unieśli się w inny wymiar, do jasności, gdzie wszystkie potrzeby i tęsknoty były zaspokajane, a troski nie istniały. Kiedyś ich rozdzielono... Teraz juŜ nigdy się nie rozstaną.
EPILOG
Christine stała w otwartych drzwiach prowadzących na taras, przyglądając się przybyłym na wesele gościom. Lekki wiatr od pustyni łagodził Ŝar płynący z nieba i łopotał kolorowymi sukniami kobiet. Wypielęgnowane dłonie przytrzymywały strojne kapelusze o szerokich rondach Ogrody, nawadniane specjalnym systemem irygacyjnym, pełne były kwitnących roślin, a zespół ogrodników zadbał o to, Ŝeby tego szczególnego dnia wszystko wyglądało doskonale. Christie patrzyła na rozstawione na trawnikach wielkie białe namioty. Ogromne drzewa zapewniały zebranym gościom cień. Dziś miał się odbyć ślub Kyalla i Sarah, dwojga wspaniałych, najbliŜszych jej ludzi. Miała wraŜenie, Ŝe miłość, jak niebiańskie światło, rozświetla ją od wewnątrz. Od chwili, gdy zaręczyli się z Mi- tchem, czuła się jak nowo narodzona. Pod wpływem nagłego impulsu podniosła do ust pierścionek. Był symbolem ich miłości: wspaniały, pięknie szlifowany szafir otoczony brylantami. Mitch dał jej go tamtej cudownej nocy, gdy przyrzekli sobie spędzić ze sobą Ŝycie. Wiedziała, Ŝe postępuje słusznie. Nie miała wątpliwości, rezygnując z kariery. Christine Reardon nie chciała sławy. Z całej duszy pragnęła zostać Ŝoną i matką. Mieli się pobrać juŜ za kilka miesięcy. Wiedziała, Ŝe dzień ślubu będzie najpiękniejszy w jej Ŝyciu. PogrąŜyła się w marzeniach o sukni ślubnej od ulubionego projektanta, planowała, w co będą ubrane druhny, projektowała ceremonię, która mogłaby odbyć się w ogrodzie, wymyślała nawet potrawy na przyjęcie. — Chris, co robisz? — Usłyszała młody, radosny głosik. - Chodź, kochanie. Suzanne tryskała szczęściem. Wyglądała zachwycająco w kwiecistej sukience koloru bzu, z maleńkimi białymi i bladofioletowymi orchideami wpiętymi w
kasztanowe loki. Teraz wpadła do pokoju, trzymając za rękę Fionę. Bratanica Chrisie takŜe była prześliczna w róŜowo-kremowej sukni druhny. Zaczesane do tyłu gęste, jasne włosy, identyczne jak włosy jej matki, przytrzymane były kremowymi róŜyczkami. Dziewczyny zatrzymały się w progu i wpatrywały się w Christine jak w nieziemskie zjawisko. Rozbrojona miłością i podziwem, które odbijały się w ich oczach, obróciła się powoli, demonstrując swoją kreację. Dziś po raz pierwszy załoŜyła suknię zaprojektowaną specjalnie dla niej przez słynnego kreatora mody. Jedwabny spód, wyszywany kryształkami i szafirowymi koralikami, pokrywała delikatna złota koronka. W rozpuszczone włosy wpięła jeden szafirowy kwiat. Na je go złotych pręcikach drŜały maleńkie kryształki. Stroju dopełniały brokatowe złote czółenka na wysokich obcasach. — Och, Chrissy! Wyglądasz zachwycająco! — wykrzyknęła entuzjastycznie Suzanne. Przytuliła Christine ostroŜnie, uwaŜając, by nie potargać jej fryzury. Jesteś taka piękna! Czemu ja tak nie mogę wyglądać? Christie zaśmiała się i objęła dziewczynkę ramieniem. — Jesteś piękna. Ta sukienka jest naprawdę prześliczna. — Nic dziwnego. — Suzarine zarumieniła się z radości. — PrzecieŜ sama ją wybierałaś. Spójrz, jak ślicznie wygląda Fiona. — Cudownie! — Christine wyciągnęła drugie ramię. Łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu, gdy spojrzała na ukochaną córkę Kyalla. — Wiesz, Ŝe odziedziczyłaś urodę swojej matki? — Dziękuję, Chris. — Ciemne, aksamitne oczy Fiony błyszczały radośnie, gdy patrzyła na swoją nowo poznaną ciotkę. — W ogóle wszystkim dziękuję!
Podekscytowana, tanecznym krokiem okrąŜyła pokój, po czym dygnęła z wdziękiem, wywołując pełne zachwy tu oklaski. Ku radości rodziny kuzynki z miejsca przypad ły sobie do serca. — Na zewnątrz jest juŜ tłum gości — zawołała Suzanne, podbiegając do szklanych drzwi. — Czy to nie wspaniale, Ŝe mogę w tym wszystkim uczestniczyć? To zupełnie jak czary! — Fiona wydawała się bezgranicznie szczęśliwa. — Być moŜe pewnego dnia udami się napisać o tym ksiąŜkę — oświadczyła uroczyście. — Jestem pewna, Ŝe to zrobisz — odparła Christine z przekonaniem. — No, ale chyba najwyŜsza pora, Ŝebyśmy dołączyły do reszty gości. — JuŜ sobie wyobraŜam minę Mitcha, gdy cię zobaczy. — Buzia Suzanne zaróŜowiła się z przejęcia. — Wszyscy będą się za tobą oglądać. — Będą zbyt zajęci przyglądaniem się pannie młodej. — Mama promienieje ze szczęścia — dodała Fiona. — Ale ja się trochę denerwuję. — Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz — uspokoiła ją Christine, ściskając jej rękę. Nic się nie martw. — Och, Fiono! Jak ja się cieszę, Ŝe do nas wróciłaś — zawołała radośnie Suzanne. — Nie wiedziałam, Ŝe Ŝycie moŜe być takie piękne! Kilka godzin później państwo młodzi stali na werandzie, patrząc na uśmiechnięte twarze gości. Nadeszła pora na rzucenie ślubnego bukietu. Druhny śmiały się rozbawione, Ŝartobliwie przepychając się między sobą. Trochę dalej, po lewej stronie stali Christine i Mitch, który dziś był pierwszym druŜbą. Christine ze szczęścia, a takŜe z powodu francuskiego szampana,
szumiało trochę w głowie. Patrzyła właśnie na narzeczonego i nie zauwaŜyła szybującego w jej stronę bukietu. — Łap go, Chrissy — ponaglił ją Mitch. — Długo musieliśmy czekać, ale ten z pewnością jest przeznaczony dla ciebie! — Święta prawda — roześmiała się, wyciągając rękę. Jakaś dziewczyna, której wpadł w oko jeden z braci Saundersów, takŜe próbowała chwycić kwiaty, ale wiązanka przeleciała nad jej głową, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła kierowała ją w ściśle określoną stronę. — Mam — zawołała triumfalnie Christine, chwytając bukiet. Rozległy się głośne oklaski. BoŜe, jak cudownie! — po myślała. — Brawo, kochanie — krzyknął Mitch. W Koomera Crossing dawno nie przeŜywano tak wspaniałego dnia. Kyall McQueen wreszcie oŜenił się ze swoją piękną Sarah i juŜ razem mogli się cieszyć swoją śliczną córeczką. A Mitch Claydon i sławna Christine Reardon znów byli razem. Dwa wielkie pionierskie rody w końcu się połączyły. Nie ma to jak śluby!