Liz Fielding Czarodziejka z doliny PROLOG Jake Hallam nie mógł oderwać od niej oczu nie tylko dlatego, że spóźniła się na chrzest. Po drodze złapał ją...
4 downloads
23 Views
376KB Size
Liz Fielding Czarodziejka z doliny
PROLOG Jake Hallam nie mógł oderwać od niej oczu nie tylko dlatego, że spóźniła się na chrzest. Po drodze złapał ją deszcz, który tego dnia uparcie powracał nad dolinę. Gdy szła w jego stronę, promień słońca oświetlił krople osiadłe na jej ubraniu. Lśniły na srebrnoszarym aksamitnym płaszczu, na niesionych przez nią kwiatach, na długich ciemnych rzęsach. Zrzuciła kaptur i wówczas słońce przebłyskujące przez witrażowe okna starego kościoła rozświetliło jej gęste, złote włosy. Niemowlę zakwiliło niespokojnie w ramionach matki. Piękna nieznajoma pochyliła się i leciutko dotknęła policzka dziecka. - Witaj, prześliczny - powitała je melodyjnym głosem. Na twarzy maleństwa natychmiast pojawił się uśmiech. Podniosła wzrok i patrząc Jake'owi prosto w oczy, powiedziała: - Witaj! Jestem Amaryllis Jones. - Amaryllis? - Tak zapisano w metryce - wyjaśniła poważnie. - Skoro już się poznaliśmy, mów do mnie po prostu Amy. Chętnie powtórzyłby to imię, ale odjęło mu głos. - A ty jesteś Jacob Hallam. Willow i Mike wiele mi o tobie opowiadali. - Dla przyjaciół... Jake - wykrztusił. - Wszystko, co ci mówili, jest... zapewne prawdą. - Czyżby? - Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. Starał się pamiętać, że występuje w roli ojca chrzestnego, a pewne myśli nie przystoją w miejscu takim jak kościół. Tymczasem Amy ucałowała Willow, matkę niemowlęcia, przepraszając za spóźnienie. - Zbierałam się do wyjścia, gdy w sadzie zauważyłam dzwonki. Są tak samo błękitne, jak oczy Bena, więc zatrzymałam się, żeby ich trochę zerwać.
Amy zabrała małego Bena od matki, wikary wskazał im drogę, a Jake pomyślał, że iskra, która przebiegła między nim i Amaryllis, musiała być wytworem jego wyobraźni. Jakby czytając w jego myślach, Amy uniosła powieki i rzuciła na niego szybkie spojrzenie. Jej oczy nie były niebieskie, tylko zielone i przepastne jak ocean. Instynkt podpowiadał mu, że powinien natychmiast wziąć nogi za pas, dopóki nie jest za późno, lecz oczywiście nie mógł tego zrobić. Przez całą mszę rozpraszał go zapach kwiatów, które trzymała Amy. Zauroczyła go tak, że również podczas podwieczorku myślał wyłącznie o niej. Ilekroć na nią spojrzał, miał wrażenie, jakby mijał się z jej wzrokiem ledwie o ułamki sekund. Być może to tylko wyobraźnia płatała mu figle. A jednak bez żadnego gestu porozumienia, znaleźli się przy drzwiach jednocześnie, oboje gotowi do wyjścia. - Poczekaj, Amy, znowu pada - zatrzymał ją Mike. Odwiozę cię, bo zmokniesz na swojej miotle. - Na miotle? - Jake odważył się spojrzeć jej w oczy. Pierwszy raz od wejścia do kościoła Amy nie umknęła wzrokiem. - Mike uważa, że jestem czarownicą - powiedziała zupełnie poważnie. - Prawda, Mike? Mike zawahał się. W tym momencie z pokoju dziecka dobiegł ich głos Willow. - Ja odwiozę Amy do domu - uspokoił przyjaciela Jake. - Musiałbyś zboczyć z drogi... Jesteś pewien, że nie sprawi ci to kłopotu? - upewniał się Mike. - Zrobię to z przyjemnością. - Świetnie. Dziękuje wam obojgu, świetnie się spisaliście. Jake, odezwij się po powrocie ze Stanów. I uważaj na siebie dodał nagle Mike, jakby tknięty przeczuciem.
Wsiadając do samochodu, Amy zahaczyła płaszczem o próg, Jake schylił się więc, żeby jej pomóc. Jedwabisty welur był miękki w dotyku, przywodził na myśl skórę kobiety. - Dokąd jedziemy? - spytał krótko. - Mieszkam na przeciwległym krańcu wioski. To niedaleko. Niedaleko, ale zarazem w zupełnie innym świecie. Dom Mike'a i Willow, funkcjonalny i nowoczesny, był jakby stworzony dla ludzi zajętych robieniem kariery. Zbudowano go w łatwym do utrzymania, niedużym ogrodzie. Natomiast Amy mieszkała w małym domku otoczonym staroświeckim ogrodem, o tej porze roku pełnym kwitnących kwiatów. Pobiegli do drzwi ceglaną ścieżką, rozchlapując kałuże. Dopiero na ganku zatrzymali się, żeby złapać oddech. Nie padło ani jedno słowo, ale doskonale wiedzieli, że kiedy przekroczą próg, oboje zapomną o wszelkich hamulcach. Gdy w milczeniu podała mu klucz, w mózgu Jake'a rozległy się ostrzegawcze dzwonki. - Nie chcę zobowiązań - odezwał się chrapliwie. Jeszcze przez chwilę łudził się, że każe mu odejść. Jednak nic nie powiedziała. Patrzyła na niego uważnie, dając do zrozumienia, że sam musi podjąć decyzję. Czuł, że dostanie wszystko, czego tylko zażąda. Spełnienie marzeń? Zwykła strata czasu, sentymentalna bzdura. Miał wszystko, co można dostać za pieniądze, ale nie potrafił kochać. Nie rozpaczał z tego powodu, gdyż rzadko odczuwał pustkę. Dziś jednak w gronie przyjaciół boleśnie zrozumiał, jak ubogie jest jego życie. Amy Jones proponowała mu zapomnienie, przynajmniej na kilka godzin... Przez chwilę trzymał ją w ramionach, wdychając zapach wilgotnej ziemi i kwiatów. Przez ten jeden moment wszystko wydawało się możliwe. Wiedział, że to mrzonki, lecz zdławił w zarodku swój wrodzony sceptycyzm i dał się ponieść fantazji...
ROZDZIAŁ PIERWSZY PIERWSZY MIESIĄC. Nie da się jeszcze stwierdzić, że jesteś w ciąży; jednak wiele kobiet zdaje sobie sprawę ze swego stanu. Amy nie potrzebowała testu, by mieć pewność. Wiedziała od momentu, kiedy to poranne słońce w magiczny sposób ozłociło świat. A nawet wcześniej. Przeczuwała, co się stanie, od chwili gdy w kościele spojrzała na Jake'a. Od razu zrozumiała, że był mężczyzną, na którego zawsze czekała. I że nadeszła ta chwila. Gdy wziął ją w ramiona, spojrzała w jego oczy i zobaczyła w nich strach. Bał się nie tyle dawania, co przyjmowania miłości. Uśmiechnęła się. Obdarował ją hojnie, na pewno hojniej, niż zamierzał. Niecierpliwie rzuciła okiem na zegarek. Jeszcze kilka minut, a uzyska potwierdzenie swych przeczuć. Była tego pewna. Przypomniała sobie pożegnanie z Jakiem. Pożegnalny pocałunek przeciągał się w nieskończoność. Jake z trudem wrócił do rzeczywistości i wyjechał w pośpiechu, by zdążyć na samolot. Zabrakło nawet zwykłego „zadzwonię" lub „do zobaczenia". Zresztą, nie spodziewała się tego. Leżała wtedy nieruchomo, słuchając, jak szybko Jake zbiega po schodach i zatrzaskuje drzwi, jakby chciał się upewnić, że nic go nie powstrzyma. Zła na siebie za tę czułostkowość, położyła plastikowy pasek testu ciążowego na brzegu wanny i postanowiła zająć się czymś pożytecznym. Otworzyła drzwi do małego pokoiku, w którym kiedyś urządziła biuro. Drugi pokój pełen był towarów z jej sklepu. Rozejrzała się: pudła z ręcznie produkowanymi mydełkami, świecami zapachowymi, olejkami. Trzeba będzie wynająć od Mike'a dodatkowe pomieszczenia. Powinna również zreorganizować pracę sklepu. Czas już awansować Vicki,
przekazać jej część obowiązków, a do sprzedaży przyjąć kogoś na pół etatu. Nagle opanowały ją wątpliwości. A jeśli nie poradzi sobie sama? Machinalnie dotknęła brzucha. Nie, już nie jest sama. Przez okno wychodzące na ogród wpadł promień zachodzącego słońca. Tak, ten pokój będzie dla dziecka w sam raz. W myślach już go urządzała, dobierała kolory... Westchnęła i popędziła do łazienki. Niebieska kreska! Czy to oznacza chłopca? Nie, skądże. Mogłaby przysiąc, że ona i Jake będą mieli córeczkę. Roześmiała się głośno, lecz już po sekundzie znów ogarnęły ją wątpliwości. Zakochała się w mężczyźnie, który wyraźnie powiedział, że jest wrogiem stałych związków. Jedyną pociechą był fakt, że Jake nie wiedział o jej miłości. Mężczyźni nie wierzą w takie emocjonalne brednie. Gdyby usłyszał jakiekolwiek wyznania, wpadłby w panikę. Jeśli nie będzie ostrożna, gotów uznać dziecko za zamach na jego wolność. Amy znów położyła dłoń na brzuchu. Nie, nie może dopuścić, żeby Jake poczuł się jak w potrzasku. Już wtedy, przy pożegnaniu, gdy zauważył, jak trudno mu się z nią rozstać, zwietrzył niebezpieczeństwo. Dlatego odjeżdżał spod jej domu, jakby goniły go wszystkie moce piekielne. O dziecku powinna mu jednak powiedzieć, i to jak najszybciej. Może zachować tajemnicę przez trzy czy cztery miesiące, ale potem ciąża i tak stanie się widoczna. Dzwonek telefonu przerwał te rozmyślania. Miała dużo czasu, by zacząć martwić się reakcją Jake'a na ojcostwo. Wyjechał do Ameryki, prawdopodobnie na kilka tygodni. Mogła spokojnie przemyśleć, jak mu tę nowinę przekazać. A na razie była to jej słodka tajemnica. Ruszyła do drzwi, lecz uświadomiła sobie, że wciąż trzyma tester. Już miała go wrzucić do śmieci, gdy pomyślała,
że warto by go zachować na pamiątkę. Włożyła plastikowy pasek do stojącego na parapecie szklanego słoiczka i poszła odebrać telefon. - Jake? Co o tym sądzisz? Jake siedział wprawdzie w sali konferencyjnej w centrum Nowego Jorku, ale myślami błądził daleko stąd. Z jakiegoś nieokreślonego powodu nie mógł przestać myśleć o Amy Jones, choć w ciągu ostatniego miesiąca bardzo nad tym pracował. Wydawało się, że trudne rozmowy z amerykańską firmą telekomunikacyjną pomogą mu zepchnąć myśli o Amy na boczne tory. Lecz nawet teraz, gdy siedział w gronie prawników, omawiających ostatnie szczegóły kontraktu, mógł myśleć jedynie o zapachu kwiatów i przesiąkniętej deszczem ziemi oraz o... słodkich ustach pewnej kobiety. Co go do licha opanowało? Przecież zawsze dobierał starannie partnerki, unikając jak ognia tych najbardziej romantycznych. Jedyną osobą na świecie, której naprawdę na nim zależało, była jego zastępcza matka. Ciocia Lucy, miła, ciepła i bardzo uczciwa, której był winien wdzięczność do końca życia. Z otwartymi ramionami przyjmowała każde potrzebujące pomocy dziecko, a także wszystkie porzucone psiaki czy kocięta. W naturze cioci Lucy leżało zajmowanie się takimi przybłędami, stawianie ich na nogi i wypuszczanie w świat. Zrobiła to również dla niego i tym samym ustrzegła od wielu groźnych pokus, które czyhają na młodych gniewnych. Nie miał jednak złudzeń. Nie było w tym nic osobistego. Życie nauczyło go też, że najboleśniej ranią nas ci, których szczerze kochamy. Kiedy spotkał Amy Jones, instynkt samozachowawczy natychmiast ostrzegł go, by trzymać się od tej kobiety z daleka. Robił, co mógł, zachowując podczas przyjęcia
należyty dystans. A jednak podeszli do drzwi wyjściowych jednocześnie... Może Amy to wszystko zaplanowała. Czarownica? Czyżby Mike miał rację? Być może potrafiła rzucić urok i zawładnąć myślami mężczyzny. Tak, to by wiele wyjaśniało. - Jake? Doszliśmy do porozumienia? Z trudem powrócił do rzeczywistości. Spojrzał na zgromadzonych w sali ludzi i uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, o co go pytano. Wstał i poskładał starannie leżące przed nim dokumenty. - Dziękuję panom za poświęcony czas. Wkrótce zawiadomię was o mojej ostatecznej decyzji. - I zanim ktokolwiek zorientował się, że spotkanie dobiegło końca, wypadł na zewnątrz i zamówił przez telefon komórkowy bilet na najbliższy samolot do Londynu. Amy pracowała w ogrodzie, gdy usłyszała, że ktoś nadchodzi od frontu. Podniosła głowę i uśmiechnęła się na widok Willow Armstrong pchającej nową spacerówkę. - Przeszkadzam? - Willow spojrzała na rozkopaną ziemię. - Nie widziałam cię od chrzcin. - To już tyle czasu? - Amy udała zdziwienie. Tak jakby nie liczyła każdej godziny w oczekiwaniu na powrót Jake'a. O tej porze roku prawie nie wychodzę z ogrodu. - Trudno, trochę ci poprzeszkadzam. Wieczór jest śliczny, więc postanowiłam wypróbować nowy wózek Bena. Może dasz się namówić na plotki przy filiżance herbaty? Amy wbiła szpadel w miękką ziemię, zeszła na ścieżkę i spojrzała na Bena. Był prześliczny, niemal doskonały. - Dobrze, że przyszłaś - powiedziała. Miała nadzieję, że Willow nie zauważy jej zmieszania. Nie chciała na razie nikomu mówić, że jest w ciąży. Nawet przyjaciółce. Jake powinien dowiedzieć się pierwszy. - Miałam zamiar wpaść do was - zaczęła szybko - ale mam mnóstwo roboty w sklepie.
No i jest pora sadzenia fasolki... - Popchnęła wózek i ruszyła w stronę drzwi. Ben zaczął się właśnie wiercić i popłakiwać. Willow pochyliła się i wyjęła synka z wózka. - Hmm, chyba trzeba go przewinąć. - Pomóc ci? - Czy nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie? Zbyt ochoczo? - Ależ nie, nie rób sobie kłopotu, dość się jeszcze namęczysz z własnymi dziećmi. - Willow znacząco pociągnęła nosem. - Może i racja. Pójdę wobec tego nastawić wodę na herbatę. Znasz drogę do łazienki. - Jake! Ależ niespodzianka. Wchodź! - Mike poczekał, aż Jake zapłaci za taksówkę. - Myślałem, że jeszcze jesteś w Stanach. - Byłem. Do wczoraj. - Postawił torbę i podał przyjacielowi małą reklamówkę. - To dla Bena. - Przyjechałeś prosto z lotniska? To widocznie coś specjalnego. - Mike zajrzał ciekawie do torebki. - Miś? zdziwił się. - Amerykański miś. - Jake nagle zdał sobie sprawę, że to dość kiepski pretekst do niespodziewanej wizyty. Nie pamiętał, dlaczego uznał ten zakup za świetny pomysł. Nie lubił pluszowych zabawek, nie widział w nich nic sensownego. Był z gruntu praktyczny. Swojemu chrześniakowi dał w prezencie wartościowe akcje zamiast tradycyjnego srebrnego kubka. Mike obejrzał misia przystrojonego w kamizelkę i muszkę w barwach amerykańskiej flagi i uśmiechnął się szeroko. - Spodoba się Willow. - Świetnie. - Jake skręcał się ze wstydu. Na miłość boską, co też go napadło?
- No dobra, chłopie. Nie stójmy w drzwiach. Obiecałeś przecież, że się u nas zatrzymasz. - Nie, nie chcę robić kłopotu. Powinienem był zadzwonić... - Jake zmilkł nagle. Nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Nie wpadał bez zapowiedzi, nie kupował zabawek, nie pozwalał sobie na bujanie w obłokach podczas ważnych narad... - Nonsens. Willow ucieszy się, że przyjechałeś. A ponieważ będzie nalegać, żebyś został, możesz od razu iść na górę i rozpakować rzeczy. Jake przeciągnął ręką po twarzy. - Jesteś pewien? ' - Jake, zawsze jesteś mile widzianym gościem. Idź pod prysznic, a ja przygotuję kawę. Chcesz coś przegryźć czy poczekasz na obiad? - Prysznic i kawa wystarczą... - Jake zawahał się. Chciał zapytać o Amy, ale po namyśle zrezygnował. - Nie, nic. Dziękuję za gościnność. - Nie ma sprawy. Jake zaniósł torbę do pokoju gościnnego i od razu wszedł pod prysznic. Właśnie powinien padać na nos, a tymczasem był podekscytowany i pełen energii. Stał pod strumieniem zimnej wody, licząc do stu, lecz nie zdołał się uspokoić. Wrócił do pokoju i wycierając włosy, patrzył na pola ciągnące się za domem. Widział, jak Willow, pchając wózek, maszeruje energicznie ścieżką. Małżeństwo, rodzina. Zawsze ze zdziwieniem obserwował szczęśliwe pary. On nie potrafił sobie wyobrazić siebie w roli męża i ojca. Chociaż Amy Jones poruszyła jakąś czułą strunę, jakąś utajoną dotychczas część jego osobowości. Stąd to dziwne zachowanie i niezwykłe podekscytowanie... W jego głowie zabrzmiał ostrzegawczy dzwonek...
Odszedł od okna, włożył koszulę i spodnie. Usłyszał, jak Willow wchodzi tylnymi drzwiami. - Mike! Jestem w domu! Dom. To słowo cięło jak batem. Sam był właścicielem apartamentu z widokiem na Tamizę, który kosztował majątek. Urządzenie wnętrza powierzył profesjonaliście. Mieszkanie na pokaz, świadectwo jego pozycji, ale na pewno nie dom. - Gdzie jesteś? Nie uwierzysz, jaką mam nowinę! - Głos Willow pobrzmiewał radosną nutą. - Nie ma mowy o pomyłce. Amy jest w ciąży! Jake miał wrażenie, że ziemia osuwa mu się spod stóp. - Willow! - Mike zapewne chciał ostrzec żonę, że nie są sami, ale Willow nie zwróciła na to uwagi. - Opsaa! - Wzięła Bena na ręce i podjęła swą bezładną opowieść. - Miała to małe coś, wiesz, plastikowy paseczek z testu ciążowego. Weszłam do łazienki przewinąć Bena i zobaczyłam to w słoiczku na parapecie. Niebieska kreska była troszkę zamazana, ale nie ma żadnych wątpliwości. - Rozmawiałaś z nią na ten temat? - zapytał Mike. - Oczywiście, że nie. Powie sama, jak będzie gotowa, a ja wtedy okropnie się zdziwię. Ciekawe, kto jest ojcem. Amy chyba ostatnio nie spotykała się z nikim... - Podniosła wzrok, zaniepokojona milczeniem męża. - Mike? Mike patrzył prosto na Jake'a, który stanął w progu kuchni. Wcale nie musiał zgadywać, kto jest ojcem. Wiedział aż nazbyt dobrze. Willow, zorientowawszy się nagle, że nie są sami, odwróciła się gwałtownie. - Jake! Nie zauważyłam twojego samochodu. Tak się cieszę! Zostaniesz na trochę? - Ja... mmm...
- Zostanie - pospieszył z pomocą Mike. - Ale teraz ma chyba coś ważnego do załatwienia. A my pójdziemy położyć Bena, dobrze? Zmarszczyła czoło, zastanowiła się przez chwilę i nagle wszystko zrozumiała. W końcu, siląc się na swobodny ton, odparła: - Dobry pomysł. Jake otworzył furtkę i przystanął na chwilę. Ogród zmienił się od czasu jego ostatniej wizyty. Dzwonki przekwitły, natomiast bez był ciężki od kwiatów. Ich upojny zapach przesycał powietrze. Czarny kot wylegujący się na grządce mięty otworzył na chwilę żółte ślepia. Zza domu dobiegał głos Amy, śpiewającej melodyjną piosenkę. Nie zamierzał ulec urokowi tej czarodziejki. Był wściekły jak diabli i Amy zaraz miała się o tym dowiedzieć. Zastał ją przy łopacie, której używała z wielką wprawą. Miała na sobie grube sztruksowe spodnie i ciężkie buty, które zupełnie nie pasowały do bardzo kobiecego i twarzowego słomkowego kapelusza z szerokim rondem. A także męską koszulę. Ciekawe, czyją? Przerwała pracę, otarła twarz rękawem, pozostawiając na policzku brudną smugę. W jej stanie nie powinna się chyba tak forsować. - Co ty wyprawiasz? - zapytał ostro. - Chcę jeść fasolkę z własnego ogrodu - odpowiedziała, nie okazując w ogóle zdziwienia. - Ale jeśli zgłaszasz się na ochotnika do pomocy, proszę. Zmusiła się, by kontynuować pracę. Była szczęśliwa, że Jake wrócił. Nie widziała wyrazu jego twarzy. Może to i lepiej, bo jego głos brzmiał ostro i twardo.
- Myślałam, że jeszcze jesteś w Ameryce - przerwała przedłużającą się ciszę. - Teraz jestem tutaj. Czy powinnaś tak ciężko pracować? W twoim stanie? W jej stanie? Czuła, jak oblewa ją fala gorąca. Nie mógł przecież wiedzieć... Podszedł do kuchennego wejścia, popchnął drzwi i wszedł do środka. Po raz kolejny tego popołudnia Amy porzuciła nieszczęsną fasolkę i skierowała się w stronę domu. - Jake? Gdzie jesteś? - Zrzuciła zabrudzone ziemią buty. Skrzypnięcie podłogi na górze wyjaśniało, gdzie jest Jake. Jake, co ty robisz? Czego szukasz? W łazience na górze Jake chwycił się kurczowo umywalki. To nie mogło mu się przydarzyć, to tylko koszmarny sen. W jego życiu nie ma miejsca na ojcostwo. Ręka mu drżała, gdy sięgał po plastikowy pasek z wymowną niebieską linią. Chwycił go mocno, zacisnął w pięści, jakby chciał go zmiażdżyć, unicestwić. Kiedy zamierzała mu powiedzieć? Aż byłoby za późno, by coś z tym zrobić? Zaplanowała to wszystko! Urzekła zielonymi oczami i uwodzicielskim głosem. Ależ z niego kretyn! Skończony idiota! Co go, na Boga, opętało? I co teraz? Czy naprawdę wierzyła, że ożeni się z nią, bo zaszła w ciążę? Wybrała milionera na ojca swej pociechy? No, to źle trafiła! - Jake? Jej głos pieścił, kusił, docierał do każdego zakamarka mózgu. Mike miał rację. Amy była czarodziejką, bo nawet teraz całą siłą woli musiał powstrzymywać się, żeby nie wyciągnąć rąk, nie chwycić jej w ramiona i nie zapewnić, że wszystko będzie dobrze. - Jake? - powtórzyła. Najwyraźniej prosiła o wyjaśnienie.
- Amy? - odparł, ironicznie naśladując jej głos i otworzył dłoń, aby wiedziała, o co mu chodzi. - Czy w twoim stanie wolno się tak forsować? - To ciąża, Jake - odpowiedziała spokojnie, ignorując jego agresję - nie kalectwo. - I co zamierzasz? Popatrzyła na niego przeciągle. Jej oczy stały się jeszcze większe, smutniejsze. Pożałował, że to powiedział, że w ogóle tak pomyślał. - To moje dziecko, Jake. Moja maleńka córeczka. Odwróciła się i wyszła z łazienki. Zasępiony schodził za nią po schodach. - Już wiesz, że to dziewczynka? - spytał opryskliwie. Niecierpliwie pokręciła głową. - Odejdź, Jake, to nie ma z tobą nic wspólnego. - Nic... - Na chwilę głos uwiązł mu w gardle. - Chcesz powiedzieć, że dziecko nie jest moje? - Nie, Jake. Tego nie powiedziałam. To twoje dziecko. Nasze. Chcę powiedzieć, że nie musisz... - Co? Czego nie muszę? - Martwić się o nas. - Przez chwilę trzymała rękę na brzuchu. - Nie potrzebuję, żebyś trzymał mnie za rękę. Zapomnij, że tu byłeś. Zapomnij, że kiedykolwiek mnie spotkałeś. Wpatrywał się w nią. Czy mówiła serio? Nagle zrozumiał, o co chodzi. Nie zależało jej na małżeństwie, a wyłącznie na zabezpieczeniu materialnym. - Dasz mi znać przez adwokata, czego konkretnie żądasz? - Głos miał matowy, bez wyrazu. - Adwokata? - Potrząsnęła głową, jakby miała do czynienia z kimś wyjątkowo tępym. - Nie chcę twoich pieniędzy, Jake. Mam własny sklep i osiągam niezłe zyski. - Trudno prowadzić biznes z dzieckiem na ręku.
- Powiedziałeś, że nie chcesz zobowiązań. Słyszałam, przyjęłam do wiadomości, zrozumiałam. - Tym razem jej głos brzmiał szorstko, jakby traciła cierpliwość. - Nie musisz też martwić się, co sobie pomyślą Mike i Willow. Porozmawiam z nimi. Znają mnie i zrozumieją. - Myślisz? Niech mnie diabli, jeśli ja coś rozumiem. - Nie? Przykro mi, Jake. Jaśniej już nie potrafię. Podeszła do drzwi i otworzyła je, jakby chciała zachęcić Jake'a do wyjścia. Stał na progu, zmieszany i oszołomiony. Po chwili ruszył do furtki, powoli, by dać Amy czas do namysłu. Naprawdę pragnął zostać z nią, choć wcale tego nie rozumiał. Nic a nic... Nim zrobił kilka kroków, drzwi zamknęły się cicho.
ROZDZIAŁ DRUGI DRUGI MIESIĄC. Zaczynasz przybierać na wadze. Mogą cię męczyć poranne mdłości, które zresztą zdarzają się o różnych porach dnia. Czas skontaktować się z lekarzem i zrobić USG. - Termin porodu przypadnie na drugą połowę grudnia powiedziała lekarka, myjąc ręce nad umywalką. - A zatem powinnam wstrzymać się z wyjazdem na narty do Klosters? - spytała Amy, nie kryjąc radości. Nareszcie uzyskała medyczne potwierdzenie, że jest w ciąży. Trochę tylko niepokoiło ją, że większość ubrań była już za ciasna w pasie. - Sally, czy ja już zaczynam tyć? - Obawiam się, że tak. Przyjemności już były, teraz zaczynają się schody. - Schody? A ja myślałam, że będę rozkwitać. - Będziesz, kochana, będziesz. To takie małe zadośćuczynienie za poranne mdłości, zgagę, utratę kontaktu wzrokowego z własnymi stopami... - Dobra, już starczy. Mam pełny obraz. - Czyżby? - Doktor Sally Maitland odwróciła się i popatrzyła na nią uważnie. - Ciąża to dopiero początek. Byłabym spokojniejsza, gdybym wiedziała, że to nie będzie samotne macierzyństwo, a ojciec twojego dziecka... przerwała, czekając aż padnie jakieś imię, ale skoro Amy milczała, ciągnęła dalej - ...będzie w pobliżu, gdy zajdzie taka potrzeba. Na tym polega problem z lekarzem, który zna cię od urodzenia. Sally nie widziała potrzeby owijania niczego w bawełnę. A jeśli chodzi o problem, który poruszyła... Minął tydzień, od czasu gdy Jake opuścił jej dom. W drodze do domu Mike'a i Willow przez komórkę wezwał taksówkę i z marsową miną pognał do Londynu. Szczegóły
poznała od Willow, która przybiegła natychmiast, pełna skruchy z powodu popełnionej gafy. - Doznał szoku. - Przyjaciółka próbowała usprawiedliwić reakcję Jake'a na wieść o dziecku. - To wszystko moja wina, niepotrzebnie w ogóle poruszałam ten temat. Tak mi głupio. - Nie przejmuj się. Wcześniej czy później musiał się dowiedzieć. - Lepiej byłoby później. Miałabyś szansę dowiedzieć się, dlaczego jest taki skryty. Sądzę, że to kwestia ciężkiego dzieciństwa, choć nigdy o tym nie wspomina. Mam wrażenie, że matka porzuciła go i Jake boi się zaangażować emocjonalnie... - Już dobrze, Willow. Naprawdę. - Nadal jesteśmy przyjaciółkami? - Najlepszymi. Powiedziałabym ci o dziecku, ale najpierw chciałam poinformować Jake'a. Zaoszczędziłaś mi nieprzyjemnej rozmowy. - Wątpię - odparła. - Daj mu trochę czasu na przemyślenie sprawy. On wróci. W głębi serca jest naprawdę czuły i wrażliwy. Wciąż na przykład pomaga kobiecie, która go wychowywała. Osobiście prowadzi jej rachunki, choć mógłby przecież kogoś opłacić Widziałam nawet, jak porządkował półki. Fakt, jest pracoholikiem, a jednak znalazł czas, by pomóc Mike'owi i mnie, kiedy zajmowaliśmy się tym projektem dotyczącym trudnej młodzieży. Nigdy nie waha się nawet przez chwilę, gdy trzeba sięgnąć do portfela... - Nie jestem przypadkiem dla fundacji charytatywnej. - Nie, oczywiście, że nie. W każdym razie, daj mu trochę czasu. No cóż, miał trochę mniej niż osiem miesięcy. - Amy? - Z trudem powróciła do rzeczywistości. Sally powtórzyła pytanie: - Czy możesz liczyć na pomoc ojca dziecka?
- Co? Ach, to. Nie wiem. - Było to całkiem nowe doświadczenie. Umiała odczytywać uczucia ludzi, wyczuwać ich nastroje, rozumieć niepokoje. To właśnie dlatego Mike nazywał ją czarodziejką lub wróżką. Tym razem jednak jej sławetna intuicja chyba zawiodła. - Po prostu nie wiem. - No dobrze. W takim razie przejdźmy do spraw praktycznych. - Sally podniosła słuchawkę telefonu. Zobaczymy, kiedy można zrobić USG... Próbował o niej zapomnieć przez długie trzy tygodnie. Gorączkowo rzucił się w wir pracy, by czymś zapełnić przytłaczającą, niemal wszechobecną pustkę. Nie mógł się jednak pozbyć uczucia, że jest coś winien Amy. Postanowił jej pomóc, bez względu na to, czy tego chciała, czy też nie. Z satysfakcją przyglądał się wypisanemu przed chwilą czekowi. - Jake, czekają na ciebie w sali konferencyjnej - usłyszał głos sekretarki. - Już idę, Maggie - odpowiedział, podpisując czek. Amy zadba o rozwój emocjonalny dziecka, a on będzie płacił rachunki. Dzieląc obowiązki w ten sposób, zapewnią maleństwu komfortowe życie. Wsunął czek do koperty, zaadresował ją i rzucił na tacę z pocztą. Tera? mógł zająć się tym, na czym znał się najlepiej robieniem pieniędzy - i zapomnieć wreszcie o Amy Jones. Zebranie trwało nie dłużej niż dziesięć minut, kiedy Jake'a zaczęły dręczyć wątpliwości. Powinien chyba dołączyć do czeku jakiś list... napisać coś. Że mu przykro, że chciałby... - Jake? - Kontynuujcie beze mnie. Muszę coś pilnie załatwić. Wracam za minutę. W biurze wziął kopertę. Może powinien sam ją zawieźć? A może...
- Wezwij kuriera, Maggie. Chcę, żeby doręczono to natychmiast. - Cisnął kopertę na biurko sekretarki. Rzucił okiem na zegarek. - Nie, poczekaj. - Napisał adres domowy, ale przecież Amy będzie teraz w sklepie. - Połącz się z Willow Armstrong i poproś ją o służbowy adres panny Jones. Potem właśnie tam wyślij kopertę. - Nie ma sprawy. Nie, nie ma sprawy. Przynajmniej na razie. - Coś się działo, Vicki? - Amy postawiła torbę z zakupami na biurku. - Nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić. Jak poszło? Widziałaś dziecko? - Vicki uśmiechnęła się na widok siatek. Pewnie kupiłaś mnóstwo ciuszków. - Zaczęła z zainteresowaniem przeglądać zawartość toreb. Amy roześmiała się. - Wszystko w najlepszym porządku. Dziecko jest takie... Palcem wskazującym i kciukiem pokazała długość około jednego centymetra. Vicki trzymała w ręku parę malutkich niemowlęcych bucików, różowych jak puszek do pudru. - O rety! - Prawda, jakie słodkie? Miałam zamiar tylko się rozejrzeć, ale wiesz, jak to jest. - Vicki opróżniała torby, rozczulając się na widok kolejnych ciuszków, aż w końcu Amy przywołała ją do porządku i spakowała wszystko z powrotem. Wtedy właśnie zobaczyła na biurka przesyłkę kurierską. - Vicki, co to takiego? - Przyszło chwilę przed twoim powrotem. Amy podniosła dużą kwadratową przesyłkę, spojrzała na nazwisko nadawcy i drżącymi palcami wyjęła ze środka grubą, białą kopertę. Wyrwało jej się słowo, na dźwięk którego Vicki gwałtownie zamrugała. - Złe wiadomości? - spytała. - Co się stało? Urząd skarbowy wstąpił na wojenną ścieżkę?
- Gorzej. To od ojca mojego dziecka. - Przedarła zawartość koperty na pół. Uczucie było tak przyjemne, że kontynuowała czynność, dopóki czek nie przypominał konfetti. Wyjęła wówczas czystą kopertę, przepisała starannie adres nadawcy i zgarnęła skrawki papieru do środka. - Herbatka - powiedziała nieśmiało Vicki. - Herbatka rumiankowa. - Podała Amy flakonik olejku mandarynkowego. - A tymczasem wetrzyj to w skronie. Od razu poczujesz się lepiej. - Poczuję się lepiej, Vicki - powiedziała, starając się opanować wściekłość - gdy tylko ta... - palcem wskazała kopertę - ta rzecz... zniknie z moich oczu. Daj spokój z herbatką. Idź na pocztę i wyślij to poleconym. Chcę mieć absolutną pewność, że dotrze bezpiecznie do adresata. - Hmm, może powinnaś odczekać dziesięć minut? Pomyśleć? Zawsze mi to radzisz... - Nie. Po prostu zrób, o co proszę, Vicki. Od razu. - Posłuchaj, jeśli tak ci zależy na pośpiechu, mogę kazać zabrać kopertę temu samemu posłańcowi. Miał akurat przerwę na lunch, wskazałam mu więc kawiarnię po drugiej stronie dziedzińca. - Zaczerwieniła się. - Miałam tam iść po twoim powrocie. - Vicki! - Każdy ma jakąś słabość - broniła się. - Twoja to różowe buciki, a moja - faceci w czarnych skórach. - Nie jestem w romantycznym nastroju - ostrzegła Amy, z dezaprobatą kręcąc głową. - W porządku, leć do tego posłańca. Tylko nie wiń mnie, jeśli ten facet złamie ci serce. A odbiór przesyłki musi osobiście podpisać Jacob Hallam. Nikt inny. - W porządku. - Vicki uśmiechnęła się szeroko. - Zdaj się na mnie.
Jake zmarszczył brwi, gdy sekretarka przekazała mu informację. - Nie możesz zająć się tym sama? - Przykro mi. Wymagany jest podpis odbiorcy. - Dobrze. Panowie, pięć minut przerwy. - Podniósł się i poszedł za Maggie do recepcji. - Mam dla pana list, ale najpierw proszę pokwitować odbiór. - Posłaniec podał Jake'owi pióro. Jake złożył podpis i odebrał kopertę z eleganckim czarno złotym napisem „Amaryllis Jones" w lewym górnym rogu. Nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi. Przez chwilę trzymał kopertę w dłoniach. Była gruba i miękka, musiało to być coś więcej niż uprzejme podziękowanie. Tknięty złym przeczuciem, wsunął kciuk pod taśmę i otworzył przesyłkę. Patrzył ze zdziwieniem na zawartość. Coś różowego i miękkiego. A potem drobniutkie skrawki papieru, leciutko wirując, opadły na podłogę. - Co to, do cholery...? Maggie podała mu papierki. - Jedno z dwojga, Jake. Albo za mało, albo ona nie chce twoich pieniędzy. Jeśli to ta druga ewentualność, szykują się kłopoty. - Pytanie było retoryczne - rzucił zimno. Maggie zbyt długo była jego sekretarką, by dać się zbyć w taki sposób. - Przykro mi, Jake - powiedziała uprzejmie. - Obawiam się, że kłopoty rzadko bywają retoryczne. Zwłaszcza tego rodzaju. - Niby jakiego? - Wiedział, że zabrnął za daleko, ale nie potrafił się powstrzymać. - Takiego, który dotyczy kobiety w ciąży. - W ciąży? - Jego twarz pozostała niewzruszona, choć żołądek miał ściśnięty. - Skąd to przypuszczenie?
- No wiesz, te różowe buciki naprowadziły mnie na ślad odrzekła wesoło Maggie. - Domyślam się, że oczekujecie dziewczynki. Gratuluję. - Buciki... - Nagle zdał sobie sprawę, co trzyma w ręku. Buciki. Różowiutkie i miękkie jak puszek. - Sądzę, że w tych okolicznościach powinieneś wykazać trochę więcej entuzjazmu. - Przykro mi, Maggie, że się rozczarowałaś. Nie sądzę, bym miał powody do radości. - Wpatrywał się uporczywie w buciki. Były takie... maleńkie. Spróbował wyobrazić sobie stopki, na które by pasowały. Przerwał te bezsensowne rozważania. - Myślałem, że czek załatwi sprawę. - Doprawdy? - Maggie pokręciła głową z dezaprobatą. A ja uważałam, że jak na faceta, to jesteś dość bystry. No cóż, próbuj dalej. Pewna jestem, że w końcu zrozumiesz. - Myślisz, że powinienem zaproponować jej małżeństwo? Daj spokój... No dobrze, co ty zrobiłabyś na moim miejscu? - To zależy, czego tak naprawdę pragniesz. - Ja? Mam wszystko. - Był bogaty, odniósł sukces. Ojciec byłby z niego dumny... Maggie spojrzała nań surowo. - To twoje dziecko? Nie ma wątpliwości? Poczekaj kilka tygodni i spróbuj jeszcze raz. - Wzruszyła ramionami. - Może masz szczęście i chodzi tylko o sumę z jeszcze jednym zerem. Czego chciał? To było proste. Chciał Amy. Chciał, by wróciły godziny, które spędzili razem. Pragnął wdychać słodki zapach jej skóry, obudzić się z Amy w objęciach, słyszeć jej cichy jęk rozkoszy. Nie chciał natomiast zostać ojcem. Gdyby Amy przyjęła pieniądze, nie musiałby sobie dłużej zaprzątać głowy tym problemem. Miałby czyste sumienie, zapewniłby matce swego dziecka niezbędne środki do życia. Stać by ją było na dobrego lekarza, na wynajęcie piastunki, na niczym by jej nie zbywało.
Maggie podchodziła do całej sprawy zbyt sentymentalnie. Tylko niezaradni idealiści powtarzali wciąż z uporem, ze nie wszystko jest na sprzedaż. Pieniądze niesłychanie ułatwiają życie, dzięki nim staje się ono wolne od banalnych problemów. Tak, Amy wszystko przemyśli i na pewno przyjmie ofiarowaną jej pomoc. Nie będzie miała wyjścia. Może tylko nie należało wysyłać ich w ten sposób - zimno i bezosobowo. Uświadomił sobie, że na jej miejscu również poczułby się dotknięty. Nie wątpił, że wpadła we wściekłość. Tylko bardzo rozjuszona kobieta mogła porwać czek na takie malutkie skrawki. Natomiast zagadką pozostało, co miały oznaczać dołączone do przesyłki buciki. Podejrzewał, że chciała, by wrócił. Najlepiej na kolanach. Zgniótł buciki w dłoni i wcisnął do kieszeni. Nie ma mowy. Pojedzie dziś wieczorem do Amy i jakoś ją przebłaga za nietakt, jakiego się dopuścił. Przy okazji sprawdzi, jak się miewa słodka czarodziejka i czy nie pracuje zbyt ciężko. Cholera, znowu to robi, znowu o niej myśli i niestety martwi się... Przez moment Amy zastanawiała się, czy to przypadkiem nie posłaniec. Zaciekle wyrywała chwasty w ogródku, próbując w ten sposób dać ujście nagromadzonej wściekłości. Delikatnie podważyła żonkil motyczką, gdy wtem usłyszała jadący drogą motocykl. Zwolnił, zatrzymał się przed jej furtką. Korzeń żonkila przerwał się i połowa została w ziemi. - Cholera! Cholera. Dzień zaczął się tak dobrze, tak radośnie. A potem nagle Jake przypomniał sobie, że ma sumienie i zaczęły się komplikacje.
Wyprostowała się na widok mężczyzny w czarnym skórzanym ubraniu. Zastanawiała się, co jej przywiózł tym razem. Czek na jeszcze większą sumę? Czy Jake naprawdę wierzył, że tego właśnie chciała? Czy to możliwe, że był aż tak głupi? Tak przerażony? Mężczyzna zdjął kask, a jej serce podskoczyło do gardła. Tym razem to nie był posłaniec. Jake przyjechał sam. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Miał sińce pod oczami i zapadnięte policzki, co podkreślał jeszcze całodniowy zarost. - Jesteś ostatnią osobą, którą bym się spodziewała dziś zobaczyć. - Musimy porozmawiać, Amy. Trzeba ustalić parę rzeczy. Porozmawiać, ustalić... Słysząc jego chłodny, beznamiętny głos, wiedziała, czego będzie dotyczyć ta rozmowa. Zapewne Jake zaraz zaproponuje jej nieograniczoną pomoc finansową... Cóż, jeśli tylko tyle miał do zaofiarowania, źle trafił. Nie o tym pragnęła pomówić z ojcem swego dziecka. Sądziła, że dała mu to do zrozumienia wystarczająco wyraźnie. Większość mężczyzn pojęłaby w lot jej intencje. Podziękowaliby swojej szczęśliwej gwieździe i nie nalegali dłużej. Jacob Hallam nie należał jednak do większości. - Jadłeś już? - spytała. - Musimy porozmawiać - powtórzył, jakby nauczył się tych słów na pamięć. - Możemy chyba rozmawiać przy jedzeniu? - Proszę, Amy, nie... - Co: nie? Nie utrudniać ci? - Wcale tego nie robiła. Jake, ułatwiam ci wszystko, jak tylko potrafię. To ty piętrzysz trudności. - Ściągnęła rękawice. - No więc? Jadłeś? - Nie. - W takim razie chodź do środka. Przygotuję coś.
- Jeśli nalegasz - powiedział chłodno, ale nerwowe ruchy zdradzały, że wcale nie jest tak pewny siebie, jak udaje. - Jake, jestem głodna. - Weszła kuchennymi drzwiami do domu, zrzuciła buty i podeszła do zlewu. Z całej siły starała się nie patrzeć, czy Jake idzie za nią. - Jak się czujesz? - Dobrze. Dziś zrobiłam pierwsze USG. - Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał spokojnie. - USG? - Na tej podstawie lekarz ustala termin i sprawdza, czy embrion prawidłowo się rozwija. - To słowo powinno mu się spodobać. Embrion. Nie można chyba wymyślić bardziej wypranego z emocji wyrazu na określenie dziecka. Spojrzała na sylwetkę Jake'a rysującą się na tle drzwi. Pomyślała, że Vicki ma trochę racji, twierdząc, że ciuchy z czarnej skóry nadają mężczyznom niepokojąco groźny wyraz. Choć Jake wyglądałby niebanalnie nawet w powyciąganym dresie... - Miałam zamiar zrobić omlet. Jajka są zdrowe, szczególnie takie świeżutkie, prosto od kury. Dostałam kilka od mojej sąsiadki. Jake nie miał najmniejszej ochoty na jedzenie, a tym bardziej na kolację we dwoje. Nie chciał nic wiedzieć o badaniach USG ani w ogóle o niczym, co dotyczy ciąży. Pragnął zakończyć już tę sprawę i jak najszybciej wrócić do Londynu. Skoro jednak kolacja miała ułatwić mu zadanie. .. - Zgoda, niech będzie omlet - przystał z wahaniem. - W takim razie może jednak wejdziesz. Położył kask na stole, ściągnął kurtkę, zdjął buty i wszedł do kuchni. Poczuł, że od razu na wstępie stawia się w niezbyt dogodnej pozycji. Przyjechał motocyklem, by uniknąć sterczenia w korkach. To był błąd, ponieważ w garniturze czułby się znacznie lepiej, bardziej oficjalnie.
Machnęła ręką w stronę starego wysłużonego fotela. - Zrzuć Harry'ego i siadaj. - Niechętne spojrzenie kota na pewno nie było przyczyną, dla której nie skorzystał z zaproszenia. Siadając, straciłby kolejną przewagę, a tak przynajmniej górował nad Amy wzrostem. Oparł się o futrynę i obserwował przygotowania do kolacji. - Czy widziałaś Willow i Mike'a po... - urwał niezręcznie, nagle zawstydzony. Amy wbiła jajko do miski, popatrzyła na nie przez chwilę i podniosła wzrok. - Po? - ponagliła. - Ach, rozumiem. Po. Tak. Willow przybiegła zaraz po twoim wyjeździe. Mówiłam jej, żeby się tak bardzo nie przejmowała. - Rozbiła kolejne jajko i obserwowała, jak gęsta masa przelewa się ze skorupki do miski. Nigdy dotąd nie zauważyła, by jajka wydzielały tak intensywny zapach. A zwłaszcza takie świeże, wiejskie jajka. Wzięła kolejne, uderzyła o brzeg naczynia. Dziwnie oleiste... - Amy? Spojrzała na Jake'a i zauważyła, że zabawnie zmarszczył brwi. Chwilę potem opanowała ją fala mdłości i jajko numer trzy wylądowało na podłodze, a ona jak strzała pomknęła do zlewu. Miała wrażenie, że wymioty nigdy się nie skończą. Nachylała się nad zlewem, nawet nie zdając sobie sprawy, że Jake podtrzymuje ją od tyłu, by nie osunęła się na podłogę. Wreszcie ulżyło jej na tyle, że mogła coś powiedzieć. - Już mi lepiej, zapewniam cię. - Uśmiechnęła się słabo, wspierając się na nim. Nie odezwał się. Zmoczył brzeg ręcznika, otarł jej twarz, kark, szyję. - Oddychaj głęboko ustami. Spojrzał na wilgotne kosmyki jasnych włosów, które przylgnęły do jej policzków i czoła. Zanim opanowały ją mdłości, zbladła jak ściana. Teraz próbowała żartować, ale nadal była bardzo blada.
- Powinnaś się położyć. - Jeśli coś stało się z dzieckiem... - Pójdziesz teraz do łóżka. - Do łóżka? Chyba żartujesz. - Do łóżka. - Wyglądała tak źle, że aż serce mu się krajało. - Wezwę lekarza. - Jake, nic mi nie jest. To tylko poranne mdłości. - Poranne? - Miała go chyba za idiotę. Przecież jest już po siódmej wieczorem. - Zdarzyło ci się to już kiedyś? - No, nie. Ale... - To może być zatrucie pokarmowe albo... - Nonsens. - Skąd ta pewność? - Pomyślał, że powinien ją jednak zabrać do szpitala. - Oprzyj się o mnie. - Chciała zaprotestować, ale właściwie nie miała nic przeciwko temu, by objął ją ramieniem i zaprowadził na górę. W sypialni pozwoliła, by zdjął jej wilgotną koszulę i ściągnął spodnie. Gdy była już tylko w bieliźnie, zawahał się, a potem zdecydowanym gestem uniósł kołdrę. Amy z westchnieniem wsunęła się do łóżka. Okrył ją starannie i palcami sprawdził czoło. - Potrzebujesz czegoś? Jego ramion tulących ją i ich dziecko. To było jej najbardziej potrzebne. - Nie, dzięki. - Ziewnęła szeroko. - Jestem śpiąca. Tego mi właśnie trzeba. Snu. - Mogę zostawić cię teraz na chwilę? Zejdę na dół i zadzwonię po lekarza. - Daj spokój, już wszystko w porządku, naprawdę. - Amy wtuliła głowę w pachnącą lawendą poduszkę. Jake nadal głaskał jej skronie. - W znakomitym porządku. - Powieki jej opadły. - Wyjdziesz sam? Zatrzaśnij drzwi, dobrze? Przyglądał się Amy przez chwilę. Wyglądała o niebo lepiej, ale wolał zasięgnąć opinii lekarza. Kiedy upewnił się,
że zasnęła, zszedł na dół i w notesie przy telefonie odszukał numer doktor Sally Maitland. - Amy prosiła, bym nie zawracał pani głowy - rzucił zamiast powitania, gdy doktor Maitland stanęła w progu. - Nie ma sprawy. Jest na górze? - Zasnęła. Czy to dobrze? - To najlepsze lekarstwo. - Zajrzała do Amy, ale nie budziła jej. - To się zdarzyło pierwszy raz? - spytała, schodząc na dół. - Tak w każdym razie mi powiedziała. Ale to przecież nie mogą być... no... - Poranne mdłości? - Właśnie. Przecież jest już wieczór. - No cóż. Obawiam się, że we wczesnym okresie ciąży nudności zdarzają się o każdej porze dnia. - Skrzywiła się. Mogą nawet trwać przez cały dzień. Gdy się obudzi, proszę zrobić jej grzankę, o ile będzie chciała coś zjeść. Można jej też podać trochę piwa imbirowego, to czasami pomaga. Powinna mieć je w domu, bo sugerowałam, żeby kupiła kilka butelek. - Ale... Doktor Maitland uniosła brwi. - Chyba nie zamierzał pan zostawić jej dzisiaj samej? - Nie - powiedział po chwili wahania. - Jasne, że nie. - Świetnie. Proszę przekazać Amy, że rano zadzwonię. Po jej wyjściu wrócił na górę. Amy spała słodko. Policzki miała zarumienione, jasne włosy rozrzucone na poduszce. Wyglądała tak bezbronnie i kusząco zarazem... Gdyby tak mógł zapomnieć o swoim strachu, wsunąć się do łóżka, przytulić do niej... Odwrócił się gwałtownie. Zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie, jakby goniła go wataha wygłodniałych wilków. A przecież uciekał jedynie przed własną słabością.
W kuchni zabrał się za sprzątanie. Nie miał wyboru, dziś musiał tu przenocować. Kiedy zajrzał do sypialni, Amy poruszyła się na łóżku. - Jak się czujesz? - spytał szeptem. Spojrzała zaskoczona. Przetarła oczy. - Jake? Jeszcze tu jesteś? - Jak widać - warknął. - Myślałaś, że zostawię cię samą? Zganił się w duchu za ten napastliwy ton. - Przyjechałem, żeby z tobą porozmawiać. Twoja lekarka poprosiła, bym się tobą dzisiaj zajął. - Wezwałeś Sally? - Bałem się, że zachorowałaś. - Nie dostałeś obiecanej kolacji. - Potrafię o siebie zadbać, nie trzeba mnie obsługiwać. Przygotuję ci coś do jedzenia. Może być grzanka? - Pycha - odpowiedziała bez cienia entuzjazmu. - Czyli grzanka odpada, tak? - W odpowiedzi skierowała kciuki w dół. - Co w takim razie? Amy zamyśliła się. Kiedy Jake zjawił się tak niespodziewanie, zrozumiała, że postanowił raz na zawsze zerwać ich znajomość. Był gotów ponieść wszelkie koszty, byle tylko wyplątać się z kłopotliwej sytuacji. Kretyn. Teraz miotał się w pułapce, którą zastawiło jego własne sumienie, choć wyraźnie marzył, żeby znaleźć się jak najdalej stąd. Trzeba przyznać, że bezradność mężczyzn bywa bardzo rozczulająca. No, w każdym razie lepsze to niż zbytnia pewność siebie. - Zjadłabym kanapkę - powiedziała wreszcie, wracając do rzeczywistości. - Poradzę sobie. - Razowy chleb, bez masła - zaczęła - na to sałata, ale nie ta zimna z lodówki. Weź świeżą z ogrodu. - Amy, jest środek nocy - zaprotestował.
- Tak? Nie szkodzi. Przy kuchennych drzwiach znajdziesz latarkę. - Jasne. - W jego głosie zabrzmiała ledwo wyczuwalna ironia. - Na sałatę połóż grubą warstwę majonezu. - Majonezu? - zdziwił się. - Jesteś pewna? - Majonezu - powtórzyła zdecydowanie. - A na wierzch kilka plasterków korniszona. Bomba. Poranne mdłości, a chwilę potem takie zachcianki. Nie do wiary. Powinien posłuchać głosu rozsądku i zostać w Londynie. Te myśli przelatywały mu przez głowę, gdy przedzierał się w ciemnościach przez ogród w poszukiwaniu sałaty. Tak, tyle że Amy byłaby wtedy sama podczas ataku torsji. Kto by się nią wówczas zajął? Kto wezwałby lekarza? Owszem, niepotrzebnie spanikował, ale skąd miał wiedzieć, że takie objawy są na porządku dziennym? Kiedy jednak precyzyjnie, zgodnie z zaleceniami Amy, komponował koszmarną kanapkę, wpadł na pomysł, jak najlepiej pomóc upartej czarodziejce. Zorganizować wszystko tak, żeby zachować bezpieczny dystans, a jednocześnie uspokoić sumienie.
ROZDZIAŁ TRZECI TRZECI MIESIĄC. Wszystkie organy płodu są już ukształtowane i większość z nich zaczyna pełnić swą funkcje. Twoje dziecko porusza już ustami i paluszkami u nóg. Przybierzesz około kilograma na wadze. Pora, byś odwiedziła dentystę. Amy dochodziła do domu, gdy na ławeczce na ganku zobaczyła obcą kobietę w średnim wieku. - Dzień dobry! W czym mogę pani pomóc? - Panna Amaryllis Jones? - Tak, Amy Jones - odpowiedziała, szukając jednocześnie klucza. Bolały ją nogi i marzyła o filiżance gorącej herbaty. - Dorothy Fuller. - Nieznajoma wyciągnęła rękę na powitanie. Była postawna, miała ładne oczy i ciepły uśmiech. Obok niej stała podniszczona walizka. - Dzień dobry! - Czy pani coś sprzedaje? - spytała Amy, patrząc na walizkę. - Co? - Dorothy Fuller roześmiała się. - Ach, nie! Przysłano mnie z agencji. - Z jakiej agencji? Po co? - Agencja Garlandów. Zaangażowano mnie jako pani gospodynię. - Gospodynię? - Gosposia na stałe, z walizką... - To chyba jakaś pomyłka - zaprotestowała. Z miną, która miała oznaczać powątpiewanie ogarnęła wzrokiem swój mały domek. Jakby chciała dać do zrozumienia, że tylko człowiek niespełna rozumu angażowałby gosposię do tak marnej posiadłości. - Jest pani pewna, że to właściwy adres? - spytała. - To jest Haughton Górne. Ludzie czasami mylą je z Haughton Dolnym... - Nie ma mowy o pomyłce, panno Jones. Odróżniam górę od dołu - odpowiedziała Dorothy Fuller. - Panna Garland
prosiła też o przekazanie tego. - Wyciągnęła z kieszeni kopertę. Podczas gdy Amy zajęła się jej otwieraniem, podniosła walizkę i weszła do środka. - A teraz chętnie napiłabym się herbatki - oświadczyła. - Pani pewnie też. Proszę sobie usiąść, ułożyć nogi na poduszce, a ja już się wszystkim zajmę. - Ależ proszę pani, może najpierw zechciałaby mi pani wyjaśnić... - Amy usiłowała dowiedzieć się czegoś. Jednak pani Fuller już udała się na poszukiwanie kuchni. Amy bezmyślnie gapiła się na kopertę. W środku był krótki list od Jake'a. Amy! Pani Dorothy Fuller, jak mnie zapewniono, posiada świetne referencje. Wciągnąłem ją na listę płac mojej firmy, więc nie musisz sobie zaprzątać tym głowy. Będą spokojniejszy, wiedząc, ze masz przy sobie kogoś, kto o ciebie zadba. Proszą, nie rozszarp tej zacnej kobiety na strzępy i nie odsyłaj jej przez posłańca. Jake Jake. Pojawił się na jej progu, odegrał rolę anioła miłosierdzia i odszedł. Nie dawał znaku życia i już doszła do przekonania, że wziął sobie jej słowa do serca i zniknął na zawsze, a tymczasem taki gest... Miała ochotę wyć z wściekłości. A zatem Jake doszedł do wniosku, że wynajmując gosposię, zdoła zachować upragniony dystans i pozbędzie się problemu. Mylił się, cholernie się mylił. Dała mu przecież wolną rękę: mógł zostać lub odejść. Nie miała zamiaru godzić się na jakikolwiek kompromis. Mowy nie ma. Pani Fuller wróciła z herbatą. Postawiła tacę na stoliku przy sofie.
- Niech pani usiądzie, kochana. Musimy porozmawiać o szczegółach. Nie chcę wprowadzać zamieszania ani pani przeszkadzać. - W niczym nie będzie pani przeszkadzać, pani Fuller powiedziała Amy. Ponieważ pani tu nie zostanie, dodała w myślach. Co do jednego Jake miał z pewnością rację: nie mogła odesłać tej kobiety przez posłańca. Trzeba będzie wymyślić coś innego... Jake przyglądał się kopercie z niedowierzaniem. Upłynęły już dwa tygodnie, od czasu gdy zaangażował panią Fuller. W agencji zapewniono go, że bezpiecznie dotarła do Haughton i bardzo sobie chwali nowe miejsce pracy. Wszystko to brzmiało zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe. Po incydencie z czekiem spodziewał się, że Amy równie gwałtownie zareaguje na pojawienie się w jej domu gosposi. A może Amy postanowiła jednak skorzystać z jej pomocy? Pani Dorothy była znana z tego, że potrafiła zawojować najbardziej kapryśne panie domu. Czyżby był to niegroźny list, zawierający jedynie podziękowania za okazaną troskę? Nie bardzo chciało mu się w to wierzyć, dlatego też patrzył na kopertę jak na przesyłkę zawierającą ładunek wybuchowy. - To tylko zwykły list. Daj, otworzę - zniecierpliwiła się Maggie. - Wyjęła mu list z ręki, rozerwała kopertę i pokazała zapisaną kartkę. Chwilę potem zaczęła chichotać. - Nie prosiłem, byś czytała. Co Amy napisała? - Przede wszystkim dziękuje za troskę. - Coś mi się wydaje, że to nie wszystko... - Niecierpliwie wyciągnął rękę. Maggie zignorowała ten gest i zaczęła czytać na głos: Drogi Jake, pragną zawiadomić, że Dorothy Fuller zjawiła się
u mnie w zeszłym tygodniu. Przepraszam, że nie podziękowałam od razu, ale właśnie odnawiam pokój gościnny. .. - Odnawiam? - Zrobiło mu się słabo na myśl, że Amy stoi na chwiejnej drabinie i macha pędzlem. Skinął ręką. - Czytaj dalej. ...właśnie odnawiam pokój gościnny, bo inaczej nie miałabym jej gdzie umieścić. Na razie znalazłam dla niej miejsce w małym pensjonacie przy końcu drogi. Nie martw się, Jake, nie poniesiesz z tego tytułu żadnych dodatkowych kosztów. Trudno o dobrych pracowników, więc przyjęli ją w zamian za pomoc przy gotowaniu i sprzątaniu, a u mnie ma zajęcie na co najwyżej jeden dzień w tygodniu. Jest niezwykłe sprawna... Jake odwrócił się do okna i spojrzał w dół na panoramę Londynu. Na uniwersytecie był wyróżniającym się studentem, potem założył firmę, zbił fortunę - do wszystkiego doszedł sam. Codziennie bez mrugnięcia okiem podejmował ważne decyzje, ryzykując miliony funtów. Ale ta kobieta wiedziała, jak go zdenerwować... - Czytaj dalej - rzucił krótko. Maggie odchrząknęła i zaczęła czytać: Wydaje mi się, że jest zadowolona z pracy w pensjonacie. Przecież zanudziłaby się, siedząc u mnie sama przez cały dzień. Poza tym poprosiłam ją, a wiem, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, żeby zaopiekowała się panią Cook, która w zeszłym tygodniu złamała nogę i domowe zajęcia sprawiają jej kłopot. Nie może sobie pozwolić na płatną pomoc, więc w osobie pani Fuller znalazła prawdziwy skarb... Uniósł ręce w geście poddania. - Jestem zachwycony, że to taki skarb. Wręcz nieprawdopodobnie wzruszony.
Dogląda również bliźniaków w domu na rogu i pomaga staruszkom w klubie przykościelnym... Jęknął i chwycił się za głowę. Nie widujemy się zbyt często, ale spotkałam ją wczoraj wieczorem, gdy prowadziła starego pana Blacklocka na wizytę do gabinetu Sally, Zapewniała mnie, że bardzo jej się podoba praca w wiosce. Nie jestem pewna, jak długo pozwolisz mi ją zatrzymać, jednak.. - Dość! - Odwrócił się i spojrzał na Maggie, która z trudem powstrzymywała się, by nie wybuchnąć śmiechem. Spróbuj się roześmiać, a będziesz sobie musiała poszukać nowej posady - burknął. - Mam zadzwonić do agencji i poprosić, by zwolnili panią Fuller? - wykrztusiła, ani trochę nie speszona. - Zwolnić? Zapomniałaś o pani Cook? A co będzie z bliźniakami? - Daj spokój, Jake. Chyba nie wierzysz w te brednie. Przecież ona cię podpuszcza. - Jeśli tak, to bardzo umiejętnie. Dobry Boże! Chcę tylko ułatwić jej trochę życie. Ale nie! Bierze się za odnawianie pokoju, a gospodyni, którą opłacam, świadczy usługi mieszkańcom całej wioski. - Wstał. - Odwołaj moje spotkania. Jadę zrobić z tym porządek. - A ja myślałam, że cały ten plan miał na celu uniknięcie... - Gdy spojrzał na nią ostro, umilkła gwałtownie i potrząsnęła przepraszająco głową. - Już nic, Jake. Uważaj na siebie. - Trochę za późno na takie rady. - Miałam na myśli jazdę samochodem. Chyba jesteś zdenerwowany. Jake wszedł na brukowany dziedziniec. Stary zajazd został przez Mike'a Armstronga pięknie wyremontowany i teraz
mieścił się tu kompleks pomieszczeń sklepowych i biurowych, wynajmowanych przez miejscowych rzemieślników i kupców. Bez trudu odnalazł sklep Amy. Małe, ale elegancko urządzone wnętrze wypełnione było egzotycznymi olejkami, pięknymi świecami zapachowymi i delikatnymi mydełkami. Usiadł w kawiarence na rogu, której właściciele, korzystając z odrobiny słońca, wystawili stoliki na dziedziniec. Przez chwilę rozglądał się, zastanawiając się gorączkowo, jak przekonać Amy do przyjęcia pomocy: gosposi, wsparcia finansowego, czegokolwiek... A może rzeczywiście nie potrzebowała jego pomocy? Miała przecież uroczy dom i kwitnący interes. Zauważył, że każdy wychodzący ze sklepu niósł przynajmniej jedną elegancką czarną torebeczkę ze złotym napisem. Swoją drogą, to ciężka praca stać cały dzień na nogach. Nie będą jej puchły? Zresztą, cóż on mógł wiedzieć o ciężarnych? Może więc nadszedł czas, by przestać błądzić po omacku i po prostu spytać Amy, czego pragnie. Oby tylko był w stanie jej to dać... Zapłacił za kawę, przeciął dziedziniec i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi sklepu. Przeciąg poruszył wiszące w drzwiach kryształki, które cichutko zadzwoniły, anonsując wejście klienta. W drzwiach zaplecza stanęła Amy. Czarno - złota. Czarny strój bez żadnych ozdób i jasnozłote włosy. Za każdym razem, gdy ją widział, przeżywał to samo - wstrząs, tęsknotę za czymś nieosiągalnym, wręcz ulotnym i dziwny smutek. - Jake. - Amy. Stali przez moment zupełnie nieruchomo, patrząc na siebie bez słowa. - Nie spodziewałam się ciebie.
- Doprawdy? - zdziwił się. - Dostałem twój list. Napisałaś, że odnawiasz pokój. Można wiedzieć, co ty wyprawiasz? - Świetnie się bawię. - Wzruszyła lekko ramionami. Zdecydowałam wreszcie, jaki kolor powinien mieć sufit w pokoju dziecinnym. Taki wspaniały rozświetlony granat, jaki przybiera niebo na chwilę przed ukazaniem się pierwszych gwiazd. Słuchaj, czy moglibyśmy porozmawiać po drodze? Mam wizytę u dentysty - zmieniła dość nieoczekiwanie temat. - Boli cię ząb? - Nie, to wizyta kontrolna. Kobiety ciężarne muszą szczególnie dbać o zęby - odpowiedziała i sięgnęła po torebkę. - Aha. Prowadzisz samochód? - Właściwie to chyba nigdy nie widział samochodu przed jej domem. - Może cię podwieźć? Potrząsnęła głową. - Nie, dzięki! Byłabym za wcześnie. Poza tym spacer dobrze mi zrobi. - Ruszyła w stronę centrum miasteczka. - Jak się czujesz? Ciągle miewasz mdłości? - Punkt siódma, jak w zegarku. Bardzo mi pomaga piwo imbirowe. Zresztą, można się przyzwyczaić. - Dobrze wyglądasz. - Kwitnąco: tak chyba mówi się o kobietach w ciąży. I słusznie. Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Chciałeś pewnie dać mi do zrozumienia, że utyłam roześmiała się. - Nie ma się czym przejmować. Będę miała dziecko, muszę być grubsza. - Nie przeszkadza ci to? - Tak się cieszę z ciąży, że przeboleję utratę szczupłej figury. - Naprawdę się cieszysz? - Zatrzymał się. Rzeczywiście wyglądała na szczęśliwą, czego zupełnie nie mógł zrozumieć. - Nie chodzi mi tylko o wagę. Myślę o nudnościach, zębach, o
tych wszystkich niedogodnościach, które chętnie wziąłbym na siebie, gdyby tylko było to możliwe. - Wierzę. Zrobiłbyś wszystko, byle tylko uniknąć prawdziwego ojcostwa. - Przepraszam, Amy. Naprawdę. Ujęła jego dłoń. - Hej, spokojnie, naprawdę jestem szczęśliwa. Słowo. Dojrzałam już do macierzyństwa. Pewnie chcesz ze mną porozmawiać o zamieszaniu z panią Fuller. - Moja sekretarka, Maggie, jest zdania, że chciałaś mnie tylko podpuścić. - Podpuścić?! - Sądzi, że zmyśliłaś całą tę historyjkę. - Po cóż miałabym to robić? - No właśnie, po co? - powtórzył spokojnie. On sam ani przez chwilę nie miał tego typu wątpliwości. Amy zapewne potrafiłaby dokonać o wiele bardziej niezwykłych rzeczy, Istotnie, Maggie nie poznała cię tak dobrze jak... - Urwał nagle, gdyż uświadomił sobie, że on również wie bardzo mało o kobiecie, która nosi jego dziecko. - Miałem nadzieję, że trochę zwolnisz tempo. Remont nie jest chyba najmądrzejszym pomysłem? - Nie przepracowuję się, to mały pokój. No, może jeszcze zrobię jakieś wzorki na suficie. Co sądzisz o gwiazdach? - Na suficie? Zdarzało mi się malować sufity. Jeśli myślisz, że to proste, czeka cię przykra niespodzianka. - Zbyła milczeniem tę uwagę. - Pozwolisz mi zatrudnić kogoś, kto wyręczy cię przynajmniej w tych najcięższych pracach? - Naprawdę? Zrobiłbyś to? Przez jedną krótką chwilkę pomyślał, że wygrał tę potyczkę, lecz Amy szybko sprowadziła go na ziemię. - Obiecałam Mike'owi pomoc przy malowaniu klubu wiejskiego i każda para rak byłaby...
- Wybij to sobie z głowy. - Rzucił na nią okiem i dostrzegł, że się śmieje. - Czyli nici z pomocnika? - Przynajmniej z takiego, którego mogłabyś owinąć sobie wokół małego palca, jak to zrobiłaś z panią Fuller. - Psujesz całą zabawę. - Nie, po prostu szybko się uczę. - Tego się obawiałam. - Nagle coś przyciągnęło jej uwagę w mijanym sklepie z antykami. - Spójrz na to. Na wystawie stała kołyska. Drewno pociemniało ze starości, a jeden biegun wytarty był w miejscu, gdzie wiele matek opierało stopy, kołysząc swoje maleństwa do snu. Pasowałaby idealnie do wystroju domku Amy. W pierwszym odruchu chciał zaproponować jej kupno tego cacka, ale intuicyjnie wyczuł, że taki gest zostałby źle odczytany. - Prawdziwa staroć. Z epoki elżbietańskiej, a może z czasów Stuartów? - zastanawiał się. - Ten przedmiot musi mieć cudowną historię - szepnęła z rozmarzeniem. - Wyobrażasz to sobie, Jake? Setki lat temu jakaś kobieta mówi swojemu mężowi, że nosi jego dziecko. Mężczyzna wyrusza na poszukiwanie odpowiedniego drzewa, znajduje je, ścina, hebluje - mówiła jakby do siebie, nie oczekując odpowiedzi. Był prawie pewien, że Amy zaraz się rozpłacze. Sam czuł ucisk w gardle i musiał przełknąć, by odzyskać głos. - Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, tam w sklepie - rzucił szorstko. - Prowadzisz? Nie widziałem samochodu przed domem. - Nie mam samochodu. - Ach, prawda. Mike mówił, że latasz na miotle. - Może Mike się nie mylił? Często zastanawiał się, czy Amy potrafi rzucać urok. Dziś na przykład powinien być na służbowym lunchu i omawiać szczegóły nowego kontraktu. Zamiast tego
spacerował ulicami sennego miasteczka w towarzystwie kobiety, z którą jeszcze niedawno postanowił zerwać wszelkie kontakty. - Przy dziecku samochód się przydaje. A jak sobie radzisz w sklepie? - Za pomocą telefonu, Internetu, poczty. - Prowadzisz sprzedaż wysyłkową? - Tak, i to na dość dużą skalę. Zatrudniani pracownicę, która tylko tym się zajmuje. Przychodzi dwa razy w tygodniu. Do tej pory pracowała u mnie w domu, ale teraz musiałam zwolnić pokój, więc wynajęłam dodatkowe pomieszczenie w centrum. Firma się rozrasta. - A zakupy? - dociekał. - Jak sobie z tym radzisz? - Dla jednej osoby? Żaden kłopot, po prostu korzystam z autobusów. - Jednak sprawa komplikuje się, gdy trzeba jeździć z wózkiem. - W rzeczywistości jednak martwił się tym, że będzie jej coraz trudniej wsiadać i wysiadać. Najpierw cały dzień na nogach w sklepie, potem jazda autobusem... nie, Amy powinna mieć samochód. - Na pewno nie zainwestuję w żaden luksusowy pojazd. Uprzedzam cię o tym, zanim dostarczysz pod moje drzwi rodzinne volvo przewiązane różową wstążeczką... - Najwyraźniej czytała w jego myślach. Nie zastanawiał się na razie nad marką. A jeśli chodzi o kolor wstążeczki... chyba jeszcze za wcześnie na określenie płci dziecka? - Zresztą, nie ma o czym mówić. Nigdy nie nauczyłam się prowadzić. Miał zamiar odparować, że teraz byłby najlepszy moment, by nadrobić zaległości, ale ugryzł się w język. - Jesteśmy na miejscu - stwierdziła nagle, wysunęła rękę z jego dłoni i lekko pogłaskała go po policzku. - Przestań się o mnie martwić, Jake. Wszystko będzie dobrze.
Zanim zdążył się zorientować, został na chodniku sam. Nie, tym razem na to nie pozwoli. Wszedł do środka i stanął przed recepcjonistką o uśmiechu, który był najlepszą reklamą jej pracodawcy. - Czy mogę panu w czymś pomóc? W to akurat wątpił. Powoli utwierdzał się w przekonaniu, że na wszelką pomoc jest już za późno. - Nie - odparł szorstko. - Pomyliłem drzwi. - Jeśli pan się denerwuje, możemy zaoferować... Popatrzył na nią wrogo i bez słowa wyszedł. W poczekalni Amy usłyszała tę wymianę zdań. Pomyślała, że im mniej oczekuje od Jake'a, tym więcej ma on ochotę jej zaofiarować. - Panno Jones! Tak bardzo chciała pójść za nim i spytać o pewne sprawy... - Panno Jones, pani kolej! - Co takiego? Ach, tak. - Wstała i podążyła za recepcjonistką. I o co mu chodziło z tą różową kokardką? Skoro nie chciał tego dziecka, nie powinno go obchodzić, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka... Jake wyszedł z przychodni wściekły jak diabli. Amy może sobie powtarzać do znudzenia, żeby odszedł, ale on czuł się za nią odpowiedzialny. Przedtem był odpowiedzialny jedynie za los mężczyzn i kobiet, którzy dla niego pracowali. Pragnął dać im pewność, że zdołają wyżywić rodzinę, spłacić raty za dom, wysłać najbliższych na wakacje. A właśnie... Może gdyby potrafił rozwiązać ten problem bez zaangażowania uczuciowego, potraktować beznamiętnie, jak projekt i kolejne wyzwanie, nie uwikłałby się w kłopoty emocjonalne.
Najpierw powinien zgromadzić więcej informacji. Nie miał zielonego pojęcia o potrzebach ciężarnych, a to powodowało, że w dyskusjach z Amy często brakło mu argumentów. Gdy przechodził obok księgarni, wpadł mu do głowy świetny pomysł. Bez wahania wszedł do środka. Sprzedawczyni była bardzo chętna do pomocy. - Zostanie pan ojcem? - rzuciła poufale, gdy zapytał o książki na temat ciąży. Nie czekając na odpowiedź, dociekała dalej: - To pierwsze dziecko? - Hmm... Tak. - Gratuluję! - Podała mu kilka poradników. - Kiedy maleństwo przyjdzie na świat? Uświadomił sobie, że nawet nie spytał Amy o termin porodu. Ależ z niego głupiec! Sprzedawczyni czekała z uśmiechem na odpowiedź, więc zaczął w duchu liczyć. - W grudniu. - Grudzień... To mu nasunęło myśl o ogrzewaniu. Widział w domku Amy porządnie ułożony stos polan. Nie powinna dźwigać tych kloców. Potrzebne jej centralne ogrzewanie i suszarka na rzeczy dziecka... - Wy, młodzi, tak się teraz angażujecie. Zupełnie inaczej niż za moich czasów - powiedziała z uśmiechem. - Pewno będzie pan przy porodzie? - Słucham? - Oczywiście, że nie będzie asystował przy porodzie. Niemożliwe. Skoro jednak nie on, to kto? Kto będzie trzymał Amy za rękę i dodawał jej otuchy? Trzymać za rękę... Czy to wystarczy? Zaraz, zdaje się, że Mike chodził z Willow do szkoły rodzenia... - Mój Boże, zbladł pan na samą myśl! Niech się pan cieszy, że jest pan tylko obserwatorem. - Poklepała go pocieszająco po ramieniu. - Niech się pan nie martwi, na pewno nie będzie tak źle.
Może i tak... Szybko wyszedł, niosąc pod pachą kilka książek. Jasne, on jakoś to przetrwa, ale co z Amy? Nie wszystko da się kupić za pieniądze; nikt go nie może zastąpić u jej boku, gdy będzie rodziła jego syna. Wrócił do kawiarenki na dziedzińcu, by poczekać tam na powrót Amy. Zamówił wodę mineralną i otworzył jedną z książek. Rozwój płodu, miesiąc po miesiącu. Miesiąc po miesiącu opis tego, co czeka przyszłą matkę, podczas gdy jej ciało dostosowuje się do potrzeb rosnącego dziecka. Przez chwilę wpatrywał się w fotografię płodu. Pięć centymetrów długości, a już porusza paluszkami. Zamknął z impetem książkę. Za bardzo się angażował, zapomniał o zachowaniu koniecznego dystansu. Wstał i machinalnie włożył rękę do kieszeni. Palce zacisnęły się na maleńkich bucikach. Vicki patrzyła, jak Amy idzie przez sklep. Weszła za nią do biura. - I jak? Amy odłożyła torbę na biurko i westchnęła. - W porządku. Umiejętność korzystania ze szczoteczki do zębów bardzo popłaca. - Obie wiedziały, że Vicki nie pyta o wizytę u dentysty. - Wszystko w porządku. Nic dodać, nic ująć. Będzie miała dziecko i jest bardzo szczęśliwa. Więc czemu odczuła zawód, kiedy po wyjściu od dentysty nie zobaczyła Jake'a? Nie było go również w kawiarence na rogu, a mówił przecież, że chce porozmawiać... Ciekawe, o czym? Na myśl, że pewnie chciał jej po raz kolejny zaproponować pomoc finansową, odczuła smutek. - Wrócił. - Vicki nie miała wątpliwości, dlaczego Amy jest nie w humorze. - Był w księgarni na rogu i teraz siedzi nad stosem poradników dla przyszłych matek. Amy zmusiła się do uśmiechu.
- Zmyślasz. - Wcale nie - zachichotała Vicki. - Moja ciotka pracuje w księgarni. Zadzwoniłam i wyciągnęłam z niej, co kupił. - Skłoniłaś ją do złamania tajemnicy zawodowej? Ależ to straszne... - Nie jesteś ciekawa? - Vicki wzruszyła ramionami i wróciła do porządkowania półek. - „Rozwój dziecka" mamrotała pod nosem, ustawiając towar - „Pierwsze dziewięć miesięcy"... Jake usiadł za biurkiem, otworzył notes elektroniczny i z bezpiecznej odległości swego biura zaczął opracowywać strategię działania. Sztuka w tym, by zrobić dla Amy wszystko, co możliwe, nie angażując się osobiście. Potrzebny był dobry plan. Zwykle w takich przypadkach zwoływał zebranie całego zespołu, pytał o pomysły, sterował dyskusją, podejmował ostateczną decyzję i rozdzielał zadania. Teraz jego zespół składał się z Dorothy Fuller, którą Amy natychmiast owinęła sobie wokół palca. A może nie wszystko jeszcze stracone? Porozmawia z Dorothy, poprosi, by dyskretnie obserwowała swoją podopieczną i regularnie zdawała mu relację. Doktor Sally Maitland też może zostać jego sprzymierzeńcem. Pójdzie z nią pogadać. No i Willow. Niedawno sama przez to przechodziła, więc pewnie może go wesprzeć radą. Pozostała jeszcze sprawa tego nieszczęsnego remontu... Nie wyśle do Amy żadnego fachowca, bo skończyłoby się na tym, że kazałaby mu odnowić za pieniądze Jake'a połowę domów w wiosce. Trzeba to rozwiązać w jakiś inny sposób. Czas, by dekoratorka, którą wynajął do urządzenia mieszkania, udowodniła, że potrafi zaprojektować coś więcej niż ponure, brązowo - szare wnętrza.
ROZDZIAŁ CZWARTY CZWARTY MIESIĄC. Pod koniec tego miesiąca prawdopodobnie poczujesz pierwsze ruchy dziecka. Przy odrobinie szczęścia ustąpią mdłości. Zaczynają wykształcać się paznokcie. Dziecko osiągnęło długość twojej dłoni. Jake nie mógł w to uwierzyć. Jego dziecko, na razie nie większe od kciuka, ma już paznokcie. Pocieszał się, że kiedy już będzie wiedział wszystko o rozwoju dziecka i o tym, jakich zachowań można się spodziewać po Amy, uda mu się nad wszystkim zapanować. Zdoła odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Oszukiwał sam siebie. Patrzył na fotografie przedstawiające rozwój płodu i nękało go przeczucie, że jest zupełnie bezradny. Utracił kontrolę nad własnymi emocjami i zachowaniami. Dziecko zmieniło jego życie, a on już nie potrafił odzyskać spokoju ducha. Mógł jedynie zaproponować pomoc, ale musiał łaskawie czekać, aż Amy wyrazi na to zgodę. Niecierpliwie czekał na propozycje dekoratorki wnętrz. Chciał mieć pretekst, żeby pojechać do Amy. Teraz z zainteresowaniem oglądał przysłane projekty. Próbki tkanin, cała gama odcieni - wszystko zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu. Gruby folder, który zdawał się drwić z jego zamierzeń. To nie spodoba się Amy, skoro nawet jemu wydało się zbyt bezosobowe, zbyt pozbawione indywidualnego charakteru. Złapał folder i cisnął nim w wazon. Jeszcze zanim wszystko z hukiem wylądowało na wypolerowanej podłodze z jasnego drewna, zdał sobie sprawę, że rozbijanie sprzętów nie przynosi ulgi. Nie pomagało, gdy był dziesięciolatkiem i od tamtych czasów nic się nie zmieniło. Chwasty, chwasty, chwasty... Ciepło i wilgoć sprawiały, że zielsko rosło prędzej, niż nadążała je wyrywać.
Amy opadła na wilgotną ziemię. Sfrustrowana oglądała łyse łodygi fasolki. Dziwne... Taka mała batalia o uprawy powtarzała się co roku. Nie było w tym nic nowego, jednak teraz wymagało znacznie więcej wysiłku. Pierwszy raz, odkąd dowiedziała się, że jest w ciąży, łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach. Niech diabli wezmą Jake'a z jego seksownym uśmiechem i doskonałym ciałem! Nie powinna była słuchać głosu swego serca, a skupić się raczej na słowach swego kochanka. Ostrzegał ją przecież, by na nic nie liczyła. Wtedy myślała, że da sobie z tym radę. Przecież zawsze potrafiła wybrnąć z trudnych sytuacji, jednak tym razem popełniła poważny błąd. Ledwo Jake kupił kilka poradników, a jej już się ubzdurało, że musi mu na niej zależeć. Kolejny błąd... Nawet jej ostatnio nie odwiedzał... Gwałtowny szloch wstrząsnął jej ciałem. Sąsiadka, która zajrzała przez płot, wezwała Willow. - To niepodobne do niej. Na miłość boską, przecież to tylko kilka pędów fasoli. A poza tym o tej porze roku chwasty zawsze atakują ze zdwojoną siłą. - Proszę nas teraz zostawić. - Willow przyjechała najszybciej, jak mogła i w tej chwili próbowała pozbyć się towarzystwa starszej pani. - Powiedz jej, żeby się tak nie forsowała. Nie patrz tak na mnie, Willow Armstrong. Mam siedemdziesiąt osiem lat i widziałam więcej kobiet w ciąży, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Chciałabym wiedzieć, gdzie podziewa się tatuś dziecka. Jak są potrzebni, nigdy ich nie ma, ot co. Telefon zadzwonił, gdy Jake zbierał skorupy wazonu. - Jake Hallam - powiedział do słuchawki. - Nie musisz mi przypominać, jak się nazywasz - usłyszał wściekły szept. - Gdzie ty się podziewałeś? - Nigdzie... W pracy...
- Są ważniejsze rzeczy niż robienie pieniędzy. Najwyższy czas, żebyś wypił piwo, którego nawarzyłeś. - Willow? O co chodzi? Co się stało? - Właśnie znalazłam Amy na grządce w ogrodzie. Całą we łzach. Nie myślisz chyba, że z powodu zżartej przez ślimaki fasolki? Pytanie było czysto retoryczne, bowiem Willow, nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę. - Fasolka? - powtórzył. Zmarszczył brwi. Łzy? Według poradników takie rozedrganie emocjonalne powinno się zacząć dopiero za miesiąc. Złapał kluczyki i już miał wyjść, gdy nagle dotarło do niego, że nie pora teraz na zastanawianie się, w jakim stopniu Amy daje się wtłoczyć w poradnikowe schematy. Właściwie był zadowolony z takiego rozwoju sytuacji. Przecież łzy są pierwszą oznaką słabości. Może wreszcie Amy zechce posłuchać rozsądnych argumentów. Cofnął się i podniósł folder z propozycjami urządzenia pokoju dziecinnego. Drzwi otworzyła mu Willow. Gdy go ujrzała, położyła palec na ustach. - Amy śpi w ogrodzie za domem. Jest zmęczona. Nie powinna pracować tak ciężko, Jake. - Myślisz, że tego nie wiem? Przysłałem gospodynię, żeby jej ulżyć. Właśnie, gdzie ona się podziewa? - Dziś jest niedziela. Nawet najpracowitsza pomoc domowa ma prawo do odpoczynku. - Pokażesz mi, co wyprowadziło Amy z równowagi? - Muszę już wracać do domu. Rozejrzyj się po ogrodzie warzywnym, a sam się przekonasz. Nie zapominaj, że kiedy w organizmie szaleje burza hormonów, trudno zachować równowagę psychiczną. To tak jakbyś się znalazł na emocjonalnej huśtawce.
- Willow, dziękuję, że po mnie zadzwoniłaś. - A do kogo miałabym się zwrócić? Amy nie ma rodziny. - Willow? Powiedz mi jeszcze, to kombi, którym jeździsz... Poleciłabyś je? Dla matki z dzieckiem? Cofnęła się i w milczeniu objęła Jake'a, jakby rozumiała, co przeżywa. Patrzył za nią przez chwilę, potem poszedł do ogrodu. Amy spała na leżaku ustawionym w cieniu słodko pachnącego kapryfolium. Schylił się, przez chwilę patrzył, jak miarowo unosi się jej pierś. Nagle uświadomił sobie, że gdyby przebudziła się teraz, przeraziłaby się śmiertelnie, widząc go nad sobą. Poszedł więc obejrzeć straty w warzywnej części ogrodu. A zatem nie tylko hormony należało winić za łzy wylane przez Amy. Jake przyznał w duchu, że pewnie też szlochałby nad tak zdziesiątkowanymi plonami. Rozejrzał się. Chwasty przerastały kwiaty. Trawa wymagała przystrzyżenia. Trzeba skłonić Amy, żeby zgodziła się przyjąć kogoś do pomocy. Rzucił na nią okiem. Wciąż jeszcze smacznie spała. Mógłby usiąść sobie z boku i popatrzeć na nią. Mądrzej będzie jednak, jak sądził, zabrać się do pracy i zrobić coś pożytecznego. Amy przekręciła się i przez chwilę wsłuchiwała w dźwięk motyki uderzającej o ziemię. Czasami słychać było zgrzyt metalu o kamyk. - Willow? - Zaspana, powoli uniosła powieki. - Nie powinnaś... Jake... Rozebrany do pasa, z zapamiętaniem pracował w ogrodzie. Jego smukłe, pięknie umięśnione ciało błyszczało w popołudniowym słońcu. Wyglądał wspaniale, znacznie lepiej niż w jej snach.
Nie widziała go od sześciu tygodni. Myślała już, że umrze z tęsknoty. A teraz wrócił i pracował w jej ogrodzie. On sam, a nie opłacony przez niego człowiek. Zamrugała i gwałtownie usiadła. Świat zawirował, ale Jake już był przy niej. - Nie wstawaj tak szybko, bo zemdlejesz. - Wziął ją za rękę, jakby bał się, że upadnie. - Wiem - syknęła zirytowana. - Co ty tu robisz? - Dzwoniła do mnie Willow. Powiedziała, że przydałoby ci się trochę pomocy w ogrodzie. - Nie powinna była tego robić. - Zgadza się, to ty sama powinnaś mnie wezwać. - I poprosić o pomoc w godzinach wolnych od pracy? Czyżby w niedzielę nie można było zamówić nikogo z agencji? Wyprostował się. - Nie miałem lepszych planów na weekend, a to całkiem dobre zajęcie. Przynieść ci herbatę? Coś zimnego? Może kanapkę? - Dlaczego wszystkim wydaje się, że muszę bez przerwy popijać herbatę? - spytała zrzędliwie. Kiedy zaczęła wstawać, położył dłoń na jej ramieniu. - Siedź. Pełnię dziś rolę pomocy do wszystkiego. - Nie wiem, czy mnie stać na twoje usługi. Ile bierzesz za godzinę? - Znacznie więcej niż przeciętny ogrodnik pracujący na akord. Postaraj się więc wykorzystać mój czas maksymalnie. Uśmiech Jake'a był zaraźliwy. Z początku nie wiedziała, jak potraktować jego nagłe pojawienie się, motywy tak szybkiej reakcji na alarmistyczne wieści Willow. A właściwie, jakie to ma teraz znaczenie? Był tutaj i tyle musiało jej wystarczyć.
- Przy czajniku znajdziesz torebki z herbatką rumiankowo - miodową. W puszce jest trochę pierniczków. Cofnął rękę z jej ramienia. Natychmiast poczuła chłód i zrobiło jej się przykro. Ponownie otworzyła oczy, dopiero gdy usłyszała brzęk naczyń. Jake postawił tacę na ziemi i sięgnął po koszulę, która wisiała na gałęzi obok. - Jak idzie remont? - spytał na pozór od niechcenia. - W ogóle nie idzie. - Sięgnęła po kubek. - Wciąż nie mogę znaleźć odpowiedniej farby do pomalowania sufitu. Trudno trafić na właściwy odcień. - Wzruszyła ramionami. Na razie nie ma pośpiechu. - Czyżby? Jak myślisz, jak długo jeszcze będziesz mogła skakać po drabinach? Sześć, osiem tygodni? Nie mówiąc już o tym, że w ogóle powinnaś omijać je z daleka. - Sześć tygodni to szmat czasu. - Zakładając, że kiedyś jednak trafisz na ten swój odcień. Na szczęście, znam zdolną dekoratorkę. - Z wahaniem wręczył Amy folder. Na okładce widniało nazwisko bardzo znanej projektantki wnętrz. - Przejrzała swoją bazę danych, żeby znaleźć dokładnie to, o co ci chodzi. - Wynająłeś projektantkę, żeby urządziła pokój mojego dziecka? Bez porozumienia ze mną! Nie zdradzała tak łatwo swoich uczuć. Wcześnie zrozumiała, że ludzie czują się skrępowani w towarzystwie osób nie potrafiących panować nad emocjami. Jednak przy Jake'u Hallamie trudno było zachować kamienną twarz. - Bez porozumienia z tobą? Żartujesz? - Nie zwiódł jej niewinnym uśmiechem. - Prosiłem tylko, żeby zajęła się kolorystyką. Cała reszta to już jej własna inicjatywa. Będzie robić te projekty, dopóki któregoś nie zaakceptujesz. Przejrzyj to i powiadom mnie, co o tym sądzisz. Nie ma pośpiechu powtórzył jej własne słowa. Ostatecznie w miarę upływu czasu będzie coraz grubsza i mniej sprawna, a zatem również
bardziej skora do przyjęcia oferowanej pomocy. Przynajmniej miał taką nadzieję. - Mnie osobiście podobają się ściany pomalowane w granatowe pasy, są w dobrym stylu. Nie potrafił uśmiechem pokryć napięcia, gdy czekał na jej reakcję, pewien, że nie oprze się pokusie i zaraz zerknie na projekt, - Dzięki - uśmiechnęła się zdawkowo. - Postaram się wziąć to pod uwagę - powiedziała wreszcie i odłożyła folder na bok. Pociągnął łyk ziołowej herbatki. Skrzywił się i postanowił poruszyć kolejny nurtujący go temat. - Dlaczego nie prowadzisz samochodu? Filiżanka zadrżała niebezpiecznie w jej ręce. Tego już za wiele. - A jakie to ma znaczenie? - Powinnaś prowadzić. Może do tej pory ta umiejętność nie wydawała ci się przydatna, ale bez samochodu trudno jest połączyć pracę w pełnym wymiarze z macierzyńskimi obowiązkami. Spytaj Willow. Na pewno powie to samo. Amy wolno nabrała powietrza. Nie chciała o tym rozmawiać. - To nie twoja sprawa, Jake. Nie wiem, po co właściwie przyjechałeś. O nic cię przecież nie prosiłam. - Powtarzasz to do znudzenia. Chcesz, żebym sobie poszedł? O to ci chodzi? Naprawdę sądzisz, że w ogóle nie obchodzi mnie dobro mojego dziecka? Jego dziecka? Zabrzmiało to zbyt zaborczo jak na mężczyznę, który za wszelką cenę próbował wykpić się od ojcowskich obowiązków. - Jest mi obojętne, co cię obchodzi, a co nie. - Straciłaś prawo jazdy? - nie rezygnował. Tylko to mu przyszło do głowy. Dlaczego nie potrafił zaakceptować faktu, że są ludzie, którzy nie chcą prowadzić samochodu?
- Nie, Jake. Nie straciłam. Nigdy nie miałam prawa jazdy. Zrezygnowałam z kursu. - Najwyższy czas, żeby nadrobić zaległości. Oddech. Uśmiech. Oddech. - Nie ma obowiązku posiadania prawa jazdy, Jake. - Jej ton wskazywał, że uznała dalszą dyskusję za zbędną. Słuchał jej uważnie. Mówiła chłodno, z pewnym lekceważeniem, ale wyczuwał jakąś fałszywą nutę. Od chwili gdy ją poznał, był wyczulony na każdą zmianę jej głosu. Panna Amaryllis Jones pokazywała światu chłodną, opanowaną twarz. On jednak wiedział, że to tylko maska. Był z nią, gdy ją zrzuciła, gdy gorąca, pełna namiętności straciła nad sobą kontrolę. Przeczuwał, że nie prowadzi samochodu, gdyż czegoś się boi. Pod wpływem impulsu wziął ją za rękę. - Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Jake... - Mógłbym ci pomóc. - Nie potrzebuję pomocy. - Uwolniła rękę i powoli wstała. - Boże - rozejrzała się po ogrodzie, starannie unikając wzroku Jake'a - widzę, że nie próżnowałeś. Jake westchnął cicho. W przeszłości Amy musiało spotkać coś strasznego, o czym nie czuła się na siłach mówić. Nie będzie teraz nalegał, skoro sama narzuciła dystans. Właściwie powinien być jej wdzięczny. Gdyby nie jej chłód, już dawno porwałby ją w objęcia i zapewnił, że nigdy nie pozwoli jej skrzywdzić. Puste słowa. W żadnym razie nie powinien składać obietnic bez pokrycia. - Masz jeszcze sadzonki fasoli? Zdążę uporać się z tym przed wyjazdem - rzucił od niechcenia. Takie przyrzeczenia mógł składać. Pochwycił jej pełne wątpliwości spojrzenie. Nie zawsze mieszkałem w luksusowych apartamentach.
- Wiem. Kiedy mieliśmy zostać rodzicami chrzestnymi Bena, Willow powiedziała mi, że część dzieciństwa spędziłeś w rodzinie zastępczej. - Nie podjął tematu. - Chyba już za późno na sadzenie fasoli. - Przyjmie się jeszcze. Wzruszyła ramionami. - Skoro tak się upierasz... Poszukaj w cieplarni. - Przydałaby mi się pusta plastikowa butelka po płynie do zmywania. I nożyczki. - Teraz najwyraźniej była zaintrygowana. Przechyliła głowę na bok, a kąciki ust uniosły się w uśmiechu. Zapragnął nagle wziąć ją w ramiona, przyciągnąć do siebie i pocałować. Gdyby nie to, że przypadkiem dowiedział się o dziecku, całkiem możliwe, że teraz kochałby się z nią, całkiem nieświadomy jej sekretu. Czyżby to był jego największy problem? Dziecinne dąsy, bo flirt nie potoczył się utartym szlakiem i skończył się, zanim na dobre się rozpoczął? Chyba tak, bo jak inaczej wytłumaczyć te ciągłe powroty do Amy? Pożądanie nie wygasło, wręcz przeciwnie, przybierało na sile... - Nożyczki? - powtórzyła z wahaniem. - Lepsze byłyby nożyce z ząbkami. - Muszę poszukać. Godzinę później cenne sadzonki Amy bezpiecznie tkwiły w ziemi, w ochronnych, plastikowych rurkach. Tej sztuczki Jake nauczył się od swojej z gruntu praktycznej zastępczej matki. W kuchni przejrzał zawartość lodówki. - Co robisz? - Zastanawiam się nad kolacją. Nie masz zbyt dużych zapasów. Powinnaś się teraz dobrze odżywiać, nawet jeśli czasami miewasz nudności. Czy ten ser jest pasteryzowany? Wiesz, że powinnaś jeść wyłącznie pasteryzowany ser? - Tak jest, Jake - odpowiedziała, z trudem zachowując powagę.
- I dużo zieleniny. - Powiedz, w którym poradniku to wyczytałeś? „Pierwszych dziewięć miesięcy" czy „Rozwój dziecka"? Jake poczuł, że się czerwieni. Czyżby potrafiła czytać w jego myślach? Znów przypomniały mu się żarty Mike'a o czarownicy i jej miotle. Wzięła na ręce kota, który łasił się do jej nóg. - Ciotka mojej sprzedawczyni pracuje w księgarni, w której robiłeś zakupy. - Nie sądziłem, że prywatne zakupy staną się publiczną tajemnicą. - Bo nie znasz Vicki. - Właściwie przeczytałem to w ,Będziesz ojcem" przyznał się. - Chcesz też przeczytać? Pełno tam praktycznych porad... - Myślę, że tobie bardziej się przydadzą niż mnie. Słuchaj, może poszlibyśmy do pubu i pozwolili, żeby nas ktoś obsłużył? Miałam dziś taki zamiar. - Sama? - Zabrzmiało to bardzo zaborczo. - Jeśli miałbym przeszkadzać, po prostu powiedz. - Ależ wręcz przeciwnie. Mężczyzna, który sam z siebie łapie za motykę, jest zawsze miłe widziany. Tylko pamiętaj, że przyszedłeś tu z własnej woli. Ja cię nie wzywałam. - Dobrze, że ktoś cię wyręczył. Przepraszam - dodał po chwili - jesteś dorosła, możesz sama chodzić do pubu. - Tak, mogę. To bardzo sympatyczna wioska. Wszyscy tu wszystkich znają i wszyscy wiedzą, co dzieje się u sąsiadów. Nie przeszkadza ci to? Możemy pójść gdzie indziej. Uciekać? Ukrywać się? Do diabła, na pewno nie. Niech myślą, co chcą. On jest w porządku, stara się właściwie zadbać o Amy i dziecko. To nie jego wina, że ona odrzuciła jego pomoc. - Chodźmy do pubu.
Przeszli przez trawnik, starając się trzymać na odległość ramienia, jakby wiedzieli, że nie powinni się dotykać. Kiedy weszli do pubu, Amy zatrzymała się na moment - Co jest? Coś się stało? - Nie, nic. W porządku. Co będziesz jadł? - Usiądź, zajmę się tym. - Ależ ty jesteś wynajętym pomocnikiem. - Wliczę to w koszty. Co ci zamówić? - Jakiekolwiek danie z makaronem - uśmiechnęła się - a także piwo imbirowe. - Masz nudności? - zaniepokoił się. - Nie, po prostu bardzo je polubiłam. Wreszcie będziesz miał okazję porozmawiać z Dorothy. - A kto to taki? - Gospodyni, której płacisz, żeby mnie pilnowała. Gra tam w rzutki. Patrz, jest świetna. Muszą być zadowoleni, mając ją w drużynie. - Niech się cieszą, jeszcze tu trochę pobędzie. Na razie może dajesz sobie bez niej radę, ale w końcu i tobie się przyda. - Podszedł do baru, złożył zamówienie, starając się zignorować denerwujące uczucie, że stoi wśród ruchomych piasków i z każdym krokiem pogrąża się coraz bardziej. Zaniósł do stolika szklanki i usiadł obok Amy. - Też pijesz piwo imbirowe? Mam nadzieję, że nie dostałeś mdłości dla towarzystwa? - spytała z przekornym uśmiechem. - Prowadzę - odparł bez namysłu. - Powiedz mi, co się stało, kiedy tu weszliśmy, - Poczułam ruch dziecka. Przynajmniej tak mi się zda - je. Był taki leciutki jak trzepot skrzydeł motyla... Tak! - Sięgnęła po jego rękę i położyła na swoim brzuchu. Nie był pewien, czy wyczuł jakikolwiek ruch, ale nie chciał jej sprawiać przykrości.
- Nie zamierzasz wyjść? Może powinnaś poleżeć z nogami w górze... - szepnął, nagle bardzo wzruszony. - A co na to wszystkie poradniki, które przeczytałeś, przyszły ojcze? Tyle książek, i wszystko na nic? Podniósł wzrok i zobaczył, że Amy się z niego śmieje. Zmieszany, cofnął rękę. - Wszystko obracasz w żart - powiedział z lekkim wyrzutem. - I tu się mylisz. Nigdy w swoim życiu nie traktowałam niczego z większą powagą. - Rzeczywiście? Czyli zdecydowałaś już, gdzie będziesz rodzić? Jest w pobliżu jakaś dobra klinika położnicza? Może zamówić miejsce w którymś z prywatnych szpitali? Może w Londynie? - Konkrety. Trzeba trzymać się konkretów. - Tak. I nie. Tak, zdecydowałam, gdzie będę rodzić. I nie, prywatna klinika nie będzie potrzebna. Będę rodzić w domu. - W domu? Czy ty masz dobrze w głowie? - Podniósł głos tak bardzo, że ludzie przy stoliku obok przerwali rozmowę i odwrócili się. Amy uśmiechnęła się do nich uspokajająco. - To przecież jak u Dickensa - ciągnął, gdy ponownie odwróciła się do niego - nikt już nie rodzi dzieci w domu. A jeśli coś pójdzie nie tak? To będzie grudzień, może padać śnieg. Co będzie, jeżeli karetka nie zdoła dojechać? Nie, nie pozwolę na to. - Pewnie do tego czasu zrozumiesz, że w tej kwestii nie masz nic do powiedzenia. - Cholera... - urwał. Do stołu podeszła kelnerka i rozłożyła sztućce. Niecierpliwie czekał, żeby odeszła. - O co chodzi? - spytała Amy, gdy znów zostali sami. - Nie zniosę tego. Nie zniosę takiego odsuwania mnie poza nawias. To również moje dziecko. Chcę, żeby mój syn
nosił moje nazwisko. Chcę... - przerwał. Już nie wiedział, czego chce. Położyła rękę na jego dłoni. - Jeśli chcesz, żeby wpisano twoje nazwisko na świadectwie urodzenia, musisz pójść ze mną do urzędu. Ale to i tak nie da ci prawa decydować, gdzie urodzi się nasza córka. - Przecież porody domowe są ryzykowne. - Nie, nie są. Choć nie musisz wierzyć mi na słowo. Sprawdź to w którejś z książek, które tak chętnie cytujesz. - Żebyś wiedziała. Amy wzięła widelec i zaczęła jeść. - Powiedz, co robiłeś od naszego ostatniego spotkania? Interesująco spędzasz wolny czas? - Celowo zmieniła temat. Długo milczał, aż wreszcie wzruszył ramionami i odpowiedział: - Zawsze pracuję. Nie mam czasu na nic innego. - Nawet dla swojej rodziny? Nie widujesz się ze swoją matką? Willow mówiła... - Willow nie wie nic o mojej matce. Nie mam matki ani rodziny. Nikogo, z kim chciałbym utrzymywać kontakty. Jest tylko Lucy. - Słynna ciocia Lucy? Musi być wspaniałym człowiekiem, prawda? - Myślę, ze jest. - Mówiłeś jej o dziecku? Może należałoby? - spytała, gdy przecząco pokręcił głową - Na pewno powinienem. Kłopot w tym, że wiem, co ona na to powie. Amy roześmiała się. - Jesteś trochę za stary, żeby za karę kazać ci iść do łóżka bez kolacji. - To starsza pani o staroświeckich zasadach - skwitował ponuro.
- Mogę pojechać z tobą, jeśli chcesz. Przysięgnę, że to była moja wina. Oczy Amy błyszczały z zadowolenia, gdy patrzyła na pogrążonego w rozterkach Jake'a. Wiedział, że Lucy pokochałaby ją. Kochać - to słowo dawno odarte ze znaczenia... Zbyt łatwe do wymówienia, nadużywane. Dlatego usunął je ze swojego słownika. - Dzięki za propozycję, Amy. Ona ci nie uwierzy. A gdybym zabrał cię do niej i jednocześnie zawiadomił o dziecku, zapytałaby o datę ślubu. I może rzeczywiście powinniśmy się pobrać. - Starannie, niemal z pietyzmem położył widelec na talerzu. Odczekała chwilę, pewna, że musiała się przesłyszeć. - Słucham? Jedną z rzeczy, które wiedział na pewno, było to, że nigdy się nie ożeni. Jednak w tym przypadku sytuacja wymagała zdecydowanego działania. Zresztą, to byłby tylko układ, wygodny dla obu stron. - Przemyśl to. Mógłbym opiekować się tobą i dzieckiem we właściwy sposób. - No i miałby swoje prawa. Prawo do przypilnowania, by Amy zaczęła o siebie należycie dbać. - Czy to były oświadczyny, Jake? Zanim odważył się spojrzeć na jej rozpromienioną twarz, minęło trochę czasu. - Chcę ci zapewnić poczucie bezpieczeństwa. To wszystko. - Nazwisko i książeczkę czekową? - To wszystko, co mam ci do zaofiarowania - rzucił oschle i natychmiast pożałował tych ostrych słów. - W takim razie, nie, dziękuję. - Krok do przodu, dwa w tył, pomyślała Amy, ponownie zabierając się do jedzenia. - Czego ty chcesz, Amy?
Ciebie. Twego ciała i duszy, pomyślała ze smutkiem. Ale nie był to dobry moment na okazywanie słabości. - Niczego. Już ci to mówiłam. Zapomnij o mnie. - Próbowałem. Nie potrafię. - Ale właśnie tego chcesz. Nie potrafisz wziąć na siebie odpowiedzialności za dziecko. Czy o to chodzi? Nie możesz zobowiązać się, że zawsze będziesz na miejscu? Boisz się, że możesz zawieść i nie sprostasz zadaniu? Że tak samo jak twoja matka uciekniesz, gdy okaże się, że to brzemię zbyt cię przytłacza? - Jeśli wolisz tak myśleć. - Jake nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. Słowa Amy raniły mniej niż prawda. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że rozumiem. Wolę, byś odszedł, niż zmuszał się do robienia czegoś wbrew sobie. Tak będzie nam obojgu łatwiej. - Tak uważasz? Jeżeli chcesz, żebym odszedł, przyjmij pieniądze. - Przykro mi, Jake. Tego akurat nie zrobię. Odwróciła się i przez jakiś czas patrzyła na tablicę wywieszoną przy barze. Po dłuższej chwili odchrząknęła i zaproponowała: - A gdybyś tak spróbował mnie udobruchać tortem truskawkowym?
ROZDZIAŁ PIĄTY PIĄTY MIESIĄC. Ruchy dziecka są już wyraźnie wyczuwalne. Ciąża staje się widoczna. W tym okresie niektóre kobiety bywają szczególnie przewrażliwione i płaczliwe. Czas zapisać się na zajęcia w szkole rodzenia. Jake odszedł od komputera. Zostawił arkusz kalkulacyjny, za to otworzył książkę ze spisem dziecięcych imion. Przerzucał kartki na chybił trafił. Mark? A może James? James Hallam brzmi nieźle. Ale już James Jones fatalnie. George. Dobre, solidne imię. George Hallam. George Hallam Jones. Znów źle. To Jones wszystko psuje. Małżeństwo mogłoby rozwiązać ten problem. Co z tego, skoro Amy nie spodobał się ten pomysł. Chciała więcej, niż mógł jej dać. Denerwowała go ta sytuacja, ani trochę mu się nie podobała. A jednak bezustannie zaglądał do modnych sklepów z artykułami dla niemowląt, gdzie z niedowierzaniem i zachwytem oglądał maleńkie ubranka, kupował książki wypełnione imionami, jakich nikt o zdrowych zmysłach nie nadałby swemu dziecku. Znalazł też czas, żeby załatwić samochód dla Amy. Maggie zajrzała do gabinetu. - Przyprowadzili samochód. Zejdziesz? - Oczywiście. Muszę poznać to auto, zanim posadzę w nim Amy. - Ty? - roześmiała się. - Ty zamierzasz uczyć ją prowadzić?! - Co ci się nie podoba? - zirytował się. Doszedł do wniosku, że Maggie na zbyt wiele sobie pozwala. - Ależ skąd. To spore poświęcenie, zważywszy, że nie chcesz mieć z nią nic wspólnego. Bo o to ci chyba chodzi? Na to powinien natychmiast odpowiedzieć twierdząco, ale po cóż się oszukiwać? Tracił apetyt, coraz gorzej sypiał.
Wystarczyło zamknąć oczy, a już pod powiekami przewijały się obrazy z nocy, którą spędził z Amy. - Mógłbym zapisać ją na kurs, ale wiem, że nie będzie na niego chodzić. Nie ma innej metody, żeby posadzić ją za kierownicą. Dziś już nie wrócę do biura. - A może weźmiesz sobie wolne do końca tygodnia? I tak jesteś tu obecny wyłącznie ciałem, bo duchem na pewno nie. - Nie bądź śmieszna. Nie mogę zniknąć w środku... - Jake - tłumaczyła łagodnie - czy firma przestałaby funkcjonować, gdybyś na przykład jutro wpadł pod autobus? Może przez tydzień lub dwa bylibyśmy bezradni jak dzieci we mgle, ale nie ma ludzi niezastąpionych. Weź po prostu kilka dni wolnego i rozwiąż swój mały problem. - To nie jest... - Problem? - Mały. Uśmiechnęła się. - W porządku. Nie będzie cię trzy dni, ale masz przecież telefon komórkowy. Jeśli coś będzie się działo, zawiadomimy cię. - Masz rację, poprzekładaj wszystkie spotkania z tego tygodnia. Załatwię wszystko, czego Amy potrzebuje i wreszcie będę mógł zapomnieć o całej sprawie. - Jasne. - Nie brzmiało to przekonująco. - Amy? Tu Jake. Przełknęła nerwowo ślinę i mocniej przycisnęła mały telefon komórkowy do ucha. Myślała już, że ostatnim razem wziął sobie do serca jej radę i wyrzucił ją z pamięci. Ona nie potrafiła zapomnieć. Ostatnia myśl przed zaśnięciem poświęcona była Jake'owi. Tak samo, jak pierwsza po przebudzeniu. Było jej coraz trudniej z tym żyć. Ilekroć go widziała, z trudem zachowywała pozory chłodu i obojętności. Wystarczył dźwięk jego głosu, a już słowa
więzły jej w gardle. Co by to było, gdyby w końcu Jake skorzystał z dobrej rady i rzeczywiście o niej zapomniał? Zniesie i to. Przeżyje. Przeżyła już gorsze rzeczy. Jednak zaczynała żałować, że nie przyjęła propozycji jego dziwacznych oświadczyn... Dobry Boże, co jej chodzi po głowie? Wzięła głęboki oddech. Starała się pamiętać, że jest samodzielna i nie potrzebuje pomocy. Chciałaby iść przez życie z kimś, kto będzie jej partnerem w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie było sensu wiązać się z mężczyzną, który traktował małżeństwo jak przykry obowiązek i nieuniknione następstwo jednej szalonej, namiętnej chwili zapomnienia. - Amy? Jesteś tam? - Przepraszam, Jake. Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała trochę bez sensu. - Dla mnie? Skądże znowu. Dzwonię, żeby sprawdzić, czy już zapisałaś się na zajęcia w szkole rodzenia. - Co takiego? - Szkoła rodzenia. Według mojej książki powinnaś już o tym pomyśleć. - Doprawdy? Dzięki, że mi o tym mówisz. Zaraz się tym zajmę. Czy to wszystko? Jestem zajęta... - Nie... Myślałem, że moglibyśmy zjeść dziś razem kolację. - Ach, tak? - Nie zamierzała odgrywać przed nim zapracowanej kobiety interesu, ale nie chciała też zbyt skwapliwie przystać na propozycję. To byłaby oznaka słabości. Odczekał chwilę i zapytał ponownie: - Amy, czy zjesz ze mną kolację dziś wieczorem? Oczywiście, jeśli nie jesteś zajęta. Wiem, że należało zadzwonić wcześniej. Masz własne życie... Roześmiała się.
- Od wtorku do soboty sklep, wieczorami praca papierkowa, a w ogóle to jestem w ciąży. Jakie życie masz na myśli? - Czyli zgadzasz się? - upewnił się. - Z przyjemnością zjem z tobą kolację. - Dziękuję. Zdecydowałaś już, na jaki kolor pomalujesz sufit w pokoju dziecinnym? - Jeszcze nie. Nie chciałbyś mi w tym pomóc? zaproponowała. - Z przyjemnością. O której zamykacie? Przyjadę po ciebie i pójdziemy to załatwić. - Dzisiaj nie. Muszę pójść do supermarketu i nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Powinnam być w domu przed wpół do siódmej. Tam się spotkamy... - Mam inny pomysł - zasugerował. - Zrób listę. Pojadę po zakupy, nie będziesz musiała tłuc się z siatkami autobusem. - Tak, jasne. Już widzę, jak latasz z wózkiem po supermarkecie. - A dlaczego nie? Gdy jeżdżę do cioci Lucy, zawsze pomagam jej w sklepie. Ciągle nie chce z niego zrezygnować, mimo że od lat namawiam ją, by przeprowadziła się do wygodnego domku w Bournemouth. - Z tego wniosek, że wysiłek powinieneś wkładać raczej w nawiązanie kontaktów z bardziej posłusznymi kobietami. - Tak czy inaczej, umiem zrobić zakupy. Chyba że jesteś jakoś szczególnie przywiązana do biegania ze sklepowym wózkiem. W takim razie pomogę ci pchać. - Wspólne robienie zakupów? Myślałam, że nie znosisz takich rzeczy. - Półki sklepowe nie stwarzają zbyt wielkiego zagrożenia dla dobrze zorganizowanego kawalera. O ile oczywiście powstrzyma się przed oglądaniem produktów, z których można by urządzić wesele po promocyjnej cenie.
- Wiesz, jesteś niemożliwy. - To moja specjalność, kochanie. Bierz się za robienie listy. Nie zapomnij o brokułach... - Nie nazywaj mnie tak! Jake wysiadł z samochodu, przeciął brukowany dziedziniec i otworzył drzwi sklepu. Młoda kobieta właśnie coś pakowała do czarno - złotej firmowej reklamówki. - Zaraz się panem zajmę - zaczęła, ale poznawszy Jake'a, przerwała. Położył palec na ustach. Amy stała w pokoju biurowym. Ręką podpierała plecy. Ucieszył się, że ciąża jest już tak widoczna. Płaski do tej pory brzuch zaokrąglił się w miejscu, gdzie rosło jej dziecko. Ich dziecko. Opuścił rękę, w której trzymał telefon. - Jake? Jesteś tam? - powtarzała do słuchawki. Wyłączył swoją komórkę, - Cholera, straciłam zasięg. - Przyjechałem po listę zakupów. Jest gotowa? Spojrzała z niepokojem na swój telefon, potem odwróciła się. Niepokój przemienił się w uśmiech, na krótką chwilę, zanim Amy zdążyła przywołać na twarz wyraz chłodnej obojętności. Podszedł do niej, wziął ją za rękę, pocałował w policzek. Jej skóra w dotyku była niesłychanie gładka, pachniała kwiatami. Amy była kwintesencją kobiecości, tym wszystkim, o czym może marzyć mężczyzna. O ile oczywiście potrafi marzyć... - Powinnaś siedzieć, kiedy tylko możesz - powiedział, cofając się gwałtownie. - A w ogóle to pora zacząć nosić bardziej praktyczne obuwie. Spojrzała na swoje ukochane pantofle na wysokich obcasach.
- Wiem. Nawet mam takie na zmianę, ale nie wkładam ich, dopóki nie muszę. W końcu nie będę miała wyjścia, ale przynajmniej na razie próbuję zachować pozory elegancji. - Ty zawsze wyglądasz świetnie. Jesteś piękna. Poprowadził ją do krzesła, a gdy usiadła, schylił się i zdjął jej pantofle. Delikatnie pogłaskała go po policzku. - A ty, pochlebco, jesteś tu zawsze mile widziany. - Miałem nadzieję, że to powiesz. Wziąłem kilka dni wolnego. - Pod biurkiem znalazł buty na płaskim obcasie i pomógł jej wsunąć w nie stopy. - O, i jak zamierzasz je wykorzystać? - Nie zamierzam wciąż się o ciebie zamartwiać, siedząc w biurze, i dlatego postanowiłem uporządkować to i owo w twoim życiu. - Nie lubię porządków. Ile razy powtarzałam, że nie musisz się o mnie martwić? - Nie ułatwiasz mi życia. Przyjmij pieniądze lub przynajmniej pomoc, którą proponuję... - Pozwoliłam ci wyrwać chwasty i posadzić fasolę zaprotestowała. - No właśnie, dlatego tu jestem. Doceniłem twoją wspaniałomyślność i wyciągnąłem odpowiednie wnioski. Nie pozwalasz mi za nic płacić, ale nie protestujesz, gdy pomagam ci osobiście. - Jesteś bardzo bystry - uśmiechnęła się. - Gdybym był bystry, nie znalazłbym się w takiej kłopotliwej sytuacji. Ale szybko się uczę. Dlatego wziąłem krótki urlop dla ojców, by pomalować pokój dla naszego dziecka. - Jake... - Tylko tyle zdołała wyszeptać. - Chyba nie będzie problemu z zarezerwowaniem pokoju w tutejszym pensjonacie? - zapytał.
- To sezon. Nie mają wolnych miejsc. - Może w takim razie spróbuję w pubie, a jeśli i to nie wypali, poproszę Mike'a i Willow, by pozwolili mi skorzystać z pokoju gościnnego. - Ja mam pokój gościnny. - A zatem miałaś gdzie umieścić Dorothy Fuller. Mówiłaś, że właśnie go odnawiasz. - Niestety, byłam zbyt zajęta, żeby w ogóle zacząć. Ale tobie nie będzie przeszkadzało, że wstając z łóżka, natkniesz się na pędzel do malowania. Naprawdę chcesz tu kilka dni zostać? - Jak najbardziej. Napisz, co ci potrzeba. Pojadę do supermarketu, a potem odwiozę cię do domu. Pomyślałaś o jakimś zastępstwie na czas urlopu macierzyńskiego? Może ja mógłbym pomóc? - zaproponował, biorąc od niej kartkę z listą zakupów. - Doceniam twoją chęć niesienia pomocy, Jake, ale co ty wiesz o leczniczych właściwościach olejków zapachowych? Nie drgnął jej nawet jeden mięsień twarzy, ale w głosie zabrzmiała wyraźnie wyczuwalna złośliwość. - Mógłbym znaleźć kogoś odpowiedniego. - Ach, chyba że tak. Właściwie Vicki daje sobie świetnie radę sama. Wie o interesach tyle, co i ja. A od przyszłego tygodnia jej siostra zaczyna u nas pracę na pół etatu. Gdy urodzę dziecko, przejdzie na pełny etat. Potem zobaczymy. Zadowolony? - Amy! Przydałaby mi się twoja pomoc - zawołała Vicki z głębi sklepu. - Już idę! Zaufaj mi, Jake. Wiem, co jest ważne powiedziała i z pomocą Jake'a wstała powoli z krzesła. Stanęła przed nim. Nawet na płaskich obcasach była bardzo wysoka. Niezwykle piękna. Pragnął jej tak gorąco, że stawał się zupełnie bezbronny.
- Nie, Amy, nie wiesz. Gdybyś wiedziała, nie podarłabyś czeku. Podniosła jego dłoń i otarła o nią policzek. - A ja już myślałam, Jake, że coraz lepiej się rozumiemy. Wybacz, klienci czekają. - Delikatnie puściła jego rękę. Zostawiła go w biurze i poszła pomóc Vicki obsługiwać klientów. Słyszał jej łagodny, ciepły głos, gdy wyjaśniała, że najlepszym lekiem na bezsenność jest masaż szyi olejkiem lawendowym. Zaczął się zastanawiać, jak by to było czuć palce Amy na obolałych i zesztywniałych mięśniach karku. Chciałby tego doświadczyć, tak samo jak pragnąłby zasypiać obok niej, budzić się co rano... Jedliby razem posiłki, chodziliby na spacery, byliby ze sobą... do końca życia. Przez chwilę pozwolił rozkwitać tej kuszącej wizji, wreszcie chwycił listę zakupów. - Zabiorę cię stąd po zamknięciu sklepu - przypomniał, przepychając się przez tłum klientów. Już w drzwiach obejrzał się. Dotarło do niego nagle, że bez względu na to, jak potoczą się ich losy, są złączeni ze sobą na zawsze. Jakby słysząc jego myśli, spojrzała na niego. 1 uśmiechnęła się. Amy próbowała skoncentrować się na pracy, ale myśl o Jake'u uparcie wracała. Nie udało mu się wyplątać z niezręcznej sytuacji w najprostszy z możliwych sposobów, czyli wypisując czek, dlatego też postanowił zmienić taktykę. Łudził się, że pomagając jej osobiście w załatwieniu różnych praktycznych, a uciążliwych spraw, pozbędzie się wyrzutów sumienia. To może być początek, pierwszy krok w dobrym kierunku. - Już czas. Zamykaj, Vicki. - Nie chcesz chyba, żebym zatrzasnęła twojemu mężczyźnie drzwi przed nosem?
Amy zapatrzyła się na idącego w ich kierunku przez dziedziniec Jake'a. - On nie jest mój, należy tylko do siebie. - Żaden człowiek nie żyje wyłącznie dla siebie, Amy. Przecież w grudniu przyjdzie na świat wasze dziecko. Dziś wieczorem natomiast Jake na pewno będzie twój. Wykorzystaj to najlepiej, jak potrafisz. Jake otworzył drzwi. - Gotowa? - Muszę tylko... - Nic nie musisz, Amy. Potrafię zamknąć sklep. Amy uśmiechnęła się. - Umiesz robić mnóstwo rzeczy, Vicki. Dzięki Bogu, że nie wpadłaś jeszcze na pomysł, by otworzyć własny sklep. - Z takim pospolitym nazwiskiem? Vicki Johnson - to nie brzmi dumnie. Za to Amaryllis Jones... Szkoda, że moja mama nie miała takiej wyobraźni. No, idź już. I nie chcę cię tu widzieć jutro przed dziesiątą rano - ponagliła Amy i podała jej żakiet. Potem uśmiechnęła się do Jake'a i dodała: - A pana czynię osobiście odpowiedzialnym za to, żeby jutro nie zrywała się o świcie. - Zrobię, co w mojej mocy - odpowiedział poważnie, przepuszczając Amy przodem. Podał jej ramię. Chwilę się wahała, ale w końcu wsunęła rękę pod jego ramię. - Śliczny wieczór. Moglibyśmy zjeść dziś nad rzeką zasugerował. Gdy zbliżali się do dużego samochodu, którego tylne siedzenia zarzucone były torbami z supermarketu, wyjął kluczyki z przypiętym do nich pilotem. Uniosła brwi. - Czyżbyś zamierzał zostać tu na dłużej? - Wiesz, akurat trafiłem na kilka promocji - wyjaśnił, z trudem zachowując powagę. - Pieluszki jednorazowe, wata,
szampon dziecięcy. Poza tym zapisałem cię do ich klubu dla przyszłych matek... - Żartujesz. - Nie, to świetna sprawa. Dostaniesz pisma i kartę, która upoważnia cię do zniżki... Amy zakryła usta dłonią. - Poszedłeś do biura obsługi klienta i wypełniłeś formularz dla członków klubu? - Coś nie tak? Ledwo powstrzymała się, by nie parsknąć śmiechem. - Miałam się nawet zapisać, tylko wciąż o tym zapominałam. Dziękuję, Jake. Ładnie z twojej strony, że o tym pomyślałeś. Otworzył drzwi od strony pasażera i poczekał, aż Amy wsiądzie. Teraz dopiero przestała przyglądać się zakupom i zauważyła samochód. W niczym nie przypominał sportowego auta ani przeraźliwie szybkiego motocykla, którymi zwykle jeździł. Solidny, bezpieczny, niezawodny. Nie pasował do jej wyobrażeń o Jake'u. Chwileczkę... Willow, która była młodą matką i równocześnie kobietą pracującą, miała dokładnie taki sam wóz. Przypadek? Chyba nie. - Kupiłeś nowe auto? - Dziś je dostarczono. Podoba ci się? - Nie pasuje do ciebie. - Do różnych celów mam różne samochody. Ten kupiłem z myślą o wyjazdach na wieś. Da sobie radę na błotnistych drogach i wybojach. Jest też duży bagażnik, będzie gdzie zapakować zakupy. - Trele - morele. Gdybyś chciał mieć taki wielozadaniowy pojazd, kupiłbyś dżipa, i raczej czarnego niż jaskrawożółtego. - Statystyki towarzystw ubezpieczeniowych podają, że żółte samochody najrzadziej uczestniczą w wypadkach.
- W to nie wątpię. Ten potwór przy najgorszej pogodzie musi być widoczny na kilometr. - No, wsiadaj już, bo rozpuszczą się lody. W cokolwiek teraz grał, czekało go rozczarowanie, pozwoliła mu więc chwilowo zmienić temat. - Lody? Jakie? - Pistacjowe i śmietankowe. - Bez obaw. Nie zdążą nawet zobaczyć lodówki roześmiała się. - Czy to rozsądne? - upewniał się Jake. Amy siedziała przy kuchennym stole, trzymając w ręku pojemnik nieprzyzwoicie drogich lodów. - Zaufaj mi. Jak do tej pory, to najlepszy z twoich pomysłów. - Machnęła łyżką w stronę drugiego krzesła. - Zaczynają się rozpuszczać - ostrzegła, gdy się zawahał. Jake wzruszył ramionami, przysunął krzesło i opadł na nie powoli. Dopiero wtedy nabrała czubatą łyżeczkę i włożyła do ust. - Lody należy jeść wyłącznie w taki sposób. Spróbuj. - Ponownie napełniła łyżeczkę i podała Jake'owi. - Czyżby? - wymknęło mu się nieopatrznie, zanim zdążył pomyśleć. Wiedział, że to niebezpieczna zabawa. Nie powinien pozwalać sobie na żadne żarty w sytuacji, kiedy każdy gest i każde słowo miały erotyczny podtekst i jeden nieostrożny ruch mógł doprowadzić do tego, że sprawy wymkną się spod kontroli i w efekcie przyniosą obu stronom jeszcze więcej bólu i cierpienia. Bez zobowiązań, powtarzał w myślach. Fakt, że siedział teraz przy kuchennym stole Amy i pozwalał się karmić lodami, był świadectwem tego, jak daleko odszedł od swej nieskomplikowanej filozofii życiowej.
Lody spływały z łyżki, po palcach Amy, na jej dłoń. Można je było jeść na wiele sposobów, a wyobraźnia podsuwała mu je teraz bez ograniczeń. Chciał zlizywać lody z jej palców, z zagłębienia ręki, ramienia, piersi... - Chociaż - zawahała się przez moment - słyszałam, że najlepiej jeść je nago z opaską na oczach... Zerwał się z krzesła. Ona naprawdę czyta w jego myślach! Nie, zreflektował się, nawet nie musiała być zbyt spostrzegawcza, żeby wiedzieć, co mu chodzi po głowie. Wyjął z szafki dwie miseczki i przełożył do nich zawartość pojemnika. Amy nie odezwała się, ale kąciki jej ust drgały gwałtownie. Był zadowolony, że udało mu się ją rozśmieszyć, zwłaszcza że miał w zanadrzu jeszcze jeden dowcip. - Skończyłaś? - spytał, kiedy oblizała łyżeczkę do czysta. Powoli, dokładnie, kusząco. - Przebierz się, a ja wypakuję zakupy. - Nie ma pośpiechu - spojrzała na zegarek - dopiero minęła szósta. To niesamowite, tak wcześnie być po pracy w domu. Przed nami cały wieczór... Amy zawzięła się, żeby sprowokować Jake'a. Naciskać dotąd, aż przełamie to opanowanie, które sobie narzucił. Pocałował ją w policzek, a całe jej ciało zareagowało natychmiast, domagając się więcej. Jake jednak zawsze panował nad sobą. Prawie zawsze. Jake skierował samochód w stronę rzeki, ale zamiast skręcić w kierunku restauracji, jechał nadal prosto, tłumacząc, że najpierw musi coś załatwić. - Dlaczego zatrzymujemy się tutaj? - spytała, gdy stanęli na lotnisku zamkniętego niedawno aeroklubu. Wysiadł i poszedł na tył samochodu. Pochylił się. Po chwili również Amy wysiadła i poszła za nim. Kiedy się
wyprostował, zobaczyła w jego dłoni tabliczkę z symbolem nauki jazdy. - Siadaj za kierownicą, Amy, nie warto tracić czasu. Za parę miesięcy nie będziesz się mieścić. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - To ty go tracisz. Mówiłam ci, że nie chcę. - Była wściekła i przerażona, bo wyglądało na to, że Jake nie żartuje. Czuła, że zaraz się rozpłacze, dlatego zacisnęła mocno wargi, - Będziesz musiała. W przeciwnym wypadku pójdziesz spać bez kolacji i wrócisz do domu na piechotę. A jeśli pragniesz urozmaicenia, możesz to zrobić nago, choć odradzałbym opaskę - powiedział zupełnie beznamiętnym tonem. Odwróciła się i rozejrzała po okolicy. Do wjazdu na lotnisko był dobry kilometr. Dalej ciągnęły się łąki. Wokół ani śladu zabudowań. Trudno, dobrze przynajmniej, że w aucie był telefon. Zadzwoni po taksówkę. Wsiadła i sięgnęła po słuchawkę. Nie usłyszała sygnału, Jake pewnie uważał, że już ją pokonał. Kilometr to tyle co nic, pomyślała, ruszając w kierunku bramy. - Do najbliższego telefonu jest prawie osiem kilometrów zawołał za nią. Nie dała po sobie poznać, że go słyszy. - To ponad półtorej godziny szybkiego marszu. Przeszła zaledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy usłyszała, że samochód rusza za nią. - Do cholery, Amy! Ty naprawdę potrzebujesz środka transportu. Nie zatrzymała się, nie spojrzała nawet w jego stronę. - Jake, mam wrażenie, że żyjesz w innym świecie niż my wszyscy. Zdziwiłbyś się, słysząc, ile setek tysięcy kobiet, z dziećmi i bez, daje sobie radę, nie posiadając takich luksusów jak własny samochód. - Nie z wyboru.
- Ale wszyscy mamy prawo dokonywać wyborów. - Nie, Amy. Ty się boisz. To nie wybór, tylko rezygnacja. Mówił tak spokojnie, jakby wszystko było niesłychanie proste. Czy on myślał, że nie próbowała zwalczyć swego strachu? Straciła już rachubę, ile razy zaczynała i odwoływała kurs, ile razy, zachęcana przez przyjaciół, siadała za kierownicą i... wysiadała. - Proszę - powiedziała błagalnie - nie rób tego. Wyłączył silnik, wysiadł i oparł się niespiesznie plecami o drzwi auta. - Chcę, żebyś usiadła za kierownicą. Boisz się. I słusznie, jezdnia to nie jest bezpieczne miejsce. Ale tu dokoła masz pusty pas startowy. Nikogo, kogo mogłabyś potrącić, nikt też nie zagraża tobie. Naucz się przynajmniej podstawowych rzeczy. - Wcale cię nie obchodzi, czy nauczę się jeździć. To kolejny sposób, żeby pozbyć się mnie, przerzucić odpowiedzialność na moje barki. Wysłuchaj mnie wreszcie, postaraj się zrozumieć, co do ciebie mówię. Nie chcę być dla ciebie ciężarem. Odejdź i daj mi spokój. - Chcesz mieć spokój, ale guzik cię obchodzą moje uczucia, tak? Zmarszczyła brwi. - O co ci znowu chodzi? - Pomyśl. Spójrz na to z mojego punktu widzenia. Powtarzasz, żebym odszedł, że dasz sobie radę. Chcę, żebyś mi to udowodniła. Usiądź za kierownicą, a wtedy uwierzę, że sobie poradzisz. A może jednak postanowiłaś za wszelką cenę mnie omotać, zatrzymać przy sobie? - Nieprawda. Wzruszył ramionami i spojrzał na nią gniewnie. - Po prostu nie mogę... - powiedziała załamującym się głosem.
- Dlaczego, Amy? - spytał łagodnie. Otoczył ją ramionami, przyciągnął do siebie, przytulił do piersi. - Proszę, Jake. Daj temu spokój. - Wytłumacz mi, o co chodzi. - Moja matka i siostra zginęły w wypadku samochodowym - szepnęła. Nie odezwał się. Czyżby nie rozumiał, co powiedziała? Podniosła wzrok. - Ja też powinnam wtedy zginąć. - Chyba rozumiem. Masz poczucie winy, bo przeżyłaś. Dręczy cię pytanie: dlaczego ja? - Otworzył drzwiczki. - No, chodź. Wsiadaj. Zrobiła, co kazał. Siedziała drętwo, obejmując się mocno rękami. Obszedł samochód, usiadł obok. - Zabierz mnie do domu - poprosiła. Nie ruszył się. - Czy to twoja matka wtedy prowadziła? - zapytał po prostu. Wyglądała przez okno, ale wiedziała, że Jake patrzy na nią i czeka na odpowiedź. Chciał usłyszeć wszystko. Powie mu, może wtedy wreszcie ją zrozumie. - Nie lubiła prowadzić, szczególnie wieczorem, ale ojca wtedy nie było - mówiła szybko, jakby chciała to z siebie jak najszybciej wyrzucić. - Pracował w Szkocji, a Beatrice... - Beatrice to twoja siostra? - Była starsza o dwa lata i miała zagrać w szkolnym przedstawieniu. Nie chciałam z nimi jechać. Zazdrościłam jej anielskich skrzydeł, pięknego kostiumu, twarzowego makijażu. Siedziałam z tyłu i zachowywałam się jak rozwydrzona smarkula. - Ile miałaś lat? - Prawie sześć, W pewnym momencie gwałtownie skręciłyśmy. Mówili potem, że pewno pies albo lis wybiegł na
drogę. W gazecie napisali, że chyba cudem ocalałam. Moja mama i siostra nie żyły. Gdzie tu cud? - A twój ojciec? - Spodziewał się, co usłyszy. Domyślał się, jak jej ciężko, ale to było konieczne. Musi się otworzyć, musi mu pozwolić dzielić z nią ten ból. - Zginął w wypadku tej samej nocy... pędził do domu po otrzymaniu wiadomości o mamie... - Głos ją zawiódł. - Jechał zbyt szybko. Nie powinien w ogóle wsiadać do samochodu. Ale nie było tam nikogo, kto mógłby go zatrzymać. Myślę, że płakał i... - urwała bezradnie. - To nie była twoja wina, Amy. - Nienawidził się za to, że przywołał te wspomnienia. Przytulił ją mocno. Czuł, jak gorące, ciche łzy spływają na jego szyję, wsiąkają w koszulę. Pachnące rumiankiem włosy ocierały mu się o policzek. Drżała, powstrzymując płacz. - To nie twoja wina - powtórzył. - Moja. Nie rozumiesz? Kaprysiłam i marudziłam przez całą drogę. To przeze mnie mama była zdenerwowana. Odwróciła się, żeby mnie upomnieć i... - Jej oczy były chmurne, szare, nieszczęśliwe. Czemu jej to zrobił? Dlaczego tak samolubnie zmusił ją do wspomnień, które pozwolą mu zapomnieć o własnych troskach? - To nie była twoja wina, Amy. Byłaś mała, a małe dzieci marudzą. Jeśli nie mogła cię uspokoić, powinna była zatrzymać samochód. Twoja matka nie musiała jechać. Mogła poprosić przyjaciół, żeby was zawieźli na przedstawienie albo wezwać taksówkę. - Nie obwiniaj jej! - Nie obwiniam, mówię tylko, że ty nie powinnaś winić siebie. - Wziął ją w ramiona. - Łatwo powiedzieć. Próbowałam nauczyć się prowadzić samochód, Jake. Ale po prostu nie mogę. - Otarła mokre od łez policzki.
- Nieprawda - powiedział zdecydowanie - możesz. Wcale nie chciałem tu być, wiesz o tym. Próbowałem opłacić pomoc, żeby trzymać się z daleka, nie angażować się. A jednak jestem, bo to jedyna metoda, żebyś coś ode mnie przyjęła. Zrobiłem bardzo duży krok. Nie zechciałabyś wyjść mi naprzeciw? Jake zmusił ją do wyjawienia sekretu, który od czasu wypadku ukrywała w sercu. Nie wydawał się przerażony ani zaszokowany. Miał rację: pokonał długą drogę. - Dlaczego? - Dlaczego chcę, żebyś wyszła mi naprzeciw? - Nie, czemu to dla ciebie taki duży krok. Czemu tak ci trudno zaangażować się emocjonalnie? Palcami dotknął jej ust. - Wystarczy tych tajemnic jak na jeden dzieli. Chodź, zawiozę cię do domu. Zamówimy sobie coś do jedzenia, - Zwalniasz mnie z lekcji? - Na dzisiaj. - A jutro? - Ty zdecydujesz. Przemyśl to. Obiecuję, że nie będę cię zmuszał. Ale coś ci zaproponuję. W dniu, w którym zdasz egzamin na prawo jazdy, opowiem ci moją historię. Jeśli oczywiście chcesz ją poznać. - Słowo? Przycisnął usta do jej czoła, a potem wziął jej dłoń i na znak przysięgi przyłożył jej palce do swojego serca.
ROZDZIAŁ SZÓSTY SZÓSTY MIESIĄC. Dziecko szybko rośnie. Ma już rzęsy. Jego słuch jest na tyle ostry, że usłyszy, gdy będziesz mu śpiewać lub opowiadać bajkę. Amy wróciła do domu trochę zmęczona. Żółty potwór stał zaparkowany przed domem, Jake pracował w pokoju dziecinnym. Wchodziła po schodach statecznym krokiem, przystając co chwila. Drzwi były zamknięte, żeby zapach farby nie rozchodził się po całym domu. A także, żeby nie mogła zobaczyć pokoju przed zakończeniem pracy. Jake kazał jej dać słowo honoru, że nie będzie podglądać. Uśmiechnęła się wówczas i wyjaśniwszy mu dokładnie, czego oczekuje, zostawiła go w spokoju. Bawił ją chłopiec, którego w nim dostrzegła. Wszystko robił sam. Zajęło to całe tygodnie, pracował w wolne wieczory i weekendy, pojawiał się znienacka, przyprawiając ją o bicie serca. Ale była grzeczna i dotrzymała danego słowa. Nie zajrzała nawet do pudeł z meblami, które przywieziono i złożono w garażu w zeszłym tygodniu. Zwłaszcza że Jake zamknął garaż i zabrał klucz. Słyszała, jak hałasuje. Już chciała zawołać, że wróciła, ale zamiast tego oparta policzek o ciepłe drewno i pozwoliła wyobraźni snuć fantazje o Jake'u. Westchnęła, Jake tak się przejął rolą ojca, że ograniczył ich kontakty fizyczne do zdawkowych cmoknięć w policzek. Wygładziła workowaty sweter na znacznie powiększonym brzuchu i wykrzywiła się do siebie. Nic dziwnego, była w szóstym miesiącu ciąży i nie wyglądała zbyt ponętnie. Teraz weźmie prysznic, zrobi świeży makijaż, ubierze się w nową jedwabną koszulę, która miękkimi fałdami opada na biodra, zakrywając okrągły brzuszek. Potem trzeba będzie
przywołać na twarz ulubioną obojętną minę i dopiero wtedy pokazać się Jake'owi. Jake oglądał swoje dzieło. Nie całkiem zgadzało się z propozycjami Amy. Właściwie w ogóle ich nie przypominało. Dlatego wymógł na niej obietnicę, że nie będzie zaglądać do pokoju. Wiedział, że dotrzymała słowa, bo inaczej natychmiast zażądałaby wyjaśnień. Pewno nie spodoba się jej to, co wymyślił. Prawdopodobnie każe mu wszystko zmienić. Usłyszał szum wody w łazience, a zatem Amy wróciła już z pracy. Przez chwilę pozwolił błądzić swoim myślom po bezkresnej krainie fantazji. Teoretycznie wiedział, jak zmienia się jej ciało, ale fascynowała go ta cudowna tajemnica życia. Wyobrażał sobie, jak woda spływa po gładkim ciele... Przetarł mocno twarz rękami, chcąc wymazać prześladujące go obrazy. Za długo tu przebywa. Bezduszna pustka jego mieszkania nie zachęcała do powrotu do Londynu, ale pokój już był gotowy, meble ustawione. Po to tu przyjechał: zrobić samodzielnie coś, czego inaczej nie chciała przyjąć. Amy miała rację. Spokój umysłu najłatwiej osiąga się, ciężko pracując. Nie mógł zostać dłużej. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Miał inne sprawy do załatwienia, inne zobowiązania. Pójdzie teraz i wstawi do piekarnika zapiekankę z makaronu. Potem weźmie prysznic i odjedzie. Jeszcze raz ogarnął wzrokiem pokój i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Odwrócił się i wpadł na Amy. Tracąc równowagę, próbowała przytrzymać ręcznik, którym była owinięta. Chwycił ją za ramiona. - Ojej! - krzyknęła. Z ręki wypadła jej mała plastikowa buteleczka. - Chyba jestem za gruba na te cienkie szpilki odezwała się po chwili milczenia.
- To normalne - odpowiedział automatycznie. - Hormony powodują rozluźnienie i rozciągnięcie mięśni i stawów mówił bez zastanowienia, jakby recytował wyuczoną na pamięć lekcję - żeby ułatwić poród. Znów więziła go wzrokiem, czarowała. Podobnie jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Czuł napięcie, pożądanie, pragnienie... - I to wszystko? - spytała cicho. - Nie, nie wszystko. Poza tym przesunął się twój środek ciężkości. Dlatego trudno ci zachować równowagę... Obserwował kroplę, która powoli spłynęła z jej mokrych włosów w zagłębienie nad obojczykiem. Jak w transie pochylił się i zgarnął ją językiem. Przez chwilę patrzył na ręcznik, którego końce wetknęła między piersi. - Zdejmij go. Zamrugała niepewnie. - Co? - Zdejmij ręcznik. Chcę cię zobaczyć. Proszę... Powoli sięgnęła po koniec ręcznika i pociągnęła. - Och... - wydobyło się z jego piersi, a potem wstrzymał oddech. Zsunął ręce z jej ramion na piersi, które były pełniejsze, bardziej dojrzałe. Objął je dłońmi. Były gładkie i białe, z delikatną siateczką niebieskich żyłek. Poznawał je, smakował czubkiem języka. Wciągnął głęboko powietrze. To jego oddech, czy jej? Nie wiedział. Opadł na kolana, przyłożył dłonie do miejsca, w którym rosło jego dziecko. - Jake, proszę... - Ujęła dłońmi jego głowę. Proszę: nie? Czy: nie przerywaj? Nie wiedziała, co odpowie, jeśli Jake zapyta. Ale on odsunął się i sięgnął po ręcznik. Dał jej czas na owinięcie się, a sam podniósł buteleczkę i wpatrywał się w etykietę. Tak, jakby nie rozumiał umieszczonego tam napisu. - Olejek do masażu? Mandarynkowy. Pomaga na stres. Czytałem, że...
- Za dużo czytasz. - Wyciągnęła rękę po olejek. Spojrzał na nią w końcu. Wydawał się bardzo spięty. - Możliwe. Pamiętaj o stawach. Musisz być ostrożna. Zrezygnuj z chodzenia w butach na wysokich obcasach. Ostrożna? Tylko to go obchodziło? Chciało jej się krzyczeć ze złości. - Jesteś chodzącą encyklopedią, Jake. Poranne mdłości, liściaste warzywa, rozluźnione mięśnie... Powiedz, jakie atrakcje jeszcze dla mnie szykujesz? - Zadyszkę, zgagę, skurcze - wymienił krótko. Wystarczy? Będziesz jeszcze korzystać z łazienki? - Już nie. Nie będę ci dłużej zawracać głowy. Za późno, pomyślał, wchodząc pod prysznic. Już mi zawróciła w głowie. Za długo tu był, za blisko. A teraz, gdy ją trzymał, był o włos od wyznania jej miłości. Skłamałby oczywiście... Odkręcił zimną wodę. To hormony, nic innego. Amy oparła się plecami o drzwi sypialni. Starała się uspokoić oddech. Ale to nie hormony pozbawiły ją równowagi, gdy wpadła na Jake'a. A kiedy całował jej piersi, przytulał głowę do rosnącego w niej dziecka, była bliska zadania pytania, czy propozycja małżeństwa jest nadal aktualna. Była gotowa wyjść za niego tylko po to, by był blisko niej. Bez względu na to, czy ją kochał, czy nie. A jednak, nawet jeśli ją kochał - a była tego pewna - byłby to olbrzymi błąd. To Jake musi być tego pewien, musi to otwarcie powiedzieć. Nie podejrzewała, że to będzie takie trudne, że będzie trwało tak długo. Nie potrafiła zburzyć dzielącego ich muru. Najwyraźniej hormony osłabiały również ostrość myślenia. - Już skończyłeś?
- Tak, gotowe. - Jake otworzył drzwi pokoju dziecinnego i odsunął się, żeby mogła przejść. Zimny prysznic nie pomógł. Wystarczył jeden dotyk, by zupełnie przestał nad sobą panować... - Jake... - Amy zamknęła oczy, żeby przywołać wizję, którą plastycznie przedstawiła Jake'owi. Granat, jasny róż, trochę złota... Ponownie spojrzała na pokój. Nie, to nie wyobraźnia. Pokój był aż nadto realną, przyprawiającą o zawrót głowy kompozycją czerwieni, czerni i bieli. I złota. Pamiętał o złocie. Efekt był oszałamiający. Meble, ściany, tkaniny... Nie tak to sobie zaplanowała, ale... Spojrzała na sufit. - Czarny sufit? - spytała zdumiona. Odwróciła się do Jake'a. - Nie podoba ci się. Powiedział to lekko, jakby mu było wszystko jedno. Wiedziała, że tak nie jest. Nie zrobił tego tylko po to, żeby ją zdenerwować. Z pewnością zrealizował jakąś własną wizję. Znikło stare łóżko, w którym spała jako dziecko. Zamiast niego pojawiła się wersalka. Amy mogła na niej siedzieć albo rozłożyć ją i spać przy dziecku. Było łóżeczko, blat do przewijania; nowe szafki zastąpiły wiekową szafę... Otworzyła jedną z nich i nie mogła się oprzeć, by nie sięgnąć po zabawki czekające na małe rączki. Wyjęła mięciutką czerwono - czarną biedronkę z aksamitu i odwróciła się do Jake'a. - Jest inaczej, niż się spodziewałam. To pomysł twojej projektantki? - Nie! - Wpatrując się uporczywie w podłogę, wsunął ręce do kieszeni. - W jednym z czasopism dla przyszłych rodziców przeczytałem artykuł. - Czytał czasopisma dla rodziców? Niemowlęta nie odróżniają pastelowych kolorów. Wiedziałaś o tym? Pobudza je...
- Niech zgadnę. Czerwony, czarny i biały. - Jeśli tak bardzo ci się nie podoba, zrobię wszystko od nowa, zgodnie z twoimi wskazówkami... Boże, Amy, ty płaczesz? Przepraszam, nie przypuszczałem, że tak bardzo się zdenerwujesz!. Nie płacz, proszę, nie płacz. Zmienię to... Kręciła głową, wreszcie wykrztusiła: - Sam to zrobiłeś? To twój pomysł? - Tak, przepraszam. Proszę, kochanie... - Chciał ją objąć, utulić, ale bał się, że to jeszcze pogorszy sytuację. - Poniosło mnie, byłem taki podekscytowany. Chciałem, żeby to był... Stała zupełnie nieruchomo, a łzy płynęły strumieniem po jej policzkach. Już gorzej nie mogło być. Wyciągnął ręce, przytulił ją. Cholera! Jak mógł być taki głupi, tak dać się porwać własnym wizjom, nie dbając o jej uczucia? - Amy, proszę, nie płacz. Załatwię to. Wezmę kogoś, kto zrobi dokładnie to, co chcesz. - Nie. - Nie, masz rację. Muszę to zrobić sam. Odwołam podróż... - Nie, Jake. Nie chodzi o to, że mi się nie podoba. Jestem tylko zaskoczona. - Ale płakałaś... - Od jakiegoś czasu bez przerwy płaczę. Vicki kupiła mi wodoodporny tusz. Podniósł rąbek koszulki i otarł jej oczy. - To się nazywa prawdziwa przyjaciółka. Zagryzła wargi i spojrzała na niego. Starała się unikać patrzenia na sufit. - A jak zaaranżowałeś oświetlenie? - Ach, nie widziałaś najważniejszego. - Zasunął ciężkie czerwone zasłony, prawie całkowicie zaciemniając pokój. - Są dwa przełączniki. Włącz pierwszy. - Dolne światła rozjaśniły pokój. - Tutaj jest ściemniacz - wyjaśnił i przesunął go tak, aż
została tylko lekka poświata na ścianach. - A teraz dragi. Dolne światła zgasły i czarny sufit pokrył się małymi świetlnymi punktami, które migotały niczym gwiazdy. Przez długą chwilę stała i przyglądała się temu. - Naprawdę zrobiłeś to wszystko sam? - Hmm... - Widać było, że przez chwilę walczy ze sobą, ale wreszcie zdecydował się wyznać prawdę. - Trzymałem drabinę. Nie martw się, to był fachowiec. - Nie martwię się... Odjęło mi mowę. - To jak? Może być? - Podejdź tu. Gdy podszedł, wyciągnęła ręce, ujęła jego twarz i pocałowała go. To był słodki pocałunek. Mówiła nim: „dziękuję" i "jesteś wspaniały". Przez chwilę Jake miał wrażenie, że może jeszcze coś więcej, ale to mogły być jedynie figle zbyt wybujałej wyobraźni. - Czyli może być? - Uważam, że to jest niesamowite. - A ponieważ nie wyglądał na przekonanego, dodała: - Jest zadziwiające, oryginalne, fascynujące. Jednak najważniejsze, że włożyłeś w to cząstkę duszy. Dlatego cię pocałowałam. - Początkowo pomalowałem sufit na granatowo. Ale ten rozświetlony kolor, który wymyśliłaś, po prostu nie wychodził. Nie tak, jak sobie wyobrażałaś. Czasami nie sposób zrealizować marzenia, rzeczywistość narzuca pewne ograniczenia. Zacząłem więc rozglądać się za czymś innym. Wiem, że to radykalna zmiana... Dlatego nie chciałem, żebyś tu zaglądała. Ale jeśli chcesz, urządzę wszystko na nowo. Obiecaj mi jednak, Amy, że nie będziesz wspinać się na drabinę, gdy tylko wyjdę za próg. Amy podniosła wzrok. - Mówiłeś coś o odwołaniu podróży. Wyjeżdżasz?
- Muszę pojechać do Brukseli na kilka dni, może tydzień. Potem na Daleki Wschód i wrócę przez Kalifornię. Odkładałem to tak długo, jak się dało... - Nie przepraszaj, Jake. Zrobiłeś to, po co przyjechałeś. Byłeś wspaniały. Naprawdę doceniam to, że poświęciłeś mi tyle czasu. Mówiła bardzo spokojnie. Do diabła, dlaczego ciągle wzbudzała w nim poczucie winy? - Nie dałaś mi wyboru. - To nieprawda, Jake, - Uniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy. Tak było jeszcze gorzej. - Miałeś wolną rękę. Ale jestem szczęśliwa, że ten pokój jest tak bardzo twój. Polly na pewno się o tym dowie. - Polly? - Nazwę tak naszą córkę. To imię mojej matki. Pogłaskała się po brzuchu. - Śmieszne imię dla chłopca. Ja głosuję na George'a. Na chwilę zapadła cisza. W końcu Amy odezwała się: - Nie będę cię zatrzymywać. Pewnie masz mnóstwo roboty. - Mówiła cicho i spokojnie, choć miała ochotę krzyczeć. Tydzień w Brukseli! Tydzień! Ich dziecko urośnie w ciągu tych siedmiu dni o cały centymetr. A potem Jake pojedzie na drugi koniec świata... Może postępował właściwie. Jeśli musiał odejść, oby stało się to jak najprędzej. Zaczęła się przyzwyczajać do jego obecności, nadsłuchiwać, czy jest, spieszyć się do domu w nadziei, że przyjechał... Załatwił wszystko, co było do zrobienia. I ani razu nie wrócił do sprawy nauki jazdy. - Co dziś robiłaś? - Chciał zmienić temat, by rozładować napiętą sytuację. To był trudny dzień. Stresujący. Choć przyniósł też wiele radości.
- Miałam... pierwszą jazdę. - Myślała, że będzie zadowolony. Może nawet pocałuje ją w nagrodę. Choćby w policzek. To mógłby być początek... - Tak naprawdę, to jeszcze nie była jazda. Siedziałam na miejscu kierowcy i zapoznawałam się z deską rozdzielczą. - Wszyscy tak zaczynają. - Nawet udało mi się włączyć silnik i przejechać kilka metrów. - Uśmiechnęła się smutno. - Dlaczego, Amy? Dlaczego zdecydowałaś się przez to przechodzić? Spojrzała mu w oczy. - Wiem, że dzięki temu będziesz spokojniejszy. Chcę ci udowodnić, że naprawdę jesteś wolny i nie ma powodu, byś ze mną zostawał. - Chyba że sam zechcesz, pomyślała. Bzdura, przecież już jest gotowy do wyjazdu. - Myliłem się, Amy. Wiem, że nie prowadzisz żadnej gry. Wybacz, że wtedy na lotnisku oskarżyłem cię o próbę usidlenia mnie... - Byłeś zły - przerwała mu. - Na twoim miejscu pewno powiedziałabym to samo. Dobrze, że tak zareagowałeś, bo dzięki temu spojrzałam na wszystko z twojego punktu widzenia. I zrozumiałam, jak to naprawdę będzie, gdy zostanę sama. Samotna. Całe lata od śmierci babci była sama, ale nigdy nie czuła się samotna. A bez Jake'a... Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i popatrzyła na trawnik. Świetne miejsce na huśtawkę. Wystarczy słowo, a zaraz zostanie zainstalowana, jednak to nie Jake nauczy ich córkę korzystania z tej zabawki... - Zawsze będę po drugiej stronie telefonu - powiedział, odczytując jej myśli.
- Czyżby? A jeśli zadzwonię, gdy będziesz w Kalifornii albo w Japonii czy Australii? Przypuśćmy, że dziecko się rozchoruje... A jeśli będę musiała pojechać do szpitala i nie będzie przy mnie nikogo, kto mógłby mi pomóc? Nie mogę polegać na kimś, kto jest po drugiej stronie słuchawki, prawda? Zrozumiałam, że byłam zbyt samolubna. Po prostu muszę nauczyć się prowadzić. - Nie wiem, co powiedzieć. Zaśmiała się. - W tych okolicznościach pasowałoby chyba: „Ależ skąd, nie ma w tobie krzty egoizmu". No, a poza tym mam jeszcze jeden ważny powód, by nauczyć się prowadzić samochód. - Tak? - Chcę poznać historię twojego życia, rozdział po rozdziale. Pamiętasz o swojej obietnicy? Na wszelki wypadek ujęła dłoń Jake'a i przyłożyła jego pałce do swojego serca. Przez cienki jedwab poczuł gorącą skórę. Otworzył dłoń i przycisnął do jej serca, którego bicie połączyło się z biciem jego pulsu. Miała miękkie, lekko rozchylone usta, dojrzałe ciało. To wszystko byłoby jego, gdyby tylko wymówił właściwe słowo. Słowo, którego nigdy nie używał. Pożądanie, fizyczny pociąg - oto właściwe określenia na opisanie stanu, w jakim trwał od dłuższego czasu... Odgadła jego uczucia. Splotła swoje i jego palce, przyłożyła jego dłoń do swego brzucha. Dziecko poruszyło się. - Polly jest dziś niespokojna - szepnęła. - Bądź grzeczny, George - mruknął. - Daj mamie odpocząć w czasie mojej nieobecności. - Obojętny ton nie tuszował bólu ani długo skrywanego żalu. Po raz pierwszy Jake odczuł ogrom otaczającej go pustki.
- Już jedziesz? - Amy pożałowała tych słów w momencie, w którym je wypowiedziała. - Szkoda, zaplanowałam na dzisiaj uroczystą kolację, żeby uczcić pierwszą jazdę. - Będziemy świętować po zdanym egzaminie. Na dziś przygotowałem ci zapiekankę z makaronu. Właśnie miałem zamiar wstawić ją do piecyka, kiedy... - przerwał. - Będzie gotowa za dwadzieścia minut. - Ostrożnie poprowadził Amy do sofy. - Ja się zajmę jedzeniem, a ty ułóż nogi wysoko i zacznij uczyć się przepisów ruchu drogowego. - Daj spokój. Zjem później. - Uwolniła rękę i spojrzała na zegar. - Już niektóre umiem. - Nie zostało dużo czasu. Zadzwoń do Willow, pomoże ci. - Ruszył do drzwi, ale znów na chwilę przystanął. - Umówiłem się z tym facetem, który mieszka przy końcu drogi. Zajmie się twoim ogrodem, - Może trzeba... Nie widziałeś mojej torebki? Gdzieś ją tu... - Zauważyła torbę na stoliku w holu. - Oczywiście, że trzeba. Zapłacę po powrocie. Wyjaśniłem mu, że może przychodzić, kiedy chce, ale płacę tylko za twój ogród. - Spojrzała na niego z wyrzutem. - W porządku, może kosić trawę również u pani Cook, ale na tym koniec. Zbiera pieniądze na wyjazd do córki do Kanady, więc nie utrudniaj mu zadania. - Co za przebiegłość! - syknęła i sięgnęła po płaszcz. - Uczę się. - Starał się nie zastanawiać, dokąd Amy się wybiera. Dużo się nauczył. Nie ogrodnictwa i majsterkowania - te umiejętności posiadł już dawno, kiedy sam musiał zarabiać na swoje kieszonkowe. Właśnie wtedy zaczął odpłatnie wykonywać różnorakie prace domowe. Nie było to łatwe dla chłopca, który nigdy przedtem nie zmył po sobie talerza ani nie schował pościeli. Teraz jednak było inaczej.
Robił tylko to, co sprawiało mu przyjemność. Tylko to, co chciał. Nauczył się też, że każdy dzień spędzony z Amy osłabia jego postanowienie, by trzymać zmysły na wodzy i nie angażować się. Dlatego musiał jak najszybciej odejść. - Dokąd idziesz? - nie wytrzymał. - Do miasteczka. Za parę minut mam autobus powiedziała, zerkając nerwowo na zegar. Zadzwoń, jak wrócisz. Powiem ci, ile jesteś winien panu Thompsonowi. Nie musisz się fatygować... - Jedziesz do Maybridge? Po co? - Po nic. - Wzruszyła ramionami. - Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, dziś zaczynam zajęcia w szkole rodzenia. - I nie zamierzałaś mi o tym powiedzieć? - Pytanie bez sensu. Przecież właśnie jej oznajmił, że wyjeżdża i oboje wiedzieli, że nie zamierza wrócić. - Nie możesz jechać sama. - Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że mogę. Nic mi się nie stanie. - Nie o to chodzi. Wszystkie kobiety przyjdą tam z partnerami. Mam rację? - Chyba tak... Ale to zajęcia uczące odpowiedniego zachowania podczas porodu. Ciebie przy nim przecież nie będzie, dlatego nie musisz na nie chodzić. Idź już, przygotuj się do podróży. Poradzę sobie. - Możliwe, ale to nie jest w porządku. - Wiedział, że powinien natychmiast przerwać tę rozmowę. Zamiast tego, powiedział: - Skoro tu jestem, pojadę dziś z tobą. Amy czuła się winna. Mogła poczekać do jego wyjścia, a potem wezwać taksówkę. Informując Jake'a o zajęciach, dała mu przecież do zrozumienia, że go potrzebuje. - W porządku? - spytał ją szeptem. Otaczał ją ramionami, dłonie położył na brzuchu. Ćwiczyli technikę oddychania Przerwała rozważania i oparła się mocno o jego pierś.
- W porządku. - Przykryła dłońmi jego ręce. Po zajęciach odwiózł ją do domu, ale zatrzymał się przed gankiem. Nie bardzo spieszył się z pożegnaniem. Ręce wcisnął do kieszeni, jakby chciał uchronić je od pokus. - A co z jutrzejszymi zajęciami? - Może zadzwonię do Willow i poproszę, żeby mi towarzyszyła. Nie denerwuj się, Jake. Podniósł wzrok. - Łatwo ci mówić. - Może i tak. Ale nie wiem, jak ci to jeszcze bardziej ułatwić. - Ułatwić? Jeszcze bardziej? - spytał z leciutką kpiną. Zatem niech mnie wszyscy święci mają w opiece, gdy postanowisz mi coś utrudnić! - Nadal zwlekał z odejściem. Co to za zapach? - Maciejka. Nie wygląda zbyt imponująco, ale pachnie bosko. - Zmusiła się, żeby nie zaproponować mu kawy. - No tak. To już pojadę. - Wyprostował się i przeczesał włosy palcami. - Uważaj na siebie, Jake. - Zostawiłem w pokoju coś dla ciebie, a raczej dla dziecka. Nie odpowiedziała. Jednak odjeżdżając spod jej domu, wiedział, że jej zielone oczy będą go prześladować do końca życia. Kiedy minął pierwszy szok, pokój dziecinny zaczął jej się coraz bardziej podobać. Na wersalce leżała mała paczuszka w złotym papierze. Amy usiadła powoli i rozwiązała czerwoną wstążeczkę. Wewnątrz znalazła tomik wierszy ulubionego poety i płytę kompaktową z muzyką klasyczną. Przeczytała dołączony bilecik:
Z moich książek wynika, że dzieci mają świetny słuch. Powinno im się czytać i włączać muzykę. Jake. Spojrzała na sufit i westchnęła. - Kretyn - powiedziała cichutko, żeby dziecko nie usłyszało. Popatrzyła na tomik poezji. Czy Jake nie rozumiał, że ich dziecko chce słuchać także jego głosu? Powinna zmusić go do wyznania historii jego dzieciństwa. Musiało być okropne, skoro ograbiło go z możliwości przyjmowania miłości, sprawiło, że bał się uzależnić emocjonalnie od drugiej osoby i nie chciał mieć własnego dziecka. Wyobraźnia podsuwała jej niezliczone scenariusze, jeden gorszy od drugiego. Objęła rękami brzuch, jakby pragnęła uchronić przed tymi okropnościami swoje dziecko. Jej córeczka będzie miała tatusia i dowie się, jak bardzo jest kochana. Amy miała zbyt ściśnięte gardło, żeby czytać na głos. Zapaliła świecę w sypialni, włożyła płytę do odtwarzacza i wyciągnęła się na łóżku. - Posłuchaj, aniołku. To prezent od tatusia. - Delikatnie masowała brzuch olejkiem, słuchając pierwszych taktów „Kołysanki" Brahmsa. - Widzisz, jak cię kocha? Ciągle myśli o tobie, a kiedy wyjeżdża, tęskni całym sercem. Gdy tylko wróci, sam przeczyta ci te wiersze. A ponieważ dziecko słyszało jej głos, włożyła w te słowa całą wiarę, jaką mogła z siebie wykrzesać. Żałowała tylko, że sama nie bardzo wierzy w to, co mówi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY SIÓDMY MIESIĄC. Dziecko rosnąc, uciska twój pęcherz i żołądek. Czasami będzie ci trudno oddychać. Mogą cię męczyć skurcze nóg i zgaga. Oczy dziecka są już otwarte. Odległość okazała się czynnikiem bez znaczenia. Upływ czasu też nie działał na korzyść Jake'a, który w żaden sposób nie potrafił przestać myśleć o Amy. Zastanawiał się, czy nadał chodziła na kurs samochodowy. Czy odremontowany pokój podobał się jej naprawdę, czy też postanowiła w nim wszystko zmienić, gdy tylko Jake wsiadł do samochodu? Pewnie tak właśnie zrobiła. Prawdopodobnie stała teraz z puszką granatowej farby na starej drabinie. Szkoda, że nie spalił tego starocia... Przemierzał właśnie pasaż handlowy z listą, którą przesłała mu Maggie. Oglądał wystawy i nagle zobaczył kołyskę. Nie przeznaczono jej na sprzedaż, miała tylko przyciągać uwagę klientów. I jak widać, był to dobry chwyt reklamowy. Ręcznie wyciosana, ze śladami częstego używania, przypomniała mu moment, kiedy to zatrzymali się z Amy przed sklepem z antykami w Maybridge. Wszystko ich wówczas dzieliło, ale czuli to samo. Wiedział już, czemu wtedy nie zaproponował Amy kupna tamtej kołyski. Za żadne pieniądze bowiem nie można było kupić emocji tych wszystkich ludzi, którzy usypiali w niej swe pociechy. Czy umiałby sam zrobić kołyskę? W szkole miał zajęcia ze stolarki. Zapalił się do tego pomysłu. To będzie coś osobistego, cennego, co Amy mogłaby przekazać swoim wnukom. Moim wnukom, uświadomił sobie, wstrząśnięty.
Mike. Zadzwoni do Mike'a. On pomoże mu zrobić projekt... W hotelu natychmiast wykręcił numer przyjaciół. Odebrała Willow. - Jake! Och, jak dobrze, że dzwonisz. Myślałam, że jesteś w Stanach. - Jestem, kochana. W Kalifornii. - Aha, czyli nie wróciłeś. A myślałam, to znaczy miałam nadzieję, że przyjedziesz, jak usłyszysz o Amy... - Co? Co z Amy? Co się stało? Co z dzieckiem? - pytał chaotycznie. - Z dzieckiem wszystko w porządku. Naprawdę. Nie musisz się martwić... - Urwała i ta przerwa spowodowała, że jej słowa odniosły skutek nieco różny od zamierzonego. - Willow! Co się stało? - Miała mały wypadek. Nic poważnego... - Jaki wypadek?! - krzyknął. - Jaki wypadek? - powtórzył już spokojniej. - Nic takiego. Kolano... - Spadła z drabiny, pomyślał ponuro. Prosił ją, ale czy ona kogokolwiek słucha? - I ramię. Ale z głową wszystko w porządku. Na wszelki wypadek zrobili prześwietlenie. To była drobna kolizja, Jake. Nikt inny nie został poszkodowany... - Kolizja? To ona nie spadła z drabiny? - A zatem miała wypadek w czasie nauki jazdy. Sam ją do tego zmusił. - Do którego szpitala ją zabrali? - Wolną ręką już wrzucał ubrania do walizki. - Do szpitala miejskiego w Maybridge, ale... - Ale? - ponaglił. - Willow, co jeszcze? Straciła dziecko, tak? - Nie... wszystko będzie dobrze... - Znowu się zawahała, co nasunęło mu najgorsze podejrzenia. - Zaglądam do niej, kiedy tylko mogę. Nie martw się, Jake...
- Przylecę pierwszym lotem - przerwał jej. - Tymczasem dopilnuj, proszę, żeby Amy niczego nie zabrakło. Zadzwonię do mojej sekretarki, żeby załatwiła przeniesienie Amy do prywatnego pokoju. Poproszę, żeby się potem z tobą skontaktowała. - Ale, Jake... - Pogadamy, jak wrócę. Willow odłożyła słuchawkę i spojrzała na Mike'a, który właśnie wrócił z Benem z ogrodu. - To Jake. - Tak? Myślałem, że jeszcze jest w Ameryce. - Bo jest. - A co chciał? - Nie mam pojęcia. Chyba zapomniał, po co zadzwonił, w momencie kiedy mu powiedziałam o wypadku Amy. Mike skrzywił się. - Willow, Amy prosiła, żeby tego nie robić. - Nie, kochanie. Powiedziała, żeby do niego nie dzwonić. A to nie ja dzwoniłam, tylko on. Prosił, żebyśmy zapewnili Amy wszystko, czego będzie potrzebowała. - I co? - Załatwione. Jutro tu będzie - odparła i uśmiechnęła się przewrotnie. Jake patrzył na rejestratorkę z niedowierzaniem. - Co to znaczy: „nie ma jej tu"? Miała wypadek. Jest w ciąży - wyjaśnił gorączkowo. - Zgadza się - odparła ze spokojem, który zapewne miał wpływać kojąco na przerażonych krewnych i przyjaciół. Na nim wywarło to odwrotny efekt. - Więc gdzie jest? - Według karty, osiemnastego została opatrzona na izbie przyjęć. A potem odesłano ją do domu. - Do domu? Ależ...
Rejestratorka jednak nie była już zainteresowana jego przypadkiem. Zajęła się kolejną osobą. Dom. Otworzył kuchenne drzwi i poczuł się tak, jakby po prostu wracał do domu. Tylko... było tu teraz jakoś inaczej. Przedsionek był idealnie czysty. Nawet buty Amy stały rządkiem, wypolerowane na wysoki połysk. Rozejrzał się. Wszystko takie nieskazitelnie czyste i zimne. Na ogół wokół rozbrzmiewała muzyka, z kuchni dolatywały smakowite zapachy. Teraz panował tu nienaturalny, wręcz przerażający spokój. - Amy?! - zawołał. Odpowiedziała mu głucha cisza. Wszedł dalej. Harry uniósł się na swojej poduszce, spojrzał na Jake'a, westchnął ciężko i znów ułożył głowę na łapkach. - Amy! - krzyknął głośniej. Drzwi były otwarte, zatem ktoś musiał być w domu. W trzech susach pokonał schody. Wszystkie pokoje były zamknięte, ale nie zawracał sobie głowy pukaniem. Wpadł do sypialni. Uczucie ulgi i radości na widok Amy ulokowanej w łóżku, z robótką ręczną i słuchawkami na uszach było tak silne, że Jake zamarł w pół kroku. - Jake! - Odłożyła druty i ściągnęła słuchawki. Zagniecione od nich włosy sterczały na wszystkie strony; była bez makijażu, ubrana w pamiętającą lepsze czasy bawełnianą koszulkę i stare legginsy sięgające kolan. Wyglądała wspaniale, cudownie. - Nie ruszaj się - zdołał wreszcie wykrztusić. - Chcę cię taką zapamiętać. Z paczką mrożonego groszku pod kolanem. Lekceważąc polecenie, chwyciła torebkę z mrożonką i rzuciła w niego. Złapał pakunek w locie i szybko podszedł do łóżka. Poprawiła się na materacu, powstrzymując grymas bólu.
- Boli cię. Powinnaś być w szpitalu. - To nic takiego - stwierdziła lekko i machnęła lekceważąco ręką. - Nie wiedziałam, że wróciłeś... - Przyjechałem prosto z lotniska. Mówiłem przecież, żebyś się nie ruszała. - Energicznie poprawił poduszki. - Połóż się. Bez słowa protestu oparła głowę o poduszkę. Jej oczy lśniły niczym szmaragdy. Jego ciało natychmiast zareagowało na to zapraszające spojrzenie. Z trudem łapał oddech, wstrząsnął nim dreszcz. Marzył, by ją pocałować. Nie tym braterskim pocałunkiem w policzek, który tak dobrze opanował. Chciał czuć jej usta pod językiem, rozsmakować się w niej, przytulić mocno ją i ich dziecko. Nigdy już nie pozwolić im odejść. - Mogę ci coś podać? - spytał, by otrząsnąć się z tych niebezpiecznych marzeń. - Kolejną mrożonkę, jeśli łaska - szepnęła drżącym głosem. - Jakieś specjalne życzenia? - zażartował, by rozładować napiętą sytuację. - Fasolka, a może dla odmiany krojona marchewka? Przez chwilę milczała, aż wreszcie odparła: - Do wyboru jest groszek i... groszek. Dorothy kupuje go w tutejszym sklepiku i nie widzi powodu do zmian. Podniósł torebkę z nieco już rozmiękłą zawartością. - Opiekuje się tobą? - Jak kwoka - powiedziała, z niesmakiem marszcząc nos. - Będę wdzięczna, jeśli włożysz tę paczkę do zamrażarki i przyniesiesz nową. - Gdzie jest Dorothy? - spytał, wróciwszy na górę. Włożył zamrożoną torebkę pod jej spuchnięte kolano. - Pomaga przygotować lunch w klubie emeryta. - Powinna zostać z tobą.
- Była tego samego zdania, ale chciałam od niej trochę odpocząć. Dorothy jest wspaniała, tylko trochę przesadza z porządkami. Wszystko jest tak wypolerowane, że aż boję się poruszać po mieszkaniu. Biedny Harry ma całkowity zakaz wstępu do sypialni. - To dlatego wygląda, jakby życie mu obrzydło. Przynieść ci go? - Później. - Odłożyła robótkę do koszyka przy łóżku i poklepała materac obok siebie. - Potrzebuję towarzystwa. Ułóż wygodnie nogi i opowiedz, co porabiałeś. - Nic. - Tęsknie popatrzył na szerokie łóżko. - Głównie pracowałem. Był na nogach od dwudziestu czterech godzin, co go tak wykończyło, że chyba mógł bezpiecznie skorzystać z zaproszenia. Zdjął marynarkę, zrzucił buty i ostrożnie, żeby nie urazić kolana Amy, wyciągnął się obok. - Podróż okazała się owocna? - Nie przyjechałem omawiać z tobą interesów. - Oparł się na łokciu, żeby móc na nią patrzeć. Chciał nacieszyć nią oczy, upewnić się, że jest bezpieczna. - Chcę wiedzieć, co tak naprawdę się stało. - Mnie? Jestem obrzydliwą symulantką. Gdyby nie to głupie kolano... - I „głupie" uderzenie w głowę. - Pochylił się, żeby przytknąć usta do guza na jej czole. - Pomińmy też milczeniem „głupie" stłuczenie ramienia. - Tym razem nie okrasił wypowiedzi pocałunkiem. Nie wiadomo, czym mogłoby się to skończyć. - Ho, ho... Ktoś naopowiadał ci niestworzonych historii mruknęła lekceważąco i roześmiała się. - To nie jest zabawne. Pognałem do szpitala, spodziewając się znaleźć cię na łożu boleści...
- No nie - jęknęła. - Nie mów, że przyleciałeś, bo ktoś ci powiedział o moim wypadku. Taka błaha sprawa i tyle szumu. - Willow zapomniała wspomnieć, że opatrzono cię w izbie przyjęć - zgodził się. - Jednak w twoim stanie żaden wypadek nie jest błahy. Chyba nie muszę ci o tym przypominać? - Willow? - Odgarnęła opadający na czoło kosmyk. - Nie Dorothy? - Nie, ale nie omieszkam się dowiedzieć, czemu nie uznała za stosowne zadzwonić do mnie. Codziennie kontaktowałem się z Maggie, przekazałaby mi... - urwał. Codziennie telefonował do Maggie, tak na wszelki wypadek. A powinien dzwonić bezpośrednio do Amy. Kiedy zauważyła, że nie chce mówić dalej, odezwała się: - Nie powinieneś winić Dorothy. Chciała zadzwonić do biura... - To czemu tego nie zrobiła? Opuściła powieki. - Biedna Dorothy. Wstydzę się przyznać. - Nie masz wyjścia. - Tak mówisz? - Spojrzała na niego figlarnie zza na wpół opuszczonych rzęs. Potrafiła co sekundę zmieniać wyraz twarzy. Raz była zalotną uwodzicielką, a już po chwili nieśmiałą dziewczyną. Teraz wyglądała jak uosobienie niewinności, ale Jake nie dał się nabrać. - Byłam bardzo niegrzeczna, Jake. - To nic nowego. Skrzywiła się zabawnie. - Dopóki Dorothy nie przyrzekła mi solennie, że cię nie zawiadomi, odmawiałam zjedzenia rosołu i jajka na miękko. A Dorothy nigdy nie łamie raz danego słowa. - Bardzo brzydko, Amy - przyznał. - Biedna Willow, na pewno też na nią nakrzyczysz.
- Myślałam, że będzie rozsądniejsza i nie wpadnie na pomysł, żeby cię zawiadamiać o takiej błahostce. - To nie ona dzwoniła, tylko ja. Właściwie dzwoniłem do Mike'a w zupełnie innej sprawie. I dzięki Bogu, bo uknuliście tu cały spisek, żeby utrzymać mnie w nieświadomości. - Bzdura. - Wzruszyła ramionami. - Dorothy walczyła ze mną jak lwica, ale nawet ona musiała przyznać, że spuchnięte kolano to nic wielkiego. - Pozwól, że sam sobie wyrobię zdanie na ten temat. Przysunął się bliżej Amy. - Opowiedz mi o tym. - Nie ma wiele do opowiadania. To takie głupie. Autobus zatrzymywał się właśnie na przystanku, a ja... - Wjechałaś w autobus? - Co? - Spojrzała zdumiona. - Oczywiście, że nie. W nic nie wjechałam. Jestem znakomitym kierowcą. Już zdałam test pisemny. To połowa egzaminu, jestem zatem upoważniona do połowy twojej opowieści... - O nie, kochanie. Wszystko albo nic. - To niesprawiedliwe! Musiałam odwołać egzamin! Nie dał za wygraną. - Nie zmieniaj tematu. Jeśli nie wjechałaś w autobus, to co zrobiłaś? - Nic! Byłam pasażerem. Jechałam do kliniki położniczej na okresowe badania. - Słyszałaś kiedyś o taksówkach? - Jeśli nie będziemy korzystać z lokalnej linii autobusowej, to ją stracimy. - Szkoda mu było słów na dyskusję. - Jednym słowem, autobus miał się zatrzymać, ja wstałam i wtedy skaczące na przystanku dziecko zsunęło się z krawężnika. Kierowca zahamował gwałtownie i straciłam równowagę. Dziecku nic się nie stało - zapewniła. - Ze mną też wszystko byłoby w porządku, gdyby nie rozciągnięte
mięśnie i przesunięty środek ciężkości. - Miała nadzieję, że się uśmiechnie, ale milczał jak zaklęty. - Jake, naprawdę nic się nie stało. Ale mogło się stać. Podczas lotu z Kalifornii z przerażeniem myślał o tym, jak kruche jest ludzkie życie. Jak pusty byłby świat bez Amy. Bez ich dziecka. - A co z dzieckiem? Żadnych następstw? Wdziałaś się ze specjalistą? - Dziecko ma się znakomicie. - Jesteś pewna? - Nie musisz mi wierzyć na słowo. Sam zobacz zachęciła go, podając mu kilka spiętych kartek. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, co ogląda. - Czy to jest to, co podejrzewam? - To zdjęcie twojej córki w trzydziestym drugim tygodniu życia. Na wszelki wypadek zrobili USG. Jego córka. Do tej chwili myśl o dziecku była czymś mglistym i odległym. Problemem do rozwiązania. Ale zobaczyć zdjęcie, maleńką rączkę, palce... Głośno przełknął ślinę. - To niesamowite. - Prawda, że zachwycające? Włączałam jej płytę, którą kupiłeś, czytałam wiersze. - Przyłożyła jego dłoń do swego brzucha. - Obudziła się i teraz cię słucha. Mów do niej, Jake. Otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć, jak rozmawiać z własnym dzieckiem. Z kogo miałby brać przykład? Nie miał żadnych miłych wspomnień z dzieciństwa.. - Zdumiewające, jaka już jesteś duża - powiedział w końcu. Westchnienie, które wyrwało się z jej piersi, było niemal niesłyszalne. - Niewiele różnię się od hipopotama.
- Bardzo małego hipopotama. - Co za uprzejmość. Nie. Poczucia winy nie można nazwać uprzejmością. Nie mógł wymagać, żeby zrozumiała. Tego nikt nie mógł zrozumieć. Doskonale wiedział, jak ważne jest to małe życie, ale wiedział również, jak łatwo jest zranić uczucia dziecka. Przez zwykłe zaniedbanie, które nie pozostawi blizn ani sińców. Tylko pustkę. To spuścizna, której nie chciał przekazać córeczce. - Trudno uwierzyć, że już tyle czasu upłynęło. Postanowił zmienić temat. - Nadal upierasz się przy porodzie w domu? - Nawet już wszystko załatwiłam. Umówiłam się z położną. Sally też jest gotowa... - Dziecko poruszyło się mocno pod jego ręką. Podniósł wzrok, zaskoczony intensywnością doznania. - Przekręciła się - wyjaśniła Amy, patrząc na niego uważnie. - Idzie spać. - To ona śpi? - Oczywiście. - Stwierdzili, że to dziewczynka? - Nie muszę pytać, by wiedzieć. Czy płeć ma dla ciebie znaczenie? Już miał odpowiedzieć, że nie, ale rozmyślił się. Nie wiedział, co czuje poza pragnieniem, żeby dziecko było silne i szczęśliwe. A z tych dwóch rzeczy szczęście było najważniejsze. Amy czekała jednak na konkretną odpowiedź. - Nie, jest mi to najzupełniej obojętne. - Aha. - Wiedział, że była rozczarowana jego brakiem zapału. Pragnął powiedzieć jej, że to najcudowniejsza rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przytrafiła. Ale nie był jeszcze pewien, co czuje. Na razie powinien wziąć zimny prysznic. Musiał na
chwilę odejść, żeby nie powiedzieć czegoś, czego nie da się cofnąć i czego przyjdzie mu żałować do końca swych dni. - Jestem pewien, że to chłopiec - powiedział, by zatrzeć złe wrażenie. - Jeśli tak, to możesz wybrać imię. - W takim razie George. Spojrzała na niego pobłażliwie. - Zdaje się, że zaraz zaśniesz. Chyba będziesz musiał zostać tutaj, bo Dorothy uznała, że wystrój pokoju dziecinnego jest zbyt pobudzający i kazała przenieść wersalkę do biura. - Uśmiechnęła się - Nic ci nie grozi, bo z powodu kontuzji i zbliżającego się macierzyństwa jestem całkiem nieszkodliwa. - Delikatnie zasugerowała mu, że nie oczekuje zainteresowania. Nie doceniała się. Może nic mu nie groziło pod względem fizycznym, ale nawet myślenie o niej było ryzykowne. - A gdzie w takim razie ulokujesz nianię? - Niepotrzebna mi niania. - Amy, przemyśl to na spokojnie. Na pewno będzie ci potrzebna pomoc. Na początek mogłabyś wykorzystać swoje biuro... - Jest za małe nawet dla dziecka, a co dopiero dla niani. A poza tym jest mi teraz potrzebne. - Czemu? - Bo firma ma coraz większe obroty. Po wypadku przekazałam Vicki kierowanie sklepem, a ja zajmuję się sprzedażą wysyłkową i przez Internet. - Duża sprawa. Myślałaś o założeniu filii? - „Amaryllis Jones" na każdej głównej ulicy? - Popatrzyła na niego z namysłem. - Czemu nie? Czarno - złote logo przyciąga uwagę, a nazwisko łatwo zapada w pamięć.
- Ależ z ciebie maszynka do robienia pieniędzy! Nawet po takiej podróży! - Nie sprawiała wrażenia szczególnie zadowolonej. - Czy ty czasami przestajesz myśleć o interesach? - Każdy musi być w czymś dobry. Nie chcesz przyjąć moich pieniędzy, więc muszę ci podpowiedzieć, jak najprościej zostać rekinem finansjery. Zrobię rozeznanie. Tak czy inaczej, potrzeba ci więcej miejsca. - Z czasem, kiedy Polly trochę podrośnie, przerobię strych. Na razie nie ma pośpiechu. - Leżała, gładząc brzuch i uśmiechając się na myśl o upływie lat. Kiedyś ich córka będzie miała własne życie, sekrety, będzie przeżywała pierwszą miłość... - Na wszystko jest zawsze mniej czasu, niż nam się wydaje. - I dodał, by nie pomyślała, że jest zrzędliwym nudziarzem: - A George musi mieć miejsce na rozstawienie kolejki. - Jakiej znowu kolejki? - Tej, którą mu kupię w dniu narodzin. Czy nie tego oczekuje się po ojcu? - Oczywiście, że tego, a także mnóstwa innych rzeczy. Była rozbawiona. - Dziękuję, Jake, że znowu mnie odwiedziłeś. Teraz dopiero zrozumiałam, jak brakowało mi rozrywki. Jestem pewna, że Polly chętnie pobawi się kolejką. Pocałowała go w czoło. - Doceniam to, że tak się o mnie troszczysz. Czy naprawdę myślała, że nie czuł niczego poza zwykłym niepokojem? Uczucie, które nim zawładnęło, było znacznie bardziej skomplikowane. Silne i nowe. Czułość, strach, opiekuńczość... - Zdaje się, że rzeczywiście trochę przesadziłem. Przetarł ręką twarz. - Willow mówiła niezwykle niewyraźnie. - To do niej niepodobne. Było źle słychać?
Głos docierał dobrze, prawdopodobnie jednak zabrakło właściwej komunikacji między narządem słuchu i mózgiem. A może Willow celowo nie wyrażała się zbyt jasno, a on z kolei zadawał niewłaściwe pytania. Może po prostu chciał wrócić do domu. Dom... - Jake? - Mmm? Gładziła palcami jego czoło, skronie, policzki. Z ulgą zauważyła, że jego powieki stają się coraz cięższe. Wyglądał strasznie. Wariat. Mógł zadzwonić do Dorothy albo do sekretarki. Obiecujące było to, że wskoczył do pierwszego samolotu. - Jake? - wyszeptała. Mruknął coś niezrozumiałego, zapadając w sen i przekręcił się na wznak. Z nocnej szafki wzięła olejek różany zalecany przy emocjonalnym stresie. Sporo go zużyła od czasu wyjazdu Jake'a. Roztarta trochę olejku na dłoniach i palcami zaczęła delikatnie masować czoło Jake'a, wygładzając zmarszczki. Przesunęła palcem po szorstkiej, nie ogolonej brodzie i zapadniętych policzkach. Schudł tak bardzo, że kiedy go zobaczyła, z trudem ukryła zdumienie. Rozpięła kołnierzyk koszuli i masowała szyję oraz barki, aż poczuła, że opuszcza go napięcie. Odpięła i wysunęła ze spodni pasek. Ułożyła się obok. Ramieniem dotykała jego ramienia, a stopę oparta o jego nogę. A ponieważ spał i nic nie czuł, splotła swoje i jego palce. Przez otwarte drzwi wszedł Harry. Głośno mrucząc, wskoczył na łóżko i łapkami zaczął sobie robić posłanie z narzuty. Jake przekręcił się i oparł twarz o pierś Amy. Objęła go ramieniem i delikatnie pocałowała w czoło. Patrzyła, jak śpi.
ROZDZIAŁ ÓSMY ÓSMY MIESIĄC. Do dobrych wiadomości należy zaliczyć fakt, że twoje dziecko stale rośnie. Natomiast do złych to, że częściej będzie cię męczyć zgaga, a nogi będą puchły z zastraszającą regularnością. Twój brzuch robi się coraz większy, dlatego też pożegnaj się na jakiś czas z wdziękiem gazeli. Trzymaj już pod ręką telefony alarmowe. Jake budził się powoli z uczuciem niezwykłej błogości. Kiedy otworzył oczy, zrozumiał skąd to wrażenie. Leżał w łóżku Amy. Był w domu. Ale to nie wszystko. Leżał w tym łóżku nago. Z żalem stwierdził, że nie pamięta, jak do tego doszło. Spojrzał na zegarek i jęknął. Dochodziła druga, a blade światło słoneczne wskazywało, że to druga po południu. Musiał wziąć prysznic, zadzwonić do biura, ale przede wszystkim pragnął zobaczyć Amy. Jego rzeczy zostały na dole, owinął się więc szlafrokiem, który zdjął z wieszaka za drzwiami, i poszedł jej szukać. Siedziała przy komputerze w małym pokoiku biurowym na końcu korytarza. Nogę oparta na wyściełanym krześle. Uśmiechnęła się i natychmiast zapomniał, dlaczego kiedykolwiek uważał, że musi od niej odejść. Dla tego uśmiechu gotów był wyzwać na pojedynek cały świat. - Cześć - przywitał ją. - Cześć. - Zdaje się, że przespałem całą dobę. Właściwie nie było to pytanie, ale i tak odpowiedziała: - Prawie. Obudziłeś się przed północą, wypiłeś pół litra wody i znów poszedłeś spać. To znaczy, miałeś otwarte oczy, ale chyba nie wiedziałeś nawet, gdzie jesteś. - Nic nie pamiętam. - Byłeś skrajnie wyczerpany.
- Jeśli nie pamiętam, kochanie, że byłem z tobą nago w łóżku, to znaczy, że zapadłem w śpiączkę. Czy ty też byłaś nago? - To już moja słodka tajemnica - zażartowała i natychmiast się zarumieniła. - Wyglądasz znacznie lepiej. Widać uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat. Przeciągnął ręką po szczęce. - Wyglądam okropnie. Muszę wziąć prysznic i ogolić się. Może potem spróbujemy odświeżyć trochę moją pamięć? Odwróciła się szybko, jeszcze mocniej zaczerwieniona. - Nie pamiętasz, gdzie jest łazienka? Zadrżała nagle i spojrzała na Jake'a. Pomyśleli o tym samym. Nie o namiętności, pożądaniu i całkowitym zespoleniu dwojga ludzi, ale o tym, co stało się później. O tym, jak wdarł się do łazienki, szukając potwierdzenia podsłuchanej rozmowy oraz dowodu, że Amy jest w ciąży. Oboje wspomnieli jego gniew i ostre słowa. Jake myślał o tym ze wstydem, z trudem rozpoznając w sobie tamtego mężczyznę. - Pierwsze drzwi po lewej - podpowiedziała mu po długiej chwili milczenia. I spytała jeszcze: - Zostaniesz, Jake? Muszę uprzedzić Dorothy, że będziemy miały gościa na obiedzie. - Czy jestem ci potrzebny? Podniecenie i radość z jego powrotu natychmiast prysły. Pytał przynajmniej, a więc nastąpiła pewna poprawa, ale poza tym niewiele się zmieniło. Nadal chciał odejść. - Nie, Jake - odpowiedziała. - Jak widzisz, twój pośpiech nie był konieczny. - Miała wrażenie, że twarz jej popęka od wysiłku, który włożyła w uśmiech. - Cieszę się, że jesteś ze mną, ale... - Nie potrzebuję cię? Skoro tak twierdzisz... Chodzi o to, że nikogo nie zawiadomiłem o nagłej zmianie planów. Był weekend, więc... - Rzucił okiem na zegarek. - Muszę się
pokazać w biurze, zanim wybuchnie panika. Szef znika na dwadzieścia cztery godziny i wszystkim od razu wydaje się, że to koniec świata. - Doskonale to rozumiem. Masz obowiązki. - Amy, to moja firma. - Lubisz panować nad sytuacją. - Nie pytała i nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Zdziwiła się, kiedy jednak ją dostała. - Ty też. - Nie... Może zresztą masz rację. - Wyciągnęła rękę, a gdy ją ujął, uścisnęła lekko jego dłoń. - Dorothy przygotuje ci coś, jeśli chciałbyś zjeść przed odjazdem. - Odwróciła się znów do komputera. - Amy. - Patrzyła w ekran, ale widział jej odbicie. Zaciśnięte usta, mruganie, które świadczyło o powstrzymywanych łzach. - To we mnie tkwi problem. Ty masz wszystko, czego mężczyzna mógłby oczekiwać i pragnąć, uwierz mi... - Jeśli tylko potrafiłby się zaangażować. - Nie rozumiesz... - Nie? - Ponownie odwróciła się w jego stronę i wtedy zobaczył, że policzki miała mokre od łez. - Ale może zrozumiałabym, gdybyś zaczął szczerze ze mną rozmawiać. Cokolwiek ci się przytrafiło w przeszłości, nie powinieneś pozwalać, by to rządziło twoim życiem. Możesz to zmienić, zapanować... - Panuję nad tym. - Nie, kochanie, tak tylko ci się wydaje. Idziesz drogą, którą wytyczył ktoś inny. A możesz z niej zejść, kiedy tylko zechcesz. - Za późno. Ukształtowały mnie przeżycia, których nie potrafię wymazać z pamięci.
- Możesz być, kim zechcesz. To twój wybór. Możesz być mężczyzną, który przez przypadek spłodził dziecko i chce o tym zapomnieć, tak jak twoi rodzice zapomnieli o tobie. Czuł, że krew przestaje krążyć mu w żyłach. - Ja nigdy nie zapomnę... - Albo możesz być ojcem. - Ale co to znaczy? - Dobrze wiesz. Ojciec to ktoś, kto trzyma córeczkę za rękę, gdy ta stawia pierwszy krok, kto jest obok, kiedy coś ją przestraszy, kto będzie ją dopingował na szkolnych zawodach lub pocieszy i przytuli, kiedy przybiegnie ostatnia. To on się najbardziej martwi, gdy jego mała dziewczynka idzie na pierwszą randkę z chłopcem, który być może złamie jej serce. A potem jest przy niej w najważniejszym dniu jej życia, gdy prowadzi ją do ołtarza. - Nie wiem, jak to zrobić! Nie było nikogo, kto mógłby mnie nauczyć! Nie rozumiesz? - Trzeba tylko wyciągnąć rękę, Jake... Wtedy ktoś poda ci pomocną dłoń i poprowadzi we właściwym kierunku. Co będzie, jeśli posłucha tej rady? Nie będzie już odwrotu. Nie da się odbudować muru, który z takim samozaparciem wznosił wokół siebie od wczesnej młodości. Musiałby poruszać się po omacku w nowym świecie doznań, straciłby kontrolę nad swoimi emocjami. Amy obserwowała wewnętrzną walkę, którą toczył. W pociemniałych od bólu oczach malowało się tyle sprzecznych uczuć, tyle cierpienia i smutku... Powinna z nim zostać w łóżku, być tam, gdy się budził. Powinna pokazać mu, że miłości nie trzeba się bać, bo nie skradnie ci duszy i rozumu, ale sprawi, że wszystko wokół pojaśnieje. W pierwszej chwili nie zareagowała, gdy zadzwonił telefon. Starała się skupić uwagę Jake'a na swoich słowach.
Dla jego dobra. Dźwięk dzwonka był jednak tak przejmujący, że w końcu podniosła słuchawkę. - Tak? - rzuciła dość oschle. - Panna Jones? Tu Maggie Simons, sekretarka Jake'a. Pozwoliłam sobie zadzwonić, bo nasz szef gdzieś się zgubił. Czy mogę poprosić panią o pomoc? - Jest tutaj. - Podała mu słuchawkę. - Nadeszła odsiecz. Twoja sekretarka. - Maggie... Przepraszam... Wiem, powinienem zostawić wiadomość... Dobrze, będę. - Odłoży! słuchawkę, spojrzał na Amy. - Muszę jechać. - Jasne, że musisz. Wezwij taksówkę, numer korporacji znajdziesz przy telefonie. - Głos miała energiczny i pogodny. Znowu skupiła się na ekranie komputera. Za pierwszym razem, gdy zareagowała w taki sposób, był nieco zbity z tropu. Teraz już wiedział, dlaczego mówiła takim lekkim, obojętnym tonem i ile ją to kosztowało. I chyba po raz pierwszy w życiu, myśląc o wygórowanej cenie, nie rozumiał przez to nakładów finansowych. - Ja wrócę, Amy. - Palce biegały po klawiaturze; nie odrywała wzroku od ekranu. - Przez dzień lub dwa będę zajęty, ale jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, po prostu zadzwoń. I trzymaj się z dala od autobusów - dodał, mając nadzieję, że przyciągnie jej uwagę. - Jeśli będziesz musiała gdzieś jechać, zamów taksówkę. Otworzę rachunek. To przepełniło miarę. - Wielkie dzięki. - Odwróciła się gwałtownie. - Jakie to proste! Otwierasz rachunek albo wypisujesz czek pod koniec miesiąca i wszystkie problemy masz z głowy. Zrzuciła wreszcie maskę obojętności. Nareszcie zrozumiał, jak boleśnie ją zranił. - Nie mogę obiecać... - wypowiedział jednak te wstrętne słowa, którymi karmiono go przez całe dzieciństwo, które tak
głęboko wryły mu się w duszę - ale spróbuję przyjechać podczas weekendu. Spróbuję? Amy wiedziała już, że to koniec. - Dlaczego, Jake? Jeśli tak ci ciężko, po co zawracasz sobie mną głowę i nieustannie tu wracasz? Siedziała bez ruchu, czekając na odpowiedź. Wiedział, jakich słów powinien teraz użyć, ale wiedział też, że nie będzie w stanie ich wypowiedzieć. Ciężka, duszna atmosfera zdawała się wypełniać bez reszty mały pokoik. W końcu Amy przerwała ciszę. - Przykro mi, Jake. Podczas weekendu będę zajęta. - Amy... Ale już na niego nie patrzyła. Wróciła do pracy. Uderzała w klawisze jak automat i skupiła całą uwagę na ekranie komputera. Jake wciąż stał bez ruchu, jakby spodziewał się, że Amy obróci ostre słowa w żart. Bez zastanowienia uderzała w klawiaturę, nie zważając na to, że może dokonać prawdziwego spustoszenia w swoich plikach. Chciała dać Jake'owi do zrozumienia, że jest bardzo zajęta. Potrzebowała go! Powiedz coś! Nie stój tak! Zrób coś! Po chwili usłyszała, że się poruszył. Nie podszedł jednak, by wziąć ją w ramiona, przytulić, powiedzieć, że nigdy więcej jej nie opuści. Skierował się do łazienki. No tak. Na pewno powinien się ogolić. Nie ulega wątpliwości, że to bardzo ważne. O wiele ważniejsze niż ich dziecko. Kiedy drzwi łazienki zamknęły się za nim, obiema dłońmi uderzyła z całej siły w klawiaturę. - Głupiec! - wykrztusiła przez łzy. - Uparty osioł! Widziała swoje odbicie w pociemniałym nagle ekranie, na którym pojawiła się migająca informacja o uszkodzeniu systemu...
Już myślała, że dotarła do najskrytszych zakamarków duszy Jake'a. Kiedy zaczaj sam urządzać pokój dla dziecka, była przekonana, że gruby mur, którym się odgrodził od innych, zaczyna się kruszyć i drżeć w posadach. Gdy ją obejmował, przyciskając policzek do miejsca, w którym rosło ich dziecko, mogłaby przysiąc, że zwyciężyła. Przecież to nie jedynie poczucie winy kazało mu przylecieć z Ameryki na wieść o jej wypadku. Wyrzuty sumienia można uciszyć nawet na odległość, przez telefon. Stało się dla niej jasne, że Jake Hallam to człowiek obdarzony żelazną wolą. Widać trzeba czegoś więcej niż ona i jej dziecko, żeby złamać jego nieugięte zasady. Właściwie nawet nie mogła mieć do niego pretensji. Przecież wyniszczył jej swą filozofię życiową jasno i wyraźnie, uprzedził, że nie chce się z nikim wiązać. Usłyszała jednak znacznie więcej niż te oschłe słowa, słuchała bowiem nie tylko umysłem, ale również sercem i tym specjalnym zmysłem; zwanym intuicją, który jej nigdy dotąd nie zawiódł. W oczach Jake'a zobaczyła ból i smutek, lecz także potrzebę akceptacji i tęsknotę. A jednak jego strach okazał się silniejszy i Amy odczuwała teraz gorycz porażki. Żądała odpowiedzi, których Jake nie mógł lub nie potrafił jej udzielić. Teraz musiała jakoś rozsądnie zaplanować weekend, na wypadek gdyby poczucie winy kazało mu znów wrócić... Nie wierzył jej, gdy powtarzała, że poradzi sobie sama. Podarła czek, odprawiła gospodynię, ale i tak nie uwierzył. Miał rację. Powinna przynajmniej zapanować nad swą rozszalałą wyobraźnią. Pora skończyć ze snuciem mrzonek, musi wziąć się w garść. Złapała łaskę, podniosła się i nagle zabrakło jej tchu. Osunęła się na podłogę. Nie mogła wydobyć głosu, żeby krzyknąć.
Jake wszedł do łazienki i oparł się plecami o drzwi. Amy w końcu przejrzała jego sztuczki. Zażądała, żeby dokonał wyboru. Koniec z wpadaniem bez zapowiedzi, z kolacyjkami przy kuchennym stole, ze spokojnymi wieczorami, kiedy wystarczyło podnieść wzrok, żeby ją zobaczyć. Uśmiechnął się do siebie. Zdawało mu się, że robi, co chce, ale to Amy pociągała za sznurki. Głuchy odgłos przerwał te rozważania. Coś ciężko upadło na podłogę. A może ktoś? Serce podskoczyło mu do gardła. Porwał szlafrok Amy i wypadł z łazienki. Znalazł się u jej boku, nim Dorothy zdążyła dobiec do schodów. - Amy, co z tobą? Co się dzieje? - Poruszała ustami, ale nie mogła wydobyć głosu. Odwrócił się do Dorothy. - Wezwij doktor Maitland. I karetkę. Szybko! - Amy ciągnęła go za rękę. - Spokojnie, kochanie. Zaraz tu będą. Wiedziałem, że powinni zatrzymać cię w szpitalu... Uderzyłaś się, upadając? W głowę? Czy... - Jake! - Och, Boże, to dziecko! Rodzisz... - Jake, zamknij się! - wrzasnęła. Po jej policzku spływały wielkie, gorące łzy. - To druga noga! Nic nie rozumiał. - Skręciłaś drugą nogę? - Nie, to skurcz, idioto! Złapał mnie skurcz! - Skurcz? Tylko tyle? - Tylko? - Umierała z bólu, a on mówił „tylko"? W innej sytuacji wstałaby i rozchodziła zdrętwiałe mięśnie. Ale do tego potrzebna była przynajmniej jedna zdrowa noga. Tylko?! - powtórzyła, tracąc resztki opanowania. Zaczęła okładać Jake'a pięściami. - Nie siedź tak! Zrób coś! Szybko! Zrozumiał wreszcie, co do niego mówi. Złapał jej stopę, przytrzymał, a drugą ręką zaczął energicznie masować napięte
mięśnie łydki. Po chwili ból ustąpił. Amy usiadła i wzięła głęboki oddech. - Już lepiej? - spytał z niepokojem. - Rewelacyjnie, dzięki - zakpiła. - Jesteś jedyny w swoim rodzaju. Boże, ale mnie męczą te twoje napady histerii. Co za szczęście, że nie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby mi asystować przy porodzie! - Przepraszam, myślałem... - Nadal energicznie masował jej łydkę. - Czasami w ogóle nie używasz mózgu. - Oparła się na łokciu. - Już wystarczy. - Pomogłaby ci ciepła kąpiel - powiedział, celowo ignorując jej zgryźliwe uwagi. - Chętnie ci pomogę, no wiesz, na wypadek gdyby skurcz powrócił. - Tak, wiem - odpowiedziała. - Doceniam twoje poświęcenie. Hipopotamy wolą jednak siedzieć w wodzie same. Podniósł pięknie sklepioną stopę i pocałował tak, jakby składał pocałunek na dłoni księżnej. - Bardzo ładny hipcio. - Chciał sięgnąć ręką do jej brzucha, ale zimny zielony błysk ostrzegł go, że już nie może sobie pozwalać na takie poufałości. Opuścił rękę. - Piękny hipcio. Uśmiechnęła się krzywo. - Pełen gracji. Uroczy. Ale prysznic i tak weźmiesz sam. Sally! - Spojrzała ponad jego ramieniem. Odwrócił się i w drzwiach zobaczył doktor Sally Maitland. - Co tu się dzieje? - spytała lekarka. - Zupełnie nic. Fałszywy alarm. Bardzo przepraszam, Sally... - Nie musisz przepraszać, Amy. Za żadne skarby świata nie chciałabym przegapić okazji oglądania pana Hallama w tym różowym szlafroczku z falbankami.
- To nie mój... - Pasuje do ciemnego zarostu. - Nie dokuczaj mu, Sally. Jest wykończony po podróży samolotem. Jake podniósł się. - Doktor Maitland, Amy się przewróciła. - Wcale nie. Nie mogłam tylko ustać na nodze. - A ten wrzask? Robiłaś próbę przed premierą? Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Złapał mnie skurcz i nie mogłam sobie z nim poradzić. Na moim miejscu też byś wrzeszczał. - Zwróciła się do Sally: - Wszystko w porządku. - Bardzo się cieszę, Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, sprawdzę, jak się ma dziecko. Skoro już przyjechałam. Nie, nie ruszaj się. Zostań tak, jak jesteś. Uklękła, wyjęła słuchawki. - Znakomicie - uznała po chwili. - Chce pan posłuchać? spytała Jake'a. - Serca dziecka? - Jego własne chyba na chwilę zamarło. Mogę? - Ależ proszę - powiedziała z uśmiechem, nie zwracając uwagi na wściekłe spojrzenie Amy. Słuchał przez chwilę delikatnego dźwięku. - Zachwycające. - W słuchawce rozległ się jeszcze jakiś dźwięk. - A to co? - Czkawka - uśmiechnęła się Sally, gdy rozpoznała dźwięk. - Żartuje pani? Naprawdę? Moje dziecko już ma czkawkę? Amy uniosła rękę. - Hej! Ja też tu jestem! - I chyba powinnaś tu zostać - powiedziała surowo Sally. - Mówiłam, żebyś oszczędzała kolano.
- Tylko stanęłam... - I upadłam - dodał Jake. - Obiecaj, że będziesz posłuszna - przerwała im Sally. - Poproszę pana Hallama, żeby cię zaniósł do łóżka. Zmierzyła go wzrokiem. - Nawet w tym różowiutkim szlafroczku widać, że dobrze sobie radzi z męskimi zadaniami. - Myślę, że już to udowodnił - rzuciła Amy przez zaciśnięte zęby. - Proszę się nie martwić - Jake zwrócił się do lekarki przypilnuję, żeby była grzeczna. - Proszę pilnować, żeby nie stawała na chorej nodze przykazała Sally i po chwili zostawiła ich samych. Dopiero kiedy trzasnęły drzwi, Jake schylił się. - Chwyć mnie za szyję. Zaniosę cię do sypialni. - Sama... - No już! Rękami obejmowała jego szerokie ramiona. Uznała, że samodzielność i niezależność mają również swoje złe strony. Może należałoby... Nie! Nie zmusi się do udawania bezbronnej trzpiotki. Teraz jednak nic nie stoi na przeszkodzie, żeby cieszyć się chwilą. Oparła policzek o pierś Jake'a, słuchając mocnego bicia jego serca. - Będziesz grzeczna i zostaniesz w łóżku? - spytał poważnie. Zaśmiała się drwiąco, jakby chciała powiedzieć: Sam się przekonaj. - Idź pod prysznic, Jake. Na razie nie ruszę się stąd, a ty powinieneś być gdzie indziej. Wstrzymała oddech. Jeśli teraz odejdzie, to koniec, trzeba będzie wreszcie pożegnać się z marzeniami. Już wydawało jej się, że Jake coś powie, tymczasem przegarnął palcami włosy, mierzwiąc je niemiłosiernie.
- Jesteś pewna? Masz Dorothy. - Tak, mam Dorothy. - Przyjadę, kiedy dziecko będzie się rodzić... - Nie. - Nie chcesz, żebym był przy porodzie? Wiem, że nie będzie ze mnie wielkiego pożytku, ale... - Nie, nie chcę, żebyś tu wracał, Jake. Dopóki nie będziesz pewien, że chcesz z nami zostać na zawsze. - Dokąd jedziemy, szefie? - spytał taksówkarz. - Do Londynu, tak? Jake wiedział, że powinien być w Londynie i natychmiast pozałatwiać te wszystkie pilne sprawy, które wymknęły mu się z rąk, gdy z godziny na godzinę zadecydował o zmianie planów i wsiadł do pierwszego samolotu do Anglii. Nikt nigdy nie podejrzewałby go o tak pochopne działanie. Interesy po pierwsze, po drugie i po trzecie... Wszystko i wszyscy byli na dalszych miejscach. Tę filozofię życiową wyznawał już jako nastolatek. Znów ten sam problem... Nie chciał odjeżdżać i zostawiać Amy. Gdyby zareagowała w jakikolwiek sposób na propozycję wspólnej kąpieli, zostałby. Nie na długo, pewnie na jedną, jedyną noc. A rano i tak by wyjechał. I ona o tym wiedziała. Bezbłędnie odczytał jej spojrzenie, którym powstrzymała go od położenia dłoni na dziecku ułożonym bezpiecznie pod jej sercem. To było bolesne ostrzeżenie. Tak właśnie będzie się czuł, gdy nie będzie mógł do niej wrócić. Czy to ten ból ludzie nazywali miłością? Skąd miał wiedzieć, czy to uczucie było prawdziwe i jak długo będzie trwać? Taksówkarz czekał cierpliwie. - Nie. Proszę mnie zawieźć do Maybridge. - Amy miała rację. Mężczyzna musi umieć dokonywać wyborów. - Muszę
się z kimś zobaczyć w sprawie kołyski. - Z podręcznej torby wyciągnął telefon komórkowy. Zadzwonił do Maggie. - Jake, na miłość boską, gdzie ty się podziewasz? Zwołałam już konferencję... - Maggie - przerwał zdecydowanie - pamiętasz naszą rozmowę o tym, co by było, gdybym nagle wpadł pod autobus? - To była tylko taka przenośnia. - No więc przyjmijmy, że właśnie tak się stało i wpadłem pod autobus. - O... och, rozumiem - roześmiała się perliście. - Jak się czujesz? - Oszołomiony. Przesuń konferencję o godzinę i zwołaj zebranie na wieczór, dobrze? Mam kilka tygodni na przeprowadzenie gruntownych zmian w moim życiu. I zrobienie kołyski. Kiedy Amy wsparta na lasce weszła do kuchni, Dorothy odstawiła żelazko. - Pan Hallam nie zostaje na obiedzie? - Nie, Dorothy. Wrócił do Londynu. Na zawsze. - O Boże... - I choć bardzo będzie mi ciebie brakować, myślę, że my też powinnyśmy się rozstać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY DZIEWIĄTY MIESIĄC. Już wkrótce wielki dzień! Dziecko, przygotowując się do przyjścia na świat, powinno obrócić się główką w kierunku miednicy, więc łatwiej ci będzie oddychać. To ta lepsza wiadomość. Niestety, wzrośnie nacisk na pęcherz, dlatego pewnie będziesz częściej biegać do łazienki. Mogą się też pojawiać pojedyncze skurcze macicy. Wcześniej Amy żartowała na temat swojego podobieństwa do hipopotama. Teraz jednak nie tylko wyglądała jak hipopotam, ale tak też się czuła. Zrobiła się powolna i niezręczna. Była też przekonana, że jej nogi w kostkach muszą przypominać balony, chociaż od jakiegoś już czasu utraciła z nimi kontakt wzrokowy. Uszkodzone kolano bólem protestowało przeciwko nadmiernemu obciążeniu. Dorothy uprzedzała ją, że będzie ciężko, ale ona nie słuchała. Od miesięcy była głucha na rady życzliwych przyjaciół. Jake dokonał wyboru, gdy postawiła mu ultimatum. Będzie musiała sama o siebie zadbać i bez trudu sobie poradzi. Akurat! Nawet przygotowanie śniadania składającego się z soku pomarańczowego i płatków stało się teraz niesłychanie męczącą czynnością. Przycupnęła na krześle w kuchni, które wydawało się zbyt małe. Ledwo zdążyła wypić trochę soku, musiała pobiec do łazienki. Idąc po schodach, przyznała w duchu rację Jake'owi. Trzeba pomyśleć o rozbudowie domu i urządzeniu jeszcze jednej łazienki. Ale przede wszystkim chciała odzyskać swoje ciało! I pragnęła Jake'a. Weszła do pokoju dziecinnego. Myślała o tym, jak bardzo Jake zmienił się od czasu, gdy wydawało mu się, że obowiązki ojcowskie załatwi czekiem. Czytał książki, kupował czasopisma, wiedział o potrzebach dziecka tyle samo co ona. A może nawet więcej.
Wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy i odrzucając na bok dumę, zadzwoniła do jego biura. - Panna Jones? Tu Maggie Simons, sekretarka Jake'a. W czym mogę pomóc? - Nie ma go tam? - Nie, myślałam... - przerwała. - Czy to pilne? Czy mogę mu coś przekazać, kiedy zadzwoni? Dziecko ma się urodzić lada chwila, prawda? - Mam nadzieję. - Czy mogę coś dla pani zrobić? - Nie, dziękuję. Nie ma potrzeby, żeby pani informowała Jake'a. Nie mam nic ważnego do przekazania. - Rozłączyła się. Maggie nie odłożyła słuchawki tak szybko. Przed nią leżał rachunek z agencji za usługi pani Dorothy Fuller. Był opóźniony o miesiąc i jeszcze odleżał swoje w księgowości. Gospodyni odeszła z Haughton prawie siedem tygodni temu. Skoro Jake'a też tam nie było, znaczyło to, że Amy jest zupełnie sama. Mogła spróbować skontaktować się z szefem i spytać, co w tej sytuacji należało zrobić. Mogła też zadzwonić do Dorothy Fuller i sprawdzić, dlaczego, do diabła, zostawiła Amy bez opieki. Jake powinien jak najszybciej podjąć pewne decyzje. A że chwilowo był nieosiągalny, podjęła je sama. Amy energicznie odłożyła telefon. A więc to tak. Powstrzymała jakoś napływające do oczu łzy. Płacz nic tu nie pomoże. Równie dobrze mogłaby płakać za utraconą gwiazdką z nieba. Mogłaby teraz być ze swoim mężczyzną, gdyby potrafiła pójść na kompromis, przystać na pewne ograniczenia. Gdyby schowała do kieszeni swoją głupią dumę... Wołała z uporem powtarzać: Wszystko albo nic. W końcu Jake zrezygnował z
walki i wybrał „nic". Nie miała prawa teraz narzekać, że została sama. Użalanie się nad sobą nie ma sensu. Nawet dziecko, zbyt ściśnięte, żeby wykonywać gwałtowne ruchy, było spokojne. Westchnęła, wzięła tomik poezji od Jake'a i usiadłszy na wersalce, zaczęła czytać na głos. - Ależ robotę odwaliłeś! - Mike przeciągnął ręką po kołysce. - Jeśli kiedyś zechcesz porzucić firmę, chętnie przyjmę cię do terminu. Jake uśmiechnął się z zadowoleniem. - Nie dałbym rady bez ciebie. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. - Gdybym cię zostawił samemu sobie, to zanim byś skończył, twoje dziecko chodziłoby do szkoły wraz z licznym już rodzeństwem. - Rodzeństwem? Mam nadzieję, że nie powiedziałeś nic Amy? Chciałbym zrobić jej niespodziankę. - Będę nadal milczał jak grób. Ale zostało ci bardzo mało czasu. - Wiem. Lepiej wezmę się do pracy. Przypomnij mi, jak to wykończyć. - Wykończenie zabiera najwięcej czasu - wyjaśniał Mike, sięgając po najdrobniejszy papier ścierny. - Czasu i miłości. - Miłości? - A czego? Niby dlaczego zdecydowałeś, że zrobisz kołyskę sam, zamiast kupić gotową? - Amy! Co ty, na Boga, tu robisz?! - wykrzyknęła Vicki. Za tydzień rodzisz. Powinnaś siedzieć w domu z nogami w górze. - Gapiąc się w cztery ściany i przyjmując kolejne sąsiadki, które wpadają, żeby mi dotrzymać towarzystwa? Muszę coś robić, inaczej oszaleję. - Możesz robić na drutach.
- Już mam odciski od robienia na drutach. A poza tym to mój umysł potrzebuje zajęcia, a nie palce. - Zobaczysz, że kiedy płacz dziecka nie da ci spać w nocy, z rozrzewnieniem będziesz wspominać czasy, gdy siedziałaś z nogami wyciągniętymi na krześle i byłaś w centrum zainteresowania. - Och, dzięki! Nie dość, że całe sąsiedztwo traktuje mnie ze współczuciem należnym porzuconej kobiecie, to jeszcze ty musisz mi dokładać? - Porzuconej? - zdziwiła się Vicki. - Co masz na myśli? To Jake nie jest z tobą? Chodzi mi o to, że widziałam go rano w warsztacie Mike'a. Zresztą, w tym tygodniu widuję go prawie co rano. Z powodu świąt mamy urwanie głowy, wiec przychodzę wcześniej... Amy, której nagle przestało się podobać ustawienie świec na wystawie i przestawiała je nerwowo, straciła czucie w palcach i świece posypały się na podłogę. - O czym ty mówisz? Nie widziałam Jake'a, od czasu gdy przyleciał ze Stanów. Powiedział mi wtedy, że spróbuje wrócić, ale do diabła, Vicki, jeśli ma go to tyle kosztować... - Poradziłaś mu, żeby nie zawracał sobie głowy? - Nie, skłamałam, że mam inne plany. Potrzebny mi był ten weekend, żeby się trochę porozpieszczać. Zabrałam Willow do towarzystwa i pojechałyśmy do ośrodka odnowy. Wzruszyła ramionami. - Właściwie to mu powiedziałam, żeby w ogóle nie wracał, jeśli nie zamierza zostać na zawsze. Nie chciałam być jednym z tych licznych obowiązków, które zaprzątają jego umysł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - A myślała, że Mike to jej przyjaciel. Willow też musiała o wszystkim wiedzieć... Schyliła się, by pozbierać świece. - Zostaw, Amy, ja to zrobię.
- Dam sobie radę. Czy Jake jest tam teraz? - Do diabła z dumą. - Wyszedł mniej więcej pół godziny temu. - Vicki pomogła jej wstać. - Usiądź. Wezwę taksówkę, pojedziesz do domu. - Nie. - Wyprostowała się, rozmasowała krzyż. Zamówiłam taksówkę na piątą. Nie martw się, nie będę ci się kręcić pod nogami. Zrobię porządki w biurze. - Ach, rozumiem, wijesz gniazdko. - Vicki przygryzła wargę, powstrzymując uśmiech. - Nie forsuj się zbytnio, dobrze? Chyba że planujesz poród na biurku. Była wykończona. Kolano bolało, również dokuczliwy ból w krzyżu stał się trudny do zniesienia. Kiedy jednak taksówka zatrzymała się przed furtką, zapomniała o zmęczeniu. W domku paliło się światło. Jake! To musiał być Jake! Natychmiast wszystkie dolegliwości ustąpiły, a świat znów stał się radosnym, cudownym miejscem. - Jake? - Zrzuciła w sionce buty i otworzyła drzwi do kuchni. Przy stole stała Dorothy, zarumieniona, z rękami ubrudzonymi mąką. - Witaj, kochanie. Właśnie robię szarlotkę z kraszonką. Nie było cię, więc zajrzałam do pani Cook i dała mi kilka ślicznych renet... Idź do pokoju, usiądź przy kominku i ogrzej się. Za minutkę przyniosę herbatę. - Dorothy? - Amy z trudem ukryła rozczarowanie. - Na Boga, co ty tu robisz? Myślałam, że już pracujesz u kogoś innego. - Owszem, dostałam kilka propozycji, ale nic godnego uwagi. W moim wieku mogę już trochę wybrzydzać. Oczywiście, Maggie, sekretarka Jake'a, przekonała mnie, że powinnam teraz być z tobą. Zaproponowała nawet niezłą premię. Przykro mi było jej odmawiać, ale widzisz,
zdecydowałam się już na emeryturę. Sprzedałam dom i kupiłam tę chałupkę przy końcu drogi. To taka urocza wioska. - Postawiła czajnik na kuchence. - Właśnie dziś otrzymałam wszystkie dokumenty. Przez moment Amy uwierzyła, ale po chwili coś sobie przypomniała. - Mówiłaś, że mieszkasz z synem i synową. - Tak mówiłam? O rety, zupełnie o tym zapomniałam. Nie zdradzisz tego Maggie, co? Myślała, że to taki świetny pomysł z kupnem domku, bo będziesz miała mnie pod ręką. Starła ze stołu resztki kruszonki. Amy objęła ją serdecznie. - Dobrze, że wróciłaś. Wszyscy w wiosce bardzo za tobą tęsknili. - Radość z powrotu Dorothy nie rekompensowała rozczarowania. Ból w krzyżu znowu zawzięcie dokuczał; ciążył jej każdy nadprogramowy kilogram własnego ciała. - Idź już i ułóż wysoko nogi. Zaraz podam ci herbatę i wychodzę. Idę na plebanię na partyjkę brydża. Wychodząc z kuchni, Amy nagle sobie coś uświadomiła. - Dorothy? Jak ty tu właściwie weszłaś? - Ja ją wpuściłem. Zdawało jej się, że słyszy głos Jake'a i niemal czuje na karku jego ciepły oddech... - Dorothy? - powtórzyła. - Nie powinnaś była jej odsyłać. - Obróciła się w miejscu. To nie były omamy... Jake sięgnął do klamki i zamknął drzwi do kuchni. - Na dodatek nawet nie raczyłaś mnie powiadomić o tej decyzji. - Miałabym przysparzać ci zmartwień? - spytała złośliwie. O ironio! Jeszcze pięć minut temu obiecywała sobie, że koniec z udawaniem obojętności, że rzuci się w jego ramiona.
- O cholera! - Zatrzymała się, wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy, gdy ponownie poczuła mocny skurcz. - Co się dzieje? - Jake już stał za nią, z ręką na jej ramieniu. Pokręciła głową. - Nic, to tylko takie skurcze. To... - Czy to ci się przytrafiło po raz pierwszy? - Nie, Jake. - Strząsnęła jego dłoń. - Przestań panikować. Nie zamierzam rodzić na podłodze. - Żałuję, że nie chodziłem z tobą do szkoły rodzenia. A powinienem. - Jesteś człowiekiem interesu, masz na głowie mnóstwo ważniejszych spraw. Jake jednak nie pozwolił się odepchnąć. Objął ją ramionami, przytulił. - Ty jesteś dla mnie najważniejsza. Sądzisz, że nie martwię się o ciebie dniami i nocami? - Spojrzał na nią poważnie. - Gdzie byłeś w takim razie? Co robiłeś? - Porządkowałem pewne sprawy. W nadchodzących tygodniach, miesiącach, latach będę potrzebował dużo czasu, jeśli mam być wzorowym ojcem. A ty? Gdzie byłaś? Przyjechałem z darami i zastałem pusty dom. Dlaczego odesłałaś Dorothy? - Dlatego. Nie wiedziałeś o tym? - zdziwiła się. - Dowiedziałem się godzinę temu. Na szczęście Maggie była na posterunku. No, to gdzie byłaś? - Nigdzie. Porządkowałam biuro. - Mościłaś gniazdko? - Nie pleć głupstw. Musieliśmy minąć się przy warsztacie Mike'a. Co tam robiłeś? - Pokażę ci. - Otworzył drzwi do salonu. - Chodź, usiądź z nogami w górze. Ogrzej się.
Ogień raził ją w oczy. Gwałtownie zamrugała. - Co, do...? - Spojrzała na Jake'a niepewnie. - Kupiłeś tamtą kołyskę? Tę, którą oglądaliśmy? - Nie. Nie, to nie ta. Płomienie odbijały się w wypolerowanym drewnie. - Czyli inną... - Czy pamiętasz, co wtedy powiedziałaś? - Nie wiem, coś o szukaniu właściwego drzewa, ścinaniu. .. - przerwała. - Nie mów mi, że wybrałeś się z siekierą do lasu. - Nie. Pewnie okazałoby się, że wybrany przeze mnie dąb ma tabliczkę „zabytek przyrody". Ale sam wybrałem deski i przyciąłem je przy pomocy Mike'a. Na oko wygląda dość prosto, ale trzeba długich tygodni, żeby to zrobić. - Zrobiłeś ją sam? - Dla ciebie. Dla naszego dziecka. Przeszła przez pokój, uklękła przy kołysce i przytuliła policzek do gładkiego drewna, wdychając zapach pszczelego wosku. Wciągnęła głęboko powietrze. - Ciągłe to robisz, Jake'u Hallamie. Doprowadzasz mnie do granic wytrzymałości i kiedy mówię sobie, że właśnie bezpowrotnie cię straciłam, pojawiasz się nagle i robisz coś takiego, że znów tracę grunt pod nogami. - Poczuła kolejny skurcz, tym razem mocniejszy. Odczekała chwilę, pomagając sobie oddechem. - Tak robisz interesy? Doprowadzasz klientów do szału? Aż zdesperowani padną przed tobą na kolana? - Amy, to ja padam na kolana. I pytam, czy mi wybaczysz ośli upór i głupotę. - Ukląkł obok i ujął jej dłoń. Weszła Dorothy i cicho postawiła tacę na stoliku. - Zapiekanka jest w piekarniku. Jak sobie nałożycie, wstawcie do piecyka szarlotkę. Zanim zjecie kolację, ciasto
będzie gotowe. W lodówce jest śmietanka. Zmywaniem się nie przejmujcie. Zajmę się tym rano. - Dziękuję, Dorothy - szepnęli niemal jednocześnie. Nie poruszyli się, póki nie dotarł do nich dźwięk zamykanych drzwi. - Herbaty? - spytała Amy. - Chcę tylko ciebie. - Pocałował ją delikatnie, czule. - Niewłaściwy moment - zauważył, gdy Amy chwycił kolejny skurcz. - Każda chwila jest dobra, żeby się zakochać odpowiedziała, kiedy ból ustąpił. Lata świetlne minęły od czasu, gdy była zimna, ironiczna, zgryźliwa. Odchyliła się do tyłu, opierając głowę o ramiona Jake'a. Jego ręce przełożyła pod swoimi ramionami, żeby mógł położyć dłonie na jej brzuchu i czuć nadchodzący skurcz. - Nie powinniśmy kogoś zawiadomić? - spytał z wahaniem. - Jeszcze nie. Jest dużo czasu. - Przymknęła oczy, pragnąc przedłużyć tę szczególną chwilę. - Tu się urodziłam, w tym domu. Należał do mojej babci. - Tak mało o tobie wiem. - Otarł policzek o jej włosy. - Więcej niż ja o tobie. Gdzie się urodziłeś? - Nie przed kominkiem. Moja matka uważałaby to za zbyt... prostackie. - Przyciągnął ją bliżej. - Wolała drogą klinikę położniczą, gdzie mogłem przyjść na świat w luksusie, sprawiając minimum kłopotów wszystkim zainteresowanym. - A twój ojciec? Był przy was, gdy się rodziłeś? - Mój ojciec, który wiedział, co jest ważne w życiu, pojechał w interesach do Hongkongu. Przypominam go nie tylko fizycznie. - Nie wierzę. - Ależ tak, Amy. Nikt nie nauczył mnie kochać. Moja matka zaangażowała nianię i po tygodniu dołączyła do męża.
- Zostawiła cię? - Nie byłem ciekawą transakcją handlową. Położyła dłoń na jego ręce. - Ale dlaczego? Jeśli nie chciała dziecka... Jeśli on nie chciał.,. - Ależ chciał. Potrzebował dziedzica. Zbyt późno jednak odkrył, że dzieci to trudny do opanowania żywioł - hałaśliwy i wiecznie brudny. A mały chłopiec, który chce zwrócić na siebie uwagę, potrafi być szczególnie uciążliwy. Nie byłem grzecznym chłopczykiem. Szybko nauczyłem się, że łatwiej jest przyciągać uwagę dorosłych, gdy się rozrabia. - Wzruszył ramionami. - To tylko przyspieszyło wysłanie mnie do szkoły z internatem. - Znienawidziłeś szkołę? - Nawet nie. Nienawidziłem tego, że moi rodzice zawsze byli zbyt zajęci, nie odwiedzali mnie, nie zabierali do domu na weekendy. Gdy tylko zrozumiałem, jak się sprawy mają, zacząłem się wykazywać niezwykłą inicjatywą. Robiłem wszystko, by dyrektor zdecydował się wezwać rodziców na poważną rozmowę. Wyrzucono mnie dość szybko z trzech kolejnych szkół. Aż wreszcie, chcąc mieć pewność, że ojciec będzie obecny w czasie moich dziesiątych urodzin, wsiadłem do nowiutkiego mercedesa i wjechałem w drzewo. Sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Matka ze łzami w oczach opowiadała, jak bardzo mnie zawsze kochała, jak się starała i że serce jej pęka na myśl, że musi mnie oddać, ale nie widzi już innego wyjścia. Dyrektorzy trzech renomowanych szkól poparli ją w swych opiniach i zostałem oddany pod opiekę państwa. I to był koniec. Spisali mnie, jak mówią księgowi, na straty. Jak nieściągalną należność. Miałem dużo szczęścia. Skończyłem u cioci Lucy. A mogłem... - Amy nabrała gwałtownie powietrza. - Kochanie? - Myślę, że to już.
- Zadzwonię po Sally i powiem jej, że się zaczyna. Przytrzymaj się sofy i pochyl się do przodu. To ci ulży. - Mądrala - mruknęła, podczas gdy Jake dzwonił do lekarki i położnej. - Chcesz, żebym wezwał Willow? - spytał. - Sally i położna już jadą, ty jesteś ze mną. A przecież jesteś chodzącą encyklopedią na temat porodów. - Chwyciła go za rękę, gdy złapał ją silniejszy skurcz. - Zostaw Willow w spokoju, niech spędzi miły wieczór z rodziną. Damy sobie radę. - Na pewno? - A co, masz pietra? - Jestem przerażony. - To było jak skok na głęboką wodę. Jeśli masz szczęście, ktoś wyciągnie do ciebie pomocną dłoń i nie zostaniesz sam. Amy zbyt długo czekała, aż on wyciągnie swoją. Mało brakowało, a minąłby się z nią... - Przejdziemy przez to razem - powiedział z uśmiechem. - Nie powinienem liczyć czasu między skurczami? - spytał po chwili. - Jeśli jesteś gotów. Jake, mówiłeś, że zawsze byłeś podobny do ojca. Co cię odmieniło? - Ty - Oparł jej dłonie o swoją pierś. - On także wypisałby czek, ale gdyby dostał go z powrotem, wzruszyłby ramionami, nazwał cię kretynką i wyrzucił skrawki papieru do kosza, razem z bucikami. - Bucikami? Jakimi bucikami? - Różowymi. - Wyciągnął je z kieszeni i pokazał Amy. Troszkę się pobrudziły. - Zastanawiałam się, gdzie zginęły. - Włożyłaś je do koperty razem z porwanym czekiem. Pokręciła głową. - Nie ja. Vicki musiała włożyć je do koperty, zanim dała ją posłańcowi. Kurier na motocyklu, ubrany w czarną skórę,
wytrącił ją całkiem z równowagi. - Uśmiechnęła się szeroko. Naprawdę nosiłeś je przez te wszystkie miesiące? - Tak. Pewno powinienem je oddać, ale ponieważ urodzisz chłopca i tak się nie przydadzą. - To dziewczynka - powtórzyła z uporem. Jej krzyk rozległ się niemal równocześnie z dzwonkiem do drzwi. - I zaraz to udowodnię. - Jest śliczny, Jake. - Zostali wreszcie sami. Położna odjechała, Sally poszła się przespać przed porannymi wizytami. Amy przeniosła wzrok z dziecka na Jake'a. Dziękuję ci bardzo. - Myślałem tylko... - Mmm? - Dotknęła maleńkiej rączki George'a, a on natychmiast zacisnął piąstkę na jej palcu. - Moglibyśmy spróbować jeszcze raz. Pocałowała synka i podniosła wzrok. - Kawalarz z ciebie, Jake'u Hallamie. - Mówię serio. Chcę, żebyś miała swoją małą dziewczynkę. - Pocałował ją. - George będzie się dobrze opiekować siostrą. Pragnę cię zapewnić, że gotów jestem próbować, jak długo zechcesz... - Bardzo uczynny z ciebie człowiek. - Ale najpierw musisz ze mnie zrobić uczciwego mężczyznę. Będę nalegać, żebyś za mnie wyszła. - Nalegać? - Bezskutecznie próbowała powstrzymać uśmiech. - No dobrze. Prosić, błagać, żebyś mnie poślubiła. Byłaś nadzwyczaj cierpliwa. Powtarzałaś mi tyle razy, żebym odszedł. A ja myślałem, że rzeczywiście właśnie tego chcę. Sądziłem, że miłość to słowo, które nic nie znaczy. - Tak uważali twoi rodzice. - Mylili się. Teraz już wiem, że siła prawdziwej miłości może uzdrowić duszę. Pokazałaś mi, że przeszłość nie musi
mnie ograniczać, że mogę być, kimkolwiek zechce. Dziś widziałem, jak na świat przychodzi mój pierwszy syn. Spłodziłem go z kobietą, którą kocham nad życie. Oto, kim chcę być, Amy. Ponieważ nie było odpowiedzi, podniósł wzrok i dopiero wtedy zobaczył, że Amy usnęła. Nie szkodzi. Powie jej to jutro. Ciągle jej będzie to powtarzał. Wziął małego George'a i ułożył w kołysce, którą postawił przy łóżku. Odwrócił się do Amy. Poruszyła się z westchnieniem i otworzyła oczy. - Obiecujesz, że następnym razem będzie dziewczynka? - Spróbuję... - przerwał, widząc jej uśmiech. - Obiecuję, że będzie dziecko - odparł, kładąc jej dłoń na swoim sercu. Z kieszeni wyjął pierścionek z diamentem i wsunął na jej palec. - Kocham cię, Amy Jones.
EPILOG - Spójrz w tę stronę, George! - Pięcioletni chłopczyk, ciemny jak jego ojciec, zielonooki jak matka, odwrócił się do aparatu. - Dobrze, możesz ciąć... teraz! George ostrożnie przeciął złotą wstążkę umocowaną w drzwiach setnego sklepu „Amaryllis Jones". - Dobra robota, George! - powiedział Jake i wziął syna na ręce. - Mogę teraz dostać kawałek tortu? - spytał cicho chłopczyk. - Jasne. Popatrz, tam jest babcia Lucy. Ukroi ci kawałek. Weź ze sobą Jamesa. - A Mark? - Jest jeszcze za malutki na tort. Może następnym razem? - Jake spojrzał na Amy. - Gratuluję, kochanie. Sto sklepów w ciągu pięciu lat. - Sto sklepów i troje dzieci. - Trzech chłopców. - Trzech cudownych chłopców - uzupełniła. Wspaniałych. Jak ich tata. - Co z tego, skoro nadal nie ma Polly. - Właściwie... - Amy uniosła lekko ramiona. Rozmawiałam z Lucy. Pytano ją niedawno, czy mogłaby zająć się pewną malutką porzuconą dziewczynką. Jednak nie sądzi, żeby dała radę. Chodzi o to, że nie ma nikogo... no, i pomyślała o nas. - Mielibyśmy zostać rodzicami zastępczymi? - Miałbyś coś przeciwko temu? Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Potem potrząsnął głową. - Nie, uważam, że to wspaniały pomysł. Ale nie myśl, że ustanę w wysiłkach, by ci ofiarować naszą własną córeczkę.
- Gadanie. - Amy zmrużyła lekko połyskliwe, zielone oczy. Nic się nie zmieniło. Od ich pierwszego spotkania minęło prawie sześć lat, a wystarczyło jedno jej spojrzenie, żeby Jake topniał niczym wosk. - Amy Hallam, gdy tylko zostaniemy sami, udowodnię ci, że nigdy nie rzucam słów na wiatr. Roześmiała się. - Obiecanki, cacanki. W odpowiedzi ujął jej rękę i przyłożył do swojego serca.