Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Projekt graficzny: Andrzej Barecki Korekta: Bogusława Jędrasik Autorzy i źródła zdjęć (odwołania do numerów stron dotyczą wydania papierowego książki): Marian Buchowski (fot. 41), Barbara Czochralska (fot. 36), Wojciech Kostiuk (fot. 19), zbiory wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego w Lublinie (fot. 26) oraz archiwa rodzinne Anny Dzięgo (fot. 13–17) i Jerzego Stachury Zdjęcie na obwolucie © Danuta Pawłowska-Skibińska Copyright © by Marian Buchowski Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014 ISBN 978-83-244-0384-4 Wydawnictwo ISKRY Al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa tel. (22) 827-94-15
[email protected] www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści Dedykacja Wejść życiu w drogę Po polskiej krainie Stopnie Na indeksie Między „Schronem” i „Pałacykiem” Na warszawskim druku Drzwi do „Twórczości” Pan Fedek Pierwsza książka Wiersze, poematy, piosenki Opowiadania, powieści i coś Przekładaniec Życiem pisanie Z poezją na gardle Antena Wybieg Czerwona nitka Polonistki i Polonia Pierwsza miłość Zyta
Trzecia połowa małżeństwa Wysokie napięcie Kuzyni Znajomi z różnych stron i powodów Biofizyk Stany niezjednoczone Wielka Góra Czas z Danutą Zapisać się do cna Tory Marta Kres Przedinternetowy czad ze Stachurą Echo Przypisy
Zuzi, najmłodszej z moich pociech
Wejść życiu w drogę Edward Stachura tajnym współpracownikiem? Bardzo by takie odkrycie pomogło, zwłaszcza niektórym. I wiele wyjaśniało. Na przykład bez większych problemów otrzymywany paszport, częste wyjazdy zagraniczne... No, a przede wszystkim tłumaczyłoby te pastelowe, jak twierdzą niektórzy, kolory w obrazie rzeczywistości lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, występującej przecież jako tło jego prozy. Narrator i bohaterowie Stachury żyją sobie w jakimś dziwnym kraju, który wcale nie przypomina PRL-u... A powinien przypominać. Nie wiadomo, dlaczego powinien, przecież to nie były reportaże, ale podobno powinien. Edward Stachura z zupełnie innym zamiarem sięgnął po pisanie. I ten zamiar realizował po swe ostatnie linijki. Pierwszy zapis w dzienniku, poczyniony przez niespełna dwudziestoletniego Stachurę, określa ów zamiar jednoznacznie: „Kupiłem dzisiaj ten zeszyt. Będę w nim pisać (...). Ale przede wszystkim będę pisać to, co się będzie teraz ze mną działo. I to, jak już mówiłem, co się będzie w mojej głowie działo”[1]. Skoro istotnie żyjemy w cieniu PRL-u, to dlaczego w tak niewielkim stopniu znajduje to swe odzwierciedlenie w naszej literaturze? – zapytał (nie o Stachurę, tylko o całe polskie beletrystyczne piśmiennictwo współczesne) Dariusz Nowacki[2], otwierając zorganizowaną w redakcji miesięcznika „Znak” niezmiernie – jak się okazało – interesującą dyskusję[3] z udziałem Tomasza Burka, Jerzego Sosnowskiego, Marka Zaleskiego i Jerzego Jarzębskiego. Jarzębski[4] powiedział tam między innymi: „Paradoksalnie, opisy PRL-u są najlepsze, gdy nie mówi się o nim bezpośrednio, to znaczy, jeśli istnieje on «niechcący», tak jakby «wychodził z tła»”. Zdaniem profesora Jarzębskiego najwięcej PRL-u widać w polskich filmach lat sześćdziesiątych, i to tam, gdzie nie mówi się o polityce, tylko wtedy, kiedy widać szarzyznę tamtych ulic, sklepy, pozbawione smaku detale, szablonowe bloki mieszkalne, ludzi umęczonych codziennością. Jarzębski: „Znane mi opisy literackie tamtych czasów mówią o przeszłości niemal zawsze cząstkowo, ponieważ PRL był fenomenem, który przenikał wszystkie warstwy egzystencji. Ja nie demonizuję PRL-u, ale mówię, iż kiedy żyje się w kraju, w którym nawet pudełko zapałek jest zideologizowane, bo ma taką a nie inną naklejkę, to owego zideologizowania po prostu się nie zauważa”. W nie tak dawnej audycji radiowej dotyczącej Stachury jeden z uczestników dyskusji, najmłodszy, postawił tezę, że gdyby Stachura dożył stanu wojennego, to też by go nie zauważył, a ściślej – nigdzie nie odnotował. A znana już była książka zawierająca prywatą
korespondencję Stachury z pisarzami[5] i dwa tomy jego dzienników. Źródłem ogromnego zdziwienia, dla niektórych wręcz szoku, była nieobecność także w tych, pisanych przecież bez ryzyka konfrontacji z cenzorem, listach i dziennikowych notatkach, jeśli już nie emocjonalnego, to chociaż myślowego zaangażowania w sprawy, które, kto jak kto, ale polski pisarz powinien przecież zauważyć. Nie można zapominać, że równolegle – w sensie czasowym – ze Stachurą Jerzy Andrzejewski pisze Miazgę, Tadeusz Konwicki Kompleks polski, Marek Nowakowski Wesele raz jeszcze, Julian Kornhauser i Adam Zagajewski w Świecie nieprzedstawionym atakują „mówienie zastępcze”, wcześniej Stanisław Barańczak, między innymi za „poezję rodzącą się z poezji”, przyłożył kolegom Stachury spod znaku „Hybryd”. Oczywiście, literatura to nie jest przybudówka życia politycznego[6], upolitycznienie spycha literaturę do roli podrzędnej, usługowej, rezygnującej z własnych reguł, spłaszczającej obraz, posługującej się najchętniej kolorystyką czarno-białą (na przykład w tamtych latach krytykować społeczeństwa – choć przecież było za co – nie wypadało, bo władza na taki prezent tylko czekała). Ale wielu przedstawicieli środowisk twórczych, ryzykując nie tylko karierą, włączyło się – zarówno swoimi dziełami, jak i bezpośrednim, osobistym udziałem – w coraz lepiej zorganizowaną i skuteczną działalność opozycyjną. Nie trzeba nadmiaru ochoty do współodczuwania, aby wyobrazić sobie nastrój autentycznego opozycjonisty, który oczom nie wierzy, bo widzi, że w kraju dotkniętym z trudem maskowanym, wieloskładnikowym kryzysem, literackim idolem najpierw studentów wydziałów humanistycznych, a potem stale powiększającej się grupy (ba! tłumu!) wielbicieli staje się ktoś taki jak Stachura. Maria Nurowska[7] – pisarka; popularna, a mimo to ceniona: „Nie lubiłam Stachury ani jako człowieka, ani jako pisarza. Uważałam, że jest bardem na etacie, pieszczoszkiem reżymu. Nie był dla niego groźny, wręcz przeciwnie, ogólna narkoza, którą proponował, była panującym na rękę. To ukrywanie się we własną sierść, to żywienie się serem z chlebaka i picie deszczu było dla mnie ucieczką od życia, od odpowiedzialności za ojczyznę w niewoli. Moimi idolami byli wtedy Michnik, Kuroń. Uwielbiałam ich, byłam po ich stronie. Jak większość Polaków. A ci wyznawcy Stachury, te rzesze młodych ludzi. Uważałam, że są w jakiś sposób ofiarami oszustwa, które Sted im proponował. Tym oszustwem była jego twórczość. W czasach socjalizmu nic nie było poezją, chociaż on twierdził, że jest nią wszystko.”[8]. Janusz Anderman, nie żaden opozycjonista honoris causa, tylko rzeczywisty uczestnik zmagań z władzą i ustrojem, chyba jako jeden z pierwszych zdał sobie sprawę, że czarnobiały podział na „my” i „oni” jest niezbędny w walce politycznej, konieczny, żeby nie mylić okopów i nie obrzucać granatami własnych szeregów, żeby dodawać sobie sił, zohydzając i tak już ohydnego wroga i tylko jego obarczając wadami. Natomiast tworzona pod takie dyktando literatura staje się publicystyką przyozdobioną artystycznymi frędzelkami, jest marnowaniem talentu. Anderman był przez jakiś czas życiowym partnerem cytowanej przed chwilą Marii Nurowskiej i – mimo rozstania – najprawdopodobniej
ciągle pozostawał pod urokiem jej płomiennej, zniewalającej naiwności. Tylko tak można wytłumaczyć, dlaczego jeden z najinteligentniejszych polskich pisarzy sugerował dyskretnie, że kto wie, czy nie pomagano z ukrycia tej stachurzej sławie: „Kult wzbierał nagłą falą i dały się słyszeć głosy, że ta kanalizacja nastrojów wrażliwych młodych ludzi jest na rękę władzy i że jeśli kult nie jest sztucznie podsycany, to przynajmniej nikt nie próbuje go ograniczać. Władza ma ofertę dla tych i dla innych, mówiono. Dla mniej wybrednych są zespoły rockowe, których mnóstwo wpuszczono do telewizji stanu wojennego i pozwolono urządzać masowe koncerty na otwartym powietrzu”[9]. Z niebywałą popularnością Stachury, który nawet linijką nie przyłożył chylącemu się ku upadkowi ustrojowi, długo w obozie zwycięzców nie umiano sobie poradzić. A próbowano na różne sposoby. „Jego List do Pozostałych – wiersz ostatni, który napisał tuż przed śmiercią. To zostało opublikowane w drugim obiegu. Dlaczego w drugim? Ano z tego powodu, że gdy człowiek odbiera sobie życie w kraju „pełnej, wielkiej, cudownej szczęśliwości”, to jest to jednocześnie także akt polityczny. Jeśli odbiera sobie życie człowiek, który jest tak wolny wewnętrznie, to znaczy, że być może, że on już dłużej wolnym być nie może”. Ta wypowiedź Mirosława Chojeckiego pochodzi z połowy lat dziewięćdziesiątych[10]. Wygłasza ją człowiek ogromnych zasług, twórca działającej w PRL, poza zasięgiem cenzury, Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Koloryzuje, posługując się nieprawdą, ale nie dlatego że taki ma zwyczaj, tylko woli pasujące do schematu ładne przypuszczenie niż „brzydki” fakt. List do Pozostałych Edwarda Stachury ukazał się bowiem także w pierwszym obiegu, i to wcześniej niż w drugim, bo zaraz po śmierci poety wydrukował tekst tygodnik „Radar”[11] redagowany przez Jerzego Klechtę, który jeszcze wtedy był obiema nogami i siedzeniem po partyjnej stronie. List do Pozostałych szybko opublikowała też „Twórczość” w numerze pierwszym z 1980 roku. Z upływem lat wahadło, już nietrzymane – siłą politycznej poprawności – w jednym z krańcowych położeń, zaczęło coraz mocniej wychylać się w drugą stronę. Adam Komorowski w recenzji książki z listami Stachury: „W pisarstwie Edwarda Stachury najbardziej uderza to, co nieobecne. Te strefy nieobecnego, niejednokrotnie sygnalizowane przez krytyków, to polityka, historia (przeszłość), religia. Zainteresowanie jego epistolografią w dużym stopniu jest wynikiem nadziei, że tutaj Stachura odsłoni się bardziej. Bo czy można było żyć w latach 60. i 70., pozostając całkowicie indyferentnym wobec Marców i Grudni, wydarzeń na Wybrzeżu czy w Radomiu? Czy można było, przemierzając Polskę, rozmawiając z setkami ludzi, nie otrzeć się o martyrologię czy dysydentów, nie dostrzec w krajobrazie ludzi zmierzających do kościoła? Nie denerwować się brakami w zaopatrzeniu, kartkami na cukier i mięso? Gdy czytamy jego listy, przekonujemy się, że tak. IPN sobie, a Stachura sobie”[12]. Jarosław Markiewicz, w posłowiu do jednej z książek Edwarda Stachury: „Bohaterowie Stachury uczestniczą w pełni w życiu PRL – ale na swoich zasadach. Przede wszystkim zajęci są realizowaniem «wewnętrznej konieczności», odkrywaniem ich
i poszerzaniem aż do stanu, kiedy w pełni obejmą świat zewnętrzny i przekształcą go. Mówiąc bardziej obrazowo – bohaterowie Stachury pukają do własnych drzwi, do drzwi, które otwierają się tylko do środka, do wnętrza duszy. Świat widziany z głębi własnej duszy jest wreszcie światem realnym i sensownym – bo tylko nasza dusza nadaje temu światu sens i realność”[13]. Jerzy Plutowicz w „Twórczości”: „Jednym z najwnikliwszych opisów rzeczywistości komunistycznej była według mnie powieść Edwarda Stachury Cała jaskrawość, której bohaterowie odmawiali udziału w narzucanej codziennej krzątaninie, w rzeczywistości groźnego, nieludzkiego mitu, przemieszanego z obłudą i kłamstwem. Pisarstwo Stachury jest to ten rodzaj sztuki, który rodzi się z lęku, z postawy obronnej, jest to sztuka zapewne eskapistyczna, odlotowa, ale przecież jakże autentyczna”[14]. Dariusz Nowacki w trzydziestą rocznicę śmierci Edwarda Stachury: „Postać i dzieło Stachury, jeśli w ogóle są ważne, a co do tego mam sporo wątpliwości, to przede wszystkim dlatego że komplikują czarno-biały obraz – mówiąc górnolotnie – kultury polskiej po Jałcie. Tutaj najistotniejsza wydaje się apolityczność pism Steda, a także jego wolność jako obywatela Polski Ludowej. Choć żył w latach, w których nie trzymano paszportów w domowych szufladach, to przecież nieustanne podróżował po świecie. Obok – nie mógł tego nie widzieć – rozgrywały się dramaty Marca ’68, Grudnia ’70, Czerwca ’76. To, że echa tych wydarzeń nie przedostały się do publikowanych oficjalnie książek Stachury, niespecjalnie dziwi, ale to, że żadna ze spraw życia społecznego nie przedostała się do jego prywatnej korespondencji, zdumiewa. Jakaś mała skarga na brak cukru, który na kartki, jakaś drobna złośliwość pod adresem partyjnych nadzorców kultury? Nic z tych rzeczy! Znaczy to chyba, że żyjąc w PRL-u, z powodzeniem można było PRL-u nie dostrzegać, być ponad, cieszyć się wolnością i sukcesem (nagrody, stypendia, zagraniczne podróże, otwarte drzwi wydawnictw). Herezja? Nie, zaledwie kontrdyskurs rozbijający IPN-owską narrację historycznoliteracką”[15]. A może Maria Nurowska ma trochę racji i czy Stachura, wciągając nas swą urokliwą prozą w te, istniejące od zawsze i na wieczność skazane, jakieś tajemnice bytu, sensy istnienia, metafizyczne lęki, sprawcze praprzyczyny, a więc w to wszystko, co męczy i dręczy ludzi niezależnie od szerokości geograficznej, ustroju politycznego, stanu gospodarki i sondaży przedwyborczych, a więc, czy Stachura, jakoś tak podprogowo i mimowolnie nie zwiększał naszego dystansu wobec doczesności, wobec tego zgrzebnego i dokuczliwego tu i teraz? Czy nie osłabiał w niektórych z nas wiary w sens walki między innymi o to, aby prawo do publicznego mówienia głupstw dać wreszcie wszystkim, a nie tylko przyjaciołom ustroju? Nie wiem. Pamiętam z tamtych lat, że po lekturze Siekierezady wydrukowałem coś w rodzaju recenzji zatytułowanej Baśń dla dorosłych[16]. Napisałem tam, że jeden z moich znajomych wykorzystuje twórczość Stachury do pomiaru przydatności bliźniego do myślowej i duchowej przyjaźni. Pomiar prosty: czujesz Stachury pisanie? Jeśli nie, to
staraj się, żeby nas życie nie zamknęło kiedyś w tej samej celi, bo jeden z nas szybko zarobi na karcer. Związek Literatów Polskich, korzystając z usług „Globu”, w siedzibie na Krakowskim Przedmieściu kolekcjonował dla pisarzy wszystkie wycinki prasowe, w których było jakieś literackie nazwisko. Więc Stachura, który bacznie śledził odgłosy swojego pisania, trafił i na mój tekścik. Bez trudu rozpoznał, że to nie żaden znajomy, tylko ja sam mierzę Stachurą „psychostrukturę otoczenia” i w dedykacji wpisanej do Wszystko jest poezja życzył mi, aby ta metoda okazała się niezawodna. A inni? Ciągle, w różnych okolicznościach, można się natknąć na osoby, które gdzieś tam, kiedyś, niekoniecznie w cielęcym wieku, miały Stachurę na głowie. „Gazeta Wyborcza”, w ramach redakcyjnej akcji „Czytamy w Polsce”, pytała różnych ludzi o książki, które zmieniły ich życie albo przynajmniej mocno na nie wpłynęły. Wojciech Kozłowski, wówczas dyrektor zielonogórskiej galerii Biura Wystaw Artystycznych, wymienił Zbyt głośną samotność Hrabala, Grę w klasy Cortazara i Falując na wietrze Stachury. Fragment rozmowy: Wojciech Kozłowski: – Opowiadaniom Falując na wietrze było blisko do Siekierezady. Niezmiennie mi się z tą książka kojarzy przeświadczenie, że jeśli będziemy chcieli, to – górnolotnie to powiem – wyzwolimy się przez miłość. Że istnieje droga, która wyzwala. A Stachura to ciągłe wędrówki. Wiedzieliśmy, jaki mamy kraj w PRL, a Sted opisywał go z czułością. Z tej całej buzującej paskudy wyłaniał się ktoś, kto kocha prostych ludzi, jest zauroczony pejzażem. Stachura dla młodego człowieka, a sam to przeżyłem, jest niebezpiecznym uwodzicielem. Trzeba uważać. Artur Łukasiewicz (dziennikarz przeprowadzający wywiad): – Kolega odkrył Stachurę w dziwnych okolicznościach. Nie na zlocie piosenki turystycznej ani w księgarni. Chłonął antykomunistyczne książki z drugiego obiegu. Raz wydawca podsunął mu Stachurę. Mówi: wiesz, poezja, włóczęga. Zobacz, nie jest przeciw. W.K.: – Ale też nie jest za. Znam to. Polska była pod tym względem fascynującym krajem. Można było nie być przeciw i nie być też za. Nie jest to kwestia neutralności, tylko możliwości bycia osobnym. Dla indywidualistów była to kusząca perspektywa, choć nie dla każdego dobra[17]. Monika Pogoda-Tichy ze Szczecina, autorka liczącej sto siedemdziesiąt pięć stron pracy magisterskiej Poszukiwania Absolutu w twórczości Edwarda Stachury[18], najlepszej, jaką czytałem (a o Stachurze przeczytałem ich kilkadziesiąt); magisterium, przy którym – oczywiście nie ze względu na objętość, tylko jakość – niejeden doktorat wygląda jak praca licencjacka. Tak się nie pisze tylko dlatego, żeby zostać magistrem. Więc jak to, pani Moniko, było z tym Stachurą? – Do dziś pamiętam zimny styczniowy dzień. Za niedługo studniówka. Wracałam z pogrzebu bliskiej osoby, weszłam do biblioteki i – szukając w ułożonych alfabetycznie książkach w dziale „opowiadania” zupełnie innego autora – trafiłam na nazwisko znane mi doskonale z mego własnego śpiewnika, który miałam, jak to się podówczas robiło, ręcznie przepisany w zeszycie w kratkę. Nie chcąc wracać do pogrążonego w żałobie domu,
przysiadłam na kładce dla pieszych, przerzuconej nad jedną z głównych arterii miasta. Przede mną widok na Katedrę, kościół Pallotynów, rzekę, mosty, budynki Portu, i tom opowiadań Jeden dzień. Już pierwsze zdania wgniotły mnie w ziemię. Siła wrażliwości, która stać musiała za tak dobranymi słowami, była przepotężna, wszechogarniająca. Nie dało się już od niej uciec czy uwolnić, uzależniała od pierwszego razu. A jeszcze kwadrans wcześniej nie miałam pojęcia, że autor mych ulubionych wierszy pisał również prozę. Proza ta – życie, którym była motywowana, człowiek, który je, życie i pisanie, stworzył, potęga ducha tego człowieka – zdominowała moje myślenie na wiele kolejnych lat. I pozostawiła trwały ślad na zawsze. Stos porąbanego drewna jest najpiękniejszym poematem, mawiał Stachura. Stos drewna, czyli efekt pracy. Ale każda podejmowana praca musiała być zgodna z jego wewnętrznym przekonaniem o jej sensowności, musiała służyć czemuś więcej niż tylko zdobyciu środków do życia. Dlatego nie podjął stałej roboty na etacie. Pisał, że nie rozumie, jak można być przez pół dnia kimś, a przez drugie pół – zupełnie kimś innym. Spójność. Serca i rąk. Przekonania i działań. Jeśli nie żyjesz tym, co robisz, w każdej chwili – doświadczasz śmierci za życia. Mimo że czasem była bieda, nigdy nie zdecydowałam się robić czegoś, czego sensu nie widziałam, tak po prostu dla pieniędzy, dla poczucia bezpieczeństwa wynikającego ze stabilnych comiesięcznych wpływów na konto. Wyszłam z domu wcześnie, nie mając szkoły, zawodu, pieniędzy ani mieszkania. Były to późne lata dziewięćdziesiąte, o pracę, zwłaszcza dla humanistów, było ciężko. Doradca zawodowy sugerował, bym szukała zajęcia w marketingu, ale ja nie potrafiłabym zajmować się po prostu wmawianiem ludziom, że potrzebują czegoś, czego naprawdę nie potrzebują. Pierwszą regularną pracę, z którą umiałabym się identyfikować, znalazłam dopiero po dwóch latach. I okazało się, że jest to praca toksyczna. Budżetowa instytucja, funkcjonująca poza realiami rynku, nietworząca nic, co weryfikowałoby samo przez się wartość pracy w niej wykonywanej, okazała się miejscem wcale nienakierowanym na realizację szczytnych ideałów wysokiej kultury, ale poletkiem działania frakcji, koterii, awansów opartych na sztucznych kryteriach... Nie mogłam odejść z własnej inicjatywy, bo ktoś mnie tu polecił. Dzień, w którym dowiedziałam się, że moja kierowniczka nie chce przedłużyć mi umowy, był jednym z najszczęśliwszych dni w całym moim życiu zawodowym. Notabene, była to dwudziesta trzecia rocznica dnia, w którym Edward Stachura, poeta, zmarł śmiercią, jak każda śmierć, tragiczną. Kierowniczka uzasadniła swą decyzję tym, że mam zbyt niezależną osobowość, zawsze popieram prawa jednostki przeciw zasadom, hierarchii i tradycji, noszę glany i kurtkę moro i w prywatnych rozmowach telefonicznych posługuję się ksywą. No cóż, być wyrzuconym z pracy za takie rzeczy to dla mnie był zaszczyt. Teraz jestem bez pracy i – jak po rozstaniu ze starym dobrym małżonkiem – bez pomysłu na kolejny związek. Nie wiem, co będzie dalej. Wiem tylko, że zawsze warto być wiernym sobie. W latach 2007–2010 TVP Historia emitowała cykl filmów dokumentalnych, zatytułowany Errata do biografii. Są to sylwetki polskich pisarzy, uwzględniające
nieznane, z różnych powodów, wątki, zdarzenia i opinie dotyczące biografii tych osób. Niektóre odcinki, niesprowadzające się do gadających głów, są bardzo ciekawe, wypełnione archiwaliami filmowymi, pokazują kulisy wciągania ludzi w dwuznaczne sytuacje, demaskują paranoję upolityczniania twórczości artystycznej, lęk władzy o utratę kontroli nad środowiskiem pisarskim. Odcinek poświęcony Edwardowi Stachurze nie powstał. Z jego pokolenia zaprezentowano w tym cyklu sylwetki: Haliny Poświatowskiej, Andrzeja Brychta, Stanisława Grochowiaka, Ireneusza Iredyńskiego, Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia... Gdyby zrobiono filmową erratę do biografii Stachury – czy dowiedzielibyśmy się czegoś istotnie nowego, czego nie dało się (lub nie chciało się) ujawnić wcześniej? Spora część dokumentalnych odcinków Erraty do biografii korzystała także z materiałów Instytutu Pamięci Narodowej. Złożyłem więc i ja stosowny wniosek do IPN, a w oczekiwaniu na materiały zgromadzone na Edwarda Stachurę przez Służbę Bezpieczeństwa – sięgnąłem do książki Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów autorstwa Joanny Siedleckiej[19], będącej konsultantką niektórych odcinków Erraty, mającej znakomite rozeznanie problematyki oparte nie tylko na znajomości archiwaliów. Najpierw, oczywiście, sięgamy w książce Siedleckiej do indeksu osób. Między Srogą Alojzym a Stalinem Józefem jest nazwisko Stachura, ale bez imienia, za to z towarzyszącym nazwisku skrótem „gen.” i odsyłaczami do trzech miejsc w książce. Pierwsze, na stronie 29, dotyczy materiału o próbach neutralizowania Antoniego Słonimskiego przez SB: „W telefonicznych rozmowach na tematy prywatne pozwalał sobie Słonimski na wiele więcej, nie sądząc, że interesują SB, a tymczasem skrupulatnie je rejestrowała, zwłaszcza opinie o środowisku, np.: – o «Literaturze na Świecie» – dawno już ją kopnął; – o współpracowniku «Poezji» Janie Kurowickim – Kurwicki; – o przemówieniach sejmowych Józefa Ozgi-Michalskiego – potworne, ideowe półkąski; – o Ryszardzie Filipskim – święta świnia, której nie wolno stuknąć, bo Hanuszkiewicza jednak tak, choć tylko od czasu do czasu, i to w prowincjonalnych pismach; – o poezji Stachury – klikowe brednie”. Klikowe – nie od klikania, tylko od kliki, która popiera poetyckie brednie Stachury. Drugie miejsce, do którego kieruje nas indeks osób w książce Joanny Siedleckiej, to strona 156. Dotyczy donosów TW o kryptonimie „33” (Kazimierz Koźniewski): „Lądowały na biurkach najważniejszych – towarzysza Łukaszewicza z Wydziału Kultury KC PZPR, generała Stachury z MSW, a w stanie wojennym – pułkownika Zbigniewa Pudysza, dyrektora Biura Śledczego MSW”. Ostatnie z odesłań, na stronę 246, też dotyczy generała Stachury[20], a jego nazwisko pojawia się przy innym TW, o pseudonimie „Olcha” (Wacław Sadkowski), który „Z uwielbieniem relacjonował wystąpienia partyjnych dygnitarzy, o których od dawna słuch zaginął, w grudniu 1979 roku np. wiceministra spraw wewnętrznych, generała
Stachury, na spotkaniu z aktywem partyjnym ZLP, «zjednał» sobie bowiem «Olchę» rewelacyjnymi informacjami o antysocjalistycznej działalności m.in. córek towarzysza Ochaba oraz Jurysia, a także połączeniem pryncypialności z humanistyczną troską o przeciwników, zasadą nierepresjonowania ich ponad polityczną potrzebę, tzn. walki z nimi w zakresie paraliżowania poczynań, ale nie podniecania się zadawaniem im cierpienia czy poniżaniem”. – Oczywiście – mówi Joanna Siedlecka – to nierozdzielenie w indeksie nazwisk poety Edwarda Stachury i generała Stachury jest jedynie pochodną edytorskiej niedoróbki. Ale jeśli – jak pan twierdzi – krążyła po warszawskim środowisku literackim pogłoska o powiązaniu rodzinnym między tymi osobami, a są jakieś przesłanki do postawienia takiej hipotezy, to jest sprawą oczywistą, że należy podjąć próbę ustalenia faktów. Stachura żył krótko, ale szybko i ostro. Nagromadził faktów niezłą kolekcję. Ale nie z powodu biograficznych tajemnic irytowało go sporządzanie życiorysu. Kiedy wydawca, planując wznowienie Całej jaskrawości, poprosił autora, aby na skrzydełko obwoluty przygotował kilka zdań życiorysu – Stachura odpisał tak: „Zawsze odczuwałem jakąś niechęć (podobnie jak bohaterowie tej książki i mniemam, że nie jesteśmy w tym odczuciu odosobnieni) do spisywania życiorysu w formie najczęściej stosowanej i wymaganej, to jest personalno-ewidencyjnej. Ta niechęć, myślę, bierze się z dostrzegania niedelikatności tego zabiegu. Niedelikatności skrótu wobec nieskrótowych, pełnych dni i nocy, tygodni, miesięcy i lat. Niedelikatności suchego wobec płynnego: suchego koryta lakonicznych wytartych zwrotów wobec rwących potoków światła, cienia, wody, wiatru i żywej w żyłach krwi. Gdybym miał spisać własny życiorys w formie dla mnie najmniej zniechęcającej, to podobałoby mi się napisać, najkrócej i najdłużej, jedno zdanie: urodziłem się w Delfinacie w sierpniu 1937 roku i tak dalej”.
Jadwiga i Stanisław Stachurowie, Francja, około 1926 roku
Jadwiga i Stanisław Stachurowie z dziećmi. Od lewej: Eliana, Edward i Ryszard. Pont-de-Chéruy, około 1939 roku
Eliana, Jan i Edward. Reveil, około 1944 roku
Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej, Eliana i Jan
Rodzina Stachurów przed wyjazdem do Polski (około roku 1948). Edward pierwszy z prawej w dolnym rzędzie
Ryszard, Eliana i Jan. Łazieniec, około 1952 roku
Ze starszym bratem Ryszardem. Łazieniec, około 1953 roku
Z siostrą Elianą i młodszym bratem Janem. Łazieniec, około 1953 roku
Stanisław Stachura i Maria Potęgowa
Edward (pośrodku) z bratem Janem (z prawej) i kolegami. Okolice Aleksandrowa Kujawskiego, około 1952 roku
Z Marią Potęgową
Stanisław Stachura
Po polskiej krainie Przy różnych urzędowych okazjach podawał jako miejsce urodzenia trzy różne nazwy: Reveil, Charvieu i Pont-de-Chéruy. Autor noty bibliograficznej w „Roczniku Literackim” napisał nawet w związku z tym, że Stachura „w każdym ze swych życiorysów fantazjował trochę inaczej”[21]. Kiedy pisarz w 1973 roku odwiedził tereny swego francuskiego dzieciństwa – tak zanotował we Wszystko jest poezja: „Przedtem zmokłem doszczętnie (...), zanim z Charvieu przez Reveil, czyli wieżę Babel, doszedłem do Pont-de-Chéruy, ale nie tą drogą, gdzie miał sklep Velou, i potem w dół wzdłuż muru fabryki Pereliego (...). Więc nie tą drogą zaszedłem do Pont-de-Chéruy na ulicę de Lyon, tylko tą drogą, jak się szło do Albańczyków, i potem w prawo, jak się szło do Grochali, i potem w dół na ulicę du Travail, obok akacjowego lasku, gdzie zbieraliśmy po deszczu ślimaki, sprzedając je Francuzom – stałym klientom, albo w restauracji miasteczkowej, zależy, kto więcej nam płacił. Ale jednak zabłądziłem trochę (za daleko zaszedłem, musiałem się cofnąć) w tych moich urodzinowych Delfinatu stronach”[22]. Ryszard Stachura, starszy brat Edwarda: – Edek początkowo, rzeczywiście, pisał różnie w rubryce „miejsce urodzenia”. Pont-de-Chéruy to jest nazwa kantonu, takiego francuskiego odpowiednika naszego powiatu. Nie wiem, dlaczego podawał jako miejsce urodzenia nazwę kantonu. Może żeby lepiej, poważniej brzmiało? My, nasza rodzina, w czasie kiedy Edek przychodził na świat, mieszkaliśmy w miejscowości Charvieu. Pisało się urzędowo: „commune de Charvieu”, bo tu była siedziba władz gminnych i tu urzędował mer. We francuskiej Książeczce rodzinnej (to się nazywało Livret de famille) przy zapisie o urodzinach Edka jest napisane: Reveil-Charvieu. Reveil to było osiedle fabryczne należące administracyjnie do Charvieu i na tym osiedlu stał blok fabryczny, w którym mieszkaliśmy. Kiedy Edek się rodził, to nasz, a więc i jego adres był: quartier du Reveil 31, ale szpital, w którym Edek przyszedł na świat, jest w samym Charvieu. Lubił też Edek dodawać do miejsca urodzenia określenie: Delfinat. Delfinat to nazwa historyczna dla tamtej krainy. Gdyby szukać jakiegoś porównania z polskimi określeniami, to można powiedzieć, że jest to jakby odpowiednik sytuacji, że ktoś pisze na przykład: urodziłem się w Krakowie (Galicja). Ta Galicja to byłby odpowiednik Delfinatu. Na ogólnie dostępnych w Polsce mapach Francji miejscowość Pont-de-Chéruy nie figuruje, a Charvieu (w zapisie: Charvieu-Chavagneux) widnieje jako miasto oznaczone symbolem określającym miejscowości liczące 10–25 tysięcy mieszkańców. Według superdokładnego atlasu francuskiego[23] Pont-de-Chéruy to maleńka
miejscowość odległa od Charvieu około trzech kilometrów, leżąca przy drodze do Crémieu. Przyjmując za miejsce urodzenia Stachury miejscowość Pont-de-Chéruy, Marek Badtke zwrócił uwagę na podobieństwo brzmienia tej nazwy z nazwiskiem bohatera pierwszej powieści Stachury – Edmunda Szeruckiego[24]. Hipoteza ciekawa, ale chyba nietrafna: jak wynika z relacji osób bliskich Stachurze – poeta, indagowany o rodowód bohatera Całej jaskrawości, wyjaśnił, że nazwisko Szerucki wziął z książki Leopolda Buczkowskiego Czarny potok. Stachura był zafascynowany osobowością Buczkowskiego, przez pewien czas traktował go jak drugiego ojca. Przeniesienie Szeruckiego z Czarnego potoku do Całej jaskrawości (gdzie Szerucki jest wyraźnym alter ego autora) miało być wyrazem hołdu dla „ojca Poldo” – jak o Buczkowskim mawiał Stachura – i podkreśleniem duchowego z nim pokrewieństwa[25]. Jedno nie ulega wątpliwości: zarówno w skróconym odpisie aktu urodzenia, jak i we wszystkich podstawowych dokumentach (na przykład w dowodzie osobistym) jako miejsce urodzenia pisarza figuruje miejscowość Charvieu. Rodziców pisarza wygnała do Francji polska bieda początku lat dwudziestych i gwałtowny ubytek siły roboczej we Francji, spowodowany stratami z pierwszej wojny światowej. Jadwigę Stępkowską[26] ściągnęła do Francji w 1922 roku jej starsza siostra Władysława Żurawska, prowadząca w północno-zachodnim skupisku polskiej emigracji zarobkowej stołówkę dla robotników. Jadwiga opiekowała się dziećmi siostry, pomagała jej też w pracach kuchenno-stołówkowych. Wpadła w oko Stanisławowi Stachurze[27], który z kieleckiej wsi został zwerbowany do pracy we francuskiej kopalni. Zarobki, mimo pracy na kolanach, nie były oszałamiające, dochodziło do groźnych wypadków, toteż kiedy tylko kontrakt dobiegł końca, Stanisław Stachura przeniósł się do Charvieu. Ale wcześniej poślubił Jadwigę Stępkowską. Ślub odbył się 21 sierpnia 1926 roku w Dives-sur-Mer (okręg Pont-de-Wegne, departament Calvados, Normandia). Na przedślubnym zdjęciu Jadwigi i Stanisława Stachurów on – w jednorzędowym garniturze, skórzanych rękawiczkach i kaszkiecie, ona – w raglanowym płaszczyku ozdobionym futrzanym kołnierzem, na głowie modny wówczas toczek. Codzienność nowożeńców była znacznie mniej okazała. Z opowieści Jadwigi Stachurowej: „Dwadzieścia sześć lat byliśmy we Francji, a sześć pierwszych wędrowaliśmy po niej. Ta wędrówka nauczyła mnie pokory, wiele wycierpiałam. Wiele pracowałam. Ale był jeszcze czas na inne. Było tam, w Lyonie, dużo Polaków, dużo młodych. Po pracy zawsze brałam książkę i szliśmy plażą. Usiedliśmy w piasku, ja jako «królowa», a naokoło tylu chłopaków. Przeważnie tam ja im czytałam Trędowatą, Ogniem i mieczem, Krzyżaków i wiele innych, przeważnie historycznych. Jak byłam młoda, to jak dwie noce spałam na tydzień, to dobrze, no, nie było czasu. Czytaliśmy, a czasem szliśmy na tańce”[28].
Wspomnienie to należy odnieść raczej do panieńskiego okresu francuskiego życiorysu Jadwigi Stachurowej i pobytu na normandzkim wybrzeżu. Stachurowie przenoszą się w okolice Lille (departament Pas-de-Calais), gdzie w Carvin-Libercourt 26 listopada 1928 roku rodzi się pierwszy syn – Ryszard (w dokumentach zapisany jako Richard). W 1929 roku trafiają do Charvieu niedaleko Lyonu. Zamieszkują na osiedlu Reveil, w pokoszarowym gmaszysku zasiedlonym przez różnojęzyczną zbiorowość emigrantów zarobkowych. Około trzydziestu mieszkań na parterze, tyle samo na piętrze. Liczebnie dominowali Grecy. Osiem rodzin polskich, trzy albańskie. Ponadto: Białorusini, Ukraińcy, Włosi, Arabowie. W twórczości Stachury Reveil będzie określany jako wieża Babel. Budynek był własnością fabryki Tréfilerie et Laminoirs du Havre, mającej w Charvieu swoją filię. Fabrykę dzieliło od osiedla jakieś pół kilometra, a mówiono na nią Grammont, od nazwiska założyciela. U Grammonta zatrudnił się Stanisław Stachura – na walcowni, przy produkcji metalowych prętów. Osiemnastego sierpnia 1937 roku w Charvieu przychodzi na świat drugi syn – Jerzy Edward (w książeczce rodzinnej: Georges Edouard), na którego od początku wołają „Edziu”. Rodzicami chrzestnymi są Marianna Gruzińska i Adam Sierant. Wyprzedźmy bieg biograficznych zdarzeń i już teraz zróbmy to, co Stachura zrobi dopiero w latach siedemdziesiątych. Otóż 5 kwietnia 1974 roku wpłynie do Wydziału Spraw Wewnętrznych Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa Praga Południe, pismo następującej treści: PODANIE Uprzejmie proszę o spowodowanie przestawienia kolejności imion w moim dowodzie osobistym. Zamiast: Jerzy Edward ma być: Edward Jerzy. Zawsze używałem imienia Edward i tak wszyscy na mnie wołają. Również rodzice nigdy nie nazywali mnie Jerzy, lecz Edward. Jestem pisarzem. Wydałem dotychczas 9 (dziewięć) książek i wszystkie są podpisane: Edward Stachura. W związkach twórczych, do których należę, figuruję jako Edward Stachura, nie: Jerzy Edward Stachura. Kiedy wyjeżdżam za granicę, a zdarza się to dość często, otrzymuję paszport z wpisanym jednym imieniem, tym pierwszym według dowodu, to znaczy Jerzy. Powstają w związku z tym ciągłe nieporozumienia. Bardzo więc proszę w celu uniknięcia dalszych nieporozumień o przestawienie mi w dowodzie (właśnie czynię starania o nowy dowód) kolejności imion, względnie usunięcie imienia Jerzy, którego nigdy nie używałem. Jednocześnie przepraszam za kłopot i za to, że do tej pory tej sprawy nie załatwiłem. Do podania załączam: legitymację Związku Literatów Polskich, legitymację Związku Autorów i Kompozytorów ZAiKS, Książeczkę Wojskową oraz egzemplarz ostatniej mojej powieści podpisanej jak wszystkie inne moje książki:
Edward Stachura. Na skrzydełku tej powieści jest mój krótki życiorys według którego można sprawdzić, że Jerzy Edward Stachura (z dowodu osobistego) i Edward Stachura – autor książki – to jedna i ta sama osoba. Uprzejmie proszę o możliwie szybkie pozytywne rozpatrzenie mojego podania. Łączę wyrazy poważania Edward Stachura[29]. Bezpośredni impuls do podjęcia urzędowych starań o zmianę imienia był – według informacji starszego brata pisarza, Ryszarda Stachury – następujący. Ryszard Stachura ma syna (urodzonego w 1951 roku) o imieniu Jerzy. Bratankowi, o identycznym z pisarzem imieniu i nazwisku, kiedy wszedł w wiek młodzieńczy, zdarzały się różne przygody, a wśród nich była i taka, która zakończyła się wpisaniem Jerzego Stachury do milicyjnych „pamiętników”. Pisarz Edward Stachura (mający w dowodzie osobistym, jako pierwsze, imię Jerzy) był bardzo czuły na punkcie swojego honoru. Po przygodzie bratanka doszedł do wniosku, że należy na przyszłość wykluczyć sytuacje polegające na tym, że ktoś o identycznych personaliach mógłby mimo woli rejestrować swoje poczynania na cudzym koncie. I stąd wystąpienie pisarza w 1974 roku o urzędową zmianę imienia (dodajmy, że bratanek, kiedy sam zaczął w prasie publikować utwory literackie, podpisywał je: Jerzy Stachura Junior). Jerzy Stachura Junior, oburzony (nie na ojca, który to powiedział, tylko na mnie), zaprotestował na kartach książki Waldemara Szyngwelskiego[30]: „Buchowski napisał nieprawdę”. O wczesnym dzieciństwie Edwarda Stachury wiemy niewiele. Według Bibiany Jaślarowej, prowadzącej badania nad psychologią twórczości literackiej dzieci i młodzieży szkolnej, realizacja uzdolnienia jest uwarunkowana zespołem cech psychicznych i osobowościowych uaktywniających twórcze działania. Składają się nań: fantazja twórcza; charakter, którego jednak niektóre tylko właściwości działają efektywnie na realizację uzdolnienia; popęd do aktywności w przedmiocie, do którego twórca wykazuje skłonności; inteligencja jako czynnik integrujący poszczególne zdolności[31]. Czy Stachura wykazywał w dzieciństwie jakieś uzdolnienia artystyczne? Jadwiga Stachurowa twierdzi, że syn Edward czytać zaczął jako czterolatek i dość wcześnie objawiał „smykałkę do rysunków”. Na dowód przytacza zdarzenie z czasów pobytu we Francji, kiedy to dziewięcioletni Edzio wraz z rówieśnym Włochem, za przyzwoleniem właściciela kawiarni, wymalowali ściany lokalu tak pięknie, że wystrój wnętrza zachwycał bywalców kafejki[32]. Wspomnienie z dzieciństwa, zawarte w jednym z opowiadań Stachury (prawdziwość tego opisu potwierdza rodzina pisarza): „14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont-de-Chéruy, wypełnionym ciasno tłumem świętujących, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany parafiną naumyślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem
plułem na ziemię i wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę łatwiej, i zaczynałem wspinanie, nie patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: «Vas-y, Edziu, vas-y», i osiągnąłem w końcu to koło żelazne dookoła słupa wysoko, na którym wisiały butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i miałem prawo coś sobie zerwać, a ja zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzyczał: «Fais attention, Edziu, fais attention», bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie” (Jak mi było na Mazurach). Mniej znana jest radiowa wypowiedź Stachury, w której uzupełnia to wspomnienie o inne szczegóły: – Były różne konkurencje, bardzo urozmaicone. Przytoczę kilka. Na przykład była wanna napełniona wodą i pływała w tej wodzie cytryna. I należało, bez pomocy rąk, tę cytrynę z wody wyciągnąć. Bez dotykania również tej wanny. Nie było innego sposobu, jak tylko przycisnąć cytrynę ustami do dna i tam ja złapać. Był bieg z zapaloną świeczką. Był bieg z łyżką w zębach, a na łyżce było jajko. Centralną konkurencją było wdrapywanie się na wysoki słup pośrodku placu, słup nasmarowany parafiną (...). Ja pamiętam, że udało mi się dwa razy dotrzeć tam do tej obręczy, i pamiętam, że za obydwoma razami ściągałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i dodawał mi otuchy, krzycząc: „Vas-y, Edziu, vas-y!”. Można było jeszcze wspiąć się przez tę obręcz na sam szczyt, jeszcze półtora metra, gdzie zatknięty był sztandar francuski. Jak się dotknęło tego sztandaru, to nagroda była. Już nie pamiętam, w postaci dwu czy trzech ton węgla. Ja dochodziłem tylko do obręczy. Dzieciństwo i francuskie lata chłopięce Edwarda Stachury upłynęły w otoczeniu różnojęzycznej mikrospołeczności emigrantów zamieszkujących ten wielki budynek, pamiętający ponoć jeszcze czasy Napoleona. Ryszard Stachura: – Edek był bardzo ładnym chłopaszkiem, a jako dzieciak – bardzo grzeczny, uczynny, lubiany. Ale też szybko okazało się, że jest wyjątkowo uparty. Od młodych lat. My, starsze chłopaki, chodziliśmy kąpać się do Rodanu, to było dobrych parę kilometrów. A te brzdące, pod wodzą Edka, wlokły się za nami, choć ich odpędzaliśmy, bo potem trzeba było te szkraby nieść w powrotnej drodze na plecach. Zawsze, od najmłodszego, interesowały go książki, takie kolorowe, komiksy. W szkole francuskiej był bardzo dobrym uczniem. Nauczyciele ganili go za zachowanie, zresztą później było tak samo w Polsce. U niego była taka jakby chęć wywyższania się. Są niektórzy ludzie, którzy coś przeczytają i uważają to za święte. On taki był w dzieciństwie. Często w szkole poprawiał nauczycieli, bo twierdził, że on w jakiejś książce przeczytał inaczej, niż nauczycielka mówiła. Ja uważam, że to było niedelikatne i nie świadczyło o wielkiej inteligencji. Jedenastego stycznia 1939 roku rodzi się Stachurom córka Eliana (we francuskich dokumentach zapisana jako Eliane Christine; pani Jadwiga, opowiadając mi o córce, mówi o niej Elżunia), a 17 marca 1943 roku, również w Charvieu, przychodzi na świat trzeci syn – Jan (w dokumentach francuskich: Jean François; do dziś rodzina zwraca się doń: Żano).
W 1948 roku Stanisław Stachura podejmuje decyzję o powrocie całej rodziny do Polski. Jaka ta Polska po wojnie jest – wie od emisariuszy, którzy wędrują po francuskich skupiskach polonijnych i agitują za powrotem do kraju. Rok 1948 to końcówka fali reemigracyjnej z Zachodu, traktowana tu, w Warszawie, jako detal, bo cała uwaga i wysiłek organizacyjny powołanego w 1944 roku Państwowego Urzędu Repatriacyjnego skupiały się na milionach przesiedleńców z dawnych terenów Rzeczpospolitej, przydzielonych po wojnie Związkowi Radzieckiemu. Ich też, tych przymusowych przesiedleńców, nie tylko propaganda bezpodstawnie nazywała repatriantami, choć oni stron rodzinnych nigdy wcześniej nie opuszczali. Emisariuszom jeżdżącym po Europie Zachodniej cel uświęcał środki, więc obiecywali cuda – jeśli nie natychmiast, to niebawem, a niektórzy z nich nawet w te przyszłe cuda wierzyli. Rozczarowania powracających do kraju były dość powszechne[33]. Bałagan końca lat czterdziestych to nie tylko pochodna niedawnej wojny. Pokój też bałaganowi nie przeszkadzał nadmiernie[34]. Literacki opis takiej podróży zawarty w książce Edwarda Stachury Wszystko jest poezja: „Udaliśmy się całą wieloosobową familią z całym majdanem, wszystko razem, ludzie, stosy gratów i żywy inwentarz (klatki z królikami), w jednym bydlęcym wagonie, w Niesamowitą Podróż przez Europę podnoszącą się z gruzów i popiołów, i dotarliśmy po dwóch tygodniach (...) do Nowożytnej Itaki – na Kujawy Białe”. Ryszard Stachura miał wówczas dwadzieścia lat. Zapamiętał tę podróż tak: – Trwała w zasadzie trzy dni. W Lyonie podstawili wagony, dali nam samochód do przewiezienia sprzętu i mebli, załadowaliśmy się i po kilku dniach byliśmy na granicy w Międzylesiu. Wyjeżdżaliśmy jako jedni z ostatnich, z końcowym transportem. Ojciec przed wyjazdem z Francji pracował w fabryce metalurgicznej, dostał więc skierowanie do Gliwic. Dotoczyli nas do tych Gliwic i odstawili na bocznicę. Rano pojechaliśmy z ojcem do huty w Gliwicach, do kadr, żeby się rozpytać o warunki pracy i zarobki. Nawet nie bardzo chcieli tam z nami rozmawiać. „Chce pan pracować, to pracuj pan”. „Za ile?” – pyta ojciec. „500 złotych miesięcznie”. A jak przekraczaliśmy polską granicę, to za trochę chleba i kiełbasy zapłaciliśmy 150 złotych. To ojciec mówi: – Za 500 złotych miesięcznie pomrzemy z głodu. Jedziemy do Aleksandrowa! Eliana Skórzyńska, siostra Edwarda: – Wynagrodzenie nie odgrywało najważniejszej roli. Było tam mnóstwo Niemców. Wszędzie było słychać gwarę śląską przeplataną językiem niemieckim. Powietrze było zanieczyszczone. Przeraził nas zadymiony Śląsk, zatrute środowisko. Tam, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, koło Lyonu, było czyste powietrze. Mama obawiała się o nasze zdrowie[35]. Ryszard Stachura: – Ojciec postanowił: „Nie będziemy w tych Gliwicach umierać z głodu. Jedziemy na Aleksandrów!”. Mama miała w Aleksandrowie Kujawskim, na Łazieńcu, domek po dziadku i kawałek pola. Mieszkała też na Łazieńcu siostra matki, Maria Potęga, opiewana później przez Edka. Niektórzy nasi z francuskiego transportu pojechali do Elbląga. Jak nas tak przyjęli w tych Gliwicach, to ja mówię do ojca: „Wy
jedźcie do Aleksandrowa, a ja skoczę do Elbląga”, bo tam nasza grupa miała skierowanie. Poza tym chciałem jechać, bo w transporcie zapoznałem dziewczynę. I oni do Aleksandrowa Kujawskiego, a ja do Elbląga. W Elblągu była całkiem inna organizacja. Poszedłem do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, dali adres do naszych. Przychodzę, są eleganckie mieszkania, trzy-, czteropokojowe. Pojechałem do Aleksandrowa, mówię rodzicom, jakie w Elblągu dobre warunki na nas czekają, ale ojciec nie chciał się zdecydować i tak zostaliśmy w Aleksandrowie. To znaczy rodzina została, bo ja zaraz pojechałem do Gdyni, do ciotki Żurawskiej, która dorobiwszy się we Francji pieniędzy, wróciła przed wojną do Polski, właśnie do Gdyni, i za zaoszczędzone we Francji pieniądze kupiła sobie kamienicę. Ciotkę w czasie wojny Niemcy wysiedlili z kamienicy, pojechała więc do Aleksandrowa, a po wojnie znowu zamieszkała w Gdyni w tej samej kamienicy, ale już nie jako właścicielka. Bo kamienicę drapnęło państwo ludowe. Ryszard zostaje w Gdyni, reszta rodziny: Jadwiga, Stanisław, Eliana, Edward i Żano próbują się jakoś urządzić w małym (pokój z kuchnią; potem oborę przerobiono na drugi pokój), krytym słomianą strzechą rodzinnym domu Jadwigi w Łazieńcu[36]. Stanisław Stachura znajduje zatrudnienie w Aleksandrowie, jako klasyfikator skór surowych, w Powiatowym Skupie Skór działającym w strukturze Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Do domu w Łazieńcu przynależą też 1,2 hektara pola oraz trochę drzew wiśniowych. Jadwiga uprawia warzywa, mąż obrabia pole, pomaga też sąsiadom w zamian za ich pomoc przy pracach polowych. Hodują kury, kaczki i króliki. Niestety, albo na szczęście, nikt się wtedy nie zastanawiał, jak sobie z adaptacją w nowym środowisku, które z poprzednim łączył głównie materialny niedostatek, radzi jedenastoletni Edzio. Tam, w Charvieu, prawie każdy z koleżków był innej narodowości, w różnych językach wrzeszczeli ojcowie, lejąc pociechy po tyłkach za przewinienia prawdziwe, a niekiedy – łojąc skórę na wszelki wypadek, in blanco. Inność była w Reveil oczywistością, normą. Teraz, w aleksandrowieckiej szkole, wszyscy mówili tym samym językiem, nawet błędy robili jednakowe, a tylko jego błędy były inne, gorsze, bo dziwne. Strój też był dziwny. Maciej Zegarowski: – Większość z nas chodziła ubrana, tak jak się wtedy w Polsce chodziło: w ubraniach przenicowanych z garderoby ojca lub starszego rodzeństwa, wszystko trochę na wyrost, przydługawe, żeby na dłużej starczyło. Edek i siostra chodzili w ubraniach drelichowych. To nie był dżins ani cajg, tylko drelich, ale taki jakiś inny, grubszy. Nosili swetry, a u nas w swetrach raczej się nie chodziło. Chodzili wszyscy, cała rodzina, w drewniakach. Byli jedynymi, którzy chodzili w obuwiu z drewnianymi spodami. Ta inność, odmienność w ubiorze Edka, to nie był oczywiście jakiś świadomy styl czy moda, tylko efekt nawyków i wyposażenia przywiezionego z Francji. Po prostu czym innym Stachurowie nie dysponowali. Leszek Rojek: – Edziu we wszystkim i zawsze chciał być najlepszy. Sławny chciał zostać. Powiedział kiedyś, jeszcze w podstawówce, że chciałby mieć w encyklopedii
chociaż ze dwie linijki o sobie. Chyba jeszcze w podstawówce wymyślił sobie pseudonim: Sted, od pierwszych liter nazwiska i imienia. Ryszard Stachura: – Edek był twardy. Już we Francji lał się z koleżkami, czasami obrywał od starszych i musiałem go bronić, bo do starszych też się stawiał. Warunki życia były tam twarde, jak to w środowisku robotniczym. Janusz Buczko, kolega z podstawówki: – Edek z Marianem Potęgą tłukli się na pięści. Marian chodził do zawodówki, a Stachura do siódmej klasy. Spotykali się nad stawem po drugiej stronie torów. Po przeciwnej niż jest Trzeciak. Tam myli się w wodzie, podawali sobie ręce i tłukli się[37]. W 1978 roku w Opolu, w ramach Opolskich Dni Literatury, odbyło się sympozjum zatytułowane „Pisarz a ziemia”. Jednym z referentów był Henryk Bereza. Zaczął od dość oczywistego stwierdzenia, że „świat wewnętrzny każdego człowieka, a więc i pisarza, kształtuje się w dzieciństwie i w młodości, że ten ukształtowany wewnętrznie świat pierwszy ustanawia, jeśli nie jedyną, to podstawową czasoprzestrzeń życia wewnętrznego”[38]. Dość szybko okazało się, że ten znakomity krytyk prezentuje nam kolejny fragment manifestu towarzyszącego ogłoszonej już wcześniej „rewolucji artystycznej”. Słuchacze pisarze, zwłaszcza ci, którzy słuchali, zaczęli się zastanawiać: gdzie też jest ten ich świat pierwszy i czy w swoim pisarstwie posługują się językiem pierwszym, czyli prawdziwym? Bereza jakby słyszał, o czym sala myśli, bo mówił: „Pierwszym i jedynym językiem prawdziwym każdego człowieka, a więc i każdego pisarza, jest mowa żywa, warunkiem życia języka pisanego (i tym samym życia literatury) jest trwałe jego uzależnienie od języka żywego, który występuje tylko w dwóch postaciach, w postaci wewnętrznego języka wyobraźni i w postaci mowy (...). Język wyobraźni i mowę kształtuje wyłącznie i w całości świat pierwszy człowieka. Doświadczenie światów drugich, trzecich i dziesiątych wprowadza jedynie dyskursywne, a więc literacko prawie bezwartościowe korekty do tego pierwszego języka. Wyłączając absolutnie tajemnicze zjawisko dwujęzyczności, można bez ryzyka jakiegokolwiek błędu powiedzieć, że nikt nie włada dwoma językami pierwszymi w mowie”. Pewnie tak jest i nie ma tu nic do rzeczy fakt zaobserwowany kiedyś przez Włodzimierza Paźniewskiego[39], który w 1968 roku, podczas kolejnej wizyty złożonej Stachurze przebywającemu na wakacyjnych odwiedzinach w Łazieńcu, zastał na podwórku jego rodziców kłócących się w mówionym, i to głośno, języku francuskim. Choć już od dwudziestu lat przebywali w Polsce[40]. Gdzie sięgał ów pisarski świat pierwszy Edwarda Stachury, jakie tereny doń trwale i bezpiecznie przyłączał, na ile mocno je zjednoczył? Czego u Stachury zabraknie kiedyś w tej jego pisarsko życiodajnej czasoprzestrzeni życia wewnętrznego, o której mówił Henryk Bereza? Stachura też siebie o to zapyta w Pogodzić się ze światem: „Tak się miotałem po świecie. Wszystko jest poezja jest tego wstrząsającym dokumentem. Wszystkie inne moje książki także samo. Może dlatego że jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej. Nigdy na to nie zwracałem uwagi, ale coś w tym chyba jest”.
Na razie mieszka w chacie na Łazieńcu, a świat mierzy krokami. Mieszkańców takiego świata zadziwić nie jest trudno. Jadwiga Stachurowa: – Potem, gdy Edziu był starszy, robił takie rzeczy, jakby chciał zwrócić uwagę na siebie. Potrafił iść boso na odpust, a latem ubierał się w futro, szalik i czapkę. W domu mało siedział. Chodził po łąkach, po polach. Ja mu mówię nieraz: „Edziu, przyjdź trochę do domu”. A on: „Mamuś, dla mnie słońce to jest wszystko. Muszę żyć słońcem”. Miałam krowę, to on sobie ją na łąkach pasał. Maciej Zegarowski: – Chodziło się do lasu na Obserwator (to takie tereny poligonowe), nad Tążynę, nad Wisłę. Potrafiło się w niedzielę wyjść o dziewiątej i zamiast do kościoła iść do lasu, wrócić późnym wieczorem, nie licząc się z odpowiednimi reakcjami rodziców. Chodząc do lasu, przeżywaliśmy namiastki przygód wyczytanych w książkach. W zagajniku brzozowym robiliśmy zawody: kto przejdzie dłuższy odcinek po drzewach, nie schodząc na ziemię. Do dziś pamiętam nasz wspólny strach, kiedy w czasie jednej z takich leśnych wypraw rzucaliśmy toporkiem Edka zabranym z domu bez wiedzy rodziców. I ten toporek zginął; upadł gdzieś tak nieszczęśliwie, że nie mogliśmy znaleźć. Rozpacz! Przetrząsnęliśmy tam i z powrotem, nic. Jak tu wrócić do domu bez toporka?! Edek płakał, ja płakałem, a finał był taki, że obaj klęczeliśmy z rękoma złożonymi do modlitwy i prosiliśmy Boga, żeby się ten toporek znalazł. Edek wtedy, w tym lesie, modlił się żarliwiej, bo to był jego toporek i on znał aż za dobrze bardzo ciężką rękę swego ojca. Toporek, nawiasem mówiąc, znalazł się. Elżbieta Adamczyk: – On był inny. Żadne z jego rodzeństwa nie było takie. Nawet jego matka żartowała, że się wyrodził. Edek był jakiś dziwny, jakby zagubiony. Ja mu opowiadam, jak bratowej idzie hodowanie świń, a on – zupełnie o czymś innym. Jerzy Zyglarski z Nieszawy: – Edek bardzo lubił wędrówki, zawsze namawiał nas na wyprawy do pobliskiego Przepustu. Dla małego Stachury wielki świat zaczynał się w Aleksandrowie Kujawskim, w którym jest budynek dworcowy ogromny jak jaki pałac. Iluż by ludzi musiało naraz wyjeżdżać i czekać na nie wiadomo jak długi pociąg, żeby uzasadnić rozmiary tej budowli. W obecnym kształcie powstał podobno przez pomyłkę, za czasów, kiedy te tereny wchodziły w skład Królestwa Polskiego, którego faktycznym władcą był car. I wybierający się w podróż car, kiedy pokazano mu plan dworca, orzekł, że trzeba budynek powiększyć. Bo sądził, że chodzi o dworzec kolejowy w Aleksandrowsku, na Ukrainie. No to istniejący już w Aleksandrowie dworzec z polecenia carskiego rozbudowano w stylu neorenesansu francuskiego i luksusowo wyposażono dla potrzeb cara i dworu. Powstało okazałe skrzydło południowe, a w północnym przygotowano apartamenty dworskie. Tu car Aleksander II spotkał się z cesarzem niemieckim Wilhelmem I, bo Aleksandrów to było pogranicze zaborów. W pierwszych latach po drugiej wojnie dworzec żył niemal całą dobę. Mieściły się tu sala widowiskowa, biblioteka, hala sportowa Kolejowego Klubu Sportowego „Orlęta”, gdzie boks trenował także Marian Szafrański (w późniejszych latach stanie się propagatorem i „gwardzistą” Stachury)[41]. W dworcowej restauracji stał (i stoi do dziś)
ozdobny piec kaflowy, przy którym lubił przesiadywać Stachura, kiedy zaczął dojeżdżać do Ciechocinka. „Przez całe lata, od wczesnego dzieciństwa po dworcowe ostatki w latach siedemdziesiątych, piec był dla Steda przytuliskiem. Często wielogodzinne oczekiwanie na otwarcie biblioteki, imprezę w sali widowiskowej, trening «Orląt» czy mecz pięściarski – wszystko to usprawiedliwiało niepunktualny powrót do chałupy na Łazieńcu”[42]. Potem powoli, ale wytrwale dworzec zaczął podupadać. Oglądam go w 2012 roku. Dalej imponuje rozmiarami i proporcjonalnymi do kubatury efektami wieloletnich zaniedbań. Typowy los budynków dworcowych, przy których, od strony torów, ruch coraz słabszy, a na bardziej odludnych stacjach nie giną ludzie, tylko szyny. Tu na szczęście zaczął się remont, środkowa część wygląda już okazale i tylko pogłębia kontrast z resztą. Przed dworcem, jak za dawnych lat, postój taksówek. Czesław Bałakierz (taxi nr 11) podwoził czasem Stachurę do Łazieńca, ale to były lata siedemdziesiąte, kiedy poeta nie tułał się w poczekalni. Pan Czesław zdenerwował się niedawno, bo przeczytał w gazecie, jacy to wszyscy w Aleksandrowie byli dobrzy dla Stachury, a kasjerka kolejowa to nawet herbatę mu robiła. – Przeganiali go z dworca, taka jest też czasami prawda. Bo psuł estetykę i swym wyglądem robił wrażenie bezdomnego. Miasto podobno wyładniało – twierdzą zwłaszcza ci, którzy tu dawno nie byli. Nie jest już Aleksandrów Kujawski, jak o nim ponad trzydzieści lat temu napisał Kujawianin z urodzenia i toruńskich studiów, Włodzimierz Paźniewski, miejscem „pokracznej dysproporcji, gdzie wszystko wydaje się albo za duże, albo za małe. Ale ten zestaw przesady i rachityczności daje mieszkańcom poczucie dramatycznego rozdarcia pomiędzy sprzecznościami”[43]. Tych sprzeczności już na każdym kroku nie widać, chociaż znajdują się tu z jednej strony piękny park nazwany imieniem Jana Pawła II, a z drugiej honorująca dawnych utrwalaczy władzy ludowej ulica Bojowników o Wolność i Demokrację oraz postawiony w 1986 roku wielgachny kamień z tablicą na nim, że jubileusz dziesięciolecia święci Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Ale miasto nadąża za duchem czasu, bo jak głosi tablica przy wjeździe: „Aleksandrów Kujawski – miasto przejrzyste”, a okna urzędu miejskiego wychodzą na duży szyld „SPOKOJNY SEN”, zdobiący sklep (poduszki, kołdry) po drugiej stronie ulicy i delikatnie przypominający ojcom miasta o marzeniach mieszkańców. Przed Miejskim Centrum Kultury wisi plakat sprzed miesiąca, zapowiadający spotkanie z Markiem Badtke, autorem książki o Stachurze, a na plakacie napis dużymi literami: „EDWARD STACHURA – KUJAWSKA IKONA ALEKSANDROWA”. Na razie ikona ma czternaście lat i zaczyna dojeżdżać do liceum w Ciechocinku. Za rok, dwa zacznie się tam także uczyć ogrywania kuracjuszy w pokera i szachy. W kurorcie ciągle nowi ludzie poruszający się wyłącznie spokojnym krokiem, tężnie z solanką, zabiegi zdrowotne, dancingi; nastrój nieustającej niedzieli, jakby realny socjalizm nie miał tu wstępu. Choć wszystko dość siermiężnie uśrednione, należące do państwowych hut i kopalń sanatoryjne budynki podobne do siebie – nie to, co w roku 2012, kiedy oko cieszy zróżnicowana architektura prywatnych fabryk zdrowia, a panie, wychodząc z wytwornych
salonów SPA, mogą co kilka metrów wejść do któregoś z aż kilkudziesięciu second handów z używaną odzieżą zachodnią i wybierać, co dusza zapragnie. Podobno licealista Stachura podkochiwał się tu bez wzajemności, jak twierdzi – w rozmowie z Danutą Ślęzak – ówczesna wybranka, pragnąca zachować anonimowość: – Pomimo szczerej sympatii nie umiałam zaakceptować jego teatralnych zachowań. Czy pani uwierzy, że potrafił w pełnym ludzi parku zdrojowym padać na ziemię w udanym ataku epileptycznym i brać od litościwych przechodniów pieniądze?![44]. Kilkanaście lat później park zdrojowy w Ciechocinku będzie pozował Stachurze do Całej jaskrawości. Włodzimierz Paźniewski: „Domyślałem się, choć nigdy o to nie pytałem, że autor Siekierezady cały czas żył pomiędzy dzieciństwem spędzonym we Francji a Polską, pomiędzy miastem a wsią, pomiędzy stabilizacją a niespokojną wędrówką”[45]. Do wędrówki, mającej też cechy ucieczki przed czymś albo pogoni za czymś równie niewiadomym, w dużym stopniu przyczynił się konflikt z ojcem. Maciej Zegarowski: – Ojciec Edka charakteryzował się tym, że pił i bił. Był niezwykle surowy. Pamiętam, że Edek wielokrotnie od ojca obrywał i to obrywał strasznie. Przed ojcem miał naprawdę respekt. Zresztą przed ojcem miała respekt cała ich rodzina. Eliana o relacji Edwarda z ojcem: – Był buńczuczny i nieraz pyskował, ale ojca bardzo kochał. Ojciec marzył, żeby Edward był kimś innym, nie poetą, żeby chodził nie w dżinsach, a w garniturze[46]. Wiele wskazuje na to, że istotną rolę w formowaniu się osobowości przyszłego pisarza odegrał wczesny konflikt z ojcem. Że odegrał, to raczej pewne. Tylko trudno określić, które cechy były pochodną tej roli lub zostały przez nią wzmocnione. Sygnalizowali to różni autorzy tekstów o Stachurze, posuwając się niekiedy do daleko idących wniosków lub przypuszczeń. Marek Badtke: – Konflikt z ojcem trzeba uznać za imperatyw, który pchnął go na drogę twórczości. Światowa literatura zna zresztą wiele innych przypadków, żeby powołać się na twórczość Franza Kafki, Sylvii Plath i Malcolma Lowry’ego, gdzie kompleks dzieciństwa w zasadniczy sposób wpłynął na podrażnienie ambicji i wyzwolenie sił twórczych[47]. Zygmunt Trziszka: – Srogość ojca, wczesne odejście z domu, brak więzi sprawił, że odczuwał absolutny głód ojca. Duszoznawcy twierdzą, że czynniki wymienione wyżej powodują zbytnią sublimację popędu (libido) i wyłączną jego realizację w sferze ducha. Sublimacja ta powoduje, że bardziej się kocha sam wyraz swoich uczuć i nie odczuwa się potrzeby realizacji cielesnej. Platoniczność, w sensie greckim. Platoniczny głód mężczyzny-ojca sprawia, że uczucia kieruje się do tej samej płci. Grozi to ostracyzmem, stąd ukrywanie się i narastające poczucie winy tragicznej, a przy tym niemożność skierowania agresji na zewnątrz. Pozostaje agresja skierowana do samego siebie[48]. Głód ojcowskiej miłości wydawał się przemożny, choć poeta ujawniał go jakby mimochodem. Trziszka twierdził, że przez pewien czas rodzaj duchowego ojcostwa wobec Stachury sprawował Leopold Buczkowski[49], u którego w Konstancinie autor Całej
jaskrawości chętnie bywał i z którym prowadził długie rozmowy. Ale prawdziwie usynowiony poczuł się Stachura dopiero, napotkawszy w Głogówku na Opolszczyźnie Rafała Urbana. Pod koniec roku 1970 pisze Urban do Jana Marii Gisgesa: „Serdecznie zaprzyjaźniłem się z Edwardem Stachurą, młodym prozaikiem i piosenkarzem własnej poezji”[50]. Bardzo trudno w kilkunastu zdaniach scharakteryzować bogatą osobowość i nietypową działalność Rafała Urbana, który tak zafascynował Stachurę. A fascynacja była wzajemna. Ten urodzony 24 lipca 1893 roku w Winiarach pod Głogówkiem „pieśniorz” nie wydał za życia żadnej książki, co nie przeszkadzało mu prezesować przez jakiś czas opolskiemu oddziałowi Związku Literatów Polskich. Niesamowicie oczytany, a jednocześnie w sposób naturalny mądry: pisał gwarą śląską, ale niektóre jego utwory (zwłaszcza dramaturgiczne) przypominają twórczość Witkacego. W czasie pierwszej wojny światowej służył w armii pruskiej, dostał się do niewoli u Anglików, potem były wędrówki od Austrii po Kanadę. Utrzymywał się w czasie tych peregrynacji z zajęć ogrodniczo-rolniczych, ale przy okazji zaliczał wykłady w różnych uniwersytetach, z Sorboną na czele. Studiował w Akademii Rolniczo-Leśnej w Monachium. W 1931 roku powrócił do rodzinnych Winiar, gdzie mieszkał niemal do końca życia. Debiutował w 1948 roku na łamach katowickiej „Odry”. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w tymże roku wygrał konkurs literacki sztuką o przydługim tytule: Termin nyski, czyli Sterylizacja Niewinnego Baranka-Nieludzka komedia autochtoniczna z epoki Trzeciego Raichu w pięciu aktach biurokratycznych. Skrót scenariusza z międzynarodowego tryptyku filmowego Inferno Slavorum. Napisał Chłop Bezimienny – Syn ziemi odzyskanej. W sztuce tej występuje między innymi zespół świętej Biurokracji (z czterema gorgonami: Torą, Normą, Regulą i Metą) oraz chór starców metafizyków: Shaw, Marks, Freud, Engels i Dostojewski. Rafał Urban, nazywany śląskim Sokratesem, językiem i mądrością swych gawęd zachwycił nawet Zofię Nałkowską, Stanisława Pigonia, Juliana Przybosia i Kazimierza Wykę, którzy mieli sposobność poznać jego „gadki”. Pod koniec życia Rafał Urban wyruszył w wędrówkę po Polsce, wszędzie wzbudzając zaciekawienie i gromadząc liczne grono słuchaczy. Sam nazywał siebie Dziadem Niewiadem, choć sposobem myślenia i żywotnością przypominał młodzieńca. Postać Rafała Urbana zapadła też serdecznie w pamięć Tadeuszowi Różewiczowi. Swoje wystąpienie podczas uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego[51] Różewicz zaczął tak: „– Miałem wygłosić tak zwany wykład doktoranta, ale zacznę od bardzo osobistej sprawy, od mojej bardzo dziwnej znajomości z człowiekiem, o którym być może niewielu już na Opolszczyźnie pamięta. Chcę poświęcić kilka słów Rafałowi Urbanowi, z którym poznałem się tutaj przed dwudziestu pięciu, a może dwudziestu dziewięciu laty, w czasie mego spotkania autorskiego. To jest bardzo ciekawa rzecz. Ten człowiek był w literaturze kimś w rodzaju Ociepki – wielkiego malarza śląskiego. Był prawdopodobnie samoukiem, władał wieloma językami,
był postacią niezwykle wszechstronną, a jednocześnie tajemniczą. Myśmy się z nim spotkali tylko raz w życiu, na tym właśnie wieczorze autorskim, na którym był, o ile dobrze pamiętam, pan Zbyszko Bednorz[52]. Czy był pan Jan Goczoł[53], nie pamiętam. I ten samouk z wioski opolskiej w jakiś czas po naszym spotkaniu pisze do mnie list: «Opole, 12 listopada 1970 r. Jestem po generalnym remoncie [ciężko zachorował, może na raka], który potrwał ponad rok, ale jednak znów się poruszam z własnych sił, chociaż do osiemdziesiątki niedużo już braknie. Chciałbym przed wygaśnięciem koniecznie jeszcze gdzieś spotkać się i rozmawiać z Panem, bo ze wszystkich ludzi żyjących obecnie na Śląsku tylko pan jest dla mnie ważny[54]. Chętnie bym przez weekend wpadł do Wrocławia, oczywiście pod opieką młodszego Archanioła Stróża, np. z Edem Stachurą – młodym prozaikiem warszawskim, który się obecnie moją osobą opiekuje. O ile by była taka możliwość, to proszę o telefoniczne zawiadomienie do opolskiego oddziału ZLP – Opole, Rynek 4, Dom Twórcy, tel. 25 36, między 10 a 14. Jeżeli spotkanie w takim momencie nie będzie możliwe, to kiedy możemy Pana do Opola i Głogówka nieoficjalnie zaprosić? Serdecznie zapraszam. Rafał Urban». Chciałem przedstawić tych kilka słów od człowieka, z którym się więcej nie spotkałem, a który mnie tu zapraszał na jakieś swoje do Głogówka świniobicie, ale jak się domyślałem – świni on nie miał i żadnego majątku”. A jakby usprawiedliwiając się z potrzeby przywołania osoby Rafała Urbana – Tadeusz Różewicz tak zakończył ten wątek swego wystąpienia: – Wywołałem przyjazną duszę tego człowieka, bo chciałem, aby był na naszej uroczystości obecny[55]. Stachura poznał Urbana w czasie jednego z pobytów na Opolszczyźnie. Oczarowany był szczególnie Urbanowymi odkryciami etymologicznymi. To pamięć o tamtych rozmowach z Dziadem Niewiadem zawarł Stachura w Piosence dla Rafała Urbana, napisanej w meksykańskim Monterrey po śmierci[56] przybranego ojca: Wspominam nasze dni, Ojcze Rafale Etymologię, śpiew i bumstararę... Kilkanaście tygodni przed śmiercią Urban pisał do Stachury: „Mi figli carissime, Dzięki Bogu & chorobom będę znów w stolicy. Będzie u mnie mała kosmetyka niższej kondygnacji, gdzie się znalazł niezameldowany sublokator suterenowy”, a kiedy Stachura odwiedził Urbana w warszawskiej klinice onkologicznej, ten nie narzekał i nie rozpaczał, tylko jeszcze pocieszał swego przybranego syna: „Ty się nie przejmuj tym szpitalem. To jest taki smutny szpital. Tu wszyscy wiedzą, że muszą umrzeć, i nic nie robią, tylko bez przerwy umierają. Ja tu nie mam z kim gadać” (fragmenty listów cytowane przez Stachurę we Wszystko jest poezja). A Stachura starał się Urbanowi śpiewem przypomnieć świat, jaki istniał za oknami szpitala. Pacjent potem informował sekretarza Zarządu Głównego ZLP: „Klimat wewnętrzny szpitala dla mnie odpowiedni. Dieta także. Nawet zbyt dobra, bo słodka
i tłusta. Tu jeszcze kwarantanna grypowa. Nie wpuszczają. Przedostał się przez szlaban tylko warszawski trubadurek Edward Stachura. Ale – niestety – po krótkim czasie go wyproszono, że był zbyt wesoły”[57]. O szpitalnym występie Stachury pisał też Rafał Urban do Beaty Pihlewicz, pasierbicy Jana Edmunda Osmańczyka: „A wczoraj miałem ekstragościa: przyszedł młody, warszawski trubadurek Edward Stachura – przed wyjazdem do Damaszku – i śpiewał mi własne teksty z własną melodią – niestety bez gitary. A śpiewał po polsku, po francusku i po meksykańsku – pobyt jego meksykański trwał cały roczek. Bo to franko-polonus romanista warszawski. Zrobił tu taki występ wesoły, że go w końcu cerber wyprosił. Że to smutny szpitalik, a nie lekki muzeon”[58]. Narrator prozy Stachury kieruje pod adresem swego ojca niekiedy bardzo mocne oskarżenia. Fragment z pierwszej powieści: „Wsiedliśmy do zwanego wagonu szkolnego. Szkolnicy, młode byczki, jadący do popołudniowych szkół zawodowych do dużego miasta, które było pół godziny jazdy za Leksandrowem, jak zwykle regularnie grali w karty, klnąc przy tym nie gorzej niż mój ojciec w czasach, kiedy jeszcze nim był. Bo już dawno przestał nim być. Zresztą, tak jak ja synostwa do niego, tak on ojcostwa do mnie pozbył się chętnie. Jeszcze w tych czasach, kiedy przebywałem w domu, mówił: – Ty chyba nie mój jesteś, skurwysynu. Ty chyba jakiś Italian jesteś albo Marokan, albo Albaniok, albo cholera cię tam wie. Ty nie jesteś mój (...). – Chyba nie, proszę pana – ja wtedy na to do niego. Ale dziwne. Ja mu przyznawałem rację, zgadzałem się z nim, przytakiwałem mu, a on po moich słowach furii dostawał, w szał wpadał i trzeba było mi znikać na parę dni. Na parę dni, zanim się nie uspokoi, trzeba mi było kryć się przed nim, wykradać z domu jedzenie, spać gdzieś albo jechać gdzieś” (Cała jaskrawość). Dwa, dotyczące ojca, przejmujące fragmenty z dzienników Stachury. Pierwszy – jawa, drugi – zapis snu. Dwudziestego pierwszego kwietnia 1971 roku, Łazieniec. Ze starszym bratem i ojcem tego dnia sadzili ziemniaki. „Tej nocy nie poszedłem na strych, bo strasznie zimny wiatr dmuchał i raniutko miałem wstać na pociąg do W-wy. Położyłem się do Ryśka, ojciec obudził się, kiedy się kładłem i powiedział, żebym przyszedł spać do niego. Położyłem się i leżałem cichutko, bez ruchu. Słyszałem blisko chrapliwy oddech ojca, nie chcę wierzyć i nie wierzę, że to rak atakuje mu gardło. Ojca wstrząsały dziwne dreszcze po plecach, jakby coś w nim żyło. I coś osobnego wiło się. Spałem kiedyś dużo z Ojcem, dawno, dawno, przed jakieś 18 laty i pierwszy raz teraz po tylu latach spałem znowu z ojcem. Nierówny miał oddech, rzeżący i te dreszcze dziwne. Potem Ojciec jakoś tak położył swoją rękę na moich plecach i już nie szarpało Go. Niewygodnie mi było, ale nie poruszyłem się. Cichutko płakałem całą długą noc. O piątej wstałem, pocałowałem Ojca w rękę i o 6.29 pojechałem”. Piątego lutego 1972 roku: „Kiedy zmierzaliśmy do samego statku, na drodze stanął ojciec z długim prętem w ręce. Będzie bił za to, że spóźniamy się – pomyślało się. Istotnie.
Uderzył po nogach, aż pręt złamał się. Chwyciło się ten kawałek, który pozostał mu w ręce i powiedziało się: nie wolno bić! Tatuś rozumie, nie wolno bić. Ojciec stał przechylony, nieruchomo z twarzą nieruchomą i patrzył wielkimi, szeroko otwartymi oczami, które wyrażały absolutne zdziwienie. Palec po palcu odcapierzyło się jego dłoń od pręta i odrzuciło ten pręt. Spojrzało się na twarz Ojca i straszliwy był to widok. Wokół wielkich oczu i grubymi żyłami po skroniach i policzkach – krew! I nieruchome oczy. Martwe jakby – śmiertelnie zdziwione. Tak straszliwie śmiertelnie zdziwione. Tatulku – powiedziało się i objęło się głowę Ojca, a Ojciec objął głowę tego, co tutaj opowiada w bezosobowej trzeciej formie liczby pojedynczej i płakał, płakał, płakał, aż płacz ten, szloch ten, przebudził go i usiadł na tapczanie, i jeszcze chwilę płakał, szlochał krótko, urywanie”. Pisarza z ojcem godzi dopiero nieszczęście. Kiedy Stanisława Stachurę ciężka choroba łapie dosłownie za gardło (rak krtani), wszystko złe z przeszłości obaj postanawiają zapomnieć. Zapis dotyczący odwiedzin u ojca w szpitalu, na oddziale chorób nowotworowych: „Po operacji rok życia i teraz przerzut. Nawet gdy bardzo chce się widzieć inaczej lub w ogóle nie widzieć, nie można nie widzieć tego, co się widzi: zagłady. Bez sił, słaby, słabszy, najsłabszy ten, który w innych czasach na polonijnych zabawach w południowowschodniej Francji, w Delfinacie, zarywał deski w podłodze, kiedy tupał, tańcząc oberka, a gdy wracał po zabawie, międzynarodowa emigracja: Rodacy, Grecy, Albańczycy, Włosi – ryglowali drzwi, zamykali okna, spuszczali story, gasili światła. Tak było. Sam widziałem oczami szczeniaka. Sam najwięcej się bałem. A teraz zagłada. Przebaczyliśmy sobie wszystko. Dużo mieliśmy sobie do przebaczenia. Nie wnikajmy, kto więcej” (Wszystko jest poezja). Dwunastego grudnia 1972 roku w Łazieńcu, na rękach najstarszego syna, kona Stanisław Stachura. Edward o śmierci ojca dowiaduje się z komunikatu radiowego nadanego przez byłą żonę, Zytę Oryszyn. Z dziennika: „12 XII we wtorek PKS-em do Płocka (...). Wyjazd do Włocławka. Tuż przed spotkaniem w MPiK-u – wieść ta, że. Decyduję nie odwoływać spotkania. Śpiewam (...). Aleksandrów. To wszystko. Do hotelu «Pod Orłem». Spałem po raz pierwszy od kilku nocy normalnie. Około 10 godz. W czwartek do Aleksandrowa. Znowu to wszystko. Obrządki przy Zmarłym. Pusta noc. Baby przyszły i śpiewają. Do Torunia. Spotkanie w «Azylu» [klub dla twórców, usytuowany w budynku toruńskiego teatru lalkowego – M.B.]. Śpiewałem piosenki. Potem picie ostre z Markiem Badtke, Wojtkiem R., Pawłowskim, Małgorzatą. To było niepotrzebne. Ale taki byłem przerażony. Jazda taksówką o północy do Aleksandrowa. Zjazd rodzinny. To wszystko. Atak histerii, szlochu, lamentu strasznego nad Zmarłym. Nie przypuszczałem, że tak strasznie to przeżyją. Potem to wszystko następnego dnia. Kondukt. Kościół. Msza. Cmentarz. Potem stypa. To wszystko. Te twarze. Zastawiony stół w uprzątniętej izbie. Picie wódki. Junior, Lechu Rojek, gra na gitarze. Zgorszenie rodziny. Śpimy z Juniorem na strychu. Odjazd do Torunia”. W Toruniu u Stachury pojawiły się objawy ostrego zatrucia, atak alergii o niespotykanym
dotąd nasileniu. Kilkudniowy pobyt w szpitalu. Notuje: „Myślałem dużo, o śmierci najwięcej, o liście do braci i siostry”. W toruńskim szpitalu przygotowuje projekt takiego listu. Wersja zanotowana w dzienniku różni się nieco od listów przeznaczonych dla poszczególnych osób. Oto treść listu wysłanego do starszego brata, Ryszarda: Toruń, 18 XII 1972 Złożony chwilową niemocą, ale przez to może jeszcze bardziej przytomny, komunikuję, że zrywam tę bardzo wątłą nić teoretycznie łączącą nas, tak zwanego rodzeństwa. Zwłaszcza teraz, po śmierci Ojca, przedłużanie tego nie ma najzupełniej sensu. Jak powiedział jeden: „Doszedłem do wieku, w którym muszę poważnie zastanowić się nad moją dalszą przyszłością guerrillero”. Co też czynię. Zastanowiłem się poważnie i działam po poważnym zastanowieniu. Wspólne nasze moje dzieciństwo i twoja pierwsza młodość są gdzieś bardzo daleko. Wracać myślą do tych czasów jest, najogólniej rzecz biorąc, wbrew mojej filozofii. Od bardzo dawna mamy osobne, odmienne życia. Nie ma w nich punktów stycznych. Są bardzo sporadyczne, przypadkowe spotkania, które w najlepszym razie wprawiają nas w zakłopotanie. I tak dalej, i tak dalej. Życzę wszystkiego najlepszego w życiu, dla Ciebie i Twoich bliskich: zdrowia i powodzenia. Edward Stachura PS Forsę mi przekazano. Zostało tysiąc. Podeślij mi przy najbliższej okazji. Identycznej treści listy wysyłam do Żana i Eluni[59]. Trzy są główne niebezpieczeństwa człowieka: dzieciństwo, sen i śmierć – twierdził Stachura. Dzieciństwo uznał za czas bezmyślny, więc stracony. Wcześnie wybrał rodzaj sieroctwa, opuszczając dom rodzinny. Czy nie wzmocniła wiary we własną samodzielność chęć pokazania, że będąc innym – nie jest się wcale gorszym? Sam Stachura też nie potrafił sobie odpowiedzieć na tego typu pytania. W Całej jaskrawości napisze: „Co za siła straszliwa kazała mi wyrzec się tego ciepła cudowności? I w ogóle wszystkiego? Gdzie ja jeszcze chcę dojść?”. Teraz, po śmierci ojca naturalnego i ojca przybranego (Rafała Urbana) – trzydziestopięcioletni Edward Stachura zrywa kontakty z rodzeństwem, co przecież w praktyce czyni wielu, ale kto – nie mając konkretnych powodów, takich na przykład, jak jakieś trudne do wybaczenia przykrości doznane od sióstr czy braci – odczuwa potrzebę listownego obwieszczenia o wygaśnięciu wszelkiej więzi uczuciowej? Okaże się po latach, że ta listowna manifestacja nie będzie miała praktycznych skutków w postaci rygorystycznego przestrzegania zawartej w listach zapowiedzi. Ale potrzeba emocjonalnej izolacji od osób bliskich nie tylko ze względu na więzi rodzinne w tym okresie nie opuszcza Stachury.
W 1973 roku jedzie do Genewy odebrać – przyznaną mu w roku poprzednim – Nagrodę Kościelskich[60]. Dziennikarz radiowy, do Stachury: – Otrzymał pan Nagrodę Fundacji Kościelskich, przyznawaną, ich zdaniem, dla najlepszego młodego polskiego pisarza... – Dla wyróżniającego się, powiedzmy – wszedł w słowo Stachura, bo skromny nie był, ale lubił precyzję. Pochodząca z Aleksandrowa Kujawskiego Maria Danilewicz-Zielińska, emigracyjna pisarka i osoba wielce zasłużona dla polskiej kultury, członkini Rady Fundacji Kościelskich, mówiła Włodzimierzowi Paźniewskiemu, że także dzięki jej lobbowaniu został Stachura laureatem („otrzymał m.in. dlatego, że go bardzo gorąco polecałam”)[61]. Zainkasowawszy nagrodę (3000 franków szwajcarskich) – jedną trzecią w drodze powrotnej wyda w Paryżu na zakup gitary. Kwota ogromna, ale pokusa jeszcze większa: „Na Bd Beaumarchais kupiłem brazylijską gitarę za całe 1000 franków. Przepiękny instrument. Nie mogłem mu się oprzeć. Przymierzałem się do kilkunastu gitar: franc., japońskich, hiszpańskich. Brazylijskie były trzy. Za 500, 800 i 1000 fr. Wziąłem tę za 1000. Drzewo – palisander. Z mocnym dnem. Czas będzie pracował dla tej gitary, dobywając różne odcienie tonalne” (Dzienniki). Poczynił też, z puli tej nagrody, inne cenne zakupy: przy przekraczaniu granicy w Zgorzelcu urząd celny zarekwiruje mu trzy egzemplarze Dzienników Witolda Gombrowicza, po jednym egzemplarzu książek Czesława Miłosza Miasto bez imienia i Prywatne obowiązki, Jana Brzękowskiego Dwudziestu czterech kochanków Perdity Loost oraz dziesięć numerów londyńskich „Wiadomości”[62]. W drodze powrotnej z Genewy Stachura postanowił odwiedzić swe strony rodzinne. Osiemnastego września 1973 roku jest w Pont-de-Chéruy. Wstępuje do kafejek, bezskutecznie szuka znajomych twarzy. Zanotował w dzienniku: „Gdybym tu został i nie pojechał do Polski, co by było ze mną. Czy trafiłbym do poezji, tak jak trafiłem w Polsce, za wdzięcznym pośrednictwem Janusza Żernickiego i Jacka Głażewskiego. To nie jest takie pewne, jak mi się wydawało, że, zostając tu, trafiłbym też na pewno do poezji. Może tak jak oni pracowałbym w fabryce od rana do popołudnia, potem obiad, potem kafejka, karty: belotka, poker, do domu, żona, dzieci, do roboty, do kafejki, do domu, żona, dzieci, do roboty i tak dalej”. Dziwna jest puenta tych rozmyślań. Stachura w Pont-de-Chéruy robi następującą notatkę w dzienniku[63]: „20 IX 73. Pont-de-Chéruy Druga nad ranem. Wstałem, bo nie mogę spać, choć ubiegłej nocy spałem tylko 4 godz., od 7 rano do 11. Ciężko dzisiejszej nocy znoszę tik-taki zegarów i łomot własnego serca w piersiach. Z kim mi trzeba zerwać zwane stosunki w Polsce: A – bo seksoman i nie umie się zachować. B – bo czaruś, ach, jaki czaruś. I za bardzo chce się spoufalić z moim rezerwatem świętości. Wojtek R. – bo nie mamy sobie nic do powiedzenia.
C – bo zgadza się na dwutorowe życie. Żona i narzeczona. I nic nie robi, a ciągle tylko się odgraża. Andrzej B. – bo nie umie się zachować. I nie ma dumy niesamowitej, którą on mieć powinien. D [kobieta – dop. M.B.] – bo stara się przekroczyć dystans przeze mnie jasno i niezłomnie wytyczony i jedyny możliwy w naszej znajomości (Szkoda, bo umysł genialny). Al. Bart. – bo czuję się winny i nie jestem w stanie tego naprawić, choć osoba zgodziłaby się na wszystko. D. Mr. – bo nie potrafię już być tak cudowny jak ta osoba. Junior – bo rodzina. M. z Poznania – bo gówniara bezczelnie chce mnie poderwać. M.S. z Łodzi – bo seksomanka. Witek – bo za dużo znamy wspólnych osób, z którymi skończone. R. Kap. – bo czaruś, ach, jaki czaruś. WSZYSCY Z MEKSYKU – prócz Mercedes y Marcos, Tomasa Certellano z Tampico, Damaso z Monterrey, Pancho y Anna z Ciudad-México. WSZYSCY Z NORWEGII – prócz Andrzeja Moszczyńskiego, Michaela Selberga, Elliur i Fredrika. Janek Pot. – bo za dużo znamy wspólnych ludzi, z którymi ja – skończone. Jaśko C. – item. E – item i tak dalej, i tak dalej. Seksomania. K.M. – bo prowadzi co najmniej dwutorowe życie. WSZYSCY WE FRANCJI – prócz Michaela, Jorge Perez-Romana. Najogólniej WSZYSTKIE KOBIETY – prócz Matki i. Wszyscy z Warszawy. Kto zostaje? W Polsce: Ci, których jeszcze nie znam, a tylko listownie: Anderman z Krakowa, Pezowicz z Białegostoku, Kisiel Stanisław z Wisznicy, Wł. Antkowiak z Grudziądza”. Lista, jak widać, obszerna, a obejmuje nazwiska ludzi zawsze Stachurze życzliwych; wielu z nich jeszcze nie tak dawno wspominał z uznaniem i wdzięcznością. Teraz przekreśla niemal wszystkie przyjaźnie, z polskich – ułaskawia jedynie znajomości listowne. Wszyscy, którzy ze Stachurą przyjaźnili się lub kolegowali, zgodnie podkreślają, że w przyjaźniach był bardzo wymagający, łatwo się zrażał, czasem wystarczał nawet drobiazg; wszelkie pod własnym adresem zdania krytyczne, a nawet w sposób delikatny zwracające uwagę na równoprawność innego sposobu na życie – przyjmował jak atak na siebie. Nie mieli szans u Stachury ludzie okazujący mu życzliwy nawet dystans. Trziszka: – Nie godził się na to, żeby ktoś był mu równy. Każde słowo oddalone od adoracji wprost go raziło. Żernicki: – Sted był zachłanny w swoich przyjaźniach, serdeczny i miły, a jednocześnie
niesłychanie napięty, trzeba było nie lada sztuki, aby jakimś przypadkowym gestem czy słowem go nie urazić. Opinię o innych wyrabiał sobie szybko, dlatego często mylił się w ocenach, a już dłuższe kontakty, z całą ich uciążliwością i przyziemnością, nieodmiennie prowadziły Stachurę do wniosku, że nikt mu nie dorównuje w niezłomności zasad. Na liście sporządzonej w Pont-de-Chéruy spośród kobiet w Polsce ocala jedynie matkę i... Te trzy kropki to chyba jednak ciągle Zyta, była żona. Matkę Edwarda Stachury, panią Jadwigę, poznałem w 1985 roku. Rozmawialiśmy 6 i 7 listopada w Warszawie, w mieszkaniu na Rębkowskiej. – Jak ktoś się interesuje Edziem, to ja myślę, że nie jest złym człowiekiem – powiedziała na powitanie. Również w Łazieńcu przyjmowała wielu gości (zwłaszcza młodych), którzy wypytywali o szczegóły z życia syna. Jest film dokumentalny o Jadwidze Stachurowej zrealizowany przez Macieja Mierzejewskiego, ma tytuł Matka poety. Monika Stachura, wnuczka, córka młodszego z braci Edwarda: – Film był kręcony w połowie lat osiemdziesiątych w mieszkaniu Stachury na Rębkowskiej i w domu rodzinnym na Kujawach. Obydwa te miejsca wyglądały wtedy prawie tak samo jak dekadę wcześniej, gdy bywał w nich poeta. Bardzo o to dbała babcia. Cieszę się z tego filmu, bo pokazuje, jaką była niezwykłą osobą. Na każde święta wysyłała po sto kartek, tyle samo otrzymywała. Pamiętała imiona wszystkich dzieci w niemałej przecież rodzinie, i kiedy które z nich się urodziło...[64]. Jadwiga Stachurowa początkowo czuła się źle w roli osoby, którą traktowano niemal jak matkę świętego – „Dlaczego oni robią z Edka Boga?” – dziwiła się wobec indagujących ją dziennikarzy. Potem, pogodzona z losem, przywykła do niebywałego zainteresowania synem, z naturalną prostotą weszła w rolę, jaką wyznaczyła jej narastająca legenda. Wielokrotnie wypytywana o to samo – kolejnemu rozmówcy powtarzała te same szczegóły, po swojemu interpretowała przesłania zawarte w pięciu tomach utworów syna. Pani Jadwiga opowiadała chętnie, choć przyznała, że syna znała słabo: dopiero kiedy zmarł – dowiedziała się z książek, „jaki ciężki miał los”. Monolog siedemdziesięcioośmioletniej matki poety pełen jest dygresji i przeskoków myślowych, niektóre szczegóły mniej lub bardziej mijają się z prawdą: – Jak przysyłał z Ameryki, to ja popaliła. Nie ma jego, to z tych nerwów popaliłam. Mówię: jego nie ma, to niepotrzebne mi te pocztówki. A te zeszyty były. Ja mówię do synowej: Janeczka, tam jeszcze gdzieś pozbieraj, jak co jest. Synowa wszystko powybierała, co tam było Edziowe, dwa czy trzy zeszyty z Drewnicy, co on tam był po tym wypadku. To było dla mnie nieczytelne. Ja mówię kiedyś: Edziu, czy ty to przeczytasz? A on mówi: Mamusiu, przecie ja to piszę, to ja wiem, co piszę. Ja pojadę, powiada, do Warszawy, na maszynę to przepiszę i będzie taki, powiada, dziennik z tego. Tam było, kto go w Drewnicy odwiedził, kto tego, kto tamto.
No, i tu jak te pierwsze wydania tych książek wychodziły, to był tu Rutkowski u mnie. No i synowa pokazała mu te listy i papiery. Rutkowski powiada: tu jest parę ważnych słów i my to je dodrukujemy w piątym tomie. Ja mówię: panie Rutkowski, tylu pisze różne rzeczy o nim, za parę lat to ucichnie. No i nie dałam. Potem to chciała Marta[65], a synowa mówi: Mamusiu, niech się tak mamusia nie rozczula nad wszystkimi, co chcą coś od mamusi, bo, powiada, porozkradają wszystko. Barbara Czochralska też powiada: niech pani nie wydaje nikomu z domu, jak chcą, to niech sobie z gazet przepiszą. A te książki, co są tutaj, to Edziu je popakował do kartonu, do piwnicy miał je powynosić. Ale jak Marta później się wyprowadziła, to ja błąd zrobiłam, że jak ona się wyprowadzała, to ja nie zadzwoniłam po Żana, żeby Żano przyszedł. Ona wszystko pozabierała, powiedziała, że to jej książki są. Była cała taka przegroda. A Żano by jej powiedział. Ja nie wiedziałam, co Edziu miał, bo ja tutaj mało co siedziałam, po śmierci męża byłam u córki albo u Żana, bo jakbym tu przyszła, to Edzia bym nie zastała, bo on wędrował. „Kochany Żanulku – pisała do najmłodszego syna, kiedy odbywał służbę wojskową – Edziu jest jeszcze u nas, tylko wiesz, że jego nigdy nie ma, bo on zawsze w podróży i tak to jego życie płynie w dal...”[66]. – Ja z tych pieniędzy, co dostaję za syna, to nic nie korzystam, bo daję wszystko synowi na budowę. I on buduje i mówi: „Mamusia, to będzie dom wybudowany za Edziowe pieniądze”. A drudzy to krzyczą na mnie i to ino nieporozumienie z tymi pieniędzmi. Córka mówi: „A, mamusia wszystko Żanowi”, Rysiek powie: „Mamusia wszystko dla Żana”. A ja mówię: bo on najwięcej potrzebujący, wy macie to, co wam potrzeba. – Nie byłam na cmentarzu tego roku we Wszystkich Świętych, bo się tak źle czułam. Później syn i wnuczka Sylwia od córki byli na cmentarzu. Córka mieszka na Bródnie. Daleko, z drugiej strony Wisły. Chyba nie ma takiego miejsca w Polsce, żeby się do mnie nie zgłaszali. A na tym grobie. A na tym grobie to można znaleźć wszystko. Wszystko w ogóle naprawdę można znaleźć. Nieraz to niszczą. Naprawdę, jak te świeczki. Tyle kwiatów. Wiatr był, to każdy wtykał świeczkę za kwiatek, żeby się paliła, żeby nie gasła. To te kwiaty wysokie, to były wszystkie opalone. I te, które rosły, i te cięte też były. Każdy chce jakąś przysługę zrobić temu zmarłemu. – Przeważnie pytają, jaki był od urodzenia, jak on się zachowywał jak był mały w szkołach, co robił przeważnie. Ja im tłumaczę, że był dzieckiem wyjątkowym, że naprawdę od urodzenia już był innym dzieciakiem. On jak tylko, no, nie wiem, może jak miał cztery lata, to on już się brał za książki. I malarstwo. On bardzo lubił malować. Byliśmy niedawno w Aleksandrowie w szkole, akurat był u mnie syn z Piastowa, to robili harcerze. W tej szkole, gdzie on był. Bo chcą upamiętnić izbę pod nazwiskiem Edwarda Stachury. W tej szkole w Aleksandrowie numer dwa. Razem chodzili do szkoły z Żernickim. Z początku to bardzo się lubieli. Tak się kolegowali jakiś czas. Ale później coś synowi się w nim nie spodobało. Że on nie jest takim prawdziwym pisarzem, że on za dużo do kieliszka zagląda. A jak już było po tym wypadku, to Edziu przyjechał do Ciechocinka, ale się nie spotkali. Nie wiem.
– Żernicki kiedyś pisał taki artykuł w kujawskiej gazecie: „Że ze Stachurą się widziałem i że Stachura się zrobił taki obojętny, niesamowicie zachłanny na pieniądze” – takie słowa. Jak mnie przyniósł gazetę taki znajomy z Ciechocinka, mówi: pani Jadwigo, to i to. Ja mówię: wiesz, Robert, co? Jak ja zobaczę tego Janusza, to powiem mu, żeby odwołał. Bo on, mówię, mój syn, nie był zachłanny na pieniądze. Panie, jak on dostał we Szwajcarii 90 tysięcy franków szwajcarskich, to on porozdawał, i tu, zaraz na rogu, na Siennickiej, to on zobaczył tylu emerytów, że każdemu wkładał po 500 złotych do kieszeni. Ale miał z Meksyku gitarę, przywiózł ją, jakiś Murzyn-śpiewak mu ją podarował, to kosztowała, wtenczas, 250 tysięcy, to on ją sprzedał za 25 tysięcy koledze i musiał podzielić tym, co im nie wystarczyło tej jego nagrody. I taki on był zachłanny na pieniądze. – Na tym grobie jak ja widzę, że są pieniądze, to prędko zbieram i kładę do pojemnika po zniczach i kładę przy drugim grobie. Dają rozmaitość. Teraz to już pieniędzy nie, bo już raz napisałam kartkę, żeby nie pieniądze. „Wszystko niech składają, tylko nie pieniądze” – napisałam. Syn nienawidził pieniędzy, bo pieniądz to, powiadał, mamona, przez pieniądze wszystkie nieszczęścia na świecie. I ten Janusz taki artykuł napisał. Czyja wiem dlaczego? Może jeden o drugiego zazdrosny? On nie uważa, taki pisarz, żeby o tym zmarłym dobrze, o drugim koledze dobrze. Bo on chce, bo jemu to jakoś nie wypada, żeby on powiedział, że ten był dobry, lepszy od niego. – Tu artykuł się taki w Iławie ukazał, chyba w „Słowie Powszechnym”, jak te pierwsze wydania książek, bo ten Niesiobędzki robił tam w Iławie takie. To jak obesrali go! Że czym był Stachura! „Czym był Stachura, że ma bibliotekę pod jego nazwiskiem?! Pijakiem i boso łaził po ulicach. I nosił dzieci na plecach”. On był taki. Każdemu chciał coś przyjemnego. Albo się nie wstydził, bo on był taki łazęga, jak w tych książkach pisze, że był włóczykij. Jak ja tu temu redaktorowi Pogonowskiemu mówiłam, to on mi mówi: niech się pani tym nie zraża, to w tym zawodzie to wszyscy tacy, powiada, nigdy kogoś drugiego nie pochwalą, że on był wyższym od drugiego. No i to tak. A Janusz Żernicki to ja nie wiem, jaki on pisarz. Ja nie widzę, żeby on jakie książki pisał. – Ten Witek Różański[67] to, wie pan, on jest naprawdę dobrym człowiekiem. Tu na cmentarzu jeszcze nie był, bo by go matka nie puściła. Owszem, puściłaby, ale z kimś. A mój syn to by nie wytrzymał, żeby przy mnie siedział. Te kobiety się do niego przyczepiły. A on był na te babki obojętny. Syn Ryszard zabrali z Martą do redakcji, do pana Fedeckiego, osiem kartonów maszynopisów, rękopisów, a żadnego spisu nie wzięli. I teraz się dopiero wykazuje, że to, że tamto. Co Marta oddała do muzeum, to nie wiadomo. Nie ma się kto tym zająć. Tu się podjęła taka Barbara Gładych, ona pisze pracę, pozabierała mi tu parę artykułów i teraz się nie zgłasza. To by mogła tylko pani Czochralska. Barbara Czochralska. Ona by się mogła zająć, bo to jest biofizyk, razem z Edziem pracowali, byli w Meksyku na tych studiach i razem się znali dobrze. Jej mąż jest bardzo wysoko, ma nadzór nad wszystkimi tymi uczonymi. – Wszystko powykradane, wszystko. Może pan wiedzieć, że jak ja tu przyszłam, to miałam takie ładne zdjęcie, sąsiadka mi kupiła ramkę. I kiedyś ona się pyta: pani Jadwigo, gdzie to zdjęcie syna, że ja pani ramkę do niego kupiłam? Patrzę: nie ma. Przy mnie zabrali.
A teraz na grobie. Ryszard był i powiada: Mamusiu, takie ładne zdjęcie Edzia tam jest, w młodym wieku, ktoś położył – mówi syn – na gitarze, takie w podobie tego, jak to, że on w Meksyku gra na gitarze, w tym białym kapeluszu, tylko że, powiada, całe, w całości osoba stoi. Już, powiada, chowałem do portfela i chciałem odbitkę zrobić, ale coś mnie korciło, że Edziu przyjdzie po to zdjęcie i, powiada, położyłem. Ja mówię: mogłeś wziąć, bo i tak zabiorą. A córka była znów, mówię: Elunia, było to zdjęcie? „Nie”. A Żano był teraz, kiedy był? W poniedziałek był i to zdjęcie zabrał. Ja mówię: dobrze, zrobimy odbitkę. O, w tym albumie, te wszystkie miejsca, to były zdjęcia. Dużo powybierali. I jak później ta Marta odchodziła, to wzięła sobie dwadzieścia zdjęć, to przy mnie powiedziała: „Pani Jadwigo, to wezmę, do redakcji, to zrobię odbitki”. My byliśmy w ZAiKS-ie u prawnika. On powiedział, że tylko ten może odebrać, kto zaniósł... Edward Stachura, rok 1979, Pogodzić się ze światem, zapis czyniony u matki w Łazieńcu; lewą ręką, bo cztery palce prawej dłoni uciął pociąg: Matka. Kochana starsza pani. Kochana Mamusia. Nigdy tego w żadnej książce nie napisałem. W pisaniu moim nigdy tak się do ciebie lub o tobie nie wyraziłem, kochana mamusiu. Dlaczego? Sierota z wyboru, nie mogła tego ręka moja prawa napisać. Teraz lewa może i pisze. Prawa też pisywała: 10 II 1973, Krynica Kochana Mamusiu, dziękuję za śliczną kartkę ciechocińską. Zyta przysyła mi tu korespondencję do Krynicy. Będę tu do 15 II. Potem pojadę do Warszawy. Tu jest bardzo dobrze. Jestem w eleganckim pensjonacie. Odpoczywam i pracuję. Jedzenie znakomite, śnieg, lasy i góry. Chciałem tu zaprosić Juniora, ale to by za dużo kosztowało. Junior przyjedzie też 15 do W-wy. Bardzo dobrze, że Mamusia wybiera się do Chorzowa. Życzę zdrowia i wszystkiego najlepszego. Całuje mocno – Edziu[68]. Ponieważ wiedziałem, że matka chętnie wpisuje dedykacje do książek syna – na zakończenie mojej wizyty na Rębkowskiej i ja podsunąłem swój egzemplarz Wszystko jest poezja. – O, to pan znał Edzia! – ucieszyła się pani Jadwiga, rozpoznając charakter pisma syna na karcie tytułowej i wpisała na sąsiedniej stronie: Wpisóje się matka Poety Włóczęgi Jadwiga Stachura[69].
Stopnie W 1948 roku Edward Stachura rozpoczyna naukę w Szkole Podstawowej nr 2 w Aleksandrowie Kujawskim. Ma jedenaście lat. Ze względu na wiek zostaje zapisany do klasy czwartej, choć nikt nie sprawdził, jaki jest stopień edukacyjnego zaawansowania przybysza z Francji. Na pewno ma kłopoty z poprawną polszczyzną, które wzmacnia wada wymowy polegająca na zacinaniu się, zwłaszcza w sytuacjach stresowych. Jadwiga Stachurowa: – Język polski moje dzieciaki tam we Francji też umieli. Tam we czwartki nie było nauki, tylko była religia i polska szkoła: konsul nam przysłał nauczyciela i była polska szkoła. To język polski umieli. Prócz kuzyna, Leszka Rojka, w szkole Stachura nie ma jeszcze prawdziwych kolegów, choć w tym wieku więzi koleżeńskie nie tworzą się na lekcjach, tylko w czasie przerw obwieszczanych, za tamtych czasów, ręcznym dzwonkiem przez woźnego. Leszek Rojek: – Chodziliśmy razem do szkoły, chociaż do różnych klas. Zawsze we wszystkim chciał być najlepszy. On był dobry fizycznie, silny, szybki. Dobrze pływał, dobrze jeździł na łyżwach. Maciej Zegarowski: – Byłem młodszy od Edka o dwa lata, ale do szkoły poszedłem rok wcześniej, więc chyba dlatego spotkaliśmy się w jednej klasie. Spotkanie wyglądało tak, że kierownik przyprowadzi nowego do klasy i przedstawił nam jako kolegę, który wrócił z rodziną z Francji. Edek wówczas swoim wyglądem i zachowaniem wyraźnie odstawał od nas – mieszkańców małego miasteczka. Ubiór na przykład, dbałość o sprawy, na które my wówczas nie zwracaliśmy uwagi. – Stachurowie przywieźli ze sobą do Aleksandrowa dużo komiksów. Ile tego było, to nie wiem, ale z pewnością całe kilogramy. Zaczęły te komiksy kursować po szkole, były przedmiotem handlu wymiennego, towarem przetargowym. To było coś zupełnie nowego, z czym dotąd nie spotkaliśmy się: kolorowe, Indianie, kowboje. Podpisy oczywiście po francusku, więc jak z rysunków nie mogliśmy czegoś wydedukować, to się korzystało z pomocy Edka. Tych komiksów miałem dość dużo, ale jednak nie tyle, ile nagromadzili niektórzy inni koledzy. – Edek nam wszystkim imponował, przynajmniej w początkowej fazie. Przewyższał nas wiedzą i doświadczeniem życiowym. Przewyższał wielu sprawnością i siłą fizyczną. Miał bardzo wyrobione pismo i niezwykle wyrobiony podpis, którym ciągle się podpisywał, na przykład podpisując się kredą na tablicy. Nam wtedy do głowy nie przychodziła możliwość dysponowania własnym podpisem. Nie mówił czysto po polsku. Mówił szybko, był impulsywny. Kiedy był zdenerwowany, zacinał się, może trochę także dlatego, że brakowało mu słów polskich.
Jadwiga Stachurowa mówiła mi, że syn nie lubił szkoły w Aleksandrowie: – Był za mądry. Nigdy nie chcieli go pytać, choć się wyrywał do odpowiedzi. To wyrywanie się, zwłaszcza sposób, w jaki się uzewnętrzniało, szkoła tamtych lat nie traktowała jako wyrazu aktywności intelektualnej ucznia. Panie nauczycielki odbierały taką trochę nieokrzesaną aktywność jako przejaw bezczelności, bo kto to widział, żeby smarkacz przy całej klasie zwracał nauczycielowi uwagę, że ten się pomylił. A Edziowi to się zdarzało. Maciej Zegarowski: – Nie był lubiany. Nie był lubiany, bo kto by lubił chłopaka, który się mądrzył, który kogoś poprawiał bez przerwy albo zwracał uwagę. My nie byliśmy przyzwyczajeni do tego, żeby zwracać uwagę nauczycielce czy też coś jej odpowiedzieć. On uważał za swój obowiązek, że jeśli miał jakieś uwagi czy coś więcej wiedział, to głośno o tym mówił. Był za mądry, przerastał otoczenie. Wielu chłopaków miało przed nim respekt, ponieważ zetknęli się z jego pięścią. Te jego predyspozycje do narzucania się otoczeniu, do dominowania w grupie nieformalnej powodowały, że po bardzo krótkim okresie czasu Edek stał się wyraźnie nielubiany w klasie. Siostra Edwarda, Eliana: – To nie jest prawda, że nie był lubiany. Z powodu swej pomysłowości i zainteresowań był dla okolicznych dzieci kimś wyjątkowym. Uczył je grać w szklane kulki i kości, a ponieważ ich nie miał, używał małych kamyków. Innym razem zrobił szczudła. Pewnej zimy zbudował skocznię narciarską przy drodze z domu nad staw. Jeździł na łyżwach. Miał różne etapy. Interesował się fizyką, innym razem geografią, medycyną. Wypożyczał książki, czytał dniami i nocami. Jąkał się już we Francji. Pamiętam, że poszliśmy razem do komunii. Była spowiedź. Zapisał grzechy na kartce, ale nie był w stanie ich odczytać. Wskazał księdzu ręką usta, próbując wyjaśnić, że nie może mówić, a potem podał mu kartkę[70]. Maciej Zegarowski: – Byliśmy bardzo rozczytani. Należeliśmy do biblioteki szkolnej, która miała niewielki księgozbiór, a z Edkiem byliśmy jednymi z nielicznych w klasie, którzy należeli do biblioteki na dworcu. To była taka biblioteka ZZK – Związku Zawodowego Kolejarzy. Moi rodzice mieli dość duży księgozbiór, z którego Edek korzystał. Czytaliśmy różne rzeczy, ale jak to w tym wieku: głównie Karol May, przygody Tarzana, cała literatura przygodowa. Snuliśmy wielkie plany wypraw, chcieliśmy dorównać Fiedlerowi, jeździliśmy palcami po mapie, kombinując, jak przejść przez Europę do końca włoskiego „buta” i przedostać się do Afryki. Edek wodził rej w tych wędrówkach po mapie, bo przecież on „znał świat”: był we Francji, znał język francuski. Nie pamiętam wszystkich nazwisk chłopaków z klasy, z którymi utrzymywaliśmy kontakty. Tolek Zapiec, Zdzisiu Obert, Szulc Gieniu, Chmielewski, Urbański. Edek dobrze, ładnie rysował. Do wzorowych uczniów nie należał. Ale to dlatego że pozbawiony był pilności. W pierwszej fazie „Francuz” (bo tak myśmy wszyscy na Edka mówili) był atrakcją. Panie nauczycielki zaszczycały go rozmową, pytały go. Ale ta fascynacja szybko minęła. W klasie było kilka takich dziewczyn, do których my wszyscy gremialnie podwalaliśmy się. Była taka Hanka Krukowska, która śpiewała w chórze, była Wileńska,
chyba Alina, była Ola Zalewska, była Narożna – takie najszykowniejsze, wyróżniały się ubiorem, pochodziły – jak to się wtedy mawiało – z lepszych domów. Edek nie należał do tych podwalających się. Był poza, ponad. To one, te dziewczyny, też go traktowały z góry. Elżbieta Adamczyk: – W dzieciństwie blisko byłam z Edkiem, bo chodziliśmy do jednej klasy, a Stachurowie zamieszkali niedaleko. Ich dom pamiętam, jeszcze pod strzechą. Pomimo swej odmienności Edek był lubiany w szkole, imponował nam, śpiewał francuskie piosenki. Wszystkie dziewczynki się w nim podkochiwały[71]. Jadwiga Stachurowa: – W szkole w Aleksandrowie przeskakiwał w roku dwie klasy. Wiedzieli, że on umie. Z początku jemu było trudno z językiem. Język umiał, ale już nie tak wykwalifikowany, jak w szkole potrzeba. O, jak później wpoił, to ho, ho. Jak widziała nauczycielka, że on umie, to co będzie siedział. Skończył tą szkołę podstawową w 1952 roku i zaraz poszedł do Ciechocinka, do liceum. Dla dziecka z rodziny o takim statusie społecznym i materialnym jak Stachurowie liceum, zwłaszcza ogólnokształcące, niewyposażające w konkretny fach, było najczęściej pochodną rodzicielskich ambicji i pragnień, aby progenitura miała lepszą przyszłość, którą kojarzono z uwolnieniem się od pracy fizycznej i przejściem do warstwy tak zwanej inteligencji pracującej. Formalnym tego wyznacznikiem były skończone studia, a liceum ogólnokształcące powinno do nich przygotować. Kiedy Stachura na jednym z edukacyjnych etapów dostanie do wypełnienia ankietę z rubryką: „Czy ojciec lub matka uzyskali awans społeczny (jaki i kiedy)” – postawi tu ukośną kreskę. Jego w przyszłości przed taką kreską miało ustrzec liceum, a potem studia. On, w zamierzeniu rodziców, zwłaszcza ojca, miał się, owszem, edukować, ale nie w zakresie jakiegoś nieokreślonego fiu-bździu, tylko po to, żeby zdobyć szanowany, zwłaszcza przez tak zwanych porządnych ludzi, konkretny i dobrze płatny zawód, na przykład lekarza czy inżyniera. Do liceum w Ciechocinku najpierw z Aleksandrowa dojeżdżał koleją. W drodze powrotnej, dla skrócenia sobie dystansu do pokonania piechotą, wyskakiwał z pociągu na wysokości stawu zwanego Trzeciakiem. Skargi pracowników PKP były jedną z przyczyn obniżonych not z zachowania. W domu za uchybienia w zachowaniu karę wymierzał ojciec. Rękę miał ciężką, uchybień zaś było pod dostatkiem: krnąbrność, unikanie udziału w pracach przydomowych, przesiadywanie po nocach nad książkami i marnotrawienie nafty w lampie. Zdarzało się, że Edward przed gniewem ojca salwował się ucieczką z domu. Kiedy jeszcze, po jednej z wywiadówek, okazało się, że i w szkole mają z Edziem kłopoty – ojciec powiedział: „Basta! Nie chcesz się uczyć i zachowywać jak człowiek, to pójdziesz do roboty!”. Zaalarmowany starszy brat Ryszard przyjechał w trybie pilnym z Gdyni do Aleksandrowa, przekonał ojca, że Edek jest bardzo zdolny i szkoda go marnować w jakiejś zawodówce. Wybrał się też Ryszard do dyrekcji liceum i przekonywał, że brat nie ma warunków do nauki, bo dom ciasny, brakuje elektrycznego oświetlenia i lekcje trzeba odrabiać przy lampie naftowej, która się nadmiernie zużywa, a dochody małe, bilet
kolejowy też kosztuje. Radziła dyrekcja Ryszardowi, żeby przeniósł brata do jakiejś szkoły blisko domu, w Aleksandrowie, bo internat licealny w Ciechocinku jest dla uczniów z okolicznych wiosek, ale on argumentował, że chodzi o dobrą szkołę dla Edzia, a taką jest tylko liceum w Ciechocinku... Dyrekcja dała się uprosić, Edward dostaje miejsce w internacie. Po przeprowadzce do internatu skargi na zachowanie nie ustały. Matka twierdziła, dając wiarę informacjom pochodzącym od syna, że obniżone noty ze sprawowania to efekt złego charakteru profesorki od wychowania fizycznego. – W Ciechocinku Edziu mieszkał w internacie z siostrzeńcem profesorki od WF-u. Ona poleciła synowi, żeby pomagał mu w nauce. A chłopak takiej pomocy nie chciał, to syn odmówił. Potem ta profesorka miała pretensje do Edzia i stopień ze sprawowania był jej zemstą. W protokołach z posiedzeń rady pedagogicznej o takich jak Stachura pisało się: zdolny, leniwy, sprawia trudności wychowawcze. A tych trudności nauczycielom nie żałował: wagary, papierosy, gra w karty na pieniądze, bójki z kolegami (bronił młodszej siostry pociąganej za warkocze). Kiedyś przygarnął dużą sukę Norę i wbrew internatowemu regulaminowi, skargom współlokatorów i uwagom czynionym przez personel bursy – przetrzymywał zwierzę w pokoju. Uczniowski aktyw (takie szkolne ORMO) nauczyciele angażowali także do amatorskiej resocjalizacji społecznych wyrzutków. Jednym z nich, wyjątkowo niesfornym i źle oddziałującym na uczniowski kolektyw, był Stachura. Januszowi Kwiatkowskiemu (później posługiwał się literackim pseudonimem: Żernicki, wziętym od panieńskiego nazwiska matki), jako aktywiście szkolnego koła Związku Młodzieży Polskiej, powierzono zadanie sprowadzenia Stachury na dobrą drogę. Młodzieńcy chodzili do klas równoległych: Stachura był w tej z językiem niemieckim, klasę Kwiatkowskiego próbowano nauczyć łaciny. Znajomość z Januszem Kwiatkowskim okazała się najważniejszym skutkiem pobytu Stachury w ciechocińskim liceum i szybko przerodziła się w przyjaźń. Kwiatkowski: „W liceum, sądzę, fascynowaliśmy się obaj swoją odrębnością. Byliśmy i pozostaliśmy diametralnie różni. Złożyły się na to i nasze temperamenty, i tradycje rodzinne, i pasje. Choć często uzupełnialiśmy się. [Edek] nie mógł na przykład nigdy zrozumieć mojego społecznikostwa, działania w ZMP, jakkolwiek czasami przydawało się ono i jemu, kiedy trzeba go było bronić po jakimś kolejnym, niepojętym przez postronnych, wyczynie”[72]. Prawdopodobnie to Kwiatkowski własnym przykładem sprawił, że i Stachura uznał, iż nie tylko omawiany na lekcjach języka polskiego Adam Mickiewicz ma prawo pisać wiersze. Kwiatkowski twierdził, że zapamiętał, jakoby pierwszy wiersz Stachury powstał 11 listopada 1954 roku, liczył kilkanaście linijek, był opisem jesieni, a jedno z porównań zestawiało liście i szypułki ze zziębniętymi nogami gołębi. W prozie-wyznaniu Stachura napisze: „Mój pierwszy wiersz mówił o pracy pająka. Pamiętam go, jak wszystko to, co napisałem”[73]. Edward Stachura, fragment Fabula rasa: „Bardzo to jest znamienne. Jak również to,
co mówiłeś na spotkaniach autorskich. To, że zacząłeś pisać zupełnie przypadkowo. Że był w liceum jeden piszący wiersze chłopak, z którego wielu kolegów drwiło: «Poeta, tylko głowa nie ta»i tym podobne, więc wziąłeś się za pisanie wierszy, żeby przejąć na siebie połowę drwin i w ten sposób ulżyć mu w niedoli”. Tym chłopakiem był właśnie Janusz Kwiatkowski. Pochodził z nauczycielskiej rodziny (jego ojciec był kierownikiem szkoły podstawowej w Ciechocinku), już jako licealista korzystał z księgozbioru biblioteki uniwersyteckiej w Toruniu, górował nad Stachurą oczytaniem i ogólną ogładą, pewnie mu trochę swą inteligenckością imponował i – sam mając artystyczne ambicje – oswajał młodego Stachurę z możliwością zostania artystą. Statystyka dowodzi, że główna przyczyna pisania wierszy w wieku licealnym jest mniej altruistyczna niż chęć ulżenia koledze przezywanemu „poetą”. Młodego człowieka opanowuje wtedy jakieś silne poczucie wyjątkowości własnych przeżyć i trudne do wstrzymania parcie na długopis, żeby koniecznie dać temu wyraz oraz świadectwo. Świadectw, zarówno szkolnych, jak i poetyckich na początku nie miał Stachura imponujących. We wczesnych jego wierszach, zwłaszcza tych, które nie weszły do żadnej książki, szlachetne porywy uczuć i niepokoje wieku młodzieńczego przysłaniają młodopolska rekwizytornia i banalna metaforyka. Wprawdzie zachowane ślady młodzieńczego poezjowania Stachury dotyczą czasów głównie policealnych, ale tym wyraźniej dowodzą, że nie był to przypadek ujawnienia się talentu pisarskiego zdumiewającego już od pierwszych pociągnięć pióra: *** W małym wazoniku umierające tulipany żółte tulipany o szyjkach smukłych i wątłych jak szyjki chorych dzieci Ach dlaczego więdną te tulipany W małym wazoniku woskowe róże czerwone róże o płatkach mocnych i giętkich jak gumowe piłeczki Ach dlaczego nie więdną te róże A to jest wiersz dziewiętnastoletniego Stachury, przy czym o utworze tym autor napisał w liście do przyjaciela: „Cenię go najwyżej ze swoich wierszy”. Wiersze wierszami, a naruszenia regulaminu szkolnego i internatowego są coraz częstsze i poważniejsze, zaś uwagi i upomnienia – bezskuteczne. Stachurze grozi w związku z tym relegowanie z internatu, a powrót do domu oznacza koniec licealnej kariery, bo ojciec
słów na wiatr nie rzucał. Znowu z pomocą przychodzi, a raczej przyjeżdża, starszy brat Ryszard i zabiera Edwarda do siebie do Gdyni, aby tam mógł skończyć liceum i uzyskać świadectwo dojrzałości, jak wtedy mówiono na maturę. Ryszard Stachura: – Nie pamiętam dokładnie, ale chyba był nawet zawieszony w prawach ucznia, chcieli go wywalić nie tylko z internatu, także ze szkoły. Aroganckość, krnąbrność, wagary, karty, papierosy. Ryszard w tamtych latach jest już na Wybrzeżu dobrze zakotwiczony. Kiedy po przyjeździe z Francji rodzina Stachurów została w Łazieńcu, on jedzie do Gdyni, do ciotki Żurawskiej, zatrudnia się w porcie, szybko się żeni[74] i wyprowadza od ciotki do niezbyt dużego dwupokojowego mieszkania. W 1951 roku Ryszard zostaje ojcem Jerzego[75], więc kiedy Edward przyjeżdża do Gdyni, aby kontynuować naukę – w mieszkaniu robi się ciasno. Ale początkowo relacje wewnątrzrodzinne układają się poprawnie. Ryszard i Kordula Stachurowie mieszkali w Gdyni przy ulicy Serpentyny 15[76]. Edward Stachura zostaje uczniem gdyńskiego liceum, które w dokumentach określa jako „Liceum Pomnik”. Pieczątka szkoły ma treść następującą: „Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego i Licealnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Gdyni”[77]. Ówczesne czasy nie sprzyjały prywatnym inicjatywom gospodarczym, zwalczano je – ze względu na założenia ustrojowe przyznające bezwzględny prymat własności państwowej – różnymi metodami: domiarem podatkowym, częstymi kontrolami z ustalonym z góry negatywnym wynikiem, trudnościami w nabywaniu surowców, konfiskatą mienia. Ryszard Stachura, zawsze pełen pomysłów zarobkowych, trafia na pięć miesięcy do więzienia[78]. Dochodzi wtedy do częstych nieporozumień między Edwardem a bratową. Ryszard Stachura o swojej nieobecności w domu: „Edward poczynał sobie coraz śmielej, negując nawet prawo mojej żony do wspólnego naszego mieszkania. Żona była w zaawansowanej ciąży i pewne prace były dla niej uciążliwe. Brat tak jak zawsze nie chciał pomagać, zachowywał się bardzo niegrzecznie, zachowanie wobec żony było skandaliczne. Człowiek, który otrzymuje lokum, wikt, opierunek i kieszonkowe, winien okazywać minimum szacunku. Po tym incydencie żona dała bratu do zrozumienia, że jest persona non grata w tym mieszkaniu. Przez krótki stosunkowo czas wałęsał się to tu, to tam. Znając mentalność brata, ani ciotka Żurawska, ani jej córka, ani jej syn nie chcieli udzielić mu azylu chociażby na jakiś czas”[79]. Obrażony Edward wyprowadza się. Według Ryszarda – brat trafił do hotelu robotniczego. Jerzy Stachura twierdzi, że była to bursa przy ulicy Energetyków. W dokumentach Edward Stachura w rubryce „adres obecny” wpisywał w tym czasie: „Internat Szkoły Budowy Okrętów w Gdyni, ul. Wronia 13a”, a jako główne środki utrzymania podawał: „na utrzymaniu rodziny (100 zł) i Komitetu Rodzicielskiego (146 zł)”. Wśród miejsc noclegowych, po wyprowadzce od brata, zdarzały się też przedziały wagonów pierwszej klasy pociągów stojących na bocznicy kolejowej. Ryszard Stachura: – Na szczęście wróciłem do domu i odszukałem brata. Błyskawicznie
udało mi się poprzez znajomych załatwić lokum w stoczniowym hotelu robotniczym. Były to bardzo dobre warunki wraz ze stołówką, było mi ciężko finansowo, jednak opłaciłem bratu hotel, stołówkę na miesiąc z góry (...), zdał maturę. Ponieważ moje warunki materialne ulegały systematycznej poprawie, dawałem bratu sporo kieszonkowego i często bywał w moim mieszkaniu na obiadach i kolacjach. Żona nie żywiła do brata najmniejszej urazy. Prała, naprawiała mu bieliznę, a także kupowała mu pewne elementy garderoby (...). Niemalże co dzień przychodził do sklepu, w którym byłem kierownikiem, sklep komisowy, żądał pieniędzy. Wiedział, że miałem bardzo dobre dochody, dlatego nie miał żadnych skrupułów (...), wiedział, jak go kochałem i wykorzystywał moją do niego słabość. Dowiadywałem się, że bardzo często przegrywał otrzymane ode mnie pieniądze w gry hazardowe[80]. Czas na Wybrzeżu Edward Stachura wypełniał także zajęciami trochę mniej ryzykownymi niż gra w pokera. Na jednym ze spotkań literackich w Sopocie poznał Mieczysława Czychowskiego – poetę, malarza, studenta Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, który szybko stał się mentorem Stachury, mistrzem i powiernikiem, oczywiście tylko do pewnego czasu. Czychowski we Wspomnieniu tak opisuje początek znajomości ze Stachurą: „Pokazał mi zielony zeszyt. Taki zwykły, szkolny zeszyt. Miał w nim swoje wiersze. Utkwił mi w pamięci do dziś jeden fragment. Wiersz nosił tytuł Klucze Legera, a pointa była taka, że klucze należy wieszać na uszach. Bardzo świeże były te wiersze. Podałem mu swój adres i powiedziałem, że gdyby miał jakieś problemy, to pomogę”[81]. W czasach ciechocińskiego liceum Stachura planował podjąć studia z zakresu elektroniki, był pupilem nauczyciela fizyki Brzezickiego, lubił biologię i geografię. Ale rozbudzone przez Janusza Kwiatkowskiego zainteresowania artystyczne sprawiły, że zmienił plany: postanowił zostać artystą malarzem, bo wykazywał uzdolnienia plastyczne. Wypełniając na początku jedenastej klasy (wrzesień 1955 roku) „Ankietę Indywidualną Kandydata na I rok studiów”, napisze w rubryce „Przynależność”: „ZMP, TPPR, LPŻ, SKOW”[82]. W rubryce „Nazwa szkoły wyższej i miejscowość” widnieje zapis: „Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu”; wyrazy te są przekreślone, a obok dopisano: „PWSSP w Sopocie”. Podaje też w tej ankiecie, że biegle zna język francuski i rosyjski, a słabo – niemiecki. Opinia Rady Pedagogicznej gdyńskiego liceum o Edwardzie Stachurze jako kandydacie do studiów na wydziale malarstwa sztalugowego Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku-Sopocie: „Ogólnie dostatecznie przygotowany do studiów. Zdolny, ale pracuje niesystematycznie. Podczas pobytu w naszej szkole przejawiał pewne zdolności artystyczne. Wystawiał rysunki na wystawie szkolnej, pisuje wiersze. Na uroczystościach szkolnych występował w częściach wokalnych. W osiąganiu lepszych wyników w nauce przeszkadzała mu wada wymowy. W pracach społecznych szkoły brał aktywny udział. Światopogląd materialistyczny nieskrystalizowany”.
Na świadectwie dojrzałości Edwarda Stachury, uzyskanym w 1956 roku, widnieją następujące oceny: język polski – dostateczny język rosyjski – dostateczny język niemiecki – dobry historia – dostateczny nauka o konstytucji – dobry biologia – dobry geografia – bardzo dobry astronomia – bardzo dobry matematyka – dostateczny logika – bardzo dobry fizyka – dobry chemia – bardzo dobry rysunek – bardzo dobry wychowanie fizyczne – dobry przysposobienie wojskowe – dobry Mieczysław Czychowski: „Miałem pokoik na poddaszu (przyznał mi zarząd akademika w Sopocie). Nie zamykałem go nigdy, jedynie przekręcałem klucz w zamku i tak zostawiałem. I tak nic do wzięcia nie było. Nie pamiętam dokładnie, czy tego samego dnia, czy następnego, wróciłem późno (robiłem malarstwo ścienne i przed dyplomem zarywałem noce, by wszystko było jak należy). Wszedłem, patrzę – a z mojego łóżka czyjeś nogi wystają. Myślę: Co jest? Podchodzę bliżej, a właściciel nóg siada i mówi: – Przepraszam pana. Czekałem, zachciało mi się spać. Szkoła się skończyła, z bursy mnie wyrzucili, nie mam gdzie mieszkać. Jutro jadę do mamy do Aleksandrowa Kujawskiego. To był Sted”[83]. Start do kariery dyplomowanego artysty malarza okazał się nieudany: „Wyobraź sobie, że nie dopuszczono mnie do egzaminów ze względu na słabe prace domowe. Widocznie mieli rację. Pociesza mnie tylko fakt, że oprócz mnie nie dopuszczono kilkudziesięciu innych. Rok zmarnowany. Postaram się jednak zużytkować go jak najlepiej. Będę dużo pisał i malował”[84]. Skoro nie dostał się na studia plastyczne, wrócił do rodzinnego domu w Aleksandrowie Kujawskim. Z zapowiadaną w liście do Czychowskiego realizacją zamierzeń twórczych sprawa nie wyglądała tak prosto: „Bardzo mało piszę ostatnio, gdyż pracuję od 7.00 do 17.00. Zbijam skrzynki w spółdzielni ogrodniczej. Żadnej innej pracy nie mogę otrzymać, a muszę koniecznie zarobić parę groszy, by ubrać się na zimę”[85]. Miesiąc później informuje Czychowskiego: „Poszukuję znowu jakiejś roboty. Tymczasem dużo pracuję w domu. Noszę wodę ze studni, chodzę po drzewo do lasu itp., słowem, staram się
jak mogę, by przetrwać zimę. Ojciec oświadczył mi, że jeśli nie będę pracował, wyrzuci mnie z domu. Ej, gdyby było lato, nie bardzo bym się zmartwił tym stwierdzeniem. Ale teraz jest zima i mróz-drapieżca, przed którym wróbelki uciekają do stodoły. Trudno jest żyć i kochać, jak kochać i żyć się powinno”[86]. Niełatwo jednoznacznie określić przyczynę, która skłoniła Stachurę do opuszczenia Wybrzeża. Środowisko młodych artystów i adeptów sztuki, z którym się na Wybrzeżu, jako licealista, zetknął, wydawało się idealnie współgrać z narastającą w Stachurze potrzebą samorozwoju literackiego: poznawał ludzi mających wpływ na jego edukację artystyczną, towarzyszył dyskusjom o najnowszych trendach w sztuce, mógł poddawać swe próby literackie osądowi bardziej dojrzałych artystycznie autorów i spożytkowywać te opinie dla doskonalenia poetyckiego warsztatu. Wydaje się, że przyczyny rozstania z twórczą atmosferą Wybrzeża były natury bardzo przyziemnej: ukończywszy liceum, Stachura musiał opuścić internat, a zamieszkiwanie u starszego brata w Gdyni nie wchodziło w rachubę, gdyż stosunki między nimi w owym czasie nie układały się najlepiej. Krótki okres między wyjazdem z Wybrzeża a przyjazdem do Aleksandrowa Kujawskiego wypełnia Stachurze wędrówka po Polsce. Jedyny ślad tych peregrynacji to własnoręczny życiorys poety zawierający taki fragment: „Jeden rok, tzn. 1956, włóczyłem się po Polsce, napotykając wszędzie ślady wilków, a nigdy ich samych”[87], czego oczywiście nie można traktować dosłownie; przesada polega także na tym, że owo „włóczenie” sprowadzało się do krótszych lub dłuższych wypraw z rodzinnego domu w Łazieńcu, który to dom pełnił wyłącznie funkcję bazy wypadowej. Burzliwe wydarzenia roku 1956 (Poznański Czerwiec) nie znajdują odbicia w korespondencji Stachury ani w jego wierszach z tamtego okresu. Raz tylko, pod koniec listopada 1956 roku, w liście do przyjaciela napisze: „Mietku, posyłam Ci jeden wiersz, który być może zagubiłeś, a który wydaje mi się bardzo odpowiedni na czasie”[88]. Oto ten wiersz, który Stachura uznał za rymujący się z atmosferą tamtych dni w Polsce: *** Wsadzili nas do czworokątnej klatki ucięli nam skrzydła i kazali śpiewać o miłości A kiedy ktoś przyprawiwszy sobie skrzydła które sam mozolnie woskiem zlepiał uciekł z klatki by śpiewać o miłości ogłosili go wariatem. Z początku śmiali się wesoło
a potem zaczęli kierować lusterka na jego skrzydła. I... stopił się wosk. A kiedy niesforne dziecko wróciło do klatki zaczęli opowiadać z słodkim uśmiechem jak to niedobry król nie chciał puścić Dedala i jego synka do ojczystych Aten. Lecz pamiętajcie – wy, o twarzy małpio-kreciej nie wszystko topi się od blasku lusterek. Bazą, z której chce ruszyć na podbój świata sztuki, jest na Łazieńcu kryty słomą dom, którego problemy i kłopoty nigdy nie obchodziły Edwarda nadmiernie. Wie, że musi i chce stąd odejść, choćby nawet kompromis z ojcem okazał się jakimś cudem możliwy. Tylko nie ma na razie pomysłu, jak to odejście zrealizować, bo plan jest ciągle bardzo krótki: zostać artystą. On wie, że już jest artystą, należy jeszcze tylko świat o tym przekonać. A czy trzeba koniecznie zdecydować się na wybór dziedziny? „Obecnie więcej maluję, niż piszę. Wychodzą mi nieraz wcale ładne rzeczy (oczywiście porównując je tylko z moimi poprzednimi pracami)”[89] – pisze do Czychowskiego, który jest dla niego dowodem, że można udanie łączyć poezję z malarstwem. Korespondowanie z Mieczysławem Czychowskim nie było jedyną formą kontaktu ze środowiskami artystycznymi i literackimi. W tym czasie Stachura bywa coraz częściej w pobliskim Toruniu, włączając się w poczynania środowiska młodoliterackiego związanego z polonistyką Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Toruń w owych latach staje się jednym z prężniejszych ośrodków życia artystycznego, nikt tu nie ma zamiaru przejmować się etykietką produkowaną w wojewódzkiej Bydgoszczy, że „Toruń to powiatowe miasto z uniwersytetem”. „Kto wie – zastanawiał się Marek Badtke nad przyczynami wyboru Stachury – może o pobycie w Toruniu zadecydowała też wiekowa uroda miasta, jego kameralny charakter, a także pozycja w życiu intelektualnym kraju. Toruń tamtych lat sprzyjał skupionej pracy wyobraźni i umysłu. Był też wystarczająco wyposażony w tradycję historyczną oraz instytucje kulturalne, aby uaktywnić żywą łączność z innymi krajowymi centrami kulturalnymi czy ośrodkami zagranicznymi. Nic dziwnego, że fama o twórczym fermencie w ośrodku toruńskim mogła przyciągnąć Stachurę, żądnego bliskich kontaktów ze sztuką niekonwencjonalną”[90]. Natomiast niewątpliwy wpływ na nawiązanie przez Stachurę trwalszych i mocniejszych kontaktów z Toruniem miała niezbyt duża odległość od Aleksandrowa, oraz fakt, że jednym ze studentów tamtejszej polonistyki był przyjaciel z lat licealnych, Janusz Kwiatkowski (który w pozaurzędowych okolicznościach woli już występować jako Żernicki). On
najpierw wprowadza Stachurę w środowisko młodoliterackie Torunia, a dość szybko początkujący poeci zaczną rywalizować o dominującą w tym środowisku rolę. Jednym z liderów literackiej młodzieży Torunia roku 1956 był Jerzy Leszin[91], student polonistyki. To Leszin powołuje w UMK Klub Młodych Twórców, w ramach którego organizowano liczne spotkania literackie. Trwa polski Październik ’56, ożywienie obejmuje nie tylko polityczny fragment ówczesnej rzeczywistości. Również w literaturze odbywają się śpieszne obrachunki, pęka socrealistyczny gorset, dyskutuje się dużo, głośno, o wszystkim. Także młodzi adepci literatury z Torunia szukają gorączkowo tradycji, do których chcieliby się odwoływać w swoich bojach o nową sztukę. Wspomina Leszin: „Żernicki był wtedy zwolennikiem poezji Juliana Przybosia, ja uznawałem Tadeusza Peipera za najwybitniejszego teoretyka i poetę XX wieku, Stachura wyśmiewał wielu poetów polskich, a inspiracji szukał w poezji francuskiej. Ale także mówił: A mnie jest wszystko jedno kto”[92]. Janusz Żernicki tak wspominał czasy „Helikonu”: „Debiutowałem w prasie już w liceum, w Toruniu stałem się też współzałożycielem grupy poetyckiej „Helikon”. Helikon to wysokie miejsce, na które się wspinamy, a także dęty instrument. Nasza grupa była bardziej tubą niż tym wysokim miejscem, szczytem”[93]. Mimo awangardowych preferencji w zespole redakcyjnym – powołany do życia „Helikon” opatrzony zostaje wstępem ze „Skamandra”. Leszin twierdzi, że oponował przeciwko nawiązywaniu do tradycji skamandryckich. Wyjaśnia: „Myślę, że Stachurze i Żernickiemu chodziło o te fragmenty manifestu Skamandra, w których mowa jest o pozostawieniu przez tamtych poetów śladów, których nikt nie zetrze, i o tym, że sztuka ma zasadniczy sens w życiu człowieka”[94]. Manifest otwierający „Helikon” i zawierający hasła skamandrytów był autorstwa Jana Jerzego Czarneckiego. Leszin mówił po latach, że to Czarnecki, Żernicki i Stachura „uczynili wszystko, abym był kolporterem «Helikonu», nie redaktorem naczelnym”. Ale Leszin do organizowania miał talent wyjątkowy. Reaktywował toruński Klub Młodych Twórców, który potem przemianował na Pomorski Klub Literacki, a osobista znajomość z ówczesnym naczelnym „Współczesności” Jerzym Czajkowskim zaowocowała na warszawskich łamach kolumną „Młode Pomorze”[95]. Miał tam swój wiersz (Zabawy dziecięce) również Stachura. Ale nie był to jego debiut prasowy. Inauguracyjny numer „Helikonu” ma dla rekonstrukcji biografii artystycznej Edwarda Stachury o tyle istotne znaczenie, że w owym pierwszym i zarazem ostatnim numerze wydrukowano również jego trzy wiersze. Fakt ten, biorąc pod uwagę datę ukazania się „Helikonu” (3 grudnia 1956 roku) podważał ustalenia niektórych autorów, twierdzących, że miejscem prasowego debiutu Stachury jest szósty numer gdańskiej „Uwagi” z 1957 r.[96]. Janusz Żernicki wysłał egzemplarz „Helikonu” Julianowi Przybosiowi. W przywoływanym tu już wywiadzie udzielonym „Poezji” Jerzy Leszin powiedział między innymi: „Kiedy wracam do Torunia, dowiaduję się, że Żernicki i Stachura rozwiązali klub literacki. Żernicki ukrywa list, który otrzymał od Przybosia – nie tylko przed Stachurą, ale i przede mną. List ten znajduje się obecnie w Muzeum Literatury w Warszawie. Pisał
w nim Julian Przyboś, że talentem czystej krwi jest Żernicki (natychmiast opublikował jego wiersze w «Przeglądzie Kulturalnym», gdzie był kierownikiem działu literackiego), o mnie napisał, że jestem także poetą bardzo utalentowanym; natomiast o Stachurze – że to grafoman i nic z niego nie będzie”. Zaciekawiony miażdżącą opinią o wierszach Stachury dotarłem wtedy do listu Juliana Przybosia (ma datę 22 grudnia 1956 roku), a efekty opublikowałem w reportażu Rozbieg Edwarda Stachury[97]. Po pierwsze – list Przybosia znajdował się nie w Muzeum Literatury, tylko w Bibliotece Narodowej w Warszawie, po drugie – o Leszinie nie było w liście ani słowa, a o Stachurze tylko pół zdania: „Nie wiem więc – pisał Julian Przyboś – czy Wam życzyć dalszych numerów, bo nie widzę zadatków poetyckich w bezkształtnych felietonach Głażewskiego czy Stachury, a wstęp «programowy» pisma jest humorystyczny i nijaki”. Jerzy Leszin nadesłał obszerne wyjaśnienie przyczyn swojej pomyłki. Oto fragment: „O mnie Przyboś nie wspomniał ani słowem. A moje pysznienie się, jakoby J. Przyboś w moich wierszach (Rozmowa z samym sobą, Cmentarzysko) dostrzegł co najmniej zapowiedź własnej wyobraźni – powtarzałem za J. Żernickim, który nie chciał (w tamtych latach) pokazać listu od Przybosia, twierdząc, że byłoby nietaktem pokazać go Stedowi. Mnie zapewne zbyt sprzyjał, co wcale nie umniejszyło starań autora Trzynastu miesięcy aby rozwiązać założony przeze mnie Klub Literacki Młodych na UMK. Wyjaśniając powyższe, chciałbym serdecznie podziękować Panu za ujawnienie całego listu J. Przybosia do J. Żernickiego, a dotyczącego «Helikonu» i w nim pomieszczonych wierszy. Wierzę, że to wyjaśnienie uchroni mnie od dalszych nieprzyjaznych spekulacji. Wstyd mi”. Ponieważ w toruńskich czasach Stachura nie zrezygnował jeszcze z zamiaru poświęcania się nie tylko literaturze, ale także malarstwu – uczęszcza (wraz z kuzynem Leszkiem Rojkiem) jako wolny słuchacz na zajęcia Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika[98]. Ale prawdziwym studentem zostanie dopiero w Lublinie.
Na indeksie Dlaczego Edward Stachura zdecydował się studiować filologię francuską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim? W gruncie rzeczy to są trzy pytania. Pierwsze – dlaczego w ogóle zdecydował się na studia? Już wtedy przecież czuł, że nie dla niego jest jakaś etatowa praca, z odsiadywaniem od do, którą może wykonywać ktokolwiek, byle tylko był magistrem. Wiedział aż za dobrze, że wielu wybitnych artystów (z poetami na czele) nie miało pokończonych studiów, a niektórzy nawet ich nie zaczynali. Zdawał sobie sprawę (czego dowodem są późniejsze listy do przyjaciół), że on się do tego nie nadaje, że studiowanie, nawet byle jakie, na trzy z minusem, wymaga jednak elementarnego podporządkowania się narzuconemu rytmowi dnia, od czasu do czasu chociaż naskórkowego zainteresowania tematyką, którą zainteresować się nie sposób. Tego typu predyspozycji ani motywacji do wykrzesania z siebie chociaż ich namiastek – Stachura nie posiadał. Ale ukończenie studiów dawało też tak zwany awans społeczny. Jest spore prawdopodobieństwo, że ojciec Edwarda, Stanisław Stachura, myślał podobnie jak ojciec narratora jednego z wczesnych opowiadań Stachury, zatytułowanego Która jest jak oliwa. Ten z opowiadania mówił tak: „– Osiem lat miałem i już w konie jeździłem. Jak miałem trzynaście lat, młóciłem razem z chłopami. Cepy musiały chodzić jak maszyna, jak zegarek. Jak miałem osiemnaście lat, wyjechałem z Polski. Do Francji. Miałem chleb, chciałem bułki. Poszedłem do kopalni. Dziewięć lat w kopalni, ty wiesz, co to jest? Korytarze we Francji są bardzo niskie. Nie tak jak u nas. Trzeba było rąbać, leżąc na plecach. Ile razy jak tak leżałem, przeklinałem, na czym świat stoi i chciałem, żeby to wszystko się na mnie zapadło. Potem wyjechaliśmy z mamusią na południe. Tam znów pracowałem. Dwadzieścia lat u «Gramonta». Całe swoje życie pracowałem. Jak wół. Teraz wróciliśmy do Polski i tak samo. Nie mam szkoły. A ty masz szkołę, to się ucz, mój chłopcze, żebyś miał lepsze życie, żebyś nie musiał tak jak ja”. Dla młodego mężczyzny, który nie czuł potrzeby potwierdzania swej męskości poprzez chodzenie przez półtora roku w wojskowych onucach, studia w czasach PRL-u miały taką dodatkową właściwość, że zwalniały z odbywania zasadniczej służby wojskowej. Student nie szedł więc na ponad półtora roku w „kamasze”, tylko przysposabiał się do obrony ojczyzny, uczestnicząc jeden dzień w tygodniu w zajęciach studium wojskowego, które z koszarowym życiem nie miało nic wspólnego, a na niektórych uczelniach przypominało zabawę w wojsko. Zwraca uwagę fakt, że Stachura w roku akademickim 1957/1958 na studia zdecydował się późno, dopiero w drugim terminie, uruchamianym pod koniec wakacji na kierunkach,
na których limit przyjęć nie został osiągnięty. Główny pobór do wojska odbywał się co roku w okresie 2 maja – 30 czerwca, a zgodnie z ustawą powszechnemu obowiązkowi wojskowemu podlegali mężczyźni po ukończeniu osiemnastego roku życia. Stachura najprawdopodobniej w przewidzianym ustawą terminie nie stawił się – po ukończeniu liceum – przed komisją poborową, skoro książeczkę wojskową Wojskowa Komenda Rejonowa w Aleksandrowie Kujawskim wystawiła mu dopiero 2 października 1957 roku[99]. Mogło więc być tak, że z obawy, aby podczas jesiennego, dodatkowego poboru nie dostać biletu do jednostki wojskowej, jednak zdecydował się rozpocząć studia. Będąc już w Lublinie, pisał do kuzyna: „Poszukuje mnie milicja. Nie jestem nigdzie meldowany od dwóch lat (...). Staram się usilnie utrzymać na uniwersytecie, by uniknąć wojska”[100]. Dlaczego filologia francuska? Odpowiedź wydaje się oczywista: władał językiem francuskim, a jego znajomości nie zawdzięczał szkole. W tamtych czasach warunkiem rozpoczęcia studiów nie była matura, tylko oceny na egzaminie wstępnym. Wybór kierunku mógł być wynikiem chłodnej kalkulacji: skoro jednak chcę studiować, a do żadnych egzaminów wstępnych się nie przygotowywałem, to muszę postawić na coś, co jest moim atutem, czyli w tym wypadku – na znajomość języka francuskiego. Sądząc na podstawie ocen maturalnych – nie był orłem z przedmiotów humanistycznych (na przykład z języka polskiego i historii miał tylko dostateczny), a do podjęcia studiów w zakresie nauk ścisłych nie tylko stracił ochotę, ale też zdawał sobie sprawę, że tam samą inteligencją, oczytaniem i ciekawą osobowością nawet pierwszego semestru się nie przebrnie. Jedyna szansa na egzaminacyjny sukces to zdawać na filologię francuską, bo pracę egzaminacyjną trzeba pisać po francusku, a w tym zakresie jest w stanie konkurować z posiadaczami szkolnych umiejętności we władaniu tym językiem. Więc z wyborem kierunku studiów to była trochę taka miłość z rozsądku. Prawdziwe uczucie przyjdzie później. Przedstawiciel Polskiego Radia, z okazji Święta Narodowego Francji, przeprowadzał kiedyś wywiad z Edwardem Stachurą. Oto fragment: Dziennikarz: – Od kiedy datują się pana zainteresowania Francją oraz jej kulturą? Edward Stachura: – Moje zainteresowanie Francją datuje się od chwili mego wyjazdu z tego kraju. Miałem wówczas jedenaście lat, a było to w roku 1948. Po przyjeździe do Polski odczuwałem dziecinną nostalgię. Nie tyle do całej Francji, co do tych miejsc we Francji, gdzie się urodziłem i gdzie spędziłem jedenaście lat. Potem nowy kraj, jakim była dla mnie Polska, w sposób całkowity zaabsorbował mnie. To, co było we mnie francuskie, to krajobraz, a przede wszystkim język, którym przestałem się posługiwać. To wszystko zapadło w jakiś taki letarg. Ale tak naprawdę obudziła się we mnie tak zwana francuskość w momencie, kiedy poszedłem na studia, właśnie na filologię francuską. A tak jeszcze bardziej naprawdę to zainteresowałem się kulturą francuską już po studiach, kiedy po raz pierwszy od chwili wyjazdu z Francji pojechałem tam znowu, po raz drugi, trzeci i poznałem ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłem. I wtedy też, kiedy zacząłem przekładać na język polski poezję francuską. A dlaczego wybrał uczelnię w Lublinie, odległym od Aleksandrowa Kujawskiego aż o czterysta kilometrów? W niektórych publikacjach pojawiała się sugestia, że dlatego
Lublin, bo w podlubelskich Tomaszowicach mieszkała jego siostra, Eliana, której mąż był tam dyrektorem Państwowego Ośrodka Maszynowego. To nie mogło mieć żadnego wpływu na decyzję, ponieważ siostra zamieszkała tam dopiero około 1961 roku. Na wybór katolickiej uczelni (a w związku z tym Lublina) ze względów natury zasadniczej, na przykład światopoglądowej czy politycznej (jako wyrazu niechęci wobec państwowych uczelni grożących ideologiczną indoktrynacją) nic nie wskazuje, bo młodemu Stachurze było jednakowo daleko do polityki i religii. Maciej Zegarowski: – Edek nie należał do pobożnych. Ja miałem bardzo tolerancyjnych rodziców, u Edka była trochę inna sytuacja. Ale nikt z jego rodziny nie wykazywał skłonności do dewocji. Edward uczęszczał na lekcje religii, przystąpił w Aleksandrowie do Pierwszej Komunii Świętej, jednak nadmiernie pobożny, nawet na chłopięcy sposób, nie był. Matka, pani Jadwiga, w niedzielę chodziła do kościoła, ojciec przestawał mszę przed kościołem. W domu święty obraz wisiał, i nic ponadto, przynajmniej w sensie zewnętrznym. Edek na pewno nie był pobożny. Jak był raz w roku u komunii, to było dobrze. Często razem nie szliśmy na religię, tylko do parku, razem nie chadzaliśmy na mszę, tylko do lasu. Nie pamiętam, żeby w jego domu sprawy związane z religią stały bardzo wysoko. Owszem, chodzenie do kościoła, uczestniczenie w obrzędach, normalne sprawy jak w wielu, wielu rodzinach. Dzięki Stachurze studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim podjął jego kolega z liceum, Ireneusz J. Kamiński, późniejszy dziennikarz lubelskiej prasy. Kamińskiemu z jakichś powodów uniemożliwiono dostanie się na Uniwersytet Warszawski, choć w stolicy był już nieźle zadomowiony. Kamiński: „Przy jakiejś okazji podzieliłem się swoim nieszczęściem ze Stachurą, który studiował już romanistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Edek spokojnie wysłuchał lamentu, powiedział, że jestem głupi, i poradził, bym posłał «papiery» na KUL, który przygarnia takich pechowców, poza metryką chrztu nie wymagając od słuchaczy jakiejś specjalnej deklaracji światopoglądowej czy choćby uczestnictwa w wiadomym rytuale”[101]. Powód wyboru Lublina i tej akurat uczelni mógł nie mieć żadnych podtekstów: po prostu z wiedzy dostępnej Stachurze wynikało, że dla spóźnialskich chcących studiować filologię francuską dodatkowy nabór prowadzi KUL. Do starań o indeks Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Stachura został dopuszczony warunkowo, bez przedłożenia w terminie wymaganych dokumentów (zwłaszcza świadectwa maturalnego). W archiwum uczelni zachowało się podanie (bez daty): „Uprzejmie proszę o warunkowe dopuszczenie mnie do egzaminów wstępnych na filologię francuską. Oświadczam, że wszystkie dokumenty dostarczę dn. 26 bm. Równocześnie oświadczam, że w bieżącym roku nigdzie nie starałem się o przyjęcie na studia wyższe”. Na podaniu jest urzędowy dopisek z nieczytelnym podpisem: „Dopuścić warunkowo” i data: 24 września 1957 roku. Na pisemnym egzaminie wstępnym Stachura z trzech tematów wybiera pierwszy: Mon livre prefere (Moja ulubiona książka).
Pracę oceniono na dostateczny, a obok oceny egzaminator dopisał, że bogate słownictwo, ale fatalna ortografia. Egzaminatorem był magister Alfons Pilorz. Stachura zostaje przyjęty na studia i otrzymuje (data wystawienia: 26 października 1957 roku) indeks Wydziału Nauk Humanistycznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego z numerem albumu 16208. Obce miasto, obcy ludzie, formalności załatwiane w pośpiechu, brak materialnego wsparcia z domu opuszczanego bez ojcowskiego błogosławieństwa dla jakichś cudacznych (w mniemaniu ojca) studiów, koczownicze nawyki i duża doza beztroski w sprawach przyziemnych – uczyniły lubelską adaptację trudną nawet dla przywykłego do niewygód Stachury. „Inaczej wyobrażałem sobie moje studia. Nie mam akademika ani stypendium (...). Nie mam złamanego grosza przy duszy i nie mam gdzie spać. Mieszkam gdzie się da, raz tu, raz tam, trafiając najczęściej na dworzec. Wyciąganie forsy od kobiet napawa mnie już wstrętem. Czynię to jednak nadal, gdyż inaczej umarłbym z głodu, albo musiałbym zrezygnować ze studiów, co niechybnie się stanie, jeśli coś się nie zmieni”[102]. Czwartego listopada 1957 roku składa wniosek o stypendium, a na gotowym blankiecie, w punkcie czwartym („Dokładniejsze uzasadnienie prośby”) wpisuje: „Prośbę motywuję dosłownie tragiczną sytuacją. Mieszkam «na waleta»w akademiku UMCS-u. Żadnej pomocy znikąd się nie spodziewam oprócz nędznych honorariów z pism za wiersze. Nie posiadam również kart żywnościowych. Od dwóch dni żywię się suchym chlebem ze stołówki. Nie ma w tym ani odrobiny przesady”. W odpowiedzi na podanie o akademik Kuratorium Domów Akademickich KUL przyznaje mu miejsce od 1 grudnia. Trafia, jako legalny mieszkaniec, do akademika KUL przy ulicy Sławińskiego. Zakwaterowany zostaje w wieloosobowej sali z piętrowymi łóżkami. Ireneusz J. Kamiński: „Zamieszkałem w domu akademickim przy ul. Sławińskiego, początkowo w «kołchozowym» pokoju nr 16, razem ze Stachurą, który zwał się już Stedem. Co tam się działo, zamilczę, bo tych kilkunastu pensjonariuszy «szesnastki» stanowiło prawdziwą menażerię, a do tego złożoną z niezwykle różnorodnych okazów. Byli tam znerwicowani eksklerycy, którzy na ogół studiowali psychologię (!), ateiści, wychodźcy ze wsi i z małych miasteczek, warszawiacy, spokojni i cholerycy, abstynenci i gorzelnicy”[103]. Z listów Edwarda Stachury do Mieczysława Czychowskiego: „Mietek, powtarzam jestem w okrutnej biedzie, przy której nawet ta nasza dawniejsza bieda blednie” (25 października 1957 roku). „Mój pobyt w Lublinie prawdopodobnie dobiega końca. Miałeś jednak rację, mówiąc mi kiedyś, że nie potrafię studiować, gdyż jestem włóczęgą z urodzenia. Wyobraź sobie, że mam teraz kupę kolokwi, których się nie obawiam absolutnie (a nie mam jeszcze wyrobionego indexu). Nie wyobrażasz sobie, jaką męką jest dla mnie załatwianie tego rodzaju formalności. Poza tym, cholerny kłopot z łaciną. Nie byłem na żadnym lektoracie. Lektoraty z łaciny są zawsze o wpół do ósmej. Trzeba jeszcze przed tym zjeść śniadanie w stołówce. A więc zdążyć trzeba wstać przynajmniej za 15 siódma (...). Nadal żyję jak
nędzarz” (13 stycznia 1958 roku)[104]. „Kurwa jego mać, żebyś Ty zobaczył, jak chodzę ubrany. Spodnie wytarte i brudne do maximum. Nędzny płaszczyk z koca jeszcze bardziej. Cieszę się tylko, że nie może się bardziej zabrudzić” (13 lipca 1958 roku)[105]. Nie wiadomo, czego dotyczyło – zachowane w archiwum uczelni – następujące pismo sporządzone 8 maja 1958 roku: „Z polecenia Przewodniczącego Senackiej Komisji Dyscyplinarnej uprzejmie zawiadamiam, o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Edwardowi Stachurze, stud. I roku Fil. Francuskiej, z powodu czynów nielicujących z godnością studenta Katolickiego Uniwersytetu”. Być może wiązało się to ze zdarzeniem, o którym opowiadał mi Romuald Karaś, jeden z najlepszych polskich reportażystów, który dziennikarską karierę rozpoczynał w Lublinie. – To był początek lata 1958 roku. Pracowałem wtedy jako reporter działu miejskiego w „Sztandarze Ludu”. Ten lokalny lubelski dziennik PZPR był drętwy, nasz dział dodawał mu trochę prawdziwego życia. Któregoś dnia przychodzi do redakcji kilku dziwnie i niekompletnie poubieranych młodzieńców i skarżą się, że nawet nie mieli się w co ubrać, idąc tutaj, ponieważ ograł ich w pokera jakiś oszust karciany. Grasuje w miasteczku akademickim. Ma bazę w akademiku męskim przy Langiewicza, a jest bezlitosny: jak w pokera ogra kogoś z pieniędzy, to potem temu, który chce się odegrać, proponuje, żeby wnosił do puli ubrania albo inne cenne rzeczy, które znowu wygrywa, czyli zabiera. Opisali mi, jak ten pokerzysta wygląda, ale nazwiska nie znali. Wiedzieli tylko, że mówiono na niego „Sted”, ale że to nie nazwisko, tylko jakiś pseudonim. Romuald Karaś barwnie to w gazecie opisał, a bezlitosnego pokerzystę potępił. Ale w obawie przed ewentualną zemstą tego szulera „Steda” podpisał artykuł kryptonimem „Beryl”. Na drugi dzień do redakcji „Sztandaru Ludu” przyszedł młody człowiek i zażądał widzenia z panem Berylem. Odesłano go do Karasia. – Nie wyglądał na oszusta. Ale też nie wzbudził mojej sympatii, bo trochę cuchnął papierosami i wódką. Mówił dość niewyraźnie i nieskładnie, że jest poetą i mieszka w Pawlaczu. Myślałem że to nazwa jakiegoś hotelu, a dopiero potem się dowiedziałem, że to był zwykły pawlacz w jednym z pokoi akademika, który służył bezdomnemu Stachurze jako miejsce do spania. I że teraz, przez niesprawiedliwe opisanie piórem Beryla, nie ma wstępu do akademika i grożą mu konsekwencje, bo jest studentem, a nie żadnym oszustem. Owszem, grywa w pokera. Owszem, idzie mu karta. Owszem, wygrywa, a jak następnie od tych studentów, co chcą się odegrać, wygrywa jeszcze te różne ich marynarki, spodnie czy koszule, to potem pokerową zdobycz rozdaje ubogim. Więc ten Beryl powinien go opisać jako dobroczyńcę, a nie nazywać szulerem. Zaczęli rozmawiać z Karasiem (który nie ujawniał, że jest Berylem) o różnych sprawach. Okazało się, że obaj są zachwyceni powieścią Vercorsa Milczenie morza, a Stachura opowiadał, że czytał niedawno w oryginale książkę Camusa Człowiek zbuntowany, bardzo go interesuje motyw buntu przeciwko śmierci, ma własne zdanie na temat egzystencjalizmu. No, a teraz, przez tego Beryla, co go niesprawiedliwie oczernił,
będzie musiał nocować chyba na dworcu kolejowym. I Karaś zaproponował Stachurze nocleg na Ogródkowej, gdzie sam pomieszkiwał. Ogródkowa to była maleńka uliczka koło stadionu „Lublinianki”, podobno przed wojną działała tam filia lwowskiej szkoły złodziei kieszonkowych. – Na Ogródkowej mieszkałem u państwa Gregorczyków. Dziadek Antoni był niewidomy i pracował jako szczotkarz. W pokoju mieszkało nas kilku. Wyciągaliśmy spod łóżka materac i na nim, przykryty kocem, sypiał nasz nowy lokator Sted. Raz na Ogródkowej zaprowadziłem pana Stachurę (bo nigdy nie przeszliśmy na ty) do wróżki Grzywaczowej, znanej w okolicy z trafnych przepowiedni. Ale co od niej usłyszał, tego mi nie powiedział. Moje rachuby, że dzięki Stachurze podciągnę się we francuskim, spełzły na niczym. Kiedy ja buszowałem po Lublinie jako reporter, on odsypiał zarwane noce. Bo wracał najczęściej późną nocą, nie zawsze trzeźwy, zwykle głodny i myszkował w spiżarce, szukając ulubionego smalcu. Wracał z gry w pokera lub szachy. – A co – pytam Karasia – robił Stachura z wygranymi pieniędzmi? Przecież ogrywał nie tylko biedną studenterię. Wiadomo, że już wtedy chadzał w miejsca, gdzie w pokerowej puli bywała duża kasa. – Uparł się, jako że był bardzo ambitny, że kiedyś wreszcie wygra jednak w szachy z Józefem Gromkiem, siedmiokrotnym finalistą mistrzostw kraju, mistrzem Polski w tej grze w roku 1955. Szachy to była druga, obok pokera, pasja Stachury. Bardzo lubił hazard. Grał dobrze, ale do Gromka wiele mu brakowało. Grywali oczywiście na pieniądze. Dużo, oj dużo z Gromkiem przegrał. Stachura z noclegu na Ogródkowej korzystał przez półtora miesiąca. Nocował też za lubelskich czasów, krócej lub nieco dłużej, u państwa Mikulskich, u Stanisława J. Rostworowskiego, Wojciecha Papieża, Stefana Zarębskiego, a kiedy zapisywał się na KUL, podał adres: Lublin, ul. Nadbystrzycka 14/1 u Stefana Kozaka. Z indeksu Edwarda Stachury wynika, że uzyskał wszystkie zaliczenia wykładów i ćwiczeń przewidzianych programem pierwszego semestru i semestr ten zaliczył. Zajęć przewidzianych w programie drugiego semestru roku akademickiego 1957/1958 w indeksie nawet nie wpisano. Czyli: żegnajcie studia, witaj wojsko. Chyba że. Pierwszego roku studiów nie można było powtarzać. Stachura, chcąc odzyskać status studenta, planuje ponowne przystąpienie do egzaminu wstępnego na tę samą filologię francuską Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Biblioteka nie zna jego planów, bibliotekarz sądzi, że Stachura będzie się żegnał z uczelnią, więc do dziekanatu trafia pismo (podpisane: K. Miewel) następującej treści: „Proszę o niewydawanie papierów Stachurze Edwardowi do chwili zwrotu czterech książek z biblioteki Domu Akademickiego”. Data: 2 czerwca 1958 roku i okrągła pieczątka: Katolicki Uniwersytet Lubelski DOM AKADEMICKI MĘSKI. Egzamin odbywa się 2 lipca 1958 roku. Stachura wybiera ten sam, co poprzednio temat: Moja ulubiona książka. Znowu otrzymuje z pracy pisemnej ocenę dostateczną. Nawet dopisek egzaminatora jest podobny: „Duże oczytanie; poprawny styl i bogate słownictwo, tekst mówiony byłby niemal bez zastrzeżeń. Rażące błędy ortograficzne”.
Egzaminatorem i tym razem jest magister Alfons Pilorz, który – jak każdy asystent – lubił przed studentami udawać potwora. Po latach, w 2008 roku, Dariusz Pachocki zapytał profesora Alfonsa Pilorza, ile jest prawdy w krążącej po uczelni opowieści, inaugurującej KUL-owską legendę Stachury. Otóż podobno (a jednym z naocznych świadków była, też rozpoczynająca wtedy studia, Nell Słomkowska-Strzałkowska) podczas ponownego egzaminu wstępnego Stachura, zamiast pisać o swojej ulubionej książce, siedział bezczynnie, jakby czekał na natchnienie, a minął już prawie kwadrans egzaminu. Zapytany przez magistra Pilorza, dlaczego to kandydat na studenta nie raczył nawet zacząć pisania, Stachura odrzekł po francusku: „Ponieważ nie mam pióra”. I magister Pilorz, który był postrachem studentów, zamiast wyprosić bezczelnego Stachurę – wyjął swoje wieczne pióro i podał zapominalskiemu. Profesor Alfons Pilorz nie pamięta zdarzenia, choć prawdą jest, że u początków naukowej kariery napełniał pióro zielonym atramentem, a takim też kolorem napisana jest praca egzaminacyjna Stachury (która zachowała się w archiwum KUL). Samego Stachurę z okresu studiów profesor Pilorz kojarzy tak: zdolny, oczytany, strasznie beztroski, nieliczący się z realiami życia; z jednym tylko celem: zostać pisarzem[106]. Z okresu ponownego ubiegania się o przyjęcie na pierwszy rok studiów w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim pochodzi najmniej konwencjonalny życiorys napisany przez Stachurę na urzędowym formularzu „Życiorys kandydata”: Urodziłem się 18 VIII 1937 roku w Pont-de-Chéruy (dep. Isére) we Francji. Dzieciństwo miałem spokojne i piękne. Mając jeszcze 7 lat, śniło mi się, że posiadam zdolność lotu. W tym czasie zacząłem uczęszczać do francuskiej szkoły elementarnej i sny zaczęły się zmieniać jak nowe obrazy w fotoplastykonie. Drugą wojnę światową pamiętam tylko ze smaku czekolady, którą obdarowywali nas Amerykanie. Pamiętam jeszcze pająka na suficie w naszej piwnicy, w której musieliśmy się ukrywać przez dwa tygodnie. Kiedy miałem 11 lat, rodzice doszli do wniosku, że należy opuścić słodką Francję i powrócić do jeszcze słodszej Polski. Nie rozumiałem jeszcze wtedy słowa: nostalgia. Teraz dopiero rozumiem, ileż smutku się w nim zawiera. Z opowiadań i książek słyszałem dużo o wilkach grasujących w Polsce. W listopadzie 1948 roku przyjechaliśmy do Polski. Nie widziałem nigdzie wilków, ale nie mogłem się spodziewać, że tak małe będzie moje rozczarowanie. Osiedliliśmy się w ponurym miasteczku w Aleksandrowie Kuj. Było to kiedyś graniczne miasteczko i słynęło szeroko z przemytu. Tutaj skończyłem szkołę podstawową. Ponieważ wykazywałem wysokie zdolności, oddano mnie do «Gimnazjum»w Ciechocinku, żeby zrobić ze mnie «inżyniera» lub «doktora». Po trzech latach przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego w Gdyni, które ukończyłem i gdzie do tej pory otoczony jestem legendą, jak wyczytałem na tamtejszej szkolnej gazetce. Jeden rok, tzn. 1956, włóczyłem się po Polsce, napotykając wszędzie ślady wilków, ale nigdy ich samych. Potem zacząłem
studiować filologię francuską na KUL-u, gdzie doskonała dobroć kilku osób wzruszyła mnie do głębi. Studia przerwałem przede wszystkim z własnej winy, a może z winy wierności tradycji moich wielkich „ancetrês”. Egzamin wstępny po raz drugi zdany, więc znowu Stachura jest studentem. I znowu studiowanie nie staje się zajęciem pierwszoplanowym. Mówiąc elegancko: Stachura realizował indywidualny tok studiów. A tak naprawdę liczyło się tylko pisanie. Oczywiście nie prac zaliczeniowych czy referatów, tylko wierszy oraz prozy. Literacko-redakcyjnych kontaktów szuka nie tylko w Lublinie. „Był tu przed paroma tygodniami Stachura, z którym się Pan zapewne w Toruniu zobaczył, bo tam się wybierał” – pisał z Warszawy 20 listopada 1958 roku Julian Przyboś do Janusza Żernickiego. Przyboś prowadził wtedy dział poezji w „Przeglądzie Kulturalnym”. Zachowało się w archiwum KUL kilka zaświadczeń z redakcji warszawskich czasopism; są to prośby o usprawiedliwienie nieobecności Stachury na uczelnianych zajęciach w Lublinie. „Redakcja KIERUNKI prosi dziekanat wydziału filologicznego KUL o usprawiedliwienie nieobecności studenta Edwarda Stachury na zajęciach w dn. 23/X br. do 25/X włącznie” (odręczny dopisek: „Proszę wezwać. Nieobecność nieusprawiedliwiona. 31 X”). „22 X 1958 roku Stosownie do życzenia ob. Edwarda Stachury Redakcja «Przeglądu Kulturalnego» zaświadcza, że przybył on na naszą prośbę do Warszawy celem omówienia jego twórczości poetyckiej i był u nas w dn. 21–23 października br. Za Redakcję – Julian Przyboś” (odręczny dopisek: Usprawiedliwiam. 24 X 1958 roku). Najbardziej pachnie blagą zaświadczenie na blankiecie firmowym „Współczesności”, napisane ręką Stachury, ale podpisane nieczytelnie przez kogoś innego: „Redakcja dwutygodnika literackiego «Współczesność» uprzejmie prosi o usprawiedliwienie nieobecności studenta Edwarda Stachury na zajęciach w dn. 24IX i 25 IX 1958 r. W tych dniach odbywały się w naszej redakcji posiedzenia Teatru Poezji, na które zaprosiliśmy pana Edwarda Stachurę” (odręczny dopisek: „Usprawiedliwiam. 18 XII 1958”). W dalszym ciągu jest ciężko. Nie tylko dlatego że trzeba się uczyć, a przynajmniej robić wrażenie zainteresowanego nauką i chodzić na zajęcia. Jest ciężko, zwłaszcza pod względem materialnym. Na pomoc z domu Stachura nie mógł liczyć. Zachowało się w archiwum KUL pismo ojca, Stanisława Stachury, datowane: 4 maja 1957 r.[107]. Pisane ręką ojca, ale widać, że syn podyktował: „Niniejszym zaświadczam, że syn mój Edward Stachura nie otrzymuje ode mnie żadnej pomocy pieniężnej i materialnej. Niezmiernie mi przykro o tym pisać. Aleja nie mogę nic dopomóc”. Szóstego maja 1959 roku wypełnia Stachura formularz podania o stypendium żywnościowe, a w rubryce: „Dokładniejsze uzasadnienie prośby” – pisze wielkimi
literami: WSTYDZĘ SIĘ. Ale nie tylko bieda i czytanie książek do świtu przeszkadzały w byciu wzorowym studentem. Nie udało mi się dociec, czego dotyczyło (datowane 7 lipca 1959 roku, a więc sporządzone w okresie wakacji) pismo Kancelarii Rektorskiej KUL do Wydziału Nauk Humanistycznych tejże uczelni: „Z polecenia Przewodniczącego Senackiej Komisji Dyscyplinarnej uprzejmie zawiadamiam, że przeciwko studentowi Edwardowi Stachurze zostało wszczęte postępowanie dyscyplinarne. Sekretarz Kancelarii Rektora”. Na pewno nie był to efekt skargi kolejnej ofiary pokerowych zmagań ze Stachurą. Choć taka ofiara była. Otóż Stachura którejś nocy ograł w karty studenta zwanego Filozofem, a ten, zamiast szukać pomocy u Beryla w partyjnej gazecie, poszedł poskarżyć się prodziekanowi. Miał nadzieję, że w ten sposób odzyska przegrane pieniądze i zegarek. Prodziekanem był Zdzisław Papierkowski, który podobno powiedział do Filozofa: – Jeśli pan był taki głupi, żeby grać w karty, i jeszcze z takim, który potrafi lepiej od pana, to ma pan tylko jedno wyjście: zmądrzeć przed następnym razem![108]. To postępowanie dyscyplinarne mogło mieć (zważywszy na lipcową porę uruchomienia procedury) coś wspólnego z wakacyjnym obozem lingwistycznym dla studentów romanistyki. Obóz zorganizowano w oddalonej o kilka kilometrów Poczekajce. Tam, w pięknym parku, wybudowano dwa akademiki, które przeznaczono wyłącznie dla dziewcząt (być może w zamyśle władz oddalenie od miasta miało zwiększać także odległość do grzesznych pokus). Na tym obozie językowym każdy uczestnik miał sobie przybrać jakiś pseudonim o francuskim rodowodzie. Stachura nazwał się Villonem. I być może w tych żeńskich akademikach zbyt mocno wczuł się w awanturnicze usposobienie prawdziwego Villona. Chyba nie poszło tam wtedy o honor jakiejś damy. Mirosław Derecki[109] twierdził, że nigdy nie widziano Stachury z dziewczyną: „Nie słyszano, aby z którąś umawiał się na randkę, by z kimś «chodził». Nawet żadnej nie prosił do tańca na zabawach studenckich czy dancingach w kawiarniach. Najchętniej siedział gdzieś z boku, przy stoliku, popijając wino. Jakby kobiety dla niego nie istniały. Jakby nic nie istniało poza pisaniem”[110]. W wielu publikacjach gazetowych dotyczących Stachury wytrwale i z upodobaniem cytowano inne ze zdań, wyjmowane ze wspomnień autorstwa Dereckiego: „Sted rozwalony na ławce na środku KUL-owskiego dziedzińca, z nogami wyciągniętymi na całą szerokość alejki, pluł «niechcący» pod nogi przechodzącym studentkom, warcząc cicho: «Te k-kurewskie d-d-robnomieszczanki» (lekko się zacinał)”[111]. Nawet w tym przeklętym mieście, jak z zadziwiającym uporem zwykł mówić o Lublinie, zdarzały się Stachurze napady dobrego nastroju. Raportował kuzynowi: „U mnie jest teraz bardzo dobrze, wiesz. Mam co jeść i mam gdzie spać. Poza tym przyznano mi stypendium twórcze ze Związku Literatów Polskich (700 zł miesięcznie)[112], zawsze to coś znaczy. Chciałbym teraz kupić sobie buty, bo te, które mam, powinny na śmietnik już dawno, jeśli nie do muzeum. Jeszcze nie zacząłem się uczyć, ale muszę się
teraz zabrać do tego, choć nie mam najmniejszej ochoty. Egzaminy są już na początku czerwca. Zaliczę ten rok na pewno”.[113] Uzyskiwane wtedy efekty pisarskie Edwarda Stachury znajdują uznanie nie tylko w redakcjach prasy lubelskiej. Efekty edukacyjne są znacznie gorsze, a oceny w indeksie, gdyby traktować je jako recenzje, nie są entuzjastyczne. Jedna zwłaszcza jest bardzo krytyczna: niedostateczny z historii literatury francuskiej, wpisany do indeksu 25 czerwca 1959 roku. Dziewiątego października 1959 roku (a więc już w roku akademickim 1959/1960) pisze Stachura w tej sprawie do Dziekanatu Wydziału Nauk Humanistycznych KUL jedno ze swych niekonwencjonalnych pism urzędowych: Podanie Uprzejmie proszę o dopuszczenie mnie do egzaminu z historii literatury francuskiej. Zdaję sobie sprawę z wszystkich moich nierozważnych czynów i boleję nad nimi jak mądry. Chciałbym, bardzo chciałbym zaliczyć ten rok i przenieść się na inny Uniwersytet. Ja się mogę wydawać rozmaicie, ale nie posiadam tego talentu, proszę mi wierzyć. Ja myślę, że nikt nie powinien mi tego zabraniać, bo mimo wszystko jestem czysty naprawdę i trochę czułości mnie też się należy, bo to jest jak oliwa na wodę. Uprzejmie proszę o przychylne załatwienie mej prośby. Na podaniu tym widnieje, z nieczytelnym podpisem, następująca adnotacja: „Opinia Sekcji. Należałoby chyba umożliwić zdawanie”. Egzamin poprawkowy z historii literatury francuskiej zdaje Stachura 13 października 1959 roku i otrzymuje ocenę dostateczną. Zalicza więc pierwszy rok studiów. W wielu wspomnieniach dotyczących lubelskich lat Edwarda Stachury powtarza się wątek jego programowej samotności, niechęci do stadnych zachwytów i mód, chodzenia własnymi, oddalonymi od głównych szlaków ścieżkami. Ale przecież podczas pobytu w Lublinie zawarł Stachura wiele istotnych znajomości, a niektóre (na przykład Andrzej Babiński[114], Wacław Tkaczuk, Mirosław Derecki, Stanisław J. Rostworowski, Kazimierz Grześkowiak) przerodziły się w przyjaźń sięgającą hen daleko poza lubelskie czasy. Korzystał tu, także po wyprowadzce do Warszawy, z noclegowej gościny w lokalu lubelskiego oddziału Związku Literatów Polskich: na kozetce w jednym z pokoi związkowych spędził niejedną noc. Bardzo polubiła Stachurę sekretarka oddziału i roztoczyła nad początkującym autorem niemal macierzyńską opiekę. Wpisze jej potem Stachura do swej pierwszej książki następującą dedykację: „Drogiej i Szanownej Pani Oldze Gajewskiej za dobre serce i wiarę w Stachurę – Edward Stachura”. Wiele wsparcia, nie tylko w formie ogólnej życzliwości, zyskał od liczących się postaci ówczesnego życia literacko-dziennikarskiego Lublina: Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Marii Bechczyc-Rudnickiej, Stefana Zarębskiego, Wacława Gralewskiego, Zbigniewa
Jakubika, Zygmunta Mikulskiego, Tadeusza Kłaka. Zwłaszcza Mikulski (redagujący w „Sztandarze Ludu” dodatek „Kultura i Życie”) i Kłak (wówczas dziennikarz i początkujący krytyk literacki) mieli znaczący udział w formowaniu się pisarskiej osobowości Edwarda Stachury. Tadeusz Kłak był autorem pierwszego dużego artykułu na temat pisarskich pierwocin Stachury, a więc autora jeszcze przed debiutem książkowym, nieznanego, w Lublinie traktowanego wtedy niezbyt poważnie. Tekst Kłaka miał bardzo osobisty charakter, nie tylko przez tytuł, jakim został opatrzony: Do Edwarda Stachury list prywatny. Warto tę wypowiedź przytoczyć w całości, bo autor już wówczas trafnie rozpoznał zasadnicze cechy i wartości charakteryzujące też i późniejszy dorobek Stachury, zachęcał, ale i przestrzegał przed pisarskimi pułapkami. Sygnalizuje ten tekst jedną z obsesji Stachury: przeświadczenie, wielokrotnie potem powracające w listach, dziennikowych zapiskach i rozmowach, że inni dokonują na jego wierszach plagiatu, kradną metafory, całe wersy i wiersze: Obiecałem Panu kiedyś, że napiszę o Pana wierszach. Była to obietnica całkowicie niefrasobliwa i trudniejsza do spełnienia, niż mi się wtedy wydawało. Byłem pod wrażeniem Pańskich wierszy, zwłaszcza po wieczorze autorskim w klubie „Nora”. Do dziś pamiętam te wzruszenia, jakie obce są lekturze większości bieżącej produkcji poetyckiej, bo tak to trzeba nazwać. Zadziwiła mnie delikatność i czułość niemal tych wierszy. I tęsknota, tak zresztą daleka od sentymentalizmu i łatwego wzruszenia. Przeżyciem była dla mnie Róża, którą czytałem później wiele razy. Temperatura tego utworu w dalszym obcowaniu nie stygła, przeciwnie: a mnie to już nikt dawno tak bardzo dawno tak bardzo już nikt nie pielęgnował. Tajemnicą poety pozostaje, dlaczego słowa bez wartości poetyckiej (zaimki, spójniki i tak dalej) nabierają tutaj takiej muzyki, skąd nagle ta ich poetycka wartość? To fragment nie najlepszy, ale charakterystyczny. Przyznam się: byłem bezsilny wobec tej poezji, nie potrafiłem sformułować, co tu jest nowego, choć to nowe było dla mnie oczywiste. Wyczuwałem jej melodię, ale nie potrafiłem określić, co się na to składa. Dziś dla mnie sprawa jest już jaśniejsza. Przypomnę tylko prośbę Pana, żeby powiedzieć, iż wiersze Barbary Sadowskiej drukowane we „Współczesności” są plagiatem Pańskich. Podobieństwo okazało się istotnie zadziwiające. U Sadowskiej, jak i u Pana, widać było, że słowo nie ma samoistnej wartości, podporządkowane zostaje rytmowi, muzyce, melodii. Niefrasobliwie obchodzicie się z gramatyką i prostą logiką zdania. Po murzyńsku faworyzujecie bezokolicznik i pierwszy przypadek. Pozorujecie ubóstwo składni, stwarzacie zdania okaleczone, eliptyczne,
kapryśnie połamane, ale to wszystko wiąże i łagodzi bezbłędna śpiewność waszych wierszy. Chętnie odwołujecie się do składni i języka staropolskiego. To dodaje wam powagi, koturnu, patosu. Dlatego Pan tak chętnie korzysta z retoryki, ze stylu biblijnego. Teraz nie posądzałbym Sadowskiej o plagiat. Mam dowody, w tekstach, że Pańskie wiersze są przejawem jakiejś nowej poetyckiej tendencji. Proszę przeczytać jeszcze Berenais Czycza, wiersze bodaj Grześczaka czy z lubelskiego podwórka biorąc przykład – Pająka. Nie da się ona jeszcze skodyfikować, nie wszystkie składniki tej budowy są widoczne. Mnie się wydaje, że waszym, jakże młodym!, poprzednikiem jest Grochowiak. O wyprowadzenie całego rodowodu należałoby poprosić chyba Kazimierza Wykę. Bierzecie od Grochowiaka składnię, technikę, odrzucacie jego brutalizm i kult naturalistycznej brzydoty. Przynajmniej Pan. Pan się tego boi, dlatego Pan tak tęskni do czułości. Ciebie nie będąc będzie już tkliwość która jest we mnie na pewno ten dar „My to nie wiem, co chcemy” – tak u Pana napisane. Ale to nieprawda, bo Pan wie. Należy Pan do ludzi, którzy czują się dobrze tylko w krainie poezji. A jednak widzę zbieżność tej postawy, odczytanej z tych utworów, z postawami rówieśników. Wszyscy jesteście samotni, czujecie się zagrożeni, boicie się kontaktu ze światem, który was otacza. Pan jest może tylko bardziej od innych autentyczny. To nie zarzut, to moja obserwacja, być może myląca, oparta na fałszywym rozumieniu poezji. Obawiam się tylko, żeby Pan nie zatrzymał się na początku drogi. Żeby nie żyć odkryciami raz dokonanymi, bo tego na długo nie starczy. W poezji, bardziej niż gdzie indziej, liczą się prototypy, nie odbitki. Au Pana czytam: „a tyle się kwiatów widzi, jak schną jakby to jakiś Dante umierał albo ogrodnik”. I drugi raz: „gdzie sale największe jak łóżka oddzielnie, jakby co najmniej Homer miał spać albo i lepiej”. Odkrycie powtórzone o jeden raz za dużo. W przeciwnym wypadku ileż zostaje porównań do dyspozycji? Ale to margines. Wypada kończyć. W tylu słowach nie powiedziałem właściwie nic. Ktoś może mi zarzucić, że tak wynoszę poezję dopiero co poczynającą się. Czynię to z całą odpowiedzialnością i z przekonaniem, że na taką poezję można stawiać. Napisałem zapewne mało o jej minusach, „ale czy to może być źle”? Daruje mi Pan ten cytat, lepszego nie widzę. Proszę przyjąć najlepsze życzenia. Tadeusz Kłak. Radość bardzo zmącił Stachurze ten fragment, w którym Tadeusz Kłak nawiązuje do rzekomego plagiatu Barbary Sadowskiej. Żali się w liście do Marii Bechczyc-
Rudnickiej: „Pan Kłak, obok dużej radości, narobił mi jeszcze więcej przykrości swoim «prywatnym listem». Jak można pisać «Przypomnę tylko prośbę Pana, żeby powiedzieć, iż wiersze B. Sadowskiej drukowane we ’Współczesności’ są plagiatem Pańskich»”[115]. Kiedy Stachura zakończy lubelskie studiowanie i ruszy w Polskę – zacznie przysyłać do „Kameny” listy z ofertą ich drukowania. Adresatem tych małych próz (pierwsza ma nagłówek „Drogi Przyjacielu!”, dwie następne: „Drogi mój!”) jest Zygmunt Mikulski[116], którego w Lublinie tytułowano Mistrzem. Polubił Stachurę, doceniał jego talent, przegadali wiele godzin o literaturze, a jeszcze więcej godzin wspólnie przemilczeli nad szachownicą. Romuald Karaś: – Stachurę przejął w swoje ręce Zygmunt Mikulski, poeta, wielbiciel Gałczyńskiego, szachista grający na poziomie – jak to określał – kandydata na mistrza krajowego. Taki mniej więcej poziom reprezentował też Sted. Obok szachownicy stały zawsze dwa kieliszki z wódką. Na podłodze obok stolika butelka czystej. Właśnie Zygmunt Mikulski, rozmiłowany w muzyce znawca antyku, prowadzący przy kawiarnianym stoliku rodzaj seminarium z zakresu creative writing, zabiera głos po ukazaniu się „listów” Stachury na łamach „Kameny”. „Listy” były impresjami z podróży po Polsce, miały typowy dla Stachury, bardzo osobisty charakter, a stylistykę identyczną jak jego ówczesne opowiadania. Mikulski zatytułował swą odpowiedź Nie mniej drogi!, podpisał: „Attikus”, a zaczął tak: „Otrzymałem twój list. Nieoczekiwanie w kiosku Ruchu. Czyżby brak 60 gr na znaczek wzbogacił cię o ten pomysł epistolograficzny i. redakcyjne honorarium w «Kamenie»?”[117]. Dalej Mikulski powołuje się na liczne i długie dysputy ze Stachurą i zgłasza zastrzeżenia wobec jego językowo-stylistycznych pomysłów: „Czy sądzisz, że 1) konwencja stylistyczna odgrywa decydującą rolę filozoficzną, 2) prawidła gramatyczne gubią adekwatność przekazu, 3) nowe widzenie świata staje się faktem, kiedy dokonane są perturbacje w dziedzinie przyjętych związków słownych? Żadna poezja – pisał Mikulski – nie zaczęła się od poetyki, a to, co się tak zaczęło, poza poetykę nie wyjdzie...”. Stachura od początków działalności literackiej był bardzo wyczulony na wszelkie uwagi krytyczne o swym pisarstwie. W drugim „liście” odpowiedział Mikulskiemu z nieukrywaną goryczą: „Ale otrzymałem Twój list, Drogi Mój! Przeczytałem go kilka razy. Długi jest i trochę ponury i tak niewiele jest w nim słów dla mnie, a prawie wszystko nie do mnie, a także między słowami nie potrafiłem nic odszukać, żadnych sfomato, prócz trochę znaków gorzkich piołunowych”[118]. Okazuje się, że Stachura wysłał do „Kameny” jeszcze jeden tekst z nagłówkiem „Drogi mój!”, ale ten z jakichś powodów nie został wydrukowany[119]. Rękopis znajduje się w zasobach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej imienia Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, w pakiecie trzynastu listów do Marii Bechczyc-Rudnickiej[120]. Jest w tym zbiorze także list dotyczący pożyczki. Adresatka pełniła podówczas funkcję redaktor naczelnej „Kameny”:
Droga Pani Mario, poratować Stachurę proszę, po raz drugi. Pamiętam dobrze, jak prosiłem o pomoc z Wrocławia. Muszę mieć trochę pieniędzy do końca miesiąca na jedną rzecz, która mnie bardzo męczy. Dostanę 3 albo 4 lipca stypendium ze Związku, to natychmiast Kochanej Pani odeślę. Wie Pani, że można mi ufać (...). Jeśli Pani może przysłać mi 500 zł, to świetnie. Jak nie, to chociaż 300 zł, 200 zł...[121]. Czyżby tę formę doraźnego ratowania się w tarapatach finansowych miał na myśli Stachura, pisząc kiedyś do Mieczysława Czychowskiego: „Wyciąganie forsy od kobiet napawa mnie już wstrętem”? Na jednej ze stron dziennikowych zapisków (bez daty), przy wątku dotyczącym długów, są wymienione trzy kobiece nazwiska: Małgorzata K., Krystyna M. i Ewa R. (w oryginale – całe nazwiska)[122]. Pożyczał też od Zofii Bażant z Sandomierza, ale i tę pożyczkę oddał bez zbędnej zwłoki i ponagleń: Kochana Pani Zofio Czy mogłaby Pani pożyczyć mi jakąkolwiek sumę (od 500 zł do kilku tysięcy)? Zwrot w pierwszej dekadzie marca ze wspaniałym podziękowaniem; nie wykluczam przyjazdu do Sandomierza z bukietem kwiatów[123]. W roku akademickim 1959/1960 Stachura nie kontynuuje studiów na innej uczelni. Zacytuję teraz fragmenty dwóch pozaliterackich tekstów autorstwa Edwarda Stachury, krańcowo różnych i w rozmaitych okolicznościach powstałych. Coś mi się bowiem wydaje, że proces decyzyjny dotyczący dalszej kariery studenckiej był w głowie Stachury konsultowany z prawdami obu tych tekstów. Z listu ręcznie pisanego w Lublinie, w kwietniu 1959 roku, do Leszka Rojka, kuzyna: Gdybyś wiedział, z jaką tęsknotą przypominam sobie nasze włóczęgi nad Tonżyną [Poprawna pisownia: Tążyna. Lewobrzeżny (długości 49,8 km) dopływ Wisły, do której Tążyna wpada w miejscowości Otłoczyn, położonej w centrum Niziny Ciechocińskiej – M.B.], Wisłą, naszą «tratwę», której nie zdążyliśmy skonstruować. Te pola, lasy, jeziora są mi teraz cholernie bliskie, wiesz! Jak dawno już nie chodziłem boso, jak dawno już wysokie słońce nie paliło mi ramion i pleców. Przyrzekłem sobie: biorę się teraz do nauki i trzy miesiące wakacji spędzam nad Wisłą. Zbuduję sobie szałas i będę biegał, pływał, chodził po drzewach jak dawniej, jak dawno już...[124]. Z pisanego w stolicy, na maszynie, podania (16 października 1960 roku) do władz Uniwersytetu Warszawskiego o przyjęcie na drugi rok filologii francuskiej: Pierwszy rok tej sekcji zaliczyłem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim
w roku akademickim 1958/59. W roku 1959/60 zmuszony byłem przerwać studia wskutek trudności materialno-życiowych. Pragnąłbym kontynuować studia w zakresie filologii francuskiej z rozmaitych względów. Jako repatriantowi z Francji kultura francuska jest mi bliska i sądzę, że studia w tym kierunku są najlepszą formą mojego dotychczasowego przygotowania. Ponadto, niezależnie od ewentualnej pracy w szkolnictwie, mam nadzieję, że studia nad literaturą francuską okażą się przydatne w mojej pracy literackiej[125]. Zwłaszcza ten passus o ewentualnej pracy w szkolnictwie trudno dziś czytać z kamienną twarzą. Miał on taki sam współczynnik prawdy jak narratora Wszystko jest poezja, ubiegającego się w Paryżu o przedłużenie wizy francuskiej, uzasadnienie celowości prolongaty wizy: przygotowywanie doktoratu z Lautréamonta i Rimbauda i konieczność sprawdzenia szczegółów topograficznych. Stachura we Wszystko jest poezja: „Bujnąłem w tym punkcie. Nie mam nic przeciwko doktorom, doktoratom i doktorantom, ale co do mnie, to żebym się miał zabrać do pisania doktoratu, musiałoby nastąpić jakieś dłuższe całkowite zaćmienie słońca, bo wtedy być może nie miałbym nic lepszego do roboty niż pisanie doktoratu (...). Więc w tym formularzu wizowym – bujnąłem. Jeżeli kłamstwo można jakoś usprawiedliwić (do tego żałosnego celu służy między innymi zwana inteligencja), to usprawiedliwiało jakoś to moje kłamstwo oczywiste przekonanie, że przecież mógłbym ten doktorat napisać, nie przekraczało to najniższego poziomu moich sił”. Podobnie jak narratora Wszystko jest poezja w odniesieniu do doktoratu, także ukończenie studiów wyższych zapewne nie przekraczało najniższego poziomu sił Edwarda Stachury. Ale też nigdzie nie było powiedziane, że do osiągnięcia tego celu należy zużywać wyłącznie siły własne. Henryk Bereza: – Ja w tamtym czasie, w końcówce lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, byłem w bardzo dobrych układach towarzyskich z profesorem Maciejem Żurowskim, komparatystą, jednym z najwybitniejszych romanistów okresu powojennego. Nakłanialiśmy w „Twórczości” Stachurę, żeby kontynuował studia, choć on nadmiernej ochoty nie wykazywał, a i przeszkód natury formalnej i życiowej wymieniał bez liku. Zarekomendowałem Stachurę profesorowi Żurowskiemu. Mówiłem mu, zgodnie zresztą z prawdą, że mamy do czynienia z wielkim talentem literackim, młodym człowiekiem o ogromnym potencjale twórczym, kimś wybitnym, godnym pomocy. I to pomocy wszechstronnej, od załatwienia spraw formalnych poczynając. Spośród osób, które w tym czasie pomagały Stachurze, profesor Żurowski odegrał bodaj najważniejszą rolę[126]. Stachura zdawał sobie sprawę, ile zawdzięcza profesorowi Żurowskiemu. „Mam spanie załatwione nieprzerwane. W Domu Akademickim prof. Maciej Żurowski załatwił mi łóżko. I studia mi załatwił na Uniwersytecie. Dobry jest dla mnie niezmiernie”[127]. Stachurze wybierającemu się na warszawskie studia rekomendacji zdecydował się też udzielić szef „Twórczości” i prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, czyli
Jarosław Iwaszkiewicz. Do podania o przyjęcie (złożonego, jak w Lublinie, znowu po rozpoczęciu roku akademickiego) mógł Stachura dołączyć, na papierze firmowym „Twórczości”, własnoręcznie przez Iwaszkiewicza napisany list polecający: Warszawa, 26 września 1960 Uważam, że kolega Edward Stachura jest bardzo zdolnym pisarzem; zarówno jego wiersze, jak i proza noszą piętno wybitnego – choć młodego – talentu. Redakcja nasza z zadowoleniem zakwalifikowała jego utwory do druku w „Twórczości”. Sądzę, że praca w Uniwersytecie Warszawskim może przyczynić się do rozwoju i okrzepnięcia tego nieprzeciętnego talentu. Jarosław Iwaszkiewicz. W odpowiedzi na podanie z 16 października 1960 roku dziekan wydziału filologicznego Uniwersytetu Warszawskiego 14 listopada zawiadamia, że rektor, decyzją z 4 listopada 1960 roku, wyraził zgodę na rozpoczęcie studiów na drugim roku filologii francuskiej. Na podaniu o przyjęcie na studia Stachura, jako adres do korespondencji, podał siedzibę Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich (Warszawa, ul. Krakowskie Przedmieście 87/89). W czasach lubelskich, a także potem, już po przenosinach do stolicy, podawał w korespondencji urzędowej i z osobami prywatnymi różne warszawskie adresy, między innymi: ul. Morszyńska 3/7, ul. Podstarościch 11, ul. Grójecka 36 m. 19. Mieszkał też przez jakiś czas w Rembertowie (u rodziców Macieja Z. Bordowicza), u Barbary Sadowskiej oraz u jakiegoś Igora. W warszawskim indeksie (nr albumu 41568) ślady po nauce na drugim roku są słabe, ale dostatecznie wyraźne, z wyjątkiem przedmiotu „Historia Francji”, z którego niedostateczny Stachura na dostateczny poprawia 2 grudnia 1961 roku. Nie do końca jest jasna historia z wojskiem. W indeksie ma wpis: „Wojskowemu szkoleniu nie podlega”, co oznacza w praktyce, że o zaszczycie służenia w wojsku albo ucieczce przed nim nie warto myśleć. Najczęstszą przyczyną zwolnienia z zajęć wojskowych na uczelni był stan zdrowia, a wojsko dzieliło zdrowie rekruta na kategorie: A – okaz zdrowia, B – niezdolny okresowo, C – zdolny z ograniczeniem (czyli na wypadek wojny – obieranie ziemniaków w kuchni polowej), D – dożywotni cywil. Dlaczego więc, nie kwalifikując się do wojskowego szkolenia studentów, Stachura jeszcze w 1961 roku – jak by nie będąc pewnym, czy w razie przerwania studiów nie zostanie wcielony do armii – pisał z Warszawy do znajomego w Lublinie: „Jestem już zameldowany. Jak załatwię wojsko, to będę Lord, Markiz”[128]. Widocznie jakoś to wojsko sobie jednak załatwił. W czasie studiów Stachura zawiera związek małżeński oraz wstępuje do Związku Literatów Polskich; dużo pisze i dużo drukuje; otrzymuje mieszkanie i wraz z żoną je urządza. Zarząd Główny ZLP wesprze potem studenta Stachurę i zaręczy na piśmie uczelnianą Komisję Stypendialną, że ma ona do czynienia z „młodym i zdolnym poetą i prozaikiem”, który wprawdzie „korzysta dorywczo ze stypendiów naszego związku w wysokości 1000 zł”, ale „jednocześnie Związkowi Literatów wiadomo, że ob. Edward
Stachura utrzymuje się samodzielnie, nie otrzymując żadnej pomocy od rodziny”. Zalicza kolejne przedmioty; oprócz języka rosyjskiego (obowiązkowego) wybiera też lektoraty niemiecki i hiszpański, a hiszpański zdaje lepiej (na ocenę dobrą) niż marksistowską teorię rozwoju społecznego (dobry minus). Za temat pracy magisterskiej, pisanej pod kierunkiem profesora Macieja Żurowskiego, wybiera Henriego Michaux (1899–1984), francuskiego pisarza, poetę i malarza pochodzenia belgijskiego. Skąd taki wybór? Odpowiedź nie jest trudna, jeśli pamiętać, że Michaux uchodzi za niestrudzonego badacza ludzkiego wnętrza, skoncentrowanego na własnym „ja”, zafascynowanego twórczością „poetów wyklętych”: Lautréamonta, Arthura Rimbauda, Charles’a Baudelaire’a; zainteresowanego mistyką Wschodu i Zachodu, malarstwem surrealistów. Michaux, dręczony poczuciem obcości wobec wszystkiego (rodziców, stron rodzinnych, wszelkich form sztuki), nieustannie się przemieszcza w poszukiwaniu miejsca dla siebie, choć za najważniejszą podróż uważa wędrówkę w głąb siebie. W Polsce ukazało się kilka jego książek, między innymi: Niejaki Piórko, Ekwador, Seans z workiem oraz inne rady i przestrogi, Poezje (wybór, przekład i wprowadzenie „ulubieńca” Stachury – Juliana Rogozińskiego). Stachura też tłumaczył Michaux. Oto zakończenie poematu Nas dwoje jeszcze (w przekładzie Stachury) zamieszczonego w piątym tomie jego utworów: Zimno przywarło raptem do mych ramion, narzuciłem coś pospiesznie na siebie, zamknąłem okno i odwróciłem się, a to może ty byłaś, i to najgorętsza, jaką tylko mogłaś się uczynić, spodziewając się być dobrze przyjętą; ty, tak świetlista, nie mogłaś już przybrać innej postaci. Kto wie, czy w tej chwili jeszcze nawet nie czekasz trwożliwie na to, żebym zrozumiał wreszcie i z dalekości życia, w którym cię już nie ma, przyszedł połączyć się z tobą, biednie, biednie zapewne, bez środków, ale nas dwoje jeszcze, nas dwoje... Praca magisterska ma swoje ustawowe wymogi i trzeba im jakoś sprostać. Stachura pewnie zazdrościł wymyślonemu przez siebie narratorowi, kiedy ten, we Wszystko jest poezja, przechwalał się, że napisanie pracy doktorskiej to żaden problem. A tu teraz nie narrator opowieści, tylko jej żywy autor staje przed koniecznością napisania pracy magisterskiej i okazuje się, że narratorem być przyjemniej. „Mam pisać pracę. Wybrałem Henri Michaux. Ale nie wiem, czy potrafię napisać pracę
magisterską. Wątpię bardzo”. „Ja niestety muszę pisać pracę magisterską i to jest dla mnie coś strasznego zabrać się do tego. Bo raz, że nie umiem, a drugie – zupełnie mnie to nie pociąga” – zwierzał się w listach przyjacielowi[129]. Praca magisterska Edwarda Stachury, zatytułowana Situation d’Henri Michaux, liczy dwadzieścia pięć stron (!). Promotora raczej nie olśniła przystawaniem do standardów, dlatego przymknął tylko jedno oko i napisał: „Jest to praca mająca w stopniu bardzo silnym piętno indywidualności autora, który, nie należąc do wzorowych studentów romanistyki, jest jednym z bardziej cenionych pisarzy młodego pokolenia. Dlatego też mamy przed sobą raczej szkic literacki [do dziś nieprzetłumaczony i nieopublikowany! – przyp. M.B.] oparty przede wszystkim na osobistym i głębokim przeżyciu twórczości H. Michaux. Ze względu na dobrą znajomość tej twórczości, niezłą orientację w literaturze krytycznej i dobry język pracę oceniam jako dobrą”. Do tego magisterskiego ekstraktu nawiąże narrator Wszystko jest poezja, kiedy będzie mówił o warunkach, w jakich mógłby się jednak podjąć pisania pracy doktorskiej: „Chyba że w punktach. Dziesięć zdań. To tak. Profesor Maciej Żurowski z Uniwersytetu Warszawskiego, któremu zawdzięczam dyplom magistra romanistyki, niewykluczone, że mógłby zaakceptować taki doktorat, składający się z przeciętnej długości dziesięciu zwanych okresów zdaniowych, gdyby uznał, że ta niekompilacja zawiera treści dostatecznie nowe i znaczące. Bo przecież, jak mówi Lautréamont, «nie idzie o to, żeby rozwadniać w miseczce żywicę czterystu banalnych stron. To, co może być powiedziane za pomocą pół tuzina strof, niech tak zostanie powiedziane; po czym trzeba zamilknąć». Ale pomimo wszystko to by się mogło okazać jednak nie takie proste. Ta sprawa na pewno oparłaby się o framugę jakichś drzwi któregoś z gabinetów w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego. Z tych dziesięciu zdań przeciętnej normalnej długości zrobiłoby się nie czterysta, ale osiemset i tysiąc dwieście (1200) banalnych stron przypisów, komentarzy, glos temuż podobnież. Obrosłoby te dziesięć zdań grubą, wielopiętrową, szczelną warstwą para paranoi jak na dnie doliny dziesięć źdźbeł trawy pod podupadłą lawiną lodowca”. Obrona pracy magisterskiej, czyli egzamin magisterski, odbyła się 26 czerwca 1965 roku. Komisję tworzyli: prof. dr Mieczysław Brahmer (przewodniczący), doc. dr Ewa Rzadkowska i prof. dr Maciej Żurowski. Zadane Stachurze podczas egzaminu pytania dotyczyły: Nadrealizmu francuskiego (ocena: dobry), Symbolizmu w poezji francuskiej (dobry), Współczesnego teatru francuskiego (dostateczny). Ocena łączna: dobry. Na protokole egzaminacyjnym, u góry pierwszej strony, jest maszynowy dopisek: „Przyznano tytuł magistra uchwałą Rady Wydziału w dniu 12 października 1965 r.”. „Miał 28 lat, został magistrem filologii romańskiej. W odróżnieniu od swoich kolegów absolwentów Edward Stachura nie rozglądał się teraz za posadą, za etatem; on już
od ponad dziesięciu lat zatrudniony był na stałe w instytucji, której na imię – Poezja...”[130].
Między „Schronem” i „Pałacykiem” Po Trójmieście, Toruniu i Lublinie ostatnim ważnym, pozastołecznym ośrodkiem, który w okresie formowania się osobowości pisarskiej Stachury odegrał istotną rolę, był Wrocław. Nie da się zmierzyć i wyliczyć, jaki w tej roli udział miała atmosfera ówczesnego Wrocławia. Mimo ogromu wojennych spustoszeń w materialnej substancji miasta – nie robiło ono wrażenia pogrążonego w smutku obozu dla tysięcy zesłanych tu wyrokiem historii, zesłanych za przestępstwo bycia przed wojną mieszkańcami polskiego Lwowa. Wrocław szybko stał się jednym z najaktywniejszych naukowo i artystycznie ośrodków, choć Stachura korzystał głównie z wrocławskich peryferii, a tych nie brakowało. A może przybycie na Dolny Śląsk to zwykły przypadek, zaś najważniejszy był wiek Stachury, który właśnie wtedy zaczął wychodzić – w zakresie literackiego rzemiosła – z fazy wprawek i ćwiczeń służących wyrobieniu własnego charakteru pisma? Chyba jednak w aurze tamtego Wrocławia było coś trudnego do nazwania, co sprawiło, że narrator opowiadania Jeden dzień dziejącego się we wrocławskich realiach mówi: „Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego widoku-olśnienia, który każdego wieczoru mnie tu przewałęsa i przyfascynuje – ten mały kawałek powietrza i ten mały kawałek ratusza: biały czubek”. Cóż to za cudo zobaczył bohater Jednego dnia? „Ten mój wieczorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwiema narożnymi kamienicami, które otwierały rynek tego miasta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem, więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, nieprzebranym...”. Zdany w połowie października 1959 roku poprawkowy egzamin z historii literatury francuskiej sprawił, że Stachurze zaliczono pierwszy rok studiów na KUL. Dwie sprawy były dla niego w tamtym czasie oczywiste: jeśli kontynuować studia, to nie w Lublinie, a dla dobra pisarskiego rozwoju i literackiego zaistnienia trzeba się przenieść do stolicy. Jedno i drugie dałoby się połączyć poprzez studia na Uniwersytecie Warszawskim. Ale rok akademicki już się zaczął, trzeba by było pisać podania i kłamać, że się uprzejmie prosi, znosić wiecznie naburmuszone miny pań zaludniających dziekanaty polskich uczelni, znaleźć nocleg trochę wygodniejszy niż dworcowa ławka. No i najważniejsze: znowu zabierać czas prawdziwemu życiu i przeszkadzać pisaniu. Studia nie zając, Stachura po raz kolejny wyrusza w Polskę. Jednym z przystanków – Wrocław, do którego trafia zimą 1959/1960. Znalazł się tu, bo w jakimś innym mieście skończył mu się nocleg. „Więc kiedy skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mieście, to pomyślałem sobie: mogę pojechać naprzód, mogę pojechać do tyłu, na prawo,
na lewo, ale mogę przecież pojechać do tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego” (Jeden dzień). I pojechał. Otwierające pierwszą książkę Edwarda Stachury opowiadanie[131] ze zbioru o tym samym tytule już trzema pierwszymi zdaniami informuje, gdzie jesteśmy: „Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień”. Narrator, przeczekując noc na dworcu, relacjonuje wrażenia z dziennej wędrówki po mieście, czyli Wrocławiu. Więc rzeka jest uregulowana, w przeciwieństwie do Wisły, a „to wszystko Niemcy, bo oni lubią ordnung”. Dużo śladów wojny („w żadnym mieście nie widziałem tylu zburzonych domów, co w tym”). W knajpie, do której wszedł posilić się porcją flaków, przy barze jakiś lekko zawiany klient pokrzykiwał w przestrzeń: „Zbudowaliśmy KDM czy nie?”. KDM to wybudowana w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku Kościuszkowska Dzielnica Mieszkaniowa w śródmieściu Wrocławia, powstała na miejscu kamienic zburzonych w czasie wojennej obrony Festung Breslau. Pod wieczór narrator, spragniony herbaty, trafia do „Schronu”. Jest w opowiadaniu dokładny opis krętej drogi do żelaznych drzwi i atmosfery panującej w środku „Schronu”. Sędziwi wrocławianie, którzy tam bywali, a mimo tego nadal żyją, potwierdzają wierność realiom. Knajpa-nie knajpa, klub-nie klub z dowcipnym barmanem, tanim winem i młodą damą, która czuwała nad całością. Zaimponowała narratorowi, bo kiedy ktoś z biesiadników „krzyczał za dużo, to jedna taka młoda-inna krzyczała do niego: «Ty, koleś! Może byś się trochę uspokoił?». Pomyślałem, że ona tu musi być królową, a przynajmniej kimś ważnym, bo siedziała w fotelu pod ścianą i wszyscy jej się kłaniali, i ci najgłośniejsi zaraz się uspokajali, kiedy ona mówiła: «Ty, koleś...». A potem wstała, i ja się wcale nie dziwiłem tym najgłośniejszym, że się uspokajali, bo kiedy wstała, to ją ujrzałem. A miała władzę w oczach i była bardzo potężna, i musiała być silna, i mogłaby niejednego powalić w tym «Schronie», bo nie zauważyłem tam silnie zbudowanych tym bardziej” (Jeden dzień). Ta okazała dama to Hanka Jarosz, szefowa „Schronu”. Jan Czopik-Leżachowski[132]: „Ze Stedem poznałem się w «Schronie» u Hanki Jarosz we Wrocławiu. Było to wkrótce przedtem, nim wydrukował Jeden dzień – opowiadanie o «Schronie» i niewdzięcznym mieście”[133]. Dziennik Stachury, zapisek wrocławski z 16 października 1972 roku: „Spotkanie z poetą piszącym wiersze, Henrykiem Gałą”. Początkujący poetycko w latach sześćdziesiątych Henryk Gała pamięta Hankę Jarosz także w nieco innej roli i działalności związanej z ówczesnym klubem „Od nowa”: „W «Od nowie» szalał Teatrzyk Egzystencjalistów «Co Nieco» Hanki Jarosz i Józia Drosika oraz gromada jazzmenów z Jurkami: Pakulskim i Grossmanem”[134]. Hanna Jarosz-Jałowiecka[135]: – „Schron” to w środku miasta, ze dwa piętra pod ziemią,
dwie gotyckie piwnice przerobione kiedyś na schron. Formalnie był klubem studentów Uniwersytetu Wrocławskiego, a ja, po okresie samozwańczego kierowania, dostałam ryczałt w zamian za ponoszenie odpowiedzialności. Atutem „Schronu” był sprawny system wentylacyjny (umożliwiający bywalcom palenie papierosów) oraz luksusowo, jak na tamte czasy, urządzone ubikacje. Miłka Szal, znakomita plastyczka, jak jej w „Schronie” forsy chwilowo zabrakło, stawała przy drzwiach toalety i wcielając się w okolicznościową babcię klozetową, kasowała przyciśniętych potrzebą. Ceny w „Schronie” były umowne – kieliszek kosztował od 1,26 zł do 126 zł, zależnie od zasobności klienta szacowanej przez barmana. Stachura często przychodził do „Schronu”. Nie uczestniczył w życiu towarzyskim, przesiadywał na stołku barowym, od czasu do czasu wypijał jakiś alkohol. Był, ale jakby nie cały. Zamknięty w sobie, osobny. Część bywalców wiedziała, że to nieźle zapowiadający się pisarz, jednak w tamtym czasie, zwłaszcza we Wrocławiu, pisarstwem mógł imponować tylko, wciąż tu żywo wspominany, Marek Hłasko. Do „Schronu” Hanki Jarosz chadza też narrator drugiego opowiadania z debiutanckiej książki Stachury, zatytułowanego Listy do Olgi. Niektóre realia Listów do Olgi przypominają szczegóły opowieści Stanisława Chacińskiego[136] zaczynającego w tamtym czasie we Wrocławiu karierę literacką, a z którym – wiele lat później – w Opolu pracowaliśmy w jednej redakcji. U Stachury też występują dwie mieszkające razem dziewczyny, Olga i Rena; w Oldze zakochany jest narrator, na którego mówią Sted. Opowieść Staszka Chacińskiego: – Nie wiem, skąd i dlaczego Edek znalazł się we Wrocławiu zimą sześćdziesiątego roku. Żadnego bagażu nie miał, tylko jakąś kurteczkę szczelnie zapiętą pod szyją, szeroki i długi szalik na wierzchu, ręce w kieszeniach, bo rękawiczek i czapki także nie miał, chyba jak zawsze. Pamiętam dużo lutowego czy marcowego śniegu, który nas oblepiał, gdyśmy, zawsze na piechotę, przez dwa mosty, chadzali na Karłowice do takich dwóch panien. Jedna z nich, Sabina, była bardzo duża, miała azjatycko płaską, lecz serowo białą twarz i on się w niej kochał lub tylko namiętnie podkochiwał. W każdym razie jakakolwiek uwaga na ten temat lub jakakolwiek uszczypliwość na temat dziewczyny powodowały, że skakał na człowieka, jakby chciał gryźć. Przez kilka dni pomieszkiwał u Ulki Kozioł i Felka Przybylaka, jej męża, w zrujnowanym dawnym lokalu Związku Literatów przy placu Nankera. Później kilka dobrych tygodni mieszkał u mnie. Dlaczego się u mnie wziął na Nasturcjowej, na dalekich peryferiach miasta – tego nie wiem. Nie wiem także, jak żeśmy się poznali, chociaż nie byłbym zdziwiony, gdyby ktoś przypomniał, że to Ulka mnie poprosiła, abym go sobie wziął, bo coś mi się widzi, że lokatorem nie był wdzięcznym i najbardziej potulnym. Ale nam razem mieszkało się raczej nieźle w tym mieszkaniu dużym, ze wszystkimi wygodami, lecz prawie bez mebli. Było miejsce, aby każdy robił, kiedy mu co wygodniej, a nie przeszkadzał drugiemu. W tym czasie żywił nas, no, o jedzenie się starał, przynosił i na dwupalnikowej kuchence gazowej, stanowiącej jedyne wyposażenie kuchni, coś tam pichcił niejaki Jurek, dusza chłopak, który nie wiem, skąd wziął się, kim był i co się z nim później stało. W każdym razie chłopak z Wrocławia był wtedy autentycznym giermkiem
i ordynansem Steda, bo tak się Edek kazał nazywać i na inne zawołanie nie reagował wcale. W ogóle był wtedy dyktatorsko zaborczy, a na nieposłusznych gniewał się jak małe dziecko, dąsał się, a najczęściej przestawał w ogóle ich znać. Jedliśmy przez Jurka smażoną cebulę, czasami jakieś jajko lub odgrzewany suchy chleb. W wolnych chwilach, to znaczy późną nocą lub bardzo wczesnym rankiem, Sted na okrągłym, olejną farbą na czarno pomalowanym stoliku ustawionym na środku pokoju, aby było wprost pod lampą, pisał swe pierwsze opowiadania – kto wiedział wtedy, że z debiutanckiego tomu Jeden dzień? Pamiętam – jakbym je teraz oglądał – liczne arkusze formatu A4, zapisane gęsto, równiutko i szybko, prawie bez skreśleń, jak by to, co pisze, już dobrze umiał na pamięć. Sprawność tego pisania była aż podejrzana. Około południa najczęściej chodziliśmy do „Schronu” – piwnicy w Rynku, prowadzonej przez Hankę Jarosz. Były tam dwie sale – barowa, z kilkoma wysokimi stołkami barowymi i z jednym niesamowicie sfatygowanym fotelem, którego wystające sprężyny bardzo kłuły, a nawet darły portki, i druga – gdzie siadywało się na kostkach zbitych z dykty. Sted zawsze siadał przy barze, chociaż niczego – autentycznie – nie pił, lecz namiętnie i godzinami z barmanem – też Jurkiem, ale innym – grał w pokera, n i c stawiając przeciwko zawartości baru, a najczęściej były to grzane wino lub sok pomidorowy z solą i pieprzem. Co wygrał – to rozczęstowywał wśród potencjalnych klientów. Szczęście, że nie przegrał, chociaż szachrowali obydwaj jednakowo dobrze. Jak nie siedzieliśmy w tej piwnicy, to przez śnieg chodziliśmy do tych dziewczyn. A miało się ku wiośnie, gdy Sted w jakiejś gazecie wyczytał o ogłoszeniu konkursu II Łódzkiej Wiosny Poetów. „Daj jakieś – powiedział – wyślemy. Ja wyślę, bo potrzebne mi są te trzy tysiące, co są pierwszą nagrodą, ty daj, to jak dostaniesz jakieś wyróżnienie książkowe, to pojedziemy razem”. Z pliku maszynopisów sam wybrał mi trzy wiersze, które uznał za tylko z lekka kompromitujące i oba zestawy – jego i mój – pod dwoma godłami wysłaliśmy w jednej kopercie. Minęło trochę czasu, śnieg stopniał, wtedy coraz częściej wychodziliśmy na przydomowe boisko, będące później przyszkolnym boiskiem technikum „Elwro”, aby ćwiczyć trójskok, w którym zawsze byłem gorszy o długość jednego kroku, lub z chłopaczkami grać w piłkę nożną, w czym byłem, jeśli nie lepszy, to równy. Gdyśmy godzinami tak skakali i kopali – jury ze Stanisławem Czernikiem i Zbigniewem Bieńkowskim popełniło pomyłkę lub gruby nietakt: mnie, za Dochodzenie do gruszki, opatrzone godłem „Jordan 60”, dało tę forsę, Stedowi za Poemat, opatrzony godłem „Sobol”, przyznało jedną z trzydziestu na pocieszenie rozdanych książek. I wtedy, gdy pod koniec kwietnia lub na początku maja wyniki były już znane – Sted zniknął z miasta, tak jak się pojawił: nie wiadomo, kiedy i gdzie. Do Łodzi razem nie pojechaliśmy. Ze Stedem widywaliśmy się potem już tylko w czasie różnych młodoliterackich spędów, albo u Jaśka i Majki Czopików, którzy na Rybackiej, po mojej na tę ulicę przeprowadzce, mieszkali w bloku sąsiednim, trzy numery dalej. Ale były to już spotkania niewnoszące niczego nowego.
Zbliżają się wakacje, podjęta wcześniej decyzja o kontynuowaniu studiów w Warszawie – sama się nie zrealizuje mimo wsparcia warszawskich protektorów. Trzeciego maja 1960 roku Stachura prosi listownie Kazimierza Zająca (pracownika dziekanatu KUL) o przysłanie „papierów” pod warszawski adres Stanisława Grochowiaka: Wróciłem przed dwoma dniami z Wrocławia, w którym przebywałem miesiąc chyba, i dobrze przebywałem, bo miałem gdzie spać i co jeść i pisałem dużo i wspaniale. Czasami tęsknię do Lublina, choć było to dla mnie miasto przecież przeklęte, w którym spadały na mnie co jakiś czas, bardzo często, nieszczęścia jedno po drugim jak z puszki Pandory. Będę próbował dostać się [na] Uniwersytet Warszawski, choć nie potrafię zupełnie takich rzeczy, i choć wiem, że dla mnie akademia, to są wiatry przestronne: i ja wśród nich jestem ulubieniec. Więc niech Pan mi niezwłocznie, bardzo proszę, papiery owe, bez których było mi wcale niesmutno, ale teraz są mi potrzebne. Cóż? Pozdrawiam serdecznie. Uczelnia uznała, że „papiery” trzeba odebrać osobiście, więc Stachura odwiedza Lublin i 19 czerwca 1960 roku kwituje odbiór dokumentów złożonych w Wydziale Nauk Humanistycznych KUL. W lubelskim indeksie na stronie 79 (rubryka: „świadectwo odejścia”) jest wpis informujący, że „ob. Stachura Jerzy, student II roku na sekcji filologii romańskiej wystąpił z KUL dnia 12 listopada 1959 r. z powodu niepodjęcia zajęć uniwersyteckich”. Wrocław, już nazywany po imieniu, występuje też w tekście, który – jako list zatytułowany Drogi Przyjacielu – wysyła Stachura lubelskiej „Kamenie”, a ta drukuje go w jednym z wakacyjnych numerów[137]. „Za oknem jest czerwiec” – informuje nadawca listu (adresatem jest Zygmunt Mikulski), a dalej: „Jakie to jest piękne miasto Wrocław, drogi mój! We Wrocławiu jesteś w Europie wielkomiejskiej”. Taki komplement w liście do Lublina, o którym Stachura mawiał „przeklęte miasto”, był rodzajem odwetu za lubelską poniewierkę. Raz tylko, być może dlatego żeby zyskać sympatię adresatki (była nią redaktor naczelna lubelskiej „Kameny”), Stachura nazwał Lublin miastem „najulubieńszym”: „Jakież to jest piękne miasto Wrocław – Pani Mario. Jest w nim i Warszawa, i Kraków, i także Lublin nasz najulubieńszy i są w nim jeszcze takie amsterdamskie miejsca przy kanałach, że tylko słuchacza brakuje do opowiadania mu «upadku»”[138]. Wrocław aż do połowy lat siedemdziesiątych[139] to także dla Stachury baza wypadowa w dolnośląską okolicę: Kłodzko, Wałbrzych, Dzierżoniów, Świdnica, Lądek Zdrój, Oborniki Śląskie. Do Wrocławia będzie przybywał jeszcze wielokrotnie. Także po to, aby u żony Jana Czopika, słynnej dentystki Majki z Siekierezady, leczyć uzębienie. Dziennik Stachury: „Wrocław, 9 IV [1976]. Ząb wyrwany z państwa środka i ten korzeń
od złamanego zęba. 23 godz. Wróciłem z miasta. Chodziłem tu i tam, aż zaszedłem na dworzec, gdzie 15 lat temu tyle spędziłem nocy bezdomnych. Dopiero nie tak dawno wyzwoliłem się z tego, że kiedy wchodziłem na dworzec w jakimś mieście, gdzie spędziłem kiedyś kilka lub kilkanaście bezdomnych nocy – to chciało mi się płakać, łzy miałem tuż na wylocie i ściskało mnie w gardle i w brzuchu na przypomnienie tamtego wszystkiego. Musiałem się z tego wyzwolić, bo to było nie do wytrzymania. Cholernie mnie to osłabiało. I, Bogu dzięki, udało się. Wszedłem na dworzec, jakby nigdy nic, wstąpiłem na prawo do baru, zjadłem zupę szczawiową za 3 zł 20 gr i poszedłem sobie. Jakby nigdy nic”. Wrocławski dworzec – w iluż on grał filmach! I książkach. Jedna z nich to Alibi[140] – paszkwil Bogdana Loebla na wrocławskie środowisko początkujących literatów, którzy w nieustannej podróży na Parnas często robią nocny przystanek na wrocławskim dworcu kolejowym, bo tu całą dobę można kupić piwo. Zaszczyt trafienia do Alibi spotkał tylko kilku, natomiast w tamtych latach literacka młodzież była tu liczna i dobrze się zapowiadająca, a niektórzy mieli już na koncie pewien dorobek: Bernard Antochewicz, Andrzej Bartyński, Marianna Bocian, Krzysztof Coriolan, Roman Drahan, Stanisław Dróżdż, Ernest Dyczek, Henryk Gała, Lothar Herbst, Lech Isakiewicz, Bogusław S. Kunda, Józef Łoziński, Mieczysław Orski, Jerzy Pluta, Janusz Styczeń, Henryk Wolniak... Jeden z bohaterów Alibi pomieszkuje w wieżyczce zdobiącej gmach willi przy ulicy Kościuszki 34, w której działał studencki klub „Pałacyk” – legenda tamtych lat, z renomą nie mniejszą niż gdański „Żak” czy krakowskie „Jaszczury”. W „Pałacyku” Stachura olśnił Czopika-Leżachowskiego swą poezją: „Podobała mi się książka Jeden dzień. Najbardziej. Ale dziwne, długo nie wiedziałem o nim – poecie. Dopiero z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego listopada 1965 roku usłyszałem w «Pałacyku», jak zacinając się, recytował poemat Po ogrodzie niech hula szarańcza. Od tej nocy wiem. A do tej pory, cóż, widać nie byłem dość genialny, żeby wiedzieć, co genialne”[141]. Z wypełnionej sukcesami nowojorskiej perspektywy czasy „Pałacyku” z rozrzewnieniem wspominał Jan Sawka[142]: „Ale to wszystko zaczęło się w «Pałacyku», gdzie Getas [Eugeniusz Get-Stankiewicz – przyp. M.B.] rysował strony nieparzyste biuletynu «Jazzu nad Odrą», ja zaś dodawałem parzyste, a producent Wojtek Siwek szalał, aby wszystko związać razem. Jednak wszystko, co zaplanowaliśmy, wychodziło, to był jakiś cud w kraju niemożności i partactwa, prymitywnej propagandy i chamstwa. Wspaniałe profesjonalne i na najwyższym artystycznym poziomie imprezy były robione za minimalne pieniądze przez maleńkie grono artystów i ludzi dzisiaj zwanych «producentami». To byli Siwkowie, Litwińce, Taczalscy i Dyżewscy, ludzie fachowi i sprawni, nieskurwieni politycznie, pasjonaci. Realizowali oni czasami projekty o wręcz światowym poziomie dla sprawy, która była ważniejsza niż szmal lub kariera w partii”[143]. W styczniu 1967 roku Stachura, jadąc do Czopików do Kotli, zatrzymał się we Wrocławiu na jedną dobę i gościł u poety Krzysztofa Coriolana, który wtedy miał w dorobku dopiero jeden tomik wierszy. „Po serdecznym powitaniu, kiedy przyniosłem
herbatę i kanapki i kiedy Sted, siadając i stawiając obok fotela chlebak, z którego wystawał malutki toporek, odpowiedział na wcześniejsze pytanie – «czy na długo zawitał»? – Na jedną noc – powiedział – jadę do Janka, do Kotli rąbać las. – Tym toporeczkiem? – zapytałem, byłem wtedy młodzieńcem wesołym i nie marnowałem żadnej okazji do żartu, sądziłem, że Sted się uśmiechnie i że zaraz obaj zaśmiejemy się przestronnie z tego, ale Sted nie uśmiechnął się, ze śmiertelną powagą podał mi toporek. – Zobacz, jaki ostry”. Stachura poczuł się mocno dotknięty tym Coriolana zwątpieniem w przydatność toporka na leśnym zrębie. Gospodarz próbował ratować sytuację. „Przestałem się uśmiechać, za późno (...). Stało się, «parsknięcia na toporek» nie dało się cofnąć. Sted nigdy nie był rozmowny, tamtego wieczoru milczał wymownie”[144]. Co nie znaczy, broń Boże, że Stachura to jakieś jedno wielkie i nieustanne nabzdyczenie. Niekiedy sam inicjował żarty. Mieczysław Orski, dziś szef ciągle znakomitej „Odry”, a wtedy autor wierszy i krytyk literacki na dorobku, przytacza zdarzenie z tamtych lat. – Przez krótki czas i moje drogi krzyżowały się z wędrownym szlakiem Stachury. Zresztą – czyje się nie krzyżowały?! Przypadek zrządził, że wybieraliśmy się kiedyś wspólnie na jakiś poetycki spęd na Wybrzeżu. Takich imprez było wtedy bez liku. Siedzę ze Stachurą na wrocławskim dworcu, przy piwie czekamy na pociąg do Gdańska. W drzwiach stanął Roman Drahan, zobaczył nas, pomachał dłonią i ruszył w naszą stronę. Mówię Stachurze, że idzie do nas poeta i pszczelarz, a Stachura na to: przedstaw mnie jako płetwonurka z Gdyni. I tak zrobiłem. Stachura zaczął grać prostaczka, prawić komplementy Drahanowi, że słyszał od tu przytomnego kolegi Mieczysława, że będziemy mieli zaszczyt jechać w tak dobrym i wartościowym towarzystwie znakomitego poety. Drahan po jakimś czasie, już w pociągu, zorientował się, co jest grane, ale wszedł w konwencję i nie przyznał się mimo wykazywanej przez płetwonurka nieprzeciętnej znajomości literatury polskiej i światowej, że rozpoznał Stachurę. Stachura nie dał nam spać, choć jechaliśmy w sypialnym. Aż do Bydgoszczy bódł Drahana docinkami, zmiatał opiniami, upokarzał przytykami nawet ad personam. A Drahan do końca się bawił. I kiedy gdzieś przed Bydgoszczą wciąż pytał Stachurę o techniki pracy podwodnej, ten nie wytrzymał i swoim zwyczajem wysiadł na jakiejś najbliższej stacji. Przy okazji tej chwili wspomnień Orski dorzucił dwie uwagi. Pierwsza, że w tekstach o Stachurze zbyt słabo eksponuje się jego zaborczy i chyba chorobliwy (na pograniczu patologii) narcyzm. „To narcyzm – obok niewątpliwie narastających odskoków od normy psychicznej – dyktował wiele jego poczynań i zachowań”. Po drugie, „Stachura podczas wrocławskich pobytów także, niestety, śpiewał oraz (nazwijmy to grą) grał na cytrze zakupionej od pana Placka w Klubie Muzyki i Literatury. Nie daj Boże, żeby ktoś przerwał czy chociaż zakłócił jego, zahaczający o ekshibicjonizm, występ, bo wtedy nie do końca kontrolował swoje reakcje. Wiersze Stachury – tak, proza z lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych – tak, ale «nie» dla piosenek Stachury, które stały się tak istotnym budulcem legendy”. Od 1964 roku we Wrocławiu był już Rafał Wojaczek, a rok później, po głośnym
debiucie na łamach „Poezji”, opatrzonym rekomendacją samego Tymoteusza Karpowicza, szybko dorabiał się opinii jednego z najciekawszych poetów tamtego czasu. Najciekawszych, ale i najważniejszych, a świadectwem były jego tomiki Sezon (1969) i Inna bajka (1970). Co Stachura sądził o twórczości Wojaczka – możemy się tylko domyślać. Wiele wskazuje na to, że cenił jego wiersze. W liście z Meksyku prosi Bogusława Żurakowskiego, aby – z pomocą Czopika – dosłał dziesięć wierszy i biografię artystyczną nieżyjącego już wtedy Rafała Wojaczka, bo przygotowuje prezentację polskich poetów w antologii organizowanej przez czasopismo „La Palabra El Chombre”[145]. Po powrocie do kraju uzupełnia prośbę: zamawia u Żurakowskiego wstęp do meksykańskiej prezentacji i sugeruje, aby w tym wstępie znalazły się nazwiska poetów, których wiersze wytypował do zaprezentowania w Meksyku. „W tym małym wyborze są wiersze: Babińskiego, Wojaczka, Twoje, Żernickiego, Czopika, Roszewskiego, Tkaczuka i Różańskiego”[146]. Zauważmy: tylko Rafał Wojaczek w tym gronie nie należy do kręgu przyjaciół Stachury. Uchował się egzemplarz tomiku Rafała Wojaczka Sezon z wpisaną doń dedykacją autora dla Stachury: NAJLEPSZEMU Edwardowi Stachurze (już) na Nowym Świecie najlepszy Rafał Wojaczek (jeszcze) w Polsce 1969 rok. Co i ile można z tej dedykacji wyczytać – pokazał Wacław Tkaczuk[147]. „Najlepszość” Stachury góruje nad „najlepszością” Wojaczka tylko wielkością wersalikowej czcionki. Stachura przebywający w tym czasie po raz pierwszy w Meksyku ma już bogaty i wysoko przez krytykę oceniony dorobek: trzy zbiory wierszy, dwa tomy opowiadań i powieść. Wojaczek – ma tomik Sezon i antologię milicyjnych notatek o ekscesach wyczynianych w stanie nietrzeźwym. Stachura i Wojaczek spotkali się, w relacji oko w oko, chyba tylko raz: podczas wieczoru autorskiego Stachury we wrocławskim Klubie Związków Twórczych. Istnieją dwa teksty nawiązujące treścią do tego zdarzenia, ale oba to proza artystyczna, więc należy je traktować jak wariacje, a nie relacje. Pierwszy to fragment powieści Józefa Łozińskiego Statek na Hel: „Spotkaliśmy się (...) na «czwartku literackim» z Edwardem Stachurą. Przybyli wszyscy młodzi poeci (...), żeby zobaczyć nowe objawienie polskiej literatury. Stachura był pięknym chłopcem i czytał swoje wiersze w skupieniu, które udzieliło się także uczestnikom wieczoru (...). Nawet Rafał Wojaczek siedzący przy drzwiach przymknął zmęczone życiem oczy, a na jego dziecinnej twarzy pojawił się życzliwy uśmiech. Więcej.
Cała jego długa postać wyrażała nieokiełznaną miłość do poezji, która obdarowywała nas takimi zjawiskami jak Stachura. A wart był tego ten piękny chłopiec ze słonecznym blaskiem w męskim spojrzeniu, ze swoją francuską przeszłością i z klasycznym usposobieniem, o którym pisał z czułością trampa. Dopiero wiele lat później stał się wielojednią z przyrodniczą pełnią, uśmiechniętym Dostojewskim, idolem i mitem młodzieży, która tę nadzwyczajną wielojednię potraktowała jak proroczy sen w cieniu Fabryki. Wtedy było do tego daleko, siedzieliśmy zasłuchani w hulającą po ogrodzie szarańczę i czuliśmy naprawdę jej groźny szum. Wydawała się straszną bronią w rękach tak uzdolnionych ludzi jak Stachura, niszczącą miary czasu, którym podporządkowane jest życie ludzkie, spychającą elan vital w ponure rejony wyobraźni. Widziałem, jak Rafał Wojaczek wyciągnął kartkę i coś pisał, objęty szelestem metafor bohatera wieczoru, widziałem stężoną uwagę Jasia Czopika, którego oddanie dla Stachury było bezwzględne i jedyne.”[148]. Drugi ślad (a raczej echo) tego spotkania autorskiego Stachury we Wrocławiu zawarty jest w – podzielonej na Pieśni – prozie Rafała Wojaczka zatytułowanej Sanatorium. Bohaterem Pieśni czwartej i alter ego autora jest Piotr G. Sobecki (Sobecka to panieńskie nazwisko matki Rafała). Odbywający spotkanie z czytelnikami poeta nazywa się Toruński. Występują tu też dwaj wrocławscy poeci, obsadzeni przez Wojaczka w roli totumfackich. Sobeckiemu życzenia czyta z oczu Januszek (wrocławskie środowisko zobaczyło w nim Janusza Stycznia), a gotowy nieba przychylić Toruńskiemu nazywa się Zatyczka (czyli Jan Czopik). Sobecki, popijając z Januszkiem w KZT, był jeszcze na tyle trzeźwy, że rozpoznał wchodzących do sali Toruńskiego z Zatyczką. Że nadejdą – wiedział od Januszka. „– Nie czytałeś w gazecie? – zapytał Januszek. – Aha, ty nie czytasz gazet. Ale przy wejściu też wisiał afisz. – Nie widziałem – zgubiwszy uśmiech, ponuro powiedział Piotr. Wtedy Januszek opowiedział mu, że właśnie Toruński przyjechał na «czwartek», że widział go rano w empiku, że był z Zatyczką i że mają tu przyjść razem”. Sobecki z Januszkiem wychylają po kolejnym naparstku, Januszek (za zgodą Sobeckiego) przysiada się do Toruńskiego i Zatyczki, a narrator w tym czasie kreśli tło: „Nazwisko Toruńskiego nie figurowało jeszcze z całą jaskrawością na ścianie, ale on miał ku temu wszelkie dyspozycje. Laureat kilku nagród siedząc przy stoliku, umawiał się z Zatyczką co do szczegółów swego płatnego występu, a także naradzał z kelnerką w kwestii gatunku alkoholu. Januszek siedział przy nich skromnie, acz godnie, od czasu do czasu podkreślając fakt zażyłości swej z Toruńskim sposobem zwracania się do niego przez «ty»”. Toruński, korzystając z pośrednictwa Januszka, zaprasza Sobeckiego do swego stolika. Więc Sobecki wstaje o własnych siłach i rusza w tę krótką podróż: „Podszedł do stolika i nim Januszek zdążył dokonać prezentacji, uścisnął mocną dłoń Toruńskiego, który powstał był. – Sobecki – powiedział.
– Toruński – rzekł tamten. Usiedli. – Co słychać, panie Sobecki? – zapytał Toruński. – Niewiele – odpowiedział Piotr. – Bo zagłuszają. Oto na słońcach swych przeciwnych bogi. W tym momencie Zatyczka powiedział: – Moje nazwisko jest Zatyczka. – Tak jakbym cię nie znał – powiedział Piotr. Uścisnęli sobie dłonie, nie wstając. – No i tak, panie Sobecki – powiedział Toruński. – Ano – odpowiedział Piotr (...). – Pan coś studiuje, panie Sobecki? – spytał Toruński. – Ach, nie jestem taki małostkowy! – powiedział Piotr. – To niedobrze – stwierdził Toruński, absolwent studium filologii romańskiej. Wyraził przekonanie, że papierek warto mieć. – Pójdzie pan drogę budować, pójdzie pan drzewo spławiać, wszędzie pan pójdzie i wszędzie będzie pan nie Sobecki, ale Pan Sobecki!”. Toruński i Zatyczka przeszli do drugiej sali i zaczął się wieczór autorski Toruńskiego. Sobecki pił dalej, a potem przeniósł się do sali z Toruńskim w roli głównej. Jakiś mężczyzna z widowni, powodowany grzecznością albo strachem, ustąpił Sobeckiemu krzesła. Ten usiadł i po chwili zaczął rzygać. Szarpany torsjami lekko oprzytomniał, wstał i ruszył ku drzwiom, a „będąc już w połowie za nimi, zdegustowanej, zmieszanej i wrogiej publiczności, obwieścił: – Ja tylko w kwestii formalnej. Żaden inny pisarz nie jest tak uprawniony jak Toruński, żaden inny pisarz nie może, nie umie i nie jest zdolny westchnąć tak jak Toruński: O Santa Polonia! Dziękuję”. Po spotkaniu autorskim Toruński z Zatyczką natknęli się na Sobeckiego przy klubowym barze. Toruński najpierw próbował ignorować obecność Sobeckiego, ale „chyba nie wystarczyło mu odwagi, by grać dalej, bo najwidoczniej przemagając nieśmiałość, powiedział: – Wie pan... Popatrzył na Piotra i zdawszy sobie sprawę z jego stanu, nareszcie wybuchnął: – Wiesz, stary, byłeś wspaniały! Zatyczka, jakby się zmówili, potwierdził. Następnie wypili wielką ilość wódek, a Piotr ciągle nic nie zjadł. Tamci bawili się opowiadaniem sobie, jak to Piotr zakłócił powagę sytuacji. Jak zatoczył się w lewo, jak zatoczył się w prawo. Jak siedział. Jak szedł do wyjścia, a po spodniach ciekły mu rzygowiny, okapując na podłogę i znacząc ślad jego przejścia. Uznali wreszcie, że publiczność zyskała jedynie na jego występie i że to on powinien był pobrać za występ wynagrodzenie”. I tak to dzielny, bezkompromisowy, mający w nosie konwenanse Piotr Sobecki z tchórzliwym, nieśmiałym przypochlebcą Toruńskim pomagali Rafałowi Wojaczkowi leczyć kompleksy.
We Wrocławiu, tak jak i w Poznaniu, Gdańsku czy Toruniu Stachurę ciągnęło do malarzy, jakby im zazdrościł, że nie używają słów, a potrafią powiedzieć tak dużo. Zapis w dzienniku, 1 października 1972 roku, Wrocław: „O 22.00 na wernisaż Sawki i Stankiewicza[149] do BWA. Picia ciąg dalszy. O północy wlazłem do taksówki i pojechałem 64 km. Wybuliłem czterysta zet. Ale było pięknie. Mgła. Pasy mgły”. Chyba nawet komisarz Eberhard Mock, główny bohater cyklu wrocławskich powieści kryminalnych Marka Krajewskiego, nie byłby w stanie ustalić, kto lub co sprawiło, że „było pięknie”? Alkohol mógł tylko ułatwić decyzję o nocnej kosztownej podróży za 400 złotych, ale cel nie był wyimaginowany. A mgła, „pasy mgły” to zjawisko atmosferyczne widziane w czasie nocnej wyprawy czy zamglone fragmenty pamięci o wydarzeniu? Równie tajemniczy, ale tym razem z jakimś lękiem w tle, jest zapis z 25 października 1976 roku: „Ze Zdziszkiem Haluką samochodem do Wrocławia. Dzień cudowny, ciepło. We Wrocławiu na ul. Rybackiej. Dowiaduję się, że. Co robić? Spokojnie, spokojnie. Na początek trzeba jechać do Wałbrzycha. Może tam coś wiedzą. Potem. ale miejmy nadzieję, miejmy wiarę, że coś tam wiedzą i że cały popłoch niepotrzebny. Bogu niech będą dzięki. Już się wyjaśniło. Dwie godziny strachu tylko. Bogu niech będą dzięki”. Ale Wrocław, gdyby zrobić bilans, odpowiadał Stachurze, podobał mu się. Prawie tak jak film Mściciel w reżyserii i z udziałem Clinta Eastwooda. Kiedy jesienią 1976 roku wrocławskie kino „Tęcza” miało w repertuarze Mściciela – Stachura 28 października wybrał się na ten western. No i co z tego, że już go wcześniej dwa razy oglądał?[150].
Na warszawskim druku Przenosiny z Lublina do Warszawy miały pewnie kilka przyczyn, jednak chęć zapisania się na stołeczny uniwersytet wcale nie była powodem najważniejszym. Stachura rygor studiów i konieczność systematycznego zajmowania się sprawami nie zawsze najciekawszymi znosił wyjątkowo źle, ale uparł się, że studia skończy. Już wcześniej często bywał w stolicy, nawiązał kontakty z redakcjami czasopism, poznał sporo osób nie tylko ze środowiska młodoliterackiego. Przeniósł się do Warszawy chyba przede wszystkim po to, aby pomóc swemu pisarskiemu zaistnieniu. Stachura nigdy nie wyrażał się o Warszawie z sympatią, ale nieraz pisał, że „zawsze są tu jakieś sprawy do załatwienia”. Jest początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, zaczyna się w Polsce epoka małej stabilizacji, której w dziedzinie prozy literackiej skrofulicznym dzieckiem będzie tak zwany mały realizm. Dla poetów, zwłaszcza młodych poetów, odnalezienie się z młodzieńczym buntem w czasie programowo niemrawym wydawało się – nawet z dystansu patrząc – sprawą niemożliwą. Okazało się jednak, że jest sposób. Receptę, rzecz jasna, opracowała Warszawa, a ściślej – grupa młodych, z niewielkim dorobkiem, poetów. Według Janusza Żernickiego początek ugrupowaniu o nazwie Orientacja Poetycka „Hybrydy” dało spotkanie w warszawskiej herbaciarni „Gong” (11 listopada 1961 roku). Już nazwa jest taka jak cały ten ruch młodoliteracki – pretensjonalna i nabzdyczona. Tytułowe Hybrydy wzięto od nazwy Klubu Studentów Warszawy mającego wtedy bazę przy ulicy Mokotowskiej. Orientację współtworzyli: Jerzy Leszin, Krzysztof Gąsiorowski, Zbigniew Jerzyna, Janusz Żernicki, Maciej Z. Bordowicz, Andrzej Zaniewski, Jarosław Markiewicz, Andrzej Jastrzębiec-Kozłowski i Jerzy Górzański, a mniej lub bardziej regularne kontakty utrzymywali z Orientacją, będący na literackim dorobku, poeci i krytycy (na przykład Andrzej K. Waśkiewicz) z całego niemal kraju. W okresie formowania się grupy utrzymywał z nią kontakt również Edward Stachura, ale już w roku 1962 zachowywał dystans w stosunku do jej działalności, głównie ze względu na swą niechęć do angażowania się w upolitycznione przedsięwzięcia. Dyskutowali hybrydowcy o sztuce, pisali wiersze, ale przede wszystkim robili wokół siebie wiatr. Oczywiście wiał on w jak najbardziej korzystnym kierunku. Krzysztof Mętrak z dobrotliwą ironią (a właściwie – autoironią) wspominał, że start pokolenia ’60, zwłaszcza początkujących pisarzy związanych z „Hybrydami”, wymagał niezłej ekwilibrystyki. Oficjalny mecenat błogosławił niemal wyłącznie tak zwaną poezję zaangażowaną, „a tymczasem autorzy zgrupowani wokół «Hybryd» dysponowali zupełnie inną skalą i rodzajem talentów. Nie uprawiali poezji gromkiej, powszechnie zrozumiałej, o akcentach społecznych, ale raczej
«lirykę cichą», hermetyczną, narażoną na zarzut formalizmu”[151]. Wyjścia były dwa: albo dostosować się do oczekiwań mecenasa, skłonnego na rzecz „zaangażowanej literatury” młodych twórców uruchamiać fundusze na przeróżne wydawnictwa, imprezy, sympozja i konkursy, albo. przystosować definicję „zaangażowania” do własnych predyspozycji i światopoglądu artystycznego. Wybrano tę drugą metodę, czas sprzyjał takim postawom i pomysłom, nie z takich igieł robiono wówczas widły. „Hybrydowcy – wspomina Mętrak – swoją twórczość, piętnowaną za «oderwanie od rzeczywistości», poczęli publicznie – podczas różnych imprez, w artykułach i we własnych wydawnictwach – sprzedawać jako poezję naznaczoną «nowym, innym, głębszym zaangażowaniem». Coraz – z biegiem lat – sprawniej manipulując szyldami, doszli do przekonania, iż żeby móc uprawiać twórczość właściwą, należy i można ją przedstawiać i lansować za pomocą różnego rodzaju wykrętów, mamiąc tzw. mecenasów”[152]. W notatkach sporządzanych na prywatny użytek Mętrak tak podsumowuje ten fragment młodoliterackiego środowiska: „Losy «hybrydowców» – Gąsior partyjna wtyczka, Jerzynka zapity partyjniak, Zenon Bordowicz lumpenkomunista, Janusz Żernicki też los przydupasa, Sted nie żyje, Górka wycofał się rakiem z życia, Baśka Sadowska współpraca z KOR-em i tragedia.”[153]. Orientacja Poetycka „Hybrydy” była bardzo prężna organizacyjnie, umiała pozyskiwać mecenasów, szybko wystarała się o własne wydawnictwo. Organizacyjny rej wodził Jerzy Leszin, który też wylądował w Warszawie. Wprawdzie bardziej wierzę w Piotra Kuncewicza gust niż pamięć, ale być może prawdą jest to, co napisał w jednym z odcinków swej historii literatury polskiej, a mianowicie, że „Fundusze na wydawanie najpierw «Widzeń», później zaś «Orientacji» uzyskał Leszin z ambasady chińskiej i Krakowskiej Fabryki Prezerwatyw (wszystko to autentyczne)”[154]. Próbą opisu warunków kształtujących postawy i światopogląd artystyczny Orientacji Poetyckiej „Hybrydy” oraz pisaną niejako od środka charakterystyką literackiego pokolenia startującego u progu lat sześćdziesiątych był świetny szkic Andrzeja Zieniewicza, stanowiący posłowie do Zjawy realnej – antologii poezji lat sześćdziesiątych. Bo nie tylko dla Zieniewicza „całe pokolenie ’60 wydaje się grupą dezerterów z własnego czasu, symbolizujących lub metafizykujących eskapistów”[155]. Nowa formacja grupowała twórców, którzy w wielu przypadkach byli rówieśnikami umacniających swe wpływy pisarzy zaliczonych do pokolenia „Współczesności”[156]. Obrachunki socrealistyczne były już poczynione, bunt się ustateczniał, Październik szybko i skwapliwie przenoszono do historii. Ale kulturowe skutki „odwilży” dopiero teraz owocowały. Pojawiły się w polskim życiu umysłowym zakazane do niedawna nowości: egzystencjalizm, psychoanaliza, strukturalistyczna krytyka, nowa powieść francuska i amerykańska. Kręcący się u podnóża Parnasu „młodzi, wychowani w socrealistycznej szkole mieli oto połknąć na jeden raz całą twórczość mitotwórczą, symboliczną, metafizyczną Europę XX wieku”[157]. Świat nowości zawarty w licznie tłumaczonych książkach był znacznie ciekawszy niż dookolna rzeczywistość małej stabilizacji.
Zieniewicz: „Pokolenie ’60 budziło się długo, prawdy o świecie szukało w książkach i «układach» zetemesowskiej biurokracji, czując jednocześnie niejasno, że szwindel jest gigantyczny, że za politycznym kłamstwem jest jeszcze jakiś grubszy ontologiczny kant – metafizyczna szyba, o którą obijają się, bzycząc jak muchy”[158]. A bzyczeli bardzo uczenie, było to bowiem – jak rzadko – pokolenie o dużej (niekiedy paraliżująco dużej) samoświadomości, piszące wiele wierszy, ale jeszcze więcej autokomentarzy i roztrząsań. Sporządzane to było językiem, który stopniem skomplikowania niekiedy bardzo znacznie przewyższał wyrażaną problematykę. Zieniewicz: „Amatorskie filozofowanie, naukowy język i najcięższą problematykę ontologiczną wynosiło się z uczelni, styl filologiczno-referatowy dominował w obsłudze krytycznej ruchu młodoliterackiego, a było i tak, że w ogóle brakowało nieuniwersyteckich wzorów bycia intelektualistą. Krytyk na przykład wychylając nos z wydziału, najczęściej ginął jak mucha, tonąc w wódce, w chałturach. Stąd też, a i z wyrównywanych kompleksów, tendencja do opisywania swej życiowej przygody «pożyczonym» językiem, scjentystycznym niebywale”[159]. I w takim oto towarzystwie (które znacznie później dorobiło się kilku naprawdę dobrych poetów) odnajdujemy Edwarda Stachurę u początków jego warszawskich czasów, kiedy szuka trendów wznoszących. Ma za sobą druk w liczących się tytułach prasowych z „Twórczością” włącznie. Jest więc kimś, ale i sobą, a więc nie może czuć się za dobrze w błyskotliwie przemądrzałym towarzystwie kolegów z Orientacji. Dba o swą artystyczną „osobność”, co nie przeszkadza mu jednak w grupowym przepychaniu się ku czytelniczej świadomości, a nawet udzielaniu pomocy młodszym: od 1960 roku prowadzi Stachura w „Widzeniach” (jednodniówka Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”) kącik porad literackich. Cała Orientacja będzie później atakowana z różnych stron i za rozmaite rzeczy, ale po jednej z mnogich poetyckich imprez krytycznej oceny doczekają się również „Widzenia”, a przede wszystkim – działalność „antypromocyjna” tej grupy literackiej. W „Nowej Kulturze” ukazała się nota podpisana (rdc), której anonimowy autor nie oszczędzał Orientacji: „Osobne zagadnienie stanowi «pedagogiczna» działalność Orientacji «Hybrydy». Redaktorzy «Widzeń» prowadzą bowiem coś w rodzaju poradni literackiej, żywo interesują się debiutami kolegów spoza swojego kręgu (zwłaszcza z prowincji). Niestety, ton i metody recenzenckie, zaprezentowane przez hybrydowców w stosunku do swych kolegów z kraju, wymagają ostrej repliki. Czy młody, początkujący poeta ma prawo pisać o drugim młodym, początkującym poecie? Ostatecznie ma prawo. Czy jednak ma prawo natrząsać się, używać obraźliwych epitetów, przybierając pozę wszystkowiedzącego arbitra? To już wydaje nam się tyle przedwczesne, ile niesmaczne. Tymczasem «recenzyjki» «Widzeń» pławią się w zarozumialstwie, choć często grzeszą wobec zasad gramatyki i ortografii. To samo daje się powiedzieć o kąciku porad literackich (podpisanych kryptonimem «Sted»), gdzie apodyktyczne sądy wypowiadane są językiem eksperymentalnym, znośnym może w poezji i prozie artystycznej, ale pretensjonalnym i groteskowym na terenie publicystyki. Chcecie
próbki? Oto ona: «ZYGMUNT S. WARSZAWA. Czytam z Pańskiego listu, że pragnie Pan z całych sił coś wydrukować, zobaczyć własne nazwisko napisane drukarską farbą. Pragnienie naprawdę niewarte tylu zachodów, które można by pożyteczniej, z lepszym skutkiem, dla chwalebniejszych celów itd. Przyśle pan coś dobrego – wydrukujemy. Ale co będzie, jak Pan nic dobrego nie napisze? Jak Pan wtedy ostudzi to wielkie pragnienie, które czytam z Pańskiego listu?». A mimo wszystko, jak ostudzimy te wielkie nadzieje, które czytamy z «Widzeń»? Nie chcemy ich studzić i dlatego życzymy Orientacji wszystkiego najlepszego, co się wykłada przez umiar, umiar i jeszcze raz umiar.”[160]. Kilka numerów później „Nowa Kultura” zamieszcza list Edwarda Stachury, a fragment dotyczący interesującego nas tu wątku brzmi wprawdzie usprawiedliwiająco, ale nie odnosi się do podanego przez (rdc) przykładu, tylko w miejsce argumentu operuje innym przykładem: „Autor artykułu zarzuca dalej apodyktyczność sądów kącikowi porad literackich w «Widzeniach». Przede wszystkim nie jest to kącik porad literackich, tylko zwykłe odpowiedzi redakcji. A jeśli są tam jakieś rady, to nie są wielkie rady, lecz małe rady, zwracanie uwagi raczej na sprawy, które wiem z doświadczenia. Piszę blisko dziesięć lat i mogę trochę o doświadczeniu powiedzieć. I nie apodyktycznie, jak mi zarzuca autor artykułu, tylko w ten sposób: «Wojtek K. Ciechocinek – Będziesz na pewno pisał, tak jak sam będziesz uważał. I tak będzie najlepiej. Ale nie pisz więcej – ’Skamieniałem w wypukłość pogańskich lichtarzy’». «Kazimierz P. – Gdańsk – Przepraszam, że wtrącam się w nie swoje sprawy: Pan chyba ma coś do powiedzenia». Gdzie tu jest apodyktyczność? Gdzie tu jest pławienie się w zarozumialstwie? To mnie najbardziej zabolało. Co do języka «odpowiedzi», który zdaniem autora byłby «znośny może w poezji lub prozie artystycznej, ale na terenie publicystyki jest pretensjonalny i groteskowy», to mogę tylko powiedzieć, że zawsze piszę jednakowo, czy to pisząc opowiadanie, czy list do przyjaciela, czy podanie do Związku Literatów o stypendium”[161]. Krytyczna nota w „Nowej Kulturze” miała również za złe Orientacji rodzaj nadczynności pozaartystycznej. Stachura w cytowanej tu odpowiedzi autorowi „Nowej Kultury” odciął się jednoznacznie i zdecydowanie od organizacyjnych związków z tym ruchem: „Nigdy nie zaliczałem siebie do «pokolenia wstępującego», «pokolenia najmłodszej poezji», «Grupy Widzeń» czy «Orientacji Hybrydy». Mogę powiedzieć przy okazji, że nigdy nie uznawałem podziału na pokolenie takie i pokolenie takie. Nieważne jest, że ten (poeta) jest o 20 lat starszy, a ten o 10 lat młodszy. Znam kilku takich, którzy mają po dwadzieścia parę lat i są ludźmi i znam wielu takich, co mają po trzydzieści pięć, czterdzieści, pięćdziesiąt lat i są czymś niejasnym (...). Proszę bardzo nie łączyć mojego nazwiska z tym wszystkim. Mogę powiedzieć przy okazji, że tak samo jak autor artykułu uważam, że «jeśli dodać, że wszystkie te akcje opracowuje, zaopatrza w komentarz, reżyseruje trzech, czterech ludzi (z Leszinem na czele), to zdumienie przeradza się
w uzasadniony niepokój, czy rozległość zamierzeń może iść w parze z efektywną realizacją». Z tym tylko, że ja mam głębokie przekonanie, że jedno i drugie nie idzie w parze (...). Na zakończenie jeszcze raz proszę nie łączyć mojego nazwiska ani z Orientacją «Hybrydy», ani z Grupą «Widzeń», ani z żadną z organizowanych przez Hybrydy imprezą. I jeszcze proszę nie łączyć na przyszłość mojego nazwiska z jednodniówką «Widzenia», gdzie byłem jednym z «redaktorów», a z której to «funkcji» wycofałem się”[162]. To wycofanie się i odcinanie od „Widzeń” i Orientacji nie było jednak konsekwentne. Wprawdzie na egzemplarzu Dużo ognia Stachura napisze Leszinowi: „Jurkowi Leszinowi – za Toruń przede wszystkim, «Helikon» nasz kochany, za wszystkie dobre, o złym nie wspominając – Sted”, ale w późniejszym wydawnictwie organizowanym przez Leszina i niejako żegnającym Orientację Poetycką „Hybrydy”[163] Stachura figuruje wśród tych, którzy „dokonali oceny materiałów”; on wybiera do tego rocznika wiersze, on pisze słowo wprowadzające. Swoją decyzję tak uzasadniał przyjacielowi: „Leszin zaproponował mi zrobienie wyboru wierszy do Rocznika poetyckiego, który zamierza wkrótce wydać i na który ma pieniądze, które też zamierza wydać. Ale pieniądze są tu ostatnią sprawą mnie interesującą. Zgodziłem się na to, po pewnym namyśle. Powiedziałem, że przyjmuję to, ale jako tak zwaną robotę zleconą, bez wchodzenia do ewentualnego kolegium Rocznika. Leszin, jak Ci może wiadomo, pożarł się mocno z hybrydowcami, a zwłaszcza z panem Gąsiorowskim i ja się nie chcę w to mieszać. Mnie to ani ziębi, ani parzy. Próbowałem niemniej pogodzić Leszina z Gąsiorowskim, tłumacząc Leszinowi, że ze mnie dużej pociechy i tak mieć nie będzie, a z Gąsiorowskim dogadywali się przecież bardzo długo i w ogóle jest to robota, która G. odpowiada, w przeciwieństwie do mnie. Ale nic z tego nie wyszło. Więc robię wybór wierszy i reszta mnie nie obchodzi”[164]. Wcześniej też Stachura nie wykazuje zdecydowania w swej postawie wobec Orientacji. Mierziła go, ale jednocześnie jakby czuł, że jeszcze za wcześnie na chodzenie samopas i dawał się wciągać w publiczne dysputy o poezji w gronie hybrydowców. Kiedy w 1966 roku ukazuje się almanach poetów związanych z „Hybrydami” (Post scriptum) – w zamieszczonej tam dyskusji widzimy obok Bordowicza, Gąsiorowskiego i Jerzyny – również Stachurę, choć w swej wypowiedzi deklaruje zdecydowaną niechęć do teoretyzowania i roztrząsań: „Przez jakiś czas podziw mój nawet wzbudzali ci, co tak swobodnie, ładnie – zgrabnie rozprawiają o poezji w mowie i piśmie. Potem podziw ten przestał być podziwem. Potem to, co przestało być podziwem, stało się powątpiewaniem (...). Ikra i mięso brzany są w okresie tarła trujące. U tych, o których tu na razie mowa, tarło trwa bez końca: dyskusje długie, niby to namiętne, niby to żarliwe, spory wiecznie o to samo lub o nic, lub o to, co zawsze pozostanie sporne, trajlowanie, migdalenie, wrodzone popisy nabytej erudycji, kluby, szkoły, szkółki, teorie, systemy, metody, wielkie słowa, gromkie nazywanie prądem tego, co jest zaledwie minimalnym jakimś ruchem wiatru po mętnej kałuży; co dwa, trzy lata nowe pokolenie, nowe generacje, nowe zmiany warty” (Wartość poezji).
Te „zmiany warty” to oczywiście nawiązanie do głośnej książki Jana Błońskiego o pokoleniu „Współczesności”. Właśnie w lokalu redakcyjnym „Współczesności” 3 listopada 1962 roku odbyła się jedna z dyskusji o młodej poezji, a jej plon wydrukowano w numerze bożonarodzeniowym[165]. Warto tej dyskusji poświęcić więcej miejsca i uwagi, bowiem pokazuje ona trzy sprawy: odbiór literackiego pokolenia ’60 przez bezpośrednich poprzedników, pasywność artystyczną i polemiczną hybrydowców, a także odmienność języków, jakimi posługiwali się z jednej strony Stachura, a z drugiej – inni z „hybrydowego” kręgu. W dyskusji tej wziął również udział Julian Przyboś. I to on, najstarszy w grupie dyskutujących poetów, był najbardziej młodzieńczy i pełen wiary w sztukę. Niemal od drzwi zapytał „młodych kolegów”, na czym zasadzają swoją odrębność i jak chcą głosić swoje myśli, „bo przecież w końcu poeta to taki szaleniec, co bierze się za bary z całym światem”. A za chwilę Gąsiorowski, puszczając mimo uszu zachętę Przybosia, za ważniejsze uznaje ustosunkowanie się do wypowiedzi Janusza Maciejewskiego, zastanawiającego się, czy hybrydowcy są czołówką nowego pokolenia, czy ogonem „Współczesności”. Gąsiorowski: „Jeżeli «Współczesność» chce nas zaadoptować, to my właściwie nie mamy nic przeciwko temu, ale z drugiej strony istnieje coś w rodzaju podziału czy odrębności”. Przyboś się obruszył, bo on sądził, że „tu przyjdą zbuntowani młodzi z transparentem PRECZ ZE ZMURSZAŁĄ WSPÓŁCZESNOŚCIĄ”, a on słyszy postawę „coś w rodzaju”. Jerzy S. Sito prowokował przypomnieniem, że „literatura jest nadal bezwzględną formą walki”, Ernest Bryll, który jeszcze trzy lata temu w „Nowej Kulturze” figurował ze Stachurą na kolumnie „Młodzi”, teraz – jako reprezentant „Współczesności” – ubolewał: „Czasem brak mi wprost tego, że nas nie atakują”. A na to słyszy od Jerzyny, że „ciężarem naszej manifestacji i naszych poszukiwań musi być szukanie przede wszystkim światopoglądu artystycznego”, a pokolenie „Współczesności” – argumentował Jerzyna – trwoniło energię na wypracowanie mitologii zewnętrznej. Jakby Jerzyna zapomniał, ile energii na podobne przedsięwzięcia zużywała Orientacja. Nie udała się ta dyskusja młodym debiutantom, których reprezentowali: Maciej Z. Bordowicz, Krzysztof Gąsiorowski, Zbigniew Jerzyna, Jarosław Markiewicz i Edward Stachura. No, bo jak mogła się udać, skoro Bordowicz obwieszczał, że „typ metaforyczny Grochowiaka czy Śliwonika jest typem, gdzie współpraca aparatu intuicyjnego jest mniejsza niż np. u Gąsiorowskiego”? Nie można wykluczyć, że przebieg dyskusji był korzystniejszy dla hybrydowców, a „Współczesność” w drukowanym zapisie swoje zostawiła na wierzchu. Ale to tylko teoretyczna insynuacja, choć od teoretyzowania w tej dyskusji byli właśnie hybrydowcy. Oto fragment wypowiedzi Jarosława Markiewicza: „Idzie mi o, wydaje się, dosyć aktualną, teorię wiersza, którą przezwycięża. Najprościej sformułuję ją tak: chodzi o wiersz, gdzie w kontekst lirycznego ekstencjonizmu wikła się kontekst krytyczny, o krytykę samego wiersza w jego dotychczasowym biegu (co za tym idzie, o głębszą krytykę treści wiersza, liryki, widzenia, zaufania itd.)”. Stachura w drukowanym zapisie dyskusji występuje raz, jak zwykle bardzo po swojemu:
„Będę mówił od siebie, a nie – my, nas, nasza, nasze. Najpierw chcę powiedzieć o sprawie odrębności. Nigdy nie chciałem być odrębny, oryginalny itd. Nigdy takiego czegoś nie zakładałem. Myślę, że to jest niedobre zakładanie sobie, że ja będę inny, odrębny od wszystkich, oryginalny jak nikt. Bardzo często się słyszy, że pokolenie «pryszczatych» miało wojnę, pokolenie «Współczesności» miało Październik, a my nie mamy, a ja nie mam takiego wielkiego wydarzenia. Chcę powiedzieć, że mnie wystarczy świadomość, że gdybym żył podczas wojny, to bym walczył do ostatniej kropli krwi. Nie czuję się wcale uboższy od ludzi historycznych. Chcę jeszcze powiedzieć, że dużo trudniej żyć bohatersko w czasach normalnych niż w czasach wojennych. Bryll mówił o tym, że młodzi chcą zawsze zniszczyć starych, że taka gra, taka walka toczy się zawsze przy wschodzie nowego pokolenia. Temu zaprzeczam. Jestem młody, a nigdy nie miałem w głowie tego, żeby niszczyć starszych poetów. Znam tylu młodych poetów i nie słyszałem, żeby mówili, że muszą zniszczyć tych starszych. Mówi się ciągle – pokolenie takie, pokolenie takie. Myślę, że trochę za dużo tych pokoleń, chociaż sądzę jednocześnie, że każdy wielki poeta jest sam całym pokoleniem”. W praktyce upominania się o swoje, w respektowaniu praw rynku wydawniczego i czasopiśmienniczego, w rozpoznawaniu sieci powiązań, zależności i układów Stachura nie był takim idealistą; wiedział dobrze, że liczą się również dojścia i znajomości, które jakości wierszom nie dodadzą, ale skrócą im drogę do druku. Sam, kiedy już zyskał pozycję i wyrobił nazwisko, pomagał przyjaciołom w przepychaniu się na łamy. Są tego liczne dowody również w korespondencji Stachury. Jest to okres, kiedy Stachura jeszcze ani w teorii, ani we własnej praktyce pisarskiej wyraziście nie zanegował potrzeby rozgraniczeń gatunkowych, nie doszedł do późniejszych radykalnych wniosków, że wszystko jest poezja, jeszcze nie próbował tworzyć swoiście paradoksalnego systemu rozumienia roli pisarza-artysty, systemu, który mógł prowadzić do rezygnacji z pisania, bo poezja stawała się sposobem życia, a nie efektem zestawiania słów. Stachura „od zawsze” źle wyrażał się o tak zwanej konwencjonalnej literaturze. Pisał o tym Krzysztof Mętrak przy okazji omawiania prozatorskiej książki Ryszarda Milczewskiego-Bruno Jak już to już: „Zbyt słabo się podkreśla fakt, że autorzy ci – od Stachury do Bruna – gardzili «literaturką» (tak to nazywali), a więc tymi konwencjonalnymi chwytami, jakich imają się zawodowi pisarze i ich młodzi naśladowcy. Literatura była dla nich doświadczeniem cokolwiek «mistycznym» (...), kto tego podobnie jak oni nie rozumiał, ten był wrogiem, zwyczajnym producentem literackiej sieczki, wypełniającej tygodniki i miesięczniki”[166]. Zdaniem ówczesnego Stachury-jednym z głównych grzechów pisarzy jest właśnie literacka poprawność. „W teraźniejszych (otwieram cudzysłów) cywilizowanych (zamykam cudzysłów) czasach napisanie poprawnego, drukowalnego wiersza, to znaczy mogącego figurować na łamach pisma literackiego, nie jest sprawą trudną. Poprawnych i nawet bardzo poprawnych wierszy była w pakiecie nadesłanym do rocznika spora ilość. Ale jak mówiłem, poprawny wiersz to jest nic wielkiego (...). Trzeba mieć coś
do powiedzenia, czyli mieć wrażliwość, wyobraźnię i trochę przebytych dni i nocy (...). Trzeba więc mieć coś do powiedzenia i jeśli chce się to powiedzieć, to trzeba to jakoś zrobić, jakoś napisać, a nie pisać poprawnego wiersza, wiersza pogodynki czy czegoś w tym rodzaju”[167]. W okresie pisarskiego startu Stachura miał pełną świadomość znaczenia formy w utworze literackim. Dowodzą tego nie tylko rękopisy ujawniające szlifowanie zdań i szukanie dla treści najwłaściwszego kształtu językowego. „Praca nad formą tego, co robi [poeta – przyp. M.B.] to jest natomiast zupełnie co innego. Nad tym musi napochylać głowę prawie tak nisko, co nad treścią swoich słów. Inaczej nie byłby artystą” – napisze na marginesie rozważań o wierszach Mieczysława Czychowskiego[168]. A w „Widzeniach” w odpowiedzi jednemu z młodych autorów proponującemu wiersz do druku: „Pisze Pan: «Z radością witam zorganizowanie corocznej Nagrody Poetyckiej dla poetów amatorów». Poetów amatorów nie ma; tak jak nie ma murarzy amatorów, szewców amatorów. To jest wszystko praca. Ciężka praca rąk i głowy. Wiersz Pana – nawet nie amatorski”. „Nie wygłaszałem nigdy deklaracji, że chcę «być twórcą literatury całkowicie nowej, poważnej, zaangażowanej». Dla mnie «literatura całkowicie nowa» – to jest nazwa śmieszna. Literatura nowa czy literatura nowoczesna, plastyka nowoczesna, sztuka nowoczesna – to są dla mnie nazwy śmieszne. Coś, co jest sztuką – jest sztuką i koniec. Ja sobie nie wyobrażam, żeby tam nie było nowości, powagi i zaangażowania. Autor artykułu cytuje strofę z mojego wiersza, który wydaje mu się «bardzo piękny»i pisze dalej, że «jego zaangażowanie nie rzuca się dostatecznie w oczy». Ja nie mogę takiego zarzutu uznać i przemyśleć”[169]. Edward Stachura żywił szacunek wobec dokonań literackich świadczących o najwyższych kosztach wewnętrznych twórcy, uważał, że poetą się jest, a nie bywa. Norwida, mimo autorstwa formuły, z którą Stachura się nie zgadzał, zaliczał do kategorii twórców będących poetami zawsze, a nie tylko w okresach twórczych uniesień i pisania wierszy. Bo wierszy nie można wymyślać, wiersz musi być literackim zapisem głębokiego przeżycia, w przeciwnym bowiem wypadku będzie martwy. „Wiersze martwe. Rekwizyty, których Pan używa, są sztuczne. Renesans poezji może być na pewno przez konkret. Nie ma go u Pana. Może dlatego nic nie żyje w Pana wierszach, nie oddycha. Nic nie pulsuje”[170]. I nawet później, dużo później Stachura będzie szukał w czytanych utworach owej trudnej do zdefiniowania cechy, której zaprzeczeniem jest koncept, nadmiar samowiedzy, gra.
Drzwi do „Twórczości” Pewnie to młodych trochę zdziwi, ale za Polski Ludowej nie wszyscy, tak jak dziś, pisali książki. Natomiast czytaniem zajmowali się nawet cenzorzy. Czytaliśmy dużo, także z nudów. Bo nudno było za oknem i szaro, nawet ubarwiająca świat telewizja nie miała kolorów i tylko trzy programy: program pierwszy, program drugi i program partii. Kto był cenzuralny lub godził się na cenzorskie udoskonalenia, ten nie mógł narzekać na brak miejsca w państwowej prasie. Zwłaszcza w tygodnikach społeczno-kulturalnych sztuce, a więc i literaturze, dawano sporo powierzchni, którą redakcje starały się (nie wszystkie oczywiście i nie zawsze) sensownie zagospodarowywać. Najwyższą pozycję na rynku czasopism literackich zajmował miesięcznik „Twórczość”[171]. Wypracował ją sobie dopiero za czasów Jarosława Iwaszkiewicza[172] Jarosław Iwaszkiewicz – wielki pisarz, mało kto twierdzi inaczej. A człowiek? Sporo już o tym powiedziano i napisano, ostatnio coraz sprawiedliwiej, bo obciążając obie szale wagi, i to głównie faktami, do tego oglądanymi bez okularów umazanych doraźną polityką. Choć przecież Iwaszkiewicz, niejako w imieniu całego środowiska pisarskiego, w polityce uczestniczył, pisał – zwłaszcza jako długoletni prezes Związku Literatów Polskich – czynami „biografię polityczną” (tak Marek Radziwon określa swą znakomitą książkę Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie). Zaczyna się też – bez potępień lub zachwytów – dociekać przyczyn dystansu Iwaszkiewicza wobec haseł, głoszących, że męczeństwo jest najwyższym wyrazem patriotyzmu, szukać źródeł aprobaty pisarza dla postaw wywiedzionych z myślenia, że bez rachunku zysków i strat ponosi się realne, konkretne ofiary w imię działań symbolicznych, zastanawiać nad wpływem warunków, jakie współprzyczyniły się u Iwaszkiewicza do odpornego na działanie czasu przekonania o fatalizmie ludzkiego losu. Ów fatalizm nie przeszkadzał Iwaszkiewiczowi w działaniu, ale najprawdopodobniej wpływał na dobór i hierarchię celów oraz taktykę postępowania. Wybór na prezesa Związku Literatów Polskich w 1959 roku był na pewno jakoś – oczywiście nieoficjalnie i nieformalnie, w ramach ówczesnej schizofrenii życia publicznego – uzgodniony z władzą, która polityczną mądrością nie grzeszyła, ale nie była już na tyle głupia, aby w starciu z tym opiniotwórczym środowiskiem forsować na szefa organizacji zawodowo-twórczej pisarza z legitymacją partyjną. „Serwilista” – mówili z pogardą o bezpartyjnym prezesie także ci, którzy z demonstracyjnym obrzydzeniem patrzyli na flirt Iwaszkiewicza z władzą, a jednocześnie bez skrupułów obmacywali tę władzę w okolicach portfela i korzystali z przeróżnych
stypendiów, domów pracy twórczej, nagród „uświnionych” sporymi pieniędzmi. Autor Sławy i chwały miał mocną pozycję po obu stronach barykady, o czym część środowiska chętnie zapominała. Z Iwaszkiewiczem władza musiała się, bo chciała – dla własnych korzyści – liczyć. Dlatego pozwolono mu na drukowanie tekstów, które gdzie indziej nie miały cenzorskich szans, czy na włączenie do zespołu redagującego „Twórczość” także osób z hakami w życiorysie (przeciwko Ziemowitowi Fedeckiemu i Jerzemu Lisowskiemu swego czasu prowadziły postępowanie UB i SB). Na łamach Iwaszkiewiczowej „Twórczości” miały swój przedksiążkowy start niemal wszystkie ważniejsze utwory pisarskiej czołówki, a dla początkujących autorów, nie mówiąc o debiutantach, znalezienie się w takim doborowym towarzystwie stanowiło nobilitujący przystanek, po którym już tylko Nobel albo równie przez część środowiska ceniony atak na autora w „Trybunie Ludu” (centralnym dzienniku partyjnym). Stachura dość wcześnie postanowił zapukać do drzwi „Twórczości”, ponieważ niemal od pisarskich początków w ocenie własnych tekstów był, jak we wszystkim, maksymalistą. Ale to, co wspomina Mirosław Derecki, nawet czytającym Stachurę na klęczkach może wydać się przynajmniej odrobinę zawyżoną samooceną. Otóż Derecki miał 2 lutego 1960 roku czytać utwory Stachury na jego wieczorze autorskim w lubelskim klubie „Nora”. Próbę robili na pięterku kawiarni „Lublinianka”: „Na «górce» panował spokój; o tej porze nie bywał tam jeszcze nikt. Czytałem strofę za strofą, a Stachura w skupieniu, przymknąwszy oczy, towarzyszył szeptem, prawie bezgłośnie – jakby się modlił. W pewnym momencie posłyszałem, że coś głośno mówi. «Co takiego?» – podniosłem głowę znad kartki. «To – godne Homera! To – Homer; to – Homer!...» – powtarzał Sted z upojeniem. Zatkało mnie. Nie wiedziałem, jak się zachować, co powiedzieć. Był śmieszny, ale i jakoś. wzniosły zarazem w tej swojej egzaltacji, w tym bezgranicznym zachwyceniu.”[173]. Jak widać – Stachura już wtedy, gdy był jeszcze literacko dość mały, wielkie miał o sobie wyobrażenie. Niewyobrażalnie wielkie. Julian Przyboś, w tamtym czasie będący p.o. Apollina na polskim poetyckim Parnasie, w Zapiskach bez daty przytacza taki epizod ze Stachurą: „Pisze coraz lepiej, a ma o tym, co pisze, najlepsze mniemanie. To dobrze, w jego wieku bardzo potrzebne. Pamiętam, jak kiedyś w kawiarni przeczytał w mojej obecności w świeżo wyszłym «Przeglądzie Kulturalnym» mój wiersz Kartka znad Adriatyku. Był bardzo poruszony, wargi mu się nie chciały dopasować, jąkał się: «To. to. lepsze niż moje! A wie pan, że ja się uważam za największego poetę świata»”. Ten największy poeta świata wiedział jednak, że ciągle jeszcze w zakresie literackiego rzemiosła można się czegoś nauczyć, a od życia otrzymał niejedną lekcję, z której wynikało, że dla takich jak on – szkoła nie jest najlepszym miejscem do nauki. Bardzo wierzył w siebie, ale też szybko, jeszcze za toruńskich czasów, nauczył się, że na starcie, nie mając spopularyzowanego drukiem lub pilotowanego liczącą się rekomendacją nazwiska, trzeba szukać wsparcia. Nie żebrać, nie klamkować, ale upominać się o swoje, przepychać przez tłum kandydatów na pisarzy, z których zapewne połowa uważa, że są co najmniej genialni. Kręcąc się w młodoliterackim środowisku stolicy, Stachura szybko
odkrył jedną z jego tajemnic: że droga do prawdziwej literackiej sławy i chwały wiedzie przez Iwaszkiewicza „Twórczość”. W czasach przedkomputerowych autor petent nie był dla porządnych redakcji wyłącznie tworem wirtualnym, który przesyła tekst pocztą elektroniczną. Autor miał „materialną konsystencję” nietraktowaną jak futerał do przechowywania talentu, a w redakcjach czasopism literackich toczyło się także życie towarzyskie, w różnych aspektach, przejawach i odgłosach. „Twórczość” i wtedy mieściła się na Wiejskiej, w przestronnych pokojach pamiętających przedwojenne czasy. Atmosferę redakcji z tamtego okresu z sentymentem wspomina Marek Nowakowski w autobiografii literackiej zatytułowanej Pióro: „W tej nobliwej redakcji przede wszystkim urzekała atmosfera, żeby tak rzec, staroświecka. Wyobrażałem sobie dawne tego rodzaju sanktuaria, znane z pamiętników, wspomnień starych pisarzy redakcje «Skamandra», «Chimery» Miriama-Przesmyckiego, «Biesiady Literackiej», «Ateneum». Albo gabinety wydawców, Gebethnera, Mortkowicza, Hoesicka. Zdarzało się, że zbieraliśmy się w gabinecie redaktora naczelnego, Starego, jak nazywali Jarosława Iwaszkiewicza współpracownicy, i słuchaliśmy jego wspominków (...). Pamięcią był obdarzony imponującą i słuchałem jak urzeczony jego zmiennego głosu przechodzącego od barytonu w cienki, nieco skrzekliwy dyszkant. Patrzyłem na wielkie, mocne dłonie spoczywające na biurku. Niekiedy przesuwał po nas najmłodszych wzrokiem wielkiego kota lustrującego łowną zwierzynę”. Bohater wczesnej prozy Marka Nowakowskiego – pisywanej w czasach, które autor wspomina – owo „przesuwanie wzrokiem” po łownej zwierzynie określiłby pewnie mniej elegancko, a bardziej jednoznacznie, aby także czytelnik spoza środowiska literackiego poczuł się wtajemniczony. To były czasy, kiedy słowo homoseksualista dla „zdrowej części społeczeństwa” brzmiało jak obelga, a określenie „biseksualista” jeszcze nie weszło do obiegu. Ale młodzi pisarze wiedzieli, że wielki Tomasz Mann mówił, iż źródłem prawdziwej twórczości jest napięcie między biegunami mózgu i genitaliów, więc ten i ów, bez troski o sprawiedliwość, tylko jeden z biegunów wytrwale faworyzował, nie będąc ciągle pewnym płci swego Amundsena. Młodszy od Edwarda Stachury, a będący wówczas na literackim dorobku Janusz Anderman, idąc po uścisk dłoni Iwaszkiewicza gratulującego honorowego wyróżnienia w „Czytelnikowskim” konkursie na debiut powieściowy, taką otrzymał radę od starszego kolegi: „– Uważaj – ostrzegał mnie Stachura, gdy szedłem na rozdanie nagród – uważaj na Iwachę; mnie też on dawał kiedyś nagrodę i niby w policzek mnie chciał pocałować, a ja patrzę, że on mnie w szyję próbuje, skubany, więc wiesz”[174]. Niech nas nie zmyli ton tej wypowiedzi, mogący świadczyć o emocjonalnym dystansie wobec szefa „Twórczości”. Słowa Stachury, zachęcającego młodszego kolegę do dystansu dosłownego, są co najwyżej dobrotliwym żartem z Iwaszkiewicza, który – patrzcie ludzie! – aż po szyję Stachury jest zanurzony w grzechu. Anderman otrzymał konkursowe wyróżnienie za książkę Zabawa w głuchy telefon. Ukazała się w 1976 roku. Mniej więcej w tym samym czasie Stachura pisze do „Iwachy”
list (datowany: 17 XII 1976 roku) zaczynający się jakże innymi słowy: „Kochany Panie Jarosławie”. Być może komuś sprawi zawód informacja, iż – owszem – jest to początek gorącego wyznania, ale dotyczy banalnie platonicznego uczucia, jakim jest ludzka wdzięczność. Pisał Stachura: „Wielkie dzięki za tyle dobrych słów. Co mogę powiedzieć? To, że – rzecz jasna – bardzo mnie raduje, że Pana tak bardzo uradowałem. I to, że jestem zachwycony Pańskim zachwytem (...). Spotkałem à propos dwudziestolatków i trochę powyżej tej poprzeczki, którzy mówili mi, że czytali i że owszem, może być, ale jednak to i tamto, i tamto, i tak dalej. W każdym razie mowa sucha i oziębła, a co najwyżej letnia jak zupy w naszych barach mlecznych. Więc można by zapytać: kto ma dwadzieścia lat? Albo: kto ma dwudziestoletnie, a kto osiemdziesięciogorące serce?”. Iwaszkiewiczowy zachwyt nie był dla Stachury zaskoczeniem. Tym razem dotyczył prawdopodobnie opowiadań drukowanych w 1976 roku w „Twórczości” (weszły potem do tomu Się), ale przecież już od debiutanckiego zbioru opowiadań Jeden dzień Iwaszkiewicz był pod urokiem tej twórczości, czemu dawał wyraz nie tylko na łamach prasy. W dzienniku (zapis z 26 marca 1962 roku), na marginesie refleksji wywołanych sesją naukową poświęconą swemu starszemu kuzynowi, wybitnemu kompozytorowi Karolowi Szymanowskiemu (który wprowadzał Iwaszkiewicza w świat sztuki, a który podobno żartobliwie, ale z miną smutną powiedział w jednej z paryskich kawiarni na rok przed śmiercią: „Już mi się chłopczyki znudziły, a trzeciej płci jak nie ma, tak nie ma!), nazywa pisanie Stachury „niezwykłym” („Twórczość” drukowała wtedy fragmenty poematu Dużo ognia). Zapoznawszy się podczas pobytu w Wiedniu z pierwszą powieścią Stachury – notuje w dzienniku (8 grudnia 1968 roku): „Skończyłem tutaj (w październikowym numerze «Twórczości») Całą jaskrawość Stachury. Coś tak czystego, prostego, pięknego dawno nie czytałem”. Dwa miesiące później (2 lutego 1969 roku), w kiepskim nastroju spotęgowanym grypą, robi w dzienniku remanent polskiej literatury współczesnej drukowanej legalnie w kraju i wśród nielicznych atutów wymienia Edwarda Stachurę: „Związek już splajtowany, a to, o czym się mówi przedtem i o czym potem będzie się mówiło, to przecież nie jest literatura. Jakaż to literatura bez Miłosza, Gombrowicza, Andrzejewskiego, Mrożka i tylu innych. Kojan, Krasiński, Pytlakowski – to nie literatura. Bryll na pociechę to trochę za mało – i Stachura”. Poza trzema (a właściwie dwoma, bo jeden jest w dwóch wariantach) listami – nie zachowały się utrwalone na piśmie ślady kontaktu z Iwaszkiewiczem, kierującym tak przecież ważną dla Stachury redakcją. Tu, bez wyczekiwania w długiej kolejce, drukował teksty swoje i przyjaciół, a obecność na łamach „Twórczości” dawała nie tylko kontakt z czytelniczą elitą, ale także była znakiem jakości respektowanym przez inne redakcje, otwierające wtedy ochoczo swe łamy. Ten brak u Stachury śladów z gatunku „czarno na białym” może mieć powód bardzo prozaiczny: bezpośrednie kontakty pisarzy, wbrew plotkom, wpierw nie przekraczały zdawkowego charakteru, bywały ze strony Iwaszkiewicza kurtuazyjną, życzliwą dla rozmówcy pogawędką, a później, kiedy Stachura
umocnił swą pozycję na literackiej giełdzie, Iwaszkiewicz informacje o prywatnych sprawach swego pupila uzyskiwał jedynie drogą pośrednią (dlatego dziennikowy zapis na ten temat asekurował słowem „podobno”). Natomiast wiele wskazuje, że pisarstwo Stachury, niemal od samych początków publicznego zaistnienia na liczących się łamach, uruchamiało w sercu starzejącego się Iwaszkiewicza jakiś dziwny rozrusznik nadający wibracji wspomnieniom z młodości, ożywiający nie tylko obrazy, ale i budzący z drzemki głód tamtych emocji, na które tylko młodość ma niepodzielny monopol. W jednym z dziennikowych zapisków Iwaszkiewicz powątpiewa, czy ktoś kiedyś będzie w stanie napisać jego prawdziwą biografię. Bo jak, jakim sposobem, bez pomocy języka poezji, pokazać obecność i skutki cechy uważanej przez Iwaszkiewicza za najważniejszą z ważnych: intensywności przeżyć? Czy – przez długie lata ekstatyczna – twórczość Stachury, której bohater z takim smakiem i zachłannością opycha się wrażeniami, który widzi i słyszy nie tylko to, co jest dostępne oczom i uszom, dla którego świat składa się z samych ważnych kawałków, a w związku z tym życiu nie można dać spokoju nawet na moment – czy to nie jedna z poszlak w procesie dochodzenia przyczyn, dla których pisanie Stachury to dla Iwaszkiewicza coś znacznie więcej niż tylko artystycznie satysfakcjonująca lektura? Notuje w dzienniku: „A jednocześnie wspomnienie dawnych spraw, tamtych ludzi, tamtych nastrojów. Czy dzisiaj młodzi czują tak samo? Wiersze Stachury także niezwykłe w ostatniej «Twórczości». Może on tak właśnie czuje jak ja wtedy”. Skoro intensywność przeżyć uznaje Iwaszkiewicz za najważniejszy swój dar od natury, a jednocześnie z utratą tego prezentu od losu najtrudniej mu się pogodzić, to znalazłszy kogoś literacko uzdolnionego, kto agituje za tym, aby „żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie” – może tego kogoś albo zazdrośnie podziwiać, albo go wspierać. Ktoś z klasą i pozycją Iwaszkiewicza potrafi łączyć jedno z drugim. Wspierał go więc nie tylko w literackich potrzebach. Wspomina leśniczy Władysław Majdański, w którego lasach Stachura imał się drwalki, że podczas niedzielnych proszonych obiadów w leśniczówce pisarz mało mówił o sobie, za to chętniej o ludziach mu życzliwych. Wymieniał ze szczególną wdzięcznością Jarosława Iwaszkiewicza, którego wstawiennictwu – jak twierdził – zawdzięcza mieszkanie w Warszawie i ułatwienia w zagranicznych wyjazdach. „Czym twórczość Stachury tak ujęła Iwaszkiewicza?” – zastanawiał się także Rajmund Kalicki, który przez pewien czas, także ze względu na prace translatorskie dotyczące Borgesa, był w bliskich i serdecznych kontaktach ze Stachurą i przegadywali wiele chwil nie tylko w lokalu „Twórczości”. „Można by o tym pisać bez końca, ale powiem krótko. Myślę, że zrozumieniem pewnej metafizycznej prawdy: życie to chodzenie po górach, to jedyna dostępna nam postać raju. Pod nami jest otchłań. Pod nami nieistnienie. Pustka lub (jak chcą niektórzy) piekło. Ta radość z bycia – radość, gdy pada deszcz albo śnieg, a cały świat mieści się we wgłębieniu dłoni – to właśnie temat dla pisarza. Radość lub jej
brak”[175]. Iwaszkiewicza zachwyty Stachurą budziły także zazdrość u niektórych literackich konkurentów i rodziły złośliwe uwagi, a te do Stachury niekiedy docierały. Raz odczuł to szczególnie mocno, choć powód – sam w sobie – powinien być wyłącznie źródłem satysfakcji. Otóż Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, na siedemdziesięciolecie urodzin i pięćdziesięciolecie twórczości, władza ludowa urządziła fetę aż w Belwederze. Wręczono mu tam najwyższe w PRL odznaczenie – Order Budowniczych Polski Ludowej, dekorował przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki, w uroczystości wzięła udział cała partyjna góra z Władysławem Gomułką na czele. Iwaszkiewicz, z pewnością autentycznie wzruszony, nie stracił głowy i wykorzystał okazję, żeby przypomnieć zebranym, z kim mają zaszczyt, oraz udzielić partyjnym szychom korepetycji z literatury polskiej: „...Przypominam sobie Żeromskiego, który tak pięknie o mnie napisał. Przypominam sobie Reymonta, który przed śmiercią prosił, aby przemówić nad jego trumną. Przypominam sobie Kadena-Bandrowskiego, który słusznie krytykował moje pierwsze utwory, Nałkowską, która wyliczała błędy w mojej polszczyźnie, przypominam sobie Boya Żeleńskiego, który swoją recenzją o Lecie w Nohant rozpętał entuzjazm, przypominam sobie Karola Irzykowskiego, który na śmiertelnym łożu objął mnie i powiedział: panie Jarosławie, pan pozwoli, że pana pocałuję w policzek, bo jeszcze żeśmy się nigdy nie pocałowali”. A na koniec Iwaszkiewicz powiedział: „I w imieniu wszystkich moich kolegów, którzy są razem ze mną zaszczyceni tym, że chcieliście mnie nazwać budowniczym Polski Ludowej, składam, powtarzając słowa jednego z najmłodszych naszych pisarzy, «wielkie dzięki»”. Ten pisarz to oczywiście Edward Stachura, a zwrot „wielkie dzięki” pochodził z jego opowiadania Nocna jazda pociągiem, które kończy się tak: „Że już żyję taki kawał czasu: dwadzieścia parę lat, wielkie dzięki. Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki. Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki. Że są pola i lasy, i słońce, i lasy cieniste, wielkie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki”. Relację z jubileuszu Iwaszkiewicza w Belwederze, jako czołówkę pierwszej strony, zamieściło „Życie Warszawy”[176]. Wydrukowano tam też tekst wystąpienia Jarosława Iwaszkiewicza z tym nawiązaniem do Stachurowego „wielkie dzięki”. O echach tego publicznego zachwytu informuje Stachura nauczycielkę sandomierskiego liceum, Zofię Bażant (o tej znajomości – w rozdziale Polonistki i Polonia): „Pisze Pani, że to chyba wielka radość dla mnie, że Iwaszkiewicz tak mnie cytuje i nawet w Belwederze, w sali Pompejańskiej wspomniał o mnie obok Żeromskiego, Nałkowskiej, Irzykowskiego. Przeczytałem o tym w gazecie, to znaczy odszukałem gazetę, gdzie było Jego przemówienie. Więc na pewno nie jest mi to niemiłe, na pewno. Bardzo to ładnie ze strony Iwaszkiewicza. Nie spodziewałem się. Wielu ludzi mówi mi, że też się
tego nie spodziewali. Że to świadczy o jego klasie. Przy okazji mówią, że jestem klasykiem do kwadratu, bo cytowany przez żyjącego klasyka. Więc miłe to wszystko jest i śmieszne są echa, ale są też złośliwe żądła w moją stronę z tego powodu”[177]. Stachura starał się swoje zadomowienie w „Twórczości” wykorzystywać do przecierania przyjaciołom drogi na te łamy. Uważał, że jego kolegom redakcje nie robią łaski, bo przecież wiersze jego kolegów nie mogą być złe, skoro ich autorzy są jego przyjaciółmi. Niektóre zachwyty Stachury dziwią nie tylko mnie. On też się dziwił, ale niejako w drugą stronę. „Chciałem w «Twórczości» wydrukować kilka wierszy J. Żernickiego, ale nie podobały się. Dziwi mnie niezmiernie”[178]. Wiedział jednak, za sprawą wielu doświadczeń i obserwacji, że jeśli do „Twórczości” (a dotyczyło to także innych zaprzyjaźnionych redakcji) dostarczy wiersze dwóch jednakowo dobrych autorów, to ten, który przysłał wiersze pocztą, ma szanse znacznie mniejsze niż autor utworów dostarczonych za pośrednictwem Stachury. „Mówiliśmy o wierszach do «Twórczości». Więc przyślij, a ja zaniosę Fedeckiemu albo jak wolisz, to wyślij od razu tam. Jak wolisz. Ja myślę, że lepiej będzie, jak ja z nimi pójdę”[179]. A to nie było tak, że kierownik działu poetyckiego w „Twórczości” często się wahał w ocenie, łatwo ulegał sugestiom, więc pośrednictwo Stachury pomagało mu w podejmowaniu decyzji. Ziemowit Fedecki miał własny przyrząd do pomiaru zawartości poezji w wierszach i potrafił, jeśli zachodziła konieczność, powiedzieć „nie” nawet wierszom swego szefa. Zdarzyło się to dwa razy. Opowiadał Annie Żebrowskiej o takim odmownym potraktowaniu Iwaszkiewicza: „Po śmierci Gagarina napisał wiersz Do córek Gagarina. Powiedziałem, że większa tragedia jest wtedy, gdy pijany motocyklista śmiertelnie potrąci stojącą na przystanku panią Kowalską – jej córki nie dostaną nawet odszkodowania. Dla Gagarina było to ryzyko zawodowe. Spytał tylko: «Rzeczywiście takie złe? No to wyrzuć!»”[180]. Niekiedy to podsadzanie kolegów na wysokość łamów „Twórczości” przysparzało Stachurze nie tylko satysfakcji. Z listu do Janusza Żernickiego: „Janusz, zostałem z Twojego powodu strasznie opieprzony. Kiedy przyszedłem do «Twórczości», pokazali mi szczotki X numeru, gdzie, jak Ci pisałem, jest Miesiąc adwentowy i Miesiąc ptaków z Kapitolu. Pokazali mi potem «Współczesność», gdzie już wydrukowany jest ten drugi wiersz, i pytają: Edziu, co to wszystko znaczy? Potem się posypały na mnie uderzenia i razy, które odczułem bardzo boleśnie z różnych względów. Był przy tym Mietek Czychowski, który przy okazji to, co piszę, zaświadczy”[181]. Pewnie zaświadczyłby, w razie potrzeby, nie tylko o „opieprzaniu”, ale także o tym „Edziu”, czyli godnej pozazdroszczenia familiarności, z jaką do ich kolegi, któremu jeszcze tak niedawno pomagali w pisarskim zaistnieniu, zwracają się w redakcji najważniejszego w Polsce czasopisma literackiego. Książki Stachury poprzedzał druk całej ich zawartości lub fragmentów (na przykład opowiadania ze zbioru Się) na łamach miesięcznika „Twórczość”, z satysfakcją dla obu stron. Aż do Fabula rasa. Ten maszynopis wywołał w zespole redakcyjnym duże różnice zdań na temat literackiej
wartości utworu oraz sensowności jego drukowania. Lojalny wobec pracodawcy Henryk Bereza jedynie bardzo ogólną uwagą na łamach macierzystego miesięcznika skwitował obrady kolegium: „Decyzja druku utworu w «Twórczości» doprowadziła do dramatycznych wydarzeń w zespole redakcyjnym”[182]. Za prozę w „Twórczości” odpowiadał Julian Stryjkowski. Iwaszkiewicz cenił jego dorobek, ale nie wszystkie utwory budziły zachwyt. Złe miał zdanie o Przybyszu z Narbony, a że się z tym nie krył – Stryjkowski się obraził i długo ze sobą nie rozmawiali. Jego zażyłość z rodziną Iwaszkiewicza sięgała początku lat pięćdziesiątych, bywał częstym gościem na Stawisku. „Nazywaliśmy go Aronkiem, choć naprawdę nazywał się Pesach Stark. Ojciec wysoko cenił Głosy w ciemności i mówił, że zgodził się zostać naczelnym «Twórczości», żeby opublikować tę powieść, bo przez dziesięć lat nie była dopuszczana do druku”[183]. Stryjkowski był zdecydowanie przeciwny drukowaniu Fabula rasa. Iwaszkiewicz cierpliwie próbował przekonywać, że redakcja ma coś w rodzaju moralnego obowiązku wobec Stachury, że nawet najwybitniejszym zdarzają się utwory zaskakujące swą dziwnością, że nie wiadomo, jaki będzie kolejny etap tego pisarstwa, a poza tym trzeba w szczególnych sytuacjach wznieść się ponad własne uprzedzenia i poczucie nieomylności. Bo Stryjkowski miewał niekiedy redaktorskie opory trudne do racjonalnego wytłumaczenia (Maria Iwaszkiewicz: „Nigdy nie chciał wydrukować żadnego utworu mojego męża Bogdana Wojdowskiego, który też był Żydem i pisał opowiadania o tematyce żydowskiej”). Niski, szczupły, jakby za mały dla zasobów rozsadzającej go energii. Marek Nowakowski na wieczorze pamięci Juliana Stryjkowskiego w Polskim PEN Clubie powiedział (spisane z taśmy przez Mariusza Kubika): „Był człowiekiem wielkich namiętności, co jest niewątpliwie potrzebne, żeby pisać takie dzieła – trzeba mieć energię, siłę. Ta namiętność w jego ciele była widoczna – w reakcjach, zachowaniach”. Jedną z takich reakcji zaprezentował podczas kolegium redakcyjnego poświęconego utworowi Stachury. Ale najpierw trwała dyskusja. W najtrudniejszej sytuacji był Henryk Bereza. Oto miał do czynienia z krańcowym przypadkiem wykreowanego przez siebie „życiopisania”. Na redakcyjny użytek musiał rozdzielić oba składniki tego krytycznoliterackiego zaklęcia. I teraz miał z tym problem. „Do żadnej jednoznacznej oceny tego utworu nie jestem zdolny” – wyzna w 1978 roku. Interpretacyjna głębia sprawiała chwilami wrażenie dołu, z którego wyjść Berezie nie było łatwo: „Narracji (jest to narracja poetycka, z dyskursem nie ma to nic wspólnego) Edwarda Stachury w Fabula rasa potrafię towarzyszyć duchowo tylko w części. Nie jest to rzecz wyjątkowa, tak się dzieje często. U wielkich, małych i różnych pisarzy, zwłaszcza zaś u różnych myślicieli i filozofów, istnieją sfery słowa niedostępnego, przyjmuje się ich istnienie do wiadomości, przemierza się je dla sprawdzenia, czy w niedostępności nie pojawi się dostępność, próby sprawdzenia ponawia się czasem, potwierdzają one często trwałość tego stanu rzeczy, zdarza się jednak, że ciemne staje się ni stąd, ni zowąd jasne, że do niedostępnego udaje się dostąpić”[184].
Ciemne było jasne dla Ziemowita Fedeckiego: „Fakt pozostaje faktem – infantylnie mistyczny, mało oryginalny filozof Stachura przesłonił całkowicie wyjątkowo oryginalnego Stachurę poetę”[185]. Znając kryteria i upodobania innego z członków zespołu „Twórczości”, Andrzeja Kijowskiego, można się domyślać, co sądził o Fabula rasa, będącej przedmiotem obrad kolegium redakcyjnego. Półtora roku później, po pogrzebie Edwarda Stachury, zanotuje w dzienniku: „Szpitale i poradnie psychiatryczne zmieniają się w centra literatury, a Związek Literatów w dom wariatów (...). Dlaczego jesteśmy wariaci? Dlatego, żeśmy drugorzędnej rzeczy przypisali wartość najwyższą. Pisanie jest wspaniałą rzeczą, kiedy służy jakiejś większej rzeczy, ale samo w sobie – samo i dla siebie – jest niczym i poświęcenie mu żywota jest obłędem takim samym, jakim byłoby skupienie całej uwagi na liczeniu gwiazd na niebie”[186]. Stryjkowski nie był więc odosobniony w sceptycyzmie. Odmawiając utworowi Stachury walorów literackich i myślowych, argumentował, że przecież „Twórczość” ma wysoki próg drukowalności i dopóki on odpowiada za poziom publikowanej prozy, nie widzi powodu, aby robić wyjątki. – Drukujemy! – podsumował Iwaszkiewicz. Na co Stryjkowski, który nawet w chwilach uniesień sięgał Iwaszkiewiczowi jedynie do ramion, poderwał się z fotela, stał przez chwilę, jakby szukając słów adekwatnych do sytuacji, ale widocznie nie znalazł, bo ruszył ku drzwiom z okrzykiem: – Ja protestuję! Ja odchodzę! „– No i bardzo dobrze – wrzasnął Iwaszkiewicz za nim – pismo stworzyło się dla ciebie, żebyś miał gdzie wydrukować Głosy w ciemności, cholero...” (zanotował Kijowski w dzienniku). Nie uwzględniono jedynie warunku, jaki Stachura postawił: aby utwór ukazał się bez nazwiska autora (próby wydawania swych książek bez uwidaczniania na nich nazwiska podejmował Stachura już od czasów Całej jaskrawości). Zapis w dzienniku: „Co w Warszawie? 1) Przepisać nowe strony i włączyć do OTO. 2) Oddać OTO w «Twórczości» i do jakiegoś wydawnictwa (Poznańskie? Lubelskie?)”. Fragment z Pogodzić się ze światem: „W W-wie widziałem się z Zosią, która przepisała mi tekst Oto na maszynie. Zaniosłem ten tekst do redakcji «Twórczości». Podpisałem go swoim nazwiskiem, chociaż nie jestem już tym, który go napisał lub któremu był dyktowany”. Do złożonego w „Twórczości” maszynopisu Oto Stachura załączył następujący list: Do Pracowników miesięcznika „Twórczość” Ten Oto tekst – w«odróżnieniu» od fabularasa-owego, niewidzialnego podpisania tekstu Fabula rasa (rzecz o egoizmie) – jest podpisany widzialnie. W ten sposób unikniemy Wszyscy tego nieporozumienia [mowa o wydrukowaniu Fabula rasa z nazwiskiem autora – przyp. M.B.], które zdarzyło się w przypadku wzmiankowego Fabula rasa.
Powiedzmy jasno z góry: w przypadku zamieszczenia tego tekstu na łamach Waszego czasopisma – tak zwane honorarium autorskie za ten tekst byłoby nieporozumieniem; w każdym razie, jeżeli nawet będzie – się go nie podejmie. Ten tekst jest darem. Jak darem jest wszystko. Cały bezgraniczny świat, a w tym świecie każdy najdrobniejszy kamyczek. Gdyby to, co się tu mówi odnośnie honorarium, miało spowodować niewydrukowanie tego tekstu – byłoby to także nieporozumienie, ale już straszliwe. Najlepsze pozdrowienia PS Wiadomość listowną o nieakceptacji lub akceptacji tego tekstu, a w drugim przypadku i o przypuszczalnym terminie korekty szpalt – się prosi kierować na poniższy adres: edward stachura Rębkowska 1 m. 15 04-375 Warszawa. Styczniowy numer „Twórczości” z 1980 roku przynosi Edwarda Stachury przekłady wierszy Henriego Michaux oraz pierwodruki Oto i Pogodzić się ze światem, a także List do pozostałych (i tej „Twórczości” nie wszystkie biblioteki zdołały upilnować); jest tam też krótkie epitafium pióra Jarosława Iwaszkiewicza: „Ten rzeczywisty człowiek i prawdziwy poeta, w którego ręku wszystko zmieniało się na złoto, a raczej na srebrną dźwięczność poetyckich instrumentów, od samego początku swej twórczej myśli był związany z nami, z redakcją «Twórczości» (...). I szczęśliwi jesteśmy, że mogliśmy go mieć pomiędzy nami, mogliśmy go czytać i drukować w naszym piśmie, i wdzięczni jesteśmy za wszystko, co nam w swym krótkim życiu ofiarował. Będzie nam towarzyszył do końca i raźniej nam będzie w jego towarzystwie”[187]. „To ładnie zabrzmiało w 1979 roku – po latach skomentuje słowa Iwaszkiewicza Jan Marx – bo przecież Stachura brutalnie zerwał współpracę z «Twórczością», która go wylansowała. Za co zresztą zapłacił długim czekaniem na wydanie książki Fabula rasa. Za szybko poczuł się mocny i samodzielny. Rychło miał poznać wszechmoc tych, którzy przedtem go hołubili, a teraz postanowili dać hardemu idolowi lekcję pokory. Wprawdzie Stachura pisał coraz gorzej, ale też chciano się na nim po prostu zemścić za krnąbrność”[188]. Marx wielokrotnie, interesująco i sugestywnie starał się przekonywać, że Stachura jest marnym pisarzem i próbował przywoływać jakieś dowody. Tym razem nie ma żadnych, na dodatek przeczy faktom, a zawziętością ataku na zespół „Twórczości” przypomina autorów, którym redakcje odrzucają teksty. Bo przecież Stachura pod koniec życia, w tym tak zwanym okresie mistycznym, zerwał współpracę z całą rzeczywistością (jeśli nie respektowała jego warunków); prozy mu „Twórczość” nigdy nie przetrzymywała, Fabula rasa dano w dwóch numerach (4 i 5) roku 1978; odrzucanie utworu przez kilka wydawnictw krajowych i zagranicznych nie miało z „Twórczością” nic wspólnego,
a książkę wydało Wydawnictwo „Pojezierze” w roku 1979 (przekazano do składania w grudniu 1978 roku, druk ukończono w sierpniu roku następnego), a więc jak na tamte polskie warunki – błyskawicznie. Po śmierci Jarosława Iwaszkiewicza[189] redaktorem naczelnym „Twórczości” został Jerzy Lisowski[190] (rocznik 1928) – wybitny tłumacz z francuskiego i na francuski, ceniony krytyk literacki. Urodził się w Épinay-sur-Seine, dzieciństwo spędził na Wołyniu, a po wybuchu wojny powrócił z matką do Francji. Tam podjął studia. „Po wojnie we Francji poznał Jarosława Iwaszkiewicza. Zapytał go, czy może przełożyć na francuski jego opowiadanie Młyn nad Lutynią. – A co pan wcześniej przetłumaczył? – odpowiedział pytaniem na pytanie Iwaszkiewicz. – Anic – odparł zgodnie z prawdą Lisowski. – To niech pan przekłada – udzielił mu błogosławieństwa pisarz” – taką anegdotę przytoczył Janusz Drzewucki w „Rzeczpospolitej”[191]. W materiałach IPN ten fragment życiorysu wygląda następująco: „Nadmienić należy też, że w latach studiów uniwersyteckich Lisowski kilkakrotnie przyjeżdżał do Polski odwiedzić rodziców. W czasie jednej z tych wizyt poznał Jarosława Iwaszkiewicza, z którym bliżej zaprzyjaźnił się. Dzięki znajomości z Iwaszkiewiczem Lisowski brał udział we wrocławskim Kongresie Intelektualistów i w Światowym Kongresie Obrońców Pokoju w Warszawie, pozyskując przez to wiele znajomości wśród wybitnych intelektualistów i naukowców z różnych krajów”[192]. Sięgałem do akt IPN, aby się dowiedzieć, co było przyczyną zainteresowania Lisowskim przez Służbę Bezpieczeństwa. W kwestionariuszu ewidencyjnym SB przyczynę określono następująco: „W latach 60-tych w czasie wyjazdów do Francji utrzymywał kontakty z redaktorami i współpracownikami paryskiej «Kultury». Solidaryzuje się z rewizjonistyczną działalnością L. Kołakowskiego, za co w 1968 r. usunięty został z PZPR. Utrzymuje kontakty z dyplomatami francuskimi”. W 1950 roku Lisowski za namową Iwaszkiewicza wraca do Polski. Najpierw jest kierownikiem literackim w opolskim teatrze, potem redaktorem w „Czytelniku”, od 1954 roku wchodzi w skład zespołu „Twórczości”, zaś w roku 1970 awansuje na zastępcę redaktora naczelnego. „Jarosław Iwaszkiewicz stworzył «Twórczość» jakby wręcz od nowa, stworzył całkowicie po swojemu, zrobił to głową i rękami Jerzego Lisowskiego. Upatrzywszy w nim swojego realizatora i kształcąc od samego początku na następcę” – podkreślał Henryk Bereza w mowie jubileuszowej na siedemdziesięciolecie urodzin Lisowskiego[193]. Także Lisowski cenił pisarstwo Stachury, a w zespole „Twórczości” należał, obok Fedeckiego, Berezy i Rajmunda Kalickiego, do osób utrzymujących z autorem serdeczne kontakty towarzyskie. „Przyjaciel mój, Edward Stachura.” – tak zacznie list do redakcji „Literatury na Świecie”[194], występując po stronie Stachury w sporze z Markiem Baterowiczem o przekłady twórczości Borgesa. A ponieważ Baterowicz powątpiewał także w literacką wybitność adwersarza, Lisowski i z tym polemizował: „Trudno mi się z panem zgodzić, bo uważam poezję (a także i prozę) Stachury za jedno z najwybitniejszych nowych zjawisk w naszej literaturze ostatnich lat”.
Zmagający się z ciężką chorobą Jerzy Lisowski na swego następcę zaproponował Bohdana Zadurę (rocznik 1945), a kandydatura zyskała akceptację zespołu. Zostając redaktorem naczelnym „Twórczości” (w roku 2004), Zadura nie zamierzał wprowadzać rewolucyjnych zmian w profilu i sposobie redagowania czasopisma, z którym był od dawna związany. W 1972 roku na łamach „Twórczości” (nr 11) opublikował – zatytułowaną: Rodziewiczówna w dżinsach? – recenzję Siekierezady Stachury. Trzeba wyjątkowo dobrego oka i właściwej artystom intuicji, aby w powieści Siekierezada, czyli zima leśnych ludzi, pełnej znakomicie realistycznych scen, kreślonych po mistrzowsku sylwetek, niemal reporterskiego kunsztu w uchwyceniu szczegółów miejsca i czasu, dostrzec – przez symboliczną mgłę osaczającą narratora – symptomy kryzysu. Nie tylko u bohatera utworu, Pradery, który robi wrażenie zmęczonego. „To samo można chyba odnieść do Stachury, który zdaje się być zmęczony literaturą” – napisał wtedy Zadura. Pisząc tę recenzję, dopiero wypływał na szerokie literackie wody, którymi w tamtym czasie kołysała Nowa Fala. Jego debiut poetycki, tom W krajobrazie z amfor, ówcześni młodzi gniewni uznali, mimo pochwał Iwaszkiewicza, za elegancki, owszem, kunsztownie wykonany, ale świeżego wyrobu staroć muzealny, a autorowi, jako neoklasykowi, przepowiadano dryf ku mieliznom jałowego estetyzmu. Zadura: „A był to taki okres, kiedy miałem niezwykle wyidealizowane wyobrażenie o poezji. Uważałem, że powinna się ona obracać w sferach wyższych poezji czystej, a nie okolicznościowych wierszyków. I sprzeciw wobec rzeczywistości to było odwoływanie się do tradycji, kultury śródziemnomorskiej, archetypów, toposów, mitów i czego tam jeszcze. To miało służyć zmianie rzeczywistości, którą również chciał zmieniać Barańczak, tylko za pomocą innych środków. Ale autor Nieufnych i zadufanych nie widział w neoklasycyzmie sojusznika, tylko przeciwnika, który wręcz utwierdza doktrynalny marksizm” – tak tamto swoje myślenie streści po latach w rozmowie ze Stanisławem Beresiem[195]. W recenzji Siekierezady Zadura podkreśla oryginalność tego pisarstwa, chwali za pójście pod prąd środowiskowych skłonności, za śmieszne uważa czynione autorowi zarzuty, że swym rzekomym franciszkanizmem i prowincjonalizmem zachęca do kontentowania się byle czym i zaraża młodą literaturę brakiem ambicji. Ma Zadura pewien problem z bohaterem Stachury. Z jednej strony bohater jest trochę anachroniczny, bo ma cechy charakteru nienależące do ulubieńców współczesnej rzeczywistości społecznej, ale o kim czy o czym to źle świadczy? Bo te cechy to szlachetność, wierność, solidarność, życzliwość, prawość, kodeks niemal rycerski. Będący dopiero na dorobku ijak sam kiedyś powie – flekowany przez Barańczaka, Zadura nie boi się narazić na zarzut przypisywania ambitnej literaturze „funkcji użytkowych”: „Stachura jest pisarzem, który uczy patrzeć na świat inaczej i wzbogaca wrażliwość czytelnika, poszerza skalę możliwych doznań i przeżyć”. Wyraźniej, już wprost, przyzna za kilka lat, że i jego przygoda ze Stachurą zaczęła się od – by tak rzec – osobistych korzyści. W 1983 roku „Twórczość” (nr 6) drukuje obszerny
szkic Zadury zatytułowany Wysokie napięcie, którego bezpośrednią przyczyną jest pojawienie się pięciu „czytelnikowskich” tomów Stachury. Wprawdzie Zadura posłuży się w tym tekście liczbą mnogą, ale tylko dla podkreślenia, że ta twórczość robiła wrażenie nie tylko wśród pojedynczych czytelniczych dziwaków: „Wiedzieliśmy, czego u niego szukamy. Szukaliśmy w tym pisarstwie otuchy, usiłując zapanować intelektualnie nad własnym życiem, wiedzieliśmy, że nie tyle osiągnięcie szczęścia – dla przykładu – jest ważne, co – nawet w przypadku, jeśli czuliśmy się nieszczęśliwi – ważne jest, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Jeśli tak – to fakt, iż nam się nie udało, nie udaje, nawet nie uda, stawał się jakby mniej ważny. To my sami jesteśmy źródłem niepowodzeń, niespełnień, czego tam jeszcze, to w nas leży wina, a nie w życiu samym, w absurdalnym świata urządzeniu, to przypadek co najwyżej jest winny, a nie przeznaczenie. Prawdziwe szczęście, prawda, miłość, piękno – te pojęcia jako symbole poniekąd wymienne i zastępowalne – nabierały w zetknięciu z wczesną prozą Stachury konkretności, realności, dotykalności”. Szkic Wysokie napięcie to jedna z ważniejszych prób wyspowiadania się ze Stachury, ponieważ na ogół robili to albo bezkrytyczni apologeci, albo niekiedy utytułowani wybrzydzacze żyjący złudzeniem, że do odbioru sztuki wystarczy wiedza. Rzecz charakterystyczna: najlepszy, najgłębszy kontakt z istotą pisarstwa Stachury łapali nie filologiczni rzemieślnicy o znanych nazwiskach, ale artyści, których przecież nie brak i wśród pisarzy: Przyboś, Mach, Iwaszkiewicz. Zadura, jako twórca, miał inne niż autor Siekierezady podejście do literatury, wewnętrzny dystans chronił go przed zamykaniem oczu na utopijność projektu, nie uważał za niezbędne potwierdzania życiorysem prawd głoszonych w książkach. Ale zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z czymś znacznie więcej niż grą w literaturę. Zadura wszedł w posiadanie pięcioksiągu Stachury w dość nietypowy sposób. „Twórczość” przysłała telegram: dostaniesz od nas ten wydawniczy rarytas w dżinsopodobnych okładkach, jeśli w ciągu miesiąca zrobisz nam z tego recenzję. Nie planował, do czasu telegramu, zabierać głosu ani wystawać w księgarnianych kolejkach, ale ponieważ i tak zamierzał na prywatny użytek określić się wobec tego pisarstwa, doszedł do wniosku, że rzucone na rynek złakniony Stachury pięć jego tomów są dobrą okazją, aby do utworów zebranych dodać wrażenia zebrane, jakich nagromadziło się sporo podczas, rozdzielonej latami, lektury każdego z utworów z osobna. Stachura o Zadurze też pisał. O jednym jego wierszu. Dokładniej: o tego wiersza tytule. To i tak było coś. Stachura jest już wtedy gwiazdą „Twórczości” i wrażliwych młodzieńców z indeksami, zaczyna mieć nie tylko czytelników, ale i wyznawców, „Miesięcznik Literacki” z odcinkami jego opowieści rzeki zwyżkuje na literackiej giełdzie. Zadura ma już wprawdzie w dorobku trzy zbiory wierszy i dwie powieści, ale takich jest wielu, natomiast niewielu spotyka siebie w Stachurowym pisaniu, zwłaszcza jeśli nie należą do wąskiego kręgu przyjaciół autora Wszystko jest poezja. A tam jeden z akapitów zaczynał się tak: „Jest taki dość długi wiersz Bohdana Zadury pod tytułem: Wiersz na pewien zachód słońca w zachwycie wielkim i w skupieniu cichym oglądany. Bardzo ładny tytuł. Myślę, że gdybym ja wymyślił taki tytuł, to już bym chyba nic dalej nie mógł
napisać. Bo nie wybrnąłbym. Zadura wybrnął (lecz rzecz wyminął)...”. Po prawie czterdziestu latach, w radiowej rozmowie z Wacławem Tkaczukiem o twórczości Stachury, Zadura z nieodłącznym wobec siebie dystansem opowie o przeżyciu, jakie sobie zafundował, wczytując się w słowa dotyczące tytułu swego wiersza. Uznał mianowicie na wszelki wypadek, że został zaatakowany. Subtelnie, aluzyjnie, delikatnie, a więc tym bardziej perfidnie. Przygotowując się do Wysokiego napięcia dla „Twórczości” – musiał powtórzyć „służbowo” całego Stachurę, więc dobrnął także do fragmentu o tytule swego wiersza z zachodzącym słońcem. „Teraz czytam to jeszcze raz i nie dostrzegam, aby ten tekst miał żądło. To było tylko stwierdzenie. Jeśli ktoś chce wszystkiego i mówi, że mu tego nie dajemy – jakiż to powód do tego, by czuć się dotkniętym? Zamiast cieszyć się, że podobał mu się tytuł, cierpiałem, że wiersz nie dorasta jego zdaniem do tytułu. Chociaż mówił, że dorastać nie może. Istota nieporozumienia polegała na tym, że on nie przyjął do wiadomości ironicznych podtekstów wiersza i tytułu, ja natomiast w jego felietonie dopatrzyłem się czegoś, czego w nim nie ma – niezmierzonych pokładów wyrafinowanej, gryzącej ironii” – opowiadał Zadura w tej radiowej rozmowie z Tkaczukiem. To Bohdan Zadura, a nie Edward Stachura jest dziś dla młodych poetów klasykiem, już bez postarzającego „neo” doczepionego mu na starcie za sprawą sonetów w Krajobrazie z amfor. Jest dla poetyckiego narybku – jak to określił Karol Maliszewski – jednym z dwóch Wielkich Źródeł Prądu (drugim jest Sosnowski), który to prąd – dodajmy serio – narybku nie paraliżuje, tylko wręcz odwrotnie: ożywia go. Natomiast nie przesadza ten krytyk, kiedy pisze: „Ewolucja poetycka Zadury odzwierciedla w pewnym sensie przemiany całej nowej poezji polskiej”[196]. Na miano klasyka zapracował mu dorobek poetycki, imponujący ilościowo, ale przede wszystkim – unaoczniający, że da się „wyprodukowywać poezję” ze składników, których rozum nie jest w stanie połączyć, bo różnią się te składniki, i to bardzo, pochodzeniem, przeznaczeniem, fakturą, temperaturą emocjonalnego zapłonu, szybkością rozkładu, dźwiękiem, współczynnikiem odporności na żart... – Winnetou z powieści Karola Maya – tak Zadura odpowiedział, w ramach kwestionariusza Prousta, na pytanie o ulubionego bohatera powieściowego. Techniką „poważnego żartu” posługiwał się już w debiutanckiej powieści, którą wtedy czytałem, tak jakbym zaglądał na sąsiednie podwórko, bo to był także mój smarkaty czas, dobrze mi znane realia, trochę podobna wrażliwość, identyczne resztki naiwności. Smaku tamtej lektury nie jest mi w stanie popsuć późniejsza wiedza o tym, że debiutancka powieść Lata spokojnego słońca powstała nie z pisarskiego musu, ale dla ratowania zbioru wierszy W krajobrazie z amfor: odrzucony przez PIW i Iskry – trafił do Czytelnika, a tam dobrotliwy Ryszard Matuszewski poradził Zadurze, żeby podpisał umowę na powieść, bo to doda młodziutkiemu autorowi pisarskiej powagi i łatwiej będzie w wydawnictwie przepchnąć wiersze. – W jednym z pana tekstów o Stachurze i jego twórczości jest sformułowanie: „rozeszły się moje z nim drogi”. Byliście panowie – pytam Zadurę – w bliskich relacjach, zanim te
drogi się rozeszły? Z odpowiedzi wynikało, że Zadura bardzo nie chce, aby powstało wrażenie, że on też, jak nakazywał niegdysiejszy zwyczaj, wie o Stachurze więcej niż ktokolwiek inny, bo dołączył do rosnącego z każdym rokiem orszaku serdecznych przyjaciół. A on nie pamięta nawet, czy kiedykolwiek w bezpośrednim kontakcie wyszli poza kilka zdawkowych zdań. Rozejście więc – o czym opowiadał także w audycji radiowej – miało charakter myślowy, dotyczyło postrzegania literatury, jej powinności, zagrożeń. – Tym, co mnie pociągało w bohaterze pierwszych książek prozatorskich Stachury, był – choć dziś może zabrzmieć to śmiesznie – jakiś optymizm. Trudny, ale jednak optymizm, zwrócił na to uwagę Julian Przyboś, na zachwyt Stachury dla świata, dla najprostszych rzeczy i czynności, dla podstawowych radości i smutków człowieka. A mówiąc kolokwialnym językiem: w pewnym momencie instynkt samozachowawczy nakazał mi zdystansować się wobec tego pisarstwa i postrzegać je wyłącznie jako literaturę, a nie poddawać się tworzonej wokół Stachury aury religiotwórcy. Gdzieś nawet kiedyś, odnosząc się do atmosfery narastającej wokół Stachury, użyłem określenia „religia”. Jeśli państwa są na tyle tolerancyjne, że dopuszczają dwupaństwowość, to z religiami już tak nie jest i albo ta – albo inna. I zacząłem się bać: o Stachurę, ale i o siebie. Ja byłem, procentowo, człowiekiem bardziej racjonalnym, więc mnie się zapalało światełko ostrzegawcze. A potem sam Stachura swymi kolejnymi utworami sprawił, że mój dystans do tej twórczości narastał. Przeczytałem zbiór jego opowiadań zatytułowany Się i szybko zapomniałem nawet, że mam taką książkę w domu. Pytałem też Bohdana Zadurę, czy „Twórczość” ma swoje archiwum, w którym zachował się może jakiś materialny ślad po Stachurze, częstym tu przecież bywalcu, w pewnym okresie nawet kimś w rodzaju nieformalnego członka zespołu, konsultanta, łowcy talentów. – Nie. Nie ma – powiedział. A po chwili dodał: – Niestety. Ale jest w „Twórczości” Janusz Drzewucki (rocznik 1958; poeta, krytyk literacki, dziennikarz, wydawca), który tak jak kiedyś Ziemowit Fedecki – kieruje tu działem poezji. Po ukazaniu się dzienników Edwarda Stachury Drzewucki wydrukował obszerne omówienie[197]. Omówienie – to złe słowo, bo autor nie ukrywa emocji, które z jego strony pisarstwu Stachury towarzyszyły: „Należę do pokolenia czytającego w latach siedemdziesiątych XX wieku Edwarda Stachurę na bieżąco, książka po książce. Czytaliśmy go i zachwycaliśmy się nim, na pamięć znaliśmy jego wiersze i piosenki, w codziennych rozmowach posługiwaliśmy się cytatami z jego opowiadań i powieści. Nie trzeba nam było jego śmierci, żeby wiedzieć, z jakiej klasy pisarzem mamy do czynienia, niepotrzebna nam była żadna moda na Stachurę, jaka nastała we wczesnych latach osiemdziesiątych, żeby go czytać (...). Jednak z faktu, że legenda Stachury należy już do historii literatury, nie należy wyciągać pochopnych, za daleko idących wniosków, np. że miejsce jego książek jest wyłącznie w bibliotece czy antykwariacie”. Drzwi do „Twórczości” Edward Stachura ma więc – jak widać – nadal otwarte.
Pan Fedek Podczas pierwszych odwiedzin w „Twórczości” Stachura trafił na Ziemowita Fedeckiego, który w redakcji renomowanego miesięcznika rządził działem poezji. Sam wierszy lirycznych nie pisał, ale był utalentowanym czytelnikiem, miał dobry, trochę staroświecki gust literacki i uzdolnienia translatorskie, o czym świadczą jego świetne przekłady z rosyjskiego takich autorów jak: Bułhakow, Babel, Katajew, Aksjonow, Trifonow, Wysocki. Bułat Okudżawa skomplementował go kiedyś żartobliwie, że polski przekład jego Ballady o królu jest lepszy od oryginału. Stachura Fedeckiego zachwycił. Doprecyzujmy na wszelki wypadek, że chodzi o przyniesione przez Stachurę do „Twórczości” wiersze. Wtedy jeszcze nie jako gotowe, olśniewające utwory, ale jako przejaw talentu, któremu trzeba pomóc. Pomoc rozszerzył Fedecki także na właściciela talentu, bo szybko rozpoznał w Stachurze zadatki na wartościowego człowieka i zaczął, nie tylko w domenie pisarskiej, trochę po ojcowsku wspierać go i dzielić się swym życiowym doświadczeniem. Na to bogate doświadczenie złożyły się tragiczne lata wojny i wyzbyty upragnionego spokoju czas powojenny. Optymistyczny z natury i pełen życiowej energii Fedecki długo i skutecznie bronił się przed samozachowawczym dystansem wobec umownej sfery rzeczywistości, mieszczącej w sobie nie tylko politykę, ale także przeróżne mody, tendencje, koniunktury, całą tę doraźność, której bezwarunkowe poddanie się ogłupia zawsze bez względu na ustrój. Kto wie, czy to także i Fedecki, spotykający się przecież ze Stachurą nie tylko podczas redakcyjnych pogawędek, nie umacniał dwudziestolatka wchodzącego obiema nogami w dorosłe życie w przekonaniu, że świat nie zaczął się wczoraj i nie kończy jutro, że prawdziwe problemy godne artysty liczą sobie już tysiące lat, nie znają granic ni kordonów, nie uwzględniają podziałów rasowych i klasowych. – Na dowód, że wszystko mija, zachowałem sobie przepustkę na pogrzeb wszechmocnego ideologa Andrieja Żdanowa – zwierzał się Annie Żebrowskiej[198]. Redakcja „Twórczości” na Wiejskiej w Warszawie to nie był lokal, do którego Stachura jedynie zaglądał. Nie przychodził tu przecież wyłącznie z kolejną porcją wierszy czy prozy. Zwłaszcza na początku, jak wynika ze wspomnień Fedeckiego, wykazywał zadziwiającą pokorę, której mikroskopijnych śladów tak trudno się doszukać w Stachurze tamtego okresu. Nie tylko w jego działaniach, ale i w myśleniu. Ledwie zadebiutował w niszowym czasopiśmie, a już zapewniał Mieczysława Czychowskiego: „Drogi Mój, teraz połączeni, wspólnymi siłami walczyć będziemy o prawdziwą poezję, nie sztandarową, sloganową socrealistyczną, ale poezję, której dziećmi byli Norwid, Czechowicz i Jesienin. Naszym zadaniem winno być prowadzenie dalej ich chwalebnego i pięknego dzieła”[199].
Ziemowit Fedecki o pierwszej wizycie Stachury w „Twórczości”: – Jeszcze nic nie powiedziałem, a on już miał taką minę, jakbym mu jakąś krzywdę wyrządził i on przyszedł mi zakomunikować, że się kiedyś zrewanżuje. Przełykał ślinę, a jak się potem okazało, to nie ze zdenerwowania, tylko z głodu. Położył te swoje kartki na biurku i coś burknął niewyraźnie. Czekał, że powiem: obiecujące, proszę coś przynieść znowu w przyszłym roku. „Zatrzymuję te dwa” – powiedziałem. „Do druku” – dodałem, widząc jego zdziwioną minę[200]. W posłowiu do wyboru tekstów Stachury zatytułowanego Cudne manowce Fedecki wspomina: „Pamiętam, jak przychodził do redakcji z zaczerwienionymi oczami, wyciągał zapisane kartki i prosił o korektę. Chętnie wykreślałem mu błędy językowe, których liczba szybko malała, omijając jednak skrzętnie stachurowskie «gzygzaki», które już wtedy rysowały się wyraźnie jako niezbędny element stylistyczny. Stachura był przy tym skromny, przyjmował chętnie większość poprawek, stale powtarzał, że trzeba pisać jak najdokładniej, że precyzji nigdy nie jest za dużo”[201]. Fedecki w późniejszych latach nie kreował się na człowieka, który Stachurę odkrył czy wylansował. Nie twierdził też, że chciał mieć wpływ na jego system wartości, być mu Makarenką, formować preferencje artystyczne, poglądy, stosunek do polskiej rzeczywistości, także politycznej. Ale na początku tej znajomości – wypełnionej przecież nie tylko rozmowami w redakcji – wzajemna relacja może nie przybrała aż charakteru: mistrz i uczeń, jednak ewidentna przewaga Fedeckiego wynikała nie tylko z większej liczby lat i pełnionej funkcji. Oto trochę zdziczały Stachura, bez inteligenckiego sznytu, bez wyniesionej z domu towarzyskiej ogłady, zmagający się trochę bezładnie z siermiężną rzeczywistością głuchą i ślepą na jego „genialność”, skwapliwie korzysta z okazji, jaką jest dla niego opornie skracający dystans[202] Fedecki, czyli pan ze szlacheckim rodowodem, oczytany w literaturze światowej, wybitny tłumacz z rosyjskiego, władający też francuskim, pomagający literatom w życiowych kłopotach; wprawdzie zarabiający na życie pogardzaną przez artystów pracą etatową, ale bez konieczności urzędniczego odsiadywania od – do; chociaż po mieszczańsku nowoczesny, bo ma, rzadki wtedy w światku artystycznym, motocykl, ale wykorzystuje go z fantazją, do ucieczek na warmińsko-mazurskie bezdroża. Szef Fedeckiego, Iwaszkiewicz, objął rządy w „Twórczości” dwa lata po śmierci Stalina. Stalin umarł, ale stalinizm pochować było znacznie trudniej, zwłaszcza pochować głęboko, a nie po kątach. Strach przed represjami, o których wiedziały przecież nie tylko ich ofiary, jakby przedłużał wojenne zagrożenie, a ci z krajowych przeciwników narzuconego siłą ustroju, którzy nie zdążyli uciec za granicę, uciekali w oportunizm, bierny opór, emigrację wewnętrzną. Referat Chruszczowa o stalinowskich zbrodniach i kulcie jednostki, wygłoszony na XX Zjeździe KPZR, ugodził w system w tym sensie, że go chwilowo zdezorganizował, bo zawsze jest tak, że strach więźniów maleje wraz ze wzrostem strachu u strażników. Cenzura wprawdzie dalej istnieje, ale Jerzy Andrzejewski drukuje Wielki lament papierowej głowy, ukazuje się Na wsi wesele Marii Dąbrowskiej, wybucha Poemat dla dorosłych Ważyka, trafia do księgarń Odwilż
Erenburga, Jan Błoński w „Życiu Literackim” ostro krytykuje socrealizm. Październik’56 to nie był efekt ani suma starannych przygotowań kierowanych przez organizującą się opozycję polityczną. Miliony wciąż sądziły, że to nie system jest zły, tylko jego realizatorzy (jeszcze przecież w Sierpniu ’80 wisiało w Gdańsku hasło: „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie”). Gomułka nie był tym wytęsknionym jeźdźcem na białym koniu, skrzekliwym głosem nie obiecywał rozentuzjazmowanemu tłumowi, że partia wyrzuca na śmietnik hasło: „Władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy”, prawie półmilionowy tłum na placu Defilad w Warszawie wiwatował bez przymusu. Późniejsi bohaterowie Hańby domowej dopiero zaczynali się gorliwie wycofywać z manowców lewej flanki propagandowego frontu, na którym demagogia wciąż zbierała ofiary, nie tylko wśród naiwnych. Zanim autor książki o „pohańbionych” Jacek Trznadel opublikuje w „Twórczości” recenzję tomiku Stachury Dużo ognia i wyzna: „Brak mi w zbiorze Stachury jakiegoś rzeczywistego tętna w tych pejzażach urodzonych w krainie wszędzie i nigdzie, w obłoku wyobraźni spowijającej biurko zadumanego poety”[203] – kilkanaście lat wcześniej, na łamach tej samej „Twórczości”, zdąży jeszcze w szkicu zatytułowanym Liryka humanizmu socjalistycznego pochwalić Mieczysława Jastruna także za to, że „W najpiękniejszych wierszach pisanych w okresie okupacji Jastrun oddawał hołd bohaterstwu polskich komunistów i Armii Czerwonej, niosącej nam wyzwolenie społeczne i narodowe”[204]. Pomysłami kadrowymi często rządzi przypadek. Dziś już nie poznamy w szczegółach okoliczności i przesłanek, które sprawiły, że Iwaszkiewicz właśnie Fedeckiego włączył do zespołu „Twórczości” i właśnie jemu powierzył sprawy poezji. Znał translatorskie kompetencje kandydata, jednak CV – zwane wtedy życiorysem – nie zawierało jakichś nadzwyczajnych krytycznoliterackich dokonań Fedeckiego, świadczących o tym, że zna się nie tylko na wierszach, ale i na poezji. Znajomość zawarli w Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”. W powstałej w 1944 roku, opartej formalnie na zasadach prawa spółdzielczego, machinie wydawniczej, zajmującej się między innymi wydawaniem książek, gazet i czasopism („Życie Warszawy”, „Rzeczpospolita”, „Przekrój”, „Przyjaciółka”, „Odrodzenie”, „Kuźnica”, „Twórczość”), nowa władza pokładała bardzo duże nadzieje. Sukcesom Czytelnika, także w dziele ekspresowego edukowania ludu pracującego miast i wsi, torować drogę miał fakt, że do członków założycieli należeli Bolesław Bierut i Edward Osóbka-Morawski, a wśród osób przewidzianych do konkretnej roboty znalazł się także Ziemowit Fedecki. Na prezesa zarządu wybrano (czytaj: mianowano) Jerzego Borejszę, a w 1952 roku prezesem rady nadzorczej Czytelnika został Jarosław Iwaszkiewicz. Przed przejściem do „Twórczości” literacko-redaktorskie doświadczenie Fedeckiego nie było imponujące. Po wkroczeniu w 1944 roku Armii Czerwonej do Wilna przez dwa miesiące pracuje tam w gazecie „Prawda Wileńska” jako korektor. Potem Lublin. Opowiadał Annie Żebrowskiej: „W roku 1944 przylecieli Putrament i Jędrychowski, którym brakowało ludzi do PKWN. Jędrychowski zaproponował mi pracę w radiu. Tymczasem moi koledzy z AK byli w ogromnym niebezpieczeństwie – Wilno zdobyto
wspólnym atakiem AK i wojsk radzieckich, po czym Rosjanie urządzili łapankę na Polaków, wysyłali ich do łagru w Kałudze. Poszedłem do Putramenta, spytałem, czy nie mógłby przeprawić do Lublina chociaż kilku akowców. «Przyprowadź ich pan pojutrze na lotnisko». Zakopaliśmy z Jankiem Mietkowskim (późniejszym szefem radiowej Trójki i ministrem) jego karabin w klombie, zebraliśmy pozostałych i przyszliśmy na lotnisko. Putrament powiedział do obstawy rosyjskiej: «Eto moja grupa», wsadził nas do dakoty i wylądowaliśmy w Lublinie”[205]. W lutym 1945 roku Fedecki zostaje wysłany do Moskwy w charakterze referenta prasowego Ambasady RP i korespondenta „Rzeczpospolitej”. Awansuje na attaché prasowego. Samowolnie, ogromnie ryzykując, zwiększa sobie zakres obowiązków: pomaga Borysowi Pasternakowi w utrzymaniu licznej rodziny, kiedy ten po raz kolejny podpada władzy radzieckiej i przestają go drukować. W czasie wojny, w Wilnie, Fedecki uczestniczył z matką w ratowaniu żydowskich dzieci[206], więc teraz, wręczając Pasternakowi pieniądze za rzekomo zdjęte przez cenzurę, a w gruncie rzeczy nieistniejące artykuły przeznaczone niby dla polskich gazet, Fedecki żartował: – Borysie Leonidowiczu, myślałem, że z pomocą Żydom skończyłem za okupacji, ale widzę, że jeszcze jest pełno roboty”[207]. Z wywiadu dla „Przeglądu”: „Akurat przyjechał do Moskwy Stefan Żółkiewski, redaktor «Kuźnicy», uroczy człowiek. Powiedziałem mu, że Pasternak nie ma z czego żyć. «Coś wykombinujemy – odparł Żółkiewski – wystawię mu rachunek za artykuły, których cenzura nie puściła». Jadąc do Moskwy, zabrałem pieniądze. Oddałem, poczekałem do pierwszego i znowu zaniosłem kopertę, mówiąc, że przyszło następne honorarium. Trwało to ładnych parę miesięcy. Zarabiałem sporo, więc dawałem mu połowę swojej pensji. Pewnie dlatego przekazał mi później maszynopis Doktora Żywago. Gdy przekłady sztuki wróciły na sceny, Pasternak powiedział: «Nie potrzeba już więcej honorariów». Chyba domyślał się, skąd były pieniądze, bo napisał mi dedykację na tomiku: «Drogiemu Ziemowitowi w dowód przyjaźni i na pamiątkę o czasach, kiedy był dobrym duchem dla mnie i mojej rodziny»”[208]. W 1948 roku Fedecki składa prośbę o powrót do centrali MSZ w Warszawie. Jako powód podaje chęć rozpoczęcia studiów na uniwersytecie. A naprawdę – chciałby robić coś sensowniejszego, niż bawić się w dyplomację. Dostaje zgodę. Po powrocie do kraju pisze kolejną prośbę, tym razem o zwolnienie z MSZ. Odchodzi. Zatrudnia się w Czytelniku, w dziale literatury rosyjskiej. Co więc tak zbliżyło Iwaszkiewicza i Fedeckiego? Jeden i drugi to ziemianin kresowy, rozpoznawalny (zwłaszcza Fedecki) po nieusuwalnym zaśpiewie, każdy z nich to miłośnik dorobku rosyjskich wielkoludów literackich, „polskie pany”, których Jałta odcięła od stron rodzinnych; obaj mają za sobą epizod w dyplomacji, obaj patrzą z dobrze ukrywaną irytacją na wczorajszych fornali, wymachujących niedawnemu jaśniepaństwu przed nosem czerwonym sztandarem, którego drzewcem jakże łatwo zdzielić pana w głowę. I powinowactwo – jak sądzę – najważniejsze: podobnie sformułowana, schowana na dnie
głowy i ochronie głowy służąca, prywatna instrukcja obsługi PRL-u: „Zaangażowany dystans”. Fedecki także po zmianie ustroju nie wypierał się lewicowych poglądów. Iwaszkiewicz do partii nie wstąpił, choć nie tylko Polsce, jej kulturze, ale także tej partii pomógł przecież bardziej niż wielu jej prominentnych członków. Jałta, dzieląc Europę, nie dała Polakom szansy wyboru ustroju i strefy wpływów. Oczywiście fakty i okoliczności można teraz buńczucznie lekceważyć, zwłaszcza z bezpiecznej odległości kilkudziesięciu lat. Ale kiedy w okolicach roku 1949 także na Polsce wymuszono marszowy krok w drodze do komunistycznych ideałów w stalinowskiej wersji – nawet wśród resztek polskiej inteligencji, ocalałych z wojny światowej, powstania warszawskiego, powojennych walk bratobójczych i ubeckich kazamatów, nie wszyscy zastanawiali się nad tym, dlaczego słowa „kompromis” i „kompromitacja” są tak do siebie podobne. Do żadnego z tych słów nie pasował na przykład Antoni Słonimski. Kiedy w 1956 roku, na fali popaździernikowej odwilży, wybierano go na prezesa ZLP, honorowano tym wyborem heroiczną postawę, niezłomność, wstręt do uległości, biografię bez skazy. Ogromnie był zdziwiony Jacek Trznadel, kiedy – w ramach prac nad Hańbą domową – dopiero w rozmowie ze Zbigniewem Kubikowskim dowiedział się, że Słonimski ma w dorobku także artykuł w „Trybunie Ludu”[209], atakujący Czesława Miłosza za pozostanie za granicą; artykuł „tak haniebny – mówił Kubikowski – że czegoś równie obrzydliwego na ten temat nie czytałem nigdy”. Epizod, chwila słabości szybko puszczona Słonimskiemu w zbiorową niepamięć. Co innego taki Gałczyński. Jedni nie mogli zapomnieć, że to „przedwojenny klerykał, antysemita i narodowiec”. Drudzy nie potrafili wybaczyć, że po wojnie napisał zjadliwy Poemat dla zdrajcy (Miłosz zrewanżował mu się postacią Delty w Zniewolonym umyśle). Na głośnym zjeździe ZLP w 1950 roku Adam Ważyk groźnie grzmiał z trybuny, że słuszniej by było, gdyby Gałczyński „ukręcił łeb temu rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach”. Konstanty Ildefons – to wirtuoz groteski, purnonsensu i abstrakcyjnego humoru, ale wśród jego bohaterów byli nie tylko Hermenegilda Kociubińska i Gżegżółka, bo także Józef Stalin, któremu poświęcił hołdownicze strofy (podobno sam Stalin sprzeciwił się pomysłowi, aby – znaną mojemu pokoleniu ze szkolnych, przedlekcyjnych apeli – pieśń Ukochany kraj z tekstem Gałczyńskiego uczynić polskim hymnem narodowym). Część środowiska literackiego, wrogo lub tylko niechętnie do nowej władzy nastawiona, miała Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego za błazna bez charakteru, który tekstami takimi jak Śmierć inteligenta („A może klasztor? Może do partii?”) podlizuje się tej władzy w sposób żałosny. Zaczął się towarzyski bojkot (jedni, po ataku Ważyka, unikali Gałczyńskiego ze strachu, inni – z obrzydzenia), pojawiły się niewielkie problemy z drukiem i nasiliły z alkoholem. Gałczyński zaledwie dwa lata wcześniej przeszedł zawał serca, zdawał sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia powodowanego stresem i depresją leczoną potem także w szpitalu. Ale samo zdawanie sobie sprawy, na dodatek połączone z alkoholem, niczego dobrego przynieść nie mogło. Konieczne było konkretne działanie.
W środowisku literackim w każdej epoce, podobno nawet dziś, jest kilku rzeczowych artystów, którzy potrafią nie tylko pisać, lecz także zauważać problemy innych. Jednym z takich twórców niemających nadmiaru kłopotów z samym sobą był Ziemowit Fedecki. „Miałem takie wrażenie, że nie literatura była dla niego najważniejsza, a samo życie – ludzie (szczególnie kobiety), zwierzęta, przyroda, karty, krzyżówki” – twierdzi, szczycący się przyjaźnią z Fedeckim, Jerzy Czech, jeden z najlepszych polskich tłumaczy z rosyjskiego (nagroda Angelusa i Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego za przekład książki Swietłany Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety). I dodaje, że Fedecki był prostolinijny, nic z dyplomaty, walił prawdę w oczy, radził mieć własne zdanie, nie oglądać się na zdanie innych, nie dać się terroryzować tak zwanej opinii powszechnej. Mawiał do Czecha: „Panie Jurku, no i co z tego, że Miłosz podobał się panu Noblowi. Przecież panu Czechowi może się Miłosz nie podobać”[210]. Początek znajomości Fedeckiego z „Zielonym Konstantym” zaczął się od pretensji. W liście otwartym wydrukowanym w „Nowinach Literackich” oburzał się na Gałczyńskiego, że ten, w korespondencji z Moskwy nadesłanej do „Odrodzenia”, zamiast przybliżać czytelnikom ważną tematykę i problematykę, wypisuje wyłącznie „czułe wyznania małżeńskie i gawędy na tematy osobiste i domowe”. Ale potem mu przeszło, polubił i docenił twórczość Gałczyńskiego. Szczególnie bliski był mu zamach tego poety na polską tromtadrację, patos i pustosłowie pseudopatriotycznych wzdęć. Sam zresztą później też będzie tego próbował, działając w Studenckim Teatrze Satyryków, którego był współzałożycielem. W przedmowie do wspólnej z Andrzejem Jareckim książeczki Marsz do kąta! (zawierającej, jak głosi podtytuł, operetki obywatelskie z repertuaru STS) autorzy napisali: „Każda z naszych operetek ma przypisaną sobie datę powstania. Z obywatelskiego punktu widzenia jest to bardzo ważne. Dzięki temu każdy będzie mógł zadać sobie pytanie, co się zmieniło od tego czasu. I od razu odpowiedzieć, że nic”[211]. Fedecki zdecydował, że sytuacja Gałczyńskiego musi się koniecznie zmienić. I przystępuje do działania. Jest przekonany, że taki talent trzeba i warto brać z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo wszystkim odpłaci się poezją. Kira Gałczyńska, córka poety, była bardzo wdzięczna Fedeckiemu, że ten, podczas jednej z wizyt w ich mieszkaniu przy alei Róż 6, doradził, aby Gałczyński choć na jakiś czas zszedł z oczu nie tylko polityce, ale także alkoholowi. O tym drugim wrogu mógł powiedzieć otwarcie, bo podczas odwiedzin zastał tylko zapłakaną Natalię, żonę poety. „Zgaszona, smutna, radziła się przybysza, dokąd wyjechać? Wszędzie już byli: w domach ZAiKS-u, w domach ZLP. Wszędzie panował alkohol. «To mu jeszcze bardziej zaszkodzi.» – mówiła jakby do siebie”. Fedecki nie tylko doradził, ale też bezinteresownie i skutecznie pomógł plan zrealizować. Plan polegał na tym, aby Gałczyński na jakiś czas, a jak się spodoba – to i na dłużej, przeniósł się w jakieś odludzie sprzyjające skołatanym nerwom i pracy twórczej, bo szkoda taki talent trzymać na jałowym biegu. Najprościej było wsadzić Gałczyńskiego do samochodu i zawieźć na rekonesans, ale to nie wchodziło w grę z kilku
powodów. Fedecki więc swoimi słowami roztaczał przed Gałczyńskim uroki leśniczówki Pranie położonej w środku Puszczy Piskiej na Mazurach. Dodatkowym atutem nowej lokalizacji – ale to już przemilczał przed poetą – była duża dla piechura odległość z Prania do najbliższego sklepu z napojami, a do najbliższej knajpy – to nawet wiorsty i rozstaje. Fedecki znał ten teren, bo od kilku lat przyjeżdżał w tę okolicę, by w spokoju pracować nad przekładami poezji rosyjskiej. Piętnastego lipca 1950 roku Gałczyńscy wysiedli z pociągu na stacji Ruciane. Czekali na nich Fedecki i leśniczy z Prania, Stanisław Popowski. Popłynęli dwiema poniemieckimi motorówkami. Córka poety tak zapamiętała ten przyjazd: „Byliśmy zmęczeni, niewyspani, ale droga przez Jezioro Nidzkie – najpiękniejsza ze wszystkich, jakie prowadzą do leśniczówki – rozbudziła nas. Cisza, spokój, pełne blasku i drżenia jezioro okolone gdzieś na horyzoncie ścianami lasów”. Pewnie potem, za kilka lat, Fedecki opowie młodemu Stachurze, którego też będzie zabierał na mazurskie eskapady, że Gałczyńskiemu te pobyty wyszły na dobre w sensie twórczym, bo kto wie, czy utwory powstałe w Praniu nie należą do najlepszych w dorobku: Niobe, Kronika Olsztyńska... Nie można wykluczyć, że Fedecki zwracał również uwagę Stachury na skutki świadomego tytłania poezji w polityce, bo przecież ta późniejsza, stale obecna alergia na politykę i politykowanie – skądś się u Stachury wzięła. Na pewno Fedecki nie wygłaszał referatów, a mówiąc na przykład o pogróżkach Ważyka na zjeździe literackim i ich skutkach, ozdabiał temat anegdotą, jak to Gałczyński, w kuluarach zjazdu, podobno zastanawiał się z udawaną troską: „Kanarkowi w moich wierszach głowę ukręcić łatwo. Ale wtedy wszyscy zobaczą klatkę. Co zrobić, panowie towarzysze, z klatką?”. Wiele wskazuje na to, że i pod wpływem rozmów z Fedeckim młody Stachura dość zasadniczo zmieni także sąd o Gałczyńskim i jego twórczości. W grudniowym numerze z 1963 roku „Twórczość” opublikowała rezultaty ankiety zatytułowanej Gałczyński – Tuwim, ogłoszonej w dziesiątą rocznicę śmierci obu poetów. Poprosiła kilkudziesięciu autorów (poetów i krytyków literackich) reprezentujących różne pokolenia i szkoły o krótkie wypowiedzi dotyczące tych dwóch wielkich twórców. W podsumowującym wstępie Iwaszkiewicz broni Gałczyńskiego i Tuwima, ale tak naprawdę – robiąc aluzje do grymasów na zbyt częste rozstania poetów z metafizyką i transcendencją – wykorzystuje okazję, aby być trochę i własnym adwokatem: „Jedno tylko stanowisko może przejąć smutkiem: nieliczenie się z sytuacją historyczną tych pisarzy, niezobaczenie ich na tle ich czasu i w ich własnym momencie. Nie można od poetów wymagać, aby byli czym innym, niż byli – a tym bardziej mieć im to za winę. W szerokim i pełnym biegu rozwojowym poezji polskiej każdy ma wyznaczone miejsce przez swój czas, swoje pojmowanie i ograniczenie ludzkich możliwości. A czas przychodzi rozmaity: czasami na komentarze Arystotelesa, czasami na pisanie wierszy. I jedno, i drugie jest potrzebne. Tylko do każdego z tych zajęć potrzebni są inni ludzie, chociaż i jedno, i drugie jest – jak każde tworzenie – męką. I nie trzeba myśleć, że poeci, których wspominamy, mieli łatwe życie. Ani pisanie wierszy, ani życie poety nie może być łatwym zajęciem. Szczególnie u nas”[212]. Ówczesnych młodych (roczniki trzydzieste), obok Urszuli Kozioł, Krystyny
Miłobędzkiej, Edwarda Balcerzana i Jarosława M. Rymkiewicza, reprezentował w tej ankiecie oczywiście także pupil miesięcznika. Stachura, jak zwykle językiem rozpoznawalnym od pierwszych słów, ale tym razem służącym również trochę ekwilibrystycznej argumentacji (w zakończeniu wypowiedzi, usprawiedliwiając się szczupłością miejsca, dodał: „Trzeba by tu jeszcze parę rzeczy wytłumaczyć”) – swoim głosem chwilami robi wrażenie, jakby był echem wcześniejszych redakcyjnych rozmów podsumowujących ankietę i dlatego używa podobnych jak Iwaszkiewicz chwytów, tyle że odnoszących się do obrony konkretnego nazwiska. Kilku ankietowanych mówiło bowiem o autorze Teatrzyku Zielona Gęś z wyraźnym poczuciem wyższości, bo przecież prawdziwa poezja musi być tragiczna albo chociaż ponura, w której jedyny dopuszczalny rym do „rozumu ćwierć” to dzielny, bardzo męski rym „śmierć”. Stachura, w odpowiedzi na ankietę „Twórczości”: „Ja, który kiedyś tak lekceważyłem poezję K.I. Gałczyńskiego, powiem, że byłem wówczas trochę młodszy i zdanie o Gałczyńskim wyrobione miałem nie własne, tylko szedłem za nowoczesną wtedy modą, że to jest wszystko taka poezyjka bez głębokości i dna, powierzchnia wody złocona od nawrzucanych paciorków i świecideł. Mogę tylko powiedzieć, że to się więcej nie powtórzy. Teraz wypowiadam się, że poezja Gałczyńskiego to jest poezja od stóp do głów. Wielka góra. Mówię to swobodnie i śmiało, z przekonaniem głębokim, chociaż sam inne mam w poezji widoki. Inaczej do niej przystępuję. Mam inne pole widzenia. Inny punkt (...). Dzisiaj jeszcze czytałem wiersze K.I. Gałczyńskiego. Piękne to są wiersze, a niektóre zachwycające, chociaż sam, już mówiłem. I tak jak przedtem bardzo wiele, tak teraz prawie żadne słowo mnie tam nie razi. Zrozumiałem, że to już jest taka poezja. Że są różne poezje. To znaczy poezja jest jedna, ale są różne szczyty gór. I nie o to chodzi, który wyższy jest, który niższy, bo na tych wysokościach to już się nie liczy. Tylko co komu się podoba, co komu bardziej odpowiada. Mnie też bardziej odpowiada inna poezja. Ale nie mogę być ślepy albo małowzroczny. Muszę oddać sprawiedliwość”[213]. Jeden z mazurskich wypadów pod wodzą Fedeckiego posłużył Stachurze jako tworzywo do opowiadania Jak mi było na Mazurach. Oczywiście, jak prawie zawsze u niego, pojawiły się prawdziwe realia, prawdziwe nazwy i nazwiska. Tylko postać wzorowana na Fedeckim i jak bliźniak jednojajowy doń podobna występuje bezimiennie, jako „człowiek”. Opowiadanie zaczyna się tak: „Miejscowość nazywała się Krzyże, a ja cały byłem zachwycony”. Krzyże to nieduża wieś nad Jeziorem Nidzkim, odległa o jakieś trzy kilometry od leśniczówki Pranie. Przed wojną liczyła czterystu osiemdziesięciu mieszkańców, po przejściu frontu zostało jedynie pięć rodzin; pierwszy z przybyszów tu osiedlonych to leśniczy Śmigielski. Po latach leśniczówka Pranie przekształci się w muzeum poświęcone Gałczyńskiemu, a Krzyże – w modną miejscowość, do której będą ściągać w sezonie letnim pisarze, filmowcy, aktorzy. Na przystani natknąć się można było na: Agnieszkę Osiecką, Daniela Olbrychskiego, Wojciecha Młynarskiego, Olgę Lipińską, Barbarę Wrzesińską, Krystynę Sienkiewicz, Bohdana Łazukę, Jana Pietrzaka. Zjeżdżano z Warszawy, Krakowa, Łodzi.
Jedni nocowali u miejscowych, inni kupowali domy od tubylców, jeszcze inni budowali chaty zwane wtedy z rosyjska daczami. Przez wiele lat, nie tylko latem, bywał tu Jerzy Putrament, literacko-partyjna „gruba ryba” tamtych czasów. Jego tomy cyklu Półwieku pełne są warszawskich połowów na nieprawomyślnych pisarzy i nudnych opisów każdej płotki złowionej na wędkę w okolicach Krzyży. Jednej ze swych łodzi cumowanych na Nidzkim nadał Putrament imię „Ziemowit Fedecki”. Nie dla uczczenia posiadacza nazwiska, ale na złość własnej naiwności. Pozwolił sobie bowiem wmówić przez Fedeckiego, że zmurszała krypa o fatalnej sterowności i z rzężącym silnikiem, o urodzie i walorach żeglownych starej balii, to ozdoba mazurskich akwenów. Putrament dał temu wiarę, a Fedeckiemu – wcale niemałe pieniądze. Fragment dziejącego się w Krzyżach i okolicy opowiadania Edwarda Stachury Jak mi było na Mazurach: „Przyjechałem tam z jednym człowiekiem, który mnie uczył wielu rzeczy praktycznych, ale najwięcej humoru. Przedtem nie bardzo wiedziałem, jakie to jest słuszne postępowanie, kiedy się nie zapomina o śmierci: czy należy się śmiać, czy też nie trzeba w ogóle. On mnie nauczył, że dlatego właśnie trzeba się śmiać czysto i przestronnie”. Nie tylko Stachurze sceneria i ludzie Krzyży pozowali do aktu twórczego. Andrzej Strumiłło, znakomity uczeń Strzemińskiego, przeniósł się w 1953 roku z Łodzi do Krzyży. Remontował tu dom, rysował, malował, pisał i zbierał siły do podróży po świecie. Koncepcje malarskie i rysunkowe niemal zawsze związane były z konkretnym miejscem, co artysta uwieczniał w tytułach: Dziewczynka z Krzyży, Rybaczówka w Krzyżach, Dom starego Śmigielskiego. Jeden z obrazów wyraźnie odstawał od reszty. Nazywał się Nasza ziemia, a przedstawiał mężczyznę i kobietę patrzących, w sensie dosłownym, w stronę lewej krawędzi dzieła, natomiast prawda bijąca z obrazu była taka, że on i ona wpatrują się w bezkresny horyzont, bo zza niego lada chwila wyłonią się jasna przyszłość ich oraz rządzonego przez partię kraju. Obraz swym modelowo socrealistycznym charakterem mógł konkurować z Podaj cegłę Aleksandra Kobzdeja. – Musiałem utrzymać rodzinę! – tłumaczył malarz po latach. Zanim jednak obraz kupiło Ministerstwo Kultury i Sztuki z przeznaczeniem na prezent dla Chruszczowa, miejscowi w Krzyżach od razu rozpoznali, że mężczyzna z obrazu to wypisz, wymaluj Władek Podyjasek, robotnik leśny, a do kobiecej postaci pozowała, urody nie skąpiąc, żonka rodem z Nowej Wilejki gajowego, który Mińczuk się pisze. Natomiast tenże Mińczuk, za kilka lat, przejechał sobie na rowerze przez opowiadanie Edwarda Stachury Jak mi było na Mazurach. A że śpieszący się był ten Mińczuk, więc po krótkim gadu-gadu znakomą jemu steczką leśną odjechał. I wtedy Fedecki wyjawił Stachurze, też przebranemu w opowiadaniu za postać literacką, tajemnicę gajowego Mińczuka: „– Wie pan, ten Mińczuk to wielki myśliwy, ale miał jedną wstydliwą przygodę. Więc raz Mińczuk czołga się do rykowiska. Ale patrzy na lewo, a tam wilk też czołga się do rykowiska. Więc czołgają się powoli razem. Ale w pewnej chwili Mińczuk coś źle obliczył i nastąpił na suchą gałązkę, która trzasła. Wtedy wilk odwrócił się do Mińczuka i machając ogonem, syknął: ciiicho”.
Narrator i postać zwana w opowiadaniu człowiekiem wędrują godzinami po lesie, człowiek uczy narratora nazw napotykanych kwiatów, potem każdy robi to, na co ma ochotę, a wieczorami grywają w belotkę – grę hazardową popularną we Francji. „Zamieszkaliśmy u takiej jednej rodziny mazurskiej, bardzo uczciwej, którą ten mój człowiek dobrze znał, bo przyjeżdżał do niej co roku, to znaczy nie do niej, a do powietrza świeżego, jeziora i lasu”. Wątpliwości, czy wyłącznie temu służyły wypady Fedeckiego na Mazury, zaczął mieć ówczesny Urząd Bezpieczeństwa[214]. I Fedecki stał się „figurantem”, bo tak w języku służb określa się osobę sprawdzaną, kontrolowaną lub rozpracowywaną w ramach tak zwanej sprawy operacyjnej. Uruchomiono więc tajnych informatorów. Jeden z nich donosił: „U drugiej Mazurki odnajmowali pokój Fedeccy. Fedeckich odwiedził prof. Doroszewski, który na terenie Mazur badał dialekty”. Jedno z zadań wyznaczonych informatorowi przez UB brzmiało: „Zorientować się w celowości przeprowadzenia rozmów z literatami: Iwaszkiewicz i Gałczyński na temat figuranta”. Środowisko literackie było już wtedy nafaszerowane agenturą, toteż szybko przybywało meldunków, akta puchły. Ustalono więc, że „Wg danych agenturalnych Fedecki jest bardzo inteligentnym człowiekiem i tłumaczem wysokiej klasy”. Grywający z Fedeckim w brydża donosił: „W trakcie gry w nocy – kiedy rozmawialiśmy o fakcie nieuznawania brydża jako godziwej rozrywki przez niektórych członków KC, na co Fedecki oświadczył: «Pamiętajcie, że prawdziwi talmudyści na Kremlu w każdej wolnej chwili tylko modlą się i nie mają żadnego poczucia humoru». Fedecki mówi zawsze o ZSRR bardzo krytycznie i jest on raczej wrogiem Związku Radzieckiego”. Już takie „raczej”, datowane 18 na lutego 1952 roku, wystarczyło na wyrok, a tu zarzut, który uruchomił działania, był z najcięższych paragrafów: szpiegostwo. Ponieważ poszlaki prowadziły też na Mazury, postanowiono rozwikłać tę miłość tłumacza do jezior. Zatrzymanie miało być dyskretne: kiedy Fedecki będzie szedł na dworzec. Bo UB, udając matkę leśniczego z Prania, wysłało telegram: „Panie Ziemku, proszę przyjechać do nas w niedzielę. Bardzo proszę. Zofia Popowska”. Sprawę w końcu umorzono, Fedecki był niewinny. Dziś o niesłusznie oskarżanych mawia się: nie znaleziono dowodów. Są natomiast dowody, że Fedecki woził Stachurę nie tylko w okolice Krzyży. Jedną z takich wypraw przywoła Stachura po kilkunastu latach we Wszystko jest poezja. Znowu z prawdziwą, dającą się znaleźć na szczegółowej mapie maleńką osadą o nazwie Morze, określoną jako białoruska, choć leżącą po polskiej stronie. Mentor występuje tu już z nazwiskiem: „Byliśmy tam z panem Ziemowitem Fedeckim, z którym kiedyś odbywaliśmy takie wypady w sam środek krajobrazów. Znaleźliśmy się więc w tej białoruskiej wsi Morze i znaleźliśmy się w jednej zagrodzie, gdzie też bardzo starzy byli ona i on”. Powód sięgnięcia do wspomnień o wyprawie sprzed lat to wywołane z pamięci pierwsze, świadome i dojmująco przeżyte uczucie podszytego lękiem zdziwienia wobec czasu dobierającego się nie tylko do ludzi, ale także do ich przedmiotów, którym coraz częściej nie miał kto pomóc wrócić na swoje przez lata zajmowane miejsce. Jakby tam,
w tym śródlądowym Morzu narrator po raz pierwszy uświadomił sobie, że czas skrada się przecież także ku niemu. Fedecki był od Stachury starszy o czternaście lat i wojnę widzianą z bliska. Kiedy się poznawali, Stachura dopiero przygotowywał się do ułożenia sobie stosunków z Polską Ludową. Obserwował Iwaszkiewicza, Fedeckiego, innych pisarzy i artystów, którzy już mieli to za sobą. Obserwował różne tęgie pisarskie głowy, w których granic rozsądku pilnie strzegły spokój, wygoda, bezpieczeństwo, poklask, umowy wydawnicze, a całą tą strażą próbowało, nie zawsze skutecznie, dowodzić przedwojenne poczucie przyzwoitości. – Z dzisiejszej rzeczywistości jest pan zadowolony? – zapyta Fedeckiego w 2003 roku Anna Żebrowska. – Nie bardzo, bo wychowano mnie w duchu tolerancji, który niestety zaginął w Polsce. U nas na wsi na wakacjach bawili zazwyczaj: mój wuj, pułkownik lekarz Krzywiec, fanatycznie antysowiecki i dobrze notowany w Stolicy Apostolskiej, mocno komunizujący Henryk Dembiński i ateistyczna młodzież z „Po prostu”, księża Śledziewski (znawca wileńskiego baroku) i Marcinkowski (polonista), nauczyciel muzyki Załkind, Żyd, oraz kuzynki Jasienicy – Gienia i Zosia Tatarkówny. Patronowała temu zgromadzeniu moja wychowana w klasztorze babcia. Tak różni ludzie zasiadali do wspólnego stołu i nie pamiętam żadnego zajścia, najmniejszego despektu. Wtedy uważano, że jeśli człowiek jest porządny – to zupełnie wystarczy[215]. Przecież ty jesteś miejscem wielu osób, co nie chcą w średniej żyć temperaturze, buchaj płomieniem wesołego stosu w czarnej wszechświata gasnącego rurze. Chociaż niejeden wpłynął na cię donos, chociaż entropią grozi stary Chronos – bądź nam przychylną, dla dowcipu żyzną, nasza kochana, bezcenna Ojczyzno. To fragment STS-owskiej Inwokacji do Ojczyzny autorstwa Fedeckiego i Jareckiego[216]. Jedni chcieli tę powojenną rzeczywistość zmieniać, inni – tylko ją jakoś przetrzymać. Stachura słuchał, obserwował, brał jeden przykład, brał drugi przykład i odkładał je sobie raz na jedną, raz na drugą kupkę. Jedna wyraźnie przeważała. Postanowił więc zawrzeć z Polską Ludową pakt o nieagresji: on pozostawia władzy pełną swobodę robienia głupstw powszechnego użytku i nie będzie w tym pomagał, nie domaga się odszkodowania za lubelskie lata głodem i chłodem płynące, a w zamian oczekuje prawa do zajmowania się samym sobą i pisania o tym książek dyktowanych wyłącznie przez talent. „W utworach Stachury nie znajdziemy nuty protestu społecznego ani opozycyjnego credo politycznego. Poeta nie popadł nigdy w konflikt tej natury z otaczającą go rzeczywistością” – napisze Fedecki po latach. Nastawał czas małej stabilizacji, Stachura się usamodzielniał, machał już ręką na oferty
korepetytorów z nowego, trudniejszego przedmiotu: „marsz jednocześnie w dwóch kierunkach”, którego zaliczenie warunkowało przejście do następnej, wyższej klasy. Dystans narastał powoli, ale systematycznie. Już w tym młodzieńczym opowiadaniu Jak mi było na Mazurach narrator, pełen komplementów wobec swojego mentora, dodaje jakby mimochodem, ale u Stachury nie ma słów mimochodem rzucanych: „Bardzo był mądry też, choć odkryłem w nim kilka wadliwości, ale drobnych”. Nie ma cienia ironii w dedykacji, jaką jeszcze w 1968 roku wpisał Stachura do książki Przystępuję do ciebie. Przystępował pełen wdzięczności i podziwu dla Fedeckiego sztuki życia: Uczeń – Czarnoksiężnikowi czyli Edward Es Kochanemu Ziemowitowi Stanisławowiczowi Tak nam dopomóż, zdrowie najmilsze. Rozluźniająca się z biegiem czasu relacja tych dwóch wyrazistych osobowości nie była pochodną jakichś zasadniczych konfliktów czy myślowej bijatyki o pryncypia, ale przejawem intelektualnego usamodzielniania się Stachury, coraz większej koncentracji na własnym pisaniu, czyli na sobie. W rozważaniach na temat związków między talentem a charakterem twórcy Stachura tak napisze we Wszystko jest poezja: „I jeśli już jestem przy talencie, to zmieniam o nim moje dawne zdanie, które było zdaniem pana Fedeckiego i ja je od Niego przejąłem: Talent to jest charakter człowieka. Nie. Ile wspaniałych charakterów ludzi bez talentu! Ile utalentowanych, ile artystów bez żadnego charakteru; żałosne kreatury, nie wyłączając geniuszów”. Zauważmy: z jednej strony jeszcze pełna ostentacyjnego szacunku wielka litera przy zaimku „Niego”, ale z drugiej – jakież stanowcze „nie”. Ziemowit Fedecki całymi latami życzliwie obserwował karierę pisarską Edwarda Stachury. Życzliwie, ale z narastającym niepokojem, bo dobrze wiedział, jakie są tej twórczości koszty wewnętrzne autora i zdawał sobie sprawę, że nie da się takich kosztów ponosić zbyt długo. Niepokoiło go jeszcze coś: coraz mocniejszy – jego zdaniem – zawrót głowy, przedawkowanie samozachwytu, „blaski i cienie nagłego awansu społecznego” – powie jak przedwojenne panisko, któremu stangret wręczył lejce i prawem kaduczym, ustanowionym 22 lipca 1944, kazał usiąść na koźle. Niejeden inteligent w pierwszym pokoleniu, czyli także produkt nagłego awansu społecznego, żachnie się na tę psychologiczno-politologiczno-socjologiczną samoróbkę Fedeckiego. Upatrywanie niebezpieczeństwa w „nagłym awansie społecznym”, niebezpieczeństwa zagrażającego przecież po wojnie milionom Polaków, było o tyle dziwne, że pan Ziemowit nawet po drugiej (pierwsza startowała w 1944 roku) zmianie ustroju, tej ogłoszonej przez Joannę Szczepkowską, mówił publicznie, że bez tortur przyznaje się do „przekonań socjalistycznych”. Ale przecież to nie tylko Stachura wynurzał się bez rodowej osłony i pokoleniowych doświadczeń w pokonywaniu trasy ku górze. Skutki tego powojennego nagłego awansu społecznego wypływały po wojnie na powierzchnię w dyrektorskich
fotelach, uczepione prezydialnych stołów, wykorzystując siłę nośną fal i bałwanów burzy dziejowej. Zwłaszcza bałwanów. Więc Fedecki miał rację: to się nie mogło dobrze skończyć. Ostatni raz u Edwarda Stachury nazwisko Ziemowita Fedeckiego pojawia się na cztery dni przed tragedią, w jednozdaniowym zapisku kończącym Pogodzić się ze światem: „Czwartek, 19 lub 20 lipca Wczoraj byłem z panem Fedeckim u lekarki w szpitalu w Drewnicy”.
Pierwsza książka Debiut książkowy to zbiór opowiadań Jeden dzień, który ukazał się nakładem Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” w 1962 roku. Nie tylko zawodowa krytyka powitała książkę Stachury z uznaniem i nadzieją (choć nie był to wyłącznie zgodny chór pochwał). O dwudziestopięcioletnim autorze Jednego dnia w tonacji wręcz entuzjastycznej głos zabrały takie tuzy polskiej literatury jak Jarosław Iwaszkiewicz i Wilhelm Mach. Ten pierwszy zarzucił krytyce literackiej chłód poznawczy i niedostrzeganie w polskiej literaturze współczesnej zjawisk niezwykłych. „A takim niezwykłym zjawiskiem – twierdził Iwaszkiewicz – jest niewątpliwie twórczość Edwarda Stachury. I wiersze, i proza. Jego tomik noszący tytuł Jeden dzień wzbudził we mnie uczucia obce tym, co piszą o książkach: entuzjazm i wzruszenie. Ta osobliwa proza, ta niby naiwna składnia, przeczyste zdania z dziwnymi powtórkami, ta melancholia – i głębokie, wewnętrzne umiłowanie życia, radość ze wszystkiego, co ono przynosi mniemanemu wagabundzie, wyczucie pejzażu polskiego i polskiego dnia codziennego, tęsknota do miłości i wiara w miłość – jakie to wszystko młode i pełne zachwytu”[217]. Iwaszkiewicz zastrzega się wprawdzie, że można tej prozie postawić zarzut, iż jest to pisanie na jedno kopyto, że nic się ono nie zmienia, że Stachura zbyt często przebiera się za „pastuszka”, ale są to – stwierdza Iwaszkiewicz – zastrzeżenia tetryka, a „najlepiej jest się poddać monotonnemu, dziwacznemu tokowi tej prozy, która działa jak przytłumiona muzyka”. Żeby zaś nie było wątpliwości, że mamy do czynienia ze zjawiskiem wybitnym w ogóle, a nie tylko z zapowiedzią, Iwaszkiewicz pisze o zakończeniu jednego z opowiadań Stachury (Nocna jazda pociągiem): „Ta modlitwa franciszkańska jest jedną z najpiękniejszych kart naszej powojennej prozy”[218]. Na podobne co Iwaszkiewicz cechy debiutanckiej książki zwracał uwagę Wilhelm Mach – wówczas bardzo znacząca postać naszej literatury i życzliwy opiekun młodzieży literackiej. Dostrzega on w opowiadaniach Stachury projekcję potocznej realności w wymiar lirycznej sublimacji, nazywa te osiem opowiadań prozaicznymi poematami, wersjami autoportretu, „modlitwami do bolesnej i cudownej zwyczajności życia”[219]. Mach podkreśla niekonwencjonalność tej prozy, a szukając dla niej psychologicznych uzasadnień i artystycznego usprawiedliwienia, odbiera ją jako bezwiedne mówienie na głos do samego siebie. Sporo uwagi poświęca formie, językowi, nie ograniczając się do oczywistego w przypadku prozy Stachury spostrzeżenia („Mało znam autorów, których by forma – język, swoista gramatyka, styl – określała tak znacząco”), że jest to bardzo inne, na tle bieżącej produkcji literackiej, pisanie. To Mach pierwszy, analizując tę twórczość, przywołuje emigracyjne dzieciństwo Stachury, które ujawnia się literacko poprzez
specyficzną odświętność i archaiczność słownictwa, poprzez składnię – zdaniem Macha – z francuska udziwnioną, poprzez katarynkowy zaśpiew frazy. Ale też, niestety, właśnie Wilhelm Mach rozpoczyna w dywagacjach o pisarstwie Stachury niekończący się potem ciąg skojarzeń, współbrzmień, powinowactw i koincydencji. Pół biedy, kiedy doświadczony autor Rdzy słyszy w prozie debiutanta przecieki staropolszczyzny i ludowej archaiczności oraz kolokwialne prozaizmy – bo to są cechy rzucające się w oczy i uszy każdemu. Gorzej, bo Mach uruchamia późniejszą wyliczankę nazwisk kojarzących się rzekomo ze Stachurą, a zaczyna od. Gombrowicza. Otóż, zdaniem Wilhelma Macha, Stachura „dociera mimo woli do tak zaskakujących koneksji, jak np. współbrzmienie ze stylem Gombrowicza”. Ocena łączna wystawiona przez Macha – bardzo wysoka: „Ważny debiut. Ważne i wielce obiecujące objawienie się wyrazistej, odrębnej i samodzielnej indywidualności pisarskiej”[220]. W szukaniu odniesień pomocnych w interpretacji twórczości Stachury wspomagał Wilhelma Macha siedemnastoletni wówczas Krzysztof Mętrak, recenzją z Jednego dnia rozpoczynający współpracę ze „Współczesnością”. Widząc w bohaterze opowiadań Stachury człowieka wyobcowanego, który wyeksploatował zapas energii przystosowania, krytyk licealista zasadniczy problem tej prozy upatruje we freudowskim konflikcie „między naturalnym instynktem człowieczym a wprowadzanymi przez kulturę ograniczeniami”[221]. Zadziwiająco trafne są spostrzeżenia młodziutkiego Mętraka dotyczące filozoficznych skłonności Stachury (którego bohater chce wszystko, co ważne dla człowieka, a więc przede wszystkim szukanie odpowiedzi na podstawowe pytania, zaczynać od początku, na własną rękę) i egzystencjonalnego wymiaru problematyki tej prozy. Mętrak – w przeciwieństwie do wielu krytyków rutyniarzy – nie dał się zwieść pozorom prostaczkowatości Stachurowego pisania i (wprawdzie podpierając się sformułowaniem Irzykowskiego) bezbłędnie rozpoznał w Stachurze pisarza „pracującego wielkimi kosztami własnej duszy”[222]. Dobry dzikus – tak tytułuje recenzję Jednego dnia Jacek Łukasiewicz[223]. Wrocławski krytyk i poeta tylko w tytule recenzji ulokował bohatera prozy Stachury w Piętaszkowym towarzystwie, natomiast autora uznał za pisarza o dużej samoświadomości artystycznej, który z premedytacją sporządził w opowiadaniach zadziwiający konglomerat: harcerza z finką, Cygana, Tarzana, Robinsona, trubadura, świętego i niepodległego artysty. Łukasiewicz zwraca uwagę na zastanawiający charakter tego konglomeratu, który – z jednej strony – jest na tyle niezespolony, że widać w nim szwy i filiacje, a jednocześnie na tyle dobrze napisany, że bohater nie rozsypuje się na poszczególne składniki. Mankamenty, o których Łukasiewicz wspomina, mają trzeciorzędny charakter, są głównie wynikiem braku pisarskiego doświadczenia, natomiast efekt całościowy krytyk ocenia wysoko i nie waha się napisać, że Jeden dzień jest dla niego „Jednym z najciekawszych debiutów powojennych. Książka jest oryginalna, własna (...), ma swoistą atmosferę, własną frazę trudną do rzeczywistego podrobienia, zawarty jest w niej indywidualny sposób oglądania świata, indywidualny, a przy tym charakterystyczny model
bohatera-narratora, który nie wydaje się przypadkowym zlepkiem, debiutanckim nieporozumieniem, ale świadomą kreacją”[224]. Recenzje Jednego dnia nie ograniczały się do zachwytów i analitycznych rozważań wokół problematyki debiutanckiej prozy Edwarda Stachury. Sygnalizowały również mankamenty i zagrożenia. Jacek Łukasiewicz w Dobrym dzikusie: „Pamflet też byłby możliwy. Jest to kreacja pozerska. Młody człowiek stroi różne miny i szuka usprawiedliwienia, a dobra literatura jeszcze nie urodziła się z usprawiedliwień”. Tadeusz Kłak: „Niebezpieczeństwa – zamiast własnego stylu – stereotyp, maniera, samopowtórzenia. Zdobycie i określenie własnych terenów pisarskich może okazać się miejscem, z którego nie ma wyjścia”[225]. Krzysztof Nowicki: „Obserwujemy zjawisko b. ważne, którego debiut Stachury jest jednym z przejawów – autorzy prezentują siebie. To wystarcza na debiut. A dalej? Trzeba się wyzwolić spod nacisku przeróżnych manier – i wtedy dopiero będzie można rozpocząć budowanie swych pisarskich światów, swych złudzeń i mitów”[226]. Łagodności krytycznego tonu nie było natomiast w recenzjach Henryka Voglera i Zbigniewa Żabickiego. Zaatakowali przede wszystkim język opowiadań debiutanta. Henryk Vogler: „Język Jednego dnia jest ułomny, nieporadny, zająkliwy. Lepka, nudna papka tej prozy ciągnie się z pozorną bełkotliwością i upartymi monotonnymi nawrotami opowiadań imbecyla, autor nie ucieka nawet przed oczywistymi błędami i jaskrawymi potknięciami gramatycznymi, które – chciałoby się sądzić – są zupełnie świadome”[227]. Zbigniew Żabicki poszedł jeszcze dalej – krytykował nie tylko język opowiadań i ich stylistykę, ale również zarzucił debiutantowi wtórność kreacji bohatera. W recenzji zatytułowanej Stachury podróż sentymentalna napisał: „I wreszcie ta natrętnie zaznaczana nieporadność narracji! Stachura raz po raz popełnia błędy gramatyczne, brnie w niekończące się zdania, z których jak gdyby sam nie potrafi się wyplątać, niekiedy rusza z kopyta w rozległy okres cyceroński, niekiedy znów beznadziejnie się jąka (...). Na razie bowiem Stachura nie prezentuje czytelnikowi absolutnie nic nowego poza kolejnym wcieleniem mitu świętego trampa, smutnego beatnika – mitu znanego doskonale z prozy Nowakowskiego, Mikołajka, Brychta i wszystkich innych, których imię jest legion”[228]. Te krytyczne opinie o debiucie Stachury jeszcze raz w tym samym roku 1963 pomniejszy swym autorytetem Jarosław Iwaszkiewicz. „Życie Warszawy” w numerze z 11 lipca 1963 roku drukuje wypowiedzi uznanych pisarzy i krytyków, którym postawiono pytanie: „Na kogo Pan liczy?”. Tadeusz Konwicki w tym sondażu stawia na Remigiusza Napiórkowskiego, Jan Brzechwa na samego siebie, Stanisław Mackiewicz nie widzi wśród młodych żadnego godnego rekomendacji, Ryszard Matuszewski jest jak zwykle dobrotliwie hojny i obdziela błogosławieństwem: Stanisława Grochowiaka, Jarosława Marka Rymkiewicza, Janusza Krasińskiego, Bogdana Wojdowskiego, Macieja Patkowskiego, a warunkowo – Marka Nowakowskiego i Aleksandra Minkowskiego. Jarosław Iwaszkiewicz wśród swoich typów na pierwszym miejscu wymienił Edwarda Stachurę.
Prozatorski debiut Stachury zauważa zarówno „Trybuna Ludu”, jak i „Tygodnik Powszechny”, nawet na podobną cechę zwracają uwagę, choć różną przydając jej wartość: „Trybuna Ludu”: Ciekawa osobowość narratora, ale w obronie przed ckliwością autor „autoironię wykłada w parodiującej styl chłopięcych opowieści szacie stylistycznej, nadającej książce cechy jednolitości artystycznej i myślowej. Naiwny jest wprawdzie ten chłopięcy, łazikowski bunt, ale nie sposób mu odmówić szczerości artystycznej, wrażliwej niechęci do wszelkiej obłudy, pustki moralnej, okrucieństwa”[229]. „Tygodnik Powszechny”: Nie ma w tej prozie „nalotu refleksji, a raczej intelektualnego dyskursu, bo refleksja jednak istnieje, lecz jako wynik bezpośredniej reakcji na doznania. Jest to więc refleksja dziecka, które krzyknie, jeśli dotknie czegoś, co je sparzy. I można powiedzieć, że konsekwencją sensualizmu i estetyzmu jest w tej prozie świadomość infantylna, nieskażona schematami wiedzy nabytej”[230]. Tekstem (dotyczącym we fragmentach także Jednego dnia), który bardzo dotknął Stachurę i zranił jego pisarską dumę, był jeden z odcinków cyklu Wnuczęta autorstwa Juliana Rogozińskiego[231]. Rogozińskiego sprowokował Tomasz Burek. Ten krytyk wiekowo (ale tylko wiekowo) podobny do „wnucząt”, stawiał pisarzom wstępującej wtedy generacji najwyższe wymagania artystyczne i etyczne, ale robił to bez protekcjonalnego poklepywania po ramieniu, które – w wykonaniu Rogozińskiego – miało być elegancką formą rozdzielania razów co bardziej artystycznie rozbrykanym przedstawicielom literackiej smarkaterii. Proza debiutantów drugiej połowy lat pięćdziesiątych świadczyła – zdaniem Burka – o tym, że ideałem prawdziwej literatury są dla nich szczerość, autentyzm przeżycia, „krzyk duszy”, odrzucenie wszelkich pozorów fikcji, zabawy estetycznej; sięganie po tworzywo prawie wyłącznie do własnej biografii. Czyli: kult małego faktu, niechęć do syntez i uogólnionych interpretacji. „Ich ambicją było zbliżyć się do «prawdziwego życia»i zrelacjonować je w aspekcie jego niepowtarzalnej szczególności, w perspektywie nieznajdującej jakiegokolwiek konwencjonalnego pośrednictwa”[232]. A sztuka to konwencje i nawet ich naruszanie też jest konwencją. Burek sygnalizował dwie próby pisarskiego radzenia sobie z tym dylematem, podjęte przez Ireneusza Iredyńskiego (Dzień oszusta i Ukryty w słońcu) oraz Edwarda Stachurę (Jeden dzień). „Jakkolwiek obaj ci pisarze nieustannie wchodzą w układy z ideą artyzmu i metodami sztuki posługują się świadomie, bez cienia naiwności, to jednak widoczne jest, że czynią to jak gdyby wstydliwie, w przekonaniu, że kompromis ze sztuką, czyli z konwencją, jest grzechem wobec naczelnego postulatu ich pokolenia, zdradą wobec nakazu szczerości za wszelką cenę, przede wszystkim za cenę zgwałcenia sztuki samej, jej brutalnego znieważenia i oplucia”[233]. Rogoziński nie polemizuje z tezami Burka dotyczącymi ogólnej diagnozy schorzeń młodej prozy, ale – korzystając z felietonowej konwencji cyklu Wnuczęta – zwraca półżartobliwie uwagę na niebezpieczeństwa mogące wyniknąć z doczepiania do towaru metek wprowadzających klientelę w błąd. Sam żartuje, ale nie zauważa, że Tomasz Burek lekko się uśmiecha, używając przy nazwisku Iredyńskiego określenia „markiz de Sade
młodej prozy”, a w wątek Stachury wplatając zwrot, że oto „nowy Rousseau, który powiada, że zdolny jest pisać jedynie namiętnościami, rozżarzeniem duszy, niewykształconym instynktem”. Może dlatego że wszelkie odwołania do francuskiego kręgu kulturowego Rogoziński chciał mieć – z racji wykształcenia i zainteresowań – pod kontrolą, podkpiwał z etykietek Burka: „Innymi słowy «boski markiz»i«wikary sabaudzki»[234] pojawili się wśród nas, Burek odkrył, że skryta czubatka literatura niesie tyleż obficie, co fenomenalnie. Wystarczy poszperać w piwoniach, żeby natrafić na cuda. Rimbaudów mamy już na pęczki, przydałby się jeszcze Lautréamont, rozejrzyjcie się Wnuczęta. Trochę mi doprawdy przykro atakować krytyka, którego cenię, ale w grę wchodzi tutaj coś więcej niż osąd nazbyt pochopny lub entuzjastyczny: podobne zapały, eksplodując coraz częściej w odmiennych kręgach czy parafiach Niepokalanowa, grożą higienie naszej drogiej i płodnej kokoszki, epidemia bowiem dotyka już od czasu do czasu i Pokalanów”. W etykietkowym odwecie Rogoziński nazywa Iredyńskiego Gabrielą Zapolską młodej prozy, a „Edward Stachura wydaje się Marią Rodziewiczówną z Lata leśnych ludzi, ucharakteryzowaną na trampa à la James Dean”. Rogoziński wylicza pisarskie mankamenty obu pisarzy. „W Stachurze za to wynoszono pod niebiosa wadę, która na tego pisarza ściąga systematycznie porażki tak w poezji, i jak w prozie – gadulstwo stanowiące fałszywą odbitkę języka kolokwialnego”. I dalej: pusta retoryka czułostkowości (która uwiodła jedynie Iwaszkiewicza), truizmy, „czcze monologi minoderyjnego sentymentalisty, relacje bezmyślnego myślenia (podkr. – J.R.), spowiedź tyleż afektowana, co bezprzedmiotowa, ślizgawka po wierzchu zjawisk – tyle że nasz łyżwiarz osiągnął styl jazdy dający pewną gwarancję na przyszłość”. Dwa numery wcześniej Rogoziński kilka siarczystych zdań wymierzył Januszowi Żernickiemu za wiersze w tomiku Szept przez wiatry[235]. Stachura pocieszał przyjaciela: Drogi Januszu, chciałem Ci w pierwszych słowach tego listu powiedzieć, żebyś się przypadkiem nie martwił artykułem Pana Juliana Rogozińskiego we „Współczesności”, gdzie pomieszał Ciebie z resztą, Połomem – dawnym Twoim przyjacielem, a teraz ściągaczem, Dziubą i tak dalej. Myślę więc, że tacy ludzie jak Pan Rogoziński i takie artykuły nie powinni mącić Twojej zasłużonej radości. On się literaturą zajmuje – to już wszystko rozumiesz. Ja, może więcej niż Ty, byłem oburzony jego paranoją. Powiedziałem to Drozdowskiemu – ale Wy drukujecie gówna w tym Waszym piśmie. Myślałem z początku coś napisać w odpowiedzi, ale tu naprawdę szkoda czasu, którego mamy tak mało, jak piszesz[236]. Dwa miesiące później Stachura pociesza przyjaciela, mając do pomocy nowy argument: „Czytałeś zapewne rewelacje p. Rogozińskiego we «Współczesności»o mojej prozie i poezji. Jak widzisz, nie jesteś samotny w mózgu p. Rogozińskiego, to znaczy, w tej ciemniejszej stronie mózgu. Ciebie, jak widzisz, potraktował dużo łagodniej niż mnie. Ale
my będziemy robić swoje spokojnie”[237]. Część środowiska młodych warszawskich pisarzy uważała, że zadziwiająco szerokie zainteresowanie książkowym debiutem Edwarda Stachury jest na pewno wynikiem czynników pozaartystycznych, a i uwznioślające interpretacje też pojawiają się bardzo na wyrost, bo przecież, w gruncie rzeczy, pierwsza książka Stachury jest o tym, że narrator nie ma gdzie mieszkać, a z następnej pewnie świat się dowie, że bohater nie ma też co jeść.
Wiersze, poematy, piosenki Z odpowiedzią na pytanie, o czym jest druga książka Stachury – nawet zawistnicy mieli chyba problem, bo był to tomik wierszy Dużo ognia[238]. A z wierszami nigdy nic nie wiadomo na pewno. O jedzeniu – jak złośliwie przepowiadano – też tam jest, choćby początek wiersza Wielkanoc na moim zamku („Co za gościnność może ten stół/nie wątpię pamięta obfitość bażantów/uda antylop nie tylko nie tylko.”), więc dało się odczytywać to wytworne menu, tego bażanta i antylopi udziec jako marzenia zgłodniałego podmiotu lirycznego. Nad interpretacją wierszy z tomiku Edwarda Stachury można się głowić samemu, tak jak to robił w roku 1965 Julian Rogoziński, zarzucając „wnuczętom” hermetyczność, jednak czasy się zmieniły także pod tym względem. To znaczy poeci nadal pisują wiersze hermetyczne, tylko że o pomoc w ich rozhermetyzowaniu dziś znacznie łatwiej. Działało na przykład internetowe Biuro Tłumaczeń Sztuki prowadzone przez Karolinę Bregułę[239]. Zgłaszało się tam na przykład jakiś wiersz, prosząc o rozjaśnienie jego mroków i ktoś z licznego zespołu Biura wykonywał za zgłaszającego pracę umysłową. Jedna z próśb dotyczyła właśnie wiersza z tomiku Stachury Dużo ognia, utwór ma tytuł Noc albo oczekiwanie na śniadanie: Ty się pochyl róża-bóg ty się do mnie pochyl i na ucho jak kolczyk róża-bóg Moje ucho ma dzban z niego pić tylko tobie nikomu a twój kolczyk jak ucho na dzban O modlitwę mnie wabisz o, wabisz że błysk noża w najpiękniejsze serce kozy Z tobą czystość zachować to gorzej każdy lew by się spalił już dawno las popiołu z jego grzywy nic więcej Ty się pochyl róża-bóg
ty się do mnie pochyl we mnie wytryśniemy jak słońce wytryśnie A oto interpretacja autorstwa Beaty Sosnowskiej[240]: „W wierszu Noc albo oczekiwanie na śniadanie zastajemy podmiot liryczny w stanie erotyczno-religijnego pobudzenia. Analizowany wiersz jest przykładem na to, jak religia tabularyzuje erotykę i staje się jedynym możliwym językiem na wyrażanie jej. Nie unikniemy w tej analizie wątku biograficznego, gdzie za postacią podmiotu lirycznego stoi Edward Stachura, jego rozegzaltowana, nadwrażliwa, a przez to nastoletnia natura, oraz konflikt z ojcem. To autor słynnego zawołania: «Katedro! Szerokobiodra kobieto o czterech smukłych nogach (...)»z wiersza Kochankowie, które rzuca światło na wątki religijne w twórczości Stachury i jego skłonności do sakralizacji seksualności kobiety. Sytuacja wygląda następująco: jest noc, pobudzony podmiot liryczny czeka na swoją kochankę. Możliwe, że ona jest już z nim i podmiot słowami wiersza nakłania ją do pójścia do łóżka. Przyjmuję w tej analizie opcję, że adresatka słów jest nieobecna, zaś podmiot liryczny, niepewny jej przyjścia i podniecony, zaczyna fantazjować. Aby ukryć wstyd i uniknąć obnażenia swojej zwierzęcej natury, ucieka się do poetyckich metafor. Idealizuje kochankę i nazywają różą, kwiatem tak doskonałym, jak doskonały jest Bóg. Możliwe, że stawiając znak równości we frazie: «róża-bóg» podmiot liryczny dąży do boskiego zjednoczenia z kobietą. W kolejnych zwrotkach pobrzmiewają wątki starotestamentowe. Kochanka pojawia się, następuje gra wstępna, penetracja ucha podmiotu (prawdopodobnie językiem oraz kolczykami, w tęsknocie za tą pieszczotą ujawnia się fetyszyzm podmiotu lirycznego), fantazja ta doprowadza go do silnego erotycznoreligijnego pobudzenia. Stosunek jest dla niego porównywalny z rytuałem religijnym, na którego stole ofiarnym skłonny jest złożyć niewinne serce. W swoich fantazjach podmiot doprowadza się do stanu, w którym staje się bezbronny wobec narastającego pożądania i podniecenia. Domyślamy się, że kochanka musi być świetna w łóżku, czyli do stosunku musiało już kiedyś dojść wcześniej. Nie jest to więc przypadkowa znajomość na jedną noc. Dochodzi do pretensjonalnej wizji kosmicznego orgazmu zakończonego wytryskiem, porównywalnego z eksplozjami na słońcu. Mamy tu ciąg skojarzeń: słońce = wytrysk = życie = energia twórcza, co prowadzi do konkluzji, że seks = życie (poety). O silnym podnieceniu podmiotu lirycznego świadczy również pourywana struktura wersów, skróty myślowe, wrażenie bełkotliwości. Nasuwa to skojarzenie, że w oczekiwaniu na kochankę i fantazjując na jej temat, podmiot liryczny masturbuje się. Co nieobce jest młodym, nadwrażliwym poetom, jak również tym starszym, z pokaźnym dorobkiem poetyckim i stabilną pozycją na rynku wydawniczym. Podmiot stawia znak równości między religijną ekstazą a erotyczną rozkoszą”. Ówczesnej krytyce literackiej być może tomik Stachury sprawiał jednak więcej problemów interpretacyjnych niż Beacie Sosnowskiej, bo – po pierwsze – omówień było, zwłaszcza w porównaniu z Jednym dniem, niewiele, a ponadto żaden z krytyków nie uznał
Dużo ognia za wydarzenie wymagające tak szczegółowych analiz i głębokich interpretacji. Jacek Trznadel nie wykluczał nawet, że jego ocena tomiku będzie może i stronnicza, ale niech ona „stanie się dla autora przykładem, jak również można odczytywać niektóre cechy zbiorku” (podkr. – J.T.)[241]. Zwłaszcza to manieryczne epatowanie bezokolicznikiem, zestawianie określeń wykluczających się. Tadeusz Kłak broni tego, co krytyka określiła „murzyńską składnią”, bo to przecież nic innego, tylko umiłowana przez awangardę elipsa. „Stachurze nie zależy na zwięzłości, ale na uzyskaniu wysokiego tonu, patosu, niezwykłości”[242]. Krytyk omawia obie książki łącznie i jest przyjemnie zdziwiony walorami prozy Stachury: „Kiedyś, a nie byłem w tym sądzie osamotniony, stawiałem tylko na wiersze Stachury (...). Obie drogi otwierają widoczne i niewątpliwe perspektywy. Obie stanowią manifestację własnego języka, własnego świata wyobraźni, propozycję artystycznie odmienną od tego, co się w młodej literaturze dzieje”[243]. Krzysztof Mętrak w związku z Dużo ognia przywołuje antropologa Bronisława Malinowskiego, strukturalistę Romana Jakobsona i Biblię, przypuszcza uczenie, jak na osiemnastolatka przystało, że „u Stachury nie chodzi jednak o zmianę semantycznego ładunku słowa (...), ale o przenicowanie emocjonalno-symbolicznej zawartości słowa”. A na koniec Mętrak rzuca śmiałą hipotezę: „Ja myślę, że Stachura po trosze drwi sobie z poezji”[244]. Mało kto wątpi, że Stachura był poetą, a jednak jego wiersze (z wyjątkiem piosenek) wśród krytyków literackich i czytelników funkcjonowały w cieniu dokonań prozatorskich i nie tylko Julian Przyboś był zdania, że Stachura „nie w swoich próbach poetyckich, ale dopiero w opowiadaniach ujawnił osobliwą swoją oryginalność”[245]. Wierszy, jako samoistnych utworów, nigdy zresztą nie zebrał w oddzielny tomik (w Dużo ognia połowę zbioru stanowi poemat o tym samym tytule, poprzedzony dwudziestoma dwoma wierszami). Zasadnicza część twórczości poetyckiej to, oprócz Dużo ognia, poematy: Przystępuję do ciebie[246], Po ogrodzie niech hula szarańcza[247], Missa pagana[248] i Kropka nad ypsylonem[249]. Żadnemu z nich nie towarzyszyło wiele publikacji. Także w późniejszych szkicach podsumowujących całą twórczość Stachury odniesienia do poematów są śladowe bądź lekceważąco ogólnikowe[250]. Jeden z przykładów: „Pozostało po Stachurze kilkadziesiąt wierszy lirycznych, niektóre posłużyły za budulec poematom. Ich poetyka nie jest szczególnie wyrazista ani jakoś zaskakująco nowa”[251]. Nawet o uhonorowanym Nagrodą imienia Stanisława Piętaka poemacie Po ogrodzie niech hula szarańcza pisano w prasie literackiej i społeczno-kulturalnej niewiele. Słyszałem opinie, że ta dość zadziwiająca powściągliwość medialna wynikała z przekonania, że to Iwaszkiewicz bez umiaru wynosi Stachurę pod literackie niebiosa i ponad rzeczywistą wartość tego poezjowania (Iwaszkiewicz przewodniczył wtedy jury „Piętaka”); wytknąć tego Iwaszkiewiczowi nie można (to znaczy można, ale niebezpiecznie), więc lepiej o tym powiedzieć, nic nie mówiąc. Typowy przejaw popularnego w tamtych czasach inteligenckiego strachu na zapas. Dowód, że nie było
w tym wypadku czego się bać? Nie gdzie indziej, tylko właśnie u Iwaszkiewicza w „Twórczości” ukazał się w tym czasie tekst Jana Pieszczachowicza, w którym krakowski krytyk charakteryzuje bohatera Stachury, jakby dyktował rysopis do listu gończego: „melancholiczny włóczęga”, „ogarnięty frustracją i niechęcią do kamiennych miast”, „zagubiony we własnym wnętrzu”, „wplątany w obce, nienawistne życie, w poet-klubie siedząc gnijąc i nawet pijąc”[252]. Z płomienną obroną Stachury wystąpił wówczas Wojciech Roszewski (wtedy jeszcze Stachura nie skreślił go z listy przyjaciół), poświęcając polemice z Pieszczachowiczem znaczną część recenzji poematu Po ogrodzie niech hula szarańcza. Nie jest więc Stachura (Stachura, choć Pieszczachowicz pisał jedynie o bohaterze Stachury) tym wszystkim, w co go chciano ubrać. Roszewski o Stachurze: „Jest natomiast poetą, który wybrał oryginalny, ale też i owocujący rodzaj egzystencji poetyckiej, który poezję, zgodnie ze słowami własnego poematu, nazywa «zjawą realną», wychwytując tym samym dobrze ziemski i nadziemski sens, zjawą, którą można dostrzec wszędzie, o ile jest się tylko w ruchu i posiada bystre, wrażliwe, czujne i nieuprzedzone oko. Poezja natomiast jego jest propozycją ciekawą, niemającą nic wspólnego z egzotyką i marginesem społecznym”[253]. Stachura i Roszewski: przyjaciele, koledzy, znajomi? Wojciech Roszewski to jedna z wyrazistszych postaci ówczesnego (początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku) środowiska toruńskich kandydatów na artystów. Ciągnęło go do świata sztuki, wykazywał uzdolnienia artystyczne, a w toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika wybrał studia matematyczne. Potem zmienił wydział, przeniósł się na filozofię. Zaczął od wierszy, najpierw własnych, potem – potrafił o cudzych nie tylko mówić, ale także pisać (i drukować), co w środowisku młodoliterackim zawsze skutkuje wzrostem towarzyskich notowań, mierzonych również, niestety, kieliszkami. O Roszewskim zaczęło być naprawdę głośno, od kiedy przeniósł się do Warszawy i związał z redakcjami takich tytułów prasowych jak „Trybuna Ludu”, „Argumenty” czy „Rzeczywistość”. Polityczna publicystyka Roszewskiego irytowała inteligenckie kręgi opozycji w sposób szczególny, bo to nie był propagandowy zupak, którego można bez szkody zlekceważyć albo łatwo ośmieszyć, tylko inteligentny przeciwnik specjalizujący się chytrze nie tyle w obronie (niedającego się obronić) realnego socjalizmu, ile w atakowaniu jego przeciwników. Trudno powiedzieć, czy polityczne zaangażowanie Roszewskiego było nie tyle obecne, ile dostrzegalne już w czasach, kiedy nawiązywał znajomość ze Stachurą. Podczas licznych toruńskich pobytów Stachura bywał gościem Roszewskiego (przez jakiś czas zatrudnionego w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika). Biesiadowali, łazikowali, niejednej przegadanej nocy wspólnie odkrywali tajemnice bytu, a innym razem – z nie mniejszą radością wspólnie odkryli kupę dymiącego gnoju na obrzeżach toruńskiego lotniska. A oto jak z dystansu (w roku 1983) Wojciech Roszewski wspomina tę znajomość: „Użyczałem gościny Edwardowi Stachurze tylekroć, ilekroć zjawił się w moim mieszkaniu w Toruniu. Zjawiał się dostatecznie dużo razy, bym mógł go jako tako poznać. Granice
i charakter naszej znajomości określał on, nie ja. Nie przyoblekła się ona nigdy w przyjaźń, byliśmy bowiem ulepieni nie z tej samej gliny. To, co zdołaliśmy sobie okazać, to życzliwość i zainteresowanie” – pisał w felietonie[254]. W tę życzliwość Stachura całkowicie zwątpił w 1976 roku. A dokładniej: zaczął posądzać Roszewskiego o złe intencje i celowe szkodzenie z przyczyn pozamerytorycznych. Uznał, że jeden z jego felietonów w bydgoskich „Faktach”, publikowany w autorskim cyklu Żywioły, jest rodzajem „mokrej roboty”, na dodatek wykonanej w rękawicach wcale nie białych, tylko bokserskich. Tej kupy dymiącego gnoju, znalezionej na obrzeżach toruńskiego lotniska, ja nie wymyśliłem. Zapachniała w tekście Wojciecha Roszewskiego zatytułowanym Dzieciństwo, sen, śmierć. W felietonie tym, pełnym oburzenia na młodych wielbicieli Stachury, owa kupa gnoju miała być kontrapunktem dla pensjonarskich i bezkrytycznych uwzniośleń i bałwochwalczego idealizowania idola. Ale jest tam też fragment tonacją bardzo odróżniający się od reszty, a jego końcówka brzmi wielce tajemniczo. Roszewski, przypominając, że Stachura był człowiekiem wewnętrznie skomplikowanym i że nie wszystko z tego skomplikowania jest dla nas wystarczająco jasne, napisał bowiem: „Są w obrębie tego skomplikowania obszary, których dziś jeszcze wyjaśniać nie należy”[255]. To Roszewskiego „dziś” oznaczało rok 1983. Od tamtego czasu minęło trzydzieści lat. Czy i obecnie te tajemnicze obszary pozostają bez nazwy i powinny mieć nadal status strefy zakazanej? Odpowiedzi na obie części pytania musimy szukać sami. Wojciech Roszewski zmarł w 1993 roku. Jedynym, który konsekwentnie propagował wiersze Stachury i obstawał przy opinii, że poetycka (w znaczeniu: wiersze i poematy, ale – broń Boże – nie piosenki) twórczość tego pisarza to utwory najwyższego lotu, był Ziemowit Fedecki. To on w pięciotomowej edycji redaguje tom z liryką, on przygotowuje potem wybory wierszy Stachury[256] i opatruje te tomiki pełnymi superlatyw komentarzami, w których bardziej posługuje się słowem honoru, niż argumentami (na przykład „Najskrupulatniejsze «szkiełko i oko» krytyka nie odnajdzie tu bodaj śladów maniery czy wykoncypowanych chwytów poetyckich.”)[257]. Fedecki z tym swoim uporem chwilami robi wrażenie człowieka, który czuje się – jako kierownik działu poezji w „Twórczości” i sprawca poetyckiego debiutu Stachury na tych łamach – współodpowiedzialny za utwierdzanie poety w przekonaniu, że wiersz to dla niego optymalna forma, a potem, zdziwiony że ze swoim zachwytem wierszami Stachury jest solistą rywalizującym z chórem sceptyków, szuka sprzymierzeńców wśród czytającej publiczności. Ci, co znali Fedeckiego, wiedzą, że przyczyna jego uporu była inna: on był wierszami Stachury autentycznie zachwycony. Recenzując poemat Przystępuję do ciebie, Mieczysław Orski to, co piszący o wierszach Stachury brali za efekt niedopracowania i brulionowość, odczytuje jako „pragnienie zapisania pomysłu lirycznego w jego pierwotnym, lęgnącym się kształcie; pomysł ów może być jak najbardziej prymitywnie skonstruowany, pozbawiony cech wielkoliterackiej
okrągłości stylistycznej, ale właśnie przez to staje się wiernym reprezentantem wyobraźni poetyckiej, będącej niczym innym jak najwcześniejszą formą estetycznej reakcji świadomości twórcy na wydarzenie, przeżycie”[258]. Szczególne miejsce (choć rzadko dziś czytelniczo odwiedzane) w dorobku Edwarda Stachury zajmuje poemat Kropka nad ypsylonem. Poeta traktował go także jako formę pośredniej rozprawy z tą częścią krytyki literackiej, która chce jego dotychczasową twórczość wtłoczyć w schematy interpretacyjne, doszukuje się powinowactw i pisarskich protoplastów, jest bezradna wobec oryginalności: schemacie jak ty nie lubisz tych co ci się wymykają Z dziennika Stachury: Pierwszy września 1975 roku: „Godz. 1. Księżyc w sierpie za oknem. Wstałem o północy jak przyzwoity duch – i do roboty. Kończę Kropkę nad Ypsylonem. Prawie już stawiam kropkę nad. Niesamowite. Niesamowitość czuję kosmiczną”. Szósty września 1975 roku: „Godz. 2.01. Postawiłem KROPKĘ NAD YPSYLONEM”. Burza medialna i piorunujące spojrzenia krytyków, czego spodziewał się Stachura, nie nastąpiły, krytyka literacka oniemiała, ale ani nie z zachwytów, ani z oburzenia; potraktowano ten utwór z nie do końca uzasadnioną pobłażliwością. I znowu tylko Ziemowit Fedecki wystąpił z obroną (trochę także z pośrednią obroną honoru własnej twórczości satyrycznej z czasów STS): „Warto dodać, że kiedy poeta w sposób oczywisty przełamywał zdawkowe o nim opinie, kiedy tworzył dzieła wybitne, ale niepasujące do nalepki, pisano o tych utworach mało albo wcale. Najlepszym tego przykładem jest znikomy, niemal zerowy oddźwięk na Kropkę nad ypsylonem, niewątpliwie jeden z najwybitniejszych poematów, jakie ukazały się w ostatnim czterdziestoleciu. Stachura, niejako buntownik, ale jako chirurg obnażył w nim przeraźliwe schorzenie naszej cywilizacji – mechanizmy schematów stworzonych przez człowieka i obejmujących wszystkie bez wyjątku dziedziny jego życia, schematów, w których właśnie dla człowieka nie pozostało już miejsca. Znakomite dzieło doczekało się tylko zdawkowych wzmianek recenzenckich. Niektórzy krytycy uznali je nawet za utwór satyryczno-estradowy, zakładając przy tym, że satyra należy do podrzędnych gatunków literackich”[259]. W piśmiennictwie poświęconym Stachurze Wacław Tkaczuk jako jeden z nielicznych próbował zwracać uwagę, że w tej twórczości śmiertelna powaga nad całokształtem ludzkiego bytu nie eliminuje dystansu wobec szczegółów doczesności, które przecież nie zawsze są wzniosłe. Pisząc o drugim zbiorze opowiadań Stachury, próbuje Tkaczuk naprowadzić na ślady lekceważone lub niezauważane: „Wartością urzekającą jest jednak przede wszystkim humor tej prozy, humor języka, objawiający się również w kategorii «humoru wysokiego»”[260].
Stachura był, owszem, bardzo poważny w traktowaniu powinności sztuki, w postawie wobec świata i jego podstawowych problemów, ale jako pisarz już od pierwszych utworów wykazywał poczucie humoru obejmujące wszystkie jego odmiany. Krytycy, a i przeważająca część młodocianych wielbicieli Stachury, woleli na przykład w Całej jaskrawości widzieć ciąg zdań natchnionych, a nie zauważać rzucanych od czasu do czasu zdań w rodzaju: „Odjazdy kiwały nam się na boki kolana i woda w kolanach, jeśli ją kto miał” (Cała jaskrawość, opis jazdy autobusem). Pod datą 20 marca 1971 roku zapisze Stachura w dzienniku, utrwalając widok kobiety śpiewającej modlitewnie piosenkę o miłości: „Miało to swoją śmieszną stronę jak każda rzecz”. Jak k a ż d a. Stachura długo miał tego pełną i chętnie demonstrowaną świadomość. Nie zobaczył Kropki nad ypsylonem w książce. Kiedy w 1978 roku Wydawnictwo Poznańskie wydało zbiór zatytułowany Dużo ognia i tak dalej – znalazły się tam: Dużo ognia, Przystępuję do ciebie, Po ogrodzie niech hula szarańcza oraz Missa pagana. A Stachura zaproponował wówczas wydawnictwu pięć poematów – tu wymienione oraz właśnie Kropkę nad ypsylonem. Informował grafika, któremu chciał powierzyć zrobienie oprawy plastycznej książki: „Otrzymasz z Wyd. Poznańskiego propozycję opracowania graficznego książki pt. Dużo ognia i tak dalej. Jest to p i ę ć poematów”[261] (podkr. – M.B.). Z informacji, jaką potem Stachura przekazał Burniewiczowi, wynikało, że Kropkę nad ypsylonem wyłączono z książki, ponieważ uznano, że poemat ten ma zbyt dużo aluzji do aktualnej rzeczywistości i mógłby, nie daj Boże, zostać odczytany jako polemika z propagandowo pogodnym obrazem końca lat siedemdziesiątych. Kierownikiem Redakcji Literatury Polskiej w Wydawnictwie Poznańskim był w tamtych latach Bronisław Kledzik[262]. W liście do Dariusza Pachockiego wspomina wydawniczą przygodę ze Stachurą: „Otóż w którymś fragmencie swoich wierszy nawiązywał Stachura do nagich haków u rzeźnika. To był wówczas bardzo drażliwy temat polityczny”[263]. Nie wiadomo, czy z zamieszczenia Kropki w książce profilaktycznie zrezygnowało Wydawnictwo Poznańskie, czy też wyeliminowała ten poemat ingerencja Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, popularnie zwanego cenzurą. A w Kropce, oprócz takich mało cenzuralnych na tamte czasy sformułowań, jak „batem batiuszki batożyć”, „oznakować odznaką” czy „policyjną poskromić pałką”, były także godzące w realny socjalizm „aluzje mięsne”: rzeźniku rzeźniku kierowniku naczelniku mięsa rajdy po mięso mięsa procesje po mięso mięsa wyprawy krzyżowe po mięso mięsa wędrówki ludów po mięso to nie my... A na dodatek, jeśli poemat trafił akurat na wyjątkowo czujnego cenzora, to ten mógł
wpaść na pomysł, że zwrot „to nie my” można odczytać jako jeden wyraz i uznać go za polityczną prognozę dla tych u steru państwowej nawy. Główna postać Kropki i zarazem największy wróg narratora to oczywiście Schemat, którego narrator – pełen wiary w swą siłę – wyzywa do walki sformułowaniami w stylu częstochowsko-urzędniczym. A Schemat, oczywiście bezskutecznie, zastawia na bohatera różne pułapki, wysyła tresowaną zwierzynę, puszcza do boju niezawodną dotąd w potyczkach z mężczyznami Lolę („goła jest bez żabotu w samej jeno prokreacji”), ale i ją bohater odprawia z kwitkiem, a ściślej – „ze zwojem zapisanym w formie po prawdzie nieco dorożkarsko-drukbrukarskiej” i z nadzieją, że „nadgorliwi urzędnicy cię nie ogłuszą w pół edycji, jak to już mają we tradycji”. Podobnych aluzji do interpretatorów i wydawców własnej twórczości Stachura uruchomił w Kropce więcej, a cały poemat przeplata jak refren dwuwiersz: pomóż wspomóż dopomóż wyjątku czuły odeprzeć tłumne armie reguły Książka Edwarda Stachury zatytułowana Piosenki została opublikowana w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej w 1973 roku. Nakład skromniutki: ledwie tysiąc egzemplarzy. Kiedy w 1980 roku również wydawnictwo „Pojezierze” zdecyduje się na druk Piosenek (wraz z nutami), też zacznie ostrożnie – od siedmiu tysięcy egzemplarzy, by przy trzecim wydaniu (w roku 1986) dojść do stutysięcznego nakładu. Piosenki Stachury bez wątpienia cieszyły się największą popularnością spośród jego utworów i chociażby z tego względu odegrały ważną rolę w kształtowaniu się legendy towarzyszącej temu pisarzowi. Śpiewano je jak Polska długa i szeroka, a do swego repertuaru włączyły Stachurę dziesiątki profesjonalnych wykonawców, zarówno solistów, jak i zespołów. Trudno o tych tekstach powiedzieć, że jest to literatura wielka: rozwodnienie myśli i obrazów, na łatwych chwytach budowana nastrojowość, banalność przesłań, a w najlepszych realizacjach – więcej niż poprawne „tekściarstwo”. Po wydrukowaniu piosenek Stachury w „Życiu Literackim” – Agnieszka Osiecka zdziwiła się ich nieobecnością w programach radiowych i na estradach[264]. Wojciech Roszewski tłumaczył tę estradową absencję zmową środowiska: „Po prostu człowiekowi w branży piosenkarskiej nowemu i nieustosunkowanemu jak Edward Stachura trudno jest się przedrzeć przez gęste zasieki, jakie wokół siebie stwarzają tuzy naszego tekściarstwa, z których wiadomej jakości produkcją obcujemy od rana do wieczora”[265]. Krzysztof Gąsiorowski, recenzując tomik Piosenki – trzy czwarte tekstu wypełnił analizą całego dotychczasowego dorobku Stachury. Uznał autora Piosenek za jednego z niewielu polskich pisarzy, którzy umieli i odważyli się powołać w książkach własnego protagonistę i robią wszystko, aby czytelnik widział w nim literackiego sobowtóra autora. Ówczesny Stachura ma – w ocenie Gąsiorowskiego – ambicje urealnienia literatury, „zrównania sposobu pisania ze sposobem życia”[266], co wynika ze wszystkich dotychczasowych
książek i wiedzy o ich autorze. Dlatego też – uważał Gąsiorowski – Piosenki Stachury są bez jego książek nieczytelne, wręcz nie do przyjęcia. Podobnie to widzi i słyszy jeden z najlepszych estradowych interpretatorów Stachury, Jan Kondrak, który podczas koncertów Lubelskiej Federacji Bardów (której jest członkiem) stara się słowem wiążącym wbudowywać między wykonywane utwory szerszy kontekst dotyczący całej twórczości Stachury. Powiedział w jednym z wywiadów: „Staram się zwrócić publiczności słuchającej uwagę na fakt, że Stachura pisał do czytania, więc trzeba go troszkę poczytać. Stachura realizuje się jako pisarz i artysta w prozie i poematach, i jego piosenki zrozumie w pełni tylko ten, kto zna tę prozę i poematy. Dopiero w oparciu o tę twórczość stwierdzić można, że piosenki są trochę o czym innym, niż nam się wydaje na ogół. Są tylko drobną relacją z tego, co zawarł autor w innych utworach, bardzo dokładnie opisując tam, o co mu chodzi w życiu”[267]. Inaczej poradził sobie z Piosenkami Stachury Zbigniew Bieńkowski, dla którego są to songi. „Song ma swoją tradycję odrębną. Żywioł, spontaniczność jest jego, jeśli się tak można wyrazić, modelem. U nas za jedyną świadomą próbę nawiązania do tego gatunku uważam twórczość piosenkarską Edwarda Stachury. Stachura pisze właśnie songi”[268]. Na taki trop interpretacyjny Bieńkowski wpadł nie od razu. „Przy pierwszej lekturze tego zbiorku nieświadom zrazu zamiaru poety, sam tę książeczkę odebrałem, mało powiedzieć, niechętnie. Ani to wiersze, ani to piosenki. Jeśli wiersze, to złe, jeśli piosenki – niezręczne”. Dopiero przy takim założeniu Bieńkowski, stawiając jako podstawowy warunek właściwe odczytanie zamiaru Stachury, potrafi doszukać się walorów tych tekstów, których ewidentna mizerność literacka miała się zdumionemu czytelnikowi objawić jako bezdyskusyjna siła, ponieważ „estetyczne prawidła poezji czy piosenki nie przystają do tych utworów”, bo są to – zdaniem Bieńkowskiego – „bardzo interesujące i przekonywające próby uzyskania spontaniczności prymitywu, gdzie nie o doskonałość wyrazu chodzi, ale o zapisanie niezafałszowanej przez żadną konwencję emocji”[269]. Ziemowit Fedecki, który tak zachwycał się wierszami Stachury, równie gorąco wybrzydzał i dziwił się kuriozalnej – jego zdaniem – karierze piosenek z tekstami Stachury. Ponieważ Fedecki posługuje się starym słowem „kołtun”, to trzeba tu dodać dla pożytku młodzieży, że chodzi mu, owszem, o schorzenie głowy, ale dotyczące nie włosów, tylko środka głowy[270]. Fedecki: „Kołtun wycisnął na poecie wyraźne piętno, całe szczęście, że tylko na części jego twórczości. Widać to wyraźnie w Stachurowskich piosenkach, dopasowanych już, niestety, do wykształceńskiego audytorium, do niskiego poziomu umysłowego słuchaczy (...). Stachura nie podciągnął poziomu polskiej piosenki poetyckiej. Zabłąkał się na jej przygnębiających peryferiach”[271]. Odnotujmy tu jeszcze, jako przypadek naddatku interpretacyjnego, wyprowadzonego z rzekomych rozszyfrowań intencji i zamiarów twórcy, późniejszą opinię Renaty Dziurdzikowskiej, twierdzącej że: „Prawdziwego Stachury nie widać już ani w egzaltacji jego wielbicieli, ani przy ckliwych harcerskich ogniskach (w harcerskiej wersji jednej z piosenek, w refrenie „Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo.” niewychowawcze piwo zostało zastąpione słońcem, a niepozytywny Bruno – bratem lub głową)”[272]. Otóż
niewychowawcze piwo zostało zastąpione słońcem nie z tej przyczyny, że anonimowi manipulatorzy chcieli upedagogicznić piosenkę Nie rozdziobią nas kruki ni wrony, tylko piwo (w edycji Piosenek LSW) zamienił na słońce (w edycji „Pomorza”) sam Stachura; poróżniwszy się z Milczewskim-Bruno[273], postanowił swego niedawnego przyjaciela wycofać z tekstu, a ulubiony napój Bruna wyleciał wówczas z piosenki niemal automatycznie ze względów merytoryczno-artystycznych, a nie pedagogicznych, o co pani Dziurdzikowska posądzała Bogu ducha winnych instruktorów harcerskich. Drukowane teksty niektórych piosenek różniły się niekiedy nie tylko w szczegółach. Stachura dokonywał zmian również z przyczyn trudnych dziś do ustalenia, a najpewniej – z chęci osiągnięcia artystycznego optimum. Na przykład piosenka Urodziny ma w edycji LSW refren: Niech żyje Polska! Niech żyje Polska! I ty, co rodzisz się, żyj! a w późniejszych edycjach „Pomorza” refren ten brzmiał mniej patetycznie: Niech żyje ziemia! Niech żyje niebo! I ty, co rodzisz się, żyj! Z podobnych chyba przyczyn, dla utrzymania jednolitości klimatu, do złowieszczoponurego Tango triste Stachura nie włączył fragmentu, który zachował się w rękopisach poety: W Buenos-Aires I w Bejrucie W starej knajpie w Nowej Hucie W Acapulco W Zduńskiej Woli Wszystko jedno: Jedno boli!
Opowiadania, powieści i coś W 1966 roku Czytelnik publikuje drugi zbiór opowiadań Stachury zatytułowany Falując na wietrze. W recenzjach i tym razem dominują pochwały, ciągle podkreślana jest świeżość tonu tej prozy, wciąż sporo miejsca poświęcają krytycy poszukiwaniu rodowodów dla bohatera-narratora. Mętrak stwierdza, że teraz nie potrafiłby już zdobyć się na tak jednoznaczną, jak przy omawianiu debiutu, aprobatę twórczości Stachury, bowiem w prozie Falując na wietrze mówi się o wszystkim i o niczym: „Szkoda, że zamienia się to chwilami w zwykłe klituś-bajduś”[274]. Krytyk dochodzi do wniosku, że ma rację Henryk Bereza, sugerujący, iż Stachurę żaden krytyk nie jest w stanie ani do czegokolwiek przekonać, ani od czegokolwiek odwieść. Tylko że Bereza wyrażał w ten sposób uznanie dla artystycznej niepodległości Stachury, natomiast Mętrak daje do zrozumienia, że „wyuzdany indywidualizm” spycha Stachurę do grupy pisarzy, „których po prostu nie potrafi przekonać waga argumentu, gdyż kategorie rozumowe stanowią dla nich zawsze mniej lub bardziej czytelne abstrakcje”. Więc nie dla pożytku i dobra Stachury, ale czytelnikom do pomocy przywołuje w recenzji Cezarego Jellentę, Ortegę y Gasseta, Nathalie Sarraute i Witkacego. Na szczęście spod tego stosu lektur widać Stachurę, do którego twórczości Mętrak czuje jednak – mimo przekonania o swej intelektualnej przewadze – wyraźną sympatię. Wyznaje na końcu recenzji: „Jednak ta proza pełna przedniego humoru, pomysłowa językowo, poetycka, pozostaje mi bliska w swoim dowodzeniu, że tajemnica istnienia jest bliżej, niż myślimy. Choć muszę wyznać, że pociąga mnie sama ta postawa, a nie jej konsekwencje umysłowe i praktyczne”[275]. Swój stosunek do Stachury i jego twórczości zamanifestował Mętrak we wzruszającym szczerością wyznaniu (któremu siły wyrazu dodawał samokrytycyzm), poczynionym podczas Warszawskich Zaduszek Poetyckich w 1979 roku[276]. Zbigniew Żabicki wprawdzie dalej uważa, że i drugi tom prozy Stachury cechuje brak zainteresowań dla szerszej problematyki społecznej czy filozoficznej, że wciąż są to tylko wycinki z życia, dyskursywne wywody i impresje oraz pozbawione point migawki, ale o języku pisze już w sposób bardziej rzeczowy i spokojny, imponuje mu nawet konsekwencja Stachury: „Konsekwencja ta – przy wszystkich oporach merytorycznych – musi budzić pewien szacunek dla autora, który tak wcześnie wybrał sobie styl zupełnie indywidualny i realizuje go z coraz większą dojrzałością artystyczną, a przy tym niejednokrotnie z ujmującym wdziękiem”. I wreszcie dostrzega Żabicki rzecz zasadniczą: humanitaryzm w postawie bohatera prozy Stachury, który to humanitaryzm krytyk proponuje przyjąć wprawdzie bez dobrodziejstw inwentarza, za to „wyrażając pragnienie, aby
w przyszłości był on już mniej sentymentalny”[277]. Odnotujmy, jako ciekawostkę, rzadki przypadek posłużenia się przez krytyka pastiszem (a raczej parodią) recenzowanego utworu: „Więc poszedłem. I potem bardzo radośnie mi się jechało w autobusie ogromnym, co jego numer 160, i po książkę sięgnąłem współczesną, co ją Stachura Edward napisał. Opowiadania jakieś, tak było na obwolucie czerwonej złocistej napisane. I długo bardzo czytałem te opowiadania Stachury rzeczonego. Cztery godziny chyba jakieś czytałem. I powoli zachwycenie mnie ogarniało wiosenne niewymownie”. Recenzent uzasadnił swój dwuznaczny w intencjach zabieg chęcią podpatrzenia „techniki konstruowania zdań zachwyconych i zachwycających”[278]. Wśród publikacji dotyczących Falując na wietrze dwie zasługują na szczególną uwagę: Juliana Przybosia i Tomasza Burka. Przyboś, ten zaprzysięgły poeta, z zasady uważał prozę za pośledniejszy rodzaj literacki (pisał o tym wprost w Sensie poetyckim), a ponadto wyznawał i realizował zasadę „najmniej słów”. I oto okazuje się, że ktoś taki dał się wzruszyć prozie wielosłownej, sentymentalnej, pełnej niepohamowanych uczuć, „osobliwej prozie” (tak zatytułował swoje uwagi o tych opowiadaniach). Stachura, zdaniem Przybosia, dopiero w opowiadaniach, a nie w dotychczasowych próbach poetyckich ujawnił swoją osobliwą oryginalność. Przyboś ma kłopot z lekturą tej prozy, nie potrafi sobie odpowiedzieć, czy należy to czytać jako reportaż, czy jako liryczne humoreski; ma wątpliwości, czy Stachura świadomie przybiera postawę poety prostaczka, czy też jest to jego osobisty ton poety. Jest tu – pisze Przyboś – wielosłowie, ale sympatyczne. Sympatyczny jest również dla Przybosia bohater tych opowiadań: „Ten bohater jest sympatyczny, życzliwy światu i ludziom. Naiwny i czuły, ale i po męsku mściwy, gdy trzeba oddać z nawiązką za pobicie chuliganowi. Tak inny, niż brutalni złodziejaszkowie, niepodobny do knajpianych lumpów, jakimi zajmowała się do niedawna młoda, tzw. hłaskoidalna proza”[279]. Natomiast Tomasz Burek już we wczesnej prozie i w postawie pisarskiej autora bardzo trafnie rozpoznał te cechy, które wkrótce, ku zdumieniu znacznej części krytyki literackiej, uczynią ze Stachury autora książek uruchamiających lawinę czytelniczych fascynacji. Recenzja Burka dotyczyła Falując na wietrze, ale potem okazało się, że rozpoznanie wtedy poczynione jest trafne w odniesieniu do niemal całej twórczości Edwarda Stachury: „Jest więc w tej prozie interesowność duchowa, nieustępliwy i płomienny fanatyzm wiedzy moralnej, huraganowy głód prawdy, który wypala w słowach prawie wszystko, co jest w nich zbędne, odrzuca z literatury psychologię, intrygę, wszelką małostkowość i kombinatorykę, aby u końca procesu redukcji móc odbudować i zatrzymać kilka niewzruszonych wartości. Aby móc, słowem, wytworzyć w naszych umysłach skuteczną postawę. Bo nie o piękną literaturę chodzi Stachurze, lecz o literaturę skuteczną, która byłaby bezkompromisową i gwałtowną agitacją na rzecz pięknego życia. Dzięki czemu w końcu jest ta proza najbardziej czytelna i jednocześnie najbardziej przez młodzież czytaną – propozycją dzisiejszej młodej literatury? Dzięki temu, że nie mierzy świata miarami półświatka, że reaktywuje znowu pojęcie życia namiętnego i ześrodkowanego,
że widzi w człowieku pielgrzyma złaknionego prawdziwych wartości”[280]. Może nie jest rzeczą jedynie przypadku, że tytuł recenzji Burka – Mgła i pierwsze przebłyski jasności, znalazł swoiste dalsze ciągi u Stachury: mgła, w ważnej funkcji i symbolice, pojawi się w Siekierezadzie, a pierwsze przebłyski jasności mogą zwiastować Całą jaskrawość. Zbiór opowiadań Falując na wietrze został wyróżniony doroczną Nagrodą Stowarzyszenia Księgarzy Polskich (razem z Dancingiem w kwaterze Hitlera Andrzeja Brychta). W 1969 roku ukazuje się pierwsza powieść Edwarda Stachury – Cała jaskrawość. Pracę nad nią zaczął w roku 1966. Zapisywał obserwacje, notował pomysły i scenki dialogowe, gromadził tworzywo do warstwy obyczajowej Całej jaskrawości. Podobnie jak świat opowiadań, także powieść osadzona jest w sprawdzalnych realiach, występują konkretni ludzie, często – jak na przykład Potęgowa – pod prawdziwymi nazwiskami. Pierwowzorem Witka z Całej jaskrawości był Wincenty Różański, przyjaciel autora, poeta z Poznania, z którym Stachura spędził dwa miesiące. Ich bazą był Łazieniec na przedmieściu Aleksandrowa Kujawskiego. Wincentego Różańskiego dziesiątki razy nie tylko dziennikarze będą wypytywać: a jak było naprawdę? Dawał odpowiedzi czasem niejednoznaczne, jednak gdyby je zsumować, to więcej w nich przemawia za tym, że tego stawu w ciechocińskim parku z mułu tej epoki własnoręcznie jednak nie oczyszczali. – Nie wszystko jest prawdziwe. Wiele jeździliśmy po Polsce. Na wiosnę pogłębialiśmy staw, wywalaliśmy muł w Ciechocinku. Mnóstwo rzeczy w Całej jaskrawości jest fikcją literacką, mnóstwo szczegółów zdarzyło się naprawdę – opowiadał w jednym z wywiadów. A w innym – robota już im się tak bardzo w rękach nie paliła: – U Potęgowej, na wsi pod Aleksandrowem, nie przepracowywaliśmy się, to prawda. Wiecie, jak to jest na wsi. Babcia przychodzi i mówi: tu macie spać, tu macie jeść, a potem trzeba odrobić. To się rąbało drzewo, zamiatało się, naprawiało płot, to, to, owo. Tak konkretnie tośmy nie pracowali. Stachura to zmyślił! Może brzmi to jak obrazoburstwo. Żartuję, zbieraliśmy przecież kartofle”[281]. Ale kiedy o to samo wypytywano Różańskiego w celach naukowych – fizycznej robocie nie zaprzeczył: „W Ciechocinku osuszaliśmy basen w pełni sezonu”[282]. Informacjom z pierwszej ręki, czyli od Stachury, też w tym wypadku daleko do jednoznaczności. Danuta Pawłowska: „Kiedyś spacerowaliśmy w Ciechocinku po Parku Zdrojowym i zatrzymaliśmy się na wschodząco-schodzącym mostku. Z wielkim nabożeństwem patrzyłam na mały staw, o którym pisałeś w Całej jaskrawości. Napomknęłam coś o Twoim z Witkiem w tym stawie kopaniu, a Ty ze śmiechem powiedziałeś, że bardziej pisałeś, niż kopałeś. Zdarzyło się to na samym początku naszej znajomości i stanowiło dla mnie ważną lekcję, żeby widzieć Cię nie przez pryzmat bohaterów Twoich książek, tylko inaczej. Bardziej wprost, naturalnie”[283]. Ponieważ to przy okazji dobra lekcja dla tych, co utożsamiają Stachurę-autora z narratorem jego prozy, zakończmy tę lekcję stwierdzeniem byłej żony,
Zyty Oryszyn, odnoszącym się do czasu, kiedy jeszcze byli małżeństwem i chyba dużo o sobie wiedzieli: „Jest tam fragment o tym, jak on razem z kolegą szlamują stawy w Ciechocinku. Stachura nigdy nie szlamował stawów w Ciechocinku, a jego rozmowy z kolegą były zmyślone”[284]. Edward Stachura w liście do Wincentego Różańskiego (5 września 1968 roku): „Kończę powoli Całą jaskrawość, Kochany i będziesz na pewno zadowolony. Niesamowicie tam sobie żyjemy. Uroczyście. Solennie. Wszystko, co robimy tam, jest niesamowicie uroczyste. Najdrobniejsza rzecz. W natchnieniu tam sobie żyjemy nieustającym, tak jak powinno być”. Edward Stachura, w odpowiedzi na ankietę tygodnika „Za i Przeciw” zawierającą pytanie „Jaki będziesz, roku nowy?”: „Czekam z niecierpliwością na ukazanie się mojej książki pt. Cała jaskrawość, złożonej w Wydawnictwie „Czytelnik”, z którym od czasu mojego debiutu łączy mnie serdeczna więź”[285]. Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, co kryło się za ową niecierpliwością. Ale znając niechęć Stachury do konwencjonalnych zwrotów – nie wydaje się, aby powiedział o tej niecierpliwości ot, tak sobie. Bez wątpienia miał świadomość, że jest to jego najważniejsza z do tej pory napisanych książek i z naturalnym dla większości pisarzy uczuciem podszytego niepokojem zaciekawienia czekał na przyjęcie utworu, który w przedziwnie harmonijny sposób łączył metafizykę z reportażem, prezentował bohatera dojrzalszego intelektualnie, a mimo to nie mniej niż w opowiadaniach wrażliwego. Autor ukazywał nie tylko formowanie się pewnej postawy wobec świata i życia oraz jego podstawowych problemów, ale także – jakby nie dowierzając czytelnikowi – nazywał tu po imieniu podstawowy zespół kryteriów i zasad organizujących przeżywanie, myślenie i działania Edmunda Szeruckiego – bohatera i narratora Całej jaskrawości. I kto wie, czy właśnie owo niedowierzanie odbiorcom nie było przyczyną niecierpliwości, o jakiej Stachura wspomniał w odpowiedzi na ankietę „Za i Przeciw”. Zwłaszcza czytelnikomfachowcom, za jakich uchodzą krytycy literaccy. Stachura wielokrotnie deklarował, że dla prawdziwego artysty najważniejsze jest własne przekonanie o wartości tworzonych dzieł: „W jakiś sposób przepraszam tych, których nie wymieniam, bo nie znam lub za mało znam, a którzy czują się na siłach, sami wiedzą, ile są warci. To w końcu (i na początku) jest najlepsze: własne przekonanie” – napisze we Wszystko jest poezja. Są jednak liczne dowody, że bardzo czujnie śledził odgłosy krytyczne dotyczące książek swoich i utworów najbliższych przyjaciół. I nie potrafił być wobec tych opinii wyniośle obojętny, swojej niezgody na wyrażane opinie nie próbował maskować – co przecież jest w powszechnym zwyczaju – lekceważącymi gestami czy miną. Brał za pióro: wyjaśniał, protestował, polemizował. Kiedy w gdańskim miesięczniku społeczno-kulturalnym „Litery” ukazuje się bardzo w sumie przychylna Stachurowemu pisaniu recenzja Ewy Moskalówny z Falując na wietrze (podkreślająca złożoność tej prozy, akcentująca metaforyczne walory konkretnych sytuacji opisywanych w opowiadaniach)[286] – Stachura pisze do redakcji list: „W recenzji tej autorka cytuje fragmenty mojego tekstu. Na osiem, zdaje się, cytatów,
co nie jest tak mało, w czterech są błędy, co nie jest tak dużo – mógłby ktoś powiedzieć, bo zaledwie połowa. Na ucho Panu powiem, Panie Redaktorze, że jak piszę, tak piszę, ale piszę ciężko. Przy tym, jak myślę, tak myślę, ale myślę. I jeśli napiszę takie a nie inne słowo, jeśli użyję takiej a nie innej formy, to robię to po namyśle i dlatego że uważam, iż tak w danym przypadku jest najlepiej. Dlatego też, jeśli cytuje się tekst, należy go cytować wiernie. Tym bardziej że jest to, bądź co bądź, tekst drukowany w książce, która ma za sobą parokrotne korekty i redaktora książki i autora tejże”. Tu list Stachury zawiera szczegółowe zestawienie błędnie przywołanych cytatów, a kończy się posądzeniem krytyków o świadome przekłamywania i protestem, nie tylko we własnym imieniu: „Więc tak to jest. Wiele razy już w różnych recenzjach cytowano skromny mój tekst niewiernie i uznałem, że trzeba w końcu przeciwko takim ś w i a d o m y m zabiegom [podkr. – M.B.] czy zbyt częstym przypadkom zaprotestować. I skarżyło mi się też w tej materii parę jeszcze osób, więc protestuję również w ich imieniu. I nie wiem, może jeszcze w imieniu wielu innych”[287]. W prywatnych relacjach używa nazwisk krytyków, którym najchętniej by poradził, żeby na jego temat raczyli milczeć. Pisze do znajomej w Szczecinie: „Co za zdjęcie w «Nowych Książkach»? Słyszałem, że p. Maciąg[288] się tam popisywał. Czy on i jemu podobni muszą się zabierać do recenzowania moich rzeczy? Panu Maciągowi już do końca życia będzie się zdawać, że coś wie i coś rozumie. Czy on i jemu podobni nie mają o kim pisać? Czy, do pioruna, nie mogą zostawić mnie w spokoju? Ja rzygam (excuse le mot) już od dawna krytykami koneserami i w ogóle literatami”[289]. Stachura, przy całych pozorach artystowskiej postawy, dobrze orientował się w obyczajach i przepisach redakcyjnej kuchni („Mietek jest u mnie i załatwiamy jaki druk, łazimy po redakcjach i tak dalej” – Stachura do Milczewskiego-Bruno na kartce pocztowej z 27 września 1968 roku), wiedział doskonale, z autopsji, że pojawienie się takiej a nie innej recenzji nie zawsze jest dziełem czystego w intencjach przypadku lub świadomej realizacji polityki recenzenckiej danego czasopisma, ale w grę wchodzą niekiedy przeróżne współzależności i powody. Janusz Żernicki wspomina, że jego recenzji z książki Stachury Przystępuję do ciebie nie chciano wydrukować w „Pomorzu” i „Faktach i Myślach”, ponieważ przypisywał w niej poezji Stachury zbyt wysoką – zdaniem redaktorów – rangę. „Ten głos osłodziłby wówczas Stedowi wiele przykrości z odgłosów recenzenckich pp. Rogozińskich czy Matuszewskich”[290]. Stachura zachęcał Żernickiego: „Posyłam Ci Szarańczę. Myślę, że to, co napisałeś o Przystępuję, możesz śmiało przypisać Szarańczy, gdybyś miał zamiar, tak jak mówiłeś, coś o niej pisać. Najlepiej jeśli uprzedzisz «Pomorze», że zastrzegasz sobie pisanie o mnie. Żeby Cię znowu nie wyrolowali, jak z poprzednim Twoim tekstem. Piszę Ci o tym, bo chyba nie mam powodu tłumaczyć, że wolałbym, żebyś to Ty pisał o Szarańczy niż ktokolwiek inny. Melkowski czy jakiś inny polonistyczny pan”[291]. Jak większość pisarzy, także Stachura nie miał zbyt wysokiego, mówiąc delikatnie, mniemania o fachowości, solidności i uczciwości krytyków literackich. A i publiczność czytającą też traktował, przynajmniej w deklaracjach, bardzo sceptycznie: „O tomiku
Różańskiego Dziecko idące jak włócznia śpiewało nic nie pisano lub prawie nic. Przeszedł on tak niezauważony jak meteor w bezwietrznej próżni. Bo też krytycy współczesnej polskiej literatury, poza bardzo pojedynczymi wyjątkami, nie są, zwyczajnie mówiąc, zdolni docenić prawdziwie dużych wartości. Naród zaś, naród czytelniczy, jest ogólnie otumaniony. A dodatkowo tumaniony zalewem płaskiej krytyki kreującej na znakomitości drugo-, trzecio- i czwartorzędnych pisarzy, o których za ćwierć lub pół wieku ledwie że wspomną specjalistyczne opracowania. Trochę przesadzam, ale niedużo”[292]. Stachurę irytowały nie tyle same oceny wystawiane jego twórczości, ile uzasadnienia tych ocen, używana argumentacja, która świadczyła o braku zrozumienia, a jeśli już, to o zrozumieniu częściowym, skupiającym uwagę na poszczególnych drzewach, a niezauważającym, że droga wiedzie przez puszczę. Mając pretensje do krytyków, trochę zapominał, że do komunikacyjnych nieporozumień może się przyczynić także nadawca. Cała jaskrawość była niewątpliwie artystycznie dojrzalsza, powieść dawała autorowi więcej miejsca i okazji (zwłaszcza że wątła akcja polegała głównie na dostarczaniu pretekstów wrażeniom, odczuciom, zamyśleniom) do sygnalizowania intencji i prezentowania „materiału dowodowego”. Stachura jednak nie zaufał interpretatorom i w Całej jaskrawości co jakiś czas wchodził nawet z mniej lub bardziej bezpośrednią polemiką, sugestią czy szyderstwem. „Stachura w ironiczny sposób ocenia wartość pracy krytyków, recenzentów i wszystkich tych, którzy uznają się za znawców literatury. Podważa zasadność ich dociekań pozbawionych według niego sensu, dobrego smaku, szacunku dla sztuki i człowieka. Przeraża go rozpowszechniona na nadmierną skalę skłonność do bezdusznego analizowania oraz poddawania krytyce twórców oraz ich działalności artystycznej. Nie darzy zaufaniem sterylnych narzędzi badawczych, wytworów nauki, do której zawsze odnosił się z dystansem i pogardą”[293]. Trochę autora tego cytatu, badacza literatury, poniosło; oburzony, w szlachetnym odruchu korporacyjnej solidarności przypisuje Stachurze nadmiar emocji i zainteresowania efektami trudu badaczy i zgłębiaczy. Chciał tylko Stachura, jeśli mu brano głowę na filologiczny pieniek, aby także siekiera nie była tępa, a skomplikowane czynności dezynfekowania ostrza mniej go obchodziły. Nam, czytelnikom, też nie we wszystkim ufał. Fragment Całej jaskrawości: „Tym, którzy z tego, co zostało tu powiedziane, potrafią zaśmiać się szeroko, przestronnie i w głos, tym stać mnie na to, by powiedzieć im: na zdrowie. Śmiejcie się przestronnie i niech wam będzie na zdrowie. Ale tym, którzy nie zaśmieją się czysto spontanicznie, którzy tylko uśmiechną się lekko, skrzywią usta w grymasie ironii i wyższości, mówiąc przy tym: «Bzdura, co za bzdura», tym więc koneserom muszę powiedzieć: «Przecież wy tego nie możecie pojąć, niewolnicy»” (Cała jaskrawość). I może ta niecierpliwość, o której wspominał Stachura w odpowiedzi na ankietę „Za i Przeciw”, wiązała się też z oczekiwaniem na reakcje krytyków? To przecież na karty Całej jaskrawości wprowadza Stachura Pana Omegę – syntetycznego mądralę, któremu dedykuje fragment poświęcony wyjaśnianiu, skąd się biorą zaskórniaki w portfelach
polskich mężczyzn. „Mówię o tym wszystkim, żeby sobie nie myślał jeden z drugim, że bujamy w obłokach, że zajmujemy się astronomią, snem, życiem i śmiercią i balansującą między tymi wiecznością, a nie widzimy i nie słyszymy tego, co się dzieje niziutko na padole. Powiedziałem: widzimy i słyszymy wszystko: całą nędzę i całą wielkość”. To wreszcie na kartach Całej jaskrawości narrator przestaje zastanawiać się, co powiedzieć tym, którzy jego wizji świata zarzucają, że jest za szczupła. Zamiast perswazji – rzuca krytykom wezwanie: „Rozpiąć sztywny kołnierz koszuli, mówię. Wyciągnąć trochę szyję, mówię. A nie klepać uparcie o prostocie tego świata, o prozie poetycznej, romantycznej, włóczędze, filozofii nóg, zwrocie do natury i tak dalej. Bo to jest jawna ślepota. Kto tu jest naiwny? Zaprawdę, panowie, nie rozumiemy się. I nie mamy, jak to się mówi, wspólnych zainteresowań”. Maciej Szybist recenzję Całej jaskrawości zakończył obawą: „Oby nie spotkało Stachury niepowodzenie na tej drodze, po jakiej idzie. Zwłaszcza aby utrzymał wiarę w ten element swej postawy, który najbardziej wiary tej potrzebuje. Jest nim sam fakt pisania, tworzenia i konstruowania za pomocą zdań, konwencji, chwytów. Sztuka jest grą, czasem grą na śmierć i życie, ale nawet wtedy nie jest prawdą śmierci czy prawdą życia. Ten konstytutywny dla niej element nieprawdy jest zabójczy dla filozofii autora Całej jaskrawości. Jeżeli problem ten stanie kiedyś przed nim, z najwyższą uwagą śledzić będziemy jego pisarskie reakcje”[294]. Druga powieść, Siekierezada albo zima leśnych ludzi, wyszła w Czytelniku w 1971 roku, a powstawać zaczęła (gromadzenie dokumentacji i notatek) na początku roku 1967. Bo wprawdzie Stachura wypełniał swą prozę rozległymi partiami o charakterze refleksyjnym, wiódł liryczny monolog na dziesiątkach stron, ale jeszcze wówczas potrafił i chciał wykorzystać swój znakomity słuch językowy i nieprzeciętny zmysł obserwacji szczegółu obyczajowego, owocujące wyjątkowej urody realistycznymi fragmentami tej gęstej od konkretu prozy. Krytycy do dziś rozwodzą się o natchnieniu, w jakim powstawały książki Stachury, toteż nie tylko dla zwykłego czytelnika było zaskoczeniem, że autor Siekierezady przystępował do pracy nad powieścią jak rasowy prozaik realista. Do Kotli (powieściowa Hopla) i Grochowic (w powieści – Bobrowice) Stachura przyjechał na dłuższe odwiedziny do swego przyjaciela, poety i prozaika Jana CzopikaLeżachowskiego. Czopik pracował wówczas w grochowickiej szkole jako nauczyciel, a jego żona Maria odrabiała w kotlańskim ośrodku zdrowia fundowane stypendium. Z listu Stachury do Bogusława Żurakowskiego (25 marca 1967 roku): „Twój ostatni sprzed dwóch miesięcy chyba list doszedł mnie w Kotli, gdzie akurat byłem u Czopika. Jakiś czas tam u nich mieszkałem. Pracowałem styczeń, luty w lesie na zrębie w zielonogórskim, następna wioska za Kotlą w stronę Nowej Soli. Trochę mieszkałem więc u Czopików, trochę w tej wsi na kwaterze”. Skromne mieszkanie Czopików w Kotli było przez jakiś czas rodzajem salonu literackiego, do którego, na pogawędki nie tylko o sztuce, zjeżdżali zaprzyjaźnieni artyści
z różnych stron kraju i okolic zielonogórskiego wówczas województwa. Początek 1967 roku to nie jedyne odwiedziny Stachury u Czopików w podgłogowskiej wsi. Przebywa tam też z żoną jesienią następnego roku. I ten pobyt w Kotli dostarczył pisarzowi sporo obserwacji i spostrzeżeń spożytkowanych potem w Siekierezadzie. Zapis w dzienniku (6 listopada 1968 roku): „Wieczorem piłem z Józkiem – organkowcem piwo w Kotlance i u Borodaja. Józek z Tarnopola. Tarnopol i Brody – te dwa miasta tylko umie wymienić ze swoich dawnych stron. Dziesięć lat miał, jak przyjechał tu na Ziemie Odzyskane zaraz po wojnie w 45-tym (...). Józek mówił, że do lasu to by za nic nie poszedł. Za darmo robić, to nie ma. Potem przyszedł ten z pegeeru, co wozi kartofle w płaszczu długim z granatowej ceraty i z teczką, jak urzędnik...”. Ale podstawowe doświadczenie, stanowiące realistyczną warstwę powieści, zgromadził na początku 1967 roku, pracując na zrębie. Wspomina Władysław Majdański (w powieści – leśniczy Bogdański): „To było w styczniu 1967 roku. Któregoś dnia przyszedł do nas, do leśniczówki, pan Czopik, który w szkole uczył moją Grażynkę. Przyprowadził kolegę i powiedział, że ten chce trochę porobić w lesie. Zimą przyjeżdżali tu z różnych stron, zajęcia nie brakowało, a i zarobek, jak się ktoś przyłożył, bywał niezgorszy. Ten pana Czopika kolega nie wyglądał na drwala, ale przyjąłem go, bo ludzi nigdy za dużo. Pan Stachura powiedział, że robotę w lesie zna, ale szybko się okazało, że zna raczej ze słyszenia. Dostał ode mnie małą kabłąkowatą piłę. Kiedyś wydaję ludziom paliwo i widzę, że pan Stachura coś klepie siekierą na pieńku. Pytam się go, co robi, a on: «Wie pan, ta piła jest chyba coś popsuta, zęby ma wykrzywione na wszystkie strony, to ja je prostuję». Nie wiedział, że te zęby tak mają być, bo są na przemian: jeden ząb tnący, drugi uprzątający. Pan Stachura pracował przy obcinaniu i paleniu gałęzi, wyrabiał kopalniaki i czyścił drzewo z kory. Zarabiał dużo mniej niż leśni, stawki przy paleniu gałęzi były niskie, ale pan Stachura śmiał się, że na papierosy wystarczy. Mieszkał na kwaterze u nieżyjącej już Franciszki Olechny, która w książce pana Stachury nazywa się Babcia Oleńka. Tylko imion Grażynki i psa Kazana nie zmienił w książce. W niedzielę zapraszaliśmy go do nas na obiad. Był bardzo przyjemny, grzeczny. O sobie mówił mało, lubił słuchać”[295]. Stachura, przebywając w Kotli, prowadził jednak notatki utrwalające materiał do przyszłej powieści, zapisywał pomysły, nanosił na luźne kartki formatu A4, opatrzone wersalikowym nagłówkiem LAS, fragmenty rozmów drwali i szkicował pierwsze wersje opisów i refleksji, programował kolejne czynności przygotowawcze: Ciągnienie osobnej, autonomicznej opowieści przy ognisku, czekając, aż upieką się w żarze kartofle. Nie tylko wieczorem na kwaterze. Uwaga! Może zawsze ciągnąć ją dalej blisko ognia, a więc na kwaterze, kiedy w napalonym piecu huczy; na zrębie przy kupie dogasającego ogniska i tym podobne (znaleźć jeszcze inne miejsce lub więcej miejsc, gdzie w pobliżu ogień); zabawa dziecięca w sali remizy Och. Straży Pożarnej
Przyjazd Objazdowej Biblioteki (...). Pożyczam (co?) i mam oddać za miesiąc, kiedy znów tu zajedzie Biblioteka Tomaszewski konstruujący mechanicznego psa na polowania. Zapoznać się z repor. Bolka, jeśli go napisał. Pytania do Majdańskiego Jak jest dokładnie ze strefami leśnych robót, jakie strefy – jaki dodatek Czy pamięta, jaki jest kolor dymu od ogniska na zrębie. W zimie, oczywiście, kiedy można palić po sobie drobiazg Na co się poluje w styczniu i lutym Po ile płacił za szyszki dzieciom, które zbierały je na zrębie Jakie drzewo idzie na mygły? Czy tylko tartaczka, czy może też kopalniaki? Jak się nazywa ten przyrząd do robienia znaków na okorowanym pniu, znaków, gdzie należy ciąć piłą Co się robi z drobiazgiem na działce latem, jeśli nie można go spalić? Sprawdzić Gazety codzienne ze stycznia 1967. Poza tym: straszliwe wylecenie w powietrze Campella z całą machiną – podczas próby bicia rekordu świata. Spytać Ewę, jak się nazywa ta broń kłusowników z uciętą lufą, którą można schować za pazuchę[296]. Większość tych skrupulatnie i metodycznie gromadzonych informacji i szczegółów znajdzie się potem w Siekierezadzie, włącznie z wypadkiem Campbella: „– A tego Anglika to nawet nie znaleźli. – Kampel. To był mistrz szybkości. – Błękitny ptak. – Tak się ta jego maszyna nazywała. – Wybuchła na środku jeziora i on wyleciał razem z nią w powietrze”. Majdańskim zostały po kotlańskim pobycie Edwarda Stachury nie tylko wspomnienia, ale także kilka listów i widokówek oraz przysłany przez autora egzemplarz Siekierezady z dedykacją: „Pani, Panu i Latoroślom MAJDAŃSKIM z całą serdecznością i najlepszymi życzeniami – E. Stachura. Już nie pamiętam, czy wysłałem Państwu tę książkę. Jeśli tak, to nie szkodzi. Do zobaczenia E.S.”. Na widokówkach wysyłanych potem z różnych stron świata zapewniał Majdańskich, że kiedyś przyjedzie do Kotli. Treść jednej: „Cleveland, Ohio, 12.IX.75. Kochani, obraz przedstawia przyszłego Prezydenta USA rąbiącego drzewo, tak więc sławnych miałem poprzedników w tej domenie. Po trzech miesiącach w Meksyku wróciłem do Stanów, skąd za dwa tygodnie ruszę do Kanady, gdzie zaokrętuję się na statek do Polski. Pozdrowienia dla Wszystkich, dla Grażynki, dla Babci Olechny i dla towarzyszy z lasu. Tej zimy albo jesieni wybiorę się do Państwa. Niech mnie piwo ruszy, jeśli nie. Do zobaczenia więc. Edward Stachura”. Ostateczne organizowanie materiału i samo pisanie Siekierezady odbywało się w Meksyku. Z meksykańskich fragmentów dziennika Stachury:
„17 V 69. Zasypiam ciężko z marami, ale budzę się bardzo świeży i wypoczęty. Rano pracowałem. Pisałem Siekierezadę (...). 21 V. Środa (...) Dzisiaj w nocy pisałem Siekierezadę. Mam 40 stron”. Druk Siekierezady ukończono w listopadzie 1971 roku. Maszynopis powieści już wcześniej czytał reżyser filmowy Witold Leszczyński[297], który uznał, że to są jego klimaty i chętnie by z tego zrobił film. Zarekomendował Stachurę w zespole filmowym TOR, a po przedłożeniu wymaganych przepisami eksplikacji i noweli filmowej Stachura podpisał umowę na scenariusz. Chwalił się przyjacielowi: „Skończyłem scenariusz Siekierezady i teraz go przepisuję i za parę dni przepisywać skończę i złożę go w zespole TOR, z którym podpisałem był umowę”[298]. Na początku października 1971 roku Stachura jedzie do Jeżowa Sudeckiego. Chce uzgodnić szczegóły niektórych rozwiązań scenariuszowych oraz zobaczyć przy pracy reżysera, dla którego pisze ten scenariusz. Właśnie w Jeżowie Sudeckim Leszczyński kręcił wtedy plenery do swego (współautor – Andrzej Kostenko) filmu Rewizja osobista. Dziennik: „Sobota. 9X 71. Jeżów Sudecki. Restauracja LOT. Wszystko pijane. Sama młodzieżówka. Gówniarze pijani. 16,17 lat, 18 lat. Niektórzy jak dzieci wyglądają. Mój Boże. Chwilę pobyłem z filmowcami i powiedziałem, że idę”. Wcześniejsze kontakty towarzyskie ze środowiskiem filmowym nie zawsze wypadały dla Stachury satysfakcjonująco. Ślad w dzienniku pisarza, poczyniony pół roku wcześniej: „24.II.1971 r. Dzisiaj w nocy piłem z reżyserem L. i grupą młodych jak-się-zdajefilmowców. Potem przyszły jakieś kobiety. Potem trzech jak-się-zdaje-chłopaków rozebrało się «a poi’l», jak mówią w Kłajpedzie, także «a poi’l» rozebrały się kobiety i tańczyli. Patrzyłem na tę nowoczesną zabawę. Kiedy zmęczone towarzystwo zaczęło się pokładać po kątach, wyszedłem. Pod wieżowcem wyrzygałem się i pojechałem do domu, w którym mieszkam”. W Jeżowie też trudno było o abstynentów. Zapis w dzienniku: „Wtorek 12 X 1971. Upiłem się i spałem u Maklaka (...). Zamiast kończyć scenariusz, ja siedzę w knajpie, a potem gram i śpiewam na gitarze. Maklak dużo wie o różnych sprawach i ma serce, dlatego zostałem, choć chciałem iść. Poprosił mnie. Nie chodź. Zostań. I zostałem”. Maklak to aktor Zdzisław Maklakiewicz – odtwórca jednej z głównych ról w Rewizji. W filmie tym wystąpił (w kilkudziesięciosekundowym epizodzie) również Stachura: podjechał na punkt kontroli celnej samochodem prowadzonym przez kobietę (budynek urzędu celnego filmowcy urządzili w hangarze jeżowskiego ośrodka sportu szybowcowego), podał celnikowi dokumenty, odjechał. Scenariusz Siekierezady autorstwa Stachury nie doczekał się realizacji. Witold Leszczyński twierdzi, że Stachura nie był wyłącznym autorem tej wersji scenariusza, pracowali nad nim wspólnie: „Na początku lat 70-tych, po przeczytaniu powieści, odnalazłem Stachurę w jego kawalerce na Pradze. Napisaliśmy razem scenariusz, który nie został zatwierdzony do realizacji. Sam scenariusz był zbyt enigmatyczny, za mało skonkretyzowany w obrazach (...). Wreszcie, te hurraoptymistyczne lata nie sprzyjały akceptacji takich tematów. W każdym razie, kiedy Stachura dowiedział się, że Siekierezada
nie została zatwierdzona, uznał, że jest to moja wina i właściwie obraził się na mnie”[299]. Leszczyński po latach ponownie podjął próbę zrobienia filmu na motywach tej powieści Stachury. Film Siekierezada (ze scenariuszem Leszczyńskiego) wszedł na ekrany w 1986 roku[300], zebrał dobre recenzje, podobał się zwłaszcza tym, którzy nie czytali książki Stachury. Witold Leszczyński: „Stachura cokolwiek by nie pisał, pisał o sobie. Jednocześnie w jego pisarstwie dominowały dwa główne wektory: pęd ku życiu i pęd ku śmierci. Tak więc realizując Siekierezadę, myślałem o jednym człowieku, ale rozpisanym na dwie postacie: Janek Pradera (Edward Żentara) to ten «ku śmierci»i Michał Kątny (Daniel Olbrychski) to ten «ku życiu»”[301]. Edward Żentara tak mówił o swej roli filmowej i o sobie: „W Siekierezadzie postacią na tak jest Olbrychski, ja jestem tą postacią na NIE. Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, do autodestrukcji, jak w przypadku Stachury.”[302]. W1976 roku Czytelnik przymierzał się do wznowienia Siekierezady. Bardzo się Stachura zdenerwował, kiedy zobaczył w Biuletynie Wydawniczym Czytelnika następującą zapowiedź Siekierezady: „Wznowienie powieści, której bohaterem jest narrator – filozofujący prostaczek spędzający zimę jako drwal na Dolnym Śląsku, przejęty zachwytem dla zgrzebnie arkadyjskiego życia wśród surowych leśnych marzeń o szczęściu i wyszukanej prostoty”[303]. W zasobach archiwalnych Polskiego Radia zachowało się nagranie, na którym zarejestrowano, jak Edward Stachura osobiście informuje słuchaczy o Siekierezadzie i swoim literackim dorobku: – Moja nowa powieść Siekierezada albo zima leśnych ludzi ma za tło Ziemie Zachodnie. I jak mówi o tym sam tytuł, ma za tło zimę i leśnych ludzi. Tak zwana akcja powieści rozgrywa się w lesie na zrębie, gdzie bohater pracuje, oraz we wsi, gdzie bohater mieszka na kwaterze u Babci Oleńki. Rozgrywa się także w miejscach okolicznych. W gromadzkiej wsi Hopla, gdzie znajduje się między innymi restauracja „Hoplanka” i ośrodek zdrowia, oraz we wsi Czerniawa, gdzie pewna, bliżej niezidentyfikowana baba pędzi bimber, po który od czasu do czasu zachodzą bohater utworu i jego kumpel po siekierze – Peresada. To wszystko, to warstwa zewnętrzna utworu. Warstwą wewnętrzną są przeżycia bohatera, Janka Pradery – jego niewymowna miłość do dziewczyny, którą nazywa Gałązką Jabłoni, i jego dziwna choroba, która objawia się tym, że nawiedza go co jakiś czas jakiś dym; dym, który osacza go i całkowicie obezwładnia. Napisałem tę rzecz w Meksyku, gdzie przebywałem rok czasu na stypendium tamtejszego uniwersytetu w celu studiowania literatury meksykańskiej i hiszpańsko-amerykańskiej. Siekierezada albo zima leśnych ludzi jest moją, jeśli idzie o ilość, siódmą książką. Za Siekierezadę Stachura po raz drugi zostaje laureatem Nagrody imienia Stanisława Piętaka. Krytycy, przynajmniej niektórzy, mają z książką pewne problemy
interpretacyjne. Jerzy Żurek, omawiając książki ubiegające się o laur w czytelniczym konkursie, przypomniał, że Stachurze miano za złe, iż jego drwalowi w Siekierezadzie patrzy z oczu inteligentem: „Na ogół robi się z tego Stachurze zarzut. Ostatnio zdenerwowało to np. Witolda Nawrockiego, który jako wieloletni propagator tzw. literatury produkcyjnej, zbeształ pisarza za anarchistyczny stosunek do idei pracy, czego dowodem ma być właśnie taka niejasna sytuacja bohatera”[304]. Nie tylko krytycy próbowali odbierać Siekierezadę jako neoprodukcyjniak. Piotr Bratkowski: „Byłem świadkiem, jak w tamtym okresie ktoś zapytał Stachurę, czy Siekierezada jest przede wszystkim powieścią o pracy. Odpowiedział, że tak, że to rzeczywiście jest powieść o pracy, a ściśle: o pracy umysłu”[305]. Wydawcą książki Wszystko jest poezja (1975) był Państwowy Instytut Wydawniczy. Oczywiście tytuł nagminnie przekręcano (poezja zamieniano na poezją), na zasadzie: skoro treść tytułu jest szalona, to niech chociaż fleksja będzie normalna. Stachura kiedy tylko mógł, poprawiał poprawiaczy, jakby zapominał, że startował z tytułem w wersji Wszystko jest poezją. Książkową publikację utworu poprzedził bowiem odcinkowy druk w „Miesięczniku Literackim” i tam miał on tytuł Wszystko jest poezją. Czytelników Stachury, zwłaszcza trochę wtajemniczonych w kulisy życia literackiego, wybór tych właśnie łamów trochę zaskoczył. Wprawdzie drukował tam nawet Adam Zagajewski[306], ale – po pierwsze – „Miesięcznik Literacki” nie tylko deklarował, ale również realizował formułę pisma wyraźnie zorientowanego ideowo, upolitycznionego nie tylko przez osobę redaktora naczelnego (Włodzimierz Sokorski); dużo miejsca poświęcano tam sprawom ideologii marksistowskiej, historii ruchu robotniczego, sporom politycznym, a do takiego towarzystwa Stachura nigdy nie lgnął. Po drugie – dwa lata przed drukiem pierwszego odcinka[307] Wszystko jest poezją ukazała się w „Miesięczniku Literackim” recenzja Całej jaskrawości – owszem, przychylna książce[308], ale umieszczająca ją pośród tak zwanej literatury popularnej, co dla pisarza z takimi ambicjami i z taką wrażliwością na drobne nawet przejawy niedoceniania – nie mogło być zachętą do współpracy. Okazało się jednak, że apolityczny i przewrażliwiony Stachura przyjął propozycję stałego felietonu poetyckiego w „Miesięczniku Literackim” (złożyła mu ją Anna Bukowska[309] w Damaszku, podczas bliskowschodniej podróży, kiedy wespół ze Stachurą reprezentowali ZLP na Kongresie Pisarzy Arabskich). Wędrowny tryb życia nie stanął na przeszkodzie regularnemu i terminowemu (tylko raz nie zdążył z materiałem) nadsyłaniu kolejnych odcinków z najprzeróżniejszych miejsc świata. Był taki moment, że obu stronom, „Miesięcznikowi Literackiemu” i Stachurze, wzajemne towarzystwo zaczęło doskwierać. „Coraz bardziej ciąży mi miejsce, gdzie tę opowieść drukuję. Myślę, że im jeszcze bardziej. Z początku cieszyli się, bo to takie egzotyczne. Teraz widzą chyba, że to ich właściwie zwala z redakcyjnych foteli. Staje się to dla nich bardzo a bardzo nieznośne”[310].
Bardzo szybko impresyjny charakter zapisków przybrał postać systemowych rozważań o fenomenologii procesu twórczego, o istocie poezji i roli poety, przy czym nie szło tu o poezję rozumianą jako pisanie wierszy. W drugim rozdziale Stachura napisze: „Tak więc dużo bardziej niż czymś innym, niż na przykład pisaniem wierszy, poezja jest sposobem bycia, sposobem życia, sposobem innego, drugiego życia. Dużo bardziej niż czymś innym poezja jest sposobem włączenia tego pierwszego życia (którym wszyscy żyjemy) do tego drugiego życia, czy też, mówiąc inaczej, przemianą tego pierwszego życia, całkiem fałszywego lub ćwierćprawdziwego, lub co najwyżej półprawdziwego, w drugie, prawdziwe życie”. Uzasadnienie wypełnia całą opowieść rzekę, przeplataną zapiskami z wyjątkowo wtedy licznych wędrówek i podróży Stachury, a poszczególne odcinki wyłaniają wręcz przepis na bycie poetą (Być poetą to tak się zachowywać, żeby to nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że się jest poetą)-ujęty w sześć jedynek (ponieważ wszystkie są jednakowo ważne): „1. Nie uchylać się od udziału w sztafecie (...). To znaczy pamiętać o tych, którzy sztafetę tworzyli, którzy swój odcinek, nie szczędząc sił, przebiegali. To znaczy zaprzęgać się do dyszla i ciągnąć te wozy. Ciągnąć te wielkie trudy zaczęte i nieskończone, bo może niekończące się są (...). 1. Nie lękać się narażania na śmieszność. I mówić o sprawach, których się nie rozumie. Właśnie o tych. Przede wszystkim o tych (...). Bo to są sprawy nowe. 1. Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej i zawsze i wszędzie sekundzie. Bo chyba tylko w ten sposób można nie dopuścić do rozprzęgnięcia się, do rozwleczenia się, do rozklejenia, do rozmazania się tak zwanej rzeczywistości i siebie w tej rzeczywistości (...). 1. Nie kłamać. Bo kiedy człowiek nie chce kłamać, to to prowadzi go prosto, bez zygzaków, bez zakrętów i wykrętów do takiego się-zachowania, że nie ma sytuacji, w których byłby przez kłamstwo kuszony. Kuszony i uwiedziony (...). 1. Nie dać się pognębić. Co to znaczy, każdy musi wiedzieć sam. Każdy gnębiony sam musi swojego demona czy demony rozszyfrować, żeby móc nie dać się pognębić (...). 1. Pisać listy (więc jednak nie obejdzie się bez pisania). Niekoniecznie pisać teksty zwane wierszami lub też szumnie, o wiele nazbyt szumnie zwane poezją, ale koniecznie pisać teksty zwane listami”. Siódmą jedynkę stanowi okrzyk bojowy: Uszia magutszia! Wszystko jest poezja ma wiele odniesień do poprzednich książek Stachury, szczególnie Całej jaskrawości (choćby trzecia „jedynka” czy wielokrotne powoływanie się na Edmunda Szeruckiego i cytowanie jego myśli oraz spostrzeżeń), jest rodzajem autokomentarza, a przy okazji pokazuje, jak wiele z własnej osobowości i życiorysu użyczał pisarz swoim bohaterom. Ta książka miała bodaj najwięcej recenzji, niektóre (na przykład Władysława Augustyna czy Leszka Bugajskiego) wręcz entuzjastyczne, a w „Twórczości” Zofia Gołębiowska napisała nawet, że teoria poetycka Stachury jest bliższa poezji niż jego poezja[311].
Najwięcej różnic pojawiło się przy określaniu przynależności gatunkowej tej książki, co oczywiście było problemem nie dla czytelników, tylko dla krytyków, którzy lubią mieć porządek w papierach. Jedni pisali więc, że są to felietony, inni używali określenia flovereseje, dla jeszcze innych była to typowa sylwa, a w Słowniku współczesnych pisarzy polskich figuruje Wszystko jest poezja jako szkice literackie.
Przekładaniec Częścią literackiego dorobku Edwarda Stachury jest twórczość przekładowa. Prasowy debiut translatorski to Paryski spleen Baudelaire’a[312]. Jego przekłady z twórczości tego autora drukowały również „Współczesność” i „Kamena”. Z francuskiego tłumaczył, jeszcze w czasach lubelskich, piosenki Brassensa. Potem także wiersze Valery’ego i Rimbauda oraz utwory Michaux. Chyba najważniejszym dokonaniem przekładowym z francuskiego jest wydany w 1977 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy tom wierszy Michela Deguy[313] Wiersz i jego wiara (tłumaczenie i wybór – Edward Stachura). Wydaje się, że Michel Deguy, obok Andrzeja Moszczyńskiego[314], miał największy spośród przyjaciół wpływ na formowanie się i ewoluowanie poglądów Stachury, przy czym w wypadku francuskiego poety i intelektualisty to oddziaływanie dotyczyło głównie spraw artystycznych, a w obu wypadkach – także szeroko pojętej filozofii. Poznali się podczas pierwszego pobytu Stachury w Paryżu w roku 1964[315]. Na pierwszy rzut oka Deguy to zaprzeczenie Stachury, nie tylko dlatego że gustuje w marynarkach i często nosi krawat. Regularny tryb życia, uporządkowane sprawy osobiste, profesura w klasycznym stylu, brak potrzeby pozaliterackiego dawania otoczeniu sygnałów, że ma do czynienia z artystą. Tylko paleniem papierosów zdradzał Deguy, że nie kieruje się wyłącznie rozsądkiem. Zbliżyła ich poezja, podobne jej odczuwanie i definiowanie, podobnie rozumiana jej rola i miejsce w obrębie działalności literackiej, podobne kryteria przy ocenie istniejących dokonań. Prezentując Michela Deguy na polskich łamach, napisano, że jego twórczość „była tematem wielu studiów, podkreślano jej intelektualizm i dążenie do refleksji obejmującej nowoczesną cywilizację, a także poszukiwania formalne, skupiające się na sposobie użycia metafory, kondensowaniu znaczeń wiersza oraz łączenie wysokiego stylu literackiego z językiem potocznym”[316]. Jeden z pierwszych śladów pisarskiej współpracy z Michelem Deguy widać w pochodzących z roku 1965 listach Stachury do Janusza Żernickiego: Piątego lutego 1965: „Michel Deguy pisał mi z Francji, że spróbuje wydać nasze wiersze w Antologii poezji polskiej, która ukazuje się we Francji. Napisałem mu, że jeśli mu się uda, to dobrze, a jeśli nie, to jeszcze lepiej”. Czwartego sierpnia 1965: „Drogi Mój, Michel Deguy przysłał mi przekłady Twoich rzeczy, które zrobiliśmy w Paryżu”[317]. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych Edward Stachura postanawia wydać w Polsce (podpisuje w tej sprawie umowę z Państwowym Instytutem Wydawniczym)
wiersze Michela Deguy i przyśpiesza prace nad ich tłumaczeniem[318]. Chce też poprzedzić książeczkę bardzo osobistym wstępem (jak to zrobił, opatrując słowem wstępnym tomik Włodzimierza Szymanowicza[319]). Raportuje Danucie Pawłowskiej: „Byłem w PIW-ie i trzeba napisać wstęp do wyboru wierszy Michela. Głowię się nad tym, bo nie chcę pisać wstępu krytyczno-kretyńsko-literackiego, że tak powiem. Byłem też w «Twórczości» – zaniosłem Dylana[320] i trochę posiedzieliśmy nad tym z panem F., poprawiając to i tamto, różne miejsca w tekście, żeby lepiej brzmiało po polsku”[321]. Po dwóch dniach informuje Pawłowską: „Wstęp do Michela zrobiłem. Teraz jeszcze raz czytam przekłady. Wielka rzecz ten tomik Michela. Przepiękna robota. Szkoda, że Michel nigdy nie będzie wiedzieć – z tego, co zrobił po francusku – to, co zrobiłem po polsku”[322]. Stachura, jak większość autorów, nie lubił, kiedy mu redaktorzy próbowali sygnalizować, że może jednak jeszcze nie wszystko jest w tekście doskonałe. Tym razem niektóre uwagi uznał za trafne: „Byłem też w PIW-ie, bo redaktorka miała parę uwag (w większości słusznych) odnośnie przekładów z Michela”[323]. Tomik Michela Deguy Wiersz i jego wiara ukazał się w sierpniu 1977 roku, Stachura był wtedy w Paryżu. „Powiedziałem Michelowi, że jego książka ukazała się w W-wie. Bardzo się ucieszył. Jutro rano mamy się spotkać i oblać to wydawnicze wydarzenie”[324]. Efekt edytorski był jednak kiepski: „Szmatławo to wygląda niestety. Wiersze jeden na drugim; niczego ci redaktorzy nie potrafią; właściwie nie wiem, czy to redaktorzy, czy tak zwana zasada oszczędzania papieru. To po co wydają? Naprawdę takie piękne wiersze; tyle roboty Michela, a i mojej – i wszystko tak stłoczone, aż przykro patrzeć. Bierze mnie chęć napisać list do wydawnictwa i powiedzieć im, co myślę o tym”[325]. W 1995 roku Michel Deguy tak mówił o Stachurze i przyjaźni z nim: „Dla mnie jest jakby dwóch Stachurów. Pierwszy Stachura, młody, podróżnik, który przejeżdża przez Paryż w drodze do Meksyku, który w ogóle nie interesował się polityką i nie chciał też być heroicznym bardem. Pamiętam jego żywotność, jego siłę fizyczną i muzyczne zdolności. Żył w nocy i nie przestawał palić. Osobistość zadziwiająca i przy tym bardzo wesoła. Drugi Stachura, późniejszy, sprzed jakichś piętnastu lat, to Stachura chory, podszyty obsesją, monotematyczny. Stachura, który zamykał się w Paryżu u wspólnego naszego przyjaciela, gdzie przebywał przez dwa, trzy, cztery miesiące, pracując po nocach nad swoimi książkami, które, jak dziś wiemy, są książkami końca. Stachura, który wierzył, że jest równie silny jak Simone Weil[326]. W tej ostatniej fazie uderzała mnie niewyobrażalna wiara, iż siła jego słowa spowoduje, że aby opublikować swe dzieło, wystarczy, by poszedł do któregokolwiek wydawcy i położył rękopis na stole. Oczywiście świat jest taki, że musiał ponieść porażkę. A my wiedzieliśmy, że to symptomy szaleństwa. Między tymi dwoma Stachurami pojechałem kiedyś do Warszawy tylko po to, by się z nim zobaczyć”[327]. Ta wizyta miała miejsce 18 kwietnia 1973 roku, trwała tylko trzy dni, choć miała trwać dłużej. Są trzy źródła informacji o przebiegu i przyczynach skrócenia wizyty.
Pierwsze źródło – dziennik Edwarda Stachury, zapis poczyniony w spędzaną samotnie Wielkanoc 1973 roku: „Michel przyjechał 18 IV, poleciał do Paryża 20IV o 7.30 rano. Pracowałem całą noc, żeby go obudzić raniutko. O północy, kiedy się kąpałem, zapukał do łazienki i głosem bardzo dziwnym, przejmującym (i wspaniałym) powiedział: – Posłuchaj, Edward, sądzę, że zrobisz sobie coś złego, ale jestem tak przestraszony, zaniepokojony, że chciałbym wyjechać jutro rano. Czuję, że nie korzystam w pełni z tego pobytu. Przeszkadza mi właśnie ten niepokój. – W porządku, Michel, nie musisz się tłumaczyć. Chcesz wyjechać, więc wyjeżdżasz”[328]. Drugie źródło to wypowiedź Edwarda Stachury zarejestrowana na taśmie magnetofonowej: „– Byłem u niego, jak był taki mój przyjaciel, taki poeta francuski Michel Deguy. Najlepszy poeta francuski. Akurat on przyjechał i była rocznica, rocznica getta, trzydziesta rocznica getta. I tam poszliśmy z Michelem. I potem poszliśmy do tego bunkra na Anielewicza. Na Miłą, Miła osiemnaście, tam, gdzie Anielewicz popełnił samobójstwo ze swoją żoną. Michel był przerażony tym. I potem była mowa o tym, że pojedziemy do Treblinki[329]. A jeszcze przedtem, wiesz, Wójcik opowiadał o Grudniu[330], wiesz, o tym, jak strzelali. Michel był tak przerażony, chyba że ja się kąpię, już była druga w nocy, ja się kapię, on puka, mówi: «Słuchaj, czy, mówi, czy nie będziesz się gniewał, jeśli ja pojadę dzisiaj rano, wiesz?». Ja mówię: «Stary, no przecież. Chcesz jechać, to wal. Do Paryża, tak? Ależ Michel, chcesz jechać, to zasuwaj w świat». I rano, siódma ileś tam, poleciał do Paryża. Dwa dni i jedną noc chodziliśmy po Warszawie. Przestraszył się tych tragedii. Za dużo było tego. Tu – rocznica Powstania, tu – Ryszard opowiada o Grudniu, jakie były tam niesamowite historie. – A w perspektywie Treblinka (wtrąca rozmówca Stachury). – I mamy jechać do Treblinki. Kurwa, no za dużo, za dużo, no. W końcu człowiek normalnie nie może tego wytrzymać. Zdrowy człowiek, który żyje, który ma wszystko, który jest profesorem uniwersytetu, i który ma na obiad, na świetny obiad i ma rodzinę itede. I w końcu, jak go karmią bez przerwy tą tragedią, to jest przerażające. On musi uciec od tego. Zdrowy człowiek musi”[331]. Trzecie źródło informacji o przyczynach nagłego wyjazdu i zakończenia odwiedzin u Stachury to wypowiedź Michela Deguy: „– Spędziłem u niego trzy dni. Pamiętam, że bardzo szybko ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Miał styl życia wymagający wytrzymałości, której mi brak – nocne włóczęgi, wódka w nieprawdopodobnych ilościach. Po tych eskapadach musiałem spać na okaflowanej podłodze w kuchni. Na trzeci dzień powiedziałem: Edward, ja już wysiadam. Wróciłem do Paryża z poczuciem wielkiej przyjaźni, czegoś szalenie intensywnego, ale jednocześnie już rozchodzącego się”[332]. Już wtedy świat zachodni posługiwał się najchętniej językiem angielskim (Stachura
nazywał go esperantem XX wieku), jednak Stachurę bardziej intrygowała kulturowa specyfika Ameryki Łacińskiej. Jego zaciekawienie literaturą hiszpańskojęzyczną i językiem hiszpańskim nie wynikało z rodzącej się u nas w tamtych latach mody na realizm magiczny, tylko z szukania literackich wspólników. Stąd nauka hiszpańskiego, a w doborze lektur czy pracach przekładowych – wielokierunkowość poszukiwań: od Stu lat samotności i opowiadań Marqueza oraz Ostatniej rundy Cortazara, poprzez powątpiewającego w potencjał poznawczy nauki, fizyka z wykształcenia, Ernesto Sabato, ponurego obserwatora upływającego czasu Onettiego, pełnego labiryntów Borgesa, po mało znanych i dawno tworzących (na przykład Ramón López Velarde) oraz wschodzącą gwiazdę meksykańskiej poezji, za jaką uważał Stachura swego przyjaciela, poetę Jorge Cantu. Szczególnie podczas pierwszego z pobytów w Meksyku Stachura dokładał wielu starań, aby usłyszano tam o polskich poetach, zwłaszcza tych, których on uważał za godnych popularyzacji. Niechętnie dopuszczał do tego grona osoby spoza kręgu swoich przyjaciół, choć w jego wypadku nie był to przejaw klasycznego kumoterstwa. Stachura był głęboko przekonany o wysokiej jakości artystycznej wierszy swoich przyjaciół. Dlatego bardzo się dziwił, że w Polsce redakcje wielu poważnych czasopism nie podzielają jego zachwytów i nie chcą (lub robią to niechętnie) drukować zachwalanych przez niego wierszy. Kiedy „Życie Warszawy” poprosiło kilku pisarzy z dorobkiem, aby wskazali nazwiska dobrze, ich zdaniem, literacko rokujące – Stachura tak się do tego odniósł na kartach Wszystko jest poezja: „Kogo widzę z młodych poetów i prozaików, którzy i tak dalej: Andrzej Babiński, choć jest w moim średniowiecznym wieku, ale nie opublikował jeszcze książki, więc w tym sensie jest młodziutki, Janusz Anderman, Włodzimierz Antkowiak, Stanisław Gola, Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Jerzy Plutowicz, Bogusław Pezowicz, Maciej Ryfa (wszyscy bez książki), niektórzy młodzi poeci i prozaicy z Krakowa. W jakiś sposób przepraszam tych, których nie wymieniam, bo nie znam lub za mało znam, a którzy czują się na siłach, sami wiedzą, ile są warci”. W Meksyku to on, podczas swego tam pobytu, decydował, kogo przetłumaczy na hiszpański i zaproponuje prasie, wydawcom książek, telewizji. Kierował w tej sprawie z Meksyku i Warszawy listy do przyjaciół: Do Janusza Żernickiego: Drogi Januszu, dawno temu otrzymałem Twój list i tomik Trzynaście miesięcy. Przełożyłem z niego 3 wiersze: Miesiąc ptaków z Kapitolu, Przy świecach i Miesiąc opartego o włócznię! Wygłosiłem je 3 dni temu w San Luis Potosi na wieczorze młodej poezji polskiej[333]. Czy ja Ci wysłałem hiszpańskie przekłady Twoich wierszy, które zrobiłem w Meksyku? Jeśli tak, to pożycz mi je. Przepiszę i odeślę. Przygotowuję książkę Młoda poezja polska, którą chcę wydać w Meksyku lub może w Hiszpanii, dokąd wybieram się za dwa, trzy miesiące[334].
Do Mieczysława Czychowskiego: Drogi Mietku, przyślij mi Misterium na uboczu i najlepsze, jakie masz nowe wiersze. Pocztą lotniczą – to jest ważne (...). List ten posyłam przez kurierów ambasady, którzy jutro wracają do Polski. Nie zwlekaj z przesłaniem wierszy. To Cię będzie kosztować parędziesiąt złotych, ale trudno. Chcę tu wydać mały wybór młodej poezji polskiej: 8–10 nazwisk. Między nimi oczywiście Twoje[335]. Do Andrzeja Babińskiego: Krynicki mi przysłał trochę Twoich wierszy. Będę tłumaczył je na hiszpański[336]. Bogusława Żurakowskiego prosi o wiersze i pomoc w dotarciu do innych autorów: Boguś, jeżeli przesłałem Ci kiedykolwiek kopie Twoich wierszy przełożonych na hiszpański, zrób z tego kopię i prześlij mi niezwłocznie pocztą lotniczą. I parę innych jeszcze. Tak, żeby było w sumie 10. Wybierz oczywiście najlepsze z najlepszych, jeżeli można tak powiedzieć. Również przyślij tak zwaną biografię artystyczną. Wszystko – niezwłocznie. Napisałem w tej samej sprawie m.in. do Jaśka Czopika. Jeżeli nie dostał mojego listu – napisz do niego. 10 wierszy i biografia artystyczna zwana. Również 10 wierszy i biografia art. Rafała Wojaczka (...). Aha. Nie wiem, gdzie pisać do Krynickiego. Dowiedz się i powiedz mu to samo[337]. Po powrocie z Meksyku nie ustaje w staraniach o popularyzację polskiej poezji na tamtejszym rynku czytelniczym. W następnym liście do Bogusława Żurakowskiego (z 1 października 1975 roku) prosi o napisanie wstępu do wyboru wierszy. W przygotowanym przez Żurakowskiego wstępie Stachura dokonał jakichś modyfikacji we fragmencie zawierającym nazwiska autorów wierszy, które mają zostać zaprezentowane w meksykańskiej prasie. Autora wstępu najwyraźniej to zdziwiło, na co Stachura zareagował dość impulsywnie, a jedno z jeszcze niedawno miłych mu nazwisk uznał wręcz za trędowate: „Opuściłem nazwiska autorów, bo nie wiem, czy Ci, [których] wymieniłeś, są w tym wyborze w Xalpa. Zostawiłem kilka bloków w różnych redakcjach i nie pamiętam kogo gdzie. Nie pisz mi nigdy o sumieniu moim. Tym ja sam się zajmuję. Chciałem uniknąć sytuacji, że w wyborze byłoby wymienione nazwisko autora, którego wierszy nie ma akurat w tym wyborze. Nie chciałem też figurować w jednym zdaniu z Żernickim. Ja wiem dlaczego. Moje sumienie wie o tym”[338]. O swojej twórczości też Stachura na tej meksykańskiej ziemi nie zapominał. W jednym ze sprawozdań dotyczących stypendialnego pobytu informował Ministerstwo Kultury
i Sztuki: „Być może znajdę czas na przełożenie własnych moich poezji lub prozy i wydanie tutaj osobnej książki. W sierpniu drukował moje wiersze niedzielny suplement kulturalny do gazety «El Dra», a za tydzień ukaże się znakomity miesięcznik «Revista de Bellas Artes», gdzie znajduje się dwanaście moich przełożonych na hiszpański wierszy. Przełożyłem także dwa moje krótkie opowiadania. Jedno z nich dam do polskiego numeru «La Palabra y el Hombre», tego miesięcznika z Xalapy, którego redaktorem był onegdaj znany Pani[339] Sergio Pitol, a drugie opowiadanie prawdopodobnie opublikuję w głośnym tygodniku «Siempre»”. Kryteria dotyczące literackiej jakości Stachura miał swoiste. Jedno z nich: pisarskie zdania (a więc i myśli) nie mogą być za ładne. Pewnie Danuta Pawłowska wie lepiej i to ona ma rację, kiedy pisze w Listach równoległych do Stachury: „Nie lubię haseł, złotych myśli, ładnych zdań. Ty za to bardzo je lubiłeś, wręcz je kolekcjonowałeś. Mnie zaś trochę śmieszyło to podkradanie sobie co ładniejszych kąsków – zdań różnych poetów, nawet kłóciliśmy się o to. Wydawało mi się to bardzo dziecinne. Zbieranie ozdobnych i samo się ozdabiających opisów. Zgrabnych powiedzonek, które nawet kiedy są odkrywcze, to przecież zacierają sens. Skierowują uwagę w złą stronę. Odwodzą od prostoty tajemnicy i jej siły”[340]. Mnie się wydawało, że jest zupełnie inaczej, że Stachura unika efektowności, ostentacyjnej błyskotliwości, „ładnych zdań”. Wiele jest takich miejsc jak to we Wszystko jest poezja: „Ale może nasz intelekt, nasz mózg temu przeszkadza? Może mózg człowieka to kula u nogi Boga? (Nie podobają mi się, milordzie, takie nazbyt efektowne zdania. Mnie też nie, mój Lordzie. Nawet bardzo mi się nie podobają. Poza tym odwracają uwagę od treści, która ewentualnie niosą. Ale niech już tak tym razem zostanie)”. Cenił rozum, inteligencję, ale pod warunkiem że nie uzurpowały sobie prawa do wyłączności w kierowaniu człowiekiem. Trochę o tym pisał przy okazji tłumaczenia wierszy Borgesa: „Na przykładzie tych wierszy nieźle widać, że poezji nie można pisać li tylko rozumem i zwaną inteligencją, o czym mówił już Baudelaire, a za nim Gaston Bachelard. Nawet Borgesowski superintelekt okazuje się tu niewystarczający. Mnie w każdym razie w wierszach Borgesa czegoś brakuje. Tego czegoś, co to: ech! Borges to literat doskonały, to nawet literatura doskonała. Jak ktoś powiedział, Borges to bardziej książka niż człowiek, oczywiście chodząca książka (Ten obraz nie jest chyba Borgesowi niemiły). Borges wie wszystko o tym, jak się pisze wiersze. Strona warsztatowo-techniczna nie ma dla niego żadnych tajemnic, on to wszystko ma w małym palcu. A w dużej głowie ma bardzo wiele do powiedzenia. I mimo to wszystko czegoś mi brak w jego wierszach. Jakby żywego oddechu” (Wszystko jest poezja). Z nazwiskiem i twórczością Borgesa wiąże się największa, bo najgłośniejsza i mająca długą historię, przygoda translatorska Stachury[341]. Jest w niej trochę o Borgesie, pracy tłumacza, obyczajach wydawniczych, ale najwięcej jest tam o samym Stachurze: jego ambicji jakże podatnej na zranienia, nieustępliwości, niechęci do nadstawiania drugiego
policzka, talencie polemicznym. W roku 1973 krakowskie Wydawnictwo Literackie podpisuje z Edwardem Stachurą umowę na dokonanie przekładu na język polski wierszy Jorge Luisa Borgesa z tomu Nueva Antologia Personal. Po kilku miesiącach Stachura wysyła pierwszą partię tłumaczeń. Otrzymuje z wydawnictwa uwagi recenzenta[342]. Ten podkreśla dużą wierność przekładów w stosunku do oryginału, zwłaszcza w zakresie treści dyskursywnych, natomiast sygnalizuje pewne odstępstwa dotyczące formy i podaje tego przykłady. Konkluzja recenzji jest następująca: „Pomimo tych uwag uważam jednakowoż, że przekłady p. Stachury są bardzo dobre (...). Jest kilka szczegółów, które zaznaczyłem w redakcji, a które moim zdaniem nie całkiem «grają». Gdyby tłumacz przemyślał tych kilka drobiazgów, uznał za stosowne je zmienić i gdyby mu się to udało, sądzę, że jego przekład jeszcze o krok zbliżyłby się do ideału”. Stachura prawie wszystkie uwagi recenzenta uznaje za trafne, korzysta z nich przy poprawianiu przekładu, a skończywszy całość roboty – wysyła jej efekt do wydawcy. Prosi, aby przekłady trafiły do tego samego recenzenta. Tym razem otrzymuje recenzję obszerną, jednak jej ton jest już znacznie mniej przyjemny. Recenzent napisał między innymi: „Odnoszę bowiem wrażenie, że niektóre z Pańskich przekładów są mniej dopracowane niż owa próbka, którą nam Pan był nadesłał i na podstawie której wyrobiłem sobie tak pozytywną opinię na temat Pańskiej sztuki translatorskiej”. Recenzent wytknął niezręczności i nieporadności z zakresu gramatyki. Stachura, opisując bardzo szczegółowo swój bój z Wydawnictwem Literackim, przyznaje, że w tym zakresie nie jest orłem. „Ale jednocześnie ja właśnie (pomimo nieznajomości kilku czy kilkunastu reguł gramatyki) pokazałem w moich chyba złośliwie niewznawianych książkach (nadejdą dla nich lepsze czasy), jakie niezwykłości można osiągnąć w języku polskim. Te dokonania na pewno będą kiedyś zauważone”. Przyznaje też rację niektórym innym zastrzeżeniom recenzenta, ale zwraca uwagę, że „to są przedszkolne błędy i nie kosztuje wiele wysiłku dostrzeżenie ich i usunięcie przed oddaniem książki do składu”. Natomiast uwagi dotyczące umiejętności warsztatowych Stachura zdecydowanie odrzuca, uważa za nietrafne, bo wiersze pisze nie od wczoraj, ma doświadczenie. „Nie podaję tego jako argumentu niepodważalnie przemawiającego na korzyść mojej fachowości w domenie tak zwanego warsztatu poetyckiego (można całe życie robić jakąś rzecz i robić ją do końca źle). Jest to po prostu wyrażenie głębokiego przekonania, że te noce i dnie nad kartką papieru czegoś mnie nauczyły. Więcej powiem w tym względzie, gdy zajdzie potrzeba i gdy mi na to zezwoli Muza Wszelkiej Delikatności”. Sporządza długą listę swoich wyjaśnień i komentarzy. „Myślałem – argumentuje – że moim zadaniem jest tłumaczyć, a nie tłumaczyć, dlaczego tak nie inaczej tłumaczę”. Przed wysłaniem listu do wydawcy prosi jeszcze o konsultację Sergio Pitola, meksykańskiego pisarza i pracownika ambasady tego kraju w Warszawie; szczegółowe kwestie omawia z Wacławem Tkaczukiem, poetą, krytykiem literackim, polonistą, który nie tylko Stachurze imponował erudycją.
Po dwóch tygodniach otrzymał dwa listy z Krakowa. W pierwszym proszą Stachurę, aby udzielił wydawcy „carte blanche w ustaleniu ostatecznej redakcji tekstu. Dzielą już nas tylko bardzo małe różnice, jeśli chodzi o walor filologiczny przekładu, a Pan Woźniakowski był dostatecznie długo w Hiszpanii, aby można było mu spokojnie zawierzyć. Równocześnie nie chcąc nic uronić, a przeciwnie – uwypuklić wartości poetyckie przekładu, powierzyliśmy p. Ewie Lipskiej pieczę nad Pana tekstem”. Drugi list z wydawnictwa, z datą o cztery dni późniejszą, jest krótki: „Szanowny Panie, z wielką przykrością powiadamiamy, iż po zapoznaniu się z dodatkowymi opiniami na temat Pańskich przekładów poetyckich Borgesa nie widzimy możliwości przyjęcia ich do wydania w obecnej ich wersji. W osobnym liście ustosunkujemy się do tej sprawy bardziej szczegółowo i wyjaśnimy, które z przekładów po naszej redakcji moglibyśmy zaakceptować do druku”. Stachura: „Nie wierzyłem własnym oczom, jak to się mówi. Zgłupiałem doszczętnie”. Obiecał sobie, że te przekłady i tak wydrukuje w książce, w najgorszym razie włączy je do jakiejś swojej przyszłej książki z przypisem: „Teksty odrzucone przez Redakcję Przekładów Wyd. Literackiego w Krakowie”. Ponad połowa tłumaczonych przez niego tekstów już była drukowana w prasie (między innymi czternaście sonetów Borgesa drukowała „Literatura”), a niebawem miały się pojawić kolejne na łamach „Twórczości” i „Tygodnika Kulturalnego”. Swoją wersję historii bojów o przekłady Borgesa zaniósł Stachura do „Literatury”, gdzie mu obiecano rychły jej druk. Trzynastego marca 1974 roku otrzymał z Wydawnictwa Literackiego kolejny list: zapraszają do Krakowa „celem omówienia i uzgodnienia z Redakcją wszystkich spraw związanych z przekładami Borgesa”. W Krakowie okazuje się, że opinia to sześć linijek (siedem stron zajmują przykłady niedociągnięć), że jest tylko jedna opinia, autorstwa Ewy Lipskiej, ale – słyszy Stachura – autorka konsultowała się z kolegami, stąd liczba mnoga. Stachura też nie ukrywał tej sprawy przed kolegami. Pisze do Włodzimierza Antkowiaka: „Ale numer! Wydawnictwo Literackie w Krakowie nie przyjęło moich przekładów z Borgesa. Kompletny kretynizm. Odpisałem tak: «Proszę przyjąć tymczasem wyrazy mojego najwyższego zdumienia na wieść, którą od Państwa otrzymałem»”[343]. Janusza Andermana informuje: „Aha, kiedy poszedłeś, to gdzieś za dwie godz. potem już byłem chyba bliziutko zaśnięcia, ale przyszedł Jurek Lisowski (...). Jurek spytał, jak afera z Borgesem. Pokazałem mu wszystko: recenzję P. Lipskiej, list P. Kaniowej, II część H.P.P. (Historia pewnego przekładu – pod takim tytułem drukowała to «Literatura» – przyp. M.B.]. Spytałem go, czy to prawda, że Lipska jest śmiertelnie chora. Powiedział, że była parę lat temu, teraz jest lepiej, ale też niedobrze. I żebym jej nie dobijał. Żebym złagodził. Zupełnie nie widzę sposobu, jak to zrobić. Cóż za paskudna historia”. O złagodzenie tej opowieści dotyczącej przekładów Borgesa proszą też Stachurę w Państwowym Instytucie Wydawniczym, gdzie złożył maszynopis Wszystko jest poezja:
„Wzięli od razu. Poprosili tylko, żebym złagodził Historię pewnego przekładu, że Wydawnictwo Literackie by im tego nie przebaczyło i tak dalej. Więc siedzę nad tym teraz i tu nie bardzo jest co łagodzić, więc pisze mi się coś innego. Ale spróbuję zachować te wszystkie odskoki na boki, bo bardzo szkoda mi tego. Nie lubię takiej przerabianej roboty i dlatego męczę się”[344]. Efektów tej męki książka nie ujrzała, bo we Wszystko jest poezja z całej długiej historii zostały tylko trzy delikatne zdanka, bez nazwy wydawnictwa i nazwisk osób z tym związanych. I sprawa na tym się mogła zakończyć, ale do akcji włączył się jeden z pracowników Wydawnictwa Literackiego. Z dziennika Edwarda Stachury: „27 VII 1974, Sobota, Nowy Dzień, Ranek (...). Do trzeciej pracowałem. Rozdział II Historii pewnego przekładu tym razem nie dla «Literatury», ale dla «Literatury na Świecie». Jeden facet, brzydki facet – to się długo z tego nie otrząśnie. Ciekawe, czy coś w ogóle z niego zostanie”. Ten „brzydki facet” to Marek Baterowicz, który ośmielił się nadesłać do „Literatury na Świecie” (w stopce redakcyjnej tego miesięcznika Stachura figurował wówczas w grupie osób, które „stale współpracują w zespole konsultacyjnym”) krytyczną ocenę polskich przekładów Borgesa autorstwa Edwarda Stachury, zamieszczonych na łamach „Kultury”, „Życia Literackiego”, „Literatury” i „Tygodnika Kulturalnego”. Baterowicz, w przeciwieństwie do Ewy Lipskiej, w polemice operuje konkretnymi przykładami, wytyka Stachurze, że w Zegarze piaskowym substancja czasu nie jest wcale „skondensowana i gładka”, ale „subtelna i ciężka”, że zamiast „spopielałego świata” (jak w oryginale) – u Stachury jest „w popiołów domenę”, że tłumacz „nie zawsze przekazuje wiernie treść dyskursywną, jaką niesie tekst pierwotny”, że wiele rozwiązań translatorskich razi ucho użytkowników języka polskiego niezależnie od indywidualnych słuchów poetyckich, że mamy do czynienia nie z tłumaczeniem, ale wariacjami na motywach Borgesa. „Największą słabością przekładów Stachury jest jednak – zdaniem Baterowicza – brak wewnętrznej spoistości, ich wewnętrzny chaos i rozbicie na osobne elementy, które rozbiegają się na wszystkie strony, nie zawsze podlegając jakiemuś środkowi ciężkości. Mówiąc inaczej, przekłady te nie oddają charakteru moralitetu, jakim odznaczają się utwory Borgesa, gdzie poetycko-intelektualna magma podlega surowym rygorom rytmicznej frazy. Przekłady Borgesa w wykonaniu Stachury cierpią często na arytmię, oddech ich frazy jest nierówny, a przez to fraza, zamiast płynąć w miarowym skondensowanym takcie, ulega chimerycznym zaburzeniom i wstrząsom”. Baterowicz dodaje jednak, że praca przekładowa wykonana przez Stachurę jest na tyle wartościowa, iż stanowi „znakomity punkt wyjścia” dla osiągnięcia tego ideału, o którym Stachura pisał w Historii pewnego przekładu. Ale aby ów ideał osiągnąć – „konieczna jest umiejętność krytycznego spojrzenia na własne dzieło”, a tej umiejętności – zdaniem Baterowicza – Stachurze los poskąpił. Ponieważ Stachura w polemice z Wydawnictwem Literackim powoływał się także na swoje doświadczenie i dokonania poetyckie – Baterowicz i do tego rodzaju
argumentacji nawiązuje, a nie jest to nawiązanie w tonacji pełnej zachwytów, czym – jak można sądzić – najmocniej Stachurę rozsierdził. Napisał bowiem o Stachurze-poecie: „Muszę powiedzieć, że jego twórczość liryczna nie przekonała mnie, iż mamy tu do czynienia z poetą naprawdę wybitnym”[345]. Stachura odpowiada Baterowiczowi w tym samym numerze „Literatury na Świecie” tekstem zatytułowanym Poniektórzy leżą, choć może się im wydawać, że siedzą na solidnych stołkach albo nawet że stoją na niezachwianej opoce. Wspomina, że „Literatura na Świecie”, otrzymawszy tekst Baterowicza, poprosiła o ustosunkowanie się, ale Stachura odpisał wówczas, że wszystko, co miał do powiedzenia, wyłożył w Historii pewnego przekładu. Potem spotkał Eugeniusza Kabatca, który radził ustosunkować się do wypowiedzi Baterowicza, bowiem czytelnik, jak to czytelnik, uwierzy osobie, do której należało ostatnie słowo. Stachura się wzbraniał przed tą polemiką, wyjaśnił Kabatcowi, że „to jest literówka, to po hiszpańsku to nie jest wcale to, to też nie, ta uwaga jest śmieszna...”. Ale w końcu zabrał głos ponownie. Najpierw o Baterowiczu jako pracowniku Redakcji Przekładów w Wydawnictwie Literackim: „Dziwaczny to sędzia, który jest jednocześnie zawodnikiem jednej z drużyn. Ale nic. Sędzia ściąga żwawo sędziowski strój, pod którym ma strój zawodnika, połyka gwizdek (nie ma strachu: w zapasie ma ich jeszcze ze dwa tuziny) i gotuje się. On będzie egzekutorem jedenastki. Idę do bramki i siadam pod jednym ze słupków”. Potem następują mniej lub bardziej rzeczowe kontrargumenty i racje, a w całej polemice widać jak na dłoni, że Stachura nie miał w sobie nic z – wmawianej mu długo – franciszkańskiej pokory, a już kiedy został draśnięty w wielkie pokłady miłości własnej – potrafił być impetycznie wściekły i bezlitosny w ataku. Oto próbka polemiki z Baterowiczem: „Gdybym ja przełożył «invulnerable» jako niedosiężna, to ktoś, nie p. Baterowicz, ale ktoś znający język hiszpański oraz człowiek myślący...”. W polemice Baterowicz-Stachura próbował mediować Jerzy Lisowski, wyraźnie opowiadając się po stronie Stachury, swego przyjaciela. Zwracał uwagę, że tłumaczenie poezji to „za każdym razem gra z losem w kości, że nie ma recept, przepisów ani reguł, że jest tylko traf, przypadek, szczęście”, a w sprawie, która stała się przedmiotem polemiki – „Z pewnym prawdopodobieństwem można przyjąć, że Borges w przekładach Stachury podobniejszy jest do Stachury niż do Borgesa. Ale jakże, u diabła, mogłoby być inaczej? I do jakiego kanonu Borgesa w polszczyźnie można by tu się odwołać?”. Z jeszcze jednym wielkim nazwiskiem literackim hiszpańskiego obszaru językowego Stachura planował się zmierzyć: z poezją Pabla Nerudy[346]. Nigdzie o tym dotąd nie pisano, a jedyny materialny ślad tego zamierzenia to taśma magnetofonowa z wypowiedzią Edwarda Stachury: – Dopadli mnie faceci z wydziału zagranicznego KC[347]. Dopadli mnie, że ja mam właściwie zająć się wydaniem Pabla Nerudy u nas w Polsce, którego ostatni raz wydano w pięćdziesiątym siódmym roku. Teraz była delegacja, pojechała do Santiago de Chile.
I chcą, żebyśmy my wydali teraz Nerudę. No, ten jakiś tam wybór, oczywiście zachowując to, co jest najlepszego, i nowe przekłady. – Ponieważ oni skądś wiedzą, że ja znam hiszpański nieźle, że byłem w Meksyku rok, nagle mnie znaleźli i mówią mi, że fajnie, i że ja się mogę zostać attaché kulturalnym w jakimś kraju Ameryki Łacińskiej. Ja mówię: no świetnie. Ja w ogóle uważam, że i bez tego powinienem zostać attaché kulturalnym, bo ja jestem jedyną osobą, w ogóle. Ale, mówię, nie jestem stuprocentowo przekonany, że Neruda jest wielkim poetą, mówię. Co ich zupełnie jakoś tak lekko. I mówię to, co jest prawdą, że jeśli ja się zaangażuję w jakąś historię, to muszę być emocjonalnie absolutnie w to wciągnięty, prawda. Musze uwierzyć w to, że ten facet jest bezbłędny. – Jeśli tak, jeśli ja to uznam, że on jest fantastyczny, to ja go przełożę, tak że mucha nie siada. Że nikt nie będzie miał nic do gadania. Ja to zrobię absolutną potęgą. Ja nie zniszczę go w języku polskim. Jeśli mu nie dodam, to zrobię go tak, jaki on jest w języku hiszpańskim. Ale muszę być przekonany. A nie byłem przekonany. I zaczynam go czytać i się przekonuję, że jest jednak. Jest potęga, kurczę, ten Neruda. Jest potęga. Jest potęga. A pamiętam, niedawno dzwoniłem do Henia Boukołowskiego, który... Tam był jakiś numer taki, że Henio Boukołowski recytował wiersze Nerudy w tłumaczeniu Iwaszkiewicza. I ja pamiętam dokładnie, jak dzwoniłem do Henia i mówię: „Heniu, ty tego grafomana musisz recytować? Błagam cię. Przecież ty, taki facet, musisz? Możesz odmówić w końcu, niech inni recytują tego grafomana”. Ja zaczynam czytać i widzę, że to nie jest grafoman, kurczę, tylko jest to niezły poeta. A niektóre wiersze ma fantastyczne zupełnie. Ja bym chciał się przekonać do tego, żeby. Bo jeśli będę to robił, to muszę się przekonać... [348].
Życiem pisanie Trudno byłoby ustalić, jacy pisarze i w jakim stopniu mieli wpływ na Stachurę, bo nie wystarczy do tego rekonstrukcja listy jego lektur (a byłaby to lista bardzo długa). Natomiast, kto wywarł największy wpływ na czytelniczy odbiór jego twórczości – ustalać nie trzeba, bo to chyba oczywiste: Henryk Bereza i Krzysztof Rutkowski. Pierwszemu zawdzięczamy „życiopisanie”, a drugi wiódł nas ku tajemnicom Stachurowej „poezji czynnej”. Przy wszystkich różnicach łączy posiadaczy tych dwóch nazwisk coś, co można by nazwać racjonalizmem artystycznym, czyli taką odmianą mądrości, która wie, że jeszcze nie wie wszystkiego, a sztukę myślenia uzupełnia sztuką domysłu, czyli dysponuje cechą przy obcowaniu z twórczością artystyczną – bezcenną: inteligencją obdarzoną intuicją. Krzysztof Rutkowski pisywał krytycznoliterackie poematy dygresyjne inspirowane omawianym dziełem, teraz już się usamodzielnił i nie szuka pisarskich pretekstów na zewnątrz siebie. Co nie przeszkodziło mu zrobić doktoratu, habilitować się i zostać zasłużenie cenionym profesorem. Henryk Bereza, choć zaczynał na uczelni, a potem w Instytucie Badań Literackich, zarzucił ten typ trudu poznawczego i potem się niekiedy przez ułamek sekundy złościł, że profesora Jana Błońskiego traktują jak uczonego, a jego – nie. Pytał Adama Wiedemanna i Piotra Czerniawskiego: „Dlatego że nie napisałem pracy doktorskiej? Bo mi się nie chciało po prostu. Uważam, że w moich tekstach jest sto doktoratów i piętnaście habilitacji, i ja mogę tak myśleć, nie jest to myślenie megalomana albo farmazona, ja znam prace doktorskie, które moje dwadzieścia stron o jakimś pisarzu rozrabiają w mętnej wodzie na dwieście i są to doktoraty, takich doktoratów znam dziesiątki w Polsce i potem taki doktor jest uważany za uczonego, a ja za intuicjonistę w najlepszym wypadku”[349]. Jednym z pisarzy, których Henryk Bereza cenił, rozumiał, interpretował i którym towarzyszył w twórczej drodze, był Edward Stachura. Pisał o jego prozie, ale to nie były recenzje, tylko manifesty wiary, że oto mamy do czynienia z autorem, jakich niewielu jest we współczesnej literaturze polskiej. Bereza nie miał tu wątpliwości. Kiedy rozmawiałem z nim po wernisażu wystawy poświęconej Edwardowi Stachurze[350], zwracał mi uwagę na najważniejszą, jego zdaniem, cechę osobowości twórczej tego poety: – Edward był przede wszystkim czystym pisarzem artystą. To jest ogromna rzadkość. Nie wiem, czy tego typu artystów dzisiaj można naliczyć dziesięciu wśród wszystkich, którzy zajmują się literaturą. Mam na myśli coś, co najprościej można nazwać artystycznym autentyzmem. Bardzo była zdziwiona Barbara Czochralska (Biofizyk z Wszystko jest poezja), kiedy
usłyszała od Stachury, że to nie Berezie przyznaje on najwyższą notę: „Rozmawialiśmy dosyć dużo na temat jego [Stachury – przyp. M.B.] stylu pisania i oceny tego stylu przez krytykę literacką. Ja sądziłam, że najlepiej oceniał Stachurę (i pięknie pisał) Henryk Bereza, a sam Stachura był zdania, że najlepiej napisał o jego twórczości W. Augustyn, którego wtedy nie znałam”[351]. Były i takie głosy, że Henryk Bereza wypisuje od ćwierćwiecza o Stachurze wyłącznie zachwyty, bo się osobiście z nim zna i przyjaźni. Może nie aż tak jak z Markiem Hłaską, ale jednak. Szczególnie wobec Berezy podejrzenia o udawanie zachwytu brzmią śmiesznie, bo był to człowiek, który w sprawach ważnych nie tylko miał zasady, ale ich używał. Kiedy Służba Bezpieczeństwa próbowała nakłonić go do współpracy – odmówił, w przeciwieństwie do wielu innych[352]. Panowie z SB dobrze wiedzieli, że nie jest święty, materiału na „haki” do szantażu mieli sporo, więc odmową byli bardzo zdumieni, bo mogli mu zaszkodzić. Znowu, bo już raz, po historii z Hłaską i jego pozostaniu za granicą, Bereza miał kłopoty. „W latach 1957–1966 nie miałem żadnego stałego zatrudnienia; potem dostałem etat w «Twórczości». Pisywałem tam i wcześniej, do każdego numeru, za recenzje otrzymywałem około 1000 złotych – połowa zarobków urzędnika, ale na utrzymanie intelektualisty niestroniącego od alkoholu to absolutnie nie wystarczało”[353]. Bezpieka nie miała szczęścia do Berezy. W grudniu 1982 roku Służba Bezpieczeństwa sporządziła – jak głosi napis na teczce – „Skorowidz nazwisk osób przewidzianych do wykorzystania w działaniach wspierających politykę władz państwowych”[354]. Kogo tam sobie bezpieka nie zamarzyła! W tym pierwszym wariancie zestawu, liczącym ponad trzysta osób, uwzględniano postacie z dużym dorobkiem zawodowym i mocną pozycją w swoim środowisku. Znalazł się na tej liście także Henryk Bereza. Potem ją weryfikowano i przy wielu nazwiskach widnieje dopisek wersalikami: NIE! Były obok tego „nie” krótkie uzasadnienia: „sędziwy wiek, skleroza”, „zmarł”, „zaczął sprzyjać opozycji”. I tylko Henryk Bereza – jako jedyny (!) – z tej listy wypadł z dopiskiem: „Budzi zastrzeżenia postawa moralna”. Bo zaszczyt popierania władzy miały, jak wiadomo, wyłącznie kryształowe charaktery. Bereza, jak przystało na subtelnego intelektualistę, lubił sobie dodawać człowieczeństwa, rzucając co jakiś czas grubym słowem albo dorabiać życiorysowi upodobanie do opilstwa. Jednym z jego literackich odkryć był Marek Nowakowski. Bereza od polityki stronił. „Nie podpisywałem protestów i jednej strony, i drugiej strony, była to oczywiście świadoma decyzja”[355]. Kiedy w plenerze przypadek zetknął nie tak dawno Berezę z Nowakowskim, wybrali bezpieczny temat: – Dwa miesiące temu przypadkowo spotkaliśmy się z Nowakowskim pod sklepem spożywczym na Wiejskiej. Mieliśmy rozmówkę weteranów alkoholowych. On się pytał, czy jeszcze piję. Ja powiedziałem, że umiarkowanie, tylko dla markowania. Tak sobie pogadaliśmy, ale to lepiej, niż gdybyśmy rozmawiali o tym, że Bronisław Wildstein jest największym polskim pisarzem[356]. Bereza nie krył, że z twórcami, o których pisze z najwyższym uznaniem, utrzymuje bezpośrednie relacje. Oczywiście nie ze wszystkimi. Sprawiał wrażenie, jakby był
zdziwiony, że jego faworytów omija Nobel: Leopolda Buczkowskiego, Marka Słyka, Jana Drzeżdżona, Andrzeja Łuczeńczyka. Tak mówił o kontaktach z bohaterami swoich tekstów na przykładzie dwóch pisarzy niezwykle przez siebie cenionych: „Zawsze czuję się dłużnikiem Andrzeja Łuczeńczyka. Był wielkim pisarzem i wspaniałym człowiekiem, nie ja jego obdarzyłem względami, tylko on mnie obdarzył – on, który podczas pierwszej wizyty bez uprzedzenia zjawił się z butelką wódki. Dzwonek, otwieram drzwi, rozpoznaję go i odczuwam konsternację, a on patrzy na mnie, jakby mówił: «Przecież, kurwa, mam prawo przyjść do ciebie, skoro wiesz o mnie to, co przeczytałeś, a ja wiem o tobie to, co o tym powiedziałeś – chyba mam prawo przyjść?». Zrozumiałem tę milczącą mowę i skończyliśmy jego wódkę, potem wypiliśmy już moją – bo wtedy moje stosunki z alkoholem nie musiały jeszcze wyglądać tak symbolicznie”[357]. Stachura też mu składał wizyty, nie tylko w redakcji „Twórczości”, gdzie Bereza szefował działowi krytyki, a potem prozy: – Potrafił przyjść w środku nocy, żeby przeczytać jakiś dopiero co napisany swój kawałek prozy. Czytał, czasem to nie był drobny fragment. Ja słuchałem, słuchałem, ale wiedziałem, że nie oczekuje moich słów. Przy niektórych sformułowaniach zerkał na moją minę, jakby w niej chciał wyczytać zachwyt nad wirtuozerią użytych słów, nad ich zestawieniem – mówił mi Bereza. Joanna Szczęsna, na kanwie Końcówek..., wywiadu rzeki z Berezą: „W czasach bezpardonowej tabloidyzacji mediów ktoś taki jak Bereza, od sześciu dekad uczestnik i obserwator tego, co w braku lepszego określenia możemy nazwać życiem artystycznej bohemy warszawskiej, to łakomy kąsek. Ale trudno się u niego pod tym względem pożywić, jest na to zbyt lojalny. Z jednej strony szczerość w odpowiadaniu na pytania, z drugiej – niedopowiedzenie. I nie są to wcale w wykonaniu Berezy pojęcia wykluczające się czy choćby przeciwstawne. Komentując zabiegi dziennikarki, która wmawia mu romans z Markiem Hłaską, wyjaśnia z prostotą: «Od niemowlęctwa kochałem tych, z którymi nie łączyły mnie sprawy natury erotycznej czy seksualnej. To, co było miłością, i to niezależnie od płci tych, których kochałem, najczęściej nie wiązało się ze spełnieniami. Spełnienia, można powiedzieć, i to swobodne, były bez miłości»”[358]. Jest sporo racji w dość powszechnym przekonaniu, że to Henryk Bereza, wierny towarzysz pisarstwa Edwarda Stachury, namieszał w głowach nie tylko młodzieży, twierdząc całymi latami, iż twórczość Stachury to, owszem, wysokiej jakości prawda artystyczna, ale tym górująca nad prawdą innych literackich dokonań, że potwierdzona prawdą życia, życiem autora. Między życiem Stachury a jego pisaniem nie ma różnic, a jego proza to artystycznie przyozdobiony pamiętnik – tak odbierano ten krytycznoliteracki encefalogram sporządzony Stachurze przez Berezę. Jak głębokie było to przekonanie – dam przykład nie z artykułów o Stachurze. W przerwie jednej z licznych przed laty imprez poświęconych autorowi Siekierezady do Janusza Kuklińskiego, przyjaciela Stachury, grzecznie i wcale nie zygzakiem podszedł
facet w średnim wieku, przedstawił się z imienia i zapytał, znając odpowiedź, czy Janusz zna dobrze twórczość Steda. Steda – tak powiedział, a w dawnych czasach oznaczało to co najmniej powinowactwo duchowe. – Nie na pamięć, ale znam – przyznał Kukliński. – Ma pan chwilkę – stwierdził nieznajomy i wyjął z kieszeni kurtki okrutnie sfatygowany tomik opowiadań Stachury Jeden dzień. Kiedyś niebiesko-zielono-żółte okładki trzymały się razem dzięki taśmie klejącej. Otworzył książeczkę w miejscu zaznaczonym kawałkiem pudełka po papierosach (było to opowiadanie Jasny pobyt nadrzeczny) i zaczął czytać bez pomocy okularów: „Ale ktoś podchodzi do mnie, jak by mnie znał: – Cześć, stary! – Cześć! – Pożycz dwa złote! – Nie! – No, pożycz. Nie bądź tym, co ryje! – Nie! – Dobra. To nie jesteś przyjacielem? – Nie. – Małego piwa nie postawisz? – Spłyń! – Co? – Spierdalaj!”. Nieznajomy zamknął książkę i rzekł: – Czysta prawda. Tak było. To „spierdalaj” Stachura powiedział wtedy do mnie. Edward Stachura, w końcu nie żaden naturszczyk literacki, ale absolwent uniwersyteckiej filologii i pisarz oczytany nie tylko w recenzjach na swój temat, rzadko bo rzadko, ale jednak dawał czytelnikowi (a tym bardziej krytykom) sygnały pisarskiej samoświadomości i przekonania o niemożności pełnej identyfikacji autora z wymyślonymi przezeń postaciami. Nawet we Wszystko jest poezja, a więc w utworze z „Edwardem Stachurą” w roli głównej, z tysiącem szczegółów pozwalających identyfikować narratora z autorem, a rzeczywistość książki z realiami świata istniejącego naprawdę – nawet tam narrator, interpretując wiersz Stachury poświęcony trzęsieniu ziemi w Chile, wypowiada jakże znamienną kwestię: „W obliczu tragedii tam, w obliczu tragedii tysięcy ludzkich stóp tam, w Chile, pod którym zatrzęsła się i rozwarła ziemia, nadwrażliwe stopy tak zwanego b o h a t e r a l i r y c z n e g o wiersza zawstydziły się”. I dalej, w tym samym odcinku Wszystko jest poezja: „Bać się tego, do czego można dojść, i pomimo strachu, często prawie paraliżującego, jednak iść dalej – czy to możliwe? Tak. To jest możliwe. M ó w i ę o b o h a t e r z e m o j e g o p i s a n i a oczywiście, bo o jakim innym mógłbym ostatecznie mówić” (podkr. – M.B.). Użycie, nawet z dystansującą ironią wobec podręczników teorii literatury, terminów przypominających o konwencjonalności świata słów jest bardzo wymowne, choć tak chętnie przez czytelników niezauważane. Bo zdaniem wielu z nich Stachura to „szczerość
i prawda posunięta do granic ekshibicjonizmu, a nawet te granice przekraczająca”. Sam Stachura był bardziej wstrzemięźliwy w tym względzie i od czasu do czasu wtrącał jakby od niechcenia: „Niewiele wymyśliłem fabuł...”. Niewiele, ale jednak. Albo przy okazji zgubienia zeszytów z notatkami: „Odliczyć trzeba z tego to, co nigdy i tak nie mogłoby ujrzeć druku, bo zbyt straszliwe, zbyt przerażające. Dobrze może, że to przepadło. Na pewno dobrze. Samemu by się to zniszczyło, spaliłoby się, gdyby nie zginęło”. Tego typu sygnałów świadczących, że Stachura miał pełną świadomość umowności literatury nawet tak osobistej, jest w tym pisaniu więcej. Ale były one (i są) przeoczane, bo naruszają wizerunek twórcy, który chciał i potrafił utożsamić się ze swoim pisaniem. Inna sprawa, że Stachura bardzo w tym pomagał i korzystał z całego arsenału środków sprzyjających identyfikacji narratora i bohatera z autorem: w opowiadaniach i powieściach narracja ma charakter niemal lirycznego monologu potęgującego wrażenie szczerości. Już w debiutanckim tomie opowiadań występuje Sted; Oldze – postaci z opowiadań – dedykowany jest wiersz Kompozycja; we Wszystko jest poezja nazwisko Stachury pojawia się wielokrotnie, a nie tylko w tym utworze pełno realnych postaci i zdarzeń, o których rzeczywistym istnieniu wiemy z prasy czy telewizji. Stachura chętnie posługuje się autocytatem, poszczególne książki w pewien sposób zachodzą na siebie i nawzajem się dopełniają, pełne są odwołań do opublikowanych wcześniej utworów i stanowią rodzaj autokomentarza. Ową zewnętrzną zgodność pisania z rzeczywistymi faktami, osobami i zdarzeniami próbowano potem wielokrotnie sprawdzać. Ukazało się w prasie kilka reportaży z miejsc, które stanowiły pierwowzór scenerii utworów Stachury[359]. On, jak można sądzić, nie prowadził jakiejś autentystycznej gry z czytelnikiem, a w kolejnych książkach realizował praktykę pisarską w zgodzie z własną intuicją i uzewnętrzniał postawę artysty stawiającego sztuce najwyższe wymagania. Ten maksymalista pełen niezgody na oczywistość tysiącletnich doświadczeń ludzkości (jego bohater próbuje nawet wygrać ze śmiercią) szybko dochodził do pytania o sens i cel pisania, stąd autotematyzm i niechęć do „zawodowego” uprawiania literatury, stąd próby naruszania konwencji. Inna sprawa, że to wszystko charakterystyczne było (i chyba ciągle jest) również dla ogólniejszych tendencji we współczesnej prozie (także polskiej; przykładem chociażby Nowy Świat i okolice Konwickiego, Krakowskie Przedmieście pełne deserów Rudnickiego czy Nie boję się bezsennych nocy Hena), będących rodzajem pisarskich reakcji na czytelniczy głód autentyku, na karierę literatury faktu, na prawdę. Na zbieżność pisarskiej postawy z czytelniczym oczekiwaniem zwracali uwagę niektórzy krytycy i badacze literatury współczesnej: „Jedną z najsilniej odczuwanych współcześnie społecznych potrzeb jest potrzeba obcowania z silną i bogatą osobowością, która mogłaby wziąć na siebie funkcję autorytetu moralnego. Można sobie – wzorem niektórych publicystów – dworować z wieszczego gestu tego lub owego literata, ale zarazem musimy zdać sobie sprawę, że na gest taki istnieje społeczne zapotrzebowanie (...). Jeśli więc współczesny pisarz, kreujący siebie na «bohatera literackiego», wyraża jednak jakąś
uniwersalną prawdę o społeczeństwie, to owa prawda tkwi nie tyle w prawidłowym odtworzeniu obrazu rzeczywistości, ile raczej w wyborze etycznym określonej postawy wobec tego nierozpoznanego w pełni świata. Prawdy zatem szuka się w uchyleniu modelowym schematów, w apologii prywatności i osobliwości jednostkowej biografii, w próbie przełożenia uniwersalnych wartości na język indywidualnej, niemodemowej egzystencji, wreszcie w ujawnieniu, jak boleśnie borykać się trzeba z pisarskim zadaniem, by jednocześnie – nie uronić nic z transmitowanych zasad etycznych i zarazem nie sprzeniewierzyć się własnej «prywatnej» niepowtarzalności”[360]. Cytat ten uogólnia wnioski wyprowadzone z analizy rozległego obszaru pisarskich praktyk różnych autorów współczesnych, ale przecież bardzo trafnie nazywa także to, co realizował Stachura: „pisanie sobą”. Przy czym w przypadku Stachury obraz zmagań bywał szczególnie ostry, bo niezacierany autoironią czy innymi dowodami świadomości porywania się na „rozwiązywanie nierozwiązywalnego”. Byłoby przesadą twierdzenie, że cała krytyka literacka ugruntowała w czytelnikach urokliwie przez Stachurę budowane przekonanie, iż oto w jego przypadku utopia, zaprzątająca umysły poetów co najmniej od romantyzmu (znalezienie sposobu na jedność twórcy i jego dzieła, „czynu i słowa”), doczekała się praktycznego zastosowania[361]. Starano się, zwłaszcza w tekstach pisanych przez literaturoznawców, pokazywać na przykładach, jak wyraźne i zasadnicze różnice występują między epizodami z biografii Stachury a ich literackim echem w jego prozie. Życio-pisanie, którego nie było[362] – tak, z publicystyczną jednoznacznością, aby leniwy czytelnik bez czytania reszty tekstu miał gotowy wniosek, zatytułował szkic Dariusz Pachocki, a w dysertacji doktorskiej, na licznych przykładach, dostarczył wielu argumentów tę tezę uzasadniających. O tym, że życiopisanie rozumiane zbyt dosłownie jest co najmniej praktycznie niemożliwe, zapominano chętnie, często, na różne sposoby i przy rozmaitych okazjach. Zaczęto już przy prozatorskim debiucie. I – wbrew obiegowej opinii – nie tylko Henryk Bereza ma tu swoje dyskusyjne zasługi. Wcześniej taki pomysł interpretacyjny pojawił się u Zbigniewa Żabickiego, w recenzji z Jednego dnia, w której jest określenie „wycinkowość życiopisarska”[363]. Również Tadeusz Kłak (dziś profesor w Uniwersytecie Śląskim, wówczas krytyk literacki związany z lubelską „Kameną” i drukujący na jej łamach także reportaże o małych miasteczkach) tak pisał z okazji Jednego dnia: „U Stachury życie zostało utożsamione ze sztuką. Literatura jest wiernym zapisem życia”[364]. Najprawdopodobniej w formułowaniu tak jednoznacznych (i niemożliwych do udowodnienia) twierdzeń pomocna była osobista znajomość ze Stachurą. Stąd chyba (czyli z wiedzy spoza utworów) tak chętne posługiwanie się rzadką na ogół w krytyce literackiej kategorią „słowa honoru” i „głębokiego przekonania” nie wspartego (bo i jak?) analitycznym dowodem. Oto fragment rozważań Henryka Berezy o Jednym dniu: „Zdarzają się jednak pisarze z urodzenia i z absolutnej konieczności. Oni od samego początku przeczuwają ryzyko największych kosztów wewnętrznych, oni, zanim jeszcze zaczną pisać, już wiedzą, jaka jest cena literatury. Kimś takim jest w m o i m g ł ę b o k i m p r z e k o n a n i u Edward Stachura. Czułem to od chwili pierwszego zetknięcia się z jego
pisanym słowem (...). J e s t e m p r z e k o n a n y, że wyłączność nurtu lirycznego w prozie Stachury ma walor pełnej autentyczności”[365] (podkr. – M.B.). Żeby nie było nieporozumień: uważam tę charakterystykę pisarstwa i twórczej postawy Stachury za bardzo celną, podziwiam krytyczny refleks i trafność rozpoznania. Chcę jedynie zwrócić uwagę, że zwłaszcza takie opinie, jak Berezy (a więc sugestywne atrakcyjnością sformułowań i wsparte autorytetem tego krytyka) rodziły, a potem utrwalały w odbiorcach przekonanie, że to, co jest dążeniem i tendencją, programem, zamierzeniem – stało się faktem, a „ciało – słowem”. Henryk Bereza uważał, że ma nie tylko prawo, ale przede wszystkim obowiązek posługiwania się „własnym przekonaniem”, wyrosłym z wiedzy, doświadczenia, wrażliwości czytelniczej, poglądów i przekonań odnoszących się nie tylko do świata literatury. Mówił o tym w sposób jednoznaczny: „Literatura ta, która ma znaczenie, jest poznaniem artystycznym, poznaniem autonomicznym i wobec tego kwestie oceny artyzmu literackiego są szalenie skomplikowane. Boja muszę w zgodzie z sobą, z moimi przekonaniami filozoficznymi, z całym moim doświadczeniem literackim, ja muszę po prostu każdorazowo, indywidualnie rozstrzygać, czy to poznanie przez artyzm jest wartościowe, czy niewartościowe, czy ono coś obiecuje, czy niczego nie obiecuje, to jest sprawa trudna, ja tutaj nie mam żadnych innych narzędzi i nie mogę mieć, przy mojej filozofii literatury, niczego poza moim doświadczeniem”[366]. Henryk Bereza w odniesieniu do autora Siekierezady konsekwentnie szedł dalej i na wieczorze poświęconym pisarstwu Stachury (2 grudnia 1970 roku, Dom Literatury w Warszawie) wygłosił słowo wstępne[367], a w nim upowszechnił kolejne zaklęcia: „Stachura pisze całym sobą, wszystko jest w nim podporządkowane pisaniu, poza pisaniem Stachura w ogóle nie istnieje. Tylko na pozór Stachura żył także wtedy, kiedy nie pisał (...). Stachura żyje, gdy pisze, a poza tym nie żyje wcale. Słowem «pisze» nazywam tu nie techniczne czynności pisania, lecz złożony proces poznawczo-twórczy, który czynność pisania jedynie finalizuje. Temu procesowi twórczemu jest u Stachury podporządkowane wszystko: emocje i myśli, widzenie i słyszenie, praca wyobraźni i każde doświadczenie życiowe. Proces twórczy w szerokim rozumieniu jest u niego jedyną formą kontaktu ze światem”[368]. U niego, Stachury, a nie u bohaterów jego opowiadań i narratorów jego powieści. To właśnie tam, w Domu Literatury, zebrani mogli usłyszeć, a następnie dziesiątki tysięcy nabywców pięciotomowej edycji – przeczytać, że „naprawdę życie Stachury jest życiopisaniem. Jego pisarstwo jest tożsame z jego życiem, jedno z drugiego wynika, jedno jest drugim, jest to jedność, jedność nierozdzielna, jedność całkowita”[369]. Jednym z uczestników tego spotkania był Janusz Kukliński. – Ludzi przyszło sporo. Przy takim jakby prezydialnym stoliku siedział człowiek w dżinsowej kurtce, ze smakiem zaciągał się papierosem bez filtra. Ktoś zagaił, powitał, przedstawił, i jakiś aktor, nazwiska nie pamiętam, odczytał fragmenty prozy. Były to fragmenty Siekierezady, pamiętam, bo niedługo znalazłem to w „Twórczości”. Sala słuchała z uwagą. Potem wstał pan, który odczytał coś w rodzaju referatu, ale bez odrobiny
referatowej drętwoty. Bywalcy odbywanych tu spotkań wiedzieli, że to Henryk Bereza, a dwóch robiących wrażenie mieszkających w tej sali, przy niektórych sformułowaniach referatu uśmiechało się wyrozumiale. „Stachura nie istnieje poza pisaniem” to zdanie najbardziej przykleiło się sali do uszu. I że ambicją Edwarda Stachury jest nadążyć za zapisywaniem życia. – Nastąpiła druga cześć spotkania: pytania i odpowiedzi. Zaczęła zachwycona licealistka. Powiedziała coś w tym rodzaju: „Bardzo pięknie pan napisał, jak pan stoi i podziwia wschodzące słońce. Ja też tak się wzruszam, kiedy w wakacje zdarza mi się widzieć wschód słońca”. Starszy mężczyzna nie tyle chciał zapytać, co upewnić się. „To pan tak, panie pisarzu, chodzi sobie, a potem to wszystko opisuje. Czy tak?”. Stachura wtedy odpowiedział, że to bardzo niedelikatne pytanie. To, co on pisze, to jest własnością wszystkich. „Natomiast moje prywatne życie jest moim prywatnym życiem i niedelikatnością jest w nie wchodzić. Bo co prawda świętej pamięci pan Zawieyski powiedział, że jest własnością narodu, ale ja – nie. To, co piszę, tak. Ale moje życie to jest moje życie, proszę pana”. – Były jeszcze inne pytania, bardzo różne. Ktoś powiedział, że podobają mu się wiersze Stachury, bo są podobne do poezji Leśmiana. Stachura dokończył zapalanie kolejnego papierosa i wyznał, że jemu też się podobają wiersze Leśmiana, ale nie sądzi, żeby pisał podobnie do Leśmiana czy do kogokolwiek. A kiedy starsza pani zapytała, dlaczego współcześni pisarze używają teraz tylu brzydkich słów – część sali głośnym śmiechem i szmerem dezaprobaty dała pytającej do zrozumienia, że zaniża poziom audytorium. Wtedy Stachura podniósł rękę gestem uciszającym salę i powiedział: „Nie wiem, dlaczego tak robią współcześni pisarze. Ja staram się od pewnego czasu nie używać brzydkich wyrazów. A za tych, którzy tak bezpotrzebnie czynią, bardzo panią przepraszam”. Ponieważ sala nie kwapiła się do zakończenia zadawania pytań, Stachura w pewnej chwili powiedział: „Wiecie państwo, ja za to spotkanie dostanę pięćset złotych. Myślę, że za pięćset złotych to już żeśmy się narozmawiali. Bardzo państwu dziękuję”. Krzysztof Mętrak zanotował w dzienniku: „Wieczór Edwarda Stachury w ZLP. Henio Bereza we wstępie: Stachura jest skazany na życio-pisanie. Sam Stachura zawsze milczący coś odmrukiwał z sali, m.in.: «Trudno żyjąc w otoczeniu powietrza, nie dostrzegać powietrza» – na pytanie o związek z naturą. «Życie jest skaleczone przez to, że wszystko jest funkcją pisania» – poza tym rzekł, że chętnie nie podpisywałby swoich książek. Książki pisze się po to, że bez nich byłby jakiś. brak”[370]. Życiopisanie – ten termin Henryka Berezy zawładnął większością, zwłaszcza młodych, głów pochylonych nad książkami Stachury, nadał kierunek czytelniczej recepcji, wracał w dziesiątkach rozważań wspominkarskich, z literatury pięknej – autorstwa Stachury – uczynił reportaż z głębi duszy pisarza. Po raz kolejny imprimatur Berezy otworzyło drogę ku „wyższemu wtajemniczeniu”, a „zezwalam” przemieniło się w „nakazuję”. Nie bez powodów, nękani mizernym odzewem swych zachwytów i potępień, inni krytycy tak zapalczywie rzucali się na Berezę, który potrafił i chciał kreować nowe zjawiska („nurt chłopski”, „rewolucja artystyczna”), umiał swym fascynacjom i systemowi wartości
zjednywać publiczność, nie obawiając się ryzyka pomyłek. Kolejne utwory autora Siekierezady i bieg jego życia (włącznie z takim a nie innym finałem) przydały intuicyjnym sądom Berezy cech trafnej przepowiedni, pisarz w swoisty sposób uwiarygodnił słowa krytyka, choćby te: „Życiopisanie Stachury jest dramatem bez rozwiązania”, a były to sformułowania upowszechniane jeszcze w okresie euforycznej (w sensie wiary w siebie i pisanie) fazy twórczości Stachury. Trzeba w tym miejscu sprawiedliwie dodać, że nie tylko Henryk Bereza dostrzegł w postawie pisarskiej Edwarda Stachury przypadek szczególnie dużych kosztów wewnętrznych i nie on jedyny zwracał uwagę na nie tylko artystyczne ryzyko autora. Na przykład Tadeusz Kłak pisał w 1963 roku (w cytowanej tu już „Kamenie”): „Zdobycie i określenie własnych terenów pisarskich może okazać się miejscem, z którego nie ma wyjścia”, a w 1970 roku Maciej Szybist, analizując ówczesny dorobek Stachury, stawiał na podstawie utworów diagnozę (jakże trafną) odnoszącą się nie do postaci literackich, ale właśnie – do autora: „Oby nie spotkało Stachury niepowodzenie na tej drodze, po której idzie. Zwłaszcza aby utrzymał wiarę w ten element swojej postawy, który najbardziej wiary tej potrzebuje. Jest nim sam fakt pisania, tworzenia, i konstruowania za pomocą zdań, konwencji, chwytów. Sztuka jest grą, czasem grą na śmierć i życie, ale nawet wtedy nie jest prawdą śmierci czy prawdą życia. Ten konstytutywny dla niej element nieprawdy jest zabójczy dla filozofii autora Całej jaskrawości. Jeśli problem ten stanie kiedyś przed nim, z najwyższą uwagą śledzić będziemy jego pisarskie reakcje”[371]. Jak więc widać – w przypadku pisarstwa Stachury „wróżenie ze słów” okazywało się, mimo pozorów szarlatanerii i krytyczno-literackich nadużyć, zabiegiem przynoszącym zweryfikowane potem przez bieg zdarzeń efekty poznawcze. Kto wówczas uwierzył Stachurze pisarzowi, mógł z większym niż przy innych twórcach prawdopodobieństwem wyprowadzać wnioski o Stachurze człowieku. Tego typu zabiegi interpretacyjne – akcentujące u Stachury wyjątkowo silny związek życia i twórczości (zabiegi, powtórzmy, czynione w zgodzie z wpisanym w tę literaturę programem autorskim) – miały istotny wpływ na charakter odbioru, rozciągając zainteresowanie czytelnicze także na osobę pisarza. I nie było to wcale – jak będą potem sugerować niektórzy burzyciele legendy – zainteresowanie wyłącznie „rodem z magla”. Nawet Ziemowit Fedecki, redakcyjny kolega Henryka Berezy, wybrzydzał na to „życiopisanie”: „Później pojawił się także nieprzeciętnie pośledni termin «życiopisanie», oddający rzekomo istotę dzieła Stachury i jego przygody egzystencjalnej. Można go rozciągnąć na ogromny obszar poezji i prozy światowej – z Eugeniuszem Onieginem Puszkina i opowiadaniami Hłaski włącznie – jest tak przepastnie ogólnikowy, że wspominam o nim jedynie z obowiązku dziennikarskiego”[372]. A nie tylko Fedecki dawał do zrozumienia, iż to właśnie Bereza, wmawiając czytelnikom, że mają – dzięki Stachurze – do czynienia z fenomenem całkowitej zgodności życia z twórczością, jest współodpowiedzialny za przysłonięcie dorobku Stachury kadzidlanymi kłębami legendy. U większości sceptycznych obserwatorów „mody na Stachurę” i przejawów – zwłaszcza wśród młodego pokolenia – fascynacji tym pisarzem i jego twórczością źródło zatroskania
kryło się w przeświadczeniu, że legenda upowszechnia nieprawdziwy obraz życia pisarza, że spycha w cień jego twórczość; jeśli zaś nawet jest wśród zgiełku legendy miejsce i ochota na obcowanie z dorobkiem literackiego idola, to odbiór dzieła bywa spłycony, powierzchowny, nieautentyczny, bo zdeformowany przez schemat interpretacyjny wytworzony i upowszechniany przez legendę, a oparty – jak każda moda – na kilku prostych i chwytliwych pomysłach z sednem i wielowymiarowością konkretnego pisarstwa mających mało lub nic wspólnego. Tego typu zatroskanych komentarzy było najwięcej, kończyły się one na ogół apelem o sięgnięcie po książki Stachury i podjęcie wysiłku dotarcia do najgłębszych sensów tego pisarstwa. Z biegiem czasu w kręgach czytelniczych zainteresowanych twórczością Stachury utrwalał się jednak i upowszechniał pewien zestaw informacji o autorze Całej jaskrawości, potwierdzający „proroczą” trafność diagnozy Henryka Berezy o „życiopisaniu”. Kolejne utwory i kolejne zdarzenia w biografii Stachury ugruntowywały opinię o nim jako o pisarzu, który nie uprawia literatury, tylko ją tworzy własnym życiem, płacąc coraz wyższą cenę także jako człowiek. W interpretacjach publicznych dominowała (na przykład po opublikowaniu Fabula rasa i Oto) tendencja uwznioślająca, choć pojawiały się także, początkowo nieśmiałe, próby odwoływania się do wiedzy medycznopsychiatrycznej. Wydawcy bezradnieli, ale na wszelki wypadek mówili „nie”. Wspominała Marta Kucharska: „Jeszcze po lipcu 1979 roku nadchodziły na Rębkowską zwroty z wydawnictw, gdzie po zdecydowanym «nie» – redaktor wyrażał jednak nadzieję na dalszą współpracę, skromnie sugerując, że «interesują nas teksty bardziej nasycone problematyką społeczną»”[373]. Do „życiopisania” będą nawiązywały liczne noty nekrologowe w czasopismach. Przytoczę dwa bardzo znamienne przykłady tekstów wydrukowanych zaraz po śmierci Stachury: „W przypadku Edwarda Stachury moglibyśmy bez przesady rzec, że zabiły go własne słowa. Całe swoje życie ułożył na wzór literacki. Chciał sprząc biografię biologiczną i duchową w jedno. Szukał siebie nie w doświadczeniach i przypadkach życia, nie w historycznych splotach, ale w kreacji, którą wymyślił, w postaciach, co je powołał do życia”[374]. „Żył tylko dla literatury, którą uważał za wielkie posłannictwo. Żył tylko dla literatury, dla której umarł i dla której żyje jego twórczość”[375]. Zwariowana chwilami rzeczywistość współczesnego życia umysłowego sprawiła, że nekrolog Henryka Berezy[376] ożywił zainteresowanie Edwardem Stachurą. A było tak. Wśród licznych prasowych powiadomień o śmierci tego wybitnego krytyka literackiego ukazał się w prasie nekrolog podpisany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Szef resortu zwracał uwagę na zasługi zmarłego oraz podkreślał rozmiar straty poniesionej przez polską kulturę. I u ludzi drobiazgowych zawartość tego podkreślania wywołała zgorszenie, bowiem ministerstwo określiło Henryka Berezę jako „odkrywcę Marka Hłaski i Edwarda Stachurskiego”. W wypadku Edwarda Stachury minister napisał ewidentną nieprawdę (bo chyba Stachurę miało ministerstwo na myśli, a nie piosenkarza łączącego
pop i dance, znanego pod artystycznym pseudonimem Stachursky). Oczywiście treści nekrologów nie układa minister, tylko jego urzędnicy, rzecznik ministra wyraził ubolewanie i przeprosił, ukazała się wersja w rozumieniu ministerstwa poprawna, ze Stachurą zamiast Stachurskiego, ale błędu, że Bereza był Stachury odkrywcą, nie poprawiono. Stachura nie był kimś w rodzaju Sergiusza Piaseckiego, żadnym Jankiem Muzykantem sztuki pisania czekającym na odkrycie. Odkrył się sam, Henryk Bereza był tylko (i aż) jego dobrym duchem, interpretatorem, a ze względu na wysoką pozycję w świecie krytyki literackiej – był też, przy okazji i mimo woli, sprawcą markowego PR na rzecz pisarstwa autora Całej jaskrawości. Medialny zgiełk związany ze skandalicznym błędem w nekrologu wywołał nie tylko złośliwe docinki, ale także przypomniał nazwisko Stachury, uruchomił z rozpędu kilka większych tekstów poświęconych postaci i twórczość tego poety[377].
Z poezją na gardle Ze śpiewaniem Stachury było trochę tak jak z jego pisaniem: początki nie tylko nie olśniewały, ale nawet nie zwiastowały tego czegoś, co się nazywa potencjałem, jeśli oczywiście nie liczyć wiary w siebie. Ale wiara bez uczynków, jak głosi Pismo, jest martwa. Więc Stachura sobie śpiewał. Śpiewackie uczynki nie robiły jednak na słuchaczach, oczywiście poza samym wykonawcą, wielkiego wrażenia, zwłaszcza że i towarzysząca występom mozolna praca akordowa na gitarze też nie zachwycała. Z takim głosem i słuchem miałby prawdopodobnie problemy z dostaniem się do szkolnego chóru dbającego o poziom. Jego to nie zrażało. Źle znosił krytykę, ale z jakimś zadziwiającym uporem szukał nowych, oprócz pisania, pól konfrontacji z odbiorcą. W znoszeniu krytyki miał już zresztą sporą wprawę. Ale śpiew, w porównaniu z pisaniem, budził znacznie większe kontrowersje. Stachura nie miał wielkiego głosu, ze słuchem muzycznym też nie było najlepiej, gra na gitarze pozostawiała sporo do życzenia. A jednak jego piosenki w nim samym (przynajmniej dla mnie, a jak czytam – także dla wielu innych osób) znajdowały najlepszego, robiącego największe wrażenie wykonawcę. Nie męczyła go świadomość, że trochę mu brakuje do Kiepury i Santany, zdawał sobie sprawę z rozmiaru własnych braków wokalno-instrumentalnych. Na jednej z zachowanych taśm magnetofonowych słychać nawet, jak usprawiedliwia się przed słuchaczami: – Ja nie śpiewam dobrze, a gram na gitarze jeszcze gorzej. Nie jestem zawodowym muzykiem, ja po prostu piszę. I te piosenki są jakimś dalszym ciągiem mego pisania. One się nie wzięły z niczego, ale z tego, co do tej pory robiłem. Nie mam pretensji do tego, żeby śpiewać i grać jak zawodowy śpiewak i grajek. Mówię to tylko po to, żeby słuchacze zechcieli łaskawie słuchać tego i patrzeć na to z przymrużonym okiem. Z tym przymrużonym okiem i łaskawym uchem słuchaczy bywało różnie. Po jednym ze szczecińskich występów Stachura zanotował we Wszystko jest poezja: „Tak się złożyło, że wieczorem tego samego dnia też śpiewałem. W klubie «13 Muz». Warunki komfortowe: elegancka sala, och, jest podest, daleko posunięty półmrok, bo światła wygaszone, blask świec tylko odbijał się w dużym lustrze, przy którym ustawiono kandelabr. I oto zostałem publicznie wyśmiany (po raz pierwszy; pewnie nie ostatni) przez dwóch młodych poetów. Zdarzyło się to, kiedy śpiewałem Balladę dla Potęgowej”. Po latach, z niewiele większymi umiejętnościami wokalno-instrumentalnymi, o Stachurze zaczyna być głośno nie tylko w salach, w których śpiewa; nagrywa w radiu, koncertuje z sukcesem w wybrednym środowisku studenckim, zapraszają go, dzięki wykonywanym piosenkom, do telewizji. Bardzo ważną rolę w Stachurowym śpiewaniu i nadaniu jego
piosenkom odpowiedniego formatu artystycznego odegrał Jerzy Satanowski[378]. Z Edwardem Stachurą poznał się w Poznaniu. Dla Stachury to było miasto przechodnie, miał tu już krąg znajomych, wielbicieli i przyjaciół, zjeżdżał co jakiś czas na kilkudniowe nieraz pobyty. Satanowskiemu przyszło w Poznaniu zamieszkać na dłużej. Nie od razu, bo najpierw, jako czternastolatek, został wysłany do ojca do Poznania, ponieważ matka w Warszawie nie potrafiła już sobie dać z synem rady. W nowej rodzinie ojca też długo nie zagrzał miejsca, wysłano go do internatu, również na krótko. Oblał maturę, poprawkowy termin zignorował. I ruszył z Poznania w Polskę. „Tournée” trwało dwa lata. Jedna ze stron internetowych informuje: „Satanowski debiutuje w latach 60. w Lesznie, w grupie rockowej «Następcy» (wokal i gitara, kompozycje)”. Ryszard Wolański w Leksykonie polskiej muzyki rozrywkowej dodaje, że w czasach licealnych Satanowski był ponadto wokalistą i gitarzystą amatorskiego zespołu My, a pierwsze piosenki – zarówno muzykę, jak i teksty – pisał dla zespołu Tarpany. I to jest prawda artystyczna, bo życiowa w tamtym czasie wygląda bardziej przyziemnie. Występuje na dwie zmiany: wieczory i noce – gitara i śpiew na dancingach, a od rana, jako pracownik fizyczny, w „Herbapolu” (można tu było na workach z ziołami trochę odespać zarywane noce). Któregoś dnia ojciec przekazuje mu, że za kilka miesięcy z nową rodziną wyjeżdża do Niemiec, aby w Krefeld objąć dyrekcję tamtejszej opery. I w związku z tym składa synowi następującą propozycję: w pierwszym możliwym terminie zdajesz maturę i dostajesz się na jakieś studia, a wtedy możesz zająć mieszkanie po nas w Poznaniu. Do tego ojciec deklaruje stałą kwotę na utrzymanie i bieżące wydatki. Błyskotliwie inteligentny, oczytany, próbujący własnego pisania, zdopingowany ofertą ojca działającą jak amfetamina – Satanowski junior w kilka miesięcy przygotowuje się do matury i zdobywa świadectwo dojrzałości, z rozpędu zdaje na filologię polską na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza. Na pierwszych zajęciach przypadek sadza go obok Wincentego Różańskiego, który bez pośpiechu już tu sobie tę filologię po swojemu studiuje. Za pośrednictwem Różańskiego poznaje Stachurę. Szybko znajdują wspólny język, zwłaszcza kiedy Stachura odkrywa, że ten nowo poznany student filologii polskiej czyta nie tylko lektury przewidziane kanonem, ale umie także czytać i pisać nuty, jest muzycznie zaawansowany, choć muzykowaniem zmęczony. Stara się więc swym piosenkowym zapałem odblokować muzyczny potencjał i instrumentalne umiejętności Satanowskiego. Okazji będzie sporo, bo z gościnnego i ogromnego jak na tamte czasy mieszkania Satanowskiego (170 metrów kwadratowych!) nieraz skorzysta także Stachura. Jeden z pobytów (2 stycznia 1973 roku) odnotował w dzienniku: „Przed 23.00 jestem na Lubeckiego 16/2 u Jurka S. Jakiś chłopak z dziewuchą w «domu». Ale miejsca jest b. dużo. Pracuję do 3 nad ranem”. Główny lokator jest mniej zachwycony swoją gościnnością: „Mieszkanie po ojcu miało jedną, zabójczą z mojego punktu widzenia, cechę. Nie było imprezy w Poznaniu, która nie kończyłaby się u mnie. Bo utarło się, że w całym województwie nie ma drugiego tak gościnnego domu. Zwykle jak szedłem spać, siedziało po pokojach jakieś towarzystwo,
a kiedy się budziłem, byli już wokół zupełnie inni ludzie”[379]. Stachura jako instrumentalista był mizerny, „znał może ze trzy akordy”, a ponieważ wymyślał też do swych piosenek melodie, prosił o utrwalenie ich zapisem nutowym. Najpierw – utrwalał na wszelki wypadek, potem – aby mieć prawo także do kompozytorskiego honorarium. Kompozytorskich oporów ani kompleksów też nie miał. „Dzisiaj wydarzyło się coś pięknego. Czekając na odjazd pociągiem z Torunia do Bydgoszczy, wymyśliłem przez 10 minut (słownie – dziesięć) całą melodię dla Zabraknie ci psa. Bardzo niezła. Ciekawe, czy oryginalna, czy z kogoś zerżnięta” – pochwalił siebie w dzienniku[380]. Satanowski: „Założyliśmy spółkę autorskokompozytorską, choć ja muzyki, po tych knajpiano-wagabundzkich przejściach, miałem serdecznie dość”. Przełomem stał się tekst piosenki Gdy odeszła pod chmurami. Wspomina Satanowski po latach: „Kompletnie mnie to rozwaliło. Złapałem za gitarę i skomponowałem pierwszą wersję. Do dzisiaj zresztą nie napisałem żadnej dobrej, a prób było kilka. Moc tego tekstu była dla mnie tak silna, że nie udało mi się napisać muzyki, która zrobiłaby na mnie równie wielkie wrażenie jak wtedy ten tekst”. Niekiedy kolejność działania była odwrotna: najpierw melodia skomponowana przez Satanowskiego, a potem Stachura wpisywał w nią tekst. Tak powstał jeden z przebojów tej spółki – Życie to nie teatr, wykonywany potem brawurowo na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu przez aktora Jacka Różańskiego. Nad optymalną wersją tego tekstu pracował Stachura w Norwegii. Informował w liście z Oslo: „Drogi Jurku, posyłam Ci tekst już bez luk. Ciekawi mnie, czy pasuje Ci do Twojej muzyki”[381]. Co sprawiało, że piosenkowe teksty Stachury, ostentacyjnie proste, nieraz do granic literackiej przyzwoitości, niekiedy bez wirtuozerii zrymowane, potrafiły wygrywać nawet z wysokiej jakości zawodowym tekściarstwem? Jerzy Satanowski: – To, co fascynowało Edwarda w piosence, to była możliwość używania pewnych drugorzędności do wyrażania rzeczy pierwszorzędnych. Że jakąś bardzo głęboką, przepastną – jak on to mówił – myśl można wyrazić za pomocą niesłychanie prostego, jarmarcznego, drugorzędnego rymu. Pamiętam, jak się lubował niektórymi takimi sformułowaniami, które z punktu widzenia filologii polskiej byłyby mocno podejrzane. Mam do dzisiaj w oczach jego twarz, jak mówi takie zdanie: „Odejdę daleko, może Patagonia, tak, żebyś była bardzo zadowolona”. To jest zdanie, które wszyscy moi koledzy na filologii straszliwie wyśmiewali jako przykład nieudolności poetyckiej, a dla Edka to był przykład, jak w takim kulawym, właściwie niepoetyckim zdaniu można zawrzeć tak ogromny ładunek treści[382]. Podczas jednej z zakrapianych imprez u Satanowskiego piosenki z tekstami Stachury, w wykonaniu gospodarza, usłyszał reżyser teatralny Henryk Baranowski. Zahaczył bowiem o Poznań w drodze do teatru w Kaliszu, gdzie przygotowywał Bliźniaków w Wenecji Goldoniego. W kilka godzin po wyjeździe z Poznania dzwoni z Kalisza, że jest po uzgodnieniach z dyrektorką kaliskiego teatru Izabellą Cywińską: zmienia koncepcję, dopisuje libretto i robi musical z piosenek usłyszanych w Poznaniu. Satanowski:
„Wystartowaliśmy z dużym musicalem Trucizna, miłość i śpiew rozpisanym na 12 piosenek (10 było Stachury, dwie – Jonasza Kofty)”. Na premierę przyjechali, zaproszeni przez Stachurę, jego kompani: Janusz Kukliński i Jerzy Tabor. Lakonicznie zanotował w dzienniku: „8 VI 72 Kalisz. Premiera. Picie”. Piosenkowych spraw pilnował Stachura także listownie. Pisywał do Satanowskiego z różnych miejsc i o rozmaitych wątkach przypominał: Dwudziestego dziewiątego września 1971: „Gitara dwunastka, którą rozwalił mi Bruno w Toruniu jest zrobiona, ale nie mam 400 zł, żeby ją wykupić od lutnika. Myślę jednak, że ją wykupię wkrótce i być może z nią przyjadę, jeśli jest do grania, bo nie wiem, jak ona będzie grała, po 2 klejeniach (...). Mam 2 nowe piosenki i Ty masz coś nowego. Napisz może szybko, czy będziesz w Poznaniu w tym czasie”. Czternastego-piętnastego czerwca 1972: „Jurek, jestem potęga. Dzisiaj zrobiłem taką melodię, że ech! I napisałem taki tekst, że, ech! Mam w głowie też aranż. Musisz mi z tym pomóc. Strasznie jestem niecierpliwy, żeby Ci to zaśpiewać. Teraz będę robił dla Ciebie Tango Triste. Z Missa Pagana bądź cicho sza! To ma być wystrzałowa msza! Niespodziankowa i bardzo ratunkowa!”. „16. albo 17.VI.72 Jurek, albo nie przyjedzie, albo przyjedzie do Poznania pani Łucja Prus i zadzwoni do Ciebie 670-170. Puść jej taśmę z naszymi piosenkami, a jeśli nie masz taśmy z Kalisza, to pograj i pośpiewaj. Powiedziała mi, że brakuje jej kilku numerów do longa, ja jej na to, że my: Ty i ja – mamy kilka fantastycznych piosenek i niech posłucha, i niech sobie wybierze, co Jej odpowiada”. Dwudziestego pierwszego stycznia 1973: „Dzisiaj w nocy słuchałem tych trzech Twoich melodii, które mi nagrałeś. Będę chciał coś robić do nich. Zyskały jeszcze po okresie niesłuchania ich (...). Co słychać? Czy już poleciały nasze piosenki w TV poznańskiej. Żadnej umowy do podpisania nie otrzymałem. Mówili w ITR, że mają tylko 4 nagrania (mówiła to p. Czubaszek), a nie 6, jak Ty mówiłeś. I że czekają na pozostałe czy coś takiego”. We wrześniu 1973 roku Stachura w liście przypomina Satanowskiemu o konkursie na piosenkę, rozpisanym przez Naczelną Redakcję Programów Muzycznych Polskiego Radia, dosyła warunki konkursu i pisze: „Posyłam Ci dwa teksty pieśniowe i jeden piosenkowy. Pieśniowe: Gloria i Ziemia, co nas nosi. Piosenkowy: Odezwij się – nigdzie niepublikowany. Chciałem go wysłać z moją muzyką, ale nie zdążyłem. Jeśli chcesz – rób muzykę i wysyłaj”. Drugim, po musicalu Trucizna, miłość i śpiew, dużym przedsięwzięciem tego duetu autorsko-kompozytorskiego miała być Missa pagana: utwór Stachury jako libretto uzupełnione muzyką Jerzego Satanowskiego. Chciał to zrealizować teatr w Koszalinie (za dyrekcji Jarosława Kuszewskiego). Praca nad przygotowaniem scenicznym trwała długo i napotykała różnorakie przeszkody. W 1974 roku poeta zaproponował kompozytorowi, aby złożyli podanie o stypendium, co pozwoli obu artystom pracować nad tym dużym projektem bez nadmiernego rozpraszania się
w doraźnych zabiegach o gotówkę na życiowe potrzeby. Dziesiątego stycznia 1976 roku wysyła Stachura z Krynicy do Satanowskiego w Poznaniu list pełen zniecierpliwienia: „Jurek, nie rozumiem, dlaczego p. Kuszewski nie załatwił nam tego stypendium. To już dwa lata ta sprawa się wałkuje. Myślę, że gdyby się poszło do jakiegokolwiek teatru w Wwie, to i tak przedstawiłoby się naszą propozycję, to z miejsca wszystko nam załatwiają. Ja to bym poszedł wprost do Opery albo do Teatru Narodowego, czy coś na tych szczeblach. To trzeba wreszcie załatwić. Nie możesz wiązać mnie z tym, że Ty powiedziałeś kiedyś panu Kuszewskiemu, iż i tak dalej, i tak dalej”. Pierwotny zamysł zrealizowania poematu Missa pagana nie doczekał się sceny. Satanowski: „Teatr w Koszalinie, który to planował, nie dostał pieniędzy z ministerstwa i do premiery nie doszło. Parę lat później Stachura zawiadomił mnie, że ma szanse zrobienia tego spektaklu z muzyką Czesława Niemena i zapytał, czy się obrażę, jeśli do tego dojdzie. Zgodziłem się, a z naszej pracy nad tym przedstawieniem zostało Tango triste, które potem z powodzeniem śpiewał Jacek Różański”. Ślady starań o sceniczne zaistnienie Missa pagana są także na Wybrzeżu. Stachura we wczesnych latach siedemdziesiątych często bywał w gdańskim klubie „Żak” z wieczorami autorskimi. Jak wynikało z relacji reżysera Krzysztofa Bukowskiego – ówczesny dyrektor klubu Andrzej Cybulski załatwił Stachurze pracę latarnika w Rozewiu, a potem Missa pagana zakupiono jako scenariusz widowiska teatralnego, które pod tytułem Naprzód Niebiescy miał ze swoją muzyką prezentować Czesław Niemen na MIDEM w Cannes. Potwierdzi to później także Czesław Niemen[383]: „Jestem też depozytariuszem pomysłu Stachury skomponowania muzyki do jego libretta Mszy pogańskiej, pisanego jako spektakl. Dyrektor Andrzej Cybulski z Gdyni proponował mi to”. Historia zmagań Edwarda Stachury z publicznym śpiewaniem swoich piosenek ujawnia jeden z ważnych rysów jego osobowości: niebywały rozmach emocjonalny uruchamiany wraz z pojawieniem się pomysłu, umiejętność puszczania mimo uszu hamujących podszeptów rozsądku, lekceważenie branżowych standardów i rzekomo żelaznych reguł środowiska, bezgraniczna wiara, że chcieć to móc. Siła przebicia o mocy, której niewiele brakuje do napędu uruchamiającego fanatyków. Jeśli stypendium – to co najmniej od ministerstwa, jeśli zaszczycić propozycją jakiś teatr – to nic poniżej Narodowego, jeśli zasilić czyjś repertuar – to od razu Łucji Prus. Wysoka samoocena o takiej sile i sugestywności oddziaływania, że potrafiła wpływać bardzo zwyżkująco na oceny innych. I scalające to wszystko przekonanie o jakiejś posłanniczej misji, wiara nie tyle i nie tylko we własną wielkość, ale w wielkość, ważność i autentyczność oferowanej prawdy. To wszystko, przysłonięte początkową nieporadnością w przedzieraniu się przez nowe środowisko literackie, a potem także muzyczne, było obecne już na samym artystycznym starcie, ale dopiero z biegiem czasu nabierało wyrazistości i zaczęło się ujawniać nawet w pozaartystycznych kontaktach o bardzo prywatnym charakterze. Kto na żywo słuchał monologującego Stachury, ten wie, o czym mówię. W sposobie śpiewania też to było słychać, zwłaszcza kiedy tekst niósł jakieś ogólniejsze przesłanie, o filozoficznych
ambicjach. A piosenki stawały się coraz ważniejszą częścią spotkań autorskich, szczególnie wielkomiejskie środowiska młodzieży akademickiej zaczęły Stachurę traktować jako swojego człowieka i robić jego piosenkom miejsce między Okudżawą i Wysockim. Program Trzeci Polskiego Radia coraz częściej oferował śpiewającego Stachurę. Jego więc zauważono, ale niejako przy okazji zauważono również, że ten komponujący dla Stachury muzyczny samouk Satanowski to nieprzeciętny talent. Posypały się dość szybko propozycje z teatrów całej Polski. Przywrócony sztuce świeży absolwent filologii polskiej staje się wziętym i cenionym twórcą muzyki do spektakli, niekiedy do kilku rocznie. Wspomina: „Nasze kontakty zaczęły się rozluźniać. Edek chodził swoimi drogami. Zderzaliśmy się oczywiście od czasu do czasu w Grudziądzu czy Toruniu. Kontakty, choć przyjacielskie, były w każdym razie coraz rzadsze. Wyniosłem się z Poznania, bo już dalej nie szło tak żyć – zginąłbym w oparach alkoholu. Mieszkałem głównie po teatrach, w których akurat pracowałem. Edek krążył wokół swoich spraw”. Nawet kiedy Satanowski już się (nie tylko artystycznie) usamodzielnił i zdobył mocną pozycję na rynku ambitnego muzykowania, to jeszcze przez jakiś czas, gdy udzielał wywiadów prasowych czy radiowych, był ciągle traktowany trochę jako „ten od Stachury”, choć z jego muzyki korzystali już także, śpiewając piosenki lub występując w estradowych recitalach: Hanna Banaszak, Ewa Błaszczyk, Edyta Geppert, Krystyna Janda, Magda Umer, Piotr Fronczewski, Piotr Machalica, Daniel Olbrychski, Zbigniew Zamachowski. Po wielu, wielu latach owocnej kariery przy nazwisku „Jerzy Satanowski” pojawia się długa wyliczanka: kompozytor, aranżer, pianista, reżyser, animator życia muzycznego i teatralnego, pedagog, odkrywca i promotor młodych talentów z kręgów piosenki aktorskiej i poezji śpiewanej; napisał muzykę do ponad trzystu spektakli teatralnych, kilkudziesięciu filmów, wyreżyserował około trzydziestu spektakli muzycznych. Ale o Stachurze nie zapomniał. Po przeczytaniu dziennika dni ostatnich Stachury, zatytułowanego Pogodzić się ze światem, postanowił Satanowski przygotować przedstawienie o zmarłym przyjacielu. Miało tytuł Miłość, czyli życie, śmierć i zmartwychwstanie zaśpiewane, wypłakane i w niebo wzięte przez Edwarda Stachurę. Nie ukrywa, że w pracy nad tym przedstawieniem sił dodawała mu także złość na szerzące się spłycanie zjawiskowego Stachury, na utrwalanie fałszywego obrazu poety jako dostarczyciela repertuaru rajdowego. Opowiada Jerzy Satanowski: „Składało się ono z kilkunastu piosenek i wierszy, a na koniec wychodził Janusz Michałowski i fenomenalnie mówił ten napisany lewą ręką tekst. Przez dwadzieścia minut. Z ciemności światło wyłuskiwało tylko jego twarz. I co wieczór publiczność to wytrzymywała. Kiedy powstał plan, żeby zrobić wersję telewizyjną tego spektaklu, realizator rwał włosy z głowy na wieść, że na finał wystąpi facet, który mówi dwadzieścia minut bez przerwy. Podczas nagrania jednak, kiedy Janusz wyszedł na scenę, zrobiła się śmiertelna cisza, nawet goście od kabli, którzy się nigdy niczym nie interesowali, zamarli i wysłuchali tego do końca. Taką moc miał wtedy ten tekst. I ma ją do dziś”.
Około roku 1977, z inicjatywy Stachury, doszło do spotkania w mieszkaniu na Rębkowskiej w Warszawie. Satanowski z niedowierzaniem i narastającym niepokojem słuchał, że oto ma przed sobą nie Edwarda Stachurę, ale człowieka-nikt, który znalazł źródło wszelkiego zła, a jest nim człowiecze „ja”. Był to bardziej monolog niż rozmowa, ponieważ każdą wątpliwość słuchacza, nawet tę wyimaginowaną, bo wyczytywaną z miny świadczącej rzekomo o niedostatecznym skupieniu uwagi, Stachura odbierał jako przejaw umysłowego lenistwa, posługiwanie się egocentryzmem, który od dawna gotowym wnioskom dostarcza pozornie logicznych przesłanek. Powrotem do atmosfery dawnych, przyjacielskich relacji wydawała się propozycja Stachury poczyniona w pewnym momencie tego spotkania, aby Satanowski zrobił oratorium z tekstów, które kiedyś złożą się na prozę zatytułowaną Oto. Satanowski wyraził zaciekawienie pomysłem, ale uznał, że niezbędna jest selekcja olbrzymiego, jak na warunki sceniczne, materiału. I zaczął niektóre z tekstów pokazywanych mu przez Stachurę – eliminować. Za czwartym czy piątym „nie” Stachura nie wytrzymał, zgarnął wszystkie teksty do szuflady i nie kryjąc złości, powiedział: „Nie robimy tego. Przepraszam cię bardzo, jesteśmy w zupełnie innym miejscu, nie ma już między nami porozumienia”. Do Satanowskiego dotarło, że Stachura nie szuka wcale partnerów; szuka zleceniobiorców, jest pozbawiony wątpliwości, ufa tylko sobie, a tak naprawdę – tylko rządzącemu jego myślami i działaniem człowiekowi-nikt. Trochę to było podobne do wcześniejszej postawy i niechęci do szybkiego uwzględniania cudzych opinii, ale teraz Stachura robił wrażenie człowieka, który już wie wszystko i któremu może partnerować jedynie jakiś inny wszechwiedzący. Po ponad trzydziestu latach, w roku 2011, Satanowski i Stachura znowu pojawili się razem. Jako autorzy przedsięwzięcia zatytułowanego Biała lokomotywa. Jest to starannie wydana książka z dołączonymi do niej dwiema płytami CD, choć równie prawdziwe będzie stwierdzenie, że to książka jest dołączona do płyt. Do czytania jest tam więc: wspomnienie Satanowskiego o Stachurze i dziejach ich przyjaźni[384], kilkanaście listów Stachury do Satanowskiego (niektóre wcześniej niepublikowane), scenariusz Białej lokomotywy (zawierający piosenki i fragmenty prozy Stachury) oraz nuty piosenek. Do słuchania są dwie płyty. Pierwsza jest dźwiękową realizacją scenariusza, wypełnioną śpiewem i fragmentami prozy w wykonaniu Mirosława Czyżykiewicza, Jana Janty Tomaszewskiego i Jerzego Satanowskiego (do zaśpiewania dwóch utworów Satanowski zaprosił Magdę Umer i Piotra Machalicę). Na drugiej płycie, mającej tytuł Na błękicie jest polana, są piosenki. Ten książkowo-płytowy zestaw do czytania, słuchania i zamyślenia, uzupełniony obrazami Maksymiliana Novaka-Zemplińskiego, z okładką informującą, że autorem jest – jak za dawnych czasów – duet Stachura-Satanowski, to przykład rzadkiej dziś, trochę staroświeckiej rozrzutności, polegającej na inwestowaniu w pamięć o osobie, od której już niczego nie możemy oczekiwać w rewanżu. Niby zwyczajna rzecz: skoro z dwójki przyjaciół jednego zabiera wieczność, to drugi nad śladami tej przyjaźni roztacza bezinteresowny mecenat, w tym przypadku także dosłowny, bo Białą lokomotywę
Satanowski sfinansował z własnych pieniędzy, a i żaden z występujących artystów nie wziął grosza. Jerzy Satanowski w końcówce Białej lokomotywy: – Nie jest tak, że z tkliwością noszę w sercu tylko Edwarda Stachurę. Bardzo bliscy byli mi też Jonasz Kofta, Agnieszka Osiecka, Jacek Kaczmarski, a z żyjących Janek Wołek. Miałem też innych kolorowych kolegów, z niektórymi przeżyłem więcej dziwnych, szalonych przygód. Ale Edka spotkałem najwcześniej i umarł najmłodziej. Przez jakiś czas byliśmy dwuosobową spółką autor-kompozytor, pierwszy pisałem muzykę do jego tekstów, dzięki tym wspólnym piosenkom zadebiutowałem w teatrze. To były początki. A początek jest ważniejszy niż wszystko inne. Potem byłem już zalatanym artystą. A dalej Satanowski mówi: – Wszyscy występujący na tej płycie są dużo starsi niż Stachura, gdy popełnił samobójstwo. O czym innym śpiewał więc Edek, o czym innym my dzisiaj. Za dalą dal – odbieram najbardziej osobiście. Odnalazłem w tym tekście coś na dzisiaj – pożegnanie z życiem, przeczucie, że niewiele czasu już zostało, że to kres wędrówki. Wiersz jest o czymś innym, ale muzykę skomponowałem do tego niedawno i w takim właśnie elegijnym klimacie. Kiedy tego słucham, widzę jak idziemy skrajem drogi i powoli znikamy.
Antena Wśród środków masowego przekazu radio publiczne (prywatne stacje wtedy nie istniały) było najmniej dokuczliwe propagandowo. A już radiowej „Trójce”, mimo że jej pełną ogólnopolską samodzielność ustanawiano na najwyższym szczeblu partyjnej drabiny, bo aż uchwałą Biura Politycznego PZPR, od samych początków pozwolono na elitarność. Była więc „Trójka”, czyli Program Trzeci Polskiego Radia, także rodzajem wentyla bezpieczeństwa, z którego to przywileju coraz chętniej korzystała. Zwłaszcza że opiekujący się nią cenzorzy dostali polecenie, aby przy słuchaniu „Trójki” nie nadwyrężać sobie uszu. Jeszcze „Duety liryczno-prozaiczne” Jonasza Kofty i Jana Pietrzaka (rok 1965) tylko testują cenzorską czujność, ale już tercet (bo uzupełniony przez Adama Kreczmara), organizujący w Sali Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Warszawie występy pod egidą „Trójki”, ma spore kłopoty. „Trójka” staje się powoli stołecznym centrum przedniego humoru przyprawionego satyrą, przyciąga najlepszych autorów i wykonawców. W 1970 roku Jerzy Dobrowolski wprowadza na antenę satyryczno-parodystyczną „Radiokronikę decybel”, redagowaną przy współudziale Antoniego Marianowicza, Wojciecha Młynarskiego, Anatola Potemkowskiego i Stanisława Tyma. W tym samym roku powstaje odrębna Redakcja Rozrywki, w której po Ludmile Marjańskiej kierownictwo obejmuje Jacek Janczarski i 25 grudnia 1970 roku uruchamia „ITR – Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy”. Jonasz Kofta i Stefan Friedmann zaczynają „Dialogi na cztery nogi”, własne teksty prezentują także Ryszard Marek Groński i Krystyna Sienkiewicz, rok akademicki inauguruje Samodzielna Katedra Mniemanologii Stosowanej Jana Tadeusza Stanisławskiego z cyklem wykładów o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. Dominujący na antenie „Trójki” rodzaj humoru, nasycony groteską i purenonsensem, finezja autorska i wykonawcza sprawiają, że ITR, tak jak cała „Trójka”, staje się radiem młodej inteligencji, dostawcą dobrej zabawy i szkołą poczucia humoru. „Rodzina Poszepszyńskich” (1972) Macieja Zembatego i Jacka Janczarskiego (z rolami między innymi Hanny Okuniewicz, Jana Kobuszewskiego, Piotra Fronczewskiego i Macieja Zembatego), „Kocham pana, panie Sułku” (1973) z udziałem Marty Lipińskiej i Krzysztofa Kowalewskiego, „60 minut na godzinę” (teksty dostarczali między innymi: Marcin Wolski, Jacek Fedorowicz, Tadeusz Ross, Andrzej Zaorski, Maria Czubaszek, Krzysztof Jaroszyński, Ewa Szumańska, Jan Kaczmarek, Andrzej Waligórski). Goszczą w audycjach ITR-u w roli wykonawców: Barbara Krafftówna, Irena Kwiatkowska, Wojciech Pokora, Bogdan Łazuka... W 1974 roku ITR zostaje przekształcony w „IMA – Ilustrowany Magazyn Autorów”,
program robi się coraz lepszy, dlatego dwa lata później, ze względu na narastające problemy z cenzurą, zawieszono nadawanie tej audycji. Zdążył z niej jeszcze skorzystać Edward Stachura. On z niej, ale też ona z niego. Od pewnego momentu piosenkowe występy Stachury zaczęły bowiem być modne także wśród stołecznych elit artystycznych, w dobrym tonie było słuchać go i chwalić. Śpiewanymi przez siebie własnymi piosenkami dodawał poetyckiej aury na spotkaniach towarzyskich w opiniotwórczych domach (między innymi u Wiktora Woroszylskiego i Jerzego Lisowskiego). W śpiewaniu Stachury ludzie, którym do słuchania służą nie tylko uszy, usłyszeli coś bardzo rzadkiego: warsztatową nieporadność, dotyczącą zarówno wokalu, jak i gitarowego akompaniamentu, czyli mankamenty zamykające drogę do publicznych występów, robiły się atutem, bo te niedostatki sprawiały, że nie tylko wyśpiewywany tekst, ale także ta chropawa forma stawała się treścią nie mniej ważną. Do „Trójki” trafił Stachura zachęcony przez Jonasza Koftę, z którym się przyjaźnił; bywał u Koftów, a ich kotka była matką Fiodora miauczącego u Stachury na Rębkowskiej. Wspominał w 1992 roku Jacek Janczarski: – Przywędrował do naszej audycji z Jonaszem Koftą. Obaj byli wędrowcami. Siadł przed mikrofonem, bardzo był zdenerwowany, i kilkanaście tych swoich piosenek wyśpiewał na kilku sesjach nagraniowych, jak by się dzisiaj powiedziało, a wtedy na kilku spotkaniach, właściwie półtowarzyskich, półzawodowych. Śpiewał podobno źle. Miał niedobrą dykcję. Podobno fałszował. Natomiast miał w sobie coś, bez czego piosenka tak zwana autorska, poezja śpiewana czy też wiersz zaśpiewany – jak to się brzydko mówi – nie ma żadnego sensu. Bo Edek miał w sobie taki płomień i prawdę, przy której nieważne było, czy on śpiewa wyraźnie, czy śpiewa czysto i tak dalej, i tak dalej. Więc dla profesjonalistów być może to było marne, natomiast dla nas i dla słuchaczy, jak się potem okazało, fantastyczne, wspaniałe przeżycie[385]. Nie tak zupełnie i nie zawsze. Kiedy już opadła nieco fala entuzjazmu i popularności Stachury, kiedy nowi wielbiciele z najmłodszego pokolenia znali piosenki Stachury już w profesjonalnych wykonaniach i tylko wyczytali gdzieś, że Stachura też je śpiewał, ale jego śpiewu nie słyszeli – jednej z reporterek „Trójki” dostało się od nich. W audycji o Stachurze użyła paru piosenek w jego wykonaniu z radiowego archiwum. Po emisji „otrzymała kilka listów od zbulwersowanych słuchaczy, którzy protestowali przeciwko «profanacji» twórczości swojego ulubionego pisarza poprzez nieudolną interpretację jego piosenek”[386]. „Trójka” nie była pierwszym krokiem Stachury w środowisko muzyczno-estradowe. Obyty, dzięki Jerzemu Satanowskiemu, z piosenkarskim abecadłem, próbował na własną rękę szukać nowych wspólników dla swych wokalnych pomysłów i zygzakowatymi ścieżkami poruszał się nie tylko po obrzeżach ówczesnego muzykowania. Po powrocie z Meksyku zaczynają się pojawiać dziennikowe zapiski na ten temat. Trzydziestego pierwszego marca 1971 roku: „Co zrobić w Warszawie: Do «Czytelnika» w sprawie skrzydełek okładki Siekierezady. Do Woźniaka, Nowackiego – co słychać?
Dzwonić do L. Bogdanowicza, co ze «słoneczkiem»?”. „Słoneczko” przy Bogdanowiczu to jedna z piosenek Stachury: Ratuj, słoneczko, parafrazująca słowa Pietruchy z napisanych u początków XVII wieku Żeńców Szymonowica. U Stachury zaczyna się tak: Słoneczko, śliczne oko, Dnia oko pięknego, Nie jesteś ty zwyczajów Kochania mojego. Ty lubisz mnie, A ona nie; Czemu, słoneczko, Czemu tak jest? Leszek Bogdanowicz – kompozytor, gitarzysta, aranżer i dyrygent, wielokrotnie pełniący funkcję kierownika muzycznego na opolskim festiwalu, a więc znacząca figura w środowisku, z dużymi możliwościami przecierania drogi, miał komponować Stachurze melodię do tej piosenki. Chyba bez efektu, bo w dyskografii Bogdanowicza takiego utworu nie ma. Tadeusz Woźniak[387] mieszkał niedaleko Stachury, ale nie to było przyczyną znajomości. Woźniak miał lepsze warunki do spotkań, więc u niego przegadywali godziny, głównie o piosenkach. Dzięki jednej z nich się poznali. „Menedżer z Estrady Poznańskiej przyniósł mi jego Balladę dla Potęgowej z muzyką Adama Sławińskiego, czybym chciał to zaśpiewać”[388]. Tadeuszowi Woźniakowi sławę, ale najpierw trochę kłopotliwy rozgłos, przyniosła piosenka Zegarmistrz światła, którą wygrał festiwal opolski w 1972 roku[389]. Wykonanie Woźniaka, ozdobione wejściem Alibabek, fachowcy oceniają bardzo dobrze. Po festiwalu zaczęła się jednak niemal ogólnonarodowa dyskusja o tekście tej piosenki. Tekst jest Bogdana Chorążuka[390]. Woźniak do współpracy przy konstruowaniu hitu na festiwal wybrał jego, zamiast Stachurę. „Bo był inny. Ja go lubiłem. Jak Stachurze w Potęgowej zmieniłem «więc» na «i», to już go zęby bolały, a Chorążuk nie miał z niczym problemu”. Później jednak miał problem – dzięki tekstowi Zegarmistrza. Przytoczę całość (dwie zwrotki), bo ma to związek ze Stachurą: A kiedy przyjdzie także po mnie Zegarmistrz światła purpurowy By mi zabełtać błękit w głowie To będę jasny i gotowy
Spłyną przeze mnie dni na przestrzał Zgasną podłogi i powietrza Na wszystko jeszcze raz popatrzę I pójdę nie wiem gdzie – na zawsze. Woźniak twierdzi, że prawdziwi smakosze poezji, niezwiązani z piosenkarską sitwą ubijającą człowieka bez powiązań i towarzyskich podpórek, byli poezją Chorążuka olśnieni, a literacki smakosz, krytyk również z kulinarnie wyrafinowanym podniebieniem, Piotr Kuncewicz, zażyczył sobie, żeby mu Zegarmistrza zaśpiewać ma pogrzebie. Ale przeważała krytyka. Czepiano się wszystkiego. Że ten rozczochrany Woźniak, młody, zdrowy człowiek, chce gdzieś iść na zawsze, czyli życie mu obrzydło, mogiła, a do tego te śliczne Alibabki chórkują takiemu ponuractwu, zamiast siać radość. Że bełkot i nie wiadomo, o co chodzi. Że purpurowy to przecież dla normalnego człowieka oznacza kolor skóry, którą powleczony jest pijak, a zabełtać można nie błękit, tylko tanie wino, zwane też wśród konsumentów bełtem... Krytykujących było więc bez liku. „Ale pianę mieli też Iredyński, Stachura, Kofta, Osiecka”. Pani przeprowadzająca wywiad z Woźniakiem wyraziła w tym miejscu zdziwienie, że Iredyński też wybrzydzał. I zapytała, jaki Iredyński miał argument. Woźniakowi szczegóły umknęły po tylu latach, ale żeby rozmówczyni pokazać, że jak się chce psa uderzyć, to kij zawsze się znajdzie, dał konkretny przykład: „Nie pamiętam, co Iredyński wysuwał na temat Zegarmistrza, ale pamiętam, jak mu kiedyś zaśpiewałem inną piosenkę Chorążuka Zanosi się na noc: «Wchodzę w twoje senne słowa, mrok mi ciebie podarował, ciszę sypią wiatry dookoła». A Irek: «Jakie wiatry? Ktoś tam pierdział?”. Zegarmistrz światła, ze swym rozgłosem, na który Stachura, jak niemal każdy artysta, był łasy i o sławę innych zazdrosny, musiał go nieźle nakręcać, skoro dla ulgi zaaplikował nie tylko sobie, ale i popularyzującym Zegarmistrza rozgłośniom taką opowieść we Wszystko jest poezja: „W «Poetyckim koncercie życzeń», na który przypadkowo, kręcąc gałką radia, nadziałem się jak na rybią ość w knedlach ze śliwkami, co słyszę? Że tekst głośnej piosenki Zegarmistrz światła, niesłychanie ambitny, przewyższa wszystko, co się dotąd w tej materii robiło i tak dalej (...). Więc przypomniało mi się to (niestety, skalane jest kino pamięci) i po to, żeby o tym zapomnieć, żeby mi się to więcej nie przypominało, wymyśliłem coś takiego: Światłomierz czasu A kiedy przyjdzie także ku mnie Światłomierz czasu fiołkowy, By mi zabełtać w głowie sukces, To będę biedny i matowy;
Spłyną przeze mnie łzy ukośnie, Zgasną sufity i rozgłośnie; Obliczę jeszcze raz, co tracę, I pójdę, nie wiem, gdzieś na spacer! Stachura wie, że zazdrość w środowisku jego czytelników nie jest dobrze widziana, więc dla utrudnienia widoczności puszcza słowną zasłonę: „Mógłbym wymienić kilka powodów, dla których zrobiłem tę parodię; dlatego, jak mówiłem, żeby wyrzucić coś tam z kina pamięci; dlatego że nikt dotąd tego nie zrobił, choć należało; ze złości; z uciechy i tak dalej, i tak dalej, ale byłoby to podawanie powodów tylko ćwierćprawdziwych. Podam prawdziwy powód: zrobiłem tę parodię tak sobie. PO DRODZE” (wersaliki E.S.). Był czas, kiedy relacje między Stachurą i Chorążukiem cechowała pełna zgoda. Pewnego razu, czyli 21 kwietnia 1967 roku, Stachura miał się udać na spotkanie autorskie do Państwowego Gospodarstwa Rolnego Bielany. Poprosił do towarzystwa Chorążuka. Wcześniej do władz Warszawskiego Oddziału Związku Literatów Polskich przyszła pisemna zgoda dyrekcji PGR (!) na takie ryzyko; widocznie uznano, że przybycie pisarza nie zaszkodzi tamtejszym uprawom, a nawet załodze. Po spotkaniu Edward Stachura zdał władzom ZLP pisemną relację ze spotkania: Na wieczór autorski do PGR Bielany pow. Grójec pojechałem z kolegą Chorążukiem, który był tak dobry, że zechciał mi towarzyszyć. I jeśli o nas idzie, daliśmy ze siebie bardzo dużo. Przeczytałem opowiadanie i następnie wdaliśmy się z kol. Chorążukiem w bardzo, moim zdaniem, interesujący dialog o literaturze i życiu ludzkim. Jeśli idzie o publiczność, nie była zbyt liczna, choć wystarczająca, około piętnastu osób, co stanowiło chyba całą stałą załogę PGR. Organizacja wieczoru dosyć sprawna, dzięki świetliczance, p. Barbarze Snopek. Miała po nas wyjechać furmanka, ale nie wyjechała. Nic strasznego, bo jesteśmy młodzi i możemy chodzić. Gorzej, gdyby rzecz przytrafiła się pisarzowi bardziej wiekowemu. E. Stachura”[391]. Kiedy się czyta cytowany tu wywiad z Tadeuszem Woźniakiem, przeprowadzony w roku 2013, fragmenty dotyczące znajomości z Edwardem Stachurą budzą chwilami zdumienie. Jak ktoś, kto kolegował się tak długo ze Stachurą, a więc z człowiekiem w wiecznej podróży, który pół życia spędził w wagonach, może mówić, że Stachura unikał pociągów i wolał męczyć się autostopem? „– Jeździł autostopem? Nie miał na pociąg?” – dziwi się rozmówczyni Woźniaka. „– Miał. Ale musiał się zgadzać ze swoją literaturą. A co gdyby go ktoś zobaczył wysiadającego z ekspresu, którym jeżdżą partyjni dygnitarze? Przecież to byłby koniec!
Jechał więc autobusem na rogatki Warszawy i łapał okazję. Koniecznie ciężarówkę. Moim zdaniem to była autokreacja”. To już nie są mankamenty pamięci. Być może tę rzekomą alergię Stachury na jazdę pociągami (!) wymyśliły łatwe – jak widać – do reanimowania emocje, jakie w 1975 roku, a więc w roku wydania książki Wszystko jest poezja zawierającej parodię Zegarmistrza światła, wywołał Stachura u zażywającego wówczas sławy Woźniaka. Ślady niewygasłych emocji widać i w innych fragmentach wywiadu. Nie w tym, kiedy mówi: „Edek nie tylko nie umiał grać, nie umiał również śpiewać. Był pozbawiony głosu, słuchu, ale przede wszystkim muzycznego smaku” – bo to jest opinia, każdy ma prawo do własnej. Ale nie polegają na prawdzie stwierdzenia, że Stachura dbający o wygląd, niekiedy nawet z odrobiną przesady, „na siłę się uszarzał – jedne portki podarte nosił przez pięć lat”, albo że lekceważył czytelników do tego stopnia, że „przyjeżdżał na takie spotkanie spóźniony pięć godzin, fani i tak na niego czekali, i śpiewał im Balladę dla Potęgowej, z rozstrojoną gitarą, oczywiście do własnej melodii. Słyszałem to raz, dziękuję”. Panowie podziękowali sobie natomiast za dalszą współpracę. Podobno, jak twierdzi Tadeusz Woźniak, to on zrezygnował. To asekuracyjne „podobno” jest chyba konieczne wobec wypowiedzi kogoś, kto twierdzi, że znał Stachurę, czyli osobę, która pociągiem zjeździła Polskę wzdłuż, wszerz i w poprzek, a Biała lokomotywa była niemal jego znakiem firmowym, i robi zeń człowieka wstydzącego się pokalać wizerunek korzystaniem z PKP. Więc słowem „podobno” warto ubezpieczyć i te słowa o Edwardzie Stachurze, wypowiedziane przez dobrego przecież piosenkarza: – A Zegarmistrz tkwił w nim jak krzywda. Żadna z jego piosenek nie stała się takim hitem. Jeszcze po kilku latach, niedługo przed śmiercią, powiedział mi: „I tak moje wyjdzie na wierzch. I tak na Zegarmistrzu Potęgowa jest najlepsza”[392]. Trzecie nazwisko w tym dziennikowym zapisku Edwarda Stachury z 31 marca 1971 roku – Nowacki – to Aleksander Nowacki. Piosenkarz, kompozytor, twórca zespołu Homo Homini i takich przebojów, jak Tobie Karolino czy W tym domu straszy. Znajomość ze Stachurą nie miała – twierdzi Nowacki – charakteru incydentalnego i uważa, że jest jedynym kompozytorem, któremu Stachura do skomponowanej melodii napisał teksty[393]. „Bardzo się z Edkiem przyjaźniłem – mówi Nowacki w jednym z wywiadów – wypijaliśmy morza najtańszych win, bo na lepsze nas nie było stać. Był człowiekiem bardzo wrażliwym i inteligentnym, i gadaliśmy całe noce. Z tej przyjaźni wynikły dwa teksty, które Edek napisał tylko dla mnie: Za dalą dal i Opadły mgły, wstaje nowy dzień. Potem Edek oświadczył, że pisanie tekstów piosenek jest dla niego za trudne, zbyt dużo go kosztuje wysiłku i więcej pisać nie będzie. Słowa dotrzymał. Wszystkie inne śpiewane utwory, jakie pojawiły się, szczególnie po jego tragicznej śmierci, to wiersze, do których kompozytorzy dopisali muzyki. Tylko ja mam tę satysfakcję, że Edward napisał teksty do moich muzyk”. Przy okazji Nowacki skarży się na pomijanie jego współautorstwa przy piosence z tekstem Stachury, zatytułowanej Opadły mgły, wstaje nowy dzień: „Podczas mojej nieobecności w kraju spadkobiercy Edka wydali wszystko, co znaleźli w jego szufladach,
nie przejmując się tym, czy są to wiersze, czy też piosenki. Nigdzie nie umieścili mojego nazwiska jako współautora, a ponieważ w tych zbiorach były to jedyne wiersze napisane nieregularnie, a nie «słupkami» (do «słupków» trudniej pisze się ciekawą muzykę), dopadło tych tekstów kilku kompozytorów i dopisało swoje muzyki. Między innymi bodajże grupa Stare Dobre Małżeństwo zdołała nawet wylansować swoją wersję tej piosenki. U Marka Niedźwiedzkiego przedstawiłem zrobione przeze mnie na kasetowym magnetofonie wiosną 1973 roku oryginalne nagranie Edka śpiewającego tę piosenkę, żeby udowodnić, że to jednak ja jestem jej kompozytorem. O tym, że piosenka jest zgłoszona w ZAiKS-ie jako nasze wspólne dzieło, nie muszę już chyba wspominać”[394]. Najlepszą łączność miał jednak Stachura z radiową „Trójką”. Nadawał na zbliżonych falach, szczególnie w ITR był odbierany bez rywalizacyjnych zakłóceń. Trudno posądzać Jacka Janczarskiego czy Adama Kreczmara, że dawanie radiowej szansy Edwardowi Stachurze i jego kostropatemu śpiewaniu wynikało u nich ze służbowego obowiązku realizowania misji, jaki ciążył i wtedy prawdopodobnie, przynajmniej na papierze, na mediach publicznych. Im się najzwyczajniej w świecie podobało to, co miał do zaoferowania Stachura, a co Janczarski nazwał płomieniem i artystyczną prawdą. Ten płomień trochę przypiekał pięty Nowemu, które szło po roku 1970. Nastał Gierek, jemu – w przeciwieństwie do Gomułki – Zachód nie kojarzył się wyłącznie z zachodem słońca, na ulice trafił mały fiat, do sklepów pomarańcze, w ludzi wstąpiła nadzieja, a do radiowotelewizyjnej rozrywki muzyka lekka, łatwa i przyjemna: od rana aż po hymn, bo telewizja codziennie kończyła program Mazurkiem Dąbrowskiego. „A tymczasem do Polskiego Radia przyszedł Człowiek w dżinsach. Człowiek był nieco onieśmielony, trochę zagubiony we współczesnej naszej technice, trochę grzeczny, a trochę mający to wszystko w nosie. Człowiek przyniósł pożyczoną gitarę, zdjął buty, rozpiął koszulę pod szyją, oparł nogę na krześle i zaczął śpiewać (...). Nie bardzo umie śpiewać, na szczęście. Nie jest wirtuozem gitary, na szczęście. O aktorskiej interpretacji tekstu ma mętne pojęcie, na szczęście. Chłopak w dżinsach nie jest, na szczęście, Framerami. Pisze teksty, do nich muzykę, sam to śpiewa, osobiście sobie akompaniując” – poinformował czytelników „Literatury” Adam Kreczmar z „Trójkowego” ITR. Domyślamy się, o kim mowa. Tylko dziwna ta rekomendacja. Śpiew – źle, gitara – źle, interpretacja – źle, a jedyne atuty to zdjęte obuwie, rozpięta koszula i nie wiadomo dlaczego za atut policzony fakt, że Stachura nie przypomina z takim wdziękiem śpiewającego duetu Zofii Szumer i Zbigniewa Frankiewicza, podbijającego wszystkie bratnie kraje, nawet wyrafinowany rynek NRD. I to wydrukowane w „Literaturze”, kierowanej przez Jerzego Putramenta. A zakończenie tekstu jeszcze dziwniejsze: „Proszę o chwilę uwagi: nie namawiam pt. władców rozrywki do całowania ziemi, po której stąpa Edward Stachura. To mogę robić we własnym zakresie z pomocą przyjaciół. Chciałbym ich tylko namówić do zauważenia [podkr. – A.K.] Stachury i innych (lista nazwisk do wglądu u mnie w domu, adres znany redakcji)”[395]. Z władcami, zwłaszcza od kultury, bywało niekiedy tak, że zauważanie objawiało się przymykaniem oczu.
Więc Stachurę do radia wpuszczano, niekiedy nawet aż na antenę. Niektóre wizyty odnotowywał w dzienniku. Nie z powodu ich wiekopomnej ważności, ale jako elementy planu działania. „Zanieść nuty do ITR-u i coś dla nich nagrać, Balladę dla zapowietrzonego, Bójka w L., Banita, Czas płynie i zabija, Ballada dla Juniora (...). Nagrać w radio piosenki meksykańskie”. Nuty są nie po to, żeby z nich śpiewać, bo Stachura nut nie czytał. Zapisywali mu je Jerzy Satanowski lub Jerzy Tabor. Tym razem zapis nutowy sporządzony był przez Satanowskiego, a Stachura niósł go do radia, aby do honorarium za śpiewanie doliczyli mu honorarium za skomponowaną muzykę. W jednym tygodniu Stachura nagrywa dwa razy: 21 i 28 grudnia. Te piosenki, które planował w zapisie o nutach oraz pięć innych (wypadła tylko Ballada dla Juniora). Jest też w dzienniku krótki opis jednej z sesji nagraniowych, podobny trochę, ale tylko trochę, do wspomnień Janczarskiego i Kreczmara, w których to wspomnieniach Stachura „bardzo był zdenerwowany” i do śpiewania przed mikrofonem rozpiął koszulę, na przyszyjnym guziku skończywszy: „Nagrałem dzisiaj w studio Polskiego Radia na Myśliwieckiej 7 piosenek: Balladę dla Potęgowej; Ratuj, słoneczko; Zabraknie ci psa; Białą lokomotywę, Nie rozdziobią nas kruki; Urodziny; Jest już za późno, nie jest za późno. Nieźle mi się śpiewało. Zdjąłem koszulę, bo było duszno i półnagi, przed dwoma mikrofonami śpiewałem jak Caruso”. Wystarczy nawet słaba znajomość Stachury, aby mieć pewność, że przy tym „Caruso” Stachura się uśmiechnął. Mimo że był na ciele obolały, bo kiedy go Jerzy Tabor na własnym motocyklu odwoził do radiowego studia na Myśliwiecką, mieli wywrotkę. „Nie uszliśmy z tego bez szwanku. Ale woda utleniona, dermosan, gaza i plaster szybko naprawią krzywdę”. Radio radiem, ale telewizja też już działała pełną parą, telewizory kolorowe zaczęły się rozpowszechniać. Telewizor marki Rubin bodaj wiódł prym, marka radziecka, gabarytowo solidna, ale w dużym pokoju mieścił się cały. Przed kierownictwem telewizji postawiono zadanie niewykonalne nie tylko w tamtym ustroju: całym programem cieszyć jednocześnie społeczeństwo i władzę. Niektóre produkcje telewizyjne (na przykład reportaże typu Polska zza siódmej miedzy Macieja Szumowskiego, teatr telewizji, który Oknem w lesie w reżyserii Józefa Słotwińskiego wystartował już w 1953 roku, Kabaret Starszych Panów Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego) zadowalały najwybredniejszych. Choć w dużym uproszczeniu „uśredniona” prawda jest taka, że w czasie, o którym tu mowa, a więc za rządów w TVP Macieja Szczepańskiego, w informacji dominował kit, w publicystyce wazelina, a w rozrywce miód. A z miodem trochę przesadzano. Na szczęście załoga TVP była tak liczna, że przewyższała nawet widownię bezpośrednich transmisji z partyjnych obrad plenarnych, i dlatego czasem w telewizji zdarzał się zamęt nie tylko organizacyjny. „Edward Stachura a telewizja” – tu jasności brak. Jan Pietrzak prezentuje opinię, że Stachury w telewizji nie chciano, bo nie stanowił dopływu wzmacniającego nurt lekki,
łatwy i przyjemny, a i strojem – wizualnie nazbyt skromnym – godził w drugą część ówczesnego hasła o Polsce rosnącej w siłę i ludziach żyjących dostatnio. W 1992 roku lider i współtwórca „Kabaretu pod Egidą” opowiadał przy świadkach: „– Taki błąd życiowy popełniłem, że poszedłem na rok do pracy w telewizji. W siedemdziesiątym drugim czy siedemdziesiątym trzecim, za wczesnego Gierka. I tam przez ten rok pracowałem jako kierownik redakcji estradowej. No i strasznie chodziło mi po głowie, żeby pokazać Stachurę szerszej publiczności. Uważałem, że sposób, w jaki on śpiewa swoje piosenki, kojarzy się trochę może z Brassensem, gdyby koniecznie szukać podobieństw na świecie. Śpiewanie Stachury było takie swoiste, samoistne, niczego nienaśladujące. No i udało mi się to gdzieś do jakiegoś ówczesnego magazynu estradowego wepchnąć. Taki «szołbiznes» to już było dla Stachury przykre, bo nie za bardzo chciał się w tym towarzystwie pokazywać. Ale udało mi się go przekonać, żeby jednak zaśpiewał te piosenki do telewizora. Zrobiliśmy do tego taką scenerię: dosyć ciemno, kontrastowe światła, on z tą gitarką sobie siedział, w dżinsach, z chlebaczkiem, i te swoje piosenki śpiewał. Moim zdaniem było to wspaniałe w tym telewizorze, w tamtych latach – odświeżające, z zupełnie innej poetyki niż cały ten cukierkowy, landrynkowy szołbiznes nieszczęsny tamtych lat. No i to poszło. Poszło raz. I rozległy się jakieś wrzaski, okrzyki różnych dyrektorów i prezesów, kogo ja tam w telewizji pokazuję w tych programach, które mają służyć rozbawianiu gawiedzi, a nie pokazywaniu jakichś pisarzy czy poetów. Jeszcze raz mi się udało puścić, bo ja przy jednej okazji nagrałem kilka piosenek śpiewanych przez Edka. A potem wezwał mnie prezes, słynny ówczesny, tak zwany krwawy Maciek, strasznie na mnie nakrzyczał. Nie mogłem już tego kontynuować”[396]. Są jednak dowody, że bywało też odwrotnie: TVP zapraszała Stachurę, a on odmawiał. Dziennik Stachury, 29 listopada 1972 roku: „Odpowiedziałem odmownie na dwie propozycje występu w telewizji. W p. Dziedzic w świątecznym Tele-Echu i w Pegazie. Który prowadzi Maciej Wierzyński. Rozmawiałem z obydwiema osobami i w sposób delikatny powiedziałem, że nie bardzo chcę wystąpić. Jedna i druga osoba powiedziała, że gdybym zmienił zdanie, to proszę bardzo”. Obie audycje to nie były jakieś telewizyjne opłotki, występ w Tele-Echu miał dużą widownię, Irena Dziedzic nie była Moniką Olejnik tamtych czasów, zaproszonych gości starała się wprawić w dobry nastrój, a nie w zakłopotanie, mówiła niekiedy krócej od swych rozmówców, robiła nawet wrażenie, że ją ci rozmówcy interesują. Pegaz, założony przez Grzegorza Lasotę w 1959 roku, niezmiennie trzymał poziom, dla osób chcących być na bieżąco z wydarzeniami ze świata sztuki i z ludźmi ją tworzącymi stanowił telewizyjną pozycję obowiązkową. Prowadzący wtedy Pegaza Maciej Wierzyński nie pracował wprawdzie w „Kulturze” paryskiej, tylko warszawskiej, ale – po pierwsze – dla Stachury nie miało to najmniejszego znaczenia, a po drugie, nie zawsze miejsce pracy automatycznie wpływa na tej pracy jakość. Rok później Stachura pokazuje się jednak w telewizji, ale nie udało mi się sprawdzić, czy tylko w budynku, czy również na ekranie. Stachura zanotował: „Nagrałem w telewizji na Woronicza 3 piosenki dla Programu Coś podobnego. Nagrałem Białą lokomotywę, Już jest za późno, nie jest za późno, Nie rozdziobią nas kruki. Bardzo dobrze wyszło”.
Kolejny rok, stosunek do telewizji ciągle w fazie kształtowania się. Przeważa niechęć, a co najmniej wyraźny dystans. Stachura informuje listownie przebywającą w Stanach Zjednoczonych profesor Barbarę Czochralską: „W TV wystąpiłem raz z jedną piosenką Nie rozdziobią nas kruki. Chcą cały program. Na razie rzuciłem telewizję na złom. Nie wiem, czy definitywnie”[397]. Edward Stachura prawdopodobnie nie znał powiedzenia, że nie ma starszej rzeczy niż wczorajsza gazeta. Zgiełkliwa powierzchowność, jaka cechuje wszystkie (i wszędzie) media zabiegające o szeroki odbiór, musiały go wobec prasy, radia i telewizji dystansować. Ponadto Stachura się nie nudził, toteż nie czuł potrzeby korzystania ze sposobów obrony przed nudą za pomocą typowych wypełniaczy czasu. Nie interesowało go zbytnio bieżące, dziejące się tu i teraz, wydanie rzeczywistości. Stachury „tu” oznaczało świat jako całość, bez pododmian ustrojowych czy kulturowych, a jego „teraz” zaczynało się w pradziejach i pozbawione było czasowego końca. W drugiej połowie maja 1968 roku zanotował: „Ja też, Edward S., tak jak Fernando Vidal[398] mogę powiedzieć, że zajmowałem się całe życie jedynym tematem, który powinien interesować ludzkość”. Kilku krytyków i badaczy twórczości Edwarda Stachury twierdzi, że ten jego temat to śmierć. A telewizora bardzo długo nie miał. Chadzał czasem do sąsiada na piętrze pooglądać transmisję sportową, a będąc gdzieś w gościnie – chętnie popatrywał na filmy przyrodnicze. Starał się sprawiać wrażenie, że prasy (poza „Twórczością” i „Przyrodą Polską”) nie czytuje, a jeśli trzeba się było na przykład w liście odwołać do jakichś prasowych incydentów, to na ogół zastrzegał, że na dany fragment prasowych łamów trafił przypadkowo. „Przeglądałem ostatnio i przypadkowo prasę literacką” – informuje Zofię Bażant[399]. „Z prasy, którą przypadkowo ostatnio przeglądałem, polecam Ci...” – rekomenduje Janowi Kulce artykuł we „Współczesności”[400]. Wśród przeróżnych, nie tylko papierowych „insertów” powkładanych między kartki dziennikowych zeszytów (na przykład ptasie piórko czy liść) były też wycinki prasowe. Jak się łatwo domyślać, nie pochodziły one z pierwszych stron gazet pełnych tego codziennego: „odbyło się, udział wzięli”. Tytuły kilku zachowanych przez Stachurę materiałów prasowych: Tajemnice rysunków w Andach, Wielkie żarcie jako brak instynktu samozachowawczego, Coraz zimniej na Ziemi. Środowisko dziennikarskie nie było jego ulubioną grupą zawodową, ale i w nim znajdował bratnie dusze. Jedną z nich był Ryszard Wójcik. Wójcikowi, a po prawdzie to jego czerwonej skodzie, zawdzięczamy istnienie jednego z najciekawszych magnetofonowych nagrań wypowiedzi Edwarda Stachury. Rzecz działa się w Łodzi. Ryszard Wójcik przyjechał tu, aby z pomocą łódzkiego przyjaciela, dziennikarza Konrada Turowskiego, sprzedać na giełdzie swój mocno już przechodzony samochód. Stachura miał w tym czasie w Łodzi swoje sprawy, spotykał się z „Aniołem” Różyckim studiującym wtedy w Filmówce, kolegował z Krzysztofem Cwynarem doradzającym w sprawach warsztatu piosenkarskiego. Pogoda tej lipcowej niedzieli roku 1973 była znakomita. Frekwencja na giełdzie
samochodowej znacznie gorsza, bo wakacje i pora urlopowa to nie jest najlepszy czas na handel samochodowy. Kupiec na skodę się nie znalazł. Stachura i Wójcik spotkali się u Zofii i Konrada Turowskich. Szczegóły znam z tekstu Wójcika, pisanego po dziesięciu latach trochę na klęczkach: „Taśma... Oczywiście. Szelmowsko otwarty mikrofon stał wtedy na stole. Zosia poszła do sąsiadki po gitarę, wróciła, nie wiem czemu z pustymi rękami, a Stachura łamał jedną po drugiej namokłe w winie zapałki, próbował zapalić papierosa i g ł o s i ł – była to ta Jego dziwna, chwilami nieznośna, aż do retorycznej ekstazy dochodząca oracja, w której gniew i gorzki lament mieszały się dziwnie”. I Wójcik zacytował fragment tamtego nagrania. Stachura mówił o marnościach świata wiedzionego przez ludzi na manowce, nie te cudne manowce, ale manowce prowadzące ku zatraceniu. „Brak poczucia winy – mówił – brak hamulców: Strzelać! Zabijać! Dochodzić do kariery, niszczyć po drodze, deptać trupy!... Oooo!”[401]. Janusz Kukliński w Lublinie też ma taśmę z nagraniem dokonanym podczas tamtego pobytu Wójcika i Stachury u państwa Turowskich. Otrzymał ją od Grażyny i Jana Suligów, kiedy ich w Łodzi odwiedził. Ale na Janusza taśmie jest inny fragment, a tego, który zacytował Ryszard Wójcik, nie ma. Jest za to kilka innych wątków. Może wyobrażam sobie ekstazę inaczej niż Wójcik, bo ja tej ekstazy, w przeciwieństwie do niego, w głosie Stachury nie dosłyszałem. Owszem, jak to Stachura, mówił z takim oratorskim akcentowaniem niektórych słów, robił pauzy nie tylko dla zwilżenia ust winem, perswadował jak człowiek, któremu zależy na pozyskaniu słuchacza dla swych racji. Mówił o podróżach zagranicznych, pracy translatorskiej, wizycie paryskiego przyjaciela. Ale nas tu, w tym rozdziale, interesuje wątek medialny. O tym też mówił, nawet dużo. Najpierw ujął się za Wójcikiem: – Oj, cholera, bracie. Żeby ten Wójcik nie miał idiotycznego pomysłu sprzedania tego samochodu, to byśmy mogli pospać do południa! – mówi jakiś męski głos, najprawdopodobniej należący do Konrada Turowskiego. Stachura protestuje: – Nie! Musisz mu pomóc, wiesz. Bo on tu na ciebie cały czas liczył, wiesz. Cały czas... On jest znakomity chłopak. To jest taka dusza! Gdzie on się uchował wśród tych dziennikarzy, wiesz, którzy są takie psy? Którzy są suki, ci dziennikarze... To są absolutne suki, wiesz. Nie psy... To są suki, rozumiesz. Stachura po chwili przerwy mówił dalej: – Chodzi o to, że ja nie dam rady, wiesz. Nie dam rady środkom masowego przekazu... I tak, jeśli mają puszczać jakieś bzdury, to dlaczego ja mam nie wystąpić i nie pokazać ludziom, co jest fantastyczne? I tak to mówię: wprost! Brutalnie! Nieskromnie mówię! Bo moje piosenki są fantastyczne, rozumiesz? Fakt, jeśli ja nie wystąpię i nie pokażę tego ludziom, to ja nie objadę Polski, nie zdążę. Nie mówiąc o innych krajach – ja Polski nie zdążę objechać. Ja występuję na wsiach. Na wsiach, w małych miasteczkach, i śpiewam... I to się bardzo podoba. Ale nikt o tym nie wie w telewizji... W Warszawie nikt o tym nie wie... – A ktoś to załatwia?
– Nie, to na zasadzie ze Związku Literatów. Teraz kandydowałem do nagrody „Złotego Kłosa”, wiesz. „Dziennik Ludowy” mi tam wypisywał, że ja kandyduję do nagrody „Złotego Kłosa”... To jest taki plebiscyt wśród wiejskich czytelników... Parnicki, Żukowski... I ja nagle się znajduję w tym towarzystwie... Maria Gisges, Józef OzgaMichalski i ja, rozumiesz? Zupełny obłęd, wiesz... rozumiesz. I dostaję sto zaproszeń do jakiejś „Niedzieli na wsi” tak zwanej. „Niedziela na wsi”, wiesz... Ja nie mogę wszystkim odmówić. I ja w końcu jestem bezbronny. Bo ja mam tylko gitarę i mam... Co mam? Mam autobusy, mam środki lokomocji, mam te pociągi. W porównaniu z taką telewizją ja jestem stracony od początku... Stary! Przecież wystąpi byle jaki gówniarz, za przeproszeniem chuj, który wystąpi w telewizji przez dwadzieścia minut i on jest uznawany za jednego z największych poetów polskich. Bo on mówi do milionów, rozumiesz?! I ja mogę stracić trzy lata, żeby objechać te wszystkie miejscowości, żeby wytłumaczyć tym ludziom, że ten pan, który wystąpił tego dnia w telewizji, jest grafomanem. Ale ja muszę stracić na to trzy lata! W tym czasie następny poeta wystąpi i ja muszę znowu trzy lata. Mnie nie starczy czasu... Ja mówię, że ja mam czas, ale ja nie podążę za tym. Ja nie dam rady... Ja nie zwyciężę środków, ja nie zwyciężę mass media... Ja nie zwyciężę. Ja muszę wprzęgnąć je w swoją służebną rolę... Ale jeśli one się dadzą. One chcą ze mnie zrobić takiego. One chcą ze mnie zrobić niewolnika! Ze mnie! Serwus, serwus, serwus[402] – rozumiesz?! Ja nie wiem, co robić. I mijają dwa lata, że ja nie występuję w telewizji. Mimo... Od dwóch lat są te propozycje bez przerwy. – Ale co uwagę Dziedzicowej zwróciło u ciebie? – No nie, no to, że ja nagrałem na UKF-ie. Ja nagrałem na UKF-ie, w trzecim programie, w tej audycji ITR. Ja tam nagrałem piosenki moje, które leciały bez przerwy. – Własne, tak? – Tak. Moje piosenki. Z moją muzyką. – Słowa własne? – Tak, wszystko własne, moja muzyka i moje wykonanie. I to leciało... No były takie numery, że w jednej audycji leciała jedna piosenka trzy razy. Masz pojęcie? Na początku audycji, jako piosenka na okładkę, oni tam mają taką. W środku audycji... I na koniec audycji leciała ta sama piosenka. Trzy razy! I mnie się to nie podobało, wcale. – Dlaczego? – Że nie można, nie można... Nie można, rozumiesz?! Bo środki masowego przekazu są po to, żeby zniszczyć. – Dlaczego? Jak jest dobre, to się realizuje. – Słuchaj, stary, słuchaj ty. Ja widziałem... Jechałem z Torunia do Warszawy i był kot. Na szosie przejechany. I ułożyło mi się takie zdanie, wiesz: „Kot przejechany, powiedzmy, 735 razy przestaje być kotem. Staje się asfaltem”. Rozumiesz? – Fakt, no... – To jest fakt. Ja widziałem tego kota. On był as-fal-tem! Puścisz sto razy piosenkę – jest zagłada. Zniszczysz ją. Nie ma piosenki, której. Jest piosenka, moim zdaniem ta, która się zachowała: ten El condor pasa. Moim zdaniem ona się zachowała. Ona się nie dała
zniszczyć. Ale to musi być... I piosenki Ewy Demarczyk oczywiście. One się nie dadzą... – El condor pasa to się układa, wiesz. Robi się aranżacje na wszystkich imieninach... – Ja napisałem słowa do El condor pasa. Po hiszpańsku najpierw, a potem po polsku. To Alibabki śpiewały. Ale to nie zostało zniszczone. – Takie zderzenie? Ty piszesz tekst, Alibabki śpiewają... – Alibabki śpiewają po całej Polsce... Ja jestem stracony... Ja piszę tekst, wiesz, fantastyczny tekst, w prostocie, absolutnie bezbłędny. Ja wam powiem ten tekst. [tu Stachura recytuje słowa piosenki] – Ale to jest zupełnie twoje, tak? – Tak, to jest moje, absolutnie tak. I rozumiesz... Ale nawet taki tekst zaśpiewany trzy razy dziennie jest zagładą... Trzy razy dziennie zaśpiewać ten tekst i ludzie wyłączają wszystko, wiesz. Telewizory, radia, wszystko. I wpuszczają, i wpuszczają ćmy, wiesz, które się dobijają do okna. Tak. Bo mają dosyć. Chodzi, wiesz... Wiesz, o co chodzi? O proporcje. Chodzi o dystans, wiesz. Całe poznanie polega na tym... O dystans. Chodzi o dystans, który dyktuje sam przedmiot. To jest poznanie... Wszelka przesada jest zagładą. Dystans, który dyktuje ten kieliszek do mnie. Jeśli ja go zbliżę za mocno, jeśli ja go wypiję, przekraczam dystans, rozumiesz. Znaczy, ja w tej chwili mówię, wiesz, metaforą. Opowiadał też Stachura o swoich piosenkowych początkach i reakcjach przyjaciół oraz dobrych znajomych, mających już wtedy mocną pozycję na piosenkarskoestradowym polu: – Chciałem sobie grać na gitarze. Wykombinowałem melodię do tego. – Sam? – Sam. Fantastyczną melodię. – Nigdy nie grałeś? – Nie, grałem. – Kiedy? – No, grałem, znaczy łapałem... Od tego wziąłem taki chwyt, od tego taki chwyt, od tego taki chwyt i w końcu znałem te dwadzieścia pięć czy dwadzieścia chwytów. To jest dużo, bardzo dużo... I wszystko na słuch, bo ja nut nie znam. I rozumiesz... I nagle ja widzę, że ja potrafię ułożyć melodię, która jest bezbłędna, okazuje się. Ja śpiewam temu, temu, a oni... – A tobie wydaje się bezbłędna? – Oni mówią: „Stary! To jest potęga!”. To ja już zaczynam nabierać wiary w siebie, wiesz... I robię następną melodię, i następne, i następne, i śpiewam muzykom znanym. Oni mówią: „To jest tak świeże jak... Nie było czegoś takiego!”. Sławiński, tam nie mówiąc Młynarski, Kofta, oni mnie lansują. Właśnie, Kofta mnie lansuje, i Młynarski mnie lansuje. Co znaczy „mnie lansuje”? Znaczy, gdybym ja chciał, to ja bym... Bo oni mnie lansują, a ja się opieram. Oni mnie pchają tu i tam, na festiwal do Opola ja nie pojechałem, na „Famę” nie jadę, rozumiesz, do telewizji ja odmawiam, rozumiesz... Ja występuję w Oslo, prawda, za sto dolarów, bo mnie tam nikt nie zna i mogę się rąbać itd. Ja w tej chwili załatwiam sobie sprawę, rozumiesz... W przyszłym roku występuję w telewizji w Oslo, gdzie
zarabiam, gdzie robią mi numer taki jak dla Okudżawy, gdzie ja za dwadzieścia minut dostaję tysiąc dolarów... Ale ponieważ to było... Dwa tygodnie musiałbym czekać, a mnie już tam się nudziło, już było za dużo. Bo już byłem miesiąc, a cha, miałem być na miesiąc, od 15 maja do 15 czerwca... Musiałem pójść do ambasady, musiałem prosić o przedłużenie wizy o dwa tygodnie... Oczywiście, to by się dało załatwić, to drobiazg, ale to trzeba było pójść, a mnie tam już... Miałem tu robotę, tu mam tłumaczyć Borgesa tego, tu... – A tęskniłeś? – Tęskniłem, no. Tęskniłem jak cholera. Stary, wiesz... Tak, jak ja tęskniłem, to nie wiem, czy ty byś był za granicą długo. Nie wiesz, co to jest tęsknota...[403].
Wybieg Edward Stachura zrobił kiedyś zbiórkę ludzkości i podzielił nas na dwie grupy: „Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: tych, którzy są wytworem świata, w którym żyją, i tych, którzy są wytworem samych siebie, którzy, choć świata nie zmienili, nie dali się zmienić światu. Oni chodzą po świecie, a nie świat po nich. Nie mówię o deptaniu; mówię o lekkim, powłóczystym chodzeniu w butach zdartych, cieniuteńkich zelówkach” (Dzienniki). Na mapie jego wędrówek, służących także poszukiwaniu tych, co się światu nie dają, były również miejsca, w których odbywał spotkania z publicznością. Za spotkaniami autorskimi Stachura nie przepadał. Za pieniędzmi zresztą też nie za bardzo, ale niekiedy bez dorobienia kilku złotych budżet mu się nie domykał i wiało nędzą. Powody autorskiej niechęci do spotkań bywają różne. Tadeusz Różewicz na przykład unikał spotkań, bo był przeciwnikiem „teatralizacji” literatury: „Chcę zwrócić uwagę, że wiersz żyje i może żyć bez swego autora, że nie ma potrzeby, aby wiersz jeździł razem ze swoim twórcą od miasta do miasta, od kraju do kraju, w celach nie tylko artystycznych, ale reklamowych i zarobkowych... Oczywiście autor może jeździć ze swoim utworem, i autor wtedy jest jakby na utrzymaniu swojego wiersza... ale wiersz w istocie nie potrzebuje swojego twórcy. Autor może umrzeć, zwariować albo stać się «ulubieńcem publiczności» (...), utwór napisany, gotowy, żyje życiem własnym. Związki tego utworu ze spodniami lub krawatem autora są bez znaczenia”[404]. Edward Stachura, zwłaszcza kiedy urósł o pierwsze książki, spotkania autorskie uczynił niemal stałym źródłem dochodów. Składały się na te w sumie niewielkie przychody, także honoraria za publikacje w prasie, zaliczki wydawnicze, stypendia, wadia i nagrody konkursowe... Również poker, choć jak to z hazardem bywa – niekiedy lokowany nie po stronie dochodów, tylko wydatków, a zdarzało się, że wydatków dużych. Nieregularny charakter wpływów, umiarkowane ich wielkości, a także – gdyby nasłać na Stachurę inspektora NIK – nie zawsze zdroworozsądkowo niezbędny i w najwłaściwszym czasie dokonany wydatek sprawiały, że Stachura często i niekiedy długo bywał na finansowym minusie. Uruchamiał wtedy licznych znajomych zamieszkałych na trasie kolejnej wędrówki i prosił o zorganizowanie mu spotkań autorskich. „Dobrze by było, gdybyś mógł załatwić przynajmniej jeszcze jeden wieczór w niedługim odstępie czasu od pierwszego wieczoru”[405]. „Może by Ci się udało załatwić mi ze dwa, trzy wieczory poezji lub prozy u Was”[406]. „A może byś załatwił z 1 spotkanie na koszta? Mógłbym śpiewać moje piosenki”[407]. „Może byś jeszcze co załatwił. Bo chudo z guldenami. Długa ruda kita wlokących się
za człowiekiem długów”[408]. Mirosław Derecki twierdzi, że w Lublinie pierwszy wieczór autorski poety odbył się w 1959 roku, a przypuszcza, że był to też w ogóle pierwszy tego typu, niejako oficjalny w roli pisarza, występ Stachury przed publicznością przybyłą specjalnie na tę okoliczność[409]. Z tym przybywaniem publiczności do dziś bywa różnie. A ponieważ organizatorom i wtedy zależało, żeby dobrze wypaść, sięgano niekiedy po niezawodne zasoby ludzkie do koszar i szkół. Drugim przejawem udanego spotkania z pisarzem były pytania zadawane przez publiczność. Spotkanie lubelskie anonsował „Sztandar Ludu”[410], wprawdzie na ostatniej stronie, ale za to w ramce, z dobrą ekspozycją: „Wieczór autorski Edwarda Stachury. Dnia 18 II o godz. 18.00 w lokalu klubu-kawiarni «Piwnica» na Starym Mieście odbędzie się wieczór autorski Edwarda Stachury. Młody poeta odczyta niedrukowane wiersze oraz fragmenty prozy poetyckiej. Klub zaprasza wszystkich chętnych do wzięcia udziału w wyżej wymienionym wieczorze”. Przybyli więc na „wyżej wymieniony” wieczór wszyscy chętni, a ponieważ organizatorzy przypuszczali, że wszystkich chętnych nie będzie w nadmiarze – zwekslowali do „Piwnicy” trasę zwiedzającej Stare Miasto wycieczki zdominowanej przez kombatantów i emerytowane nauczycielki. Relacjonował Derecki: „Dopóki jeszcze Stachura czytał swoje wiersze, wszystko szło gładko. Burza wybuchła dopiero wtedy, gdy zaczęła się – przewidziana «porządkiem dziennym»- dyskusja. Dość powiedzieć, że wywody dyskutantów, przyzwyczajonych dotąd głównie do odbioru utworów Marii Konopnickiej czy Teofila Lenartowicza, były druzgocące. Sted – do żywego dotknięty – przebił obecnych argumentem, iż jeśli w ogóle zniżył się on, Poeta, do poziomu obecnego na sali audytorium, to tylko ze względu na honorarium, które jest mu niezbędne dla zapłacenia za obiad i butelkę wina, i że dyskutować dalej nie ma zamiaru!”[411]. Już w tamtych czasach młodzi poeci nie mieli szczęścia do kombatantów i vice versa. Wtedy jeszcze kombatanci nie dzielili się na wyklętych i przeklętych, ale jedni i drudzy mieli młodym poetom za złe, że w swoich wierszach nie używają rymów i sensu oraz pomijają ważkie zagadnienie patriotyzmu. Doświadczył tego kiedyś we Wrocławiu przyjaciel (do czasu) Stachury, Ryszard Milczewski-Bruno, występując, jako bohater wieczoru, w Klubie Nauczyciela. Usłyszał od pana kombatanta sporo gorzkich słów. We Wszystko jest poezja Stachura bezradnie rozkłada ręce: „Na tym wieczorze spróbowałem i ja coś powiedzieć, ale ciężko stąd, gdzie się jest, wrócić nagle do szkolnej klasy, nawet w charakterze jeżeli nie nauczyciela, to wybijającego się ucznia”. Przy okazji notuje tam w zdumiewająco jak na niego publicystyczny sposób: „Nawet zakładając, że to prawda, że wszyscy wtedy walczyli, że nikt się nie dekował czy choćby trochę ociągał z poświęceniem życia, to przecież jedną sprawą jest zginąć dla ojczyzny w jej obronie w czasach wojny, a inną sprawą jest mądrze i dobrze pracować dla ojczyzny w czasach pokoju, pomnażając jej najszerzej pojętą materialną i duchową kulturę”. W czasach kiedy Stachura startował, narybek literacki gromadził się wokół redakcji czasopism, klubów studenckich, wydawnictw. Przynętą były tak zwane państwowe
pieniądze. Zwłaszcza organizacje młodzieżowe, dysponujące sporymi funduszami z ideologicznej puli, miały duże możliwości popularyzowania literackich pierwocin. Pod względem charakterologicznym młodzi adepci pióra nie różnili się zbytnio od starszych kolegów, zachwycali się głównie sobą, miano grafomana rozdawano szczodrze w myśl wypróbowanej zasady, że tym gwiazda jaśniejsza, im niebo ciemniejsze. Drogę na wąski szlak ku literackim szczytom zagradzał tłum chętnych i należało się przez tę ciżbę przebić. Główny obóz wspinaczkowy był oczywiście w Warszawie, którą Stachura za swych lubelskich czasów odwiedzał często i oczywiście nie w celach turystycznokrajoznawczych. Po jednym z pobytów informuje listownie Janusza Żernickiego: „Przyjechałem dzisiaj rano do Lublina z Warszawy. Byłem na wieczorze Śliwonika i Walleńczyka. Ubaw wysokiej klasy. Wielka kupa bredni i kretyństwa. Jesteśmy jednak już dość wysoko, Janusz, możesz mi wierzyć”[412]. Ta wiara niedługo będzie poddana konfrontacji z publicznością złożoną głównie z kolegów po piórze. Redakcja „Współczesności”, programowo zainteresowana także środowiskiem młodoliterackim, również w roku 1959 organizuje cykl spotkań z młodymi. Siódmego stycznia Żernicki, wobec którego zaradniejszy Stachura pełni w tej literackiej wspinaczce funkcję Szerpy, otrzymuje z Lublina wiadomość: „Pierwszy wieczór w tegorocznej serii wieczorów «Współczesności» będzie naszym”[413]. To informacyjny oksymoron, bo łączy w sobie radość i lęk. Tego samego dnia Stachura pisze list także do drugiego z przyjaciół, Mieczysława Czychowskiego: „Ale Was skurwysyny zniszczyli we «Współczesności». To skandal. Mamy w styczniu wieczór w Warszawie z Żernickim. Po Twoim wieczorze, który oglądałem, niczego sobie nie obiecuj z naszego”. Nie udało się jednoznacznie ustalić daty i miejsca pierwszego warszawskiego występu Stachury. Waldemar Szyngwelski twierdzi, że był to styczeń 1959 roku, najprawdopodobniej kawiarnia „Kamienne Schodki” na Rynku Starego Miasta[414]. Żernicki na tym spotkaniu czytał wiersze Stachury, a wiersze Żernickiego – Stefan Połom. Dariusz Pachocki[415], we wstępie do bloku korespondencji Stachury z Julianem Przybosiem, warszawskiemu występowi duetu Stachura-Żernicki przypisuje datę o rok wcześniejszą, inna też jest lokalizacja: „Dwa lata później, a był to rok 1958, autor Śrub prowadził wieczór autorski Żernickiego i Stachury w warszawskim Klubie Księgarza”[416]. Stachura nie wypełniał spotkań z publicznością efektownymi, lekkostrawnymi estradowymi kawałkami, zwłaszcza że na pierwszych wieczorach autorskich ograniczał się do wierszy, a i potem proza, ze względu na swoją rozlewność, długie, pełne meandrów zdania, do rangi wydarzeń podnoszone zwykłe czynności bohatera, też nie wywoływała wypieków u słuchaczy. Ponadto Stachura miał problemy z płynnym mówieniem, zacinał się, dlatego na spotkania dobierał sobie kogoś ze znajomych do roli lektora, a sam ograniczał aktywność do autoprezentacji, krótkiego komentarza i odpowiedzi na pytania. Za pytaniami na spotkaniach nie przepadał, bo wydawały mu się mało istotne, w większości – obraźliwie banalne. Dla osoby zacinającej się, a nawet jąkającej, śpiewanie ma ten niebywały walor, że wada wymowy w czasie tej czynności gdzieś się gubi, jakby przestawała istnieć. Dość
wcześnie Stachura do spotkań autorskich włączył śpiewanie piosenek z własnym gitarowym akompaniamentem. Akompaniament to trochę przyduże słowo na określenie tych kilku podstawowych chwytów na gitarowym gryfie. Pobrzdąkiwał już za wczesnych czasów lubelskich, podśpiewując w akademiku także repertuar Brassensa w oryginale. Śpiewaniu nie przydawał jeszcze wówczas dodatkowych wartości pogłębiających kontakt z odbiorcą, nie stanowiło ono wtedy elementu większej całości artystycznej nazwanej potem przez Krzysztofa Rutkowskiego poezją czynną. Takie śpiewanie dobiegało z wielu polskich akademików, słychać je było przy harcerskich ogniskach, na rajdach, wycieczkach, kameralnych imprezach okolicznościowych. Ale nie były to jeszcze piosenki autorstwa Stachury, tylko często anonimowy repertuar określany mianem biesiadnego. Na temat genezy sięgnięcia przez Stachurę po śpiew z własnym gitarowym akompaniamentem snuto różne domysły i spekulacje, które miały wykazać, że nie był to splot przypadków, a świadomy zamysł i element spójnego systemu artystycznego. Ale chyba nie od rzeczy będzie zauważyć, że obyczaj śpiewania z towarzyszeniem gitary mógł być również echem praktyk zaobserwowanych przez Stachurę we Francji, gdzie jako dzieciak słyszał nie tylko akordeon, ale także śpiew i gitarę jako nieodłączne elementy spotkań towarzyskich. Wiara w moc śpiewania wzrosła i nabrała sił w czasie pierwszej podróży do Meksyku. Śpiewania, grania, wydobywania melodyjnych dźwięków: różnymi sposobami, z różnych powodów i w różnych celach. Zanotował w dzienniku: „Ten facet w autobusie w nocy, który, kiedy dziecko zaczynało płakać, zaczynał gwizdać cicho jakąś dziwną melodię i dziecko przestawało płakać i zasypiało na powrót”. Następny zapisek jest po hiszpańsku: „El que canta – su mal espanta” („Ten, kto śpiewa, odstrasza od siebie zło”). Piosenka staje się coraz częstszym tematem dziennikowych zapisków. Piętnastego marca 1971: „Zacząłem pisać nową piosenkę”. Dwudziestego piątego marca 1971: „Termine la cancion. Salio muy buena” (Skończyłem piosenkę. Wyszła bardzo dobrze). Dwudziestego pierwszego kwietnia 1971, pod rysunkiem ilustrującym położenie gwiazdy polarnej pół godziny po północy – tekst piosenki zaczynającej się słowami: „Jak długo pisana mi jeszcze włóczęga?”. I wreszcie zapis wielekroć przywoływany w tekstach o Stachurze, z dwudziestego drugiego kwietnia 1971: „Na dworcu w Aleksandrowie Kuj. Czekam na pociąg do Torunia 15.26. Wypiłem małe piwo, palę papierosa. Chyba jednak już nie będę więcej pisał poezji. 14.55. Wjeżdża pociąg z Torunia do Włocławka. Tak siedząc na ławce na peronie, w słońcu, twarzą w twarz, dość jasno widzę to, co przeczuwałem od dawna, to, że wszelka poezja pisana jest poezją niekonkretną, abstrakcyjną. Poezją konkretną jest poezja niepisana, czyli poza napisanym wierszem, wszystko inne, całe życie, cały świat i wszechświat od początku do końca lub bez początku i końca. Coś mruczy, coś bełkoce przez sen półsiedzący, półleżący obok mnie na ławce zawiany facet. B ę d ę p i s a ł i k o m p o n o w a ł p i o s e n k i. Żeby było na życie: na chleb i wino” (wyróżnienie – M.B.).
Od pewnego czasu na spotkaniach, w części piosenkowej, nie improwizuje już, śpiewa utwory w ustalonej przez siebie kolejności, słuch literacki podpowiada mu, jak zadbać o dramaturgię także piosenkowej części występu. Już znacznie wcześniej, na długo przed postanowieniem poczynionym na dworcu kolejowym, piosenki w scenariuszu spotkań Stachury z czytelnikami przestały grać jedynie rolę wypełniacza. Odkrył bowiem dawno (i niekiedy się do tego nie tylko sam przed sobą przyznawał) terapeutyczne właściwości tej formy ekspresji, będącej niejako uzupełniającą kuracją samoleczenia pisaniem. Było to wyraźnie słychać w sposobie jego śpiewania, zwłaszcza niektórych piosenek, szczególnie tych przepełnionych wcale nieudawanym żalem i rozpaczą. Ponadto przytomnie zauważył dość szybko, że takie „śpiewane” spotkania można w umowie nazwać recitalem, a za recital stawka była znacznie większa. Z listu do Bogusława Żurakowskiego: „Napisałem do Janka Potiszila, żeby się z Tobą porozumiał w sprawie ewentualnego zorganizowania mi dwóch spotkań na te dwa dni: 6 i 7 XII. Ponieważ zamierzam prócz tekstów mówionych zaprezentować kilka tekstów śpiewanych, to rzecz można śmiało potraktować jako półrecitale i legalnie zażądać większego honorarium, to jest nie 800, a 1200”[417]. Cztery dni później, też listownie, uzgadniał szczegóły: „Posyłam Ci dwa kawałki nowej prozy, które wolałbym sam na spotkaniu nie czytać, bo dla mnie to męka, a dla Kogoś (może Ty byś odczytał) – to zwyczajna rzecz. Po odczytaniu tych kawałków jakaś ew. rozmowa, a w drugiej części ja i gitara zaśpiewalibyśmy trochę piosenek. Ponieważ te kawałki dzieją się w Meksyku, więc mogę zaśpiewać (po hiszpańsku) trochę piosenek meksykańskich właśnie i rzecz całą można nazwać «Spotkanie z Meksykiem», czy jak tam, nie wiem, wymyśl jakiś tytuł atrakcyjny dla Organizatorów”[418]. Obok bibliotek takimi pisarskimi przytułkami w latach literackich peregrynacji Stachury były wiejskie kluby i szkoły. Ale zdarzało mu się także występować w miejscach dość nietypowych. Pod koniec maja 1970 roku informuje Andrzeja Babińskiego, że wybiera się do Dębna Lubuskiego. Już nie na spotkanie autorskie, jako pisarz, ale „z recitalem piosenek meksykańskich. Wystąpię na dancingu w klubie «Pomerania». Muszę jeszcze nauczyć się żonglować”[419]. Widać tu kolejne, rzadkie i dziwne, jeśli posłużyć się „zdroworozsądkowymi” kryteriami, połączenie cech demonstrowane przez Stachurę. Z jednej strony bardzo poważne, całkowicie serio, nawet z pewnym naddatkiem misyjności traktowanie swojego pisarstwa, a z drugiej – wychodzenie do miejsc i środowisk, które nie tylko nie gwarantują odpowiedniej atmosfery i elementarnej powściągliwości w wyrażaniu negatywnych reakcji, ale nawet narażają przybysza na niemal pewną porażkę. Naiwność? Złudzenia wynikłe z nieznajomości polskich realiów? To ostatnie, co można Stachurze zarzucić. Więc odwaga? Ale odwaga ma przecież tylko wtedy wartość, kiedy polega na pokonywaniu strachu. Choćby strachu przed ośmieszeniem, odrzuceniem, wzgardą. Takim rodzajem odwagi dysponuje narrator we Wszystko jest poezja, a przynajmniej tak o sobie twierdzi: „Mogę powiedzieć: bałem się zawsze i bałem się wszystkiego. Mogę też
powiedzieć: bałem się zawsze i bałem się wszystkiego, ale przecież jednak niemniej szedłem w noc, w każdą noc, jeżeli tak trzeba było”. Nie noc, ale wczesny wieczór w Sopocie. Połowa roku 1976. Edward Stachura, pisarz w pełni literackiej sławy i czytelniczej popularności, z licznymi i cenionymi przez krytykę dokonaniami, decyduje się w modnej miejscowości wystąpić w dyskotece: nie w roli bohatera wieczoru, ale jako rodzaj supportu, bo w przerwie występów zespołu hardrockowego. Owszem, na występ przed dyskotekową publicznością nie idzie Stachura ze swą metafizyczną prozą czy filozoficznymi roztrząsaniami, ale jakich rozmiarów i jakiego rodowodu wiary trzeba, aby dopuszczać możliwość przebicia się przez dyskotekowy stereotyp, wymuszenia szczątkowej choćby uwagi i nawet tylko kurtuazyjnej cierpliwości tego audytorium? A może Stachura, tak jak jeden z narratorów jego prozy, motywację czerpał z głębokiej, nienaruszalnej nigdy i przez nikogo wiary w rozstrzygającą moc własnego przekonania o wartości tego, co robi, myśli, czuje, bo „To w końcu (i na początku) jest najlepsze: własne przekonanie”? (Wszystko jest poezja). Raczej należy wykluczyć, że trochę w tym wejściu w środek dyskoteki, czekającej na występ hardrockowej sławy i rozwalających uszy decybeli, było także chęci zaimponowania młodziutkiej Danucie Pawłowskiej, towarzyszącej poecie podczas tego nadmorskiego pobytu. On sam tak to zdarzenie zanotuje w dzienniku: „Występ w dyskotece «Non Stop» Sopot-Wyścigi. W przerwie występu grupy Test[420]. Jakoś wyszło. Straszliwa, przerażająca młodzieżówka. Śpiewałem: Dokąd idziesz? Do Słońca, Nie rozdziobią nas kruki i Już jest za późno, nie jest za późno. Nie wiemy, na czym podczas występu polegało i w czym się wyraziło to „jakoś wyszło” i czy audytorium, owa „przerażająca młodzieżówka”, była podobnego zdania. Po koncercie okazało się, że nie tylko aspekt wokalno-instrumentalny różni Stachurę i zespół, a niektóre punkty w repertuarze zainteresowań mają krańcowo odmienne: „Wróciłem do baraku, co obok, po kurtkę i futerał do gitary. Odpoczywający członkowie zespołu Test oglądali pisma pornograficzne. Podsunęli mi też do oglądania, ale podziękowałem i powiedziałem, że mnie to nie interesuje. I poszedłem”. Takim, chyba jednak już trochę nietypowym w latach siedemdziesiątych, miejscem do zabierania głosu przez pisarzy był zakład karny. Stachura i tam próbował trafić. Złożył stosowną propozycję zakładowi karnemu w Bydgoszczy-Fordonie, który do 1984 roku był miejscem odosobnienia wyłącznie dla pań[421]. W rozmowie telefonicznej zapytano najpierw Stachurę o stawkę. Telefony działały kiepsko, więc trzeba było krzyczeć do słuchawki. Stachura pełnym głosem podał zwyczajową stawkę dla członków Związku Literatów Polskich, ale zaznaczył, że jeśli są problemy z brakiem pieniędzy, a tę problematykę zna dość dobrze, to on w więziennej świetlicy zaśpiewa za darmo. – Dlaczego na darmo?! – mogła odkrzyknąć rozmówczyni. – Mamy bardzo szeroką paletę działań resocjalizacyjnych! – Nie na darmo, tylko za darmo! Bez pieniędzy zaśpiewam! – mógł zaoferować Stachura. I to był błąd, a nawet dwa naraz. Pierwszy, to ta bezpłatność usługi. Czyli facet musi mieć jakiś ukryty interes w odwiedzinach żeńskiego więzienia. Drugi – że będzie śpiewał
piosenki, a przecież prawdziwy pisarz, taki na przykład Adam Mickiewicz czy Janusz Przymanowski, autor poczytnej książki o służbach mundurowych, na podstawie której tu, w Bydgoszczy, kręcono kilka odcinków Czterech pancernych i psa, wcale nie słyną z osobistego śpiewu. „Powiedziano mi – opowiada Stachura we Wszystko jest poezja – żebym zadzwonił za dwie godziny, to ta pani, co ze mną rozmawiała, porozumie się w tej kwestii z naczelnikiem więzienia i da mi odpowiedź. Odpowiedź brzmiała, że w tym zakładzie karnym jest obostrzony rygor, że siedzą w nim recydywistki i że nie należy im się taka rozrywka. Poradzono mi poszukać więzienia o łagodniejszej formule”. Wyraźnie łagodniejszy rygor obowiązuje uwięzionych w „klatce literatury”. „Spotkanie zwane autorskie na Waryńskiego 7. Płonne okazały się znowu nadzieje, że będzie ktoś, z kimś potoczy się dialog jakiś. Nic. Młodzi adepci pisania trzymają się wąskiego kręgu literatury i nie chcą albo nie umieją wyjść z tej klatki” – zanotuje po grudziądzkim spotkaniu z kandydatami na pisarzy; zdecydował się na kolejną próbę mimo złych doświadczeń z literacką młodzieżą w Szczecinie, która w postaci dwóch poetów, w klubie artystycznym, głośno wyśmiała śpiew oferowany sali przez Stachurę. Znacznie więcej nadziei, ciekawości i zaufania, a nawet pewien rodzaj zazdrości budzili w nim tak zwani prości ludzie. Oczywiście nie wszyscy, ale uważał, że – wbrew wytworom inteligenckiego zadufkowstwa i stereotypom – łatwiej tu trafić na autentyk i sedno. Tego samego dnia, kiedy to przy pełnej sali klubu „13 Muz” w Szczecinie szyderczym śmiechem zrecenzowano jego śpiewanie w komfortowych warunkach, dał występ w szczecińskiej Fabryce Mechanizmów Samochodowych POLMO. Nie dla kadry kierowniczej i urzędników, nie w sali narad czy zakładowej stołówce. I zupełnie inne miał wrażenia po występie: „Warunki były raczej polowe. Chciałem powiedzieć: fabryczne. Śpiewałem bez mikrofonu, w przejściowym halu, stojąc na ławce, otoczony ciasno klasą robotniczą. Ale podobało mi się to wszystko. Zauważyłem, że i robotnikom się podobało, choć byli nieuprzedzeni” (Wszystko jest poezja). Nie tylko nieuprzedzeni, ale nawet zachwyceni Stachurą byli poznańscy uczestnicy czegoś na kształt festiwalu autora Siekierezady. Impreza nazywała się „Tydzień Edwarda Stachury”. Przebieg znam z drugiej, książkowej ręki. Pierwsza ręka należy oczywiście do organizatorów (czyli nieskalanego opozycyjnością Zrzeszenia Studentów Polskich) i aż boję się napisać, iż jednym z organizatorów był w 1976 roku Andrzej Zybertowicz, ten sławny dziś profesor socjologii, uważany – jak głosi Wikipedia – za twórcę i głównego teoretyka idei układu polityczno-biznesowego, autor wydanej w 1993 roku książki W uścisku tajnych służb. Upadek komunizmu i układ postnomenklaturowy, bo to by znaczyło, że będąc w stadium przedmagisterskim, profesor Zybertowicz propagował pisarza, który w swej twórczości nawet nie zauważył istnienia PRL-u. Poznańską imprezę ze Stachurą w roli głównej stanowiło pięć wieczorów. Pierwszego wieczoru w „Bratniaku” – Stachura śpiewał swoje piosenki. Podczas drugiego – proza i wiersze Stachury były „interpretowane w perspektywie koncepcji życia”. Wieczór trzeci, inny klub, Stachury śpiew z gitarą, także po hiszpańsku z meksykańskim repertuarem i – jak napisał Zybertowicz – „w klimacie wartości wyznawanych przez jego własne utwory”.
Dzień czwarty, znowu „Bratniak”, wieczór przekładu: „Analizowano problem, jak łączy się wybór tekstów przekładanych z wartościami afirmowanymi w jego pracach”. Finał, kulminację, czyli wieczór piąty, program imprezy anonsował następująco: „«Advocatus diaboli», czyli konfrontacja koncepcji życia E. Stachury z osiągnięciami «wiedzy konwencjonalnej» – «Stachura contra dr Gapik» (psycholog)”. Prozę i wiersze Stachury czytał mieszkający w Poznaniu aktor, prozaik i poeta Edmund Pietryk, z którym Stachura znał się od dawna i bywał u niego w gościnie. Nawet osobom zawodowo występującym publicznie zdarzają się gorsze dni, choć im łatwiej dyspozycję wykonawczą uniezależnić od własnego nastroju i samopoczucia. Stachura pewnie zgodziłby się z hipotezą, że śpiewający pisarz z reguły lepiej pisze, niż śpiewa, bo gdyby było odwrotnie, to po co pisać? Toteż na spotkaniach autorskich, poprzedzonych tylko pisarską sławą, śpiewanie Stachury nie zawsze, zwłaszcza na początku występu, czekała taryfa ulgowa. Zdarzało się, że czuł to, niekiedy bardzo wyraźnie, sam wykonawca. Znam to z autopsji. W1970 roku jako młody nauczyciel pracowałem w Grodkowie, miasteczku w województwie opolskim. Znałem ówczesny dorobek Edwarda Stachury i byłem pod dużym wrażeniem, ale tylko dla prozy. Dzwoni kiedyś z Opola mój przyjaciel Zbyszek Ruszel, znający się dobrze ze Stachurą: „Przyjeżdża Sted! Osobiście!”. I pyta, znając odpowiedź, czy bym nie pomógł w zorganizowania w Grodkowie spotkania. Stachura przyjechał do Grodkowa z Janem Potiszilem. Czekała na nich sala pełna urzędników, bo spotkanie zorganizowano w godzinach pracy. Pani bibliotekarka zagaiła i przedstawiła gości. Aktorska profesja Potiszila zrobiła wrażenie na paniach, które tu stanowiły zdecydowaną większość. Stachura mówił chyba z kwadrans, może kilka minut dłużej. Odnosiłem wrażenie, że – na samym początku – uwaga sali koncentrowała się głównie na tym, jak mówi, zwłaszcza na jego zacinaniu się i falującym tempie wypowiedzi. Stachura nawet najprostsze wypowiedzi, te na użytek codziennych kontaktów, budował tak, jeśli chodzi o sposób, że robił wrażenie człowieka, który zanim użyje kolejnego rzeczownika, czasownika, a zwłaszcza przymiotnika, zagląda do jakiejś ogromnej skrzyni z językowym dorobkiem Polaków, przebiera w słowach, podjęte ogląda z każdej strony i wybiera to, które będzie najlepiej służyło zadaniu postawionemu przed budowanym zdaniem. Optymiści oraz studenci w czasie egzaminu twierdzą, że każdy się zastanawia w czasie mówienia, tylko że u Stachury ta niechęć do brania słów pierwszych albo chociaż drugich z brzegu wynikała z jakiegoś wewnętrznego przymusu, od którego nie umiał czy nie chciał się uwolnić. I to kolejny u Stachury przejaw – jak by powiedział jakiś inżynier – rozrzutności energetycznej, bo przecież większość z nas na co dzień wyznaje zasadę, że to język ma nam służyć, a nie my językowi. Natomiast w momentach, kiedy uznawał, że szkoda męczyć głowę swoją i słuchacza, miał dwa ulubione multifunkcyjne określenia: „potęga” (na różne odcienie akceptacji) i „zagłada” (kiedy coś było nie tak, z rozpaczą włącznie).
Z wyraźną ulgą Stachura oddał głos przyjacielowi. Janek Potiszil, na co dzień zatrudniony w Opolu w teatrze lalkowym, zaczął z emfazą czytać fragmenty prozy o Michale Kątnym i jego bezsilnej rozpaczy, którą do Meksyku przywiodła jego zawiedziona miłość. To robiło wrażenie, panie zastygły. Potiszil skończył i zapowiedział piosenki, które wykona ten tu oto przybyły autor i kompozytor. A zacznie repertuarem hiszpańskim. Stachura kilka razy przejechał kostką po strunach, chyba sprawdzał strojenie i oswajał salę z gitarą. Potiszil, jako akompaniator, zrobił to samo na swoim sprzęcie. Stachura kilkakrotnym chrząknięciem sprawdził jeszcze gotowość swoich strun głosowych i zaczął śpiewać. Konsternacja to za duże słowo. Zdziwienie, połączone z lekkim zakłopotaniem. Po pierwsze, sala nie przywykła do tego, że pisarze śpiewają. Po drugie, tak zwane porządne śpiewanie, tak jak cała Polska, znaliśmy w Grodkowie z radia, a zamożniejsi – nawet z telewizorów. Śpiew Stachury bardzo od tego odstawał, nie te klimaty, zupełnie inna konwencja. Ważną, destrukcyjną rolę na tym spotkaniu odegrało zaskoczenie. Sporej części grodkowskich słuchaczy ten rodzaj amatorsko modulowanego głosu, wydobywanego z wyraźnym wysiłkiem, uruchomił pierwsze skojarzenie z jakimś imieninowym występem faceta, któremu koledzy w wojsku wmówili, że ma świetny głos i pięknie śpiewa, i on na każdych imieninach zbiera za to wyłącznie oklaski. Tam, wtedy, w Grodkowie (a chyba podobnie bywało i w innych miejscowościach), Stachurę spotkało zderzenie czołowe ze stereotypem, a z takiej kolizji zawsze stereotyp wychodzi górą. Po spotkaniu poszliśmy we trójkę na obiad do grodkowskiej „Bagateli”. Rozmawialiśmy także o występie, uciekałem w ogólniki. Chciałem, jako gospodarz, uregulować rachunek, zwłaszcza że nie był duży. Stachura zrobił stopujący gest dłonią. – Zarobiliśmy uczciwie – powiedział. Po strzemiennym udaliśmy się na przystanek autobusowy. Okazało się, że tego samego dnia co w Grodkowie, tylko wieczorem, Stachura wystąpił także w Opolu, w Klubie Związków Twórczych, czyli miejscu przywykłym przecież do dziwnych występów, zwłaszcza z niezmiennym około każdej północy repertuarem stałych bywalców. W miejscowej gazecie recenzentka teatralna Romana Konieczna tak opisała ten opolski występ: „KZT zaprosił swoich bywalców na recital poetycko-muzyczny Edwarda Stachury. Nazwisko ludziom interesującym się najnowszą literaturą polską znane – sala Klubu była więc pełna. Młody autor mówił w pierwszej części programu swoje wiersze i choć recytacja wiele pozostawiała do życzenia, publiczność słuchała ich z uwagą. Następnie autor sięgnął po gitarę i przystąpił do wykonywania części wokalno-muzycznej, uprzedzając z góry, że «nie jest ani wielkim grajkiem, ani dobrym śpiewakiem». I rzeczywiście: jedynym argumentem, jaki p. Stachura miał na usprawiedliwienie swoich produkcji artystycznych, było otrzymane za nie honorarium, co zresztą sam podkreślał z rozbrajającą szczerością. Rozumiemy, że pisarz też człowiek i musi w jakiś sposób zarabiać na życie. Czy koniecznie jednak musi w tym celu robić to, czego nie umie, wystawiając na próbę cierpliwości publiczność i karcąc ją na dodatek za brak należytego
skupienia w czasie jego popisów?”[422]. Stachura twierdził, że nie lubi spotkań autorskich, ale też źle mu się żyje samym powietrzem. Więc zanim kolejna porcja wierszy czy prozy dorobiła się książkowych okładek, ruszał na spotkania i chował się podczas nich za ten swój stały wybieg z samokrytyką wyprzedzającą grymasy widowni. A dość bezczelną argumentację, że przecież musi za coś żyć, łagodził dziecięcą wprost szczerością. Przed publicznością się tłumaczył, natomiast wobec kolegów – usprawiedliwiał: „Czy nie widzisz zatem więc jakiegoś jednego czy dwóch moich wieczorów w mieście Lublinie? Wiesz dobrze, że nie lubię tych imprez i jeśli się zgadzam na to, to coś w tym musi być. Przyczyna”[423]. Ale już za dwa miesiące, w liście do tego samego adresata, odrzuca, jako zbyt kłopotliwą czasowo i jałową treściowo, propozycję odbycia serii spotkań autorskich organizowanych po wsiach i małych miasteczkach przez Korespondencyjny Klub Młodych Pisarzy[424]: „Dlatego też odpowiadam Ci spokojnie, że jeśli chodzi o wieczory KKM-u w terenie, to tego nie załatwiaj, bo ja do tego się nie nadaję. Wieczór lub dwa w Lublinie, owszem, ale jeździć po miejscowościach i powtarzać historię – to nie”[425]. Także na zagranicznych szlakach bywało, że wyłaniała się okazja lub potrzeba, a niekiedy obie razem, aby się spotkać z publicznością. Stachura władał dobrze francuskim, nieźle znał hiszpański, od jakiegoś czasu zaczął się poduczać angielskiego, rosyjski czekał w kolejce („Trzeba będzie się podciągnąć w rosyjskim. Co za wspaniały język” – zapisał w dzienniku). Jednak do publicznych wystąpień potrzebny był Stachurze tłumacz. Ale zdarzało się i tak, że to on był tłumaczem. Kiedy Charles Aznavour podczas pobytu w Polsce miał, oprócz występu w Sali Kongresowej, konferencję prasową w bocznej salce Hotelu Europejskiego, a potem gościł w „Hybrydach” – Stachura dostał rolę tłumacza i jeśli się w pracy translatorskiej zacinał, to nie przez kłopoty z francuskim. Do słuchania piosenek władanie językiem ich tekstu jest, oczywiście, wskazane, ale nie niezbędne. Przy piosence, wiadomo, wystarczy trochę serca i wykonawca też z sercem; śpiew znacznie łatwiej, a przede wszystkim błyskawicznie tam dociera, omijając labirynty rozumu. Mojemu pokoleniu ucho przyrastało do Pioniera[426] na częstotliwości z Radiem Luksemburg[427] nie dla złotoustego po angielsku konferansjera, tylko z powodu nadawanych tam piosenek. Nic więc dziwnego, że Stachura za granicami, chętniej niż mówieniem o poezji, próbował nawiązywać łączność piosenkami. Niekiedy, jak to on, nie bacząc na scenerię, brak mikrofonu czy reflektorów. Podczas pierwszej skandynawskiej wyprawy odcinek Stavanger-Bergen pokonuje Stachura wodolotem. Pobyt w Norwegii miał niejako oficjalny charakter, bo w ramach polsko-norweskiej wymiany kulturalnej, więc na wysiadającego Stachurę na nabrzeżu czekały nie tylko mewy. Ujęła go zwłaszcza obecność Zinken Hopp, wspaniałej – jak zapisze w dzienniku – starszej pani, autorki tłumaczonej na wiele języków (także polski) Zaczarowanej kredy. Obiad w hotelu Orion, zwiedzanie zachwycającego Bergen, kolacja w innym hotelu. Na stół wjechał kotlet z renifera. Stachurze smakowało, mięso renifera jest
podobne „do sarny, ale lepsze, delikatniejsze”, ocenił ze znawstwem znamionującym kontakt z dziczyzną nie tylko na łonie natury. W lokalu prezentował się tego wieczoru młody człowiek: czytał wiersze, akompaniując sobie na gitarze, śpiewał wesołe ballady szkockie i irlandzkie, potem coś Boba Dylana. Poinformowano konsumentów, że jest na sali także wybitny polski pisarz, poeta i bard Edward Stachura. „Właściciel lokalu spytał, czy nie mógłbym coś zaśpiewać. Zaśpiewałem: Balladę dla Potęgowej, Urodziny i mex. La mujer Latina. I odłożyłem gitarę. Trubadur przyniósł mi do stolika piwo w kuflu z gestem wyrażającym, jak się wydaje, uznanie” (Dzienniki). Za drugim pobytem w Skandynawii, już za prywatne pieniądze, Stachura nie szedł na żywioł, wczuł się w rolę własnego impresario i poczynił stosowne przygotowania. Rok wcześniej poznał w Oslo sporo osób nie tylko ze środowiska artystycznego, między innymi małżeństwo Skreibergów: Nilsa, inżyniera stoczniowego (znał francuski) i jego żonę, dziennikarkę Janinę Januszewską-Skreiberg, a także Ole Michaela Selberga – pracownika tamtejszego uniwersytetu, polonistę, znawcę literatury polskiej, poliglotę. Dwa tygodnie przed drugą podróżą wysyła równocześnie, 28 kwietnia 1973 roku, listy do norweskich znajomych. Z listu do Janiny Januszewskiej-Skreiberg wynika, że to ona „załatwiała” ewentualny występ w Oslo. Stachura lojalnie ją uprzedzał: „Nie wiem, co Ty tam Janino załatwiłaś za «chałtury», jak ty to nazywasz. Ja nie jestem ani wielkim gitarowym grajkiem, ani śpiewakiem. Cała siła moich piosenek leży w tekstach. Ale te są po polsku. Żeby to miało jakikolwiek sens, to rzecz można przeprowadzić tylko w taki sposób, że ktoś wychodzi, mówi mój tekst po norwesku, a ja go potem śpiewam”[428]. Pani Janina, krótko znająca Stachurę, być może nie zauważyła eleganckiego grymasu w tym dystansowaniu się wobec słowa „chałtura” („jak ty to nazywasz”); do chałturzenia miał Stachura stosunek pogardliwy, a już jakiekolwiek – niemające tu przecież żadnego waloru oceniającego, a tylko ujawniające językowy nawyk – kojarzenie chałtury z jego występami, musiało poetę mocno dotknąć. Do Ole Selberga ma prośbę: „Chodziłoby o przełożenie na norweski kilku tekstów, które, myślę, można by również wydrukować w jakimś piśmie (...). W czyje godniejsze ręce mógłbym te teksty powierzyć?”. Występ (w duecie, bo z Ole Selbergiem) miał miejsce 1 czerwca 1973 roku w popularnym wtedy klubie jazzowym „Club 7”. Relację, czerpiąc wiedzę z pierwszej ręki, przekazał nam narrator Stachury, a nie on sam, bo we Wszystko jest poezja: „Najpierw wychodził na podium Selberg i czytał swój norweski przekład piosenki, po czym ja zajmowałem jego miejsce i śpiewałem piosenkę po polsku, grając na gitarze. I tak przedstawiliśmy jedenaście piosenek tym sposobem deklamacyjno-śpiewającym. Co do mnie, niesporo mi się śpiewało, bo po pierwsze ciężko mi się śpiewa w ogóle, w ogólnej roztargnionej atmosferze, po drugie ciężko się śpiewa w języku, którego nie rozumieją słuchacze (choć Selberg pięknie postarał się o to, żeby wiedziano, o czym śpiewam), po trzecie musiał mój mizerny głos (bez mikrofonu) pojedynkować się z rozgłośnym big-beatem (i całą jego elektryczną aparaturą), który dwie sale dalej
wstrząsał posadami podziemnej budowli, gdzie się znajdowaliśmy. Gitary miałem dwie: moją dwunastkę, której ze zdenerwowania i z tremy (objawiającej się drżeniem palców i klekotaniem kolan) nie potrafiłem dobrze nastroić, i pożyczoną od Nilsa szóstkę: dobre pudło, tylko trochę nieszczęśliwe, bo pęknięte. W moich oczach i uszach to śpiewanie wypadło tak na trójkę z plusem, ale publiczność wystawiła mi, zdaje się, lepszą notę, jeśli wolno tak sądzić po przedłużających się oklaskach”. Stachura nie protestował przeciwko nagrywaniu jego spotkań, zresztą nie zawsze pytano o zgodę. Występując publicznie, nie starał się przypodobać widowni. Nawet kiedy spostrzegł i odczuł, że sala głuchawa, nie sięgał po wypróbowany chwyt i nie zaczynał słynnego i popularnego do dziś: „W tym gronie możemy sobie szczerze powiedzieć...”. Zawsze robił swoje. Robił więc swoje także podczas zagranicznych spotkań. Odwiedzając Francję, kraj pierwszych lat dzieciństwa, zdarzyło mu się w Paryżu wystąpić w licznym gronie osób rozumiejących po polsku. Akompaniował sobie na pożyczonej, znakomitej, dobrze nastrojonej gitarze hiszpańskiej. Wprawdzie, jak sam ocenia, na początku szło mu jak zwykle niesporo, ale szybko się rozgrzał, głos tego wieczoru brzmiał czysto, donośnie. „I pomimo to jeszcze raz się przekonałem, że to nie tylko ode mnie zależy, od mojej zwanej dyspozycji, lecz w równym stopniu, albo i większym, od tych, co słuchają. Tego wieczoru czułem dobitnie, że piosenki wpadają co raz na jakieś twarde ściany, tłukąc się o nie, obijając albo wprost rozpłaszczając się na tych ścianach jak kuleczki plasteliny. Nie przedarły się piosenki tego wieczoru przez mury labiryntów” (Wszystko jest poezja). Dalszą część pospotkaniowej paryskiej refleksji narrator poświęca katalogowaniu przyczyn, które – jego zdaniem – takie prawdziwe porozumienie utrudniają, a w gruncie rzeczy uniemożliwiają: zła wola, brak otwartości, szczerości i powagi, małostkowe uprzedzenia, „senność myśli i lenistwo ciała”. To także dlatego ludzie, stojąc niekiedy ze sobą nawet twarzą w twarz, nie potrafią się prawdziwie spotkać. Listę przyczyn zamyka, choć z rolą pierwszoplanową, brak „tego straszliwego i cudownego napięcia w każdej zawsze i wszędzie sekundzie. O, to ostatnie jest bardzo trudne. Najtrudniejsze”. Mniej cudowne, bo zwykłe, wynikające ze stresu napięcie musiało towarzyszyć Stachurze podczas każdego spotkania z czytelnikami, nawet kiedy wśród publiczności przeważali wielbiciele i nie czuł biernego oporu, który trudno przełamać. Mówił wolno, nie wyzbył się gwarowego zmiękczania i zamiast gęby, którą nostalgia wykrzywia w Piosence dla Rafała Urbana, zawsze u Stachury słychać było „giembe”. Do wady artykulacyjnej, nie zawsze jednakowo intensywnie dokuczającej, zdążył się przyzwyczaić, a wzrost psychicznych kosztów występu wynikał u niego w znacznej mierze z innej wady (lub zalety): nie umiał wykonywać zadań na pół gwizdka, nawet rutynowe czynności traktował jak robotę prototypową; kiedy – mówiąc obrazowo – wystarczał skok z miejsca, bo minimum kwalifikacyjne na taki łatwo uzyskany wynik pozwalało, Stachura zawsze brał długi, zużywający energię rozbieg; każde eliminacje traktował jak finał, dziwił się i trochę pogardzał oszczędzającymi siły. Był perfekcjonistą, a to, jak twierdzą specjaliści, jedna z kuzynek pychy. „Jasne, że uważam własne moje zdanie i własne moje
sumienie za pierwsze. Mówię to otwarcie. Nie jest to pycha i nieskromność. Byłem kiedyś pyszny chłopak, to znaczy z pychą wybujałą jak powój czy bluszcz, ale to było bardzo dawno” – napisze w jednym z listów[429].
Czerwona nitka Drugiego stycznia 1976 roku zanotował w dzienniku: „W m o i m ś w i e c i e pięknie pracowałem kilka dni” (podkr. – M.B.). W naszym świecie Stachura też dość długo przebywał, w różnych jego obszarach. W naszym, czyli tym, od którego najpierw powoli, a potem mocno przyśpieszając, zacznie się oddalać, aż do tragicznego końca. Gdyby ktoś chciał przewędrować po jego szlakach, to niechybnie trafi i na Górny Śląsk, prawie wcale w tekstach o Stachurze nieobecny. Część śląskich śladów, poodciskanych w pamięci osób, z którymi, jak to on mówił, można się zabliźnić, zatarta już bezpowrotnie, można nawet powiedzieć: zrównana z ziemią. Świętej pamięci Andrzej Pawłowski[430] to tylko jeden przykład. Andrzej, ambasador Stachury w Katowicach na Mariackiej, jego wypróbowany przyjaciel. Kto może, niech żyje – mawiał Stachura. Henryk Waniek[431] o Stachurze: „Ale jak tu wywołać tego ducha, który z upływem lat zmienia się coraz bardziej w zadrukowany papier? Ducha kogoś, kto dla mnie duchem był jeszcze za życia. Nasza znajomość była intensywna i krótka. Odbyliśmy kilka żarliwych rozmów. Jego twórczość znałem wyrywkowo”[432]. Piosenkami Stachury Waniek nie był zachwycony. Kiedy na Brynowie (dzielnica Katowic) słuchał przywiezionych przez Ryszarda Krynickiego taśm z nagranym Stachurą, przeszkadzały mu ten zaszlochany śpiew i kiepski akompaniament. A może jeszcze coś, z czego wtedy nie zdawał sobie sprawy? „Może wyczułem, że jest to poezja klęski?”. Waniek i Stachura w tamtym czasie wiedzieli o sobie i swojej twórczości tyle, ile trzeba, aby się nawzajem sobą zaciekawić. Waniek pamięta, że którejś listopadowej soboty 1975 roku Stachura zatelefonował do niego z Bytomia, gdzie gościł u Keyhów i Lisów. „Zachęcał, abym czym prędzej do nich dołączył. Było to niemożliwe, bo nazajutrz wcześnie wyjeżdżałem do Warszawy, gdzie już mieszkałem jedną nogą”. Stachurze zależało na zawarciu osobistej znajomości z Henrykiem Wańkiem, bo wciąż nie ustawał w wyszukaniu alchemików. „Na pewno znacie Henryka Wańkę [powinno być: Wańka – M. B]. Chętnie bym go poznał” – pisał w liście do swych śląskich znajomych, Marii i Andrzeja Keyhów[433]. Waniek w tamtych czasach jeszcze nie był tak aktywny pisarsko, rozgłos zyskiwał jako malarz surrealista. Stachura musiał na niego trafić, bo też go wciągały ezoteryka, filozofia i religia Dalekiego Wschodu. Waniek: „Nasze drogi krzyżowały się wielokrotnie. I bezskutecznie”. Widzieli się chyba tylko raz, a i tego warszawski katowiczanin nie jest pewien. Kilkakrotnie natomiast rozmawiali długo przez telefon. Waniek w starym kalendarzyku, pod
datą 17 grudnia 1975 roku, ma notatkę, że Stachura „skądś telefonował (z Olsztyna?) i długo rozmawialiśmy o buddyzmie oraz reinkarnacji. Znając siebie wiem, że przy takich tematach wiję się jak piskorz, w obronie przed banałem. Złożyliśmy sobie życzenia i przełożyliśmy spotkanie na początek nowego roku”. Do spotkania nie doszło. A tego 17 grudnia 1975 roku Stachura telefonował do Wańka nie z Olsztyna, tylko z warszawskiego hotelu Bristol, przygarnięty przez ekipę filmową, z którą Andrzej Wajda przygotowywał ponad godzinny film zatytułowany Umarła klasa. Seans Tadeusza Kantora. Stachura nocował w pokoju 401. Zanotował w dzienniku: „Jestem sam, bo filmowcy pojechali na zdjęcia nocne. Pracowałem do północy. Potem, po długiej przerwie, gimnastykowałem ciało przez całą godz”. Zahaczając o Katowice, Stachura nie mógł ominąć redakcji „Poglądów” i rozmowy z Tadeuszem Kijonką[434] z którym znali się od dość dawna. Redakcja „Poglądów” mieściła się bodaj na siódmym piętrze gmachu prasowego przy ulicy Młyńskiej 1. Po jednej z wizyt Stachura notuje w dzienniku: „Przepiękny wieczór na ul. Młyńskiej i na ulicach Katowic obsypywanych drobnym śniegiem”. Feliks Netz[435] osobiście poznał się ze Stachurą w Budapeszcie, w tamtejszym Ośrodku Kultury Polskiej. Ukazało się właśnie wtedy węgierskie tłumaczenie Siekierezady, autor budził wśród Węgrów spore zainteresowanie, na kiermaszu sprzedał prawie pięćdziesiąt egzemplarzy, tłumacz Istvan Kovacs serdecznie opiekował się Polakiem. Ale to już nie był ten promienny, niezniszczalny Sted. Feliks Netz przywołuje jeden z dwu węgierskich pobytów autora Siekierezady: „Na spotkaniu przeważali Węgrzy, studenci polonistyki. Znali jego utwory, to był ich autor! Chcieli dowiedzieć się odeń wiele rzeczy, pytali, ale on nie był gadatliwy, odpowiadał monosylabami. Za to zaśpiewał im kilka swoich piosenek. Był na tym spotkaniu, ale jakby go nie było. Po spotkaniu pogadaliśmy dłużej, na koniec powiedział: – Pozdrów Tadka Kijonkę i do zobaczenia w Katowicach. Uśmiechnął się pięknie, przewiesił przez ramię gitarę i odszedł”[436]. Wiele spotkań autorskich Stachury miało swe dalsze ciągi w prywatnych mieszkaniach. Zapraszającym był najczęściej znajomy, który pośredniczył w organizowaniu płatnego występu w klubie, szkole, bibliotece czy domu kultury, albo gospodarz spotkania, jeśli miał taką ochotę i warunki. Jedno ze spotkaniowych zagłębi to Dolny Śląsk, szczególnie Kłodzko, gdzie Stachura był postacią znaną i mógł tu liczyć nie tylko na dobrą frekwencję, ale także na dwójkę tutejszych poetów: Jana Kulkę[437] i Bogusława Michnika[438], z którymi listownie uzgadniał logistykę pobytu. „Boguś, zobaczymy się niedługo, bo za dwa tygodnie. Będę w Kłodzku 2 lub 3 lutego. Napisz słówko, czy będziecie w domu w tym zwanym czasie i czy będzie wolny pokój, dziecinny, w którym elegancko spałem pewnej nocy, a raczej pewnego poranka”[439]. Jedno z kłodzkich spotkań odbyło się w tamtejszym Biurze Wystaw Artystycznych. „Bardzo się udało. Spanie u Bogusława Michnika. Swój człowiek” – zapisał Stachura w dzienniku. Takich „swoich ludzi” miał Stachura w całej Polsce. Między innymi w Bytomiu, w osobach Marii i Andrzeja Keyhów.
Ona – nauczycielka w szkole baletowej, on – pracownik bytomskiej Miejskiej Biblioteki Publicznej. Sami byli zauroczeni prozą Stachury i zaintrygowani autorem, a i znajomi od pewnego czasu naciskali Andrzeja: zaproścież wreszcie tego Stachurę do biblioteki. Spotkanie zorganizowano pod koniec 1975 roku, w okolicach Barbórki. Po spotkaniu Keyhowie zaprosili Stachurę na nocleg do domu, bo miejsc w hotelu nie było. Rozmowa przy smacznej kolacji, następny kieliszeczek, gitara, z którą Stachura się nie rozstawał. Ściany obszernego, przedwojennego mieszkania (zajmowanego w tamtych latach także przez dwoje artystów plastyków – matkę Andrzeja, Annę, i jej męża, Zygmunta Lisa) zapełnione książkami i obrazami różnych autorów. Obrazy autorstwa pani domu są wykonywane techniką polegającą na wyszywaniu na podkładzie z aksamitu: misterna robota, żadne tam szablony zapełniane włóczkowymi krzyżykami. Te obrazy spod igły to dla pani Marii rodzaj wyszywanego pamiętnika utrwalającego nastroje, zdarzenia, marzenia, sny. Niekiedy gotowe już prace po pewnym czasie i z różnych przyczyn dostawały „doszywkę”. Tak było z czarodziejską łąką, darzoną przez autorkę szczególnym sentymentem. Wisiała sobie ta łąka spokojnie, aż tu pani Maria spostrzegła, że tym od niedawna przez nią zaczytywanym książkom Edwarda Stachury nie przeszkadza odłożenie ich na regał, dalej się czytają, nawet kiedy zamyka oczy. I wtedy postanowiła dohaftować u dołu łąki sylwetkę mężczyzny w takiej, jak chadzał Stachura, kurtce douglasówce, z szyją opatuloną długim, białym szalikiem. Stachura długo stał przed tą łąką, jakby przypominał sobie nazwy wszystkich wymyślonych przez artystkę roślin, a potem powiedział do pani Marii: – Na jawie w każdym szaliku mam czerwoną nitkę. Kiedy w 2013 roku Maria Keyha opowiada mi o tych odwiedzinach Stachury z lat siedemdziesiątych i czerwonej nitce, pierwsza myśl jest automatyczna: czerwona nitka na białym szaliku to przecież barwy narodowe. Ale dowiaduję się, że nitka była jednak w intencji prywatnej: Stachura, który z szalikami nie rozstawał się nawet latem, do każdego swego prawdziwego szalika, bez względu na jego kolor, wszywał własnoręcznie kawałek takiej właśnie nitki, wyłącznie czerwonej, aby go strzegła przed złymi mocami. Musiała koniecznie być czerwona, bo tylko taki kolor dawał nitce czarodziejską siłę. Szalik, ulubiony detal stroju Stachury. Tylko podczas srogich zim opatulał się nim starannie, a jakby dla równowagi, ale nieracjonalnej – której przejawów w jego biografii jest sporo – czapki często nie nakładał nawet w siarczysty mróz. W umiarkowanych porach roku nosił szalik trochę tak, jakby to był mocno rozluźniony krawat, choć o krawatach, a ściślej: o ich użytkownikach, wyrażał się z dystansem. „Buty, ach, buty dawno nie były pastowane. Wysmarowaliśmy je więc grubo pastą i nawet szmatką wypucowaliśmy je ładnie na glanc. Wokół szyi natomiast zarzuciliśmy zawadiacko szaliki” – kończy Całą jaskrawość. Niektórzy, gdy żył, żartowali, że chyba sypia także w szaliku, a inni, kiedy życie sobie odebrał, kiwali ze smutkiem głową: nosił te szaliczki tak jak jakąś ozdobną pętlę, z którą od dawna oswajał szyję. Motyw szalika (temu z czarodziejskiej łąki pani Maria dohaftowała oczywiście
czerwoną niteczkę) pojawia się w jednym z kolejnych listów do Keyhów, jest nawiązaniem do otrzymanego z Bytomia rysunku: „Na rysuneczku najbardziej podobał mi się szalik. Bardzo długodługi, ale kłopot w tym, że wszędzie trzeba by targać za sobą pazia czy jakieś inne pacholę, który by, czy które by ten szal dzierżyło jak welon panny młodej. Kiedyś we Francji, dziecięciem będąc, trzymałem welon pewnej panny na jej ślubie i tak się przejąłem swoją rolą, że łaziłem za nią wszędzie i nie chciałem go puścić. Muszę wziąć Matkę na spytki, żeby mi opowiedziała dokładnie, jak to było, jeżeli będzie pamiętać”[440]. Okazało się podczas tej wizyty w Bytomiu, że teść pani Marii, profesor Zygmunt Lis[441] i Stachura mają wspólnego znajomego: to mieszkający w Toruniu malarz Bogdan Kraśniewski[442]. Po jednej z wystaw prac Kraśniewskiego Stachura zanotował w dzienniku: „Coś mi się w tym podoba, co robi Bogdan. Duża autentyczna groza z tego bije”. Za autentyzm artystycznie przetworzonej grozy cenę płaci niekiedy nie tylko nabywca obrazu. W jednym z listów do Keyhów Stachura poprosi o pomoc: „Jadąc wolniutko z samej północy na same południe zatrzymałem się m.in. w Toruniu, gdzie widziałem się z Bogdanem Kraśniewskim i opowiedziałem Mu moje zachwycające odwiedziny w domu Państwa. I tak dalej. Ale rzecz nie w tym. Otóż Kraśniewski przeżywa ostry tzw. kryzys i gdyby Pan Zygmunt napisał do niego kilka słów, to na pewno by to Bogdanowi nie zaszkodziło. Myślę oczywiście, że by pomogło”. Andrzej Keyha podejmuje się pośrednictwa w zorganizowaniu Stachurze kolejnego śląskiego spotkania, tym razem w obrosłym później legendą studenckim klubie „Kocynder”[443] w Chorzowie. Na tym spotkaniu poznali wreszcie Stachurę, nękający Keyhów telefonami o termin wizyty pisarza, dwaj studenci medycyny: Jerzy Derkacz i Zbigniew Zyska. W listach Stachury do Bytomia będą i dla nich słane pozdrowienia. Tych listów, nigdzie dotąd niepublikowanych, jest kilkanaście. Dokładnej liczby nie jestem w stanie podać, bo obszerne mieszkanie Keyhów w przedwojennej kamienicy, jak większość mieszkań ludzi z branży artystycznej, jest z gatunku tych, w których inwentaryzacja zawartości trwałaby ze sto lat, a może i dłużej, bo przy niektórych przedmiotach inwentaryzator trwoniłby czas na ochłonięcie z zachwytu. A w listach, jak w życiu pozapapierowym, najróżniejsze sprawy: wrażenia Stachury na temat pożyczanych od Keyhów kolejnych części sagi o Muminkach, podniebne wyprawy w przestworza zamyśleń i refleksji, a niżej, przelatujący przez głowę huk roboty i warkot prozaicznych kłopotów: „Teraz myślę, to znaczy pomyślało mi się niedawno, czy wyprodukowanie pojęć: życia i śmierci, i krańcowe przeciwstawienie sobie tych pojęć – nie odwiodło nas być może od innej drogi: nie-tak-tragicznej. Nie wiem”[444]. Kochani i Ty, Anna-Lauro Dzięgo[445], Dziękuję za życzenia noworoczne i ja Wam najlepsze i dalekowzroczne. Dodało mi odwagi powtórzenie oferty naprawienia dżinsów i zrobiłem paczkę i wysłałem do tego jeszcze koszulę, którą nabyłem kiedyś w Oslo za całe 120
koron, czyli za połowę sumy zarobionej za występ w «Club 7». Ona – koszula ma przetarte rękawy na łokciach i gdyby było możliwe naszycie jakichś owalnych łat, to bardzo bym się cieszył. Przeczytałem Opowiadania z doliny Muminków i jeszcze więcej byłem zachwycony niż Zimą Muminków. Wstrząsający są Haftinatowie [powinno być: Hatifnatowie – M.B.], co to nigdy nie śpią, nic nie mówią, ciągle patrzą w horyzont i tańczą pod muzykę piorunów. A Włóczykij, kiedy układa nową piosenkę, no to zupełnie, zupełnie, jak taki jeden facet, znany Wam nieco i mnie znany nieco więcej. Zdziwił mnie też «niejaki Edward», który zdobywa I nagrodę za tłuczenie porcelany (historia o starym Paszczaku, który przecina bilety wstępu do cyrku i czeka na emeryturę)[446]. W niektórych wyprawach po Polsce towarzyszył Stachurze Janusz Anderman. Umawia się z nim na dworcu PKP w Katowicach, a o planach informuje listem z 15 października 1976 roku: „Stamtąd skoczymy tu i tam, a potem do Państwa Keyhów i Zygmunta Lisa do Bytomia (adres Ci dałem; tel. (...) jeden jest do domu, drugi do Biblioteki, gdzie pracuje Andrzej Keyha – tłumacz tekstów Dylana, nie wiem, który jest który)”[447]. Kolejna wizyta Stachury u Keyhów, jej ślad w dzienniku pisarza: „W Bytomiu rozmawiamy. Trochę pijemy. Przez pół godziny byłem pijany (nie spałem całą noc i nie jadłem dużo). Potem mi przeszło. Rozmowa jak zwykle u Keyhów, bardzo ciekawa. Mówiłem niedużo. Więcej słuchałem. Spałem potem 12 godzin”. Po następnej wizycie ślad w dzienniku jest niepokojąco głęboki, zostawiony przez coś ciężkiego: „Afera w Bytomiu”. – Dawna sprawa, proszę nie podawać nazwisk – mówi pani Maria, opowiadając mi przebieg zdarzenia. Otóż podczas tamtej feralnej wizyty kolega towarzyszący Stachurze, też pisarz, uparł się nakłonić przyjaciela Keyhów do picia. A ten ciągle nie i nie. Pogarszającą się dykcją namawiał coraz głośniej, był uparty, także w przyśpieszaniu tempa konsumpcji, a przyszedł już w stanie wskazującym. I jak to z przynapitym bywa – nawet sen nie jest takiemu w stanie zatkać ust. W końcu natręt sięgnął po epitety z prozy Himilsbacha, niepijący odpowiedział w podobnie wytwornej poetyce. Wyrwany z drzemki Stachura, który tam był, ale jakby niecałkowicie, poproszony przez gospodynię o pomoc – niewiele mógł i potrafił zdziałać. Bardzo to potem Stachurę męczyło. Choć list z przeprosinami ma w pewnym momencie dość dziwną, ale chyba popularną argumentację, z której wynika, że jedno z praw życiowych brzmi: trzeźwemu zawsze biada. Kochani, tak mi przykro. I nie mam żalu do nikogo, tylko do siebie niebogo. Że nie potrafiłem opanować tak prostej w końcu sytuacji. Ale czy można zrobić coś mądrego, kiedy się ma w czubie. Wódka jest mądra bardzo krótko, potem beznadziejnie głupia. Wiem o tym bardzo dobrze od dawna i dlatego bardzo
rzadko teraz piję. Tylko w dobrej kompanii, wśród przyjaciół. U was na przykład. Nie ulega wątpliwości, że panowie A. i L. nie przypadli sobie do gustu, nie zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Mówiłaś mi, Mańka, w przedpokoju, że pan A. był agresywny wobec pana L., ale to już do mnie nie docierało. Usłyszałem Twoje słowa długo potem, nazajutrz wieczorem. I oczywiście wierzę Ci, że tak było. Co można było zrobić? To samo, tylko spokojnie. Wyprowadzić pana A. (żeby nie dopuścić do mordobicia pomiędzy nim a panem L.), a nie tworzyć z nim wspólnego frontu, jak mówią stratedzy wojskowości. Co do pana L., to mógł był reagować mniej ostro na zaczepki pana A. Powinien był być mądrzejszy z tej prostej przyczyny, że był trzeźwy, czego nie można powiedzieć o panu A. Największą niesprawiedliwością w tej aferze jest to, że ofiarami jej padli nie panowie A. i L., lecz my wszyscy: Wy, Zbyszek, Max i ja. Jak by nie było, bardzo Was przepraszam[448]. Incydent nie popsuł przyjaznych relacji Keyhów ze Stachurą. Nadal wymieniali świąteczne kartki z życzeniami, Stachura cieszył się, że przy kolejnej wizycie pożyczy następne Muminki, informował, że materiał na łaty do reperowanej koszuli trzeba odebrać od Andrzeja Pawłowskiego w Katowicach, dziękował za włóczkowego Paszczaka od Marii, oferował pomoc w wydrukowaniu tekstów Boba Dylana tłumaczonych przez Andrzeja Keyhę, sondował zainteresowanie jednego z warszawskich wydawnictw Andrzeja przekładami prozy Jacka Kerouaca. Sprezentował Keyhom zaklęcia Indian i dołączył do nich komentarz: „To są takie zaklęcia, które mają pomagać człowiekowi zasnąć, a to nie jest takie nieraz proste: zasnąć wdzięcznie i śnić pięknie. Gdyby ktoś z Waszych przyjaciół czy znajomych miał takie trudności, to możecie mu to podrzucić. Ja sobie powiesiłem te zaklęcia przy łóżku. Bo z tych dwu rzeczy: w każdej chwili i w każdym miejscu móc pracować i w każdej chwili i w każdym miejscu móc zasnąć – to ja umiem niestety tylko tą pierwszą” (podkreślenie Stachury). Zasnąć bali się natomiast, stojący na całodobowej warcie przy szopie z pryncypiami ustrojowymi, funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Jeden z nich miał w tak zwanej opiece, bardzo przez czytelników cenioną, dobrze zorganizowaną i dysponującą szeroką ofertą usług Miejską Bibliotekę Publiczną w Bytomiu – tę, w której pracował Keyha. Doposażenie bytomskiej biblioteki w opiekuna nie wynikało z jakiegoś jej nagłego ideologicznego zasłabnięcia, to była norma, bo cenzura cenzurą, ale rękę na pulsie obywateli, zwłaszcza tych, którzy odczuwają zgubną niekiedy chęć czytania, trzymać nie zawadzi. Stachura nie był, oczywiście, jedynym pisarzem zaproszonym do bytomskiej książnicy. Bywali tu zresztą nie tylko pisarze, ale także przedstawiciele innych dyscyplin artystycznych. Andrzej Keyha dostał wolną rękę w doborze bibliotecznych gości, bo pani dyrektor, Jadwiga Rubiniec-Dachów, miała zaufanie do kompetencji swego pracownika. Andrzej Keyha nie chce się chwalić swoimi ówczesnymi kłopotami, bagatelizująco
macha ręką. Zdarzenie mogło więc na przykład wyglądać tak: Któregoś dnia, zaproszony do dyrektorskiego gabinetu, zastał tam także pana, który siedział z boku pochłonięty lekturą jakiegoś nudnego bibliotecznego biuletynu. Pani dyrektor zapytała Andrzeja o kilka bieżących spraw, Keyha odpowiedział co, jak i kiedy, i wstał, bo odnosił wrażenie, że przeszkadza gościowi, który przyszedł do dyrektorki z jakąś ważną sprawą. Ale wtedy gość odłożył nudny biuletyn, pani dyrektor przeprosiła panów, że na chwilę musi ich zostawić i wyszła. Pan zaczął mówić jak jakiś biblioteczny dostojnik. Że placówka bytomska dba nie tylko o katalogi, ale także o czytelników, że dobrze robi, dokładając wysiłków, aby nie sprowadzać działalności do wypożyczania książek, świetnie, że zaprasza różnych gości, którzy wpisują się, prawda, nie tylko do księgi pamiątkowej, ale także w umysły uczestników spotkań, może biblioteka powinna to jakoś utrwalać, filmować, nagrywać chociaż, fundusze na odpowiedni sprzęt jakieś się przecież znajdą. Keyhę coś tknęło, słucha dalej. Pan ubolewa, że ulatują cenne myśli i refleksje, których z pewnością nie brak, zwłaszcza podczas dysput po oficjalnym spotkaniu w bibliotece, już w węższym, elitarnym gronie przyjaciół państwa, to znaczy waszym, państwa Keyhów, mam na myśli pana, panie magistrze, pana szanowną współmałżonkę, państwa Lisów oczywiście też jako współmieszkańców, jakieś koszty ponosicie państwo z prywatnej puli środków, żeby godnie podjąć i zapewnić każdemu gościowi dobre wrażenie z Bytomia. Pan dokluczył wreszcie do puenty, której Keyha już zaczął się domyślać. Czekał na nią nie bez obaw, bo wiedział, że z tymi panami nie ma żartów. I kiedy padła wreszcie ta propozycja, żeby Keyha nagrywał pobyty bibliotecznych gości w jego prywatnym mieszkaniu, utrwalał, jak podkreślał monologujący oficer, bezcenny dla historyka materiał, archiwizował te ulotne chwile swobodnej rozmowy luminarzy na pamiątkę ich pobytu, choćby dla wzbogacenia bibliotecznych zbiorów audiowizualnych, i kiedy Keyha stanowczo odmówił, pan – z tym samym życzliwym uśmiechem, choć już trochę innym tonem – racjonalizował ofertę. – Gdybyśmy mieli pilną potrzebę niektórych z tych pana gości, zapraszanych do biblioteki, mieć na uchu nie tylko w bibliotece, ale i po spotkaniu, już zaproszonych do państwa domu, i nie moglibyśmy żyć bez wiedzy o tym, jakie też tam oni, przy kieliszku, nieraz do bladego świtu, wygadują różne mądrości, to miałby pan już dawno mieszkanie udekorowane operacyjnie. Gości radzę dobierać staranniej. Nie twierdzimy, że co drugi gość przez pana ściągany do Bytomia to jakiś polityczny dywersant. Ludzie i bez takich wizyt mają w głowach namącone wystarczająco. Ponownie obaj panowie spojrzeli na siebie w stanie wojennym. Andrzej Keyha, jako działacz „Solidarności”, po 13 grudnia 1981 roku zaangażował się w pomoc internowanym i ich rodzinom. Bezpieka zrobiła u Keyhów „kocioł”. Jednym z czekających w zasadzce na kuriera był ów sympatyczny pan, poznany kiedyś w gabinecie pani dyrektor. Andrzej Keyha został internowany na ponad rok. Po powrocie mieszkanie Keyhów stało się skrzynką kontaktową i przechowalnią nielegalnych wydawnictw, czasopism, ulotek i kaset. Wśród ocalałych kaset jedna ma wyjątkową wartość. W 1976 roku, po wieczorze
autorskim w Chorzowie, strudzony Stachura odpoczywał u Keyhów w bytomskim domu. Zrelaksowany, już syty pod względem jadła i napitku, w przyjaznym otoczeniu, w odpowiedzi na prośby, żeby przeczytał coś swojego, zaproponował, że zarecytuje – „jeśli oczywiście szanowni państwo wyrażą mi zgodę” – swój, niepsujący nastroju biesiady, poemat Kropka nad ypsylonem. Keyha przytomnie wskazał palcem na stojącą w kącie skrzynię magnetofonu, Stachura skinął głową. I tym sposobem jest u Keyhów taki rarytas. Kiedy powiedziałem panu Andrzejowi, że nagranie ze Stachurą recytującym Kropkę nad ypsylonem ma też Muzeum Literatury w Warszawie[449], zaczęliśmy się zastanawiać, czy to aby – wcale nie przypadkiem – nie jest czasem przejaw roboty gości z SB, którzy Andrzejową taśmę matkę, pod nieobecność domowników, odtwarzali sobie w celach służbowych i jakaś kolejna wersja wersji trafiła aż do muzealnych zbiorów. Najprościej byłoby porównać nagranie bytomskie z warszawskim. Ba! Tylko gdzie, mówi pan Andrzej, znaleźć tak szybko odpowiedni sprzęt, bo ten nasz gdzieś przepadł? Odpowiedni dla taśmy obsługiwanej przez ówczesne cudo audiotechniki: szpulowy, czterościeżkowy, aż siedem i pół kilograma ważący magnetofon ZK 147 z Unitry-ZRK. No i jest drugie pytanie, ważniejsze, którego zasadność poznałem na własnej, cierpnącej wtedy skórze. Miałem, przywiezione z Olsztyna w roku 1985, przegrane tam na kasetę – dzięki uprzejmości dysponentów i pośrednictwu Tadeusza Burnewicza – fragmenty spotkania autorskiego Stachury. Słychać było na nagraniu, że jest już w innym świecie, wie wszystko. Czterodniowy maraton w olsztyńskiej „Pracowni” odbywał się w czerwcu 1978 roku, na kilka miesięcy przed samobójczym wejściem w drogę elektrowozowi pod Bednarami. Nieużywaną przeze mnie przez prawie trzydzieści lat kasetę z głosem Stachury włożyłem, w związku z przygotowywaniem się do tej książki, do magnetofonu, żeby sobie przypomnieć także tamto. Kaseta na całej swej długości i obu ścieżkach zademonstrowała jedynie lekko zaszumiałą ciszę, przy akompaniamencie której długo chciało mi się wyć. Uspokoiłem się trochę, kiedy się dowiedziałem, że i to zdarzenie, z kawałkiem nagranym na mojej taśmie, jest w posiadaniu warszawskiego muzeum: aż cztery kasety, każda po dziewięćdziesiąt minut[450]. Trzeba więc koniecznie sprawdzić, czy taśma u państwa Keyhów odezwie się głosem Stachury, a jest tam na niej (powinien być!) także spory fragment rozmowy po jego recytacji. Oby tylko nie było tak, jak z moją taśmą. Strasznie źle się słucha nagrania, na którym głos Stachury czas zamienił w ciszę.
Polonistki i Polonia Znajomości zawartych przez Stachurę (a raczej: ze Stachurą) dzięki spotkaniom autorskim było oczywiście wiele, niektóre przeradzały się w przyjaźń wypełnianą później wspólnymi poczynaniami niemającymi z pisarstwem nic wspólnego: pomocą w niedoli, udzielaniem rad i pożyczek, podobnym widzeniem spraw i ludzi, tożsamością kryteriów artystycznych. Tak było na przykład z Janem Potiszilem przybyłym na zielonogórski wieczór Stachury, czy Januszem Kuklińskim, którego przyjaźń rozpoczęła się na wieczorze autorskim w warszawskim Domu Literatury (bo z samym pisarstwem Stachury obaj zaprzyjaźnili się wcześniej). Bywało też, że taka znajomość zainicjowana na wieczorze autorskim, dzięki pospotkaniowej rozmowie i rozpoznaniu „swojego człowieka”, wychodziła poza zdawkowy charakter i przeradzała się w jakąś odmianę przyjaźni zasilanej głównie listami. Tak było w przypadku Zofii Bażant[451], nauczycielki z Sandomierza. Ludzie, wydawałoby się, z antypodów przedzielonych bezkresnym oceanem. On – wiadomo: uczulony nie tylko na szkolne rygory, ciągle zmieniający miejsce pobytu, „niebieski ptak” (jak o ludziach bez etatu, a niestroniących od piwa, pisały gazety tamtych czasów). Ona – z uniwersyteckim wykształceniem i nauczycielskim powołaniem, bez męża i dzieci, skupiona na rozmówcy, elegancka, zdyscyplinowana, akceptująca nudnawy rytm małego miasta i presję jego konwenansów. Stachura szybko uznał, że pani Zofia, mimo belferskich naleciałości dopadających każdego nauczyciela z dłuższym stażem, to jednak swój człowiek. Szósty zmysł? Ten niekiedy zawodził go w ocenie ludzi, zwłaszcza że autor Siekierezady łatwo rozdawał wokół punkty karne i dyskwalifikacje, nie używał żółtych kartek, tylko wyłącznie czerwone; podobno wytrzymać ze Stachurą pod jednym dachem dłużej niż przez tydzień – było nie lada sztuką. Natomiast kontakt listowny, od czasu do czasu dopełniony jedno-, dwudniowym bezpośrednim spotkaniem uwalniał od potrzeby zawierania nie zawsze przyjemnych kompromisów. Listy tworzyły bliskość budowaną z bezpiecznej odległości. A w tym wypadku zaczęło się tak. Jest rok 1963, kwitną kasztany, więc Krzysztof Burek[452] w jedenastej klasie sandomierskiego liceum przygotowuje się do matury. Dużo czyta nie tylko z tego powodu. Trafia na Jeden dzień Edwarda Stachury. Ochłonąwszy trochę, zanosi książkę swej wychowawczyni, którą jest pani od polskiego, czyli Zofia Bażant. I stało się. A niedługo, za pośrednictwem Zofii Bażant, Stachura rzuci w tej szkole urok nie tylko na klasę maturalną. Krzysztof Burek, gdy wyjeżdżał na studia do Warszawy, dostał od swej wychowawczyni zadanie: sprowadź nam koniecznie tego Stachurę do Sandomierza. Brat Krzysztofa, Tomasz
Burek[453], wówczas wschodząca na warszawskim firmamencie gwiazda krytyki literackiej, znał się ze Stachurą, przekazał mu nadzieje sandomierskich licealistów i ich ulubionej polonistki. Stachura poprosił o adres Krzysztofa. – Zamurowało mnie – opowiada Krzysztof Burek zdarzenie sprzed pół wieku. – No bo do pokoju 403 na Kicu[454] wchodzi Stachura, którego twarz już znałem, i pyta o Krzysztofa Burka. A kiedy na trochę drżących nogach wstałem z pryczy i powiedziałem, że jam jest, on zrobił krok w moją stronę, wyciągnął rękę i rzekł coś w tym rodzaju: „Stachura jestem. Możesz mówić Sted”. Pierwsza nasza rozmowa była długa, to znaczy ja z tego przejęcia gadałem jak najęty, on głównie słuchał. Po rozmowie wysłałem do Sandomierza list, w którym zawarłem także opinie krążące w warszawskim światku literackim. List Krzysztofa Burka do Zofii Bażant zachował się[455], ma datę 7 listopada 1963 roku. W części wstępnej tylko z pierwszego zdania prześwituje optymizm: „Droga Pani Profesorko! Sprawa przyjazdu do Sandomierza Stachury rozwija się dość pomyślnie. Ale przyjazdu tylko Stachury, bowiem jego stosunki z innymi poetami nieco się zepsuły, po prostu nie chcą z nim wyjeżdżać na gromadne spotkania autorskie, obawiając się, że Stachura może im narobić jakichś kłopotów. Stachura to nieco dziwny chłopak: wielki indywidualista, robiący zawsze to, na co ma w danej chwili ochotę, niezrównoważony, mogący nawet niekiedy swoim zachowaniem razić otoczenie, to znów przesadnie skromny, nieśmiały, nieufny”. W części listu relacjonującej rozmowę ze Stachurą Krzysztof Burek bije się w piersi, ale lekko, bo wprawdzie zgrzeszył, ale w dobrych dla sandomierzan intencjach: „Opowiadałem mu o Pani Profesorce, o Pani Schinzlowej[456], która tak gorąco zareagowała na jego utwory, o młodzieży z Kółka[457], o dyskusji nad jego opowiadaniami i zabrnąłem w tej gorączce retorycznej – wyznaję ze skruchą – za daleko, bo powiedziałem mu, że młodzież nawet klasówki o jego opowiadaniach pisała. Ale przekonałem Stachurę, że to prawda, bo widziałem, jak się cieszył tym, co mu mówiłem, szczególnie tymi skłamanymi klasówkami, mówił, że chciałby je bardzo przeczytać. (Co tu teraz, Pani Profesorko, robić? O ja kłamco podły! Jak z tego wybrnąć?). Mówił, że mógłby wobec tego do Sandomierza przyjechać z przyjemnością”. Stachura – pisze dalej Krzysztof Burek – prosi o wyznaczenie terminu, podaje dni najbardziej mu pasujące, deklaruje gotowość odbycia dwóch spotkań w Sandomierzu: jednego bezpłatnie, dla uczniów liceum, a drugiego na gruncie pozaszkolnym, ze stawką honoraryjną do uzgodnienia. W końcowej części listu, coraz wyraźniej „pisanego Stachurą”, przyszły archeolog ujawnia kolejne wątpliwości: „Wygląda z tego, co wyżej napisałem, że sprawa przyjazdu Stachury jest już rozstrzygnięta. Ale nie można tak twierdzić. To jest taki dziwny chłopak. W czasie naszej rozmowy, gdy widziałem, że był pełen entuzjazmu, cieszył się z tego, co mu opowiadałem, posmutniał nagle, popatrzył na swoje zniszczone trochę spodnie farmerskie i mówi do mnie – «To ja chyba nie będę mógł tam pojechać, bo tylko to ubranie mam jedno farmerskie,
trzeba by było garnitur jakiś kupić, krawat, buty porządne, a tak, to wstyd przed młodzieżą mądrą wystąpić». Musiałem mu dopiero tłumaczyć, że to będzie nawet lepiej, gdy on przyjedzie w tym swoim ubraniu farmerskim, opisanym w Jednym dniu, bo przecież wszyscy wiedzą, że on w tamtych opowiadaniach opisuje siebie i rozczarowaliby się, gdyby przyjechał elegancki, inny niż tam w opowiadaniach. I niepotrzebnie to mówiłem, trafiłem go tym przypomnieniem, że bohater Jednego dnia to on, w bolesne miejsce. Zaczął się zastanawiać, jak to będzie, gdy młodzież zacznie mu stawiać pytania dotyczące przeżyć i myśli bohatera Jednego dnia i on nie będzie mógł na te pytania odpowiedzieć, bo przecież one dotyczyć będą jego wzruszeń, uczuć, myśli, a on tak prosto i zwyczajnie o swoich uczuciach wewnętrznych nie może mówić, bo mówienie o tym go boli, jeszcze gorzej niż jego pisanie, które też jest nieustannym «wyszarpywaniem bolesnym» – tak to nazwał – tego wszystkiego, co tkwi głęboko w jego wnętrzu i o czym nie można mówić prosto i zwyczajnie. Ale myślę, że jednak przyjedzie”. Przyjechał. Jerzy Stępień[458] zapamiętał datę wieczoru autorskiego Stachury w sandomierskim liceum, bo to był dzień zamachu na Johna Kennedyego: 22 listopada 1963 roku. Spotkanie poprzedził, mający rozwiać ewentualne opory, list Zofii Bażant, która bez polonistycznych kamuflaży zapewniała o swoim zachwycie Jednym dniem i nadziejach uczniów na bezpośrednie spotkanie. List w podobnej tonacji wysłała też do Stachury przyjaciółka Zofii Bażant, Wanda Schinzlowa. Stachura podziękował za list, obiecał przyjechać, ale uprzedzał: „Chcę zaznaczyć, że nie umiem mówić i jeśli o to chodzi, to mogę rozczarować. Poza tym wie Pani z moich opowiadań, że jestem chłopakiem raczej milczącym. Ufam jednak, że jeśli ja się nie spodobam, to spodobają się moje opowiadania. Mam trzy nowe opowiadania i te właśnie będę prosił o wysłuchanie”[459]. Spotkaniem i jego bohaterem uczniowie byli zachwyceni. Kilku licealistów miało dodatkowy powód: w przerwie szkolnego spotkania Stachura podszedł do naradzającej się grupki uczniów i zapytał dyskretnie, gdzie można zakurzyć, więc mu powiedzieli też dyskretnie, że właśnie tam się udają; i on poszedł z nimi i palił tam, w tym zakamarku, jak równy z równymi. Po spotkaniu pyszna kolacja przyrządzona przez panią profesorkę, bo oprócz pedagogicznego – miała też Zofia Bażant talent kulinarny. Długa rozmowa, potem ona i uczniowie odprowadzili Stachurę do hotelu. W miesiąc po spotkaniu przyszedł list. Serdeczny, ale nie serdecznością zdawkową; oszczędzający wielkie słowa Stachura używa w tym liście dużego słowa przyjaźń. Będą korespondować ze sobą przez jedenaście lat[460]. W początkach wymiany listów Stachura ogranicza się do odpowiedzi, jedynie kartki z życzeniami świątecznymi śle pierwszy. Jemu dokucza nadmiar zajęć rozpraszających pisarskie skupienie. Nowy adres, nawet tak dobrze się kojarzący jak ten sandomierski, łatwo byłoby przecież obsłużyć kilkoma w kwadrans skleconymi zdaniami. Ale tego Stachura nie uznaje. Korespondencja ze Stachurą prawdopodobnie wnosiła w uporządkowany świat sandomierskiej polonistki szczyptę bezpiecznego szaleństwa, intelektualne partnerstwo mieszało się trochę z ochotą do zdalnego matkowania, do jakiego przywykła, troszcząc się
całymi latami o swych kolejnych uczniów. Korespondencyjna (przyjazna, ale nie bez napięć) konfrontacja tak różnych osobowości, odmiennych nawyków, oczekiwań, trybu życia, życiowych perspektyw i doświadczeń dała w efekcie jeden z najciekawszych pakietów listów Stachury. I rzecz nie tylko w tym, że sporo tu nowych informacji pozwalających lepiej zrozumieć niektóre fakty i okoliczności dotyczące życiorysu pisarza. Nie da się, bez zacytowania, pokazać bezradności Stachury tłumaczącego się z zarzutu, że któregoś dnia w Warszawie, zerknąwszy z daleka na panią Zofię, nie uśmiechnął się, co zostało odebrane jako pogrzeb przyjaźni. Ograniczyć się do stwierdzenia, że Stachura dostał paczkę od Siostry Przełożonej, to odebrać temu emocje, równie dla Stachury ważne jak zawartość tej paczki. Jak, bez zacytowania, oddać rozpacz i bezsilność w sformułowaniach, które na kimś, kto nie zna lub tylko domyśla się przyczyn jego traumy nieuleczonej do końca życia, zrobią wrażenie jakiegoś dziwnego, dziwacznego wręcz – ze względu na treść i miejsce – dopisku o pańskich psach i wściekłej ślinie, poczynionego pod świąteczno-noworocznymi życzeniami? „Posyłam Pani obiecany tomik i 80 zł za noclegi, które mi opłaciliście. Wziąłem ze sobą rachunki i dostanę za nie pieniądze w Warszawie. Tak że proszę się nie obruszać”[461]. „Była u mnie niedawno jakaś pani. Przyniosła paczkę – mówi, dla pana Edwarda Stachury. Ja mówię – dobrze, ale od kogo. Ona nie wie. Siostra Przełożona prosiła, żeby tu oddać. Że to z Sandomierza. Otwieram, widzę karteczkę «Sandomierz»i widzę pięć słoików konfitur. Podziękowałem tej Pani, i prosiłem, żeby podziękowała gorąco Siostrze Przełożonej i chyba Pani podziękuję z całego serca, bo coś mi się zdaje, że to Pani dobra ręka. Proszę mnie upewnić. Zresztą to na pewno Pani, bo kiedy otworzyłem ten słoik i spróbowałem, to wszystko mi się przypomniało, jak jadłem u Pani takie konfitury do herbaty”[462]. „Poza tym to Panią uraduję – nie siedzę już do rana. Najwyżej do drugiej”[463]. „Co słychać teraz u nas? Zyta zaczyna trzeci rok filozofii, jesteśmy zdrowi, ja czekam na wyjazd do Paryża, który może nastąpić za parę dni albo się przedłuży wszystko do dwóch tygodni. Nie wiem, czy już Pani mówiłem, ale jest to stypendium Rządu Francuskiego na dwa miesiące”[464]. „Droga Pani Zofio, piszę do Pani również w sprawie tej, o której mówiła Pani Zycie – o drugim dniu Świąt w Skierniewicach. Czy to jest aktualne?”[465]. „Przepraszam, że nie piszę dużo, ale bardzo zmęczony jestem ostatnio. Pracuję na zrębie w lesie w woj. zielonogórskim. Ciężka to jest robota”[466]. „Następnego dnia w Kamienicy Johna[467], gdzie zajrzałem w poszukiwaniu pewnej osoby – zauważyłem Panią w stołówce siedzącą z panem Burkiem[468]i ukłoniłem się. A że nie uśmiechnąłem się, to rzeczywiście nieładnie i za to przepraszam. W tej chwili nie wiem, dlaczego nie uśmiechnąłem się do Pani, tak jak rzeczywiście powinienem uczynić. Nie wiem. Może byłem zamyślony. Może, a nawet na pewno miałem rozbiegane oczy. Gdybym zatrzymał je na Pani sekundę dłużej, na pewno automatycznie uśmiechnąłbym się. Bo nie muszę Panią zapewniać, jak bardzo Panią lubię i szanuję. W każdym razie przepraszam i proszę mi wybaczyć, że bezwiednie i absolutnie nieświadomie byłem
przyczyną Pani zmartwienia i gnębiących Panią domysłów: co się stało? Dlaczego? I tak dalej”[469]. „Na dłuższą metę życzliwy stosunek włóczęgi do psów pańskich (nie bezpańskich) – nie da się utrzymać. Trudno jest kochać i otrzymywać w zamian za to powarkiwania lub ujadanie pieniące się wściekłą śliną”[470]. Kiedy zbliżały się kolejne wakacje, Zofia Bażant zwierzyła się listownie, że to, co nadaje jej życiu sens, będzie miało teraz aż dwumiesięczną przerwę; szkoła opustoszeje, uczniowie się porozjeżdżają do swoich spraw i przygód, którymi nie tylko dziewczęta podzielą się z nią dopiero we wrześniu, a ci ze zdaną maturą w większości opuszczą już Sandomierz. Stachura w listownej odpowiedzi pisze: „A Pani smutno, że odchodzą Pani «dzieci». Rozumiem. Ale to chyba też jest Pani los niezłomny[471]. Oni na pewno nie zapomną”[472]. Stachura był tego pewien. I miał rację. Pamiętali. Zofia Bażant dożyła dziewięćdziesięciu trzech lat, zmarła w Sandomierzu 7 maja 2010 roku. Na pogrzeb zjechali jej uczniowie z całej Polski i różnych stron świata. W grudniowym numerze „Zeszytów Sandomierskich” z roku 2010 swoją Panią od polskiego wspominali uczniowie z różnych roczników. Kilka urywków z tych wypowiedzi: Jan Pieszczachowicz[473] (matura 1958): „Znakomita, mądra humanistka kontynuowała i współtworzyła najlepsze tradycje sandomierskiej inteligencji”. Jerzy Stępień (matura 1964): „Nie rozpieszczała nas ocenami, nie było taryfy ulgowej, trzeba było się uczyć, dużo czytać i poprawnie pisać. Była też jedyną nauczycielką, z którą utrzymywaliśmy naprawdę bliskie kontakty po opuszczeniu szkoły. Interesowała się naszymi zawodowymi losami, znała nasze dzieci”. Jerzy Krzemiński[474] (matura 1972): „Dla nas uczniów była kimś znacznie więcej niż dobrym nauczycielem. Miała coś z mistrza, coś, co znacznie przewyższało przymioty nawet świetnego pedagoga. Była silną, wyrazistą osobowością; bezkompromisowa, gdy chodziło o wartości”. Więc chyba jednak te dwa jakże różne światy, goniącego absolut poety i spokojnie idącej przez życie polonistki, nie były aż tak bardzo od siebie odległe i łączyło je coś znacznie więcej niż tylko przez oboje profesjonalne, ale z amatorską pasją traktowane, zajmowanie się literaturą. Nie należy z tego wnioskować, że warunkiem umysłowego i emocjonalnego dostępu do Stachury było (i jest) ukończenie filologii polskiej. Wprawdzie dyplomowani poloniści, zwłaszcza mający tytuł doktora nauk humanistycznych, chętnie i na oścież otwierają wrota swych warsztatów naukowych wyposażonych w najnowsze narzędzia badawcze, ale w zainteresowaniu Edwardem Stachurą polonistów wyprzedzały panie polonistki, szczególnie te z nich, które w szkołach nauczały języka ojczystego. One przed twórczością Edwarda Stachury otwierały szeroko nie tylko ramiona intelektu i zachwycone pisarzem oczy, ale także serca.
Nie można wykluczyć, że to właśnie przyśpieszony z emocji rytm czyjegoś serca sprawił, że zbyt późno włączono magnetofon 23 listopada 1974 roku podczas spotkania Edwarda Stachury w College of Engineering Wayne State University w Detroit, w stanie Michigan. Wśród przybyszów przeważały osoby starsze, dawna emigracja słabo już pamiętająca język ojczysty; przyszli za głosem sentymentu, a wiele z tego, co Stachura mówił, docierało tylko do ich uszu. Byli też nieliczni przedstawiciele świata nauki, ich barierę natomiast budowała nieznajomość literatury polskiej. Była też tam jednak osoba, do której docierało wszystko, a nawet jeszcze więcej: profesor Barbara Czochralska, Biofizyk z Wszystko jest poezja, która wtedy w Stanach Zjednoczonych przebywała na stypendium naukowym. Pamięta nie tylko, co Stachura mówił, ale także, jak to robił: „To, co mówił Stachura, było poematem i trudno byłoby go odtworzyć. Recytował ten poemat ciężko, od czasu do czasu natrafiał nagle na jakąś wewnętrzną przeszkodę, którą była bariera kilku spółgłosek i musiał ją pokonać, powtarzając kilka razy. Wszyscy słuchali w skupieniu”[475]. Po przerwie Stachura śpiewał swoje piosenki, a Stefan Ehrenkreutz[476], z którym się w Stanach serdecznie zakolegował, włączył magnetofon. Na tym nagraniu z Detroit utrwaliła się krótka wypowiedź Stachury, rodzaj komentarza, którym poprzedził wykonanie piosenki Nie rozdziobią nas kruki: – Chciałbym tu wyjaśnić jedną linijkę, bo to jest ważne. Mianowicie w związku z tym, co tu mówiłem, że wszystko jest poezją i tak dalej, tu jest jedna linijka, która wymaga drobnego komentarza. Mianowicie: „Nie rozszarpią na sztuki poezji wściekłe kły”. Pisałem to w tym okresie, kiedy po prostu myślałem, że poezja jest pewnego rodzaju demonem. To było związane z tym, że byłem świadkiem, jak kilku moich kolegów i przyjaciół zostało doszczętnie, fizycznie i zdrowotnie zrujnowanych przez pisanie wierszy czy przez poezję. Wtedy myślałem, że poezja. Jak to pisałem, to było w tym okresie, jak jeszcze nie wpadłem na to, że poezja to jest sposób bycia, a niekoniecznie pisanie wierszy i dlatego te „wściekłe kły” tu się pojawiają. Taśmę z tym nagraniem Edward Stachura po spotkaniu zabrał ze sobą. Barbara Czochralska nie zna jej dalszych losów. W roku 1985 Polton wydał płytę winylową z piosenkami Stachury w jego wykonaniu. Marta Kucharska, która przy tym przedsięwzięciu miała, jak głosi napis na jasnobeżowej kopercie, „baczenie nad całością”, informuje że siedem piosenek z jedenastu zamieszczonych na płycie „pochodzi ze słynnego koncertu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, w słynnym stanie Michigan, w słynnym roku 1975”. Rok słynny, jak każdy miniony, tylko że Stachura śpiewał w USA w roku poprzednim. Płyta Poltonu miała nakład dwudziestu pięciu tysięcy egzemplarzy, jeden kosztował 650 zł, a rozeszły się podobno w tydzień. Stachura prowadził taki tryb życia, od jakiego mamuty by wyginęły w tydzień. Wędrówkę (przez jakiś czas nawet mającą charakter tułaczki) wypełniały nie tylko zaplanowane przemieszczenia; potrafił wysiąść z pociągu na jakiejś maleńkiej stacyjce, bo urzekła go jej nazwa. Sypiał na parkowej ławce i betonowym nabrzeżu
wiślanym, w stogu siana i w luksusowym hotelu, a w żadnym z tych miejsc nie wyglądał na intruza. Miał w sobie coś takiego, co trudno mi nazwać, a najbliższe temu jest słowo godność, jakiś rodzaj bycia na „pan” ze spoufalającą się rzeczywistością. Imponująco pracowity i niebywale szybko regenerujący siły po nocach zarwanych na pisanie i czytanie, biesiadowanie, a także przez nasilającą się bezsenność – również samoorganizacją mógł imponować. To nie był, jak go sobie wyobrażały zwłaszcza różne „Stahurysy” (copyright: Janusz Kukliński), jakiś amator niedojrzałych owoców, żyjący na co dzień bez ładu i składu. Dlatego sprawiał niekiedy zawód niektórym naśladowcom, co to kiedy taki nadchodzi – na kilometr czujesz artystyczną duszę, bo głowa w chmurach, a na nogach przez pół roku niezdejmowane skarpetki. Czasami, rzecz jasna, zawalał jakieś terminy. Nie jest łatwo wsiąść co kilka dni do pociągu byle jakiego (bo brudnego, zatłoczonego, opóźnionego) i dotrzeć w porę gdzie trzeba. Rekordzistą wśród opóźnionych terminów, którego nie udało się Stachurze dogonić przez prawie dziewięć miesięcy, było spotkanie w Kluczkowicach koło Opola Lubelskiego. Jakby jakieś fatum upodobało sobie ten zamiar. Przed pierwszym wyjazdem do Norwegii, na wiosnę 1972 roku Stachura dostaje list podpisany: Władysława Zossel. Z listu wynikało, że nadawczyni listu jest nauczycielką języka polskiego w Kluczkowicach, w tamtejszym Technikum Ogrodniczym i prowadzi kółko recytatorskie, i że – jako koleżanka ze studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim – serdecznie zaprasza na spotkanie autorskie. Adresat nie mógł skojarzyć nazwiska z twarzą, ale chętnie przyjął propozycję. Uzgodnili termin. Do spotkania nie doszło. W liście z 29 marca 1972 roku Stachura przeprasza, proponuje nowy termin, informuje o planach wyjazdowych do Norwegii i jakby trochę się usprawiedliwia, że spotkanie u koleżanki ze studiów nie będzie za Bóg zapłać: „500 zł za «spotkanie z pisarzem» się przyda, bo choć jest u mnie ultrabarokowo, ale nie ultrafinansowo”[477]. Stachura mieszkał wtedy w Warszawie przy ulicy Rębkowskiej 1m. 15, natomiast adres podany na końcu tego listu jest inny: „ul. Miodowa 1, poste restante”. Takim adresem posługiwał się przed otrzymaniem mieszkania w maju 1963 roku; pomieszkiwał wtedy raz tu, raz tam, a zmieniały się nie tylko ulice, ale także miasta. Ulica Miodowa 1 w Warszawie to adres urzędu pocztowego, w którym przed laty odbierał przychodzące listy. To „ultrabarokowo” też nie jest tu przypadkowym ozdobnikiem. W następnym liście (24 kwietnia 1972 roku) Stachura ustala szczegóły połączeń kolejowo-autobusowych i potwierdza przyjazd na 3 maja. Dziesiątego maja 1972 roku przychodzi do Kluczkowic list z przeprosinami: „Mógłbym się usprawiedliwić i to nie dlatego, że człowiek jest tworem inteligentnym i potrafi nie od takich wyrzutów sumienia się wyzwolić, jak niestawienie się na umówione spotkanie zwane: autorskie. Nie mogłem spać tej nocy przed podróżą do Kluczkowic i byłem wykończony. Po prostu”. Po ponad czterech miesiącach – kolejne przeprosiny, powód podobny: „Przykro mi bardzo, że tak zawiodłem. Nie miałem sił. Nie udało mi się zasnąć i rano byłem kruchutki, bo tak było, że wtedy mało spałem, nerwy i demony bardzo mnie szarpały, gnębiły,
poniewierały i co tylko chcesz. No, nie ma o czym mówić, choć może jest, ale po co. Ja w stolicy od pewnego czasu rzadko przebywam”. Powód tej rzadkiej bytności w Warszawie nie był turystyczny, te bezsenne noce i ultrabaroki nie miały charakteru wymyślonego na kolanie usprawiedliwienia. To był najdelikatniejszy z możliwych, niedający się zatrzymać za zaciśniętymi zębami komunikat, że świat się kończy. List jest datowany 29 września 1972 roku. Sądowe orzeczenie o rozwodzie ma datę o dwa dni wcześniejszą[478]. Szesnastego października 1972 roku Władysława Zossel otrzymuje kolorową widokówkę ze zdjęciem wrocławskiego Rynku, a na niej potwierdzenie: „Przyjadę pod koniec miesiąca wartko bieżącego”. Na dzień Wszystkich Świętych PRL mówił: Święto Zmarłych. Stachura chciał tego dnia być w Lublinie na grobie jednego z ważnych dla siebie poetów, Józefa Czechowicza. Przyjechał do Lublina 27 października. Odwiedził redakcję „Kameny”. Był tam Zygmunt Mikulski – dawny „Attikus”, z którym Stachura na łamach tego czasopisma, za swych lubelskich czasów, prowadził listowny dyskurs o literaturze i grywał w szachy. Doszli Maciej Podgórski[479] i Kazimierz Grześkowiak[480] zwany Saszą. Może zdarzył się cud i na piciu wyłącznie kawy skończyli. Dzień następny, wciąż Lublin, ulica Graniczna 9, siedziba Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Przychodzą powitać Stachurę poeci Tadeusz Kwiatkowski[481] i Zbigniew Fronczek[482], pierwszy na zbiórce był Grześkowiak. Piją sobie, popijają. Trwa Święto Zmarłych, ale nastroje raczej nie są grobowe. Panowie poeci organizują transport i jadą na otwartą przestrzeń do Jakubowic koło Lublina. Rozbijają biwak u podnóża ruin barokowego pałacu Tęczyńskich. Z drugiej strony ruin unosi się dym z ogniska studentów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, rozgrzewających się prawdopodobnie nie tylko żarem. Zapada szybki, listopadowy zmierzch, więc i poeci postanawiają dać ognia. „Ognisko więc. Dużo ognia. Skoczyłem na drzewo, by nałamać gałęzi. Grabina znana jest z twardości, ale gałęzie tego gatunku drzewa są kruche w jednym miejscu: w miejscu wyrastania z pnia. Dwa jeszcze dodatkowe powody, o których za długo by mówić, odegrały swoją rolę w moim upadku z drzewa i zaważyły, zaciążyły (prócz zwanej słynnej siły ciążenia) na moim niełagodnym, nieszybowcowym wylądowaniu na ziemi”. Tyle literatura, to fragment z Wszystko jest poezja. Patrząc trzeźwo na powyższe zdarzenie – znaleźć jeden z dwóch powodów, o których poeta wspomina, nie jest trudno. Drugim mogły być rosa i nieprzystosowane do wspinaczki obuwie. Ale zerknijmy do dziennika Stachury, może tam są kulisy: „Nie mdleję, ale parę minut nie mogę wymówić słowa. Chłopaki stoją nade mną. Co jest? Podnoszę tylko prawą rękę do ust, kładę palec, że cicho, leżę bez ruchu parę minut. Podnoszą mnie. Powoli próbuję się rozruszać. Wódkę piję. Trochę lepiej. Ognisko płonie. Potem przechodzimy na drugą stronę zamku, gdzie palą ognisko kulowcy. Sasza gra. Ja już nie mogę. Powrót do Lublina. Pijany nasz młody kierowca. Stuknięcie po drodze. «Europa» – jeszcze wódka, kolacja. Jazda. Cudem unikamy zderzenia z autobusem. Milicja. Wyciągają naszego kierowcę z trabanta Grześkowiaka. Siada milicjant. Jedziemy
na pogotowie na Sławińskiego”. Stachura spędza noc w hotelu Lublinianka. Cudem, bo miejsc wolnych nie ma. Wychodząc, odprawiony z kwitkiem przez recepcjonistkę, natyka się na człowieka w sportowym dresie z klubowymi emblematami. Okazuje się: samarytanin! Ma za 100 złotych wolne łóżko. Oficjalnie kosztuje 120 złotych, ale ponieważ recepcja nic nie musi wiedzieć, to zniżka o dwadzieścia. Jutro jakieś zawody, ktoś nie dojechał, stąd miejsce. Jakby pytano, instruuje, wręczając Stachurze klucz i inkasując należność, to pan jesteś sędzia, sędziujesz pan mecz jutro. Jak było w rzeczywistości – nie wiadomo. W literaturze, oczywiście, strzelba musi wystrzelić. Odpowiedni urywek z Wszystko jest poezja: „Po godzinie pukanie. Dialog od łóżka, z którego się nie podniosłem do drzwi, za którymi ktoś stał i oto pukał: – Kto tam? – Pokojowa. – O co chodzi? – Czy pan jest z tej drużyny sportowej? – Tak. Jestem sędzią. – Bo właśnie przyjechali panowie i podobno ten pokój był zarezerwowany dla nich. – To dajcie ich gdzie indziej. Ja się coś marnie czuję, wie pani. Chwilka napiętego milczenia pod drzwiami, po czym oddalające się kroki”. Stachura wraca rano do Warszawy, 3 listopada wysyła list do Kluczkowic. Informuje o upadku, poważnej kontuzji, pogotowiu ratunkowym. Ze spotkania jednak nie rezygnuje. „Dziwne to wszystko. Dojechałem – pisze – na drugi koniec świata już, na drugą półkulę, a nie mogę dojechać do Kluczkowic”. Osiemnastego listopada 1972 roku wysyła ostatni list w sprawie spotkania. „Władka, powoli zdrowieję. Siedzę w kawiarni PDK w Chełmnie, patrząc na Ratusz, i myślę sobie, Kim jesteś. Bo muszę Ci powiedzieć, że nie potrafię sobie tego uzmysłowić, to znaczy unaocznić. Szukam w kinie pamięci i nic. Pewnie jak Cię zobaczę, to już wszystko będę wiedział. I może zrozumiem niektóre zwroty w Twoich listach. Wszystko na razie jest bardzo piękne i tajemnicze”. – Nic dziwnego – mówi Władysława Zossel-Wojtysiak – że nie mógł mnie sobie przypomnieć. Studiowaliśmy w tych samych latach na KUL-u, ja jednak na polonistyce. Na romanistykę zaglądałam niekiedy, miałam tam przyjaciółkę. Ze Stachurą w okresie studiów może kilka razy się minęliśmy, dwa, trzy razy. Ale chyba nigdy. Tak, raczej nigdy nie rozmawiałam z nim wtedy osobiście. Raz słyszałam go śpiewającego na uczelnianym korytarzu. Potem, po studiach, interesowałam się jego twórczością. Postanowiłam zaprosić Stachurę na spotkanie, uczyłam już wtedy języka polskiego w Kluczkowicach. Listów Stachury nie miała najmniejszego zamiaru upubliczniać. Kiedy jednak Jan Marx opublikował bardzo krytyczne artykuły o twórczości, a w nich także w nonszalancki – jak twierdzi pani Zossel – sposób przedstawił sylwetkę Stachury[483], wtedy postanowiła zgodzić się na publikację listów. – One przecież pokazują prawdziwy obraz, nie taki
zdeformowany. Chciałam bronić dobrego imienia poety. Pan Derecki drukował je, pan Pachocki, bardzo, bardzo sympatyczny człowiek, ujmujący, też fachowo te listy opracowywał. Wieczór autorski Edwarda Stachury w Kluczkowicach odbył się wreszcie 30 listopada 1972 roku. Ucieszyłem się, czytając tu i tam, że spotkanie było nagrywane i taśma się zachowała. Władysława Zossel-Wojtysiakowa studzi mój zapał do przekopiowania. – Jest i nie jest. Najprawdopodobniej uczeń, który odpowiadał za nagrywanie, coś zrobił nie tak, może sprzęt źle działał i bardzo niewiele się nagrało. Rzeczywiście. Trzy, dobrze znane z innych nagrań, piosenki i tylko 4 minuty i 52 sekundy z wypowiedzią Stachury[484]. Mówi, jak zwykle, nieśpiesznie, więc zdań w tym czasie pada niewiele. Pytany, co jest ważne w życiu i czy były jakieś trudne momenty w jego wędrówkach, mówi: – Przede wszystkim chcę żyć. Chcę żyć jakąś taką pełnią życia. Przede wszystkim to. Chcę żyć prawdziwie, gdzieś to wtedy spada spokój na to, tak mi się wydaje. A nawet pisanie jest taką drugą stroną, a co za tym idzie – potem jakieś honoraria z tego idą, które, niestety, muszą być, bo przecież trzeba z czegoś żyć. Jak ja robiłem na zrębie w lesie, roboty straszliwe, a człowiek zarabiał grosze. Jak ja zarobiłem w ciągu miesiąca tysiąc czterysta złotych... Przecież to... Jak żyć za to miesiąc na przykład? Pisze się właśnie również i po to. Przykro o tym mówić, bo powinno się to robić bezinteresownie, nie? Za to spotkanie też powinienem nie brać pieniędzy. Ja nie powinienem za to brać pieniędzy, to stoję przed taką... – Były takie trudne sytuacje wiele razy. Wiele razy. Ale opowiadanie o tym byłoby wkraczaniem w jakąś taką sferę intymną, ja po prostu musiałbym to nazywać krok do przodu. No, muszę wtedy powiedzieć, gdzie to było, o co poszło... Nie zawsze ja byłem niewinny i tak dalej, i tak dalej... Głos z sali: – To byłoby interesujące! (słychać aprobujący śmiech kilku osób) Edward Stachura: – Na pewno... Spotkanie autorskie nie było jedyną jego wizytą w Kluczkowicach. Jedenastego sierpnia 1974 roku znowu tu przyjechał. Tym razem niezapowiedziany. Nie zastaje Władysławy Zossel. Gości go jej mama, Olga Zossel (posiłkami i tym razem jest zachwycony). Nie doczekawszy powrotu koleżanki ze studiów, 13 sierpnia rusza do tak przez siebie ulubionego Annopola, do państwa Rychertów. Kluczkowickie pobyty będzie wspominał bardzo dobrze, w wysyłanych kartach pocztowych pełno wyrazów wdzięczności i podziękowań. Ostatni list do Władysławy Zossel (z 12 stycznia 1978 roku), adresowany już do Muzeum Józefa Czechowicza, jest rodzajem odpowiedzi na jej kartkę z życzeniami noworocznymi. O poprzedzającym pierwszy z kluczkowickich pobytów fatalnym upadku z drzewa Stachura – co oczywiste – jak najszybciej będzie się starał zapomnieć. Jedenastego listopada, w kilkanaście zaledwie dni po tym zdarzeniu, obolały i w bandażach Stachura zanotował w dzienniku: „Teraz myślę, żeby znowu jechać do Lublina i pod Lublin, pod to drzewo, z którego spadłem i stamtąd rozpocząć. Wrócić tam, gdzie przerwałem włóczęgę”.
Anna Dzięgo, rok 1956
Anna Dzięgo, lata pięćdziesiąte XX wieku
Książka Sonety do Laury z dedykacją dla Anny Dzięgo
Fotografia podarowana w Wałbrzychu Annie Dzięgo i dedykacja dla niej na odwrocie fotografii
Z Jerzym „Juniorem”, sprzedaż wiśni na targu w Toruniu
Jerzy Stachura, Suwalska „Stachuriada”2013
Zyta Oryszyn
Z Zytą Oryszyn na przyjęciu weselnym u rodziny Potęgów
Uroczystość wręczenia Nagrody Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, rok 1966. Obok żona Zyta Oryszyn i Wacław Tkaczuk
Z Jerzym „Juniorem” przed domem na Rębkowskiej w Warszawie
Edward z matką w Aleksandrowie Kujawskim. Około 1969 roku
Z ojcem. Łazieniec, rok 1968
Niepublikowany dotychczas list do Marii Bechczyc-Rudnickiej
Pocztówka wysłana do Ryszarda Milczewskiego-Bruna przez Edwarda Stachurę i Mieczysława Czychowskiego
Z Wacławem Potoczkiem (z lewej) i Januszem Andermanem
Z Wincentym Różańskim („Witkiem”)
Edward Stachura w Ciechocinku
Pierwsza miłość Anna Laura Dzięgo jest postacią literacką, bo występuje u Edwarda Stachury w jego młodzieńczym opowiadaniu Parę kieliszków, opublikowanym po raz pierwszy w 1965 roku na łamach „Twórczości”. W opowiadaniu tym pada deszcz, narrator siedzi w dość podrzędnym barze samoobsługowym z wyszynkiem. Zjadł, otarł usta, zapatrzył się w okno i rozmyśla przed ruszeniem do bufetu: „Jakbym miał pić dlatego, że smutno, żałko, tobym się prędko nie poznał. Bardzo prędko bym się doprowadził do krainy. Byłem kiedyś na tej drodze dosyć daleko w głąb. Potem, kiedy umarła dla mnie Anna Laura Dzięgo, pierwsza moja miłość. Wypiłem morze”. Okazało się, że Anna Laura Dzięgo istnieje naprawdę. Aktualny adres wraz z numerem telefonu otrzymałem w 2013 roku od jej wnuka, Krzysztofa. On – jako Pełnomocnik Babci ds. Internetu – wypatrzył na portalu www.stachuriada.pl wzmiankę, że zbieram materiał do następnej książki o Edwardzie Stachurze i przeczytał związany z tym mój apel, aby mnie wesprzeć informacyjnie w pracach nad książką, zwłaszcza gdy kto ma czym. W opowiadaniu Parę kieliszków jest wprawdzie o Annie Laurze Dzięgo tylko jedno zdanie, ale za to jakie: wesele i pogrzeb równocześnie, z tą samą osobą w roli głównej. Sprawa jest dziwna i skomplikowana, bo nazwana przez Edwarda Stachurę pierwszą miłością Anna Laura Dzięgo o tym, jak wygląda pisarz Edward Stachura, dowiedziała się dopiero kilka lat po jego śmierci, oglądając poświęcony mu film telewizyjny. Jest rok 1956, koniec wakacji. Dla Anny Dzięgo ostatnich wakacji, bo za kilka dni rozpocznie pierwszą w życiu pracę i zamiast dwóch beztroskich miesięcy będzie już tylko znacznie krótszy urlop. Ma 22 lata, jest felczerem. Marzyło jej się, żeby zostać lekarzem, ale przecież – powtarza sobie – nie wszystkie marzenia się spełniają. Tego sierpnia 1956 roku pogoda także na północnym wschodzie kraju dopisała, jedynie żeglarze na Kisajnie i Niegocinie od początku miesiąca bezskutecznie czekali na wiatr. Giżycko, jak całe Mazury, z każdym dniem pustoszało i cichło. Nawet właściciel budki z lodami, usytuowanej obok przystani i zwykle obleganej przez rozwrzeszczanych kolonistów, uznał sezon za zakończony, o czym obwieszczała nagrzana słońcem kłódka na drzwiach. Za trzy dni także Anna Dzięgo kończyła wakacyjny pobyt u cioci Prusarczykowej mieszkającej przy ulicy Perkunowskiej w Giżycku i wracała do Wałbrzycha. Nie wszystkie pobyty na Mazurach były tak udane jak tegoroczny, bo zdarzały się deszczowe lata i całymi dniami trzeba było na pełen urlopowiczów inny świat patrzeć jedynie przez okno. Trzeciego dnia przed odjazdem jedna z kuzynek zaproponowała, żeby spędzić wieczór
na potańcówce. Anny nie trzeba było przekonywać, lubiła tańczyć, choć nie przepadała za restauracyjnym gwarem. Nazwy lokalu ani szczegółów wystroju nie pamięta. Na pewno nie jakaś wytworna restauracja ani dancing z wieczorowymi strojami. Nie było tłoczno, po tańcu wracało się na długie, drewniane ławy. Na jednej, jakby czekając na kogoś, siedział młody mężczyzna, właściwie chłopak. Na sali przeważały kobiety, a on już dwie taneczne kolejki przesiedział, może mu żadna nie pasowała. „Hrabia” – skomentowała jedna z kuzynek. Siedziały we trzy, ale kiedy ów „hrabia” ruszył w ich stronę, była pewna, że właśnie ją poprosi. Tańczyło im się bardzo dobrze. Młody przystojniak nie próbował rozmową przekrzykiwać orkiestry, nie wypytywał o nic, szybko przejął prowadzenie w tańcu, dobrze czuł rytm. Zapytał, czy będzie ją mógł odprowadzić do domu, ale po tańcu nie przysiadł się do nich i wrócił na swoją ławę. Trochę żałowała, że tak szybko dotarli pod dom cioci. Bo rozmowa była bardzo ciekawa. Mówił także o gwiazdach, ale nie jakieś pseudopoetyckie dyrdymały, tylko o gwiazdach konkretnych, wyliczał gwiazdozbiory, niektórych nazw nie znała, choć przez jakiś czas myślała nawet o studiowaniu astronomii, ale nie przyznała się mamie do takich niepraktycznych marzeń. Teraz czekała, czy on wreszcie powie, że chciałby ją jeszcze zobaczyć. – Pojutrze wyjeżdżam. A ty? – zapytała. – Którym pociągiem? – on na to. Powiedziała, że jeszcze nie ustaliła, ale chyba tym popołudniowym, z przesiadką dopiero we Wrocławiu. – Nie – mówi pani Anna w odpowiedzi na moje trochę mało eleganckie pytanie. – Absolutnie. Nawet nie próbował mnie pocałować. Nawet mnie nie wziął za rękę. Ale zaproponował wreszcie, żebyśmy spotkali się jutro. Na umówione miejsce nie poszła. Dopytuję o powód tej niekonsekwencji, bo przecież, jak sama mówi, młodzieniec bardzo jej się podobał, był nie tylko przystojny, także inteligentny, oczytany, więc dlaczego? Pani Anna unika odpowiedzi, nie czułam się – mówi – właściwą dla niego partnerką, pewnie on tę znajomość traktował jak zakończony wakacyjny epizod. Niepomny, że logika kobiet chwilami z nielogiczności czerpie moc, dalej dopytywałem o jakiś racjonalny argument za przerwaniem tej nowej, tak przecież interesującej znajomości. Wreszcie, podczas kolejnej rozmowy, pani Anna powiedziała, że mimo swoich wtedy dwudziestu dwóch lat była już po rozwodzie, nie czuła się emocjonalnie gotowa na angażowanie w nową znajomość, a traktować ją ot tak, dla zabawy, nie chciała tym bardziej. Więc tego przedostatniego dnia zamiast na umówione spotkanie poszła brzegiem jeziora daleko, na swój ulubiony, kamienisty cypel. Usiadła na tym, co zawsze otoczaku, oparła stopy na zanurzonych w wodzie kamieniach i zapomniała o całym świecie. Dobrze, że jesteś, powiedział, siadając kilka kroków od niej. Nie pytała, jakim sposobem ją na tym odludziu odnalazł. Chciała, żeby to on zaczął rozmowę. A on milczał. – Zagraj – poprosiła. Po krótkim gitarowym wstępie zanucił bez słów kilka nieznanych jej melodii. Na stację przyszła z odprowadzającymi ją kuzynkami prawie godzinę przed odjazdem,
aby zająć miejsce, bo sądziła, że tak jak w drodze do Giżycka i tym razem będzie wielki tłok. Pociąg był prawie pusty. Kiedy do odjazdu pozostał już tylko kwadrans, wyściskała kuzynki, weszła do wagonu i w korytarzowym oknie czekała, aż pociąg ruszy. Na niego też czekała, bo obiecał, że przyjdzie się pożegnać. Było może pięć minut do odjazdu, gdy zobaczyła, że biegnie. Znowu z gitarą, ale tym razem także z plecakiem. Ledwie zajął miejsce w przedziale, pociąg ruszył. Nie pamięta dziś, na jakiej stacji wysiadł. Sądzi, że była to chyba Bydgoszcz. Zapewniał, że napisze, więc dała mu swój wałbrzyski adres. Sam adresu nie podał. – Nie mam adresu, powiedział. My już oczywiście od dawna wiemy, że ten poznany w Giżycku młodzieniec to Edward Stachura, dziewiętnastoletni kandydat na pisarza, który w przyszłości stanie się bodaj największą powojenną legendą literacką. Dla Anny Dzięgo jest w 1956 roku interesującym młodym mężczyzną, dość dziwnym i tajemniczym, bo nie powiedział, jak się nazywa, gdzie mieszka, co robi, jakie ma plany... Mniej więcej po tygodniu do drzwi wałbrzyskiego mieszkania Anny Dzięgo puka poznany w Giżycku młodzieniec. Jest zaskoczona i zakłopotana niezapowiedzianą wizytą. Mamie daleko do zachwytu. Zwłaszcza że gość nie ukrywa, iż nie chciałby zakończyć odwiedzin na wypiciu herbaty. Dostaje pokój, Anna z mamą będą nocować w kuchni. Drugi pokój zajmie siostra w zaawansowanej ciąży i jej mąż. Nie tylko mama nic o niespodziewanym gościu nie wie. Anna też wie niewiele. Nawet nazwiska nie podał. Każe na siebie mówić: Sted. Mama Anny miała dziwną minę, kiedy na pytanie, czym się pan Sted zajmuje, pan Sted poinformował, że poezją. I jakby na potwierdzenie tych słów dużo czasu poświęcał studiowaniu małej, przywiezionej ze sobą książeczki. Podczas lektury coś do siebie mówił, coś na marginesach niektórych stron notował ołówkiem, a z układu druku wynikało, że są tam jakieś wiersze. Anna, początkujący felczer, pochłonięta swoją pierwszą pracą zawodową, przeznacza na nią nie tylko godziny służbowe: po powrocie do domu sporo czasu poświęca literaturze fachowej. Kiedy wychodzi do pracy, gość jeszcze śpi, a kiedy wraca, niekiedy go nie zastaje. On nie zwierza się, co robi i gdzie bywa, podobno ma w Wałbrzychu jakiegoś kuzyna czy kolegę i z nim wędruje po okolicy. Annę też kiedyś zaprosił na wspólną wędrówkę, dotarli do Zagórza Śląskiego. Pamięta, że przy drodze leżał stos sosnowych bali, on szedł po nich z szeroko rozpostartymi ramionami, trochę dla równowagi, a trochę naśladując ptaka albo szybowiec i powtarzał: będę wielki, będę wielki. Po tygodniu Sted nagle oznajmił, że wyjeżdża z Wałbrzycha. I bardzo prosił, żeby go Anna nie dopytywała o przyczynę. Ona miała powody przypuszczać, że nagły wyjazd poprzedziła jego rozmowa z mamą i że nie on był tej rozmowy inicjatorem. Nie przyznałem się przed panią Anną Dzięgo, że kiedy w 2013 roku słuchałem jej opowieści, to oprócz zaciekawienia towarzyszyła mi więcej niż odrobina nieufności, bo przecież wysłuchałem już kilku biografii, których właścicielki powplatały sobie w minione dni, a nawet wieczory, romantyczne, a jak się po zweryfikowaniu okazało:
wyimaginowane historyjki i epizody ze Stachurą w ważnej roli. Żegnając się z Anną i opuszczając Wałbrzych, dał jej ów Sted książeczkę, którą tak zaczytywał się u niej w domu. Po kilku dniach przyszedł od niego list. Treści pani Anna nie pamięta. Pamięta za to własny wielki żal i rozczarowanie, bo także i w tym liście ten niedawno goszczony Sted nie tylko nie podpisał się prawdziwym nazwiskiem, ale i własnego adresu bał się podać. Na końcu listu był bowiem adres jakiegoś Ireneusza Iredyńskiego, a w razie wysyłania odpowiedzi należało do tego czyjegoś adresu zrobić w nawiasie dopisek: dla Steda. Uznała, że miarka się przebrała. Rozumie ostrożność, ale nie do tego stopnia i nie wobec ludzi, którzy go – prawie wcale nie znając – przyjęli w gościnę. Trudno, widocznie mężczyźni tacy już są. Koniec. Zapomnieć. Jak najszybciej i na zawsze. Była zła na siebie, bo wiedziała, że słów, które jej wpisał do podarowanej książeczki, zapomnieć nie potrafi. Bardzo się pomyliłem, przewidując, że za chwilę usłyszę, iż książeczka podczas jakiejś przeprowadzki zaginęła i ostał się po niej ślad jedynie w pamięci czy wyobraźni mojej rozmówczyni. Tomik zachował się w dobrym stanie. Autor widniejący na okładce: Francesco Petrarca. Tytuł: Sonety do Laury. Przekład: Jalu Kurek. Wstępem opatrzył: Mieczysław Brahmer. Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy. Rok wydania: 1955. Ale najważniejsza jest tu strona przedtytułowa, bo na niej, dedykowane Annie Dzięgo, zdania: „Trudno coś Ci napisać na książce, która jest legendą miłości, która zawiera tyle piękna, że słowa moje mogą być przy tym banalne. Wiedz jednak, że jesteś dla mnie tym, czym była Laura dla Petrarki, tym bardziej że dałem Ci to samo imię. Na świecie są podli ludzie, dla których UCZUCIE nic nie znaczy. Znaczy tylko pieniądz, tudzież samochód. Gdziekolwiek będę, imię Twoje będzie dla mnie najświętsze, będzie słońcem we dnie, gwiazdami w nocy, wiatrem w polu i śpiewem ptaków w lesie. Sted”. Dopiero ode mnie, po prawie sześćdziesięciu latach, pani Anna dowie się, że o niej i pobycie w Wałbrzychu autor dedykacji informował swego przyjaciela, Janusza Kwiatkowskiego, posługującego się literackim pseudonimem Żernicki. Na widokówce przedstawiającej Szczawno Zdrój 8 września 1956 roku donosił mu: Ave Janusz. Jestem u Laury. Jest dla mnie bardzo dobra. Kocha mnie i chyba ja Ją też. Nie mogę już o niej nie myśleć. Czy to jest miłość, Janusz? Napisz do mnie. Potrzebuję teraz Ciebie, bardzo potrzebuję. Wyślij mi Tonację. Tylko dla mnie, Janusz – słowo. Anna Dzięgo, Wałbrzych, Dmitrowa 1/1 (dla Steda) Twój przyjaciel Sted[485]. ’
Ale na razie jest rok 1956 i ten straszny kontrast między ostentacyjną nieufnością wyrażoną chowaniem się za cudzy adres i ukrywaniem nawet własnego nazwiska a wspaniałym, zapierającym dech wyznaniem w dedykacji: „Gdziekolwiek będę, imię Twoje będzie dla mnie najświętsze...”. Pani Anna opowiada mi teraz, że kiedy w następnych latach nachodziły ją złe chwile, a tych przecież nikomu nie brakuje, sięgała po książeczkę z sonetami dla Laury, kartkowała ją, ale najważniejsza była strona przedtytułowa. Tak – przyznaje – nieraz pojawiała się ciekawość: gdzież to on teraz jest, co robi, czy pamięta? Wiedziała jednak, że kontakt ze Stedem jest niemożliwy i zbyteczny, bo jak się o niego dowiedzieć, a zresztą – po co? Książeczka podarowana Annie Laurze Dzięgo była chyba kiedyś własnością Janusza Żernickiego, o czym świadczy złożony u dołu kilku stron jego zamaszysty podpis. Na kilkunastu kartkach były poczynione ołówkiem i tym samym, co dedykacja charakterem pisma, krótkie, komentujące Petrarkę dopiski, na przykład: „Pierwszorzędne!” (str. 66), „Powtarza się!” (str. 117, przy wersie: „Tej, która wreszcie wyzwolona z ciała”). Dopiskiem „Motyw śmierci” opatrzył Stachura fragment sonetu na str. 67: Być może, raju zabierze ją przepych Jak swoją własność, nie dbając na tego, Co widział słońce w niej, na resztę ślepy. Wcześniej (przy jednym z dopisków jest świadcząca o tym data: 21 lutego 1956), niebieską kredką komentował Petrarkę pierwszy właściciel książeczki, Janusz Żernicki. Same zachwyty. „Śliczne!” (str. 32), „To musi być wspaniałe w oryginale!” (str. 46), a na str. 86, przy sonecie 289, opatrzonym tytułem L’alma mia fiamma, Żernicki zdziwiony napisał: „Psiakrew!! Petrarka rozpięty między zmysłami a mistycyzmem jak Chrystus na krzyżu!”. Mija ćwierć wieku. Jest rok 1982 albo 1983. Anna Dzięgo nie wie jeszcze, że ukazało się pięć tomów utworów zebranych Edwarda Stachury, ponieważ nie interesowała się takim pisarzem, bo niby dlaczego? Datę dokładną – mówi – można ustalić: wystarczy mieć spis obu programów telewizyjnych z okresu wakacyjnego. Bo było wtedy lato, pełnia sezonu, córka Wiola z mężem Mikołajem wyjechali właśnie na urlop. Pusty dom, niż baryczny za oknem, przemęczenie pracą zawodową – pewnie to wszystko razem złożyło się na tak kiepski nastrój. Włączyła telewizor, a ten, jak na ironię, pokazuje jakiś smutny film o tragicznym losie poety. Już nawet wstała z fotela, aby zmienić kanał, gdy wśród pokazywanych fotografii... „Nie! Zwykłe złudzenie. Przecież to niemożliwe!”. Wróciła na fotel. „Na pewno mi się przywidziało”. Wzięła długopis i kartkę, ale fotografii bała się szukać w biurku, bo mogłaby wtedy przegapić moment, kiedy w telewizorze pojawi się nazwisko tego pisarza. Usłyszy je w ciągu programu dwa razy, a pod sam koniec lektor wymieni je po raz trzeci: Edward Stachura zmarł w wieku czterdziestu dwóch lat 24 lipca 1979 roku...
Wyjęła z szuflady dużą kopertę, w której miała schowaną książeczkę Sonety do Laury. Między sonetami Petrarki, osłonięte celofanem, tkwiło to zdjęcie, podarowane jej w Wałbrzychu w 1956 roku. Na odwrocie fotografii litery trochę wyblakły, ale treść była czytelna: „Tej, którą pokochałem, tak jak kochać potrafię! Laurze – Sted”. To oczywiście niemożliwe – przekonywała sama siebie – choć podobieństwo było przecie takie duże. Jaka szkoda, że kamera tak szybko przeskoczyła na inne fotografie... Pomyślała: napiszę do telewizji. Tylko do kogo i co? Że mam takie samo zdjęcie, jakie mignęło w jakimś filmie o pisarzu Edwardzie Stachurze? To mi odpiszą: gratulujemy... Niedługo potem trafia do niej Janusz Kukliński. Ten przyjaciel Edwarda Stachury postanowił, bez jakiegokolwiek urzędowego wsparcia, scalać najpierw dziesiątki, potem setki, a wreszcie tysiące przejawów obecności pisarza w przestrzeni publicznej i prywatnym życiu osób, których wciąż przybywało. Jeżdżąc po Polsce, zbierał i gromadził nagrania, wspomnienia, fotografie, plakaty, prace magisterskie. Po przeprowadzce z Warszawy do Lublina, w odziedziczonym po stryju domku z przyległościami założył Poetycki Zakład Ogrodniczy skupiający bractwo podobnych entuzjastów, a korespondencję, żeby go urzędy nie lekceważyły, stemplował zgodnie z prawdą: „Dokumentacja życia i twórczości Edwarda Stachury”. Wrócił właśnie z Torunia, gdzie w Zakładowym Domu Kultury „Prząśniczka” zorganizowano ogólnopolskie „Spotkanie poetyckie im. Edwarda Stachury”, awizowane w prasie i radiu jako „Scheda Steda”. O imprezę zahaczyły pracująca wtedy dla radia Monika Olejnik i wierna temu medium do dziś Grażyna Dobroń. Zbierały materiał do audycji o pierwszych krokach kobiet opuszczających zakłady karne, a ponieważ twórczość Stachury nie była im obojętna, przy okazji nagrały w Toruniu wspomnienia Kuklińskiego o poecie, a Jan Kondrak tym swoim cerkiewno-stepowym głosem, od którego nawet głuchym ciarki idą po plecach, odśpiewał Hymn Poetyckiego Zakładu Ogrodniczego. Obsługa imprezy miała list przysłany do „Prząśniczki” chyba przez wielbicielkę Stachury, bo wypytywała o szczegóły biograficzne i gdzie można porównać jakieś zdjęcia. Powiedzieli Kuklińskiemu: ona z Lublina, pan z Lublina, masz pan ten list, bo ciężko zrozumieć, o co nadawczyni chodzi. Na kopercie był adres: Anna Zawada, Lublin, ul. Hibnera 3/100. Janusz Kukliński: – Dzwonię, drzwi otwiera młoda dama, pytam, czy zastałem panią Annę Zawadę. Owszem, ona na to, proszę wejść, zaraz zawołam mamę. Wyszła do przedpokoju pani w średnim wieku, włosy krótko obcięte, elegancki szary kostiumik, jakby przed chwilą wróciła do domu. Przedstawiłem się, mówię, co i jak, skąd mam adres, pokazuję list i przepraszam, że czytam cudzą korespondencję nie do mnie adresowaną. Zaprasza do pokoiku, jest wyraźnie zmieszana, pyta, czy może zapalić. Zacząłem o toruńskiej imprezie, ze szczegółami, aby był czas na ochłonięcie. Potem pani Zawada zaczęła swoją opowieść. Że była w młodości na wakacjach w Giżycku, poznała tam młodzieńca, który ją potem odwiedził w Wałbrzychu i podarował jej. Przeprosiła na chwilę, po dwóch, trzech minutach wróciła z książeczką małego formatu – to mi podarował, mówi i podaje Sonety
do Laury Petrarki. – Jest dedykacja – dopowiada cicho, jakby zakłopotana. Zerknąłem do środka, dobrze mi znany charakter pisma, u dołu podpis „Sted”. Wiem już, że na wielce niebywałą sprawę trafiłem, ale uznałem za nietaktowne wczytywanie się w treść dedykacji, na to jeszcze będzie czas. Wypytuję o szczegóły z Giżycka, zwłaszcza o to spotkanie na kamienistym cyplu, u Stachury w opowiadaniu narrator i dziewczyna rozmawiają na piaszczystej plaży. Wtedy ona podaje mi zdjęcie Edka, mam już identyczne w swoich zbiorach, Edek bardzo na tej fotografii przypomina bożyszcze kobiet lat pięćdziesiątych, aktora filmowego Gerarda Philipe’a. A obecne nazwisko, Zawada, po mężu jest? – pytam dla pewności. – Moje rodowe to Dzięgo. Anna Dzięgo z domu. I opowiada mi o tym programie telewizyjnym, w którym mignęło jej, ale nie jest pewna na sto procent, takie samo, no chyba takie samo jak to tutaj zdjęcie, i że to był program o Edwardzie Stachurze, a list wysłała, żeby się dowiedzieć, czy ten program będzie powtórzony i kiedy albo w jaki sposób można te zdjęcia porównać. Więc mówię: tak, proszę pani, to Edward Stachura, a Sted to skrót od pierwszych liter nazwiska i imienia... Owszem, jest takie opowiadanie o spotkaniu nad jeziorem, jest też inne, w którym chyba, nie, raczej na pewno pojawia się takie nazwisko Dzięgo. Pożegnałem panią Zawadę zaproszeniem do nas, na ulicę Zakładową, a widząc w przedpokoju aparat telefoniczny, poprosiłem o numer i zostawiłem swój. Po powrocie do domu Kukliński upewnił się, że nazwisko Anna Laura Dzięgo jest w książce Falując na wietrze, w opowiadaniu Parę kieliszków. Opowiadanie z mazurską scenerią, zatytułowane Jak mi było na Mazurach, zawarte w pierwszej książce Stachury Jeden dzień, dotyczy zupełnie innych wątków. Wtedy sięgnął po teczkę z pokserowanymi z gazet i czasopism tekstami Edwarda Stachury, które nie weszły do książek. To szperanie w prasie zaczął zaraz po przeprowadzce do Lublina, bo chciał poznać lubelskie lata swego przyjaciela, który tu, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w roku 1957 rozpoczynał studia romanistyczne. Opowiadanie Piękna przygoda, w którym kąpiącego się w jeziorze narratora nachodzi nieznajoma, Stachura opublikował w 1958 roku w „Kulturze i Życiu”, dodatku do lubelskiej gazety codziennej. Kukliński po latach zbierze te Stachurowe juwenilia i powstanie z nich książeczka Edwarda Stachury Moje wielkie świętowanie. Jeszcze tego samego wieczoru Kukliński telefonuje do Anny Zawady vel Anny Laury Dzięgo i swoim radiowym głosem odczytuje jej ten niedługi tekst. A tam narrator przyjeżdża do nieznanego mu miasta, jest czwarta w nocy, więc w poczekalni dworcowej postanawia przesiedzieć do rana. „Potem wyruszę – czyta Kukliński do słuchawki – na poszukiwanie kobiety, którą spotkałem tego lata na jeziorach. Spotkałem ją przypadkowo. Przebywałem w tym czasie na Mazurach, odkryłem tam skrawek plaży nad jeziorem, gdzie piasek był czysty i biały...”. Narrator opowiadania wypływa, jak zawsze, daleko od brzegu i w pewnej chwili spostrzega, że do miejsca, w którym zostawił ubranie, zbliża się jakiś człowiek. Podpływając bliżej, widzi, że to kobieta. Wychodzi zdyszany na brzeg, kładzie się obok
nieznajomej. „– Bardzo pan zmęczony? – spytała. Głos był lekko chrypiący, lecz dziwnie miękki. – Nie, troszkę – odparłem. Z każdą chwilą rosło we mnie podniecenie. Po dość długim milczeniu odezwałem się szorstko: – Jakie licho tu panią przyniosło? – Co panu jest, młody człowieku?”. Kukliński w pewnym momencie zamilkł, bo nie był pewien, czy cisza po drugiej stronie to nie efekt przerwanego połączenia. – Jestem, jestem, słucham, bardzo słucham – usłyszał po drugiej stronie, więc czytał dalej: „Uniosłem głowę i spojrzałem na nią. Była zwrócona do mnie profilem. Patrzyła na jezioro. Miała naprawdę w sobie coś z ikony. Podczołgałem się do niej i dotknąłem lekko wargami jej ręki. Nie cofnęła jej. Milczała ciągle, patrząc na wodę. Położyłem głowę na piasku obok jej nóg. Odszukałem jej rękę i położyłem ją sobie na głowę. Zaczęła gładzić palcami moje włosy. – Smutno – powiedziałem – ale tak jest dobrze. O czym pani myśli? – Modlę się do Boga, aby zaniechał kataklizmów – rzekła swoim łagodnym głosem. Przyciągnąłem ją do siebie i zacząłem całować jej wargi, oczy i szyję”[486]. Anna Dzięgo (Dzięgo, a nie Zawada, bo po latach powróciła do panieńskiego nazwiska) mówiła mi w 2013 roku: – Nigdy w czasie tej krótkiej znajomości nie pocałował mnie. Jakaś chyba literacka fantazja. To nie jest przecież opowiadanie o mnie, a tak bardzo wzięłam sobie do serca zakończenie. Pan Janusz podarował mi ksero Pięknej przygody, czytałam dokładnie, wiele razy. Ono kończy się tak: „Szukałem w kieszeni kartki papieru, na której napisała mi swój adres, kiedyśmy się żegnali. Pismo było pochyłe i ładne. Uniosłem głowę. Wysoko niezmiennie świeciła neonowa reklama. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że podarłem na drobno kartkę z jej adresem. Ludzie przechodzili, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Odwróciłem się i powoli wróciłem na dworzec”. Więc jednak wybrał się, aby odszukać tę nieznajomą znad jeziora. Dlaczego w takim razie zmienił zamiar i bez żadnej przyczyny wrócił na dworzec, a kartkę z adresem podarł, i do tego na drobne kawałki? Czy to, że mu na jego list nie odpisałam, mogło być powodem? To nie było tak – tłumaczy mi pani Anna – że dopiero program telewizyjny z tym zdjęciem ruszył falę wspomnień. Pracowała nad sobą, nad swoim rozwojem duchowym, dużo czytała, rozmyślała, nie chciała zatracić wrażliwości na krzywdy innych. Żeby odgrodzić dostęp złym wspomnieniom, często wracała myślami i wyobraźnią do ludzi, zdarzeń i miejsc, których przywołanie sprawiało jej radość, uspokajało, dodawało sił i nadziei. Więc także to spotkanie nad jeziorem, ta dedykacja z zapewnieniem dozgonnej pamięci. Jednak niekiedy, mimo starań, nie wiadomo skąd i dlaczego dopadało ją jakieś dziwne uczucie żalu do samej siebie, pomieszane z poczuciem winy, że zbyt pochopnie
i niesprawiedliwie oceniła ten brak adresu i niechęć do podania nazwiska, że uniesiona ambicją i egoistycznym uprzedzeniem nie odpisała na list. Adres, owszem, był cudzy, ale wystarczyło dać dopisek: dla Steda. Nie potrafi też zrozumieć, choć wyczytała gdzieś, że istnieje coś takiego jak pamięć emocjonalna, dlaczego wraz z upływem czasu wszystko tamto nie blednie, a ona, zamiast krótką przecież historię, w której dostała rolę i imię Laury, uznać za bezpowrotnie zamkniętą, czuje narastające przekonanie, że powinni się jeszcze raz spotkać i chociaż wyjaśnić, wytłumaczyć. I coś jej mówiło, że nie tylko ona czuje taką potrzebę, a wiele by zrobiła, żeby los dał szansę. Dwa razy wydawało się jej, że taką szansę dostaje. Pierwszy raz w roku 1974, dwa miesiące po przeprowadzce do Lublina. Pracowała w sanepidzie. Trwał konkurs o „Złotą Patelnię”. Komisja konkursowa, w której składzie była, pierwszy raz w ciągu swej długiej działalności postanowiła uczcić zakończenie pracy wspólnym wieczorem w niedawno otwartej w Lublinie „Karczmie Słupskiej”. I tam, w trakcie dancingu, poprosił ją do tańca człowiek bardzo podobny do tego młodzieńca poznanego w Giżycku. Tańczyli, rozmawiali, także o urokach Mazur. Była prawie pewna, że za chwilę on powie: tak, to ja. Bo już w pierwszym tańcu od tego zaczął, że ona mu kogoś przypomina. Sama nie miała odwagi tak wprost zapytać, a i jemu – jak sądzi – też takiej odwagi zabrakło. Drugie takie spotkanie, w roku 1978, też miało miejsce w lokalu gastronomicznym: tym razem był to bar w Kluczkowicach. To miejscowość niedaleko Lublina. Kontrolowali wtedy, też w ramach „Złotej Patelni”, punkty zbiorowego żywienia w Puławach, Opolu Lubelskim i całym tamtym rejonie. Kluczkowic nie było w planie, ale szef komisji powiedział, że ma tam ważną sprawę do załatwienia. – Nyska wysadziła nas w Kluczkowicach pod barem. Zamówiliśmy kawę. Pijemy sobie, mnie zrobiło się nagle duszno, postanowiłam wyjść na zewnątrz. I kiedy byłam już blisko wyjścia, jeden z dwójki mężczyzn zajmujących stolik w pobliżu drzwi wstał, podszedł do mnie i powiedział, że jego towarzysz bardzo by chciał ze mną porozmawiać i prosi, żebym była tak łaskawa zgodzić się. Zerknęłam na mężczyznę, o którym on mówił. Znowu mi się wydawało, że przecież znam te rysy, to ta sama twarz, tylko jakby zmęczona, albo jakby to był jakiś jego starszy brat. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy myślałam i co odpowiedziałam na propozycję rozmowy, bo akurat zgarnęło mnie moje towarzystwo właśnie opuszczające bar. Na drugi dzień kierownik mówił, żebym uważała, bo jakiś dziwny facet z kluczkowickiego baru wymusił na obsłudze numer telefonu i miejsce pracy naszej komisji i wydzwania już któryś raz... Jestem kiedyś w antykwariacie i jak zwykle pytam o jakieś książki tego Edwarda Stachury z telewizyjnego programu. „Tylko Piosenki są”, mówi ekspedientka. Kupuję. Niebieska okładka, z tyłu zdjęcie autora: twarz mężczyzny z baru w Kluczkowicach... Nakładam znane mi fakty z życiorysu poety na opowieść pani Anny. O pobycie w Lublinie latem 1974 roku nic mi niewiadomo. Owszem, w dniach 11–13 sierpnia 1974 roku był Stachura niedaleko, właśnie w Kluczkowicach. Gościł tam też dwa lata wcześniej, miał spotkanie z młodzieżą. Piosenki Edwarda Stachury z niebieską
okładką to książka wydana przez „Pojezierze” w 1980 roku, fotografia autora jest na obwolucie. Istotnie, to już nie ten słoneczny Stachura, który przecież jeszcze tak niedawno góry chciał przenosić. Pobyt w Kluczkowicach w roku 1978 jest mało prawdopodobny, ale wykluczyć go nie można. To w biografii poety tak zwany okres mistyczny, Edward Stachura odkrył już w sobie człowieka-nikt i egoizm jako sprawcę ludzkiego nieszczęścia; realna rzeczywistość oddalała się od niego na niebezpieczną dla życia odległość. W dziennikowych notatkach z roku 1978 nie ma o pobycie w Kluczkowicach żadnej wzmianki. Ale przecież o wielu innych zdarzeniach też nie ma śladu, a takie dziwne wyprawy w tym okresie miały jednak miejsce. O jednej z nich Janusz Żernicki opowiadał Dariuszowi Pachockiemu: „Niedługo przed śmiercią Stachura przyjechał do Ciechocinka, z nikim nie rozmawiając, do nikogo nie zachodząc, obszedł całe miasto i odjechał”[487]. Ponieważ w kolejnej telefonicznej rozmowie z panią Anną słyszę wiele zwrotów, określeń, a nawet całych sekwencji z poprzednich naszych rozmów, pytam, kiedy spisała swoje wspomnienia. – W formie opowiadania napisałam, wiele lat temu. Ładnie wyszło. Tam jest dużo więcej szczegółów, także o tych spotkaniach w Lublinie i Kluczkowicach. Kilkadziesiąt stron. Wnukom, prawnukom może nawet zostawię... Nie może mi przysłać całości wspomnień, bo to obszerny rękopis, wymaga jeszcze pisarskiej obróbki. Ale poprosi wnuka, żeby jakieś drobne wyimki przepisał na komputerze i przesłał. Jeden z otrzymanych fragmentów dotyczy spotkania w lubelskiej „Karczmie Słupskiej”: „Czerwiec 1974 r., Karczma Słupska w Lublinie ...Kiedy zaczęła przygrywać orkiestra, w moją stronę skierował się nieznajomy mężczyzna z tej większej sali. Prawdopodobnie nie poszłabym z nim do tańca, gdyż szedł zdecydowanie i sprawiał wrażenie, jakby był w lokalu na chwilę. Nie zdjął nawet lekkiego płaszczyka, jaki miał na sobie. Jednak w miarę jak się zbliżał i zatrzymał, aby zaprosić mnie do tańca, wszystko we mnie mówiło, że już z nim kiedyś tańczyłam, że to ktoś dla mnie wyjątkowy. Mężczyzna emanował przyjemną i znajomą mi energią. Ale skąd go znam? Nie mogłam sobie przypomnieć. Poszliśmy na parkiet. – Ładnie pani tańczy – przerwał nasze krótkie milczenie. – Mam wrażenie, że kiedyś już tańczyliśmy ze sobą – odpowiedziałam z nadzieją, że może nieznajomy pomoże w wyjaśnieniu moich skojarzeń. Zamiast odpowiedzi zapytał mnie rozbrajająco, czy może się przytulić, jakbym swym spostrzeżeniem potwierdziła, być może, trafność jego odczuć. Nie zaoponowałam. Po chwili przytulił mnie, a ja obejmując go, wyczułam szorstki dżinsowy kołnierzyk jego bluzy. Zamyśliłam się i nie wiedząc kiedy, tańczyliśmy przytuleni policzek do policzka przy nastrojowej melodii...”. Telefonuję znowu, bo zdobyłem nowy materiał. – Czy w pani mieszkaniu wałbrzyskim, w kuchni, kiedy gościł u was Edward Stachura,
wisiały na ścianie makatki o takiej treści: „Co ja ugotuję, każdemu smakuje” i „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”? Pewnie bardzo panią Annę zdziwiło pytanie o makatki, jednak szybko i stanowczo zaprzeczyła, że nie, nic takiego u nich w kuchni nie było. W pokojach zresztą też nie. Aby nie wyglądało na to, że zbzikowałem, tłumaczę się pani Annie z dziwnego pytania. Otóż w Lublinie, w tamtejszej Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej jest nigdzie dotąd niepublikowany trzystronicowy rękopis Edwarda Stachury. Zaczyna się słowami: „Drogi Mój”, a więc tak jak listy do Zygmunta Mikulskiego. W tym niepublikowanym tekście stylizowanym na list Stachura informuje adresata: „Mieszkam w Wałbrzychu od kilku dni. Za kilka dni będę mieszkał może gdzie indziej. W innym mieście”. Jest tam też opis jakiegoś wałbrzyskiego mieszkania: „Zmokłem dosyć bardzo. Przyszedłem z mokrą głową do domu, w którym mieszkam, u ludzi prostych wspaniałych, wytarłem łeb ręcznikiem i zacząłem list ten do Ciebie, który już będę kończył chyba, choć mógłbym pisać i pisać, bo deszcz pada i pada, i jest taka atmosfera, i wszyscy już śpią w pokoju, bo ja w kuchni piszę, gdzie stoi moja leżanka, a na ścianach różne serwetki wiszą z napisami: «Co ja ugotuję, każdemu smakuje», «Nie mów nikomu, co się dzieje w domu», i różne jeszcze. Bardzo tu jest czysto i porządnie, każda rzecz ma swoje miejsce”. U Anny Dzięgo w wałbrzyskim mieszkaniu też było czysto i porządnie. Ale to nie jej mieszkanie Stachura opisuje. W tamtym czasie w Wałbrzychu mieszkali także, przy ulicy Wrocławskiej 124, państwo Leokadia i Józef Bartkowscy, rodzice Anny Zyty Bartkowskiej, która zasłynie potem pod pisarskim pseudonimem Zyta Oryszyn. Ten niepublikowany tekst Edwarda Stachury z opisem wałbrzyskiego mieszkania datowany jest: lipiec 1961. Niewiele później, bo 5 kwietnia 1962 roku, Edward Stachura poślubił Annę Zytę Bartkowską. Anna Dzięgo do dziś nie wie, dlaczego Edward Stachura kazał bohaterowi swego opowiadania Piękna przygoda zniszczyć kartkę z adresem dziewczyny poznanej na Mazurach.
Zyta Telefonuje znajomy z nowiną: – Chyba ta żona od Stachury pokazała się wczoraj w telewizorze. Wczoraj, czyli 26 września 2012 roku. A pokazać się miała nie grubo po północy, kiedy TVP oferuje śpiącym ambitne programy, tylko w adresowanym do szerokiej widowni Teleexpressie. Wiadomość, jeśli prawdziwa, to na swój sposób sensacyjna: Zyta Oryszyn „od zawsze” unika nie tylko telewizji, ale także pozostałych środków masowego przekazu, z prasą na czele. Oczywiście zdarzało się, że była bohaterką jakiejś publikacji[488], ale – po pierwsze – na to nie trzeba zgody opisywanej postaci ani jej współpracy, a po drugie – powodem dziennikarskiego zainteresowania nie jest wtedy Zyta Oryszyn jako autorka ważnych książek, tylko postać będąca kiedyś żoną kultowego pisarza. O literackich dokonaniach Zyty Oryszyn głośno było w czasach, kiedy po efektownym debiucie powieścią Najada (1970), uhonorowaną liczącą się wtedy Nagrodą im. Wilhelma Macha, przyszły kolejne książki, także zbierające dobre recenzje: Melodramat (1971) i Gaba-Gaba, czyli 28 części wielkiego okrętu, opublikowana w 1972 roku. W tym też roku ukończyła Czarną iluminację. Miała na tę książkę umowę z Czytelnikiem, pobrała nawet zaliczkę, jednak uznano, że książka wymaga zmian, bo nie przejdzie przez cenzurę. Autorka się nie zgodziła. Wydawca, żeby nie nadawać sprawie rozgłosu, wspaniałomyślnie machnął ręką na zaliczkę. Przemyciła maszynopis Czarnej iluminacji do paryskiej „Kultury”. Reakcja adresata ją podłamała. Jerzy Giedroyc książki nie zamierzał wydawać, odpisał, że owszem, tekst znamionuje talent, a gdyby jeszcze coś kiedyś napisała, to niech koniecznie przyśle. Już wcześniej Janusz Anderman i Jacek Bierezin oferowali druk w podziemiu, skorzystała więc z tej możliwości i książka ukazała się w NOW-ej (1981). Anderman dobrze znał cenę zejścia z legalnej sceny: „Potem przyszły czasy opozycji, drugiego obiegu i mikroskopijnych nakładów u podziemnych wydawców. Oryszyn za odwagę i bezkompromisowość dotknęła nieoczekiwana dolegliwość: o dorobku naszej fascynującej pisarki, funkcjonującej przez lata w zamkniętym środowisku, w szerszych kręgach czytelniczych powoli, lecz nieuchronnie zapominano”[489]. Bardzo chciałem, aby pogłoska o telewizyjnej obecności Zyty Oryszyn w popularnym serwisie informacyjnym okazała się prawdą. To bowiem mogło oznaczać, że słynne i niezłomne dotąd milczenie miewa wyjątki, a pozapisarska nieobecność w przestrzeni publicznej też nie musi być wieczna. Jej nazwisko mignęło w prasie (a postać – w telewizji) 21 marca 2011 roku, kiedy Prezydent RP dekorował „dziennikarzy i osoby zasłużone dla wolności słowa i wolnych
mediów”, a wśród nich – cytuję zapis personaliów z komunikatu prasowego – Zycie Kaczyńskiej „Oryszyn” wręczył Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (podczas tej uroczystości takie samo odznaczenie otrzymał jej mąż, Andrzej Kaczyński, z którym małżeństwo zawarła w 1996 roku). Teleexpress to popularny serwis informacyjny. Co jakiś czas jest tam także podczepiony wagon z Przedziałem Literackim, a w nim docierają do widzów wybrany przez redaktorów autor i jego najnowsza książka. Tego dnia prowadzący program Maciej Orłoś zapowiedział: – Tę książkę, która dziś ma premierę, można nazwać powrotem autorki po kilku dekadach do literatury polskiej. I to powrotem w wielkim stylu. W Teleexpressowym Przedziale Literackim Zyta Oryszyn i jej powieść Ocalenie Atlantydy. W tym miejscu, jak to zwykle bywa, na ekranie zobaczyliśmy pisarza w jego naturalnym środowisku: biurko, coś notuje, zamyśla się, w tle książki, zbliżenie na okładkę najnowszej, a równocześnie lektor z offu informuje: „Historie prawdziwe, dramatyczne, wstrząsające, opowiedziane w sposób wyjątkowy – bez egzaltacji, ze spokojem, z naturalnością, a nawet czarnym humorem. Koszmar okupacji, losy przesiedleńców na ziemiach odzyskanych czy szarości i absurdy PRL-u autorka pokazuje z perspektywy zwykłych ludzi, czasem nawet dzieci, w których życie brutalnie wkroczyła historia”. Na koniec bezcennych pięćdziesięciu telewizyjnych sekund w porze dobrej oglądalności – ujęta w planie amerykańskim Zyta Oryszyn mówi do nas: – Drodzy Widzowie Teleexpressu, proszę przeczytać moją książkę. Jedna z jej bohaterek nakazuje „Żal jak cmentarz opisz na kartkach papieru. Kartki potem spal”. Ja tego nie zrobiłam – z nich powstało Ocalenie Atlantydy. Oglądając ten materiał odszukany w Internecie, miałem mieszane uczucia. Prysły resztki nadziei: Zyta Oryszyn nie zmieniła swojego stosunku do mediów i dziennikarzy, a jedynie bez entuzjazmu wykonuje – być może zapisane w umowie wydawniczej – osobiste uczestnictwo w promocji, bo prawa wolnego rynku są nieubłagane i niekiedy okrutne. W prasie ukazują się więc, prawie równocześnie, dwa wywiady z dotąd niezłomnie milczącą autorką Ocalenia Atlantydy. W „Wysokich Obcasach” Zyta Oryszyn rozmowę zaczyna od wyznania: „Powiem pani coś – to jest mój pierwszy wywiad w życiu. Przez czterdzieści lat swojego pisania nigdy nie zdecydowałam się, aby tego spróbować. Nigdy nie miałam wieczorów autorskich, nigdy nie opowiadałam o swojej twórczości”. Skąd więc i dlaczego teraz ten wywiadowczy debiut? „Chciałam wytłumaczyć, o czym napisałam swoją ostatnią książkę – Ocalenie Atlantydy’[490]. Książka Zyty Oryszyn nie należy do lektur łatwych, ale jednak nie jest aż tak trudna, żeby ją trzeba czytelnikom tłumaczyć. Zwłaszcza czytelnikom „Wysokich Obcasów”. Do udzielenia wywiadu skłoniła autorkę jedna z recenzji[491]. Zyta Oryszyn wyjaśnia więc: „To opowieść o powojennym życiu przesiedleńców z ziem wschodnich, którzy znaleźli się na poniemieckm Dolnym Śląsku. Na nowej ziemi i w nowym ustroju. Ukazała się recenzja stwierdzająca między innymi, że na tych ziemiach my, Polacy, robiliśmy krzywdę tym, którzy wcześniej popierali Hitlera. To zaś nieprawda!
Nie o tym pisałam. Ci, co popierali, dawno uciekli, a zostali tam prawie wyłącznie ci, którzy cieszyli się, że już po Hitlerze. To ciężko doświadczeni przez wojnę Polacy robili krzywdę autochtonom”. Spora część tekstu Ocalenia Atlantydy wchodziła w skład wydanej w 1992 roku Historii choroby, historii żałoby, a książka wtedy przeszła prawie bez echa. Zwracał na to uwagę Mieczysław Orski: „Można zapewne nie rozumieć, albo mało rozumieć, dlaczego ta napisana dość dawno opowieść spotkała się w czasie swej premiery z bardzo ograniczonym przyjęciem (recenzja między innymi w „Odrze” i „Przeglądzie Powszechnym”) i została prawie przemilczana, a dlaczego obecna, rozszerzona jej nowa wersja czyni furorę w przestrzeni szerokiego medialnego odbioru; oczywiście można tłumaczyć to faktem, że w roku 1992 nie było Świata Książki [wydawca Ocalenia Atlantydy – przyp. M.B.] i generalnie marketingowo-promocyjnego charakteru naszego życia literacko-czytelniczego, ale pewnie i sama autorka nie oczekiwała kiedyś splendorów i nie bardzo zabiegała o rozgłos”[492]. Teraz książkę Zyty Oryszyn spotkał wielki rozgłos, a nie wziął się on z powietrza. Ocalenie Atlantydy otwiera krótki, ale jakże promocyjnie istotny przez samą swoją obecność tekst Hanny Krall zatytułowany Zyta. Trudno o lepszego rekomendującego. Ocalenie Atlantydy dostało dwa liczące się (także finansowo, bo każde to 50 tys. zł) wyróżnienia: Nagrodę Literacką dla Autorki „Gryfia” w Szczecinie i Nagrodę Literacką Gdynia. Do Gdyni zaproszono wszystkich finalistów, werdykt do końca był tajemnicą. Zyta Oryszyn odbierając nagrodę, powiedziała: – Ja naprawdę jestem zaskoczona. Chociaż jestem nieskromna, bo jak tu przyjechałam, to marzyłam o tym, żeby dostać tę nagrodę. No i teraz jestem zaskoczona, zaszczycona i bogata. To jest dla mnie strasznie ważne. Książka Ocalenie Atlantydy otrzymała także nominację do Nagrody Nike 2013. „Gazeta Wyborcza”, prezentując finalistów, poprosiła ich o odpowiedzi na jednakowy dla wszystkich zestaw pytań. Zyta Oryszyn odpowiadała tak: „Trzy główne cechy mojego charakteru: poczucie humoru, groteski, absurdu. Cecha, którą chciałabym posiadać: nie wstydzić się niepoprawności politycznej. Bohater, z którym się identyfikuję: facet, który w Pół żartem, pół serio tańczy tango z różą w zębach; ten, który powiedział: «Nobody is perfect». Szczególnie mnie cieszy... palenie papierosów. Boję się... że «w kominie coś czasem załka». W życiu nie mogę się obejść bez... pieniędzorów! Na świecie byłoby trochę lepiej, gdyby... tego to nikt nie wie, chyba że starożytni kosmici. Chciałabym, żeby po przeczytaniu mojej książki czytelnik... zawołał: «Mamo, mamuniu, Polsko Ludowa – ale historia!». Najbardziej lubię pisać... listy, kartki i karteczki do przyjaciół i znajomych. Moja ulubiona drobna przyjemność: jedzenie (tak było, bo teraz to wykluczone) placków ziemniaczanych, pierogów ruskich i panierowanych schabowych z zasmażaną kapustą”[493]. Łudząc się, że może i ja z moimi pytaniami o Stachurę przecisnę się przez tę nagle
utworzoną przez Zytę Oryszyn szczelinę medialną, poprosiłem wydawcę Ocalenia Atlantydy o pośrednictwo w nawiązaniu kontaktu z autorką. Panie ze Świata Książki przekazały moją prośbę Zycie Oryszyn. Niestety, usłyszałem w odpowiedzi, że dalej obowiązuje zasada: ani słowa o Stachurze. Zyta Oryszyn powtórzy to w zakończeniu wywiadu dla „Wysokich Obcasów”: „Powiedziałam, że nigdy w życiu nie napiszę nic o Stachurze. Odmawiałam od trzydziestu trzech lat. Nie jestem jedną z wdów po poetach. Bałabym się go urazić topornością, niezręcznością, oceniać”. Nie byłem zaskoczony odmową. Ona, ta niechęć, tak po ludzku budzi mój szacunek. Ale też ja żadnym z pytań nie chciałbym przekraczać granic elementarnej przyzwoitości, wnikać w małżeńskie zakamarki, prosić o jakieś oceny czy podsumowania. Od osoby, której Stachura powierzał swoje najskrytsze tajemnice, wiem sporo i nie mam zamiaru, a zwłaszcza ochoty, z tej wiedzy korzystać w książce w sposób pozbawiony hamulców. Podobnie powściągliwy staram się być przy korzystaniu z zawartości akt sprawy rozwodowej Stachurów oraz materiałów Służby Bezpieczeństwa, które też nie grzeszą delikatnością ani informacyjną dyskrecją. Właściwie jedyne pytanie, jakie chciałbym Zycie Oryszyn zadać, dotyczy początków jej znajomości ze Stachurą, tego momentu, kiedy znajomość staje się czymś znacznie więcej, i jak to się dzieje, że początkujący pisarz zdobywa serce pięknej, zgrabnej i na domiar wszystkiego także bardzo inteligentnej dziewczyny? W powodzi różnych wspomnień tylko jedno, Bogdana Dworka[494], dotyczyło tego okresu: – Mieszkałem wtedy na Kickiego w Warszawie. Jeden z moich przyjaciół, z którym dzieliłem pokój, miał narzeczoną. Imieniny obchodziła pod koniec kwietnia. Do tych imienin w akademiku przygotowywaliśmy się dość uroczyście. Przyjęcie wydawał chłopak tej dziewczyny w naszym pokoju. Z samego rana powiedział jednak: – „Niestety, tym razem imienin nie będzie”. Wieczorem mój współmieszkaniec odchylił firankę i powiedział: – „Spójrz. Tam stoi Zyta, a ten obok niej to nowy narzeczony”. Wyglądał niezbyt atrakcyjnie, powiedziałbym wręcz niechlujnie. Spytałem mojego przyjaciela: – Czy już zupełnie nie masz szans? – Nie. Powiedziała mi, że żadnych i że to jest jakiś student Politechniki. Ponieważ studiowaliśmy polonistykę, byliśmy przekonani, że tylko my potrafimy być amantami. Począwszy od poezji, skończywszy na bardzo intymnych przeżyciach, wzorowanych na najlepszych literaturach. Dlatego też wydawało mi się wprost nieprawdopodobne, żeby tę dziewczynę studiującą filozofię mógł „zarwać” jakiś chłopak z Politechniki. Potem okazało się, że to nie student Politechniki, ale poeta, który przyjechał kontynuować studia na Uniwersytecie Warszawskim. Był to Edward Stachura. Uderzyło mnie w jego wyglądzie to, co wtedy zauważyłem przez okno. Zupełna swoboda w ubiorze, granicząca z niechlujstwem, ale tworząca styl. Potem, pamiętam, niezależnie od pory roku Stachura nosił niepotrzebny szaliczek, albowiem i tak zawsze miał odsłoniętą szyję i kawałek piersi. Kiedy patrzyłem na niego, wydawało mi się, że musi być mu po prostu zimno. Jakoś nie bardzo mogliśmy się polubić. Chyba go w ogóle nie lubiłem i nie mogłem
polubić, gdyż tak bardzo odstawał od środowiska, w którym pędziłem swój żywot. Jednak kiedy w „Twórczości” przeczytałem fragmenty poematu Przystępuję do Ciebie, objawił mi się Stachura wspaniały. Wspaniały jako poeta, ale nigdy nie mogłem dopasować jego wyglądu do tych arcystrof, które teraz, gdy panuje absolutny boom na Stachurę, dziwnie są pomijane. Był w ogóle mało komunikatywny wobec takich ludzi jak ja. Nasze stosunki były zawsze na granicy oficjalności. Pamiętam mieszkanie Stachurów na Grochowie. Pod nieobecność Steda zaprosiła mnie jego żona Zyta Oryszyn. Było to dość dziwne mieszkanie, z nieodłącznym psem i ta Zyta, która mimo że była niedopasowana do świata i życia, świetnie dopasowała się do Stachury. Zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak też wygląda ich życie na co dzień. O Stachurze mówiła jednak z najwyższym uwielbieniem. Zyta była dziewczyną bardzo popularną na uniwersytecie i miała bardzo wielu starających się o jej względy. Dlatego też trudno mi było zrozumieć, że Stachura, autor poematu Przystępuję do Ciebie, właśnie w tak konkretny sposób przystąpił do Zyty, zostając jej mężem.
*** Anna Zyta Bartkowska urodziła się 16 sierpnia 1940 roku w miejscowości Zagórz koło Sanoka, nad rzeką Osławą. To teren, który wprawdzie po wojnie pozostał w Polsce, ale pokój i spokój docierały tam z największym trudem i za okrutnie krwawą cenę. „Bo nad rzeką Osławą koło Sanoka, choć wojna się skończyła, trwało nadal polowanie na ludzi. Jedno wojsko polskie polowało na drugie wojsko polskie i znowu trzeba było siedzieć w schronie”[495]. Do tego dochodziła obecność oddziałów UPA. Atmosferę tamtego miejsca i czasu nieźle – twierdzą znający realia – pokazał film Ogniomistrz Kaleń, ze scenariuszem na motywach książki Jana Gerharda Łuny w Bieszczadach. Filmowe plenery to właśnie Zagórz, Baligród, Smolnik nad Osławą. W 1946 roku Bartkowscy wyruszyli na tak zwane Ziemie Zachodnie. Nie na szaber, tylko na zawsze, całą rodziną. Wyjazd w nieznane, jeszcze niedawno będące Niemcami, był wielkim ryzykiem, jednak najprawdopodobniej troska o bezpieczeństwo rodziny kazała Józefowi Bartkowskiemu takie ryzyko podjąć. Zyta Oryszyn: „Nigdy nie pytałam rodziców o to, dlaczego właściwie porzucili swoje rodzinne strony i przenieśli się na Dolny Śląsk. Nie zebrałam się na odwagę, było mi głupio. Przecież tata przeżył obóz i roboty przymusowe w Niemczech”[496]. Przemierzyli trasę, którą od 1945 roku ciągnęły setki tysięcy Polaków wysiedlanych ze wschodnich terenów przedwojennej Polski. Zawieziono Bartkowskich do podwałbrzyskiej miejscowości. Duży budynek, w którym zostali zakwaterowani, trochę przypominał różnojęzyczną „kamienicę Babel” Stachury w Charvieu. Tu też mieszały się mowy: od wschodniackiego zaśpiewu „kurwadziadów zza Buga” (jak w książce przesiedleńców nazywał milicjant Gajda), po nieustanne „mein Gott, mein Gott” Niemki, której jeszcze nie zdążono wysiedlić.
Dwa lata później, też wagonami towarowymi, tylko jadącymi w odwrotną stronę, z zachodu na wschód, i też w poszukiwaniu lepszego losu, ruszą Stachurowie ciągnący z Francji do Polski. Początek lat pięćdziesiątych, apogeum stalinizmu. Pranie dziecięcych mózgów jakimś przedziwnym sposobem chyba ominęło małego Stachurę, może słaba na początku znajomość języka polskiego przeszkodziła niuansom indoktrynacji. W domu Stachurów narzekało się na biedę, nie na ustrój. Mała Bartkowska miała pod tym względem znacznie trudniej: „Nauczyciele sami nie wierzyli w to, co gadali. Zadanie domowe: «Napisz, czym jest Partia». Do taty szłam i prosiłam: «Ratuj!». Nienawidził partii i komunizmu, ale wiedział, co w szkole trzeba odpowiedzieć. Potem jednak sama zaczęłam pisać. Bardzo krótko, ale żarliwie byłam Stalinjugend. Ojciec mało mi głowy nie urwał ze złości”[497]. Różny u Stachurów i Bartkowskich miała zasięg i odmienną treść pamięć rodzinna, i w różne rozdziały polskiej historii wpisywał obie familie bieg dziejowych wydarzeń. Jadwiga Stachurowa we Francji uczyła dzieci patriotyzmu na Sienkiewiczu, u którego przelewane za ojczyznę hektolitry krwi nie budziły grozy, tylko zachwyt. U Bartkowskich, bez epickiego talentu narracyjnego, opowiadano o ciotkach z Podola, wywiezionych w ciągu dwóch godzin na Sybir tylko dlatego, że były „polskimi paniami”. „Cudzego nie bierz, bo brzydko, a i po łapach możesz boleśnie oberwać” – uczono u Stachurów. We Francji, gdzie tak długo mieszkali i gdzie przyszła na świat cała czwórka dzieci, wszystko było czyjeś, miało właściciela, sięganie po cudze nazywano kradzieżą. W powojennym Aleksandrowie Kujawskim, na którego przedmieścia przybyli w 1948 roku, nic nie było cudze, bo wszystko było państwowe, czyli nasze też. Au Bartkowskich wychowanie obywatelskie, z historią w roli wykładowcy, dzieci zaczynały właśnie od sięgania po cudze. I nie przerażała ich łatwość, z jaką się to robi, gdy karę wymierza jedynie sumienie. Zyta Oryszyn: „Porzuciliśmy kawał pola i dom w Zagórzu nad Osławą i przyjechaliśmy na poniemieckie ziemie. Bo tam miało być łatwiej i bogato. Stałam i patrzyłam, jak się wyrzuca Niemkę i jej syna z mieszkania, które mieliśmy zająć. Nie płakałam z tego powodu, chciałam, żeby szybciej zniknęli. Z ich mieszkania dolatywały smakowite zapachy. W sieni stały rowery i przecudnej urody hulajnoga, na parapecie stał jeszcze cudowniejszej urody dom dla lalek. Takiego nigdy nie widziałam. I to wszystko za minutę miało być moje. Mam do dzisiaj – mówi Zyta Oryszyn w roku 2013 – poniemieckie różne – znajdowane w mieszkaniach, na śmietnikach, w piwnicach, w kutych w poszukiwaniu skarbów ścianach -«pamiątki rodzinne». I do dzisiaj – zadrę w sercu. Że człowiek tak łatwo zawłaszcza. I nie płacze”[498]. Te jakże różne w swej istocie doświadczenia z dzieciństwa, emocje tym doświadczeniom towarzyszące, złagodzone potem przez upływ czasu, chyba jednak dawały o sobie znać i w dorosłym życiu, o czym świadczyły kolejne karty życiorysów Oryszyn i Stachury. On – swoiście aspołeczny, dłużnik ludzkości, a nie społeczeństwa, źle opłacany dostawca dóbr bezcennych; ona – już w czasach studenckich mająca z otoczeniem sprawy wspólne, próbująca coś zmienić, najpierw w ramach systemu, potem zaangażowana w działalność opozycyjną. Różnice w postawach i poglądach – ogromne, przepastne. Stają
się one maleńkie, niedostrzegalne, kiedy pojawia się miłość. A na dodatek – kiedy pojawia się nie tylko po jednej, ale równocześnie po obu stronach rozsądku udającego niemożliwą do pokonania przeszkodę.
*** Edward Stachura i Anna Zyta Bartkowska zawarli związek małżeński 5 kwietnia 1962 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego Warszawa Praga Południe[499]. Wymaganymi przez przepisy świadkami byli zaprzyjaźnieni studenci: Barbara Wolska i Leszek Biały. Stachura ma wtedy dwadzieścia pięć lat, jego żona dwadzieścia dwa. On jest studentem filologii romańskiej na Uniwersytecie Warszawskim, ona – po zaliczonych trzech semestrach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie – przeniosła się (dzięki pomocy ówczesnego prodziekana Stefana Morawskiego) na drugi semestr filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Stachura studiuje tak, żeby sobie zbytnio nie przeszkadzać w twórczości literackiej. Dużo pisze, sporo drukuje. Od czasu do czasu kusi go poker. Niekiedy wygrywa. Zyta nie ogranicza studiów do zajęć wynikających z programu, uczestniczy w różnego rodzaju spotkaniach i odczytach, zabiera głos w dyskusjach, jest aktywna nie tylko towarzysko: działa w Radzie Mieszkańców żeńskiego akademika, współpracuje z radiowęzłem. Jadwiga Stachurowa, opowiadając mi o małżeństwie syna, twierdziła, że „jak Zyta dostała pokój, to Edzia na ten pokój przyjęła, a potem te studia na Kickiego kończyli”. Powodzi im się kiepsko. Ona wspomaga budżet dorywczymi pracami zarobkowymi, on zna lepsze i wypróbowane patenty: składa w 1962 roku na swojej uczelni podanie do komisji stypendialnej, przy okazji zawstydzając Polskę Ludową, że słabo dba o pisarzy: Uprzejmie proszę o przyznanie mi stypendium i bonu stołówkowego. Do tej pory stypendium nie pobierałem. Zaświadczenia o wysokości poborów ojca nie jestem w stanie dać, gdyż z rodziną nie utrzymuję żadnych kontaktów. Od siedmiu lat utrzymuję się sam z tego, co napiszę. Otrzymuję również od jakiegoś czasu stypendium ze Związku Literatów Polskich w wys. tysiąc złotych (1000 zł) miesięcznie. Ale to są śmieszne pieniądze na dwoje osób, kiedy żadna nie pracuje. Żona moja uczęszcza na Uniwersytet Powszechny i na kursy kroju i szycia, za które płaci 250 zł miesięcznie. Uniwersytet Powszechny również kosztuje 320 zł za semestr. A najśmieszniejsze są stawki autorskie 100 lub 150 za wiersz, który piszę tydzień, bo tak niestety wolno piszę. Z prozą jest niewiele lepiej. Uprzejmie proszę o rozpatrzenie mej prośby[500]. Aby podane przez Stachurę stawki za prace pisarskie osadzić w tamtych realiach, popatrzmy na ówczesne ceny artykułów przemysłowych[501]. Średnia pensja wynosiła 1680 zł.
Koszula męska popelinowa 220 zł Prochowiec 650 zł Płaszcz na watolinie 1460 zł Teczka skórzana 252–650 zł Maszynka do mięsa (zależnie od rozmiaru) 80–120 zł Zestaw rondli: – emaliowanych 126,50 zł – aluminiowych 221,50 zł Maszyna do szycia: – pedałowa 2300–3150 zł – elektryczna 3000 zł Pralka 1950–2200 zł Prodiż 150 zł Młynek elektryczny do kawy 420 zł Żelazko 75 zł (200 W) – 195 zł (750 W i termoregulator) Termos 53 zł Aparat fotograficzny: – Druh 150 zł + futerał 58 zł – Start (lustrzanka) 880 zł + 116 zł – Zorka 42600 zł Radio 650–2600 zł. Bardzo szybko, bo już w maju 1963 roku Anna i Edward Stachurowie otrzymują w Warszawie mieszkanie, tak zwaną kawalerkę: pokój z kuchnią, około 35 m2, adres: ul. Rębkowska 1 m. 15. „Ale co jest wielkim szczęściem, to to, że dostałem mieszkanie, pokój z kuchnią z puli Urzędu Rady Ministrów. Jeszcze tam nie mieszkamy z żoną, bo jeszcze załatwiamy parę drobnych spraw, ale za trzy, cztery dni już tam będziemy. Na swoim”[502]. Kolejki oczekujących na spółdzielcze mieszkanie były wtedy długie, wyczekiwanie trwało co najmniej kilka lat. Niektórym – jeśli władze uznały, że tak trzeba – skracano procedury i czas oczekiwania. Ekspresowe tempo w wypadku Stachurów to z pewnością wynik interwencji kogoś ważnego. Procedura omijania mieszkaniowej kolejki była taka: Urząd Rady Ministrów dysponował pulą mieszkań, o które mogli się ubiegać członkowie związków i stowarzyszeń twórczych. Oczywiście sama przynależność nie wystarczała, liczyło się poparcie zarówno formalne, od zarządu, jak i nieformalne, znacznie skuteczniejsze. W wypadku Stachury z tym ostatnim nie było problemu, natomiast do skuteczności starań potrzebna była przynależność do Związku Literatów Polskich. Rajmund Kalicki z „Twórczości”, który znał się dobrze ze Stachurą, ma pewnie rację, twierdząc, że ten „tylko raz użył legitymacji Związku Literatów, okazał ją w komendzie MO, gdzie przed wieloma laty zatrzymano go po ucieczce z domu”[503]. Natomiast nie raz Stachura – podobnie zresztą jak i inni zrzeszeni pisarze – korzystał z przywilejów wynikających z faktu poświadczonego legitymacją ZLP,
więc w tym sensie korzystał z tej legitymacji wielokrotnie: stypendia, zapomogi, ubezpieczenie zdrowotne, ulgi w odpłatności za pobyt w domu wczasowym. Być może ma związek z zabiegami o przydział mieszkania niecierpliwość, widoczna przy ubieganiu się o szybkie przyjęcie do Związku Literatów Polskich. Stosowne podanie Stachura składa bowiem natychmiast po otrzymaniu sygnalnego egzemplarza zbioru opowiadań Jeden dzień, a więc bez wymaganych przez statut ZLP dwóch książek: Warszawa, 28 I 1963 r. Podanie Uprzejmie proszę o przyjęcie mnie do Związku Literatów Polskich. Wydałem dotychczas zbiór opowiadań pt. Jeden dzień, który załączam. Za dwa, trzy tygodnie ukaże się w Wydawnictwie «Iskry» tomik moich wierszy pt. Dużo Uprzejmie proszę o przychylne rozpatrzenie mojego podania. Edward Stachura Warszawa Żoliborz ul. Podstarościch 11[504]. Mieszkanie na Rębkowskiej trzeba zagospodarowywać od zera. Nie jest to łatwe, bo pustawo nie tylko w sklepach, ale i w portfelu. Wymagań dużych nie mają, jednak brak u obojga źródeł stałego, nawet niewielkiego dochodu, sprawy nie ułatwia. Stachura jest już pisarzem z legitymacją związkową, więc nie do uczelni, tylko do związku kieruje podanie: W-wa, 6 V 1963 Do Komisji Socjalnej przy Związku Literatów Polskich w W-wie Podanie Uprzejmie proszę o przyznanie mi zasiłku w związku z przeprowadzką na nowe mieszkanie, które szczęśliwie dostałem. Nie mówiąc o innych kosztach, muszę przede wszystkim zapłacić jakieś 3500 zł kaucji tak zwanej. Ale najważniejsze, że już jest grunt pod nogami. Uprzejmie proszę o przychylne rozpatrzenie mojego podania. Edward Stachura W-wa. Grochów. Rębkowska 1 m. 15 (ten adres będzie aktualny już za parę dni) Podstarościch 11 (Żoliborz). Wprawdzie papież Pius XI w roku 1935 ogłosił świętą Zytę patronką służby domowej,
ale patronat to czynność honorowa. Stachurowie dbaniem o dom dzielili się sprawiedliwie, co nie znaczy, że po równo. Jego bardzo cieszyło własne mieszkanie, żonę uwielbiał, jednak pisaniu nawet ona nie była w stanie zagrozić. Zresztą nie miała na to ochoty. Sama też coś pisywała, wtedy jeszcze bez wiary w literacki sukces. Choć była już – formalnie rzecz biorąc – po debiucie prasowym, i to od dość dawna: jako szesnastolatka wydrukowała w partyjnej gazecie „Trybuna Wałbrzyska” opowiadanie o dziewczynce, której tata jest alkoholikiem. Potem szturmowała odwilżowe „Po prostu”, jednak bezskutecznie. W czasie trwania małżeństwa Edward Stachura napisał także mniej znany, a spory cykl podań. Niekiedy – wielkiej urody literackiej. Warszawa, 19 XI1963 Do Komisji Socjalnej przy Związku Literatów Polskich w Warszawie Podanie Uprzejmie proszę o przyznanie mi zapomogi. Wolałbym nie pisać, co mnie do tego zmusza. Chcę tylko zapewnić, że nie prosiłbym o to, gdybym nie potrzebował. Uprzejmie proszę o przychylne rozpatrzenie mojego podania. Stachura nie traktował pisania jako hobby. Oczywiście swojego pisania. Uważał, że jest to praca, a w jego wypadku – praca szczególnie ciężka. Na początku pisarskiej drogi ciężka także z tego względu, o którym mówił Ziemowit Fedecki: – To, co naprawdę traktował z całą powagą, to było jego pisanie. On się zdzierał na tym. Przychodził do mnie i pokazywał te teksty – czy nie zrobił jakiegoś byka. On się tego bał. To było pisane straszliwą pracą. Witek Różański: – On mówił, że kiedy napisze jakieś słowo, to jemu się należy dziesięć złotych za linijkę, bo to jest praca. To jest taka praca jak każda inna. Janusz Żernicki: – Ktoś, kto czyta Steda, poddaje się elegancji jego stylu, urzeczony bywa muzyką zdań, giętkością frazy, rysunkiem kompozycyjnym – niechaj pamięta, że osobliwe to pisarstwo własne żyły, własny osprzęt, mówiąc żeglarskim językiem, na te zdania rozpięło”[505]. W początkowym okresie małżeństwa Stachura mniej wędruje po kraju, za to po Warszawie kursuje intensywnie, bo jest tu do załatwienia wiele spraw związanych nie tylko z urządzaniem mieszkania. Bywa w redakcjach czasopism, gdzie zabiega o druk utworów swoich i cudzych, pokazuje się paniom redaktorkom w wydawnictwach, niechętnie, bo bez głębszego przekonania, a głównie w trosce o umacnianie swojej pozycji pisarskiej, uczestniczy w przedsięwzięciach warszawskiego środowiska młodoliterackiego, no i na uczelni też trzeba się przynajmniej od czasu do czasu pojawić, bo nie wszyscy – tak jak profesor Maciej Żurowski – widzą sens w ulgowym traktowaniu
literacko uzdolnionego studenta. „Ja kończę studia. Jestem na V roku. Widziałem się na różnych szczytach, ale nigdy nie myślałem, że dojdę do V roku studiów” – pisze do Janusza Żernickiego. A ponieważ ten mieszka wówczas w Lądku Zdroju, więc żeby nie wypadł z towarzyskiego obiegu, dostaje też informacje o wspólnych znajomych: „Pytasz, co porabiają nasi koledzy. No, widzę ich. Mają swoje zebrania i wieczory w Klubie Młodych, który utworzyli przy Związku. Jak się domyślasz, ja tam nie chodzę. Jurek Górzański wydaje w PAX-ie, tzn. już wychodzi mu tomik gdzieś za tydzień. Podpisuje tam też podobno umowę Markiewicz. Bordowicz skończył Szkołę Teatralną na samych piątkach. Teraz dostał się na reżyserię. Jerzyna jest prezesem tego Klubu Młodych po ustąpieniu z tego STANOWISKA Gąsiorowskiego. Wstąpił też do partii. Sadowska wydała drugi tomik pod tytułem Nad ogniem. Kręci tu się jeszcze bardzo dużo nowych, których nie znasz, i niektóre stare męty jak Haczewski i inni”[506]. Lipiec roku 1963 spędza Stachura na samotnej wędrówce po województwach białostockim, lubelskim i kieleckim. We wrześniu tego roku – jeśli prawdziwa jest informacja z listu Stachury do Żernickiego (30 października) – dwa tygodnie spędza we Francji: w Rouen i Paryżu. Z tym pobytem we Francji jest pewien zamęt informacyjny. Waldemar Szyngwelski lokuje francuski pobyt (a może to była inna wizyta?) o rok później: „Pod koniec 1964 roku, wskazują na to nieliczne, dalekie od ścisłości wzmianki między innymi we Wszystko jest poezja i w dziennikach pisarza, odbywa Stachura podróż samolotem do Zurychu, skąd udaje się do Paryża, a następnie do Lyonu. Po raz pierwszy od 1948 roku odwiedza wówczas rodzinne Charvieu. W Paryżu spotyka cenionego przez siebie argentyńskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa”[507]. Kiedy Stachura będzie opisywał swoją przygodę z tłumaczeniami utworów tego pisarza, też przywoła rok 1964: „Uznałem, że jeżeli zobaczę po raz drugi starego Borgesa (widziałem Go w Paryżu w końcu 1964 r.), to mogę śmiało się przed nim pochwalić”. Również we Wszystko jest poezja pojawia się rok 1964: „Jana Brzękowskiego miałem przyjemność poznać kiedyś, w 1964 roku, w Paryżu, dokąd gdzieś w tym czasie przeniósł się był spod Pirenejów (...). Ja potem pojechałem do Lyonu”. Z Lyonu do Charvieu jest zaledwie czterdzieści kilometrów, więc wypad w strony dzieciństwa był wielce prawdopodobny. Kiedy będzie wypełniał dokument dotyczący wyjazdu zagranicznego, w pozycji: „Czy korzystał już ze stypendium na studia za granicą, jeśli tak – kiedy i z jakiego” – Stachura wpisze: „stypendium rządu francuskiego, X–XII 1964 r.”[508]. Za to na pewno w roku 1963 oboje małżonkowie odwiedzili rodziców Edwarda w Łazieńcu. O małżeństwie brata i pobytach w rodzinnym domu opowiadała Waldemarowi Szyngwelskiemu siostra Stachury, Eliana: – To była wielka miłość. Zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj, zupełnie niespotykana. Byli w sobie bardzo zakochani. Wielokrotnie podziwiałam ich wzajemne uczucie, kiedy podczas różnych okazji spotykaliśmy się w Aleksandrówku (urzędowa, dla celów pocztowych, ówczesna nazwa Łazieńca – przyp. M.B.).
Nie tylko w czasie warszawskiej nieobecności pozwalali znajomym korzystać z mieszkania na Rębkowskiej. Prawie przez trzy miesiące w roku 1965 w ich ciasnym mieszkanku, na łóżku polowym rozkładanym w kuchni, wiódł sublokatorski żywot Wacław Tkaczuk, który po ukończeniu studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przyjechał do Warszawy, gdzie łatwiej wtedy było o pracę niż o tani nocleg. Po wielu, wielu latach powie Tkaczuk w jednej z audycji radiowych: – Byłem dość blisko z domem Stachurów na Rębkowskiej. W burzliwych dziejach przyjaźni z Edwardem Stachurą ważną rolę odegrała także jego żona, Zyta Oryszyn. To wielkie szczęście spotkać tak mądre kobiety, na dodatek dysponujące znakomitą kuchnią. Wieje trochę chłodem z tej wypowiedzi, ale to nie dystans emocjonalny, tylko niechęć do chwalenia się zażyłością ze Stachurą. Kiedy jeszcze nie rozszalała się moda i nie namnożyło „przyjaciół”, Tkaczuk tak wspominał czas pomieszkiwania u Stachurów na Rębkowskiej: „Wtedy to miał Sted dobrą passę w pokerze; zanim się odwróciła, zdążył kupić regały, wreszcie książki zyskały swoje miejsce. Straciły je około roku 1977 lub 1978 – kiedy to zaczął się wyzbywać książek, garnków, oddał nawet swoją gitarę. Widywaliśmy się wówczas już rzadko. Mieszkanie Zyty i Edwarda Stachurów na Rębkowskiej było jednak przez wiele lat najnormalniejszym na świecie mieszkaniem. Chciałbym, aby o tym wiedzieli ci, którzy wędrówki Stachury zbyt pośpiesznie i zbyt dosłownie utożsamiają z bezdomnością. Jadało się tu w czasach dostatku dobrze i do syta. I zawsze przy nakryciu leżały świeże płócienne serwetki. Biblioteka, aczkolwiek niegromadzona systematycznie, też była zasobna. Z wdzięcznością przyjął Sted ode mnie kiedyś dwa tomy pism św. Jana od Krzyża (później przywiózł z Meksyku wybór hiszpańskiej poezji mistycznej) oraz francuską edycję utworów wszystkich Rimbauda. Z czasopism czytywał stale dwa – «Twórczość» i«Przyrodę Polską». Półkę najbardziej podręczną zajmowały atlasy – nieba, roślin i ptaków”[509]. Pewnie niektórych młodych czytelników wywiadu z Januszem Kuklińskim rozczarował wizerunek Stachury, kiedy doszło do relacji z pierwszej wizyty na Rębkowskiej: – Mieszkanie wyglądało bardzo schludnie, czysto. Kiedy wszedłem, zdjąłem kurtkę, pan Stachura (bo wtedy jeszcze byliśmy na pan) poprosił, żebym wszedł na sukna i tak jak to jest w muzeach, poruszał się na tych sukiennych prostokątach bez kontaktu butów z podłogą, bo drewniana podłoga jest świeżo wypastowana. I wcale mnie to nie zdziwiło. Owszem, dużo wędrował, ale to nie znaczy, że nie miał normalnego domu. Nie chcę robić komukolwiek przykrości, tylko żeby uczłowieczyć mit. Jeśli już ten mit jest niektórym niezbędny. Edward Stachura, kiedy był w domu, sypiał w piżamie. Nie grał bez przerwy na gitarze. Nie siedział w kucki. I nie medytował w pozycji lotosu. Bo gdyby to ciągle robił, jak się niektórym wydaje, to by nie napisał tych iluś książek. Bo spróbujcie usiąść i tylko przepisać to, te pięć tomów chociaż. Tylko przepisać. No, zajmie to bardzo dużo czasu. A to trzeba było, po pierwsze, w sobie odkryć, albo też odkryć w przestworzach, i trzeba było to napisać. Trzeba było to stworzyć...[510]. Czasy dostatku, o których wspomina Tkaczuk, bywały krótkie i niezbyt częste, niedostatek zaś przybierał niekiedy rozmiary aż trudne do uwierzenia. A już najgorzej było,
gdy brakowało nie tylko pieniędzy. „I ja mam, i mnie napadają smutki wielkie jak góry lodowe. Ale trzeba się trzymać. Ja się trzymam, bo kocham, uwielbiam ten czarno-biały świat. Ciężko jest, to prawda, ciężko jest nieraz i często i niekoniecznie dlatego że forsy nie ma. Chociaż i to się liczy. Dzisiaj na przykład niedziela, dzień świąteczny przecież, uroczysty jakoś, a tu się nie jadło obiadu, bo nie było za co”[511]. Dzień później dziękuje Żernickim, w imieniu własnym i żony, za przysłane cytryny i pomarańcze: „Tu u nas marzyć nie można, żeby kupić. Jak się coś takiego pokaże, to za godzinę już wszystko rozchwycone. A pomarańcz w tym roku i w ubiegłym nawet nigdzie nie widziałem (...). U mnie ciągle bryndza, że piszczy. Złożyłem podanie o stypendium Borowskiego”[512]. Pół roku później wcale nie jest lepiej. Stachura miał być ojcem chrzestnym córki Żernickiego, szykowali się z Zytą na tę uroczystość, plany pokrzyżowały pieniądze: „Drogi Januszu, niestety, nie będziemy mogli być na chrzcinach Twojego dziecka, 23 tego miesiąca, w Lądku Zdroju, tak jak żeśmy się umówili. Krótko: jestem ostatnio zupełnie zarżnięty. Mieliśmy dużo wydatków nieprzewidzianych. Nagrody z Krakowa, tych pięciu tysięcy, ciągle nie wypłacają, a nic oprócz tego nie zarobiłem. Potężnie zapożyczyłem się”[513]. Zapytuje listownie Mirosława Dereckiego, czy ten nie mógłby mu zorganizować ze dwóch spotkań autorskich w Lublinie, oczywiście nie dla pomnażania sławy, tylko poprawy budżetu domowego: „Jest u mnie raczej bryndza ostatnio, bo skończyło się stypendium Borowskiego, a nie chciałbym na razie zabierać się znów do pokera i szachów. Tylko w ostateczności”[514]. W liście z 24 lutego 1965 roku wraca do sprawy spotkań autorskich, zwłaszcza że w perspektywie mają wyjazd do Lublina, bo żona planuje w marcu być na „Tygodniu filozoficznym” w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Chcąc ratować budżet, wpada na pomysł, żeby zapisać się do ZAiKS-u i sprzedać tam umowę wydawniczą, jaką ma zawartą z Czytelnikiem na zbiór opowiadań. Jedno z nich, zatytułowane Czysty opis, wysyła do gdańskich „Liter”, bo tam jeszcze nie drukował i jest szansa na honorarium, zwłaszcza że naczelny, Edgar Milewski, będąc w Warszawie, zasygnalizował gotowość druku. Wcześniejsze próby wydrukowania tej prozy na warszawskich łamach nie powiodły się. Lojalnie uprzedza więc szefa „Liter”, że nie będzie miał żalu w przypadku odmownej decyzji: „Spotkałem się w związku z tym opowiadaniem z tak żalu godnym odbiorem, że nic mnie już nie zdziwi”. Edgar Milewski wspominał, że główny zarzut podniesiony przeciwko temu opowiadaniu, a ściślej – argument przeciwko jego drukowaniu, sprowadzał się do nadmiaru pesymizmu i rzekomej beznadziejności wiejącej z tekstu. Opowiadanie Czysty opis zaczyna się słowami: „Czułem się u kresu. Utrapiony, wymęczony śmiertelnie myślałem chwilami, że się już chyba przekręcę”. Tylko narrator jego opowiadania jest zmęczony. Stachura ma siły niespożyte. A jest je na co zużywać. Oprócz codziennych kłopotów dostarczanych przez przyziemną rzeczywistość dochodzi jeszcze przygotowywanie tekstu pracy magisterskiej, a ten typ pisania wymagał od Stachury pokonywania samego siebie, co męczy podwójnie (magistrem został 26 czerwca 1965 roku). Nigdy się jednak nad sobą nie użalał, tym
bardziej nie robił tego przy świadkach. Więc dziarski ton ma podanie do jego ulubionej agendy związkowej – Komisji Ryczałtów Terenowych przy Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich: Warszawa, 25 sierpnia 1965 r. Podanie Uprzejmie proszę o przyznanie mi stypendium terenowego. Wyjeżdżam tej jesieni na kilka przynajmniej miesięcy. Myślę o Bieszczadach, ale dokładnie nie wiem. Zobaczę. Bardzo chcę napisać coś dłuższego: prozę lub poemat, a może jedno i drugie. Czuję się, jak to mówią, na siłach. To znaczy więcej czuję ostatnio rzeczy, które dodają mi sił niż tych, które rozklejają mi mózg. W«Czytelniku» znajduje się w stadium produkcji tom moich opowiadań Falując na wietrze. W wydawnictwie jest również tomik poezji. Poza tym zdałem egzamin magisterski na wydziale romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Uprzejmie proszę o przychylne rozpatrzenie mojego podania. Również tym razem Stachura nie kłamał. Nie udało się dociec, czy wyprawa, o której wspominał w podaniu, dotyczyła Bieszczad. Mogą o tym świadczyć widokówki wysłane 19 grudnia z Rzeszowa do Czychowskiego i Żernickiego. Na widokówce do Czychowskiego są rzeszowska hala sportowa i pozdrowienia, a Żernicki dostaje na jednej stronie ulicę 3 Maja w Rzeszowie, a na drugiej wiadomość: „Będę w Ciechocinku za parę dni. Jestem dość spłukany i będę trochę potrzebował paru groszy. Miej to, proszę, na uwadze”. O uwagę w tej samej sprawie prosi też Stachura niezawodny, jak dotąd, Związek Literatów Polskich (podanie ma w nagłówku warszawski adres i datę 15 grudnia 1965 r., więc albo jest antydatowane, albo pisane jeszcze w Rzeszowie): Podanie Proszę o przyznanie mi stypendium. Jestem w trakcie pisania tak zwanego poematu, dla którego poświęcam cały dany mi czas. Poemat ten liczy już przeszło 400 linijek. Drukuje te 400 linijek w lutowym numerze „Twórczość”. Ale nie jest to jeszcze koniec. Rzecz zapowiada się dłuższa. Uprzejmie proszę o przychylne rozpatrzenie mojego podania. Ten rok nie był Stachury czasem domowym. Ponieważ wiosną nie dawał przyjaciołom znaku życia (był przez jakiś czas także w Kłodzku), Żernicki wysyła na Rębkowską kartkę pełną niepokoju. Stachura pojawia się w Warszawie w maju i odpowiada Żernickiemu: „Więc co słychać u mnie po długiej, półtoramiesięcznej nieobecności? Żyję. I tak dalej. Nie mam sił ci odpisywać jak. Wybacz. To znaczy nie tyle o siły idzie, które mam, ale nie
chcę po prostu powtarzać tego, co już mówię w wierszach i opowiadaniach”. Zapowiada też, prosząc o dyskrecję, wyprawę, ale bez określenia kierunku i czasu trwania: „Mogę Ci jednak powiedzieć, że szykuję się. Czekam teraz na jesień, żeby zniknąć i nie wiem, jak długo to potrwa. W tym czasie proszę Cię jak przyjaciela, zapomnij o mnie i nie mów nikomu tego, co Ci tutaj wy (s) powiadam”[515]. W lipcu jest z żoną w Puławach, a 4 sierpnia w liście do Żernickiego znowu wraca – tak jak w podaniu o stypendium terenowe – temat wyprawy w nieznane: „Zrobiłem egzamin magisterski, jest to jedna z najśmieszniejszych rzeczy tych ostatnich dla mnie czasów. Idę gdzieś w połowie września. Chciałbym jeszcze przedtem zobaczyć raz się z Tobą. Wszystko jest dobrze. Pieniędzy oczywiście nie jest za dużo. A muszę zdobyć. Chcę trochę zostawić Zycie na ten nieokreślony czas”. Nie zapomina o materialnych potrzebach żony także podczas dłuższych nieobecności. Osiemnastego maja 1966 roku wyrusza w kilkutygodniową podróż do Jugosławii. Spotykają go tam nie tylko piękne widoki i pogodne myśli. Zanotuje w dzienniku: „W Katedrze w Zagrzebiu. Modliłem się. Modliłem się do Boga. Żeby był. Żeby był, jak go nie ma. Żeby nagle stał się, jeśli do tej Go nie było. O to się modliłem straszliwie”. Po tygodniu pobytu pisze do Wacława Tkaczuka w Warszawie: „Drogi mój, ściskam Cię i pozdrawiam. Proszę Cię, odwiedź Zytę i spytaj, czy nie brakuje Jej forsy. Zostawiłem Jej 500 zł. Minął dopiero tydzień, jak mnie nie ma, więc na razie chyba jest jeszcze dobrze”[516]. Jest dobrze. Właściwie to tylko finanse, jako problem, co jakiś czas dochodzą do głosu. Stachura w takich sytuacjach, nie chcąc się zarobkowo rozpraszać czynnościami szkodzącymi sprawie najważniejszej – życiodajnemu pisaniu, pisze złotówkodajne podania. 1 kwietnia 1966 roku, do komisji ryczałtów terenowych w ZLP: Myślę o napisaniu dłuższej prozy, powieści, niby-powieści, coś w tym rodzaju, w każdym razie coś dłuższego powinno z tego wyjść. Umowę na to zawarłem z wydawnictwem „Czytelnik”. Termin dano mi nieograniczony. Chciałbym na razie wyjechać do województwa poznańskiego. Chodzi nie tyle o zebranie materiałów, ile o sprawdzenie wielu różnych rzeczy. A na nowe jestem zawsze otwarty. Kolejne podanie ma datę 25 czerwca 1966 roku: Uprzejmie proszę o przyznanie mi stypendium na najbliższy kwartał. Parę tygodni temu ukazała się w „Czytelniku” druga moja proza, a trzecia z kolei książka: Falując na wietrze. W „Czytelniku” znajduje się również tom moich wierszy pt. Przystępuję do ciebie.
Ukończyłem niedawno pisanie poematu Po ogrodzie niech hula szarańcza. Pierwszą obszerną część tego poematu drukowała „Twórczość”. Całość złożyłem do Wyd. Poznańskiego. Rzecz przyjęto bardzo przychylnie. Napisanie tego poematu kosztowało mnie tysiąc sił. Ale mam jeszcze trochę sił. I póki co chciałbym napisać jeszcze jedną rzecz. Prozę. Jakąś taką dłuższą prozę. W niektórych krajowych eskapadach towarzyszyła Stachurze żona. Odwiedzali jego znajomych (cześć z nich i ona później traktowała jak przyjaciół), gościli u rodziny w Wałbrzychu (gdzie mieszkali rodzice Zyty) i Łazieńcu, skąd blisko do uzdrowiskowego Ciechocinka. Tu znowu, po przyjeździe z Lądka Zdroju, zamieszkał Janusz Żernicki. W1981 roku tak wspomni tamte dobre lata: „Przypominam sobie radosny okres w jego życiu, kiedy spędzał z żoną wakacje u swoich rodziców w Łazieńcu. Prawie codziennie odwiedzali mnie z Zytą w mojej facjatce na szczycie szkoły w Ciechocinku (belfrowałem wówczas), facjatce, która robiła wrażenie jeszcze jednej budki na szpaki w dookolnym, z wiekowych olbrzymich brzóz złożonym parku szkolnym. Czytaliśmy i komentowaliśmy przybyłe tej nocy wiersze. Edek, który uwielbiał dzieci, porwał nas kiedyś z moją najstarszą córką i żoną do siebie do Łazieńca. Kilka zdrowych kilometrów niósł Ivę na ramionach (miał być jej ojcem chrzestnym), nieustannie dziwiąc się dziecięcemu szczebiotowi. A droga była jedną z najpiękniejszych w tej części Kujaw. Wądołami, manowcami, wąwozem, skrajem lasu i grądu poprzez rozhuśtany pagórkowaty krajobraz coraz to inne odsłaniający widoki, w falującym sierpniowym popołudniu. Podczas tej wędrówki demonstrował nam, a głównie chyba wszystko pojmującej, rozświetlonej i szczęśliwej Zycie, swoje akrobatyczne umiejętności. Ileż było w tym uroku młodości i jeszcze beztroski, mój Boże! Biegł koronami drzew przydrożnych, przerzucając się z gałęzi na gałąź tak szybko, że musieliśmy gonić go, biegnąc po ziemi i obok. Wędrówka zakończyła się pod rosochatym orzechem w ogrodzie jego rodziców. Wódka smakowała jak u Mistrza Jana, bo z flaszej, a takowa ze studni! Dom rodziców Steda tkwi na morenowym wzgórzu nad okolicą, niżej staw, ku któremu zbiegają sady, w nich rzadkiej urody wiśnie (które w pachnących wiklinowych koszach Sted i Zyta wozili na targ do Torunia)”[517]. Po jednym z takich pobytów w Łazieńcu wracali do Warszawy z dwoma wiaderkami owoców. Zyta solidna i dbająca o domowe sprawy, z powodu jakichś napięć domowych, ostatnie, czym miała ochotę się zajmować, to wiadra z Łazieńca. Teściowa czekała, czekała, aż wreszcie napisała list zaczynający się łagodnie od „Kochane dzieci”, a potem upomniała po matczynemu: „a teraz naprawdę, Kochane Dzieci, zabraliście dwa wiadra, które wiecie, że nam są potrzebne bardzo, a wy taki długi czas i wcale nie myślicie nam odesłać, co za niedbalstwo i nawet parę słów napisać, jak się Wszyscy czujecie, ty Zyta, a przeważnie Edziu, który bardzo poważnej choroby nabył, a teraz ją jest ciężko wypędzić ze siebie. Zytula, pamiętaj o wiadrach i zaraz je wyślij, bo naprawdę mi są bardzo
potrzebne. Bywajcie zdrowi, kochane Dzieci, Edziu i Zytula. Zawsze wam życzliwa Mamusia i Teściowa Jadwiga Stachura”[518]. Anna Zyta i Edward Stachurowie nie mieli dzieci. Stachura, w liście do Juliana Przybosia (napisanym z Lublina 21 marca 1959 roku): „Skąd te trzy imiona nieznane mi zupełnie? Żadnego z tych imion nie nosi mój ojciec, brat ani przyjaciel. Nie przypominam sobie również, bym miał jedno z tych imion nadać oczekiwanemu (jak długo jeszcze) synowi”. Ale też listy do Przybosia, w przeciwieństwie do całej ogromnej korespondencji kierowanej do różnych adresatów, nie tylko pozbawione są tego Stachurowego uroku, ale są pretensjonalne, pełne krygowania i dziwactw, może mają Przybosia szokować, więc ten wtręt o długo oczekiwanym synu trzeba raczej traktować z dystansem. Chyba innej odmiany dystansu (jeśli on tu rzeczywiście jest niezbędny) domaga się informacja, że Stachura, przy nie tylko obserwatorskiej roli żony, próbował wywoływać duchy. Waldemar Szyngwelski: „Zafascynowany doznaniami metafizycznymi, mistyką, ezoteryką, irracjonalnymi zjawiskami i tajemnymi możliwościami podświadomości, w okresie tym urządza Stachura w mieszkaniu na Rębkowskiej seanse spirytystyczne. W jednym z nich biorą udział m.in. Bogusław Żurakowski i Wacław Tkaczuk”[519]. Bogusław Żurakowski: „Sted zawsze interesował się sferą spraw irracjonalnych. Pamiętam, bodajże w 1966 roku Sted urządził u siebie w domu seans spirytystyczny i wywoływaliśmy duchy. Rozmawiał wtedy z «duchem» Wilhelma Macha, zadając mu jakieś intymne pytania. Był tam obecny Wacek Tkaczuk. Może pamięta z tego seansu więcej niż ja”[520]. Szyngwelski próbował więc o szczegóły dopytywać Tkaczuka. Tkaczuk jest za mądry, aby wierzyć wyłącznie rozumowi: „Tych seansów spirytystycznych nie traktowałem serio. Wywoływaliśmy duchy Swinarskiego i Teilharda de Chardina. Stachura zadawał mu pytania po francusku. Odpowiedzi też były po francusku. O dziwo, bardzo zgodnie z założeniami filozofii Chardina. Stachura nie znał tych problemów, dlatego też dało mi to wiele do myślenia”[521]. Znacznie lepiej od życiorysu Stachury znamy biografię, osobowość i świat wewnętrznych przeżyć bohaterów (a właściwie: bohatera) jego twórczości. W wypadku Stachury nie są to oczywiście byty bez wzajemnego związku. Przecież, dla przykładu, nie tylko narratora jego prozy nosi po świecie, żeby nie użyć pogardzanego przezeń określenia podróż czy wycieczka. Mirosław Wójcik: „Siłę, z jaką proza ta oddziaływała na czytelników, tłumaczy po części szczerość, ale zastrzec trzeba, że nie jest to szczerość rozumiana jako szczególny wypadek weryzmu w prezentowaniu rzeczywistości. Wierność własnemu doświadczeniu przejawia się raczej we wpisaniu w świat przedstawiony tej prozy własnego cierpienia pisarza, jego lęków i ciągłej walki, jaką toczy wędrowiec z napadającymi go stanami dezintegracji duchowej”[522]. „Zapaliła papierosa i wrzasnęła nagle: gówno, wszystko, całe takie gadanie, że też nikt nie potrafi cieszyć się po prostu życiem, tym, że żyje, tylko bez przerwy szuka jakichś dla tego życia usprawiedliwień” – to cytat z debiutanckiej powieści żony Edwarda Stachury, Zyty Oryszyn. I jeszcze jeden cytat: „A z nimi to jest tak, że całe życie się pytali, jak tu żyć,
i wydziwiali na to życie, jakie to ono jest, i o Bogu zapominali. Ja ci ino tyla powiem, że taki człowiek jest dla nikogo, tylko dla siebie i na pożarcie myślom”. Skoncentrowany na sobie i swoim pisaniu Stachura pewnie zauważył, że Zyta też coś pisze. Zachęcał ją do pisarskiej wytrwałości, kiedy pytała – doradzał, a widząc, że efekty są dobre – zarekomendował w „Twórczości”. W1968 roku Anna Zyta Stachurowa pracowała jako korektorka w dziale krajowym Polskiej Agencji Prasowej i pisała pracę magisterską u Hanny Temkinowej, zajmującej się koncepcjami anarchizmu kolektywistycznego (głównie myślą Michaiła Bakunina). Po antyżydowskiej nagonce promotorka, wraz z mężem i dwójką dzieci, wyjechała do USA. Dopiero po dwóch latach, już u innego promotora, Zyta dokończyła studia. „Na słabą tróję, z minimalną liczbą stron. Straciłam do tego serce” – powie „Wysokim Obcasom”. Najada, poprzedzony drukiem w „Twórczości” książkowy debiut Zyty Oryszyn (Czytelnik 1970), zostaje bardzo dobrze przyjęta przez krytykę. Następna książka, Melodramat (Czytelnik 1971) również zbiera dobre recenzje. Bohaterką jest młoda kobieta, Celina. Kochała męża, ten ją porzucił, więc próbuje sobie ułożyć normalne, szczęśliwe życie u boku statecznego inżyniera. Tak jest w książce. W realnym życiu tak zwane środowisko nie ma wątpliwości: dla niepoznaki zamaskowana pseudonimem żona Edwarda Stachury bez jego pomocy tak dobrej książki nie tylko by nie wydała, ale przede wszystkim nie napisała, bo to przecież niemożliwe. Kiedy Zyta Oryszyn w latach osiemdziesiątych wydrukuje Czarną iluminację poza zasięgiem cenzury – Służba Bezpieczeństwa, w trosce o stabilność ustroju, uruchomi przeciwko autorce sprawę rozpoznania operacyjnego. Dobrze zorientowany w sprawach warszawskiego środowiska literackiego TW „Orłowski”[523] również autorskiej zależności od męża poświęci uwagę w swoim raporcie: „Związek ten przechodził dość burzliwe koleje ze względu na dynamiczne charaktery obojga partnerów. Niemniej wpływ Stachury uznać należy za dominujący i przypuszczalnie pod jego wpływem, a być może również przy jego pomocy Zyta zaczęła stawiać pierwsze kroki w literaturze. Złośliwi twierdzą co prawda, że to Stachura napisał jej pierwszą książkę, ale informacja ta jest trudna do sprawdzenia. W każdym razie pomoc Stachury wydaje się niewątpliwa, na co wskazują chociażby pewne elementy stylistyczne w powieściach Zyty Oryszyn”[524]. Z tą „niewątpliwą pomocą” Stachury, widoczną w „pewnych elementach stylistycznych” TW „Orłowski” mógł bezpiecznie szarżować, bo nikt trafności argumentu nie sprawdzał. A żadnych podobieństw, nie tylko stylistycznych, tam nie ma. Najada zaczyna się tak: „Na zabawie w Przyrowie skrzypek Leon powiedział do harmonisty: – Ale morgi, no nie? – i przeciągnął Marychnie smyczkiem po pośladkach”. No rzeczywiście, wypisz, wymaluj muślinowy styl Stachury. Jest tam, w tej debiutanckiej powieści, wyraźne nawiązanie do jego prozy, kiedy jednej postaci wszystko wokół nagle przesłania kolor niebieski, jak jakaś obezwładniająca niebieska mgła, ale to nie jest żadne podobieństwo stylistyczne, tylko trochę ironiczny dystans wobec mistrza: „Zrobiło mu się błogo jak duszy człowieczej, co przeleciała z ziemskiego padołu czarne, zwilgłe przestrzenie, gnana ostatnim tchnieniem zostawionego na zawsze ciała i przebywszy te czarne, zwilgłe przestrzenie, w widok nad
widoki, w cudne manowce – jak mówi jeden wielki na ziemi, o tym największym na górze pisząc, a Molenda balansując na stołku w przyrowskiej knajpie, ręce na dwie strony świata rozkładał i wołał – «w cudne manowce» – zapamiętajcie go, zapamiętajcie, wy śmiertelni – więc w te cudne manowce wpadła”. Prawdziwe „haki”, najczęściej skuteczne, SB budowała według reguły: „korek, worek i rozporek” (alkohol, pieniądze, seks). Insynuacja, oparta na krytycznoliterackich domysłach, że mąż żonie pomógł napisać książkę, to żaden materiał na „haka” ułatwiającego zaszantażowanie figuranta (tak określano osoby rozpracowywane). Toteż TW „Orłowski” zajął się postawą polityczną i podatnością na wpływy, zwłaszcza złe: „Zyta w pierwszym okresie była prawdopodobnie zafascynowana «męskością»i doświadczeniami «życiowymi» Steda, poznawała jego środowisko i związanych z nim ludzi: krąg redaktorów «Twórczości» (Lisowski, Stryjkowski), krytyków literackich (Bereza), poetów (Markiewicz, Bordowicz, Czychowski, Czopik, Górzański, Żernicki, Bruno-Milczewski i inni). W swoich poglądach politycznych zarówno Sted, jak i jego żona przybierali postawy pozornie neutralne, obojętne, nijakie. Warto jednak przypomnieć, że w ich kręgu towarzyskim nie ma pisarzy partyjnych (poza Żernickim), są natomiast ludzie pokroju Nowakowskiego, Berezy, Mętraka, Markiewicza. Oboje związani są więc z kręgami opozycyjnymi, starając się jednocześnie, aby te związki nie były zbyt jawne, tym bardziej w sytuacji, kiedy za państwowe pieniądze odbywa się wielomiesięczne stypendialne podróże po Meksyku, Francji itp... Warto zaznaczyć, że serdeczną przyjaciółką obojga była swego czasu Basia Sadowska, obecnie trudno mi ustalić, czy przyjaźń ta trwa nadal. Podobnie z Leszinem, Waśkiewiczem i Maciejewskim. Zyta wydała dotychczas trzy książki: Gaba-Gaba..., Najada, Melodramat – wszystkie trzy w «Czytelniku», w którym Stachura cieszył się popularnością dzięki znajomościom z Matuszewskim i Szymańską”. TW „Orłowski” na wszelki wypadek pracowicie ustala listę osób, które dotykały się twórczości żony Stachury: „Zyta Oryszyn wydaje się być ulubienicą krytyki, o czym, poza przyznaną jej nagrodą im. Wilhelma Macha, świadczą liczne recenzje. A oto lista autorów tych przeważnie entuzjastycznych «rozważań» nad twórczością Zyty: Jan Gierczak, Waldemar Chołodowski, Janusz Termer, Wiesław Łuka, Ryszard Matuszewski, Jacek Kiełbaszewski, Jacek Wegner, Krzysztof Nowicki, Andrzej Borycki, Roch Sulima, Zenona Macużanka, Agnieszka Baranowska, Zdzisław Seweryn, Henryk Bereza (wielokrotnie), Jan Walc, Henryk Jarzmański, Maciej Szybist, Zdzisław J. Adamczyk, Leszek Bugajski, Mieczysław Dąbrowski, Nelly Zachajkiewicz, Andrzej Drawicz, Lech Borski i Alicja Lisiecka, która w londyńskich «Wiadomościach» opublikowała szkic, co prawda krytyczny, lecz jednocześnie pełen nadziei, że na jałowej mapie współczesnej polskiej literatury coś się w końcu narodzi”. Wiadomo, nie ma recept na udane małżeństwo. Niekiedy te, które powstają wbrew, a nawet na przekór wypróbowanym przez wieki schematom, okazują się najlepiej dobrane i długowieczne, a związki na starcie „kompatybilne we wszystkich aspektach dnia i nocy”
i wyglądające na dozgonne, rozpadają się nie tylko emocjonalnie. Ale oprócz małżeńskiej alchemii, na której nikt się nie zna, związek dwojga mieszkających razem ludzi to także dwuosobowy zespół, podlegający wszystkim prawom rządzącym działaniami zespołowymi. Jak uczy życie – nie jest źle, jeśli obie strony wnoszą do małżeństwa chociaż skłonność do ustępstw, i to nie tylko na poziomie pryncypiów, ale także długości pobytu w łazience i kolejności jej zajmowania. Mówiąc krótko i najprościej: nie jest źle wtedy, kiedy obu stronom (powtórzmy: obu!) jest ze sobą dobrze. Może nie cały czas, nie bez przerwy, ale żeby chociaż robiony od czasu do czasu bilans był dodatni. A z tym bilansem małżeńskim sprawa jest wyjątkowo skomplikowana, bo jak twierdzi profesor Bogdan Wojciszke w książce Psychologia miłości: „Zło jest silniejsze od dobra. Jeśli zrobię partnerowi coś porównywalnie dobrego i złego, to wcale nie wychodzi na zero. Bilans jest ujemny. Dopiero jak jedno złe zachowanie jest przykryte powiedzmy pięcioma dobrymi, to osiągamy remis”. Najważniejsza w miłości jest oczywiście fascynacja drugim człowiekiem, choć sama fascynacja nie wystarczy. Po pierwsze – nie jest wieczna, a po drugie – nie da się dożywotnio trwać w fazie miłości romantycznej, która cechuje się tym, że – jak obrazowo pisze profesor – czujemy się wtedy „jak ta szybująca w powietrzu krowa, która ni stąd, ni zowąd zaczęła latać”. W dzienniku pisarza imię żony pojawi się dopiero w zapisku z 6 października 1968 roku: „Na grzybach w lesie z Zytą i Czopikami. Lecą kasztany”. To Kotla w Zielonogórskiem, kolejny pobyt u mieszkających tu Marii i Jana Czopików (pierwszy raz, na początku roku 1967, korzystał Stachura z ich gościnności przez początkowe dni pracy na leśnym zrębie). W powodzi listów Stachury kierowanych do przyjaciół i znajomych Zyta występuje już od roku 1963, oczywiście nie we wszystkich, zawsze w końcowym akapicie, jako przyłączająca się do pozdrowień. Ale za to żony pełno w jego twórczości, nawet jedną ze swych książek jej ofiarował – Siekierezadę, którą otwiera zdanie: „Dedykuję Gałązce Jabłoni”. I tu jest pewien problem. Badacze twórczości Stachury przywoływali oczywiście cały kulturowy kontekst związany z tą Gałązką Jabłoni i jabłonią jako symbolem mającym w różnych czasach i różnych rejonach świata odmienne znaczenia. U Greków jabłoń była drzewem o szczególnej mocy, łączyła świat ziemski z niebiańskim; u Celtów każdemu, kto odważył się ściąć drzewo, groziła śmierć; także Słowianie rychłą śmierć wróżyli osobie ścinającej jabłoń. Trudno znaleźć twardy dowód, że pierwowzór Gałązki Jabłoni nie był konkretną osobą. A jeśli tak, to ile w książkowej Gałązce Jabłoni prawdy o pierwowzorze i ile w miłości zbudowanej wyłącznie ze słów, demonstrowanej przez narratora, jest wyobraźni autorskiej, a ile realnego doświadczania? Warto jednak pamiętać (a zwrócił na to uwagę Mirosław Wójcik podczas zapoznawania się z archiwum Stachury[525]), że Gałązkę Jabłoni, czyli „formę dedykacji ostatecznie umieszczonej w książce poprzedzały inne sformułowania:
«Dla Zyty. Zycie – Zytulikowi/dla – dla Zyty»”. Wójcik, w podrozdziale Gałązka Jabłoni. „Ja” wobec miłości akcentuje wprawdzie, że dla rozpoznania wszystkich znaczeń Siekierezady nie jest konieczne uciekanie się do biografii pisarza, ale „ze względu jednak na to, iż Stachura przypisywał swej twórczości również funkcję terapeutyczną, warto podkreślić znaczenie, jakie w tej literaturze odgrywa szczerość pisarza – od niej bowiem w dużej mierze zależał sens i skuteczność działań twórczych”. A Dariusz Pachocki odkrywa, że co jakiś czas pojawiające się w Siekierezadzie dziwnie brzmiące, tajemnicze zawołanie narratora: „Zawsze i teraz absolutnie służy tobie Emanuel delawarski” zawiera w sobie – ułożony z pierwszych liter każdego wyrazu – zestaw: zita sted. Gałązka Jabłoni występowała już w pierwszej powieści Stachury, Całej jaskrawości. Oto narrator i bohater, Szerucki zapada w jakiś półsen: „– A ty co tu robisz? – powiedziałem nagle szeptem, patrząc na ścianę po lewej, na której widniał kobiecej głowy, w szerokim kapeluszu panama, cień przepiękny. – Co ty tu robisz, serce moje? Jak tu trafiłaś do mnie, dziewczynko najdroższa? Gałązko Jabłoni moja! Żonkilo moja!”. I we wcześniejszych opowiadaniach pojawia się, pisana jeszcze małą literą, gałązka jabłoni (Parę kieliszków), a w Pragnieniu występuje wymiennie z „Cudowną Anną Zytowną”. Jeśli się nie jest badaczem literatury, tylko amatorem czytania książek, to zamiast problemu badawczego stawia się sobie w tym miejscu proste, życiowe pytanie: dlaczego ten bohater Stachury, zamiast tak rozdzierająco wzdychać, nie poleci na skrzydłach miłości do tej swojej Gałązki Jabłoni i nie żyją sobie długo i chociaż co jakiś czas szczęśliwie? Na następne, też z realnego życia wzięte pytanie: co jest tą nie do pokonania przeszkodą, że bohater i Gałązka Jabłoni nie są razem, zarówno odpowiedź: NIC, jak i odpowiedź: WSZYSTKO, są prawdziwe – obie prawdziwe, choć jedna wyklucza drugą. Fragment Siekierezady: „Słyszałem więc już parę razy ten przeciągły gwizd czasu i czułem w danym miejscu zbędną moją obecność, miałem już parę razy to straszliwe przygnębiające przenajsmutne uczucie, że powinienem w danej chwili w innym miejscu być niż w tym, w którym w danej chwili byłem. O, cudne manowce, zróbcie zawsze tak, zadziałajcie w tym kierunku, we wszystkich kierunkach, bylebym tylko za każdym razem błyskawicznie wyrwał się z koła, do którego z własnej woli wpadnę lub z własnej osłabłej chwilowo, zmęczonej woli, lub nie z własnej woli, niewłasnowolnie: siłą, przemocą, gwałtem do koła wciągnięty. Błyskawicznie wyrwijcie mnie, cudne manowce, z każdego koła i wyprowadźcie, proszę, wyprowadźcie mnie już, błagam, do niej, do Gałązki Jabłoni mojej, do jej zaklętego kręgu i stamtąd już nigdy mnie nie ruszajcie, bo zasłużyłem na to, żeby być przy niej”. Jeśli przeczytać Siekierezadę wiele razy, niekoniecznie ucząc się jej na pamięć, to można dojść i do takiego wniosku, że bohater tej powieści naprawdę i jedynie kocha wyłącznie swoje kochanie, w swym wspaniałym uczuciu jest zakochany najbardziej, a w gruncie rzeczy – jedynie w nim.
Zastanawiały się na ten temat i profesorskie głowy. Na blogu profesora Krzysztofa Rutkowskiego[526] jest też tekst o Edwardzie Stachurze. Profesor o Stachurze – rzecz jasna i powszechnie znana – napisał wiele, ale ten artykuł jest szczególny. Już od pierwszych zdań: „Opowiem o Stachurze z największą ostrożnością, na jaką mnie stać. W moim życiu odegrał on rolę ogromną”. Ostrożność, którą profesor awizuje, składa się z dwóch czynników: wrodzonej delikatności profesora i jeszcze większej delikatności tematu. Bo tematem jest miłość. Udajmy, bo inaczej nie ruszymy z miejsca, że wszyscy wiemy, co to jest miłość. Wywód własny poprzedza Rutkowski zestawem cytatów ze Stachury i o Stachurze, a służą one postawieniu tezy następującej: „W miłości niespełnionej, a raczej niespełnialnej, należy szukać klucza do Stachurowej tajemnicy. Stachurę zmógł gigantyczny miłosny deficyt”. Dalej profesor odwołuje się do swoich doświadczeń z roku 1988, kiedy to na uniwersytecie w Lille zasiadał w komisji oceniającej pracę doktorską Zofii Kozimor, zatytułowaną Entre le voyage et l’exil. Etude des premières oeuvres d’Edward Stachura (Między podróżą a wygnaniem. Studium o pierwszych utworach Edwarda Stachury). I otóż autorka, przypomniawszy iż krytycy literaccy komentowali Siekierezadę również jako hymn miłosny do Gałązki Jabłoni, zadała po kobiecemu mądre pytanie: „Dlaczego Gałązka Jabłoni, obiekt tak intensywnych uczuć, nie pojawia się u Stachury ani razu? Gałązka Jabłoni jest zawsze nieobecna. Podobnie w innych utworach: ukochanej brak. Jeśli kobiety pojawiają się, to jedynie jako wrogowie lub osoby wywołujące agresję, odrazę lub wstręt, przed którymi należy się bronić, których trzeba unikać”. Posiłkując się fragmentami opowiadań i powieści, Krzysztof Rutkowski przeprowadza wywód, z którego wynika między innymi, że: „U Stachury każda erotyczna gra, a nawet myśl o niej, pojmowana jest jako zdrada prawdziwej miłości. Miłość to nieobecność zbliżenia. Miłość wyklucza seks. Prawdziwa miłość polega na tęsknocie do miłości”. „Miłość trawi ciało, wyczerpuje fizycznie, eksploduje, wywołuje cierpienia, wzmacnia wszelkie doświadczenia, ale nie dotyczy konkretnej osoby. Miłość to ból”. „Słowa adresowane do Gałązki Jabłoni dyszą tęsknotą i sprawiają wrażenie miłosnych wyznań, ponieważ tęskniący wie, że ani Olga, ani Gałązka Jabłoni nigdy się naprawdę nie pojawią. Tęsknota i miłość do kobiety oznacza jednocześnie jej odrzucenie”. „Powtarzam: opowiadający o miłości nie kocha ani Olgi, ani Gałązki Jabłoni, ani żadnej innej kobiety, ale swój własny ból i tęsknotę za kimś lub za czymś, co z kobietą się nie łączy”. „Teksty Stachury i jego czyny czytam jako błaganie o litość. O zmiłowanie nad nim samym. Jako modlitwę o wielką miłość. Spełnioną, co jeszcze wcale nie znaczy, że szczęśliwą, ale na pewno o miłość wzajemną: silną, cielesną, erotyczną. Im obraz miłości w jego tekstach bardziej uduchowiony i odcieleśniony, tym jej brak silniejszy, prowadzący do samounicestwienia, do utraty nadziei i chęci na życie. Do całkowitej bezdomności, bezradności wobec świata i bliźnich”.
Stachura pisał Siekierezadę w Meksyku. Poprzedziło ją jednak gromadzenie materiału, utrwalone w dziennikach pisarza. Są to notatki z okresu pracy na leśnym zrębie. Również Cała jaskrawość osadzona jest w realiach konkretnych miejsc, które Stachura wprawdzie znał od dawna, ale na potrzeby swej pierwszej powieści korzystał nie tylko z zasobów pamięci. Opowiadała mi Jadwiga Stachurowa: – On tu z Witkiem Różańskim na Łazieńcu był dłuższy czas. U siostry, u Potęgowej. Maria Potęga. Po jedno, że było u nas za ciasno, po drugie, mąż na to nie bardzo patrzył. On sobie tego Witka Różańskiego przyprowadził i tam u siostry na stryszku spali. Pracowali w Ciechocinku przy tym basenie, siostra im jeść dawała. Potem, co opisał, to sama prawda, co w tej Jaskrawości opisane. Jak te stodołe przewracali, jak to wszystko. Nie tylko z powieściowych powodów coraz częściej bywał poza domem. Zresztą w wypadku Stachury nie da się z życiorysu wyodrębniać poczynań służących potrzebom pisarskim, bo – jak z rozbrajającą szczerością obwieszczał w uzasadnieniach swych podań – jego pisaniu może posłużyć wszystko, wszyscy i zawsze, a tylko nie wiadomo, gdzie i kiedy dopadnie go konieczność zapisania niedających się wyminąć słów. Do Komisji Ryczałtów Terenowych ZLP, 30 września 1967 roku: Chciałbym pojeździć po województwach: poznańskim, zielonogórskim i wrocławskim i być może łódzkim w celu zebrania materiałów do «powieści», którą piszę. Pierwsza część tej dłuższej całości drukowana będzie w grudniowym tegorocznym numerze «Twórczości». Noszę się z zamiarem, jak to się mówi, dopisania jeszcze około 100 stron i potrzebuję właśnie trochę pojeździć. I jeździł, nie tylko dlatego że i tym razem otrzymał ów terenowy ryczałt. W marcu odwiedził rodziców w Łazieńcu, do Torunia pojechał na V Maj Poetycki (jego wiersz dostał tam I nagrodę w turnieju), w czerwcu Kotla – wizyta u Czopików, lipiec w Poznaniu, gdzie mieszkała dwójka przyjaciół i wielu znajomych, potem Lublin: Zjazd Młodych Pisarzy Polskich. Zjazd lubelski był pierwszym i ostatnim tego typu ryzykownym dla władzy nagromadzeniem w jednym miejscu twórczego żywiołu, który zamiast wdzięczności – odpłacił się krytycznymi głosami w dyskusji. „Zapamiętałem z owych dwóch dni – wspominał Mirosław Derecki – doskonały referat Tomasza Burka o młodej polskiej literaturze oraz płomienne przemówienie lubelskiego poety Henryka Pająka na temat wolności słowa i jeszcze to, że w pewnym momencie Zbigniew Słojewski, czyli Hamilton z tygodnika «Kultura» wpuścił – dla kawału – na salę jakiegoś przygodnego psa, który zagłuszył któregoś z mówców swym histerycznym ujadaniem (co zresztą wzbudziło ogólną radość wśród zebranych)”[527]. Lubelski pobyt na zjeździe to dla Stachury już nie te dawne głodne i chłodne lubelskie czasy, teraz on jest tu jedną z gwiazd, jemu chcą stawiać, może sobie pozwolić na awanturę z Hamiltonem za ubiegłoroczny felieton, którego chwytliwy tytuł (Święty Franciszek w dżinsach) zrobił karierę wśród zawistników.
Co w ciągu tego roku robiła żona Stachury – wiemy bardzo mało. Podjęła pracę korektorki w PAP. W maju towarzyszyła mężowi na uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Księgarzy Polskich za rok 1966, którą – ex aequo z książką Andrzeja Brychta Dancing w kwaterze Hitlera – Stachura otrzymał za tom opowiadań Falując na wietrze. A w sierpniu, także razem z mężem, malowała mieszkanie.
Trzecia połowa małżeństwa Od 3 grudnia 1966 roku leżało w Ministerstwie Kultury i Sztuki podanie Stachury: Uprzejmie proszę o przyznanie mi stypendium do któregoś z krajów hiszpańskiego obszaru językowego Ameryki Łacińskiej. Najchętniej do Chile lub Meksyku. Język hiszpański znam nieźle, uczyłem się go cztery semestry na lektoracie w czasie niedawnych studiów uniwersyteckich i po tym przygotowaniu uczyłem się go sam z prawdziwym zapałem. Chciałbym bardzo wyspecjalizować się w przekładach z literatury języka hiszpańskiego na polski. Myślę, że nawiązałbym w Chile i gdzie indziej wiele cennych kontaktów i znalazł sporo poezji i prozy wartych pokazania czytelnikowi polskiemu z tych dosyć ciągle dziewiczych terenów. Poza tym wyniósłbym na pewno z takiej podróży wiele innych korzyści: poznanie nowego kontynentu, nowych ludzi, nowego życia pod nowym niebem i na nowej ziemi, co dla mojej własnej pracy pisarskiej mogłoby mieć skutki chyba tylko najlepsze”[528]. Podanie okazało się skuteczne, Stachurę bardzo rzadko spotykały odmowy. „Przyznano mi – informuje Bogusława Żurakowskiego – rejs trzymiesięczny do Ameryki Łacińskiej. Meksyk jest jednym z krajów, do których zawsze chciałem pojechać. Tak jak Stany Zjednoczone są jednym z krajów, do których nigdy mnie nie ciągnęło”[529]. Dwudziestego sierpnia powiadamia Żurakowskiego, że wyjazd chyba jednak odwoła: „Miałem jechać do Meksyku we wrześniu, ale statek jest tylko do Nowego Orleanu. Do Vera Cruz statek jest dopiero 20 października. Mam już paszport, ale zgubiłem gdzieś dwa ważne papierki. Więc może nie pojadę. Zresztą wolałbym odłożyć ten wyjazd. Piszę jedną rzecz i chciałbym ja skończyć, póki jeszcze mam siły”. To pierwszy tak wyraźny przejaw zwątpienia w niewyczerpalność niespożytej dotąd energii. W dziennikowych zapiskach z tego okresu nie ma żadnej wzmianki o ewentualnych przyczynach czy okolicznościach powodujących pogorszenie nastroju. Ponowne starania o wyjazd do Meksyku znowu zaczęły się od podania. Tym razem na gotowym, specjalnie do tego celu służącym formularzu. Ale tak naprawdę początek polegał na rozpoznaniu szans i upewnieniu się, że nie są małe. Podanie ma datę 11 marca 1967 roku, dotyczy stypendium na roczny pobyt w Meksyku w latach 1968–1969. Formularz zawiera także pozycję: „Program pobytu stypendialnego”.
Stachura napisał tak: Chciałbym podczas pobytu stypendialnego pogłębić moją znajomość języka hiszpańskiego, to znaczy osiągnąć taki stopień znajomości tego języka, aby móc możliwie swobodnie tłumaczyć z hiszpańskiego na polski i być może odwrotnie. Myślę, że istnieją na pewno w literaturze meksykańskiej i w literaturze hiszpańskiego obszaru językowego w ogóle dzieła godne przełożenia na język polski i przedstawienia ich naszemu czytelnikowi. W związku z tym zamierzam nawiązać kontakty ze środowiskami młodych i starszych pisarzy. Dlatego pobyt w Meksyku, poznanie przyrody tego kraju, obyczajów i życia ludzi na pewno ułatwi mi późniejszą pracę nad tłumaczeniami. Jest to nawet, można powiedzieć, rzecz nieodzowna. Na pewno też napiszę coś własnego, czy to będzie poezja, czy to będzie proza. I w ogóle będę się starał[530]. Rok 1968 zaczyna Stachura od wizyty w Lublinie. Po powrocie do Warszawy, podczas III Ogólnopolskiego Dnia Poezji, 23 stycznia odbiera Wielką Nagrodę Poetycką Młodych „Nike Warszawska”, przyznaną za poemat Flinta. Przed Wielkanocą odwiedza Czopików w Kotli pod Głogowem, a po powrocie do domu z dumą informuje Czychowskiego: „Ostatnio przebywałem dłuższy czas w W-wie, ale nie zadawałem się jak zwykle z tutejszym poet-klubem”. W tym liście z 2 maja jest też dopisek: „Pozdrawia Cię Andrzej Babiński, który mieszka od dłuższego czasu u mnie...”[531]. Nie wiemy, czy Zyta w tym czasie także przebywa w należącym i do niej mieszkaniu, a jeśli jest, to możemy się tylko domyślać, jak wielki był jej zachwyt wywołany tą przedłużającą się wizytą. Na początku lipca Stachurowie, wsparci przez Jerzego Stachurę Juniora (bratanka Edwarda), dojeżdżają z Łazieńca do Torunia i na targu sprzedają wczesną odmianę wiśni. Widać to na kilku fotografiach, na których co prawda nie ma kolejki chętnych na owoce, ale ekipa nie traci humoru: duży Stachura gra na organkach, mały (choć wzrostem dorównuje stryjowi) akompaniuje na gitarze, a Zyta i wiśnie czekają na kupców. Dziesiątego lipca zawiadamia Ryszarda Milczewskiego: „Drogi Bruno. Siedzimy z Zytą u Wojtka Roszewskiego i pijemy extra żytnią. Wojtek na targ poszedł i kiedy sprzedaliśmy wiśnie, poszliśmy na gorzałkę, na bumstarara”[532]. Zyta Oryszyn powoli kończy swoją debiutancką powieść, a w „Za i przeciw” (w numerze 37) drukuje recenzję książki Trumana Capote’a Z zimną krwią. Stachura w 1968 roku wydaje aż dwie książki: Przystępuję do ciebie („Czytelnik”) i Po ogrodzie niech hula szarańcza (Wydawnictwo Poznańskie). Zaliczek za obie książki już dawno nie ma, a na resztę honorarium czekają nie tylko Stachurowie, ale także ich wierzyciele. Bo z finansami ciągle krucho. Trzydziestego pierwszego lipca Sted pisze do Żernickiego: „Siedzę i ciągnę Całą jaskrawość. Zyta szuka pracy. Bidujemy”.
Nie ma rady, trzeba sięgnąć do sakiewki Komisji Ryczałtów Terenowych ZLP. Podanie ma datę 20 sierpnia 1968 roku: Chciałbym wyjechać do województwa zielonogórskiego, gdzie zimą 1966/67 pracowałem jako robotnik leśny na zrębie (wieś Grochowice, Nadleśnictwo Sława Śląska). Ukończywszy pisanie powieści pt. Cała jaskrawość zamierzam napisać kolejną prozę, której akcja toczyłaby się wokół tamtych, „leśnych”, że tak powiem, spraw. W związku z tym chciałbym sprawdzić i uzupełnić posiadane notatki, a także zebrać dodatkowy materiał, a także przeprowadzić szereg rozmów z moimi byłymi towarzyszami pracy i tak dalej[533]. Jak napisał, tak zrobił. Jadą, on i żona, do Kotli w nadleśnictwie Sława Śląska, na dłuższy pobyt u Czopików. Przed wyjazdem upewnia Żernickiego, że dalej jest ciężko: „U nas bida. Kończę powoli Całą jaskrawość. Im prędzej oddam do Wyd[awnictwa], tym prędzej będzie forsa. Dużo mamy długów. Dużo” (list z 8 września 1968 roku). W Kotli zbierają grzyby, robią wypad do Głogowa, ale Stachurę łapie przeziębienie i gorączka, kilka dni spędza w łóżku. Szybko dochodzi do formy. Także psychicznej: „Jesień jest niesamowita w lesie i na polu. Wieczorem mgły też niesamowite. W Zaduszki byliśmy z Zytą i Czopikami na starym całopalnym cmentarzysku łużyckim pod Głogowem. Tam na wydmach paliliśmy świerczki, a potem rozpaliliśmy wielkie ognisko z kartoflanych łętów i skakaliśmy przez nie, i piliśmy alpagę, wylewając pół butelki w piasek – duchom w gardła”[534]. W czasie pobytu u Czopików pisze Balladę dla Potęgowej, a przeczytawszy tekst piosenki Lucy in the Sky with Diamonds zespołu The Beatles w tłumaczeniu Jerzego Sity, notuje w dzienniku: „Napisane dosyć nieźle. Co do stanów, które przeżywa narrator po zażyciu STP czy LSD, to bohater Całej jaskrawości przeżywa takie stany prawie że codziennie i oczywiście bez pomocy narkotyków, bez sztucznego zapłodnienia, że tak powiem”. Jest też w dzienniku zapis, że Stachura zrobił przerwę w kotlańskim pobycie i spotkał się w Toruniu z Witkiem Różańskim, a 17 października na cmentarzu w Aleksandrowie Kujawskim złożyli doniczkową paproć na grobie Marii Potęgowej (zmarłej 15 marca 1967 roku). „Potem o 14.00 Kolegium orzekające w Powiatowym Domu Kultury. O co oskarżony prosi Kolegium w ostatnim słowie?”. Ani na to pytanie, ani na pytanie o rolę, w jakiej na sali rozpraw Stachura wystąpił, odpowiedzi w dzienniku nie ma. Być może był to finał jakiegoś wcześniejszego zdarzenia, które ma związek z urzędowym pismem, jakie wystosowała do Stachury 1 października 1968 roku Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej w Aleksandrowie Kujawskim: Obyw. Edward Stachura zam. Warszawa, Rębkowska 1 m. 15
Niniejszym zawiadamiam, że zakupiona wódka gatunkowa „Cytrynówka” w ilości V l. przez Obywatela w dn. 30 czerwca 1968 r. w restauracji „Pod Filarami” w Aleksandrowie Kujawskim została wysłana do Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Woj. Mil. Obyw. w Bydgoszczy w celu przeprowadzenia badań chemicznych. Po otrzymaniu wyników badań chemicznych powyższej wódki stwierdzono, że odpowiada wszelkim normom wódki gatunkowej „Cytrynówki”. Za przeprowadzenie badań chemicznych zakupionej wódki gatunkowej „Cytrynówki” koszta wynoszą 480 zł (słownie: czterysta osiemdziesiąt). W związku z powyższym proszę o zgłoszenie się do tut. K.P.M.O. w celu uiszczenia wymienionej kwoty, powołując się na liczbę dzienną 2089/68 oraz odebrania pozostałej od badań wódki gatunkowej „Cytrynówki” w terminie 14 dni od daty otrzymania niniejszego pisma. kpt. J. Górecki z-ca Kom. Pow. MO w Aleksandrowie Kuj.[535]. Niewykluczone, że w czasie jakiegoś posiedzenia „Pod Filarami” bufet dysponował wyłącznie „cytrynówką”, która na dodatek była nie tylko, jak to „cytrynówka”, ohydna, ale robiła wrażenie wodnistej, a sposób dochodzenia racji nie podobał się personelowi i wezwano MO. Ministerstwo Kultury i Sztuki zawiadomiło Edwarda Stachurę oraz Związek Literatów Polskich o przyznaniu stypendium na pobyt w Meksyku. Wyprawa za ocean – już w maju. Zapisy dziennikowe w pierwszej połowie roku 1969 są informacyjnie bardzo ubogie: mało faktów, podpatrzone scenki i zasłyszane historyjki, folderowa charakterystyka Chełma Lubelskiego, cztery kolejne dni kwietniowe to jednozdaniowe komunikaty o pogodzie. Pod koniec kwietnia dłuższy zapis, zatytułowany „Moje odkrycia: (do rozwinięcia)”. Tych odkryć jest dwanaście. Ostatnie wygląda następująco: „Odkrycie jednego z najbardziej przekonywających dowodów na płynięcie czasu: to, że miłość między dwoma ludźmi gaśnie”. Na kilkanaście dni przed wylotem do Meksyku Stachura bierze udział w toruńskiej imprezie literackiej. W dzienniku nie ma o tym wzmianki. O uczestnictwie wiadomo z listu Ryszarda Milczewskiego-Bruno do Jerzego Szatkowskiego (8 maja 1969 roku): „Byłem w Toruniu na VII Maju Poetyckim. Oj, byłem. Istna golgota. Ale elegancka. Przyjechałem o 3 dni za późno (Ze Stedem śmy się i taką Ewą, i jeszcze z różnymi nad Wisłą się w trawach i piwie kulali). Siedzę teraz w domu i jęczę”[536]. Jedenastego maja 1969 roku – początek podróży do Meksyku. Najpierw z Okęcia rano odlot do Brukseli. Tam z lotniska taksówką do podbrukselskiego Crainhem, gdzie mieszka Pierre Manuel („przyjaciel odnaleziony po czterech latach”). Następnego dnia zwiedzanie Ostendy, powrót do Brukseli, znowu zwiedzanie, Pałac Sprawiedliwości, Manneken pis,
niedaleko pomnik Everarda ’t Serclaesa – legendarnego bohatera narodowego. Stachura zapisał w dzienniku: „Leżąca postać z uciętym językiem w rozwartych ustach. Ręka jedna żółta, świecąca od pocierania przez przechodniów. Pogłaskanie ręki Serclaesa przynosi szczęście. Pogłaskałem dwa razy, raz dla Zyty, raz dla mnie”. Jedno ze zdań w zapisie z kolejnego dnia: „I bardzo tęskniłem, choć był to drugi zaledwie dzień od chwili tamtej”. Tamta chwila, czyli rozstanie z żoną na Okęciu. O 15.40 odlot z Brukseli do Meksyku. Stypendium Stachury to rezultat porozumienia między polskim Ministerstwem Kultury i Sztuki a jego meksykańskim odpowiednikiem. Kraj wysyłający opłaca koszty podróży, natomiast gospodarz, w tym wypadku Meksyk, ufundował niskie kwotowo stypendium uniwersyteckie w wysokości 1250 pesos (równowartość około 100 dolarów amerykańskich). Po przylocie do Mexico City Stachura zostaje zakwaterowany w polskiej ambasadzie (zajmuje pokój kuriera). Potem często będzie korzystał z mieszkania (będącego jednocześnie biurem) Ryszarda Kapuścińskiego przy Rio Amazonas. Kapuściński jest wtedy korespondentem Polskiej Agencji Prasowej na kraje Ameryki Łacińskiej i prawie bez przerwy podróżuje. Już w pierwszym dniu pobytu Stachura pisze list do żony. Czas będą mu wypełniały nauka i podróże po Meksyku. Przedmioty, jakie studiował na Universidad Autonomia de Mexico to: język hiszpański, historia kultury hiszpańskoamerykańskiej, historia kultury Ameryki Łacińskiej i historia kultury Meksyku. W pierwszym raporcie do ministerstwa napisze: „Wszystkie egzaminy zdałem z wysokimi notami. Nie chwalę się, lecz składam tylko sprawozdanie”. W sprawozdaniu docenia życzliwość personelu polskiej ambasady i pomoc Ryszarda Kapuścińskiego. Tłumaczy na hiszpański i publikuje w meksykańskiej prasie wiersze własne i przyjaciół, wiele robi dla popularyzacji polskiej literatury, udziela wywiadu w telewizji. Niewielkie honoraria podreperowują skromny budżet stypendysty. Ale tak naprawdę, w sensie emocjonalnym, skoncentrowany jest w Meksyku na dwóch sprawach: pisaniu osadzonej w polskich lasach Siekierezady i oczekiwaniu na listy od żony. A potem na jej przyjazd, bo taką wyprawę uzgodnili telefonicznie. Także niepewność związana z przyjazdem żony nie wpływa dobrze na samopoczucie Stachury. Trochę poprawia sobie nastrój alkoholem i grą na pożyczonej gitarze. Dwudziesty maja 1969 roku: „Mordercza noc z poniedziałku na wtorek. Mordercza. Nie mogłem zasnąć. Różne i na wszystkie strony targały mnie myśli. Paliłem papierosy i nic więcej. Nie mogłem pisać ani nawet czytać. Mogłem do Zyty pisać, to mogłem, ale nie chciałem jej przygnębiać czy straszyć moim stanem”. Jeden z wykładowców uniwersyteckich, poeta i prozaik Salvador Elizondo, pamięta, że Stachura sprawiał tam w Meksyku wrażenie udręczonego, nie uśmiechał się, był posępny, mało komunikatywny. „Sądzę, że przychodził na moje zajęcia jedynie po to, by lepiej poznać poetycki język hiszpański i móc tłumaczyć swoje własne wiersze”. Często rozmawiali po francusku. „Dużo rozmawialiśmy o polityce, o religii, o literaturze.
O Sienkiewiczu, Mickiewiczu i Gombrowiczu. Rozmawialiśmy również o życiu w krajach socjalistycznych, o różnicach kulturowych. Nieraz po zajęciach wychodził razem ze mną i odprowadzał mnie do domu lub chodziliśmy po mieście, nie mogąc się rozstać. Miał dziwny zwyczaj omijania trawników. Bardzo uważał, żeby ich nie deptać, co mnie po prostu śmieszyło, bo tutaj, w Meksyku, można chodzić po trawie do woli”[537]. Dwudziesty ósmy-dwudziesty dziewiąty maja: „Tydzień minął długi, jak trzy tygodnie i nie ma listu od Zyty, drugiego listu od Zyty. Nic nie notuję, nie piszę, nie czytam, bo nie mam tlenu. Dlaczego Zyta nie przysyła mi tlenu?”. Dwudziesty dziewiąty maja: „Przyszedł DRUGI LIST OD ZYTY” (wersaliki E.S.). Przychodzą kolejne listy od żony. Nie znamy ich treści. Wiemy jedynie, że informowała w nich męża, iż po raz drugi otrzymał Nagrodę imienia Stanisława Piętaka, tym razem za Po ogrodzie niech hula szarańcza, a także powiadamiała o zdobyciu przez Stachurę I nagrody w dziale poezji konkursu zorganizowanego przez czasopismo „Za i Przeciw”. Dziewiąty lipca: „DWUDZIESTY PIĄTY, SZÓSTY, SIÓDMY, ÓSMY LIST OD ZYTULIKA”. Podróżuje po Meksyku: Curenavaca, Agnascalientes, Tepotzotlan, Veracruz, Xalpa, Mandura. Dwudziestego siódmego października, w liście do Mieczysława Czychowskiego: „Mnie tu dziwnie. Jak w cudzym śnie. Ale trzymam się jakoś”. Czternasty grudnia, powrót z Monterrey, awaria autobusu. „Kiedy tak stałem, patrząc w niebo, pomyślałem: nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić”. Osiemnasty-dziewiętnasty grudnia, noc w motelu. Rano przymusowa przerwa w podróży autobusem. „I znowu czekanie straszliwe”. I tu następuje miesiąc przerwy w dziennikowych zapiskach. Może dlatego że do Meksyku, na spotkanie z mężem, przyjechała Zyta. Ślady są w listach wysyłanych z Meksyku do Polski. Jeden, najwcześniejszy, z 7 stycznia 1970 roku – do Andrzeja Babińskiego: „W Nowym Roku wszystkiego najlepszego życzymy. Zyta i Sted”. Ale pierwszy po przerwie zapis w dzienniku daleki jest od świąteczno-noworocznej atmosfery. Dziewiętnastego stycznia 1970 roku: „I minął miesiąc. Ostatnie dni moje. Jakie śmieszne są te dni. Głupie, żałosne. Wcale nie wielkie, przedśmiertne, tragiczne. Tragiczne są, ale jakoś śmiesznie tragiczne. Dzisiaj po roku czasu napisałem zwany wiersz”. Tu następuje bardzo długi, bez kropek, gdy się rozpędzi, trochę egzaltowany monolog, tylko nie wiadomo czyj: Stachury czy narratora brulionowo naszkicowanej prozy? Oto początek: „Śmieszny wiersz. Aż się płakać chce, taki śmieszny. Kolacja u ambasadora. Ludzie mili, głupi, żałośni, mili bardzo, picie wódki, granie w brydża, a ona tańczy. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię w cudzym śnie? Za chwilę zaśnie życie moje, miłość moja i ja zsunę się z łóżka, jak już od kilku dni to robię i popłaczę cicho w samotności mojej i smutku,
że aż Bogu jest smutno, jak powiedział jeden. Mój Boże, tyle lat, a ostatnio tyle miesięcy, 8 miesięcy, jak 80 lat przeżyłem w czekaniu, w oczekiwaniu straszliwym jak mnich, jak święty, jak Pierre l’Ermite żyłem na pustyni, dlaczego nie umarłem w tym czasie, miałbym coś, zabrałbym ze sobą coś, myśl o miłości niepokonanej, niezwyciężonej, a teraz nędza jestem, smutek tropików, zagłada zupełna i całkowita, pleonazm jestem płaz, jaszczurka, zaskroniec, nie śpię, bo nie śpię, nigdy nie spałem, ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś, jak powiedział jeden, jestem winny, jestem winny, ale i jestem niewinny, zawsze byłem niewinny i dlatego tak boli wszystko, zawsze kochałem ją, czciłem jak Boga, więcej, dużo więcej, wybacz mi Boże, te bluźnierstwa, oni żyją, niech im szczęście sprzyja i pogoda...”. Warto zauważyć w powyższym fragmencie kilka drobiazgów i pamiętać, że u Stachury przypadkowy może być tylko czytelnik. Najpierw ten „pleonazm” wzięty z zupełnie innej parafii językowej i po coś tu użyty, a już na pewno nie dla wzmocnienia grozy i tragizmu. Stachura, który na przyrodzie znał się jak mało kto, tu mówi o płazie, a wymienia jaszczurkę i zaskrońca, które nie należą przecież do płazów, tylko do gadów. Monolog, owszem, ma hamletyzującą tonację, ale dla tych, którzy tego być może nie zauważyli, jest podpowiedź: nawiązanie do prawdziwego Hamleta w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego (ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś). No i ten „smutek tropików” świadczący, że oprócz listów czytuje się też Lévi-Straussa. Jakże jest inna notatka w dzienniku z dnia następnego po tym monologu – nie tylko śladu rozpaczy, ale wręcz wielka radość, choć ujęta w lapidarny zapis: „Żyję. I cóż za bardziej piękny dzień. Wstrząsająco piękny dzień miłosny”. A w kolejnym dniu (21 stycznia) znowu zmiana tonacji: „Być może największa mądrość polega na przygotowywaniu się przez możliwie najdłuższy czas na otrzymanie straszliwego ciosu ze strony najmniej spodziewanej, zupełnie niespodziewanej, zupełnie wyłączonej ze wszystkich rachub”. Huśtawka nastrojów trwa. Dziewiątego lutego, końcówka meksykańskiego listu do Andrzeja Babińskiego: „Zyta prosi bardzo pozdrowić Cię serdecznie. Drugi miesiąc jak jest w Meksyku. Wyjeżdża do Polski najbliższym statkiem, który zawinie do meksykańskiego portu”. W nocy z 9 na 10 lutego: „Nocne wielkie płakanie. Straszliwe. Może największe dotychczas. A gdzieś tam śmieją się. Ktoś płacze, żeby śmiać mógł się ktoś”. Trzy dni później, na widokówce do Jana Potiszila, spokój poświadczany przez oboje małżonków: „Halo Potiszil, już niedługo będę z powrotem Polską Najadą, bo wracam «Brodnicą» 23 lutego. A w tym Meksyku to pełno kaktusów, aż oczy kłują. Cieszę się na zwyczajne jakieś wierzby. Na pewno się zobaczymy. Zyta. Kochany, gdybyś wiedział, jak tęsknię za Tobą, za mądrością i dobrocią Twoją. Całuję Cię. Zyta już mówi po hiszpańsku, jest w wielkiej formie. Wspaniałej. Już niezadługo wszyscy się spotkamy jak Bóg da i popijemy. Sted”. Czterdzieści trzy lata później w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” Zyta Oryszyn powie: „Uwielbiam za to opowiadać anegdoty o nim. Na przykład taką, że jak się
rozstawaliśmy, powiedział: «Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija». Stachura lubił się śmiać, żyć i jeść”[538]. Z całą pewnością wszystko to prawda, bo ile można rozpamiętywać zły czas. Ale wtedy, w Meksyku, nie było Stachurze do śmiechu. Wiele zapisów w dzienniku zaczyna się słowami: „Boże mój, nie daj mi zwariować”. Dwudziesty ósmy lutego 1970 roku, Meksyk: „Boże mój, nie daj mi zwariować. Zadzwonić na Rio Amazonas, czy jest list od Zyty, czy nie dzwonić? Zadzwonię i nie będzie listu i mogę zwariować, Boże mój. Lepiej nie zadzwonię. Może jest i oni zadzwonią. Jeśli nie zadzwonią, to też nie będzie znaczyło, że nie ma listu (...). Boże Mój, nie daj mi zwariować. Pięć razy już nakręcałem numer, żeby zadzwonić i za każdym razem nie dokręcałem numeru. Ostatnim razem, przed chwilą, doszedłem do przedostatniego numeru i odłożyłem słuchawkę. Boże Mój, nie daj mi zwariować”. Gdyby odliczać wstecz owe osiem miesięcy, o których wspominał Stachura, to początek wszystkiego (jeśli tego rodzaju „wszystko” miewa wyraźny początek) lokuje się w czasach przed jego podróżą do Meksyku. I pewnie, jak to najczęściej bywa, jakąś konkretną datę można przypisać tylko do faktów, bo problemy zaczynają się często w długo niedostrzegalny sposób. Różnie o tym wątku biografii poety pisano. Jan Marx, na dodatek myląc lata, napisał: „W 1975 roku, gdy był w Meksyku, zapragnął odzyskać utraconą miłość. Oszczędził trochę pieniędzy i ściągnął do siebie za ocean Gałązkę Jabłoni. Ona wprawdzie przyjechała, ale odeszła wkrótce potem z innym”[539]. Waldemar Szyngwelski: „Podczas pobytu w Meksyku z niewyjaśnionych przyczyn dochodzi pomiędzy Edwardem i Zytą do nieporozumień małżeńskich. Życie pisarza zdaje się dążyć ku katastrofie. Destabilizacja uczuciowa stanowi prawdopodobnie przyczynę pogłębiającej się psychicznej depresji Steda. Nasilają się stany lękowe i towarzyszące im natręctwa samobójcze, pojawiają się objawy wytwórcze psychozy, czego dowodem są zapiski w brulionach podróżnych”[540]. Pobyt w Meksyku Stachura kończy 18 marca 1970 roku. Przebieg podróży powrotnej powtarzam za Waldemarem Szyngwelskim, który – wielka szkoda – nie podaje źródła tej interesującej i wieloskładnikowej informacji. Więc podobno Stachura przylatuje samolotem do Brukseli, potem jedzie pociągiem do Rotterdamu, gdzie spotyka żonę, która z Meksyku dotarła tu statkiem. Wracają do Brukseli, spędzają kilka dni u znajomych, pociągiem wracają razem do Warszawy[541]. Czyli sielanka. Pewne jest natomiast, że Stachura nie przywiózł do Polski zapasu gotówki. Najpierw oszczędzał w Meksyku, aby godnie podjąć tam żonę, potem sporo kosztowały bilety autobusowe, bo dużo podróżował, trochę pochłonęły alkohol i papierosy, a marne resztki pesos wydał przed wyjazdem na drobne upominki dla przyjaciół i trochę meksykańskich pamiątek z drewna i wypalanej gliny. Dwudziestego kwietnia pisze więc do Komisji Ryczałtów Terenowych Związku Literatów Polskich: Po powrocie z rocznego pobytu w Meksyku chciałbym przystąpić do pisania
nowej powieści. W związku z tym chciałbym pojeździć trochę po Kraju, za którym, pozwolę sobie powiedzieć, dość bardzo się stęskniłem. Chciałbym pojeździć po województwach wrocławskim, bydgoskim i lubelskim. Może także rzeszowskim. Na Rębkowskiej zrobiło się jakby ciaśniej, choć nikt trzeci nie przybył. Są oczywiście dni lepsze i gorsze. Za to na zewnątrz pogoda coraz bardziej wiosenna. Stachura rusza w dłuższą podróż po Polsce. Biała Podlaska, Janów Podlaski, Opole, Prudnik, Głuchołazy, Stargard Szczeciński, Dębno Lubuskie, Leżachów... W maju odświeżają mieszkanie. Usprawiedliwia się przed Babińskim: „Andrzejku, nie mogę Cię teraz zaprosić do Warszawy. Straszny bałagan w domu, bo sprzątanie, malowanie i przemeblowywanie i budowanie półki na książki (...). Poza tym straszne długi i latam i szukam pieniędzy. Łapię się różnych zarobków i tak dalej i w ogóle bida jest na razie, ale to się zmieni”. Zyta zbiera gratulacje za Najadę. W „Za i Przeciw” drukuje relację z podróży do Meksyku i reportaż z meksykańskiej wyprawy po tamtejszych bezdrożach przemierzanych w towarzystwie męża i Ryszarda Kapuścińskiego. Stachura zasiada w lipcu do podsumowania meksykańskiego pobytu i sporządza czwarte, końcowe sprawozdanie dla Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wymienia przedmioty, które zaliczył podczas uniwersyteckich zajęć, autorów i tytuły tłumaczonych utworów, wylicza szczegółowo, co i gdzie drukował, w jakich środowiskach odbywał spotkania autorskie. Znowu podkreśla: „Wszelką pomocą służyli mi, poza naszą ambasadą, państwo Kapuścińscy”. Dziękuje też ministerstwu za pomoc udzieloną żonie przy załatwianiu formalności paszportowych. Początek krótkotrwałego odpływu kolejnej fali przygnębienia poznać można każdorazowo po mniej osobistym, a bardziej uogólniającym charakterze zapisków w dzienniku: „Kobiety są setki tysięcy razy silniejsze od nas. Kobieta przylgnie do ziemi i nic ją nie ruszy. Kręci się razem z planetą i nic ją nie ruszy. Żadne burze, ni huragany, sztormy i tak dalej. Nie mówić nawet o łagodnych powiewach, które niejednego z nas zbijają z nóg. Ma wszystko w dupie, inaczej mówiąc”. „Kobiety powinny spać z lustrami, tak żeby, kiedy się budzą, nie musiały do lustra podchodzić, a kiedy spać idą, żeby nie musiały od lustra odchodzić (...). Tak jakby patrzenie w lustro dodawało im urody. A przez te kilka godzin dziwnego patrzenia w lustro ile rzeczy mogłyby zrobić lub chociażby pogimnastykować się lub przejść się po powietrzu. To dopiero by im urody dodało. A nie dzikie, bezmyślne, paranoiczne wpatrywanie się w lustro. Z papierosem po papierosie w ustach, które przestają być koralowe, a zęby żółkną i tak dalej”. Niektóre z dużo późniejszych uwag oraz spostrzeżeń pewnie by dziś określono mianem mizoginicznych czy seksistowskich, ale w tamtych czasach powiedzianoby najwyżej, że u ich autora narastał dystans do płci pięknej:
„Mały mózg, średnie serce i wielkie biodra, oto jest kobieta – powiedział facet”. „Naprawdę, jeśli się patrzy na kobietę bez uczucia miłości, to nie ma w niej nic do podziwiania od strony formalnej. Z mężczyznami trochę mniej gorzej się ta sprawa przedstawia, może dlatego że nie posiadają tak wyzywających piersi”. „– Owszem, podobają mi się kobiety – powiedział Michał Kątny. – Ale nie jestem fanatykiem – dodał wyjaśniająco”. Są też w dzienniku uwagi o charakterze poniekąd taktycznym: „Można gardzić, ale to miłości, niestety, nie przeszkadza”. „Pamiętaj też chłopcze o czymś takim. Kiedy ty robisz się miękki, ona natychmiast robi się twarda. I odwrotnie. Kiedy ty jesteś hardy, ona robi się miękka. To nie jest reguła, ale sprawdza się bardzo często”. Być może dwoje świętych radziłoby sobie w zaistniałej sytuacji bez większego trudu, ale dla dwojga ludzi o niełatwych charakterach i wyrazistych osobowościach taki stan jest bardzo trudny: mieszkać razem, blisko siebie, bliskością wynikającą z małej przestrzeni mieszkania, kiedy tak naprawdę jest się od siebie coraz dalej. Zapis w dzienniku 7 października 1970 roku: „Kiedyś, kiedy spała, kiedy patrzyłem, jak śpi, było tak cudownie, tak przytulnie jakoś, cudownie ciepło, gościnnie, serdeczna nić i tak dalej (...). A teraz, kiedy ona zasypia, to tak jakby się oddalała strasznie daleko i taki jestem samotny straszliwie, jeszcze więcej niż wtedy, kiedy sam jestem gdzieś i nie ma jej ani blisko, ani trochę dalej”. Przed wyjazdem do Meksyku Stachura wystąpił (25 lutego 1969 roku) do ZLP o udzielenie mu pożyczki w wysokości 4000 złotych, które zobowiązywał się spłacać w czterech ratach, począwszy od 1 lipca. Brak spłaty sprawił, że Sekretarz Zarządu Głównego ZLP Jan Maria Gisges 26 listopada 1970 roku skierował do dłużnika pismo (nr F/97/70) następującej treści: Kol. Edward Stachura w miejscu W posiadaniu naszym jest weksel na 4000 zł z wystawienia Szanownego Kolegi, a żyrowany przez kol. kol. Mariana Pilota i Janusza Krasińskiego, który to weksel podlega zapłacie. Prosimy o bezwarunkowe wykupienie tego weksla do dnia 10 XII br., gdyż inaczej zmuszeni będziemy wystąpić przeciwko Koledze i żyrantom na drogę sądową, co jednak uważamy za ostateczność[542]. Próby ratowania małżeństwa nie przynoszą efektów satysfakcjonujących obie strony albo są to efekty bardzo nietrwałe. Coraz częściej w rozmowach pojawia się słowo „rozwód”. Ustalają, że gdyby wystąpili w tej sprawie do sądu, to poproszą o formułę „bez orzekania o winie”, bo to oszczędzi im dzielenia się swoimi problemami z wysokim sądem, i że to Stachura zredaguje pozew. W zapisku z 22 stycznia 1971 roku Stachura pozew nazywa
podaniem, które teraz trzeba jeszcze dostarczyć na „Schody”, jak warszawiacy mówili na gmach sądów na Lesznie: „Czwarty dzień duszenia się. Podanie napisane i tylko zanieść na Schody. Jutro, może da Bóg, że zaniosę. Wszystko, co robię ostatnio, wydaje mi się absolutnie bez sensu. Dopiero kiedy to podanie pisałem, to czułem, że coś robię, coś, co ma sens, coś, co ma ręce i nogi i głowę, a w głowie rozum”. Okazuje się, że łatwiej pozew rozwodowy napisać, niż go doręczyć sądowi. Bo kiedy jeszcze niedoręczony, to ciągle jest nadzieja. W zapiskach dziennikowych określenie „Gałązka Jabłoni” pojawi się dopiero w 1975 roku. Ale motyw jabłoni w makabrycznym kontekście wraca już na początku roku 1971. Noc z 9 na 10 lutego, Stachura notuje pomysły na opowiadania i filmy krótkometrażowe. Na pozycji szóstej jest zapis: „Opow. o tym, który wisiał w sadzie kwitnących jabłoni”. Jedenastego marca już o siódmej rano pędzi do fryzjera, żeby ogolić głowę „na zero”. „Wymyśliłem sobie, że to mi da trochę sił, których już nie mam skąd brać, a tak bardzo, tak bardzo mi ich potrzeba”. Ogolonej głowie wcale nie jest lżej. Nazajutrz zanotował: „Siły potrzebuję, dużo sił, dużą część sił potrzebuje na to, żeby się opanować. Żeby powstrzymać ręce, które mi się do niej rwą, żeby opanować nogi, które mi się do niej rwą; żeby opanować, żeby wtłaczać z powrotem w piersi serce, które mi się do niej niewymownie rwie”. A tu zamiast pomocy – przychodzi inkasent z rachunkiem za gaz i światło: za dwa miesiące uzbierało się 649 złotych. Nazajutrz: „Byłem wczoraj wieczorem na melinie. Wygrałem 600 i po kolacji do domu metodą szakali”. Szakale to tacy pokerzyści, którzy nie dają szansy odegrania się przeciwnikom. Ponadrywane kiedyś więzi rodzinne jakby powoli ulegały odnowieniu. Sprawdza się stare porzekadło, że nieszczęścia zbliżają ludzi. W Łazieńcu, w gospodarstwie rodziców, z bratem Ryśkiem i ojcem sadzą ziemniaki. Utrudzony robotą i schylaniem się Stachura idzie wieczorem z goździkiem na grób wujka, Stanisława Stępkowskiego (brata matki), którego w 1930 roku śmiertelnie ugodzono nożem w czasie nocnego powrotu z zabawy. Wydzwania do toruńskiego szpitala w sprawie leczenia ojca, u którego wykryto chorobę nowotworową krtani. Czwartego czerwca jest nie tylko gościem rodzinnej uroczystości: chrzciny Moniki, córki brata Jana. Edward z Jadwigą Nowowiejską są rodzicami chrzestnymi. Osiemnastego czerwca: „Wczoraj przyjechał Junior – kochany kuzyn”. Trzeciego września – znowu w Łazieńcu u rodziców; przywiózł z Warszawy suchy chleb i te dwa wiaderka, o które matula upominała się w liście. Szuka u sąsiadów długiej słomy „na siodło do dachu” (dom ma słomianą strzechę; dziś to ekologia, wtedy – przejaw biedy). Rąbie zapas drewna, nosi wodę ze studni. Z Leszkiem Rojkiem, kuzynem, idą na odpust w Ostrowąsie. Sześć nocy dobrze przespanych. „Dawno nie pamiętam tak długiej serii”. Odwiedza ojca w bydgoskim szpitalu. Trzynastego października wypadają imieniny Edwarda. Wysyła z Jeżowa sam do siebie list z życzeniami, adresowany na Rębkowską. Ze stróżem pilnującym hangaru spełniają
po łyku gorzałki. Układa piosenkę: Dzisiaj są moje urodziny, Które obchodzę bez rodziny Daleko, wysoko, wśród manowców, W pokoiku na wieży hangaru dla szybowców. Zupełnie tu nieźle jest mi, Organki mi służą do gry. Na twarzy obeschły już łzy, Już warg nie zagryzam do krwi... Osiemnastego października Stachura informuje Komisję Zagraniczną ZLP o rezygnacji z dwutygodniowego pobytu w Bułgarii w ramach wymiany kulturalnej między organizacjami literackimi. Zostaje natomiast, na własną prośbę wspartą przez wpływowe osobistości związkowe, włączony w skład dwuosobowej (wespół z krytykiem literackim Anną Bukowską[543]) delegacji Związku Literatów Polskich na Kongres Pisarzy Arabskich w Damaszku, obradujący tam w dniach 10–16 grudnia 1971 roku. Temat wiodący kongresu: „Literatura zaangażowana w walkę z imperializmem” (w krajach arabskich będących w tamtym czasie pod wpływem Związku Radzieckiego obowiązywała poetyka znana w Polsce w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku). Wydawać by się więc mogło, że ze Stachurą, tak konsekwentnie dotąd stroniącym od wszelkiej polityki, dzieje się rzeczywiście coś złego, skoro zamiast pisać swą wspaniałą prozę, na ochotnika jedzie walczyć z imperializmem i radykalnie zmienia zainteresowania. Jest jednak inaczej, bowiem główny obiekt zainteresowania w tamtym czasie jest u Stachury niezmienny: żona. Otóż Zyta Oryszyn wykupiła tanią wycieczkę statkiem po Morzu Śródziemnym, rejs obejmował między innymi porty w: Istambule, Pireusie, Larnace i Bejrucie w Libanie, a z Bejrutu do Damaszku jest tylko pięćdziesiąt kilometrów. No i według terminarza rejsu cumowanie w Bejrucie pokrywa się mniej więcej z terminem Kongresu Pisarzy Arabskich. Postanawia więc Stachura zrobić żonie niespodziankę i podjąć, w śródziemnomorskiej scenerii, kolejną próbę odwrócenia niekorzystnego biegu małżeńskich spraw. Stachura w tym okresie sprawia wrażenie mężczyzny, w którym miłość własna i urażona ambicja (dotąd to zawsze on inicjował rozstania) toczą walkę z miłością do kobiety i walka ma remisowy przebieg, choć szala przechyla się raz na jedną, a raz na drugą stronę. Jeśli porównać oficjalne sprawozdanie z pobytu polskiej dwuosobowej delegacji na Kongresie Pisarzy Arabskich w Syrii (sprawozdanie podpisane przez Stachurę i Annę Bukowską, ale od Stachury jest w tym sprawozdaniu, oprócz podpisu, jedynie skarga na pracowników polskiej ambasady w Rzymie), więc jeśli porównać to sprawozdanie z zapisami z tego okresu w dzienniku Stachury, to można odnieść wrażenie, że w obradach kongresu brała udział tylko połowa naszej delegacji, a druga miała jedno zmartwienie: czy
uda się pobyt w Damaszku zgrać z przypłynięciem statku „Orneta” do portu w Bejrucie. Bo „Ornetą” podróżowała Zyta Oryszyn. Po strasznych perypetiach i kilkakrotnym przemierzaniu tak zwaną zbiorową taksówką górzystej i ośnieżonej trasy Damaszek-Bejrut (jedna z wypraw na przejechanie tych pięćdziesięciu kilometrów wymagała prawie dwudziestu godzin), cel zostaje osiągnięty. Dwudziestego pierwszego grudnia (kongres zakończył się sześć dni wcześniej) wysyła z Damaszku kartkę pocztową do Wacława Tkaczuka: „Widziałem się z Zytą w Bejrucie kilka dni temu. W powrotnej drodze utknąłem w śniegach, w środku zamieci w górach Antylibanu. Jutro jadę do Latakii, gdzie znowu zobaczę się z Zytą”. Wigilię spędza w hotelu Omayad w Damaszku. „Sam siedzę w ten wieczór, zamiast siedzieć z Osobą wspólnie przy stole bogato i pięknie zastawionym”. Próbuje kontaktować się z własnym rozsądkiem, ale w tamtym czasie nie jest to łatwe. Rozważa za i przeciw, choć „za” jest jedno, ale mocne: towarzyszyć żonie w dalszej części rejsu. „Orneta” będzie stała w Bejrucie pięć dni. Jeśli uda mu się wybłagać u kapitana bilet, to zapłaci około 250 dolarów. W Polsce, drogą morską, będzie dopiero pod koniec stycznia, czyli przepadnie 3000 złotych wadium, bo nie zdoła napisać i wysłać w terminie konkursowego słuchowiska. Samolot jest tańszy o około 50 dolarów, ale bilet lotniczy miał zarezerwowany na 18 grudnia, teraz trzeba będzie lecieć z przesiadką w Rzymie. Notuje: „Zapalmy parę papierosów, jednego za drugim i zastanówmy się nad tą całą sprawą. Spróbujmy przez chwilę chociaż nie zapomnieć, ale przez, na przestrzał szalonej miłości, pomyśleć, jak to się mówi rozsądnie. Na przestrzał szalonej, zwariowanej, cudownej i straszliwej miłości mojej do Osoby (...). Będę z Osobą, to jest bezcenne, tak, wiadomo. Ale boję się bardzo. Bardzo. Mała kłótnia i mogę skoczyć za burtę (...). Niespodziankę przecież i tak zrobiłem Osobie chyba dużą, spadając z nieba. Z gór Libanu, w Bejrucie. I jutro też, znowu zrobię niespodziankę Osobie w Bejrucie”. Do kraju wraca jednak samolotem. W Warszawie ląduje 1 stycznia 1972 roku. Udaje mu się 15 stycznia przed północą zdążyć na pocztę i wysłać w terminie tekst słuchowiska. „Przynajmniej nie będę musiał oddawać 3 tys. zł polskich wadium, których właściwie nie widziałem, bo oddałem je osobie natychmiast po podjęciu”. Być może było to słuchowisko zatytułowane El condor pasa[544]. Jednym z bohaterów jest tam bowiem kolejne alter ego autora, Michał Kątny – postać, która w tym czasie, po Janku Praderze, zaczyna zajmować coraz więcej miejsca w twórczości Stachury i coraz większego nabiera znaczenia. Druga osoba w słuchowisku to Adam, podróżujący pociągiem w tym samym przedziale. Zachwycony i poruszony piosenkami śpiewanymi w pociągu przez Kątnego – zaprasza go do domu, aby spróbował przywrócić Annie, ukochanej żonie, dawny jej stan, dawne myślenie i zachowanie. Tłumaczy Kątnemu w czym rzecz: „Odnoszę wrażenie, że wszystko ją drażni. Odnoszę wrażenie, że nawet moja osoba ją drażni. Dlatego odsunąłem się... często wyjeżdżam... mówię, że do rodziny czy przyjaciół, ale nie jadę tam... gdzieś jadę... sam nie wiem gdzie... na chybił trafił. Potem wracam po kilku dniach z nadzieją, że coś się zmieniło. Przyjeżdżam i nic. To samo. To wszystko jest bardzo smutne. Bardzo przygnębiające”.
Michał próbuje go pocieszać: – Jeżeli można coś powiedzieć, to ja myślę, że przegrywa ten, kto przestaje kochać. Adam: – Może już niedługo będę przegrany. Bo już nie mam sił. Nie mam serca. Nawet już nie jestem zazdrosny. Byłem. Bardzo. Ale już dawno nie jestem. Tylko tak mi strasznie czegoś żal. Ogromnie się kochaliśmy. Może tego mi żal. Tej naszej miłości... tego, co się z tą miłością stało. Terapia piosenkami nie przynosi efektu. – A mnie kto poratuje? – pyta Michał Kątny na zakończenie słuchowiska. Stachura, jak zawsze dotąd, ratunku i wytchnienia szuka także w wędrówce i pracy. Zanim ruszy w długą trasę (Wrocław, Węgliniec, Zgorzelec, Bogatynia, Dzierżoniów, Trzebnica, Wrocław...), to – korzystając z nieobecności żony płynącej do Polski „Ornetą” – odświeża mieszkanie. Dwunastego stycznia notuje: „23 godziny: praca i robota. Na przemian pisanie i malowanie ścian, czyszczenie podłóg i tak dalej. Przez 9 godzin ostatnich – smutek dziwny niewymowny, łzy pod powiekami tuż-tuż, na wylocie, ale nie, nie wychodzą. Niedobrze. Źle. Szkoda”. Wątek ciągle ten sam, choć nie zawsze w tak ponurym ujęciu. Dziesiątego marca: „Piosenka: Ona zmora, a on wąż! Zwana żona, zwany mąż!”. Dziesiątego kwietnia rusza w pierwszą podróż do Skandynawii (wraca 24 kwietnia). Maj: Szczecin, Wolin, Międzyzdroje, Świnoujście. Czerwiec. Twierdzi w dziennikowych zapiskach, że w Łodzi ukradli mu lub zgubił gitarę, plecak i chlebak, a rozpacz potęguje utracona zawartość: „W plecaku i chlebaku oprócz wielu rzeczy zwanych osobistymi było 5 grubych zeszytów, notatek do Fabula rasa. Lipiec: Przeworsk, Leżachów (u rodziców Jana Czopika, pomoc przy żniwach). Potem Lublin. Od 20 lipca do końca tego miesiąca – w Warszawie. Pod koniec miesiąca dziwny, wzięty w ramkę zapisek w dzienniku: 26 VII 1972 godzina 33 min 9 Od tej sekundy począwszy, będę niezawodny. W sierpniu Poznań, Oborniki Śląskie, Dzierżoniów. Byle nie być w mieszkaniu na Rębkowskiej w Warszawie. Wrzesień: Toruń, Bydgoszcz, znowu Toruń, Grudziądz. Na chwilę Warszawa, dworzec kolejowy. „Ludzi mało na Wschodnim. Na Centralnym więcej. Samce prowadzą samice. I odwrotnie: samice prowadzą samców. Tak się właśnie prowadzą: samczo”. Ze stolicy do Wrocławia, potem Dzierżoniów, Świdnica, Mościska, Wrocław, Pieszyce, Dzierżoniów, Oborniki Śląskie, Wołów, Ostrów Wielkopolski, Milicz. Druga połowa września – wreszcie w stolicy. Początek października. Janusz Kukliński, mieszkający wtedy z rodzicami w Warszawie przy ulicy Wołodyjowskiego 41, kolejny raz zaprosił Stachurę na obiad. Ojciec Janusza, jak każdy profesor politechniki, uważał, że dwa i dwa to cztery, natomiast Stachura i Janusz
nie są tego tak pewni, więc obie strony trwały przy swoim. Natomiast mama Janusza, pani Adela, wiedziała, czym dla syna jest przyjaźń ze Stachurą i fascynacja jego twórczością, więc traktowała Stachurę z matczyną serdecznością i ciepłem. Żeby sprawić gościowi przyjemność – do sosu i pieczeni znowu przygotowała kaszę, bo wiedziała, że bardzo lubi. Kiedy panowie podjedli i przenieśli się na górę, aby pogadać w pokoju Janusza, pani Kuklińska przyniosła z przydomowego ogródka trzy czerwone róże na długich łodygach, zapukała do dyskutantów i podając Stachurze kwiaty, powiedziała: – To dla pani. Proszę przekazać od nas. Stachura wziął róże, przez chwilę jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. – Bardzo dziękuję. Ale ja już nie mam pani – powiedział, odkładając kwiaty na biurko. – Jestem bezpański. – Co też pan mówi, panie Edwardzie! Po co zaraz takie słowa... – Bo myśmy się rozwiedli. – O Boże! Przepraszam. Bardzo przepraszam, nie wiedziałam. Janusz nic mi nie mówił. – Bo Janusz też nie wiedział. Ten cytowany, tajemniczy zapisek w ramce, dotyczy daty 26 lipca 1972 roku. Tego dnia (być może właśnie o uwidocznionej w ramce godzinie) Stachura trudził się nad ponownym pozwem rozwodowym. Bowiem poprzedniego dnia, czyli 25 lipca 1972 roku, strony, a więc Anna Zyta Stachura i Edward Stachura, na sądowym posiedzeniu pojednawczym doszły do zgody i uznały, że rozwód jest zbędny. Rezygnując ze szczegółów i uzasadnień prośby o rozwód, zacytuję tylko początek tego ponownego pozwu napisanego przez Edwarda Stachurę: „Na wczorajszej rozprawie pojednawczej, przejęci miejscem i chwilą, postanowiliśmy się pogodzić i być dalej razem. Niestety, bardzo kruche okazało się być owo postanowienie, jeśli już następnego dnia ponawiamy wniosek o orzeczenie rozwodu, przepraszając jednocześnie za «chwiejność postawy», w pewnym sensie usprawiedliwioną niecodzienną sprawą. Prosimy potraktować wczorajszą rozprawę pojednawczą jako odbytą (bez pozytywnego rezultatu) i o ustalenie terminu następnej definitywnej rozprawy”. Wysokim Sądem nie kierowało wścibstwo, tylko twarde przepisy prawa i procedury, kiedy dociekał różnych wątków i okoliczności, których wyjaśnienie i ustalenie było niezbędne przed wydaniem końcowego orzeczenia. To na użytek sprawy rozwodowej Edward Stachura, informując o osiąganych dochodach, wymienił także stypendium przyznane mu przez Centralną Radę Związków Zawodowych w wysokości 1800 zł miesięcznie (liczby miesięcy nie podał). Sądowe orzeczenie o rozwodzie ma datę 27 września 1972 roku[545]. Jadwiga Stachurowa, do niedawna teściowa Zyty: – Z Zytą, to on mówił, że się nie rozumieli. I on wniósł. Te dokumenty to on wniósł o rozwód. Bogusław Żurakowski: „Spotkał go cios, jakim był rozwód. O tym nie chciałbym mówić, sygnalizuję sprawę jednym zdaniem”[546]. Według Marii Nurowskiej małżeństwu Stachury zaszkodził także efektowny debiut literacki jego żony: „Chorobliwie nie znosił konkurencji, z tego też między innymi powodu
rozpadło się jego małżeństwo. Otóż żona Steda napisała książkę i był to głośny debiut. Do końca nie mógł jej tego wybaczyć”[547]. Kiedy wieść o rozwodzie Stachurów rozniosła się po środowisku literackim, próbowano – jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – ustalać na towarzyski użytek przyczyny i proporcje udziału w winie za rozwód. „Prawdziwe przyczyny zaburzeń pożycia małżeńskiego Stachurów – twierdzi chyba w dużym stopniu trafnie Waldemar Szyngwelski – jego kryzysu i rozpadu, pozostają tajemnicą. Zyta Kaczyńska nie udziela żadnych informacji na ten temat. Atmosfera tajemnicy i milczenia sprzyja powstawaniu oraz rozpowszechnianiu najróżniejszych sensacyjnych plotek”[548]. Plotki szczególnie lubią sferę obyczajową, zwłaszcza relacje damsko-męskie, a i męskomęskie też. W zakończeniu kalendarium życia i twórczości autora Całej jaskrawości Szyngwelski próbuje się plotkom przeciwstawić. Podkreśla zgodnie z prawdą, że Stachura nie miał zwyczaju romansować (mimo licznych ku temu okazji i inicjatyw ze strony pań, co z niesmakiem odnotowywał w dzienniku), a warunek jakiejś głębszej relacji stanowiło autentyczne uczucie, którego podmiotem, oprócz żony, były – zdaniem Szyngwelskiego – Anna Dzięgo, Danuta Pawłowska i Marta Kucharska (choć przy tej ostatniej ma wątpliwości). „Nie można oczywiście z całą pewnością wykluczyć – zastrzega się Szyngwelski z typową dla naukowca ostrożnością – że Stachura był również z innymi kobietami. Choć to mało prawdopodobne, pośród nich wymienia się najczęściej Barbarę Sadowską i Krystynę Orłow. Zupełnym absurdem wydaje się być sensacyjna plotka, jakoby Stachura pozostawał w homoseksualnym związku z siedemdziesięcioletnim, i starszym, Iwaszkiewiczem, do którego, do końca, nawet w prywatnych listach, z szacunkiem zwracał się «Panie Jarosławie»”[549]. Tego typu rozważaniom i domysłom, obecnym zwłaszcza w Internecie, sprzyjała – oprócz bezkarnego chamstwa w mediach nie tylko elektronicznych – obecność w bliskim otoczeniu Stachury mężczyzn o orientacji biseksualnej lub homoseksualnej, które to cechy w tamtych czasach dość powszechnie uważane były za powód co najmniej do wstydu. Chyba najdalej, a przy tym bez przytaczania argumentów, posunął się Bożydar Brakoniecki w tekście o Iwaszkiewiczu, zamieszczonym na serwisie online jednego z dzienników. Stachurze poświęcił tam tylko kilka linijek i to jedyna zaleta tego fragmentu. Oto on: „Możemy przyjąć za to, że ostatnim jego [Iwaszkiewicza – M.B.] podbojem był Edward Stachura, autor legendarnej Siekierezady, guru młodzieży późnego PRL. Kiedy i w jakich okolicznościach Iwaszkiewicz zwrócił na niego uwagę? Ponoć jeszcze wtedy, gdy Stachura studiował na KUL. Ściągnął go do Warszawy, a nawet wystarał się o kawalerkę na ulicy Kobielskiej na Pradze. Ich związek nie przetrwał zresztą długo. Nie wiadomo, co Iwaszkiewicz naobiecywał, ale ostatecznie Stachura wybrał życie wędrującego prostaczka, a pisarz wrócił do swej oazy luksusu i stabilizacji”[550]. Okazuje się, iż można uważać się za rzetelnego dziennikarza i jednocześnie używać argumentów w rodzaju: „Możemy przyjąć...”, „Ponoć...”, „Nie wiadomo, co...”. Mimo rozwodu Stachurowie dalej mieszkają razem. Nie był to rezultat wybrania przez nich jednego z wielu – nie tylko możliwych, ale przede wszystkim realnych – rozwiązań,
tylko konieczność podyktowana kiepską sytuacją materialną obojga byłych małżonków. Wprawdzie Zyta wydała w tym rozwodowym roku swą trzecią książkę (Gaba-Gaba, czyli 28 części wielkiego okrętu), ale dochody autorskie znacząco rosły dopiero po przekroczeniu tak zwanego nakładu podstawowego (10 tysięcy egzemplarzy). Sytuacji nie była też w stanie radykalnie poprawić druga już dla Stachury (tym razem za Siekierezadę) Nagroda imienia Stanisława Piętaka. Stachura był zawsze bardzo samodzielny, ale teraz, jako rozwodnik, ma wręcz urzędowe uprawnienia do samodzielności. Więc, choć to dopiero 20 października, z myślą o nadciągającej zimie w Dzierżoniowie, w tamtejszym domu handlowym przezornie nabywa podkoszulek za 54 zł i „długie niewymowne, czyli długie kalesony 48,50 zł. Na rynku kupiłem rękawiczki węgierskie b. ładne 200 zł”. Dwunastego grudnia umiera Stachurze ojciec. Dowiaduje się o tym w Toruniu, z komunikatu radiowego, który nadała Zyta. Towarzyszy Edwardowi w uroczystościach pogrzebowych, jest obecna na stypie. Porozwodowa koegzystencja będzie miała różne fazy i klimaty. Żadna ze stron nie chce wojny, ale pokój z kuchnią o łącznej powierzchni 35 metrów nie ułatwia trwałego rozejmu, bo w takiej ciasnocie łatwo byle słowem czy gestem zerwać – jak to mówią – wątłą nić porozumienia. Stachurze, mimo podejmowanych wysiłków, nie udaje się swego uczucia do Zyty zamknąć szczelnie w formułę „było, minęło”. W tym okresie podróże wypełniają mu jeszcze więcej czasu, częściej też i intensywniej sięga po alkohol. Ale sprawy byłej żony ciągle i na różny sposób wokół niego krążą. Istvan Kovacs dopytuje listownie Stachurę o różne fachowe leśne określenia, bo tłumaczy na węgierski Siekierezadę. Stachura wyjaśnia więc, co to takiego mygła, żerdzie, sklejka i fornir, i dodaje: „Aha. Zyta Oryszyn prosi mnie, żeby Pan był tak miły i podał Jej adres tłumaczki Melodramatu”[551]. Kiedy w marcu 1973 roku, podczas bardzo śnieżnej zimy wybiera się z bratankiem w Bieszczady, wędrują przez Zagórz, czyli miejsce urodzin Zyty. Stachura zanotował wtedy: „Objeżdżamy szczyt Matragony 990 m, skąd wypływa Osława, nad brzegami której pod Zagórzem przyszła na świat pewna pani”. W maju 1973 roku reportażysta Ryszard Wójcik, na potrzeby swego telewizyjnego cyklu Zatrzymane w kadrze, jedzie do Gorzowa, do cygańskiej poetki Bronisławy Wajs[552], znanej jako Papusza, aby nakręcić o niej i Jerzym Ficowskim film dokumentalny (współautorką jest żona, Maja Wójcik). W samochodzie Wójcika jadą też Zyta i Edward Stachurowie. Niejako na marginesie podstawowego filmu, w przerwie zdjęciowej, amatorską kamerką „ósemką”, taką ze sprężynowym naciągiem, Wójcik utrwala scenę, jak do Papuszy podchodzi Stachura, podaje jej zeszyt, ona robi jakiś krótki wpis, Stachura chowa zeszyt i wyciąga w stronę Papuszy dłoń, ona przez chwilę przygląda się jego dłoni. Ujęcie trwało zaledwie czterdzieści pięć sekund. Angelika Kuźniak w książce Papusza przytacza słowa Wójcika, który słyszał tamtą rozmowę poetki ze Stachurą. Papusza miała wtedy powiedzieć: „Nie mogę wróżyć, jasny panie. Ja wróżbą nie kieruję i jeśli byłaby zła
dla ciebie, musiałbym ją opowiedzieć, a ja nie mogę przyjaciołom źle przepowiadać”[553]. Podobno patrząc na dłoń, zobaczyła wszystko, cały dalszy los Stachury. Ryszard Wójcik był bardzo zdziwiony zachowaniem Stachurów w czasie jazdy do Gorzowa. Nie wiedział, że są już ponad pół roku po rozwodzie. „Stachura wysłuchiwał opowieści Ficowskiego z niepojętym dla mnie wyrazem twarzy: odbita w mym wstecznym lusterku, ściągnięta była grymasem bólu i płaczu, papieros zawisł martwo w kąciku warg, a Zyta siedząca obok niego patrzyła gdzieś za szybę niewidzącym, pustym spojrzeniem...”[554]. Wyruszając 17 września 1973 roku z Lyonu w rodzinne strony, Stachura próbuje ustalić źródło siły, która nim rządzi. Dziennik: „Jadąc do Pont-de-Chéruy, myślałem. Jakby objawiło mi się, że to, czym ja się kieruję, to (jeśli idzie o Nią), to nie jest ani rozum wielce inteligentny, ani uczucie niesłychane i prawdziwie gigantyczne przeżywanie, to znaczy to też, ale przede wszystkim to jest coś innego, coś, co te potęgi (serce i rozum) śmie przewyższać, coś, co te potęgi jednak zawodne czyni niezawodnymi, coś, bez czego te potęgi mogą zawieść, jak to widać wkołokrąg”. Dwudziestego czwartego grudnia, w Wigilię, wypisuje sprawy, które ma do załatwienia w Toruniu, Krakowie i Warszawie. Jedno ze stołecznych zadań: „Z Pilotem pogadać, żeby powiedział Myśliwskim, żeby zrobili II wyd. Najady”. Rozwiedziona od 1972 roku para mieszkanie na Rębkowskiej zajmowała wspólnie aż do roku 1975. Wtedy to Zyta Stachura (do panieńskiego nazwiska, czyli Bartkowska, wróci 6 października 1977 roku) przenosi się na mokotowskie osiedle Stegny. Wiadomo, jak się nazywali jej nowi sąsiedzi na dwunastym piętrze bloku przy ulicy Maltańskiej 1 m. 112 (bo to ustaliła Służba Bezpieczeństwa, kiedy rozpoczęła rozpoznanie operacyjne Oryszyn jako wroga PRL drukującego poza zasięgiem cenzury), natomiast, jak doszło do wyprowadzki z Rębkowskiej – wiem tylko od pani Jadwigi Stachurowej, czyli znam wersję bardzo nieoficjalną, której wysłuchałem 6 listopada 1985 roku: – Edziu, jak jechał do Meksyku, to napisał do Gierka o mieszkanie. Że dwóch pisarzy to się nie mogą pomieścić. I wie pan – pół roku nie minęło i dostał. Na Stegnach. Ona mu do Meksyku napisała, że dostał mieszkanie. To on jej odpisał: weź te pieniądze i zapłać. Odbierz to mieszkanie i poczekaj, jak przyjadę, to porozmawiamy. Jak przyjechał, to dał jej wybór. Powiada: gdzie chcesz? I ona sobie wybrała na Stegnach, a on został tu, na Rębkowskiej.
Wysokie napięcie Rozum oraz niektórzy krytycy literaccy ostrzegali przed zbyt dosłownym traktowaniem przypadku Edwarda Stachury jako przejawu „życiopisania”. Termin ten, w odniesieniu do Stachury, wylansował – jak wiadomo – Henryk Bereza. Poszło mu zadziwiająco łatwo nie tylko dlatego, że dla wielu był prorokiem przepowiadającym pisarskie objawienia (niektórzy mówili: przywidzenia), ale także ze względu na marketingową atrakcyjność zgrabnej formuły, łatwo i chętnie kupowanej zwłaszcza przez młodzieżowy rynek czytelniczy. Bereza „życiopisanie” wylansował, bo nie wymyślił, ponieważ pomysł jest stary, zrosty życia i twórczości znano już chyba w starożytności. „Życiopisaniem” zawinił Bereza, ale odpokutowywał Stachura, bo został skazany na celę o obostrzonym rygorze: odwiedzający mieli zakaz wnoszenia wysiłku umysłowego. Uwięziony w pomyśle Berezy odbywał Stachura karę o tyle tylko zasłużoną, że jak rzadko który pisarz używał maksimum środków warsztatowych i technik pisarskich nie tylko zachęcających, ale momentami wręcz zmuszających do takiego „życiopisanego” odbioru. Słynne, szybko obrosłe legendą warszawskie spotkanie autorskie Edward Stachura odbywał 2 grudnia 1970 roku na Krakowskim Przedmieściu, w Domu Literatury, w którym na dole mieści się restauracja o nazwie „Literatka”. Spotkanie zagaił Henryk Bereza i powiedział między innymi: „Naprawdę życie Stachury jest życiopisaniem. Jego pisarstwo jest tożsame z jego życiem, jedno z drugiego wynika, jedno jest drugim, jest to jedność, jedność nierozdzielna, jedność całkowita”[555]. Jeśli przyjąć za prawdę, że taka diagnoza jest trafna i oddaje istotę rzeczy, z konieczności ją upraszczając, to można równie prawdziwie powiedzieć, że Edward Stachura uprawiał „pisaniożycie”. Bo skoro jedno z drugiego wynika, to oddziaływanie musi być dwustronne, w dwu kierunkach biegnące: pisanie też może oddziaływać na życie autora. Na interpretacyjny pożytek z „pisaniożycia” naprowadziła mnie pani profesor Barbara Czochralska, oczywiście nie mając najmniejszego w tym kierunku zamiaru ani potrzeby. Profesor Barbara Czochralska jest wybitnym naukowcem, zajmowała się między innymi badaniami mechanizmów elektroredukcji pochodnych zasad nukleinowych, molekularnymi mechanizmami redukcji i utleniania analogów nukleozydów o działaniu przeciwnowotworowym i przeciwwirusowym, kinetyką ultraszybkich procesów fotolizy laserowej pochodnych puryn o znaczeniu biologicznym. Podejrzewam, że to nie tylko dla mnie jest abstrakcja, ale celowo przywołuję skomplikowaną, nawet w wymiarze nazewniczym, tematykę badawczą, aby podkreślić
niezwykły kontrast między scjentystycznym światem pani profesor a światem poety Edwarda Stachury, penetrującego dostępne nam wszystkim rejony emocji, lęków, nadziei i tęsknot. Jak pozorny był ten kontrast, świadczy fakt, że panią profesor i Edwarda Stachurę łączyły dość długa, serdeczna (zwłaszcza w listach) znajomość i intelektualne porozumienie, owocujące twórczym, obustronnie korzystnym spożytkowywaniem kontaktów osobistych, szczególnie listownych. Kłopot „życiopisaniowy” polega na tym, że w książce Stachury Wszystko jest poezja występuje postać literacka zwana Biofizykiem, o zainteresowaniach badawczych identycznych z profesor Barbarą Czochralską, która w późniejszych tekstach swego autorstwa nie tylko nie zaprzecza, że to ona jest Biofizykiem, ale na liczne sposoby to potwierdza, choć nie dla potwierdzenia te teksty pisze. Biofizyk we Wszystko jest poezja otrzymuje od narratora wyrazy najwyższego uznania za stawianie nauce o materii pytań filozoficznych, za szacunek dla poetyckich narzędzi poznawczych, docierających niekiedy głębiej niż nauka. Otóż Barbara Czochralska zapytała kiedyś Edwarda Stachurę, czy on sam jest bohaterem Siekierezady, na co on odpowiedział: „Chciałbym być taki jak mój bohater Michał Kątny”[556]. Autor ma święte prawo kreować bohatera wyidealizowanego, żyjącego w scenerii przypominającej do złudzenia realny świat, a różniący się od prawdziwego jedynie i aż tym, że ograniczenia stawia bohaterowi wyłącznie autor (no, czasami może jeszcze cenzor), natomiast autorowi chcącemu naśladować swego bohatera przeszkadza odporna na działanie dobrych chęci, na różne sposoby zmieniająca się rzeczywistość. Ważne zdanie Stachury, iż zazdrości swemu bohaterowi (jednemu, bo tylko o jedną książkę był pytany), i że chciałby być taki jak on, wypowiada człowiek wyznający zasadę: chcieć to móc, maksymalista, pozujący sobie do własnej prozy wprawdzie nie na leżaku, tylko w nieprzerwanej wyprawie, ale ukrywający niedostatki ekwipunku, w którym na przykład za mało jest snu. Nie snu metaforycznego, ze scenami latania, tylko snu, bez którego głowa może pęknąć i zaczną się do niej przeciskać koszmary, zwidy, omamy. Natomiast bohaterowi Stachury jest pod tym względem czego zazdrościć: głosi on pochwałę bezsenności, czas poświęcony na sen uważa za czas stracony, szkoda mu życia na spanie. Człowiekowi z papieru, nawet tak żywemu jak u Stachury, brak snu nie szkodzi. Stachura, który najpierw kartkę papieru chciał uczynić latającym dywanem, a potem ruszył za swymi bosymi postaciami na wyprawę w Himalaje ludzkich możliwości, miał małe szanse na bezpieczny powrót. Przez długi czas (aż do spotkania z człowiekiem-nikt) darzył bezgranicznym zaufaniem siebie i swych narratorów. Wierzył im. I chciał nie tylko podzielić się tą wiarą z czytelnikiem, ale nas natchnąć. Krytyka literacka nazwała to zadziwiającym dydaktyzmem. Zadziwiającym, bo nie przeszkadzał, zwłaszcza młodym czytelnikom. Najbardziej praktyczny wymiar tego dydaktyzmu to słynne siedem jedynek we Wszystko jest poezja. Przypomnijmy, że jedna z tych jedynek głosi, że aby nie żyć na niby, trzeba „Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie”.
Medyczna nazwa stanu, objawiającego się nadzwyczajną mobilizacją organizmu, polegającą na silnym napięciu, to oczywiście stres. Stres, tak jak złość czy strach, jest błogosławieństwem, bo stanowi zsumowany, uwzględniający nawet odgłosy z podświadomości, sygnał alarmowy, którego racjonalny odbiór powinien sprowadzać się do ustalenia przyczyn alarmu i ich usunięcia. Na szczęście człowiek nie jest istotą wyłącznie racjonalną, dzięki czemu są na świecie artyści i sztuka. Bo artysta to człowiek nienormalny, jak twierdzi poeta i subtelny myśliciel, noblista Thomas Eliot oraz czytelnicy gazety „Fakt”. Problem w tym, że nawet najlepsza lampka sygnalizacji alarmowej nie może świecić bez przerwy i w nieskończoność. Zbyt długo trwający stres – potrafi zabić. Rzecz jasna, to cudowne i nieustanne napięcie, o którym tak urokliwie pisze Stachura do czasu utworu Fabula rasa (rzecz o egoizmie), należy rozumieć jako intensywność życia we wszystkich jego przejawach i chwilach, aby – jak twierdził narrator innej z jego książek – śmierci, tej wariatce, nie zostawić po sobie niczego. Stachura, jak o tym świadczą relacje ludzi, którzy go znali nie tylko z opowiadań, robił wrażenie człowieka będącego w stanie ciągłej gotowości, czujnego na każde uchybienie wartościom, które wyznawał i których, zapatrzony w siebie, pilnował. W tym pełnym napięcia pilnowaniu świata, na który czyhają jakieś złowrogie siły, przypominał Stachura strażnika gotowego paść ze zmęczenia, byle nie opuścić posterunku, bo nikt nie jest w stanie sprostać zadaniom, może z wyjątkiem Edmunda Szeruckiego, Janka Pradery czy Michała Kątnego, a więc bohaterów Stachurowego pisania. I tam, w literaturze, jest najwłaściwsze miejsce tego zabójczego zalecenia – mówiącego o cudowności straszliwego napięcia niepokalanego nawet chwilą beztroskiego relaksu i „marnowania czasu”. Przenoszone do zbioru reguł świata realnego staje się ono, na szczęście, niewykonalne, natomiast zbyt intensywne i wytrwałe próby dorównania narratorowi prozy Stachury grożą, także zarządzającemu tym narratorem, czyli autorowi, jeśli nie jego życiu, to zdrowiu psychicznemu niechybnie. Edward Stachura chyba się tego niebezpieczeństwa nie bał. Sprawiał (a przynajmniej dokładał starań, żeby sprawiać) wrażenie autora, który dobrowolnie przyjął na siebie także obowiązek dotrzymywania obietnic składanych przez swoich bohaterów, obowiązek lojalności wobec wymyślonej postaci, której zadany w powieści cios – boli także wymyślającego. W liście do Wincentego Różańskiego, pisanym w okresie powstawania Całej jaskrawości, Stachura zachęca przyjaciela do cieszenia się z bezzwrotnego kredytu, jakiego obaj udzielają powieściowym postaciom Witka i Edmunda: „Piszę tę ostatnią książkę, która jest o nas i w której zakochasz się, bo poszedłem w niej na całego i jest sprawiedliwa, i to już nie jest literatura, i powiedziałem to, co myślimy i jak my żyjemy, i jak my wszystko widzimy i słyszymy, i czujemy”[557]. Psychiką narratora i bohatera literackiego rządzi oczywiście autor. A autorem? W znacznym stopniu ta część jego jestestwa, która tworzy, gromadzi i użytkuje twórcze pierwiastki. Jednym z nich jest wrażliwość. „Chciałoby się powiedzieć, że artysta jest chorobliwie wrażliwy, nadwrażliwy (...). Jest to wrażliwość na bodźce zewnętrzne i wewnętrzne, stany biologiczne i psychiczne. Ta wysubtelniona i wszechobecna
wrażliwość powoduje, że artysta żyje w ogromnym napięciu.”[558]. A co dopiero artysta, który owo, niejako z definicji należne, napięcie intensyfikuje w sobie na różne sposoby i naciąga strunę, jakby zapominał, że istnieje granica wytrzymałości. Doświadczenie życiowe i penetrujące je dyscypliny nauk duszoznawczych dowodzą, że podstawowym generatorem wewnętrznych napięć – i to, rzecz jasna, dotyczy nie tylko artystów – są wybujały egocentryzm i strach (oraz jego „bezprzyczynowe” odmiany w postaci najprzeróżniejszych lęków) o ponadprzeciętnym nasileniu. Natomiast osobowość zdominowana przez takie składniki, zamiast współpracy z realną rzeczywistością – toczy z życiem nieustający pojedynek: raz atakując, raz przechodząc do obrony, i w zależności od fazy zmagań posiłkując się pochodnymi egocentryzmu: egoizmem, pychą, nadkontrolą, perfekcjonizmem, złością, pesymizmem. W najlepszym życiowo położeniu jest ten artysta (i jego rodzina), który mocą talentu i samodyscypliną potrafi wewnętrzne napięcia zamienić wyłącznie w twórczy impuls, a jednocześnie jest rodzajem cudotwórcy, bo dar w postaci dziecięcej wrażliwości umie ustrzec przed zamianą w emocjonalną niedojrzałość, jakże toksyczną również dla otoczenia, bo bardzo dokuczliwą w pozaartystycznej sferze funkcjonowania. Czesław Miłosz, który po mieszczańsku wiódł uporządkowany żywot godny urzędnika, wielokrotnie mówił żartem z domieszką zdziwienia, że on nie wie, jakie są i gdzie tkwią źródła jego poezji, skoro – w przeciwieństwie do „prawdziwych poetów” – nie tyranizuje go żaden wewnętrzny demon czujnie wypatrujący okazji do zamachu na rozum, karmiący się wytworami jakiegoś fatum, piętna, obsesji... Demolującą spokój umysłu i huśtającą emocjami energię wewnętrznych napięć, powodujących na ogół bolesne iskrzenia przy zetknięciu ze światem zewnętrznym, można albo minimalizować u źródeł bijących niekiedy nawet głęboko w podświadomości, przepracowywać traumy z dzieciństwa, sięgać po terapię czy jogę (z ryzykiem utraty ochoty na artystyczną ekspresję i przerzuceniem się na uprawianie wyłącznie sztuki życia), albo szukać sposobów doznawania ulgi, najlepiej szybkiej i wyraźnej. Jednym ze starych jak ludzkość sposobów szybkiego łagodzenia napięć wewnętrznych jest alkohol. Wiedzieli o tym i nałogowo korzystali z tej wiedzy (a historia życia literackiego nie robi z tego tajemnic) między innymi: Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński. Z różnych przyczyn mniej i ciszej się mówi o alkoholowych problemach poetów wyniesionych na piedestał (na przykład Adam Mickiewicz i Cyprian Norwid) lub używanych współcześnie do walki politycznej (na przykład Zbigniew Herbert). Sławomir Koper zastanawia się, co by było, gdyby Iredyński albo Stachura minęli się z alkoholem: „Z drugiej strony na zawsze pozostanie tajemnicą to, czy będąc abstynentami, stworzyliby coś bardziej wartościowego. Czy w ogóle można sobie wyobrazić Grochowiaka albo Stachurę bez alkoholu? Takie były czasy i takie były losy literatów tego pokolenia – ludzi, którzy świadomie dążyli do samozagłady”[559]. Nie miejsce tu na rzeczową polemikę. Więc krótko. Samozagłada jako życiowa strategia opanowuje rozum dopiero w tak zwanej fazie kasacyjnej picia, kiedy alkohol, niezawodny dotąd opiekun i skuteczny lek na parszywy stan duszy, już dawno wziął górę nad pijącym,
któremu dotąd właśnie był ratunkiem. Ratunkiem przed myśleniem o wspólnikach zagłady: bezsensie, nieumiejętności zawarcia paktu o nieagresji ze źle urządzonym światem, patencie na szybkie sprawianie sobie ulgi w cierpieniu, a potem wynikającym z tego brakiem wprawy i umiejętności przeżywania cierpień, czyli niedojrzałości emocjonalnej, która nie opuszcza człowieka automatycznie wraz z przybywaniem lat. Czy istnieje picie twórcze? Umysł stymulowany alkoholem daje niekiedy, owszem, krótkotrwały błysk, ale chyba nie pomaga w tym świetle znaleźć odpowiedzi na żadne z ważnych pytań, a co najwyżej pozwala (tylko na jak długo?) jedynie zapomnieć o pytaniu. Jest bzdurą podtrzymywaną przy życiu dla potrzeb legendy, że Wojaczek czy Stachura niektóre swe ważne teksty pisali w stanie nietrzeźwości. „Znał kto kiedy poetę trzeźwego? Nie uczyni taki nic dobrego” – napisał dość dawno temu Jan Kochanowski i to jest fragment chyba znacznie bardziej popularny i cytowany niż początek tej samej Pieśni XX: „Miło szaleć, kiedy czas po temu”, a nikomu nie przychodzi do głowy dociekać, czy już w czasach Kochanowskiego „trzeźwy” znaczyło także, tak jak dziś: rozsądny, rzeczowy, racjonalny... Mało kto, próbując zbyt gorliwie i wytrwale zaprzyjaźnić się z alkoholem, zaczyna picie z zamiarem zatracenia się, z marzeniem o samozagładzie. Doktor nauk humanistycznych Waldemar Szyngwelski zwierza się w swej książce: „Opowiadano legendy na temat pijaństwa Steda, co charakterystyczne jednak, w sposób złośliwy rozpowszechniali je najczęściej znajomi pisarza, którzy sami doświadczyli kuracji odwykowej, w ten sposób projektując nań własne słabości i niepowodzenia życiowe. Naiwnością byłoby jednak twierdzić, że unikał alkoholu jak zły duch wody święconej”[560]. Doktorowi Szyngwelskiemu nie wypada nawet udawać naiwnego, a ponieważ zna biografię Stachury, posługuje się eleganckim eufemizmem o nieunikaniu alkoholu. Tylko że takiej zasłony z bagatelizujących słów unikał sam Stachura. Również w odniesieniu do siebie. Pisał w liście do Janusza Andermana: „Piszesz: «Nie szukam alkoholu. A to jest coś. Czasem on mnie znajduje. To wielka różnica». Więc ja Ci powiem, że wiedząc o prawie absolutnej w Polsce wszędobylskości alkoholu, to nie jest wielka różnica. I tu już sprawa nie polega na szukać, ale na nie dać się znajdować”[561]. Podczas udzielania wywiadu „Rzeczpospolitej” doktor nauk humanistycznych Dariusz Pachocki z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego był zagadnięty i o wątek alkoholowy. „Sądzę – odrzekł naukowiec – że w przypadku Stachury nie możemy mówić o alkoholizmie”[562]. Nie jest moim zamiarem stawianie fachowej, precyzyjnej diagnozy. Ani to możliwe, ani potrzebne. Natomiast widzę sens w próbie prześledzenia (zwłaszcza w przypadku autora tak zespolonego ze swoim pisarstwem), jak faza alkoholowej beztroski, czyli okolicznościowego regulowania nastroju wódką czy winem, zaczyna, poprzez coraz częstsze i intensywniejsze przedawkowania, stawać się czynnikiem pogłębiającym psychiczną nierównowagę, objawiać napadami czarnych myśli i coraz częstszymi zaburzeniami snu. Do tego dochodzi nieuchronne – przy takim, jak Stachury, trybie życia – osłabianie organizmu i wydłużanie czasu potrzebnego na regenerację sił nie tylko
fizycznych, ale i psychicznych, bo mało który organizm może w nieskończoność udawać perpetuum mobile. Stachurze siły regenerowało także pisanie, ale szybko do poety dotarło, że pisanie i alkohol od jakiegoś czasu coraz częściej i niebezpieczniej wchodzą sobie w drogę i któryś z demonów w końcu przegra. Że picie zagrażało pisaniu – to oczywiste, nawet dla abstynentów. Natomiast pisanie zagrażało piciu tylko w tym sensie, że Stachura notował w dzienniku większość alkoholowych incydentów i ekscesów oraz ich skutki materialne i emocjonalne, a ponieważ było tego bardzo dużo – w jakimś momencie odgłosy zawartego w notatkach alarmu mogły jednak przebić się do instynktu samozachowawczego i któremuś z zapisów dać krótką i kategoryczną formę: dość! A potem wystarczyło tylko wcielić to „dość” w czyn. I Stachura nieraz próbował. „Ja czuję się fantastycznie. Od półtora miesiąca nie piję i jest to bardzo egzotyczne terytorium, jak Antarktyda, z której otrzymałem ostatnio list”[563] – informuje w styczniu 1974 roku Barbarę Czochralską, przebywającą wtedy w USA na stypendium. W lutym kolejny list, i znowu: „Ciągle nie piję. Dwa i pół miesiąca. Ciekawe to jest. Egzotyczne bardzo”[564]. Minął więc kolejny miesiąc abstynencji, ale informacji, że nadal „czuję się fantastycznie”, już nie ma. Dlaczego więc, czując się przynajmniej początkowo fantastycznie, poeta jednak opuszcza egzotyczne dla siebie terytorium abstynencji? Pytam o podpowiedź kilka dorosłych, doświadczonych życiowo osób, dla których twórczość Stachury była ważna, a znajomość jego biografii – dobra. Są dość zgodne w przypuszczeniach. Oto fragment jednej z mailowych odpowiedzi: „Jeśli ktoś jest wrażliwy i analizuje rzeczywistość na głębokim poziomie, to chyba musi się jakoś znieczulać, bo inaczej ból byłby nie do wytrzymania”. Schemat społecznego odbioru alkoholowych przypadłości (nie tylko zresztą artystów) jest ciągle taki sam: wielki człowiek nie może pić z małego, banalnego przez swą powszechność powodu, jakim jest na przykład nieradzenie sobie z emocjami (jedna z podstawowych cech osób sięgających po środki zmieniające świadomość, a należy do nich alkohol). Więc nie tylko w piśmiennictwie biograficznym i wspomnieniach uwzniośla się, uszlachetnia powody sięgania po kieliszek, szuka tych powodów ciągle na zewnątrz, dorabia piciu ideologię. Mistrzem w upowszechnianiu takich bajek, na które do dziś (mimo spopularyzowania wiedzy o mechanizmach uzależnienia) daje się nabierać również krytyka literacka, był Marek Hłasko. Jako człowiek także z autopsji znający temat picia nieźle, a przy tym pisarz nie tylko zdolny, ale również inteligentny – musiał Hłasko, będąc jeszcze w Polsce, przynajmniej podejrzewać, że czynniki zewnętrzne w postaci ponurej rzeczywistości tamtego PRL-u nie oddziałują zbyt mocno – jako powód do picia – na obywateli pogrążających się w alkoholizmie na terenie USA i całej reszty wolnego i pełnego dostatku świata. Oto początek jednego z tekstów o twórczości Marka Hłaski: „Ucieczka w alkoholizm, jako forma niezgody na rzeczywistość, w której wszystko było przeciwko człowiekowi, mimo iż partia zaczynała dzień od zapewnień, że nic jej tak szczerze nie obchodzi jak dobro, a nawet szczęście obywatela. Niezgoda na system wyrażała się często
w buncie przeciwko dławiącej szarzyźnie codzienności, przeciwko życiu pozbawionemu urody, przeciwko kłamstwom w gazecie i głupocie wyzierającej z ekranu, przeciwko żałosnej odzieży, przeciwko wszechogarniającej nudzie”. Nie jest to cytat z jakiejś podziemnej bibuły walczącej z „komuną” w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ale zacna „Twórczość”, rok 2007... Parawanem PRL-owskiej beznadziejności próbował też trochę przesłonić sprawę Dariusz Pachocki w przywołanym tu już wywiadzie. Ponieważ zna bardzo dobrze biografię pisarza, to cytowanej opinii, zaprzeczającej istnieniu problemu alkoholowego, niejako z naukowej ostrożności dodaje asekurujące „ale” i przypomina, że Stachura „w dzienniku zauważył, że wódki są dwa rodzaje: dobra i bardzo dobra. Gustował też w tequili. Zresztą, proszę mi pokazać choć jednego autora z czasów PRL, który byłby zdeklarowanym abstynentem”. Proste? Proste. Stachura pił, bo w PRL-u wszyscy autorzy pili. Powiedzonko o dwóch rodzajach wódki – dobrej i bardzo dobrej Stachura jeszcze w lubelskich czasach zapożyczył od Konrada Bielskiego (poety, prozaika, tłumacza), jednego z ówczesnej monopolowej czołówki literackiego światka Lublina, lubiącego na zakąskę recytować Odę do alkoholu. Bielski miał bagatelizujący dystans do własnych słabości. Kiedy przyszedł do Józefa Zięby (lubelskiego poety, prozaika i pamiętnikarza) zwizytować kierowane przez niego muzeum – zatroskanym wzrokiem omiótł salę, ale nie muzealne gabloty wywołały jego zmartwienie. Miał podobno powiedzieć: – Eksponatem w muzeum mnie poświęconym będzie wódka. Ta, którą dotąd wypiłem, nie zmieściłaby się w takiej małej sali. Notowania towarzyskie Bielskiego stały wysoko wśród pisarskiej młodzieży, bo legitymował się wprawdzie niewielkim dorobkiem twórczym, ale za to miał na koncie przyjaźń z Józefem Czechowiczem, którego twórczość poetycką także Stachura bardzo cenił. Przyjeżdżając na studia do Lublina, Stachura był już na pewno nie tylko po debiucie literackim, ale i alkoholowym. Znając chłopackie próby sięgania nie tylko w tamtych czasach po rzekome atrybuty dorosłości (alkohol, papierosy), musiały to być z pewnością jeszcze lata aleksandrowsko-ciechocińskie lub, co mniej prawdopodobne, dopiero okres w Gdyni, wypełniany nie tylko nauką w tamtejszym liceum. Bagaż Stachury przywieziony do Lublina składał się głównie z dużych zapasów wiary w siebie. Nie dostał akademika ani stypendium, na pomoc z domu też nie mógł liczyć. Waletował tu i tam, noce poświęcał na czytanie i pisanie, ale żadna z tych wykradanych spaniu czynności nie była związana z programem uniwersyteckiej filologii romańskiej widniejącej w indeksie poety. Lektury dobierał sobie sam, bohaterem prozatorskich początków uczynił siebie, własnych wierszy miał coraz więcej. Także w Lublinie nie zaprzestał gry w pokera. Studenterii ogrywać nie za bardzo było z czego, więc robił wypady w miasto. Grał dobrze, ale jak to przy hazardzie bywa, ze zmiennym szczęściem. Podobno umiał szczęściu pomagać, choć nigdy go na tym w Lublinie nie przyłapano. Niektóre pokerowe wygrane były znaczne. Przychodząc do lubelskiego Klubu Związków
Twórczych „Nora” na Krakowskim Przedmieściu, nie zawsze więc liczył na kolegów. Zarówno pod względem finansowym, jak i towarzyskim. Robił wrażenie odludka. Trochę jak bohater wczesnego opowiadania zatytułowanego Parę kieliszków, który siedząc w knajpie – z własnego wyboru wyłącznie w towarzystwie tylko kilku kieliszków – zamiast dialogu z jakimś przygodnym kompanem woli obserwować okno po drugiej stronie ulicy, a w nim kilkuletniego chłopca „patrzącego na przemijanie”. W dużo późniejszej książce Wszystko jest poezja, powołując się na doświadczenie i upodobania jednego ze swych bohaterów, Stachura napisze: „Wódka, jak mówi Edmund Szerucki, to jest człowiek, z którym można porozmawiać. Od czasu do czasu”. Nie dla każdego „od czasu do czasu” znaczy to samo i tak samo się kończy. Na przykład od czasu do czasu do „Lublinianki” zachodził nie tylko Edward Stachura, ale także Stefan Zarębski (poeta, tłumacz, redaktor), choć zachodzili każdy z osobna, bo jeszcze się nie znali. Zarębski później, także po przeprowadzce z Lublina do Warszawy, utrzymywał ze Stachurą serdeczny kontakt, ale pierwsze lubelskie spotkanie było mało przyjemne i miało, w sensie – by tak rzec – percepcyjnym dość jednostronny charakter. Otóż jest późnawy wieczór. W „Lubliniance” pełno. Ale uwagę wchodzącego do lokalu Zarębskiego od razu zwrócił, siedzący na krętych schodach prowadzących do sali tanecznej, młody człowiek, którego kelnerka, z sobie znanego powodu, okłada po twarzy. Młodzieniec robił wrażenie pijanego, nie bronił się przed policzkowaniem, tylko z jakąś rezygnacją w głosie powtarzał: „Żebyś ty nie była kobietą...”. Ten młodzieniec to Stachura. Także drugi lubelski epizod relacjonuję, korzystając z tekstu profesora Tadeusza Kłaka[565]. Profesor w czasach, które przywołuję, był dziennikarzem i początkującym krytykiem literackim. Rzecz dzieje się 2 lutego 1960 roku w Lublinie, spotkanie autorskie Edwarda Stachury w klubie „Nora”. Prowadzi Stefan Zarębski, wiersze bohatera wieczoru znakomicie recytuje Mirosław Derecki. Stachura przy stoliku sam, przed nim butelka czerwonego wina, którą bez pośpiechu zdąży opróżnić do końca, bo po recytacjach będzie jeszcze gorąca dyskusja. W pewnym momencie Stachura wolno uniósł się z krzesła. Był podpity, ale nie tracił pionu i poziomu. Grzecznie i prawie nieruchomo stał w przedłużającym się milczeniu i nawet ślepiec by zobaczył, że poeta chce powiedzieć coś bardzo ważnego. – Citoyens! – wykrzyknął wreszcie w pełną napięcia ciszę. I stał w milczeniu, jakby szukając w zakamarkach głowy słów godnych początku. – „Citoyens! Uciekać!” – przerwał niebezpieczną ciszę Tadeusz Kłak, chcąc sprawić wrażenie, że to Stachury wykrzyczane po francusku „Obywatele!” to końcówka wiersza Lechonia zatytułowanego Mochnacki. Na co, nie gorzej oczytany w poezji Zarębski uzupełnił wers też słowami Lechonia: „Krew pachnie w tej sali!” i na wszelki wypadek zamknął spotkanie konwencjonalnym: „Dziękujemy państwu za przybycie”. Wiersz Lechonia kończy się słowami: Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko I spojrzał – taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali: „Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”. W sali lubelskiej izby wytrzeźwień, do której bohater niedawnego wieczoru autorskiego trafił jeszcze tej nocy, nie zapach krwi dominował. Z „Nory” poeta, za pomocą samych tylko nóg, przeszedł pod kawiarnię „Czarcia Łapa”, ale portier nie chciał go wpuścić i wybuchła awantura. Wezwany patrol milicyjny odwiózł poetę do izby wytrzeźwień, a o zdarzeniu nazajutrz napisała miejscowa gazeta. Wspomina profesor Tadeusz Kłak: „W dwa dni później spotkałem poetę niedaleko miejsca, gdzie Aleje Racławickie stykają się z Krakowskim Przedmieściem. Zatrzymałem go i witając się, zapytałem, co u niego słychać. – Wracam – powiedział – z izby wytrzeźwień. – Dopiero teraz? – Tak – rzekł Stachura i opowiedział dlaczego. Po pierwszej nocy, kiedy zwalniano «gości» izby, wezwano przed oblicze jej szefa i autora Jednego dnia. Padło pytanie: – Imię i nazwisko? – Edward Stachura. – Co robicie? – Piszę. – Co?! – Piszę. – Co piszecie?! – Wiersze. – To zostaniecie jeszcze na jedną noc. Może chodziło o to, żeby przez drugą dobę Stachura wytrzeźwiał również z czadu poezji, ale to było niemożliwe”[566]. Niemożliwe, niestety, okazało się też zaprzestanie pobytów w izbie wytrzeźwień. Z dziennika (16 września 1971 roku): „Dobrze, że mnie nie zwinęli. Byłby to mój trzeci pobyt w Izbie Wytrzeźwień miasta Thoruniensis”[567]. Kilka innych zapisków z dziennika Edwarda Stachury: Dwudziestego maja 1969: „Mordercza noc z poniedziałku na wtorek. Mordercza. Nie mogłem zasnąć. Różne i na wszystkie strony targały mnie myśli (...). O trzeciej rano otworzyłem pół litra jarzębiaku i piłem małymi łykami”. Jedenastego lutego 1971: „Picie w «Azylu». Straszliwe. Ja uciekłem. Bruna zwinęli. Bójka”. Następnego dnia: „Picie z Wojtkiem Roszewskim. Spanie u niego”. Kolejnego dnia: „Picie w «Zamkowej» z Wojtkiem Roszewskim”. Dziesiątego kwietnia 1972: „Wieczorem picie w hotelu z Leonem. Spiliśmy się dość dokładnie. Leon padł, ja wyszedłem na miasto”. Szesnastego kwietnia 1972: „Picie ostre w hotelu z Leonem. Noc moja potem w porcie. Picie z marynarzami na norweskim statku przycumowanym naprzeciw Galerii KIM”. Dwudziestego trzeciego czerwca 1973: „Ci dziwni ludzie, z którymi spędziłem noc, pijąc ostro”. Czwartego września 1973: „Picie całą noc z Jankiem i Michałem”. Szóstego listopada 1973: „Z małego picia robi się duże picie”. Trzydziestego pierwszego maja 1974: „Piłem dwa dni”. Dwudziestego szóstego października 1973: „Straszliwe picie. Obłędne. Z Michałem z Berlina, Jankiem i tak dalej”.
Te zapiski, ten dziennikowy alkomat, pokazują wystarczająco wyraźnie, że jest problem. Stachura miał tego świadomość. Szkopuł w tym, że uświadomienie go sobie – często nie wystarcza. Znał Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego o wyobcowanym z rzeczywistości Konsulu, pogrążającym się w alkoholu na skutek tragicznej miłości do żony oraz poczucia winy z powodu błędu popełnionego w przeszłości. Akcja powieści dzieje się w Meksyku, w Cuernavaca. Będąc w Meksyku, Stachura odwiedził tę miejscowość. Narrator Wszystko jest poezja, podczas wspinaczki na Łopiennik w Bieszczadach, ogromnie męczącej, bo po śniegu, w który wraz z towarzyszącym mu Juniorem zapadają się po pas, robi przerwę na odpoczynek: „Wydobyłem manierkę z mezcalem (przywiózł mi go niedawno z Meksyku Sergio Galindo) i spełniliśmy po łyku tego ulubionego alkoholu bohatera Pod wulkanem – Konsula, którego przejmujące tragiczne spektroskopowe widmo spotkałem pewnej nocy w Cuernavaca”. Apelował do samego siebie: Dwunastego października 1971: „Co poza tym? Więc trzeba nie pić w ogóle chyba. W sytuacji mojej nie powinienem wódką się osłabiać. Nie upiłem się na śmierć, ale jednak byłem pijany”. Dwudziestego pierwszego marca 1973: „Pierwszy dzień kalendarzowej primawery. Wczoraj wpadłem w wir i wypiłem trochę, zanim się wydostałem. Do liczby «Spatifu» i «Klubu Filmowca», do których nie wolno mi nawet zaglądać dodać – «U Hopfera»”. Ireneusz J. Kamiński, rówieśnik Stachury i uczeń tego samego liceum w Ciechocinku, a potem dziennikarz, kiedy zahaczył się w Warszawie o „Współczesność”, dobrze poznał alkoholowy szlak artystów, te – jak to nazwał we wspomnieniu – „główne przepompownie kolektora towarzysko-artystycznego młodej Warszawy tamtego czasu: podziemia «Harendy», «U Artystów», bistro naprzeciw wielkiej figury przy kościele św. Krzyża, nazywane przez bywalców «Pod Chrystusem», nie licząc obu «Kameralnych» czy «Spatifu». Stachura miał pełną świadomość, czym alkohol grozi całemu organizmowi, z głową na czele. Czy zdawał też sobie sprawę, że w jego przypadku sięganie po ten neuroleptyk zmonopolizowany przez państwo musi mieć, na takie jak jego pisarstwo, wpływ szczególnie istotny? To nie był przecież pisarz rzemieślnik, który wymyśla czytelniczo atrakcyjne fabuły, ma dystans do swych bohaterów, dysponuje warsztatem pozwalającym na regularne przesiadywanie za biurkiem po kilka godzin dziennie. Taki zawodowy pisarz, zbyt często i mocno popijający, pogarsza swą literacką wydajność, pomysły ma coraz słabsze, jego dramat koncentruje się nie na pogarszającej się łączności z inteligencją, tylko na konsekwencjach spadku rynkowej atrakcyjności swego pisania i ratach w kilku bankach. Stachura był pisarzem amatorem, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Był bowiem w stopniu szczególnie silnym jednocześnie twórcą i tworzywem, jak to w filmie Rejs Marka Piwowskiego krytyk literacki Andrzej Dobosz mówił do innej z figur tego filmu, w którym i Stachura miał zamiar wystąpić. Dostrzegał, że także bliskim mu ludziom grozi niebezpieczeństwo, które sam dość dobrze znał. Z listów do Janusza Andermana:
Piętnastego grudnia 1973: „Pozdrawiam was, Ciebie i Wacka [Wacława Potoczka – przyp. M.B.] i Wesołego Bożego Narodzenia życzę i Wesołego Nowego Roku, i nie pij dużo, bo to zagłada i żałość”[568]. Jedenastego lutego 1974: „Zresztą to jest nie moja sprawa i więcej o tym ode mnie ani słowa. Poza tym jesteś tak młodziutki. Poza tym trzeba być może najpierw wypić swój ocean, żeby coś o tym wiedzieć, a Ty go chyba jeszcze nie zdążyłeś wypić, więc na ten temat nie możemy się porozumieć”[569]. Kto choć raz w życiu tęgo popił, ten wie, co za makabra jest potem. Głowa pęka, Sahara w ustach, huk przelatującej muchy szarpie błoną bębenkową, najprostsza myśl boli, przez dziury w pamięci zagląda wstyd... Ale są i tacy, których wspomnienia, jakby płynąc pod prąd logiki i rozsądku, dopływają do tamtego, poprzedzającego skacowanie, cudownego luzu, swobody, poczucia mocy, rozśmieszających właściwości niedawnych lęków i obaw, sumienia z głosem odebranym za gadulstwo... Wróć chwilo, byłaś piękna, „w przeczuciu szczęścia, w radosnym zachwycie, stanąłem oto już na życia szczycie!”. Niedawnemu Faustowi nie przeszkadza, że alkoholowy wynalazek jest prehistoryczny, a sposób prymitywnie prosty. Za to łatwo dostępny, pomijając czas amerykańskiej prohibicji i polskich kartek na wódkę za Jaruzelskiego. No, a przede wszystkim: sposób jest bardzo skuteczny. Leci przez pokolenia na skrzydlatych słowach w rodzaju „zalać robaka” czy „na frasunek dobry trunek”. Bohaterowie wczesnych utworów Stachury mieli w czytelniku budzić także zachwyt. Również dla ich umiejętności odnoszenia zwycięstw nad przegapionymi kiedyś słabościami. Oto jeden z nich, narrator opowiadania Parę kieliszków: „Więc pora była jedyna i wymarzona i wszystko prowadziło do tego, że się jakby już dawno umówiłem sam z sobą, żeby się spotkać w tym barze na parę kieliszków. Jako nagroda za. A nie dlatego, nie tylko dlatego że swoją drogą i poza wszystkim żal też przelewał mi się z beczki. Nie tylko dlatego. Bo jakby tak miało być, to musiałbym ciągnąć codziennie i do spodu. Często gęsto. Jakbym miał pić dlatego, że smutno, żałko, tobym się prędko nie poznał. Bardzo prędko bym się doprowadził do krainy. Byłem kiedyś na tej drodze dosyć daleko w głąb (...). Nie wiem, nigdy nie będę wiedział, jak się podniosłem, na łokcie najpierw, potem na kolana, zanim stanąłem na żylaste nogi”. Autorowi szło to znacznie trudniej. „Często chodziliśmy razem na przyjęcia. Pamiętam doskonale, jak niespokojny stawał się Stachura po kilku kieliszkach alkoholu. Pił dużo i nieraz już od rana widziałem go pijanego na zajęciach uniwersyteckich (...). Mogę zapewnić, że zawsze zachowywał się doskonale”[570] – wspomina pobyt Stachury w Meksyku Salvador Elizondo. W Meksyku rozpacz spowodowana kryzysem małżeńskim dopada Stachurę z niebywałą siłą. Strasznie cierpi. Alkohol łagodzi cierpienie, ale jednocześnie obniża odporność na nie, więc uruchamia się błędne koło. Abstynenci zanudzają normalnych ludzi powtarzaniem, że alkohol to trucizna. To oczywiście prawda; zdrowy organizm – zmuszony do kontaktu z nieznaną sobie trucizną – reaguje zdecydowaną obroną i chce się trucizny szybko pozbyć. Prosty człowiek wtedy
rzyga, ci z wyższym wykształceniem dostają torsji, a doktorzy nauk humanistycznych uruchomiają proces przemieszczania się treści pokarmowej z żołądka (ventriculus) w kierunku jamy ustnej (cavum oris). Ta szczypta złośliwości wobec doktorów nauk humanistycznych to nie jakiś mój kompleks. Kiedy państwo doktorostwo zabierają się, na ogół na marginesie podstawowego wywodu, za biografię pisarza, to słusznie przestrzegając przed nagminnym utożsamianiem autora z jego bohaterami i narratorem – konfrontowanie wszelkiej wiedzy o Stachurze z doświadczeniem życiowym ludzi chodzących po nieuniwersyteckiej ziemi zdają się traktować jako zabieg uwłaczający powadze badacza i badanego obiektu. Dam przykład. Na temat motywu wędrówki i jego funkcji w twórczości Stachury jest już wiele prac. Osadza się w nich temat w szerokim kontekście kulturowym. Ale wędrowali nie tylko bohaterowie Stachury. On sam niezliczoną liczbę razy, zwłaszcza od pewnego czasu, przemierzył nie tylko nasz kraj, przenosił się z miejsca na miejsce z powodów o różnym charakterze, czasem próbował te powody powabnie artykułować w twórczości. Przed laty publicznie wysunąłem na piśmie nieśmiałe przypuszczenie, że nie można wykluczyć, iż dla młodego Edwarda silnym bodźcem do podjęcia decyzji o opuszczeniu domu rodzinnego i udaniu się w świat, torującemu drogę bohaterom swoich przyszłych utworów, może jednak nie była chęć dostarczenia powodów do zestawiania go w przyszłych pracach naukowych z Eneaszem, Odysem, Kandydem czy Leopoldem Bloomem, ale może złożyła się na tę decyzję także nieludzka ciasnota wiejskiej chaty, w której Stachura dorastał na Łazieńcu, perspektywa dożywotniego kręcenia się w kieracie niekończących się obowiązków domowych, bieda uziemiająca nawet niezbyt górnolotne marzenia... Wydawało mi się, że nie wyrywam korzeni Stachurowej wędrówki z ugoru polskich realiów połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I oto jeden z doktorów nauk humanistycznych, zajmujących się naukowo Stachurą, wziął potem to moje przypuszczenie ostrożnie w dwa naukowe palce i delikatnie próbował sprowadzić mnie oraz motyw wędrówki na właściwą drogę, z poboczami bujnie obsadzonymi toposem, topiką, archetypem. Teraz też, w związku z wątkiem alkoholowym, pewnie dowiem się, że mylę filozofię z fizjologią, że nie odróżniam dolegliwości duszy od uciążliwości kaca, że zalewam alkoholem jakąś wmawianą poecie czarną dziurę... Jeśli się mylę, to nie jedyny. Już w 1968 roku Jarosław Iwaszkiewicz, zachwycając się Całą jaskrawością Stachury, zanotował w dzienniku: „Podobno strasznie pije, tak mi jego szkoda, to takie zacne, choć dziwne chłopisko. Santa Polonia, żeby go jakoś uchronić, jakoś odgrodzić od tego świata, który jest dla niego za trudny”[571]. Ostatni w dzienniku Stachury zapis ze śladami alkoholu pochodzi z 19 marca 1976 roku: „Lekkie picie z Geńkiem Jerzakiem i z dwiema młodymi Cygankami (...). Ale i Geńka musiałem potem zgubić. Chciał dalej pić, a ja już nie”. Ostatnie zdanie tego zapisu dotyczy Danuty Pawłowskiej: „Jutro przyjeżdża Ta, dla której bije mi serce”. Podobnie jak poprzednie – także ten ponad dwumiesięczny pobyt na terytorium abstynencji, o którym powiadamiał w liście do Barbary Czochralskiej, wkrótce jednak
Stachura zakończył, bo najprawdopodobniej i tam nie znalazł tego, czego tak naprawdę szukał on i bohaterowie jego twórczości: uspokojenia. Bodaj najważniejszy tekst w dorobku Stachury, pisany w 1979 roku przez kilka przedśmiertnych miesięcy, ma tytuł Pogodzić się ze światem. Zaczyna go zdanie zaprzeczające znacznej części wcześniejszego pisania Stachury, także tego o potrzebie i konieczności życia w cudownym i bezustannym napięciu: „Teraz może wreszcie znajdę uspokojenie”. Bardzo istotne i wymowne jest, że alkohol przestaje się pojawiać nie tylko w dziennikowych zapisach, ale także w sferze realnych faktów, kiedy receptę na lek uśmierzający wszelki pozafizyczny ból znajdzie Stachura dopiero na wielkiej górze – jak sam nazwie czas powstawania Fabula rasa (rzecz o egoizmie) i Oto, czas nazywany przez jednych okresem mistycznym, a przez innych interpretowany w kategoriach medycznych. Ten mistyczny okres kończy się bardzo gwałtownie, Stachurze wtedy dobiera się do głowy stan zdiagnozowany później w szpitalu „Drewnica” jako choroba psychiczna o konkretnej nazwie, przebiegu, rokowaniach. Wejście na tory, po których zbliżał się elektrowóz, wykonane na rozkaz jakichś tajemniczych głosów, nie było czynnością literackiego bytu o nazwie człowiek-nikt z Fabula rasa, tylko czynem realnego człowieka, który – odratowany – znowu podejmie morderczą próbę godzenia się z życiem i ze światem, nie tylko zdaniem Iwaszkiewicza za trudnym dla takich jak Stachura. „Żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie”. Czytelnicy, zwłaszcza młodzi, jakby nie docenili słowa „straszliwy”, albo odczytywali, tak jak je język potoczny używa: straszliwy, czyli wielki, ogromny, „zajebisty” („strasznego dał czadu”, „straszną ochotę miałem”, „strasznie mi się to podobało”). Stachura był za dobrym pisarzem, za dużo wiedział, zbyt starannie dobierał słowa, aby oferowanemu produktowi w postaci cudownego napięcia nie doczepić na odwrocie maleńkiej, niedostrzegalnej zwłaszcza młodymi oczyma, metki z ceną kryjącą się za słowem „straszliwy”. Stachura tak naprawdę zmagał się nie z alkoholem, ale z samym sobą, ze swą – godną podziwu, lecz także budzącą złe przeczucia – wiarą w otrzymaną od losu nadludzką umiejętność, która dopiero jemu pozwoli znaleźć jedną odpowiedź na wszystkie odwieczne pytania ludzkości „dlaczego i po co?”, a życie, ten pokrętny znak zapytania, zamienić w prosty, radosny wykrzyknik, jakim dla większości czytelników była Cała jaskrawość. Cała twórczość Edwarda Stachury to także własnoręcznie sporządzany stenogram z tych zmagań.
Kuzyni Jerzy Stachura Junior, rocznik 1951, to syn Ryszarda Stachury, starszego z braci poety. Tego „Juniora” dołożył Jerzemu do nazwiska stryj Edward. To był czas, kiedy obaj, stryj i bratanek, mieli jednakowe imiona i na dodatek figurujące w dokumentach w tej samej kolejności: Jerzy Edward. Mocno zdziwiony i podejrzliwie czujny musiał być patrol Straży Granicznej, kiedy zimą 1973 roku, podczas kontroli dokumentów pasażerów wąskotorowej bieszczadzkiej kolejki na trasie Majdan-Nowy Łupków, odkrył, że dwaj objuczeni bagażami osobnicy, starszy i młodszy, mają w dowodach osobistych identyczne imiona i nazwisko: Jerzy Edward Stachura. Długo musieli się pogranicznikom tłumaczyć. Wykorzystując bieszczadzki patrol jako pretekst, Jerzy tłumaczy mi cierpliwie po raz kolejny: – Nieprawdą jest, co wyczytałem w twojej książce, że Sted zmienił drugie imię na pierwsze, aby mi w przyszłości nie przypisywano jego literackiego dorobku. Wiem, jak to było, bo pytałem Steda. On często otrzymywał honoraria za publikacje i pieniądze „do ręki” za wieczorki autorskie. Nierzadko miał kłopoty (takie czasy były) w związku z niezgodnością kwitów z dowodem osobistym. Dlatego zmienił Jerzego na Edwarda. Znał swoją wartość, a mnie się nie obawiał. Proponował mi kiedyś nawet, żebym pisał jako Edward Stachura Junior, ale się z tego wycofał. No więc i ja tłumaczę się Jurkowi po raz kolejny, że – po pierwsze – opublikowałem wersję podaną mi przez jego ojca, a po drugie, to nie o literacką rywalizację chodziło. – Twoje wybryki – zdaniem ojca – szły na konto Edwarda, który też miał w papierach Jerzy na pierwsze imię. Junior w 1971 roku zadebiutował wierszami w „Radarze”. Pisał coraz lepiej i pilnował bardzo, aby w pisaniu nie „stachurzyć”. Fragment recenzji debiutanckiego tomiku: „Cóż, Jerzy Stachura nie jest oczywiście ani zobligowany – zdeterminowany swoją rodzinną bliskością z Edwardem Stachurą ani poezja nie dopuszcza tak rozwiniętej gry relacji. A nie jest też, co jeszcze bardziej oczywiste, naśladowcą czy epigonem. Z warsztatu Edwarda Stachury przejął niewiele więcej, niż należy już w ogóle do zasobów tradycji poetyckiej, jak to, co wywodzi się z Różewicza, Grochowiaka czy Białoszewskiego. Natomiast niewątpliwie maksymalizm Jerzego Stachury zakrojony jest na miarę iście Stachurową. Jest to poeta SERIO. I podobnie jak Stachurze-Stedowi nie przeszkadza mu to w dostrzeganiu powagi detali, fragmentów, epizodów składających się na cud egzystencji. Jeszcze przede wszystkim ufa, choć gorzko napomyka się tu o «zdublowaniu niejednej śmierci, co na miejscu dla poetów taksówką obwoziła się po mieście» (wiersz 49 zamykający tom; dodam, że nie chodzi tu o taksówkowe
utracjuszostwo, ale po prostu o wykonywany przez poetę zawód: Jerzy Stachura w pewnym okresie był taksówkarzem)”[572]. – Pamiętam moje nieśmiałe próby poetyckie i czekanie, co powie wujek Edziu, do którego mówię już wtedy Sted, a on nazywa mnie Juniorem. Mój mistrz i nauczyciel. Słałem mu wszystko, co napisałem. Sted chwalił, ganił. Wyłapywał wszystko, co – jak mówił – „jest zbyt pod niego” i radził, jak tego unikać, jak w pisaniu odchodzić w swoją stronę. Poprawiał moje pierwsze wiersze. Specjalnie się nie buntowałem, bo poprawiał też wiersze innych, znanych mi już poetów. Mówił, że to dla dobra poezji. Sprawił, że w końcu zadebiutowałem w „Radarze”. I tak to się zaczęło. Pióro z esperalem, Ktokolwiek widział, niech zapomni, Noszę w sobie dom, Wiersze do kieszeni, Rozwód pod słońcem, Między nami milcząc... To tytuły niektórych tomików wierszy Jerzego Stachury. Jest ich już czternaście. Ma też w dorobku mikropowieść Bary mleczne. Śpiewa, akompaniując sobie na gitarze. „Poeta, bard” – głosiły afisze anonsujące spotkania autorskie Jerzego. Kiedyś był jeszcze na takich afiszach obowiązkowy dopisek: „bratanek sławnego Steda”. Dziś obok określeń: „poeta, bard”, dodają nową pasję: „malarz”. – Zacząłem malować po pięćdziesiątce – mówi Jerzy. Uśmiechamy się, bo obu nam, nie bez przyczyny, pięćdziesiątka zabrzmiała nie tylko jako liczba lat. – Nie napisałem jeszcze wszystkich wierszy, poematów, opowiadań. Nie wyśpiewałem też wszystkich piosenek, które przecież same nucą się w głowie. Skąd więc malowanie? A jeśli już, to dlaczego tak późno? Jako kilkunastoletni chłopak przeczytałem Pasję życia Irvinga Stone’a i Moulin Rouge Pierre’a La Mure. Van Goghowi zazdrościłem pasji malowania, a nawet cierpienia i udręki. Lautrecowi – sposobu życia. Bodaj w 2004 roku przyszedłem do pracowni mojego przyjaciela, znanego gdyńskiego grafika, Wojtka Kostiuka. Wojtek właśnie odbijał swoje nowe grafiki. – Masz tu farby i pędzel – powiedział – i maluj sobie coś, bo ja nie mam czasu, muszę na jutro odbić kilka prac. Chcąc nie chcąc, zacząłem malować. I do dzisiaj nie mogę przestać. Wojtek, widząc, że wzięło mnie na dobre, dał mi parę lekcji i cennych wskazówek. Więc pacykuję ten swój ulubiony Grabówek. To dzielnica Gdyni, mieszka tu od urodzenia. Obrazy sprzedaje, bierze udział w wystawach. Najnowsza – w opiewanej przez Edwarda Stachurę Nieszawie na Kujawach – miała tytuł Wierszem malowani[573]. – Poezja, którą można wieszać – mówi Jurek. Od dawna starał się nie afiszować pokrewieństwem z Edwardem Stachurą. Ale niekiedy było to potrzebne, a nawet konieczne. Gdy moda na śpiewanie „Stachury” przybrała rozmiary kataklizmu i estrady zaczęła zalewać także wykonawcza tandeta, napisał kilka zdań załączonych do kasety z recitalem Marka Gałązki: „Jest ich wielu. Ilu? Nie wiem. Mówią, że «śpiewają Stachurę». Nie wiem, co to oznacza, ale niech śpiewają. Tym przy ognisku – życzę gwiaździstego nieba. O tych, co w świetle reflektorów, wolałbym nie mówić. Ale nie życzę im źle. Jednak znam paru chłopaków, którzy do wierszy «piosenek» Edwarda Stachury zrobili kawałek dobrej muzyki. Jest wśród nich Marek Gałązka”[574].
Kiedy Jan Marx opublikował paszkwil na twórczość Edwarda Stachury[575], a konsumentom stachurowej legendy odmówił pełni władz umysłowych, Jerzy zareagował także: „Dzisiaj Marx kopie tych, którzy nie mogą się bronić. Ale ich twórczość obroni się sama. Obojętnie, czy to będzie Grochowiak, Stachura czy inny pisarz, który już nie będzie mógł sięgnąć po pióro, skłonić się nad kartką papieru i napisać: Bracie Marx, niech pan mnie nie rozśmiesza”[576]. Juniorowi u początków estradowej działalności też się niekiedy dostawało. Niektórzy mówią: nie bez przyczyny. Młody wówczas poeta i krytyk Dariusz Tomasz Lebioda tak podsumował popularyzatorów twórczości Stachury: „Na przykład krewny E.S., noszący to samo nazwisko, dopisuje figlarnie JUNIOR, co ma znaczyć: «na razie to ja jestem młody, ale poczekajcie jeszcze trochę, jak dorosnę, wtedy będę STED-senior». Na razie – Junior z młodzieńczym zapałem «obstawia» imprezę za imprezą. Siada na krześle, zadumany wyraz twarzy, gitara, piosenki, są, wszyscy je znają. i już! Śpiewa? Nie! Wyje, zawodzi, bełkoce obok wydobywanych z gitary z delikatnością hipopotama fałszywych dźwięków. Ale pozostawmy pojękującego w Gdańsku Juniora i przenieśmy się w inne miejsce, z którego niesie się zew Stachury”[577]. Jerzy Stachura inaczej widział i słyszał gdańską imprezę: „Potem ja z gitarą na jakimś krześle. Ale zanim zacząłem śpiewać, czy «wyć»-jak kto woli, powiedziałem, że pomiędzy piosenkami Steda a wierszami pana Lebiody nie ma i nie może być żadnej relacji. Tak. Miałem na myśli, że nie podobają mi się te wiersze, a ich autor też nie zachowuje się, jak na poetę przystało. A jak powinien zachowywać się poeta, to mi jednak Sted powiedział”[578]. – Nie – mówi Jerzy Stachura, kiedy go pytam, czy zapisał już swoje wspomnienia o stryju Edwardzie. Wie, że powinien to kiedyś uczynić. Proponuję: mów teraz, będę notował. Opowieść Jerzego Stachury: – Do szesnastego roku życia, to znaczy do chwili, kiedy pokazałem Stedowi swoje pierwsze próby poetyckie, Edward Stachura był dla mnie wujkiem Edziem. Byłem zbyt mały, żeby pamiętać okres, kiedy mieszkał z nami w Gdyni przy ulicy Serpentyny 15 m. 4. Ale pamiętam Łazieniec (wtedy jeszcze Aleksandrówek), gdzie u dziadków spędzałem każde wakacje. Wujek Edziu i wujek Żano. To oni uczyli mnie pływać w Trzeciaku, nosili na barana, zabierali do lasu nad Tążynę. Pamiętam, jak kiedyś czytali jednocześnie Jeźdźca bez głowy. Któregoś razu zaczęli się bić o książkę, nie pięściami, ale tak na przewalanki. Jeden i drugi wołali: – Jerzyczek! Zabierz książkę i uciekaj! A ja stałem i nie wiedziałem, w którą stronę mam uciekać. Kochałem ich obu. Kiedy miałem dwanaście lat, znalazłem na nocnym stoliku, w sypialni rodziców, tomik wierszy Dużo ognia. Wiedziałem, że wujek Edziu pisze książki, ale nigdy przedtem niczego z jego rzeczy nie czytałem. Była tam też odręczna dedykacja, której nigdy nie zapomnę: „Mojemu bratu Ryszardowi i jego żonie, żeby zawsze się kochali”. Wieczorami
czytałem te wiersze, choć niewiele rozumiałem. Ale pamiętam, że „Kochałem jeść – rosół nade wszystko.” był jakoś tam czytelny. Babcia Jadwiga gotowała wspaniały rosół i robiła przesmaczny makaron. Jeszcze dzisiaj widzę Steda i Żana dolewających sobie kolejne wazówki (taka duża łyżka) rosołu. Czy to wtedy zaczęła się moja fascynacja wujkiem Edziem jako poetą? I że ja też chciałbym pisać wiersze? Być może. Bo napisałem wierszyk, z którego dzisiaj pamiętam już tylko ostatnie linijki. Otóż babcia miała wiele rzeczy, które przywiozła z Francji, kiedy powrócili do Polski. Garnki, talerze, kubki, myjki, szmatki i tak dalej. Te rzeczy były w codziennym użyciu, ale trzeba było uważać, bo jak się coś zniszczyło, to nie było końca narzekań. A mój wierszyk kończył się tak: A babcia z kijem w dłoni goni mnie i goni. I krzyczy – czekaj dam ci! Zbiłeś mi garnek z Francji! Wszystkim w rodzinie podobał się mój wierszyk, bo każdy miał na pieńku z babcią w związku ze zniszczeniem czegoś, co tyle lat wytrzymało, nawet podróż do Polski. Coraz częstsze wyjazdy do Warszawy na Rębkowską Street. Listy, listy. Spis książek, które obowiązkowo muszę przeczytać. We mnie wewnętrzna wolność, poezja górą, ale w domu doły i kłopoty z rodzicami. Jeden „zwariowany” poeta w rodzinie im wystarczał. W jednym z listów Sted do mnie napisał: „Doszły mnie słuchy pewne o kłopotach Twojej rodziny z Tobą i, jak przypuszczam, Twoich kłopotach z rodziną. Proszę bardzo, byś w tych sprawach nie przesadzał. Staraj się być grzecznym i ustępuj zawsze, zachowując przekonanie, że Ty masz rację, a ustępujesz tylko dlatego, że cię na to stać. Przyjdzie czas i wszystko się wyjaśni, wyklaruje, albo w tę stronę, albo w tamtą”. Starałem się, dużo czytałem „obowiązkowych lektur”, żeby matka widziała, że nie włóczę się tylko w poszukiwaniu poetyckich doznań i doświadczeń. Ale wciąż mnie niosło na Rębkowską Street. Kiedy tylko polowe łóżko w kuchni nie było zajęte przez któregoś z licznych przyjaciół Steda, a on sam nie wybył gdzieś do Annopola, jechałem pociągiem „na waleta” do Warszawy. To był najpiękniejszy czas w moim młodzieńczym życiu. Umysł miałem jak gąbkę i wszystko w nią wsiąkało. W domu Stachurów bywali różni pisarze i poeci. Rozmowy do późnej nocy, a ja tylko słuchałem. Sted często się mną chwalił. Kiedyś na spotkaniu z Jarosławem Iwaszkiewiczem przedstawił mnie jako swojego syna. Syna, jak potem powiedział, „z niebieskiego małżeństwa”. Piękne czasy. Literacka przystań – na Rębkowskiej Sted piszący w pokoju przy oknie, ja w kuchni składający słowa w wiersze, i krążąca po mieszkaniu niezastąpiona ciocia Zyta, układająca w głowie kolejne strony powieści Najada. Dostałem od niego Piosenkę dla
Juniora i jego gitary z refrenem: „Skocz w pudło gitary/I tam rozłóż się obozem./Skocz w pudło gitary,/Ratunkowym ona kołem./Przeczekaj nachalną nawałnicę,/Wyjdź potem ze słońcem na ulice!”. A jaki byłem dumny, kiedy do mojej melodii napisał słowa Banity. Sted był bardzo wymagający. Odnosiłem wrażenie, że cały czas muszę się kontrolować. Może traktował mnie bardziej łaskawie niż innych poetów, ale pamiętam, jak mi się dostało, kiedy mu zadałem pytanie, na które już sam powinienem był sobie odpowiedzieć. A pytań miałem mnóstwo. Zwykle tłumaczył mi i pomagał rozwiązywać problemy, nie tylko twórcze, ale i egzystencjalne. Kiedy odszedł, myślałem, że już wszystko wiem i sobie poradzę. Jakże mi go zabrakło w różnych życiowych, trudnych momentach. Sted był trudny w obcowaniu, ale życzę każdemu, żeby spędził z nim jeden dzień. Tak jak jedna chwila może zmienić całe życie człowieka, tak jeden człowiek może sprawić, że to życie stanie się piękne. Bieszczady, zimowa wyprawa z przygodami. Wszystko opisane we Wszystko jest poezja. Dla mnie czas spędzony tylko ze Stedem. Dużo rozmów, ale też więcej milczenia. Lekcja milczenia, szkoła milczenia. Całodzienne wyprawy. Dwa zdania na godzinę. Czas na refleksję. Ale tam właśnie Sted nauczył mnie doceniać detale, nie przechodzić mimo. Wieczorami pisanie. Moje pierwsze opowiadanie Białe wzgórze, które później ukazało się w tygodniku „Kobieta i Życie”. Mam tu taki od niego list, z 25 września 1972 roku, dotyczący przygotowań do wyprawy w Bieszczady: Kochany Juniorze Wyjazd nasz trochę się opóźni, ale niewiele. Ja wyjadę ze stolicy gdzieś 30-tego. Pojadę do Annopola nad Wisłą na dzień, dwa, stamtąd do Sandomierza, a z Sandomierza do Rzeszowa. Spróbuję tam zarobić parę groszy śpiewaniem i rozejrzę się za jakąś dla nas robotą w Bieszczadach. Budowa drogi – o tym myślę, że to by było niezłe. Będą chodzili po niej skurwysyni, ale na pewno trafi się też ktoś piękny. Dla niego zbudujemy kawałek drogi. Ja się zaciągnę pierwszy i zaraz natychmiast Ci napiszę, gdzie masz przyjechać. Dobra? Wróciliśmy z tych Bieszczad do Warszawy. Przed domem na Rębkowskiej Sted dał mi wszystkie manele, a sam pojechał do Jonasza Kofty, na wódę na pewno, bo był jakiś smutny i zmęczony podróżą.
*** Dziadkowie Edwarda Stachury i Leszka Rojka (wszyscy mówili na niego Lechu) byli braćmi. Edward i Leszek zobaczyli się dopiero w 1948 roku, kiedy Stachurowie
podróż z Francji zakończyli pod Aleksandrowem Kujawskim, w Łazieńcu. O rok młodszy od Stachury, Leszek wprowadzał kuzyna w chłopackie tajemnice Łazieńca i okolic, mówił, kto z kim trzyma, kogo lepiej nie zaczepiać i gdzie są najlepsze jabłka w cudzym ogrodzie. Oswajał z nowym środowiskiem, nieufnym początkowo wobec egzotycznych przybyszów nazwanych „Francuzami”. Rojkowie i Stachurowie mieszkali w Łazieńcu blisko siebie. Niedaleko krytej słomą chałupy „Francuzów” był taki placyk, namiastka boiska, gdzie chłopaki z całej wsi rywalizowali w biegach i skokach, a sztangą do siłowych pojedynków była oś z kołami od wagonu kolejki wąskotorowej. Odpoczywali pod stogiem słomy u Jaworka. Edziu, kiedy już się trochę oswoił z mówieniem wyłącznie po polsku, uczył rówieśników przeklinać po francusku, a do nich nijak nie mogło dotrzeć, że te ładne dźwięki oznaczają brzydkie słowa. Chodzili z Leszkiem do tej samej podstawówki w Aleksandrowie, ale potem ich edukacyjna droga się rozwidliła, bo Edka posłano do liceum w Ciechocinku, a Rojek podjął naukę w zawodówce i kształcił się w Aleksandrowie na ślusarza. – Edziu miał wtedy różne plany zawodowe: raz mówił, że będzie inżynierem, raz – że stolarzem, a najchętniej to chciałby zostać kimś sławnym. Od jakiegoś czasu miał już dwie grupy kolegów. Jedna to my, chłopaki z Łazieńca, do wypraw nad Wisłę czy do lasu, a druga grupa w Ciechocinku, gdzie Edziu ostro pogrywał w karty. Rozmawiamy w toruńskim mieszkaniu państwa Wacławy i Leszka Rojków. Po ślubie mieszkali najpierw w Aleksandrowie, a potem on dostał pracę w toruńskiej „Elanie” – dużym, stabilnym przedsiębiorstwie (przepracował tu trzydzieści lat), i przeprowadzili się do spółdzielczego bloku w Toruniu. Po wyjeździe na studia do Lublina Stachura nie zerwał kontaktów z kuzynem. Pisywał listy, a kiedy stawał się coraz sławniejszy, nadal chętnie odwiedzał Rojków w Toruniu. Mówił, że przy nich dobrze się czuje, że tu głowa mu odpoczywa, bo lubi normalnych ludzi. – Żona by mogła więcej opowiedzieć o tych wizytach u nas. Oni z Edziem przegadali kupę czasu – mówi Rojek. Ale pani Wacława nie kwapi się do wspomnień. – Może kiedyś – mówi i nie daje się nakłonić na zwierzenia. Gawędzimy z Rojkiem, oglądając listy i fotografie. – To pstryknęła nam Danka Pawłowska. A tu ostra zima. Edziu oczywiście bez czapki, szalik ma ubrany na „komin”: nie pod kurtkę, tylko na zewnątrz, taki omotany wokół szyi, podobno we Francji tak się nosiło szaliki. Te są z takiej kliszy, którą robiłem ruskim aparatem „Smiena”, chyba w 1965 roku. Szliśmy wtedy na odpust do Ostrowąsa. Edziu w gumiakach, które bardzo lubił. „Są dobre na każdą pogodę” – zachwalał. Bardzo dbał o siebie. Mówię mu kiedyś: – Edziu, co ty taki higienista jesteś? A on, że natura obdarowała go pięknym ciałem i to jest dar boży, a o dar boży trzeba dbać. – O rosole powiedz – rozgadała się pani Wacława. – Wiadoma sprawa, fanatyk rosołu był Edziu. Kiedyś nas odwiedził, żona zrobiła rosół, oczywiście z domowym makaronem. Edziu zjadł jeden talerz, powtórzył drugi, posiedział
trochę i wyszedł. A za chwilę wraca i przepraszająco mówi, że nie może się rozstać z tym Wacki rosołem i prosi o jeszcze jeden talerz. W jednym z listów nawiązywał Stachura do tego rosołu i dziękował Rojkom nie tylko za posiłek: „Danka[579] mówiła mi, że była u Was i oddała dług. Dziękuję Wam. Dziękuje też Tobie, Wacka, za wspaniały rosół i pomidorową zupę. I w ogóle dziękuję Wam, że zawsze tak serdecznie mnie gościcie. To bardzo ważne dla takiego włóczęgi jak ja mieć takich przyjaciół jak Wy”[580]. Pisał Stachura do Danuty Pawłowskiej: „Zrobiłem rosół z kury i niezły się udał. Prawie taki dobry jak ten, który jedliśmy u Wacki i Lecha”[581]. Wcześniejsze listy do Leszka, z okresu studiów Stachury w Lublinie, były smutne, rozpaczliwe chwilami. Ale potem, wysyłane z całego świata, miały pogodną tonację, żartobliwą niekiedy. Raz korespondencyjnie tytułował Leszka hrabią Monte Christo, a kiedy jeszcze mieszkali w Aleksandrowie na Słowackiego – napisał do Rojków w tonacji „na ludowo”: „Kochane ludzie na Piachach[582], Wy nasze perły Kujaw! Jak Wam tam się żyje? Czy już mata chałupe w Toruniu, azali jeszcze nie?”[583]. – Prawie do ostatnich listów, chyba do 1976 roku, męczy Edzia sprawa naszej planowanej wyprawy rzecznej. Niestety (albo na szczęście) nie doszła do skutku. Plany zaczęły się jeszcze przed jego wyjazdem do Lublina. Mieliśmy zbudować tratwę. Solidną, na podkładzie z pustych beczek metalowych. Pisał mi z Krynicy: „Lechu, będę u Matki i w Toruniu gdzieś w połowie stycznia. Przyjdę Was oczywiście odwiedzić. Co z tymi metalowymi beczkami na budowę tratwy? Dowiedz się wszystkiego w Zakładzie. Trzeba to wreszcie zrealizować. Pisałeś zdaje się, że ponton naprawiony. To bardzo dobrze. Przyda się”[584]. – Po powrocie z Krynicy znowu w liście nawiązywał do naszych planów: „Chodziłem sobie tam po górach i dolinach i przypomniał mi się z nową siłą stary nasz plan zbudowania tratwy i spływu Wisłą lub inną rzeką dość jednak szeroką. Mówiłeś kiedyś o tych pustych beczkach z PZWAN-u, na których można by skonstruować pokład, a na pokładzie budę. Zapytuję Cię, czy jest nadal aktualne zdobycie tych beczek, za darmo czy też za opłatą, i za jaką? Załoga składałaby się z nas dwóch oczywiście plus ewentualnie Juniora i jeszcze jednego bardzo fajnego chłopaka[585]. Czterech – to maksimum. Zorientowalibyśmy się potem. Ponieważ jesteś raczej «przywiązany» pracą i domem do Torunia, to należałoby budować tratwę w Toruniu lub gdzieś pod Toruniem, ale nie za daleko. Spłynęlibyśmy wtedy z Torunia do Gdańska, co wydaje mi się niezłą trasą. Dobra. To tyle na razie. Zorientuj się co do tych beczek, jak można je zdobyć, czy dobrze utrzymywałyby się na wodzie i tak dalej”[586]. – To widokówka z Bieszczad, wysłana z Cisnej. A jakże, też jest o beczkach:
„Nie piszesz nic o tych beczkach na tratwę. Napisz więc. Jeśli nie chcesz startować, to też napisz. Żebym wiedział i szukał innego chłopaka”[587]. – Z Kołobrzegu pisze mi na pocztówce: „Cieszę się, że ponton gotowy i że są te beczki. Przyjadę w sierpniu, to porozmawiamy”[588]. – O, nawet na widokówce z Detroit robi aluzję do tej wyprawy rzecznej: „Więc nie popłynąłem pontonem z Torunia do Grudziądza, ale popłynąłem transatlantykiem do Ameryki. Myślę, to znaczy mam nadzieję, że nie jest to dużo gorsze od popłynięcia pontonem do Grudziądza”[589]. – Ja o tej wyprawie to raz myślałem, raz nie, ale on stale przypominał. Ostatni raz w siedemdziesiątym szóstym pisał tak: „Lechu, rozmawiałem z facetem, który może załatwić nam miejsce na przystani w Toruniu, żebyśmy mogli spokojnie budować naszą tratwę, tylko że u mnie szykuje się dłuższa wyprawa, więc nie wiem, jak to będzie. W każdym razie ponton masz i możesz sobie popływać”[590]. Najczęstsze kontakty to okres początków znajomości Stachury z Danutą Pawłowską (rok 1976). Stachura wtedy całymi tygodniami korzystał z gościny u Włodzimierza Antkowiaka w Grudziądzu i robił wypady do Torunia, Ciechocinka i na Łazieniec. Z biegiem czasu bezpośrednie spotkania kuzynów były coraz rzadsze. Ale zawsze serdeczne. Leszek Rojek to bodaj jedyna z bliskich osób, której Stachura nie umieścił w spisie sporządzonym 20 września 1973 roku w Pont-de-Chéruy, a zatytułowanym „Z kim mi trzeba zerwać zwane stosunki w Polsce”. Jest w tym spisie nawet bratanek, Jerzy Stachura Junior, a tylko dlatego że „rodzina”. Niekiedy w swoich sprawach Leszek Rojek wyprawiał się do Warszawy i wtedy, jeśli akurat Stachura był w stolicy, zachodził też na Rębkowską. Podczas jednego z pobytów, tym razem wcześniej umówionego, pomagał Stachurze w gruntownym remoncie mieszkania: szpachlowaniu ubytków w ścianach, kitowaniu okien i malowaniu na olejno, myciu i malowaniu ścian, odświeżaniu podłogi. W ramach tego remontu Stachura likwidował zbędne już, jego zdaniem, rzeczy. Uznał za zbędne także listy i fotografie. Było tego bardzo dużo: wielki plecak i nie mniejsza torba. – A nie wiadomo, czy wcześniej już w tym miejscu Edziu czegoś takiego nie palił, bo były tam ślady ogniska i popiół z resztkami zdjęć. Słabo się to paliło, trzeba było przegrzebywać co jakiś czas patykiem i wrzucać do ognia małymi porcjami. Przy takim stawku na Grochowie to było. Asystowała nam jakaś młoda, atrakcyjna dziewczyna, pewnie jakaś Edzia wielbicielka, ale mi jej nie przedstawiał, ja oczywiście nie dopytywałem, a imienia, jakim się do niej zwracał, nie pamiętam. Rojek nie pamięta też, czy był taki moment, kiedy zaczął podejrzewać, że z kuzynem dzieje się coś niedobrego. Edward, jego zdaniem, i wcześniej zachowywał się czasami dziwnie, ale do tego wszyscy, no – prawie wszyscy się przyzwyczaili, artysta ma takie prawo. Kiedy poprosił Leszka, żeby mu zrobił tabliczkę metalową na drzwi, a na niej wygrawerował napis zapraszający wszystkich do wchodzenia i goszczenia się – wyglądało
to jeszcze na jakiś kapryśny eksperyment, bo przecież po takiej zachęcie i niezamkniętych drzwiach pustego mieszkania mógł także do środka wejść złodziej i ogołocić mieszkanie z dobytku. – Skromnego, ale jednak dobytku. Ale kiedy Edziu zapytał mnie któregoś dnia tak znienacka: „Masz pistolet?” – i przy tym przyłożył palec do skroni, zacząłem się bać o niego. Tylko co taki jak ja, Rojek, mógł wtedy zaradzić temu, co się potem stało? Po wypadku pod Bednarami Edward Stachura przebywał u matki na Łazieńcu. Kilkakrotnie odwiedził go tam także Leszek Rojek. Po jednej z wizyt Stachura napisał w Pogodzić się ze światem: „Odwiedził mnie przed chwilą Lechu Rojek. Pożaliłem mu się trochę. Powiedział, że muszę odnaleźć resztki samego siebie. Powiedział, że chciałem zbawić wszystkich ludzi, a sam się zgubiłem. Czytał moje książki i mówił: ty nie dajesz ludziom spać, ty ich budzisz do życia. Czytał też Fabula rasa. – Czytałem. Kilka razy. Ale teraz nie wracam do tego, do tych filozoficznych wskazówek. Chciał tymi wskazówkami pomóc wszystkim. A sobie nie potrafił. Na ile to była choroba? Wszyscy, w jakimś tam stopniu, jesteśmy trochę chorzy, skoro ten świat tak wygląda jak wygląda.
Znajomi z różnych stron i powodów Z tysięcy osób poznanych przez Stachurę podczas krajowych i zagranicznych peregrynacji sporo trafiło na strony jego książek. Niekiedy jako łatwo przez otoczenie rozpoznawalne pierwowzory powieściowych postaci, innym razem anonimowo, tylko na moment, na półzdanie, ale z jakichś powodów konieczne do napisania. Oto bezimienna „stara, okrutnie zniszczona pracą kobieta” wyjmuje z szafy biały ręcznik i podaje utrudzonemu wędrowcowi, który pokonując w upał trasę DzierżoniówTuszyn, wszedł do obcego domu obmyć rozpaloną twarz. Nazwiska kobiety Stachura nie zna, wymienia więc tylko nazwę wsi: Włóki. To nie jest zmyślona nazwa, łatwo sprawdzić na mapie. A dlaczego, z jakiego powodu, zwykły gest tej kobiety zapracował na utrwalenie? „Kiedy skończyłem się myć, podała mi ten ręcznik. Nikogo tak jak włóczęgę, a wśród włóczęgów tego właśnie włóczęgę, nie mógł bardziej wzruszyć ten czysty biały ręcznik. Powstrzymał łzy, udusił łzy i pocałował kobietę w pomarszczoną, popękaną, pooraną bruzdami jak święta ziemia rękę dość młodymi jeszcze ustami. Był to dzień 10 sierpnia 1972, dwieście dwudziesty trzeci dzień roku...” (Wszystko jest poezja). Najwięcej nazwisk prawdziwych ludzi pomieścił Stachura właśnie we Wszystko jest poezja. Oczywiście według filologicznych kryteriów te „zbeletryzowane” tam osoby to postacie literackie, wirtualne figury, jednak miały one ten literaturoznawczy mankament, że można było tych ludzi odnaleźć w realnym życiu i z nimi porozmawiać. Jak chociażby z państwem Łaskudami z Cisnej w Bieszczadach, którzy umęczonemu Stachurze i jego bratankowi Jerzemu Juniorowi srogą zimą udzielili gościny, ratując przed zamarznięciem. Albo w Urlach pogadać z „kierownikiem szkoły panem Kołkiem”, co to kiedyś, u początków wakacji, pozwolił Stachurze przenocować w opróżnionej z ławek sali lekcyjnej czekającej na przyjazd kolonistów. Albo z Jerzym Janeczkiem ze strony 177, u którego Stachura w Koszalinie słuchał Pink Floydów. Albo Tadeusza Taworskiego, dyrektora ZOO w Płocku, popytać o szczegóły nocnych wędrówek Stachury i Ryszarda Wójcika między klatkami z egzotyczną fauną. Macieja Ryfę, spotkanego na stronie 118, nie ma co na rozmowę naciągać, bo o Stachurze – z sobie znanych powodów – nie chce rozmawiać[591]. Chętnie natomiast znowu powspominają poetę państwo Rychertowie wespół z wujem Zielińskim (s. 54), którzy pod Annopolem już wielokrotnie opowiadali o Stachurze dziennikarzom, filmowcom i dziesiątkom młodych ludzi. Trudno byłoby odnaleźć Janusza Wilczyńskiego (ze strony 259), bo jako ratownik wodny na kąpielisku w Kluczkowicach – pracował tu tylko w sezonie letnim, a potem mógł ruszyć w dowolną stronę. Nie wiadomo natomiast, czy fragment (s. 112) z opisem burzy morskiej grożącej
zatonięciem statku: „Do chlebaka co zabrać, w plastykową torebkę przedtem owo owinąwszy? Zeszyty z notatkami, drewnianą malowaną pisankę, podarek od D. M, co by jeszcze?”, dotyczy tej samej osoby, o której mowa w opowiadaniu Słodycz i jad, kiedy to w opróżnianym plecaku narrator natrafia na „przędzę nici igły w czerwonym portfeliku – podarunek od Danki Mrozowskiej”? A podobne inicjały są też na liście osób, z którymi Stachura w Pont-de-Chéruy postanawia „zerwać zwane stosunki w Polsce” („D. Mr. – bo nie potrafię już być tak cudowny jak ta osoba”). W tym samym plecaku jest też „składana nieprzemakalna pelerynka – podarek od Elgi i Andrzeja Jarzynowskich”, u których w Olsztynie Stachura gościł 5 października 1976 roku (z tego pobytu zapamiętał także degustację „powideł o zbójeckim smaku i niezabójczym skutku u p. Teresy Grzendy”). Są też na stronach książek Stachury postacie tylko z imieniem. Na przykład Maria ze Szczecina: „Pisze Maria, z którą dwa tygodnie temu w Szczecinie umawiałem się na próbny seans telepatyczny: «Właśnie nadałam do ciebie telepatogram. Przygotowałam się solidnie, nawet bardzo. Opiszę rzecz całą, bo jeśli obraz utknął pod Poznaniem i odebrałeś tylko szumy, błyski i prążki, to nie będziemy się smucić. Więc wzięłam dorodną pomarańczę. Naniosłam czarne południki i równoleżniki. O osiemnastej usiadłam na podłodze twarzą do ściany...»” (Wszystko jest poezja). Adresatka, jak się okazało, to Maria Lizińczyk[592], dziennikarka radiowa, która wcześniej pracowała w szczecińskiej Książnicy Pomorskiej. Tam też, w roku 2000, przekazała szesnaście listów i telegram, jakie Stachura przysyłał jej w latach 1974–1976. Poznała Edwarda Stachurę na jego spotkaniu autorskim w Sandomierzu, w roku 1963. Tego samego dnia był wcześniej gościem uczniów Liceum Ogólnokształcącego numer 2[593]. Ona chodziła do liceum pedagogicznego. – W kamienicy Oleśnickich czekał na nas, przyprowadzonych przez naszego polonistę, profesora Mariana Cichego, młody mężczyzna w eleganckim garniturze. Trochę z boku przycupnął młodzieniec niedbale odziany, pewnie kierowca pisarza. Elegancki okazał się aktorem, który odczytał kilka wierszy i jedno opowiadanie tego w stroju niedbałym, czyli Stachury. Potem były pytania. Starszy pan zarzucił autorowi, że w jego opowiadaniu nic się nie dzieje. Stachura coś cicho i niewyraźnie tłumaczył, że chodzi o dojście najdalsze. Po raz drugi spotkałam Stachurę w 1972, w Szczecinie. Wtedy, w Klubie 13 Muz, ośmieliłam się powiedzieć parę zdań. Zaprosił mnie do kawiarni. Milczało się dobrze, mówiło mało-wiele. Oznajmił: „My jesteśmy młodzi, ale bardzo starzy oboje”. Uznałam to za komplement. Rok później przyjechał do Szczecina na Dni Oświaty, Książki i Prasy. – Przyjęłam go w wynajmowanym pokoju. Właścicielka mieszkania ugotowała nam rosół. Wiadomo, złota myśl jedzenia. Jedliśmy srebrnymi łyżkami. Obiecał zagrać na moim weselu. Spotkali się czterokrotnie w Szczecinie i dwa razy w Warszawie. Co jakiś czas wymieniali listy nawiązujące także do epizodów i wątków z bezpośrednich rozmów. Jednym z tematów była telepatia. Umówili się, że tego samego dnia, o tej samej godzinie
zrobią próbę telepatycznego porozumienia. Relacjonował potem z Warszawy: „Twoja energia mózgowa dochodzi dalej niż do woj. bydgoskiego. Przecież ten mój pierwszy list do Ciebie pisany był dokładnie w czasie ustalonym przez nas na seans telepatyczny, o czym to ja zapomniałem, a przecież jednak w tym właśnie czasie napadło mnie napisać do Ciebie list. Więc nie bądź Ty taka skromna. W tym czasie, kiedy Ty nanosiłaś na pomarańczy południki i równoleżniki, ja pisałem Ci o podróży, której na pomarańczy nie można przestać podróżować...”[594]. W kolejnych listach informował, czym się właśnie zajmuje, jakie ma plany. Ponieważ zbliżał się wyjazd do Stanów Zjednoczonych, otrzymał od Marii Lizińczyk adres jej siostry, Eufemii Piotrowskiej, mieszkającej w Rochester. Jechał do Ameryki bez nadmiernego entuzjazmu. „Z wyjazdem dopiero zacząłem dzisiaj, to znaczy wczoraj coś załatwiać, więc nie ma żadnych powodów do paniki. Ameryka, Ameryka, a ja tak naprawdę to tęsknię do jednego kamieniołomu pod Annopolem”[595]. W Rochester odnalazł podany adres, był tam przez Eufemię Piotrowską i jej męża bardzo serdecznie przyjęty, gościł u nich dziesięć dni. Eufemia pisała do siostry w Szczecinie trochę zaniepokojona: „Co za milczek i dziwak. Wszystko na odwrót. W nocy siedzi w kuchni, pisze i pali. Cały livingroom czarny od dymu. W dzień śpi. Do kościoła nie idzie, do naszych znajomych nie chce”[596]. Martwili się Piotrowscy, że mu u nich źle było. Dopiero kiedy przeczytali w opowiadaniu Słodycz i jad: „kładłem się spać w znowu bardzo gościnnym i bardzo polskim domu państwa Piotrowskich” – odetchnęli z ulgą. Maria Lizińczyk: – Co mnie w Stachurze urzekło? Że można być delikatnym i silnym, bić się z chuliganami, pracować ciężko i leniuchować pięknie. Sprzeciwiać się życiu nietwórczemu, nie godzić na świat, w którym przeważa „rozkładówka, nędza i żałość”, mieć w nosie modę, miejski sznyt, wszelki konwenans. Nie chwalić się oczytaniem i wiedzą. Się i Fabula rasa przyniosły mi zawód. Wcześniejsze książki były hołdem dla najprostszych zalet człowieczych jak czystość, piękna wstydliwość, duma, honor... „Co słychać ze sweterkiem słynnym czterowymiarowym?” – pytał Stachura w grudniowym liście. I argumentował: „Jest zima, za oknem duje ostro, niedługo spadną śniegi, ściśnie mróz i tak dalej, więc dokończ, siostro miła, zaczętą robótkę i powiadom mnie o tym, że sweter czeka na moje plecy. To wyruszę niezwłocznie do Szczecina”. – W 1976 roku poprosił o pięć spotkań w Szczecinie i okolicy za dość wysokie honorarium. Ponieważ pierwszą wizytę, zaklepaną wcześniej, odwołał w ostatniej chwili, załatwianie następnych szło mi jak po grudzie. Dotknięty opieszałością przysłał telegram, że bardzo dziękuje, że już nie trzeba. Pewnie wtedy zniknęłam z jego notesu. Potraktowana tak instrumentalnie nie przepraszałam. Sprułam obiecany, ledwie zaczęty sweter, o który pytał w liście. Jest też na stronach Stachury jeszcze jedna nadmorska Maria, z Gdańska. Inny czas, zupełnie inny kontekst, bo tę Marię Stachura ujawnia dopiero w Pogodzić się ze światem, po wypadku pod Bednarami, kiedy przebywając u matki w Łazieńcu próbuje odzyskać spokój i smak życia. Ze strzępków informacji tam zawartych, kiedy
się w nie wczytać, wynika jednak, że ta znajomość zaczęła się znacznie wcześniej, a przynajmniej jedna ze stron przydawała tej relacji duże znaczenie emocjonalne. Powiem wprost i po ludzku: Maria z Gdańska zrobiła na mnie wrażenie zakochanej w Stachurze. Matka poety, kiedy z nią rozmawiałem o ostatnich miesiącach Edwarda, kilkakrotnie z uznaniem wymieniała jakąś Marię z Gdańska, że bardzo starała się synowi pomagać, wspierała go. – Bardzo była za Edziem ta Maria z Gdańska, Kalinowska ma na nazwisko – mówiła pani Jadwiga. – Ona by panu dużo mogła powiedzieć. W Drewnicy Edzia pilnowała, na Łazieńcu była parę razy. Nie, adresu nie mam. W Pogodzić się ze światem zapiski dotyczące Marii z Gdańska są krótkie, ale niezdawkowe: Dwunastego czerwca 1979 roku: „Przyjechała Maria z Gdańska. Ludzie odszukują mnie tu, w tej wsi. I widzę, jak bardzo mi współczują. Przywożą mi swoją dobroć i przyjazne słowo. Jakoś na pewno pociesza mnie to, ale ten bezsmak nie opuszcza mnie, nie smakuję tego pocieszenia, tak jak powinienem. Co to jest i czy długo jeszcze tak będzie? Rozmawiamy, Maria i ja. Maria też mówi, że za dużo chciałem unieść. Że już unieść własne jedno życie jest zadaniem tak ciężkim, tak trudnym. A co dopiero. Jednak ludzie żyją”. Trzynastego czerwca 1979 roku: „Parno. I nie ma deszczu. Maria wróciła niedawno z Wietnamu. Opowiada o ciężkiej doli ludu wietnamskiego, o niesprzyjającej człowiekowi przyrodzie, to deszcze, to susza, bez porównania z przyrodą strefy umiarkowanej, w której leży Polska. Ale okazuje się, że i w strefie umiarkowanej bywają zjawiska nieumiarkowane”. Zapis z 25 czerwca dotyczy osób okazujących Stachurze w tych ciężkich chwilach dużo dobroci (wymienia tu, oprócz Marii, między innymi Krzysztofa Karaska[597] i Piotra Müldnera-Nieckowskiego[598]). „Maria też znów mnie odwiedziła. Przywiozła mi muszlę z Wietnamu, lekarstwo aż z Chin: płyn z korzenia żeń-szenia, i książkę Tischnera: Świat ludzkiej nadziei. Matula kochana, bracia Ryszard i Żano, siostra Eliana i ich rodziny, Lechu Rojek, Wacka[599], Danka[600]. Tylu ludzi obdarowujących mnie swoją miłością, a ja taki jednocześnie osamotniony z moim cierpieniem. Jedyna nadzieja we mnie to umrzeć. Nie jestem już z tego świata”. Samopoczucie poety jest coraz gorsze. Pyta sam siebie: „A zatem gdzie jest równowaga?”. I słyszy podpowiedź: „Nadzieja szepcze, że po śmierci”. Po kilku dniach notuje: „Przyjechała w piątek Maria z Gdańska, ale już prawie nic do siebie nie mówimy. Nie ma pomiędzy nami kontaktu, tak jak nie ma kontaktu pomiędzy tym światem a tamtym. Tak samo pomiędzy matką a mną. Chciałem i nawet jeszcze chciałbym zaczepić się jakoś o ten świat, ale ciągle nie udaje mi się to. Dni mijają, a mnie się to nie udaje”. Kiedy w 1987 roku w warszawskim Muzeum Literatury zapoznawałem się z rękopisem dzienników Edwarda Stachury, nie miałem powodu, aby przywiązywać szczególną wagę do takiego zapisku, poczynionego 30 kwietnia 1976 roku w Gdańsku Wrzeszczu: „Od 18.30
do 22 spotkanie ze studentami Wydziału Fizyki Uniwersytetu Gdańskiego. Śpiewałem też piosenki. Bardzo dobrze wyszło. Niesamowite, co mówiła jedna dziewczyna – o przekraczaniu granic literatury”. Ale kiedy dzienniki Stachury zostały przez Iskry opublikowane – fragment dotyczący „jednej dziewczyny” nabrał znaczenia dzięki przypisowi doń się odnoszącemu. Otóż Dariusz Pachocki, który przygotował dzienniki z rękopisu do druku oraz opatrzył oba tomy posłowiem i przypisami, w przypisie numer 394 (tom 2) zacytował list otrzymany 15 maja 2011 roku od Katarzyny Jerzak[601]: „«Jedna dziewczyna», która mówiła o przekraczaniu granic literatury to Maria Kalinowska, obecnie prof. Uniwersytetu im. Kopernika w Toruniu”[602]. Istotnie, w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika (Instytut Literatury Polskiej) pracuje profesor doktor habilitowana Maria Kalinowska. Zapoznawszy się z zainteresowaniami naukowymi i dorobkiem pani profesor[603] – zatelefonowałem pod jej uczelniany numer. Upewniwszy się, że rozmawiam z właściwą osobą, powiedziałem dlaczego i po co dzwonię, zacytowałem przypis mówiący o tym, kim obecnie, według tego przypisu, jest dziewczyna z gdańskiego spotkania Stachury ze studentami w roku 1976... – Pomyłka – przerwała mi pani profesor. – Ale ja tylko chciałbym... – Powiedziałam panu, że pomyłka. Dziękuję. Do widzenia. Coś mi mówiło, że nie powinienem się poddawać. Przecież profesor Maria Kalinowska przed laty studiowała (kończąc z wyróżnieniem) filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, więc mogła być na tym spotkaniu Stachury w roku 1976. A ja mogłem teraz tym swoim telefonem trafić akurat w zły dzień lub godzinę, może rozmówczyni nie ma najmniejszej ochoty dzielić się wspomnieniami, bo uważa, że nie są do użytku publicznego i ma do tego święte prawo, identyczne z moim prawem do zadawania pytań. Tylko że ja nie prosiłem o wspomnienia, a jedynie o krótkie „tak lub nie”, albo chociaż o doprecyzowanie: jak rozumieć i do czego odnieść jej słowo „pomyłka”. Napisałem więc list. A nuż przeczyta? Dlatego zachęcająco krótki. Załączyłem ksero ze stroną z książkowego wydania dzienników Stachury i tym udostępnionym już światu przypisem o Marii Kalinowskiej, która obecnie pracuje w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Zaznaczyłem, że proszę tylko o jedno: czy mogę, w związku z jej telefonicznym zaprzeczeniem, napisać, że twierdzenie Katarzyny Jerzak, zawarte w przypisie sporządzonym przez doktora Dariusza Pachockiego z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, jest niezgodne z prawdą? Odczekawszy miesiąc – zatelefonowałem znowu. Znowu, jak za pierwszym razem, uzyskałem równie precyzyjne wyjaśnienie: – Już panu mówiłam. Pomyłka. Proszę mi dać spokój. I pani profesor odłożyła słuchawkę. Więc nawet nie zdążyłem podziękować za pomoc i przeprosić za kłopot, co niniejszym czynię. Prawdziwym magazynem nazwisk, które z różnych powodów Stachura postanowił
mieć pod ręką, jest jego adresownik – rodzaj małego (6,5 × 10,5 cm) notesu ze stronami oznaczonymi kolejną literą alfabetu. Zaczyna się skróconym kalendarzem na rok 1970, potem są cztery strony map, dane identyfikacyjne właściciela, czyli Stachury, a w rubryce: „Kto ma być powiadomiony w razie wypadku”, Stachura wersalikami napisał: DIOS[604]. Fabryczne napisy w adresowniku też są po hiszpańsku, najprawdopodobniej ten notatnik, przeznaczony do gromadzenia danych teleadresowych, Stachura zakupił w Meksyku. Na tylnej okładce, drukowanymi literami, siedemnaście razy, jedno pod drugim, wpisał to samo zdanie: „NIE DAJ SIĘ POGNĘBIĆ!”. Nie wiadomo jak i jakim cudem ten mały przedmiot ocalał. Przecież 8 lipca 1979 roku, w Pogodzić się ze światem, tak o sobie i swoim niedawnym zachowaniu Stachura napisał: „Niejaki Edward Stachura, który sam siebie zanegował. Który między innymi spalił setki listów i setki swoich fotografii, i wyrzucił notesy z adresami...”. A że tak było naprawdę – jest kilkoro świadków. Nie bez powodu przy „notesach z adresami” użyta jest liczba mnoga. Że było ich więcej – może świadczyć także to, iż w tym ocalałym nie ma osób, z którymi w latach późniejszych utrzymywał kontakty listowne i telefoniczne. A może ten adresownik, który teraz oglądam, ocalał, bo jest mały, płaski, wetknięty w śliskie, plastikowe etui? Wsunął się w jakiś zakamarek i niewidoczny uniknął zagłady? Ma go teraz Janusz Kukliński w Lublinie. Dostał od Jerzego Tabora. Tabor – od Jerzego Stachury Juniora. Opowiada ten ostatni: – Po pogrzebie Steda sporo ludzi, nie tylko rodzinnych, wróciło do jego mieszkania na Rębkowskiej. Był tłok. Wychodzili, wchodzili. Jedni w kuchni, jedni w pokoju, jedni milczeli, inni szkoda, że nie milczeli. I już teraz nie pamiętam, gdzie wypatrzyłem ten adresownik. Szukałem czegoś na regale, żeby zabrać na pamiątkę, choćby jakąś książkę. Być może jak przeglądałem te różne książki, wysunął się z którejś. Bierz, pomyślałem sobie, bo jeszcze się dostanie w jakieś niegodne ręce. Janusz Kukliński: – Rok bodajże 1982, jesteśmy z Jurkiem Taborem u Juniora w Gdyni. Wiemy już, że Tabor wyjeżdża muzykować do Finlandii. Pamiętam, że na zakąskę był smutek. Bo jeden już w zaświatach, teraz drugi zniknie za morzem. I w pewnej chwili Junior, z tym takim namaszczeniem i intonacją, trochę podebranymi od Edka, mówi do Tabora: „To wędruj, Taborze, za morze. Jak musisz, to jedź do tej Finlandii i zarabiaj tam te suomipanki[605]. My tu będziemy z Januszem Polski pilnować. A ciebie niech pilnuje ten talizman”. I wręczył Taborowi adresownik Edka. Tabor, rzecz jasna, docenił ten niebywały gest. No, a kiedy przyszła pora pakować się do tej fińskiej wyprawy, Tabor mówi mi tak: „Weź to, Janusz. U ciebie nie zginie. Ja w tej Finlandii mógłbym, nie daj Boże, zgubić...”. Jerzy Tabor w ocalałym adresowniku Stachury występuje dwa razy. Raz z adresem warszawskim, na Bartoszewicza, i dopiskiem przy nazwisku: „kolega Janusza Kuklińskiego (pianista, gitarzysta)”, a wpis późniejszy ma adres zagraniczny i dopisek odnoszący się do jakiegoś programu, w którym Tabor wtedy uczestniczył: „Kalinka Show”. W Finlandii poznał przyszłą żonę, piękną Paulę, wrócili do Warszawy, wynajęli mieszkanie. Stachura
był bardzo zdegustowany, zdruzgotany wręcz, kiedy Tabor kupił sobie pierwszy samochód, malucha, czyli fiata 126p. Powtarzał z przyganą: „Więc i ty też?!”. Ale potem dzwonił do Taborów co jakiś czas i prosił, żeby mu tym maluchem to i owo przewieźć. W roku 1979 Jerzy Tabor był na kontrakcie w RFN. W sierpniu grał z zespołem w bawarskim Coburg. Przyszedł list od Kuklińskiego. „Rozerwałem kopertę, siedząc na ławce w parku. W liście Janusz opisywał szczegóły śmierci Edka. Dookoła sączył się leniwy, łagodny, słoneczny dzień. Biegały dzieci, ktoś przejechał na rowerze. Nikt nie domyślał się, co się stało. Że jest już za późno. Że nastąpiła noc w środku dnia. Że zatrzymała się biała lokomotywa. Łzy kapały mi na kopertę. Płakałem. Chyba po raz pierwszy w moim dorosłym życiu”[606]. Ten adresownik to przecież także, pozbawiony narracji, kondensat dużego fragmentu życiorysu Edwarda Stachury. Światowe metropolie obok małych polskich miasteczek i wiosek, kilkugwiazdkowe hotele i młodzieżowe schroniska, adresy lub telefony ambasad, konsulatów, redakcji czasopism, wydawnictw, restauracji, klubów, stowarzyszeń i organizacji, punktów informacji kolejowej, autobusowej, lotniczej. Zanotowane adresy osób mieszkających nie tylko w krajach, które odwiedził. Są więc: Kuba, Włochy, Argentyna, Kolumbia, Hiszpania, ZSRR... Ten adresownik nie leżał w szufladzie biurka, do której sięgano co jakiś czas. Strasznie sfatygowany, krawędzie pościerane, rogi aż się zaokrągliły, całość trzyma się dzięki taśmie klejącej. Zapisy w środku robione długopisem, piórem, flamastrem; niekiedy (przy adresach zagranicznych) czynione cudzą ręką. Przy polskich nazwiskach, zwłaszcza tak zwanych zwykłych ludzi, są tylko adresy, bo telefon wtedy ciągle był u nas rarytasem. Stachura też na zainstalowanie telefonu czekał długie lata, mimo że jego staraniom sprzyjały różne ważne persony. Takie również są w adresowniku. Jest telefon Wincentego Kraśki (sekretarza Komitetu Centralnego PZPR), jest Jarosław Iwaszkiewicz (z sześcioma numerami), Jerzy Putrament („czerwona” figura w ZLP, która dużo mogła; to on uratował Janusza Andermana przed służbą wojskową), Józef Ozga-Michalski (pisarz, ale także członek Rady Państwa), Jan Maria Gisges (długoletni sekretarz generalny ZLP). Są malarze i muzycy, ale najwięcej osób związanych z literaturą (naliczyłem tu osiemdziesiąt jeden nazwisk). Autorzy o nazwiskach i dziś niejednemu znanych (Jan Brzękowski, Leopold Buczkowski, Bohdan Czeszko, Jan Himilsbach, Ireneusz Iredyński, Tadeusz Konwicki, Ryszard Krynicki, Artur Międzyrzecki, Marek Nowakowski, Rafał Wojaczek, Wiktor Woroszylski), ale także narybek literacki, niekiedy jeszcze przed pierwszą książką. Najwięcej pisarskich nazwisk z Warszawy, ale jest też Wrocław (Jan Czopik, Ernest Dyczek, Jerzy Pluta, Henryk Wolniak), Kraków (Janusz Anderman, Leszek Moczulski), Gdańsk (Andrzej Żurowski, Zbigniew Żakiewicz), Łódź (Marek Wawrzkiewicz), Bydgoszcz (Edmund Puzdrowski)... Oczywiście nie cały ten zasobny bank informacji był w użyciu, często za wpisem do adresownika nie szły żadne późniejsze kontakty bezpośrednie, telefoniczne czy korespondencyjne[607]. Powodem wpisu bywało niekiedy przyjazne nastawienie osoby napotkanej na szlaku i deklarującej pomoc w przyszłości, sporo jest też adresów osób
i miejsc, które dawały szanse załatwienia jakiejś sprawy, odnotowane na wszelki wypadek, jako „rezerwa taktyczna”. Niektóre znane nazwiska w adresowniku oznaczały, że Stachura z ich posiadaczami realizował wspólnie jakiś artystyczny projekt lub taką możliwość dopuszczał. Są więc ludzie teatru (Aleksander Bardini, Henryk Boukołowski, Izabella Cywińska), filmu (Daniel Olbrychski, Andrzej Kostenko, Witold Leszczyński, Hieronim Przybył, Andrzej Różycki „Anioł”) i estrady (Stan Borys, Andrzej Jarecki, Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Wojciech Młynarski, Jan Pietrzak, Łucja Prus, Maryla Rodowicz). Są redaktorzy czasopism i wydawnictw (Gustaw Gottesman, Ziemowit Fedecki, Klemens Górski, Maria Kaniowa, Józef Lenart, Jerzy Leszin, Edgar Milewski, Irena Szymańska). Krytyków literackich nie lubił, ale kilku do adresownika wpisał (Henryk Bereza, Anna Bukowska, Tomasz Burek, Adam Komorowski, Piotr Kuncewicz, Krzysztof Mętrak, Wojciech Roszewski, Julian Rogoziński). Znając trochę biografię Stachury, łatwo wyjaśnić, dlaczego Ryszard Milczewski-Bruno raz jest zamaszyście wykreślony, a potem, z tym samym adresem, przywrócony w innym miejscu. Gdyński adres bratanka Stachura znał na pamięć, więc Junior figuruje z namiarem na jednostkę wojskową, do której wtedy został wcielony. Przyjaciel Stachury Jan Potiszil ma trzy adresy, bo teatralną wędrówkę odbywał na trasie Opole, Łódź, Rzeszów. Przy niektórych nazwiskach są dopiski. Znajoma Ireny Szymańskiej[608] ma w nawiasie dopisane: „poker”. „Poker” widnieje też przy nazwisku jakiegoś Tadka B., co oczywiście nie znaczy, że na tych dwóch postaciach kończyło się pokerowe towarzystwo Stachury. Przy zakopiańskim adresie Jerzego H. jest wskazówka: „Powołać się na Jerzaka”. „Zdaje się Homo” ma przy nazwisku i adresie „ten chłopak z pociągu do R.”[609]. Adres nauczycielki sandomierskiego liceum, Zofii Bażant, uzupełnia wskazówka: „dojazd MKS nr 3, II przyst. za parkiem”. Wśród nazwisk na literę S, między „Stachura Janeczka”[610] a „Samsel Roman”[611] widnieje, jako oddzielna pozycja, „Stryjek”. „Stryjek” jest bez nazwiska, nie ma adresu, tylko dwa numery telefonu: jeden (283224) wpisany jak u pozostałych osób, na prawej części kartki, a drugi (466800) – pośrodku kartki, większymi i trochę koślawymi cyframi, nieco ukośnie, jakby zanotowany w warunkach niesprzyjających wygodnej pozycji przy notowaniu. Pod spodem tego drugiego numeru jest numer wewnętrzny: 9774. Stryjek, wiadomo: brat ojca. Ojciec Edwarda Stachury, Stanisław, miał o dziesięć lat od siebie starszego brata Jana. Zanim Stanisław w latach dwudziestych ubiegłego wieku wyjechał za chlebem z Dobieszowic (powiat Pińczów) do Francji, jego brat Jan, też przyciśnięty biedą, wiele lat wcześniej ruszył w świat i od dawna harował w Ameryce. Trochę się tam dorobił, pomagał nawet paczkami rodzinie w Polsce. Ale od wielu, wielu lat nie żyje i na pewno nie jego numery telefonu są przy „Stryjku”. Kogo więc, dokonując wpisu, miał na myśli Edward Stachura? Może jest ktoś w rodzinie, jakiś dalszy krewny, którego mógł nazwać, na wyrost, stryjkiem? Janowi Stachurze, młodszemu z braci Edwarda, nikt taki „stryjkopodobny” nie przychodzi do głowy. – Nigdy – twierdzi stanowczo – w rodzinnych rozmowach, a takich spotkań i okazji było przecież pełno, nie zdarzyło się, żeby ojciec czy któryś z nas, Rysiek,
Edek czyja, mówił o kimś z rodziny w Polsce: stryjek. Edek z rodziny to często wypytywał o wujka Staśka, Stanisława Stępkowskiego, brata naszej mamy. Podobno zadźganego nożem, w niewyjaśnionych okolicznościach, jeszcze przed wojną, bodaj w trzydziestym roku. Ale o nim zawsze mówiliśmy wujek, Edziu też. Informuję rozmówcę, że pytam o tego „Stryjka”, bo nie tylko po Warszawie chadzała pogłoska o ich rodzinnych związkach z generałem Bogusławem Stachurą, szefem Służby Bezpieczeństwa w latach 1969–1983. Wewnętrzny numer telefonu „Stryjka” jest czterocyfrowy, a właśnie czterocyfrowe numery telefonów widnieją przy nazwiskach oficerów SB w dokumentach paszportowych Edwarda[612]. – To byśmy przecież – mówi Jan Stachura – coś o tym musieli wiedzieć lub chociaż słyszeć, gdyby coś było rzeczywiście z tym generałem i nas z nim łączyło. Za duża figura, żeby w jakiejś rozmowie w domu jego temat nie wyszedł... Przepraszam. Raz była mowa w rodzinie o generale Stachurze. Siostra by coś mogła więcej na ten temat powiedzieć. Śmieje się Eliana Skórzyńska, siostra Ryszarda, Jana i Edwarda Stachurów, kiedy wyjaśniam, skąd ten pomysł z generałem Bogusławem Stachurą. Roku pani Eliana nie pamięta. Pamięta natomiast, jaki to był dzień: Wielki Piątek. – Zapamiętałam, bo ksiądz, sutanna, a ledwie usiadł, to wyciągnął pół litra i nie zważając na post i Wielki Piątek – przekręcili flaszkę z mężem. W taki dzień! Tego księdza poznała wcześniej, u koleżanki, kiedy jeszcze mieszkali na Kujawach. Potem przeprowadzili się do Warszawy, minęło wiele lat i ni z tego, ni z owego w Wielki Piątek ten ksiądz zapukał do ich warszawskiego mieszkania. Zapytali go zdumieni, jakim cudem ich odnalazł, bo koleżanka, jak potem sprawdzili, adresu mu nie podała. A on mówi, że dotarł do generała Stachury, bo tylko Służba Bezpieczeństwa wie wszystko, i poprosił generała o podanie adresu Eliany Stachury. – Potraktowaliśmy to, rzecz jasna, jako mało dowcipny żart i uznaliśmy, że widocznie nie chce powiedzieć, skąd wziął mój adres. Zwłaszcza że przecież już od bardzo dawna nie nazywałam się Stachura. Koleżanka mnie potem ostrzegła, żeby uważać na typa, bo ją okradł. Bo okazało się, że to nie ksiądz, tylko jakiś oszust. Teoretycznie sprawa jest prosta: wystarczy porównać numery telefonu z adresownika ze służbowym numerem telefonu wiceministra w MSW, którym był generał Bogusław Stachura, przecież są książki telefoniczne z tamtego czasu. Owszem, tylko że ze „Spisu telefonów m.st. Warszawy, cz. I, władze, urzędy centralne i instytucje (stan na 31.12.1972 r.)” wynika, że Służby Bezpieczeństwa w Polsce nie było. Na stronie 47 jest zestaw numerów telefonów należących do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z siedzibą przy ul. Rakowieckiej: centrala (21005), minister – sekretariat (451820), sekretariat dyrektora gabinetu ministra (454356), ale o ważnym składniku struktury, jakim przecież była Służba Bezpieczeństwa ani cyferki. Można się było telefonicznie połączyć z komitetem zakładowym PZPR w resorcie, z departamentem finansowym, kadrami, departamentem społeczno-administracyjnym, zarządem zdrowia MSW, a ze Służbą Bezpieczeństwa połączyć się nie można było, bo w książce telefonicznej nie istniała. Doktor habilitowany Aleksander Woźny, historyk specjalizujący się w zagadnieniach
wojskowości, wywiadu i obronności, poproszony o konsultację potwierdza, że czterocyfrową numeracją w łączności wewnętrznej posługiwało się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ministerstwo Obrony Narodowej. Ale nie może odpowiedzialnie powiedzieć, że tylko oni. Wyjaśnia mi także, na czym polegał i kto mógł korzystać z systemu łączności specjalnej zwanej WuCze. – Mogę panu podać numery telefonów z Rakowieckiej i innych jednostek naczelnych władz wojskowych oraz placówek terenowych. Tylko że są to numery z czasów II RP, z roku 1939. Nie tak dawno uzyskałem potwierdzenie tej numeracji z archiwum moskiewskiego. Z dotarciem do wewnętrznego zestawu numerów używanych przez resort w latach siedemdziesiątych będzie pan miał problem. Wysłałem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych list[613] w tej sprawie (podając numery z adresownika). Napisałem między innymi: „Chciałbym prosić o informację, czy w latach 1970–1979 któryś z tych numerów należał do MSW, a jeśli tak, to czy ten numer wewnętrzny telefonu był numerem generała Bogusława Stachury (jego sekretariatu)? Kontaktowałem się w powyższej sprawie z Archiwum Państwowym i Wydziałem Prasowym MSW, przekierowano mnie do Państwa”. Odpowiedź przyszła szybko[614], z Gabinetu Komendanta Głównego Policji. „W wyniku kwerendy archiwalnej przeprowadzonej w zasobie Głównego Archiwum Policji Gabinetu Komendanta Głównego Policji KGP nie stwierdzono jednostek archiwalnych zawierających spisy abonentów telefonicznych MSW z 1979 r.”. Poinformowano także, iż w lipcu 2013 roku do Instytutu Pamięci Narodowej „aneksem do spisu zdawczoodbiorczego akt nr IPN BU 2858 pozycja 108, została przekazana jednostka archiwalna «Spisy abonentów uprawnionych do korzystania z międzynarodowej telefonicznej łączności rządowej (władze rządowe i partyjne oraz inne instytucje)», zawierająca materiały z lat 1981, 1986 i 1988–1989”. Okazało się jednak, że dokument taki nie figuruje jeszcze w bazie Cyfrowego Archiwum IPN. Tak więc, jak na razie, „Stryjek” z adresownika pozostaje zagadką. Znacznie łatwiej było zweryfikować tę część pogłoski o powiązaniach rodzinnych poety z generałem, która mówiła, że Edward Stachura i Bogusław Stachura byli przyrodnimi braćmi[615]. Owszem, ojciec jednego i drugiego miał na imię Stanisław, ale ojcowie różnią się datą urodzenia: Stanisław Stachura, ojciec Edwarda, urodził się w roku 1903, natomiast Stanisław Stachura, ojciec Bogusława, w roku 1891.
Biofizyk Biofizyk, czyli fikcyjna – bo ze świata literatury – postać występująca u Stachury w utworze Wszystko jest poezja, to profesor doktor habilitowana Barbara Czochralska, która takiemu utożsamianiu daje nie tylko wiarę, ale i dostarcza wielu potwierdzających to dowodów. Pracowała na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Najczytelniej, więc w największym uproszczeniu, można powiedzieć, że pani profesor w działalności naukowej zajmowała się badaniem procesów związanych z oddziaływaniem światła na substancje aktywne biologicznie. Doktoryzowała się w 1960 roku na Wydziale Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w latach 1973–1975 jako stypendystka Fundacji Fulbrighta przebywała na stażu naukowym w University of Michigan Ann Arbor oraz University Johns Hopkins’w Baltimore. Współpracuje z ośrodkami naukowymi we Francji, w Portugalii i Stanach Zjednoczonych. Oprócz specjalistycznych dokonań badawczych i artykułów o nich drukowanych w renomowanych czasopismach naukowych ma w dorobku także zbiór esejów inspirowanych twórczością i osobą Edwarda Stachury. Eseje te, wykorzystując całą przynależną temu gatunkowi pisarskiej wypowiedzi składnikową różnorodność budulca, w dużej części i znacznym stopniu są prozą artystyczną. Pewnie też dlatego że podejmowana problematyka tylko w tej poetyce stawia słowom najmniejszy opór. Eseje Barbary Czochralskiej drukowała „Twórczość”, a potem wyszły jako książka pod tytułem Wrażliwość materii, wydana w pięciuset egzemplarzach nakładem własnym autorki przy współpracy z wydawcą. Z dużą dozą lęku otwierałem tę trudną do zdobycia książkę. Po pierwsze – Stachura napisał o Biofizyku, że „to umysł genialny”. Po drugie – esejami Barbary Czochralskiej bardzo zachwycał się Henryk Bereza, a to dla mnie często w przeszłości oznaczało, że spora część rekomendowanego przezeń dzieła przemknie obok mojej głowy. Wprawdzie ten wybitny krytyk napisał obiecująco, że „Wszystkie eseje Wrażliwości materii są zbudowane ze słów fundamentalnych”, ale ostrzegał: „W stanie zawieszenia między różnymi porządkami słowa te znaczą najwięcej, pozostają w nich wtedy prześwity metafizyczne. Najgłębszy sens tych niezwykłych esejów tkwi w tych prześwitach”[616]. I tym razem zachwyt Henryka Berezy, zwłaszcza nad prześwitami, mnie nie zawiódł. Kilka zdań z książki Barbary Czochralskiej: „Ręka jest wrażliwa, wolna i niezależna, i pisze, co chce. Nieraz nawet pisze rzeczy, które zdumiewają myśl”. „Uczucie posiada tę wspaniałą właściwość: parametr przestrzeni”. „Powstająca stale w nauce złożoność jest funkcją światła”. „W nauce trzeba poddać swoje ciało torturze zamiany w obcą,
całkowicie ciału abstrakcyjną konstrukcję logiczną”. Są też we Wrażliwości materii akapity pułapki: proste, jasne, czytelnością zachęcające do lektury, aż tu nagle... Choćby początek jednego z esejów: „Z jasno oświetlonej słońcem ulicy wpadam w półmrok autobusu. Z trudem przepycham się do środka przez zwarty mur ciał. Nagle błysk. Błysk niebieskiego oka zaświecił i zniknął w powietrzu. Wtedy to zobaczyłam. Wiązkę promieni wychodzącą z oczu tamtego człowieka, jak wiązkę światła lasera, która mnie prześwietliła i dotknęła mózgu. Ale na niewielkiej przestrzeni. Tylko na takiej, na jaką pozwalają moje źrenice, te dwa czarne otwory, w które promienie wpadają jak w studnię i nigdy stamtąd nie wracają. Giną we mnie bezpowrotnie. Prześlizgują się na drugą stronę rzeki Styks”. Dla poszerzenia zasobu wiedzy o Stachurze (może skromniej: zasobu przypuszczeń, domysłów, spostrzeżeń, opinii, wrażeń) czas jego znajomości z Barbarą Czochralską ma znaczenie szczególne. Po pierwsze – ze względu na kapitał wnoszony do tej znajomości przez panią profesor: niebywały kaliber intelektualny, ogromna erudycja, rzadkie połączenie rozległej wiedzy o materii nieożywionej z ożywiającymi ludzkie umysły od tysięcy lat poszukiwaniami odpowiedzi na filozoficzne pytania. Po drugie – stosunek do pisarskich dokonań Stachury, jego ambicji poznawczych i ofiary z własnego życia im składanej, a także stosunek do samego Stachury. Tej ostatniej kategorii nie chcę określać jakimś jednym słowem, bo może nietrafnie odczytuję tego typu zdania pani profesor: „Mój stosunek do niego polegał na całkowitej afirmacji jego postępowania (co może czasem budzić wątpliwości) i na tym, że dałam się zagarnąć przez ideę poszukiwania absolutu, a stamtąd nie ma odwrotu”. „Niósł w sobie światło”. „Stachura miał w sobie sacrum i to było widoczne”. I po trzecie wreszcie – niektóre fakty, zdarzenia i tematy, dzięki temu, że znalazły odbicie zarówno w prozie Stachury, jego dziennikach, jak i w relacji Barbary Czochralskiej możemy oglądać z trzech różnych stron, w ujęciach nie zawsze do siebie szczelnie przylegających. We Wszystko jest poezja nazwisko Barbary Czochralskiej pada tylko raz, w pierwszym fragmencie jej dotyczącym, czyli w odcinku zatytułowanym W poszukiwaniu niestraconego czasu, drażnienie psów, Rzym – plac Euklidesa, pod górę we mgle: „Za miesiąc w eleganckim pensjonacie w Krynicy poznam panią Barbarę Czochralską – biofizyka zajmującego się kwasami nukleinowymi, będącymi aktualnie w centrum zainteresowania nauki światowej. Padnie z jej ust takie zdanie: Pojawiają się prawie stany psychiczne materii”. Potem będzie już występowała u Stachury jako Biofizyk. Do Krynicy Górskiej, do ośrodka wypoczynkowego będącego we władaniu ZAiKS-u Stachura przyjechał 29 stycznia 1973 roku. Zdawał sobie dobrze sprawę, że taki kurortowy entourage może zgorszyć niektórych jego czytelników przywykłych raczej do stogów siana, poczekalni dworcowych, łóżek polowych czy czterech zsuniętych na noc foteli, więc
w następnym odcinku wraca do sprawy, czyli do Krynicy: „Przejdźmy teraz, proszę, do eleganckiego pensjonatu, gdzie zagościłem na dwa tygodnie za opłatą wcale nie słoną, ale nie w tym rzecz. Miałem opory, sumitowałem się, jakby powiedziała świętej pamięci Potęgowa, czy powinienem pozwolić sobie na to, to znaczy, czy nie powinienem raczej być gdzie indziej, w miejscach, które, wiem z doświadczenia, bardziej ZAZNACZAJĄ ISTNIENIE. Istnienie, które jest już i tak wystarczająco zwiewne, ulotne, wysmykujące się, aby jeszcze bardziej je odrealniać przez przebywanie w zimowym górskim eleganckim pensjonacie, gdzie śniadanie: mleko, bułeczki, masło, konfitury, biały ser, wnosi na tacy do pokoju młoda dziewczyna ze słowami: «Dzień dobry! Smacznego!», a człowiek pochodzenia robotniczo-chłopsko-ulicznego, nieobyty z takimi zjawiskami i na dodatek leżący w łóżku, nie bardzo się orientuje, czy jest już przebudzony, czy mu się śni”. Ale przypomniawszy sobie (zwłaszcza czytelnikowi) różne, a trzeba przyznać, że liczne, „osiągnięcia z dziedziny życia dobitnego”, uznał Stachura, że te dwa tygodnie w górskim zimowym eleganckim pensjonacie „nie będą istnieniem rozmazanym”. W tym czasie do Krynicy, do tego samego pensjonatu, i też nie tylko w celach wypoczynkowych, przyjechała Barbara Czochralska, będąca jeszcze wówczas przed habilitacją. Pierwsze, uliczne wrażenie, pewnie przez tę gitarę na plecach Stachury zagrażającą uzdrowiskowej ciszy, nie było najlepsze: „Widząc go przypadkiem na ulicy, a nie wiedząc, kim był, pomyślałam niechętnie: – Wolałabym, żeby nie wszedł do ZAiKSu. Ale wszedł”[617]. Dostali pokoje na tym samym piętrze. Niekiedy zza jego drzwi docierały wieczorami ciche odgłosy gitary. W ciągu dnia całymi godzinami nie wychodził z pokoju. Nie uczestniczył w życiu towarzyskim turnusu. Na posiłki wybierał stolik bez ludzi. Zamiast wdzięcznie zagadywać do otoczenia, wolał czytać książkę, a zaczepiony – odpowiadał w sposób niezachęcający do konwersacji. Kiedyś na przykład jedna z warszawskich redaktorek zwróciła się z pytaniem, czy mógłby coś dla nich napisać. – Mamy pieniądze – zachęcała – jesteśmy w stanie zapłacić. – Pieniędzy mam dużo. Brakuje mi czasu – odrzekł Stachura tonem milionera i wrócił wzrokiem do książki. W pensjonacie zasłynął z tego, że milczał. Ale jak milczał! Barbara Czochralska to milczenie słyszała i widziała tak: „Uwagę moją zwróciło prawie kamienne milczenie mężczyzny i jego uważna, skupiona obecność. Milczenie prawie polaryzowało powietrze. Tak jakby przy jego stoliku istniała jakaś nierówność, do której spływały wszystkie linie przestrzeni, tworząc biegun nieznanego znaczenia (...). Można by również powiedzieć, że Stachura w sposób doskonały wypełniał sobą powietrze; tak że nawet najmniejszy ruch ręki, głowy czy przejście przez pokój nabierały dramatycznego znaczenia, a spojrzenie czy słowo powodowało materializowanie się jakiejś prawdy. W jego obecności poznawało się całą nieznaną i niewykorzystaną egzystencjalną siłę milczenia”. Któregoś dnia ktoś ich sobie przedstawił i wtedy okazało się, że Stachura to także człowiek miły, otwarty i pełen humoru. Ponieważ tego dnia wybierał się pokibicować
hokeistom walczącym o „Kryształowy Dzban Krynicy”, zaprosił na lodowisko panią Barbarę. Po meczu poszli na herbatę z rumem. Stachura wypytywał o możliwości poznawcze nauki. Ucieszył się, kiedy rozmawiająca z nim pani naukowiec wyznała, że ma do poznania naukowego stosunek sceptyczny. Tego samego wieczora otrzymała od Stachury maszynopis jednego z przygotowywanych dla „Miesięcznika Literackiego” odcinków Wszystko jest poezja. Przyjechała do Krynicy, aby w skupieniu pisać swoją pracę naukową, którą musiała ukończyć przed wyjazdem na stypendium zagraniczne. Nie chciała się więc rozpraszać zagłębianiem w cudzy, pełen utrudniających lekturę poprawek, maszynopis, ale wymówić się brakiem czasu przecież nie wypadało. Tekst bardzo ją poruszył. Do poezji i poetów miała dotąd stosunek ukształtowany przez szkolne lekcje polskiego. Wiadomo – wybrańcy muz. A tu spotyka poetę, który twierdzi i przekonuje, że wszystko jest poezja, a dostęp do tej poezji ma każdy. Ściślej: każdy może mieć. Wydało jej się jakimś niedopatrzeniem losu, że dotychczas nie trafiła na książki tego pisarza. „Jeżeli powiem teraz, że kiedy to czytałam, uderzyła mnie skala spraw, które Stachura poruszał: rozpiętość tematyki, od intensywnego, pełnego prowokacji życia, do metafizycznych wypraw do granic człowieczeństwa, będzie to raczej to, co nieudolnie potrafię powiedzieć w tej chwili. Wtedy to było odkrycie, olśnienie”. W czasie krynickiego pobytu wielokrotnie dyskutowali o nauce i jej ograniczeniach, o zasadzie nieoznaczoności Heisenberga. Stachura także był rad z tej znajomości. Rozmówczynię pasjonowała podobna problematyka, też uważała, że nauka i poezja to nie są wykluczające się narzędzia poznawcze. Intuicyjne i zmetaforyzowanym językiem wyrażane przypuszczenia i domysły poety wspierała odwołaniami do dzieł ciężkiego kalibru, wnosiła do rozmowy własne przemyślenia. Stachura, kończąc we Wszystko jest poezja wątek o ludziach, którzy rozmazują życie i trzeba ich unikać, skontrował go nawiązaniem do Krynicy: „Nie rozmazywał rozmowy człowiek, którego poznałem we wzmiankowanym pensjonacie. I nie dlatego że okazał się poważnym naukowcem, biofizykiem (nie rozmawialiśmy wyłącznie bardzo poważnie: ex definitione, sensu stricte, sine qua non, et cetera), lecz dlatego że okazał się być z tych, którzy chcą «swoją ciekawość świata nieustannie doskonalić»i którzy są zdania głośno wypowiadanego, że dochodząc prawd, ludzi trzeba kochać”. W czasie jednej z wieczornych rozmów bardziej zlecił, niż zaproponował: – Chciałbym, żeby pani napisała o tym, co ja piszę. Odrzekła, że to chyba żart, bo przecież nie zna się na literaturze. – Właśnie dlatego – argumentował. A pod koniec pobytu w Krynicy zaproponował Barbarze Czochralskiej wspólne napisanie książki. Początek współpracy nad nią miał polegać na tym, że będzie przysyłała listy ze swoimi uwagami i z przemyśleniami na temat nauki, a on, kierując się swoimi kryteriami, wkomponuje to w odpowiednie miejsca kolejnych odcinków Wszystko jest poezja.
Stachura, widząc jej wahanie dotyczące wspólnego tworzenia książki, rzekł: – Niech pani rzuci pracę naukową. To, co pani tu napisze, będzie najważniejszym osiągnięciem w pani życiu. Pani profesor twierdzi po latach, że ją te słowa oburzyły. – Chyba pan jednak trochę przesadza! – wtedy jedynie na taką replikę się zdobyła. Zaskoczył ją jeszcze raz, choć już znacznie mniej, kiedy żegnając się na warszawskiej ulicy, podał rękę i powiedział: – Niech pani zasuwa. Dziewiątego marca z Bieszczad wysłał kartkę z pozdrowieniami i prośbą o spotkanie w Warszawie, gdyż chodzi „o tak zwaną konsultację tego, co próbuję napisać”. Spotkali się 15 marca w kawiarni na Starym Mieście, ale do konsultacji nie doszło, bo Stachura zapomniał maszynopisu. Był zmęczony, zarośnięty, ponury, w nastroju zupełnie różnym od krynickiego. Powiedział, że niedługo wyjeżdża do Norwegii i prosi o dalsze teksty, wysyłane na poste restante. Swoje uwagi wplecione w kolejny odcinek Wszystko jest poezja przeczytała w „Miesięczniku Literackim”. Nie była z siebie zadowolona: „Prawie naukowy styl sztywno odstawał od płynnej prozy Stachury”. Do następnego odcinka miała odpowiedzieć na nawiązujące do dyskusji w Krynicy pytania przekazane jej przez Stachurę na piśmie. Chciał się upewnić, czy nauka rzeczywiście opisuje nieruchome struktury, bo przecież to właśnie nauka odkryła ruch tam, gdzie go ludzkie oko nie dostrzega (na przykład ruch atomów w kamieniu). Drugie z pytań dotyczyło opinii głoszącej, że opisy naukowe odstają od rzeczywistości, a to chyba jest czymś naturalnym, tylko może sedno w tym, na ile od tej rzeczywistości muszą odstawać. Wyłącznie artysta może sobie wyobrazić, że tematyka wymagająca od naukowca grubej książki na próbę odpowiedzi, da się zawrzeć na dwóch stronach maszynopisu. Bo tyle od pani profesor Stachura oczekiwał. Spróbowała więc sobie jakoś z tym poradzić, wybierając jedynie niektóre aspekty podniesionych problemów, powołując się na teorię rezonansu Paulinga i nazywając naukę „zamglonym okiem świata”. Do wypowiedzi dołączyła list, a w nim uwagę, że o takich sprawach powinno się pisać ma poziomie wielkiej metafory, „co odczuwałam jako brak pewnych uogólnień, których nie może dać nauka, a mogłaby być może – poezja”. Ten dość długi jej tekst, przekraczający limit dwóch stron maszynopisu, Stachura wykorzystał w całości. Gdyby więc brać pod uwagę tylko fakty, to za cudzą pracę odpłacał się jedynie (albo aż!) zaszczytem obecności w jego prozie. Uważał od dość dawna, a pogląd ten coraz mocniej odciskał się na jego relacjach z otoczeniem, że warunkiem partnerstwa jest zgoda na reguły, jakie on nie tyle proponuje, ile narzuca, a partner to tylko wspólnik, ten zaś nawet w spółkach biznesowych nie musi mieć identycznej liczby udziałów i wynikającej z tego siły decyzyjnej na walnym zgromadzeniu. Walnym zgromadzeniem zawsze był tylko on. Odezwał się 23 maja, listem z Oslo. Żadnych kurtuazyjnych zwrotów, ale do tego już przywykła. Rzeczowość w podobnym do krynickiego, dość cierpkiego stylu, kiedy to jej radził, żeby porzuciła naukę. Tylko początek listu był ciepły: „To, co na pewno mogę
powiedzieć, to to, że mam zaufanie do tego, co Pani ma do powiedzenia. To jest bardzo dużo – takie zaufanie”. Ba! To ogromnie dużo. Sęk w tym, że nie zawsze wystarcza. „W domenie zwanej uczuciowej chyba niczego więcej nie trzeba. W domenie zwanej intelektualnej, która jest naszą domeną, to zaufanie nie wystarcza. Bo nie jest to zaufanie jednoznaczne z docenianiem partnera. Więc, jeśli idzie o docenianie tego, co Pani pisze, tych Pani myśli – to je doceniam głównie instynktownie, intuicyjnie, a nie stać mnie na to, by to docenić prawdziwie intelektualnie, naukowo. Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle. Ale tak naprawdę to nie wiem. Ja do podobnych sformułowań doszedłem z zupełnie innej strony i cieszę się, że spotkaliśmy się, idąc z dwu różnych stron w jednym punkcie tej dżungli”. Czytając to, oceniła, że jej tekst poeta przyjął z optymizmem umiarkowanym, ale jednak optymizmem. To miłe przeczytać, że ktoś taki jak Stachura inną drogą doszedł do takich samych, jak nasze, wniosków. Trochę ją zdziwiła chłodna, niemal naukowa analiza stanowisk, a podkreślenie przyczyn i roli zaufania, z podziałem na sferę uczuciową i intelektualną odebrała jako zwrócenie uwagi, że i jej poglądy na naukę mogą być nacechowane emocjonalnie. Barbara Czochralska uważa, że Stachura wrócił z Norwegii bardzo odmieniony. Głównie, a właściwie wyłącznie za sprawą Andrzeja Moszczyńskiego, którego poznał w Oslo. O jego wpływie na Stachurę świadczą nie tylko opinie kilku osób, ale także ślady w myśleniu poety, uzewnętrznione we Wszystko jest poezja i zapiskach dziennikowych, w których nazywa go architektem z zawodu, a fizykiem z wyboru. Brakuje tu chyba jeszcze jakiegoś trzeciego określenia, czegoś pośredniego miedzy czarodziejem, filozofem i intelektualnym znachorem. A dowodem, że coś by się tu przydało, jest fakt, że nawet Barbara Czochralska była chwilami bezsilna przy próbie nawiązania kontaktu z niektórymi myślami Moszczyńskiego. Będąc w Krynicy, Stachura poczynił w dzienniku taki zapis: „LUDZIE NA SYMPOZJON POD ANNOPOLEM Władysław Augustyn – dr filozofii (...). Szczęsny Górski – fizyk (...). Barbara Czochralska – biofizyk”. Andrzeja Moszczyńskiego tu nie umieścił tylko dlatego, że w tym czasie jeszcze go nie znał. Podczas jednego z warszawskich spotkań Barbara Czochralska i Edward Stachura zawędrowali na pusty Stadion Dziesięciolecia, którego korona zamieni się kiedyś w największy bazar Europy, a potem stanie na tym miejscu Stadion Narodowy. Na razie jest maj, piękna pogoda, siadają po nasłonecznionej stronie trybun. Ogromna niecka stadionu z drewnianymi ławkami dla siedemdziesięciu tysięcy kibiców przydaje spotkaniu trochę niesamowitości. Rozmawiają także o słońcu, o którym Stachura w Całej jaskrawości napisał: „Staliśmy przed słońcem na kolanach”. Jednym z wątków stadionowej rozmowy były formuły Andrzeja Moszczyńskiego, które zafascynowały Stachurę, bo zobaczył w tych dziwnych zdaniach jakby całą historię życia
na Ziemi. Choćby takie zdanie: „Na początku było słońce, nic do tego nie doszło, a teraz jesteśmy my”. To w Oslo ułożył Stachura Piosenkę, której nie da się przestać śpiewać: Słońcem byliśmy! Cieniem jesteśmy! Słońcem będziemy! Dziećmi swych dzieci! da capo senza fine. Znowu rozmawiali, patrząc na szpaki wydziobujące coś z boiskowej murawy, o różnicach i podobieństwach między nauką i poezją. Czochralska powiedziała, że poznanie jest w dystansie, który dyktuje sam przedmiot. Na co Stachura wyrecytował fragment swego poematu Po ogrodzie niech hula szarańcza, gdzie jest – według niego – to samo, tylko inaczej powiedziane: ...pamiętać będę zawsze tę niewielką od mojego do pani fotela nieprzekroczoną przestrzeń śpiewały w niej chóry naturalne wyzwolone przez nas z łańcuchów tańczyły atomy po organowych manuałach i nigdy wyraz nie był bliższy treści jak w zestawieniu tak nieurągliwym nie lubię wielkich słów, pani ale zdaje się że leżał pomiędzy nami jak dziki zwierz oswojony przez chwilę absolut i dał on pogłaskać się. Zgodzili się oboje, że jeden z wniosków jest taki: czuć, odczuwać – to rozumieć spontanicznie. Wyczuwając, że spotkanie dobiega końca, Barbara Czochralska spytała, czy może zrobić kilka fotografii. Stachura się zgodził, ale postawił warunek: rolkę z kliszą (bo wtedy nie było aparatów cyfrowych) on zabierze. To z tamtej amatorskiej sesji pochodzi, solaryzacyjnie upodobniane do grafiki, słynne, bo po wielekroć wykorzystywane w prasie zdjęcie Stachury na trybunie stadionu (z tej fotografii jedno z młodzieżowych czasopism zrobiło nawet rozkładówkę – plakat do powieszenia nad tapczanem). Biofizyk spędzała lipiec w Ustroniu, też – jak w Krynicy – twórczo i owocnie: pisząc
pracę habilitacyjną. Dotyczyła ona badania mechanizmów elektroredukcji pochodnych zasad nukleinowych. Kiedy podczas pierwszych spotkań Stachura pytał o jej zainteresowania naukowe, martwiła się, jak mu to wytłumaczyć, żeby stopień uproszczenia nie naruszył istoty problematyki. Idea badań, mimo że tak specjalistycznych, okazała się dla Stachury zrozumiała. Barbara Czochralska sądzi, że ta łatwość przyswajania wynikała z połączenia umysłu analitycznego z wielką wyobraźnią. Więc w rozmowach ze Stachurą mniej trzeba było się martwić o komunikatywność wywodu, a bardziej pilnować, aby nieopatrznym albo nie w porę powiedzianym słowem nie dotknąć w nim jakiegoś czułego miejsca: „Stachura był nadwrażliwy. Jedno nieopatrznie rzucone słowo sprawiało, że nagle opuszczał towarzystwo bez słowa”. Do sympozjonu pod ulubionym Annopolem, w wymarzonym przez Stachurę składzie, nigdy nie doszło. Łatwiej było zaaranżować debaty w podgrupach. Jedna z nich zebrała się w warszawskiej kawiarni „Antycznej”: Barbara Czochralska, Andrzej Moszczyński i oczywiście Stachura, który uznał, że te dwie osoby muszą się spotkać oko w oko. „Musicie się spotkać. To znaczy dobrze by było” – napisał 20 lipca z Leżachowa, informując Biofizyka, że Moszczyński jest już w Polsce. Kawiarnia była prawie pusta. Stachura zaczął od poinformowania, że właśnie napisał kolejny rozdział do Wszystko jest poezja – pojawia się tam, właśnie tu siedzący, Andrzej Moszczyński, który tłumaczy, że nauka niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. I Stachura wręczył Biofizykowi fragment rozdziału z kawałkiem o trollach. Zaczynał się tak: „W tym miejscu słyszę bęben dobosza i widzę leśną polanę, na której Andrzej Moszczyński wyjaśnia na przykładzie wentylacji technologię ludzkiego poznania. Wyjaśnieniem wentylacji jest określenie, że w każdym przewodzie wentylacyjnym siedzi troll i dmucha. Potem opisuje się cechy systematyzacyjne, i to negując jakiekolwiek związki z trollem (mówi się, że to zabobon). I taki opis jest już nazwany wiedzą”. W rozmowie dominował, nie tylko pod względem ilości czasu na mówienie, Andrzej Moszczyński. Biofizyk nie rozumiała metafory o trollach. „Właściwie czego jest to metafora: poznania naukowego czy mechanizmu naszego pojmowania? A troll to umysł ludzki?”. Rozmowa się rwała. Nie tylko dlatego że w kawiarni robiło się coraz gwarniej. Z inicjatywy Stachury spotkali się znowu 11 sierpnia, tym razem w warszawskim mieszkaniu Moszczyńskiego. Także tu on mówił najwięcej. Nauka, powtórzył, nic nie wyjaśnia, a tylko w drodze do wyjaśnienia dobudowuje nowe obszary pojęć i wykorzystuje „logikę nieadekwatnie do opisu fizyki substancji”. Barbara Czochralska miała teraz przedsmak tego, o czym pisał Stachura, oceniając kiedyś jej tekst wyłącznie na podstawie intuicji. Bo owszem, teza Moszczyńskiego jest interesująca, może otwiera nowe perspektywy intelektualnego poznawania świata, ale niestety „język tego przekazu uniemożliwiał jej pełne zrozumienie. Można ją było ocenić tylko intuicyjnie”. Odniosła wrażenie, że zamiarem Stachury było skonfrontowanie natchnionych wywodów Moszczyńskiego z umysłem osoby też niewolnej od natchnienia, ale uwzględniającego rygory klasycznego warsztatu naukowego. Stachura zajął w tej rozmowie najwygodniejszą
pozycję (także dosłownie, bo w czasie dyskusji leżał na tapczanie). Zadawał pytania. Jak człowiek, który – tak postrzegała to Biofizyk – „ma do dyspozycji krótki pobyt na ziemi, a zrozumieć musi nieskończoność”. Rozmowa trwała kilka godzin i chociażby z tego powodu była męcząca. Stachura zaproponował, aby na następne spotkanie każdy przygotował się na piśmie: co myśli o poruszanych dziś problemach i do jakich wniosków dochodzi po tej dyskusji. Kiedy Barbara Czochralska przyszła na umówione spotkanie 26 sierpnia, zastała tylko Moszczyńskiego. Czekali, czekali, ale Stachura nie pojawił się. Telefonował potem, że nie dotarł, bo musiał załatwiać pilne sprawy związane z wyjazdem do Genewy. W dzienniku Stachury, z datą o dwa dni wcześniejszą, jest notatka różniąca się treścią od relacji Barbary Czochralskiej. Dwudziestego czwartego sierpnia zanotował: „Spotkanie z Biofizykiem i Andrzejem Moszczyńskim. Potem przyszedł Istvan. Poszliśmy po 3 godz. rozmowy do Cyrku «SALTO». Oglądało się tak wspaniale jak w Tomaszowie Lubelskim cyrk «TRAMP»”. Informując o swojej podróży do Genewy, nawiązał Stachura do planowanego przez Czochralską wyjazdu do Francji na konferencję naukową. Terminy były zbliżone. „Spotkajmy się w Paryżu” – zaproponował. Upewniwszy się, że Stachura nie żartuje, podała datę przylotu do Paryża, choć nie umiała sobie wyobrazić takiego spotkania: pierwszy raz jedzie samodzielnie za „żelazną kurtynę”, bez znajomości Paryża, z dziesięcioma dolarami diety podróżnej w kieszeni. Dwudziestego dziewiątego września na lotnisku Le Bourget Stachura czekał na nią w towarzystwie Jeana-Pierre’a Bataille’a, swego paryskiego przyjaciela, którego przed laty gościł u Potęgowej. Stachura wracał z Genewy, gdzie odebrał Nagrodę Kościelskich. W Paryżu traciła ważność wiza, ale udało się ją przedłużyć. Liczył, że może zdoła tu doczekać do przyjazdu Michela Deguy, który lada dzień miał wrócić z Austrii. Stachura i Bataille czekali w świetnych humorach. Jean-Pierre przyjechał na lotnisko swym eleganckim citroenem DS 21. Czochralska i Stachura usiedli na tylnym siedzeniu. Zanim ruszyli, Jean-Pierre odwrócił się znad kierownicy i powiedział do Stachury: – Chciałbym pana najmocniej przeprosić, ale zapomniałem dzisiaj kaszkietu. – Mam nadzieję, że to się nie będzie często powtarzało, mój chłopcze – rzekł Stachura i pojechali specjalnie trasą obok Łuku Triumfalnego, aby i droga była z fasonem. Informacja uzyskana telefonicznie w biurze kongresowym (kongres, na który wybrała się Czochralska, odbywał się w Pont-à-Mousson, ponad trzysta kilometrów od Paryża) nie była pomyślna: autokary zarezerwowane dopiero na następny dzień rano, a sytuacji, że ktoś dotrze do Paryża wcześniej – nie przewidziano. Z niemałego kłopotu wyratował Biofizyka „kierowca”, bo zafundował elegancki hotel. Stachura we Wszystko jest poezja też elegancko, w dyskretny sposób, napisał o tym geście przyjaciela tak: „Hotel wymyślił Jean-Pierre dla Biofizyka też oszałamiający. Na bulwarze Saint-Jacques, własność podobno samego Rotszylda. Ultranowoczesny, taki z trzeciej połowy XX wieku, że tak powiem”. Jean-Pierre odjechał, a oni łazikowali po Paryżu, wieczorem docierając na Montmartre.
Kiedy siedzieli w jednej z kawiarń i Stachura akurat narzekał, że kawa jest zbyt droga, w tej samej sekundzie stało się coś dziwnego. Barbara Czochralska: „Na środku ulicy, w samym centrum ruchu, stał Stachura: grał na gitarze i śpiewał. Wizja była tak przemożna, że mu o tym powiedziałam. Spojrzał tylko na mnie i powiedział: «Będziecie mnie długo wspominali». Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa”. Stachura o tej wizji Biofizyka nie wspomina w dzienniku. Poczynił tego dnia bardzo rzeczowy zapis: „Było późno, około 23, i mówię, że trzeba wracać. Musiałem odwieźć metrem Madame przez cały Paryż z płn. na płd. I zdążyć wrócić. Madame coś niezadowolona”. Rano madame Barbara Czochralska pojechała do Pont-à-Mousson w Lotaryngii na międzynarodowy kongres naukowy. Obradował w starym klasztorze Cystersów. Obawy, że może nie zdoła zaprezentować swego referatu po angielsku w sposób wystarczająco zrozumiały, okazały się nietrafne. Ożywiona dyskusja po jego wygłoszeniu świadczyła o tym, że nawet szczegóły dotarły do słuchaczy, a temat zainteresował zebranych. Nikt też nie dopytywał, skąd i dlaczego w omawianych przez nią warunkach dimeryzacji wzięła się nazwa STED, którą swym referatem wprowadzała do naukowego obiegu na pamiątkę rozmów ze Stachurą. Nie można wykluczyć, że wspominając ten okres swojej z nim znajomości, Barbara Czochralska przydawała faktom i wrażeniom takie cechy, które powoływała do istnienia dzięki późniejszej wiedzy o losie Stachury. Fragment jej wspomnień: „Był zniszczony psychicznie i zupełnie wyczerpany fizycznie, kiedy którejś nocy po powrocie z Francji zadzwonił do mnie nad ranem. Mówił głosem, który dudnił, jakby słowa były ciężko toczonymi kamieniami. Powiedział: «Wiem, co to jest NIC. Jestem bardzo zmęczony. Zadzwonię później, może się spotkamy»”. Spotkali się na początku listopada, w przeddzień wyjazdu Barbary Czochralskiej na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Wręczył jej na drogę najnowszy, jeszcze niedrukowany odcinek Wszystko jest poezja zatytułowany Pisanie wierszy, zasadzki obłędu, zasieki marzeń, Edmund Szerucki, światło i dźwięk, Berlin, Szafuza i tak dalej. Powiedział też, że chętnie by pojechał do Ameryki, ale nie ma mu kto wysłać zaproszenia, a bez tego ani rusz, chyba że pod Annopol. „To ja przyślę. Na pewno przyślę takie zaproszenie” – powiedziała. Nie zdawała sobie sprawy, że w kraju słynącym z ułatwiania życia, a nie jego komplikowania coś tak prostego jak wysłanie zaproszenia okaże się prawie niemożliwe. Do Stanów Zjednoczonych Barbara Czochralska przyleciała w podwójnej roli: jako stypendystka Fundacji Fulbrighta oraz gość uniwersytetu w Ann Arbor. Amerykański pobyt rozpoczął się od Waszyngtonu, gdzie poddano stypendystów intensywnemu szlifowaniu umiejętności językowych. Już po kilku dniach napisała list do Stachury. Jeden z tematów listu to wrażenia z Muzeum Historii Naturalnej Człowieka w Smithsonian Institute, a szczególnie – z działu meteorytów. Okaz o średnicy półtora metra jest podobny do śmigła samolotowego. Być może taki kształt uzyskał, pokonując atmosferę w drodze ku Ziemi. No, ale w budynku
obok, w Muzeum Lotnictwa, stoi statek kosmiczny Apollo 11, który – z załogą w środku – też z taką samą prędkością przemknął przez atmosferę i nie został zdeformowany na podobieństwo śmigła. „Dla mnie to było tak, jakbym się nagle znalazła w środku trąby powietrznej pędzącej przez czas, gdzie tylko można wzywać ratunku lub Boga”[618]. Na początku grudnia przeniosła się do Ann Arbor. To liczące ponad sto tysięcy mieszkańców miasto, oddalone około sześćdziesięciu kilometrów od Detroit (stan Michigan) jest ważnym ośrodkiem akademickim, a uniwersytet, do którego przyjechała, należy do najlepszych i największych państwowych wyższych uczelni amerykańskich. Znała tu tylko profesora, który ją zaprosił. Nudnawe miasto z dobrą uczelnią, powtarzalny rytm dnia: od rana do późnego popołudnia laboratorium, później zakupy i sen. Zwyczaj kontynuowania prac laboratoryjnych niekiedy nawet do dwudziestej drugiej wprowadzili stypendyści chińscy i japońscy. Polce to nie odpowiadało, więc wychodziła wcześniej i przeznaczała czas na słuchanie interesujących ją wykładów. Zbliżało się Boże Narodzenie. W małym sklepiku sprzedawcę zaciekawiło, skąd przybyła. Odpowiedziała po polsku, bo sprzedawca trochę znał nasz język. Do rozmowy włączył się stojący obok starszy pan. Okazało się, że to przewodniczący Polonii w Ann Arbor, profesor Andrzej Ehrenkreutz, który na tutejszym uniwersytecie wykładał historię Bliskiego Wschodu. Została zaproszona do Ehrenkreutzów na Wigilię. Postanowiła zapytać profesora o możliwość wysłania do Polski, przez tutejszą Polonię, zaproszenia na niezbyt długi pobyt w Stanach. Robione wcześniej przy różnych okazjach rozpoznanie było zniechęcające. Po pierwsze – może to zrobić tylko konkretna osoba, która za zapraszanego, na czas jego pobytu, ponosi odpowiedzialność finansową, łącznie z ubezpieczeniem zdrowotnym. A kiedy wypytywani przez Czochralską usłyszeli, że chodzi o zaproszenie dla poety, dalszych pytań ani ochoty do rozmowy już nie było. Profesor Ehrenkreutz zapytał, kogo miałoby dotyczyć to zaproszenie. Powiedziała, że młodego polskiego poety Edwarda Stachury. – Zastanowię się – rzekł profesor. Po kilku dniach oznajmił, że sprawa nie wchodzi w grę. – Stachura jest popierany przez reżim komunistyczny. Nie wypadało pytać o uzasadnienie ani polemizować. Postanowiła więc poszukać szansy poza środowiskiem Polonii. Ale też bez efektu. Ktoś jej doradził, aby spróbowała jeszcze u Donalda Halla – poety, wykładowcy historii literatury na uniwersytecie w Ann Arbor. Miły i dowcipny podczas wykładów, wysłuchał prośby z miną znudzonego urzędnika. Zapytał, czy ten Stachura, którego on nie zna, jest członkiem PEN Clubu. Powiedziała, że chyba nie, bo za młody. Wtedy Hall zaczął opowiadać o Zbigniewie Herbercie, którego poznał na jednym z kongresów, i że Herbert jest członkiem PEN Clubu, więc Herberta mógłby zaprosić. Na zakończenie rozmowy zaproponował łaskawie, żeby Stachura, jeśli jednak uda mu się przyjechać do Ameryki, odwiedził go w Ann Arbor. Nie dawała za wygraną. W uniwersyteckim Centrum Informacji Studenckiej powiedziano jej, że w stanie Iowa jest możliwość uzyskania stypendium dla pisarzy, więc pobrała wymagane formularze i wysłała Stachurze do wypełnienia.
Ponieważ przed wyjazdem prosił, żeby pisała mu o tym, co uzna za interesujące, w kolejnym liście próbowała uogólnić wrażenia z pierwszego okresu pobytu. Przede wszystkim, że czuje się jak obiekt podlegający nieustannej obserwacji, która – choć istnieje jedynie w jej wyobraźni – realizuje zadania wynikające z obowiązującego tu modelu. „Jestem badana przez średni, statystyczny, abstrakcyjny model myślenia, który epoka wyprodukowała i zaakceptowała. Podstawą tego modelu jest naukowa ocena ekonomicznej przydatności człowieka. Wydajność jego pracy. Efficiency. Możliwa do zmierzenia. Wyrażona cyframi. Człowiek jako małe ogniwo energetyczne wielkiej struktury, która w rzeczywistości nie istnieje”. Stachura nie reagował. Mimo to napisała kolejny list, jakby drugą część poprzedniego. O terrorze typowych zachowań, wyglądu, celów i wartości. O pieniądzu jako elemencie scalającym wszystkie układy w jeden system. „Nikt nie chce być oryginalny, wszyscy chcą być przeciętni, ale bardzo dobrzy w swojej specjalności, bo to zapewnia dobrobyt”. Na przykład studenci wybierają te wykłady, które mogą być przydatne w przyszłej działalności, a nie te, które uważają za najciekawsze. „Ludzie, którzy chcą studiować filozofię, muzykę lub inne dziedziny sztuki, są społecznie podejrzani ze względu na brak poczucia realizmu, nazywani są marzycielami, co zawsze w społeczeństwie amerykańskim ma znaczenie pejoratywne”. Czternastego lutego napisała kolejny list do wciąż milczącego Stachury. Poprzednie zaczynały się od „Drogi Panie”, ten miał nagłówek: „Daleki Panie”. Informowała o spotkaniu z mieszkającym w Ann Arbor profesorem Kazimierzem Fajansem, chemikiem, jednym z odkrywców słynnej zasady przesunięć w promieniotwórczości, prezentowanej w podręcznikach jako zasada Soddego-Fajansa, który mimo dziewięćdziesięciu czterech lat trzymał się dzielnie. Zaproszona do domu profesora zapytała go (bo wydawało się jej, że Stachura by takie pytanie postawił), co myśli o przyszłości fizyki. – Nie wiem, co się teraz robi – powiedział profesor – ale niektóre rzeczy rozumiem lepiej niż oni, pomimo że mój sposób widzenia jest nieuznawany. Profesor miał na myśli kwantykułową teorię materii swego autorstwa, którą wyłożył w książce wydanej po polsku. Sugerowała więc Stachurze, że być może byłoby to interesujące dla Andrzeja Moszczyńskiego i jego wizji fizyki w przyszłości. Po trzech miesiącach pobytu Barbary Czochralskiej w Stanach Zjednoczonych Stachura przysłał list. Nadszedł w marcu, choć był datowany 13 stycznia 1974 roku. Nadawca dziękował za „listy liczne i bardzo wspaniałe”, żartował, że szkoda, iż jeden jest napisany na maszynie („Ostatnia przesyłka nie zawiera żadnej żywej litery Pani niezgrabnego pisma, tylko samo słowo drukowane; ja też niezgrabnie piszę”). Nie miał jeszcze przetłumaczonych druków dotyczących starań o stypendium ze stanu Iowa, obiecywał zrobić to szybko, a także szybko wziąć się intensywniej za naukę angielskiego. Informował Czochralską, że do ostatniego odcinka Wszystko jest poezja włączył cały jej (mimo że aż trzystronicowy) tekst o nauce i poezji, ale spóźnił się z wysyłką materiału do „Miesięcznika Literackiego”, więc w numerze lutowym będzie przerwa. Chwalił się, że w telewizji śpiewał piosenkę i przygotowuje duży program „przepleciony scenkami
z moich tekstów, poematów i powieści”. Donosił też, że zakończył długą i trudną pracę włożoną w tłumaczenie wierszy Borgesa dla Wydawnictwa Literackiego. Nie napisał, że kończył robotę podczas miesięcznego pobytu w Krynicy i że zaliczył tam groźnie wyglądający epizod szpitalny. Dość tajemniczy, a przynajmniej skłaniający do domysłów. Tak o nim, z datą 17 grudnia 1973 roku, napisał w dzienniku: „Wspaniała, ach, jaka wspaniale zasłużona spotkała mnie kara za to, że tak zapędziłem się, zagalopowałem się nie w tym kierunku, co mi przystoi. Dokonawszy wyboru, galopować postanowiłem w kierunku cudnych przecież manowców, a ja, co za żałość. W nocy z 8 na 9 XII przywieźli mnie do szpitala im. Dietla w Krynicy. Fatalnie się czułem. Dobrze mi tak. Bardzo dobrze mi tak”. Nie można wykluczyć, że te szpitalne skutki mają jakiś związek z wizytą złożoną Stachurze w krynickim domu wypoczynkowym przez Janusza Andermana i Wacława Potoczka. Hospitalizacja wyglądała na skutki ostrego zatrucia. Mało prawdopodobne, aby przyczynę zatrucia stanowił wyłącznie alkohol, bo przecież Stachura, zwłaszcza jego organizm, nie byli pod tym względem debiutantami. A ponadto chyba nie tak by o tęgim popiciu pisał w liście do Andermana: „Ja tylko do siebie czuję niesmak. Że za dużo gadałem. Co nie zdarza mi się często. Tak więc strułem się w przenośni i dosłownie. Teraz wracam powoli do modrych źródeł”[619]. Kiedy coś jest niejasnego, ale zostało zawarte nie w dziennikach pisarzy, tylko w ich autorstwa prozie artystycznej, to domysły mają ładną nazwę: interpretacja. A co zrobić na przykład z takim fragmentem (zanotowanym podczas podróży statkiem), który wprawdzie zawarty jest w dzienniku Stachury, ale ma charakter prozy artystycznej, z Michałem Kątnym w roli bohatera: „Dlaczego, pomyślał Michał Kątny, dlaczego czuję się prawdziwszy od nich? Ja tęsknię za, i oni tęsknią za, tyle razy przecież łapałem ich krótkie lub dłuższe spojrzenia tam. Tylko że ja się z tym nie kryję, a oni tak, oni kryją się z tym i godzą się na pozory, namiastki, a ja nie, ja się nie godzę: wszystko albo nic”. W kolejnych listach do Ameryki Stachura informuje Barbarę Czochralską o łowieniu ryb i pieczeniu kiełbasy nad Wisłą w Grudziądzu, o pobycie na małomiasteczkowej zabawie i że widział tam „wódkę płynącą rwącym potokiem”, którego zasobami nie gasił pragnienia ani ochoty. Komplementuje Biofizyka: „Wszystkie kartki i listy od Pani otrzymałem. Nie zliczę już, jak wiele ich było. Wszystkie bardzo interesujące, a niektóre z poruszanych przez Panią spraw – bardzo, bardzo interesujące”. Dzięki profesorowi Ehrenkreutzowi trafiła Barbara Czochralska na wykład inauguracyjny, który – w ramach międzynarodowego seminarium na temat przyszłości nauki „Science, Technology and Future Society” – wygłosił rektor Uniwersytetu Michigan. Po wykładzie została przedstawiona profesorowi Henrykowi Skolimowskiemu. Polak wykładał filozofię na tamtejszym uniwersytecie. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, wyjechał na stypendium do Oksfordu, tam zrobił doktorat i do Polski nie wrócił. Kiedy po jednym z wykładów dyskutowali z profesorem Skolimowskim, zebrała się na odwagę i zapytała, czy mógłby zaprosić z Polski młodego poetę. Chodzi o formalne
zaproszenie, bez konieczności finansowania pobytu w Stanach, bo pieniądze ten ktoś ma, dostał niedawno Nagrodę Kościelskich. Nazywa się Edward Stachura. „Mogę panu dać do przeczytania jego książkę i eseje, bo właśnie mi przysłał”. Następnego dnia nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała: profesor Skolimowski informował telefonicznie, że przygotowanie zaproszenia dla Stachury będzie trochę trwało, bo urzędy amerykańskie mają uciążliwe procedury, ale on ma doświadczenie w takich sprawach, więc wszystko będzie dobrze. Potrzebne są tylko dane Stachury: rok urodzenia, obywatelstwo, adres. Śle więc Biofizyk do Stachury list, a w nim informuje: profesor Henryk Skolimowski wysyła zaproszenie z Uniwersytetu Michigan na kilkumiesięczne independent program study; zaproszenie nie jest, niestety, związane ze wsparciem finansowym, choć są perspektywy na wieczory autorskie i wykłady na wydziale filologii słowiańskiej. Prosi o szybką odpowiedź. Sama też musi dać szybką odpowiedź dwom uniwersytetom: Birgham Young w Provo i The University of Utah w Salt Lake City, które na liście stypendystów Fulbrighta wyszukały jej nazwisko i tematykę badawczą i zapraszają na wygłoszenie wykładów. Płacą za wykłady, pokrywają koszty pobytu, a fundacja finansuje koszty podróży. Jej szef w Ann Arbor, profesor P.J. Elving, na decyzję o przyjęciu propozycji zareagował bez zachwytu, choć zdawał sobie sprawę, że to dla jego podopiecznej wyróżnienie, no, ale miało jej nie być w laboratorium przez dwa tygodnie. Podczas pobytu w San Francisco i zwiedzania Instytutu Biologii Uniwersytetu Stanforda usłyszała od jednego z profesorów, że pracują tu nad syntezą sztucznego wirusa: „To tylko kwestia czasu. Jesteśmy pewni, że można przekroczyć granicę między materią żywą i nieożywioną”. „Jestem przerażona” – zakończyła list do Stachury, opisując przebieg tej wizyty i usłyszaną tam zapowiedź. Stachura poprosił o wyjaśnienie tego „przerażenia”. Więc napisała: „Chciałam tylko zaprotestować przeciwko stwierdzeniu, że stworzenie materii żywej to tylko kwestia czasu. Wydaje mi się, że nawet stwarzając materię żywą, to znaczy taką, która sama się reprodukuje, nie przekraczamy wcale granicy życia. Zrobiliśmy krok do tej granicy, ale granica również zrobiła jakby krok w tył, ponieważ definicja życia teraz się rozszerzyła”. On to skomentował w następnym odcinku Wszystko jest poezja. Czytając jego komentarz, doszła do wniosku, że mówiąc o tym samym, mówili o czymś innym: „Wizja Stachury brała swój początek z Początku Świata, podczas gdy moje rozumowanie miało swój początek w Człowieku”. Kiedy wróciła z wykładowego tournée połączonego ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, w Ann Arbor, wśród korespondencji, czekało także kilka listów od Stachury. Informował o różnych sprawach wypełniających mu czas (a raczej go trwoniących) zabierany pisaniu. Także o bojach z Wydawnictwem Literackim o Borgesa i translatorski honor. Uczy się wprawdzie angielskiego, ale dopiero od dwóch tygodni. Za to dość ostro. „Coś powinienem bąkać, kiedy zjawię się w Ameryce”. A to, że zaproszeniu nie towarzyszy
amerykańskie wsparcie finansowe, wcale go nie martwi, a nawet cieszy: „Będę wolny od serwitutu. A zarobić mogę za pomocą gitary i piosenek (których treść się przełoży na angielski) i zrobi się taki recital jak w Oslo”. List kończy pogodnie: „Pozdrawiam serdecznie, całując Panią w intelektualne oba policzki”. W kolejnym liście, z 20 kwietnia, Stachura, kompletnie nie zdając sobie sprawy z oporów, jakie Stany Zjednoczone stawiają polskiemu przyjezdnemu, pyta i podpowiada odpowiedź: „Czy nie moglibyście zaprosić Andrzeja Moszczyńskiego na tych samych, co ja warunkach? On zna dobrze angielski. I spotkalibyśmy się znowu we troje. To chyba żaden kłopot”. Odpowiedź Biofizyka, że profesor Skolimowski nie może na razie zaprosić drugiej osoby, pewnie ze względu na owo „na razie”, nie zrobiła na Stachurze zbyt dużego wrażenia. Dwudziestego dziewiątego kwietnia wraca bowiem do sprawy: „Jeszcze raz pytam, czy nie udałoby się Wam zaprosić Andrzeja Moszczyńskiego? W liście do pana Skolimowskiego również o tym napomykałem”. Ponieważ Skolimowski wybiera się do Polski, Stachura w liście do niego deklaruje pomoc w załatwieniu taniego noclegu w Warszawie. I uprzedza, że może nie sprostać oczekiwaniom, jakie będą na niego czekać w Ameryce: „Pani Barbara, bardzo dla mnie wielkoduszna, zapewne coś Panu o mnie opowiadała. Mogły to być opowieści dość wygórowane, że tak powiem. A ja naprawdę prawie nic nie wiem, staram się tylko i coś tam od czasu do czasu wypisuję, czego do końca sam nie rozumiem”. Co innego – Andrzej Moszczyński: „Andrzej Moszczyński, on jest myślę bardzo mądry i gdyby Wam udało się go zaprosić (zna dobrze angielski), to we czwórkę (Pani Barbara, Pan, Andrzej i ja) może moglibyśmy coś razem albo z osobna, ale blisko siebie – wykombinować”. Ponieważ Stachura jest na ten temat optymistą, podaje profesorowi norweski adres swego przyjaciela. Barbarze Czochralskiej pomysł takiego dyskutowania we czworo bardzo się spodobał. Udział w debacie profesora Skolimowskiego, filozofa z akademicką wiedzą o przedmiocie, stwarzał szansę na poddanie filozoficznych wizji Moszczyńskiego chłodnemu spojrzeniu i wypracowaniu oceny wolnej od zachwytu na kredyt. Pomysł miał jedną wadę: był w tych konkretnych warunkach nierealny, bo profesor zdecydowanie odmówił udziału w staraniach o zaproszenie drugiej osoby. Jego samego też spotkało niepowodzenie w staraniach o swoje sprawy: po dłuższym pobycie w Londynie (gdzie miał wykłady) planował wyjazd do Polski, ale nic z tego nie wyszło, bo nie otrzymał wizy. List Stachury do Barbary Czochralskiej, z datą 12 czerwca, zaczynał się nie jak dotąd od „Droga Pani”, tylko od zwrotu „Bliska Pani”, czym nawiązywał do jej listu sprzed czterech miesięcy, który rozpoczynała od „Daleki Panie”. Informował, że złożył wymagane papiery, zarówno w ambasadzie amerykańskiej, jak i w Związku Literatów Polskich i wkrótce „sprawa potoczy się po korytarzach i gabinetach”. Szesnastego sierpnia powiadamia, że jeszcze nie ma paszportu, pewnie przez upały i sezon urlopowy zwalniający tempo w urzędach. Plan, że zdąży na rejs „Batorym” zaczynający się 31 sierpnia, może przez brak paszportu nie wypalić. Okazało się, że zdążył. Więc „Batorym” do Montrealu, a potem do Ann Arbor –
autobusem. Niepokój Barbary Czochralskiej związany z przyjazdem Stachury był wielopiętrowy. Sprawy przyziemne: gdzie będzie mieszkał, jak mu stworzyć możliwości dorobienia kilku dolarów, jak sobie tu poradzi, nie znając angielskiego. Ale też obawa o wzajemne relacje, bo pamiętała, że Stachura żyje w swoim świecie, jest nieustannie czujny, łatwo go mimowolnie urazić. I w końcu: „Czy Stachura odnajdzie tu poezję? W kraju automatów, mechanizmów, praktycznego myślenia i programowania siebie. W tym kraju nagich drzew, gładkich szos i rozsądnych ludzi”. Czternastego września 1974 roku autobus wiozący Edwarda Stachurę miał być w Ann Arbor o godzinie piętnastej. Nie zazdrościła przybywającemu poecie: obce miasto, nikogo nie zna, nie mówi po angielsku, nie ma nadmiaru gotówki, brak konkretnych i realnych planów zarobkowych. Wyszła wcześniej z laboratorium, wybierała się na dworzec, aby powitać gościa z Polski i pomóc mu w pierwszych krokach na zupełnie obcej ziemi. Było duszno, otworzyła okno. „Nagle usłyszałam, że ktoś woła mnie po imieniu. Wyjrzałam. Pod oknem stała grupa osób rozmawiających po polsku. Dwie albo trzy osoby znałam z Targów Artystycznych. Dzieci polskich emigrantów z Detroit. W środku grupy, otoczony przez polskich Amerykanów, stał roześmiany Stachura i kiwał mi ręką”.
Stany niezjednoczone Dziennik Edwarda Stachury, zapis z 31 sierpnia 1974 roku: „Nic ciekawego do zanotowania prócz tego, że zaokrętowałem się na m/s Stefan Batory”. Zanim wszedł na pokład, zobaczył, jak celnik bierze od nerwowo kręcącego się przed odprawą pasażera 500 złotych łapówki i rewanżuje się rezygnacją z kontroli bagażu. Ponieważ Stachura jest tego świadkiem, więc i jego omija kontrola. I dobrze, bo zapomniał wpisać do deklaracji polskie złotówki (1500). Dewizowe zasoby stanowiła reszta z Nagrody Kościelskich. Pasażerów żegnał z nabrzeża hymn państwowy, a witało na pokładzie „Batorego” chamstwo kelnerów. „Chamstwa swojego kelnerzy nie potrafią ukryć. Mają je nie tylko wymalowane na twarzy, ale jest ono prawie w każdym ich geście i każdym słowie, i tym, w jaki sposób to słowo jest wypowiadane, i w tembrze głosu, i we wszystkim” – zapisał Stachura w dzienniku. Oprócz powszechnej, zwłaszcza w tamtym ustroju, potrzeby demonstrowania przez każdego i na każdym kroku, że nie jest się gorszym od innych i arogancji, obsługę „Batorego” demoralizował fakt, że pasażerami jego rejsów byli głównie prości ludzie, przyjmujący każde upokorzenie z pokorą odziedziczoną po chłopskich przodkach. Stachura dostał dwuosobową kabinę numer 436 na pokładzie „B”. Podczas postoju w Hamburgu zszedł na ląd z Markiem Zalejskim, studentem warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, z którym się zakolegował już w Gdyni, czekając na rejs. „Dzielnica St. Pauli. Marek chciał iść na film Prawdziwa miłość w Kopenhadze, ale jakoś go odciągnąłem”. Dwa tygodnie podróży na ograniczonej przestrzeni statku starano się pasażerom, jak na turnusie wczasowym, uprzyjemnić nie tylko nieźle zaopatrzonym drink-barem. Wieczorek zapoznawczy Stachura przetrwał nad książką Macieja Iłowieckiego Nowy, niezbyt wspaniały świat, więc dobiegały go tylko strzępy konferansjerki oficera: – Teraz panie odwracają się buziakami do panów, panowie odwracają się buziakami, ale co ja mówię. Stop. Zatrzymujemy się, łączymy z panią z naprzeciwka. Wsiadający w Londynie Kanadyjczyk dostał miejsce w kabinie Stachury. Ulokował się na górnej koi. „Ostry smród od jego nóg zajmował dokładnie każde miejsce tej wąskiej, kajutowej przestrzeni”. Starał się więc Stachura jak najwięcej czasu spędzać poza zasięgiem woni Kanadyjczyka, niekiedy nawet nocując w jakimś zacisznym miejscu na górnym pokładzie. Unikał rozwrzeszczanego towarzystwa, miał z nim jednak nieuchronny kontakt wzrokowy i słuchowy. „Nie wolno mi oceniać tych ludzi. Mogę tylko powiedzieć, że jestem nieskończenie wdzięczny losowi, że poza ludzką formą w niczym nie jestem do nich
podobny”. Co jakiś czas zachodził do pokładowego kina, oglądał między innymi Kes, Goście, Człowiek do wynajęcia. Jedenastego września „Batory” dobił do Quebecu. Niedługo koniec rejsu, więc na statku tradycyjny bal kapitański. Stachura przespał go w kajucie wolnej już od Kanadyjczyka. Montreal. Autobusem firmy Greyhound przebył ponad pięćset mil do Detroit. W Ann Arbor zostaje zakwaterowany w domu profesora Henryka Skolimowskiego, który na przyjazd Stachury wydaje powitalną kolację. Uczestniczyli w niej także Barbara Czochralska i Zbigniew Petryka – chemik, który przyjechał do Ann Arbor na stypendium i został na stałe; Stachura znał się z nim jeszcze z warszawskich czasów. Dobry nastrój i zadowolenie z nowej sytuacji znikają po kilku dniach. „Duszno, Duszno, Duszno. Duszno fizycznie, duszno psychicznie” – zapisuje w dzienniku. Na kilka dni wyjeżdża do Detroit, by się tam spotkać ze swoją amerykańską rodziną. Nie wtajemniczał otoczenia w genealogiczne rozgałęzienia, więc nie wiadomo, jaki rodzaj pokrewieństwa go z nią łączył. Jeśli przyjąć, że w pełnym – jak to u Stachury – realnych postaci, sprawdzalnych szczegółów i prawdziwych zdarzeń opowiadaniu Nocne popołudnie i wątek rodzinny nie jest w podstawowych zarysach tworem wyobraźni, to było tak: Na początku lat dwudziestych XX wieku „z kieleckiej głuszy, z nędznej wsi pod Koszycami” przyjeżdża do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia osiemnastoletni Jan Stachura, nazwany tu zaraz Johnem; pracuje „harując jak wół” w fabrykach samochodowych Forda i Chryslera, dorabia się domku i samochodu, a po półwiecznym pobycie na amerykańskiej ziemi ginie „w wypadku ulicznym”. Narrator opowiadania zastanawia się: „Ale czy był on w tej Ameryce mniej nieszczęśliwy od na przykład swojego młodszego o dziesięć lat brata Stanisława, który to Stanisław, osiągnąwszy, on z kolei, swoje osiemnaście lat, na samym początku lat trzydziestych tego wieku, opuścił – jak dziesięć lat wcześniej jego starszy brat – folwarczne czworaki i wyruszył na poszukiwanie szczęścia do Francji”[620]. Z Detroit Edward Stachura przywozi, znalezioną na strychu, starą, bardzo zniszczoną i poklejoną plastrem książkę, z której poznawali język angielski polscy przybysze do Ameryki (wykorzystał zawartość tej książki w opowiadaniu Lekcya języka angielskiego). Pod koniec września Petryka zaprasza Barbarę Czochralską i Edwarda Stachurę do Minneapolis w stanie Minnesota. To szosą ponad tysiąc kilometrów. Autobusowa podróż z kilkoma przesiadkami trwała kilkanaście godzin. W czasie jazdy Stachura dosiadł się na dłużej do kolorowo ubranej dziewczyny. Była hippiską, miała na imię Stéphanie. Dotarli do Minneapolis w niedzielę. Na drugi dzień Petryka i kilkoro jego przyjaciół zapraszają gości na zwiedzanie miasta. Kiedy są w centrum, Stachura jednej z towarzyszących osób podaje kopertę i prosi o wrzucenie do skrzynki pocztowej. Biorący list żartuje: „Ale przed wrzuceniem przeczytam”. Stachurę tak te słowa oburzyły, że prawie biegiem odłączył od zdumionego towarzystwa i zniknął w jakiejś bocznej uliczce. Zdumienie było duże, ale niepokój jeszcze większy. Obce, wcale niemałe miasto (prawie czterysta tysięcy mieszkańców), nieznajomość angielskiego; nie wiadomo nawet,
czy Stachura zanotował adres gospodarza. Petryka był najbardziej zaniepokojony i podenerwowany, bo to on, jako osoba zapraszająca do Minneapolis, czuł się za obrażonego gościa odpowiedzialny, także w sensie prawnym. Stachura nie miał ubezpieczenia, więc gdyby stało się jakieś nieszczęście. Przerwano zwiedzanie miasta, towarzystwo wróciło do domu. Petryka nie krył poirytowania, zwracając się do Czochralskiej: – Przyjechać do Stanów, nie znać języka i samemu zapuścić się w miasto pełne przestępców – to brak odpowiedzialności lub, łagodnie mówiąc, niegrzeczność wobec gospodarza! Po pięciu godzinach zjawił się zadowolony z siebie Stachura. Zasoby wyrozumiałości i tolerancji Barbary Czochralskiej okazały się bezdenne. Słyszy, jak Petryka nie bawi się w Wersal, tylko bez eufemizmów mówi, co myśli o takim jak Stachury zachowaniu. A dla Barbary Czochralskiej „było to ścieranie się dwóch różnych poglądów na świat. Sted był dumny, że chodząc pieszo i nie znając języka, odnalazł sam drogę do domu, podczas gdy Zbyszek dochodził swoich racji jako obywatel Stanów Zjednoczonych i opiekun gościa, zapominając, że ma do czynienia z poetą, dla którego «nieznane» jest naturalnym środowiskiem, a przestępca to też człowiek”[621]. Dziennikowy zapis o swojej pięciogodzinnej nieobecności Stachura zaczął tak: „Nerwy uspokoiłem dość szybko. Szedłem w stronę downtown – centrum miasta, gdzie wieża JDS Tower. Kilkanaście budynków niezwykłej architektury. Bardzo ciekawej i udanej, jak na mój gust. Trochę «pogadałem» z jednym starym, emerytowanym Amerykaninem. Nic nie rozumiałem, co mówił. Pożegnaliśmy się po 20 min jak starzy przyjaciele. W IDS center – siedziałem trochę i chodziłem trochę, i jeździłem trochę ruchomymi schodami”. Reprymenda ze strony Petryki była, zdaniem Stachury, niedopuszczalna. „Zacząłem się pakować, ale po chwili zrezygnowałem z natychmiastowego opuszczenia tego domu, do którego zostałem wszak zaproszony. Rozczarowanie kolejne, które już? Coś śmierdzi w państwie nieduńskim w domach nieamerykańskich. Paranoja muska niewinny czubek mojej głowy”. Wyprowadził się z domu Petryki nazajutrz. Okazało się, że ma adres Stéphanie poznanej w autobusie i teraz ją odnalazł. Ona nie mieszka sama. „Żyją w kilka osób. Mała komuna hippisów”. Podoba mu się tu nie tylko dlatego, że drzwi są zawsze otwarte. Każdy żyje własnym rytmem, a – jak napisze we Wszystko jest poezja – „młodzi mieszkańcy (wegetarianie) przemawiają do siebie łagodnie i z uśmiechem jak aniołowie, nigdy nie podnosząc głosu”. Wędruje po nabrzeżach Missisipi, zachodzi do kawiarń i barów. W jednym z nich poznaje Jima Whitinga, nazywanego przez otoczenie Game Master. I z noclegiem przenosi się od hippisów do Jima. To jeden z barwniejszych okazów w Stachurowej kolekcji. Były pracownik naukowy. Może pod wpływem książek Carlosa Castanedy, a może pod wpływem połączonych któregoś dnia sił z wielu innych źródeł porzucił uczelnię, zostawił żonę i dziecko. Mieszka teraz, użyczając noclegu Stachurze, w domu częściowo zrujnowanym. Tam tylko nocuje, bo dni spędza, przesiadując w „Triangle Bar”,
sąsiadującej z nim „The New Riverside Caffee”, albo, kiedy ładna pogoda, na brzegu Missisipi. Każdy dzień jest improwizacją, z wyjątkiem jednego punktu: codziennie Jim pisze jeden wiersz. Najchętniej pędzelkiem, na odwrocie nieaktualnego afisza lub plakatu. Jedna z lektur Jima to City of Revelation Johna Mitchella, którego inna książka, The View Over Atlantis, uważana jest za czołową publikację dotyczącą ruchu hippisowskiego. Jim i Stachura dobrze się rozumieli, choć często nie używali w tym celu słów. Wymyślili prosty, ale skuteczny patent: „Dłuższe ciągi naszych rozmów kończą się regularnie, już też prawie rytualnie, dźwiękiem «bzzzzzzzzzzzz...». Kiedy Jim mówi do mnie coś dłuższego i zauważa, co nietrudno zauważyć, że się pogubiłem, że już nie nadążam – wtedy kończy swoją kwestię tym «bzzzzzz...». Przejąłem od niego ten prawdziwie uniwersalny dźwięk i kiedy próbuję coś dłuższego mówić do Jima i widzę, że nie dam rady, że brak mi zwanego słownictwa, wtedy to też kończę tym «bzzzzzzz...», machając ręką jak Jim, jakoś tak poziomo-pionowo, ale tak z pół-dołu do pół-góry, i z takim na końcu zawinięciem, już tym razem stromo w górę”. Czasami wraca Stachura do konwencjonalnych przejawów cywilizacji i ludzi honorujących zasady uznawane przez statystyczną większość. Zaproszony przez Zbigniewa Petrykę na okolicznościowe przyjęcie postawił warunek: przyjdzie, owszem, ale z Jimem. Podczas przyjęcia został przedstawiony jako polski poeta i pieśniarz i poproszony o zaprezentowanie kilku utworów. Zanotował w dzienniku: „Wieczorem zwane Party. Mój Boże, mój Boże. Pożal się. Niektórym ludziom nie można się ze zbyt bliska przyglądać, bo to, co można wtedy zobaczyć, to nic nie zobaczyć. Dobrze, że był Jim alias Game Masters”. Relacja uczestniczącej w tym party Barbary Czochralskiej potwierdza znaną od dawna prawdę, że Stachura, jeśli już decydował się na wejście do jakiejś gry czy kilkuosobowego przedsięwzięcia, to nie w roli drugorzędnego epizodu czy dekoracji: „Być może denerwowało go to, że goście rozmawiali ze sobą, nie zwracając na niego uwagi. Dość długo dał się prosić, zanim wreszcie zgodził się zaśpiewać kilka piosenek. Nie mógł jednak nawiązać kontaktu z przybyłymi. Czuł się obco. Goście przyjęli piosenki bez specjalnego entuzjazmu, ponieważ w większości byli to Amerykanie nieznający polskiego. W pewnym momencie Stachura przerwał i powiedział, że nie będzie więcej śpiewał, co wszyscy przyjęli ze zrozumieniem. Jakiś dysonans między artystą i publicznością wpływał paraliżująco na obie strony”[622]. Tamtego wieczora Barbarze Czochralskiej przyszło przeżyć bardzo dla niej traumatyczną sytuację: odmówi prośbie Stachury! Kiedy wraz z Jimem odprowadzali ją na dworzec (bo już musiała wracać z Minneapolis do Ann Arbor), Stachura zaproponował, aby zaprosiła Jima do Ann Arbor. – Na jak długo? – zapytała, żeby ochłonąć. Tylko tydzień. Góra dziesięć dni – usłyszała. A gdzie będzie Jim mieszkał? Stachura wyjaśnił, że to żaden problem: Jim przywiezie ze sobą śpiwór i karimatę i będzie nocował u Czochralskiej na podłodze w korytarzu. A gdyby jej ten niewygodny dla Jima wariant nie odpowiadał, to niech ona na czas pobytu Jima przeprowadzi się do swojej przyjaciółki Marii. Na pytanie, czy Jim nie mógłby przyjechać do Ann Arbor w innym terminie, kiedy uda się
zorganizować jakiś sensowny nocleg, Stachura odparł: – Nie, on chce teraz. Grzecznie, ale stanowczo odmówiła prośbie. W czasie kilkunastogodzinnej, nocnej podróży autobusem do Ann Arbor próbowała przekonywać sama siebie, że postąpiła słusznie. Wątpliwości mijały tylko na czas drzemki. „Czułam, że sprzeniewierzam się jakiejś podstawowej życzliwości i akceptacji tego, co się wokół mnie dzieje, że sprzeniewierzam się poezji. Ale to była obrona. Przed czym? Nie wiedziałam. Ale było mi wstyd, że musiałam tak postąpić (...). Po raz pierwszy byłam innego zdania niż on, a podstawy tej konfliktowej sytuacji jakby odnosiły się do innych systemów wartości, które jego chroniły, a mnie obowiązywały. Stachura jest wyjątkiem, ale wyjątek miał jedną dwuznaczną cechę: wyłamywał się z tła rzeczywistości. Toteż czasem mogło się wydawać, że tylko on (wyjątek) jest nieskazitelnie biały, a wszyscy inni giną w grzesznej szarości”[623]. I stawało się to, czego wcześniej doświadczali inni. „Od chwili przyjazdu Stachury do Ann Arbor coraz wyraźniej powstawała między nami obcość. O ile w Polsce rozumieliśmy się dobrze, tutaj przebywaliśmy w innych przestrzeniach. Ja chodziłam codziennie na kilka lub kilkanaście godzin do laboratorium, poddana rutynie każdego dnia, on pisał ostatnie rozdziały książki Wszystko jest poezja, gdziekolwiek się znajdował (...). Oddzieleni oceanem rozmawialiśmy swobodnie o wszystkim – teraz, kiedy oboje byliśmy w Ann Arbor, pojawiły się siły odpychające, działające na bliższą odległość, jak w przypadku elektronów”. Dwudziestego trzeciego listopada na Uniwersytecie Wayne w Detroit odbył się wieczór autorski Stachury (patrz: rozdział Wybieg). W zapiskach dziennikowych coraz częściej pojawia się postać Michała Kątnego, znanego czytelnikom twórczości Stachury z końcowych fragmentów Siekierezady. To tam główny jej bohater, Janek Pradera, mówi o Kątnym: „jedna z tajemnic świata świdrująca moją toń”. Kątny będzie narratorem w zbiorze „amerykańskich” opowiadań zatytułowanych Się. Po pewnym okresie pobytu w Ann Arbor zapisy w dzienniku robią takie wrażenie, jakby Stachura nabierał coraz większego dystansu do siebie, a w realnym świecie żył za niego jakiś Michał Kątny. Oczywiście Kątnego, tak jak i bohaterów poprzednich utworów Stachury trudno – w sensie biograficznym – odróżnić od autora, bo wiele życiorysowych szczegółów jest identycznych. Stachura to rozróżnienie raz ułatwiał, a raz uniemożliwiał, zapisując na przykład: „Michał Kątny szedł środkiem pustych, nocnych ulic jak duch. Którym był”. Niedługo po rozpoczęciu roku akademickiego profesor Henryk Skolimowski zorganizował Stachurze wieczór autorski w Rackam Building Uniwersytetu Michigan. Tym razem audytorium było liczne: Polonusi, stypendyści polscy, rumuńscy, jugosłowiańscy i rosyjscy, kilku amerykańskich studentów profesora. Wieczór wypełniły wyłącznie piosenki. Stachura śpiewał po polsku, a angielskie tłumaczenia prezentował zebranym Stefan Ehrenkreutz. Serdeczna atmosfera spotkania, kończonego piosenkami francuskimi i hiszpańskimi, bardzo Stachurze poprawiła samopoczucie.
W październiku, na zaproszenie profesora Skolimowskiego, przyjechał do Ann Arbor jego wydawca z Londynu. Profesor zorganizował u siebie przyjęcie na cześć londyńskiego gościa. Kilkadziesiąt osób ledwie się pomieściło w dużym holu. Wino, gwar, luźna atmosfera. Stachura przyszedł później, rozpoznał kilka osób, ale z żadną nie rozmawiał, nie pił wina. Jakiś czas stał samotnie pod oknem, przyglądał się towarzystwu i z nikim się nie żegnając, opuścił party jako pierwszy. Poeta i wykładowca uniwersytecki Donald Hall, który kiedyś tak zdecydowanie zdystansował się wobec pomysłu włączenia go w pomoc Stachurze w dotarciu do Stanów, teraz często i chętnie się ze Stachurą spotykał. Stachura był z tych spotkań zadowolony także dlatego, że Hall znał dobrze francuski. Trudno ocenić, czy te spotkania wyszły Hallowi na dobre, czy na złe. Stachura poszedł kiedyś do Donalda Halla z przetłumaczonym przez Stefana Ehrenkreutza fragmentem Wszystko jest poezja, tym zawierającym słynne „jedynki”, czyli swoistą instrukcję do zamiany pozorów życia na życie prawdziwe. „Oni tam pili do trzeciej nad ranem i potem Donald Hall się jakby odmienił. Był już takim zasiedziałym profesorem. Ale uważam, że i Skolimowski się zmienił. Stachura pokazał im, że z takimi rzeczami jak filozofia i poezja trzeba iść dalej, niż by się chciało, kiedy się jest osobą uniwersytecką” – opowiadał Dariuszowi Pachockiemu Stefan Ehrenkreutz w 2010 roku. Profesor Skolimowski nie mógł się nadziwić, że Stachura, zamiast chłonąć amerykańską rzeczywistość w całej jej różnorodności, nawiązywać kontakty i wykorzystywać sposobność do praktycznej nauki angielskiego, najchętniej przesiadywał w swoim pokoju zajęty czytaniem lub pisaniem, albo samotnie łazikował. Profesor Henryk Skolimowski: „Było w nim coś tragicznego. Postać niedopasowana do życia. Musiał więc żyć poezją. A także metafizyką. Szukał prawd ostatecznych. I to z niesłychanym uporem. Ale zamiast zanurzyć się w życiu amerykańskim i uczyć się angielskiego, był zupełnie pogrążony w pisaniu ostatniego rozdziału swej powieści nie-powieści Wszystko jest poezja. Był w stanie demonicznego natchnienia. Pytałem, czy warto było przyjeżdżać do Stanów, aby pisać po polsku dniami i nocami. Było to nietaktowne pytanie wobec jego twórczego natchnienia i wobec problemów, które podejmował w swej poezji. Jak Diogenes z latarnią szukał ludzi, tak Stachura szukał poezji – wszędzie, zawsze. Obserwując jego nader skromniutki styl życia, taki włóczęgowski, miało się niekiedy poczucie niemal politowania. Ale nie wtedy, gdy się patrzyło w jego oczy, w jego twarz, jakby zawsze drgającą bólem i noszącą na sobie cierpienia innych; gdy się człowiek zanurzył w jego pisaniu – oceanie poezji. Był postacią natchnioną i niepokojącą: poprzez swoją bezkompromisowość i szukanie ostatecznego trzonu egzystencji ludzkiej – poezji i prawdy, zdawał się zawstydzać nas wszystkich, tak ciągle zakrzątanych i zababranych codziennymi sprawami”[624]. Bardzo to przypominało pobyt w Meksyku sprzed kilku lat wypełniony w znacznej części pisaniem Siekierezady osadzonej w zasypanej śniegiem Kotli pod Głogowem. We Wszystko jest poezja, we fragmentach powstających za oceanem, polska sceneria sąsiadowała z amerykańską, ta sama nazwa „Tempo” widniała nad barem w Minneapolis
i pijalnią piwa w Dzierżoniowie, zarówno brzegi Wisły, jak i Missisipi miały tę samą przyciągającą moc, a prawa łączące ludzi i przedmioty nic sobie nie robiły z granic państwowych, stref czasowych i systemów politycznych, ani tysięcy kilometrów oddzielających od siebie kontynenty: „Czyż nie słyszycie czasami, jak komunistycznie śmieją się z was w głos atomy przedmiotów, których jesteście właścicielami, a tak naprawdę niby-właścicielami, a tak naprawdę niewolnikami? Ale mniejsza o większość, że tak powiem nie całkiem enigmatycznie”[625]. Pod koniec października z Iowa University przyszła odpowiedź odmowna na podanie o stypendium. – Wiem, kto za tym stoi – powiedział Stachura, czytając list w obecności Barbary Czochralskiej. Nie powiedział, kogo ma na myśli, a ona nie dopytywała. Dla poprawy humorów zaprosił Biofizyka na mecz futbolu amerykańskiego. Walczyły drużyny uniwersyteckie. I tak jak kiedyś, w Krynicy, teraz w Ann Arbor próbowali dopingować miejscową reprezentację, ale to nie były małe trybuny zadaszonego lodowiska, tylko olbrzymi, wypełniony kilkudziesięcioma tysiącami kibiców stadion. A kiedy nadeszła przerwa, na kibiców nie czekała, jak w Krynicy, nuda: najpierw próbowali rozśmieszyć widownię klauni, potem na murawie tańczyła grupa dziewcząt, a po nich kilkudziesięcioosobowa orkiestra zaprezentowała musztrę paradną; wśród widzów przeciskali się sprzedawcy lodów, popcornu i coca-coli. Nad stadionem krążył helikopter ciągnący szarfę z napisem „I LOVE MRS. ROBINSON”. A w trakcie meczu robiono rzecz dla Polaka straszną: po każdej punktowej akcji kibice rzucali w górę, rozwijające się wstęgowo, rolki papieru toaletowego! Jedyną pociechą było to, że i Amerykanom w pewnym momencie zabrakło tego papieru, bo do przerwy drużyna Michigan prowadziła aż 24: 0, więc powodów do marnotrawienia rolek nie brakowało. Stachura nie był zachwycony Stanami. W dzienniku jest trochę zapisów świadczących o dystansie wobec amerykańskich recept na udane życie, nieufności do pieniądza jako przyrządu do pomiaru społecznej pozycji człowieka, do tych amerykańskich ochów i achów zaczynających się od naj: największe, najnowocześniejsze, najlepsze. Kiedy w roku 1925 do Ameryki przyjechał Włodzimierz Majakowski, most na East River, łączący Brooklyn z Manhattanem, zobaczył jako symbol ludzkiej potęgi i zachwyt wyraził w wierszu Most Brukliński, a wiersz kończył tak: Stąd bezrobotni do rzeki Hudson skakali głową do spodu. A dalej mój obraz bez cienia nawiązki, po strunach – powrozach
aż gwiazdom do pował. Widzę ja – tutaj stał Majakowski, stał tu i głoskę z głoską rymował. – Patrzę jak w pociąg patrzy Eskimos wpijam się sztorcem jak w gardło ość. Bru-kliń-ski-most tak... to jest coś![626]. Piosenka Stachury Nie brookliński most nie tylko tytułem polemizuje z Majakowskim: Rozdzierający Jak tygrysa pazur Antylopy plecy Jest smutek człowieczy. Nie brookliński most Ale przemienić W jasny, nowy dzień Najsmutniejszą noc – To jest dopiero coś! Przerażający Jak ozdoba świata Co w malignie bredzi Jest obłęd człowieczy. Nie brookliński most Lecz na drugą stronę Głową przebić się Przez obłędu los – To jest dopiero coś! Amerykańskie echa, nie tylko geograficzne, ale i emocjonalne, słychać też w innych piosenkach Edwarda Stachury, na przykład Walc nad Missisipi czy Tobie albo zawieja w Michigan. Bywało że poeta, robiąc przerwę w nocnym pisaniu lub czytaniu, przy dobrej pogodzie
wędrował pustymi ulicami Ann Arbor, albo odwiedzał czynną całodobowo „Wolverine Deu Pizzeria”. Siedemnastego grudnia 1974 roku, po trzeciej w nocy zamówił tu pierwszą herbatę. Włożył ćwierć dolara do szafy grającej i naciskając odpowiedni guzik, wybrał dla siebie Most likely you go your way w wykonaniu Boba Dylana. Wyjął z chlebaka zeszytnotatnik z nadrukiem „Writing tablet”, a z kieszeni bluzy zapałki, tytoń i bibułkę. Zrobił skręta, zapalił, zamyślił się i zaczął pisać: „Na ścianie, nad pokaźnych rozmiarów niebieską literą M, wiszący zegar pokazywał dwudziestą piątą minutę po trzeciej nadrannej mokrej mrocznej i listopadowej...”. Zajętemu pisaniem gwar sali i tym razem nie przeszkadzał. O piątej nad ranem herbatę z cytryną podała Stachurze już kelnerka z nowej zmiany. Któregoś dnia, zapytawszy wpierw o zgodę, odwiedził Barbarę Czochralską w uniwersyteckim laboratorium. Takie wizyty nie były zabronione, jednak wolała, aby przyszedł w porze lunchu, bo wtedy profesor wychodził i nie groziły jego pytania: a kto, a po co... Zwłaszcza że gość do konwencjonalnych nie należał i mógł zachować się nietypowo. Laboratorium mieściło się w starym budynku, ale było nowocześnie wyposażone. W dużym pokoju pracowało jeszcze dwóch Amerykanów i dwóch Japończyków. Badania dotyczyły kwasów nukleinowych, były znane i cenione w świecie naukowym. Elektro-i fotochemiczne urządzenia pomiarowe nie zainteresowały Stachury. Skupił się na, najmniej z merytorycznych względów ważnych, szklanych konstrukcjach połączonych powyginanymi rurkami (służyły głównie do oczyszczania gazów, w których atmosferze przeprowadzano doświadczenia). Ze sporym zdumieniem Czochralska przeczyta później w Fabula rasa, że powyginane rurki stały się symbolem pokrętnych dróg poznania naukowego: „Nauka nie może powiedzieć nic innego nad to, że życie zmierza od struktur prostych do coraz bardziej skomplikowanych. Rurki w laboratoriach chemicznych i alchemicznych nie mogą się prostować, muszą się coraz bardziej wyginać, zaginać, przeginać. Spróbuj znaleźć naukowca, który ci powie (i który będzie wiedzieć, co mówi): «Wie pan, te rurki my jeszcze trochę powyginamy, ale je potem wyprostujemy i już nigdy więcej nie będziemy ich wyginać»”. Zbliżało się Boże Narodzenie. Stachura nie skorzystał z zaproszeń na Wigilię, chciał ją spędzić samotnie. Dwudziestego dziewiątego grudnia 1974 roku Barbara Czochralska urządziła przyjęcie pożegnalne, bo wkrótce kończyła stypendialny pobyt w Ann Arbor. Przez ten rok nawiązała wiele serdecznych znajomości, więc sporo osób przyszło ją pożegnać. Zjawił się też Stachura w towarzystwie gromadki nieznanych jej ludzi. Podała bigos chwalony przez wszystkich, ktoś przyniósł butelkę polskiej wódki, w sam raz na mały kieliszek dla każdego. Po godzinie, na dany znak, Stachura i towarzysząca mu grupka opuścili przyjęcie. Potem żegnali się inni, zostało kilku przyjaciół. Rozmawiali do trzeciej rano. Bardzo długo tematem dyskusji był obłęd, szaleństwo. Barbara Czochralska nie pamięta, co dało asumpt do podjęcia akurat tej problematyki.
Zdaniem jednego z rozmówców, socjologa, obłędu nie stwierdza się na podstawie odchyleń od normy, ponieważ norma jest dosyć szeroka, ale na podstawie nieciągłości w zachowaniu. Barbara Czochralska: „Usiłowałam powiedzieć, że pod nazwą obłędu może się jednak ukrywać inne doświadczenie świata, «nierealność», która jest inną «realnością», może równoległą do naszej, niekoniecznie złą, czasem fascynującą. Zbyt szybko się ze mną zgodzili i rozmowa urwała się w najciekawszym miejscu. Może wszyscy boją się tego tematu?”. Trzydziestego pierwszego grudnia 1974 roku Edward Stachura wyjechał do Detroit, aby stamtąd polecieć do Atlanty, a potem dalej – do Meksyku. Przed wyjazdem zostawił list. Publikując go w 2007 roku na łamach „Twórczości”, Barbara Czochralska nie wyjaśniała, do czego nawiązuje początek listu: „Droga Barbaro, jeszcze raz dziękuję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Przepraszam za trochę ostry ton (po raz pierwszy się to zdarzyło), ale dla mnie amerykańska wersja Doktora Żiwago jest nie do zniesienia (including łzawo-płasko-denna muzyka). Ja mogę się rozpłakać w którymś tam miejscu na najgłupszym filmie (bo jestem sentymentalny, jak zauważyła pewna bibliotekarka), ale to musi być jednak prawdziwie prawdziwa scena sentymentalna”. Nowy 1975 rok zaczął Stachura już na meksykańskiej ziemi. Najpierw Mexico, potem Xalapa. W dziennikowych zapiskach niemal wszystkie czyny, myśli i zamiary należą już teraz prawie wyłącznie do Michała Kątnego. „– Ja – powiedział M. Kątny – ja jestem między innymi po to, żebyś się we mnie przejrzał i zobaczył to, czym nie jesteś i chyba już nigdy nie będziesz”. „Michał Kątny stał i przyglądał się czemuś, czego nigdy przedtem nie widział, choć widział już to i tamto. Była to jego własna głowa, wisząca w powietrzu, jakiś metr nad ziemią, sama głowa”. To nie są literackie gry i zabawy. Jest wiele dowodów (przytaczanych przez interpretatorów twórczości Stachury), że Michał Kątny to kolejne alter ego autora, a odejście w prozie tomu Się od pierwszoosobowej formy narracji było także przejawem postępującej dezintegracji osobowości. Zasadność przywoływania opowiadań z tomu Się przy próbie odtworzenia amerykańsko-meksykańskiego fragmentu życiorysu wynika nie tylko z faktu „podwójności” Michała Kątnego (w opowiadaniach i narastającej obecności w dzienniku z tego okresu), ale także z przenikania między tymi tekstami motywów, całych akapitów, spostrzeżeń, refleksji, co nie jest niczym nowym u Stachury. A poza wszystkim ta ciągle autobiograficzna proza z Się to kolejny, uaktualniony „raport o stanie ducha i głowy” Stachury. „Jakkolwiek nie zamierzamy tutaj analizować biograficznego wymiaru pisarstwa Stachury – zastrzega się Mirosław Wójcik w swej książce – warto zaznaczyć, iż wobec wielu obiektywnych i wiarygodnych świadectw trudno byłoby uznawać relacjonowane w Się i następujących po tym tomie opowiadań utworach Stachury przeżycia za literacką fikcję”[627]. Zdarzają się też w dzienniku z tego okresu bardzo przyziemne zapisy. „Veracruz, 21 II. Xalapa. Chorowałem wtorek, środa, czwartek. Katar, gorączka,
maligna. Wczoraj przeniosłem się do Orlando Guilléna, Allende 37”. Dwudziesty czwarty lutego. „Orlando był Furioso[628] – całą noc pił, dzwonił do Meksyku, mówił wiersze, krzyczał, aż padł na podłogę nad ranem. Był taki wiotki, że nie mogłem jedną ręką dźwignąć go na łóżko (lewą dłoń mam ciągle w białej, ciężkiej, gipsowej rękawiczce); położyłem mu tylko poduszkę pod głowę (...). Wstaliśmy w południe. Orlando na straszliwym kacu. Ja mniej. Bo przestałem pić, kiedy patrzyłem, jak pił Orlando – tak jakbym siebie widział w cugu ostrym alkoholowym – i to mi wystarczyło”. Sława Orlando dotarła do Stachury już podczas poprzedniego pobytu w Meksyku. Trzeciego września 1969 roku zanotował: „Orlando Furioso z Xalpy. Szukałem go po kantynach nocami, ale go nie spotkałem. Dziesięć dni temu wyszedł z domu, gdzie nocował i od tej pory go nie widziano. Trochę rudawy. Poeta”. I to jaki poeta! Zdaniem Stachury Orlando Guillén (zwany przez niego Szalonym albo Furioso) jest autorem „jednego z najświetniejszych poematów obu Ameryk”, zatytułowanego Versarip pirata (en busca del menguaje marabusino). Od stycznia 1975 roku unieruchomiona gipsem lewa dłoń ma niekorzystny wpływ na dochody Stachury: „Tak więc gitara bezrobotna jest i tyle zarabiam, co udaje się wydrukować w zwanej meksykańskiej prasie” – informuje Janusza Andermana (list z 9 lutego). Okazuje się niekiedy, że łatwiej tu trafić na łamy, niż wyegzekwować honorarium. „Leczony tu jestem z mojej meksykańskiej miłości. Wrócę może zupełnie wyleczony”. Janusz Anderman, w liście do Dariusza Pachockiego opracowującego – na potrzeby wydania książkowego – korespondencję Stachury z pisarzami, tak interpretował wzmiankę o nabieraniu dystansu do Meksyku: „Wydaje mi się – pamiętam jak przez mgłę – że to «leczenie się z miłości do Meksyku» polegało na tym, że Stachura był niesłychanie rozczarowany faktem, iż większość jego przyjaciół z czasów pierwszego pobytu, jacyś poeci i inni nonkonformistyczni artyści, okazali się za drugim pobytem statecznymi mieszczanami, urządzonymi na posadach i obudowanymi rodzinami, przez co pewnie nie mieli dla niego zbyt wiele czasu”. Dyskwalifikujące przypadłości (takie jak posady, rodziny, spanie w nocy), jakie dopadły niedawnych nonkonformistów, prawdopodobnie ominęły poetę i przyjaciela Stachury, Jorge Cantu, którego utwory tłumaczył i u którego mieszkał w Mexico City przez kilka dni. W tydzień po wyjeździe z Ann Arbor do Meksyku Stachura dzwoni do Barbary Czochralskiej. Jest czwarta nad ranem. Mówi, że telefonuje w Mexico City, pyta o samopoczucie i gdzie spędziła sylwestra; składa życzenia. Słuchawkę przejmuje Jorge Cantu. – Are you beautiful? – pyta wyrwaną ze snu Czochralską. Jeśli takie pytanie zadaje poeta i do tego o czwartej nad ranem, a telefonuje ze strefy czasowej różnej tylko o jedną godzinę, to albo nie jest trzeźwy, albo nie o piękno banalnie rozumiane mu chodzi. Barbara Czochralska trafnie wybiera tę drugą ewentualność: „Usiłowałam dalej coś mówić, jąkałam się i wtedy, żeby mi pomóc, Jorge Cantu powiedział dobitnie i wyraźnie: «I AM beautiful». Ja JESTEM piękny”.
Po miesiącu gips na lewej ręce trzeba było zdjąć. Stachura robi to sam, pomagając sobie nożem marki Gerlach. Bo za wizytę u lekarki, która zakładała gips, znowu musiałby zapłacić aż 200 pesos. Samodzielnie też spowodował przyczynę założenia gipsu, jeśli wierzyć opowiadaniu Ktoś kiedyś gdzieś: „Właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy w ataku straszliwej pijanej rozpaczy się przypadło do ziemi, to znaczy do podłogi, tam, w stołecznej kwaterze, na ulicy Xicotencatl 301-5, w dzielnicy Coyoacan, i się poczęło tłuc walić okładać ją pięściami, prawą i lewą, na przemian, szybko i mocno, najszybciej i najmocniej, z całej szalonej zrozpaczonej siły, aż coś pękło i to nie była płytka parkietu, ale staw małego palca lewej dłoni, kość jakaś wyskoczyła tak śmiesznie w bok...”. W zapiskach są długie przerwy. Jest zastanawiające, że niewiele w dzienniku „zapasu realiów” – tego ogromnego zasobu konkretów wypełniających, osadzone w meksykańskiej scenerii, opowiadania Ktoś, gdzieś, kiedyś, San Luis Potosi czy Marsz skorpiona z tomu Się. Ale jest tego trochę, zresztą o bardzo zróżnicowanym charakterze. Obserwacje z meksykańskiej ulicy, cena butelki brandy i paczki papierosów, opisy egzotycznej roślinności, rozważania o tym, że przerażająca nie jest śmierć, tylko trup, a kilka linijek dalej: „Prostytutki od 75 $ do 125 $ (i wyżej też). Dwa striptizy. Jeanette – straszliwy potwór, gruby i krótki. Muzyka i rozbieranko (...). Potem występuje inna, ucharakteryzowana na Japonkę, ta, co to się do nas przysiadła przedtem i przywołała swoją koleżankę Sonię. Orkiestra gra. Pary się parzą w tańcu. Taniec jest stosunkiem niedokończonym – powiedział Michał Kątny. Albo dokończonym – dodał w myśli”. W Huauchinango jest na walce kogutów (bilet 30 dolarów). Ósmy marca – Monterrey. Po trzech dniach wyjazd do San Luis Potosi, gdzie dociera 12 marca. „Jedną noc spędziłem w hotelu Napoles (75 $). Potem poznałem chłopaków i zaraz wyniosłem się z hotelu do pokoiku na ul. Progreso 193, który wynajmują chłopaki, ale nikt tu nie mieszka. Służy jako miejsce pijaństw, sporów transcedentalnych i do sprowadzania dziewczyn w celu wiadomego rodzaju”. Na targu dopytuje o pejotl[629]. „Potrzebuję trochę peyote, bo boli mnie serce (peyote jest podobno bardzo dobre na serce). Cena jest śmiesznie niska; prawie za darmo”. Zanotował też, że peyote należy zażywać, kiedy jest się wypoczętym, najlepiej rano i na czczo (to podkreślił), a efekty są niesamowite: „Absolutny spokój, demony przepędzone wszystkie, wszystkie”. Trzeba zaczynać od bardzo małej porcji, żuć i połknąć. Uzupełnia zapis o informację, że meskalina, w postaci białych granulek, to ekstrakt z peyote. Notuje nazwy kantyn i barów w San Luis Potosi. Do jednego z nich, „El Gamclo”, na dziesięć minut przed swoim recitalem, dla kurażu, wpada na kieliszek tequili. Dziewiętnasty marca, Xalapa, znowu w domu Orlando Guilléna. Potem Ciudad Mendoza, Oaxaca, Mexico. Trzydziesty pierwszy marca, samolotem do Detroit, z przesiadką w Dallas. „Dziwna radość z szarości krajobrazu po obłędzie kolorów w Meksyku”. Znowu znalazł się więc w Ann Arbor. „I oto siedzę na Pachard 816 na poddaszu, w tym samym pokoiku, gdzie trzy i pół miesiąca temu spędziłem samotnie Wigilię Bożego
Narodzenia”. Trzynastego kwietnia przybył do Rochester (stan Nowy Jork). Stamtąd robi wypad do Cambridge Springs, zaproszony przez tamtejszą Polonię. W miasteczku Cambridge Springs ma siedzibę Alliance College – wyższa uczelnia polonijna założona staraniem polskich emigrantów w 1912 roku. Osiemnastego kwietnia Stachura spotyka się tu z młodzieżą polonijną oraz wykładowcami. Po spotkaniu zaprasza go pani profesor Gail Dołżenko, wykładająca w tutejszej uczelni język polski i polską literaturę. Przez przyjaciół zwana Duszką, urodziła się w Cambridge Springs, ale drugą wojnę światową spędziła w Warszawie; uczestniczyła w powstaniu. Tego wieczora u niej w domu zagadali się ze Stachurą, a ponieważ wysączyli trochę whisky, nie mogła odwieźć gościa, a samemu iść w środku nocy – nie pozwoliła. Stachura, nocujący w różnych, nie zawsze przyjaznych i bezpiecznych miejscach, wypracował sobie nawyk kładzenia się do snu w towarzystwie noża chowanego pod poduszką (lub pod czymkolwiek u wezgłowia, bo poduszka nie zdarzała się zbyt często). I teraz, w domu Gail Dołżenko, też tak odruchowo zrobił. Rano zapomniał o nożu, zjadł śniadanie i został odwieziony przez panią profesor aż do Erie, bo na przystanek autobus kursujący do Buffalo nie dotarł. Z Buffalo Stachura wybierał się zobaczyć Niagarę. Aż tu nagle przypomniał sobie o nożu pod poduszką w domu Gail Dołżenko! Bardzo się zmartwił. Nie, nie z powodu utraconego noża. Wyobraził sobie, jak pani Duszka znajduje pod poduszką jego nóż i może, nie daj Boże, myśli sobie, że ten sympatyczny na pozór poeta miał jakieś złe zamiary nożownicze, tylko go sen zmorzył, a rano mu zły zamiar minął, a o nożu zapomniał. Napisał więc i szybko wysłał list do Gail Dołżenko, w którym wyjaśniał, co i dlaczego, i bardzo przepraszał za gapiostwo. Ten list Stachury opublikował w krakowskim „Zdaniu”[630] profesor Marian Stępień z Uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracującego z Alliance College. Do listu dołączył fragment opowiadania Edwarda Stachury zatytułowanego Słodycz i jad, aby pokazać, w jaki sposób ten sam epizod z nożem zostawionym pod poduszką autor wykorzystuje w prozie artystycznej. Powodowany naukową troską o szczegół, na łamach „Zdania” profesor umieścił także treść koperty, czyli adres Gail Dołżenko w Cambridge Springs. Reakcją były dwa przysłane na ten adres listy z Polski. Oba listy, napisane w 1983 roku, zawierały prośby o pomoc. Nadawca pierwszego nie informował wprawdzie, czy zna twórczość Edwarda Stachury, ale za to szczegółowo określił potrzeby. Jest rencistą, żona zarabia średnio, ma trzy córki (podaje wiek, wzrost i typ sylwetki). Gdyby Pani Profesor wysyłała buty, to o numerach damskich 35, 36, 38 i 39 oraz męską 40. „Jeszcze raz nadmieniam, że potrzebna jest żywność, potem buty i odzież jak: zimowe płaszcze, kurtki, sukienki, bluzki, swetry, spódnice, bielizna osobista, skarpety, piżamy, koszule kalesony. Czekam z utęsknieniem i wielką nadzieją, że moje prośby zostaną uwieńczone sukcesem. Łączę wyrazy wielkiego szacunku i poważania i proszę o prawidłowy adres i odpowiedź w języku polskim”. Nadawca drugiego listu powołuje się nawet na osobistą znajomość ze Stachurą. Twierdzi też, że adres wziął nie ze „Zdania”, tylko dostał od Edwarda Stachury. Jest
członkiem rozwiązanego w tamtym czasie Związku Literatów Polskich, ale z faktu, że jest pisarzem, nie musi wcale wynikać, że zawsze, kiedy pisze, to używa wyłącznie wyobraźni. „Adres Pani profesor i słowa rekomendacji mam – niestety już od nieżyjącego – śp. Edwarda Stachury, który opowiadał mi o Pani wielkim sercu, życzliwości i rozumieniu ludzkich potrzeb i trudności. Ośmielony tym, a naglony potrzebą, przedkładam przed Panią swoją prośbę. Otóż na zakup zagranicznego lekarstwa, jestem chory na serce, potrzebuję pięć dolarów. Prosiłbym o ich przysłanie”[631]. W dziennikowych zapisach Stachury coraz częściej pojawiają się zdania, z których już nie tak bardzo daleko do Fabula rasa: „Bardzo nad wyraz pociągająca jest anonimowość, straszliwie kusząca jest słodycz samo-zapomnienia, samo-porzucenia siebie”. „Być może, być może, nawet na pewno, można zrozumieć to wszystko, co jest do zrozumienia i wytłumaczyć to dziecku w taki sposób, że dziecko zrozumie. Ale to wszystko, co jest do zrozumienia, czy to jest wszystko? Długo nie, a potem wcale”. Z Rochester całą noc autobusem do Montrealu. Tu problem z noclegiem. Przed kilkoma dniami, kiedy wrócił z podziwiania Niagary, przy niegościnnym, choć poleconym mu adresie, dopisał: „Zawsze to samo, kiedy wchodzi nieznajomy do amerykańskiego domu: patrzą jak na mordercę lub co najmniej złodzieja”. Teraz, w Montrealu, spojrzenie otwierającego drzwi było uprzejme. Ale tylko spojrzenie. „Taksówką do Roberta Marteana, Forest Hill 3221; jest; pytam go, czy przenocuje mnie jedną noc. No nie, tu nie ma miejsca. A w przelocie zauważyłem, że 4 pokoje. Popełniłem pewnie faux pas. Ach, ci Francuzi. Człowiek myślałby, że tylko Amerykanami można rzygać”. Na drugi dzień, po nocy w hotelu za 16 dolarów, Stachurze mija złość i spotyka się jednak z Robertem Marteanem, idą do hiszpańskiej restauracji „La Mancha”, piją czerwone wino. „Rozmawialiśmy długo i dobrze”. Okrętuje się na „Batorego”. Dwudziestego szóstego kwietnia statek jest w Zatoce Świętego Wawrzyńca. Rejs zaczyna się od sztormu. Pasażerowie zdziwieni, bo to przecież zatoka, czyli akwen osłonięty. Jeden ze stewardów, żeby pasażerowie nie czuli się zbyt pewni siebie, bo wtedy kapryszą, rzucił od niechcenia: niektóre fale potrafią być tak silne, że niekiedy rozbijają szyby w bulajach, a szkło bulaja ma cztery centymetry grubości. Stachura znowu, jak w rejsie do Ameryki, stara się unikać bezpośrednich kontaktów z pasażerami. Jedynie od czasu do czasu zagra z kimś w szachy lub warcaby. Najlepiej pracuje mu się nocą, jest sam w kabinie. Wymyśla zakończenie melodii do Ballady dla Rafała Urbana, dopisuje końcówkę ostatniemu rozdziałowi Wszystko jest poezja. Na pokładzie trudno w dzień znaleźć spokojne miejsce do pisania lub czytania. Nocą, kiedy wychodzi z kabiny, żeby się trochę rozruszać i zaczerpnąć głębiej powietrza, jest zdziwiony widokami: „Pary migdalące się, a nawet spółkujące po kątach. Bez zwanej krępacji, że ktoś przechodzi i widzi ich. – Ta pływająca wysepka zwana «T/S S. Batory» – jest jednym, wielkim burdelem – powiedział Michał Kątny”. Na statku ożywienie, bo dziś bal kostiumowy. Nad statkiem – pierwsza mewa. „Pośrodku oceanu. Amerykańska czy europejska?” – zastanawia się Stachura.
Czwartego maja „Batory” przybija do portu w Hamburgu. Następny zapis w dzienniku – dopiero 6 czerwca 1975 roku: „O 1.33 z Wrocławia do Poznania tym pociągiem, co leci z Jeleniej Góry do Gdyni przez Wałbrzych, Wrocław, Rawicz, Leszno, Kościan...”.
Wielka Góra Opublikowane w 1977 roku opowiadania ze zbioru Się[632] krytyka literacka przyjęła z właściwym dla recepcji tego pisarstwa namaszczeniem i kolejnymi próbami głębinowych interpretacji. Głównie za sprawą zamykającego zbiór tytułowego opowiadania, będącego rodzajem „przepisu użycia” reszty utworów pomieszczonych w książce; uruchomienie zaimka zwrotnego „się” w nowej roli sprawiało wrażenie maniery lub pomysłu narracyjnego nieposiadającego głębszych uzasadnień. Książka, czytana bez ostatniego opowiadania, wydaje się dowodem na kryzys twórczy Stachury, i to kryzys obejmujący wszystkie piętra: od zwątpienia w literaturę z konwencjonalnym narratorem poczynając, aż po najzwyklejszy spadek pisarskiej formy włącznie. Bo czymże jest zbiór Się (powtarzam: bez ostatniego utworu)? Pierwsze opowiadanie to banalny w swej filozofii i lichy w pisarskiej realizacji tekst słuchowiska (wyróżniony w 1973 roku w konkursie Naczelnej Redakcji Programów Literackich Polskiego Radia), z dorobionym wstępem o charakterze narracyjnym. Dialogi – zgodnie z regułami słuchowiska – wypełnione są kwestiami mającymi słuchaczowi pokazać „dzianie się” („Ty masz papierosy. Poproszę jednego. Czekaj, ja przypalę”). Opowiadanie El condor pasa to wplecione w rzewną historyjkę znane już wcześniej (i drukowane) piosenki Stachury. Trzeci tekst zbioru Się to jedno zdanie podawane we wszystkich możliwych odmianach szyku tworzących to zdanie wyrazów (a więc pomysł też nienowy). W następnym opowiadaniu – dosłowne autopowtórki i obszerne cytaty napisów ze słupa ogłoszeniowego. Kolejny utwór – Lekcyja języka angielskiego to dwadzieścia siedem (!) stron cytowania starego podręcznika. W następnym opowiadaniu Stachura cytuje samego siebie z młodzieńczych opowiadań. I tak niemal do końca. Nawet Henryk Bereza, traktujący pisarstwo Stachury jako objawienie od początku po kres, odstąpił od wygłoszonej kiedyś zasady, że Stachurze żaden krytyk nie jest potrzebny, bo nie jest w stanie nic temu pisarzowi doradzić ani odradzić, i zaproponował nieśmiało: „Gdyby o mnie chodziło, proponowałbym Stachurze przemyślenie sprawy pewnego załamania narracyjnego w opowiadaniu Wesele, zwłaszcza w końcowych partiach, gdy odchodzi się od narracji pierwszoosobowej i oddaje głos weselnikom, którzy mówią to, czego narrator Michał Kątny nie może słyszeć (...). Do przemyślenia pozostawiłbym autorowi sprawę dłużyzn i nadmiernego wielosłowia w opowiadaniu Słodycz i jad. W moim poczuciu to opowiadanie byłoby lepsze, gdyby było znacznie krótsze i znacznie bardziej zwarte. Chodziłoby zwłaszcza o partię przechodzącą w strumień świadomości. Ten typ narracji odczuwa się u Stachury jako trochę niewłasny, a ponadto
za dużo tu w ogóle wszystkiego”[633]. Czytającemu tę książkę Stachury bez uprzedzeń i bez wcześniejszego nastawiania się na obcowanie z nieposiadającym słabszych momentów wybitnym pisarstwem – przychodzi do głowy wręcz barbarzyńskie przypuszczenie, że ostateczny kształt narracyjny tomu, zawierającego takie sobie, konwencjonalne i średnie jakościowo opowiadania pisane w różnym czasie, był efektem ich przeredagowania po odkryciu przez Stachurę tego, co wyraził wprost w zakończeniu ostatniego utworu zatytułowanego Się: „Ja umarło...”. Jeden z przykładów świadczących o takiej ingerencji w tekst na potrzeby „się”: Początek wysyłanego na konkurs opowiadania San Luis Potosi brzmiał: „Michał Kątny cyrklował po targowisku miasta San Luis Potosi i zbierał – jak nędzarz po ryżowisku kłosy zbóż – siły potrzebne mu do życia. Bo chciał żyć i jeszcze jak. Jeszcze jak”[634]. Początek opowiadania San Luis Potosi ze zbioru Się: „Się cyrklowało po targowisku miasta San Luis Potosi i się zbierało – jak nędzarz po ściernisku kłosy zbóż, jak chory bezpański pies lecznicze trawy z pól – siły potrzebne do życia. Bo się chciało żyć. I jeszcze jak”. Zbiór opowiadań Się i następujące po nim utwory wprawiły w zakłopotanie zwłaszcza nas, którym Waldemar Szyngwelski w swej pracy doktorskiej współczuł, bo nas – „miłośników skonwencjonalizowanych lektur” – rozumiał: „Fabula rasa oraz Się po dzień dzisiejszy burzą oczekiwania wielu odbiorców po raz pierwszy po nie sięgających. Z perspektywy miłośnika skonwencjonalizowanych lektur utwory te nie respektują niemalże żadnego z dotychczasowych przyzwyczajeń. Bezradny czytelnik, zagubiony pośród intymnych autoanalitycznych zwierzeń celebrującego siebie narratora-bohatera, jeśli nie podejmie decyzji o zaprzestaniu lektury, zmuszony zostanie do dokonania psychologicznej oceny zachowań «ja» mówiącego, porównywanych następnie do własnych. W zależności od stopnia zaawansowania swych kompetencji sięga po analityczne klucze intuitywne: autobiograficzny, topiczny, mitograficzny”[635]. W innym miejscu dysertacji, zostawiając na boku klucze intuitywne, Waldemar Szyngwelski przypuszcza jednak, że: „Obserwowany w prozie Stachury proces degradacji psychiki bohatera wydaje się być literackim zwiastunem pogłębiającej się choroby psychicznej pisarza”[636]. Pogłębiającej się, więc mającej początek wcześniej. Czyli kiedy? Krzysztof Karasek, jedna z osób bliskich Stachurze, uważa, że wypadek pod Bednarami w kwietniu 1979 roku, kładący kres fałszywej świadomości uzewnętrznionej literacko w sposób jaskrawy w tomie Się i następnych książkach, to tragiczny, ale skuteczny koniec „trwającej od siedmiu lat choroby duszy”[637]. Kiedy do Stawiska, do ciężko chorego, wybierającego się w ostatnią drogę Jarosława Iwaszkiewicza przyjechała Anna Baranowska i zapytała: „Co cię boli, Jarosławie?” – ten zareagował, nie oszczędzając energii: „– Dusza boli! – huknął Iwaszkiewicz, uderzając się pięścią w swoją szeroką pierś”[638]. Siedem, liczonych wstecz, lat przywołanych przez Karaska to rok 1972 – pora urzędowego, formalnego epilogu katastrofy uczuciowej związanej z małżeństwem, o której Stachura, kiedy zdał sobie sprawę z jej rozmiarów, tak napisał w dzienniku:
„26.8.1970 r. Po ataku. Trzy, cztery razy dziennie napadało mnie straszliwie, żeby skończyć. Ale walczyłem, walczyłem, chwytałem się powietrza, walczyłem o życie, oczywiście nie dla siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie i bałem się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze przez to właśnie, że ja formalnie skończę moje od dawna, od wielu miesięcy, zakończone życie. Mam zawsze pamiętać, że była dla mnie cudnym aniołem i mam nigdy nie zapomnieć, że była dla mnie straszliwym potworem”. „19/20 IX 70 r. Dzisiejszej nocy zobaczyłem jak nigdy dotąd, że życie może doprowadzić człowieka do takiego stanu, że samobójstwo jest jak cudowne wyzwolenie, jak jasna cała w kwiatach polana w ciemnym ponurym [wyraz nieczytelny] dusznym lesie. Zobaczyłem też, jak nigdy dotąd, że każde samobójstwo, każdy sposób popełnienia go – jest jednakowo dobry, najlepszy. Jadę na bindugę. Kiedy tam zajadę, napiszę parę słów. Muszę Ci niestety napisać, że oczywiście będę nadal Twoim wiernym psem, choć tak naprawdę, to bardzo chciałbym nie być: ani Twoim, ani wiernym, ani psem. A jeśli już psem, to tylko wściekłym. Bądź zdrowa. Twój wierny pies”. „A teraz? Teraz, o d t r ą c o n y, reszta mojego życia musi polegać na oddalaniu się od niej, jak najdalej, tak jak przedtem coraz bliżej.” (podkreślenie – M.B.). Alternatywa, w odniesieniu do osoby Edwarda Stachury w okresie pisania przez niego Fabula rasa i jej drugiej części Fabula rasa (apendyks) oraz Oto, była tylko taka: choroba psychiczna albo stan mistyczny. Dla niektórych – żadna różnica. Także w Polsce większość ma się za normalnych, więc uznano, że Stachura z powodu nieleczonej depresji doznał pomieszania zmysłów, a umysły ścisłe mówiły precyzyjniej: zwariował. „Choroba obezwładniała go tak wolno, że jej nie zauważono, a potem już zupełnie nie miał siły, by żyć”[639]. To Janusz Anderman w epitafium dla zapomnianych poetów, do których, oprócz Edwarda Stachury, zaliczył także: Jana Czopika-Leżachowskiego, Ryszarda Milczewskiego-Bruno i Andrzeja Babińskiego. Anderman – bodaj najbardziej wspólnym czasem wypełniona przyjaźń Stachury, najdłuższa, nawet liczona tylko w kilometrach, droga razem, pełna zakrętów i wyrw. Wędrowali tak aż do momentu, kiedy jeden z nich ruszył w nieistniejącym kierunku. Anderman: „Żył tak osobno i do tego stopnia nie poddawał się regułom, że zaczął się stawać własnym bohaterem literackim. Przestał przyjmować do wiadomości, że porusza się w realnym świecie. To działo się powoli, stopniowo i dlatego nawet gdy zaczął się odgradzać od przyjaciół, a potem rozdawać rzeczy i pieniądze, traktowano to jak manifestację dziwactwa”[640]. Może było i tak, że te coraz dziwniejsze dla otoczenia gesty postrzegano trochę podobnie, jak dziś niektórzy patrzą na happening? Poglądy Stachury na życiową rutynę i konieczność respektowania reguł rzeczywistości nie były wprawdzie identyczne z niezłomnymi postawami jego książkowych sobowtórów, ale też nie stanowiły ich
zaprzeczenia zawsze i we wszystkim. Więc odstępstwa od statystycznej normy mogły być brane za sięganie po środki bardziej ekspresyjne, ale ciągle mieszczące się w konwencjach artystycznej umowności. Jest taki fragment nagrania magnetofonowego, gdzie to Stachura zarzuca światu propagowanie mody na obłęd: „– Kończy się uczucie, a z... za... czyna się technika: Jak lep... lepiej – gorzej, a nn... nie Co ale Jak! Nie treść, ale Forma. A pp... przecież nie Forma się liczy. Człowiek powstał... powstał wtedy, kiedy zauważył Treść. Dzisiaj... to pss... psycho... patia! Abss... o... oolutna psychopatia... to, co dzieje się tam, na Zachodzie, w Stanach... Gwałt! I w ogóle. Jest ooobłęd! Jeśli taki Norman Mailer mówi... mówi, że psychopata w końcu XX wieku... będzie osso... bowością dominującą, że my... nie musimy się bronić przed psychopatą! my – musimy go naśladować. Brak poczucia winy, brak hamulców: strzelać! zabijać! dochodzić do kariery, niszczyć po drodze, deptać trupy!... Oooo!”[641]. Zwariowany, a co najmniej wariujący świat nie zasługuje na normalne traktowanie! – zdawał się swym coraz dziwniejszym zachowaniem mówić Stachura i zawstydzać tych, którzy z chorym światem żyli w komitywie. Posłużmy się konkretnym przykładem. Kiedy Edward Stachura stara się o drugi już, w podstawowym wymiarze nie przez siebie finansowany wyjazd do Meksyku, to zachowuje się normalnie? A kiedy szanse na ten wyjazd są coraz bardziej realne, bo jego kandydatura przeszła wstępne kwalifikacje, i on wtedy składa pisemną rezygnację z wyjazdu, a składa nie dlatego, że coś mu, jakiś z życia wzięty powód pokrzyżował plany, tylko rezygnuje, bo doszedł do wniosku, że innym taki wyjazd bardziej się należy, to czy postępuje jak człowiek normalny? Najłatwiej powiedzieć, że pytania są źle zestawione, bo zarówno chęć wyjazdu, jak i rezygnacja z niego mieszczą się oczywiście w obrębie psychicznej normalności; normalny jest przecież zarówno egoista, jak i altruista. Ale ponieważ ta rezygnacja z Meksyku zdarzyła się w mistycznym okresie Stachury, najważniejsza jest tu przyczyna cofnięcia ręki wyciągniętej po korzyść fundowaną przez państwo, wcześniej przecież wyciąganej po wielekroć. Przytoczę podanie w całości, bo to ważna ilustracja zmiany w myśleniu Stachury, zmiany uzewnętrznionej nie tylko w umownej materii literackiego utworu, ale także w kontakcie z realną rzeczywistością: Stachura Ed. 22 luty 1977 r. Do Ministerstwa Kultury i Sztuki BWKZ Warszawa Niniejszym informuję, że rezygnuję ze stypendium do Meksyku, do którego zostałem wstępnie zakwalifikowany. Zrozumiałem, że tym – co kierowało moimi staraniami o uzyskanie tego stypendium – były przede wszystkim niezdrowa ambicja i niezaspokojona,
nienasycona nigdy chciwość wrażeń mojego „ja”. Decyzja moja nie jest gestem, którego natura jest zawsze demonstracyjna lub mówiąc precyzyjniej, interesowna, lub mówiąc jeszcze precyzyjniej, handlowa. Nie przynosi mi ta decyzja żadnych korzyści. Gdybym myślał w kategoriach handlowych (stratazysk), to nietrudno byłoby mi zauważyć, że przynosi mi ona straty. Ale gdybym myślał w kategoriach handlowych, decyzji powyższej oczywiście bym nie podjął. Wiem, że lista zainteresowanych tym stypendium i oczekujących na nie jest długa. Sam czekałem cztery lata. Jednakże ja w Meksyku przebywałem już dwukrotnie (raz na stypendium, drugi raz na koszt własny). Występowałem tam w wielu miastach z recitalem poezji polskiej (w moim przekładzie na język hiszpański), z odczytami oraz z koncertami własnych piosenek. Dawałem więc z siebie to, co, moim zdaniem, miałem najlepszego. To jest jasne i nie ma potrzeby dłużej się nad tym roztkliwiać. Chcę jedynie przez to powiedzieć, że przyznane mi w 1969/1970 r. stypendium wykorzystałem w pełni i że nie oszczędzałem się, żeby okazać się go godnym, żeby odwzajemnić się Ministerstwu Kultury pięknym za nadobne (ten ostatni zwrot użyty jest oczywiście w znaczeniu dosłownym, nie przenośnym). Rzecz także w tym, że do Meksyku mogę udać się nie na koszt Państwa, lecz na koszt własny (pieniądze na podróż mogę zarobić, a w Meksyku też mogę zarobić, drukując wiersze czy prozę w tamtejszych czasopismach, i mam tam wielu przyjaciół, i znam świetnie język i tak dalej, i tak dalej i nie jest mi stypendium Rządu Meksykańskiego nieodzowne). Tak więc szczerze i nie egoistycznie to wszystko rozpatrzywszy, zrozumiałem, że z tego stypendium powinien skorzystać ktoś, kto tych możliwości nie ma. Dobre życzenia są jak żagle. Życzę tej Osobie, która „wskoczy” na zwolnione przeze mnie miejsce i do Meksyku się uda – wszystkiego dobrego. O powyższej decyzji nie mogłem wcześniej uprzedzić Ministerstwa, ponieważ zrozumienie, że tak a nie inaczej mam postąpić, jest sprawą, że tak się wyrażę, najświeższej daty. Łączę wyrazy poważania Edward Stachura Otrzymuje do wiadomości Zarząd Główny Związku Literatów Polskich w/m[642]. Z dylematami typu: jechać czy nie jechać do Meksyku za nie swoje pieniądze, lepiej od sumienia radzi sobie rozum zwany niekiedy zdrowym rozsądkiem. Rozsądne spojrzenie na nierozsądne zachowania będące skutkiem stanu mistycznego może prowadzić do różnych wniosków. Jeden z nich, wcale nie skrajny: „Tak zwany okres mistyczny twórczości
Stachury można postrzegać jako efekt pogłębiającego się rozwarstwienia osobowości, procesu progresywnego, który na przestrzeni kilku lat rujnuje psychiczne zdrowie pisarza, doprowadzając do jego samobójczej śmierci”[643]. Ale nie wszyscy, używając określenia „okres mistyczny” w odniesieniu do tego fragmentu twórczości i życiorysu Stachury, opatrują go dystansującym „tak zwany”. Nie chodzi o dystans wobec nazwy, tylko wobec istoty tego, co podobno jest nieprzekazywalne w słowach, niemożliwe do pomiaru, tajemnicze, więc trochę podejrzane. Jednym z traktujących mistykę bardzo serio, jako stan ludzkiej jaźni niemający nic wspólnego z kategorią chorobową, był Zygmunt Trziszka. Obszerny szkic poświęcił próbie udowodnienia, że to, co się działo ze Stachurą w latach 1977–1979, to nie był narastający proces chorobowy, ale rodzaj mistycznej normy[644]. Rozumowanie Trziszki jest następujące: autor Jednego dnia od początku swej drogi twórczej dekonspirował się ze źle znoszonej realności świata, mocno odczuwał własne niedostosowanie, tęsknił do innego świata; mistycyzm Stachury był więc jego ucieczką przed ludźmi i życiem. Jako jeden z dowodów ma służyć Trziszce fragment Fenomenologii religii Gerardusa van der Leeuwa, będący – zdaniem autora Wielkiego świniobicia – prawie pełną charakterystyką tego, co Stachurę spotkało na początku roku 1977: „Mistyka (...) stanowi formę zawrócenia się ku swojemu «ja», formę autyzmu; nie jest formą magiczną, w której człowiek przenosi świat do swojego wnętrza, lecz formą jeszcze radykalniejszą, w której człowiek przechodząc przez nicość, czyni siebie wszystkim”. Trziszka: „Według mnie, ostateczną przyczyną ucieczki w mistycyzm była utrata miłości najbliższej osoby, którą była metaforycznie nazwana Gałązka Jabłoni; po szekspirowsku można by powiedzieć, że ta kwitnąca gałąź stała się dla niego uschniętą gałęzią...”. Trziszka przyznaje, że to, co w części piśmiennictwa poświęconego Stachurze określa się mianem okresu mistycznego, rozciąga się „między początkiem stycznia 1977 a kwietniem 1979”[645]. O ile kres Stachurowego mistycyzmu (zakładając, że był to mistycyzm, a nie na przykład zaostrzające się stadium choroby psychicznej) wiąże się z konkretnym, wyraźnie datowanym, tragicznym w skutkach zdarzeniem, to początek jest sprawą trudną do ustalenia, bo przecież mistycyzmowi nie musi towarzyszyć konwencjonalnie pojmowana anormalność zachowań, nie jest to stan wypisany na twarzy. Stachura w tym czasie snuje plany synchronizujące jego ówczesne potrzeby z możliwościami realnego życia, chce na przykład podjąć – oferowaną mu przez Wiesława Niesiobędzkiego – pracę wiejskiego bibliotekarza w Szymbarku, załatwia różne przyziemne sprawy z zaradnością, której – wbrew deklaracjom – nigdy mu nie brakowało. Pisze list do Niesiobędzkiego: „W-wa 22 1 77. Wiesiek, Wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Bądź zdrów, bo reszta to głupstwo. Wróciłem przedwczoraj z drogi i ległem, bo coś jakby przeziębienie drobne. Dzisiaj wstałem z łoża, ale jeszcze z bazy nie wychodzę. Myślę, że do poniedziałku nogi mi się trochę wzmocnią i skoczę załatwić jakieś sprawy, których się trochę nazbierało.
Dziękuję za zaproszenie. Mnie się ten Twój Szymbark bardzo widzi, te trzy pokoje, wersale i wersaliki, fotele i foteliki, Kierownik, Kierowniczka i młode Kierowniczki, choć z tym ostatnim to lepiej nie zaczynać. Więc jeżeli tylko dojdę jako tako do siebie (pewnie dojdę) i załatwię w mieście, co trza – to bym ruszył na przykład 28 lub 29 lub 30 bm. Wcześniej nie dam rady. Nie było mnie 2 tygodnie i jest parę spraw. Robotę bym zabrał ze sobą i w Szymbarku pracował, o ile mnie nie zarzucisz swoimi płodami umysłu”[646]. Jak więc widać – początek 1977 roku zastaje Stachurę w dobrej (mimo przeziębienia) formie psychicznej, list nie zawiera najmniejszych śladów utrudnionych kontaktów z rzeczywistością, dowodzi dobrego samopoczucia, ukazuje Stachurę wręcz pogodnego, dowcipkującego, delikatnie złośliwego. Ósmego lutego 1977 roku wysyła do Niesiobędzkiego widokówkę z Białegostoku, na której przeprasza za niedotrzymanie terminu przyjazdu do Iławy, a w zakończeniu informuje rzeczowo: „Do W-wy wpadam na 3 dni i jadę w góry. Będę z powrotem w połowie marca”[647]. Dopiero widokówka z Krynicy, wysłana 3 marca 1977 roku, zawiera zdanie mogące być sygnałem, że coś zaczyna się dziać: „Potrzeba jest matką potrzasku – spróbuj zrozumieć ten fakt; nie werbalnie, lecz, że tak powiem namacalnie”[648]. Ostrzegając Niesiobędzkiego przed zdradziecką cechą potrzeb – sam z wcale nieelementarnych potrzeb nie rezygnuje. Rzeczowość, konkrety, przyziemność. Ale są powody, by sądzić, że to tylko pozory, zewnętrzność. Na węgierskiej widokówce przedstawiającej Szigliget-Alkotohaz (Dom Twórców), wysłanej do Poznania 20 czerwca 1977 roku – Stachura informuje Wincentego Różańskiego: „(...) Mieszkałem ostatnio miesiąc w Budapeszcie. Teraz jestem nad Balatonem. Powoli się zbieram do wylotu. Może skoczę do P-nia na początku lipca. Bądź zdrów. U mnie jasno i spokojnie. K o n i e c m i o t a n i n y, s z a r p a n i n y i w s z e l k i e j g a d z i n y”[649] (podkr. – M.B.). Okaże się potem, że to wcale nie koniec. Praca, o której Stachura wspominał w liście do Niesiobędzkiego i którą zamierzał zabrać ze sobą do Szymbarku, to oczywiście sposobiona do druku Fabula rasa. Kto we wcześniejszych książkach Stachury dostrzegał nie tylko układanie słów, ale grę o znacznie większą stawkę, jaką jest porywanie się na rozwiązywanie nierozwiązywalnego i upór w szukaniu odpowiedzi na kilka pytań, z których pytania o sens człowieczego istnienia i sposoby uwolnienia się od cierpień egzystencjalnych należą do podstawowych – nie mógł być zbytnio zaskoczony. Stachura coraz mocniej wierzył, że istnieje jedna, kluczowa kwestia, której rozstrzygnięcie i zastosowanie wynikających z tego rozstrzygnięcia wniosków przyniosą spokój, bez którego życie jest jednym wielkim cierpieniem zagłuszanym od czasu do czasu na tysiące wymyślonych przez ludzkość sposobów. I odkrył. Uznał, że sprawcą całego ludzkiego zła jest fałszywa świadomość, która na niepodzielne pierwsze miejsce wyniosła człowiecze „ja” (Fabula rasa ma w tytule dopełnienie: rzecz o egoizmie), podporządkowując mu myślenie i działanie, a poszczególne egoizmy zsumowały się w świat pełen zła i nieszczęść. I w tym sensie
Fabula rasa oraz Oto są zaprzeczeniem wcześniejszych poglądów i postawy życiowej bohaterów Stachury, którzy – jak Szerucki czy Pradera – byli egocentrykami stawiającymi świat własnych myśli, przeżyć i działań na miejscu absolutnie naczelnym, co prowadziło do wyobcowania z rzeczywistości. Bo człowiek podporządkowany własnemu ja odkrywa wciąż nowe potrzeby i jest we władaniu przymusu ich zaspokojenia. Z takich jednostkowych recept na życie nie może się złożyć żadna sensowna całość. Stachura odkrywa więc CZŁOWIEKA-NIKT, który – jego zdaniem – jest do odkrycia w każdym z nas. Trzeba tylko przestać wędrować (także dosłownie) koleinami wiodącymi ku ludzkiej ścianie płaczu, a wejrzeć w siebie, poddać własne istnienie wnikliwej obserwacji, bez z góry przyjętych tez. Stachury człowiek-Ja i człowiek-nikt to nierozdzielna jedność. Można – jak to uczyniła część krytyki – doszukiwać się w tym odkryciu pisarskim przejawów depersonalizacji i myślenia skażonego (lub dowartościowanego) mistycyzmem. Zresztą na taki trop interpretacyjny naprowadził sam Stachura, kiedy potem, w Pogodzić się ze światem, opisał siebie z okresu tworzenia Fabula rasa. W porównaniu z Fabula rasa – Oto jest jeszcze bardziej „nawiedzone”, a wykład i pouczenia schodzą tu często do poziomu porad na wiele konkretnych życiowych okazji. Dialog człowieka-nikt z człowiekiem-Ja zostaje w Oto przekształcony w monolog kogoś wszechwiedzącego, kto własne wywody wspiera słowami swych braci: „Syna Człowieczego, Starego Dziecka i Obudzonego”, a więc Chrystusa, Buddy i Lao-tse (Stachura w Pogodzić się ze światem: „Budda, Lao-tse i Jezus, czyli ci, których człowieknikt nazwał swoimi braćmi w bezimiennym Ojcu”). Wpływy buddyzmu na Stachurę z tego okresu akcentowało potem wielu krytyków i interpretatorów, a Monika Chybowicz-Brożyńska starała się nawet dowodzić, że cała pisarska działalność Stachury to „poszukiwanie rozwiązań uniwersalistycznych inspirowanych filozofią Wschodu”, ponieważ „intuicyjnie, a potem coraz bardziej świadomie, sięgając również do buddyzmu czy taoizmu poeta przedstawia propozycję bycia w świecie, która daje się wyartykułować jako postawa zen”[650]. Problem interpretacyjny i kłopoty z dowodzeniem zaczynają się jednak już przy pierwszym kroku, bowiem zen nie jest filozofią, czyli systemem opartym na zasadach logiki i rozumowej analizie, nie jest również religią, a więc nieprzydatne są tu pojęcia, do jakich przywykliśmy przy analizowaniu wszelkich systemów o ambicjach uniwersalistycznych, wszechogarniających. Próbą osadzania ostatniego okresu pisarstwa Stachury i jego filozoficznego egzystencjalizmu również (a nie – wyłącznie) w kręgu przemyśleń inspirowanych filozofią Wschodu jest szkic Jolanty Brach-Czainy zatytułowany Jednostka a możliwość innej postaci istnienia[651]. Autorka przypomina, że szukając rozwiązania konfliktów egzystencjalnych w samowiedzy, Stachura nie odkrywa niczego nowego, ponieważ dopisuje się do długiego ciągu poszukiwań znanych zarówno kulturze europejskiej, jak i azjatyckiej (Sokrates, Freud, Jung, Rogers, Budda, Krishnamurti); niektóre nawiązania mają charakter w pełni świadomy, ale to – zdaniem Brach-Czainy – nie umniejsza
osiągnięć Stachury próbującego stworzyć nie tyle antologię cudzych odkryć, ile zespoloną własnym doświadczeniem metodę dojścia do Prawdy, uwzględniającą poznawcze wysiłki innych filozofów, myślicieli i proroków. Poglądy, postawy i konstrukcja psychiczna bohaterów wcześniejszych książek Stachury, będących w bardzo przecież istotnym stopniu odbiciem osobowości autora, czyniły – zdaniem Brach-Czainy – drogę ku odkryciom (lub jak chcą niektórzy: pseudoodkryciom) zawartym w Fabula rasa czymś oczywistym i nieuchronnym. Świadczyło o tym dążenie do zjednoczenia z naturą i skłonność do uniesień przypominających niekiedy stany ekstatyczne. Ale ich źródło istniało wtedy na zewnątrz doświadczającego podmiotu, a dla człowieka-nikt „jest jedna prawdziwa podróż i absolutna: w głąb siebie”. Lecz przecież już wcześniej, we Wszystko jest poezja, Stachura pisał: „Poza tym jest taka sprawa, że gdziekolwiek by się pojechało, spotyka się tam, gdzie się dotarło, przede wszystkim to, co się ze sobą, to znaczy sobą, przywiozło”. Mimo to jego bohater wciąż rusza w nową drogę, gdyż za każdym razem nadchodzi „ten czas niewymowny, który mnie co ileś napada, kiedy nie mogę nic, nic a nic, kiedy rzucam wszystko, najpiękniejsze miasto czy okolice, najporządniejszych jeszcze ludzi, najlepszą robotę nawet, najlepszy dobry początek i idę. Idę, bo duch mnie opętał” (Nie zlęknę się). Jedynym lekarstwem na taki stan jest ruch: „To wielka rzecz być znowu w drodze, jak mówi Nansen. Ja powiem, że droga jest jak ciągle odkładane samobójstwo, jak ta jedna z nielicznych, może jedyna możliwość niepopełnienia samobójstwa, popełnianego co krok, co krok” (Dzienniki). Dopiero człowiek-nikt ma pewność, że pracy głowy nie musi towarzyszyć wysiłek nóg, bowiem jedyna prawdziwa podróż – to podróż w głąb siebie, a jedynie sensowny wysiłek – to samoobserwacja. Brach-Czaina zwraca uwagę, że forma doświadczenia mistycznego opisanego przez Stachurę w Fabula rasa i Oto ma sporo wspólnego z doświadczeniem mistyków zarówno chrześcijańskich, jak i buddyjskich, a osiągnięcie Stachury polega na połączeniu tych niby wykluczających się cech konstytutywnych obu postaw – nirwany i ekstazy: „Stan nirwany opisywany przez buddystów jest stanem negatywnym: bezruchem, uciszeniem wszelkich namiętności, uwolnieniem się od wszelkiego cierpienia. Stany opisywane przez mistyków chrześcijańskich są stanami ekstatycznymi, uniesieniami w miłości. Stachura natomiast opisuje oba doświadczenia: bezruch wyzwolenia i ekstazę. Z mistykami chrześcijańskimi łączy Stachurę przeżycie kataklizmu wewnętrznego, rozbicie osobowości, zniszczenie Ja – stan wewnętrznej zagłady poprzedzający zaistnienie w ładzie zjednoczenia. Najbardziej istotna jest jednak różnica obiektu zjednoczenia: u mistyków chrześcijańskich z Bogiem, u Stachury ze wspólnotą istnienia”[652]. Swego człowieka-nikt z Fabula rasa i Oto stawia Stachura w jednym rzędzie z Buddą, Lao-tse i Chrystusem i tym samym ujawnia inspiracje swych tekstów. Brach-Czaina uważa, że Stachura świadomie przemilcza wyraźne wpływy źródeł „mniej szlachetnych”, jak na przykład Krishnamurtiego, „choć pozostałości lektur Uwag o ludziach i Ku wyzwoleniu są w Fabula rasa znaczne”. To przecież Jiddu Krishnamurti utożsamiał cierpienie z lękiem, zalecał autoanalizę, odrzucał kształtowanie charakteru przez świadome postanowienie
i ćwiczenia. Dodatkowym powodem fascynacji Krishnamurtim była dla Stachury – obok głoszonej filozofii – przyjęta przez tego proroka nurtu buddyjskiego postawa poetynauczyciela życia. Brach-Czaina twierdzi nawet, że „w tekstach Stachury pojawiają się nie tylko myśli, ale nawet sformułowania wyjęte z dokonanego przez Wandę Dynowską przekładu Krishnamurtiego. Te myśli i zwroty nabierają jednak w tekstach Stachury wyrazu, którego w dydaktycznych tekstach Krishnamurtiego nie miały: uczestniczą tu w dramacie, który Stachura stara się opisać i stara się przezwyciężyć”[653]. Także Fabula rasa i Oto nie są jedynie opisem przeżyć wyimaginowanego bohatera, ale również – jak poprzednie książki – stanowią swoistą relację o stanie świadomości i punkcie dojścia samego autora. Świadczą o tym jego listy pisane w tym okresie, a także wiele dziwnych zachowań znajdujących uzasadnienie i genezę w treściach powstałych wtedy książek. Kiedy Stachurze, w rezultacie wypadku w Bednarach, zabrany zostanie (a dokładniej: ulegnie gwałtownemu unicestwieniu) ów mistyczny stan i wróci posługiwanie się pełnią świadomości oraz umiejętnością racjonalizowania przeżyć, doznań i zachowań, sam będzie próbował odtworzyć nie tylko fakty, które i on traktuje teraz jako dziwne i tajemnymi siłami wywoływane. Spróbuje także przypomnieć sobie „technologię” powstawania utworów tworzonych (a raczej do pewnego stopnia zanotowanych tylko) w tym okresie. Okresie, który oglądany z zewnątrz robił wrażenie ponad dwuletniej przerwy w kontaktach z rozsądkiem, uznawanym powszechnie za ważną cechę człowieka zdrowego mentalnie i emocjonalnie. W Pogodzić się ze światem, pod datą 28 maja 1979 roku, Stachura zapisze: „Dwa lata temu, na początku 77 straciłem bezboleśnie Wszystko. Wkrótce potem otrzymałem nowe Wszystko. Byłem na wielkiej górze. Trwało to ponad dwa lata. Wtedy się napisało Fabula rasa (rzecz o egoizmie) oraz drugi tekst pod tytułem Oto. Mówię: się napisało, a nie: napisałem, bo to tak, jakbym nie ja napisał, ale ktoś inny. Ten ktoś inny nazwał siebie człowiekiem-nikt. Ja nim byłem i zarazem nim nie byłem. Nie mogę tego inaczej powiedzieć”. Zostawmy Się, Fabula rasa i Oto krytykom literackim. Te utwory to tylko jeden z efektów okresu mistycznego. Jego przebieg miał też przecież ważniejszy, bo realny, człowieka dotyczący, a więc ludzką miarą mierzony i oceniany charakter. Kolejne dni tego okresu otoczenie zapisywało na konto Edwarda Stachury i – poza Danutą Pawłowską – reszta bliskich mu dotąd osób nie wykazywała ochoty do myślowej kooperacji z człowiekiem-nikt i patrzyła z narastającym niepokojem na coraz dziwniejsze zachowania przyjaciela czy kolegi. Które z tych zachowań były nienormalne? Stachura, Pogodzić się ze światem, 7 czerwca 1979 roku: „Gdy wydałem Opowiadania, Się oraz Dużo ognia i tak dalej, zarobiłem dużo pieniędzy. Wszystkie pieniądze rozdałem. Wciskałem je delikatnie do rąk lub do kieszeni starych ludzi, których spotykałem po barach mlecznych, gdzie się żywiłem. Tak i jeszcze inaczej rozdałem prawie sto tysięcy złotych. Mówię o tym tylko po to, żeby móc postawić pytanie: czy było to normalne?
Nie mając już pieniędzy, zacząłem rozdawać przedmioty i rzeczy, które miałem w domu, koszule, spodnie, marynarki, dwa meksykańskie poncha, aparat fotograficzny, radio, nawet moją brazylijską gitarę i pomniejsze drobiazgi. Znowu mówię o tym tylko po to, żeby móc postawić pytanie: czy było to normalne? Gdzie się kończy normalne, gdzie się zaczyna nienormalne? Oto jest pytanie. Gdzie się kończy znośny obłęd, a zaczyna się obłęd nie do zniesienia? Stałem się odludkiem w samym środku wielkiej wspólnoty ludzkiej. Czy to było normalne?”. Jeśli to, co było udziałem i doświadczeniem Stachury, jest jakąś „mistyczną normą”, to czy zawiera ona w sobie także wariant gwałtownego zakończenia, z pokonaniem instynktu samozachowawczego włącznie? Jarosław Markiewicz, poeta, który na literackim starcie kolegował się ze Stachurą, potem zaczął malować i zajmować się badaniem nieświadomości, ezoteryką; przyjaciele mówili o nim „wizjoner-psychonauta”. Jego mieszkanie od 1974 roku było pierwszym w Warszawie miejscem praktyki zen, a on sam podobno należał do pionierów medytacji zen w Polsce[654]. Jedno z wydawnictw, publikując w latach dziewięćdziesiątych Całą jaskrawość, dołączyło tam szkic Markiewicza zatytułowany Wprowadzenie do ekstatycznego życia i cierpienia Edwarda Stachury, a także próba teorii tak zwanego obłędu i tak zwanej śmierci. Autor jest zdania, że przypadek Stachury dla patrzących z zewnątrz jest rzetelnym zapisem całości procesu samoobserwacji umysłu, a proces ten został „zakończony tajemniczym wybuchem, kiedy to nieświadomość upomniała się o swoje prawa i chciała odzyskać utracone terytoria”. Stan natchnienia, widoczny w twórczości już u jej początków, odnosił się nie do sztuki, tylko do życia. Fabula rasa jest domeną jasności, poprzedzona ciemnością uchwyconą w Się. „Instynkt, głęboka wiedza, mądrość, czy jak to jeszcze określić, podpowiedziały Stachurze, że aby dojść do nadświadomości, trzeba podążać poprzez podświadomość i nieświadomość”. Stachura – sądzi Markiewicz – uprawiał literaturę jako praktykę duchową i praktykę duchową jako literaturę, i że niemożność wyrwania się ze świata słów była przyczyną eksplodowania tej wybuchowej mieszanki, bo przecież i ludzkie procesy psychiczne są procesami energetycznymi. „Gdyby nie trzymał się w ryzach mało wydolnego języka (nie chodzi o to, że polskiego, każdego języka) i wykorzystał owe dwa lata niezwykłego stanu na coś, co lekkomyślnie nazywamy: bujanie w obłokach, prawdopodobnie przemiana jego świadomości dokonałyby się, żyłby dzisiaj jako nienarzucający się nikomu święty, mówiąc językiem naszej kultury, jako głęboko oświecony, mówiąc językiem kultur Wschodu. Praktykując z językiem, wydał się na pastwę nieuchronnych ograniczeń języka, inaczej mówiąc – wlókł za sobą ciężar powszechnego rozumienia. Oświecił nas, pozostałych – a sam pogrążył się w ciemność nieświadomości, stanu pośredniego, obłędu”. W internetowej wersji szkicu Markiewicz, przywołując Tybetańską Księgę Umarłych, przypomina, że „w stanie pośrednim wieją karmiczne wiatry, nad którymi umieją zapanować tylko ci, którzy wiele żywotów spędzili na rozpoznawaniu swego umysłu. Stan nagłego wylewu nieświadomości, zwany też czasami stanem obłędu, jest właśnie stanem
pośrednim”[655]. O jakiejś odmianie stanu pośredniego, będącego podobno udziałem Edwarda Stachury, mówi także Leon Zawadzki, który przeżycia o zbliżonym charakterze ma chyba za sobą (w sobie?). W Pułapce Stachury Zawadzki przyznaje, że o samym Stachurze wiedział niewiele, „ale wystarczająco dużo, by po wiadomości o jego samobójczej śmierci poczuwać się do osobistej odpowiedzialności za to, że nie poszedłem za głosem serca i nie postarałem się odszukać go, gdy należało to uczynić”. Jednak stało się, faktów nie można cofnąć. Toteż chwycił za pióro nie dla usprawiedliwień, ale po to, by podzielić się swoją wiedzą z osobami, „dla których problem Stachury jest ich własnym problemem”[656]. Otóż Zawadzki uważa, że Fabula rasa nie oznacza – jak się wydawało Stachurze – rozstania z egoizmem, gdyż nie ma w niej miłości, „tylko sentymentalny, histeryczny mesjanizm”. Stachura dał się uwikłać w sidła, „ponieważ nie był przygotowany do ostatecznej walki, jego egocentryzm wzmocniony został płytkim oświeceniem”. Potwierdzeniem była dla Zawadzkiego druga część, apendyks, pełen zdań, „które rodzą się tylko z przekonania o swojej «misji», zrodzić je może tylko rozpasane swoją domniemaną boskością «ja»”. Pycha duchowa – twierdzi Zawadzki, który o sobie pisze, że przeszedł kiedyś fazę „płytkiego oświecenia”, a w wędrówce ku wyżynom wtajemniczenia pomagał mu oświecony przewodnik I.O. – to częste zjawisko „na drodze” i dlatego też tak ważne jest, aby adept sprawdzany był przez autentycznego mistrza i tylko od niego, jak na przykład w praktyce zen, „otrzymywał potwierdzenie oświecenia”. Stachura, zdaniem Zawadzkiego, takiego mistrza nie miał, choć – zgodnie z regułami „wiedzy tajemnej” – stał się adeptem, poszukującym. O własnych siłach doszedł do wstępnej fazy „płytkiego oświecenia” (Kensio) i zapewne nie wiedział, że „mistrzowie zen często ostrzegają przed tak zwanym płytkim oświeceniem”. Sam Zawadzki przyznaje, że on „płytkie oświecenie” przeszedł, mając dwadzieścia pięć lat. „Płytkie oświecenie” charakteryzuje się i tym, że adept, doświadczywszy Kensio – rzuca się zapamiętale ku nauczaniu bliźnich. Podczas lektury tekstu Leona Zawadzkiego odnosi się chwilami wrażenie, że jego wywody służą trochę „nauczaniu bliźnich”, a przynajmniej taką sugerują intencję autorską. Świadczą o tym z pasją wyartykułowane i pozbawione tolerancyjności ataki na wielbicieli Stachury, co do których Zawadzki nie ma cienia wątpliwości, że są „żerującymi na czyjejś autentycznej tragedii udawaczami” i „cwaniakami intelektualnymi”. Jeden z wniosków Leona Zawadzkiego jest następujący: „Mówienie o Stachurze według reguł gry w kulturę (bełkot skojarzeniowy), głośne czytanie jego tekstów głosem sztucznym zadumanym, kokietowanie smutkiem-żalem-refleksją są po prostu śmieszne i groźne. Śmieszne dlatego, że gra w słóweńka nie ma nic wspólnego z autentycznym doświadczeniem. O treści wewnętrznego doświadczenia Stachury dyletanci, skądinąd wygadani, nie mają pojęcia. Groźne zaś dlatego, że stwarzają pozory zrozumienia i na te pozory dają się nabrać nie tylko ci, którzy je tworzą”. Czy trzeba mieć za sobą przeżyte doświadczenie mistyczne, żeby bez posądzenia o dyletantyzm mówić o tym, co przydarzyło się Stachurze? Określenie „przydarzyło się” jest niedobre, bo sugeruje przypadkowość, decydującą rolę czynników zewnętrznych,
zaskakujący (bo na kontrze wobec wszystkiego, co wcześniej) charakter. Mirosław Wójcik jest autorem rozprawy doktorskiej, której książkowy efekt ma tytuł Człowiek-nikt. Prozatorska twórczość Edwarda Stachury w kontekście buddyzmu zen. Przyjęta tam perspektywa badawcza, obejmująca na dodatek cały prozatorski dorobek Stachury, z początku dziwi, bo – jak się wydaje – do czasu opowiadań Się nie zostawiał Stachura zbyt wielu śladów świadczących o tym, że może się kiedyś wybrać do źródeł odkrytych przez Daleki Wschód. Po lekturze książki Wójcika, imponującej pod wieloma względami (takiej ogromnej wiedzy o Oriencie nie gromadzi się wyłącznie dla potrzeb doktoratu z literaturoznawstwa), czytelnik dochodzi do wniosku, że bohater Stachury od pierwszych tekstów był na mistycyzm (i to nie w chrześcijańskiej jego odmianie) może nie tyle skazany, ile „mistycznie utalentowany”. Egocentryzm, początkowo irytujący nieustannym samouwielbieniem, to w gruncie rzeczy szukanie odpowiedzi na pytanie: kim jestem? Nie tylko ja, konkretny egzemplarz o personaliach Edward Stachura, ale cały ten projekt o nazwie człowiek – gdzieś, kiedyś, po coś i przez coś uruchomiony. Najpierw umacnianie „ja” i szukanie dlań gwarancji bezpieczeństwa nie tylko w świecie ludzi, ale i w świecie materii, która – co może kiedyś okazać się oczywistością – także jest emocjonalnym partnerem człowieka. Niezgoda na zastany porządek świata to nie efekt młodzieńczego idealizmu, z którego czas leczy skutecznie, tylko rezultat etycznej pryncypialności, której wymogom inni sprostać nie są w stanie. To między innymi „samotność uchroniła bohatera Stachury przed zbiorowymi iluzjami, jakim ulega społeczeństwo”. Więc egocentryzm jako jedyne wyjście, konieczność, narzędzie może i społecznie niebezpieczne, ale użyte w stanie wyższej konieczności, w obronie własnej, mające ochronić przez dezintegracją osobowości. Czyli w tej dominującej czasowo (i objętościowo, gdyby przelicznikiem były strony maszynopisu) fazie twórczości Stachury jego bohater jest bardzo daleki od buddyzmu zen, uważającego „ja” za podstawową, najważniejszą iluzję człowieczej jaźni. „Czy bohater Stachury idzie zatem drogą adepta zen?” – pyta Wójcik. Odpowiedź brzmi oczywiście, że nie. Ale jest i druga odpowiedź, twierdząca, więc zupełnie nieoczywista. Wójcik: „Bohater Stachury nic nie wie o nauce Buddy, a mimo to (nawet: dlatego) jest na najlepszej drodze do samorealizacji. Wszelkie naśladownictwo jest dla zen zabójcze, każdy sformułowany cel prowadzi tylko do formy, nie do celu. Bohater Stachury jest na dobrej drodze, przyjął bowiem zasadę najistotniejszej samodzielności: wierności samemu sobie. Buddyści podkreślają często znaczenie braku oparcia, w którym widzą skuteczny stymulator rozwoju duchowego. Brak tym bardziej skuteczny, im bardziej zupełny, a zatem brak oparcia w innym człowieku, oparcia w kulturze, oparcia w metafizycznych koncepcjach, oparcia w sprawdzonych metodach poznania świata itd. Zobaczyć świat na nowo, zrozumieć świat na nowo – w tym momencie bohater Stachury nie jest daleko od pierwszych wskazań, jakich na ogół udzielają mistrzowie zen swoim adeptom”[657]. Tak ekstatycznie przeżywany i wirtuozersko opisywany zachwyt ziemskim żywotem przysłaniał łatwą do udowodnienia prawdę, że wszystkie utwory Stachury scala cierpienie i strach, wynikające z doznawanej w szczególnie silny sposób nietrwałości istnienia.
W zbiorze Się, w opowiadaniu Nocne popołudnie Stachura pyta wprost: „Więc dlaczego każdy i zawsze i zawsze cierpi i jeszcze zawsze boi się tego jednego: śmierci? Dlaczego wszystko boli i nawet największa radość?”. Mirosław Wójcik: „W jaki sposób doznajemy cierpienia, w jaki sposób unicestwi nas śmierć? Dla Stachury odpowiedź była przerażająco oczywista: kres istnienia jest kresem świadomości. Końcem istnienia kruchego, nieuchwytnego, ale jak najbardziej realnego poczucia własnej tożsamości – «ja»”[658]. Najlepiej byłoby tego „ja” się pozbyć, tylko jak pozbyć się świadomości? A może jest to fałszywa świadomość, broniąca przed spokojem, z zadziwiającym uporem wmawiana człowiekowi jako podstawowy warunek przynależności do ludzkiego gatunku? Może trzeba, nie bacząc na tysiące lat popełniany błąd, odpowiedzi szukać samemu? „Na takie na przykład pytanie: czy wprowadzenie pojęć życie i śmierć i krańcowe przeciwstawianie ich sobie – nie odwiodło ludzi od prawdziwego rozumienia tego, co się dzieje?” – podpowiada Stachura w tym samym opowiadaniu. W drugiej części rozprawy Wójcik stara się określić, jaki charakter ma osiągnięte przez Stachury człowieka-nikt doświadczenie, oraz podejmuje próbę ustalenia, „na ile zasadne są tezy łączące przeżycia relacjonowane w Fabula rasa i w Oto z doświadczeniem satori, opisywanym między innymi przez praktykujących buddyzm zen, a które polega na przezwyciężeniu ograniczeń związanych z podmiotową perspektywą percepcji”[659]. A jaki był społeczny odbiór poczynań Edwarda Stachury w tym mistycznym okresie? Jakim go wtedy postrzegały osoby stwierdzające zmianę w myśleniu i zachowaniu, ale niezdające sobie sprawy (bo niby jak?) z przyczyn i uwarunkowań? Grono przyjaciół zostało zredukowane na ten czas niemal do zera, bo każda próba polemiki albo nawet niechęci do wysłuchiwania nowo odkrytych prawd pozbawiała rozmówcę kwalifikacji partnerskich. Janusz Anderman: „Spotykaliśmy się do końca, choć nie były to spotkania łatwe. Postępująca choroba (brana ciągle przez otoczenie za pogłębiające się dziwactwo) sprawiła, że Stachurę i jego działania trudno było zrozumieć i znaleźć z nim porozumienie. On żył w innym świecie”[660]. Skarg na głuchotę i ślepotę rozmówców pełno w listach do Danuty Pawłowskiej. Opowiadała Dariuszowi Pachockiemu: „Edek próbował ze wszystkimi osobami mówić o swoich nowych filozoficznych odkryciach, o konieczności cierpienia, odkrycia, kim się jest i w rezultacie pozbycia się ograniczającego «ego». Nie wszyscy chętnie go słuchali, więc zastanawiał się, w jaki sposób ma przekazywać to, co ma do powiedzenia”[661]. Inna z cech uwidaczniających się coraz mocniej w kontaktach z otoczeniem to apodyktyczność. Stachura zawsze kochał postawić na swoim, ale teraz narastała drażliwość, negatywnych emocji nawet nie starał się hamować, co kontrastowało z deklarowanym wszechrozumieniem; mówił o doznaniu łaski spokoju, a szybko tracił cierpliwość. Zdziwione nowym wizerunkiem Stachury bywały zwłaszcza te osoby, które w kontaktach z nim miały dłuższą przerwę. Piotr T. Kwiatkowski, uczestnik zimowiska w Międzygórzu[662], korzystając
z przyzwolenia Stachury, w roku 1976 dwukrotnie spotkał się z pisarzem w Warszawie[663]. Pierwszy raz w wakacje. Takie spotkanie dla świeżego maturzysty było nie lada przeżyciem. Pewnie nie pamięta, w co się wtedy wystroił, ale zapamiętał, że Stachura był cały dżinsowy i w kolorze blue: spodnie, marynarka i kamizelka zawiązywana na tasiemkę, a na gołych stopach jasnobrązowe sandały. Oprócz skórzanej torby miał papierową teczkę z ołówkowym napisem „Michel Deguy”. Stachurze towarzyszyła młoda kobieta, ta sama, którą Kwiatkowski widział w Międzygórzu. Poszli we troje do baru z włoskimi potrawami na Starym Mieście. Stachura pokazywał, jak sobie radzić z niesfornym spaghetti. Był przyjaźnie nastawiony, dowcipny, pogodny; dopytywał o przebieg egzaminów na studia, o efekty poszukiwania taniej stancji. Drugie spotkanie odbyło się we wrześniu, też poszli na obiad, a potem Stachura zaprowadził Piotra do ulubionego kamiennego rycerza. Skarżył się, że wydawany w Poznaniu zbiór poematów będzie miał za mały nakład. Rozmawiali też o próbach literackich Kwiatkowskiego. Stachura, czytając maszynopisy, sugerował różne stylistyczne poprawki, ale ogólnie biorąc – zachęcał do pisania. Więc Piotr pisał wiersze do czasu, aż w odpowiedzi na przesyłkę do renomowanej „Odry” Urszula Kozioł odpisała krótko: „Proszę przyjąć po męsku: wiersze są okropne”. Za zachętę do podtrzymania kontaktów uznał Piotr Kwiatkowski propozycję Stachury, aby w roku 1976 podczas jego dwutygodniowej nieobecności w Warszawie opiekował się mieszkaniem na Rębkowskiej. Zrobił to chętnie i obie strony były z tej opieki zadowolone. Wiosną 1977 roku Piotr odwiedził Stachurę w towarzystwie koleżanek i kolegów, przynieśli dwie butelki wytrawnego wina. Stachura żartował, że osób jest trzykrotnie więcej. „Początek spotkania był sympatyczny, pogodny. Później pisarz zadawał bardzo fundamentalne pytania: «Co to jest wolność? Czy człowiek może być wolny?». Takie wielkie pytania nas zakłopotały, nie umieliśmy na nie odpowiedzieć. Stachura się denerwował”. Piotr, początkujący student socjologii, powoływał się na Ericha Fromma Ucieczkę od wolności i Włodzimierza Pawluczuka Świadomość jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej. Mówił o poczuciu zagubienia, odnajdywaniu nowego ładu i reguł oferowanych przez sekty i ruchy religijne. „Stachura okropnie się zdenerwował. Wypowiadałem, jak sądzę, pogląd, który on z pasją zwalczał: «Co z tego – mówił bardzo nerwowo – że ci ludzie mają szansę na odzyskanie wolności, kiedy oni poprzez te swoje kościoły, poprzez te swoje ruchy, to oni sobie nakładają kajdany». Uderzyła mnie gwałtowność, z jaką pisarz wypowiadał swoje tezy. Nie była to właściwie dyskusja z moimi poglądami, ale pełen ekspresji protest. Zmartwiłem się, że Stachura się na mnie obraził, ale w ciągu naszego spotkania ostro polemizował on także z innymi osobami. Odnieśliśmy wrażenie, że spotkanie bardzo go męczyło”. Zamiast rosnącego tłumu, jeśli już nie wyznawców, to chociaż zwolenników, zwłaszcza że oferował jakże łatwe do przyswojenia – w jego mniemaniu – oczywistości, spotykały go obojętność, niechęć, pyszałkowata pewność, że racje są tam, gdzie ich przecież – jego zdaniem – nigdy nie było, i fałszywa wiara, że droga, którą od tysięcy lat tratują stada bezmyślnych egoistów, jest jedynie właściwą drogą choćby dlatego, że innej nie ma.
A przecież inna droga jest, on ją odnalazł, odkrył, a odkrycie jest ważne nie tylko dla niego. Opór nie powodował zniechęcenia, tylko wzmagał aktywność, która coraz bardziej robiła wrażenie posłannictwa, misji. Zamiast pierwszoosobowej narracji – dialog, bo ten zabłąkany świat przywykł, że zdobywanie mądrości polega na zadawaniu pytań. Więc niech mają te swoje pytania, a odpowiedzi dostaną też swoimi słowami. Autoprojekcja, werbalność, atrybut, afirmacja, nomenklatura, imponderabilne, progresujący, symultaniczna, immanentnie, zasada konstytutywna. Tak, owszem, to Edward Stachura i początek długiej listy wyrazów zawartych w jego utworach powstałych w okresie mistycznym. Zgodnie ze stereotypem „nawiedzenia” – powinny te utwory wypełniać słowa i zdania natchnione, górnolotne, znaczeniowo migotliwe, a nie jakiś nakrochmalony jęzor słabej pracy doktorskiej i słowna tandeta. Ale widocznie taki był wynik rozpoznania: żeby do innych dotrzeć, trzeba zacząć posługiwać się ich językiem, zrezygnować z własnego, pozbawić go artystycznej komplikacji i poetyckich zasłon. Bezpośrednia, osobista, face to face realizacja misji jest mało skuteczna i czasochłonna, więc trzeba zacząć od metody klasycznej: znaleźć wydawcę, przekonać go o potrzebie dużego nakładu, a zachęcić do tego rezygnacją z honorarium autorskiego. Tym bardziej że książki te – będzie argumentował Stachura – tak naprawdę nie mają osobowego autora, są dziełem zbiorowym, a w skład tego zbioru wchodzi wszystko. Oprócz książek – listy. Ale tylko koperty, stemple na znaczkach i adresaci są jak dawniej. Treść inna, całkowicie inna, zapisywana przez Edwarda Stachurę, jednak dyktowana przez człowieka-nikt. Do Władysławy Zossel, koleżanki ze studiów, w odpowiedzi (12 stycznia 1978 roku) na jej kartkę świąteczną: Władko, piszesz, życząc noworocznie: „Jasnej Gwiazdy dla mroków ciała”. Ciało nie zna mroków; ciało i jasna gwiazda – to jest to samo. Mrokiem jest to, co zamieszkuje ciało. Co to jest? Się to nazywa JA. Bądź zdrowa. Pozdrowienia dla Mamy i uśmiech dla maleństwa. Tylko nie mów, że to najpiękniejsze dziecko świata. A jeżeli tak mówisz, to bądź świadoma tego, że to nie o dziecku mówisz, lecz o sobie (w domyśle: „Jestem matką najpiękniejszego dziecka świata”[664]. List ten był bez podpisu. List do Bogusława Żurakowskiego (datowany 11 marca 1977 roku) jest długi, ale warto przytoczyć obszerne fragmenty, bo treść bardzo przypomina zawartość Fabula rasa, choć jest to tekst użytkowy, rezultat pełnomocnictwa udzielonego Edwardowi Stachurze przez tę część jego świadomości, którą zaczął władać człowiek-nikt. List jest wprawdzie do konkretnego adresata, ale ponieważ został upubliczniony[665], można go już także potraktować jako list otwarty do nas wszystkich, szczególnie tych, którzy chcą zrozumieć,
co się działo z Edwardem Stachurą w tamtym okresie: Piszesz: „Żyję teraz gorączkowo, bardzo chcę żyć. Wyglądam nieźle, więc nikt nie wie, że jest ze mną źle. Ale co to kogo obchodzi? Nawet nie mam prawa oczekiwać na współczucie czy na coś w tym rodzaju. Każdy ma dość swoich problemów”. Nie pocieszę Cię. Byłbym głupi, gdybym to próbował zrobić. A Ty byłbyś niemądry, gdybyś się dał pocieszyć. Całe życie nic innego nie robimy, tylko się pocieszamy na wszelki najrozmaitszy sposób, zagłuszając się, narkotyzując się gadaniem, rozrywkami, teatrem, filmem, telewizją, alkoholem, marzeniami, wyobraźnią, religiami, wierszami, książkami i tak dalej, wiarą, nadzieją i tak dalej, i tak dalej. Nie może do nas przyjść to nieznane, to wieczne, bo jesteśmy naćpani, nabici, zabici po brzegi lękami straszliwymi i lekarstwami na te lęki. Możesz zrozumieć. Może przyjść do Ciebie to wieczne, bo jesteś prawy. Każdy może zrozumieć (nie ma wyjątków), ale zwłaszcza człowiek prawy. Zacznij siebie obserwować. Czysto. Bez usprawiedliwiania, bez potępiania. Naga, goła obserwacja. Każdego wypowiedzianego zdania, każdego „czynu”, każdej myśli. Zaobserwuj swoje „ja”. Nie obiecuj sobie zrozumienia, nie obiecuj sobie nic, bo się zablokujesz, zablokujesz zrozumienie. Zaobserwuj, że „ja” jest źródłem wszystkich bez wyjątku istniejących w Tobie konfliktów, sprzeczności, lęków i pocieszeń. Bo „ja”, którego istotą jest wymysł, wymyśla lęki, a potem szuka ratunku. I często go wymyśla. Ale to zawsze pocieszenie tylko chwilowe, tylko czasowe. Nie może być inaczej, bo „ja” to czas. Zaobserwuj arcygenialność „ja”. Zaobserwuj, jak „ja” dzieli się na rzecz obserwowaną i na obserwatora. Na lęk i na „ja się lękam” (...). To Ci się wyda straszne, bo to jest straszne, kiedy wyrzuca się z siebie wszystko i zostaje jedna wielka czarna dziura. Jest to przerażające. Zamiera serce. Przeraź się. Spójrz prosto w oczy czarnej dziurze. W puste bezdenne oczodoły. I przeraź się. Zobaczysz, co się stanie (...). Śmierć jest śmiercią „ja”, dlatego „ja” tak się jej boi. Śmierć jest końcem agonii „ja”. Agonii, która trwa od pierwszej chwili narodzin „ja”. Musisz umrzeć za życia. „Ja” musi umrzeć za życia, wtedy zrozumiesz, że nie ma śmierci. Piszesz „bardzo chcę żyć”. Zrozum, czym jest chcieć. Chcieć to zawsze chcieć mieć. Chcieć posiadać. Posiadanie zawsze rodzi lęk przed utratą tego, co się posiada. Lęk rodzi cierpienie. Chcieć to zawsze w ostateczności chcieć nieszczęścia. Musisz być nieustraszony w zadawaniu sobie pytań. Kto chce? Zawsze „ja” chce. Człowiek-nikt nie chce nic. Nawet tego nie chce. Bo nie chcieć nic, chcieć nie chcieć nic. Człowiek-który-rozumie, rozumie, że chcieć i nie-chcieć – to to samo. Więc ani chce, ani nie chce. Ten problem dla niego nie istnieje. Żaden problem. Pytaj mnie, jeśli się zaciukasz, ale najlepiej stwierdź fakt, że się zaciukałeś i zapytaj siebie dlaczego. Pewnie dlatego że czegoś
chciałeś, że chciałeś zrozumieć. Nie chciej zrozumieć, bo nie zrozumiesz. Obserwuj „ja”. Bądź zdrów. Idę spać. Idę umrzeć. Bo trzeba umierać codziennie. Sted. Skłonności dydaktyczne Stachura objawiał już dawno, najdobitniejszym tego przejawem są obszerne partie Wszystko jest poezja, w których udziela rad służących zamianie nibyżycia na życie prawdziwe. Każdy, kogo przed nabawieniem się ochoty na czytanie książek Stachury strzeże niechęć do pouczeń i mentorstwa, powinien pamiętać, że Stachura powagi nie utożsamiał z ponuractwem i potrafił swoim dydaktycznym ciągotom dopisywać autoironiczny cudzysłów. Przykładem może być, mówiąc dzisiejszym językiem, biznesplan wymyślony na potrzeby uruchomienia działalności gospodarczej w formie „Biura Odpowiedzi”. Początek biznesplanu wyglądał następująco: „Tu udziela się odpowiedzi na pytania Codziennie, prócz niedziel, od 10.00 do 12.00. Cennik: 1) za odpowiedź na pytanie proste – zł 10; 2) –,,– skomplikowane – zł 20. Uwaga a) o tym, czy pytanie było proste, czy skomplikowane, przesądza odpowiadający. b) w wypadkach niemożności odpowiedzi na pytanie pobiera się opłatę zł 5 za wysłuchanie pytania przez odpowiadającego i wprawienie tymże go w kłopot, w frustrację, zażenowanie i tym podobne”[666]. Na chęć kontynuowania poradnictwa, tylko że w okresie mistycznym traktowanego bardzo serio, zwrócił uwagę Mirosław Wójcik, analizując kilka listów pisanych przez Stachurę po roku 1977, a odnalezionych w archiwum pisarza. Nie wiadomo, czy adresaci to konkretne, rzeczywiście istniejące osoby (Stachura otrzymywał wiele listów także od nieznanych mu ludzi, czytelników jego książek), czy też fikcyjne postaci, a sporządzane odpowiedzi miały wchodzić do kolejnej, dopiero obmyślanej książki. Dla zobrazowania tej formy poradnictwa Wójcik przytacza następujący list-odpowiedź Stachury: „Warszawa 9.11.1978 r. Drogi Pawle, Po kolei potokiem Pańskiego listu: 1) Nie ma nic takiego, co stanowiłoby tak zwane trwałe zabezpieczenie. Dążyć do tego, to wpadać z pułapki w pułapkę. 2) Saladera zaiste kosi się ciężko. Trzeba ją kosić, ale że tak powiem, wszechstronnie, w zależności od tego, jak ją deszcze położyły; i samym czubkiem kosy, i pod włos. 3) «co ja wam tu będę...; chodzi o to, by to mienie szanować» – ma wiele zalet; jest oszczędne w słowach i dobitne. 4) Kiedy chce Pan czegoś do siebie nie dopuścić, to jednocześnie Pan to do siebie przyciąga; stawianiem temu oporu, tym niechceniem tego, czyli tym chceniem niechcenia tego – Pan to karmi. Życzę odkrycia w sobie tej
oczywistości. Wtedy Pan swobodnie, bez oporu, dopuści do siebie każdy stan umysłu (czy serca, to jest to samo) i tylko wtedy będzie Pan mógł spokojnie mu się przypatrzeć, nie analizować go, nie potępiać, nie usprawiedliwiać, lecz po prostu patrzeć. I to wystarczy. Problem zobaczony całościowo rozwiewa się sam. 5) Pisze Pan: « (...) brzydzę się kolekcjonerstwem; jest bezmyślne i bezkrytyczne», a nieco wcześniej pisze Pan: «Wiedziałem, że jeśli dopuszczę, to znów przegram; zwali się to wszystko, co już wiedziałem». Czy to nie znaczy: «...zawali się to wszystko, co już miałem pokolekcjonowane»? Kolekcjonowanie myśli i wszystkich jej pochodnych, czyż jest czymś innym od kolekcjonowania np. znaczków pocztowych? Oto kolejna rzecz do odkrycia”[667]. Podstawowym zasobem do nieustannego odkrywania są oczywistości. Jak i po co te oczywistości odkrywać – Stachura będzie doradzał i objaśniał także w Olsztynie, przez kolejne cztery dni (12–15 czerwca 1978 roku), w tamtejszej „Pracowni”. „Pracownia” to był projekt skupiający artystów różnych dziedzin sztuki, podejmowano tu przedsięwzięcia o charakterze interdyscyplinarnym, Olsztyn zawdzięczał „Pracowni” trochę twórczego fermentu. Czterodniowe spotkania ze Stachurą zgromadziły słuchaczy w różnym wieku. Organizatorem był Krzysztof Gedroyć, cykl wykładów nosił tytuł O uwadze, słuchaniu i poznawaniu samego siebie. Gedroyć: „Wykłady te były w gruncie rzeczy naukami «jak się rzeczy mają» – Stachura czuł się wówczas jak po olśnieniu. Było to niezwykłe, a momentami nie do zniesienia, bo nawet podczas obiadu w restauracji przemawiał tylko o tym...”[668]. Przytaczam tu trzy krótkie fragmenty zapisu magnetofonowego poczynionego wówczas w olsztyńskiej „Pracowni”. Pierwszy – otwierający spotkania, drugi – pokazujący próbę nawiązania przez słuchaczy kontaktu ze Stachurą i wciągnięcia go w dyskusję, trzeci wreszcie – słowa wygłoszone na zakończenie czterodniowych spotkań. Ten zarejestrowany materiał pozwala zobaczyć, jak blisko siebie byli człowiek-Ja Edward Stachura i człowiek-nikt, bo tekst wystąpienia to chwilami niemal dosłownie Fabula rasa. Wykłady w „Pracowni” nie były jednak roboczą wersją tego utworu, tylko monologiem człowieka zapowiedzianego na afiszu jako Edward Stachura: „– Tak się przytrafiło, że mogę powiedzieć, że po raz pierwszy w życiu zrozumiałem pewne rzeczy. I to zrozumiałem nie tylko werbalnie, gołosłownie, jak to na ogół rozumiemy, ale przeżyłem te rzeczy. Będę mówił o rzeczach, które są oczywistościami. Ale to są oczywistości dla mówiącego. Do słuchaczy, do słuchającego należy odkrycie w sobie, czy to, co mówiący mówi, jest oczywistą prawdą, czy oczywistą brednią... Jak zauważyliście, powiedziałem: oczywista prawda lub oczywista brednia. A więc tak w jednym, jak i w drugim przypadku ma to być oczywistość. Jak się odkrywa oczywistość? Po prostu słuchając. Bo to są oczywistości, które każdy ma w środku. I mówiący jest, po prostu, tylko takim czymś jak dzwonek, który dzwoni i budzi to, co w każdym jest. Więc słuchać. Wydawałoby się to takie proste. Śmiem powiedzieć, że niewielu słucha. Większość z nas nie słucha w pełni. Ani tego, co mówią inni, ani tego, co mówią sami. Wszystkim wydaje się oczywiste, że można słuchać i myśleć jednocześnie. Otóż nie
da się myśleć i słuchać jednocześnie. Dlaczego? Słuchać można tylko tu i teraz. Myśl zaś, jako relacja pamięci, jest zawsze zanurzaniem się w studnię czasu. Przeszłego. W studnię czasu w ogóle, jako że cały czas jest przeszły. I nie można być jednocześnie w dwóch różnych światach: w świecie czasu i w świecie teraz, które to «teraz» do czasu nie należy. Dlatego nie można słuchać i myśleć jednocześnie. Chyba zauważyliście (a są tu na sali licealiści chyba i chyba studenci), jak słuchamy mówiących – czy to profesora w liceum, czy wykładowcę na uczelni. Są takie fazy, że się słucha, a potem nagle wypada się zupełnie z tego, i znowu się słucha. Ale jest taka luka, że się w ogóle nie słuchało. Człowiek nagle słyszy. Gdzie był wtedy, jak nie słuchał? Oczywiście myślał, oczywiście był w przeszłości. Mógłby ktoś powiedzieć: ale jak nie myśleć, jeśli myśl goni za myślą i wszystkie się ze sobą ścigają, kłócą, biją lub zgadzają i tak dalej, i tak dalej. Próbują ułożyć się w jakiś ład, rozpada się to i tak dalej, i tak dalej. To może każdy zaobserwować. Więc jak można nie myśleć? Otóż słuchając właśnie. Słuchanie jest właśnie tym, co może sprawić, że nie będziemy myśleć. A więc słuchać. Że nie będziemy myśleć w czasie słuchania. Bo wtedy, jeżeli będziemy myśleć, to nie będziemy słuchać. Nam się będzie tylko wydawać, ale my złapiemy tylko piąte przez dziesiąte, siedemnaste przez trzydzieste siódme. Prawdziwe słuchanie jest zawsze odkrywcze. I nie ma innych odkryć poza odkryciem w sobie oczywistości. Czym jest oczywistość? Jak być stuprocentowo pewnym, że ma się do czynienia z oczywistością, a nie z jakąś zwodniczością? I czy nie ma jakichś oczywistości o charakterze indywidualnym, że jest oczywistość dla jednego człowieka, a dla drugiego nie bardzo lub wcale. Zostawiłem tu taki tekst o oczywistościach, właśnie jutro, zdaje się, ci, którzy przyjdą, dostaną go [były to wykonane na powielaczu kilkunastostronicowe zeszytowe zszywki z fragmentami Oto – przyp. M.B.]. Ale powiedzmy kilka słów o oczywistościach. Oczywiste jest to, co nie potrzebuje wyjaśnień. Czujecie chyba, że tak jest. Wszystko, co potrzebuje wyjaśnień, nie jest oczywiste. Nie potrzebuje wyjaśnień także tych moich tutaj, oczywiście. Oczywiste jest to, co może być śmiało oczywiste dla wszystkich ludzi, a nie dla jakiejś grupy mniej lub bardziej licznej. Ludzi, mających się za inteligentniejszych od innych. Oczywiste się wie, tego się nie zapomina i tego się nie pamięta. Nie potrzebuje to być pamiętane. Oczywistego nie można się nauczyć, tak jak można się nauczyć języka obcego czy innych rzeczy. Oczywiste się po prostu odkrywa i przeżywa. Oczywiste jest czuć głód czy pragnienie, czy jestem zmęczony, czy wypoczęty po wypoczynku. Każda manifestacja ciała, naszego lub nienaszego, jest oczywistością cielesną. Odkryciu oczywistości zawsze towarzyszy ogromna radość. Jest to radość, która nie pochodzi z mikroświata słów, dlatego jest ogromna. To jest tak, jakby się dźwigało wielki ciężar i naraz się odkryło całą absurdalność, całą oczywistą nieoczywistość dźwigania tego ciężaru. I wtedy bez wysiłku naszego ciężar znika. A my stajemy się lekcy i ulatujemy w górę. Należałoby najpierw jeszcze powiedzieć, zwrócić wam uwagę na to (są to słowa, które powinny paść na samym początku, ale nie zajmiemy się tym, co powinno być; ponieważ jest już za późno, więc one padają teraz), że słowa są zawsze tylko słowami. Niczym
więcej. Słowo nie jest rzeczą, czyli pozasłowiem. Bo nie może nim być. Słowo «gruszka» nie jest, prawda, gruszką. Słowo jest opisem tylko. A opis rzeczywistości nie jest rzeczywistością. Opis życia nie jest życiem, a opis śmierci nie jest śmiercią (druga część tego zdania chyba bardziej trafia do was). Należy cały czas mieć to na uwadze. Wiele z tych rzeczy, które mówię, które będę mówić, wydadzą się wielu ludziom, że to są banały. Kiedy się mówi o tym do ludzi – ludzie mówią: «Tak, to jest oczywiste, ja to rozumiem. Tak, tak, jasna sprawa, nie ma o czym mówić». Oczywistość także jest oczywistością dlatego, że się o niej nie dyskutuje. Nie dyskutuje się o oczywistej oczywistości, jak i o oczywistej nieoczywistości, żeby uniknąć nieuchronnie mętnych zawsze, bo niejasnych pojęć jak prawda czy brednia. Otóż powiem: tak, to są banały. Zaiste, są to banały. W tym sensie, że to się czuje, że tak jest. Ale powiem, że większość z nas zatrzymuje się na werbalnej konstatacji, nie zanurza się dalej, gdzie zaczyna się życie. Bo życie zaczyna się tam, gdzie się kończy słowo. Rzeczywistość zaczyna się tam, gdzie się kończy opis tej rzeczywistości. Jest albo jedno, albo drugie (...). Jeżeli ktoś nie czuje w sobie jakiejś niewygody, niech sobie jej nie wymyśla. Ale czy naprawdę są tacy ludzie, którzy nie czują w sobie tej niewygody, że coś z tym wszystkim nie gra? Jakże by trzeba nieustannie i kosztownie się zagłuszać, żeby jej nigdy w ciągu, powiedzmy, osiemdziesięciu lat trwania, nie poczuć w sobie tej niewygody. Przecież nie można się nieustannie zagłuszać. Choćby ta chwila przed snem, przed zaśnięciem, po całodziennym zagłuszaniu się, miotaniu się w te i we wte. Jest taki moment, że jestem sam, że jednak jestem sam. Obok leży drugi człowiek, bardzo kochany, a mnie coś. A ja jestem sam. Jestem sam, bo jestem czymś niepełnym. Gdybym był pełnią – byłbym samowystarczalny. Bo wszystko, co jest prawdziwe, jest samowystarczalne. Woda jest samowystarczalna, nie potrzebuje siebie pić, dlatego mogą ją pić wszyscy. Drzewo jest samowystarczalne. Przydrożny kamień jest samowystarczalny. A ja mam świadomość bycia i to nie wystarcza. Mam niby coś nieskończenie więcej od kamienia, a kamień jest, a ja mam tylko to poczucie bycia. Cała nasza historia, historia ludzi, jest, niestety, jak to widać czarno na czarnym we wszystkich podręcznikach historii: czy są opisem rzeczywistości, czy pełno tam w nich wymysłów – są historią wojen. Pomiędzy rodzinami tej ludzkości, na którą te rodziny składają się, a mówiąc dokładniej: nie składają, bo gdyby się składały, to by się nie mordowały. Możemy mieć nadzieję i wierzyć, że ostatnia wojna była ostatnią. Ale czy to jest oczywiste? Dlaczego miało by tak być? Wkrótce przecież po zakończeniu wojny zaczęła się tak zwana zimna wojna i jej tony znowu pojawiają się w przemówieniach mężów stanu (...). Świata nie mogę zmienić. Ale co to jest świat? Czy ja nie jestem światem? Czyż my nie jesteśmy tym światem? Świat to przecież my. Jeżeli pochylę się w sobie, nad sobą, i zacznę od początku, chociaż mam te czterdzieści lat, nieważne, w którym momencie, i zobaczę, kim jestem, bo co mi z tego, że powiem, że jestem istota ludzka? Co mi to mówi? Co mówi o wodzie wzór H2O? Ludzie pili wodę, nie wiedząc, że to jest H2O. Piją ją dalej.
Mogę siebie poznać. Jest to początek. To jest oczywiste, że jeżeli chcę się czegokolwiek dowiedzieć o świecie, muszę zacząć od początku, czyli: kim jest ten, który chce się dowiedzieć? Jeżeli nie mam tej bazy nieodzownej, wszystko, co wiem – wydaje mi się. Każde zdanie można rozpocząć od «wydaje mi się...». Jeżeli siebie nie znam. Jeżeli siebie poznam – poznam świat! Bo nie różnimy się od siebie, tak jak to się nam wydaje. Jeżeli siebie poznam – będę spokojny. Będę mógł być spokojny nawet wśród chaosu straszliwego, wśród innych ludzi, którzy się miotają. I będę mógł im naprawdę wtedy pomóc. Nie będę wtedy mnożył tego chaosu, bo będę rozumiał, czym on jest, jak on powstaje i co go powoduje. Nie będzie ze mną konfliktów, nie będę przyczyną konfliktów. Będę jak powietrze: niby nieobecny, a prawdziwie obecny (...). Zwróćcie uwagę na pomniki, których jest tak pełno wokół. Czy to nie jest dziwne, że na pomniku, na każdym, zawsze – obok zwycięzcy – figuruje pokonany? On jest przecież też na pomniku. Zwycięzca musi umieścić na pomniku pokonanego. W Warszawie, w parku Saskim, jest taka płyta: «W zwycięskiej walce z hitleryzmem zginęło 6 milionów Polaków, w tym 800 tysięcy mieszkańców Warszawy». «W zwycięskiej walce...». Czy was to nie dziwi? Gdzie jest choćby jeden trup, to jak można mówić o zwycięskiej walce? Zanim się zacznie walczyć, trzeba zobaczyć, czym jest walka. Może się nam wydawać... Mnie się bardzo długo wydawało, że jestem wielkim wojownikiem o słuszną sprawę. Ale zobaczyć, czym jest walka. Tego nie zrobiłem. O tym zapomniałem. W ogóle nie wiedziałem, że to jest oczywistość. W walce nie ma zwycięzcy. Sami pokonani. Kto rozumie – nie walczy. Kto nie walczy – zwycięża. Rozumienie nie jest walką. Nie ma w ogóle nic wspólnego z najdrobniejszym wysiłkiem. Rozumienie i wysiłek wykluczają się. A wysiłek to JA. Wszelka manifestacja siły to jest JA. Dlatego tak ważne jest, nieskończenie ważniejsze od «robić cokolwiek» jest: nic nie robić. Słuchać i patrzeć. Dotykać. Wąchać. Wszelkie oczywistości są w nas. I one odkrywają się same, bez naszego wysiłku... Nie można nikomu przekazać czegoś prawdziwego, jeżeli ta druga osoba nie ma tego w sobie. Jeżeli nie ma tego w sobie, to to dla niej nie istnieje. Nie można komuś dać czegoś, co dla tego kogoś nie istnieje. Mędrzec to głupiec, który widzi, że jest głupcem. W tym momencie rodzi się mędrzec. Nie spada z nieba. Ale większości z nas wydaje się, że jesteśmy mądrzy. Mądrość jest równoznaczna z wyzwoleniem od cierpienia wszelkiego. I to jest oczywiste. Mędrzec nie cierpi psychicznie. Fizycznie może cierpieć. A mi się wydaje, że jestem mądry, i cierpię. Jak to jest? A może ja wcale nie jestem taki mądry, jak mi się wydaje, jak jestem święcie przekonany? Bo ja byłem święcie przekonany, że jestem bardzo mądry. Zanim nie zobaczyłem, że jestem głupcem. A więc pochylić się w sobie i zobaczyć. Uświadomić sobie wszystko, co wiem, i czy to, co wiem, uwalnia od cierpienia. Nie myśleć o nieznanym, nieświadomym, o tym innym, ale zobaczyć to, co jest, i to, co mogę zobaczyć. (...) Głos z sali: – Wspominał pan o tej płycie w parku w Warszawie. Uważa pan, że powinniśmy dać się beztrosko zabić? Czy pan dałby się zabić?
Stachura: – Mówiłem: «Jakież to zwycięstwo, jak można mówić o zwycięstwie tam, gdzie nie miliony, ale choćby jeden trup». O tym mówiłem. Niech pan zobaczy to, bo to jest ważne. Głos z sali: – Ja to rozumiem. Inny głos z sali: – Jeżeli przyjmiemy taką zasadę, że nie można mówić o jakimkolwiek zwycięstwie tam, gdzie jest choćby jedna ofiara, to wtedy nie możemy używać przykładów. Czy to będą wojny napoleońskie, czy jeszcze dawniejsze. Jeżeli wyjdziemy z takiego założenia, to wydaje mi się, że myśl generalna (jedna z niewielu, z którymi tu się zgadzam) to jest taka. Ale nie możemy używać przykładów konkretnych. Ponoszenie ofiar w walce z hitleryzmem było słuszne, bo to jest zupełnie inne zagadnienie. Głos z sali: – Ja się z myślą generalną zgadzam. Ale chodzi mi o ten konkretny przykład i dlatego zabrałem głos. Stachura: – To nie tylko panu się nie podoba. Ale to jest, widzi pan, inna sprawa. To jest tak, jakby, powiedzmy, ja mówię o gruszce, a pan mówi o gruszkach na wierzbie. Ja mówię to, co wydaje mi się wstrząsające w swojej absurdalności. Tragicznej absurdalności. Że jak można mówić o zwycięstwie, gdzie pada choćby jeden trup. A pan, oczywiście, może powiedzieć, że jak to, mieliśmy się dać, Polacy, zwyciężyć? «Ruch oporu, wyzwoliliśmy...». Ale to jest inna sprawa. Głos z sali: – Czy można uniknąć jakiejkolwiek walki? Czy można przeżyć życie, absolutnie nie walcząc? Czy jest to możliwe? Stachura: – Jest możliwe zobaczyć, czym jest walka. I to wystarczy. Głos z sali: – Nie, ale ja się pytam, czy jest możliwe życie bez walki? Stachura (tonem zdradzającym irytację): – «Przeżyć życie bez walki». W ogóle ten problem nie istnieje! Rozumie pan?! Nie istnieje dla tego, który odkrył, czym jest walka. Dla niego nie istnieje ten problem. Nie pojawia się przed nim. Głos z sali: – I dla pana nie istnieje. Pan, tuszę, zrozumiał. Zrozumiał pan? Stachura (podniesionym głosem): – Jeżeli coś mówię, to... Głos z sali: – Pan mówiąc, zaczynając mówić, musi sobie zdawać sprawę z tego, że ktoś może się z panem nie zgodzić. W związku z tym, jeżeli ktoś się z tym nie zgadza, to pan chce tego człowieka w jakiś sposób przekonać do tego, co pan mówi... Stachura (prawie krzycząc): – Nie! Jest pan w schemacie, widzi pan! Jest pan... Głos z sali: – To już nie miałoby sensu mówienie. Wtedy nie byłoby sensu w zgromadzaniu ludzi i przekazywaniu im czegokolwiek. Po co pan mówi w takim razie, skoro pan nie chce przekonać do tego? Stachura: – Jeżeli chciałbym przekonać, byłby to gwałt! Byłaby to przemoc! Ja tylko mówię to, co rozumiem! A pan... Głos z sali: – Może mi pan w takim razie wyjaśnić: po co pan mówi? Stachura: – Mogę pana zapytać: po co pan tu przyszedł? Głos z sali: – Tak. Mogę odpowiedzieć na to. Stachura: – Żebym ja pana przekonywał? Głos z sali: – Nie.
Stachura: – To w takim razie nie rozumiem pańskiego pytania. Głos z sali: – Dlaczego? Stachura: – No, jeżeli pan nie przyszedł po to, żebym ja pana przekonywał, a pan mówi, że ta sytuacja zakłada to, że ja chcę przekonywać... Głos z sali: – Oczywiście. Bo ja chcę pana przekonać! Ja nie chcę, żeby pan mnie przekonywał, ja chcę pana przekonać. Stachura: – Czy nie wystarczy, żeby pan powiedział to, co ma pan do powiedzenia? Głos z sali: – Ale wtedy nie byłoby sensu mówić, bo to mija się z celem. Bo mowa dla mowy, to można nieartykułowane dźwięki wydawać i będzie to z takim samym efektem. Chyba że po to, że lubi się mówić. Czy nie uważa pan, że jest wręcz takie hochsztaplerstwo? Zostało tu sporo ludzi. Oni po coś przyszli. I jeżeli pan tak mówi, żeby mówić (bo tak to zrozumiałem), to po co myśmy tu przyszli? (...) Edward Stachura: – Może bym zakończył ten czterodniowy potok słów i tylko słów, taki potok jąkający się, o tym, co jest najważniejsze w naszym życiu. Można powiedzieć: jedyną rzeczą, która nie jest przypadkowa. Bo nie można w to uwierzyć, że gdzieś nie ma życia, czyli gdzie jest trwanie, wszystko jest przypadkiem. Przypadkiem rządzone, niepodzielnie przypadkiem rządzone. Fatalizm przypadków. Coś nie do wiary. Niech każdy pochyli się nad swoim życiem i zobaczy, czy tak jest, czy tak nie jest. Ja zobaczyłem. Że przypadkiem było to, że spotkali się mężczyzna i kobieta i że mieli dzieci. Że przypadkiem urodziłem się w tym czasie, w którym się urodziłem, a nie w innym: nie pięć lat wcześniej czy pięć lat później. Że przypadkiem było to, że urodziłem się w tym miejscu, gdzie się urodziłem, a nie w innym. Że przypadkiem było to, że włóczyłem się w dziesiątkach takich miast, miasteczek i wsi, a nie w dziesiątkach innych miast, miasteczek i wsi. I tak dalej, i tak dalej. Przypadek jest wyrazem chaosu oczywiście. I prawo też. Prawo jest potrzebne tam, gdzie jest bezprawie. Tam, gdzie jest ład, porządek, gdzie nie ma bezprawia, po co komu do czegokolwiek jakieś prawo? Życie nie jest przypadkiem ani nie jest rządzone jakimkolwiek prawem. Prawem przypadku również nie. Co to jest, jak to jest – nie można sobie wyobrazić, zanim się siebie nie poznało i nie zrozumiało. Tą jedyną rzeczą naprawdę wspólną nam wszystkim, która nie jest przypadkowa, jest cierpienie. Jest to jedyna rzecz, która należy do porządku wszechrzeczy. Bo przez cierpienie wychodzi się z cierpienia do życia. Do zrozumienia. Do nieustającej dziewiczości, gdzie nie ma przypadku, gdzie nie ma prawa. Cierpienie ma głęboki sens. Cierpienie jest jak rzeka, która przecina nam nagle w poprzek drogę. Nie ma mostu, nie ma brodu, nie ma przewoźnika, nie ma materiałów i narzędzi do zbudowania tratwy. My mamy dostać się na drugi brzeg, bo cierpienie przecięło nam drogę w poprzek. Gdyby nasza meta była tu, na tym brzegu, nie powiedziałoby się, że rzeka przecięła nam drogę. Jeżeli zrobię ćwierćobrót i ruszę w prawo czy na lewo – zbaczam z drogi. Jeżeli zrobię półobrót i zacznę iść – cofam się. Jeżeli usiądę na brzegu rzeki, na tym brzegu rzeki, i zacznę liczyć sekundy, to moja droga
się urywa. A droga to jest droga do życia. Albo idę do życia, albo nie. Jeżeli mam iść – nie ma nic innego do roboty, jak tę rzekę przepłynąć, jak do tej rzeki skoczyć. Może ktoś powiedzieć: a jeżeli nie umiem pływać? Można takiemu odpowiedzieć: gdybyś umiał pływać, może jeszcze jak ryba, jakim cierpieniem byłoby dla ciebie przepłynięcie tej rzeki? Byłoby to to samo, co chodzić po łące wśród kwiatów. «Ale mogę się utopić». Otóż utopić się można tylko wtedy, jeżeli się stoi na brzegu i nie skacze do rzeki. Bo jeżeli się skoczy do rzeki – już nie ma tego układu: JA – tu na brzegu i tam – rzeka. JA – tu, JA – który cierpi, a tam – rzeka. Wtedy jest jeden stan. Wszystko jest cierpieniem. W wodzie wszystko jest wodą. I oto, jeżeli nie ma osoby, która cierpi, jeżeli nie ma z jednej strony JA – które cierpi i tam – cierpienia właśnie, które to cierpienie sprawiło, jeżeli nie ma osoby lękającej się, osoby cierpiącej – nie ma cierpienia. Bo cierpienie nie istnieje niezależnie od osoby cierpiącej”.
Czas z Danutą Danuta Pawłowska jest jedyną osobą, która z bardzo bliska i nie przez chwilę, tylko przez prawe dwa lata[669] patrzyła, jak Edward Stachura zamienia się w człowiekanikt. Patrzyła, ale nie wszystko widziała, bo była zakochana. A była zakochana, bo tak chciał Stachura. Danutę Pawłowską poznałem w maju 1988 roku, zbierając materiał do pierwszej książki o Edwardzie Stachurze[670]. Na koniec toruńskiej porcji rozmów miałem jeszcze odszukać dziewczynę, która podobno przez jakiś czas „była ze Stachurą”, a nie chodziło tu o Martę Kucharską. Leszek Rojek, mieszkający w Toruniu kuzyn Stachury, kojarzył, o kim mowa i znał adres. Podjął się też roli wprowadzającego. I radził, żeby „na wizytę u Danki zamiast kwiatka zabrać wino”. Wiedziałem wtedy o tej znajomości Stachury mniej więcej tyle, ile wyczytałem w warszawskim Muzeum Literatury ze zdeponowanych tam jego dzienników. Czyli, w sensie faktograficznym, wiedziałem bardzo niewiele. Wprawdzie od początku roku 1976 co jakiś czas pojawiał się tam pisany dużą literą rzeczownik z żeńską końcówką rodzajową, ale w bardzo lapidarnych zapisach, które – zebrane z dwóch lat – zmieściłyby się chyba na jednej stronie maszynopisu. Trudno mi było sobie wyobrazić wielką miłość pisarza utrwaloną na tak małej powierzchni. Nie miałem nawet pewności, czy w grę wchodzi tylko jedna osoba. Ostatnia Mohikanka i Sokole Oko to raczej ta sama pani, ale występowały tam jeszcze: Guliwerka, Ewelinka, Filosmokodanek, Danka i pewnie od Danuty urobiona Nuta. Jedno było dla mnie oczywiste: to nie mogła być żadna tak zwana przygoda, bo Edward Stachura „przygodami” się brzydził. Przed wizytą u Danuty Pawłowskiej przejrzałem swoje kajety. Wśród kilkunastu wynotowanych fragmentów z dziennika Stachury tylko trzy były jakoś wyraźniej nacechowane emocjonalnie. Reszta to komunikaty w rodzaju: spotkałem się, odprowadziłem, czekałem, napisałem. Pierwszy z tych trzech był krótki, ale nie pozostawiał wątpliwości „Jutro przyjeżdża Ta, dla której bije mi serce”. Jeśli, oczywiście, nie liczyć tej dyżurnej wątpliwości: czy (a jeśli tak, to na ile) Stachura pisze o sobie, czy o Michale Kątnym, którego w dzienniku ciągle pełno. Natomiast z dwu pozostałych zapisków jeden ujawnia rozterkę, a drugi – niemożność odwzajemnienia uczuć: Czwarty lutego 1976: „- Czy kocham, czy sobie, po raz pierwszy od tylu lat, wmawiam to, żeby odpętać się z tamtej miłości? – zapytał siebie Michał Kątny. Z tamtej miłości, z której czy się nigdy nie odpętam? – zapytał siebie znowu Michał Kątny”.
Osiemnasty marca 1976: „Piękna, dwudziestoletnia dziewczyna ofiarowuje mi swą miłość. Mówię, że nie mogę jej przyjąć, bo nie mógłbym się odwzajemnić. Mówię potem wprost, że jestem zakochany i że jestem z plemienia wiernych. Co można zrobić? Nic. Bo nie przyjaźni chcesz, dziewczyno. A miłości nie mogę Ci dać”. Okazało się, że ten drugi zapis nie dotyczył Danuty Pawłowskiej, bo ona miała wtedy nie dwadzieścia, tylko siedemnaście lat. Ale tego dowiem się znacznie później, dopiero w roku 2007, kiedy w księgarniach pojawi się książka z listami Edwarda Stachury do Danuty Pawłowskiej[671]. Ja te listy widziałem dużo wcześniej, bo 7 maja 1988 roku. Ale tylko widziałem, bez czytania. Tego dnia bowiem, wieczorem, Leszek Rojek zaprowadził mnie w Toruniu do Danuty Pawłowskiej. Rozmowa, na początku kulawa, bardzo powoli zaczynała iść raźniej, ale tylko wtedy, kiedy mówiliśmy o ciągle żywym zainteresowaniu Stachurą i jego twórczością wśród młodych, o paszkwilanckich popisach niektórych krytyków literackich i dziennikarzy, o losie rękopisów i związanych z tym perypetiach, o piosenkach niepotrzebnie tak mocno przygłuszających ważniejszą część twórczość. O swojej znajomości ze Stachurą Pawłowska mówiła niechętnie, niektórych intrygująco zaczętych zdań nie kończyła, dopiero przy wątku wyprawy ze Stachurą na Węgry nie ograniczała się już do lakonicznych odpowiedzi. Sięgnęła do pudełka z fotografiami i komentowała utrwalone na nich zdarzenia (kilka zdjęć mających duplikaty dostałem i wykorzystałem w książce). Zapytałem, czy ma także listy. – Nawet sporo – powiedziała, wskazując zawartość pudełka. – A to nie wszystkie – dodała. Podała mi jeden z listów, zerknąłem, charakter pisma Stachury jest łatwo rozpoznawalny, choć z biegiem lat się trochę zmienił. Dużo bym wtedy dał, żeby zapoznać się z tą korespondencją. Nawet pobieżnie. Dochodziła północ, bawiący się w łóżeczku maluch dawno powinien spać, umówiliśmy się więc, że dokończymy rozmowę jutro. Rozmowę i – miałem nadzieję – lekturę listów. Jutro, zamiast Danuty Pawłowskiej, czekała wetknięta w drzwi kartka: Toruń 8.05.88 r. Ponieważ wczoraj, zaskoczona Pańską wizytą, nieopatrznie zgodziłam się wziąć udział we wspólnym wspominaniu, dzisiaj piszę tę kartkę, żeby wyjaśnić, dlaczego do wspomnień się jednak nie dołączę. Jeżeli istnieją żywe wspomnienia, to myślę, że ich życie polega na tym, że nie chcą się zamknąć w słowach. Opisanie jakiegoś dnia, zdarzenia czy miejsca przeniesie te dni i zdarzenia w sferę legendy, a są one dla mnie żywe, nie legendarne. Opisanie części życia podsumowuje ją i zamyka. Jak wybrać fragmenty, które po ułożeniu utworzą coś, co byłoby choćby cieniem postaci – trzeba by zadecydować, że zamienia się swoje życie w literaturę – takiej decyzji nie podejmę. Lepiej niech Edziu mówi o radości – „A ja byłem nad Dunajem i na basenie. Pływałem z lekka, jak nienaoliwiona ryba, ale dosyć żwawa chyba. Faceci z głowami ledwie nad wodą grali w szachy i falowały całe w dzikim
winie zielone ściany pawilonów. O, Budapesztu baseny zdrowo dorodne! O, na tratewkach szachy nawodne! Ciało się moczy, Umysł się złoci jak splot warkoczy, a Duch? Duch się unosi!”. Pozdrowienia Danuta Pawłowska. Po prawie dwudziestu latach zmieniła zdanie, a listy Stachury do niej w 2007 roku mógł przeczytać każdy, kto miał ochotę i 55 złotych, bo tyle książka z listami kosztowała. Są też w tej książce dwa teksty jej autorstwa. Zwłaszcza drugi (Listy równoległe), jakże niepodobny do narracji tamtej młodej kobiety z roku 1988, robiącej wówczas wrażenie osoby tkwiącej w jakiejś życiowej poczekalni, zmęczonej czekaniem, która zamiast mówić, wolałaby chyba milczeć lub krzyczeć. W tych Listach równoległych nie ukrywa, że kiedyś nie wyobrażała sobie tego, co teraz robi: „Zamieniam swoje życie w literaturę i tego chcę. Kiedyś, w osiemdziesiątych latach, ktoś poprosił mnie o rozmowę, wspominanie o Tobie. W pierwszej chwili się zgodziłam, potem jednak odmówiłam. W drzwiach zostawiłam kartkę, na której napisałam między innymi, że nie chcę mojego życia zamienić w literaturę. Wszystko odwróciło się do góry nogami i teraz po wielu przemyśleniach robię to, co wtedy wydawało mi się niemożliwe. Wiele rzeczy się zmieniło, ale nie nazywam tego kompromisem. Myślę tylko o tym, jak to jest, jak to bywa...”. Adam Komorowski w recenzji (a właściwie jest to interesujący szkic) książki z listami Stachury do Pawłowskiej taką jej robił reklamę: „To, co najciekawsze w tej korespondencji, jest zarazem porażająco banalne: oto dojrzały pisarz zakochuje się w dzierlatce, maturzystce i córce swoich przyjaciół. Historia jak z działu korespondencji pism kobiecych”[672]. Przestroga dla dorastających dziewcząt – tak inny krytyk, Dariusz Nowacki, zatytułował recenzję tej książki[673]. Jako krytyk literacki uważa, że „Listy Stachury są aintelektualne i – zasadniczo – nierefleksyjne, zorientowane pragmatycznie, nie posiadają też żadnych walorów artystycznych. Są po prostu nudne i płaskie, z czego zdaje sobie sprawę nawet Dariusz Pachocki...”. Tytuł recenzji Dariusza Nowackiego, wyrażający troskę o dorastające dziewczęta, może trącić Pimką, zwłaszcza że Nowacki to też już profesor. Ta belferskość w tytule recenzji i rada w jej zakończeniu, aby nie zadawać się „ze starszymi panami o znanych nazwiskach” to – rzecz jasna – ironia i celowe sprowadzanie zawartości recenzowanego tomu na interpretacyjne niziny, do poziomu prozy życia. Nowacki mocno przesadził, pisząc
kiedyś: „Sęk w tym, że przekonanie, iż twórczość Stachury jest zjawiskiem szczególnie wartościowym, arcyważnym w perspektywie historii literatury polskiej XX wieku, to pogląd, mówiąc delikatnie, ekscentryczny”[674]. Natomiast teraz, jeśli przesadza, to tylko trochę: „Mówiąc najkrócej, związek miłosny ze Stachurą okazał się toksyczny, w dużej mierze zdewastował biografię Pawłowskiej. Młodziutka dziewczyna nie tylko zawaliła maturę i popadła – na jakiś czas – w alkoholizm i depresję, ale i nabrała gorzkiego przekonania, że była ozdobną zabawką, że jej miłość i naiwność zostały wykorzystane, że Stachura widział w niej swoistą premię za sukces towarzyski i literacki”. A może Nowacki, w końcu pan średniowieczny (jak o ludziach w wieku średnim mawiał Stachura) przeholował z tą druzgocącą oceną godną zakonnika, a spojrzenie osoby młodej, zwłaszcza kobiety, jest mniej surowe? Z różnych internetowych wypowiedzi na ten temat (w wielu z nich krytyczne sądy dotyczyły nie Stachury, tylko Pawłowskiej, i to nie z powodu „romansu z rozwodnikiem”, tylko ujawnienia listów) przytaczam – z portalu Biblionetka – fragment tekstu Anny Rudzkiej-Urbanek. Ona też, będąc u progu dorosłego życia, była zafascynowana Stachurą i miała do niego wiele pytań. Dziś, dwa lata po studiach zakończonych pracą magisterską o filozoficznych aspektach twórczości Stachury, sięgała po listy do Pawłowskiej. „Cóż za rozczarowanie! Miałam nadzieję poznać tajemnice jego życia i sposobu myślenia, kulisy jego przemiany z Edwarda Stachury w Człowieka-nikt, jego uczucia i spostrzeżenia. Miałam nadzieję na kolejne wielkie odkrycie nieznanej dotąd twarzy Steda. A co znalazłam? Zwykłe, szare, codzienne życie, bez krzty filozofii czy metafizyki. Wizyty u dentysty, oczekiwanie na wypłatę, pastowanie podłogi. Kilka spostrzeżeń z wyjazdów za granicę – do Szwajcarii, na Węgry i do Paryża. Wiele wyznań miłosnych, lecz całkiem odbiegających od tego, czego można by się spodziewać po autorze Listów do Olgi, Przystępuję do Ciebie. Powtarzane co kilka zdań, zdawkowe wręcz «I love you» oraz zwroty rodem z listu babci do wnuczki na koloniach: «ubieraj się ciepło», «jedz owoce», «nie pal za dużo». Czy to naprawdę wszystko, czego można oczekiwać od autora Z nim będziesz szczęśliwsza i Białej lokomotywy?... Prapoczątek znajomości Pawłowskiej ze Stachurą przypomina raczej pozytywizm niż romantyzm. Oto czternastoletnia Danusia, jedynaczka rozpieszczana przez nadopiekuńczych rodziców, odrabia grzecznie lekcje w swoim pokoju. Trochę przeszkadzają jej w tym dobiegające zza ściany odgłosy śpiewu i gitary. Wchodzi mama i prosi, także w ramach ćwiczeń z towarzyskiego obycia, o pomoc w zaniesieniu herbaty gościom, wśród których są także Ryszard Milczewski-Bruno i Edward Stachura. Pierwszego wrażenia nie pamięta, pamięta tylko, że była bardzo speszona. Na drugi dzień mama przekazała jej od pana Stachury książkę Siekierezada, albo zima leśnych ludzi z bardzo udoroślającą dedykacją: „Pani Danusi z całą serdecznością, Edward Stachura”. Dostała też później tekst do popularnej wtedy peruwiańskiej melodii, a pod nim dopisek: „Kochanej Danusi EL CONDOR PASA dedykuję, E. Stachura”. Tacy artystyczni goście bywali u Reginy i Jana Pawłowskich dość często. Na ogół ci goście wcześniej biesiadowali do późna w klubie dla twórców „Azyl”, mieszczącym się w budynku toruńskiego teatru lalkowego. „Mieszkanie moich rodziców było w tym czasie
rodzajem przystani po wyjściu z owego «Azylu», który wszyscy opuszczali trochę zmęczeni po maratonach barowo-literackich. Moja mama dokarmiała i pomagała dojść do siebie poetom, a tata zaopatrywał ich w fundusze potrzebne na powrót do domów. Rodzice należeli wtedy do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy i często jeździli na plenery, mama rzeźbiła, ojciec coś rysował do gazety”. Skończyła podstawówkę, w liceum planowała studia na ASP. Trzymała z tymi rówieśnikami, którym świat nie wydawał się zbyt dobrze urządzony, bo uznawali, że to, co większość traktuje jako główny nurt życia, jest sadzawką nie sięgającą nawet kolan. Wśród pochłanianych książek były też te napisane przez Stachurę, ale wyróżniały się zwłaszcza tym, że autor przyjaźnił się z jej rodzicami. O jego życiu osobistym nie wiedziała nic, bo i powodów do takiego zainteresowania przecież nie było. W 1975 roku, już nie dziecko, a młodzież, stała z koleżanką przed swoim domem na Bema. „O, idą do nas poeci! – powiedziała do koleżanki, widząc rodziców nadciągających w towarzystwie Milczewskiego i Stachury. Kiedy podeszli i zatrzymali się, Stachura powiedział jakiś komplement dotyczący jej rudych włosów, z których szkolne barany się naśmiewały. Wprawdzie w pisanych do rodziców listach Stachura słał też „pozdrowienia dla Latorośli”, ale nie przydawała temu żadnego znaczenia, uznając takie dopiski za zwykły zwrot grzecznościowy. „Wtedy przeczytałam już wszystko, co Edek wydał, i zastanawiałam się, czy jest taki sam jak w książkach”. Była pod wrażeniem Siekierezady, a poemat Przystępuję do ciebie zaprezentowała na szkolnym wieczorku poetyckim. Nauczycielom bardzo się ta prezentacja podobała. „Z czasem jednak obróciło się to przeciwko mnie, bo moja znajomość ze Stachurą, kiedy byłam jeszcze uczennicą, nie była wcale dobrze widziana w mojej szkole”. Trzydziesty pierwszy grudnia 1975 roku. Telefonuje Stachura. Jest w Toruniu i pyta, czy wieczorem może z kolegą odwiedzić gościnny dom państwa Pawłowskich. Rodziców w tym czasie nie ma w domu, ale wrócą niedługo, więc latorośl Pawłowskich mówi, że oczywiście, proszę bardzo, zapraszam. Kiedy wszedł Stachura w towarzystwie dwóch osób, rodzice jeszcze nie wrócili, więc przez jakiś czas odgrywała rolę gospodyni. Wracają rodzice, goście mają wino, towarzystwo rozmawia na różne mądre tematy. Stachura zaprasza Danutę na spacer. „Poszliśmy na pobliski cmentarz, był mroźny zimowy wieczór, a on mówił o tym, że jeździł przez Toruń, że wysyłał pozdrowienia, ale nie odważył się wpaść do nas wcześniej”. Następnego dnia przyszła, tak jak się podczas wieczornego spaceru umówili, na dworzec, bo Stachura wyjeżdżał do Warszawy. „Na peronie zamieniliśmy kilka nieśmiałych słów, podarował mi kolorowe meksykańskie rękawiczki i powiedział, że napisze”. Od powrotu Stachury z Meksyku do tego czasu minęło pół roku. Meksyk to nie była turystyka w klimatyzowanym samochodzie ani latanie dreamlinerem w klasie biznes. Przemierzył tam w sumie ponad dwa tysiące kilometrów, nie korzystając z wytwornych hoteli, w kapryśnym klimacie, wśród nie tylko przyjaźnie nastawionych ludzi, nie
oszczędzając ani siebie, ani pieniędzy, a wydatki nie zawsze służyły celom wiodącym ku świętości. I wrócił do Warszawy, jakby wrócił z wczasów, jakby zapasów energii przewidzianej na potrzeby krajowe – w Meksyku nie naruszył. Poznań, Kołobrzeg, Białogard, Toruń. „Zaraz miałem pociąg do Aleksandrowa Kuj. Nazajutrz deszcz. Na cmentarz. 10 goździków biało-czerwonych na grób wujka Staszka. Gospoda. Picie. Poker i picie do rana. Toruń. Jazda do Lubicza. Powrót. Koniec picia. Włóczęga po mieście i po drugiej stronie Wisły. Marnie. Czyli też dobrze”. W tym czasie dużo pisania własnego (początek Fabula rasa, Kropka nad Ypsylonem), przygotowywanie wierszy Witka Różańskiego do złożenia ich w wydawnictwie („Kosztowało mnie to miesiąc ostrej roboty, ale wyszła potęga”); listy, dużo listów; spotkania z przyjaciółmi („Anderman przypiekł się na Słońcu w poniedziałek czy wtorek i od trzech dni ledwie się rusza”); cała masa spraw bieżących do załatwiania w stolicy. I znowu: Sopot, Gdynia, Łowicz. W dzienniku dużo o śmierci. To temat u Stachury nienowy, obecny przecież od samego początku. Poczyniony w nocy z 6 na 7 października długi zapis rozpoczyna cytat z powstającej wtedy powieści Zyty Oryszyn: „Wszystko jest złem, bo w konsekwencji wszystko prowadzi do śmierci – mówi Madame Frankenstein”, a kończy jakby z tym cytatem polemizował: „A śmierć, ta prawdziwie przerażająca, ta ZŁA śmierć, to śmierć za życia, wtedy, kiedy się żyje martwym życiem, bez miłości i tak dalej, i tak dalej” (wersaliki i podkreślenie – Stachura). Poznań (wydawnictwo), Kłodzko (wieczór autorski), Katowice i Bytom (odwiedziny w zaprzyjaźnionych domach), Opole (spotkania z czytelnikami), Katowice (u przyjaciela), Warszawa. Siedemnastego grudnia z jakichś ważnych dla siebie powodów nie nocuje w domu na Rębkowskiej, tylko w Bristolu. Notuje: „Nie piszę o tym, co się dzieje na pewnej street. Jedna wielka zgroza. A czego chcą ci ludzie ode mnie? Nie poznaję nikogo. Co się porobiło z tych pięknych dawniej ludzi? A może nigdy nie byli piękni i dzielni, i wierni?”. Raz, tylko raz, i to z autoironicznym komentarzem, pojawia się w zapiskach z tego okresu Gałązka Jabłoni – ta sama, do której tak tęsknił Janek Pradera: „Miłość do Niej, do Gałązki Jabłoni, rozdzierała mi serce. Bezgłośnie wyłem tę miłość w morze spokojne, łagodne, straszliwie obojętne. Strzeżcie nas, zorze miłe, śliczne polany i błękitu stereopatrzenie. Co to za wcielanie się w postać Janka Pradery?”. Zbliżało się Boże Narodzenie. Dwudziesty trzeci-dwudziesty czwarty grudnia, Gdańsk-Wrzeszcz. Nocuje u Tomasza i Grzegorza Petryckich. Dwudziesty czwarty-dwudziesty piąty grudnia. „Spałem u Marii i Romana Dzierżyńskich na ul. Chodkiewicza 24 m. 21, w Gdańsku-Brzeźnie. Bardzo sympatyczni ludzie. Wigilię spędziłem z nimi oraz z ich rodziną”. Następną noc spędza na zacumowanym statku, przemycony tam przez znajomego oficera.
A co tam słychać albo widać u Michała Kątnego? Dwudziesty dziewiąty grudnia, zapis w dzienniku Stachury: „Dowodem na płynięcie czasu byłoby dla Michała Kątnego wygasanie miłości, wygasanie miłosnego ognia w wulkanie jego serca. A ten wszak nie wygasł nic a nic, odwrotnie, bardzo odwrotnie, coraz większym buchał żarem i płomieniem, choć konkretnego, upostaciowionego obiektu tej miłości nie było”. I oto pojawia się upostaciowiony obiekt. Nie przed Michałem Kątnym, tylko przed Edwardem Stachurą. Ten 1 stycznia 1976 roku notuje: „Przyjechałem do Torunia z Grudziądza, wieczorem ostatniego dnia roku 1975 i... (...) Z DUCHÓW-WSTAŁEM UGODZONY STRZAŁĄ PROSTO W SERCE URODZONE W TEJŻE SAMEJ CHWILI. TAK SIĘ ZACZĘŁA DLA MNIE WIECZNOŚĆ” (wersaliki Stachury). Tego dnia, 1 stycznia 1976 roku, Edward Stachura pisze pierwszy list do Danuty Pawłowskiej. Szóstego stycznia wyjeżdża do Krynicy, znowu do tego samego domu wypoczynkowego prowadzonego przez ZAiKS. Przed wyjazdem spotyka się z Barbarą Czochralską i przebywającym w Warszawie Stefanem Ehrenkreutzem, który w tym okresie pracował nad koncertem skrzypcowym. „Wczoraj spotkanie z Biofizykiem i Stefanem. My razem, we trójkę, tak samo, jak w Ann Arbor, w Michigan – to coś bardzo, bardzo ładnego”. W Krynicy Stachura jest zajęty pisaniem, zwłaszcza listów kierowanych do Torunia. W pierwszym miesiącu znajomości wyprodukował tych listów około dwudziestu i tyleż z Torunia otrzymał. Oprócz tego czyta, układa melodię, tłumaczy opowiadania Onettiego, wędruje po lesie, robi wypady do pobliskich miejscowości. „Nagania sobie poezji” – jak mawia jeden z jego przyjaciół. Piętnastego stycznia do Krynicy przyjeżdża Ehrenkreutz, trochę popracować, trochę odpocząć i poznać okolicę. O jego pobycie też są wzmianki w listach, ale tematy wiodące to miłość i Międzygórze. Już podczas pierwszego spotkania w Toruniu Stachura wypytywał licealistkę Pawłowską o termin jej zimowych ferii szkolnych. A dlatego że on w lutym, na zaproszenie redakcji harcerskiego czasopisma „Na przełaj”, będzie w Międzygórzu gościem na zimowisku dla członków Klubu Młodych Autorów. I proponuje Pawłowskiej, aby pojechała z nim na te warsztaty literackie do Międzygórza. Pomysł bardzo jej się spodobał. Rodzicom natomiast – zupełnie nie. Nie tyle sam wyjazd w nieznane, tylko wyjazd w charakterze. No właśnie, jakim? Jako osoby towarzyszącej starszemu panu? Nie wyrazili zgody. Pomysł wyjazdu ze Stachurą pewnie ich nie tylko zdziwił. Stachura był wprawdzie o trzy lata młodszy od ojca Danuty, ale od niej był o dwadzieścia jeden lat starszy. Z tego jeszcze, oczywiście, nic złego nie wynika, ale widoki na coś dobrego też trochę schowane za horyzontem, czyli na razie niewidoczne. „Byli wręcz wstrząśnięci samą propozycją Edka i zakazali mi jechać. Myślę, że czuli się w pewien sposób zdradzeni przez niego, przecież znali się od lat i nigdy nie wyobrażali go sobie jako towarzysza ich jedynej córki”. W końcu jednak wyrazili zgodę. Miał to być jej pierwszy w życiu tak daleki samodzielny wyjazd.
Trzeciego lutego 1976 roku na dworcu w Kłodzku, zgodnie z listownymi ustaleniami, czekał na nią Edward Stachura. Wreszcie mogli być razem bez pośrednictwa listów. Stachura oznajmia, że nastąpiła mała korekta planu: zanim pojadą do Międzygórza, odwiedzą jego znajomych w Lądku Zdroju. Stres adaptacyjny, na wieść o tym, jeszcze się zwiększył. Nie zapytała, jak zaanonsował jej obecność i rolę, kiedy w Lądku Zdroju okazało się, że gospodarze przygotowali dla nich wspólny pokój. Nie tak sobie w dziewczęcej głowie wyobrażała początek tych warsztatów literackich. Niewiele brakowało, aby rano nie zakończyła pobytu. „Nie chciałam dłużej zostać, chciałam wracać do domu, bo nie mogłam się odnaleźć w takiej sytuacji”. Powiedziano jej, że z podróżą do Torunia byłby problem, bo nie ma dobrego połączenia. Pojechali do Międzygórza. Ale też nie do ośrodka, w którym kwaterowali uczestnicy zimowiska, rówieśnicy Pawłowskiej z różnych stron Polski, tylko do hotelu Śnieżnik. Tu znowu nieprzyjemny, stresujący moment: recepcjonistka prosi o dowody osobiste, aby dopełnić formalności meldunkowych, a ona nie ma takiego dokumentu, bo przecież jeszcze jest niepełnoletnia. Stachura, bywalec setek hoteli, jakoś jej o tym nie uprzedził. Kilkudziesięcioro uczestników dwutygodniowego zimowiska w Międzygórzu (Kotlina Kłodzka) zostało zakwaterowanych w przedwojennym stylowym budynku o nazwie „Villa Nasza”. Mają po siedemnaście, osiemnaście lat, znają się tylko z łamów „Na przełaj”, gdzie to i owo drukowali, a już na drugi dzień robią wrażenie, jakby się znali od przedszkola. Program wypełniają zajęcia o różnym charakterze. Wykładowego przynudzania mało, ale bez tego ani rusz. „Cerowałem po południu skarpetki i przez uchylone drzwi słuchałem dyskusji tychże młodych. O redakcji naukowo-technicznej i humanistycznej. Przedtem polonistka: Jolanta Styczyńska. «W starożytności nie zadawano sobie pytania o sens istnienia. Relacja była człowiek – Bóg» – mówi ta pani. Bardzo przygnębiło mnie to wszystko” – zanotował Stachura. O Międzygórzu w dzienniku zaledwie kilkanaście zdań. Zdanie z pierwszego dnia pobytu robi wrażenie, jakby Stachura dystansował się jedynie wobec funkcji, jaką zobowiązany jest tu pełnić. Wiadomo jednak, że ten dystans ma szerszy zasięg i głębszy charakter. Stachura napisał: „Michał Kątny wynajęty jako ekspert od prozy przez organizatorów zimowiska dla młodych autorów (Redakcja «Na przełaj»)”. Ze zobowiązań podjętych wobec tychże organizatorów wywiązywał się po swojemu, zwłaszcza że umowa określała je bardzo ogólnie: prowadzenie warsztatów literackich dotyczących poezji i prozy, odbycie cyklu spotkań autorskich połączonych z dyskusją. Jeden z uczestników zimowiska, opowiadając mi o Międzygórzu po wielu latach, w czasie których nabrał dużego dystansu do swych młodzieńczych fascynacji, powiedział tak: – Niekiedy Stachura robił tam wrażenie człowieka, któremu zafundowano wczasy, a my mu w tych wczasach przeszkadzamy. Wtedy te jego złe humory kładliśmy na karb skomplikowanej osobowości naszego literackiego idola. Byliśmy przekonani, że człowiek wielki nie może się bez przerwy zachowywać normalnie. Danuta Pawłowska, zakochana w Stachurze, na nim w Międzygórzu była skupiona,
odgłosy emocji rówieśników wykłócających się między sobą o to, co w literaturze jest najważniejsze i kto jest najlepszym pisarzem świata, do niej nie docierały także dlatego, że Stachura nie powiedział organizatorom: „Ta młoda dama jest ze mną, chciałbym prosić, aby mogła tu być na zasadzie pełnoprawnego uczestnika”. A było tak: W Międzygórzu, po kilkudobowym pobycie w hotelu, „Edek przemycił mnie do swojego pokoju w schronisku, gdzie mieszkała reszta uczestników obozu. Przemykaliśmy się potajemnie, chodziliśmy na sanki i wieczorem do ciepłych kawiarenek na wermut z cytryną”. Zauroczona partnerem i scenerią, a także na skutek braku życiowego doświadczenia, nie mogła przewidzieć, że to „przemycanie” i „przemykanie się” to także konwencja na dalszy ciąg tej znajomości, że będzie ta znajomość wymagać zgody na rolę ukrywanej, na konspirację w obawie nie wiadomo przed kim i przed czym. A jak Stachurę widziało zimowisko? W połączonych rolach prelegenta, wykładowcy i mistrza wystąpili w Międzygórzu: specjalizująca się w reportażu dziennikarka Marta Wesołowska z „Polityki”, Edward Stachura oraz jego przyjaciel Bogusław Żurakowski, poeta, krytyk literacki, opiekun Koła Młodych ZLP w Opolu. Marta Wesołowska (rocznik 1946) traktowała uczestników zimowiska jak młodszych kolegów. Wspomina jeden z nich, Piotr T. Kwiatkowski[675]. „Była bezpośrednia, dynamiczna, dowcipna. Kreowała się na silną kobietę: stale w dżinsach, na szyi nosiła wisiorek zrobiony z haceli, czyli specjalnych gwoździ wkręcanych w podkowy i uczyła nas reportażu ostrego, pisanego ekspresyjnym językiem bliskim mowy potocznej. Inny był Bogusław Żurakowski (ur. 1939, dzisiaj profesor uniwersytetu Jagiellońskiego), wykładowca akademicki, doktor filologii, autor intelektualnych wierszy. Żurakowski, wysoki, postawny mężczyzna często noszący krawat i marynarkę, podczas warsztatów był jak nauczyciel, ale – o nieprzeciętnych horyzontach, z dorobkiem krytyka, filologa i poety. Wreszcie Edward Stachura. On nas fascynował najbardziej, z największą niecierpliwością czekaliśmy na spotkania z nim. Ale pisarz bywał trudny. Inni moderatorzy byli dla nas stale dostępni, prowadzili sesje, ćwiczenia warsztatowe, ale także nieformalne dyskusje. Atmosfera tych rozmaitych spotkań była bardzo bezpośrednia. Odnosiło się wrażenie, że istniał żywy przepływ myśli, że w jakiś sposób byliśmy interesujący dla naszych wykładowców. A Stachura...”. Stachura pojawiał się znienacka, w czasie spotkania bywał spięty, skupiony, nie zachęcał do dyskusji, znikał w towarzystwie nieznanej i nieprzedstawionej uczestnikom zimowiska tajemniczej, rudowłosej dziewczyny. Piotr T. Kwiatkowski: „Na szczęście nie zawsze nasze kontakty ze Stachurą przenikały napięcie i obawa, że możemy pisarza czymś obrazić lub zranić. Kilka razy był on w świetnej formie i prowadził ciekawe, czasem wzruszające spotkania. Mówił o odkrywaniu SIĘ i zaprezentował pochodzące z nowego tomu opowiadanie pt. Wesele. Wspominał o pracy nad utworem Fabula rasa, ale na ten temat wypowiadał się dosyć tajemniczo i, jak mi się wydaje, nie chciał tego wątku rozwijać. Bywały też miłe kontakty nieformalne, poza godzinami zajęć. Pamiętam Stachurę rozpromienionego: zjeżdżał
z naszego wzgórza na sankach, ślizgał się na butach. Miał porządne, zagraniczne buty zimowe z wysokimi cholewkami. W takich chwilach sprawiał wrażenie człowieka, który cieszy się życiem, pięknym miejscem i naszą obecnością”. Joanna Różak – Chodził pochylony, z niedbale przewieszonym przez ramię szalikiem. Był jakby nieobecny wśród obecnych, samowystarczalny, a jednocześnie szukający ludzi, potrzebujący ich. Czynił to z największą obawą i rezerwą, żeby nie powiedzieć za dużo, żeby się nie ujawnić. Był najbardziej intrygującą postacią na zimowisku. Często znikał gdzieś na długie godziny. Jan Płaskoń: – Na pytanie któregoś z uczestników: „Czy to prawda, że pan gra na gitarze i śpiewa swoje piosenki?” – Stachura odpowiedział: „Nie, to mój brat”. I długo trzeba go było prosić, żeby któregoś dnia te piosenki zaśpiewał. Dzisiaj uświadamiam sobie, że atmosfera, jaką Stachura wytworzył podczas tego kameralnego wieczoru, zapowiadała atmosferę, którą wokół jego postaci tworzyło kolejne pokolenie nastolatków. Wówczas w schronisku zrodził się klimat jakiegoś niepowtarzalnego liryzmu, tęsknoty, żalu. Może na jednym czy drugim spotkaniu podczas tego zimowiska Stachura wytwarzał taką liryczno-melancholijną atmosferę, ale jeszcze tam, w Międzygórzu, nie chodził za nim krok w krok i bez przerwy Michał Kątny, SIĘ jeszcze się nie zdołało rozprzestrzenić na wszystkie czynności swego odkrywcy, jeszcze pamiętał, co sam kiedyś napisał, że wszystko ma także swoją drugą, śmieszną stronę. Na zaimprowizowanym konkursie poetyckim dla uczestników zimowiska Stachura ufundował nagrodę specjalną (komplet leków przeciwgrypowych) dla autora najdowcipniejszego utworu. Nagrodę dostał Jacek Mosiejewski za wiersz zaczynający się tak: Co tu robią KMA-iści? Mówią i mówią, słowa, słowa, A każdy pragnie, by od niego Świat zaczął toczyć się od nowa... Któregoś dnia doszło w Międzygórzu do ostrego spięcia między Stachurą i Wesołowską. Stachura niedawno, będąc w Krynicy, ukończył tłumaczenie opowiadania Witaj, Bob urugwajskiego pisarza Juana Carlosa Onettiego. Zamierzał przetłumaczony utwór zaproponować, jak to miał w zwyczaju, „Twórczości”. Zastanawiał się jednak, czy nie lepiej będzie wydrukować opowiadanie Onettiego w „Studencie”. Prestiż może mniejszy, ale pożytek – uważał Stachura – znacznie większy ze względu na rodzaj czytelników „Studenta”. Czasopismo, wbrew tytułowi, nie ograniczało się do problematyki środowisk akademickich, wypracowało sobie mocną pozycję wśród młodej inteligencji humanistycznej, w najlepszym okresie drukowali tu między innymi: Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, co – jak łatwo się domyślić – rychło doprowadziło najpierw do przykręcenia redakcji śruby cenzorskiej, a potem do likwidacji tytułu niewygodnego dla władzy. Myśląc o łamach „Studenta”, Stachura widział ich atut nie w coraz wyraźniej
opozycyjnym zabarwieniu, ale w klienteli nazywanej dziś targetem – w wypadku „Studenta” szło o tę część młodego pokolenia, której jeszcze nie nudziło ani nie męczyło myślenie. Do niej chciał dotrzeć. Bo narastało w nim przekonanie, że młodym nie wystarczy współczuć z powodu ich beztroski, tylko trzeba ich przestrzec, nawet do pomocy biorąc strach. „Bo nie idzie o to, żeby się starzy (starzy sercem) czytelnicy „Twórczości” pocieszyli tekstem, ale żeby się młodzi czytelnicy „Studenta” przestraszyli tym tekstem. Idzie o to, żeby się bardzo nawet przestraszyli. Bo to im wyjdzie na zdrowie. Straszliwe jest opowiadanie. O rozpadzie, o rozkładzie tego, co w człowieku młode”[676]. I teraz, w Międzygórzu, mając młodych w zasięgu wzroku, opowiadaniem Witaj, Bob postanowił ich wychowawczo postraszyć. Poprosił Bogusława Żurakowskiego, aby w jego imieniu odczytał to opowiadanie o psychicznych udrękach starzenia się, utracie uroków dzieciństwa i młodości, o nieuchronności śmierci. Kiedy Żurakowski skończył, zabrała głos Marta Wesołowska i stwierdziła, że jej ta zaprezentowana proza zupełnie się nie podoba. Powiedziała wtedy: „Co w tym opowiadaniu jest nadzwyczajnego? Przecież takich historii o upływającym czasie, o tym, że starzejemy się, że ubywa życia, jest dużo. Wątek upływu czasu jak czerwona nitka przewija się przez całą literaturę”. Stachura nie zaszczycił Wesołowskiej polemiką. Stwierdził tylko, że nie warto rozmawiać z kimś, kto nie rozumie tekstu. Bardzo mu podpadła dziennikarka „Polityki” tą bezceremonialną krytyką. Piotra T. Kwiatkowskiego, z którego wspomnień korzystam, odtwarzając ten epizod, Stachura – po kilku miesiącach od zimowiska – zapytał, spotkawszy w Warszawie: – Utrzymuje pan kontakt z tą straszną babą z „Polityki”? Z Międzygórza Stachura jedzie do Warszawy, a Pawłowska wraca do Torunia, gdzie czekają rodzice i szkoła, bo kończą się ferie zimowe. W szkole bywało różnie, także dlatego że – jak sama twierdzi – była uczennicą dość krnąbrną i samowolną. W dzienniku Stachury zapisy są coraz krótsze. „Piszę mało tu, w tym zeszycie, bo wszystko opisuję Nucie”. Danucie rzeczywiście opisuje wszystko: że pada śnieg, że wiatr się nasilił, że ma katar jak Niagara. Miłosne listy szczególnie trudno jest pisać komuś, kto nie potrafi przestać być pisarzem. Zwykły zakochany napisze do wybranki: „Kocham cię, przyjeżdżam jutro” i oboje już są wniebowzięci, a jutro będą jeszcze bardziej. A pisarz tak nie może, bo banał w formie pisemnej to dla sławy pisarza cyjanek. Stachura w listach nie boi się być banalny, też potrafi napisać „ja cię kocham”, ale ponieważ wie, że tylko treść tego komunikatu jest jego, a forma nie – ubiera tę treść w obcojęzyczny kostium i wplata owo „I love you w tekst zupełnie niemiłosny. Już w pierwszym liście użył tej sztuczki mającej odbanalnić banał: „Dojechałem już. Zaraz też namoczyłem pranie i I love you. W pociągu był tłok z tych «jak cię mogę», więc znośny. Miałem siedzące miejsce na strapontenie w korytarzu i I love you. Pisać było trudno, czytać łatwiej, więc czytałem trochę zwaną prasę, a potem odbicie mojej twarzy na szklanych tu i tam przestrzeniach. I patrzę, i czytam, i czytam, że I love you. Następne spotkanie – w Grudziądzu, 13 marca. Choć to sobota, Danuta przyjechała z Torunia dopiero przed siedemnastą. Wtedy jeszcze nie wszystkie soboty były wolne
od pracy i nauki w szkołach, tak zwanych wolnych sobót było wtedy „aż” dwanaście w całym roku. Do czasu tego przyjazdu Stachura wysłał Pawłowskiej dwadzieścia dziewięć listów, od niej otrzymał dziesięć. „Myślę, że listy są tym, co zbudowało naszą bliskość. Wydaje się, że częściej byliśmy osobno niż blisko siebie w czasie naszej trzyletniej znajomości i to właśnie listy zawierają wszystko, co było między nami” – robiła bilans Pawłowska. Takiej masy długich niekiedy listów miłosnych nie da się wypełnić wyłącznie wyznaniami i westchnieniami, toteż pełno tam różnorakiego drobiazgu informacyjnego, opisu miejsc, wykonywanych czynności, zadań, efektów. No, z efektami różnie bywało, nie o wszystkich informował adresatkę. W liście z 4 marca pisanym w Warszawie donosi o skokowej poprawie sytuacji finansowej, co w perspektywie bliskiego spotkania w Grudziądzu jest wiadomością dobrą dla obojga: „Byłem w mieście i pojechałem do kasy radia i do kasy telewizji i w radio okazało się, że mam 1 tys. złotych honorarium za piosenki dwie, a w telewizji 3500 zł rata za scenariusz do Siekierezady. Więc mamy pięć patyków”. Nie „mam”, tylko „mamy”. A możemy mieć jeszcze więcej. Z tego samego listu: „Dziś wieczorem może skoczę na melinę jedną na pokera. Dawno nie grałem”. Dwa dni później notuje w dzienniku: „Wróciłem wczoraj z meliny o 7 rano. Goły. Przegrałem piątkę. Namoczyłem pranie i ległem spać”. Do Grudziądza, gdzie miał się spotkać z Danutą, przyjechał już 9 marca. Gościł u Włodzimierza Antkowiaka, z którym przyjaźń miała korespondencyjne początki. Poszli we dwóch łowić ryby, ale gwałtowna śnieżyca szybko zakończyła połów. Na Pawłowską czekał na dworcu. Znowu nie była zachwycona perspektywą noclegu u obcych dla niej ludzi, to ją mocno stresowało, więc także z tego powodu wolała przedłużać spacery. Wybrali się brzegiem Wisły aż do śluzy. Zostały tu w zaroślach wędki z wyprawy z Antkowiakiem, zarzucili kilka razy, ale bez efektu. W niedzielę znowu kilka kilometrów nadwiślańską skarpą, fotografowanie, powrót do śródmieścia, runda wokół Rynku, herbata w KMPiK-u. Największą dla obojga atrakcją w Grudziądzu była oczywiście możliwość bycia razem. W listach wątek bycia razem na dłużej, niekoniecznie na zawsze, ale też nie wyłącznie od przypadku do przypadku i okazji zależnej od tylko jednej ze stron – nie pojawia się. Nawet w formie jakichś obietnic, zapowiedzi, napomknięć choćby. W listach Stachury z jednostek do pomiaru czasu częściej pojawia się wieczność niż nazwa miesiąca oddalonego o pół roku. Pełno w tych listach troski o Pawłowską: żeby się ciepło ubierała, przygotowywała do matury, nie paliła za dużo papierosów („Więc palisz skręty. Ty uważaj. Tylko nie zamień mi się w chłopaka, bo co ja bym wtedy zrobił? No cóż! Stałbym się homofilosmokodankiem. Ale jednak bądź dziewczyną najzgrabniejszą”). Ale brakuje troski (a ściślej: przejawów troski) o to, żeby ta znajomość, romans, miłość czy jakkolwiek ten stan nazwać – nie zabrała zbyt dużo tej siedemnastoletniej dziewczynie, która – tkwiąc w tak niesymetrycznym, nierównoważnym układzie – bała się być sobą, zwłaszcza że jeszcze nie wiedziała, jaka naprawdę jest. Napisze Pawłowska w Listach równoległych: „Wcale mnie nie znałeś. Nie interesowało Cię, jaka jestem naprawdę.
Przyjąłeś za pewnik, że jestem czystym ideałem, o którym marzyłeś, i każda próba pokazania siebie żywej i pełnej pragnień była tłumiona. Miałam po prostu być, towarzyszyć Ci trochę z oddali, być Ci podporą. I byłam. Siebie jednak stłamsiłam”. Umiejętność spojrzenia prawdzie w oczy i odwaga (albo desperacja) do tego niezbędna, przyjdą po wielu, bardzo wielu latach. Na razie jest marzec 1976 roku. Stachura dobrze wie, jak łatwo i podstępnie alkohol z pomocnika zamienia się w śmiertelnego wroga, ostrzega przed nim swoich przyjaciół (Babińskiego, Andermana), ma wyczulone oko. W miesiąc po zimowisku, odwołując się do sytuacji, która z pewnością uszła uwadze będącego jej świadkiem Bogusława Żurakowskiego, ujawnia przed Pawłowską swój lęk i obawę: „Powiem Ci teraz, że okropnie się przestraszyłem, kiedy poszedłem do hotelu i spotkałem idącego Bogusia, i wróciliśmy, i Ty powiedziałaś, że zamówiłaś obiad i wódkę. Bardzo się przestraszyłem. Ale teraz już o to się nie boję”. A było o co. Ze Wspomnienia Danuty Pawłowskiej, dotyczącego końcowego etapu bycia w zasięgu Edwarda Stachury: „Czułam się zawieszona w próżni i często próbowałam lęki gasić alkoholem, co oczywiście miało wręcz odwrotny skutek. Odwiedziłam może raz czy dwa Edka znajomych w Warszawie, ale na moje nieszczęście tam też był alkohol i po okropnym wieczorze moje poczucie winy i zagubienia doszło do koszmarnych rozmiarów. Wolałam już siedzieć na Rębkowskiej sama, czytać i palić horrendalne ilości papierosów. Niestety zaczęłam popijać w samotności”. Za dawnych licealnych czasów obowiązywała zasada, że uczeń, który nie chadza na wagary, powinien chodzić do szkoły specjalnej. Pawłowskiej zdarzało się opuszczać lekcje także z przyczyn nieuznawanych przez dorosłych za ważne (na przykład ustabilizowany brak chęci do nauki), o czym informowała Stachurę, a ten, choć ewidentnie dorosły, wcale nie marudził: „Dumny jestem z Ciebie, że jesteś taka dzielna i że się uczysz, i także tym, że chodzisz na wagary”. Pierwszy dzień wiosny 1976 roku przypadł na niedzielę. Stachura pewnie nie zauważył, że tego dnia także w Grudziądzu odbywały się wybory do rad narodowych i sejmu. Od soboty była tu Danuta Pawłowska, której rodzice już jakoś pogodzili się z sytuacją i takimi wyjazdami. W Grudziądzu, korzystając z gościnności Włodzimierza Antkowiaka, Stachura zatrzymał się na dłużej. „Ja od czasu wyjazdu z Międzygórza mam bazę w Grudziądzu na wysokiej skarpie Strzemiecińskiej na Wisłą, skąd wyskakuję to tu, to tam”[677] – informował Bogusława Żurakowskiego. Dobrze mu się tu tworzyło. Pisał listy, dużo listów, pracował nad opowiadaniami do tomu Się. „Mam się i pracuję się. Pełne ręce, pełne nogi i pełne serce roboty” – donosił przyjacielowi. Pogoda tej niedzieli nie sprzyjała frekwencji wyborczej, ale nie odebrała Danucie ochoty na spacer. Więc kiedy tylko śnieżyca ustała, ruszyli, ciepło poubierani, na wędrówkę po nadwiślańskiej okolicy. W lasku, do którego trafili, na jednej z sosen ktoś kiedyś do wysokiej gałęzi zamocował kilkumetrowy parciany pas, który wykorzystywano jako huśtawkę. Porobili sobie nawzajem zdjęcia. Po wykonaniu odbitek w Warszawie Stachura cieszył się z efektów. „Mam zdjęcia – pisał do Pawłowskiej. – Cudowna jesteś
na huśtawce i wszędzie, nad Wisłą, na główce i wszędzie, ja też całkiem możliwy, a na huśtawce jestem bardzo ptakopodobny, tak mnie cudownie «zdjęłaś»”. Stachura bardzo lubił się fotografować. W zasobnym (mimo spalenia znacznej części zdjęć) zbiorze fotografii dominują zdjęcia pozowane, o charakterze pamiątkowym, widokówkowym. Mało jest ujęć reporterskich, chociaż pozorujących, że są pstrykane znienacka, na których fotografowany nie wpatruje się w obiektyw. Nie tylko liczba zdjęć, ale także częstotliwość pojawiania się zdjęciowego tematu w listach do przyjaciół i znajomych, a także w dziennikowych zapisach, świadczą, że Stachura miał na tym punkcie jakiś rodzaj szczególnie intensywnego upodobania. Jedni mówili, że to nieustanne fotografowanie się to kolejny przejaw narcystycznego (w potocznym rozumieniu tego słowa) usposobienia, dla innych zdjęcia stanowiły dla pisarza także rodzaj notatnika, ułatwiającego opis detali, odtwarzanie nastrojów, rekonstruowanie zdarzeń, snucie wspomnień odblokowujących pamięć i dostarczających twórczo spożytkowywanych emocji. Dwudziestego czwartego marca Edward Stachura pojechał z Danutą Pawłowską do Łazieńca, do matki. Nie dowiemy się, co go tak naprawdę skłoniło do tego dość ryzykownego kroku. Jadwigę Stachurową, jak każdą matkę, z pewnością bolało zakończone rozwodem małżeństwo syna. Kiedy o tym rozmawialiśmy po latach w Warszawie, powtarzała mi usłyszaną od syna ogólnikową i pojemną formułę, że „Edziu się z Zytą nie rozumieli”, choć dla kobiet takich jak ona cóż to tak naprawdę znaczyło wobec wyznawanej przez nią świętości i dożywotniej trwałości małżeńskiego węzła? Jej małżeństwo nie było sielanką i z mężem „nie rozumieli się” setki razy i na setki sposobów, zwłaszcza kiedy mąż nie był trzeźwy. „Zastraszona matka pozostawała w cieniu domowego autokraty”[678]. Pani Jadwiga kilkakrotnie, ubierając to w różne sformułowania, starała się mnie przekonać, że to syn podjął decyzję o rozwodzie, że to nie jego tą decyzją ugodzono; nie obarczała winą synowej, ale wyraźnie nie chciała, abym odniósł wrażenie, że Edward nie sprostał czyimś oczekiwaniom, że przegrał. Broniła honoru syna – tak to odebrałem. Czy teraz ta jego wizyta w towarzystwie młodej, atrakcyjnej kobiety, zapatrzonej jak w obrazek w dobiegającego czterdziestki syna, nie miała być także – w intencjach Edwarda – swego rodzaju ukojeniem dla matczynego serca i barierą dla nękających ją obaw o niego? Serdecznym gestem wobec matki, którą kochał, a która, kiedy porzucał dom rodzinny, napłakała się wystarczająco dużo? Więc nie można wykluczyć, że intencja tej wizyty była i taka: „Patrz, mamo, na co mnie stać, nie martw się o mnie, nie jestem z tych ostatnich, będzie dobrze i będzie tak, jak ja zechcę, my, Stachury nie damy się pognębić”. Ryzykowność tych odwiedzin była potencjalnie duża, bo przecież pani Jadwiga mogła nie tylko mową ciała, ale i mową nienawykłą do owijania w bawełnę obwieścić Danucie, co myśli o zawracaniu głowy starszym panom przez takie smarkate pannice. Jakoś z trudem przychodzi mi przyjąć najprostszy – zgodny z powszechnym w tamtych czasach doświadczeniem życiowym – powód tej wizyty: matce przedstawia się kobietę, wobec której ma się „poważne zamiary” oznaczające małżeńską perspektywę i planowanie
wspólnej przyszłości opartej nie tylko na bliskości emocjonalnej. Przed i w trakcie wizyty, zwłaszcza na jej początku, stres trzymał nie tylko Pawłowską. Stachura przyznał się jej dopiero potem, w liście, że po wizycie miał atak alergii, która dawała o sobie dokuczliwie znać po każdym silniejszym i dłuższym napięciu nerwów: „Wskoczyła mi Pani Alergis na kark i zrobiłem się kolorowy na twarzy; to pewnie po dzisiejszym dniu cudownym, ale byłem jednak cały czas napięty, choć Matka była bardzo wspaniała, ale jednak cały czas bałem się trochę, żeby Ci się nie stała jakaś przykrość”. Nie doszło, na szczęście, do żadnej przykrej sytuacji: „Pani Stachurowa przyjęła nas bardzo ciepło. Zrobiła suty obiad i chociaż kiwała głową i mówiła ciągle: «Oj, Edziu, taka młoda, taka młoda», to cała wizyta w maleńkim domku na pagórku, z którego widać staw, była spokojna i miła”. I znowu, jak poprzednio: ona do Torunia, on do Warszawy. Nie pisywał zbyt często do matki, ale tym razem wysłał jej list z podziękowaniami za to, że „przyjęła nas bardzo elegancko”. Zaś list do Pawłowskiej zakończył dosłownie przyziemnym pytaniem: „Czy kartoszki dobre? Nie słodkawe?”, bo na pożegnanie w Łazieńcu pani Jadwiga obdarowała towarzyszkę syna woreczkiem ziemniaków, żeby w Toruniu Pawłowscy popróbowali prawdziwych kartofli, niespaskudzonych sztucznym nawozem. W Warszawie Stachurę jak zwykle pochłonęły pisanie i zajęcia z niego wynikające (wizyty w redakcjach, wydawnictwach, ZAiKS, poczta), a także sprawy dotyczące codzienności, którymi singiel musi zajmować się sam. Od niedawna ma pomocnika w dbaniu o domowe sprawy w osobie Jana Czopika-Leżachowskiego. Ten przyjaciel przybył bowiem z Wrocławia na podbój świata, zaczynając od Warszawy, zahaczył się już w radiu, a zacumował na kilka miesięcy u Stachury na Rębkowskiej i śnił w kuchni na polowym łóżku sny o potędze poezji i przyjaźni. Odwiedza Stachurę przebywający w Warszawie kolejny z przyjaciół, Stefan Ehrenkreutz, by pochwalić się bratniej duszy, że koncert skrzypcowy już na ukończeniu, a Bogusław Schaeffer, którego Amerykanin jest studentem, zachęca do zgłoszenia kompozycji na wielce prestiżową Warszawską Jesień Muzyczną. Stefan, przy winie i serze, pomaga Stachurze w doszlifowaniu przekładu indiańskich zaklęć-kołysanek, które wyśle potem także Danucie, aby i jej pomagały w zasypianiu i uprzyjemnianiu snów. Słuchają piosenek Cohena, Ehrenkreutz objaśnia ich treść, Stachura jest nią trochę zdziwiony. „Więc okazuje się, że Cohen nie jest takim wojownikiem, takim samurajem, jak mi się zdawało. Szkoda. Jest taki fatalista więcej” – dzieli się wrażeniami z Pawłowską, a w następnym liście dodaje: „Bardzo mi się podobają jego melodie i sposób śpiewania, choć widać, że drogę torował mu Dylan, a w niektórych piosenkach Jacques Brel”. Z Ehrenkreutzem odwiedzają Leopolda Buczkowskiego w Konstancinie, uradowanego z przywiezionego mu tytoniu na skręty. Ten odwzajemnił się gościom, grając im na flecie i pianinie różne żydowskie kawałki weselne. Zbliżają się szkolne ferie wielkanocne, Stachura zaprasza więc licealistkę Danutę
na kilkudniowy pobyt w Warszawie. Sam robi przygotowania na przyjęcie gościa. Dom wysprzątany, zakupy zrobione, ale okazuje się, że przyjazd nastąpi dopiero w poniedziałek wielkanocny. Oczekiwanie wypełnia Stachura między innymi lekturą napisanej przez siebie książki. Informuje Pawłowską: „Czytałem do rana jedną książeczkę pt. Falując na wietrze i Tobie to mogę powiedzieć zwyczajnie wprost, że to jest niesamowita potęga te opowiadania”. W śmigus-dyngus pogoda dopisała, było słonecznie, spacerowo. W kawiarence na Mariensztacie stoliki wystawiono na zewnątrz. Stachura robi tam Pawłowskiej trzy zdjęcia. Jedno z nich trafi do książki z listami. Dlaczego w książce ona stwierdzi, że „są to zdjęcia najukochańsze”? Pewnie utrwaliły i przypominają czas, kiedy wszystko jest jeszcze wspaniałe, nawet czekanie było radością, a nieobecność jedynie krótką przerwą. Dopiero potem coś sprawi, że wszystko się odwróci i wspólny czas będzie krótką przerwą w czekaniu. Te zdjęcia z kawiarenki na Mariensztacie to okres, kiedy „Ktoś mówi mi do ucha o swoich poszukiwaniach i planach i realizuje to, czego szukał, a nawet więcej. Jeszcze do tego jest cudownie delikatny, wrażliwy i pełen wdzięku” – pisze Pawłowska. Zachwyt jest odwzajemniany, choć niekiedy bywa tak, jak to kiedyś Stachura napisał do Iwaszkiewicza, że zachwycony jest jego zachwytem. Z listu do Pawłowskiej: „Jak Ty przepięknie pamiętasz różne moje słowa i inne rzeczy, które mówię, a wcale nie widać, żebyś tak mocno i uważnie słuchała; no, no, muszę się zacząć pilnować, ale skąd, ale po co, przecież kocham Cię...”. Niedaleko tej mariensztackiej kawiarenki, pod mostem Trasy W-Z leżały w tamtych latach połamana stara Kolumna Zygmunta i kamienni rycerze bez głów. Stachurę magnetyzowali ci rycerze (pisze o nich wielką literą), kiedyś przyprowadzi tu Pawłowską, porobią sobie zdjęcia. Trzy dni po jej wielkanocnej wizycie przyszedł znowu do tej kawiarenki na Mariensztacie. Zamówił kawę z mlekiem, zapalił pierwszego gitane’a. Rozmyślał nie tylko o wspólnym niedawnym tu pobycie. Także o tym, „skąd by wytrzasnąć cztery długie żelazne łomy”. W liście relacjonuje: „Byłem przed chwilą koło mostu i pozdrowiłem kamiennych rycerzy. Jeden z Nich jest przewrócony, może zauważyłaś i znowu myślałem, jak by Go dźwignąć. Myślę, że czterech silnych chłopaków z długimi łomami dałoby radę”. Nie tylko brak czterech długich żelaznych łomów go trapi. Jest jakaś (trudna do precyzyjnej rekonstrukcji, bo część dokumentacji poszła na przemiał) sprawa z wydawcą. Pawłowskiej opisuje to tak: „Nie podpisałem umowy z PIW-em, bo «Czytelnik», z którym zerwałem umowę, nie zwolnił jeszcze tego tytułu. Banda nygusów i darmozjadów. No, nie wszyscy, nie wszyscy. Ale kilku tam znam «znawców literatury», że pożal się Boże”. „Czytelnik” w latach 1976–1979 nie wydał żadnej książki Stachury, a PIW był tylko wydawcą tomiku Michela Deguy z wierszami tłumaczonymi z francuskiego przez Stachurę. Być może zerwanie umowy dotyczyło praw do Siekierezady, albo – co bardziej prawdopodobne – jakiejś innej, dopiero planowanej książki, na poczet której pobrał
zaliczkę? Pociesza Pawłowską, najpierw ją lekko niepokojąc: „Oddałem też forsę wydawnictwu po rozwiązaniu z nimi umowy, 14 patyków[679] i sto złotych i tak zostaliśmy bez grosza prawie, ale to też drobiazg, niedługo powinna być forsa z LSW (mają wznowić opowiadania)[680] i stąd, i stamtąd, i kocham Cię i w ogóle”. W Czytelniku, w roku 1975 ukazało się drugie wydanie Siekierezady. Stachura tłumaczył Januszowi Andermanowi kulisy tego ładnie wyglądającego gestu wydawcy: „A wiesz, dlaczego ich tak dziwnie napadło? Bo jestem im winien 15 tys. zł polskich, które pobrałem 5 lat temu za podpisanie umowy na 20 ark. pewnej większej całości pt. Fabula rasa. Tak i widzisz”[681]. I najprawdopodobniej oddanie wydawcy owych 14 100 zł polegało na tym, że Stachura nie odbierał honorarium za wznowioną Siekierezadę, tylko zaksięgowano ją w Czytelniku jako zwrot zaliczki. Podczas wizyty Stachury u okulistki okazało się, że rozsądnie będzie zacząć nosić okulary – minus półtora, czyli, jak to widniało na recepcie: „do dali”. Dopiero za pół roku założy okulary i „dal” zobaczy ostro. Wielce zdziwiony zanotuje 5 października: „Pierwszy dzień noszenia okularów. Niesamowite. Nigdy nie myślałem, że można tak dobrze widzieć. Tak jakbym przez lornetkę oglądał świat”. Okulary, jak by nie patrzeć, to także naoczny świadek niedoskonałości. Ciężka sprawa, zwłaszcza dla niektórych. „Mam okulary, ale na razie nie noszę, bo mi się wydaje, że to aż nieprzyzwoicie tak dobrze widzieć. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu tak dobrze widział. Cieszę się, że będę mógł zobaczyć na Twojej buzi tych parę milionów piegów więcej” (list do Danuty Pawłowskiej, 6 października 1976 roku). Trzeciego maja, w Grudziądzu, dochodzi do awantury z Ryszardem Milczewskim-Bruno. Ślad w dzienniku: „Coś strasznego! Zobaczyłem prawdziwą twarz tego, którego miałem prawie za przyjaciela (...). Chyba jest chory ten poeta i prozaik. Chyba na pewno”. Milczewskiemu nie podobał się związek Stachury z Pawłowską. Kiedy pierwszy raz zobaczył ją na Rębkowskiej, siedzącą w kącie tapczanu, powiedział do niej nie tylko ze zdziwieniem w głosie: „I co ty tutaj robisz?”. Pawłowska dobrze pamięta, że były to słowa pełne żalu i wyrzutu. Przyjaźnił się z jej rodzicami, był chyba zły, że Stachura sprawił im trudną do zaakceptowania niespodziankę. Stachura starał się nie przeszkadzać Pawłowskiej w przygotowaniach do matury, nawet ulubionym przez dorosłych zachęcaniem do nauki nie chciał dziewczyny denerwować. Czwartego maja pisze do niej: „Ty się już może nie ucz do matury, bo już na pewno wszystko umiesz. Odetchnij może przez ostatni dzień”. Wiadomość, że maturę oblała, zastaje go w drodze powrotnej z Węgier, dokąd wyjechał 26 maja, zaproszony przez Związek Literatów Węgierskich do Budapesztu na Tydzień Książki. W liście pisanym 9 czerwca w Katowicach nie kryje oburzenia na sprawców maturalnych niepowodzeń, nie zaliczając oczywiście do ich grona Danuty ani tym bardziej siebie: „To jakaś paranoja. Nie przywiązuj do tego większego znaczenia”. Nie zawsze bowiem dobre jest górą. Daje swoje przykłady. Wysłał kiedyś na konkurs organizowany przez Ossolineum maszynopis Siekierezady. I co? Odpadła już w turze wstępnej, odrzucona przez lektorów, którzy uznali, że słabizna, że szkoda tym maszynopisem
zaprzątać głowy jurorom. Albo inny konkurs, na opowiadanie, organizowała warszawska „Kultura”. Wysłał Jasny pobyt nadrzeczny. Matołki z jury złożyły to opowiadanie na stercie odrzuconych i dopiero Henryk Bereza, tknięty przeczuciem, z którego słynął, wyszperał to opowiadanie w stosie konkursowej makulatury i sprawił, że tekst dostał wyróżnienie. „Oczywiście skutki ludzkiej głupoty – pocieszał Stachura z Katowic – czy ludzkiej złości były w tych wypadkach o wiele mniejsze niż w Twoim przypadku. Ale to nic. Damy sobie spokojnie radę”. W pisanym 9 czerwca we Wrocławiu liście starał się dodawać Danucie otuchy: „Myślę o tej maturze, co za paranoja, w głowie się nie mieści, ale nic, bardzo Cię proszę, żeby Cię to nie bolało za mocno, to niegodne jest, żeby Cię mocno martwiło, musisz być dzielna i mądra, jaka właśnie jesteś, i nie daj się zalewać goryczy. No i przecież ja jestem zawsze, to się chyba coś liczy dla Ciebie i możesz mi ufać, możesz na mnie polegać jak na Zawiszy, jak się to mówi”. Pawłowska, sądząc po przebiegu egzaminu maturalnego, był pewna, że zdała, bo wszystko poszło gładko. O matematykę była spokojna, bo wyniki zadań miała takie same jak zdecydowana większość. Pracę pisemną z polskiego prawie całkowicie oparła na książkach Stachury. „Chciano mnie chyba skarcić za to, że nie byłam wystarczająco podporządkowana i śmiałam być zbyt bliską znajomą poety”. Dwunasty czerwca, ciągle Wrocław. W dzienniku krótki, tajemniczy zapis: „Płakanie nocne”. A pod nim – Ballada dla Edka Melomana. Ten niepublikowany w żadnej z książek Stachury tekst być może ma związek z zapisem o nocnym płakaniu. Zaczyna się bowiem słowami: dzięki Ci Edku Melomanie, że dzięki Tobie mogłem popłakać sobie tej nocy (nad Tobą ale więcej nad sobą. Dalej jest o tym, że na jakimś balu, pewnie w zaświatach, znajdzie się też Edek Meloman i będzie uczył rock and rolla Potęgową i Ojca Rafała, „tak jak w Lubliniance uczyliśmy bywalców lokalu [wyraz nieczytelny – M.B.] tej kategorii/Proszę cię, błagam cię: nie miej/do mnie żalu, że ja żyję, a ty/przecież umarłeś, ale Ty nie/umarłeś, nie umarłeś...”. Człowiekiem, który za lubelskich czasów Edwarda Stachury dorobił się w warszawskich „Hybrydach” pseudonimu Meloman, był Henryk Kurek, niekoronowany król parkietu. Nie mówiono o nim inaczej, tylko Henio Meloman. Tadeusz Ross wspomina bywanie w „Hybrydach”: „Nie pamiętam już, co Henio «Meloman» tańczył (a triumfował wówczas na parkietach rock and roll), ale pamiętam, jak tańczył. Wokół niego tworzył się wianuszek gapiów, a gdy kończył, rozbrzmiewały gromkie brawa”[682]. Henio Meloman pojawia się też w książce Cezarego Praska Złota młodzież PRL i jej obraz w literaturze i filmie[683]. Walcząca o socjalistyczną moralność „Walka Młodych” wydrukowała w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku reportaż mający pokazać obyczajową
degrengoladę i moralną zgniliznę „Hybryd”: „Redakcja w szczególności zagięła parol na Henia Melomana, wypominając mu, że z dziewczyn przestawił się na chłopców. Henio Meloman był znaną postacią w tamtych czasach. Słynął z tego, że najlepiej ze wszystkich tańczył”[684]. Być może Edek Meloman z ballady Edwarda Stachury to ta właśnie postać, tylko imię z jakichś powodów zmienione albo mylnie przypomniane. Niewykluczone, że panowie poznali się w czasie lubelskich studiów Stachury i stąd ta „Lublinianka” – jeden z ówczesnych lokali Lublina, dobrze Stachurze znany. Jak wynika ze wspomnień Anny Dzięgo – we wczesnej młodości Stachura lubił i umiał tańczyć. Świadkiem umiejętności tanecznych Stachury był też Andrzej Babiński. W liście do swego brata pisał: „Ostatnio poznałem niejakiego Stachurę. Kiedy nie znałem dużo ludzi, wydawało mi się, że jesteś rasowym wariatem. Tu co drugi jest większym wariatem od Ciebie. Stachura (poeta) to niepoczytalny wariat. Ale cholernie interesujący. No, skoro w «Lubliniance» na stoliku, omijając kieliszki, tańczy artystycznie rock and rolla, przy tym żadnego kieliszka nie zbijając”[685]. Kilka pierwszych dni lipca spędza Stachura nad Bałtykiem. Przyjeżdża Pawłowska, nocują w Gdańsku i Sopocie. Wakacyjny nastrój psuje perspektywa poprawiania egzaminu maturalnego. Termin wyznaczono na wrzesień, więc żegnajcie studia artystyczne w najbliższym roku akademickim. Ona wraca do Torunia, on za kilka dni też tam dojedzie. Szóstego lipca: „Zostaję w Toruniu. Wieczorem na ryby z Guliwerką i Jankiem i Leszkiem. Pod Chełmżą. Jezioro «Archidiakonka». Do 10 rano. Dwa węgorze. Okoń i parę płoci”. Guliwerka to oczywiście Danuta, Janek to prawdopodobnie jej ojciec, a Leszek – tak miał na imię Torchała, kuzyn Pawłowskiej, posiadacz samochodu marki Syrena. Następnego dnia Stachura odwiedza matkę w Łazieńcu i wraca do Warszawy. Czternastego lipca jest w Szczecinku, skąd wędruje do stanicy usytuowanej między jeziorami Strzeszno i Brody. Stamtąd trzy dni później rusza rajd konny, w którym Stachura bierze udział jako nieformalny konsultant do spraw nieprzewidzianych i survivalu. Trzyma się na uboczu życia rajdowo-towarzyskiego, nawet miejsce do spania wybiera z dala od obozowiska. „Różnica między mną a nimi jest taka: dla mnie ten rajd to jest normalne, poważne zajęcie, które jest, poza wszystkim, jedną wielką i nieustającą, i niesamowitą przygodą; dla nich ten rajd to zabawa, ewentualnie przygoda, którą normalne życie nie jest”. Dwudziestego pierwszego lipca, niedaleko Koszalina, rozstaje się z rajdowcami („Przestaje mi to wszystko być PO DRODZE”) i jedzie do Gdańska, gdzie nocuje w pracowni rzeźbiarzy Iwony i Alberta Zaleskich. Jak zwykle dużo czasu poświęca pisaniu. Przenosi się do Sopotu, w komfortowe warunki: dobrzy znajomi, Halina i Eugeniusz Jerzakowie wyruszają właśnie na urlop i proponują trzypokojowe mieszkanie do dyspozycji. Do Sopotu przyjeżdża Danuta Pawłowska, więc koniec samotności. Pierwsze zdanie zapisane 30 lipca kończy się znakiem zapytania: „Dobry dzień? Z Guliwerką czarującą.
Morze, kąpiele w zatoce, gra na melinie (półtora do przodu). Czytanie Dyla Sowizdrzała Costera. Oglądanie olimpiady w telewizji. Występ w dyskotece «Non Stop» SopotWyścigi”. Osiemnastego sierpnia, Warszawa, Rębkowska. To dzień urodzin. Jest Pawłowska i Janusz Anderman. „Było bardzo pięknie. Bardzo wzruszająco”. Po obiedzie rusza z Andermanem do Poznania, na Europejski Kongres Pisarzy Science Fiction. Jedenastego września Pawłowska, która już poprawiła maturę, przyjeżdża do Aleksandrowa. Sobotę i niedzielę spędzają w Łazieńcu. Pawłowska wraca do Torunia z koszem jabłek. Stachura z Leszkiem Rojkiem reperują dach: kładą papę na lepikowym podłożu. Dochodzi do ostrej sprzeczki z matką, Stachura wyjeżdża. Olsztyn, spotyka się z Tadeuszem Burniewiczem, artystą plastykiem. Przyjaźń z nim zaczęła się od rysunku. Burniewicz robił oprawę graficzną do literackiej wkładki w miesięczniku „Warmia i Mazury”. W styczniowym numerze z roku 1976 miały być wiersze i proza Stachury. Po ukazaniu się numeru zadzwonił bardzo zadowolony Stachura i powiedział Burniewiczowi, że w rysunku, który zrobił, są wszystkie książki, które dotychczas napisał. Prosi o oryginał rysunku i proponuje, aby od teraz Burniewicz był ilustratorem jego książek. Chwalił się potem tym rysunkiem w liście do Andermana: „Wyszły styczniowe «Warmia i Mazury». Jest tam jedna niesamowita grafika do pewnego opowiadania. Zobacz”[686]. Z Olsztyna Stachura robi wypad do Gierłoży, zaproszony przez Korespondencyjny Klub Młodych Pisarzy odbywający tam sesję literacką. Bunkier Hitlera nie zrobił nadmiernego wrażenia. Listowna relacja jest krótka: „Kupa betonu”. Jedzie do Sopotu. Dziesiątego października spotyka się z Jerzym Afanasjewem. Nazajutrz, w poniedziałek, w Bałtyckiej Agencji Artystycznej omawia szczegóły planowanego „tournée”, z którego zachował się plakat ze Stachurą w kamizelce i z gitarą. Program miał tytuł Nie rozdziobią nas kruki (teksty, muzyka i wykonanie – Stachura). Wojciech Fułek sugeruje, że pomysłodawcą przedsięwzięcia był szef BART-u, Andrzej Cybulski, a sesję zdjęciową zorganizowano na sopockiej plaży[687]. Dwudziestego pierwszego października Stachura jest w Katowicach u Andrzeja Pawłowskiego, potem u Marii i Andrzeja Keyhów w Bytomiu. Rusza do Kłodzka, towarzyszy mu Janusz Anderman. Tam duża impreza artystyczna, której częścią jest spotkanie ze Stachurą. W Kłodzku kupuje Pawłowskiej „bardzo ładną koszulę w kratkę, to znaczy bluzkę chyba” – o czym donosi z ujmującą nieporadnością nazewniczą. Pawłowska zatrudnia się w toruńskim „Społem”, w księgowości. Głównie po to, aby przy ubieganiu się o przyjęcie na studia otrzymać dodatkowe punkty (przyznawano takie za zetknięcie się maturzysty z pracą, która mogła nie mieć nic wspólnego z wybranym kierunkiem studiów; decydującą rolę – na szczęście – odgrywały wyniki egzaminu wstępnego). Stachura w Warszawie intensywnie pracuje nad prozą do zbioru Się. Drugi listopada: „Pracowałem 13 godzin od 18 wczoraj”. Piąty listopada:”. nie zgadłabyś, ile godzin napochylałem się nad kartkami papieru
prawie że bez przerwy, tyle co do kuchni zrobić sobie herbatę czy kawę. 19 godzin. Miałem już takie posiedzenia, kiedy pisałem Całą jaskrawość, i nawet dłuższe pamiętam, kiedy opisywałem obalenie stodoły Potęgowej”. Wreszcie opowiadanie skończone. Piętnastego listopada: „Skończyłem tekst Naprzód niebiescy. Niby opowiadanie. Coś niesamowitego”. Obiecuje Pawłowskiej, że po maratonie w Poznaniu (impreza zatytułowana „Tydzień Edwarda Stachury”) zajedzie do Torunia i zastanowią się, gdzie spędzą Wigilię, Boże Narodzenie „i Nowy Rok, i Nowe Tysiąclecia”. Być może Stachura spostrzegł, że ta liczba mnoga przy tysiącleciach jest odrobinę zbyt optymistyczna, bo za chwilę dopisał: „Coś się bzzzzzzzzzzzz, więc może skończę i wieczorem zacznę nowy list”. Oprócz lawiny listów Stachura uszczęśliwiał też Pawłowską telefonami. Dzwonił nie tylko z hoteli czy od goszczących go znajomych, ale także z Rębkowskiej. Przez długie lata, w sytuacjach nadzwyczajnych, korzystał z telefonu sąsiadów. Po powrocie do Torunia z poznańskiej imprezy, która poprawiła mu nie tylko humor, ale i stan finansów, na wystawie kanarków kupuje jednego ptaszka (350 zł) i klatkę (150 zł), nadaje mu imię Ewelinek i wręcza Danucie. Z Torunia, goniąc konkursowy termin, wysyła do Warszawy tekst słuchowiska[688]. Nie musi więc zwracać konkursowego wadium. Pierwszy grudnia 1976 roku, Toruń. „Całą noc nie spałem. Trochę czytałem, trochę leżałem w ciemnościach”. Nie ma powodu przypuszczać, że te „ciemności” to coś więcej niż zgaszona żarówka w pomieszczeniu, a kolor ptaków przywołanych dwa zdania dalej odnosi się nie tylko do rzeczywistości zewnętrznej („Czarne ptactwo harcuje na wietrze”). Kilka dni spędzają razem na Łazieńcu u Jadwigi Stachurowej. Zima ciągle bez śniegu. Przez las i pola przemierzają drogę z Aleksandrowa do Ciechocinka (około siedmiu kilometrów). Trzynastego grudnia powiadamia Danutę, że wykupił dla dwóch osób trzytygodniowy turnus w Krynicy (15 lutego–8 marca 1977 roku): „Niecały rok, jak stamtąd do Ciebie pisałem listy miłosne (wszystkie są oczywiście, rzecz jasna – miłosne), że dobrze by było, żebyśmy tam kiedyś pobyli razem. I oto jest! Ale cicho sza”. Wigilię, Boże Narodzenie i Nowy Rok spędzają oboje w Warszawie, na Rębkowskiej. Siódmego stycznia 1977 roku Stachura melduje się w sopockim hotelu Wanda i jedzie na spotkanie z czytelnikami do Zakładowego Domu Kultury w Elblągu. Ciężko mu się śpiewało, a i prezentowanej prozie sala stawiała opór. Po spotkaniu zanotował: „Rozpaczliwie. W próżnię, w próżnię. Albo jak grochem o ścianę. Zupełnie niemożliwe to jest, żeby ci ludzie byli głusi na taką prostotę i prawdziwość. A jednak są głusi”. Pogarszającego się słuchu otoczenia będzie doświadczał coraz częściej. On słuch ma dobry, co czasem bywa wadą. Dziesiątego stycznia skarży się Pawłowskiej: „Spałem u jednych ludzi, to znaczy nie spałem, bo nie mogłem, bo gospodarze zatrzymali mnie na noc pewnie po to, żeby – podnieceni moją pobliską obecnością – harcować sobie w łóżku. Tak, tak, seks bije ludziom w mózgach pustych”. Gdańsk. Kolejna konfrontacja z czytelnikami, tym razem w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. „Zgroza”. Także z powodu zadawanych pytań. „Co pan myśli
o kobiecie? Itp. Jak gdybym wyglądał ze statku kosmicznego”. Ponieważ organizatorzy spotkania chcieli mu zapłacić 500 zł honorarium – odmówił przyjęcia pieniędzy. „Powiedziałem, że niech będzie za darmo, jeżeli jesteście tacy biedni, że nie możecie zapłacić normalnej stawki”. Nocuje u znajomego rzeźbiarza. Sprawozdaje w liście do Pawłowskiej: „Trochę grzanego wina. Artystka-cyniczka rzucająca mięsem, a w nocy się zamieniła w romantyczkę i ni mniej, ni więcej zaczyna się do mnie dobierać. Powiedziałem krótko, że nie jestem glanc papier, żeby się o mnie ocierała, i poszedłem na kanapę. Zmarzłem w nocy. Rano, kiedy poszła – przeniosłem się na materac i trochę spałem”. W dzienniku jest obszerniejszy opis tego incydentu. Dwunastego stycznia jedzie do znajomych w Państwowym Gospodarstwie Rybnym Piotrowo koło Tczewa. Tu nocuje („nareszcie u normalnych ludzi i nareszcie spałem”). Trzynastego stycznia jest w Tczewie. Schodzi nad Wisłę. To jej 908 kilometr, za 139 kilometrów Wisła rozpłynie się w Bałtyku. Następna notatka w książkowym wydaniu dzienników Edwarda Stachury ma datę dopiero 23 kwietnia 1979 roku. Ponaddwuletnia przerwa w notatkach jest zastanawiająca także dlatego, że nie była efektem decyzji o zaprzestaniu pisania jako czynności mającej już także charakter nawyku. Liczba listów do Pawłowskiej, ich długość, zwłaszcza drobiazgowość nie różni tej fazy korespondencji od dotychczasowej, prowadzonej równolegle z notatkami w dzienniku. Nie maleje też aktywność ściśle pisarska, praca nad zbiorem opowiadań Się wchodzi w etap końcowy, chwilami to już nie praca, tylko pisarski stan wyższej konieczności. „Piszę taki jeden nowy tekst i jestem dosyć bardzo cały rozedrgany, i o spaniu nie ma mowy”. Stachura coraz częściej robi wrażenie, jakby już wiedział, gdzie leży tajemnica, ku której całymi latami skradał się, ostrożnie zataczając coraz mniejsze koła, a teraz rosną w nim pewność i odwaga, aby ruszyć ku tej tajemnicy krokiem zdecydowanym, dotrzeć szybciej, żeby zdążyć. Fragment opowiadania ze zbioru Się, zatytułowanego San Luis Potosi[689] „Tak, palindrom[690] jest chyba kluczem do wielkiej tajemnicy. Tak wygląda. Od początku do końca, od którego nowy początek i od tego nowego początku znów do końca, ale do nowego końca, od którego nowomowy początek. Tak, źródło (zawsze nowe, bo źródło) jest na początku i może być na końcu. Powinno tam być. Jeżeli tak jest (w palindromie tak jest), a powinno tak być, jeżeli zatem na pewno tak jest, to wtedy właśnie pośrodku na pewno jest wieczność. Balansująca pomiędzy tak zwanym życiem a tak zwaną śmiercią, pomiędzy tak zwanym początkiem wszystkiego i człowieka w tym wszystkim a tak zwanym końcem wszystkiego i człowieka w tym wszystkim”. Jeszcze jest „chyba” i „jeżeli tak jest”, ale i one niedługo znikną. Wydany przez LSW w 1977 roku zbiór opowiadań Się kończą zdania: „Czas umarł na czas. Ja umarło naja. Nie maja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt”. „Tom ten, a właściwie ostatnie opowiadanie, również zatytułowane Się, otwiera tak zwany mistyczny okres twórczości Stachury” – twierdzi, z pozazdroszczenia godną dokładnością, Waldemar Szyngwelski[691]. A czy ów stan dotyczył też autora, u którego
życie i twórczość tak się, w obu kierunkach, mocno i nieustannie przenikały? Danuta Pawłowska w Listach równoległych: „Razem czytaliśmy książki Jiddu Krishnamurtiego i pamiętam, jak powiedziałeś, że nagle zobaczyłeś całą konstrukcję i strukturę «ego». Mówiłeś też, że widziałeś, jak ta konstrukcja się rozpada. Zobaczyłeś siebie nie jako Edwarda Stachurę, tylko jako człowieka-nikt połączonego w jedność z całym wszechświatem. Rozumiejącego wszystko i jasno widzącego naturę rzeczy. Stało się to bardzo szybko, nagle, jak olśnienie”. W lutym 1977 roku, tak jak to Stachura zapowiedział w jednym z listów, jadą na trzy tygodnie do Krynicy. Znowu Dom Pracy Twórczej ZAiKS-u. Ciągle jeszcze nie wdarła się tu siermiężność typowego domu wczasowego spod znaku Funduszu Wczasów Pracowniczych: pokojówki w czystych fartuszkach, śniadania podawane do pokoju, żadnych balang po nocach. Wśród gości kilka filmowych twarzy, Gustaw Holoubek z Magdaleną Zawadzką w zaawansowanej ciąży, dużo sławnych nazwisk znanych ze słyszenia, a teraz ich posiadacze siedzą przy stolikach obok i co niektóremu zdarzy się, że przy zupie siorbnie jak zwykły człowiek. Krynickie towarzystwo musiało imponować osiemnastolatce, dla której jeszcze niedawno ten zawsze wybierający stolik w kącie niski, siwawy pan Tadeusz Różewicz był abstrakcyjnym dostawcą szkolnych lektur i czymś tak odległym jak Mikołaj Rej czy inny Mickiewicz. Być może to w Krynicy przyszedł Różewiczowi do głowy zalążek pomysłu na wiersz napisany znacznie później: Biedny poeta Stachura niedaleko brudnego koryta rzeki Wisły pasło się stado świń i wieprzy pospołu z dziećmi Apollina do tej stołówki przywędrował z dalekiej krainy Janko muzykant chłopiec opętany poezją rzucał perły przed wieprze śpiewał grał na złotym grzebieniu aż usłyszał głosy i oszalał był jak motyl w pajęczynie rozmawiałem z nim raz w życiu w jakimś domu pracy twórczej
stanął w drzwiach mojego pokoju i poprosił o kartkę papieru powiedziałem że mam tylko papier z makulatury w kratkę uśmiechnął się grzecznie podziękował odszedł z trzema kartkami czasem myślę że chodziło mu o coś innego że chodziło o jego i moje o nasze życie Artystyczną część turnusu dopełniali przedstawiciele mniej popularnych i widowiskowych dyscyplin twórczych. „No i kilku bliżej mi nieznanych literatów, których Edek starannie unikał”. Stachura kolegów po piórze unikał nie tylko w Krynicy. Wspomina Rajmund Kalicki: „Julian Stryjkowski po powrocie z Domu Pracy Twórczej w podwarszawskich Oborach narzekał na niezbyt czyste powietrze w tamtej okolicy, a na to Stachura: – To nie powietrze, to literaci tak cuchną”[692]. Trafili w Krynicy na dobrą pogodę. Pawłowska: „Tak, to były nasze beztroskie chwile”. Po powrocie z Krynicy aktywność epistolarna nie maleje, ale pojawią się sformułowania dawniej niewyobrażalne, na przykład „domyślam się, że nie oczekujesz tego listu, bo po co byś sobie miała wymyślać oczekiwanie i zatruwać się tym”. Niezmiennie natomiast niemal każdy list kończy się zwrotem, że całuje nieskończoną liczbę razy. Ten zwrot „pocałunkowy”, z symbolem nieskończoności między słowami „całuję” a „razy”, to przyjęty przez Stachurę pomysł Danuty. To, tak naprawdę, jeden z nielicznych przejawów jej obecności w jego listach. Kiedyś tego nie zauważała, po wielu latach pisze nawet z pewną przesadą: „Nie ma mnie w listach! Nie ma w nich nic o naszym wspólnym życiu. Jestem jedynie dodatkiem. Osobą, do której mogłeś pisać. Codziennie. Dwa razy dziennie”. Do Warszawy przylatuje Jorge Cantu, poeta, z którym Stachura zaprzyjaźnił się w Meksyku i z którym, w środku nocy, telefonicznie budzili panią profesor Barbarę Czochralską w Ann Arbor, a Jorge zapewniał ją, że jest piękny wewnętrznie, że jest z niego taki duchowy Apollo. Jorge chciałby teraz odwiedzić Toruń, Gdańsk, Wrocław, Kraków, a może także Zakopane i Oświęcim. Trasa ambitna, czasu nie za wiele, próbowali
w Warszawie wynająć samochód. Owszem, można, ale cudzoziemcom tylko za dolary zwane wtedy dewizami, więc przy czarnorynkowym kursie dolara wydatek w przeliczeniu na złotówki – ogromny. Pierwszy dzień wiosny 1977. Nie ruszyli w trasę. „Wczoraj nie pojechaliśmy, bo w sobotę jeden się spił. Się nie spiło się. Jedziemy we wtorek rano, jeżeli znowu jeden się nie spije, do Krakowa”. O swoich odkryciach i olśnieniach stara się już nie rozmawiać z przyjaciółmi, Jorgem Cantu i Wacławem Tkaczukiem, których jeszcze tak niedawno cenił także za intelektualną chłonność i wrażliwość na duchowy wymiar istnienia. „O tym, wiesz, nie mówię już ani do Jorgego, ani do Wacka. Obawiam się, że Ci nie zrozumieją nigdy”. Następny wieczór – to samo. List do Pawłowskiej jest krótki: „Człowieku Piękny, dochodzi jedenasta wieczór i mój gość jest mocno już podcięty. Teraz jest dwunasta i wreszcie padł na łoże. Poszedł też przed chwilą Wacek. Pomyłem naczynia i jeszcze rzucę okiem na jeden tekst. Rozpaczliwie jest patrzeć, jak ludzie się męczą, bo nic do nich nie dochodzi. Najprostsze słowa”. Stachura i Jorge Cantu dotarli jednak do Torunia, odwiedzili państwa Pawłowskich, zachowało się nawet kilka zdjęć z tej wizyty. Okresy bycia razem, wspólnie spędzonego czasu, są rzadkie i krótkie, choć ani Stachura nie jest etatowo uwikłany w konieczność regularnego odsiadywania w miejscu pracy, ani Pawłowska nie jest już uczennicą, a dokładniej: nie musi chodzić do szkoły. Toteż co jakiś czas Stachura znajduje sposób i ochotę, aby pobyli razem. Korzystając z życzliwości Istvana Kovacsa, węgierskiego tłumacza Siekierezady, Stachura planuje wspólny z Pawłowską wypad na Węgry. Prosi Kovacsa: „Teraz tak: chciałbym przyjechać do Budapesztu, tak jak to zamierzałem. Czy mógłbyś zatem załatwić mi pokój w Akademiku? Przyjechałbym z towarzyszką. Przyjechałbym natychmiast po Twoim liście, w którym byś mi napisał, że pokój w Akademiku (lub gdzie indziej) jest załatwiony. Jeżeli nie da rady w Akademiku, wynajmij mi jakiś pokój skromny i nie za drogi. Może być przy rodzinie. Z tym, że ktoś z tej rodziny musiałby mówić po francusku lub hiszpańsku lub po angielsku lub po polsku oczywiście. Więc czekam na Twoją odpowiedź. Tu finalizuje się scenariusz filmu na podstawie Całej jaskrawości. Piotr Fronczewski jako Edmund Szerucki i Olbrychski jako Witek. Oni piszą scenariusz. Ja robię dialogi”[693]. Ponieważ Kovacs, zajęty budową domu, długo nie odpisuje, Stachura ponagla: „Drogi Istvan, Pisałem do Ciebie o tym i owym, czy nie załatwiłbyś małego pokoiku dwuosobowego, może być z jednym łóżkiem, choć nie za wąskim. Pisałem, że przyjechałbym w kwietniu lub maju. Kwiecień się kończy, a od Ciebie nie ma odpowiedzi”[694]. Zaczęty w maju pobyt jest bardzo urozmaicony. Nie tylko akademik, ale także Dom Twórców w Szigliget nad Balatonem. Pawłowska: „Po dotarciu na miejsce zauważyłam, ku memu już trochę mniejszemu zdziwieniu, że artyści i literaci tutaj też traktowani byli ze szczególną atencją. Dostaliśmy piękny pokój na parterze, za oknem rósł gęsty krzak bzu, a w nim śpiewały wieczorem słowiki. W końcu był przecież maj. Edek pisał, a ja
wykradałam się na wieżę i oglądałam Balaton, który widać było w dali za pasem trzcin”. W Budapeszcie do Ośrodka Kultury Polskiej na wieczór poezji śpiewanej przyszły tłumy. Stachura przyjęty bardzo dobrze, w czym pomógł Kovacs, zaprezentował słuchaczom węgierski przekład piosenek. Pobyt uzupełniły biesiady przy ognisku, łazikowanie po Budapeszcie, zwiedzanie piwnic win połączone z degustacją, wycieczka statkiem po Dunaju. Po powrocie do Polski czas pomyśleć studiach. Stachura wymyślił, że najlepiej będzie, jeśli Danuta wystartuje do Olsztyna, na rolnictwo w tamtejszej Akademii RolniczoTechnicznej. Pomysł był dwuskładnikowy: ona zdobywa rolniczy fach, a on gdzieś niedaleko zatrudnia się w tartaku lub na bindudze[695] i są blisko siebie. Pomysł miał jedną wadę: nie podobał się Pawłowskiej i postanowiła go nie realizować metodą na przeczekanie. Nie doczeka się realizacji także inny pomysł Stachury: żeby zbierała jemiołę, dziką różę oraz różne zdrowiu służące dary natury i sprzedawała to „Herbapolowi”. O bindudze przypominał się dwukrotnie Niesiobędzkiemu: „Wiesiek, być może zostawiłem u Ciebie dwie strony zapisane dość drobnym rękopismem. Jeżeli tak, schowaj je, oddasz mi, kiedy przyjadę. Albo przyślij na znany Ci adres. Szło mi się dobrze, potem kiedy zaczął padać deszcz, a potem sypać śnieg – złapałem «żuka» i szybko pojechałem do Grudziądza. Widziałem tartak i bindugę. Jeżeli nie ruszę do Meksyku, będę chciał popracować na bindudze”[696]. „Będę prawdopodobnie w Iławie około 10 czerwca i będę chciał albo skorzystać z zaofiarowanej mi gościny nad Jeziorakiem (te dwa tygodnie w tym domku, o czym mówił naczelnik gminy), albo zaciągnąć się do roboty do tartaku, ale raczej na bindugę, albo najpierw jedno, a potem drugie. Prosiłbym Cię, żebyś nie mówił o tym nikomu, zwłaszcza Twoim przyjaciołom – poetom. Reklama w tym przypadku nie byłaby dźwignią handlu – że tak powiem. Gdybym się zaciągnął do roboty na bindugę, to chętnie przyjmę (o ile nie zmienisz zdania) gościnę w Twoim ogrodzie pod namiotem”[697]. Stachura dowiedział się, że w Szwajcarii będzie Krishnamurti. Z imponującą sprawnością i skutecznością załatwia ekspresowo wszystko, co potrzeba (a zabiegów, także formalnych, taka wyprawa wymagała co niemiara) i pod koniec lipca rusza przez Wiedeń do Szwajcarii. Nastrój ma dobry, chwilami euforyczny. Ochłodziwszy się na kąpielisku miejskim w Wiedniu, widokówkę z pozdrowieniami dla Pawłowskiej podpisuje: „Edziu-Śledziu”. Wyprawa zapowiadała się na dłużej, więc zostawił do dyspozycji Pawłowskiej sporą kwotę. Część pieniędzy dla niej zdeponował u Jerzego Tabora. „Poza tym six thausands jest w Manigocie” – w liście zaszyfrowuje podwójnie miejsce ukrycia tych sześciu tysięcy w mieszkaniu na Rębkowskiej, gdzie teraz przeniosła się Pawłowska. Spotkanie z Krishnamurtim i jego uczniami przynosi Stachurze ogromny zawód. Jedzie więc do Francji, aby z pomocą przyjaciół przetłumaczyć Fabula rasa na francuski, bo to
da możliwość dotarcia do znacznie większej liczby czytelników. Pawłowska: „Kiedy wrócił z Francji jesienią, był jakoś zmieniony. Wyglądał na wymęczonego podróżą i nie mówił już o niczym innym, tylko o rzeczach dotyczących człowieka-nikt i człowieka-ja. Całe dnie i nieraz noce rozmawialiśmy o tym, czym jest czas, co to znaczy chcieć, czym jest wieczność. Ja starałam się podążać za jego myślą i w pewnym sensie mi się to udawało. We mnie jednak nie dokonała się tak głęboka przemiana i chociaż Edek zaczął nazywać mnie kobietą-nikt, czułam, że to określenie w moim przypadku jest trochę na wyrost”. W grudniu 1977 roku pojechali do Krynicy. Tylko ośrodek ZAiKS-u był ten sam, reszta – zupełnie niepodobna do poprzedniego pobytu. Stachura całymi godzinami pracował nad apendyksem do Fabula rasa, nie czuł potrzeby korzystania z uroków kurortu. Byli razem, ale jakby na dwóch różnych turnusach. Więc Danuta sama chodziła na długie spacery albo przemierzała kilka razy dziennie krynicką promenadę, zaglądała do pijalni wód, przysiadała w kawiarniach. Kiedy wracała do pokoju, rozmowy bardziej przypominały wykład, niezmiennie o potrzebie bycia uważnym, o samoobserwacji. Dwudziestego ósmego grudnia 1977 roku Stachura dostaje wiadomość: wczoraj w wypadku samochodowym zginął Jan Czopik-Leżachowski. To jeden z najbliższych mu ludzi. Tak sądziła nie tylko Pawłowska. Stachura przyjmuje informację ze spokojem, który bardziej przypomina obojętność. „Przeraziło mnie to, jak bardzo był tym nieporuszony, tłumaczył mi wszystko za pomocą tych zawiłych logicznych sprzeczności, które są tak widoczne w Fabula rasa, ale ja nie byłam przekonana. Zapytałam go, co by zrobił, gdybym ja umarła, a on odpowiedział, że śmierci nie ma, że jest tylko życie”. Stachura opuszcza Krynicę, jedzie pomóc sparaliżowanej sytuacją wdowie w załatwianiu wszystkich czynności związanych z pochówkiem przyjaciela. Nie wraca już do Krynicy, choć wykupiony turnus jeszcze się nie skończył. Pawłowska spędza tu sylwestra samotnie, sącząc w pokoju drinki. „Wyszłam w nocy na dwór i piłam dalej z góralami na drodze do Słotwiny i było mi czegoś żal”. Turnus skończony, Pawłowska wraca do Torunia. Stachura jest w Warszawie, przygotowuje się do wyjazdu do Olsztyna. Cel główny: rozmowy z tamtejszym wydawnictwem na temat druku Fabula rasa. Spakował też na drogę dwa pudła książek dla olsztyńskiego antykwariatu, bo zaczyna się wyzbywać rzeczy uznanych za zbędne. Olsztyńskie Wydawnictwo Pojezierze decyduje się opublikować Fabula rasa. Pawłowska przyjeżdża do Warszawy. Za sprawą Stachury spędzają czas praktycznie w izolacji od świata zewnętrznego. Nie ma kina, teatru, kawiarń; nikt ich na Rębkowskiej nie odwiedzał, oni też nikomu wizyt nie składają. „Czytał wtedy apokryfy Nowego Testamentu, teksty taoistyczne. Mnie również je podsuwał i tłumaczył z wielkim przekonaniem, o czym mówi Jezus i Lao-tse”. Echa tych lektur, a nawet cytaty z rozbudowanymi komentarzami, są w Oto. Edward Stachura postanawia jeszcze raz pojechać do Paryża. Wierzy, że znajdzie się francuski wydawca, który powie: drukujemy! Wiezie też Fabula rasa (apendyks), ale tę część dopiero trzeba przetłumaczyć na francuski.
Listy do Pawłowskiej najpierw adresował na Toruń. Od Dunkierki adres będzie warszawski. „Snułam się między Toruniem a Warszawą bez celu. Miałam wrażenie, że zapadam się i nie dam rady sama. Mimo że listy przychodziły z Paryża i Edek dzwonił czasami, czułam się opuszczona. Kiedy z kolejnego listu dowiedziałam się, że z Paryża zamierza jeszcze pojechać do Barcelony, a później do Brukseli, załamałam się. Postanowiłam, że będę teraz już solidnie przygotowywać się na studia w Toruniu, że zamieszkam znowu z rodzicami (...). Chciałam w miarę normalnie żyć, ale to mi się nie udawało”. Ostatni list z Paryża ma datę 10 marca 1978 roku. Potem jest trzymiesięczna przerwa w korespondencji. Warszawa, 7 czerwca 1978 roku, początek listu do Pawłowskiej: Dzień dobry Ewelinko, przyleciał Twój list. Zatrzepotało mi serce, kiedy poznałem, czyje to pismo. Płaczę nad każdym słowem (bo widzę pozasłownie), gdzie opisujesz swoje cierpienia. I – musi to zabrzmieć paradoksalnie – raduję się też. Bo prawdziwie się mówi, przytomnie i niezłomnie: cudotwórcze jest każde prawdziwe cierpienie. Na łzie, na tej perle – spoczywa całe bezgraniczne szczęście. O tym, co ze mną się działo, kiedy zawiesiłem słuchawkę telefonu, nie ma co opowiadać. Oczywiście, że możesz przyjechać w lipcu, teraz ucz się biologii. Porozmawiamy natenczas o różnych rzeczach, także o tym, co, jak piszesz, „mogło ze mną być czy chyba jest jeszcze”. Ostatni list do Pawłowskiej ma datę 3/4 lipca 1978 roku. Zaczyna się tak: Dobre, nocne popołudnie Corazon, to, co marne, co nieprawdziwe, co fałszywe – jest chwilowe, jest czasowe. Przemija. A życie jest. I będąc zawsze nowe, nie przemija z niego ani drobinka. Na przykład cudowne gwizdanie tego kosa nawołującego samiczkę, co go słyszeliśmy w tym lasku o zmierzchu, wracając z huśtawki do grudziądzkiej kwatery, wiec to gwizdanie kosa – ono jest. I nigdy nie przeminie. To nie jest tak, że my to pamiętamy. My to słyszymy. Te suche listki szeleszczące na wietrze na krzakach nadwiślańskiej skarpy... Ostatnia kartka pocztowa do Pawłowskiej (i jednocześnie ostatni korespondencyjny ślad tej znajomości) pisana jest 18 września 1978 roku, w Toruniu, kierowana pod jej toruński adres; stempel pocztowy też jest toruński. Może tego dnia nikogo w domu Pawłowskich nie było i stąd pośrednictwo poczty? A może nie chciał się spotkać? Oto cała treść tej ostatniej kartki:
Dzień dobry, wietrznie i słonecznie. Bardzo słynnie. U Rojków są Twoje łyżwy i buty zimowe. Pozdrowienia wrześniowo-wrzosowe Sted. Danuta Pawłowska w październiku 1978 roku rozpoczęła studia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, „a od Edka nie było żadnych wiadomości”.
Zapisać się do cna W notatnikach Stachury termin Fabula rasa jako tytuł wymarzonej książki pojawia się już w latach sześćdziesiątych. Systematycznie gromadził tworzywo, którego charakter wskazuje niezbicie, że miał to być pierwotnie zupełnie inny utwór; autor widział w nim miejsce na niezadrukowane strony, na porady praktyczne włącznie ze sposobem na odciski u nóg umęczonych podróżą i na mleko przypalające się podczas gotowania; miały się tam też znaleźć dokładne daty i godziny wschodów i zachodów gwiazd oraz planet, cytaty o różnym charakterze. Był taki moment, że Fabula rasa w wersji pierwotnie planowanej mogła nie powstać z przyczyn pozaartystycznych. Stachura, utrudzony w Łodzi biesiadowaniem z przyjaciółmi, pozbawiony wiedzy o szczegółach zdarzenia na skutek „urwanego filmu” zwanego elegancko palimpsestem, zanotował: „Łódź, 1 czerwca 1972. Przedwczoraj w nocy, w nocy z 30 na 31 straciło się wszystko: plecak, chlebak i gitarę. W plecaku i chlebaku oprócz wielu rzeczy zwanych osobistymi było 5 grubych zeszytów, notatek do Fabula rasa. Prowadziło się to od 1966 roku. Sześć lat. Pięć grubych zeszytów”. W liście do Andrzeja Babińskiego mowa jest o siedmiu latach: „Straciłem wszystkie «papiery» – pięć grubych zeszytów. Siedem lat zapisków do Fabula rasa”[698]. Informacja zawarta w sformułowaniu „prowadziło się to od 1966 roku” była przyczyną upowszechnianego w piśmiennictwie twierdzenia, że Stachura swój dziennik, zawierający także materiał do Fabula rasa, zaczął prowadzić właśnie w roku 1966. Określenie „dziennik” w odniesieniu do tego, co – w postaci osiemnastu zeszytów – przechowuje Muzeum Literatury imienia Adama Mickiewicza w Warszawie, jest niepoprawne z filologicznego punktu widzenia. Dariusz Pachocki cały rozdział swej książki[699] poświęcił ustalaniu statusu genologicznego tych zeszytów. Po pierwsze – niejednorodność zapisków, nieregularność (dopiero od maja 1979 roku mają systematyczny charakter); prowadzenie notatek równocześnie w kilku zeszytach; różnorodność wypełniającego je materiału. Są w tych zeszytach wklejane wycinki z gazet, luźne kartki, brudnopisy listów, zaproszenia, rachunki z restauracji i hoteli, liście, wypisy z czytanych książek, fragmenty utworów lub pomysły, komentarze, powiedzonka, napisy, godziny wschodów i zachodów słońca, plany zajęć. Krzysztof Rutkowski użył w odniesieniu do brulionów Stachury określenia „zeszyty podróżne” i ono się przyjęło. Natomiast Dariusz Pachocki ustalił, że owe „zeszyty podróżne”, zwane potocznie dziennikiem, Stachura zaczął prowadzić znacznie wcześniej, niż dotąd twierdzono, bo najprawdopodobniej już od połowy lat pięćdziesiątych[700]. Cały czas nie zaprzestawał obmyślania swego opus vitae zatytułowanego Fabula rasa
i gromadził tworzywo. Zapisek z 15 października 1971 roku: „Zbierać te napisy do Fabula rasa z dokładnymi adresami, jak na przykład w Bydgoszczy ten introligator na ul. Pomorskiej: Mistrz we wszystkich specjalnościach. Jelenia Góra, ul. Świerczewskiego 2. Związek Ochotniczych Straży Pożarnych. Stowarzyszenie Wyższej Użyteczności. Oddział Powiatowy”. „PISAĆ WRESZCIE FABULA RASA. W tym celu w Bieszczady. Cała zima – aż do wiosny” – zapis z 9 września 1973 roku. Mówiąc o powstawaniu Fabula rasa w kształcie, w jakim została wydrukowana, mam na myśli zarówno fazę poprzedzającą sam proces nadawania ostatecznej formy (szkicowanie fragmentów, doczytywanie literatury filozoficznej), jak i materializowanie zamysłu, jego maszynopisowe narastanie. Da się, jak dowodził (i wielu przekonał) Mirosław Wójcik, cofnąć w poszukiwaniach początku drogi ku Fabula rasa niemal do pierwszych zdań Stachurowego pisania. Znacznie łatwiej odszukać zwiastuny „fabularasowości” w powieściach Stachury, w zawartych tam zwrotach, określeniach, przymiotnikach, scenach, sformułowaniach, nie mówiąc o poglądach bohatera i jego psychicznej konstrukcji. A już we Wszystko jest poezja mamy bezlik takich tropów. Nawet człowiek-nikt, przekreślający w bezdyskusyjny sposób cały sprzed Fabula rasa dorobek Edwarda Stachury, rozumianego jako „imienno-nazwiskowe Ja (wchodzące teraz – jako niezastąpiona, całkowicie uciszona «część» – w skład tego-tu człowieka-nikt)” dostrzega tam fragmenty, które, jako pochodne prawości, spowinowacone są z Fabula rasa: „Wszystko zaś, co w twoich książkach pochodzi od prawości i jej różnorodnych postaci, którym użyczasz swojego bezautorskiego w tych razach pióra, ociera się o futrynę okna na prawdziwe życie, na widok nad widoki, na całą jaskrawość, na cudne manowce, na kropkę nad ypsylonem, na zjawę realną, że się posłuży się kilkoma twoimi i nietwoimi, bo z powietrza przepisanymi formułami. Co w tych książkach nie pochodzi od ciebie, lecz od bezautorskiej prawości i jej różnorodnych postaci? Opisy wielkich, niewytłumaczalnych i niewymyślonych cierpień; opisy rozdzierającej tęsknoty za nie wiadomo czym, za nie wiadomo kim; rozdzierającej też tęsknoty za sobą samym niezawodnym, bez skazy, bez zmazy, opisy wstrząsającej bezradności, żalu i wstydu, że jednak nie jest tak, jak za tym tęskni tęsknota (...); Cała Cała jaskrawość jest napisana na jednym oddechu wstrzymywanym nieustającym oczarowaniem i niepojętym smutkiem i bólem, co cię co jakiś czas przeszywa. Tam chyba po raz pierwszy pojawia się niezwykła postać prawości, zupełnie wymiatająca w cień monstrualne Ja: dziewiczość. Tam można przeczytać kawałki już na dobre wyskakujące z zatęchłej, zapadłej, przepadłej koleiny schematu na cudne manowce dziewiczości...”. Nie ma nigdzie notatki w rodzaju: dziś zacząłem Fabula rasa. Chyba że za taki inauguracyjny moment uznać zapis z 7 lipca 1975 roku: „Napisałem jedną stronę Fabula rasa. Jedną – nie znaczy pierwszą, a ponadto w tym czasie jeszcze nic nie wskazuje, że mowa jest o utworze w formie dialogu człowieka-nikt z człowiekiem-Ja. Potwierdzeniem, że Fabula rasa ciągle była projektem otwartym, a dalekim
od ostatecznego kształtu, może być informacja z 19 lutego 1976 roku. Stachura relacjonuje Pawłowskiej: „Kończę przepisywać opowiadanie na konkurs. Godło «Nuta». To kawałek Fabula rasa. Tym opowiadaniem, które miało być częścią Fabula rasa, jest opowiadanie San Luis Potosi – świadczy o tym, wysłany dwa dni później, list napisany na odwrocie maszynopisu zawierającego treść: „Godło: Nuta/SAN LUIS POTOSI/Michał Kątny cyrklował po targowisku...”. Jeszcze inny przykład: wśród materiałów stanowiących archiwum domowe Stachury są także kartki oznaczone jako części składowe Fabula rasa. Zupełnie nie przypominają utworu w ostatecznej formie. Oto jeden z przykładów: „...i tak wielokrotnie, płakanie nad kamieniem w różnych miejscach, przez całe Fabula rasa. I«ostatni» raz (tak się może «kończyć» Fabula rasa, jeżeli nie «skończy się» na Jukatanie, w Patagonii albo na którymś płaskowyżu Andów, a jeżeli tam, to w ten sposób: Michał Kątny siedział na brzegu rzeki-Wisły, pod Annopolem. W otwartej dłoni trzymał kamień. Patrzył na niego i przez łzy niebiesko uśmiechał się nad nim, do niego, za niego, przez niego. Niebiesko”. Dopiero w roku 1977 można odnaleźć, dające się precyzyjniej umiejscowić w kalendarzu, wyraźne ślady ostatecznej „fabularazowości”; są one widoczne na przykład w korespondencji. Czternastego marca 1977 roku Stachura zawiadamia Pawłowską, że otrzymał „przerażający list” od Andrzeja Babińskiego, który znowu, po raz kolejny trafił do szpitala psychiatrycznego w Gnieźnie z powodu urojeń: „Oto, do czego doprowadza ja piszące wiersze”. Tego samego dnia pisze do Babińskiego: „Bądź dobrej myśli. Urojenia miną. Zrozumiałem kilka rzeczy. Zrozumiałem, dlaczego jesteśmy wszyscy tacy nieszczęśliwi. Powiem Ci. Zobaczysz, jakie to proste”. Bezpośrednie informacje dotyczące powstawania Fabula rasa są w listach do Pawłowskiej. Dwudziesty pierwszy kwietnia 1977 roku: „Robota fabularyzowa posuwa się naprzód, jak to się mówi”. Dwunasty maja 1977 roku: „Trochę popracuję, jeżeli można tak rzec o pisaniu Fabula rasa”. Dwudziesty trzeci lipca 1977 roku: „Ewelinko Kochana, pracowałem do 7 rano. Przejrzałem wszystko i zaniosłem do J. Tabora, który to w poniedziałek zaniesie. 1 egz. do PIW-u, 2-gi do «Twórczości»”. Egzemplarze te pełne były poprawek i przeredagowań, dlatego w dalszej części listu prosi adresatkę: „Nie przepisuj tekstu na maszynie. Zaczekamy. Może wydrukują”. Nawet utwory z tego okresu, choć pisane w niebywałym tempie i jakby dyktowane przez głos wewnętrzny należący do człowieka-nikt, pokazują, że między autorem a przywołanym po nazwisku Edwardem Stachurą jako połową dialogującego w Fabula rasa duetu, choć podobieństwo duże, to jednak i tu o tożsamości mówić nie sposób. Na pytanie człowiekaJa: co ma dalej czynić z maszynopisem „tej książki” – pada odpowiedź człowieka-nikt: „Przekazać go jakiemuś wydawcy oczywiście. Nic nie zmieniając oczywiście. Nic nie
dodając, nic nie ujmując. Ni przecinka”. Stachura autor zmienia w tekście nie tylko przecinki. Z listu do Pawłowskiej (23 lipca 1977 roku): „Na stole jest zakończenie (jeszcze potem dopisałem pół strony) i dwie strony do zmiany. Jedna strona jest nowa. Kolejność w tekście: 1. Przepraszam z góry za pytanie itd.; 2. Co to jest sen?; 3. Po co jest noc?; 4. Co to jest lęk? Reszta bez zmian”. O wymianę stron w maszynopisie Fabula rasa prosi też Marię i Andrzeja Keyhów w Bytomiu, którym zostawił egzemplarz z prośbą o wykonanie kopii[701]. O podobnych śladach autorskiego mozołu przy dopracowywaniu tekstu wspominał również Wiesław Niesiobędzki: „W iławskiej bibliotece kończył i poprawiał tekst czarnym flamastrem i na koniec zaproponował, bym go przepisał na maszynie; ponieważ nie miałem na to ochoty, odbiliśmy tekst razem z poprawkami na rozklekotanym kserografie biblioteki i tak został wysłany do wydawcy”[702]. Zapis w dzienniku (bez daty): „Fabula rasa: str. 87 wziąć słowo punkt w cudzysłów str. 135 dodać: bo w życiu nie ma dwu jednakowych źdźbeł trawy, dwu jednakowych obłoków”. Stan mistyczny nie zresetował Stachurze wiedzy o rzeczywistości ani prawach nią rządzących. Przenikanie na trasie „duch-materia” było obustronne: z rzeczywistości do książkowej fikcji i z książki do realnego życia. „Mam odpowiedź od kolejnego wydawcy: zbyt aforystyczne i bezdyskusyjne” (z listu do Pawłowskiej, 4 marca 1978 roku). I ten sam motyw w Fabula rasa (apendyks): „Może zdarzyć się coś do wiary lub niewiary. To mianowicie, że niejeden wydawca tę książkę odrzuci, motywując to rozmaicie: «bezdyskusyjne, ucinające!», «przesadnie dydaktyczne!», «zbyt aforystyczne»...”. W jednym z listów do Pawłowskiej (27 marca 1977 roku) Stachura prosi, aby jeszcze nie oddawała Bogdanowi Kraśniewskiemu książki, którą kiedyś od niego pożyczył. „Przywieź ją, bo chciałem coś tam sprawdzić”. Kraśniewski to filozofujący artysta malarz i rysownik, z którym Stachura się zaprzyjaźnił. Cenił nie tylko jego malarstwo, ale i sposób myślenia, poglądy, opinie. Podczas pobytów w Toruniu, w czasach sprzed znajomości z Pawłowską, w pracowni Kraśniewskiego przegadywali długie godziny. To od Kraśniewskiego pożyczał wydawnictwa poświęcone filozofiom Dalekiego Wschodu. „Zaczęło się to po przeczytaniu kilku odbitych na powielaczu broszur autorstwa Jiddu Krishnamurtiego, które Edek dostał od swojego przyjaciela z Torunia, malarza Bogdana Kraśniewskiego i które natychmiast pochłonął. Widziałam, jak wielkie zrobiły te teksty na nim wrażenie. Cały czas mówił o tym, co przeczytał i co zrozumiał. O tym, że trzeba pozbyć się «ja», które jest źródłem pragnień i lęków. Mówił o wiecznym «teraz», w którym wszystko jest czyste, pozbawione egoizmu i dzięki temu strachu” – wspominała Pawłowska. W tamtych latach na polskim rynku wydawniczym tematyka „nieracjonalna” (zwłaszcza podejrzewana o zabarwienie religijne) była prawie nieobecna. Książka, o której wspominał Pawłowskiej, dotyczyła Jiddu Krishnamurtiego – mędrca, legendy teozofii
świata Wschodu i Zachodu. Ślady zainteresowania jego naukami widoczne są w powstających wtedy utworach Stachury, ale mają też odniesienia do codziennej praktyki. Zawiadamia Pawłowską (11 marca 1977 roku): „Aha, chcę Ci powiedzieć, że bardzo ładnie jest w kuchni i w łazience z tą nową ceratą. I tak porządnie. Porządek jest rzeczą żywą, jak mówi Krishnamurti”. A w Oto na ten temat napisał: „Panujący w domu brud i nieporządek są odbiciem wewnętrznego nieładu mieszkańców tego domu. Kto jest nieporządny wewnątrz, jest nieporządny na zewnątrz. Kto nie potrafi posprzątać w swej izbie, nie posprząta też w swojej głowie i w swoim sercu”. Mirosław Wójcik w swej rozprawie zwraca uwagę, że nie tylko w opowiadaniach i powieściach Stachury poprzedzających Fabula rasa i Oto, ale także w jego biografii, na którą składają się przecież i przyswojone lektury, zerkanie ku Wschodowi wyraża się szczególnym zainteresowaniem dokonaniami: Arthura Schopenhauera, Henriego Bergsona, Jorge Luisa Borgesa, Ezry Pounda, a więc myślicieli i artystów bliskich tradycjom Orientu. Natomiast w utworach okresu mistycznego Wójcik identyfikuje źródła cytatów, odniesień i zapożyczeń, jednak wyraża pogląd, że Krishnamurti, owszem, był do pewnego czasu autorytetem dla Stachury, ciekawiły go stosowane przez niego sposoby przekazywania nauk, jednak „pisarz nie zostawił żadnego wyraźnego śladu wskazującego na inspirację płynącą z przemyśleń Krishnamurtiego”[703]. Wójcik, z właściwą naukowcowi ostrożnością, w sytuacji, kiedy brak jednoznacznego dowodu, o bezpośrednim spotkaniu Stachury z Krishnamurtim mówi w kategoriach prawdopodobieństwa: „Do spotkania doszło prawdopodobnie w Szwajcarii, ale próżno szukać w opublikowanych utworach Stachury jakiejkolwiek wzmianki o tym wydarzeniu. Samo spotkanie miało ponoć skandalizujący przebieg, ale wstrząsnęło życiem pisarza: po powrocie do kraju Stachura uznał swoje pisarstwo za fałszywe i postanowił zakończyć literacką praktykę. Widząc nienaturalność językowej konwencjonalizacji swych poszukiwań, postanowił zwrócić się ku samemu działaniu”[704]. Tryb przypuszczający wynika także z faktu, że rozprawa doktorska Wójcika przygotowywana była w czasie, kiedy listy Edwarda Stachury do Danuty Pawłowskiej były jeszcze (mocą jej decyzji) niedostępne badaczom. A tam, w tych listach, są sformułowania wskazujące jednoznacznie, że do takiego spotkania doszło. Starania o wyjazd na spotkanie z Krishnamurtim rozpoczął Stachura w maju 1977 roku. W tamtych czasach przed każdym wyjazdem za granicę trzeba było wystąpić o paszport, który tkwił zdeponowany w Biurze Paszportów i Dowodów Osobistych (jednostka w strukturze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych). Wypełniało się w tym celu formularz podania-kwestionariusza, rozpoczynającego się od zdania: „Proszę o wydanie zezwolenia na wyjazd za granicę do...”. Bo zezwolenia można było nie dostać. Stachura taki formularz wypełniał 19 maja 1977 roku. Więc kolejno: stan cywilny, zawód, wykształcenie, przynależność do organizacji politycznych (wpisał: „nie należy”), miejsce zamieszkania teraz i w ciągu ostatnich dwóch lat, wzrost („176 cm”), znaków szczególnych brak, oczy („niebieskie”), włosy („blond”), kiedy i do jakiego kraju wyjeżdżał, czy kiedyś otrzymał odmowę na zagraniczny wyjazd („nie”), do kogo wyjeżdża
i na czyim utrzymaniu za granicą pozostanie[705] oraz wiele innych rubryk dotyczących służby wojskowej, karalności sądowej (nie był karany), odznaczeń („nie posiada”), majątku („nie posiada”), rodziny zamieszkałej za granicą („nie posiada”). Na ostatniej stronie formularza, w rubryce „Wypełnia organ paszportowy”, jest odręczna adnotacja: „zgłoszono do tow. Majchrowskiego MSW, tel. 4631 b/z”. Takie zgłoszenia, dokonywane przy ubieganiu się literatów o wyjazd zagraniczny, były czynnością rutynową. Podobne „zgłoszenie” widniało na formularzu paszportowym dotyczącym wyjazdu Stachury do Stanów Zjednoczonych w 1974 roku. Jest tam adnotacja: „Zgłoszono tow. Komorowskiemu (tel. 46-76)”. Nie ma (a precyzyjniej: ja do takich nie dotarłem ani nie wiem, czy istnieją lub istniały) dokumentów (ani innych śladów), z których by wynikało, jaki był efekt owego „zgłoszenia” (to znaczy, czy w ogóle doszło do jakiejkolwiek rozmowy Edwarda Stachury z Krzysztofem Majchrowskim lub jego przedstawicielem)[706]. Według Wikipedii Krzysztof Majchrowski „przez kilkadziesiąt lat był głównym specjalistą od rozpracowania środowiska literackiego i opozycji z nim związanej”. Jego kluczową rolę w działaniach dotyczących środowiska pisarskiego podkreśla też Joanna Siedlecka w książce Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów, używając przy nazwisku Majchrowskiego określeń: „oberesbek od literatów” (s. 11), „główny esbecki macher od literatów” (s. 56), „główny «zawiadowca» od literatów” (s. 60). W formularzu paszportowym Stachura cel tej podróży zagranicznej nazwał „turystycznym”. Informacje na temat starań o wyjazd pochodzą z „Akt paszportowych” poety. I tylko one w całości jego dotyczą[707]. Reszta materiałów bezpieki (ich zestaw sporządzałem na podstawie bazy IPN) albo odnosi się do osób z bliskiego otoczenia poety, albo (jak w przypadku akt dotyczących Zyty Oryszyn) nazwisko Stachury pojawia się tam w kontekście, o którym pisałem w rozdziale Zyta. Dwie z „teczek” to fragmenty głośnego w latach siedemdziesiątych śledztwa w sprawie zabójstwa Jana Gerharda – redaktora naczelnego czasopisma „Forum”, działacza politycznego, pisarza, autora między innymi Łun w Bieszczadach. Przesłuchiwano wtedy tysiące świadków, także ze środowiska literackiego. Stachura w tej „teczce” występuje jako świadek. Zeznał wtedy, że owszem, słyszał o tym zabójstwie, mówiono o tym w środowisku, ale on ze środowiskiem pisarskim nie utrzymuje bliższych kontaktów, nie potrafi więc, bo nie pamięta, powiedzieć, kto mówił, co mówił ani gdzie na ten temat rozmawiano. Najciekawsza w całym tym materiale, z jakim mogłem się zapoznać, przeglądając akta otrzymane z IPN, jest mała karteczka wpięta na końcu „Akt paszportowych”. Jest to druczek powielaczowy zawierający rubryki: data, data złożenia, imię i nazwisko, jeśli nie ma zastrzeżeń – wydać, interweniujący. W pozycji „data” jest „2 grudnia 1985”. Kogo dotyczy interwencja: „Stachura Edward, ur. 18.08.37/zmarł w 1979 r.”. W lewym górnym rogu, w pozycji „interweniujący”, wpisano: „mjr Zawadzki/77-07”, a pod tym nazwiskiem jest informacja: „polec. gen. Kłosowskiego”. W lewym dolnym rogu widnieje wpis: „czy są i jakie jego paszporty”. W prawym górnym rogu, nad datą, jest adnotacja: „w BP nie ma służb...”.
W jakim celu, sześć lat po śmierci Edwarda Stachury, generał Edward Kłosowski (bo to najpewniej o niego chodzi) wydaje polecenie sprawdzenia zawartości akt paszportowych tego pisarza? A może są jakieś procedury dotyczące takich kontroli akt paszportowych, tylko ja o nich nie wiem? Najprościej – zapytać generała Edwarda Kłosowskiego. Wprawdzie minęło już prawie trzydzieści lat, ale może z jakichś powodów akurat ten epizod pamięta? Uprzejma pani z sekretariatu Stowarzyszenia Emerytów i Rencistów Policyjnych nie może mi podać numeru do generała, oddzwoni po uzgodnieniu z nim. Oddzwania: proszę sprecyzować temat, na jaki chcę rozmawiać z panem generałem. Więc sprecyzowałem, kończąc mail wysłany 28 maja 2014 roku, pytaniem: „Jaka była (lub mogła być) przyczyna, dla której pan generał wydał majorowi Zawadzkiemu polecenie, aby sprawdził rodzaj paszportów poety, który od sześciu lat już nie żył?”. I czekam. Joanna Siedlecka radzi porozmawiać na temat treści tej karteczki z profesorem Krzysztofem Tarką[708], opolskim historykiem zajmującym się dziejami najnowszymi. Profesor w widniejącym na karteczce roku 1985 miał dwadzieścia lat, pamięta ówczesną popularność Edwarda Stachury, zwłaszcza jego piosenek. Kiedy potwierdzam, że tamten czas to apogeum czegoś w rodzaju mody na Stachurę: niemal co tydzień w różnych miejscach kraju odbywała się jakaś „Stachuriada”, kolejne wydanie pięciu tomów Poezji i prozy trafia, z dużym przebiciem cenowym, na czarny rynek, prasa pełna jest wspomnień o poecie – profesor Tarka podsuwa jedną z możliwych hipotez na temat przyczyn zainteresowania SB postacią nieżyjącego od sześciu lat poety. Oto ma miejsce, z tendencją do narastania, zjawisko społeczne o znacznych rozmiarach i intensywności, dotyczy młodych, wrażliwych ludzi. Trzeba więc sprawdzić czy ktoś tym ruchem nie kieruje, ile w tym naiwnej spontaniczności, a ile dyskretnego sterowania; kim są liderzy, jakie są ich prawdziwe intencje i poglądy; czy ktoś nie próbuje wykorzystać tej fali do jakichś działań antyustrojowych (teraz lub za chwilę)... A może trzeba się przygotować na włączenie SB, oczywiście poprzez agentów wpływu, w tę modę? Więc zbiera się w różnych miejscach okruchy wiedzy o Edwardzie Stachurze, bo nie wiadomo, co i kiedy może się przydać w pracy operacyjnej. Może w tym wypadku próbowano, na przykład, ustalić okoliczności i szczegóły dotyczące wyjazdów zagranicznych oraz instytucje, dzięki którym Stachura otrzymywał paszporty służbowe? Może sporządzano zestaw jego protektorów we władzach Związku Literatów Polskich albo w Ministerstwie Kultury... W lipcu 1977 roku, przez Wiedeń, Zurych i Berno jedzie Stachura do Saanen, małej (około siedmiu tysięcy mieszkańców) szwajcarskiej miejscowości w kantonie berneńskim. Tam, bodaj od 1961 roku, Krishnamurti przez wiele lat, w miesiącach wakacyjnych, spotykał się z publicznością w wielkim namiocie, prowadząc dyskusje i wygłaszając mowy. Wiele z nich znalazło się potem w publikacjach książkowych, choć dostępny w Internecie wykaz zbioru mów i dyskusji – książkowego pokłosia roku 1977 nie wymienia. Dwudziestego szóstego lipca 1977 roku Stachura pisze do Pawłowskiej z Saanen: „Nikt
nie wie, gdzie nasz człowiek mieszka. Podobno w Gstaad[709]. Jutro cd. konferencji, tzn. dialogi o 10.30 rano”. Przypis do tego fragmentu listu, sporządzony przez Dariusza Pachockiego w konsultacji z Pawłowską (której Stachura po powrocie ze Szwajcarii opowiadał szczegóły i ukonkretniał efekty podróży) ma treść jednoznaczną: „Mowa o spotkaniu z Krishnamurtim”. List pisany następnego dnia też nie zawiera nazwiska Krishnamurtiego, jakby Stachurę coś powstrzymywało przed jego użyciem. Może okoliczność, że ocena wystawiona mistrzowi jest bardzo krytyczna: „Dyskusja, czyli dialogi, czyli pewnie monolog zaczyna się w namiocie o 10.30. Popołudnie. Więc tak. Zaćmienie słońca może się zdarzyć, całkowite, ale zaćmienie czł.-nikt nie może się zdarzyć, nawet najminimalniejsze. Jeżeli się zdarza, to znaczy, że w danym momencie nikt nie jest nikt, to znaczy, że jest ktoś. I tak dalej, wiesz”. Rozczarowanie i zawód nie psują Stachurze humoru, a końcowy fragment tego listu świadczy o tym, że w połowie 1977 roku potrafi jeszcze mieć wobec swej „mistyczności” dystans: „Bestia w ślicznym Edziu obruszyła się trochę, to znaczy zmartwychwstała, ale zaraz wkrótce się ją pif-paf”. Gdyby nie deszcz, zapowiadający się na dłużej, już by opuścił Saanen, bo coraz więcej było ku temu powodów. Mistrz zawiódł, widownia też nie taka, jak sobie wyobrażał. „Trochę rozmawiałem tu z ludźmi, ale nie można z nimi rozmawiać. Odmawiają katechizm Krishnamurtiego, nic nie rozumiejąc. Widzę, że większość z nich nie ma kamienia na sercu. Ani kamyczka”. A zbyt lekko na sercu oznacza dla Stachury, że człowiek udaje żywego. Trzydziestego pierwszego lipca przestało padać, można ruszać do Montreux. Stamtąd, przez Dijon, do Paryża, a jak ochota nie minie – zahaczyć o Delfinat i jeszcze raz popatrzeć na krainę dzieciństwa. Pisze do Pawłowskiej z Montreux o finale pobytu w Saanen: „Ewelinko, spróbowałem dzisiaj na sam koniec coś powiedzieć w namiocie-kościele. Wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Opowiem Ci. I nie pozwolono mi mówić. Zagłuszyli mnie wierni, a mistrz powiedział najpierw: «to jakaś blaga» – a potem: «niech pan się skraca». Dziwne, dziwne. Przednie doświadczenie. Nad wyraz pouczające. Zachowanie Mistrza zwłaszcza. Jakby myślał, że ktoś go chce zdetronizować i tak dalej. Niesamowite”. Danuta Pawłowska we Wspomnieniu poprzedzającym książkę z listami Stachury do niej: „Później rozmawialiśmy dużo o tej sytuacji. Edek poszedł na spotkanie z Krishnamurtim jako «człowiek-nikt» odwiedzający «człowieka słońce», jak go nazywał. Widział zarówno siebie, jak i jego jako osoby, które zrozumiały to samo, które są wolne od «ego». W namiocie jednak uczniowie uciszyli go, kiedy wstał i chciał powiedzieć, że też jest człowiekiem słońce. Człowiekiem-nikt. Ale nie tylko uczniowie tak zareagowali, sam mistrz nie pozwolił mu dojść do głosu. Wiem, że był bardzo tym zasmucony, rozczarowany, ale jednak nie zanegował swoich nowych filozoficznych odkryć”. W Dijon nie zastał znajomego, ruszył w dalszą podróż. O północy dojechał do Paryża. Wrażenia fatalne. „Do trzeciej rano chodziłem po tym straszliwym mieście, gdzie już tylu przepadło, wsiąknęło, nie jak kropla wody w morzu, ale jak plama krwi na betonie”. Przed czwartą nad ranem otworzyli dworzec, gdzie wśród bezdomnych, pijanych i łagodnych
szaleńców chce dotrwać do pory budzenia się ludzi udomowionych i zapytać telefonicznie kogoś ze znajomych o kilka dni noclegu. Najbardziej liczył na gościnę u Jeana-Pierre’a Bataille’a, z którym przed laty tak fantastycznie, po królewsku witali wysiadającą w Paryżu Barbarę Czochralską. Niestety, wakacje, Jean-Pierre wyjechał ze stolicy. Nieobecny jest też Michel Deguy, choć ten za tydzień robi przerwę w urlopie i na kilka dni wpadnie do Paryża, więc jest szansa na spotkanie z przyjacielem. Stachura ma do niego ważną sprawę. Nocuje u Juana Pabla Iommiego. Dzięki pośrednictwu znajomego malarza Jorge PerezRomana przygarnia go na kwaterę para francusko-chilijska. Jorge ofiarowuje Stachurze obraz, opatrzony napisem nawiązującym do poematu Po ogrodzie niech hula szarańcza: „No i dobrze, niech szarańcza pożre ogród” (Pawłowska: „Edek prawdopodobnie zostawił ten obraz w pociągu, kiedy wracał do Polski i był tym bardzo zmartwiony”). Rozczarowanie Krishnamurtim nie mija. Ale Stachura już odkrył, że nie ma złych doświadczeń. „Myśląc o tym, co się zdarzyło parę dni temu, to jest to fantastyczne doświadczenie. Demonstruje ono, demonstru(m-)uje, że każdemu może się przewrócić w głowie (od czasu do czasu). Być może dopiszę apendyks do znanego Ci tekstu”. O tym, czyli o spotkaniu z Krishnamurtim. List jest z 2 sierpnia 1977 roku, więc w pewnym sensie to data zainicjowania przygotowań do drugiej części dialogów z człowiekiem-nikt, czyli Fabula rasa (apendyks). Czekanie na przyjazd Michela wypełnia Stachura wędrówkami po Paryżu. Żadnych zakupów pamiątkowych ani rozrywek, oszczędza nawet najedzeniu. Czyta, pisze listy, pożyczył gitarę i wieczorami brzdąka cicho oraz gra na organkach. No i najważniejsze – zabrał się za tłumaczenie Fabula rasa na język francuski. I właśnie Michel Deguy może i powinien w tym pomóc. Lada moment wraca, to dobrze, bo wiza się niedługo kończy, pieniądze też już niewielkie, zwłaszcza jeśli odliczyć cenę biletu powrotnego. Jedenasty sierpnia. Michel jest w Paryżu. Ale na krótko, wraca na urlop. Więc trzeba będzie samemu zabrać się ostrzej za tłumaczenie. Plan zmodyfikowany: jest połowa sierpnia, wystarczy wytrzymać do końca września, wtedy wraca Jean-Pierre, więc bezpłatna gościna zapewniona, i tym sposobem prace translatorskie będzie można kontynuować. „Moje tu kwaterowanie w Paryżu oparte jest jedynie na tym, że mam przed sobą na stole siedem opasłych tomów słownika pana Littre. Wielkie dzieło i niezastąpione w pracy przekładowej” (list do Danuty Pawłowskiej z 18 sierpnia). Z przedłużeniem wizy nie było żadnych kłopotów, dodali miesiąc. Dwudziesty czwarty sierpnia: „Tłumaczenia mam 72 strony. Więcej niż połowa tekstu. Idzie mi coraz lepiej”. Chce całość, we własnym przekładzie, przekazać Michelowi „lub komuś innemu, żeby mi poprawił błędy językowe i ortograficzne, syntaktyczne może, semantyczne i semiotyczne, ale nie merytoryczne. Tuszę, czyli sądzę”. Z Michelem oszlifowali przekład pierwszych siedemnastu stron. Dużo niuansów, nie wystarczy przekład filologiczny, początek pracy z oporami, bo Michel Deguy nie bardzo potrafił tak z marszu zrozumieć dziwną filozofię całości dzieła.
Już ponad miesiąc minął, odkąd Fabula rasa trafiła w Polsce do PIW-u i „Twórczości”, decyzji nie ma, więc prosi Pawłowską, aby ustaliła komu konkretnie, jakim osobom Jerzy Tabor przekazał maszynopisy. Prosi o telefon w tej sprawie. Sam nie chce dzwonić, szkoda pieniędzy. Bagaż też zeszczuplał, bo poprzecierane i w wielu miejscach cerowane spodnie popękały i wraz z koszulą, której do reszty przetarł się kołnierz, wędrują do śmietnika. Wrócił z wakacji Jean-Pierre, u niego teraz będzie Stachura mieszkał. Dostaje elegancki pokój. „Koniec głodowania”. Przyleciał też z urlopu Michel Deguy. Załatwi szybko różne swoje sprawy i za kilka dni obiecuje usiąść ze Stachurą do tłumaczenia. Przychodzi wiadomość z Warszawy: właśnie się ukazał tomik Michela. „Bardzo się ucieszył. Jutro rano mamy się spotkać i oblać to wydawnicze wydarzenie”. Załatwianie spraw trochę się Michelowi przedłuża, więc Stachura postanawia zafundować sobie odpoczynek. „Siedziałem cały miesiąc murem, jak w celi więziennej, w pokoiku na Faubourg St. Martin i ostro pracowałem. Dziesięć dni w Prowansji odświeżyłoby mnie nad wyraz”. Pobyt w Prowansji („Razulowe Wybrzeże” – żartuje w liście do Pawłowskiej) zaczyna od zatrucia pokarmowego o ciężkim przebiegu. Najgorszy tego – twierdzi – skutek, to przerwa w tłumaczeniu Fabula rasa: całe cztery dni! Ten zapał do pracy też odrobinę chorobliwy. Zaległości trzeba szybko odrobić. Dziewiątego września: „Zdobyłem maszynę do pisania i przepisuję na czysto te strony, które zrobiliśmy z Michelem na drugim posiedzeniu. Jest tego około 50 stron. Brudnopisu tłumaczenia jest około 100 stron”. W drodze z Lazurowego Wybrzeża do Paryża Stachura robi krótką przerwę w Awinionie. Widokówkę wysyłaną stamtąd do Pawłowskiej rozpoczyna fragmentem wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, a potem przekazuje dwie informacje: że most, na którym „tańczą panowie, tańczą panie” jest w tej chwili półmostem („Sięga do połowy rzeki Rodan”), oraz że w sklepie z „demobilowymi artykułami” kupił jej koszulę i kurtkę. Do Paryża przyjeżdża 18 września. Michel dostał z Warszawy tomik swych wierszy. Stachura: „Szmatławo to wygląda niestety. Wiersze jeden na drugim; niczego ci redaktorzy, czy tak zwana zasada oszczędzania papieru. To po co wydają? Naprawdę takie piękne wiersze; tyle roboty Michela, a i mojej – i wszystko tak stłoczone, aż przykro patrzeć”. Częstotliwość listów do Pawłowskiej ciągle wysoka. Rozstanie przedłuża się, 22 września mijają dwa miesiące od wyjazdu z Polski. Tego dnia uspokaja Pawłowską: „Mam się nieźle. Nie palę, nie piję – a chodzę i żyję”. Między człowiekiem-nikt i człowiekiem-Ja na razie rozejm. Czasem ten pierwszy trochę się zagapi i wtedy drugi zdąży powiedzieć coś niestosownego, na przykład że mu smutno, ale szybko zostaje sprostowany. Dwudziestego trzeciego września: „Dobry późny wieczór, Ewelinko, miałem do Ciebie zadzwonić, kiedy Ty zadzwoniłaś. Powiedziałem Ci między innymi, że trochę smutno, ale to wiadoma rzecz, kto to powiedział. Nie, nie jest smutno, ani trochę, ani troszeczkę”. Dochodzi do nieporozumienia z gospodarzami. Stachura reaguje po staremu: ambitnie,
żadnych kompromisów. Co oznacza wyprowadzkę. Przenosi się tam, gdzie mieszkał w sierpniu, do Juana Pabla Iommiego. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy wybrał się do kawiarni. Czyta Schopenhauera. Nie ustaje w pracy przekładowej. Dzięki Michelowi poznał Roberta Abiracheda, eseistę, krytyka literackiego, wykładowcę uniwersytetu w Caen. Kontaktuje się z nim teraz[710], aby pomógł w nadaniu przekładowi optymalnej formy[711]. Dziewiąty października: sto dwadzieścia stron na czysto, do przepisania dwadzieścia stron, do przełożenia – jeszcze tylko dziesięć. Stachura jest cały czas przeziębiony, chyba grypa. Mimo to siedzi nad tłumaczeniem po kilkanaście godzin dziennie. Osiemnasty października, list do Pawłowskiej: „Corazon, druga nadranna; właśnie przed sekundą skończyłem tłumaczenie. Kropka postawiona po trzech miesiącach bardzo ostrej roboty po 15 godzin dziennie. Niech to zabrzmi, jak chce, ale jestem tytan pracy i roboty tytan tytaniczny”. Po przepisaniu całości francuskiej wersji Fabula rasa na maszynie – w punkcie usług kserograficznych wykonuje kilka kopii. Dwudziestego drugiego lub dwudziestego trzeciego października 1977 roku rusza pociągiem z Paryża do Warszawy. Fabula rasa czeka na druk w „Twórczości”, olsztyńskie „Pojezierze” zdecydowało się wprowadzić utwór do planu wydawniczego na rok 1979, ale nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze, jest rozpowszechnienie Fabula rasa we Francji, w języku o znacznie większym niż polski zasięgu. Stachura jest bowiem przekonany, że Fabula rasa to książka – jak głosi jedno z zawartych w niej zdań – „która (jeżeli odkryjecie w sobie, o czym mówi, o kim mówi) może powstrzymać straceńczy, samobójczy bieg tego świata”. Postanawia ponownie odwiedzić Paryż w celach wydawniczych. Osiemnastego lutego 1978 roku wchodzi na statek w Szczecinie. Zalew ścięty lodem, rejs zacznie się dopiero za trzy dni. Jest sam w dwuosobowej kajucie. Dwudziesty lutego, Szczecin, z listu do Pawłowskiej: „Rozłożyłem papiery i ostro pracuję”. Dwudziesty czwarty lutego, Dunkierka: „W kajucie pracowałem nad tłumaczeniem i szło dobrze”. List wysłany nazajutrz podpisany jest: „Nikt”. W Paryżu znowu nocuje u Juana Pabla Iommiego. Mimo przeziębienia nie ustaje w pracy przekładowej. Dziewiąty marca: „Dziewiąty dzień pobytu i jestem na 120 stronie tekstu, więc więcej niż dwie trzecie roboty zrobione. Będę musiał wszystko przepisać od nowa, to znaczy wersję francuską. Pracuje mi się spokojnie (...). Aha, przyślij mi ten kawałek tekstu z Chatki Puchatka, gdzie jest o wskakiwaniu na samego siebie, i jeszcze raz nazwisko autora, bo zapomniałem zapisać”. Chodziło o następujący fragment Chatki Puchatka: „A Maleństwo, które wiedziało, co to znaczy, poszło do kącika i zaczęło się ćwiczyć we wskakiwaniu na samego siebie,
trochę dla wprawy, a trochę dlatego że nie chciało, aby Krzyś i Tygrys pomyśleli, że jest zmartwione, bo musiało zostać w domu”[712]. W apendyksie motyw z Chatki Puchatka Stachura wykorzystał w ten sposób: „Nie możesz skoczyć na samego siebie. Nie możesz skoczyć wyżej, niż możesz skoczyć”. W Polsce miesięcznik „Twórczość” w numerze kwietniowym drukuje pierwszą część Fabula rasa (druga znalazła się w majowym numerze). Wersję przetłumaczoną na francuski (francuski tytuł: Fable rase) Stachura rozsyła do kilku wydawców nie tylko w Paryżu. Do maszynopisu dołącza list następującej treści (przytaczam w sporządzonym na mój użytek tłumaczeniu Jolanty Hełmskiej): Paryż 14 kwietnia 1978 Szanowny Panie, ponieważ tak się składa, że opuszczam Paryż, pozostawiam tę książkę kilku wydawcom i powierzę jej publikację pierwszemu, który mi odpowie. [tu Stachura podał swój warszawski adres – przyp. M.B.] PS Propozycja, którą poddaję pod rozwagę wydawcy: Autor i tłumacz (w jednej osobie) zobowiązuje się zrezygnować z wszelkich praw, jeśli wydawca wyrazi zgodę na umieszczenie w książce następującej formuły: Wszelkie prawa przedruku i tłumaczenia SĄ DOZWOLONE we wszystkich krajach – i obniży współmiernie cenę sprzedaży egzemplarza. Utwór ten nie ukazał się jeszcze w Polsce w wydaniu książkowym, był jedynie publikowany w miesięczniku. Autor jest gotów zrezygnować z publikacji książki w Polsce, jeśli wydawca polski nie zrezygnuje z prawa wyłączności. W ten sposób wszystko odbędzie się legalnie i nie będzie żadnej podstawy do ingerencji prawnej. Autor jest świadom, że „to nie uchodzi”, ale ileż rzeczy uważanych za niezręczne pewnego dnia stało się ogólnie akceptowanymi? Przyjemnej lektury Edward Stachura. W Paryżu wykonuje jeszcze korektę przysłanych mu tu odbitek książki Dużo ognia i tak dalej i odsyła do Wydawnictwa Poznańskiego. W połowie kwietnia wraca do kraju. Po powrocie z Paryża Stachura podejmuje działania, które nie tylko wśród znajomych budzą zdumienie, zastanawiają, mogą niepokoić bliskich. Jakby zaczął wyprowadzać praktyczne wnioski z zaleceń i nauk człowieka-nikt z Fabula rasa. Myśl o zaprzestaniu działalności literackiej pojawiała się w dziennikowych zapiskach od dawna, podobnie jak pomysł niepodpisywania książek swoim nazwiskiem jako autora. Teraz Stachura kieruje do władz Związku Literatów Polskich krótkie pismo z prośbą o skreślenie go z listy członków ZLP „w związku z zakończeniem działalności literackiej”. Zarząd Warszawskiego Oddziału ZLP uchwałą z 24 kwietnia 1978 roku skreśla Stachurę
z listy członków (decyzję tę potem anulowano; władze korporacji pisarskiej doszły do wniosku, że wystąpienie z ZLP pozbawia go ubezpieczenia zdrowotnego, a to w zaistniałej sytuacji jest mu niezbędne do korzystania z bezpłatnej opieki lekarskiej). Prośbę z podobną argumentacją Stachura kieruje również do Michela Deguy – redaktora paryskiego magazynu „Poesia”, aby ten wycofał nazwisko ze składu stałych współpracowników. Robił też rozeznanie, czy może skutecznie żądać wycofania swego nazwiska z wszelkich zestawień bibliograficznych, encyklopedii i słowników. Zaczął rozdawać bezdomnym i klienteli barów mlecznych pieniądze, wyzbywać się sprzętów i pamiątek. Spalił listy i duży zbiór fotografii. Asystował przy tym Leszek Rojek, kuzyn. Jego też prosił Stachura o przygotowanie tabliczki na drzwi. Leszek Rojek: – Tu, na tej karteczce zapisał mi obstalunek: jaki chce napis, żebym mu wygrawerował na tabliczce, bo ja jestem trochę ślusarz. Miało być na niej: KIMKOLWIEK JESTEŚ, WEJDŹ I ROZGOŚĆ SIĘ! ODCHODZĄC, ZOSTAW PO SOBIE PORZĄDEK! Ta tabliczka z takim napisem miała być przybita na drzwiach jego mieszkania na Rębkowskiej. Oczywiście od strony klatki schodowej, żeby była widoczna dla każdego. On w tym czasie wyzbywał się wszystkiego, jakby przygotowywał się do odejścia, a swoje mieszkanie chciał zostawić otwarte i żeby z niego mogli korzystać wszyscy chętni. Potem, po wypadku pod Bednarami, kiedy mu powiedziałem, że jeszcze tej tabliczki nie wygrawerowałem, on powiedział: to już nieaktualne. Janusz Anderman: „Kiedyś zobaczyłem go w berecie znalezionym na śmietniku; nic nie powinno się marnować, jest całkiem dobry, tłumaczył, mnie wystarczy i każdy powinien używać tylko rzeczy niezbędnych do życia, a resztę dawać tym, co nawet tego nie mają. Tak jest sprawiedliwie”[713]. Jedną z osób, które Stachura intrygował swym samotnym zmaganiem z absolutem, był Rajmund Kalicki z „Twórczości”. On długo był przekonany, że Stachura ma „osobowość wiosenną”. Rozmawiali nie tylko o sztuce przekładu, Onettim, Borgesie, a żegnali się za każdym razem po hiszpańsku, ulubionym zawołaniem Stachury: „Arriba y adelante!” (Do góry i naprzód!). Pełno śladów ich rozmowów w Kalickiego Dzienniku tajemnym i Dzienniku nieobyczajnym[714]. Henryk Bereza sugerował nawet – po lekturze jednej z tych książek Kalickiego – że mógł on „świadomie lub podświadomie pojąć, z czym Edward Stachura przegrał, co go zgubiło, może zresztą nie pojął tego, lecz zobaczył i widząc, przeżył. Przeżył tak, że mógł z tego wyciągać wnioski dla siebie”[715]. Kalicki: „Olśnienie z pierwszego stadium choroby – o którym psychiatrzy mówią, że potrafi dodać sił – burzy najpierw poczucie miary. Dla Stachury już nie tylko wiosna była potęgą, także ci, co tę myśl powtarzali. «Arriba y adelante» nabrało nagle sensu dosłownego”[716]. Kiedy zaproponował Stachurze, żeby się podjął przekładu książki Onettiego Śmierć i dziewczyna, ten odparł, że „jest już na to za późno, bo stało się to, co się stało”. Kalicki: „Olśnienie, które dopadło Stachurę, dodało mu sił na krótko”. Teraz dostarczycielem sił stał się człowiek-nikt, który kierował myśleniem i zachowaniem. Emocjami chyba kierował nie zawsze, bo bardzo różny był ich charakter.
Wyjątkowo źle działało na Stachurę środowisko warszawskich kolegów po piórze. Nigdy za nim nie przepadał, ale teraz nie chciał mieć z nim nic wspólnego, nawet legitymacji. Dobrzy do niedawna znajomi, a nawet przyjaciele, jakby – jego zdaniem – potracili słuch, wzrok, a nawet część rozumu, bo nie docierały do nich zdania proste, oczywiste, niezmiernie ważne. Unika więc dawnych traktów, wybiera boczne drogi, a najchętniej ścieżki. Dwudziestego ósmego kwietnia 1978 roku Stachura przyjeżdża do Aleksandrowa Kujawskiego na spotkanie z czytelnikami w tamtejszym domu kultury. Po imprezie, na zapleczu, dawny druh i kompan z kujawskich szlaków, Marek Badtke, wciąga Stachurę w długą i jednostronnie burzliwą dyskusję. A właściwie to Badtke wygłasza monolog. Bo to był czas, kiedy do autora Fabula rasa nie docierały już argumenty rozmówców. Badtke: „Zarzucałem Stedowi, że alter ego Stachury nie ewoluował społecznie. W czasie kiedy przeczucie zmieniało się w pewność, wręcz irytowała postępująca bezradność Steda wobec presji rzeczywistości. Polska codzienność nabrzmiewała polityką. Bliski Stachurze Lublin upamiętnił się protestem kolejarzy, spektakularny sygnał przesłał Polsce Radom. Intelektualiści mocno angażowali się w narastającą walkę z wynaturzeniami ustroju. Wiosną 1978 r. starałem się wykazać Stedowi, że pomijając problemy społeczne, polityczne, gospodarcze świata, Europy, Polski, regionu – programowo nie dostrzegał ścierania się na świecie wielkich idei...”. Tak wtedy mówił Badtke, a przynajmniej tak to zapisał w swojej książce[717]. Co na takie dictum Stachura? Nie wiemy, bo Badtke o tym nie napisał. Może Stachura przeszedł z Markiem znowu na pan i powiedział tak, jak kiedyś do jednego z krytyków literackich: „Słucham pana jak zepsutego radia”? Marek Badtke, dziennikarz, pracował wtedy we włocławskim oddziale „Gazety Kujawskiej”. Może dziwna paczka, jaka latem dotarła tam do niego, była jakąś formą polemiki, miała coś wspólnego z zarzutami postawionymi na zapleczu domu kultury w Aleksandrowie Kujawskim? W paczce było około pięćdziesięciu wyraźnie reprodukowanych zdjęć Stachury. „W tym pakiecie znalazła się także taśma magnetofonowa z dźwiękowym zapisem skowytu przypominającego najbardziej euforyczne frazy piosenek śpiewanych nad ranem gdzieś tam w świecie.[718] Pierwszego czerwca 1978 roku jedzie Stachura na szlak jeszcze słabiej zaludniony, do podlaskiej wsi pod Siedlcami, w odwiedziny do Jana Jastrzębskiego[719] i wiezie mu w prezencie swoją tak do niedawna ulubioną i nieodłączną, gitarę. Jastrzębski dopiero próbuje sił w literaturze, potem wyda kilka książek, ale na razie jest magistrem filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w roku 1977 obronił pracę Bohater prozy Edwarda Stachury. Powinowactwa literackie. O wrażeniach z wiejskiej wyprawy, w bardzo pogodnej tonacji, pisze Stachura do Pawłowskiej: „Łąki w kwiatach, pola, lasy, konwalie, fiołki, owce, krowy, konie, boćki, czajki, skowronki i w ogóle. I to wszystko pod niebem tak wielkim, że można patrzeć w nie bez końca, nawet gdy nie wie się, czym ono jest i kto je stworzył”. A wieś nie patrzyła w niebo, tylko w telewizory, bo żyła argentyńskimi mistrzostwami świata w piłce nożnej, więc i Stachura u sołtysa kibicuje Polakom w zremisowanym (0: 0)
meczu z RFN. Mecz z Tunezją (wygraliśmy 1: 0) ogląda 6 czerwca u Marii Czopikowej w Warszawie. Ten rodzaj emocji nie wyprowadza go z równowagi, sprawia mu przyjemność. Ale już za tydzień, w Olsztynie, na pytanie jednego z uczestników spotkania w „Pracowni”, czy można przeżyć życie bez walki? – irytuje się, mówi podniesionym głosem, niemal krzyczy. Cierpiącym i schorowanym, zwłaszcza nękanym dolegliwościami, z którymi nie potrafiła sobie radzić medycyna, nadzieję w tamtym czasie dawał Clive Harris, jeden z najsłynniejszych uzdrowicieli, który w latach siedemdziesiątych zaczął działać także w Polsce. Szacuje się, że u Harrisa szukało ostatniej szansy kilka milionów Polaków. Początkowo Kościół sprzyjał tej działalności i pozwalał nawet korzystać ze swoich świątyń. Do Warszawy Harris przyjeżdżał dwa razy do roku. W 1978 roku przyjmował w kościele Dominikanów. Któregoś dnia zjawił się tam także Edward Stachura. Codziennie, bez względu na pogodę, do Harrisa ustawiała się ogromna kolejka, pobliską ulicę Mostową wypełniał tłum. Przyjmował dziennie po kilka tysięcy osób z całej Polski. Cwaniacy handlowali numerkami do kolejki, młodzi pomagali osobom mającym problem z poruszaniem się, do klasztornego korytarza niektórzy pacjenci byli transportowani na noszach. Stachura trafił do Harrisa za sprawą Pawła Zawadzkiego. Poznali się w roku 1969. Zawadzki mieszkał wtedy w Zakopanem i raz w miesiącu przyjeżdżał do stolicy na zajęcia w Studium Księgarskim. Od 1975 roku pracował już w Warszawie, w Bibliotece Instytutu Sztuki PAN. Spotkany w 1978 roku na stołecznej ulicy Stachura nie przypominał sobie zgrzytu z pierwszego, w towarzystwie Christiana Skrzyposzka[720] spotkania sprzed dziewięciu lat w „Harendzie”, kiedy to bardzo gwałtownie zareagował na zaproszenie do Zakopanego i nazwał je mekką snobów. Teraz, w kilka dni po ulicznym spotkaniu, odwiedził Zawadzkiego w miejscu pracy i przyniósł maszynopis Fabula rasa. Podczas obiadu w barze mlecznym przy Barbakanie Stachura wielce się zdziwił, słysząc od Zawadzkiego, że ten widzi pewne zbieżności między Fabula rasa a dziełami świętego Jana od Krzyża, które niedawno czytał. Bardzo to Stachurę zaintrygowało. Natomiast był wyraźnie zniesmaczony wymianą zdań z pracownikami Instytutu, bo uznał, że nic nie rozumieją z jego książek. Rozmowa Zawadzkiego ze Stachurą nie miała cech pogawędki, choć na kimś z boku mogła robić takie wrażenie. „Jego wewnętrzne napięcie było tak silne, że odruchowo rozmowa uciekała w stronę anegdoty czy żartu, w odruchu samoobrony. Trudno było wytrzymać dłuższy czas w jego towarzystwie”[721]. Po jakimś czasie Zawadzki ponownie skontaktował się ze Stachurą, ponieważ chciał go pozyskać do swego planu. Instytut Sztuki mieścił się blisko zespołu klasztornego Dominikanów, codzienny widok tłumu nieszczęśników czekających na swoje kilkanaście sekund dotyku dłonią Harrisa sprawił, że Zawadzki włączył się, jako wolontariusz, do pomocy organizatorom. Takich gestów, trochę z dobrego serca, a trochę na złość władzy, która niechętnie patrzyła na wielotysięczną „manifestację” pozbawioną ideologicznego zabarwienia, było sporo (na przykład firma Blikle codziennie podsyłała tu
kilka paczek pączków). Zawadzki, obserwując niekończącą się kolejkę, doszedł do wniosku, że można trochę tym ludziom usensownić czas oczekiwania. Bo jakie myśli torturują głowę człowieka dotkniętego chorobą, wobec której medycyna jest bezradna? Dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało? Jaki sens ma cierpienie? A więc pytania, z którymi próbowali już sobie radzić filozofowie, artyści, ludzie doświadczeni nieszczęściem. Zwrócił się Zawadzki do pisarzy, których poznał osobiście: Jadwigi Żylińskiej, Zbigniewa Bieńkowskiego i Piotra Wojciechowskiego, o odpowiednio dobrane, stosownie do sytuacji, zdania, sentencje, aforyzmy. Znajomy plastyk otrzymane teksty wykaligrafował na kartonach, wzmocnione płytą pilśniową zawisły one w dobrze widocznych miejscach na trasie niekończącej się kolejki do Harrisa. Z podobną prośbą, o fragmenty podnoszącej na duchu twórczości, zwrócił się Zawadzki do Edwarda Stachury. Stachura najpierw przyszedł do klasztoru zobaczyć, co i jak. Docisnął się do miejsca, gdzie Harris w szybkim tempie wykonywał zabieg polegający na przesuwaniu dłoni w okolice miejsc ogniskujących schorzenie pacjenta. Przez kilka minut patrzył Stachura na pełne nadziei twarze tych, którzy dobrnęli do celu, a potem zabrał się za dźwiganie chorych leżących na noszach i pomaganie osobom mającym kłopoty z chodzeniem. Nazajutrz przyniósł Zawadzkiemu swoje teksty. Ten umieścił je przy wejściu, na murze, wzdłuż którego docierało się do bramy. Wszystkie były wyimkami z Fabula rasa i Oto, kilka miało drobne modyfikacje stylistyczne w porównaniu do widniejących w książkach. Niektóre mogły szokować, zważywszy cel, jakiemu miały służyć: poprawie samopoczucia ludzi stojących w kolejce po ostatnią szansę. Ale wyboru dokonał Stachura według kryteriów człowieka-nikt, który nie bał się śmierci, bo on odkrył, że śmierci nie ma. Dostarczonych fragmentów było czternaście. Oto kilka: „Jesteś prawym człowiekiem? Bądź pozdrowiony i patrz. Się tu pisze palcem po niebie jedno, drugie, trzecie zdanie. Starczy. Ty, uważnie idąc za tymi słowami w głąb siebie, odnajdziesz siebie. A wraz z sobą żywą nieśmiertelność”. „Nazywając kogoś przyjacielem, czyż tym samym nie nazywasz tysięcy ludzi nieprzyjaciółmi? Jeżeli tak jest (twoją rzeczą to odkryć), to cóż ci zawinili owi ludzie, że nazywasz ich nie-przyjaciółmi, wszak nie nazywasz ich przyjaciółmi, jako że tylko jednego spośród tysięcy nazywasz przyjacielem?”. „Lepiej zapadnij głębiej w grząskie bagno, żebyś tym samym uświadomił sobie, że jesteś w bagnie i że sam jesteś bagnem, i żebyś tym samym z bagna wydobył się – aniżeli bez końca udawał, że bagnem w bagnie nie jesteś”. „Słowa prawdziwie pomocne nie brzmią słodko; brzmią gorzko, szorstko, oschle, a niekiedy strasznie. One takie nie są; one tak brzmią. A czy wiesz, jak brzmią prawdziwie niezastąpione, z całego świata słów najpomocniejsze dwa słowa, których bezcenną wartość wcześniej czy później docenisz? Jesteś Bestią. A czy wiesz, kto ci to mówi? Najłagodniejszy z ludzi. A czy wiesz, jak to się stało, że się stał najłagodniejszym z ludzi? Tak się to stało, że odkrył, że jest Bestią. I od tej samej sekundy stało się to bezpowrotną przeszłością”.
„To, co fałszywe, marne, żałosne – jest chwilowe, jest czasowe. Przemija jak smutny lub wesoły pochód. A życie jest. I będąc zawsze inne, skrzące się, mieniące się, tryskające nieustanną nowością – nie przemija z niego ani drobina. Niepowtarzalność w nieprzemijalności, ocean płynności w źródle stałości – oto absolutna cudowność rzeczywistości. Dlatego żywemu nie spada naprawdę ani jeden włos z głowy”. „We wgłębieniu dłoni twojej, w tej dolince, wtulony jest cały bezgraniczny świat. Ale ty o tym nie wiesz. I że o tym nie wiesz – dlatego udajesz mocarza. I że udajesz mocarza – dlatego jesteś najmarniejszą łupinką na oceanie miotanym straszliwym i niekończącym się cyklonem. Nie udawaj, bądź sobą, bądź tym, kim jesteś: puchem jesteś. Bądź puchem, a skrzydła ci wyrosną większe od niebiańskich”. Piątego czerwca 1978 roku Philippe Delaroche, wydawca z Paryża, odsyła Stachurze maszynopis Fable rase, a w liście skrywa przyczynę za ogólnikową formułą odmowną: „Szanowny Panie! Po zapoznaniu się z Pańskim tekstem komisja naszego wydawnictwa postanowiła nie publikować go. Nie odpowiada on aktualnemu kierunkowi naszego wydawnictwa.”[722]. Zdaniem Henryka Berezy w Polsce kilka wydawnictw odmówiło Stachurze wydrukowania Fabula rasa[723], mimo rekomendacji, jaką stanowiło opublikowanie jej na prestiżowych łamach miesięcznika „Twórczość”. Zdecydowało się na to Wydawnictwo „Pojezierze” w Olsztynie i książka wyszła w 1979 roku. Jedenastego stycznia 1979 roku z Warszawy Stachura wysyła do Istvana Kovacsa listowną prośbę o załatwienie noclegów w Budapeszcie dla dwóch osób, najchętniej na cały czerwiec. Wyjazd ten nie dojdzie do skutku[724]. Również w styczniu po raz kolejny odwiedza Wiesława Niesiobędzkiego w Iławie. – Poszliśmy wtedy – opowiada Niesiobędzki – na daleką włóczęgę. Celem było moje ulubione jeziorko Silm, położone w środku lasu. Mróz był okrutny, nogowaliśmy dookoła jeziora. Postanowienie było takie: jak nam sił zabraknie, to rozpalimy ognisko, ogrzejemy się i dopiero zaczniemy odwrót. Tylko że żaden nie wziął zapałek. Miałem przy sobie zapalniczkę, a ta nie chciała zapalić, gaz w niskiej temperaturze jakby stracił ciśnienie. Było poniżej minus dwudziestu stopni, wyprawa dwóch niby dorosłych facetów mogła się dla nas źle skończyć, co najmniej odmrożeniami nie tylko czubków nosa. Nic się nam, na szczęście, nie stało, wróciliśmy do domu bez odmrożeń. Zaraz napuściłem do wanny gorącej wody. On się odmrażał, a ja siadłem przy biurku i sztywnymi jeszcze rękami napisałem pierwszy z zadedykowanych Stedowi wierszy, którego pomysł napadł mnie w lesie nad jeziorem Silm. Zaczynał się od słów: „Cóż ci powiem ptaku usidlony...”. Gdy ja się odmrażałem w gorącej wodzie, Edek w nagrodę za wiersz zaparzył mi herbaty i zaprosił na koniak do restauracji „Czapla”. Po powrocie wyszperał z szuflady kilkanaście moich tekstów, które za jego orędownictwem, z nadtytułem Świtania z owąd wydrukował „Radar” jeszcze w styczniu. Pojechaliśmy jeszcze podczas tego styczniowego pobytu do Siemian, najpiękniejszej
wioski nad Jeziorakiem, Edward miał tam spotkanie autorskie w Klubie „Ruchu”. – Szczują na mnie – skarżył się – opluwają mnie, nie dają żyć, a ja proszę tylko o jedno: „Zadajcie mi jakieś pytanie, na które nie będę umiał znaleźć odpowiedzi”. Na spotkanie z Edwardem do Siemian przyjechał z pobliskiego Jerzwałdu Zbigniew Nienacki[725]. Po spotkaniu poszliśmy w trójkę napić się czegoś do restauracji „Cyraneczka”. Nienacki grzecznie, ale stanowczo oznajmił Edwardowi, że ten nie potrafi godnie prezentować stanu literackiego. Miał na myśli luzacki ubiór Stachury, sposób podróżowania z plecakiem i gitarą oraz śpiewanie podczas spotkań. I taki odbyli dialog: Stachura: – Bardzo pana kocham, panie Zbigniewie, ale to nie ma nic do rzeczy. Nienacki: – Chyba jednak trochę ma, panie Edwardzie. Nie jestem taki sztywniak, jak pan pewnie myśli. Pan sobie wędruje po świecie, a ja uciekłem od świata i żony zazdrosnej o każdy dzień przesiedziany przy maszynie do pisania. Siemiany bardzo się spodobały Stedowi. – Tu chciałbym zostać – powiedział, gdy szliśmy przez zamarznięty Jeziorak na wyspę Lipową, bo chciałem mu pokazać dwa bezimienne groby. Miejscowa tradycja głosiła, że pochowano w nich przed laty dwoje kochanków: młodego rybaka i córkę grafa – właściciela dworu i włości leżących na przeciwległym brzegu jeziora. – Gdyby była jakaś robota i kąt do mieszkania, wystarczyłoby mi dwa tysiące miesięcznie. Siedziałbym tu i nikt by mnie nie znalazł – powiedział Stachura. – Nie ma sprawy, odrzekłem, bo w tej wiosce oddalonej o dwadzieścia kilometrów od najbliższej biblioteki już dawno miałem zamiar zorganizować wiejską filię miejskiej biblioteki w Iławie. Doprecyzowałem więc: – Jak dobrze pójdzie, to na wiosnę zatrudnię cię tu jako bibliotekarza, na pół etatu[726]. W kwietniu 1979 roku biblioteka w Siemianach czekała na swojego bibliotekarza. Kierownik tamtejszej szkoły, Henryk Ceglarski, zgodził się przeznaczyć na wiejską bibliotekę jedną salę lekcyjną, a ponieważ była to duża klasa, było tam miejsce i na księgozbiór, i na kwaterę dla Stachury jako bibliotekarza. Nic jednak z tej jego pracy wśród książek nie wyszło. W Wydawnictwie „Pojezierze” trwają prace przygotowawcze związane z drukiem Fabula rasa. Drugiego marca 1979 roku Stachura wysyła do Tadeusza Burniewicza, który miał być autorem oprawy plastycznej tej książki, list zawierający rysunek własnego projektu okładki: Zrób taką okładkę jaką załączam do tego listu. Wydawnictwu ani komukolwiek nie musisz o tym meldować, bo po co? Posyłam Ci za robotę 500 zł. Jeżeli więcej, powiesz mi. Jak widzisz, rzecz jest łatwiutka i twarzowa. Czoło: człowiek-nikt; nos: FABULA RASA; usta: (rzecz o egoizmie). Usta chyba trochę niżej, niż jest na rysunku. Tak, żeby były zachowane naturalne proporcje ludzkiej twarzy. Usta są jedynym rysunkiem na okładce. Nazwiska: edward stachura nie ma, gdyż jest całkowicie zbędne.
Litery czarne (widzę je pisane ręcznie, nie pod linijkę). Tło – białe. To wszystko. Będę w Olsztynie za 10–14 dni. Miej okładkę gotową, to zaniosę (lub zaniesiemy) ją do Wydawnictwa. Pozdrawiam i do zobaczenia. Gdyby coś tam, napisz. Siedzę przez najbliższe 2 tygodnie na Rębkowskiej. Telefon wyłączony. PS Nazwa Wydawnictwa na grzbiecie obwoluty, jak w SIĘ, nie na okładce[727]. Trzeciego kwietnia 1979 roku Edward Stachura staje na drodze jadącego pociągu.
Tory Wspomina Janina Stachurowa[728], żona młodszego z braci pisarza: – Edziu przyszedł do nas w piątek, 30 marca. Jego coś jakby wygnało wtedy z domu. Przyszedł bardzo późno i mówi: „Czy mogę się u was przespać, bo u mnie ktoś jest?”. A nikogo nie było, sprawdziliśmy. U nas przenocował. I rano było tak. W domu została nasza córka, ona wtedy, nasza Monika, miała osiem lat. Ja zadzwoniłam z pracy, a ona mówi: „Mamusiu, wujek jeszcze śpi. Co ja mam zrobić, bo muszę iść do szkoły?”. Ja mówię: „To zajrzyj do wujka i go obudź”. Ona za chwilę wraca do słuchawki i mówi: „Wujek nie śpi, ale mnie nie słyszy”. Wróciliśmy z pracy, zaprosiłam go na obiad, ale on nie, wstał i wyszedł. I przyszedł znowu albo w niedzielę, albo w poniedziałek. A raczej w niedzielę. Mąż prosił, żeby go Edziu przyszedł podstrzyc. I przyszedł. W czasie tego strzyżenia tak głośno oddychał. Mąż nawet zapytał: „Edziu, co ty tak sapiesz?”. W niedzielę wyszedł bardzo późno, gdzieś o pierwszej w nocy. Następnego dnia nie mieliśmy z nim kontaktu. A następnego dnia, we wtorek, był wypadek. Trzeciego kwietnia 1979 roku Edward Stachura jedzie pociągiem relacji WarszawaToruń. Matka poety twierdzi, że jechał do niej, do Aleksandrowa Kujawskiego: – On z tą myślą jechał, że przyjedzie tutaj na grób ojca. I powiedział kiedyś, że tatuś „zmartwychwstanie i będziemy razem chodzić po świecie”. Dlaczego wczesnym rankiem 3 kwietnia 1979 roku zobaczono go, idącego wzdłuż torów kolejowych w kierunku Warszawy, na wysokości przystanku Bednary za Łowiczem? Próbowano potem twierdzić, że Stachura wysiadł wówczas z pociągu, bo zwabiła go nazwa: Arkadia – miejscowość leżąca kilka kilometrów za Łowiczem w stronę Bednar. Wspomina starszy brat pisarza, Ryszard Stachura: – On potem, już w szpitalu, opowiadał, że jak jechał tym pociągiem, to od jakiegoś momentu strasznie go wszystko zaczęło drażnić, denerwować: ludzie, ich rozmowy. Mówił, że rozsadzało mu głowę i musiał wysiąść. W Prokuraturze Rejonowej w Łowiczu zachował się następujący telefonogram: „Do prokuratury miejskiej w Łowiczu ze stacji PKP w bednarach stacja bednary adres 72200 na torze nr 2 pociąg nr 71288 potrącił człowieka o nieustalonym nazwisku poszkodowanego karetka pogotowia ratunkowego przewiozła do szpitala rejonowego w łowiczu pociąg prowadzony przez maszynistę mde kutno jankowskiego henryka lokomotywa et 22374 skład pociągu 41 wagonów II o osi 1016 brutto dochodzenie w toku nr RS I-16/78 nadał osadowski zawiadowca przesłano do posterunku nieborów w/g właściwości”[729]. Wspomina maszynista Henryk Jankowski: – Jechałem z Kutna pociągiem tranzytowym.
Zatrzymał mnie semafor. Kiedy ruszyłem, to nie byłem rozpędzony, jakieś 30 kilometrów na godzinę miałem najwyżej. On mi wskoczył z bocznego toru. Ja go wcześniej widziałem, że idzie. Jak byłem od niego z jakieś pięćdziesiąt metrów, to się obejrzał. Dawałem sygnał kilka razy, ale on szedł dalej. Nic nie mogłem zrobić, wszedł mi prosto pod koła. Tylko pierwszy zestaw kół najechał mu na rękę. Kolejarze pomogli, wyluzowałem pociąg i wyciągnęliśmy go. Chciał uciekać. Trzymaliśmy go, aż przyjechało pogotowie. Edward Stachura w Pogodzić się ze światem: „To, co czułem po uderzeniu, to, że dostałem się pod elektrowóz i ten wlókł mnie pod sobą jakiś kawałek, nim się zatrzymał. Bardzo bolało. Czułem wyraźnie jakby każdą sekundę. Lokomotywa stanęła. Ja czułem wyraźnie, że nogi i ręce mam powykręcane i uwięzione, oplątane w żelastwie. Byłem przerażony, ale tak jakbym nie miał na to czasu. Myślałem tylko o tym, żeby się jak najprędzej wyplątać i wydostać spod elektrowozu, nim znowu ruszy. A że ruszy i skończy ze mną, byłem o tym przekonany. Byłem przekonany, że wszystko jest przeciwko mnie. Prócz tego głosu, który przez ostatnie kilka dni i nocy robił ze mną i z moim ciałem, co chciał, i kiedy teraz, gdy leżałem pod lokomotywą i gdy usiłowałem się stamtąd wydobyć, mówił do mnie po francusku: «Doucement; rien ne vaut la moderation; doucement»[730]. Podczas gdy wyplątywałem się, usłyszałem inny głos, ludzki głos kogoś jakby przykucniętego obok lokomotywy: «Jest tu; rusza się». I jakieś inne ludzkie głosy. Byłem przekonany, że to wrogowie i że zaraz dobiją mnie. Wyplątałem obie nogi i lewą rękę i wtedy, gdy chciałem się kulnąć na lewo, żeby uciec spod lokomotywy, poczułem, że prawą dłoń mam pod kołem. Co mogę zrobić? Wyrwać rękę, zostawić dłoń i szybko uciekać, bo usłyszałem, że lokomotywa nade mną zaczyna głośno huczeć. Oczy miałem cały czas zamknięte”. W rejestrze przyjęć szpitala w Łowiczu jest zapis, że 3 kwietnia 1979 roku przywieziono z wypadku kolejowego pacjenta NN. Tożsamości nie ustalono ze względu na brak dokumentów przy dowiezionym i na niemożność nawiązania z nim kontaktu. W wypadku pod Bednarami Stachura doznaje urazu kręgosłupa i ogólnych obrażeń, traci prawą dłoń (prócz kciuka). Po operacji i krótkiej rekonwalescencji trafia z Łowicza do Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych „Drewnica” w Ząbkach (o pomoc psychiatryczną poprosił sam; skarżył się, leżąc w szpitalu w Łowiczu, na natręctwa samobójcze). Janina Stachurowa: – Najpierw z Łowicza powieźli Edzia do Pruszkowa, ale tam go nie przyjęli i odwieźli do Drewnicy. Jak przyjechaliśmy do szpitala w Łowiczu, to pierwszy szok był, jak lekarz nas pyta: czy pan Stachura jest chory psychicznie? To nam jakby ktoś dał w głowę. Mówimy, że nie. Ryszard Stachura: – Ja sobie nieraz zadawałem pytanie: czy on jest normalny? Janina Stachurowa: – To, czy on jest normalny, to zadawano sobie pytanie dużo wcześniej i nieraz. Ale była to nienormalność w sensie odmienności, inności, a nie choroby psychicznej. Ryszard Stachura: – Ale tam były w tym szpitalu rzeczy, które świadczyły, że nie wszystko było w porządku. Nie chciał rozmawiać po polsku, mówił po francusku,
po hiszpańsku. Wspomina lekarka ze szpitala „Drewnica”[731]: „Człowiek ma prawo do stanowienia o swoim życiu, jeżeli oczywiście jest zdrowy. Są samobójstwa o charakterze bilansowym (...), byłoby to odroczenie. jest to moralnie zasadne, gdy chce się poznać osobowość pacjenta, zapewniamy luksus anonimowości. jego odmienność polega na bezgranicznej wierności samemu sobie, był nieprzystosowany, chciał żyć tak, jak nakazywało mu jego prawo moralne, a tak się nie da. Przechodził krótki okres dręczenia głosami, wykładnik mistycznych ciągot do doskonałości. Był owładnięty doznaniami psychotycznymi. Ta głowa, która się unosi, to w mojej interpretacji ucieczka w świat marzeń przed lękami. pękła bariera między wyobraźnią a rzeczywistością. Pierwszy pobyt – burzliwy i psychotyczny, drugi – z końcowym wyczerpaniem, z kryzysem sensu istnienia...”. Jan Stachura: – On po tym wypadku stał się bardzo rodzinny. Na przykład jak przychodził, to się całował na powitanie, czego nigdy przedtem nie robił, nawet po długim niewidzeniu. Jeszcze nie tak przecież dawno silny, sprawny, zaradny – siedzi Edward Stachura na szpitalnym taborecie w Drewnicy. Obandażowana prawa dłoń. Nafaszerowany lekami. Wśród pacjentów, z których nie wszyscy zdają sobie sprawę, że są chorzy. Wkrótce spróbuje sięgnąć po wypróbowane lekarstwo, jakim zawsze było pisanie. Problem: o czym pisać? – na razie nie istnieje. Istnieje, i nie należy do łatwych, pytanie: jak pisać? Wprawdzie od dawna on, praworęczny, ćwiczył posługiwanie się także lewą ręką, żeby mieć obie jednakowo sprawne w potrzebie, ale nie dotyczyło to nigdy ćwiczeń w pisaniu. Teraz trzeba się tego uczyć jak czynności zupełnie nowej, litera po literze. Zachował się szesnastokartkowy zeszyt, w którym Stachura ćwiczył. Wygląda jak zeszyt pierwszoklasisty z rządkami poszczególnych liter alfabetu. Niezgrabnie, ale czytelnie, 23 kwietnia 1979 roku zapisał w dzienniku: „Od teraz będę się nazywać: Biedny Edward – Stachura Bogaty. Straciłem prawą dłoń w wypadku. Z prawej dłoni został mi kciuk. Widzę to jako cud. Bo może będę mógł na gitarze grać znów. Lewą dłoń mam całą. Widzę to też jako cud. Lewą ręką piszę i cieszę się”. Następny dzień, 24 kwietnia: „(...) Może uda mi się wrócić do życia”. Po kilka zdań codziennie: jaka pogoda, kto i kiedy go odwiedził (Ryszard, Jan z żoną, Marta), jak działają lekarstwa. Zastanawia się, czy da sobie radę sam, czy też będzie potrzebował stałej opieki. „To jest to, co mnie trapi”. Notatki sporządza w szpitalnej kawiarni. „(...) Kawiarnia jest dobrym miejscem do pisania, ale w tej jest ciężko skupić się, bo co raz ktoś coś do mnie mówi albo chce pieniędzy, papierosa itp. Ci ludzie są chorzy, bardzo chorzy”. Narzeka na senność i ociężałość. „Chyba od lekarstw, co je biorę”. Trzydziestego kwietnia: „(...) Czuję co dzień wyraźniej, że wracam do zdrowia. Poza
tym światem jest świat, jest świat też wcale nieradosny, ale nieogrodzony”. 1 maja: „(...) Ciężko z chorymi. Oni są bardzo chorzy. Trudno mi nie porównywać się z nimi. Wydostać się stąd”. Drugiego maja, po powrocie z konsultacji ortopedycznej w Szpitalu Praskim: „(...) Rana goi się dobrze. Mam się pokazać ok. 15 maja. Siedzę w kawiarni. Wczoraj była Marta. Czy znów zaczynać, co, co. Dziewczyny, dziewczyny. Siostry miłosiernej mi trzeba. Chyba tego mi trzeba. SIOSTRY MIŁOSIERNEJ. DOSŁOWNEJ I CIELESNEJ. O, życie, życie” (wersaliki w oryginale – dop. M.B.). Trzeciego maja: „(...) Bardzo ciężko jest zdzierżyć to wszystko”. Czwartego maja uczestniczy w wycieczce do Wilanowa. „(...) Ważne: ubrałem się sam. Może uda mi się być samowystarczalnym”. Piątego maja: „(...) O, życie, życie kochane”. Szóstego maja, niedziela: „(...) Na wtorek i środę mam wyjść na przepustkę”. Siódmego maja, plan na wtorek i środę: „(...) Do [wyraz nieczytelny – M.B.], do Związku, na pocztę, pochodzić po mieście, do kawiarni, do Niemena, spytać go, co i jak, do Jurka i Klechty, co z honorarium. I w ogóle. Dać ten tekst. W środę do Żana na obiad. Zobaczymy, jak to będzie. Czy da radę żyć z nieszczęściem takim na plecach”. Ósmego maja prosi jednego z pacjentów o napisanie listu. Adresat: Tadeusz Burniewicz. „Kochany Bury, Nie mam prawej dłoni (straciłem w wypadku), a jeszcze nie nauczyłem się pisać lewą, i dlatego ten list dyktuję. Ponieważ do Fabula rasa dopisano nazwisko w «Twórczości», więc niech i będzie w książce. Bowiem jest już za późno na skorygowanie tego”[732]. Jedenastego maja, ciągle na przepustce. „(...) Senność i otępienie polekowe. Dzisiaj do Łazienek jeszcze, potem do szpitala”. Dwunastego maja, sobota. Treść całego (i ostatniego z poczynionych w „Drewnicy”) zapisu z tego dnia: „Chyba nadchodzi nowy dzień. Coś jakbym zaczynał rozumieć. Czyżby to miało być to? Sois le ravin du monde”[733]. Dwudziestego siódmego maja Ryszard Stachura zawozi brata do Łazieńca, do matki. Uznano, że z różnych powodów to będzie najlepsze miejsce dla rekonwalescenta. Oczywiście, można także zobaczyć coś symbolicznego w tym powrocie do rodzinnego domu, który Stachura opuszczał w wolnym od rozterek przeświadczeniu, że tylko tak zdoła uciekające życie dogonić, a teraz, w tym samym celu, właśnie do tego porzuconego domu wrócił. Wybór Łazieńca dyktowały praktyczne możliwości zapewnienia całodobowej opieki człowiekowi obolałemu nie tylko na ciele, i to opieki takiej, jaką dać może jedynie matczyne serce. Dom w Łazieńcu maleńki, bez miejskich udogodnień, bez wodociągu, kanalizacji, centralnego ogrzewania. Na szczęście – to koniec maja, idzie lato, więc warunki są mniej niż zimą na tym odludziu dokuczliwe. Jadwiga Stachurowa, mimo siedemdziesięciu dwóch lat, imponuje młodszemu
o trzydzieści lat synowi także żywotnością, zwłaszcza zgodą na nieustanną krzątaninę wolną od lęku, że można nie zdążyć na ten ostateczny termin. Stachura koślawymi literami, lewą ręką, pierwszego dnia na Łazieńcu wystawia w kratkowanym zeszycie surową recenzję swoim książkom, które przegrywają sromotnie z jego matką. „Prawie wszystko, co mówi, wydaje mi się mądrzejsze od wszystkich moich książek. Mówi bez egzaltacji, mówi normalnie. Mówi na przykład: «Od śmierci nikt się nie wykupi; śmierć jest jedna sprawiedliwa. Będę tak długo żyła, jak mi przeznaczone»”[734]. Świat, ten realny, zmalał, opór stawiają najprostsze czynności, trzeba się przyzwyczajać do nowego miejsca, do siebie samego. Z tym najtrudniej. Matka pomaga mu także samą swoją obecnością, spokojem, zgodą na los, który jej nie oszczędzał, umiejętnością cieszenia się drobiazgami, pokorą, do której on dopiero teraz został tak okrutnie przymuszony. Stara się matce pomagać w przydomowych zajęciach. Narwali razem lucerny smakującej królikom, ona gołymi dłońmi wyrywa pokrzywy dla kurczaków, nanieśli wody, bo na podwórku nie ma studni. Matka rozgląda się po niebie, ale nie wypatruje niebiańskich tajemnic, tylko chmury ocenia, czy znowu skończy się na drobnym deszczyku. „Mało go, ale może jeszcze trochę popada. Po dwóch tygodniach bezdeszczowej spiekoty ziemia i roślinność bardzo go potrzebują. Tak jak ja spragniony jestem, nie wiem czego. Może tego, by nie mieć pragnień, prócz tego pragnienia, by posiadać tą umiejętność życia, jaką posiada moja matka i wielu innych zwyczajnych, prawdziwie prostych ludzi. Momentami ogarnia mnie panika, że jest już za późno, żebym się tej umiejętności zdążył nauczyć. Pocieszam się tym, że nie jest to rzecz wrodzona, lecz nabywana z dnia na dzień. Żyjąc w domu z matką z dnia na dzień, może tę umiejętność nabędę albo pojawi się ona we mnie sama w jakiś naturalny sposób”. Rozmawiają o nieszczęściu, które ich pod Bednarami spotkało. Matka nie uskarża się na swoją tego nieszczęścia część, jaką jest widok cierpiącego syna. Radzi mu, żeby szedł do spowiedzi, bo to wszystko z tej przyczyny, że czort go opętał. „Mówię, że jestem dobry człowiek i że zawsze byłem, może aż nawet nienormalnie dobry. Wiara w Boga mojej matki i moja tęsknota to jest to samo”. Już go nie denerwuje grające cały dzień tranzystorowe radyjko włączane przez matkę, nie przeszkadzają w pisaniu głosy spikerów i komentatorów. Zapisy w dzienniku coraz dłuższe, pismo coraz czytelniejsze. Tylko przyszłość niewyraźna, a z nieodległej przeszłości też niewiele potrafi zrozumieć. „W końcu marca i w pierwszych dniach kwietnia zaczęły dziać się ze mną niesamowite rzeczy. W trakcie tego najechał mnie pociąg czy sama lokomotywa, nie wiem dotąd. W karcie informacyjnej, którą widziałem w szpitalu, pisało: potrącony przez elektrowóz, nie przez pociąg. Znowu utraciłem Wszystko, ale tym razem nieopisanie boleśnie. I tak trwa od prawie dwóch miesięcy. Jestem jakby pozbawiony zmysłów. Uczę się smakować to, co widzę, słyszę, dotykam, to, co jem, to, co tu teraz piszę”. Boi się, że tamto może wrócić. Nie tamto z Wielkiej Góry, tylko ten głos, który pod koniec marca zaczął nim rządzić, te koszmary, których doświadczył. Boi się też, czy odzyska smak życia. „Poszedłem się przejść nad staw, po którym pływają dzikie kaczki
i rybitwy. Na parowie pasą się czyjeś krowy. Zielone pola i sady. Zewsząd natura tchnie spokojem, a we mnie go nie ma. Jestem pusty tak straszliwie, że aż strachem napawa mnie to wyznanie. A jednak czuję trochę, że nie jest tak przerażająco jak było. Tak mi się wydaje”. Trzydziestego maja. Wybrał się z matką na cmentarz do Aleksandrowa. Kawał drogi dla nóg: najpierw cały Łazieniec, potem prawie przez całe miasto. Jadwiga Stachurowa opiekuje się wieloma grobami, oprowadza wśród nich jak po swoim obejściu, mówi synowi, kto gdzie pochowany, kiedy i z jakiej przyczyny pomarł. „Pokazała mi, gdzie będzie leżeć. Razem ze swoją matką. To wszystko mówiła normalnie. Oswojona jest z tym wszystkim i ze śmiercią”. Po człowieku-nikt nie ma śladu. „Gdzie się podział człowiek-nikt? Wydaje mi się, że jedna miliardowa część jego spokoju – pozwoliłaby mi się dźwignąć z tego nieopisanie rozpaczliwego stanu, w którym trwam”. A jaka i gdzie przyczyna, że jest tak jak jest? Było ich pewnie wiele, ale czy jest wśród nich ta najważniejsza, od której się zaczęło to coś, to niepojęte? „Byłem buntownikiem łagodnym, najłagodniejszym z możliwych, ale krańcowym. Poszedłem do końca. Czy za daleko? Chciałem unieść wszystkie nieszczęścia świata ludzi. I zwariowałem. Ale czy od tego? Nie wiem. Teraz anim buntownik, anim pogodzony ze światem. Chciałbym pogodzić się ze światem, bo los mój jest nie do zniesienia. Garnę się do ludzi, szukając u nich ulgi i jakiegoś ratunku. Nie wiem, w którym miejscu popełniłem błąd, jeżeli go popełniłem”. Brat Ryszard przywiózł mu lekarstwa. W przyjmowaniu leków była tygodniowa przerwa. Czwarty czerwca: „(...) Jestem jakiś może trochę mniej spanikowany. Może dlatego że biorę znów lekarstwa. Ale też otępiają one. W szpitalu w Drewnicy, gdy brałem większe dawki, chodziłem śnięty przez cały dzień”. Lekarstwa otępiają, powodują senność, tylko pamięć się im nie daje. „To była pierwsza noc moich niesamowitych męczarni z liczby kilku bezsennych nocy i dni, aż do wypadku na torach w Bednarach. Leżąc na tapczanie, zacząłem słyszeć różne odgłosy: wycie psa, poruszenie drzewami, oddech czyjś, płacz małego dziecka, trzask otwieranego i zamykanego okna, szelestne powiewy, wszystko to mrożące krew w żyłach, jak dokładnie mówią ludzie (...). Tamto wszystko należy do tego, co lekarze psychiatrzy nazwali zespołem urojeniowo-omamowym”. Szósty czerwca. „(...) Może wysunąłem się przed Boga, na pierwszy plan, zmieniłem żywą kolejność i znalazłem się raptem całkowicie osamotniony, jak gdyby przez Boga mego porzucony. Co mogę tedy zrobić? Czekać, aż się może co zmieni, aż poczuję w sobie iskierkę spokoju i smaku życia”. Ósmy czerwca. Odwiedza Stachurę Danuta Pawłowska. Wizyta jest długa, ślad po niej krótki. „Wczoraj odwiedziła mnie Danka z Torunia. Przywiozła sporo prowiantu. Byliśmy w lesie i na polach. Danka też ostatnio chorowała, ale teraz jest w świetnej formie. Przyjemnie patrzeć. Potem pojechała i przyjechała Marta z W-wy z bratem Ryszardem,
który znowu przywiózł mi prowiant, tak że teraz mamy z matką dużo do jedzenia”. Danuta Pawłowska we Wspomnieniu poświęciła tej wizycie znacznie więcej miejsca, a i serca chyba też: „Kiedy zbliżałam się do małej chałupki pani Stachurowej, przez okno widziałam, że Edek siedzi w kuchni przy stole i coś pisze. Jakże był zmieniony. Choroba przygięła go do ziemi. Pokazał mi, co pisze, a było to Pogodzić się ze światem. Pisał lewą ręką, prawa była zagojona, ale nie mógł już nią prawie nic robić. Starał się jakoś pomagać Mamie. Poszedł po wodę, ale widziałam, jak wielką mu to sprawia trudność. Powolutku szliśmy do lasu na spacer. Edek mówił mi o tym, że nie czuje żadnego smaku, że nie czuje już zapachu powietrza, nie widzi piękna drzew. Był gorący letni dzień, pełen kolorów, dźwięków i zapachów. Opowiadał o człowieku-nikt jako o kimś, kogo znał dawniej, kogo podziwiał za jego wszechwiedzę i pełnię szczęścia, ale kogo już nie rozumiał. Potem poszliśmy nad staw i trochę popływaliśmy przy samym brzegu, bo było bardzo gorąco. Siedliśmy pod drzewem koło domu i rozmawialiśmy. Edek palił jednego papierosa za drugim, dosłownie odpalał jednego od drugiego. Ciągle bał się, czy starczy mu lekarstw, obawiał się, że powrócą straszne lęki. Mówił o tym, jak kruche jest wszystko i że w miarę dobrze czuje się tu, w domu Mamy, gdzie znał wszystkich sąsiadów i gdzie dookoła było cicho i spokojnie. Mówił, że nie czuje już żadnej radości, ale że tutaj jest przynajmniej znośnie. Spędziliśmy razem kilka godzin, później przyjechała jakaś Edka znajoma z jego bratem, a ja pożegnałam się i pojechałam do domu”. Jedenasty czerwca. Długi zapis, którego punktem wyjścia jest audycja w radiu: cykl Mity greckie, opowieść o Niobe – jej pysze i zemście bogów. Właściwie to szkic, rozprawka Stachury o ludziach, którzy urodzili się „z większym garbem na plecach, z większym kamieniem na sercu, z ostrzejszą szpilką w głowie”. Czyli o sobie też. Dwunastego czerwca odwiedza Stachurę Maria z Gdańska. „(...) Rozmawiamy, Maria i Ja. Maria też mówi, że za dużo chciałem unieść. Że już unieść własne jedno życie jest zadaniem tak ciężkim, tak trudnym. A co dopiero. Jednak ludzie żyją”. Czternasty czerwca. Matka zachęca Edwarda do modlitwy. „Mówi do mnie: «Ty, Edziu, nawet pacierza nie zmówisz». «Nie umiem, zapomniałem» – odpowiadam. Bo nie umiem, bo zapomniałem i bo pustka we mnie. Nie jestem ani człowiekiem-nikt, ani Edwardem Stachurą. Jestem cieniem Edwarda Stachury i brodzę w mrocznej próżni, i czekam na kruszynę wewnętrznego spokoju, który pozwoliłby mi przetrwać do śmierci i od czasu do czasu może uśmiechnąć się. Jak długo jeszcze będę tak skamleć? Do czasu – pcha się na usta enigmatyczna odpowiedź”. Szesnasty czerwca. „(...) Między nami mówiąc, wszystkie moje książki, wiersze i proza były modlitwami do Boga, którego ja nazywałem Cudne manowce, Widok nad widoki, Zjawa realna, Biała lokomotywa, Kropka nad ypsylonem czy jeszcze inaczej. I były nieustającą spowiedzią”. Osiemnastego czerwca jedzie z bratem Ryszardem do Warszawy. Kończą się leki. Zagląda na Rębkowską. „Ładnie tam jest i czysto po generalnym remoncie, który zdążyłem przeprowadzić przed nieszczęściem. Ale zbyt ciężko, myślę, byłoby mi tam mieszkać
samemu. Bałbym się. Może kiedyś. Nie wiem kiedy”. W aptece jest tylko tisercin, trilafonu nie było. Jadą po niego do Drewnicy. W szpitalu sporo znajomych twarzy z niedawnego tu pobytu. Krótka rozmowa z lekarką. Nie tylko w jej wyniku uświadamia sobie, że tak naprawdę medycyna jest wobec takich jak jego chorób, bezradna. Czy mógł się ustrzec? „(...) Ja przestępczo nadużywałem moje zdrowie. Zachowywałem się, jakbym był z niezłomnej stali, a nie z kruchego ciała i kruchych kości. Ale obłęd to nie jest sprawa ciała, choć ciało poddaje mu się i obłęd wyczynia z nim, co mu się podoba. Obłęd to sprawa umysłu. Myślę, że umysłowo bardzo niewielu ludzi jest zdrowych. Myślę, że na umyśle każdy jest mniej lub bardziej chory”. Dwudziesty drugi czerwca. „(...) Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie myślę często o samobójstwie jako o wyzwoleniu się z mojego piekła. Ale nie jest to dla mnie oczywiste. Nie ma w mojej biednej głowie ani jednej oczywistości”. Dwudziesty piąty czerwca. „(...) Ludzie obdarzają mnie swoją dobrocią, ale to wszystko jakby nie docierało do mnie. Zyta, moja eks-żona, którą przypadkowo spotkałem, powiedziała mi, żebym się spytał lekarzy, czy jest możliwy przeszczep palców, to ona byłaby gotowa zaofiarować mi dwa palce. Że z trzema palcami ona sobie poradzi. Oto do jakich poświęceń gotowy jest człowiek”. Pierwszy lipca. „(...) Nie widzę powodów dla swojego bytowania tu, na ziemi (...). Pisanie tyle razy ratowało mnie z ciężkich smutków, a tym razem nic z tego, choć już zapisałem tyle stron. I piszę dalej, i bez smaku. Ten bezsmak, który całkowicie mną zawładnął, jest najstraszliwszy”. Piąty lipca. „(...) Ale po co człowiek ma świadomość? Czy po to, żeby jej nie używać, żeby ją w kółko, bez ustanku zagłuszać? Błogosławieństwem czy przekleństwem jest świadomość? Wygląda na to, że tu na padole jest przekleństwem. Nadzieja szepcze, że tam będzie błogosławieństwem, tam, w innym życiu. Ale nie ma żadnej pewności”. Zapisy w dzienniku jeszcze tydzień – dwa temu długie, niektóre nawet kilkustronicowe, są teraz coraz krótsze. Ósmy lipca, niedziela. „(...) Człowiek-nikt zniknął. Zniknął wielki mój Pocieszyciel. Zniknął ten, który był bez trwogi i który wiedział wszystko. Zniknął ten, który stanął na początku. «Błogosławiony, kto stanie na początku; pozna on koniec i nie skosztuje śmierci»”. Treść trzech ostatnich zapisów z Pogodzić się ze światem przytaczam w całości: „Wtorek, 10 lipca Od wczoraj w W-wie. W domu na Rębkowskiej zacieki na ścianach w kuchni. Kurzu pełno, pajęczyny. Marta sprząta. We dwoje poradzilibyśmy sobie szybko. Ale ja, z jedną lewą ręką, co mogę zrobić? Przeszkadzam tylko. Sobota, 14 lipca Jak ciężko jest dać ten jeden krok. Od paru dni wstaję i mówię sobie: «Gdybym to zrobił wczoraj, dzisiaj już nie musiałbym się męczyć». Gdybyż to było dla mnie oczywiste! Ale ciągle do końca nie jest. Czwartek, 19 lub 20 lipca
Wczoraj byłem z panem Fedeckim u lekarki w szpitalu w Drewnicy”.
Marta Doktor Jan Kaczorowski ze szpitala w Łowiczu, który 3 kwietnia 1979 roku przyjmował Stachurę i operował mu dłoń: – Cud prawdziwy, że się uratował pod tym pociągiem. Przychodziła tu do szpitala dziewczyna. Trzymała go za rękę... Ta dziewczyna to mieszkająca wtedy w Łowiczu Marta Kucharska[735]. Tamtego ranka zapukała do Kucharskiej sąsiadka z tego samego bloku, pielęgniarka: – Pani Marto, doktor panią wzywa do szpitala. W sprawie jakiegoś mężczyzny. Po wypadku, ranny. Powtarzał pani nazwisko. Kucharska: – Kiedy przybiegłam do szpitala, zobaczyłam Edka. Leżał na korytarzu. Na przyczepionej do łóżka karcie zamiast nazwiska miał NN. Już był po operacji. Bał się. Bał się tego, co było. I że to może się powtórzyć. I mnie, Martę, on, mój guru, wezwał na pomoc. Wreszcie byłam mu naprawdę potrzebna[736]. Brzmi okrutnie, ale taka wyłoni się prawda: dopiero wypadek pod Bednarami pozwolił marzeniom Kucharskiej dogonić Stachurę – teraz bezradnego, bezbronnego, unieruchomionego. Wreszcie czekającego na nią. Ruszyła w tę pogoń ponad dziesięć lat wcześniej. Była wtedy uczennicą liceum w Łowiczu. Uczennicą dobrą, gdyby brać pod uwagę tylko oceny z przedmiotów. Nauczycielom przeszkadzały niewyparzony język i krnąbrność. Dlatego musiała zmieniać szkołę. Ojciec zmarł, kiedy miała dwanaście lat. Została z matką i sześciorgiem rodzeństwa. Była przekonana, że bieda w Łowiczu jest najgorsza, najbrzydsza z wszystkich bied, bo tu nawet nie ma ludzi, którym można zazdrościć. Bo czego można zazdrościć w Łowiczu? – Każdy, komu w duszy coś grało, wypierdalał stamtąd! – opowiadała reporterowi o swym łowickim dojrzewaniu[737]. A na domiar złego trafiła wtedy w księgarni na Całą jaskrawość jakiegoś Stachury i po przeczytaniu tej książki Łowicz ze swą beznadziejną banalnością stał się już nie do wytrzymania. Dzięki licealnej polonistce poznała aktorów warszawskiego Teatru Ochota i wyprawy do nich były wizytą w prawdziwym świecie oraz lekarstwem na stan beznadziei. Tam usłyszała piosenkę Stachury o szalonym jakimś przybłędzie[738] i uznała, że to o takich, jak ona. I podjęła nieodwołalną decyzję: musi poznać autora. Z Ulką, warszawską koleżanką, która wynajmowała komórkę na poddaszu w podstołecznych Włochach, napisały do Stachury list: że mają po szesnaście lat, są fajnymi dziewuchami, a gdyby poeta miał ochotę, to może tu wpaść na poddasze i odpocząć sobie, bo przecież jest bezdomny (jak sądziły), a nie można wędrować bez odpoczynku.
Odpowiedź nie nadchodziła. Najpierw odliczały tygodnie, potem miesiące. Marta nie traciła nadziei. I wreszcie w styczniu 1971 roku warszawska koleżanka wysłała do Łowicza telegram: MARCIA! STOP. PRZYJEZDZAJ! STOP. ODPISAŁ! List był z Meksyku. Kończący stypendialny pobyt Stachura dziękował dziewczynom za zaproszenie, nie wykluczał, że może kiedyś z komóreczki we Włochach skorzysta „jeśli się tak pięknie złoży”. Kucharska: „Zostałyśmy utwierdzone, że idziemy przez życie dobrą ścieżką. Że słusznie czujemy tę niewidzialną przestrzeń koło nas...”. Ustaliły, że list Stachury będzie relikwią przechodnią: każda przechowuje u siebie list na wyłączność przez miesiąc. Na Marty szczęście koleżance przytrafiło się niebawem takie banalnie ziemskie zakochanie w chłopaku i Marta mogła zachwycać się Stachurą w pojedynkę. Tamten swój stan nazywa zakochaniem. Jednostronnym, nieodwzajemnionym, ale przez to wcale nie gorszym. O swoim ówczesnym znaczeniu dla Stachury tak mówiła: „Byłam jedną z pięćdziesięciu, może stu”[739]. Wtedy jej taki status wystarczał. Na inny nie było szans. Zakochaniu to nie przeszkadzało. Tłumaczyła reporterowi w 1999 roku: – Bo czy można było się oprzeć miłości do kogoś, kto zwracał ci uwagę na absolutną wyjątkowość każdej chwili? Pięć lat wcześniej, w roku 1994, udzielając wywiadu młodzieżowemu czasopismu, jakby bardziej dorośle widziała tamtą relację: – Potem zaprzyjaźniliśmy się; widywaliśmy się czasem zaplanowanie, czasem nie. On wędrował i czasem zatrzymywał się u mnie w drodze, czasem przyjeżdżał specjalnie, czasem spotykaliśmy się gdzieś w Polsce[740]. Próbowałem ustalić, co było budulcem tej przyjaźni. No więc oprócz spotkań, krótkotrwałych i najczęściej nieplanowanych, były też listy, które „nadchodziły z Meksyku, z Norwegii, z San Luis Potosi”[741]. „Pisaliśmy do siebie przez trzy lata. Ja pisałam długie i dopracowane listy – a on przysyłał karteczkę, którą oczywiście przechowywałam jak świętość”[742]. Tych karteczek Kucharska nigdy nie pokazała, a pytających o treść – odsyłała do Muzeum Literatury, gdzie zdeponowała wszystkie materiały dotyczące Stachury. W muzealnych zbiorach jest tylko jeden list, ale znacznie późniejszy, pisany przez Stachurę dopiero po wypadku pod Bednarami. W dziennikach pisarza dotyczących okresu przed Bednarami nie ma nic o spotkaniach z Kucharską, a nawet żadnej wzmianki o jej istnieniu. Niektóre z tych przelotnych spotkań odbywać się miały w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Dokładniej: na tamtejszej portierni teatralnej, bowiem Kucharska, po nieudanej próbie dostania się na uniwersytecką filozofię, zatrudniła się w Rozmaitościach jako portierka. Kiedy Wojciech Tochman zbierał materiał do dużego reportażu o Kucharskiej i jej znajomości także z Barbarą Sadowską i Jackiem Kuroniem, rozpytywał o swą bohaterkę również teatralny personel. Mówiła jedna z aktorek: – Ludzie szukają w przyjaźni bezpieczeństwa, a do Marty nie można mieć zaufania. Jest jedną wielką kreacją, wymyśloną od początku do końca, głupio wymyśloną, bez polotu.
Kręciła się koło ludzi twórczych, z nazwiskami, bo zawsze chciała być taka jak oni. Zawsze fascynowała się cudzym światem, wchodziła w te cudze światy, żeby się pokazać: oto jestem[743]. Z informacji Marty Kucharskiej wynika, że pierwsze spotkanie w Łowiczu to słoneczna, jesienna niedziela 1975 roku. Znowu mieszkała z matką. Zaplanowała na ten dzień wyprawę do miejscowości, w której urodził się ojciec. Przygotowania do drogi przerwał doręczyciel pocztowy. Nadawcą przyniesionego telegramu był najważniejszy człowiek świata. Depeszował: „Przyjadę w okolicy południa albo w samo południe, jeśli tak się wydarzy”. I tak się wydarzyło, Stachura zjawił się dokładnie w południe. Szczęście to najłagodniejsze z określeń stanu, w jaki ją ta wizyta wprawiła. W strony rodzinne jej ojca wyruszyli razem. A potem wędrowali polami. W jakimś wiejskim sklepiku kupili lody malinowe. W Łowiczu matka Marty poczęstowała gościa rosołem. Wieczorem Marta odprowadziła Stachurę na dworzec. Kiedy wsiadł do warszawskiego pociągu – uchylił okno w korytarzu i zdążył powiedzieć: – To niemożliwe, byś była dla mnie. Tak to zapamiętała Kucharska. Zapamiętała też, że bardzo chciała zaprzeczyć i wykrzyczeć Stachurze: „Dla ciebie! Tylko dla ciebie!”, ale „głos stanął mi w gardle”[744]. A pociąg odjechał. Dwa-trzy miesiące po tym łowickim spotkaniu Edward Stachura zaangażuje się nie tylko emocjonalnie w znajomość z Danutą Pawłowską, rychło wyzna jej miłość i przez prawie dwa lata żadnej innej kobiecie, a więc chyba także Marcie Kucharskiej, nie pozwoli na jakiekolwiek skrócenie dystansu ani nie dostarczy powodów do złudzeń. Nigdy nie zdarzyło mu się przecież prowadzić symultanicznej gry damsko-męskiej, był i pod tym względem bardzo zasadniczy, unikał niedomówień i dwuznaczności. Kucharska twierdzi, że pogodne i energodajne kontakty ze Stachurą zasadniczo zmieniły swój charakter po roku 1977. Z reportażu Wojciecha Tochmana: „Kiedy w «Twórczości» opublikował Fabula rasa[745], nie uśmiechał się już tak jak wtedy, gdy przyjechał tu pierwszy raz. Szli razem po łowickich błoniach, a on mówił o marności świata. O tym, że dostaje dużo listów, ale ich nie otwiera. Bo po co? Podarł wszystkie fotografie, pozbył się rzeczy. Ona wykrzyczała mu, że ukochał śmierć, że to już żadna poezja, a obłęd. Że buduje sobie legendę. Poeta się obraził i wsiadł do pociągu bez słowa”. We wcześniejszym wywiadzie opowiadała, że ten gwałtownie przerwany pobyt w Łowiczu miał trwać dwa tygodnie, tak planowali. „Po raz pierwszy, gdy zorientował się, że Fabula rasa mi się nie podoba, spakował się i wyjechał po kilkunastogodzinnej rozmowie na temat książki”[746]. Czuła, że jakieś zło nadciąga i że powinna coś zrobić. Unieruchamiały ją strach, złość i poczucie bezsilności. Strachu było najwięcej. O ukochanego Stachurę, ale także o siebie: że ją sumienie zagryzie, kiedy okaże się, że był sposób, a ona go przegapiła albo zabrakło odwagi, aby się nań porwać. Tylko jak pomóc człowiekowi, który nie chce pomocy, bo uważa, że nie jemu pomoc potrzebna, tylko wszystkim innym i to on jest w stanie takiej pomocy udzielić za pośrednictwem człowieka-nikt?
Postanowiła wysłać do Stachury list. Ale nie taki pisany, a więc obmyślany na wszystkie strony, oszlifowany, podobny do czynionych od pewnego czasu prób literackich, tylko list spontaniczny, mówiony: nagrała na magnetofonie to, czego nie zdążyła powiedzieć obrażonemu Stachurze podczas spotkania w Łowiczu. Łudziła się, że zaciekawiony nietypowym sposobem porozumiewania się, odsłucha kasetę wysłaną mu drogą pocztową i uwierzy ostrzeżeniu, wykorzysta je do podjęcia samoobrony. Mówiła do magnetofonowego mikrofonu: – Jesteś jeszcze? To muszę ci powiedzieć, co nie zdążyłam. Pewnie sprawiam ci kłopot, że to na taśmie, ale tak mogę najszybciej, bo nim się słowa napisze, to dziesięć razy się skreśli, poprawi, podrze papier. A tak się mówi i ma to wagę pierwotną, jak w sercu. Bo niektóre słowa tam powstają, nie w głowie, w umyśle, zamyśle. W sercu, w jednym bólu, w ranie przeczystej. Tak właśnie chcę ci teraz powiedzieć, jeszcze raz mnie posłuchaj. Ja wiem. ten stan twój skąd. Wiem, mam pewność, że to ona, ta suka, że to śmierć. Wiem, to śmierć. Obłaskawia cię, łasi się, ukazuje iluzje. Iluzje żaluzje. Uwierz mi, kochany. Ja to wiem. Ja kobieta. Niektóre z nas to wiedzą, to śmierć. Będzie się łasić, chodzić koło ciebie...[747]. Stachura nie zareagował na przesyłkę. Przez cały następny czas nie próbował nawiązać jakiegokolwiek kontaktu. I oto teraz, w kwietniu 1979 roku, nie tylko pozwala sobie pomóc, ale o taką pomoc Martę prosi. Przesiaduje więc Kucharska całymi godzinami w łowickim szpitalu, patrzy przerażona, jak chorobę, która zaprowadziła na tory, wypiera panika na wieść o szczegółach tego, co się na tych torach stało, lęk przed powrotem głosów, którym nie można się oprzeć... Kucharska: „Kiedy jeszcze był w szoku, ten szok powypadkowy pozwolił mu odzyskać świadomość; świadomość tego, że był chory, tego wszystkiego, co się stało, wyjścia z tego obłędu, ale jednocześnie szok, że tego wszystkiego doznał, był tak wielki, że w szpitalu próbował po raz drugi... Tyle że był tak wykończony i umęczony, że mu się to nie udało, ktoś po prostu odebrał mu nóż...[748]. Początkowo Stachura próbował zaprzeczać, że miała miejsce próba samobójcza: twierdził, że uległ wypadkowi, bo nieostrożność, zmęczenie bezsenną nocą, zła ocena odległości, zamyślenie. Podobno odratowani samobójcy często próbują wyprzeć się decyzji. Szpitalna próba z nożem świadczyła o tym, że okaleczona ręka jest tylko najbardziej widocznym skutkiem stanu, w jakim wciąż znajdował się pacjent. Kucharska: „Młoda lekarka wezwała psychiatrę i dokonał się wtedy w Edku jakiś przełom. Siedział, trzymał mnie za rękę, prosił, żebym mu pomagała odpowiadać, trudno mu było artykułować wyrazy. Wtedy dokonało się prawdziwe ozdrowienie, wtedy zaczął chcieć żyć. Ujawnił to, co się z nim działo, ujawnił słabość, to, że była to próba samobójcza”[749]. W uzgodnieniu z rodziną Stachurów podjęto decyzję o zmianie charakteru szpitala i po organizacyjnych perturbacjach Edward Stachura trafił do podwarszawskiego szpitala „Drewnica”. Marta Kucharska wprowadza się do mieszkania Edwarda Stachury przy ulicy
Rębkowskiej w Warszawie. Z dnia na dzień rzuca pracę w Skierniewicach, odkłada na bok wszystkie swoje sprawy, chce być jak najdłużej i jak najbliżej przy chorym. Potem, kiedy pojawią się głosy, że się w tej chęci pomagania zatraca i pomaganie staje się dla niej ważniejsze niż tego pomagania efekty, Kucharska broni się: rodzina chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia. I dalej jeździła do Drewnicy, a potem, już na Rębkowskiej, strzegła każdego kroku Stachury. Nawet kiedy szedł do łazienki – zaglądała przez wywietrznik, czy siada na sedesie. Bracia poety, Ryszard i Jan, próbowali zwracać Marcie uwagę na uciążliwość jej nadgorliwości. I że to nie jest wzięta z sufitu opinia, tylko przekazują jej delikatnie zdanie chorego brata. Kucharska nie dała się przekonać. Uważała, że jej pomoc jest niezbędna. Więc dalej dojeżdża do szpitala „Drewnica”, potem, po zakończeniu hospitalizacji, może całą dobę czuwać przy chorym, dbać o mieszkanie, robić zakupy, gotować, załatwiać różne bieżące sprawy. Uspokaja Wiesława Niesiobędzkiego, dyrektora biblioteki w Iławie, który na wyrażoną kiedyś prośbę Stachury przygotował mu połówkę bibliotekarskiego etatu w Siemianach i teraz niecierpliwi się, czekając na zapowiedziany przyjazd przyjaciela i podjęcie przez niego pracy: Drogi Wiesiu, wczoraj chyba miałam telefon od Ciebie. Po południu rozmawiałam ze Stedem. Plany jego biblioteczne są na czas jakiś nieaktualne. Znajdź kogoś innego, bo Sted nie może. Bardzo cieszył się na tę pracę. On jest teraz w szpitalu. Nie pytaj dokładnie. I nie martw się bardzo. Wróci, to napisze list do Ciebie. Już teraz cieszy się na spotkanie z Tobą. Powiedział o Tobie – to mój wierny przyjaciel. Jak ładnie. Nie martw się za bardzo, Wiesiu. Za bardzo nie trzeba. Pozdrawiam Cię serdecznie Marta[750]. W dziennikowych notatkach zawartych w zeszytach zdeponowanych w Muzeum Literatury Marta Kucharska pojawia się kilkakrotnie: Dwudziestego piątego kwietnia 1979 roku: „Wczoraj odwiedzili mnie: Marta i Rysiek. Marta przyniosła mi tekst, który właśnie napisała: Piosenka dla Steda «Czy już w niebie o nas całkiem zapomnieli» – pisze tam. Ja nie wiem tego. Jestem taki, jakbym wracał z jakiejś bardzo dalekiej podróży”. Pierwszego maja: „List od Marty. Jakże wzruszający. Pisze, że byłoby wspaniale, gdybym mógł ją pokochać. Mój Boże, chce się powiedzieć. Czy mogę wiązać kogokolwiek uczuciem w tym stanie rzeczywistości, gdy jestem półkaleką?
Kochana Marta. Kochani ludzie. Kocham cię, Marto, ale chyba nie tym uczuciem, jakim byś chciała. I czy naprawdę chcesz? Tak długo pielęgnujesz swoje uczucie, które nazywasz bękarckim, czyli niechcianym? To nie jest tak, że ja nie chcę. Ech, kochana Marto. Zobaczymy, co z nami będzie”. Dwudziestego drugiego czerwca 1979 roku: „Marta jakże jest opiekuńcza. Opiekuje się mną od samego Łowicza, kiedy tam leżałem w szpitalu. Dodaje mi nieustannie ducha, którego we mnie nie ma. Jakże chciałbym się jej odwdzięczyć w taki sposób, żeby móc jej powiedzieć, że czuję się lepiej, ale cóż mogę na to poradzić, że ciągle nie mogę jej tego powiedzieć, bo byłoby to kłamstwo, a z kłamstwem, na domiar złego, już absolutnie nie mógłbym żyć. Już i tak jest dostatecznie nie do zniesienia”. Ocalał też list Stachury do Kucharskiej. Pisany już po wypadku pod Bednarami, lewą ręką. Linijki krótkie, wygląda jak wiersz: Piątek 25 V Kochana Marto, poszłaś raniutko i zrobiło się w domu pusto. Dobrze, że jest Zygmuś[751]. Przyszedł dzisiaj list do Ciebie. Spotkałem listonoszkę. Wzięłaś z kluczem kluczyk do skrzynki. Jutro jadę z Ryśkiem do matki. Wrócę za tydzień albo za dwa. Napisałem długi list do dziewczyny o imieniu Marta. Niewymowny, ale czytelny. Na dworze spiekota. Zbiera się na burzę już od paru dni. Dobrze jest mieć do kogo maznąć parę słów. Świat się toczy pochyło. Kto powie, że nie? Ja nie. Całuję Cię. Sted. Po śmierci Edwarda Stachury relacje między Martą Kucharską a rodziną poety będą stawały się coraz bardziej napięte. Kucharska nadal zajmowała mieszkanie Stachury na Rębkowskiej, argumentując, że wiąże się to z koniecznością uporządkowania archiwum domowego i przygotowywaniem rękopisów do pięciotomowej edycji utworów. Rodzina ponaglała, odzyskanie mieszkania szło opornie, pojawiła się nawet groźba użycia drogi sądowej. Rodzinie nie podobało się też, że Marta Kucharska – przecząc, zdaniem Stachurów,
faktom – rozgłasza publicznie, iż jest prawie wdową po poecie, bo rzekomo Edward Stachura obiecał jej zawarcie małżeństwa. No i powód konfliktu najważniejszy: rodzina jest przekonana, że Marta Kucharska, przy udziale Ziemowita Fedeckiego, bezprawnie ubrała się w rolę wspaniałomyślnego darczyńcy i całą zawartość domowego archiwum Edwarda Stachury przekazała do muzeum. Rodzina dowiedziała się o tej darowiźnie z prasy. Drugiego kwietnia 1985 roku „Życie Warszawy” doniosło, że „Marta Kucharska przekazała do Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie 18 zeszytów dzienników-notatników (z lat 1966–1976), rękopisy Pogodzić się ze światem i Historii jednego przekładu, notatki do Fabula rasa i Oto, szereg innych rękopisów oraz 72 fotografie”, a także – jak to określiła gazeta cytując słowa Kucharskiej – „katalog różności i inne materiały”. Całość darowizny została w muzeum wpisana do ksiąg inwentarskich pod numerem 2551. Ryszard Stachura, jako senior rodu, podjął próbę odzyskania własności rodzinnej. Szukał dla tych starań sojuszników w prasie. Ukazał się artykuł autorstwa jednego z przyjaciół Edwarda Stachury. Włodzimierz Antkowiak pisał[752]: „Pan Ryszard uważa, że p. Fedek, który robił takie dobre wrażenie, nie jest jednak zupełnie w porządku, bo po śmierci Edwarda radził złożyć papiery w redakcji «Twórczości», jako najlepszym schronieniu, a teraz jakoś wcale nie kwapi się z ich oddaniem”. Autor cytował kustosza warszawskiego Muzeum Literatury, który uważał, że darowizna Marty Kucharskiej na rzecz placówki muzealnej została poczyniona legalnie, bo „pani M. nie jest osobą obcą, mieszkała z poetą i była jego ostatnią dziewczyną. Część rękopisów mogła otrzymać w prezencie, Muzeum zresztą uważa, że otrzymała, i teraz zgodnie z prawem rozporządziła materiałami w ten sposób, że przekazała je w najwłaściwsze ręce, jakie można sobie wyobrazić, tzn. w ręce Muzeum”. Oddał też Antkowiak głos bratu poety: „Pani M. nie mogła być ani pierwszą ani ostatnią dziewczyną Edka – mówi p. Ryszard – wystarczy spojrzeć. Przynosi wstyd rodzinie i obraża pamięć zmarłego. Opiekowała się Edkiem po wypadku, kiedy stracił rękę, do śmierci. A potem, grając rolę «wdowy», «ostatniej dziewczyny», najpierw miała nadzieję przejąć mieszkanie po zmarłym, a kiedy to nie wyszło, wkręciła się przynajmniej do środowiska, które jej imponuje. Materiały przekazała wprawdzie w darze, ale to jest tylko pozorna bezinteresowność, to jej buduje legendę. Rodzina chce te materiały odzyskać i rozporządzać nimi wedle własnej woli. Zdaje się, że pozostaje tylko droga sądowa”. O wyjaśnienie szczegółów dotyczących losów rękopiśmienniczej spuścizny poprosiłem w 1987 roku braci Edwarda Stachury. Ryszard Stachura: – To długa historia i nie do końca jasna, są w niej również momenty, powiedzmy to tak, mało eleganckie. O trafieniu rękopisów Edka do Muzeum Literatury rodzina dowiedziała się z gazety. Wcześniej było tak, że Marta Kucharska, podająca się za ostatnią dziewczynę Edka. Jan Stachura: – Co jest nieprawdą! Ryszard Stachura: – Ale faktem jest, że Marta zapakowała wszystkie papiery, jakie były na Rębkowskiej i zawiozła je do „Twórczości”. Żadnego pokwitowania nie brałem, bo ja
się na tego typu przekazaniach nie znam. Ja: – W tygodniku „Razem” Barbara Majewska opublikowała w 1985 roku artykuł pod tytułem Szarpanie Stachury, w którym napisała między innymi: „Przekazanie spuścizny po Edwardzie Stachurze w miejsce jak najbardziej ku temu odpowiednie, a więc do Muzeum Literatury, wywołało niespodziewaną burzę. Otóż brat Steda, Ryszard, który przez siedem lat, jakie upłynęły od śmierci poety, nie interesował się przechowywaniem jego rękopisów, nagle w sposób niezwykle ostry oskarżył Martę Kucharską, twierdząc, że przekazała ona do Muzeum tylko niewielką część z tego, co było w jej posiadaniu. W dodatku, jego zdaniem, zrobiła to nieprawnie, ponieważ w gruncie rzeczy wszystko jest jego i może zrobić z tym, co mu się podoba. A czy rzeczywiście troska o dzieło Edwarda Stachury jest tym, co powoduje jego «święte» oburzenie? Można mieć niejakie wątpliwości, zważywszy, że nie bardzo zgadza się na udostępnienie tego, co posiada”. Ryszard Stachura: – Bzdury, także z tym rzekomym „nieudostępnianiem”. A kto ma prawo dysponowania rękopisami, jeśli nie rodzina? Dokładnie całą tę historię z losem rękopisów opisał, w artykule Scheda Steda, Antkowiak w czasopiśmie „Fakty”. Otrzymałem od Antkowiaka list, w którym pisze, że pan Fedecki z „Twórczości” skarży go do sądu. Zachowałem sobie na wszelki wypadek list Marty Kucharskiej do mojej żony. Marta pisała w tym liście: „Po kilku miesiącach od śmierci Edka, już w sierpniu albo we wrześniu, wzięłam to pudło z «Twórczości» (jeden karton, a nie dwa – jak twierdzi Rysiek) i razem z Krzysiem Rutkowskim przywiozłam je naprzód do domu. Tam wyselekcjonowaliśmy rzeczy, które nie były drukowane, które weszły w skład piątego tomu. Reszta z tego nieszczęsnego pudła została na Rębkowskiej”. To chyba jest wystarczające potwierdzenie, że rękopisy były w „Twórczości”. Ja kserokopię tego listu przesłałem Antkowiakowi i napisałem, że gotów jestem przed sądem wszystko potwierdzić, co mi jest wiadome w tej sprawie. Po jakimś czasie, kiedy te rękopisy nie wracały, może po roku, matka i wszyscy marudzili o te dokumenty. Ja mówię: Marta, bierz wszystko i przywoź do mnie, zastanowimy się co dalej robić, damy to oficjalnie do muzeum, albo podzielimy się jakoś, zobaczymy, przywoź. Ona mówi: „A wiesz, te dokumenty to trzy lata trzeba czekać, żeby można odebrać”. Ja się nie znam, ale mi mówią, że do tych rękopisów jedyne prawo ma rodzina. Więc ja znowu do Marty: proszę nam te dokumenty oddać. A ona: „Teraz nie mogę ci oddać, bo pan Rutkowski ma wszystko, jak wróci z Francji, bo pojechał na stypendium...”. I nagle dowiaduję się z „Życia Warszawy”, że wszystko zostało przekazane do Muzeum Literatury. Jan Stachura: – Chwileczkę, nie wszystko. Wśród rękopisów przekazanych przez panią Kucharską do Muzeum Literatury brakuje jednego bardzo ważnego zeszytu. Był to dziennik prowadzony przez Edka w czasie pobytu w szpitalu w Drewnicy, podobny w charakterze i treści zapisków do tego, który był drukowany w „Twórczości”. W tym brakującym zeszycie były między innymi fragmenty dotyczące pani Kucharskiej, z których wynikało, że to, co ona powtarza w różnych wywiadach, odbiega od prawdy. Ja: – Na jakiej podstawie opiera pan te twierdzenia? Jan Stachura: – Bo ja osobiście ten dziennik czytałem.
Ryszard Stachura: – Ja też ten zeszyt czytałem. Marta Kucharska po wyprowadzce z Rębkowskiej przez jakiś czas mieszkała w Warszawie u poetki Barbary Sadowskiej, matki śmiertelnie pobitego przez milicję Grzegorza Przemyka[753]. Grzegorz też pisał wiersze, Kucharska podarowała mu chlebak Stachury. Ale któregoś dnia właścicielka mieszkania zakończyła znajomość karteczką następującej treści: „Marto Kucharska! Nasza przyjaźń była pomyłką. Barbara Sadowska”[754]. Z reportażu Wojciecha Tochmana: „Marta Kucharska pracowała w biurze poselskim Jacka Kuronia. – Zatrudnił sobie poetkę do odpisywania na listy – wspomina złośliwie, bo miała już za sobą debiutancki tomik poezji wydany w Czytelniku (...). Zakochała się w Jacku Kuroniu: – Za wielkoduszność, za romantyzm. Pomogła mu napisać książkę Gwiezdny czas. I słono sobie za to policzyła – mówią w Warszawie. – Nie miałam wtedy wyjścia – mówi Marta. – Walczyłam o przetrwanie. «Dwadzieścia lat szlifowałam chodniki – napisała wtedy w pamiętniku. – Ale teraz dziękuję, ja tu już wysiadam». Kupiła dom wśród pól. Osuszyła jego wilgotne ściany, zbudowała łazienkę. Starczyło jeszcze i na taniego volkswagena. W Michałówku miała hodować kozy, uprawiać pomidory. To zbyt trudne. Nie wyszło. Wyszedł następny tomik poezji: z nagą Martą na okładce”. Zwierzała się w liście do Dariusza Pachockiego, przygotowującego edycję dzienników Edwarda Stachury: „Ja wychowałam się na jego literaturze, która, jak Pan dobrze wie, jest jedną wielką życia apoteozą, można więc powiedzieć, że wówczas oddawałam uwielbianemu przeze mnie mistrzowi, co wcześniej od niego dostałam. Samego entuzjazmu nie starczyło, dzisiaj postrzegam go jako szczery, prosty, ale i mocno naiwny, miałam 25 lat i wielką wiarę w «miłość, co wszystko zwycięża», nie do końca rozumiałam, jak potężna była katastrofa, którą przeżywał właśnie Sted”[755]. W Michałówku, małej wiosce pod Łowiczem, Marta Kucharska znalazła wreszcie spokój. Tak twierdzi. Pisze kolejne książki, współpracuje przy tłumaczeniach (jedno z nich dotyczyło książki Ujawnij się. Prawda gejów i lesbijek). Jej spokoju nie są w stanie zburzyć nawet ci, którzy zachęcają do wspominania czasu, kiedy była tak blisko Stachury. Przyjęła na przykład zaproszenie na poświęcone Mironowi Białoszewskiemu „Mironalia” w 2006 roku, organizowane w bramie i podwórku przy Tarczyńskiej 12. I tam, w części imprezy nazwanej „Kanciapa Stachury”, figurowała w programie jako autorka wspomnienia zatytułowanego Stachura prywatny, a o niej napisano na afiszu: „towarzyszka życia poety i współredaktorka dzieł zebranych poety”. Teraz już wie, dlaczego nie potrafiła ustrzec Edwarda Stachury przed najgorszym: nie kochał jej. Tak uważa. Bo przecież kto kocha, ten chce żyć.
Kres Od połowy lipca 1979 roku Stachura przebywa na Rębkowskiej sam, Marta Kucharska wyjechała do Łowicza. Załatwia w Warszawie różne sprawy związane głównie z drukiem swych najnowszych utworów. Widywano go w kilku miejscach, których już od dawna nie odwiedzał, między innymi w siedzibie ZLP na Krakowskim Przedmieściu. Zaszedł tam podobno po to (podobno, bo brak pisemnych śladów, a osoby, z którymi wtedy mógł rozmawiać, są z różnych powodów już nieosiągalne), aby się dowiedzieć o rodzaj formalności niezbędnych do ustanowienia byłej żony osobą zarządzającą jego literackim dorobkiem i prawami autorskimi. Z Zytą Oryszyn i Wacławem Tkaczukiem spotyka się na obiedzie w warszawskiej restauracji „Bazyliszek”. Przyjaźń z Tkaczukiem, kiedyś bardzo serdeczna i wypełniana częstymi spotkaniami, została przed dwoma laty jednostronnie wypowiedziana przez Stachurę, kiedy zobaczył, że Tkaczuk po lekturze maszynopisu Fabula rasa daleki jest od zachwytu, a nawet nie ukrywa, że się z tym utworem zasadniczo nie zgadza, kwestionuje jego doniosłość artystyczną i ideową. Teraz, w „Bazyliszku”, Stachura tamtą swoją reakcję uznaje za niewłaściwą, nie wyrzeka się za nią odpowiedzialności, ale ma do niej dystans i prosi przyjaciela o podobne potraktowanie nieporozumienia – jako zamkniętej historii. Zdoła także Stachura powiedzieć przepraszam Jerzemu Satanowskiemu, którego – gdy ten kręcił nosem na niektóre fragmenty Oto – przeniósł do kategorii byłych przyjaciół. Satanowski czuł potrzebę powrotu do tej sprawy, wyjaśnienia motywów, porozmawiania, ale bał się, że po tamtej awanturze próba odnowienia przyjaźni może się skończyć nieprzyjemnie. Jerzy Satanowski: – Któregoś dnia tego lipca siedemdziesiąt dziewięć, gdzieś tak w okolicach dwudziestego, siedziałem w SPATiF-ie i – zaaferowany rozmową z towarzystwem – dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że przy jednym ze stolików siedzi Edek Stachura. Wiedziałem, że zderzył się z pociągiem, że nie ma prawej dłoni. Kiedy wychodził – zatrzymał się przy moim stoliku, wziął mnie lewą ręką delikatnie za ramię, byśmy odeszli na bok. I łagodnym głosem zaczął mnie przepraszać za tamten incydent z Oto. Byłem wtedy chory, mówił, nie byłem sobą. «Stary, zagłada» – powiedział, unosząc prawą dłoń osłoniętą filcową nakładką. Co mądrego można w takiej sytuacji odpowiedzieć? Mówię, a właściwie bąkam: «To może przyskoczę do ciebie jutro. W szachy zagramy. Na Rębkowskiej dalej mieszkasz?» Na co on: «Jutro to ja raczej nie będę żył». A odchodząc, powiedział jeszcze coś, czego nigdy nie zapomnę: «Wiesz przecież, że cię kocham»”[756]. Janusz Anderman tamtego lipca wybierał się na Mazury, do leśniczówki, w której
mieszkał ojciec jego ówczesnej partnerki życiowej, pisarki Marii Nurowskiej. Proponował Stachurze miejsce w samochodzie. „Przed wyjazdem namawiałem go, by pojechał ze mną do leśniczówki w Koczku. Pomyślałem, że może tam będzie mu nieco prościej. Kiedyś napisał pełne otuchy opowiadanie Jak mi było na Mazurach. Nie chciał słyszeć o wyjeździe. Siedział skulony na krześle i w milczeniu niańczył obandażowaną rękę, pozbawioną dłoni; wtedy, gdy miałem ten wypadek, powiedział, słyszałem sygnał pociągu. Jedne głosy mi kazały zejść z torów. Ale silniejszy głos zabronił mi schodzenia, nic nie mogłem zrobić. Głosy. Ostatnie książki też nie ja napisałem. Głosy mi podyktowały. To obce książki, boję się ich”[757]. Tyle Anderman w swojej książce. Maria Nurowska w swojej książce ukrywa Andermana pod nazwą Pisarz (a ukrywa tak jakoś dziwnie, bo zamieszcza w tej książce fotografie Andermana ujętego nie od strony pleców, tylko z twarzą, że tak powiem, na wierzchu). Z przygotowań do tamtej mazurskiej eskapady Nurowska proponuje czytelnikom swojej książki taką scenę: „Wybieraliśmy się z Pisarzem na Mazury, samochód stał już na dole załadowany. Mieliśmy wychodzić z domu, kiedy Pisarz postanowił wejść do łazienki. W tym momencie zadzwonił telefon, Stachura chciał z nim rozmawiać. – Myje ręce – powiedziałam – mam go zawołać? – Nie, nie, daj spokój – odrzekł gorączkowo. – Nie zdążę z nim pogadać, bo mi gaszą światło... – Kto taki? – spytałam zdziwiona, rozmawialiśmy w biały dzień. Ale poeta nie odpowiedział, odłożył słuchawkę. Powtórzyłam tę rozmowę Pisarzowi, uważając, że powinniśmy odłożyć naszą podróż. – Jedź do niego, miał bardzo dziwny głos. – On już od dłuższego czasu świruje – odpowiedział z niechęcią. – Ale tym razem to coś poważnego. – Pojadę do niego, jak wrócimy z Mazur”[758]. Zdaniem Artura Międzyrzeckiego[759] w środowisku Wiejskiej („Twórczość”, Czytelnik) tylko Ziemowit Fedecki trafnie odczytywał sygnały przytłumionej lekami choroby Stachury. „On jeden uznawał jego stan za alarmujący. Innym wydawał się ostatnio – w zeszłym tygodniu odwiedził redakcję «Twórczości» – pojednany i uspokojony”[760]. Fedecki przekonał wtedy Stachurę o konieczności skonsultowania się z lekarzami. Odwiózł go do szpitala „Drewnica” w Ząbkach. Wspomina lekarka z tamtejszego szpitala: „Zwrócił się z prośbą o zmianę lekarstw, bo pierwsze działały na niego zbyt depresyjnie... Nie czułam się na siłach, aby mu pomóc. Nie akceptował się w postaci człowieka znieczulonego, nie akceptował się też pod postacią człowieka wyniszczonego fizycznie... Czuł się wyjątkiem i jako wyjątek czuł się zagrożony. Nie akceptował się też dlatego, iż uznał, że nie może dać więcej z siebie... To był człowiek pozbawiony kłów i pazurów, jeden z najmilszych ludzi, jakich w życiu spotkałam, był w ciągłym kontakcie z innymi pacjentami, pomagał im... To, że człowiek rozdaje swoje rzeczy, to jest normalne,
ale osobnicze. Gdyby mógł przespać ten czas w łonie matki... Przyjechał z myślą o rozmowie, odmawiał pozostania w szpitalu, miał łzy w oczach, można było wnioskować, że jest mu źle, robiłyśmy wszystko, ale i on robił wszystko, żeby zbagatelizować swoje doznania. Co mówił? Że stracił poczucie sensu dalszego bycia ze sobą, że czuje się jałowy”[761]. Lekarki nakłaniały Stachurę do pozostania choć na kilka dni w szpitalu; powinien – argumentowały – poddać się chociaż krótkotrwałej hospitalizacji, nowe leki lepiej jest, bezpieczniej, przyjmować pod fachowym nadzorem medycznym, bo ogólnie znane działanie leków może dawać różne skutki uboczne u poszczególnych pacjentów. Z oporami i wahaniem zdecydował się zostać w szpitalu. „Pacjent wyszedł odprowadzić kolegę do bramy i więcej nie powrócił” – taki zapis, bez daty, można było zobaczyć w jawnej części dokumentacji szpitalnej dotyczącej Edwarda Stachury. Na pytanie, dlaczego nie powiadomiono nikogo z rodziny pacjenta o fakcie opuszczenia placówki, personel oświadczył, że podany przy pierwszym pobycie w szpitalu numer telefonu 13-52-16 był wielokrotnie, w różnych odstępach czasu, wykręcany, ale bezskutecznie, bo nikt nie odbierał. Był to numer telefonu na Rębkowskiej. Na podstawie sprzecznych i nieprecyzyjnych odpowiedzi można było odnieść wrażenie, że nieobecność Stachury w szpitalu została zauważona dopiero następnego dnia. Kolegą ze szpitalnej notatki, tym odprowadzanym, był Wacław Tkaczuk, który odwiedził Stachurę 20 lipca. Opowieść Jadwigi Stachurowej: – Ale to była moja wina, że ja z nim wtedy do Warszawy nie pojechałam. Leki drugie mu tylko mieli przepisać i miał wracać do mnie, na Łazieniec. I Marta też stale przy nim była. Ja mówię: „Marta, czemu wy go z Ryśkiem zabieracie?”. A ona: „On tylko przejdzie badania i wraca”. No i go Ryszard podwiózł, bo Ryszard pracował w Warszawie, a dom miał tam w Aleksandrowie, bliziutko mnie. Edziu, pamiętam, mówi tak: „Mamusiu, jak mi tu dobrze. Po co ja jadę do ty Warszawy?”. Żebym ja wtedy wpadła na pomysł i powiedziała tak: „To ja pojadę z tobą i cię przywiozę”. Ja prosiłam Ryszarda, żeby on dał lekarce w rękę, żeby go ona miała na baczności, mówię, bo ja mam pieniądze i Edziu też ma pieniądze, to daj jej z dziesięć tysięcy. Ryszard nic nie załatwił. Ubrania mu nie zabrali, bo on nie poszedł leżeć, tylko na badanie i chodził sobie. Później Ryszard przyjechał do Aleksandrowa w piątek wieczór, Martę wysłał do Łowicza. A Marta umówiła się z Zytą na wtorek, na 24 lipca, w redakcji, o godzinie dwunastej. No, a jak Marta przyjechała z Edziem w piątek do szpitala, to widziała lekarka, że Marta się z nim żegnała. W sobotę przyjechała do niego Zyta, do Drewnicy, i się pyta lekarki, gdzie Edward. „A nie wiem” – mówi lekarka. Wcale nie wiedziała, gdzie Edziu jest. A tam jeszcze w piątek była taka Maria z Gdańska, ona też taka znajoma, Maria Kalinowska. Ta Maria Kalinowska tam u nas w Aleksandrowie często u Edzia była. I ona tam w piątek, w ty Drewnicy, była u Edzia. I rozmawiała z nim. Cały czas, jak Marta i Ryszard pojechali, to ona się z nim została w piątek. Usiedli gdzieś na ławce tam przy szpitalu, a podszedł do nich dozorca taki i on się tak fatalnie odezwał do Edzia, ten dozorca do syna
mojego. A Edziu mówi tak do Marii: „Patrz, jak on do mnie mówi, zupełnie jestem wariat”. On się już tym przejął, że oni go mają za wariata. A Maria powiada tak: „Słuchaj, Edward, dziś jest piątek wieczór, jutro sobota, lekarze nieczynni. Ale bądź spokojny do poniedziałku. Ja w poniedziałek przyjadę z lekarzem i cię zabiorę stąd do innego szpitala”. Jak Maria się pożegnała, to on zaraz wyszedł ze szpitala. Sąsiad go tu z góry widział, chodził Edziu po ulicy, widzieli go w tym dniu wieczorem. I wie pan, rano, sobota rano, poleciała Maria do niego do Drewnicy, nie było go. Tutaj przyleciała, na Rębkowską, wszędzie szukają, tu drzwi zamknięte, okna pozasłaniane, telefon wyłączony, nikt się nie odzywa. Przyszła Zyta z takim Wackiem Tkaczukiem do Drewnicy. Nie ma go. No i pytają się lekarki. A ona mówi: „Chyba pojechał do Łowicza, za tą dziewczyną, co tu była w piątek”. Że słyszeli tu, jak pan Stachura mówił do tej dziewczyny: „Jedź do Łowicza, róbcie przetwory, a ja dojadę tam”. Zyta czeka do tego wtorku, do dwunastej godziny. Są w redakcji z Wackiem, Marta przychodzi. Zyta mówi: „Gdzie jest Sted?”. A Marta mówi: „W szpitalu”. A jak w szpitalu, Zyta mówi, jak już go od soboty szukają. Ona, Marta, miała klucze i przylecieli tu, na Rębkowską. Drzwi były od środka zamknięte na łańcuch. Powiadamiają milicję i pogotowie ratunkowe. Długo nikt nie przyjeżdża, więc wyważają drzwi. Edward Stachura już nie żył. Fragment książki Fotografie Janusza Andermana, rozdział zatytułowany Człowiek-nikt: „– Telefon nie odpowiadał od dwóch dni, więc pojechałam – mówiła jego dawna żona. – Tu się powiesił, w przedpokoju. Połknął masę prochów, próbował sobie przeciąć żyły nożem do chleba. Do końca pisał – pokazała poplamiony papier z pływającymi literami – Potem się powiesił. Odcięłam go. Ale nie mogłam go utrzymać. Miałam potworne wrażenie, że się bardzo uderzył w głowę, gdy upadł na podłogę. Bo nie mogłam go utrzymać. On teraz leży w pokoju. Na swoim tapczanie (...). Gdy przełamałem próg pokoju, zaskoczyło mnie to, że on leży na wznak; zawsze gdy usiłował oszukać bezsenność, kładł się twarzą do poduszki. Leżał na wznak, były jakieś kwiatki, płonęły świece i ich ruchliwe blaski ożywiały spokojną twarz. A jednak po raz pierwszy pomyślałem o nim w czasie przeszłym; chyba wszyscy już tak myśleliśmy”. „Wszyscy” oznaczało osoby przybyłe na Rębkowską: rodzina, przyjaciele. Brat Jan i siostra Eliana, Ziemowit Fedecki, Marek Nowakowski, Marian Pilot, Krzysztof Karasek. Potem Ryszard Stachura przywiózł matkę. Wacław Tkaczuk poprosił znajomego franciszkanina, aby odmówił modlitwę nad zmarłym. Na stole w kuchni, obok przewróconej szklanki i śladów po rozlanej herbacie, leżał rękopis tekstu robiącego wrażenie wiersza: Umieram za winy moje i niewinność moją za brak, który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy,
za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami za możliwość zjednoczenia się z Bezimiennym, z Pozasłownym, Nieznanym za nowy dzień za cudne manowce za widok nad widoki za zjawę realną za kropkę nad ypsylonem za tajemnicę śmierci w lęku, w grozie i pocie czoła za zagubione oczywistości za zagubione klucze rozumienia z malutką iskierką ufności, że jeżeli ziarno obumrze, to wyda owoc za samotność umierania bo trupem jest wszelkie ciało bo ciężko, strasznie i nie do zniesienia za możliwość przemienienia za nieszczęście ludzi i moje własne, które dźwigam na sobie i w sobie bo to wszystko wygląda, że snem jest tylko, koszmarem bo to wszystko wygląda, że nieprawdą jest bo to wszystko wygląda, że absurdem jest bo wszystko tu niszczeje, gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem bo wygląda, że nie ma tu dla mnie żadnego ratunku bo już nie potrafię kochać ziemską miłością bo noli me tangere bo jestem bardzo zmęczony, nieopisanie wycieńczony bo już wycierpiałem bo już zostałem, choć to się działo w obłędzie, najdosłowniej i najcieleśniej ukrzyżowany i jakże bardzo i realnie mnie to bolało bo chciałem zbawić od wszelkiego złego ludzi wszystkich i świat cały i jeżeli się tak nie stało, to winy mojej w tym nie umiem znaleźć bo wygląda, że już nic tu po mnie bo nie czuję się oszukany, co by mi pozwoliło raczej trwać niż umierać; trwać i szukać winnego, może w sobie;
ale nie czuję się oszukany bo kto może trwać w tym świecie – niechaj trwa i ja mu życzę zdrowia, a kiedy przyjdzie mu umierać – niechaj śmierć ma lekką bo co do mnie, to idę do ciebie Ojcze pastewny żeby może wreszcie znaleźć uspokojenie, zasłużone jak mniemam, zasłużone jak mniemam, bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony bo wszystko mnie boli straszliwie [tekst nieczytelny] bo duszę się w tej klatce bo samotna jest dusza moja aż do śmierci bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech Żyje Życie bo stanąłem na początku, bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na końcu i nie skosztuję śmierci. Powyższy tekst traktowany jest powszechnie jako ostatni utwór pisarza zatytułowany List do Pozostałych, choć niektóre osoby z jego otoczenia[762] twierdzą, że o pracy nad tym utworem Stachura wspominał znacznie wcześniej. Krzysztof Rutkowski – jeden z redaktorów pięciotomowego wydania poezji i prozy Edwarda Stachury – opatrzył ten tekst dwoma przypisami. Pierwszy odnosi się do tytułu, drugi – do zakończenia. Przypis pierwszy: „Tytuł ten, jakkolwiek nie jest umieszczony w tekście rękopisu, pochodzi od Autora. Wiele osób potwierdza, że Stachura w rozmowach z nimi używał go w odniesieniu do niniejszego utworu”[763]. Z moich ustaleń wynika, że – istotnie – kilka osób kontaktujących się ze Stachurą w końcowym okresie jego życia potwierdza, iż poeta wspominał o przygotowywaniu takiego utworu, natomiast osoby te nie są w stanie jednoznacznie oświadczyć, że ów ostatni utwór miał mieć taki właśnie tytuł: List do Pozostałych. Sprawdzając jedną z sugestii, napisałem w tej sprawie do Wiesława Niesiobędzkiego w Iławie, który w odpowiedzi[764] stwierdził, że to on nadał utworowi Stachury tytuł List do Pozostałych i porozsyłał go do redakcji, między innymi do „Warmii i Mazur” oraz „Radaru”. Poinformował mnie też o okolicznościach i rozumowaniu, jakim się kierował, nadając taki tytuł. W późniejszej wypowiedzi Niesiobędzki bardziej szczegółowo zrelacjonuje wizytę na Rębkowskiej[765]: – Dwudziestego czwartego lipca 1979 roku przyszedł telegram „Sted nie żyje, przyjeżdżaj natychmiast, Marta”. W Warszawie drzwi mieszkania Steda otworzyła mi Marta. W kuchni przy stole siedział bardzo ponury brat Steda – Ryszard. Były też kobiety: matka Edka, pani Jadwiga Stachurowa, ex-żona Zyta Oryszyn i siostra Eliana. Sted leżał w swoim niewielkim pokoju, na tapczanie, zaraz przy wejściu na prawo
od drzwi. Wyglądał niczym pogrążony we śnie bezbolesnym, cichy, spokojny i wolny od wszystkiego. Położyłem mu na piersiach czerwone róże, które kupiłem w kwiaciarni dworcowej i poszedłem się przywitać ze wszystkimi. Zostałem poczęstowany herbatą i usiadłem obok brata Edwarda. Zapytałem go: – Co tu się stało, dlaczego Edek nie żyje? – Bo się powiesił. – Zostawił na stole jakiś papier nieczytelny, pani Jadwiga z Martą go znalazły – wtrąciła się ex-małżonka Steda. – Mogę go zobaczyć? – Tam go rzuciłam, same gryzmoły – matka Steda, ocierając łzy, pokazała na podłogę. Była to poplamiona i zmięta kartka papieru maszynowego, zapisana jakby średniowiecznym pismem gotyckim, mało czytelnym. – Mogę to wziąć? Marta i Zyta zaoponowały. – W takim razie przepiszę sobie. Dzięki znajomości paleografii łacińskiej oraz neografii gotyckiej udało mi się wszystko szybko odczytać oraz zapisać. Oryginał oddałem Marcie. Wróciłem do pokoju zmarłego i zacząłem przeglądać książki na półkach. Wyjąłem Wszystko jest poezja i Falując na wietrze. – Mogę to wziąć? Na pamiątkę po Edwardzie. Kobiety nie oponowały, schowałem książki do torby. Z kuchni dochodziły rozmowy o tym, co będzie z mieszkaniem Edka. – Chyba należy się Marcie. Za to, że się nim tak pięknie opiekowała – powiedziała była żona Steda. – Nie zapominaj, Zyta, że Edek miał rodzinę. Mieszkanie dostanie Żano – Ryszard Stachura uciął temat. Robiło się jakoś nieprzyjemnie. Za dużo nieutulonych w żalu wdów, nic tu po mnie. Powiedziałem wszystkim grzecznie do widzenia i wyszedłem z rodzinnego czuwania przy zmarłym przyjacielu. Kochałem go jak brata, którego nigdy nie miałem. W pociągu do Iławy wyjąłem z torby zabraną z biblioteczki Steda jego książkę Wszystko jest poezja. Książka sama mi się otworzyła na stronie 136, zatrzymałem wzrok na zdaniu: „Biedni są, którzy pozostają przy życiu...”. Jeszcze raz przeczytałem zapisany w notesie jego przedśmiertny tekst i wtedy sam mi się nasunął tytuł ostatniego wiersza Stachury: List do Pozostałych. Jutro przepiszę go w bibliotece na maszynie i porozsyłam – postanowiłem. Drugi przypis do wiersza List do Pozostałych sporządzony przez Krzysztofa Rutkowskiego jest następujący: „Na ostatniej stronie rękopisu znajduje się tekst pisany ręką Autora – w odróżnieniu od całości bardzo nieczytelny. Trudno rozstrzygnąć, czy stanowi on integralną część tego utworu, czy też jest zapisem innego wiersza: bo kto śpi nikomu krzywdy nie czyni
bo rozumiem nie-bycie i nie-czynienie bo kocham braci moich: Lao-tse, Buddę i Jezusa i kocham wszystkich ludzi i nie potępiam za [tekst nieczytelny] Bo w szpitalu”. Pokazałem fotokopię całego rękopisu Listu do Pozostałych biegłemu z zakresu grafologii. Oświadczył, że takie jak w końcowej części rękopisu zachwianie czytelności pisma aż po kształty o całkowicie rozmazanych konturach świadczy o tym, że piszący w czasie sporządzania ostatnich linijek był w stadium przedproża utraty przytomności, a podobny rysunek pisma cechuje na przykład osoby będące w trakcie pisania pod wpływem ewidentnego przedawkowania środków uspokajających lub nasennych. Fakt zażycia większej ilości tabletek o nieustalonej nazwie potwierdził w rozmowie ze mną, na podstawie dokumentacji prowadzonej przez Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych Warszawa Praga Południe, naczelnik wydziału dochodzeniowo-śledczego, major Boniecki. Jednak nie przedawkowanie leków było przyczyną zgonu. Według milicyjnych oględzin miejsca zdarzenia śmierć nastąpiła przez zadzierzgnięcie[766]. Wiadomość o śmierci Edwarda Stachury przekazała do publicznej wiadomości Polska Agencja Prasowa, a informację wydrukowały dzienniki centralne oraz niektóre tygodniki (między innymi „Przekrój”). W „Życiu Warszawy” ukazały się nekrologi podpisane przez rodzinę, przyjaciół, Ministerstwo Kultury i Sztuki, Związek Literatów Polskich, Państwowy Instytut Wydawniczy i Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik”. Pogrzeb odbywał się 28 lipca 1979 roku na Komunalnym Cmentarzu Północnym w Warszawie (Wólka Węglowa)[767]. Zgromadził kilkadziesiąt osób, nie tylko ze środowiska literackiego; sporą grupę stanowiła młodzież. W czasie nabożeństwa wielu przybyłych stało na zewnątrz cmentarnej kaplicy. W pogrzebie uczestniczyła też Danuta Pawłowska. „Pojechałam z moimi rodzicami, jego dawnymi przecież przyjaciółmi, na pogrzeb do Warszawy. Staliśmy gdzieś z boku i z dala, ojciec rozmawiał o czymś z Janem Himilsbachem, który też z boku koło nas przystanął. Ja jak przez mgłę słyszałam przemówienia i płacz Edka Mamy. Nic do mnie nie docierało. Tak kończyła się nasza historia”[768]. Jarosław Iwaszkiewicz czynił starania, aby Stachura miał grób na Powązkach. „W kancelarii Urzędu Rady Ministrów zapytano Iwaszkiewicza: – Czy ten Stachura miał jakieś ordery? – Nie... – No to, niestety, panie prezesie, ale nie możemy...”[769]. Nad mogiłą żegnali zmarłego Henryk Bereza i Marian Grześczak. Bereza, który przyjaźnił się ze Stachurą, czytał łamiącym się głosem, choć tekst był mało osobisty; powtarzały się motywy z wcześniejszych publikacji, po raz kolejny mówił o nierozdzielnej jedności życia i pisania, której to jedności nastąpił kres... Marian Grześczak przemawiał także jako przedstawiciel Związku Literatów Polskich, choć w tym, co mówił, nie było drętwoty oficjalnych mów pogrzebowych. Poeta żegnał poetę. Rozpoczął wierszem
Stachury: Wydarzyła mi uspokojenie ta chwila i kamień odwalić od tajemnic i kamień odwalony ucałować i zajrzeć w jaskinie moje tajemnice Cicho jest niepomiernie i mężność w domostwach moich kościach obiegły mnie w koło zwierzęta tańce lekkie odprawiać radosność Nieprzebrana jest chwila wiersza łaska która mi skinąć bym w sobie popadł i tam ujrzanym więcej nie płakał i podziękował weselnym raz płakaniem i wyszedłem na łąki „To jest bardzo młodzieńczy wiersz Edwarda Stachury, nazywa się romantycznie Uspokojenie i zamyka tomik Dużo ognia. Lecz po piętnastu z górą latach od debiutu, po tomach wierszy Przystępuję do ciebie, Po ogrodzie niech hula szarańcza, Piosenki; po tomach prozy Jeden dzień, Falując na wietrze, Siekierezada albo zima leśnych ludzi, Cała jaskrawość, Się, wreszcie po tekstach, które są splecionymi w jedność wszystkimi rodzajami literatury, po Wszystko jest poezja i Fabula rasa – przychodzi namysł, że cały Stachura, tak gruntownie rewolucjonizujący etykę literatury jej bronią najwymowniejszą: językiem, ujawnił się już na samym początku własnej drogi. Można czuć żal, że krytyka nie połapała się w tej Stachurowej odrębności, że nie potrafiła wskazać i określić skali eksperymentu podjętego przez artystę i konsekwentnie prowadzonego aż do śmierci. Prowadził Stachura swój eksperyment na dwóch planach, nierozdzielnie zresztą z sobą złączonych, dopełniających się, ryzykownych, często groźnych, często zwycięskich. Na planie sztuki, która pragnie się upowszechnić, zatem mówić językiem potocznym, ulicznym, składnią niepoprawną, domysłami, niespodziankami, absurdami. I na planie życia, które pragnie się uodświętnić, odpowszednić, korzysta zatem ze wszystkich form ekspresji, jakie są nam dane, ze wszystkich sposobów samorealizacji, od czystej, młodzieńczej spontaniczności, do najtragiczniejszych włącznie. Na obu tych planach życie i dzieło Edwarda Stachury obrosło swoistymi, szlachetnymi zresztą w intencjach legendami, tu jednak sprawiły, iż zapoznany został główny imperatyw tej twórczości: odrębność. A być odrębnym w literaturze i w życiu, to znaczy być rygorystycznie niezależnym, spontanicznie wolnym i artystycznie twórczym. Taki też obraz
Edwarda Stachury rysuje się w mojej pamięci, kiedy go wspominam w burzliwym pejzażu życia literackiego przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w pociągach, kafejkach, salach festiwalowych, jako że życie poezji było jeszcze wtedy jawne i nie wstydziło się za siebie, a zanim się skryło w tajemnicze salony i rozbiegło po nich, nie wiedzieć komu służąc, pokolenia zmieniły głosy, zaś Stachura wciąż stał przy swoim. I jeśli go teraz widzę, i jeśli go teraz słyszę, a tak go właśnie mam w pamięci, jako zdwojenie mowy i gestu, które się wspierają, poznaję go najmocniej oryginalnego w swej generacji, najgłębiej twórczego. Bez dzieła Stachury nie może się obyć literatura naszych dni, bo tak jest samoistne i tak istotne znaki czasu sobą wyraża. Wszystko jest poezja nazwał prowokacyjnie swoją księgę-wyznanie. I to właśnie wtedy, kiedy zmuszeni byliśmy powiedzieć: wszystko jest proza. Ale właśnie między nadmiarem poezji, który akceptował, i nadmiarem prozy, któremu odmawiał swojego zaufania, rozpięta jest jego sztuka szukająca nadziei w zagładzie, jasności w bełkocie, spontaniczności w życiu zorganizowanym, radości w bezokoliczniku. I może powaga chwili i miejsca będzie nawet głębsza, jeśli to słowo specjalnie tu wyakcentuję, ów bezokolicznik, któremu sztuka pisarska Stachury tak mocno ufała, odcinając się tym samym od doraźnych okoliczności, przesadnych nastawień, niejasnych intencji. Forma gramatyczna najczęściej czysta, najmocniej osadzona w prawdzie, a właśnie prawda, czystość, szczerość, bezinteresowność były etycznymi komponentami twórczości i metafizyki Stachury, co na planie języka znajdowało odbicie w składni, metaforyce, architekturze. «I wyszedłem na łąki». Tak się kończy Stachurowe Uspokojenie, przy którym jesteśmy tu razem, na mazowieckiej równinie, gdzie wezwał się sam swoimi wierszami, swoją prozą, swoimi przekładami, swoim życiem i swoim dziełem, niepewni, jak go pożegnać. Może więc najpewniej tak: ufamy Twojemu dziełu i żałujemy, że chociaż już spełnione, nie może się dalej pomnażać? Albo tak: po prostu szkoda, że już dla nas niczego nie napiszesz. Czekaliśmy na Twoje książki, na Twój śpiew, na Twoją pogodę. Jednak w żalu, tak jak to zawsze bywało w Twoich dziełach, znaleźć trzeba pociechę, wszak pisarz nigdy nie umiera naprawdę, on trwa dla wciąż nowych pokoleń, a jego książki wciąż się na nowo objawiają swoją prawdą i pięknem. Spoczywając tu, na północnym skrawku Warszawy, w podziemiach tej równiny, co się ciągnie aż za północne Kujawy i dalej, będziesz nam, czytelnikom, pokazywał drogę ku miejscom słonecznym, tak głęboko przez Ciebie ukochanym, tak pięknie w prozie i wierszach opowiedzianym. Żegnając Cię w imieniu własnym, w imieniu wszystkich, którzy czują to samo teraz, co ja, Twoich przyjaciół, żegnam Cię również w imieniu społeczności artystycznej, do której przynależałeś, w imieniu Związku Literatów Polskich, w imieniu Klubu Poetów. Spoczywaj w spokoju, tu, pod szerokim niebem, wśród tych, co są i przyjdą jeszcze dzielić z Tobą i z nami własne przeznaczenie”[770]. Wzniosły nastrój pogrzebowych uroczystości nie przeszkadzał większości uczestników
w zerkaniu na boki. Niektórych gorszyło, że poetka Barbara Sadowska cały czas pali papierosa. Młodzież łypała bezceremonialnie, zwłaszcza na kilka postaci o znanych twarzach. Starsza generacja pisarska, zaprawiona już w pogrzebowych ceremoniałach, wzrok miała skierowany w otchłań wieczności, choć potem się okazało, że i doczesność dopadała oczu. Przejawy można było po latach przeczytać w opublikowanych memuarach. I, jak to w życiu bywa, znowu okazywało się, że wielcy widzą to, czego malutcy nie zauważyli. „Wczoraj pogrzeb Stachury, który powiesił się, uciąwszy sobie przedtem prawą rękę na znak, że nie będzie więcej pisał” – obwieścił Andrzej Kijowski i – jak przystało na życzliwego ludziom humanistę – zauważył, że w czasie pogrzebu „zawodziła po chłopsku matka, w czarnej chustce na głowie podtrzymywana przez – chyba brata poety: tęgie indywiduum z lokiem na czole, z baczkami, z wąsikiem, w czarnym garniturze i w żółtych, spiczastych butach na bardzo wysokich obcasach”[771]. Andrzej Kijowski dostrzegł w czasie pogrzebu także i inne „indywidua”: „Poza tym otoczyli go [Edwarda Stachurę – przyp. M.B.] koledzy, z których co drugi jest kandydatem do podobnej choroby i podobnej śmierci; ludzie, z których (Henio) Bereza albo Sandauer, albo Rogoziński układają potem «szkołę», pokolenia i grupy – ludzie gotowi za to pisanie rzeczywiście oddać życie. Było paru z rozpaczy pijanych – «z rozpaczy» – których miny świadczyły o tym, że «rozumieją jak nikt». Jeden z nich – Himilsbach – złapał mnie niedawno za klapę marynarki i z wyrazem ostatecznej rozpaczy wykrzyknął: – Słuchaj mnie: Babel pisał? – Pisał – odpowiedziałem. – Faulkner pisał? – Pisał. – Ale jak! – zawył Himilsbach i rozpłakał się. Jest starym, podchodzącym pod sześćdziesiątkę, siwym człowiekiem, a ma takie tylko zmartwienie! Powinienem był mu odpowiedzieć: – I to jest twoje jedyne zmartwienie stary, siwy człowieku? Wczoraj widziałem go, jak w pewnej chwili wdarł się w tłum otaczający mogiłę i pruł «do Edka», aby wykonać jakiś kabotyński numer. A obok niego stał również pijany i z absolutnym zrozumieniem uśmiechający się Śliwonik – drugi chłopiec siwiutki jak gołąbek. Zwariowane pierdoły, sflaczeli old-boye, epigońska awangarda, wariaci, którzy dobrze wiedzą, gdzie stoją konfitury, old-boye! A przy nich jakieś naśladujące ich dzieci, które za 20 lat – jeśli żyw będę – obejrzę znów na jakimś pogrzebie, w takim samym stanie upojenia młodością i liryką”[772]. Andrzej Kijowski, wybitny krytyk literacki, intelektualista i pisarz dużej miary, ale skala jego miary zupełnie inaczej wycechowana, więc patrzył na kilkoro uczestników pogrzebowej uroczystości jak na pacjentów korzystających z okolicznościowej przepustki, którym uwolniono ręce ze zbyt długich rękawów kaftana, aby się mogli nad mogiłą kolegi
po katolicku przeżegnać. Jarosław Iwaszkiewicz bardzo cenił Kijowskiego nie tylko za Kroniki Dedala w „Twórczości”, ale zupełnie innych tajemnic szukał w literaturze; tajemnic, do których samą tylko, nawet najbłyskotliwszą inteligencją i ogromną wiedzą dotrzeć nie sposób. Żegnając Edwarda Stachurę, Iwaszkiewicz napisał: „Kochaliśmy go bardzo i kochamy dziś jeszcze bardziej, kiedy jego słowo już tylko zostało z nami. Ale będzie ono zawsze przy nas i będziemy je uważali za jeden z najtrwalszych elementów naszej współczesnej kultury”[773]. Nie tylko Iwaszkiewicz był o tym przekonany. A i dziś nie jest to tylko jego zdanie.
W Bieszczadach
Plakat Bałtyckiej Agencji Artystycznej
Zejście ze statku w Rotterdamie
Fragment tłumaczenia Siekierezady na język hiszpański (autorstwa Mercedes Escamilli) z odręcznymi poprawkami Edwarda Stachury
W warszawskim mieszkaniu
Na stadionie X-lecia w Warszawie
Jedno z ostatnich zdjęć
Fragment dziennika Pogodzić się ze światem
Ostatni zapis w dzienniku Pogodzić się ze światem
Grób Edwarda Stachury na Wólce Węglowej
Łazieniec, ul. Edwarda Stachury
Wszystko jest poezja z dedykacjami
Przedinternetowy czad ze Stachurą „Ze Stachuromanią jak z dinozaurami – zginęła, bo była za duża” – napisał Dariusz Nowacki[774]. Efektownie, ale w ilu procentach prawdziwie? Jak i czym zmierzyć ów stan wyginięcia? Przekwaterowywanie zainteresowania Edwardem Stachurą i jego twórczością wyłącznie do literackiego juraparku z okazami lat osiemdziesiątych – zbyt lekką ręką i wbrew faktom zostało poczynione, są dowody. Owszem, na pewno nie jest to już Stachuromania w tamtym stylu. I całe szczęście. Przypomnę krótko jak było. Połowa lat osiemdziesiątych. Z reportażu w dwutygodniku „Nadodrze”: w nadgranicznym Gubinie młoda kobieta, „wysmukła blondynka, za którą można obejrzeć się na ulicy, zadbana”, będąca żoną i matką, popełniła samobójstwo. Próbowano szukać przyczyn. Przy zmarłej znaleziono list pożegnalny: „Źle się czuję! Robię dobrze i źle. Nie mogę sobie poradzić. Wybrałam słuszną drogę – może nie?! (...) Tyle wystarczy. Nie chcę nikogo obwiniać. Umieram na... Stachurę”[775]. „Powstał masowy ruch skupiający ludzi, którzy starają się zrozumieć sens życia Stachury, bliskie są im jego poglądy, utożsamiają się z nimi. Jeżdżą po całej Polsce, organizują spotkania. Widziałem właśnie taki «rozkład jazdy». Nie ma tygodnia, w którym nie odbywałaby się jakaś impreza poświęcona Stachurze”[776]. Legenda o niespotykanej dotąd sile oddziaływania, przebiegu i czasie trwania stała się w latach osiemdziesiątych XX wieku udziałem Edwarda Stachury i można ją bez cienia przesady określić mianem zjawiska nieznanego dotąd w socjologii życia literackiego w powojennej Polsce. Jeden z krytyków wyraził nawet pogląd, że „doczekaliśmy się powstania już nie literackiej legendy w dawnym tego słowa znaczeniu, a literackiej religii”[777]. Jedni twierdzą, że Stachura za życia żadną jeszcze legendą nie był, inni są zdania, że legendarna wręcz sława towarzyszyła Stachurze od dawna, a więc również kiedy jeszcze żył i pisał swe kolejne książki. Pierwszy kontakt z twórczością autora Całej jaskrawości odbywał się najczęściej przypadkowo, czasem z inspiracji znajomych, niekiedy przez okazjonalne spotkanie z fragmentem utworów Stachury w prasie czy radiu, choć jeszcze wówczas, za życia Stachury, dorobkiem i postacią tego pisarza publikatory nie przekarmiały. Dla jednych taki przypadkowy kontakt mijał bez echa, ale byli też tacy, którzy w zdaniach Stachury, niewzmocnionych jeszcze ogólnopolską wrzawą towarzyszącą później temu nazwisku, słyszeli coś szczególnie im bliskiego i rozpoczynali poszukiwania „dalszego ciągu”. Piotr Kuncewicz stwierdził, że „legenda Stachury jęła się rodzić za jego życia, a jej
twórcą był przede wszystkim on sam. Traktując wymogi życia dość niefrasobliwie, wiele wędrował, nie bardzo potrafił związać się z czymkolwiek na dłużej, a skupił się, i słusznie, na pisaniu. I zaczął w nim nade wszystko opisywać i stylizować siebie samego, przy czym raczej pomijał momenty niewygodne lub mało poetyckie – wcale liczne stypendia i nagrody, a przede wszystkim to, że podstawą jego utrzymania, przynajmniej we wcześniejszych latach, była po prostu gra w karty”[778]. Po samobójczej śmierci pisarza pojawiły się w prasie dziesiątki wspomnień pisanych przez ludzi, którzy byli ze Stachurą rzeczywiście blisko związani oraz takich, którym się tylko tak wydawało. Na pytanie: jaki był Edward Stachura jako człowiek? – próbowali szukać odpowiedzi nie tylko autorzy wspomnień publikowanych w prasie. We wspominkarskich wynurzeniach dominowała wiedza wyniesiona z bezpośrednich kontaktów z pisarzem, a potwierdzeniem diagnoz i „duszoznawczych” opinii miała być cała twórczość, którą w przypadku Stachury szczególnie chętnie traktowano jako możliwość bezpośredniego wglądu w osobowość autora. Wiązało się to, rzecz jasna, z powszechnym utożsamianiem bohatera książek Stachury z nim samym. Zapominano, że nawet przekazy tak wiarygodne jak listy bywają – szczególnie w przypadku pisarzy – rodzajem autokreacji, a deklarowana szczerość miewa swoje granice i sfery przemilczeń. U wielu czyniących próby opisu osobowości Stachury przeważało przekonanie, że Szerucki, Pradera czy Kątny to sam Stachura – prawdziwy, bez retuszów i korekt w stosunku do pierwowzoru. Utwory dedykowane Stachurze lub poświęcone jemu i jego twórczości drukuje po 1979 roku bardzo wielu autorów (do końca 1987 roku Janusz Kukliński zgromadził w swych zbiorach sto dwanaście takich wierszy i dwanaście opowiadań). Stachura wystąpi nawet jako jedna z głównych postaci w powieści Zygmunta Trziszki Stan skupienia”[779]. Korzystając z małej poligrafii, bibliofilskie tomiki poświęcone Stachurze opublikują Wiesław Niesiobędzki (Edward Stachura – gwiazda tańcząca)[780] i Jerzy Szatkowski (Tren dla Steda)[781]. Do filmu o Edwardzie Stachurze przymierzał się Andrzej Wajda: „Widziałem też dokumentację do filmu Stachura. Kiedyś, jeszcze za czasów naszego Zespołu X, pracowaliśmy z Andrzejem Brzozowskim nad scenariuszem filmu o Stachurze. W ubiegłym roku zarzuciłem jednak ten pomysł, bo przestał mi się rymować z rzeczywistością. W tej sytuacji Andrzej Brzozowski zdecydował się na zrobienie dokumentu”[782]. Ale to będzie później, kiedy nadejdzie druga fala zainteresowania Stachurą po wydaniu przez Czytelnika pięciu tomów jego poezji i prozy. Pierwsza, bezpośrednio po śmierci autora Siekierezady, przybierze gwałtowniej; twórczość Stachury będzie upowszechniana przede wszystkim na przeróżnych wieczorach, spotkaniach, a nawet seansach spirytystycznych (bo i takie miały wówczas miejsce). Pierwszą tego typu dużą publiczną imprezę o nazwie Stachuriada, która potem przyjmie się jako synonim wszelkich spotkań związanych ze Stachurą, zorganizował w 1979 roku Wojciech Siemion. To parateatralne misterium z wciąż modyfikowanym programem, zostawiającym sporo miejsca na improwizacje widzów, odbywało się w Starej Prochowni
przez dwadzieścia sześć wieczorów. Próbą imprezy chcącej łączyć nastrój z dyskursem, kult z porządkowaniem „ołtarza”, przeżycie z myśleniem, były, zorganizowane po raz pierwszy w dniach 2–4 grudnia 1983 roku przez Zakładowy Dom Kultury „Prząśniczka” w Toruniu, „Spotkania poetyckie im. Edwarda Stachury”, rozreklamowane w prasie i radiu pod nazwą „Scheda Steda”. Już po dwóch latach impreza toruńska upodobniła się do innych Stachuriad, pełnych smętku i wyśpiewywania w kółko tych samych piosenek Stachury. Ale publiczność dopisywała, mimo że za bilet wstępu brano po 600 zł od osoby. Przed Zaduszkami 1982 roku w Starej Prochowni odbyła się prezentacja spektaklu Msza wędrującego według Stachury, w wykonaniu Anny Chodakowskiej[783]. I znowu grymasy recenzentów. Zresztą tym razem nie tylko recenzentów zawodowych, również – młodej widowni, która każdą próbę klasycznego uscenicznienia Stachury odbierała z niezadowoleniem, jako nietrafną, „nieprawdziwą”. Twórczość Edwarda Stachury doczeka się potem wielu innych zawodowych realizacji scenicznych[784], które były dowodem popularności autora Siekierezady, ale także na tę popularność umacniająco wpływały. Sceniczne adaptacje twórczości Stachury, oceniane przez krytykę teatralną jako przedsięwzięcia udane, bo pomysłowe w inscenizacji, klarowne myślowo, spójne estetycznie, dobre aktorsko – wśród młodej widowni nie budziły przychylnych reakcji. Bo tę widownię tworzyły przede wszystkim młode osoby przynoszące do teatru swojego Stachurę, oczekujące nie tyle przedstawienia, ile zdarzenia, znające mówione ze sceny słowa na pamięć. Oni chcieli czegoś więcej. I to coś – w ich odczuciu – znajdywali znacznie łatwiej właśnie podczas takich przedsięwzięć jak Siemionowa Stachuriada – tak bezceremonialnie potraktowana przez krytyków. Taką – zdaniem młodych: „na poziomie” – imprezą były występy grupy balladowej Po Drodze z Olecka (założyciel i lider – Marek Gałązka) w Teatrze Adekwatnym w Warszawie (jesień 1982 roku). Wówczas zrodziła się inicjatywa, aby wszyscy, którzy „śpiewają Stachurę”, mogli się gdzieś kiedyś ze sobą spotkać. Spotkanie takie wyznaczono w Olecku, w tamtejszym Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury. Imprezą, którą powołała do istnienia fascynacja Stachurą i jego twórczością, stały się zorganizowane po raz pierwszy w 1983 roku, a potem przekształcone w coroczny zlot spotkania młodych w podgłogowskich Grochowicach. Na pierwsze „Spotkania” przyjechało do Grochowic około stu osób, ale już na następne zjeżdżało się dziesięciokrotnie więcej. Potem rozszerzono formułę imprezy: Stachura był jedynie duchowym patronem, hasłem wywoławczym, a program zaczęły wypełniać warsztaty teatralne, działania z psychologami, osobami zajmującymi się jogą i psychodramą, amatorskie i zawodowe występy wykonawców poezji śpiewanej. Mnożyły się również imprezy jednorazowego użytku. Jedną z nich było trzydniowe (11– 13 kwietnia 1986 roku) zgrupowanie w Zielonej Górze, zorganizowane przez redakcję harcerskiego czasopisma „Na przełaj”. Prasowy anons obwieszczał: „Tych, którzy czytają, recytują i śpiewają Stachurę, wiele łączy. Chcemy, żeby spotkali się ci, którzy w szkolnych
teatrach albo tylko sami dla siebie interpretują tę twórczość, szukają w niej odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie każdy z nas”[785]. Liczba zgłoszeń przeraziła organizatorów: chęć wzięcia udziału w zielonogórskiej „Stachuriadzie” zadeklarowało ponad tysiąc osób, a miejsc było jedynie dwieście. Trzeba było przeprowadzić selekcję zgłoszeń. Dziennikarzy też trochę się nazjeżdżało. Mnie zakwaterowano w pokoju z młodym warszawskim adeptem dziennikarstwa, jeszcze studentem; opuścił imprezę w Zielonej Górze już po pierwszym dniu, bo uznał, że dużo tu nieautentyczności. Zapisałem sobie wtedy przy jego nazwisku: „albo leniwy i szuka sensacji, albo uczciwy, co mu nie wróży kariery”. Kiepski ze mnie prorok: student nazywał się Mariusz Szczygieł. Dla tych, dla których zabrakło miejsca w Zielonej Górze – redakcja „Na przełaj” zorganizowała w wakacje „Stachuriadę-bis” we Fromborku. Do Fromborka zjechało ponad tysiąc osób z całej Polski. I znowu śpiew, gitary, a na okrasę – występy profesjonalistów. Ludność miejscowa patrzyła na to z życzliwym zaciekawieniem, a po recitalu Jacka Różańskiego jakiś zapobiegliwy tubylec rozebrał w nocy plenerową estradę zbitą ze zdrowych, pachnących żywicą grubych desek, bardzo w gospodarstwie przydatnych. W 1982 roku Czytelnik rzucił na złakniony Stachury rynek pięć tomów jego Poezji i prozy, w redakcyjnym opracowaniu Henryka Berezy, Ziemowita Fedeckiego i Krzysztofa Rutkowskiego. Pierwsze wydanie miało nakład trzydzieści tysięcy egzemplarzy, a mimo to przed księgarniami ustawiały się kolejki; na czarnym rynku „pięcioksiąg” szybko uzyskał cenę czterokrotnie wyższą od oficjalnej. Początkowo wydawca planował okładki z prawdziwego, ścieralnego dżinsu i granatowy druk. Czytelnik zgromadził już nawet odpowiedni zapas dżinsu, ale nad halą jedynego w Polsce zakładu, który mógł wykonać zamówienie na taką oprawę (inne miały maszyny przystosowane wyłącznie do płótna sztywnego) – akurat zawalił się dach i zniszczył unikatową maszynę. Dano więc okładki tekturowe, druk w związku z tym czarny, za to introligatorstwo takie, że każdy tom już po przekartkowaniu przekształcał się w zbiór luźnych kartek. Książki rozeszły się błyskawicznie. Do wydawcy napływały błagalne listy z całej Polski jeszcze przed ukazaniem się „pięcioksiągu”. Opowiadał mi Wojciech Pogonowski pracujący wówczas w Czytelniku, że do wydawnictwa przychodziły również listy zawierające niedwuznaczne propozycje: oferowano dodatkowe korzyści, a mówiąc wprost – łapówkę. Owe pięć tomów wzmocniło i tak wcale niesłabnącą popularność Stachury – legenda przysparza mu przyjaciół. Ukazują się kolejne wspomnienia. Odpowiadając na czytelnicze zapotrzebowanie, a przy okazji dobrze robiąc własnej poczytności, teksty o Stachurze chętnie i często drukuje prasa młodzieżowa – od „Razem” i „Walki Młodych” po „Filipinkę” i „Płomyk” (fotografia Stachury w „Razem” ukazuje się na rozkładówce zarezerwowanej dotąd dla gwiazd filmu, estrady i sportu). Tygodnik „Radar” ogłasza konkurs zatytułowany „Kto zna Steda?”, polegający na odgadnięciu,
z których utworów Stachury pochodzą publikowane co tydzień fragmenty (nagrodą jest pięć tomów Poezji i prozy Stachury). Publikowane wówczas w prasie młodzieżowej teksty o Stachurze mają bardzo różny charakter: rozmowy z przyjaciółmi pisarza i ich monologowe wspomnienia, reportaże z miejsc, w których autor Całej jaskrawości bywał, relacje z imprez poświęconych Stachurze. Ale dominują (i to już dotyczy prasy nie tylko młodzieżowej) teksty przynoszące próby określenia filozofii Stachury, ocen jego pisarstwa, uchwycenia podstawowych wartości etycznych wpisanych w te książki. Część młodzieży zaczęła między sobą „mówić Stachurą”. Nie tylko często cytując z pamięci fragmenty jego utworów, ale także próbując naśladować język tej prozy. Zjawisko takie odnotował jeszcze za życia Stachury Krzysztof Rutkowski: „Wpływ autora Całej jaskrawości ujawnił się nie tylko w świadectwach ściśle krytycznych, chodzi tutaj np. o prace semestralne pisane przez studentów polonistyki nie o Stachurze, ale językiem Stachury, układanie i śpiewanie piosenek, pisanie wierszy i opowiadań w formie mniej lub bardziej zamierzonych pastiszów (...), większość krytyków profesjonalnych, omawiając twórczość autora Siekierezady, nieświadomie «wpada» w jego język”[786]. Stachurę wystawiano, opisywano, wspominano, czasem nawet czytano. Był okres, że do dobrego tonu należało mieć własne zdanie o tym pisarzu. Niestety, rodzaj wygłaszanych uwag świadczył o lekturze wyrywkowej, pobieżnej i kontakcie z książkami ograniczonym niekiedy do paradowania z nimi pod pachą. Ale przede wszystkim – Stachurę śpiewano. Fakt, że był on autorem Piosenek zawierających taką a nie inną filozofię i napisanych w takiej a nie innej poetyce, że radio od czasu do czasu prezentowało jego repertuar, że sięgali poń tacy śpiewający aktorzy, jak na przykład Piotr Fronczewski czy Ewa Błaszczyk, że piosenki Stachury trafiły na festiwalowe estrady[787] i znalazły się na płytach popularnych piosenkarzy (na przykład Tadeusza Woźniaka, Stana Borysa, Skaldów) – wszystko to, w połączeniu z łatwością wstępu na estradę i powstawaniem niezliczonych zespołów i zespolików, którym marne opanowanie rzemiosła nie przeszkadzało rządzić duszami młodzieżowej widowni – a więc wszystko to razem sprawiło, że Stachurę zaczęły śpiewać tysiące amatorów i to śpiewać ot tak, po prostu, z potrzeby serca, z chęci wyśpiewania własnych tęsknot, żalów i nadziei. Twórczość Stachury zaczęła się więc pojawiać nie tylko na konkursach recytatorskich, ale także na przeglądach piosenkarzy amatorów, a nawet – profesjonalistów. Piosenki Stachury zrobiły furorę w środowisku studenckim. Wśród amatorów śpiewających Stachurę formuje się czołówka, do której – ze względu na wysoki poziom wykonawczy – zaliczano już wtedy Jana Kondraka i Marka Gałązkę. Oni także, zanim zaczęli prezentować repertuar Stachury na licznych koncertach, odkryli go najpierw dla siebie, znaleźli w jego książkach sprawy współbrzmiące z ich problemami, uznali go za swego pisarza. Najwięcej popularności piosenkom Stachury przysporzyło jednak Stare Dobre Małżeństwo. Radio właściwie dopiero po śmierci Stachury zaczęło z większą częstotliwością upowszechniać jego twórczość. Wznawiano słuchowiska, pojawiły się radiowe adaptacje
jego prozy[788], przypomniano piosenki, trzykrotnie powtarzano Kropkę nad Ypsylonem w znakomitej interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza, emitowano reportaże z imprez poświęconych Stachurze. Czy Stachura przyjmie się w mass mediach? – zastanawiał się Wacław Tkaczuk i stwierdzał, że najczęściej pojawiają się te same teksty z końcowego okresu, czyli późny Stachura, zaprzeczający swemu „życiopisaniu”. „Nawet z piosenkami Stachury dzieje się coś nie tak. Nie mogą znaleźć swego miejsca na antenie. Kilka świetnych nagrań Piotra Fronczewskiego pojawia się zbyt rzadko i nie zawsze w porę. Dla tych piosenek nie może być najlepszym miejscem usytuowanie między felietonem interwencyjnym i komentarzem politycznym w «Muzyce i Aktualnościach», jak to zdarzyło mi się już słyszeć”[789]. Niebezpieczeństwa wynikające ze stale rosnącej popularności Stachury, a szkodliwe ponoć dla kondycji polskiej literatury współczesnej, sygnalizował z młodzieńczym poczuciem współodpowiedzialności za los polskiej kultury miesięcznik młodych pisarzy „Nowy Wyraz”, na którego łamach martwiono się, że popularność książek Stachury może odcisnąć na polskiej literaturze piętno prowincjonalizmu i franciszkanizmu. Nie było jeszcze wtedy Fabula rasa i Oto, nie było „programowego irracjonalizmu”, nie było „okresu mistycznego”, nie było „kultu samobójców” – a był i tworzył Stachura „ten socjalistyczny, chociaż nigdy nie zaszufladkowany ideowo-politycznie, odpowiadający chyba każdemu mecenasowi: OBYWATEL KANE”[790]. Szkice o Stachurze i jego twórczości zaczynają ukazywać się w krytycznoliterackich książkach: Jolanta Brach-Czaina, Etos nowej sztuki (1984): „Edward Stachura należy do centralnych postaci współczesnego nurtu sztuki egzystencjonalnej...”. Krzysztof Rutkowski, Ani było, ani jest (1984): „Subiectum Stachury realizuje romantyczne pragnienia o zgodzie życia i twórczości, słowa i czynu. Bliskie jest przekonaniu Mickiewicza...”. Krzysztof Karasek, Poezja i jej sobowtór (1986): „Samotny trud pisarza, który przeżywa swój dramat bolesnych zetknięć ze światem, chce zachować i ocalić własną tożsamość, może wydawać się anachronizmem. Lecz jest to – patrząc od tej strony na doświadczenie Stachury-jedyny pisarski i ludzki dramat godny artykułowania w słowie. I jedyna literatura, którą warto się naprawdę zajmować, rodzi się z tych właśnie impulsów”. Wysokie oceny, sygnalizowane tu drobnymi wyimkami, znajdują w przywołanych książkach rozbudowaną argumentację; mogą wydawać się kontrowersyjne, ale ich autorzy starają się swe sądy udowodnić, wesprzeć analizą dorobku Stachury. W prasie natomiast dominują impresje, niekiedy bardzo ciekawe[791], ale najczęściej pompujące w młodocianego czytelnika wodniste spekulacje pełne coraz bardziej górnolotnych opinii i wniosków. O Stachurze zaczęto rozprawiać w kategoriach nadludzkich. „Stachura przyszedł na ziemię chyba przez pomyłkę, a może za karę”[792]. Włodzimierz Jurasz, już bez „chyba”, obwieszczał, że Chrystus – „właśnie on jest patronem Oto, utrzymanego zresztą w wyraźnie biblijnej stylistyce, czerpiącego z jej inspiracji, a cierpienie bijące z kart dziennika
i cierpienie, jakie stało się przyczyną tak tragicznego obrotu, wyniknęło z prometejskich ambicji Stachury” który „chciał zbawić ludzkość”[793]. Bezsprzecznie jednak palmę pierwszeństwa za windowanie Stachury w najwyższe rejony dokonań literackich i człowieczych przyznać należy Zygmuntowi Trziszce[794]. To Trziszka pisał, że Stachurę „teraz czytają młodzi, ci, którzy coraz silniej odczuwają wznoszące się fale absurdalizmu życia. Mają go nie tylko za swego pisarza. Jest dla nich człowieczą świętością”[795]. To Trziszka twierdził: „Bez wyrażenia zgody na to, że Stachura wraz z Białoszewskim i Buczkowskim rozpoczął rewolucję artystyczną w literaturze polskiej, trudno o właściwe miejsce dla Stachury w literaturze. Stachura jest w całości twórcą prozy żywej (zapisu języka mówionego). Jako ten od prozy żywej jest prekursorem i twórcą wybitnym”[796]. Trziszki jest przypuszczenie, że „może królestwo jego [Stachury – przyp. M.B.] nigdy nie było z tego świata”[797]. Trziszka wreszcie napisał o Stachurze: „Tak, on nie ma tylko czytelników, ma wyznawców. Trafił między wieszczów. I chyba nie tylko na czas przejściowy”[798]. Było sprawą oczywistą, że zabiegom hagiograficznym zacznie – zgodnie z prawami „życia wewnętrznego” legend – wcześniej czy później towarzyszyć równie intensywna działalność odbrązawiająca. W przypadku legendy Stachury działalność demitologizująca szła w trzech kierunkach. Pierwszy (nielicznie reprezentowany) zmierzał do udowodnienia, że fascynująca młodych czytelników osobowość Stachury zawdzięczała swój nieprzeciętny wyraz biograficzny patologicznej skazie. „Co do Stachury, to uważam, że mieści się on również w tej samej [co Ryszard Milczewski-Bruno – przyp. M.B.] formule przeklętości sprowadzonej do biografii wyraźnie zaznaczonej piętnem fatalizmu o podłożu psychopatycznym”[799]. Drugi kierunek zabiegów o wyraźnie demitologizacyjnych intencjach zmierzał do wykazania, że twórczość Stachury nie tylko nie zasługuje na żadną legendę, ale – twierdzono – dorobek ten pozbawiony jest jakichkolwiek wartości artystycznych. Tu znowu pojawia się nazwisko Jana Marxa, który zaatakował Krzysztofa Rutkowskiego za rozdział książki Ani było, ani jest poświęcony Stachurze. Recenzja książki Rutkowskiego miała tytuł Charyzmat i blaga. Pisał tam Marx z właściwą sobie dosadnością, że „bałwochwalcza miłość do Stachury najwyraźniej poraża Rutkowskiemu władzę myślenia”, bo w efekcie „do maniakalnego kultu Stachury i jemu podobnych dolał Rutkowski zdrową porcję obłędu krytycznego”[800]. Trzecim kierunkiem ataku na „zjawisko Stachura” były donkiszotowskie w istocie próby zawstydzania zwolenników tego autora; stąd teksty pełne połajanek, inwektyw, szyderstwa. Autorzy tej odmiany piśmiennictwa wychodzili z założenia, że „wyznawcy Stachury” nie wiedzą, co czynią, idąc w stadnym odruchu za modą, która tylko patrzeć, jak przeminie. Nie próbowali przy tym nawet maskować swego poczucia intelektualnej wyższości nad fanami Stachury, zapominając, że młodość ma swoje prawa, swoje potrzeby, swój sposób odbioru świata i literatury, swoją naiwność wreszcie. U osób, które komentowania rzeczywistości nie sprowadzają do pohukiwań i strojenia
min, czymś oczywistym stało się pytanie: dlaczego właśnie Stachura? Profesor Andrzej Lam: „Bo ukazywał perspektywę i cierpienie, które ją otwiera, i metafizyczny, a przecież bardzo ziemski zachwyt – bez sankcji, z własnym obrzędem, swobodny i pionierski. Światło. Młodym ludziom potrzebna jest ta jasność wewnętrzna. Zapominamy o tym często, obmyślając nawet z najsłuszniejszych przesłanek wychodzące programy wychowawcze”[801]. Profesor Artur Sandauer: „Obawiam się, że poezję Stachury i Wojaczka zauważono dopiero po samobójstwie i w związku z nim. Samobójstwa te to pewien wzór biograficzny. Powiem ostrzej: ci poeci popełnili samobójstwo zastępcze. Za mnie – mówi sobie czytelnik – zginęli Wojaczek czy Stachura, za mnie – Baczyński. Wobec tego mogę iść spokojnie na ksiuty”[802]. Przywołane tu dwie opinie profesorów literaturoznawców ilustrują krańcowo różne odmiany diagnoz: uwznioślającą i trywializującą, przy czym profesor Sandauer, co już wielokrotnie i publicznie udowodniono, od dłuższego czasu znał tylko ze „słyszenia” poezję współczesną, bo uznał, że nie ma w niej żadnych interesujących dokonań. „Ostatni sąd ogólny, jaki wypowiedziałem, dotyczył debiutów późnych lat siedemdziesiątych (...). Wiem, że młodzież w tej chwili szaleje za Stachurą, którego ja dla siebie jeszcze nie odkryłem”[803]. W rozmowie z przedstawicielem „Poezji” profesor Sandauer zwraca jednak uwagę na rzecz istotną: problem modelu wzorców osobowych poszukiwanych przez młode pokolenie, a szczególnie tę jego wrażliwszą, bardziej wewnętrznie skomplikowaną część. Stwierdza Sandauer: „O karierze decyduje często zmarnowane życie. Jest w tym trochę umiłowania tragedii, polskiego masochizmu – odwrotnie niż Amerykanie lubimy, kiedy komuś się nie udało”. Jeżeli spostrzeżenie Sandauera jest trafne (a chyba jest), to rodzi się kolejne pytanie: dlaczego młodzież lokowała swoje sympatie i pozytywne emocje po stronie bohaterów o „nieudanym życiu”? A tu pytanie następne: na czym polega, nie tylko w mniemaniu profesora Sandauera, „życie nieudane”? I jeszcze jedno pytanie: a może „udane życie” w warunkach niejasnych reguł życiowej gry wymaga zbyt często prymatu celu nad metodami, a młodzi, w swej szlachetnej utopijności, szukają przykładów godzenia wzniosłych ideałów z etyczną nieskazitelnością sposobów walki o te ideały? Ze spostrzeżeniem Sandauera koresponduje diagnoza Jana Marxa zawarta w jednym z odcinków trzyczęściowego pamfletu pomieszczonego w „Kulturze”[804]. Na pytanie: kto identyfikuje się ze Stachurą? – Marx ma odpowiedź krótką: „Pięcioksiąg Stachury stał się biblią wszystkich zawiedzionych, nieudaczników, chorych na młodzieńczy smutek istnienia”. Jeżeli Marx ma rację, to racji niepozbawiony jest wniosek niejako automatyczny: skoro adoracja Stachury przybierała tak duże rozmiary, to i owych „wszystkich zawiedzionych”, dla których książki Stachury stały się biblią, było zastanawiająco wielu. Młodzieńczy smutek istnienia to przypadłość wieczna i szerząca się pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, ale bywały czasy, które z tym smutkiem współgrały – na skutek różnych okoliczności – w sposób szczególnie wyrazisty; fale przeróżnych odmian werteryzmu to
tylko jeden z przejawów. A może rację ma Trziszka, twierdząc, że „los Edwarda Stachury zawiera w sobie całą lepkość dzisiejszego świata, wtrącającego w melancholię wprost całe warstwy społeczeństwa. Tu też trzeba szukać zagadki lawinowego zainteresowania twórczością Stachury, szczególnie wśród młodzieży. Nie któraś z jego książek, ale on sam jest tym Werterem, którego szukają młodzi czytelnicy. I nie wzrost fali samobójstw pociąga za sobą, ale daje odtrutkę na nie; poprzez przeżycie cudzego odejścia jakby samemu się odeszło”[805]. Przyglądanie się zwyrodnieniom towarzyszącym każdemu zjawisku napędzanemu w jakiejś mierze zbiorową podświadomością jest potrzebne, bo zwraca uwagę na obrzeża, pianę, irracjonalność bałwochwalczego folkloru, ale postawa prześmiewcza przy opisie zbiorowych fascynacji jest poznawczym unikiem. Młodzi (i tak było chyba zawsze) wolą „straceńców”. Straceńcy – taki miał tytuł dwuodcinkowy tekst Andrzeja K. Waśkiewicza w „Tygodniku Kulturalnym”[806]. Różne, zauważa krytyk, są odmiany „straceństwa”. Jedna z nich to „pójście po linii największego oporu”. Ale jest i taka, która – zdaniem Waśkiewicza – realizuje się właśnie w kręgach fanowskich, a polegająca także na tym, że „straceństwo” oznacza tyle, co „być nieprzystosowanym, sytuującym się poza społecznymi normami, prowadzącym – i tego nie trzeba ukrywać – szczególnego rodzaju życie ułatwione, bo na koszt społeczeństwa”. Ta cecha postawy życiowej bohaterów Stachury była chyba także jednym z komponentów młodzieńczych fascynacji. „Stosując społeczne kryterium przydatności Stachurowskiego programu życiowego w procesie odnowy osobowych więzi międzyludzkich, stwierdzamy – pisał jeszcze za życia Stachury Zdzisław Dumowski – że jest szlachetną iluzją (...). Mówiąc o człowieku, używa Stachura skali albo psychologicznej, albo – nazwijmy ją – ogólnoludzkiej. Nie interesuje go społeczeństwo jako uhierarchizowana struktura (...). I ten brak zrozumienia dla kategorii socjologicznych w myśleniu o społeczeństwie jedna Stachurze sympatię odbiorcy (...). Społecznie Stachura staje się niezbędny przez to, iż jako pisarz, a zarazem postać fizyczna spełnia rolę mitotwórcy zaspokajającego te tęsknoty, na których realizację powszechną układ społeczny nie może pozwolić. Pisarstwo to spełnia rolę pocieszenia, uwznioślając ułudnie wkręconego w kierat machiny społecznej czytelnika”[807]. Funkcję uwznioślającą pisarstwo Stachury, jego wręcz terapeutyczną (przynajmniej na czas czytania) rolę podkreślał – wśród przyczyn popularności tych książek – już w 1976 roku Włodzimierz Maciąg: „Stachura nam pomaga zbliżyć się do czegoś, czym żyje wszelka poezja, czym zawsze żyła”, a owo „coś” wsparte jest unikalną postawą pisarską Stachury (przynajmniej na tle literatury współczesnej): „aby książkę potraktować inaczej – nie tylko jako konstrukcję artystyczną (...), ale przede wszystkim jako zmierzenie się z życiem, ze światem, z istnieniem”[808]. Maciąg jest pełen uznania dla tej odmiany pisarskiego heroizmu i związanego z nim ryzyka artystycznego podjętego przez Stachurę (polegającego również na tym, „że styl wydobyć trzeba z siebie, zająć i olśnić czytelnika można tylko sobą”, ale – podobnie jak później Dumowski – również Maciąg przyłapuje bohaterów Stachury „na społecznej niedojrzałości”: niemal wszystko, co w życiu jest złe,
małe i płaskie – oni, ci bohaterowie, pogardliwie wymijają, lekceważą, nie wchodzą w trudne związki z realnie przecież istniejącą gorszą stroną życia. „I stosunek pogardy – pisał Maciąg – pogardliwej obojętności staje się nieuchronnie stosunkiem ucieczki, a przynajmniej uniku. I tu już postawy tej i jej swoistego programu nie możemy tak łatwo aprobować, wszak tolerancja wiedzie nas zbyt wyraźnie ku beztrosce – po prostu. Na te rzeczy Stachura nie ma sposobu i nawet go mieć nie próbuje. Ignoruje tę sferę zjawiska, co czasem jest sympatyczne, a czasem niestety tylko wygodne. I co zmniejsza w końcu walor całego zamiaru”. Zmniejsza dla Maciąga, ale niekoniecznie dla młodych. Kto wie, czy z ich perspektywy oglądany program bohaterów Stachury właśnie z tą ucieczką w głąb siebie i swoistym machnięciem ręką na dookolną mizerię rzeczywistości (pełną przecież kryzysów, od najwyższych pięter filozoficzno-egzystencjalnych po całkiem przyziemny parter bytowania) nie wydawał się szczególnie atrakcyjny, bo uszlachetniający młodzieńczą bezradność i zagubienie? Kolejna przyczyna popularności Stachury tkwiła także w tym, że w jego twórczości znajduje coś dla siebie zarówno młody absolwent zawodówki, jak i wyrafinowany krytyk Andrzej Falkiewicz[809] czy estetyk Stefan Morawski z Instytutu Sztuki PAN. A pośrodku – cała rzesza tak zwanych przeciętnych czytelników, dla których „Stachura wypełnia dotkliwą lukę (wytworzoną dzięki zaniknięciu nawyku czytania poezji), zaspokajając potrzebę iluzji odczuwania”[810]. Jeszcze inna przyczyna ówczesnej popularności książek Stachury to ich związki z kontrkulturą, a później z coraz powszechniejszym, także w Polsce, zainteresowaniem kulturą Wschodu. Rosnąca moda na Orient z całą pewnością sprawiła, że refleksy, zapożyczenia czy transformacje buddyzmu i zen, widoczne zwłaszcza w ostatnich utworach Stachury, skierowały w stronę tego pisarza kolejny przypływ zainteresowania i przysporzyły mu nowych czytelników. Związki z kontrkulturą nie były tak proste i oczywiste, jak chcą niektórzy krytycy. Stachura ze swym bohaterem, jego postawą, filozofią i programem życiowym wyprzedził ruchy kontestacyjne Zachodu. W okresie prozatorskiego debiutu Stachury zgrzebność materialnego standardu polskiego życia początku lat sześćdziesiątych nie prowokowała do walki z porządkiem „sytego społeczeństwa”; Stachura ze swoją pogardą dla wartości gruntujących „małą stabilizację” Polski gomułkowskiej wydawał się wówczas wielu krytykom rozpoetyzowanym pięknoduchem robiącym z własnego wnętrza pępek świata na skutek patologicznego wręcz egocentryzmu. Dopiero potem „wieczna wędrówka” bohaterów Stachury znajduje wzięcie u wyznawców i sympatyków rachitycznego na naszym gruncie ruchu hippisowskiego, co zaowocowało pierwszą falą większego zainteresowania pisarstwem autora Całej jaskrawości. Burzliwe polskie wydarzenia, zapoczątkowane Sierpniem ’80, i uzewnętrzniony wówczas kryzys ożywiły – często nadmiernie – w młodzieży (dla której, oprócz wszystkiego, była to również atrakcyjna w swej zgiełkliwości i żywiołowości przygoda polityczna) przytępioną przez atmosferę lat poprzednich chęć zaangażowania się
w poczynania zbiorowe. Gwałtowny kres tej przygody, konieczność przyjęcia na słowo ocen rozmiarów ówczesnych zagrożeń – wszystko to zrodziło nieuchronną, zwłaszcza u młodych, frustrację, którą pogłębił, niedający się poskromić jedną decyzją, kryzys gospodarczy i jego uciążliwości dla codziennego bytowania. Kryzys objął również szeroko rozumianą moralność i etykę, generował – jak każdy kryzys o takich rozmiarach – postawy egoistyczne, w wielu zaradnych wyzwolił przedsiębiorczość i usprawiedliwił brak skrupułów w szukaniu ścieżek na skróty, ale w liczniejszej jeszcze grupie młodych ludzi zrodził brak wiary w perspektywę (także materialną), co kompensowano ucieczką w prywatność, religię czy inne sposoby szukania najrozmaitszych odmian nadziei. Ten zauważalny w młodym pokoleniu zwrot ku światu przeżyć wewnętrznych przystawał do propozycji Stachury i kto wie, czy nie był jedną z przyczyn kolejnego wzrostu zainteresowania tym pisarzem (włącznie z mistycyzmem jego ostatnich utworów). Było to szczególnie widoczne w latach 1982–1983 i do tego zwłaszcza okresu przystają stwierdzenia Leszka Bugajskiego, że Stachura „stał się mitem wykorzystywanym do różnych celów, przez różne orientacje myślowe (...). Dostarczył wzoru myślenia o sobie, poszukiwania prawdy w sobie, w sferze mistyki, na obszarze zagospodarowywanym przez religię i również najróżniejszych hochsztaplerów intelektualnych”[811]. Nasilające się fale zainteresowania Stachurą i jego twórczością występowały w różnych czasach i w zróżnicowanej atmosferze społecznej, kształtowanej przez jakże odmienne okoliczności polityczne i gospodarcze. Wpisywały się w konteksty szybko zmieniających się mód kulturowych, wreszcie – dotyczyły różnych grup wiekowych, a jeżeli nawet zbliżonych pod względem metrykalnym, to niejednorodnych w sensie intelektualnym i światopoglądowym, dysponujących nieporównywalnymi doświadczeniami społecznymi i indywidualnymi, posługujących się odmiennymi hierarchiami wartości etycznych i estetycznych. Z drugiej strony równie niejednorodny był budulec tej fascynacji, różne utwory dla różnych czytelników stanowiły punkt ciężkości pisarstwa Stachury, owszem – jak chce krytyka – jednorodnego (a jeśli nawet zmieniającego się, to logicznie i konsekwentnie), ale przecież trudno stawiać znak równości między entuzjastą Stachury euforycznego, choćby z okresu Całej jaskrawości, a wczytującym się w takie utwory jak Fabula rasa czy Oto, nie mówiąc o bodaj najliczniejszej rzeszy zaczynających i kończących obcowanie ze Stachurą na jego piosenkach. Rzecz charakterystyczna i smutnawa zarazem: trwało zjawisko o niespotykanej u nas sile i rozmiarach, polski pisarz współczesny doczekał się „rządu dusz” nad częścią młodego pokolenia, a socjologowie kultury widząc to (lub tylko o tym słysząc), nie uważali za stosowne owym zjawiskiem się zająć. To „zajęcie się” nie musiałoby od razu polegać na wzięciu zjawiska „w opiekę” (lub podpowiedzeniu komu trzeba, jak i dlaczego należy je sprowadzić na właściwe tory), tylko na opisaniu go, zbadaniu i ewentualnym sformułowaniu wniosków wykraczających charakterem i znaczeniem poza obszar życia literackiego. Bo miał chyba sporo racji Andrzej K. Waśkiewicz, pisząc przy okazji
omawiania tak zwanych straceńczych postaw w sztuce i przyczyn ich wzięcia u młodego pokolenia czytelników: „Skoro jednak bywają różne rodzaje straceństwa, nie jest bez znaczenia, które z nich zdobywają społeczną (czy choćby tylko środowiskową) aprobatę. Którzy ze straceńców awansują do roli idoli. Powiedzieć, że ci, których gesty dadzą się najłatwiej powtórzyć, to powiedzieć tylko półprawdę. W istocie bowiem w tym kulcie ujawniają się ukryte społeczne potrzeby, wyzwalają one emocje, które – być może – w inny sposób wyrazić się nie dają. Jest to sonda zapuszczona w społeczną świadomość”[812]. Rozmiarów popularności Stachury na dobrą sprawę nikt nigdy w miarę precyzyjnie nie określił. Jeśli jednak nawet założyć, że spora część publiczności literackiej wykazującej ten czy inny rodzaj zainteresowania Stachurą rekrutowała się z osób, które robią tłok przy każdym głośniejszym (z różnych względów) pisarzu i chcą być na bieżąco z modą, to w przypadku Stachury uformowała się spora grupa wyznawców, których zainteresowanie trudno nazwać inaczej niż fascynacją. Ta fascynacja może dziwić, śmieszyć lub zastanawiać, ale była faktem. Oto zwierzenia siedemnastoletniej warszawskiej licealistki: „Wielu z nas jest zafascynowanych Stachurą i gdzieś w głębi ducha każdy chciałby go naśladować. Wziąć gitarę, plecak i iść przed siebie, spać w cieniu lasu, pić wodę z jeziora. Pozbyć się wszystkich kłopotów, problemów będących wynikiem naszej egzystencji w zorganizowanym społeczeństwie. Zostawić szkołę, żeby nikt nas nie oceniał, nie pociągał do odpowiedzialności, zostawić dom, żeby nikt nie wypominał, że znowu wróciło się do rodzinnego gniazdka o zbyt późnej porze. Czyli zostawić dokładnie wszystko. Wrócić z czystym sercem, sumieniem, z pustymi rękami do natury. Znaleźć wewnętrzny spokój, zagubioną radość życia. Wielu z nas chciałoby być takim wolnym jak Stachura, ale nikogo na to nie stać. Nie mamy odwagi. Wystarcza jej jedynie na tyle, żeby pomarzyć o takim życiu, wyobrazić siebie w takich warunkach, uznać Stachurę za swego idola, wziąć do ręki jakiś jego utwór i odetchnąć tą świeżością”[813]. Dla takich jak owa licealistka – Stachura był (i bywa) nauczycielem, mistrzem, guru. Tak więc cóż z tego, że „Trybuna Ludu” w notatce zatytułowanej I znowu Stachura, a opublikowanej w związku z trzecim już wydaniem pięciu tomów Poezji i prozy Edwarda Stachury, przypominała, że „przytomniejsi krytycy wołają o opamiętanie”[814]. Przytomniejsi krytycy swoje, a publiczność literacka, zwłaszcza młoda, swoje. Miesiąc wcześniej niż notatka w „Trybunie Ludu” odbył się wernisaż wystawy poświęconej Edwardowi Stachurze, zorganizowanej w warszawskim Muzeum Literatury imienia Adama Mickiewicza. Na wernisaż przyszło prawie trzysta osób! Wystawę zwiedzały nie tylko szkolne wycieczki i znudzeni turyści łazikujący po Starym Mieście. Jak informowała mnie adiunkt muzeum Bożena Gregorczyk, wielu młodych ludzi z różnych zakątków Polski tłukło się całą noc pociągami tylko po to, aby przez kilka godzin „pobyć” ze Stachurą, zobaczyć pamiątki po nim, poznać szczegóły życiorysu. Na tę wystawę kasjerki sprzedały 32 tysiące biletów, a trzeba tu jeszcze dodać zwiedzających ekspozycję w dniach bezpłatnego wstępu. Ale nie tylko frekwencja pokazywała, że „zjawisko Stachura” trwało „mimo nawoływań przytomniejszych krytyków o opamiętanie”.
Echo Co świadczy o tym, że pisarz żyje, choć jest już świętej pamięci? Dawniej były dwa niezawodne i jasne kryteria: czy ludzie sięgają po jego książki i czyjego twórczością interesują się, zostawiając tego pisemne ślady, tuzy krytyki literackiej i badacze problematyki. Sytuacja trochę się zmieniła, bo coraz trudniej i w tej branży dowiedzieć się, gdzie góra, a gdzie dół. Ściany księgarń pękają od nadmiaru zawartości, a badania czytelnictwa pokazują, że Polak – jak trafi się dobry dla czytelnictwa rok – czyta aż pół książki rocznie. U znawców szuka więc podpowiedzi, po którą połówkę warto sięgnąć. W jury nagród literackich zasiadają wyłącznie sami znawcy, to oczywiste. Uchodzącą za najważniejszą, a przynajmniej najlepiej nagłaśnianą, więc opiniotwórczą Nagrodę Literacką Nike za rok 2006 (jury przewodniczył wtedy Henryk Bereza) otrzymała Dorota Masłowska, której książka Paw królowej pokonała pozostałą szóstkę finalistów, w tym Dwukropek noblistki Wisławy Szymborskiej i szwedzkiej akademii było wstyd. Książki z utworami Edwarda Stachury od roku 1989 stają już wyłącznie do rywalizacji rynkowej. A rynek jest bardzo trudny. Wielu wydawców uważa jednak, że Stachura ma szanse, bo inaczej by jego książek, po odpływie fali wielkiego zainteresowania tym pisarzem, nie wydawali. Zarówno tych z nową dla szerokich kręgów czytelniczych zawartością: Stachury Listy do pisarzy (rok 2006), małe prozy pisane u literackich początków (2007), dwa tomy Dzienników (2010,2011), jak i zawierających utwory znane. Mierzyły się ze Stachurą zarówno oficyny duże, doświadczone, jak i nowicjusze wydawniczy. Kilka przykładów: Cała jaskrawość (1995) i Fabula rasa (1996) – obie E. Korczewska), Wiersze wybrane (1996, Muza), Utwory wybrane (1998, Profile), Siekierezada (1999, Siedmioróg), Cudne manowce (2001, Libros), Życie to nie teatr (2002, Anagram), Fabula rasa (2006, Czytelnik), Się (2010, Replika); wielotomowa seria przygotowana przez toruńskie C &T: Wiersze pozostałe (2000), Cała jaskrawość (2000), Opowiadania (2001), Wiersze (2002). Nośnikiem utworu literackiego dość dawno przestał być wyłącznie papier. Nie chodzi tu o radio i TV, tylko o elektroniczne cudeńka w postaci e-booków i audiobooków. Utwory Stachury też w ten sposób zaczęto upowszechniać[815]. Są też pliki dostępne za darmo w Internecie. Właśnie, Internet! Młodzi ludzie podobno nawet seks uprawiają przez Internet, więc rzadziej bywa, że dla ulubionego pisarza ruszą się sprzed monitora, aby w bezpośredniej rozmowie wymienić wrażenia czy opinie. Od tego są Facebook i SMS-y. Zwłaszcza że Stachury w Internecie pełno.
Prawie każda gazeta ma swój portal, nie wszystkie kodują dostęp, więc klikasz „Stachura” i masz, co chcesz. Masz nie tylko najnowsze publikacje, ale także, za niewielką opłatą, dostęp do redakcyjnych archiwów. Internetowe centrum dotyczące tego pisarza to portal www.stachuriada.pl. Portal na bieżąco uzupełniany, przepastny magazyn najprzeróżniejszych tekstów, z linkami do miejsc o podobnym klimacie. Prowadzą to, rzecz jasna, młodzi ludzie. O kulisach mówi Łukasz Pompa: – Skróconą historię znajdzie pan w zakładce „O nas” (http://stachuriada.pl/o-nas.html). Intencją założenia tej witryny był fakt, że w tamtym czasie (1999 rok) w Internecie w zasadzie nie było nic na temat Stachury (prócz najwyżej dwóch stron internetowych, które miały jednak niewiele treści). Stąd pomysł, by uzupełnić przestrzeń netu o informacje o tym poecie, a przy okazji o kilku innych, którzy z jakiegoś powodu byli w sferze naszych zainteresowań (Milczewski-Bruno czy Witek Różański). Strona Stachuriada.pl powstała z połączenia zakładek na stronie domowej Apolinarego Polka i mojej. Zależało nam, by nie dublować treści. Ja byłem wtedy na początku liceum i przeczytałem właśnie wszystkie opowiadania Stachury. Polek na swojej stronie zamieścił informację o możliwości kontaktu, w przypadku gdyby ktoś miał ochotę podyskutować o Stachurze, z czego ochoczo skorzystałem i tak rozpoczęliśmy długie dyskusje mailowe na temat całej twórczości Stachury. Dopiero potem nasze dyskusje przeniosły się na grupę dyskusyjną, którą założył Marcin Kasjaniuk, kolejny członek wątłego wówczas grona stachuriadowiczów. Wkrótce grupa dyskusyjna stała się polem wielu sążnistych dyskusji (głównie na tematy egzystencjalne) i dała zaczątek żywotnej społeczności; niektórzy do dziś utrzymują ze sobą kontakt. Witryną opiekuję się sam. Dzisiejsza społeczność Stachuriady to już całkiem nowe osoby (na przykład Samotny Włóczykij, autor książki Stachura i kowboje). Relacje nie są tak żywe i malownicze. Z czego to wynika? Może znak czasów? Jakimś znakiem czasu jest też w Internecie Stachura po angielsku. Można tam trafić[816] na przykład na dysertację doktorską Sylwii D. Ejmont (zatytułowaną The Troubadour Takes the Tram: Experience in Polish Poetry and Music, obronioną na Uniwersytecie Michigan w 2008 roku). Autorka analizuje twórczość Edwarda Stachury i Jacka Kaczmarskiego oraz jej znaczenie dla młodych ludzi w czasach PRL. Korzystam tu z podpowiedzi Sylwii Szulc, która – w ramach przygotowywanego na Uniwersytecie Warszawskim doktoratu dotyczącego odzwierciedlenia powojennej prozy polskiej w przekładach na język angielski – badała też translatorskie efekty dotyczące twórczości Stachury[817]. Nie ma tych tłumaczeń na angielski dużo, a przyczyn jest kilka. O ile na ponad dwadzieścia różnych języków tłumaczyli twórczość Stachury cudzoziemcy, to w wypadku tłumaczeń na angielski autorami przekładów są głównie Polacy, niemający umocowania na zagranicznych rynkach wydawniczych. Stachura jest jedynie w trzech anglojęzycznych antologiach, na dodatek reprezentowany wyłącznie przez piosenki i wiersze. Pisarstwo Stachury nie było atrakcyjne dla zachodniego rynku, zarówno ze względu na tematykę, jak i bardzo indywidualny, więc trudny do tłumaczenia język autora.
A w latach siedemdziesiątych jego biografia, wolna od zmagań z „komuną”, nie stanowiła pozaartystycznej zachęty dla wydawców. Jarosław Anders, w zbiorze esejów dotyczących współczesnej polskiej poezji i prozy (Yale University Press, 2009): „Wschodnioeuropejska literatura była bardzo en vogue w kręgach literackich Nowego Jorku i poza nim (...). Amerykańscy wydawcy, zazwyczaj wystrzegający się tłumaczeń współczesnej literatury, inwestowali w całą masę wschodnioeuropejskich autorów różnego kalibru, pod tym wszakże warunkiem, że autorzy ci mogli poszczycić się referencjami nieskazitelnych dysydentów” (przekład z angielskiego cytowanego fragmentu – Sylwia Szulc). Stachura takimi referencjami nie dysponował. A że słabo znał język angielski, więc nie był w stanie – tak jak przy próbach tłumaczenia na francuski i hiszpański – współuczestniczyć w pracach przekładowych swoich utworów. Zaś osoby, które mogły mu w tym – ze względu na swe kompetencje translatorskie – pomóc, nie zawsze podobały się Stachurze. Podczas jego występu w Detroit na Uniwersytecie Stanowym Wayne’a wśród słuchaczy był także Edmund Ordon, profesor katedry języków słowiańskich i tłumacz literatury polskiej. Po swym występie Stachura 23 listopada 1974 roku zanotował w dzienniku: „Prof. Ordon – przerażająca głupota tego pana”. Podczas amerykańskiego pobytu Stachury jego piosenki tłumaczył na angielski Stefan Ehrenkreutz. Sylwia Szulc: „Obecnie większość piosenek Stachury doczekała się nowych tłumaczeń lub adaptacji na język angielski, dokonanych przez zafascynowanego nimi Anglika, Grahama Crawforda, we współpracy z Józefem Jupiterem Podlaszewskim. Jak dotychczas i te tłumaczenia nie były publikowane – Crawford wykonuje je podczas swoich koncertów, jest też autorem anglojęzycznego artykułu poświęconego temu gatunkowi twórczości Stachury (...). Autorką innych niepublikowanych przekładów na język angielski jest Amerykanka Hannah Harvester, teatrolożka i folklorystka, która zetknęła się z twórczością Stachury za pośrednictwem Teatru Wiejskiego «Węgajty»” i przetłumaczyła na język angielski poemat Missa pagana[818]. Anglojęzyczną wersję albumu STED: muzyka do wierszy Edwarda Stachury zapowiedzieli na okładce autorzy albumu, czyli Babu Król, którym angielskie tłumaczenia przygotował Andrzej Wojtasik. Trochę lepiej sytuacja wygląda w Kanadzie. Sylwia Szulc: „Wiersze Stachury zaistniały tu w języku angielskim dzięki przekładom doktor Aurelii Klimkiewicz, profesor Uniwersytetu York w Toronto. W Kanadzie twórczość i postać Stachury zostały spopularyzowane poprzez język francuski. Zainspirowana francuskojęzycznym przekładem Pogodzić się ze światem (1982; Me résigner au monde, 1991) autorstwa Laurence Dyèvre, kanadyjska pisarka Sylvie Nicolas wydała tomik prozy poetyckiej poświęcony poecie (S. Nicolas, À quatre doigts d’Edward Stachura, Québec: Le Loup de Gouttière, 2004)”[819]. Angielskojęzyczną stronę[820] założył w 1995 roku Andrzej Duszenko (rocznik 1956), profesor na wydziale anglistyki Northern State University w Aberdeen (Dakota Południowa), gdzie prowadzi zajęcia z literatury, kompozycji i kodowania stron internetowych (hypertext writing). Ukończył anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim,
przed stanem wojennym wyjechał z Polski (najpierw Anglia, potem Brazylia i Stany Zjednoczone). – Z twórczością Stachury zetknąłem się po raz pierwszy w czasie studiów we Wrocławiu. Jego pisarstwo natychmiast zafascynowało mnie w sposób, którego nigdy poprzednio nie doświadczyłem, a książek czytałem dużo od dzieciństwa. Jednym z czynników był typ bohatera wykreowany przez Stachurę: osoby o podwyższonej wrażliwości na przeżycie; osoby, której procesy myślowe przypominają rozważania filozofów, ale która znajduje się w barze albo na porębie, a nie za katedrą. Innym czynnikiem był jego język: nie tylko eksperymenty formalne, ale również unikatowe cechy składni i frazeologii. Kiedy za granicą rozpoczynałem studia doktoranckie, miałem zamiar napisać pracę doktorską na temat Stachury. Niestety, nie udało mi się znaleźć recenzenta, który znałby twórczość tego pisarza wystarczająco, aby podjąć się takiej roli. Wybrałem więc jako temat pracy doktorskiej wpływ teorii względności i fizyki kwantowej na Finnegans Wake Jamesa Joyce’a. Od początku mojego pobytu w Stanach zacząłem tłumaczyć teksty Stachury. Najpierw kilka opowiadań, potem trochę wierszy i początkową część Przystępuję do ciebie. W roku 1998 poświęciłem urlop dziekański na przetłumaczenie Siekierezady. Niestety, nie udało mi się dotąd znaleźć wydawcy zainteresowanego publikacją tej powieści. Na początku lat dziewięćdziesiątych zafascynował mnie rozwój techniki komputerowej, kupiłem podręcznik HTML i wkrótce zacząłem projektować strony internetowe. Moja strona poświęcona Stachurze przeszła kilka modyfikacji. W roku 1997 skontaktowała się ze mną pani Justyna Styszyńska, córka bratanicy pisarza (wnuczka Ryszarda Stachury), umożliwiając mi dodanie fotografii z archiwum rodzinnego i kopii rękopisu Listu do Pozostałych. Trzy lata temu skontaktował się ze mną pan Bernard Émond, kanadyjski reżyser filmowy, który pracował nad scenariuszem filmu związanego z postacią Edwarda Stachury. Bohaterem filmu jest profesor literatury w Quebecu; spędził pewien czas w Polsce, zajmuje się tłumaczeniem poezji Stachury na francuski. Pan Émond zwrócił się do mnie o pomoc przy ustaleniu faktów biograficznych dotyczących pisarza, szczególnie jeśli chodzi o okoliczności wypadku w Bednarach, który odgrywa pewną rolę w filmie[821]. Źródłem zasobnym w wiele interesujących myśli (niekiedy szokujących), spostrzeżeń i poglądów dotyczących Stachury, jego twórczości i jej recepcji, są blogi internetowe, prowadzone na razie jeszcze nie przez każdego Polaka. Mają, na szczęście, swoje blogi także znaczące postaci naszego życia literackiego. Przykładem mogą być dwa blogi Jarosława Klejnockiego[822]. Na jednym z nich[823] można znaleźć błyskotliwą polemikę autora bloga z Dariuszem Nowackim, której pretekstem jest tekst Jakuba Żulczyka[824] Legenda, której nie było w „Dzienniku” z 14–15 lutego 2009 roku, ale dużo w tej dyskusji mówi się o bohaterach polskich legend literackich, a więc także o Stachurze. Pod niemal każdym tekstem umieszczonym w Internecie roi się od czytelniczych wpisów, a przekonanie o anonimowości – rozzuchwala. Więc także pod tekstami o Stachurze
zdarzają się popisy chamstwa, ale dominują pełne pasji spory, oceny, refleksje, bardzo osobiste wyznania związane z lekturą utworów Stachury. Stachuriad w dawnym stylu i dawnej liczbie nie ma, ale potrzeba skrzykiwania się młodych ludzi zainteresowanych tym pisarzem i jego twórczością – nadal istnieje, tylko realizacja przybrała inne formy. Internet to również nieprzebrane zasoby materiałów audiowizualnych na YouTube. Można tu obejrzeć, co tylko dusza zapragnie. Także emitowane w TVP filmy dokumentalne o Stachurze, spektakle i monodramy na kanwie jego utworów, piosenki w różnych wykonaniach, rocznicowe dyskusje, panele literaturoznawcze, fragmenty audycji radiowych. Oczywiście, po kulminacji z połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku znacznie zmalała liczba tekstów, których autorzy zajmują się Stachurą i jego twórczością. Przestały się pojawiać – liczne po roku 1979 – wspomnienia „naocznych świadków istnienia Stachury”, a ci, którzy mieliby co wspominać (na przykład była żona) milczą, budząc u jednych szacunek, u innych złość, a jeszcze u innych – jedno z drugim. Liczba prac magisterskich „ze Stachury” dawno przekroczyła setkę, wciąż powiększa się, liczący już kilkaset pozycji, zestaw tekstów prasowych mających za temat Stachurę. I jest to nie tylko publicystyczny plankton, ale także duże (objętością i kalibrem) artykuły, a nawet całe numery ważnych czasopism wypełnione Stachurą[825]. W samej tylko „Twórczości” w latach 2000–2014 ukazało się siedemnaście tekstów jemu poświęconych. Są już także książki w całości lub w istotnych fragmentach dotyczące autora Siekierezady. Jeszcze zahaczając o apogeum legendy, wyszła książka Krzysztofa Rutkowskiego Przeciw (w) literaturze. Esej o poezji czynnej Mirona Białoszewskiego i Edwarda Stachury (Bydgoszcz 1987). Potem ukazały się między innymi: mojego autorstwa Stachura. Biografia i legenda, Andrzeja Falkiewicza Nie-Ja Edwarda Stachury, Jana Marxa Legendarni i tragiczni, Jana Pieszczachowicza Edward Stachura – łagodny buntownik, Waldemara Szyngwelskiego Sted. Kalendarium życia i twórczości Edwarda Stachury, Marka Badtke Stachura alias Sted, Mirosława Dereckiego Lubelskie lata Edwarda Stachury. Jest także kilkanaście książek krytycznoliterackich autorów o liczących się nazwiskach (Bereza, Bugajski, Karasek), którzy o Stachurze pisywali jeszcze w czasach, kiedy żył. Piśmienniczy dorobek stachuroznawczy wzbogaciły znacząco cztery ważne książki, w których reguły i rygory naukowe (są to bowiem rozprawy doktorskie) nie zostały użyte do walki z czytelnikiem: Mirosława Wójcika Człowiek-nikt. Prozatorska twórczość Edwarda Stachury w kontekście buddyzmu zen, Waldemara Szyngwelskiego Sobowtór w labiryncie. Proza artystyczna Edwarda Stachury, Dariusza Pachockiego Stachura totalny i najnowsza, Anny Małczyńskiej Zpadłych wstawanie. O melancholii w pisarstwie Edwarda Stachury (Kraków 2014). Zwłaszcza książki Pachockiego i Wójcika łączą interesującą – zasygnalizowaną tytułami prac – perspektywę badawczą z precyzją wywodu, sugestywnością argumentów i funkcjonalnością materiału dowodowego. Książka Anny Małczyńskiej zasługuje na uwagę szczególnie ze względu na (robiącą wrażenie bardzo ryzykownej, ale – jak dowodzi lektura – efektownie obronioną) tezę, że melancholia
organizuje bez reszty twórczość Stachury, jest jej centralnym tematem. A ponadto autorka, balansując z naukowym wdziękiem na granicy pracy naukowej i eseistyki, chce – i wcale tego nie ukrywa – „odtworzyć empatycznie cudze doświadczenie”. Cudze, czyli Stachury. Na co dzień w przestrzeni publicznej dominuje oczywiście lekki kaliber. Dużo jest Stachury w radiu przy okazji kolejnych rocznic. Od czasu do czasu widać jego nazwisko w publikacjach o najróżniejszej tematyce. Najczęściej przyczyną jest przywołany jakiś epizod z biografii, plotka, opinia, anegdota. Kilka przykładów: Maryla Rodowicz wspomina swoje rozstania z Danielem Olbrychskim: „Wyprowadził się co prawda z mieszkania – opowiadała pani Maryla – ale zostawił sobie klucze i czasami tam przychodził. Wracam z trasy, a tam stolik i lampa spalone – w wynajętym mieszkaniu. Okazało się, że Daniel wpadł tam któregoś wieczora z Edwardem Stachurą. Akurat była wtedy rocznica śmierci Zbyszka Cybulskiego, więc panowie postanowili odtworzyć scenę z Popiołu i diamentu, tę z płonącym spirytusem. No i spalili wielką lampę i stolik”[826]. O przyjaźni Stachury z Ireneuszem Iredyńskim: „Szczególnie blisko Ireneusz był ze Stachurą – spotykali się na prywatkach, wspólnie rozbijali się po knajpach, przez pewien czas razem nawet mieszkali u Witolda Migonia. Stachura zmarł w 1979 roku (trzy lata po Grochowiaku) – popełnił samobójstwo, wieszając się na jedwabnym sznurze. Iredyński o jego śmierci dowiedział się przez telefon (podobno wówczas, całkowicie zaskoczony i poruszony, bezmyślnie powtórzył na głos treść wiadomości, a po chwili zapytał: «A skąd ten skurwysyn wziął jedwabny sznur?»”[827]. W wywiadzie dla Onetu Grzegorz Miecugow[828] opowiada o początkach swojej kariery dziennikarskiej: „Grzegorz Miecugow: – W 1979 r. z Adasiem Marszalikiem, moim nieżyjącym już przyjacielem, pracowaliśmy w Teatrze Na Rozdrożu, skąd postanowiliśmy się wybrać spacerem w kierunku centrum. I tak doszliśmy do KC, dzisiejszej giełdy, minęliśmy rondo z dzisiejszą palmą, minęliśmy Foksal i jakiś facet w zielonej kurtce pomachał do Adasia. Zatrzymaliśmy się, Adaś zamienił z, jak się później okazało, swoim kolegą, parę zdań, a ja dyskretnie usunąłem się kilka kroków na bok. Kiedy skończyli, Adaś zapytał: poznałeś go chyba? Ja mówię – nie. A Adaś odparł, że to był Edward Stachura. Jacek Nizinkiewicz: – Pański ówczesny idol. G.M.: – A ja wtedy byłem rozkochany w Stachurze... J.N.: – Jak każdy z nas w młodości. G.M.: – Czytałem wszystko, co wyszło Stachury. Polowałem akurat na pięciotomowe, tak zwane dżinsowe wydanie Stachury. Obróciłem się i pobiegłem, żeby się przywitać, ale już go nie było. J.N.: – Kilka dni później... G.M: – ...już nie żył. Zmarł śmiercią samobójczą. W rocznicę śmierci Steda napisałem o nim felieton, za który dostałem swoje pierwsze duże pieniądze. I tak się zaczęła moja przygoda z dziennikarstwem”[829]. Wspomina Krzysztof Paszek, muzyk akompaniator z „Kabaretu pod Egidą”:
„Kiedyś Edward Stachura i Jonasz Kofta dyskutowali na temat sformułowań literackich. Rozmowa była tak zażarta, że zakończyła się bójką. Trzeba było ich rozdzielać”[830]. Poczynań o „stachuriadowym” charakterze (niekiedy nawet z zachowaniem tej nazwy) ciągle nie brakuje. Przykład – Grochowice, czyli Bobrowice z Siekierezady. Tu, od dwudziestu lat (z kilkuletnią przerwą pod koniec lat dziewięćdziesiątych) organizowana jest „Stachuriada”. W 2011 roku filmowa Siekierezada Leszczyńskiego padała tu na ekran umieszczony na tle kotlańskiego lasu. Część zgromadzonych znała już ten film na pamięć. Ale tym razem po projekcji długo trwało milczenie, nie było pogawędek o wrażeniach i minirecenzji: większość wiedziała, że rok wcześniej popełnił samobójstwo odtwórca głównej roli, Edward Żentara. W roku 2013 typowy, „klasyczny” program Grochowic (warsztaty interdyscyplinarne, happeningi, spektakle teatralne, pokazy i wystawy) uzupełniał – jak w roku poprzednim – zlot motocyklistów i prawdziwa siekierezada: turniej cięcia i rąbania drewna. Ale dominowała poezja[831]. Sopot, rok 2009, w Łazienkach Północnych odsłonięto głaz narzutowy upamiętniający trzydziestą rocznicę śmierci Edwarda Stachury. Na kamiennej bryle jest napis: „Nie rozdziobią nas kruki ni wrony”. Wybór tych właśnie słów to także nawiązanie do niegdysiejszego pomysłu z recitalem poety, zatytułowanym Nie rozdziobią nas kruki, jaki odbywał się tu firmowany przez Bałtycką Agencję Artystyczną. Taki kamień ma już w Łazienkach Północnych Zbigniew Herbert. A ten Stachurowy głaz to pewnie przepchał przez samorządowe procedury Wojciech Fułek, wiceprezydent Sopotu, który u państwa Jerzaków, będąc licealistą, poznał Stachurę, a potem napisał o nim kilka tekstów dotyczących nie tylko piosenek. Rok 2011, Miejski Ośrodek Kultury w Zgierzu, dwudziesta odsłona poetycko-muzycznej imprezy „Stachuriada – Stachura pozostałym” (przedsięwzięcie objęło mecenatem Stowarzyszenie Autorów ZAiKS). Wrzesień 2012, Gdynia, Stocznia Kultury – poświęcona Edwardowi Stachurze wystawa Marka Wajdy (nawiązująca do słynnej wystawy z Muzeum Literatury w Warszawie w roku 1987) i „koncert bardów”: Marek Gałązka, Jan Kondrak, Hubert Maliszewski, Janusz Pierzak i trzej Stachurowie: Jerzy z akompaniującymi synami – Krzysztofem i Patrykiem. Listopad 2013, Wilcza Jama w bieszczadzkim Smolniku – „Stachura – Nocne Czuwanie Poetyckie”. Listopad 2013 – „Suwalska Stachuriada 2013”, w programie: koncerty, wystawy, slam poetycki[832]. Do Aleksandrowa Kujawskiego w 2014 roku wraca Biała lokomotywa, którą – zdaniem pomysłodawczyni i realizatorki pierwszych imprez, poetki Darii D. Lisieckiej – próbowano skierować na ślepy tor, a nawet pousuwać ślady wcześniejszych „przejazdów”. Pytana o motywy i kulisy tych dziwnych zabiegów, list zawierający wiele przygnębiających szczegółów kończy Lisiecka słowami: „Nie przestaje mnie dziwić wyrugowanie Białej lokomotywy z kronik i dokumentów, np. na stronie MCK w Aleksandrowie Kujawskim nie ma ani śladu po ośmiu przecież edycjach BL, zupełnie jakby nigdy tu nie było
Satanowskiego, Garczarka, Gałązki, Kondraka, Różyckiego, Czyżykiewicza, Chojnackiego, Zawadowskiego, Brzoski, Borosa, Selima, Andrzejewskiego, Macierzyńskiego i tylu innych. Jakby nam się to wszystko przyśniło... Czy jest w tym jakaś świadoma polityka tworzenia białych plam w miejsce Białej lokomotywy? Zacierania śladów, rozbierania torów? Przykro. Powiem więcej: smutno”. Rok 2012, Młodzieżowa Rada Miejska w Aleksandrowie Kujawskim postanowiła, własnymi siłami, nakręcić film o Stachurze, a o fachowe doradztwo prosiła mieszkającego w pobliskim Ciechocinku znakomitego dokumentalistę, Leszka Ciechońskiego, autora filmu Pośpieszny Przemyśl-Szczecin, inspirowanego postacią i twórczością Stachury. Sierpień 2012. Towarzyszę Teresie Kudybie (producentka telewizyjna, autorka filmów dokumentalnych, dziennikarka) w wędrówce po tutejszej okolicy (Aleksandrów Kujawski, Ciechocinek, Nieszawa). Kudyba robi rozpoznanie miejsc i rozmówców do przygotowywanego filmu o Stachurze. Przewodnikiem po tym kawałku Stachurowego szlaku jest aktor teatralny i filmowy Andrzej Szopa, który pochodzi z Ciechocinka i czuje się ciągle jego mieszkańcem mimo pracy w Warszawie. Nieszawa, rynek. Urok krańcowo inny od tego, który znamy dzięki Stachury Całej jaskrawości. Pusto. Pusto jakby bez przerwy. Realny socjalizm do dziś wyganiają z Nieszawy, a realny kapitalizm wlokąc się w tę stronę – zgubił gdzieś mapę po drodze. Kręcimy się po wymarłym placu rynkowym. Nie ma kogo zapytać, jak się tu żyje, a że się żyje – jest świeży dowód: obok przystanku PKS leży sobie na chodniku pusta butelka po czymś o nazwie „Desperados”. A tu, w tym miejscu nieszawskiego rynku, działała słynna, opisana przez Stachurę, knajpa „Pod Łososiem”. Działała, bo teraz na zamkniętych drzwiach jest wywieszka: „Lokal do wynajęcia”. Bohaterowie Całej jaskrawości mieli więcej szczęścia: „W miasteczku wdepnęliśmy do gospody. Kto widział, jak tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie, w takim a takim miejscu, dwóch weszło do gospody? Co do godziny, mogło być około pół do trzeciej popołudniowej, gospoda nazywała się «Pod Łososiem», miasteczko – nad rzeką. Że była niedziela, nie trzeba chyba przypominać. A co do tych dwóch, to daj im, Boże, zdrowie. Weszliśmy do gospody zatem więc”. My wejść, bez użycia łomu, nie mogliśmy, więc robimy drugą rundkę wokół rynku. Patrzą na nas zakurzone okna wielu pustostanów. Na budynku Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej tablica z płaskorzeźbą i napisem: „Jan Paweł II – Honorowy Obywatel Miasta Nieszawy”. W uchylonych drzwiach do sieni parterowego budynku wysunięta na zewnątrz głowa dużego psa. Żywego, ale kamiennie nieruchomego. Dziś sobota. Kiedy przyjedziemy tu jutro – też ten pies będzie miał głowę na zewnątrz, jakby stał w takiej pozycji całą noc, żeby czegoś nie przegapić. Przy drodze prowadzącej z rynku ku Wiśle – drogowskaz pokazujący, w którą stronę do piętnastowiecznego kościoła, a w którą do partnerskiego miasta Muhlberg. – Przydałoby się temu drogowskazowi – mówię do Andrzeja – jeszcze jedno ramię z napisem: „LEPSZA PRZESZŁOŚĆ”. Tylko w którą stronę skierować to ramię? – W dół – mówi Andrzej.
Zupełnie inna atmosfera w Łazieńcu, który teraz administracyjnie należy do gminy Aleksandrów Kujawski. Długa, chyba półtora kilometra licząca, główna ulica rozkopana, kładą kanalizację. Ulica ta, na mocy uchwały Rady Gminy z 28 kwietnia 1995 roku, otrzymała imię Edwarda Stachury. Boczne do Stachury to ulice noblistów Miłosza i Reymonta. Przy skręcie ze Stachury w dróżkę prowadzącą do domu, w którym w 1948 roku Stachurowie zamieszkali po przyjeździe z Francji, duża tablica z fotografią poety i życiorysem, po polsku i angielsku. Odsłonięto ją uroczyście 29 sierpnia 2009 roku. Byli tu wtedy Jan Stachura (młodszy brat Edwarda), wójt Andrzej Olszewski i przewodniczący Rady Gminy Waldemar Bartczak. Na domu Stachurów też tablica, informująca, że Edward Stachura, poeta i prozaik, mieszkał tu w latach 1948–1979. Dom zamknięty. – Przychodzą nie tylko pojedyncze osoby – mówi mieszkająca obok Dorota Puchalska. – Bardzo chcą zobaczyć też środek. Kiedyś miałam klucze, pani Daria Lisiecka też miała. Ale przychodzili niekiedy w dziwnych porach, a i usposobienie niektórych też bywało dziwne. – Tylko że to jest prywatny dom, nie muzeum czy izba pamięci. Spróbujemy, w porozumieniu z państwem Stachurami i gminą, jakoś uregulować ten dostęp – deklaruje sołtys Łazieńca, Karol Dobrzelecki. Pyta go kiedyś córka, czy nie wie, gdzie była ta pusta noc u Sutego, z opłakiwaniem nieboszczyka na Łazieńcu, o czym pisał Stachura w Całej jaskrawości. – Bałem się powiedzieć, że wiem, żeby dziewczyny nie wystraszyć. Ale myślę sobie: i tak się dowie. „U nas, mówię. U nas, za poprzednich właścicieli, była ta pusta noc”. Stowarzyszenie, jakie niedawno założyli, nazwą nawiązuje do jednego z popularnych zwrotów wymyślonych przez Stachurę: Stowarzyszenie Przyjaciół Łazieńca „Cudne Manowce”. Prezesem jest Krystyna Mrozińska. Opowiadam sołtysowi, jak to w dalekiej Iławie, trzydzieści lat temu, chciano nadać tamtejszej bibliotece imię Edwarda Stachury. Na wieść o projekcie – rozległy się głosy krytyki, a jeden z oburzonych obywateli wystosował do władz iławskich list protestacyjny: Do Naczelnika Miasta Iławy Jestem długoletnim mieszkańcem Iławy, która rosła i rozwijała się na moich oczach. Sam najpierw jako młody człowiek, a potem jako wykształcony obywatel tego miasta oddałem jemu wszystko to, co posiadam, tzn. moje życie, umiejętności, serce i rozum. Tego samego uczyłem moje dzieci i one, podobnie jak ja, pozostały swojemu miastu wierne. Wszystko więc, co dotyczy miasta, nie jest mi obojętne. Toteż zbulwersowała mnie wiadomość w „Gazecie Olsztyńskiej” dotycząca nadania nowej siedzibie biblioteki im. Edwarda Stachury. Nie mam nic przeciwko temu człowiekowi, jego poezje słyszane raz w TV i radiu nawet mi się spodobały. Ale nie byłem wcale zachwycony jego życiem
i pracą. Jak wiem, człowiek ten, zapewne uzdolniony literacko, nie kalał się pracą zarobkową dla Ojczyzny, rodziny i siebie. Nie przekroczył granicy przeciętności, a znany jest małej grupie ludzi i to w większości młodzieży. Mam wrażenie, że ani nauczyciele, inteligencja, ani Pan nie znacie go w ogóle i nie ma się czemu dziwić, bo nakłady jego poezji były bardzo małe (...). Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób pracownicy biblioteki będą propagować idee patriotyczne, wzorce osobowe, życie, pracę swojego przyszłego patrona... – U nas – informuje sołtys Łazieńca – też były protesty związane z nazwą ulicy. Chodziło o nazwę: ulica Legionów Generała Józefa Hallera. Że za długa. To radni zmienili na krótką i dali nazwę: Wiejska. W 2012 roku imię Edwarda Stachury przybrało sobie, w siedemdziesiątą piątą rocznicę urodzin poety, Gdyńskie Liceum Autorskie. Edward Stachura jest także patronem szkoły w kanadyjskiej miejscowości Ajax koło Toronto. W moim Opolu całą frontową ścianę nowego gmachu Miejskiej Biblioteki Publicznej zapełniają, nie jako czasowa ozdoba, ale wdrukowane w elewację, teksty (po polsku i angielsku) piosenek Edwarda Stachury: Opadły mgły, wstaje nowy dzień i Dookoła mgła. Więc jeśli jakiś przybysz trafi w stolicy polskiej piosenki pod gmach biblioteki miejskiej, to nawet z dużej odległości może przeczytać: Opadły mgły i miasto ze snu się budzi, Górą czmycha już noc, Ktoś tam cicho czeka, by ktoś powrócił; Do gwiazd jest bliżej niż krok! Pies się włóczy popod murami – bezdomny; Niesie się tęsknota czyjaś na świata cztery strony! A Ziemia toczy, toczy swój garb uroczy; Toczy, toczy się los!... Leżącej w samym środku miasta, znakomicie działającej opolskiej bibliotece, z jeszcze bardziej znakomitym personelem, z całą frontową ścianą, od dachu po ziemię, wypełnioną na wieki tekstem Edwarda Stachury, nadawano niedawno imię. Jak się każdy łatwo domyśla, otrzymała imię Jana Pawła II. Stachura ma ulicę nie tylko w swoim Łazieńcu. Ma ją także w Warszawie, na Bielanach. Cicho tam, spokojnie, świetna lokalizacja, willowy kwartał. Gdyby jakiś fan Stachury chciał zamieszkać na ulicy noszącej imię swego idola, to w roku 2012 miał szczęście – był tam, na ulicy Edwarda Stachury, do kupienia segment w zabudowie szeregowej: czternaście pomieszczeń, 367 metrów kwadratowych, na najwyższym poziomie open space (około 70 m2), garaż na dwa samochody, cena 2 825 900 zł (dla humanistów: dwa miliony osiemset dwadzieścia pięć tysięcy dziewięćset złotych). Gdyby ktoś chciał tam trafić i obejrzeć, to polecam znakomitego przewodnika
po Warszawie, Marka Borcherta, który z powodu Stachury naraził na chwilowy szwank swoją reputację zawodową. Było to w roku 1980: – Oprowadzałem wycieczkę młodzieży szkolnej, która bardziej przypominała bandę punków niż klasę szkolną. Nic do nich nie docierało. Wlekli się za mną tylko dlatego, że czuli na sobie czujne oko nauczyciela. Stare Miasto – nic, Łazienki – nic. Totalne znudzenie. Śladu zainteresowania na wszystkich trzydziestu twarzach. Marmurki. Nie było do kogo mówić. Czarna rozpacz. Zbliżała się rocznica powstania. Groby Szarych Szeregów. Może to ich poruszy? Zawiozłem ich na cmentarz wojskowy. To samo. Zero zainteresowania. Zdesperowany zapytałem, czy ich w ogóle cokolwiek interesuje. Czy jest coś takiego w Warszawie, czego im nie pokazałem, a chcieliby zobaczyć? Zadałem to pytanie bez jakiejkolwiek nadziei na odpowiedź. Niespodziewanie odezwała się jakaś punkówa: „Tak. Chcieliby zobaczyć grób Edwarda Stachury”. Zatkało mnie. Nie tylko nie wiedziałem, gdzie jest grób Edwarda Stachury. Nie wiedziałem nawet, kim był Edward Stachura. Była to jedna z moich największych klęsk w pracy przewodnickiej. Klęskę tą pamiętam do dzisiaj. Do końca wycieczki nie odezwałem się już ani słowem. Dotkliwie przeżywałem swoją ignorancję i arogancję zarazem[833]. Być może z czubków uniwersyteckich katedr już widać, że Stachura się ciągle oddala, jest coraz mniejszy, znika. Tu, na dole, nie jest to takie oczywiste. Choć nikt Stachury nie lansuje. Bo jak zarobić na autorze, który godzi w prawa napędzające wolnorynkową gospodarkę i zachęca konsumenckie masy do MNIEJ, WOLNIEJ, SENSOWNIEJ, STARANNIEJ, DELIKATNIEJ? Jeśli nawet jest taka nisza rynkowa złożona z czytelników Steda, to ma słabiutką siłę nabywczą i małe szanse na przeprowadzkę choć w pobliże warszawskiej ulicy noszącej imię Edwarda Stachury. Tak się jakoś dziwnie składa, że wśród entuzjastów Stachury trudno wypatrzyć milionera. Na razie – to nazwisko Stachury przeprowadza się do miejsc świadczących, że temu nazwisku powodzi się coraz lepiej. Trzeba mocno osadzić się we współczesnej polszczyźnie, aby trafić do Słownika metafor i konotacji nazw własnych. Mówiąc najprościej: trzeba być uznawanym za symbol o powszechnej czytelności, za znak rozpoznawczy jakiejś cechy, a mówiąc bardziej uczenie – do takiego słownika trafiają nazwy i nazwiska uwikłane w powtarzalne, stałe wartości znaczeniowe, „używane w funkcjach innych niż identyfikacja pojedynczych obiektów”. Przykłady nazwisk i nazw z tego słownika: „Alexis” (jako symbol kobiety przedsiębiorczej, bez skrupułów), „Nikifor” (naiwność, urokliwa prymitywność), „Stalingrad” (decydująca porażka, klęska). Usytuowane między „Stachanowcem” (symbol ponadprzeciętnej wydajności) a „Stalinem” (zbrodnicze przywództwo, dyktatura) – hasło „STACHURA” informuje, że w języku polskim to nazwisko używane jest już na oznaczenie „poety-buntownika, romantyka, poety drogi”. Dwa z towarzyszących hasłu „Stachura” przykładów zaczerpniętych z tekstów w prasie i Internecie. O ambitnym alpiniście: „Chodził w skórzanej kurtce, owiany nimbem buntowniczym. Wysokogórski Stachura”. O poecie głośnym nie tylko z powodu dobrych
wierszy: „Tu i ówdzie przewija się nazwisko Jacka Podsiadły, z dodanym mu kolorowym piętnem egzotycznego naturszczyka, nowego Stachury”[834]. Anna Chodakowska, aktorka, która już prawie trzy tysiące razy prezentowała Stachury Mszę wędrującego: „Komunizm sprzyjał mitowi Stachury. W PRL ten mit przyjął wręcz formę fanatyzmu. Na co dzień czuło się fałsz i wielu miało poczucie pustki. Dziś jest zupełnie nowa rzeczywistość, ale też wielu ludzi uważa się za zepchniętych na margines, czuje zagrożenie. I zawsze będzie wracało do podstawowych pytań. Myślę więc, że i do Stachury”[835]. Maria Nurowska, pisarka, która znała Stachurę, ale go nie lubiła, a i jego twórczości też: „Nie wszystko jest poezją, Sted – pomyślałam. Nie wszystko. Nawet wolność, gdy wreszcie nadchodzi. Można o niej śnić, pisać poematy, ale kiedy się wreszcie pojawia, potrafi być tak samo plugawa jak niewola. Moi niegdysiejsi idole już nimi nie są. Kiedy słucham ich wypowiedzi, kiedy śledzę ich czyny, ogarniają mnie śmiech pusty i trwoga (...). A Sted. Teraz właśnie nadszedł jego czas. Teraz byłby potrzebny. Jako odtrutka na okrutny, kroczący środkiem nowej Polski kapitalizm. Jako ucieczka przed głupotą i małością polityków, nędzą dnia powszedniego zwykłych ludzi. Sted umarł za wcześnie!”[836].
PRZYPISY [1] E. Stachura, Dzienniki. Zeszyty podróżne, wybór, przygotowanie z rękopisu do druku, przypisy i posłowie Dariusz Pachocki, tom 1, Warszawa 2010, tom 2, Warszawa 2011. Jeśli nie zaznaczę inaczej, cytaty i odwołania do zapisów dziennikowych pochodzić będą z tego wydania. [2] Dariusz Nowacki (1965) – krytyk literacki, redaktor, badacz literatury, pracownik Zakładu Literatury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego. Zajmuje się głównie współczesną prozą polską. Opublikował zbiory szkiców krytycznych Zawód: czytelnik (Nagroda Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek) oraz Wielkie Wczoraj. Jest autorem rozprawy Ja nieuniknione. O podmiocie pisarstwa Jerzego Andrzejewskiego. W 2011 r. opublikował książkę Kto im dał skrzydła. Uwagi o prozie, dramacie i krytyce (2001–2010), a w 2013 Ukosem. Szkice o prozie. Laureat Nagrody im. Ludwika Frydego przyznawanej przez Sekcję Polską Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyki Literackiej. [3] W długim cieniu Pałacu Kultury, „Znak” 2000, nr 542. [4] Jerzy Jarzębski (1947) – krytyk i historyk literatury, profesor na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Znawca twórczości Witolda Gombrowicza, Brunona Schulza i Stanisława Lema. Członek jury Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej „Cogito”. Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich (1985) i Nagrody im. Kazimierza Wyki (1991). [5] E. Stachura, Listy do pisarzy, opracował Dariusz Pachocki, Warszawa 2006. [6] Obszernie, wspierając wywód licznymi przykładami, analizują problem politycznych uwikłań polskiej literatury współczesnej Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński w książce Literatura polska 1976–1998. Przewodnik po prozie i poezji, Kraków 1999. [7] Maria Nurowska – autorka powieści i dramatów. Ukończyła filologię polską i słowiańską na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutowała w 1974 r. na łamach miesięcznika „Literatura”. Wydała ponad dwadzieścia książek, m.in.: Nie strzelać do organisty, Po tamtej stronie śmierć, Postscriptum, Listy miłości, Niemiecki taniec, powieść biograficzną o Ryszardzie Kuklińskim Mój przyjaciel zdrajca, Dwie miłości, Drzwi do piekła. Jej twórczość była tłumaczona na dwanaście języków, w tym chiński. [8] M. Nurowska, Portret intymny Edwarda Stachury, czyli życie i śmierć barda, „Pani” 1994, nr 1. [9] J. Anderman, Fotografie, Kraków 2002, s. 214. [10]
[11] Ten tekst wydrukowany był w „Radarze” nawet dwukrotnie (nr 10 i 12 1979 r.), gdyż za pierwszym razem pogubiono niektóre wersy. „Radar” – tygodnik społecznokulturalny wydawany w latach 1959–1987. W piśmie pracowali i publikowali m.in.: Jerzy Klechta (redaktor naczelny), Zbigniew Chomicz, Piotr Adamczewski, Daniela Lewandowska, Piotr Sarzyński, Zdzisław Pietrasik, Krzysztof Pysiak, Marek Pieczara, Zbigniew Zbikowski, Marek Miller, Elżbieta Dzikowska. [12] A. Komorowski, Nie wszystko jest poezją, „Twórczość” 2008, nr 2. [13] J. Markiewicz, Wprowadzenie do ekstatycznego życia i cierpienia Edwarda Stachury, a także próba teorii tak zwanego obłędu i tak zwanej śmierci, część druga, [w:] E. Stachura, Fabula rasa (rzecz o egoizmie), posłowie Jarosław Markiewicz, Warszawa 1996, s. 194. [14] J. Plutowicz, Ameryka w literackich odsłonach, „Twórczość” 2014, nr 3. [15] D. Nowacki, Trzecia droga Stachury, „Gazeta Wyborcza” z 24 lipca 2009 r. [16] M. Buchowski, Baśń dla dorosłych, „Opole” 1972, nr 3. [17] „Gazeta Wyborcza” z 13 czerwca 2011 r. [18] Praca pisana pod kierunkiem prof. Andrzeja Sulikowskiego, Uniwersytet Szczeciński, 2000 r. [19] Joanna Siedlecka – eseistka, reportażystka. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego (psychologia i dziennikarstwo). Debiutowała w 1971 roku na łamach prasy studenckiej. Autorka zbiorów reportaży: Stypa (1981), Poprawiny (1984), Parszywa sytuacja (1984), Jaworowe dzieci (1991), biografii pisarzy: Jaśniepanicz (Witold Gombrowicz, 1987), Mahatma Witkac (Witkacy, 1992), Czarny ptasior (Jerzy Kosiński, 1993), Pan od poezji (Zbigniew Herbert, 2002) oraz książek o kulisach życia literackiego w PRL: Obława. Losy pisarzy represjonowanych (2005) i Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów (2008). [20] Generał dywizji MO Bogusław Stachura na przełomie lat 1979 i 1980 kierował pionem SB w MSW. W latach 1969–1983 wiceminister spraw wewnętrznych. [21] „Rocznik Literacki” 1979, s. 776. [22] E. Stachura, Wszystko jest poezja, [w:] tegoż, Poezja i proza, 1.1-5, oprac. H. Bereza, Z. Fedecki, K. Rutkowski, Warszawa 1982, s. 146. Jeśli nie zaznaczę inaczej, cytaty i odwołania do utworów Edwarda Stachury pochodzić będą z tego wydania. [23] Guide de la route, Reader’s Digest, Paris [b. d.]. [24] M. Badtke, Słowo o szlaku Stachury, „Fakty” 1983, nr 11. [25] Zdaniem Dariusza Pachockiego nazwisko „Szerucki” pojawia się w dzienniku Stachury w zapisie z 14 czerwca 1968 r., będącym rodzajem „banku nazwisk” do wykorzystania w utworach literackich: „Nazwiska: Michał Kątny, Hrynia Pachołek, Zawadecki, Peresada, Lasmraźnicki, posterunkowy Szerucki [podkreślenie M.B.], Józef Selpka”. Pachocki, przygotowujący z rękopisu do druku materiał Dzienników, opatrzył ten zestaw nazwisk przypisem: „Wymienione nazwiska zostały wykorzystane w książkach Stachury. Michał Kątny, Edward Szerucki (Siekierezada,
Całajaskrawość), Peresada, Selpka (Siekierezada). Pozostałe nie pojawiają się w utworach Stachury”. Natomiast Mirosław Wójcik inaczej odczytuje nazwisko owego posterunkowego: nie „Szerucki”, tylko „Szczucki” – zob. M. Wójcik, Człowiek-nikt. Prozatorska twórczość Edwarda Stachury w kontekście buddyzmu zen, Kielce 1998, s. 226. Przyczyną różnic w odczytaniu jest niewyraźna forma zapisu. [26] Urodzona 17 kwietnia 1907 r. w peryferyjnej dzielnicy Aleksandrowa Kujawskiego – Łazieńcu, córka Franciszka i Jadwigi Chlewickiej. [27] Urodzony 12 sierpnia 1903 r. w Dobiesławicach, w powiecie pińczowskim, syn Wincentego i Marianny Tambor (lub Tombor, bo zapis w dokumencie pozwala i na takie odczytanie). Zob. W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium życia i twórczości Edwarda Stachury, Warszawa 2003, s. 11. [28] R. Pasieczny, Matka, „Fakty” 1983, nr 20. [29] Urzędowa zmiana kolejności imion (na: Edward Jerzy) nastąpiła na mocy „Decyzji o ustaleniu brzmienia imion” wydanej 18 kwietnia 1974 r. (sygnatura: WSWII-77-34/74). Stachura dokonał wówczas wymiany dowodu osobistego, w którym już figuruje jako Edward. [30] Waldemar Szyngwelski (ur. 1972) – doktor nauk humanistycznych; opublikował m.in. Sted. Kalendarium życia i twórczości Edwarda Stachury, Warszawa 2003, oraz Sobowtór w labiryncie świata. Proza artystyczna Edwarda Stachury, Warszawa 2003. Inne zainteresowania naukowe to kultura oraz historia Skandynawii. [31] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 151. [32] Zob. B. Jaślarowa, Wśród zagadnień psychologii twórczości literackiej, Katowice 1972. [33] Chyba że ktoś związany był tam, na Zachodzie, z ruchem komunistycznym i jechał do Polski zakładać raj. Jak Edward Gierek, który – tak jak Stachurowie – też w 1948 roku wrócił z żoną i dwójką synów z Belgii do Polski i w latach siedemdziesiątych nie tylko on sam uwierzył, że dokonał cudu gospodarczego. [34] Ze wspomnień repatriantki Krystyny Tomczak, która w 1947 roku przyjechała z rodzicami do Świebodzic, a wyruszyli z miejscowości Cognac les Mines (południe Francji, departament Taru): „Pamiętam, że rodzice byli bardzo rozczarowani tym, co w Świebodzicach zastali. Emisariusze władz polskich, którzy przybyli do Francji i namawiali Polaków do powrotu, obiecywali krainę «mlekiem i miodem płynącą», a tymczasem na początku brakowało wszystkiego. We Francji warunki życia i pracy były o wiele łatwiejsze. Był czas na odpoczynek i zabawy w soboty, które były wolne od pracy. Były pieniądze na drobne przyjemności” (Strona internetowa „Pionierzy Świebodzic. Poznaj powojenną historię miasta”. Wspomnienie spisała Grażyna Łupkowska. www.pionierzy.swiebodzice.pl/strony/ps_tomczak_k.htm). [35] Cyt. za: W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 16. [36] Będę używał, mówiąc o lokalizacji domu Edwarda Stachury, określenia Łazieniec, choć z różnych administracyjnych powodów adres tej posesji się zmieniał:
na początku był Aleksandrówek (nr 12), potem przynależał do wsi Łazieniec (nr 25), obecnie sołectwo Łazieniec wchodzi w skład Gminy Wiejskiej Aleksandrów Kujawski. [37] Cyt. za: W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 21. [38] Referat ten, nieznacznie zmodyfikowany, otwiera książkę Henryka Berezy Taki układ, Warszawa 1981. [39] Włodzimierz Paźniewski (1942) – poeta, prozaik, eseista. Absolwent polonistyki UMK w Toruniu. Wydał ponad dwadzieścia powieści, zbiorów opowiadań i esejów. W 1973 roku debiutował tomikiem wierszy Z ostatniej chwili. Za Krótkie dni (powieść, 1983) otrzymał m.in. nagrodę „Czytelnika” oraz Nagrodę PEN Clubu. Wydał także: Wiersze dla zaginionych bez wieści (1975), Proszę się rozejść (1983; ukazał się w tzw. drugim obiegu, sygnowany pseudonimem Andrzej Zawieja), Czyste szaleństwo (1984), Klasówka z pamięci (1988), Światła mijania (1994). Książki eseistyczne: Życie i inne zajęcia (1982), Gramatyka rozproszenia (1995), Deportacja ogrodu. Eseje (1996), Eseje wędrowne (2006). Przez kilka lat był redaktorem naczelnym wychodzącego w Katowicach „Dziennika Zachodniego”. [40] Zob. M. Danilewicz-Zielińska, Fado w moim życiu. Rozmowy z Włodzimierzem Paźniewskim, Toruń 2000. [41] Zob. M. Badtke, Stachura alias Sted, Bydgoszcz 2006, s. 38. [42] Tamże, s. 41. [43] W. Paźniewski, Krajobraz artysty, „Twórczość” 1981, nr 4. [44] D. Ślęzak, Był sobą, „Nowości”, 20 sierpnia 1999. [45] W. Paźniewski, Krajobraz artysty, dz. cyt. [46] Cyt. za: W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 23–24. [47] M. Badtke, Słowo o szlaku Stachury. Sierota z wyboru, „Fakty” 1983 nr 10. [48] Z. Trziszka, Edwarda Stachury zmagania z samym sobą (Próba psychografii), „Miesięcznik Literacki” 1983, nr 7. [49] Leopold Buczkowski (1905–1989) – prozaik, malarz, artysta grafik. Studiował polonistykę na Wydziale Humanistycznym UJ oraz malarstwo na ASP w Warszawie. Uczestnik powstania warszawskiego, żołnierz AK. Po wojnie zamieszkał w Krakowie, zajmując się ilustrowaniem książek. Od 1950 r. do śmierci mieszkał w Konstancinie pod Warszawą. Opublikował powieści: Wertepy, Czarny potok, Dorycki krużganek, Pierwsza świetność, Uroda na czasie, Kąpiele w Lucca, Oficer na nieszporach, Kamień w pieluszkach oraz Wszystko jest dialogiem, Na nowo i poniekąd inaczej, Proza żywa, Żywe dialogi (wespół z Zygmuntem Trziszką), Dziennik wojenny. [50] R. Urban, Listy, [w:] tegoż, Pisma, t. 2, Opole 1990, s. 260; cytat pochodzi z listu do Jana Marii Gisgesa, sekretarza Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. [51] Uroczystość odbyła się 10 marca 1999 r. Tego dnia tytuły doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego otrzymali Tadeusz Różewicz i Wojciech Kilar.
[52] Zbyszko Bednorz (1913–2010) – pisarz, poeta i działacz kulturalny. Profesor honorowy Uniwersytetu Opolskiego oraz honorowy obywatel województwa opolskiego. [53] Jan Goczoł (ur. 1934 w Rozmierzy na Opolszczyźnie) – poeta, dziennikarz, działacz kulturalny. Pracował w katowickich „Poglądach”, był (po Edwardzie Pochroniu) redaktorem naczelnym miesięcznika społeczno-kulturalnego „Opole”, współredagował kwartalnik „Regiony”, współpracował z „Sycyną”. Zbiory wierszy i prozy poetyckiej: Małgorzata (1961), Topografia intymna (1961), Sprzed drzwi (1969), Manuskrypt (1974), Poezje wybrane (1985), Znad Odry (1996), Zapisy śladowe (1999), Na brzozowej korze (2000), Z pogorzeliska (2011). [54] W tym miejscu cytowanego listu Tadeusz Różewicz dodał: „Do tej pory było i jest to dla mnie tajemnicą: dlaczego?”. [55] Zob. T. Różewicz, Dlaczego milczę w teatrze? Wystąpienie Tadeusza Różewicza podczas uroczystości nadania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego, „Indeks” (czasopismo Uniwersytetu Opolskiego) 1999, nr 6. [56] Rafał Urban zmarł w Warszawie 12 stycznia 1972 roku. [57] R. Urban, Pisma, t. 2, Opole 1990, s. 260; cytat pochodzi z listu do Jana Marii Gisgesa. [58] Tamże, s. 267. [59] W projekcie zanotowanym w dzienniku list podpisany jest „Edziu”. [60] Nagroda Kościelskich przyznawana jest od 1962 roku przez Fundację im. Kościelskich – jedną z najstarszych polskich instytucji kulturalnych, działającą w Genewie. Celem Fundacji jest wspieranie rozwoju literatury i poezji polskiej poprzez przyznawanie nagród młodym twórcom polskim (głównie pisarzom i krytykom literackim), zamieszkałym w kraju bądź na emigracji. Laureatów wybiera jury powoływane przez Radę Fundacji, w której zasiadali m.in.: Kajetan Morawski, Konstanty Jeleński, Zygmunt Estreicher, Krzysztof Górski, Maria DanilewiczZielińska. Fundacja Kościelskich jest powszechnie uznawana za instytucję niezwykle zasłużoną dla kultury polskiej. Przyznawane przez nią wyróżnienie stanowi najwyższą poza granicami kraju stałą polską nagrodę literacką, uchodzącą za rzetelny miernik pisarskich osiągnięć. Do grona 120 laureatów Nagrody Kościelskich należą najwybitniejsi polscy prozaicy, poeci i krytycy literaccy. Są wśród nich: Sławomir Mrożek (1962), Zbigniew Herbert (1963), Zygmunt Kubiak (1963), Tadeusz Konwicki (1964), Andrzej Kijowski (1965), Gustaw Herling-Grudziński (1966), Jan Błoński (1968), Stanisław Barańczak (1972), Ewa Lipska (1973), Adam Zagajewski (1975), Stefan Chwin (1983), Adam Michnik (1986), Paweł Huelle (1988), Jerzy Pilch (1989), Andrzej Stasiuk (1995), Olga Tokarczuk (1997), Olga Stanisławska (2002), Tomasz Różycki (2004), Jacek Dukaj (2008), Andrzej Franaszek (2011), Krystyna Dąbrowska (2013). W 1972 roku, razem ze Stachurą, laureatami zostali także: Stanisław Barańczak, ks. Bonifacy Miązek i Władysław Lech Terlecki. [61] M. Danilewicz-Zielińska, Fado w moim życiu, dz. cyt., s. 10.
[62] Decyzja Urzędu Celnego w Zgorzelcu z 14 września 1973 r. o konfiskacie podczas przekraczania granicy. [63] W rękopisie są wprawdzie tylko imiona i na ogół pierwsze litery nazwisk, ale łatwe do rozszyfrowania. Dlatego tam, gdzie wymienionym osobom towarzyszą jednoznacznie pejoratywne lub dwuznaczne określenia, używam jedynie kolejnych liter alfabetu. [64] Urodziny Edwarda Stachury w kawiarni Legalna. Z Moniką Stachurą rozmawia Beata Kęczkowska, „Gazeta Wyborcza” z 17 sierpnia 2010 r. [65] Mowa o Marcie Kucharskiej. [66] List Jadwigi Stachurowej do Jana Stachury pisany 20 stycznia 1966 r. znajduje się w Muzeum Literatury w Warszawie, w zbiorze rękopisów Edwarda Stachury. [67] Wincenty Różański (1938–2009) – poeta związany z Poznaniem. Debiutował arkuszem poetyckim Wiersze o nauce nawigacji między kamieniami, opublikował kilkanaście zbiorów wierszy. Stachura traktował go trochę po ojcowsku, zwłaszcza w okresach nasilania się choroby Witka (bo takim imieniem zwracali się do niego przyjaciele). Chyba żadnego z przyjaciół Stachura nie traktował z taką czułością i współodczuwaniem. Czas jakby się Różańskiego nie imał, do ostatnich dni był chłopcem piszącym bardzo dorosłe, dojrzałe wiersze. Bądźmy piękniejsi – taki tytuł ma film dokumentalny o nim, zrealizowany przez Tadeusza Zukowskiego. Dziękuję Zbigniewowi Wojciechowiczowi za przesłane mi nagranie jego rozmowy z Wincentym Różańskim; sylwetki przyjaciół i bliskich znajomych Edwarda Stachury oraz ich relacje (niekiedy burzliwe) z poetą zaprezentuję szerzej w przygotowywanej książce Alfabet Stachury. [68] Karta pocztowa z widokiem krynickich sanatoriów. [69] Jadwiga Stachurowa zmarła 29 stycznia 1989 roku. [70] Z wywiadu udzielonego Waldemarowi Szyngwelskiemu. Zob. tegoż: Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 19–20. [71] D. Ślęzak, Był sobą, „Nowości” z 20 sierpnia 1999 r. [72] J. Zernicki, Bruno i Sted, „Poezja” 1981, nr 9. [73] E. Stachura, Która jest jak oliwa na wodę, „Kamena” 1960, nr 1. [74] Małżonką Ryszarda została pochodząca z Aleksandrowa Kujawskiego Kordula Kołakowska. [75] Jerzy Stachura to rozsławiony przez Edwarda bratanek zwany Juniorem. [76] Dziś, na skutek różnych zmian i reorganizacji, budynek ten ma numer 8, a ulica nazywa się Grabowo. [77] Według informacji Jerzego Stachury szkoła, do której trafił stryj Edward, mieściła się na Grabówku (ul. Sambora 48). Dziś jest tam Zespół Szkół Chłodniczych, a tamto Liceum Ogólnokształcące przeniesiono później na ulicę Legionów 27; dziś szkoła ta nosi imię Marynarki Wojennej i zajmuje czołowe miejsca w ogólnopolskich rankingach szkół średnich. [78] Nie wiadomo, czy był to areszt tymczasowy, czy realizacja wyroku za – jak
twierdził Ryszard Stachura – rzekome przestępstwo gospodarcze. Zob. W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 25. Z listu Edwarda Stachury do Mieczysława Czychowskiego (datowanego: 25 października 1957 r., a wysłanego z Lublina) wynika, że Ryszard przebywał w zakładzie karnym nie w okresie licealnej nauki Edwarda, tylko później. W liście tym, skarżąc się Czychowskiemu na ciężkie warunki materialne utrudniające studiowanie i pobyt w Lublinie, Edward napisał: „Brata, na którego tak liczyłem, zamknęli, a moje stosunki z bratową znasz doskonale”. [79] Fragment listu Ryszarda Stachury do W. Szyngwelskiego. Zob. tegoż, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 25. [80] Tamże, s. 26. [81] M. Czychowski, Wspomnienie, [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, Warszawa 2006, s. 87. [82] ZMP – Związek Młodzieży Polskiej, TPPR – Towarzystwo Przyjaźni PolskoRadzieckiej, LPZ – Liga Przyjaciół Żołnierza, SKOW – prawdopodobnie skrót oznaczający jakąś szkolną kasę oszczędnościową. [83] M. Czychowski, Wspomnienie, dz. cyt., s 88. [84] List z 8 lipca 1956 r., E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 91. [85] List z 8 października 1956 r., tamże, s. 101. [86] List z 24 listopada 1956 r., tamże, s. 105. [87] „Życiorys kandydata” napisany w 1958 r., przy ubieganiu się o ponowne przyjęcie na studia, Archiwum Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, teczka „Jerzy Stachura”. [88] List z 24 listopada 1956 r., E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 105. [89] List nie ma daty, a Dariusz Pachocki lokuje go na koniec lata 1956 r. E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 98. [90] M. Badtke, Civitas Thoruniensis, „Fakty” 1983, nr 12; toruńskiemu okresowi w biografii Edwarda Stachury poświęca też M. Badtke rozdział w swej książce Stachura alias Sted, Bydgoszcz 2006. [91] Jerzy Koperski, pseud. Jerzy Leszin (1935–2013) – poeta, krytyk literacki, organizator życia literackiego, działacz kulturalny, wydawca. Studia zaczął w Toruniu, filologię polską ukończył na Uniwersytecie Warszawskim. Związany z klubem studenckim „Hybrydy”, gdzie organizował liczne imprezy poetyckie z udziałem najwybitniejszych polskich poetów, aktorów i krytyków. Założyciel i redaktor pism poświęconych literaturze i sztuce. Założyciel i prezes Wydawnictwa „Anagram”, prezes Fundacji Sztuki na rzecz Integracji, poprzez którą umożliwiał wydanie wielu debiutów literackich. Jako poeta debiutował w 1956 r. w toruńskim „Głosie Uczelni” wierszem zatytułowanym Pamięci Tuwima. Jest autorem czterech tomów poetyckich: Blizny w kamieniach, I nie wymilczę więcej, Drzewa z próchna nie poznasz i Do rzeki należy moje życie. Leszek Zuliński: „Dla mojego pokolenia była to postać ważna! Był naszym «akuszerem», wydawcą, pomysłodawcą wielu imprez, ale
i publikacji, bez których trudno sobie wyobrazić to wszystko, co działo się w poezji od lat sześćdziesiątych po dwutysięczne”. [92] P. Dumin, Od „Helikonu” do Forum Poetów „Hybrydy”. Rozmowa z Jerzym Leszinem, „Poezja” 1986, nr 12. [93] S. Kryska, Rozmowa z Januszem Żernickim, „Poezja” 1986, nr 5. [94] Tamże. [95] Pierwszą pomorską prezentację zamieściła „Współczesność” w roku 1957 (nr 8); wiersz Stachury zawierało „Młode Pomorze” z roku 1958 („Współczesność” nr 13). [96] Także Słownik współczesnych pisarzy polskich podaje „Uwagę” nr 6 jako miejsce debiutu Stachury. [97] M. Buchowski, Rozbieg Edwarda Stachury, „Życie Literackie” z 4 października 1987 r. [98] Zachowało się zaświadczenie (z datą 17 października 1956 r.) wydane przez Zakład Rysunku Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, podpisane przez mgr. Edwarda Wadowskiego, następującej treści: „Niniejszym zaświadcza się, iż Ob. Edward Stachura, zam. w Aleksandrowie Kuj., Aleksandrówek 12 uczęszcza do Pracowni Zajęć Plastycznych przy Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Zaświadczenie wydaje się celem uzyskania zniżkowego biletu miesięcznego na przejazdy koleją”. [99] Książeczka wojskowa, seria C, nr 228094. [100] List Edwarda Stachury do Leszka Rojka datowany „początek kwietnia 1959”. [101] I.J. Kamiński, Stachura, Marina Vlady i inni, „Kamena” 1987, nr 3. [102] List do Mieczysława Czychowskiego z 25 października 1957 r.; E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 110. [103] I.J. Kamiński, Stachura, Marina Vlady..., dz. cyt. [104] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 110 i 118. [105] Listy i wiersze Stachury do Mieczysława Czychowskiego, „Poezja” 1982, nr 9. [106] Zob. M. Derecki, Lubelskie lata Edwarda Stachury, Lublin 2009, s. 20. [107] Nieznane jest pierwotne przeznaczenie pisma. Data świadczy, że powstało trzy miesiące przed przyjazdem Stachury na studia do Lublina. [108] Zob. M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 27. [109] Mirosław Derecki (1936–1998) – lubelski dziennikarz, autor książek historycznych i wspomnieniowych, m.in. Na studenckim szlaku – o lubelskim życiu akademickim w latach pięćdziesiątych XX w. [110] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 31. [111] Tamże, s. 17. [112] Ojciec pisarza, Stanisław Stachura, jak wynikało z zaświadczenia dostarczonego uczelni, zarabiał miesięcznie 800 zł. [113] List do Leszka Rojka z 17 maja 1959 r., oryginał w posiadaniu adresata. [114] Andrzej Babiński (ur. w 1938 r., zmarł samobójczo w 1984 r.) – poeta, od lat pięćdziesiątych XX w. mieszkał w Poznaniu. Stachura poznał go w czasie studiów
na KUL. Pomagał Babińskiemu w zredagowaniu pierwszej książki (Z całej siły, 1975), wspomagał finansowo i materialnie, odwiedzał w szpitalu psychiatrycznym, gościł w warszawskim mieszkaniu na Rębkowskiej. Na jednym ze spotkań autorskich Babińskiego (wiersze czytała Zofia Kucówna) Stachura powiedział m.in.: „Z Babińskim długo razem byliśmy, spędziliśmy młodość. Spędziliśmy razem wiele białych i czarnych nocy. Była w nas zawsze delikatność”. [115] Post scriptum w liście Edwarda Stachury do Marii Bechczyc-Rudnickiej z 11 października 1960 r. List, dotychczas niepublikowany, znajduje się w zbiorach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Lublinie. [116] Zygmunt Mikulski (1920–1989) – poeta, dziennikarz, redaktor. Studiował filozofię na KUL, pracował m.in. w „Sztandarze Ludu” i „Kamenie”. W latach 1963– 1975 był prezesem lubelskiego oddziału ZLP. [117] „Kamena” 1960, nr 15–16. [118] „Kamena” 1960, nr 21. [119] Tekst datowany jest: „Wałbrzych, lipiec 1961”. [120] Listy te nie były publikowane. Zob. D. Pachocki, Rękopisy spoza muzealnych katalogów. Spuścizna Edwarda Stachury w zbiorach publicznych i prywatnych, „Przegląd Humanistyczny”2013, nr 3. [121] Początek listu Edwarda Stachury do Marii Bechczyc-Rudnickiej z 21 czerwca 1961 r. [122] Po pierwsze – jeśli notował nazwiska, to nie po to, żeby dręczyć swoje sumienie, tylko dla wsparcia pamięci: komu dług oddać albo od kogo dług odebrać. Po drugie – on pożyczał, ale i od niego pożyczali. W wielu miejscach dziennika pojawiają się nazwiska osób, które były pożyczkodawcami (Henryk Bereza, Jerzy Lisowski, Jonasz Kofta, Jan Pietrzak, Marian Pilot, Wacław Tkaczuk) lub pożyczkobiorcami Stachury (Ryszard Milczewski-Bruno, Barbara Sadowska, Zbigniew Jerzyna, Jerzy Satanowski, Jan Himilsbach, Mieczysław Machnicki, Władysław Augustyn). [123] Początek listu Edwarda Stachury do Zofii Bażant z 12 lutego 1972 r.; małżeństwo Stachurów wchodziło w tym czasie w fazę przygotowań do rozwodu. O znajomości Stachury z Zofią Bażant więcej w rozdziale Polonistki i Polonia. [124] List w posiadaniu adresata. [125] Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego [126] Rozmawialiśmy 2 czerwca 1987 r. [127] List do Kazimierza A. Jaworskiego z 13 lutego 1961 r.; E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 186. [128] List do Kazimierza Andrzeja Jaworskiego z 13 lutego 1961 r.; E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 186. Do rezerwy, bez odbycia zasadniczej służby wojskowej, został przeniesiony ze stopniem „szeregowiec” 1 stycznia 1964 r. na podstawie art. 33 ustawy z 30 stycznia 1959 r. Artykuł ten stanowi: „Poborowych korzystających z odroczenia zasadniczej służby wojskowej oraz zaliczonych do ponadkontyngentu,
którzy nie zostaną powołani do odbycia zasadniczej służby wojskowej do końca roku kalendarzowego, w którym kończą 23 lata życia, a w przypadku korzystania z odroczenia ze względu na odbywanie studiów w szkołach wyższych – do końca roku kalendarzowego, w którym kończą 25 lat życia, wojskowy komendant rejonowy przenosi do rezerwy”. [129] Listy do J. Żernickiego z 30 października 1963 r. i 7 lutego 1964 r.; E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 30 i 33. [130] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 66. [131] Jeden dzień, pierwodruk we wrocławskiej „Odrze” 1960, nr 25. [132] Jan Czopik-Leżachowski (ur. w 1938 r., zmarł w 1977 r. w wypadku samochodowym) – poeta i prozaik. W latach 1956–1965 studiował filologię polską oraz historię sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. Pracował w Polskim Radiu, najpierw we Wrocławiu, później w Warszawie. Opublikował zbiory wierszy: Oko jedno i drugie, Jest poranek, Niewymownie się ucałować, Tropy, zbiór opowiadań Lipiec po maju oraz powieści Zabrońcie się żegnać i Dolina dzwonów. [133] J. Czopik, Po tej stronie rzeki, „Poezja” 1981, nr 9. [134] www.dziennikarzerp.eu/luty-2009/wspomnienia-palacykowiczow-1. [135] Hanna Jarosz-Jałowiecka – na przełomie lat 50. i 60. niespokojny duch studenckiej kultury we Wrocławiu, autorka tekstów pisanych także dla potrzeb założonego przez siebie Akademickiego Teatru Eksperymentalnego z siedzibą w „Artystycznej”. Współpracowała z ozdobą wrocławskich fal radiowych – Studiem 202. Realizowała materiały (najczęściej o charakterze interwencyjnym) dla radia i telewizji. Pracowała we wrocławskich „Wiadomościach”, a po przenosinach w 1974 r. do Katowic – w „Dzienniku Zachodnim” oraz w „Tak i Nie” kierowanym przez Kazimierza Zarzyckiego. Przewodnicząca katowickiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej. [136] Stanisław Chaciński (1936–1990) – poeta, prozaik, reportażysta. Od 1950 r. mieszkał we Wrocławiu, a od 1975 r. – w Opolu, gdzie zatrudniony był w tamtejszym miesięczniku społeczno-kulturalnym „Opole”. Opublikował m.in. tomy wierszy: Dochodzenie do gruszki, Poza tamto, Kilku, ten sam, Wniebogłosy, Wiersze wybrane, Conocne, powieść Ciuciubabka, zbiór opowiadań Jest jak jest i tom reportaży Siedem zdarzeń różnych. [137] „Kamena” 1960, nr 13–14. [138] List do Marii Bechczyc-Rudnickiej z 28 kwietnia 1960 r. List, dotychczas niepublikowany, znajduje się w zbiorach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Lublinie. [139] Ostatni w dzienniku wrocławski ślad to zapis z 29 października 1976 r.: „Opatrzyłem stopy i obandażowałem, chlebak zapakowałem i ruszyłem z kwatery około 3 rano. Nieba nie widać nad Wrocławiem. Smog, smogu, smok i jakby mgiełka jakaś też nadranna. Na ulicach dwuosobowe patrole pieszej milicji, gdzie indziej suną po nocnych ulicach ich radiowozy; pijacy szpulują się do domów, roznosiciele mleka
ze swoimi słynnymi wózkami, słynne stukają butelki, wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi. za 10 czwarta jestem na Dworcu Głównym. Jest ekspres 4.22 do stolicy...”. [140] B. Loebl, Alibi, Warszawa 1976. [141] J. Czopik, Po tej stronie..., dz. cyt. [142] Jan Sawka (1946–2012) – grafik, rysownik, malarz, architekt. W 1964 r. rozpoczął studia na Politechnice we Wrocławiu (architektura), a w 1967 r. połączył je ze studiami malarstwa i grafiki we wrocławskiej PWSSP. Przez jakiś czas związany z Krakowem, gdzie był kierownikiem graficznym Teatru STU. W 1976 r. otrzymał zaproszenie na stypendium do Centrum Pompidou w Paryżu. Z obawy przed deportacją (ambasada nie przedłużyła paszportu) w 1977 r. przeniósł się do Nowego Jorku. W Ameryce zrobił błyskawiczną karierę. Już po trzech tygodniach pracował jako ilustrator dla „New York Timesa”. [143] www.dziennikarzerp.eu/luty-2009/wspomnienia-palacykowiczow-1. [144] K. Coriolan, Gość wczesnym zmierzchem, „Gazeta Wyborcza” (Dolnośląska) 1999, nr 171. Coriolan, chyba jako jedyny na świecie, uznał Czopika-Leżachowskiego za drwala Peresadę w Siekierezadzie Stachury („Jan występuje w powieści jako najbliższy narratorowi bohater, Peresada, ale jego obecność w tekście jest znacznie głębsza”). [145] List do Bogusława Zurakowskiego z 14 stycznia 1975 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 197. [146] List do Bogusława Zurakowskiego z 1 października 1975 r., tamże, s. 198. [147] W. Tkaczuk, Dedykacja: NAJLEPSZEMU-najlepszy, „Regiony” 2001, nr 1. [148] J. Łoziński, Statek na Hel, Wrocław 1988, s. 248–249. [149] Eugeniusz Get-Stankiewicz (1942–2011) – artysta grafik i rzeźbiarz. Studiował na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej (1961–1966) oraz w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu (1966–1972). Przez niemal całe życie związany z Wrocławiem, stał się jednym z artystycznych symboli miasta. Debiut na przełomie lat 60. i 70. związany był z kulturą studencką Wrocławia, bardzo żywą w owym czasie, oraz kolejnym przełomem w polskim plakacie – impuls przyszedł właśnie z Wrocławia, gdzie działała tak zwana „czwórka wrocławska”: Jan Aleksiun, Jerzy Czerniawski, Jan Sawka i Eugeniusz Get-Stankiewicz. W latach 1982–1985 prowadził pracownię grafiki warsztatowej na PWSSP, od 1998 r. był pracownikiem Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Zdaniem Karola Sienkiewicza (portal Culture.pl) Get-Stankiewicz „stał się jednym z najbardziej wnikliwych obserwatorów rzeczywistości upadającego PRL-u. Jednocześnie udało mu się oprzeć ogólnie panującym hamletyzującym tendencjom. Docenił to Komitet Kultury Niezależnej «Solidarności», przyznając mu nagrodę w 1982 roku”. [150] Zob. E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, Warszawa 2007, s. 235. List z 28 października 1976 r. [151] K. Mętrak, Koniec bajki, „Radar” 1982, nr 27. [152] Tamże.
[153] K. Mętrak, Dziennik 1979–1983, Warszawa 1998. Zapis z 16 maja 1983 r., czyli w przeddzień pogrzebu Grzegorza Przemyka, syna Barbary Sadowskiej. [154] P. Kuncewicz, Agonia i nadzieja, „Przegląd Tygodniowy” 1987, nr 13. [155] A. Zieniewicz, Półodbicie, „Poezja” 1986, nr 5. [156] Późniejsze przedsięwzięcia wydawnicze (zwłaszcza czasopismo „Orientacja. Zeszyty Ruchu Kulturalnego i Artystycznego ZSP”) poszerzyły znacznie krąg współpracujących autorów, wśród których pojawili się m.in.: Krzysztof Karasek, Michał Głowiński, Janusz Sławiński, Janusz Maciejewski, Barbara Sadowska, Jerzy Lesław Ordan, Piotr Kuncewicz, Stefan Połom, Mieczysław Orski, Erwin Kruk. Czasopismu „Orientacja” towarzyszyły, jako suplementy, tomiki wierszy: Jarosława Markiewicza (Przyszedłem zapytać o imię czasu, który wnoszę), Ryszarda Krynickiego (Pęd pogoni, pęd ucieczki), Janusza Żernickiego (Trzynaście miesięcy), Włodzimierza Szymanowicza (Zaproście mnie do stołu; ze słowem wstępnym Edwarda Stachury), Krystyny Godlewskiej (Pierwszy głodny krok), Krzysztofa Karaska (Godzina jastrzębi), Stanisława Barańczaka (Jednym tchem), Andrzeja K. Waśkiewicza (Zapis z nieobecności). [157] A. Zieniewicz, Półodbicie, dz. cyt. [158] Tamże. [159] Tamże. [160] Orientacja „Hybrydy” (Na marginesie Sympozjonu Młodej Poezji), „Nowa Kultura” 1962, nr 23. [161] „Nowa Kultura” 1962, nr 27, rubryka „Korespondencja”. [162] Tamże. [163] Za progiem wyboru, pod red. J. Leszina-Koperskiego, Warszawa 1969. [164] List do J. Żernickiego z 29 grudnia 1967 r. [165] Wspólnota i przedziały (dyskusja redakcyjna), „Współczesność” 1962, nr 24. [166] K. Mętrak, Testament Bruna, „Radar” 1984, nr 23. [167] E. Stachura, Abyście. Parę słów o poezji Mieczysława Czychowskiego i parę innych słów przy tej okazji, [w:] Za progiem wyboru, dz. cyt. [168] Tamże. [169] Z cytowanej tu już odpowiedzi na krytyczną notę (rdc) w „Nowej Kulturze”. [170] Stachura w jednej z „porad literackich” na łamach „Widzeń”. [171] Tytułem tym, uruchomionym po wojnie, kierowali najpierw Kazimierz Wyka (1945–1949) i Adam Ważyk (1950–1954), a w 1955 r. objął go we władanie Jarosław Iwaszkiewicz. Przez wiele lat z „Twórczością” związani byli m.in.: Henryk Bereza, Zbigniew Bieńkowski, Ziemowit Fedecki, Marta Fik, Anna Kamieńska, Andrzej Kijowski, Artur Międzyrzecki, Julian Stryjkowski, Jan Śpiewak, Helena Zaworska, a do stałych współpracowników należeli m.in.: Małgorzata Baranowska, Jan Błoński, Tomasz Burek, Janusz Głowacki, Michał Głowiński, Jerzy Kwiatkowski, Włodzimierz Paźniewski, Henryk Waniek. [172] „Twórczość” to nie było pierwsze czasopismo, jakim Iwaszkiewicz kierował
po wojnie. Założył – jeszcze przed ukazaniem się „Twórczości” i „Kuźnicy” – „Życie Literackie” (ale nie to krakowskie, Machejkowe), którego pierwszy numer ukazał się z datą 1 czerwca 1945 r. Utworzył potem i redagował „Nowiny Literackie” (początkowo miały się nazywać „Wiadomości Literackie” i nawet szatą graficzną nawiązywać do tych przedwojennych). Iwaszkiewicz, zanim w 1959 r. został „dożywotnim” prezesem ZLP, pełnił dość krótko funkcję prezesa w reaktywowanym w 1945 r. Zawodowym Związku Literatów Polskich. [173] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 41. [174] J. Anderman, Powidok, [w:] tegoż, Fotografie, Kraków 2002, s. 201. [175] R. Kalicki, Dziennik nieobyczajny, Warszawa 2008, s. 65. [176] Święto kultury polskiej. 50-lecie twórczości Jarosława Iwaszkiewicza, „Zycie Warszawy” z 20 lutego 1964 r. [177] List do Zofii Bażant z 5 marca 1964 r. List znajduje się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Sandomierzu. [178] List do Mieczysława Czychowskiego z 1 marca 1964 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 122. [179] List do Mieczysława Czychowskiego z 14 lutego 1964 r., tamże, s. 121. [180] W cieniu „Doktora Żywago” (z Ziemowitem Fedeckim rozmawia Anna Żebrowska), „Przegląd” 2003, nr 46. [181] List do Janusza Żernickiego z 26 września 1968 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 61. [182] „Twórczość” 1984, nr 2. [183] M. Iwaszkiewicz, O Julianie Stryjkowskim, wspomnienie nagrała i opracowała Agnieszka Papieska, „Zeszyty Literackie” 2013, nr 3. [184] H. Bereza, Czytane w maszynopisie, „Twórczość” 1978, nr 5. [185] Z. Fedecki, Moda na Stachurę, [w:] Kaskaderzy literatury. O twórczości i legendzie Andrzeja Bursy, Marka Hłaski, Haliny Poświatowskiej, Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, Rafała Wojaczka, Łódź 1986, s. 270. [186] A. Kijowski, Dziennik 1978–1985, wybór i oprac. tekstu Kazimiera Kijowska i Jan Błoński, Kraków 1999, s. 59. [187] J. Iwaszkiewicz, Stachura, „Twórczość” 1980, nr 1. [188] J. Marx, Tramp i trubadur (o poezji Edwarda Stachury), [w:] tegoż, Legendarni i tragiczni. Eseje o polskich poetach przeklętych, Warszawa 1993, s. 417. [189] Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 r. [190] Jerzy Lisowski zmarł 11 września 2004 r. [191] Dodatek „Plus-Minus” 2004, nr 38. [192] Sygnatura akt: BU 0-204-312. [193] „Twórczość” 1998, nr 7. [194] „Literatura na Świecie” 1974, nr 11. [195] Klasyk na luzie. Rozmowy z Bohdanem Zadurą, wybór, opracowanie i wstęp
Jarosław Borowiec, Wrocław 2011. [196] K. Maliszewski, O poezji Bohdana Zadury, www.nieszuflada.pl. [197] J. Drzewucki, Arcydzielny wojownik, „Twórczość” 2012, nr 5. [198] W cieniu „Doktora Żywago”, dz. cyt. [199] List do Mieczysława Czychowskiego z 10 listopada 1957 r., [w:] Listy i wiersze Edwarda Stachury..., dz. cyt. [200] Rozmawiałem z Ziemowitem Fedeckim 2 czerwca 1987 r. [201] Z. Fedecki, Przed powrotem, [w:] E. Stachura, Cudne manowce. Wiersze, piosenki, poematy, proza poetycka, wybór i posłowie Ziemowit Fedecki, Warszawa 2001, s. 370. [202] Janusz Drzewucki tak wspomina relacje Stachury z pracownikami miesięcznika: „Z każdym jest na ty, tylko o Ziemowicie Fedeckim pisze zawsze «pan Fedecki», czemu my – którzy byliśmy młodszymi kolegami pana Fedeckiego w redakcji «Twórczości» – nie dziwimy się ani przez chwilę”. Zob. J. Drzewucki, Arcydzielny wojownik, dz. cyt. [203] J. Trznadel, Na marginesie, „Twórczość” 1963, nr 9. [204] J. Trznadel, Liryka humanizmu socjalistycznego, „Twórczość” 1952, nr 11; cyt. za: Szkice o literaturze współczesnej, praca zbiorowa, Warszawa 1954, s. 206. [205] W cieniu „Doktora Żywago’, dz. cyt. [206] Marię Fedecką w 1987 r. uhonorowano medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. [207] W cieniu „Doktora Żywago’, dz. cyt. [208] Tamże. [209] Antoni Słonimski w „Trybunie Ludu” z 4 listopada 1951 r.: „Godzisz w budowę fabryk, uniwersytetów i szpitali, wrogiem jesteś robotników, inteligentów i chłopów (...). Cieszy cię każde zło, bo to twój żer, bo płatny jesteś, aby je odszukiwać i rozgłaszać. Wrogiem jesteś naszej teraźniejszości, ale co cię przeraża najbardziej, to nasza przyszłość. Wiesz, że wykonanie planu sześcioletniego uczyni z Polski wielki i silny kraj socjalistyczny”. [210] Z Jerzym Czechem rozmawiałem 25 listopada 2013 r. [211] Przedmowa prozą, [w:] Z. Fedecki, A. Jarecki, Marsz do kąta! Operetki obywatelskie z repertuaru STS, Warszawa 1988, s. 6. [212] Ankieta Gałczyński-Tuwim, „Twórczość” 1963, nr 12. [213] Tamże. [214] Sygnatura akt: IPN BU 01178/2001/D. [215] W cieniu „Doktora Żywago”..., dz. cyt. [216] Z. Fedecki, A. Jarecki, Pieśń o ojczyźnie, „Dziś” 1993, nr 7. [217] J. Iwaszkiewicz, Rozmowy o książkach, „Zycie Warszawy” 1963, nr 304. [218] Tamże. [219] W. Mach, Jeden dzień, „Nowa Kultura” 1963, nr 14. [220] Tamże.
[221] K. Mętrak, Jeden dzień radości, „Współczesność” 1963, nr 9. [222] Tamże. [223] „Odra” 1963, nr 5. [224] Tamże. [225] T. Kłak, Dwa portrety jednego bohatera, „Kamena” 1963, nr 12. [226] K. Nowicki, Podróż sentymentalna, „Pomorze” 1963, nr 7. [227] H. Vogler, Obserwacje i okrzyki, „Zycie Literackie” 1963, nr 10. [228] Z. Zabicki, Stachury podróż sentymentalna, „Nowe Książki” 1963, nr 8. [229] W. Sadkowski, Nowa seria debiutów, „Trybuna Ludu” 1963, nr 87. [230] W. Szymański, Chodząc po księgarniach, „Tygodnik Powszechny” 1963, nr 16. [231] J. Rogoziński, Jajka czubatki, „Współczesność” 1965, nr 7–8. [232] T. Burek, Moment syntezy, „Współczesność” 1965, nr 5. [233] Tamże. [234] Odniesienie do Wyznania wiary wikarego sabaudzkiego z czwartej księgi Emila, czyli o wychowaniu – traktatu pedagogicznego autorstwa Jana Jakuba Rousseau, opublikowanego w 1762 r. [235] J. Rogoziński, Pokalanów i Niepokalanów, „Współczesność” 1965, nr 4. [236] List do Janusza Zernickiego z 24 lutego 1965 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 47. [237] List do Janusza Zernickiego z 21 kwietnia 1965 r., tamże. [238] Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1963. [239] Biuro Tłumaczeń Sztuki to projekt artystyczny Karoliny Breguły, który działał w Internecie od sierpnia 2010 r. do grudnia 2011 r. Karolina Breguła (1979) – artystka multimedialna, autorka instalacji, happeningów, wideo i fotografii. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, doktorantka na tej uczelni. Jej prace pokazywane były m.in. na 55. Biennale Sztuki w Wenecji, w Muzeum Narodowym w Warszawie, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku, galerii Atlas Sztuki w Łodzi, Muzeum Sztuki w Kalmar w Szwecji czy Real Art Ways w Hartford w USA. Autorka takich projektów jak Niech nas zobaczą (2003) czy Fire-Followers (2013). Mieszka i pracuje w Warszawie. W swoich pracach zajmuje się problematyką recepcji sztuki. Bada nieprofesjonalnych odbiorców sztuki i ich relacje z dziełem. [240] Beata Sosnowska (1968) – graficzka, malarka, poetka multimedialna, rysowniczka komiksów erotycznych. Mieszka w Gdańsku. Jej prace prezentowane były m.in. na Festiwalu Sztuki Internetowej „Wyobraźnia ekranu” (Toruń 2005), Międzynarodowym Biennale Sztuki Multimedialnej WRO (Wrocław 2005), Euro Shorts Films (Warszawa 2006), Międzynarodowym Festiwalu Form Multimedialnych „Transvisualia” (Gdynia 2009). „Czasem wydaje mi się, że dla wielu mężczyzn kobieta myśląca, niezależna, mówiąca wprost o kobiecej autonomii (a czasem też o anatomii) stanowi spore zagrożenie, jeśli nie bezpośrednio, to na pewno jako
zagrożenie dla stabilności fundamentów świata, w którym przyszło im wyrastać” – mówiła Sosnowska w wywiadzie dla internetowego Magazynu Miłośników Komiksu KZ (nr 74; rozmawiała Sylwia Kaźmierczak). [241] J. Trznadel, Na marginesie, „Twórczość” 1963, nr 9. [242] T. Kłak, Dwa portrety jednego bohatera, „Kamena” 1963, nr 12. [243] Tamże. [244] K. Mętrak, Emocjonalizm umistyczniony, „Współczesność” 1963, nr 17. [245] J. Przyboś, Osobliwa proza, „Zycie Warszawy, 1966, nr 182. [246] Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1968. [247] Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1968. [248] Tekst utworu przechodził wiele autorskich modyfikacji; opublikowany w „Miesięczniku Literackim” 1978, nr 6, wszedł także w skład książki Dużo ognia i tak dalej, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1978. W połowie lat 80. Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne „Pojezierze” wydało tomik Naprzód niebiescy (bez daty wydania, egzemplarze numerowane), z adnotacją: „Poemat Naprzód niebiescy jest pierwszą wersją utworu, który następnie poważnie przez Stachurę zmieniony ukazał się w druku pod tytułem Missa pagana”. [249] Kropki nad ypsylonem nie udało się Stachurze wydrukować jako oddzielnego tomiku. Nie wszedł też ten tekst do zbioru Dużo ognia i tak dalej; był drukowany w „Twórczości” 1975, nr 12. [250] Najwięcej dla spopularyzowania poematów Stachury i wzmocnienia ich siły wyrazu zrobili Anna Chodakowska (Msza wędrującego) i Jan Kondrak (Missa pagana). Nad Missa pagana pracowali także, dochodząc do różnej fazy zaawansowania projektu, Jerzy Satanowski, Czesław Niemen, Roman Ziemlański i Krzysztof Myszkowski. Inne poematy Stachury nie były eksploatowane muzycznie i dopiero kilka lat temu zajęła się nimi Lubelska Federacja Bardów, której album Stachura – Poematy jest rewelacyjny artystycznie i technicznie, a towarzyszący płycie bardzo osobisty tekst Jana Kondraka stanowi twórcze dopełnienie całości. [251] P. Kuncewicz, Leksykon polskich pisarzy współczesnych, Warszawa 1995, t. 2, s. 263. [252] J. Pieszczachowicz, Poeta i świat, „Twórczość”’ 1969 nr 1. [253] W. Roszewski, Oswajanie absolutu, „Współczesność” 1969, nr 12. [254] W. Roszewski, Dzieciństwo, sen, śmierć., „Sprawy i Ludzie” 1983, nr 52. [255] Tamże. [256] E. Stachura, Wybór wierszy, wybór i wstęp Ziemowit Fedecki, Warszawa 1982; E. Stachura, Cudne manowce. Wiersze, piosenki, poematy, proza poetycka, wybór i posłowie Ziemowit Fedecki, Warszawa 2001. [257] Z. Fedecki, Niestowarzyszony, [w:] E. Stachura, Wybór wierszy, Warszawa 1982, s. 6. [258] M. Orski, Poemat dygresyjny Stachury, „Poezja” 1968, nr 10. [259] Z. Fedecki, Moda na Stachurę, [w:] Kaskaderzy literatury, dz. cyt., s. 271.
[260] W. Tkaczuk, Co jasne – co skryte w mroku, „Więź” 1967, nr 2. [261] List Edwarda Stachury do Tadeusza Burniewicza z 23 maja 1977 r. Oryginał w posiadaniu adresata. [262] Bronisław Kledzik w Wydawnictwie Poznańskim pracował przez dwadzieścia lat. Od 1992 r. kieruje wydawnictwem Media Rodzina w Poznaniu. [263] Zob. E. Stachura, Dzienniki, dz. cyt., t. 2, s. 253. [264] „Szpilki” 1972, nr 38. [265] W. Roszewski, Biała lokomotywa, „Pomorze” 1972, nr 20. [266] K. Gąsiorowski, Piosenkiprotagonisty, „Literatura” 1974, nr 12. [267] Stachura był pisarzem, nie piosenkarzem – z Janem Kondrakiem rozmawiała Teresa Drozda, „Strefa piosenki”, http://www.strefapiosenki.pl/. [268] Z. Bieńkowski, Song, „Kultura” 1974, nr 3. [269] Tamże. [270] Słowem „kołtun” przedwojenne jaśniepaństwo określało osoby umysłowo zacofane. Słownik Języka Polskiego: „Kołtun – (pogard.) człowiek o ciasnych poglądach, o wąskich horyzontach umysłowych, zacofany, ciemny, ograniczony; obskurant”. [271] Z. Fedecki, Moda na Stachurę, dz. cyt., s. 272. [272] R. Dziurdzikowska, Bunt, tęsknota i strach, „Walka Młodych” 1986, nr 50. [273] Ryszard Milczewski-Bruno (ur. w 1940 r., zmarł w 1979 r. podczas kąpieli w jeziorze) – poeta, prozaik, autor reportaży i felietonów. Nosiło go w różne strony. Ukończył Technikum Rolnicze, zaczynał studia, często zmieniał pracę (był m.in. fermentatorem w wytwórni tytoniu, ogrodnikiem w krakowskiej Hucie Lenina, instruktorem poradnictwa żywieniowego w mleczarni, kierownikiem powiatowej poradni pracy kulturalno-oświatowej, klasyfikatorem żywca). Za życia opublikował książki: Brzegiem słońca (1967), Poboki (1971), Dopokąt (1972), Podwójna należność (1974), Jesteś dla mnie taka umarła (1974), Nie ma zegarów (1978). Kompan Stachury, wspólnik wielu burzliwych zdarzeń. Podobno powiedział kiedyś: „Stachura jeździł i pisał z tezą, a ja jeżdżę i piszę, bo szukam tezy”. Relacje między obu poetami Milczewski wystawiał na niejedną próbę, stąd przerwy i gorsze dni w tej przyjaźni. Dokumentalny film o Milczewskim ma tytuł Żyłowanie życia (autorzy Aleksandra Czarnecka i Dariusz Pawelec). [274] K. Mętrak, Moja przygoda ze Stachurą, „Współczesność” 1966, nr 15. [275] Tamże. [276] Tekst jego wystąpienia wydrukowała „Literatura” (1981, nr 30). Oto fragment: „Znałem i znam wielu pięknych ludzi, ale on był unikatem. Tą swoją natężoną wrażliwością wywoływał nawet poczucie zagrożenia u innych, lękliwości w kontaktach z nim: zawsze na przykład obawiałem się, czy go nie dotknę nieopatrznym słowem, besserwisserskim dowcipem, łatwą lekkomyślnością, a te wietrzył zarówno w przyganach, jak i pochwałach. Początkowo nie był jeszcze literackim idolem, chodzącą legendą, był jednym z wielu startujących w literaturze
i nikt nie przypuszczał, że jego droga po Jednym dniu będzie tak odrębna i tak konsekwentna – aż po granice samozatraty. Ale już wtedy wyczuwało się w nim «literacką pańskość»: nigdy się przy nim nie mądrzyłem, choć był to dla mnie okres mądrzenia się młodzieńczego i krytycznego zacietrzewienia, naiwnej i głupkowatej wiary, że to, czego się akurat nauczyło, że to, co się akurat przeczytało, jest właśnie kluczem do wszystkich tajemnic. Obcując ze Stedem, miałem od początku wrażenie, że moje jakieś tam literackie wykształcenie i jakaś tam ogłada nie są w stanie przeniknąć do końca jego poezji, jego literackiej tajemnicy. Czytałem w oczach Steda nieme pytanie «dlaczego?», gdym się zapędzał w niewczesne regiony jednoznacznych ocen. Sted – ówcześnie niemal debiutant w literaturze – uczył nas wszystkich pokory, tej pokory, bez której człowieczeństwo nie ma wymiaru, bez której uprawianie i komentowanie literatury bywa zajęciem technicznym i pyszałkowatym, bo w najlepszym przypadku zostaje się Arturem Sandauerem, który wie wszystko, ale nic ponadto”. [277] Z. Zabicki, Kwiatki świętego Stachury, „Nowe Książki” 1966 nr 12. [278] Zob. C. Skrzyposzek, Pieśń trubadura, „Kultura” 1966, nr 50. [279] J. Przyboś, Osobliwa proza, „Zycie Warszawy” z 30 lipca 1966 r. [280] T. Burek, Mgła i pierwsze przebłyski jasności, „Twórczość” 1966, nr 11. [281] Obie wypowiedzi pochodzą z wywiadów zamieszczonych w książce Piotra Kępińskiego i Andrzeja Sikorskiego Któż to opisze, któż to uciszy. Rozmowy z Wincentym Różańskim, Poznań 1997. [282] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 77. [283] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, Warszawa 2007, s. 420. [284] Będzie ciałko, będzie rozmowa – z Zytą Oryszyn rozmawia Karolina Sulej, „Wysokie Obcasy” (magazyn „Gazety Wyborczej”) 2013, nr 19. [285] „Za i Przeciw” 1969, nr 1. [286] E. Moskalówna, Niecierpliwy, „Litery” 1966, nr 11; działem krytyki kierował tam wówczas Michał Misiorny. [287] „Litery” 1967, nr 1. [288] Mowa o prof. Włodzimierzu Maciągu (1925–2012) – historyku literatury, krytyku literackim, powieściopisarzu i nauczycielu akademickim. Tekst, o którym z dezaprobatą wspomina Stachura, to recenzja zatytułowana Niewinność poezji, „Nowe Książki” 1976, nr 2. [289] List do Marii Lizińczyk z 28 lutego 1976 r. Oryginał (wraz z piętnastoma innymi listami i telegramem do tej adresatki) znajduje się w zbiorach Książnicy Pomorskiej w Szczecinie (inw. akc. 2781). [290] „Poezja” 1981, nr 8; komentarz J. Zernickiego do listu E. Stachury z 5 września 1968 r. [291] List do Janusza Zernickiego z 4 listopada 1968 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 82. [292] E. Stachura, Syn bogini, „Delta” nr 28 (dodatek społeczno-kulturalny do „Głosu
Wybrzeża” 1985, nr 225). [293] W. Szyngwelski, Sobowtór w labiryncie. Proza artystyczna Edwarda Stachury, Warszawa 2003, s. 206–207. [294] M. Szybist, Uśmiechnięty Dostojewski, „Zycie Literackie” 1970, nr 6. [295] A. Siatecki, Siekierezada albo zima Stachury w Kotli, „Nadodrze” 1981, nr 25–26. [296] Archiwum Edwarda Stachury znajdujące się w Muzeum Literatury w Warszawie. [297] Witold Leszczyński (1933–2007) – reżyser, scenarzysta i operator filmowy, wykładowca w łódzkiej Filmówce. Absolwent Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej. W 1959 r. ukończył wydział operatorski, a w 1962 r. wydział reżyserii PWSFTiT w Łodzi. Wybrana filmografia: Żywot Mateusza (reżyseria, scenariusz; 1967), Rewizja osobista (reżyseria, scenariusz, zdjęcia; 1972), Rekolekcje (reżyseria, scenariusz, dialogi; 1977), Konopielka (reżyseria, scenariusz; 1981), Siekierezada (reżyseria, scenariusz; 1985), Kolos (reżyseria, scenariusz; 1993), Requiem (reżyseria; 2001), Stary człowiek i pies (reżyseria, scenariusz; 2007; Witold Leszczyński zmarł podczas kręcenia tego filmu). [298] List do Jerzego Satanowskiego z 29 października 1971 r. Zob. J. Satanowski, Potęga i zagłada, [w:] E. Stachura, J. Satanowski, Biała lokomotywa, Warszawa 2011, s. 11. [299] Ku życiu i ku śmierci – rozmowa Mariusza Miodka z Witoldem Leszczyńskim, „Film” 1986, nr 39. [300] Film, wbrew rozpowszechnionej opinii, był kręcony nie tylko w Cisnej w Bieszczadach, ale także m.in. w Bodzanowie koło Płocka (np. sekwencja z biblioteką objazdową oraz epizod z zabawą wiejską zainscenizowaną w bodzanowskiej remizie). [301] Ku życiu i ku śmierci..., dz. cyt. [302] W 2011 roku Edward Zentara popełnił samobójstwo. [303] Zob. E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 94. [304] J. Zurek, Złoty kłos dla twórcy... „Dziennik Ludowy”, 11–12 sierpnia 1973 r. [305] P. Bratkowski, Zanim zaczniemy go czytać, „Tygodnik Kulturalny” 1982, nr 21. [306] A. Zagajewski, Odczyt, „Miesięcznik Literacki” 1974, nr 5. [307] „Miesięcznik Literacki” 1972, nr 10. [308] P. Graff, Jacyśfantaści, „Miesięcznik Literacki” 1970, nr 4. [309] Anna Bukowska pełniła w „Miesięczniku Literackim” funkcję zastępczyni redaktora naczelnego. [310] Z listu Edwarda Stachury do Barbary Czochralskiej z 30 marca 1974 r., [w:] B. Czochralska, Z drugiej strony planety, „Twórczość” 2006, nr 3. [311] Zob. „Twórczość” 1976, nr 3. [312] „Głos Uczelni” 1958, nr 1; pismo wydawane przez studentów Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
[313] Michel Deguy (ur. 1930 r. w Paryżu) jako poeta debiutował tomem Fragments du cadastre (1960). Oprócz kilkunastu zbiorów wierszy jest też autorem kilku książek eseistycznych. Od 1982 r. był redaktorem naczelnym kwartalnika „Po&sie”. Założyciel pisma „La Revue de poesie”, którym – wraz z G. Iommim – kierował w latach 1964–1968. Wykładowca literatury francuskiej i filozofii w Uniwersytecie Paryż 8. [314] Andrzej Moszczyński (1937) – architekt z zawodu, polski emigrant, którego Stachura poznał w Oslo w 1973 r. Poeta, urzeczony wywodami Moszczyńskiego robiącymi wrażenie filozoficznych, z zachwytem często gęsto go cytował we Wszystko jest poezja, choć pod koniec książki zachwyt wyraźnie zmalał. A w roku 1978, w liście do Danuty Pawłowskiej, po zachwycie nie było śladu: „Pojawił się Moszczyński i zalewa mnie swoimi wymysłami i pół-wymysłami, które niekiedy ocierają się o rozumienie, ale pycha i pewność siebie ich autora nie pozwalają mu iść dalej i wyskoczyć z zatęchłej koleiny schematu na cudowne manowce dziewiczości” (E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, s. 376). Tadeusz Stefańczyk o pożytkach Edwarda Stachury z Andrzeja Moszczyńskiego (http://culture.pl/pl/tworca/edwardstachura): „Zamiast podgrzewać i podpuszczać, uwodzić «pograniczem», kusić metafizyką tego Kolumba, Jazona Innej Strony, Drugiej Przestrzeni, Nieznanych Wymiarów, zamiast podsuwać mu Heisenberga, chwalić się – po wszystkim – «skondensowaną, napiętą korespondencją» czy «wzajemnym prześciganiem się w wirtuozerii sformułowań», jak to czyni Andrzej Moszczyński, należało zrobić coś roztropnego, by zatrzymać Edwarda Stachurę dla literatury, zatrzymać go w tym niedoskonałym świecie i w tym trudnym nieraz, niewdzięcznym życiu. Może nie było jeszcze za późno («Jest już za późno! Nie jest za późno!»), by uspokoić rozedrganie, rozjątrzenie, zatrzymać tę rozpędzoną maszynerię nadwrażliwości, łamiącą Standardy, odpychającą – w imię «czułego wyjątku» – skostniałe, a przecież wciąż przydatne Reguły i Rutyny. Moszczyński, by się do niego jedynie ograniczyć, był zbyt sprytnym lisem, by nie rozumieć, że «każde odejście od rutyny grozi awarią», jak przyznaje w mocno mętnym wspominaniu Edwarda po katastrofie («Poezja» 1981, nr 8). Ale wspominać jest łatwiej, a mędrkować przyjemniej, niż poskramiać furię, gasić niewczesne i nieprzygotowane zapały owych efektownych (dla widzów) czy tylko afektowanych porywań się z motyką na słońce”. Andrzej Moszczyński opublikował jeszcze jeden tekst o Edwardzie Stachurze: Edward w perspektywie dystansu epoki („Topos” 2002, nr 3). [315] W kwestionariuszach paszportowych przy kolejnym ubieganiu się o wyjazd za granicę Stachura nigdy tego pobytu we Francji nie wpisywał do rubryki „Kiedy i do jakiego kraju wyjeżdżał”. [316] Nota towarzysząca prezentacji utworów Michela Deguy na łamach czasopisma „Czas Kultury” 1995, nr 4. [317] Oba listy [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 46 i 52. [318] Wiersze Michela Deguy, dzięki staraniu Stachury, wydrukowała „Twórczość”
w roku 1975 (nr 10) i 1976 (nr 12). [319] W. Szymanowicz, Zaproście mnie do stołu, wybór i wstęp Edward Stachura, Warszawa 1969. [320] Mowa o tłumaczeniach tekstów Boba Dylana wykonanych przez Andrzeja Keyhę z Bytomia. [321] List z 3 stycznia 1977 r., [w:] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 269. [322] List z 5 stycznia 1977 r., tamże, s. 271. [323] Tamże. [324] List z 30 sierpnia 1977 r., tamże, s. 333. [325] List z 20 września 1977 r., tamże, s. 341. [326] Simone Weil (1909–1943) – francuska filozofka i działaczka społeczna. W czasie światowego kryzysu ekonomicznego jej społeczne i polityczne poglądy uległy zdecydowanej radykalizacji. Zaczęła sympatyzować z lewicowymi partiami politycznymi i ruchami związkowymi. [327] Poezja powróci. Z Michelem Deguy rozmawiają Ludwik Lewin i Maciej Niemiec, „Czas Kultury” 1995, nr 4. [328] W dzienniku Stachury zapis tej rozmowy jest po francusku. W książkowym wydaniu dzienników Dariusz Pachocki zamieszcza też jej tłumaczenie na polski i w takim brzmieniu tu cytuję. Zob. E. Stachura, Dzienniki. Zeszyty podróżne, dz. cyt., 1.1, s. 294. [329] Mowa o założonym przez hitlerowskie Niemcy obozie zagłady w Treblince. [330] Mowa o wypadkach z grudnia 1970 r. na Wybrzeżu, o strzelaniu do robotników. [331] Nagrania dokonano latem 1973 r. w mieszkaniu państwa Turowskich w Łodzi. Kopię tego nagrania ma Janusz Kukliński w Lublinie. [332] Zob. Poezja powróci..., dz. cyt. [333] List z 26 stycznia 1970 r. [334] List z datą trudną do ustalenia, pisany na przełomie stycznia i lutego 1973 r. Do Hiszpanii Stachura nie pojechał. Antologię wierszy polskich poetów wydało meksykańskie czasopismo „La Palabra el Chombre”. Zawierała wiersze dziewiętnastu poetów (m.in. Stanisława Barańczaka, Juliana Przybosia, Czesława Miłosza, Haliny Poświatowskiej). Stachura był autorem tłumaczeń utworów Ryszarda Krynickiego, Wojciecha Roszewskiego, Wincentego Różańskiego, Janusza Zernickiego, Bogusława Zurakowskiego. Zob. E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 84. [335] List z 27 października 1969 r. [336] List z 7 stycznia 1970 r. [337] List z 14 stycznia 1975 r. [338] List do Bogusława Zurakowskiego z 19 grudnia 1975 r. [339] Mowa o Barbarze Reszko z polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki, na ręce której Stachura kierował sprawozdania wysyłane z Meksyku. Czwarte sprawozdanie sporządził w Warszawie.
[340] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 409. [341] Stachura poświęcił tej sprawie obszerny, dwuczęściowy tekst pt. Historia pewnego przekładu (i z niego pochodzą cytowane tu fragmenty), „Literatura” 1974, nr 13, oraz nr 17. Zob. też: „Literatura na Świecie” 1974, nr 11. [342] Recenzentem był Jacek Woźniakowski (1920–2012) – historyk sztuki, pisarz, eseista, publicysta, dziennikarz, edytor, wydawca, tłumacz literatury pięknej; prezydent Krakowa w latach 1990–1991, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. [343] List z 5 marca 1974 r. [344] List do Włodzimierza Antkowiaka z 26 czerwca 1974 r. [345] M. Baterowicz, Labirynt pewnego przekładu, „Literatura na Świecie” 1974, nr 11. [346] Pablo Neruda (1904–1973) – poeta chilijski, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1971. Uważany przez część krytyki za jednego z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych poetów XX w. Noblista Gabriel Garda Marquez nazwał Pabla Nerudę największym poetą XX wieku wszystkich języków. Neruda należał do Komunistycznej Partii Chile. [347] Mowa o Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. [348] Zob. przypis nr 331. [349] A. Wiedemann, P. Czerniawski, Końcówki. Henryk Bereza mówi, Kraków 2010, s. 125. [350] Wystawa zatytułowana Edward Stachura, Muzeum Literatury w Warszawie, 2 czerwca 1987 r.; wernisaż zgromadził około 300 osób, a wystawę zwiedziło ponad 32 tys. widzów. [351] Z listu Barbary Czochralskiej do Dariusza Pachockiego. Zob. E. Stachura, Dzienniki. Zeszyty podróżne, dz. cyt., 1.1, s. 282. Szkic Władysława Augustyna, zatytułowany Cała jaskrawość życia i s’mierci (o twórczości Edwarda Stachury), zamieściła „Twórczość” 1972, nr 10. [352] Zob. J. Siedlecka, Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów, Warszawa 2008, s. 137. [353] O wszystkim nie pisałem. Z Henrykiem Berezą rozmawiają Błażej Dzikowski i Jakub Winiarski, „Studium” 2006, nr 2; cyt. za: Literatura jest sexy, oficjalna strona Jakuba Winiarskiego, http://www.literaturajestsexy.pl. [354] Sygnatura akt IPN BU 0649/15. [355] A. Wiedemann, P. Czerniawski, Końcówki..., dz. cyt., s. 46. [356] J. Sobolewska, Całe życie z książkami. Rozmowa z Henrykiem Berezą, „Polityka” z 15 kwietnia 2012 r. [357] O wszystkim nie pisałem... dz. cyt. [358] J. Szczęsna, Bereza: Czytam, więc jestem, „Gazeta Wyborcza” z 14 grudnia 2010 r. [359] M.in.: A. Siatecki, „Siekierezada” albo kotlańska zima Stachury, Czopika
i sławnej dentystki Majki Nowak, „Twórczość” 1982, nr 3; A. Brożek, Drwal Stachura, „Radar” 1986, nr 46; Ilustrowany Magazyn Turystyczny „Światowid” 1987, nr 937. [360] J. Jarzębski, Powieść jako autokreacja, Kraków-Wrocław 1984. [361] Na przykład Z. Dumowski (Dlaczego nie reformator, dlaczego sielankopisarz?, „Nurt” 1979, nr 1) uważa, że „Stachura nie dokonał radykalnego zerwania z literackością literatury”. Podobnie sądzi Krzysztof Pysiak (Jak być poetą?, „Nowy Wyraz” 1976, nr 3) omawiając Wszystko jest poezja: „Przyjęcie takich wzorów twórczości u artysty [że żyje dla swej sztuki i traktuje życie jako materiał do niej – przyp. M.B.] powoduje w konsekwencji rzekome zatarcie granic między autorem, narratorem a bohaterem, co widoczne jest w całym prozatorskim dorobku Stachury. Książka Wszystko jest poezja może być odczytana jako swoisty rodzaj komentarza do Siekierezady i Całej jaskrawości w tym sensie, iż ukazuje pokrewieństwa i podobieństwa bohaterów i ich twórcy, ujawnia, jak wiele autor użyczył z siebie swym literackim kreacjom. Nie zapominajmy jednak, że Wszystko jest poezja to też tylko literatura”. [362] D. Pachocki, Życio-pisanie, którego nie było, „Topos”2009, nr 5. [363] Z. Zabicki, Stachury podróż sentymentalna, „Nowe Książki” 1963, nr 8. [364] T. Kłak, Dwa portrety jednego bohatera, „Kamena” 1963, nr 12. [365] H. Bereza, U źródeł, „Twórczość” 1963, nr 3. [366] A. Wiedemann, P. Czerniawski, Końcówki..., dz. cyt. [367] Wydrukowane potem w „Tygodniku Kulturalnym” i przedrukowane, jako fragment posłowia, w piątym tomie Poezji i prozy Stachury. [368] H. Bereza, Życiopisanie, [w:] E. Stachura, Poezja i proza, t. 5, s. 445. [369] Tamże. [370] K. Mętrak, Dziennik 1969–1979, Warszawa 1997. [371] M. Szybist, Uśmiechnięty Dostojewski, „Zycie Literackie” 1970, nr 6. [372] Z. Fedecki, Moda na Stachurę, [w:] Kaskaderzy literatury, dz. cyt., s. 271. [373] M. Kucharska, Ty, co zboże powalasz źrałe..., „Tygodnik Kulturalny” 1982, nr 21. [374] M. Zieliński, Edward Stachura, „Kultura” 1979, nr 31. [375] B. Dzitko, Sted. Wspomnienia o Edwardzie Stachurze, „Warmia i Mazury” 1979, nr 10. [376] Henryk Bereza zmarł w Warszawie 21 czerwca 2012 r. [377] Przykładem może być szkic Marcina Sendeckiego w „Gazecie Wyborczej” z 25 lipca 2012 r. pt. Stachura, nie Stachurski („Aż dziw zresztą, że taki pisarz powraca na chwilę do publicznego obiegu tylko przez czyjś idiotyczny lapsus (...). Może ktoś w końcu doceni, dziś doceni, jaki umiał być w dobrych latach kapitalny i nieprosty”. [378] Jerzy Satanowski urodził się w Warszawie w roku 1947. Ojciec, Robert Satanowski, kończył karierę j ako dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Wielkiego w Warszawie, był trzykrotnie żonaty. Jerzy jest dzieckiem z pierwszego małżeństwa.
Matka, Zofia Dróżdż-Satanowska, po wojnie zajęła się pracą pisarską (jest autorką kilku książek) i dziennikarską (szefowała działowi kultury w „Dzienniku Ludowym”). [379] J. Satanowski, Potęga i zagłada, [w:] E. Stachura, J. Satanowski, Biała lokomotywa, dz. cyt., s. 14. Inne wypowiedzi J. Satanowskiego, jeśli nie zaznaczę inaczej, pochodzą z tego źródła. [380] Zapis z 15 września 1971 r. [381] J. Satanowski, Potęga i zagłada, dz. cyt., s. 12. List z 14 kwietnia 1972 r. [382] Wypowiedź pochodzi z filmu dokumentalnego Edward Stachura wyprodukowanego w 1992 r. przez Studio M – Kraków na zlecenie Programu 2 TVP. Realizacja, dźwięk i montaż Włodzimierz Czwartosz (TVP Kraków) i Dorota La Tour; zdjęcia Jacek Knop (TVP Kraków); współpraca (Paryż): realizacja Monika Górska, zdjęcia Paweł Danielewski. Piosenki E. Stachury w wykonaniu zespołu Stare Dobre Małżeństwo. [383] Rozmowa z Czesławem Niemenem (rozmawia Jan Marx), „Poezja” 1982, nr 9. [384] Spisane i zredagowane przez Izę Nataszę Czapską. [385] Wypowiedź pochodzi z filmu dokumentalnego Edward Stachura. Zob. przypis 382. [386] W. Fułek, Idol i piosenka, „Delta” nr 47 (dodatek do „Głosu Wybrzeża”), 7 maja 1987 r. [387] Tadeusz Woźniak (1947) – muzyk, kompozytor, wokalista. Jako gitarzysta grał m.in. w Niebiesko-Czarnych, śpiewał z grupą Czterech. Debiut kompozytorski: rok 1967, muzyka do wierszy Juliana Tuwima, Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Od 1968 występuje jako solista, śpiewając najczęściej ballady własnej kompozycji i akompaniując sobie na gitarze. Największe sukcesy wykonawcze odnosił pod koniec lat 60. i w latach 70. Najbardziej znane piosenki: Hej, Hanno, Smak i zapach pomarańczy, To będzie syn, Zegarmistrz światła. [388] Poeci są zajadli – rozmowa z Tadeuszem Woźniakiem, rozmawiała Katarzyna Surmiak-Domańska, „Duży Format” (dodatek do „Gazety Wyborczej”), 28 listopada 2013 r.; także pozostałe cytowane tu wypowiedzi T. Woźniaka pochodzą z tego wywiadu. [389] Nagrody główne X Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu (1972 r.) otrzymały ex aequo piosenki: Zegarmistrz światła (Woźniak/Chorążuk) w wykonaniu Tadeusza Woźniaka i Alibabek i Jej portret (Nahorny/Kofta) w wykonaniu Bogusława Meca. [390] Bogdan Chorążuk (1934) poeta, malarz; absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Wydał siedem tomów poetyckich: Dwulwice (1965), Dziennik Inwigilacyjny (1965), Pamięć (1966), Sprostasz naszym czasom (1967), Koncentracje (1968), Zegarmistrz światła (1973), Opowiadania (1988) oraz opowieści dla dzieci Głowacze (1988). W 1972 roku w Teatrze Ateneum w Warszawie wystawił sztukę Didaskalia. Jest autorem około stu tekstów piosenek, z których liczne stały się przebojami, np. Smak i zapach pomarańczy, Zegarmistrz
światła. [391] Rękopis w zasobach archiwum ZLP. [392] Zegarmistrz światła to także tytuł debiutanckiego albumu Tadeusza Woźniaka, wydanego w 1972 roku przez Polskie Nagrania. Muzykę skomponował T. Woźniak, z wyjątkiem utworów Na brzegu olśnienia (Władysław Słowiński) i Ballada dla Potęgowej (Adam Sławiński). Teksty napisał Bogdan Chorążuk, z wyjątkiem Ballady dla Potęgowej (Edward Stachura). [393] E. Stachura dopisywał też teksty m.in. do kompozycji Jerzego Satanowskiego. [394] Wywiad z Aleksandrem Nowackim, przeprowadzony przez Jacka Górskiego, opublikował portal Gdańskiego Klubu Szaradzisty: http://neptungdansk.w.interia.pl/wyw_z_an.html. [395] A. Kreczmar, Ten francuski Stachura, „Literatura” 1972, nr 39. [396] Fragment ścieżki dźwiękowej filmu dokumentalnego Edward Stachura. Zob. przypis 382. [397] Zob. B. Czochralska, Z drugiej strony planety, dz. cyt. [398] Fernando Vidal Olmos – bohater powieści O bohaterach i grobach argentyńskiego pisarza Ernesto Sabato. [399] List do Zofii Bażant z 11 kwietnia 1965 r. Oryginał znajduje się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Sandomierzu. [400] Zob. J. Kulka, Życie jak hazard. Wspomnienie o Edwardzie Stachurze, „Pracownia” 1992, nr 9. [401] R. Wójcik, Sted, „Tygodnik Polski” 1984, nr 13. [402] „Servus” po łacinie znaczy: niewolnik. [403] Taśmę z tym nagraniem posiada Janusz Kukliński. [404] T. Różewicz, „Teatralizacja” poezji, „Odra” 1984, nr 1. [405] List do Jana Kulki z 23 kwietnia 1963 r., „Pracownia. Pismo literackie” 1992, nr 9. [406] List do Mieczysława Czychowskiego z 14 lutego 1964 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s.121. [407] List do Jerzego Satanowskiego z 29 października 1971 r., [w:] E. Stachura, J. Satanowski, Biała lokomotywa, dz. cyt., s. 11. [408] List do Jerzego Satanowskiego zamieszczony w programie teatralnym do spektaklu (scenariusz, reżyseria i muzyka Jerzy Satanowski) pt. Miłość, czyli życie, śmierć i zmartwychwstanie zaśpiewane, wypłakane i w niebo wzięte przez Edwarda Stachurę, którego premiera odbyła się 26 kwietnia 1984 r. w Państwowym Teatrze Nowym w Poznaniu; rękopis listu w posiadaniu adresata. [409] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 28. [410] Wydanie gazety z 18 lutego 1959 r. [411] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s.28. [412] List do Janusza Żernickiego z 30 września 1958 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 28.
[413] List z 7 stycznia 1959 r., tamże. [414] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium życia i twórczości Edwarda Stachury, Warszawa 2003, s. 43. [415] Dariusz Pachocki – absolwent Instytutu Filologii Polskiej KUL, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książki Stachura totalny, Lublin 2007 oraz artykułów z zakresu krytyki tekstu, krytyki literackiej i literaturoznawstwa, które publikował na łamach „Pamiętnika Literackiego”, „Roczników Humanistycznych”, „Ruchu Literackiego”, „Przeglądu Humanistycznego”, „Arcanów”, „Twórczości”, „Toposu”, „Akcentu”, „Kwartalnika Artystycznego”. Edytor listów i dzienników Edwarda Stachury. [416] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 154. [417] List z 22 listopada 1975 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 201. [418] List z 26 listopada 1975 r., tamże, s. 202. [419] List z 28 maja 1970 r., tamże, s. 230. [420] Test – grupa rockowa, prekursor polskiego hard-rocka. Zespół powstał w 1971 r. w Warszawie (debiut w studenckim klubie „Stodoła”). Założyciele: Wojciech Gąsowski (śpiew, instrumenty perkusyjne), Andrzej Mikołajczak (instrumenty klawiszowe) i Aleksander Michalski (saksofon tenorowy i barytonowy, flet). [421] W 1981 r. osadzono tu również internowane kobiety z „Solidarności” regionów Gdańska, Torunia i Bydgoszczy. [422] R. Konieczna, Niewypał, „Trybuna Opolska” z 28 listopada 1970 r. [423] List do Mirosława Dereckiego z 18 grudnia 1964 r., [w:] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 61. [424] Korespondencyjny Klub Młodych Pisarzy – podmiot powołany przez Związek Młodzieży Wiejskiej obejmujący zasięgiem cały kraj, organizujący promocję młodych talentów literackich, spotkania warsztatowe, poradnictwo. [425] List z 24 lutego 1964 r., [w:] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 64. [426] Radio lampowe, mające fale długie, średnie i krótkie. Zakres fal krótkich zawężono w roku 1954, aby utrudnić odbiór audycji nadawanych po polsku z zagranicy (były to tzw. wrogie rozgłośnie: Radio Wolna Europa, Radio Londyn i Głos Ameryki). [427] Radio Luxembourg – szczególnie w latach 60. XX wieku bardzo popularna i słabo (ze względów technicznych) w Polsce słyszalna stacja radiowa, nadająca najnowsze przeboje i kreująca muzyczną modę wśród młodzieżowego audytorium Europy Zachodniej i Środkowej. [428] List do Janiny Januszewskiej-Skreiberg i następny, do Ole Selberga, cytuję za: W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 132–133. Rękopisy listów w posiadaniu adresatów. [429] List do Zofii Bażant z 20 grudnia 1963 r., oryginał znajduje się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Sandomierzu.
[430] Andrzej Pawłowski (1946–2003) – mieszkał w Katowicach. Miłośnik koni i jeździectwa, współzałożyciel m.in. Szkółki Jeździeckiej Hegemonia. W czasach studenckich związany także ze śląskim środowiskiem młodoliterackim. [431] Henryk Waniek (1942) – malarz surrealista, pisarz, artysta zafascynowany Śląskiem, zwłaszcza od kiedy go opuścił fizycznie, ale nie myślowo, i zamieszkał w Brwinowie pod Warszawą. Autor kilkunastu książek, niektóre – bardzo ważkie, np. Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca czy Finis Silesiae. [432] H. Waniek, Stachura, „Dziennik Zachodni” 1994, nr 112. Dalsze cytaty z wypowiedzi Henryka Wańka również pochodzą z tego artykułu. [433] List z 9 stycznia 1976 r., oryginał w posiadaniu adresatów. [434] Tadeusz Kijonka (1936) – poeta, dziennikarz, polityk Od założenia w 1995 r. nieprzerwanie do 2013 r. pełnił funkcję redaktora naczelnego miesięcznika społecznokulturalnego „Śląsk”. Autor kilkunastu książek poetyckich. [435] Feliks Netz (1939) – poeta i prozaik. W latach 1960–1972 był redaktorem Polskiego Radia, a w latach 1972–1986 redaktorem, a potem redaktorem naczelnym tygodnika „Panorama”. W 1995 został członkiem redakcji miesięcznika społecznokulturalnego „Śląsk” i zastępcą redaktora naczelnego. Opublikował m.in.: Związek zgody, Sto dni odpustu, Z wilczych dołów, Skok pod poprzeczką, Biała gorączka, Wir, Dysharmonia caelestis, Ćwiczenia z wygnania, Trzy dni nieśmiertelności. [436] F. Netz, Epitafium, „Wieczór” 1979, nr 184. [437] Jan Kulka (1937–2000) – poeta i prozaik. W 1960 r. zainicjował, wspólnie z Anną Zelenay, Kłodzką Wiosnę Poetycką i do 1972 r. był jej współorganizatorem. Po przeprowadzce do Łomży redagował w latach 1980–1984 „Łomżyńskie Zeszyty Literackie”. [438] Bogusław Michnik (1945) – współorganizator Kłodzkich Wiosen Poetyckich. Poeta, drukował m.in. w „Literaturze”, „Poezji”, „Życiu Literackim”, „Tygodniku Kulturalnym”, „Nurcie”, „Współczesności”. [439] List do Bogusława Michnika z 15 stycznia 1976 r., [w:] E. Stachura, Dzienniki..., dz. cyt., t. 2, s. 281. Oryginał listu w posiadaniu adresata. [440] List z 22 marca 1976 r. [441] Zygmunt Lis (1931) – malarz, rysownik związany ze śląskim środowiskiem artystycznym. W 1973 r. rozpoczął pracę w Instytucie Sztuki Uniwersytetu Śląskiego, od 1993 r. jest profesorem tej uczelni. Wcześniej był (w latach 1956–1971) instruktorem zespołu artystów Grupy Janowskiej, tzw. malarzy amatorów (najsłynniejszym jest Teofil Ociepka). [442] Bogdan Kraśniewski (1936) – malarz, rysownik, rzeźbiarz (dyplom na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu u prof. Tymona Niesiołowskiego i prof. Stanisława Borysowskiego). [443] Klub ten, z oficjalną nazwą Regionalny Ośrodek Studencki Kocynder, powstał w 1970 roku. Szybko stał się ważnym ośrodkiem kultury. Nie brakowało tu miłośników literatury, kabaretu, piosenki studenckiej, muzyki poważnej, bluesa
i jazzu. [444] List z 8 marca 1976 r. [445] Kotka Keyhów z tamtych lat (zachowała się nawet jej fotografia) miała imię jednej z postaci pojawiających się w prozie E. Stachury, m.in. w opowiadaniu Parę kieliszków, gdzie narrator nazywają swoją pierwszą miłością. Keyhowie sądzili, że Anna Laura Dzięgo to postać fikcyjna i dlatego takie imię dali kotce. [446] List z 9 stycznia 1976 r. [447] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 337. [448] List z 28 października 1976 r. [449] Sygnatura M. O9821. [450] Sygnatury: M. O1823-26. [451] Zofia Bażant (1917–2010) – studiowała polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, długoletnia nauczycielka języka polskiego w II Liceum Ogólnokształcącym w Sandomierzu. [452] Krzysztof Burek (1946) – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (archeologia). W stanie wojennym działacz niejawnych struktur „Solidarności”, członek Tymczasowej Komisji Regionalnej w Białymstoku. Dziennikarz, redaktor naczelny „Zeszytów Sandomierskich. Biuletynu Towarzystwa Naukowego Sandomierskiego”, autor książki Starożytnicy i archeolodzy oraz tekstów w albumach o Sandomierzu. [453] Tomasz Burek (1938) – krytyk literacki, historyk literatury, eseista; autor książek: Zamiast powieści, Dalej aktualne, Jaka historia literatury jest nam potrzebna?, Żadnych marzeń, Dzieło niczyje, Dziennik kwarantanny, Niewybaczalne sentymenty. Współpracował z wychodzącymi poza cenzurą czasopismami: „Nowy Zapis”, „Kultura Niezależna”, „Almanach Humanistyczny” oraz londyńskim „Pulsem”. [454] Akademik przy ul. Kickiego w Warszawie. [455] „Zeszyty Sandomierskie. Biuletyn Towarzystwa Naukowego Sandomierskiego”, 2010, r. XVI, nr 30, s. 96. Ten list i jeden z listów Edwarda Stachury do Zofii Bażant do druku podał Jerzy Krzemiński. [456] Wanda Schinzlowa, malarka, przyjaciółka Zofii Bażant. [457] Chodzi o kółko polonistyczne i teatralne prowadzone przez Zofię Bażant. [458] Jerzy Stępień (1946) – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, sędzia w latach siedemdziesiątych, delegat na I Krajowy Zjazd „Solidarności”, internowany w stanie wojennym, senator Ii II kadencji, współautor reform administracji publicznej w latach dziewięćdziesiątych, sędzia Trybunału Konstytucyjnego (prezes w latach 2006–2008), członek Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. [459] List do Zofii Bażant z 20 listopada 1963 r. Ten i pozostałe cytowane tu listy pochodzą ze zbiorów Muzeum Okręgowego w Sandomierzu. Drobne fragmenty niektórych cytowała w „Katoliku” 2000, nr 36, B. Poremba-Wołkowa, w artykule Nieznana przyjaźń E. Stachury. Oryginały (35 listów i kart pocztowych z lat 1963– 1974) znajdują się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Sandomierzu.
[460] Ostatni list ma datę 10 grudnia 1974 r. Przyczyn przerwania korespondencji nie udało się ustalić. [461] List E. Stachury do Zofii Bażant z 20 grudnia 1963 r. [462] List z 5 marca 1964 r. Jedna z sióstr Zofii Bażant była przełożoną w klasztorze, druga pracowała w Instytucie Sadownictwa w Skierniewicach. [463] List z 18 maja 1964 r. [464] List z 2 października 1964 r. [465] List z 18 grudnia 1964 r. [466] List z 18 stycznia 1967 r. [467] Dom Literatury przy Krakowskim Przedmieściu 87/89 w Warszawie. [468] Mowa o Wincentym Burku (1905–1988) – publicyście, pisarzu i redaktorze, ojcu Marty, Krzysztofa i Tomasza. [469] List z 26 maja 1968 r. [470] List z 10 grudnia 1974 r. Wyraz „dłuższą” napisany jest większymi literami porozdzielanymi spacją. Wcześniej, bo 23 listopada 1974 r. Stachura, będąc w Detroit, zrobił w dzienniku notatkę bardzo podobną: „Na dłuższą metę, jak najbardziej życzliwy stosunek włóczęgi do psów – da się utrzymać. Można kochać i otrzymać w zamian to powarkiwania lub ujadanie pieniące się wściekłą śliną. Można kochać włóczęgę, ale nie lubić go – to już nie. Mowa tu jest o psach pańskich, nie bezpańskich – perros silvestres”. [471] Nadawca niewątpliwie nawiązuje do swego opowiadania zatytułowanego Los niezłomny. [472] List z 10 czerwca 1964 r. [473] Jan Pieszczachowicz (1940) – krytyk literacki, literaturoznawca, publicysta. Wydał zbiory szkiców i esejów: Na widnokręgu historii, Pegaz na rozdrożu, Walka z niebytem. O poezji Haliny Poświatowskiej, Wygnaniec w labiryncie XX wieku. Jest też autorem książki Edward Stachura – łagodny buntownik, Kraków 2005. [474] Jerzy Krzemiński (1954) – pracownik działu literatury Muzeum Okręgowego w Sandomierzu. [475] B. Czochralska, Rysuje powietrze u Sarów (zdanie ze snu), „Twórczość” 2007, nr 11. [476] Stefan Ehrenkreutz – kompozytor, syn profesora Andrzeja Ehrenkreutza (który zorganizował to spotkanie), wykładającego na uniwersytecie w Ann Arbor historię Bliskiego Wschodu. [477] Listy Edwarda Stachury do Władysławy Zossel (potem: Zossel-Wojtysiak) adresatka przekazała do Muzeum Lubelskiego w Lublinie. Po zakończeniu pracy w Kluczkowicach przeszła w 1974 r. do pracy w muzealnictwie. Listy cytuję za: M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 72–76, 83. [478] M. Buchowski, Edward Stachura. Biografia i legenda, Opole 1992; wyd. drugie 1993. [479] Maciej Podgórski (1938–2009) – wieloletni redaktor „Kameny”, dziennikarz
prasowy i radiowy, lubelski korespondent „Rzeczpospolitej”. Zob. tegoż, Związek weteranów pod wezwaniem św. Stachury, „Kamena” 1987, nr 4. [480] Kazimierz Grześkowiak (1941–1999) – artysta estradowy, autor tekstów, kompozytor i wykonawca; studiował orientalistykę na UJ, ukończył filozofię na KUL. Sławę zyskał piosenkami Chłop żywemu nie przepuści (współautor Kazimierz Łojan) i To je moje. Wchodził w skład Silnej Grupy Pod Wezwaniem. [481] Tadeusz Kwiatkowski-Cugow (1940–2008) – poeta, prozaik, eseista, satyryk. Opublikował m.in. U drzwi moich płomień dalekiego ogniska i Musztardówka. [482] Zbigniew Fronczek (1947) – poeta, prozaik, reporter, krytyk literacki. Opublikował m.in. tomy wierszy: Polowanie z nagonką i Spacer po linie oraz powieści Tam, skąd pociągi odchodzą rzadko, a może wcale i Złoto Biłgoraja. [483] Jan Marx w bardzo krytycznej tonacji pisał o Stachurze i jego twórczości m.in. na łamach „Poezji” (1981, nr 9) i „Kultury” (1987, trzyodcinkowy szkic w numerach 16–18). [484] Taśma z nagraniem znajduje się w Muzeum Lubelskim w Lublinie. Nagranie jest także dostępne na portalu Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”. Ten portal to znakomita robota popularyzująca miasto i region, szerokie wykorzystanie możliwości Internetu: bogactwo informacyjne, pliki audio i wideo, wiele materiałów poświęconych także lubelskim wątkom życiorysu Edwarda Stachury (www.teatrnn.pl). [485] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 27. [486] E. Stachura, Piękna przygoda, [w:] tegoż, Moje wielkie świętowanie, zebrał Janusz Kukliński, opracował, posłowiem i przypisami opatrzył Dariusz Pachocki, Warszawa 2007, s. 8. [487] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 71. [488] Na przykład Joanna Bielas, Kobiety Edwarda Stachury, „Imperium Kobiet” 2012, nr 10. [489] J. Anderman, notka na okładce książki Zyty Oryszyn Ocalenie Atlantydy, Warszawa 2012. [490] Będzie ciałko, będzie rozmowa. Z Zytą Oryszyn rozmawia Karolina Sulej, „Wysokie Obcasy” 2013, nr 19. [491] Prawdopodobnie chodzi o tekst Dariusza Nowackiego Żywioł historii w „Gazecie Wyborczej” z 25 września 2012 r. [492] M. Orski, W cudzej skórze, „Odra” 2013, nr 2. [493] Nike 2013: nominowani się przedstawiają, cz. 5, „Gazeta Wyborcza” z 7 sierpnia 2013 r. [494] „Sztandar Młodych”, 24–26 maja 1985 r. [495] Ocalenie Atlantydy, s. 14. [496] Będzie ciałko..., dz. cyt. [497] Tamże. [498] Tamże.
[499] Akt małżeństwa nr 357/VI. [500] Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego. [501] Według katalogu Domu Sprzedaży Wysyłkowej na sezon jesień-zima 1962/1963. [502] List Edwarda Stachury do Kazimierza Andrzeja Jaworskiego z 1 maja 1963 r., [w:] M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 58. [503] R. Kalicki, Dziennik nieobyczajny, Warszawa 2008, s. 5. [504] Archiwum Związku Literatów Polskich. Następne podania pisane przez Stachurę do Związku Literatów Polskich, o ile nie zaznaczę inaczej, będą pochodziły z tego źródła. Dziękuję Dominice Sadowej za pomoc w korzystaniu z tych zasobów. [505] J. Zernicki, Bruno i Sted, „Poezja” 1981, nr 9. [506] List z 30 października 1963 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 30. [507] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 68. [508] Archiwum ZLP. [509] W. Tkaczuk, Biała magia, „Filipinka” 1982, nr 10. [510] Stachura. Z Januszem Kuklińskim rozmawiał Waldemar Sulis, cz. 1, „Gazeta Domowa. Magazyn Lubelski” 1992, nr 39. [511] List Edwarda Stachury do Mieczysława Czychowskiego z 2 marca 1964 r. [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 122. [512] List z 3 marca 1964 r., tamże, s. 36. [513] List z 10 sierpnia 1964 r., tamże. [514] List z 18 grudnia 1964 r., tamże. [515] List, w miejscu na datę, ma zapis: „W-wa, któryś tam maja 65”. [516] List znajduje się w Muzeum Lubelskim (Oddział Literacki im. Józefa Czechowicza). [517] J. Żernicki, Takie chmury, choć rano, „Integracje” 1980, nr 8. [518] List znajduje się w archiwum domowym Edwarda Stachury zdeponowanym w Muzeum Literatury w Warszawie. [519] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 71. [520] Bogusław Żurakowski w liście do Dariusza Pachockiego z 7 stycznia 2004 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 191. [521] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 71. [522] M. Wójcik, Człowiek-nikt..., dz. cyt., s. 14. [523] Andrzej Zaniewski – poeta i prozaik; w tych samych co Oryszyn latach studiował na Uniwersytecie Warszawskim historię sztuki. Zob. J. Siedlecka, Kryptonim „Liryka”, dz. cyt., s. 151. [524] Sygn. akt: IPN BU 0247/42. [525] M. Wójcik, Człowiek-nikt..., dz. cyt., s. 196. [526] http://hell.pl/yola/rutkowski/kb01.html. [527] M. Derecki, Człowiek-nikt..., dz. cyt., s. 67. [528] Archiwum ZLP.
[529] List z 25 marca 1967 r. [530] Archiwum ZLP. [531] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 130. [532] Z listów Edwarda Stachury do Ryszarda Milczewskiego-Bruno, „Okolice” 1982, nr 1–2. [533] Archiwum ZLP. [534] List do Żernickiego z 4 listopada 1968 r. [535] Archiwum Edwarda Stachury przechowywane w Muzeum Literatury w Warszawie. [536] http://stachuriada.pl/bruno/listy/12.htm. [537] Stachura był moim studentem – z Salvadore Elizondo rozmawia Teresa Papis, „Kultura” 1989, nr 25. [538] Będzie ciałko, będzie rozmowa, dz. cyt. [539] J. Marx, Sensualna plazma, „Kultura” 1987, nr 16. [540] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 95. [541] Tamże, s. 95–96. [542] Archiwum ZLP. [543] Anna Bukowska – eseistka i krytyk literacki. Ukończyła filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim Debiutowała w 1952 r. na łamach tygodnika „Nowa Kultura” jako krytyk literacki. W latach 1952–1959 pracowała w redakcji tygodnika „Nowa Kultura”, w 1961–1966 w dwutygodniku „Współczesność”, w 1967–1990 była zastępczynią redaktora naczelnego w „Miesięczniku Literackim”. Opublikowała m.in.: Przemiany czasu, Saint-Exupéry czyli paradoksy humanizmu, Auderska, Palestyńczycy. Ich życie i walka. [544] E. Stachura, Postscriptum, wstęp, wybór i opracowanie Wojciech Pogonowski, Warszawa 1989. [545] Sygn. III C 1970/72. [546] B. Żurakowski, Wspomnienie, [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 190. [547] M. Nurowska, Portret intymny Edwarda Stachury, czyli życie i ś’mierćbarda, „Pani” 1994, nr 1. [548] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium... dz. cyt., s. 121. [549] Tamże, s. 215. [550] B. Brakoniecki, Iwaszkiewicz jako supergej literatury. Wśśródjego kochanków – Miłosz, Hłasko, Stachura., http://www.polskatimes.pl/artykul/909115, iwaszkiewicz-jako-supergej-literatury-wsrod-jego-kochankow-milosz-hlaskostachura,id,t.html (dostęp 8.09.2014). [551] List z 21 lutego 1973 r. [552] Bronisława Wajs, ps. Papusza (1908 lub 1910–1987) – poetka pisząca w języku romskim. Debiutowała wierszem w „Nowej Kulturze” w 1951 r. Jej odkrywcą i tłumaczem z języka romskiego był w 1949 r. Jerzy Ficowski. Pierwsze tłumaczenia
przesłał Julianowi Tuwimowi, który doprowadził do ich publikacji. Od 1962 r. należała do Związku Literatów Polskich. Jej wiersze przekładane były na języki: niemiecki, angielski, francuski, hiszpański, szwedzki, włoski. Opublikowała zbiory wierszy: Pieś’ni Papuszy (1956), Pieś’ni mówione (1973), Lesie, ojcze mój (1990). [553] A. Kuźniak, Papusza, Czarne 2013, s. 175. [554] R. Wójcik, Sted, „Tygodnik Polski” 1984, nr 13. [555] H. Bereza, Życiopisanie, [w:] E. Stachura, Poezja i proza, dz. cyt., t. 5, s. 456. [556] B. Czochralska, Spotkanie, „Twórczość” 2005, nr 4. [557] List z 11 lipca 1967 r., [w:] Dwadzieś’cia listów Edwarda Stachury do Wincentego Różańskiego, „Integracje” 1987, nr XXI. [558] M. Gołaszewska, Kim jest artysta?, Warszawa 1986, s. 52. [559] S. Koper, Alkohol i muzy. Wódka w życiu polskich artystów, Warszawa 2013, s. 290. [560] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium... dz. cyt., s. 215. [561] List z 11 lutego 1974 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 309. [562] Cały jestem wystawiony na razy. Z Dariuszem Pachockim rozmawia Bartosz Marzec, „Rzeczpospolita” (dodatek „Plus Minus”), 18–19 września 2010 r. [563] Zob. B. Czochralska, Z drugiej strony planety, „Twórczość” 2006, nr 3. [564] Tamże. [565] T. Kłak, Stachura i „przeklęte miasto”, „Akcent” 2006, nr 2. [566] Tamże. [567] Zapis niepublikowany w książkowym wydaniu Dzienników Edwarda Stachury. [568] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 306. [569] Tamże, s. 309. [570] Stachura był moim studentem, dz. cyt. [571] J. Iwaszkiewicz, Dzienniki 1964–1980, Warszawa 2011. [572] W. Tkaczuk, Czystość, „Tygodnik Kulturalny” 1986, nr 38. [573] Muzeum im. Stanisława Noakowskiego w Nieszawie, kwiecień 2014 r. [574] Kaseta przygotowana przez Wydawnictwo Fonograficzne „Rogot”; zawierała nagranie występu Marka Gałązki w warszawskim Teatrze Adekwatnym. [575] J. Marx, Chlebak, kufel i gitara, „Odrodzenie” 1986, nr 44. [576] J. Stachura, Listy, „Radar” 1986, nr 48. [577] D.T. Lebioda, Listy, polemiki, „Radar” 1985, nr 34. [578] J. Stachura, Listy, polemiki, „Radar” 1985, nr 37. [579] Danuta Pawłowska. [580] List do Wacławy i Leszka Rojków z 28 lutego 1976 r. [581] List z 27 marca 1976 r., [w:] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 124. [582] Piachy – południowa dzielnica Aleksandrowa Kujawskiego. [583] Kartka pocztowa ze Szczawna Zdroju do Wacławy i Leszka Rojków, data na stemplu pocztowym: 24.11.68 (ostatnia cyfra jest niewyraźna, więc niepewna).
[584] Kartka świąteczna do Leszka Rojka z 19 grudnia 1973 r. [585] Czwartym uczestnikiem wyprawy miał być Janusz Kukliński. [586] List do Leszka Rojka z 21 lutego 1973 r. [587] Kartka pocztowa do Leszka Rojka z 11 marca 1973 r. [588] Kartka pocztowa do Leszka Rojka z 16 lipca 1975 r. [589] Karta pocztowa do Leszka Rojka z 11 października 1974 r. [590] List do Leszka i Wacławy Rojków z 28 lutego 1976 r. [591] Bezskutecznie próbował tego Dariusz Pachocki, zob. E. Stachura, Dzienniki. Zeszyty podróżne, dz. cyt., 1.1, s. 237. [592] Maria to urzędowo pierwsze imię pani Lizińczyk. W relacjach pozaurzędowych jest Haliną. [593] O tym spotkaniu piszę w rozdziale Polonistki i Polonia. [594] List z 11 czerwca 1974 r. [595] Tamże. [596] H. Lizińczyk, Ostatnie czytanie. Stachura – buntownik łagodny, ale krańcowy, „Elewator” 2013, nr 3. [597] Krzysztof Karasek (1937) – poeta, eseista, krytyk literacki. Studiował na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie oraz na wydziale filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Debiutował w 1966 na łamach miesięcznika „Poezja” jako poeta. W latach 1967–1971 był członkiem zespołu redakcyjnego czasopisma „Orientacje”. W latach 1972–1978 pracował w miesięczniku „Nowy Wyraz”, zaś w latach 1983–1993 w miesięczniku „Literatura”. Autor kilkunastu zbiorów wierszy, wydał także: Wiosna i demony (powieść, 1980), Poezja i jej sobowtór (eseje, 1986), Autopsychografia (eseje, 1993), Wędrówka ikony przez krajobrazy i ludzi (wykład, 2002). [598] Piotr Müldner-Nieckowski (1946) – u początków lat siedemdziesiątych wchodził w skład Trójkąta Grudziądzkiego, w którym zniknęła niejedna butelka. Tworzył go z Włodzimierzem Antkowiakiem i Ryszardem Milczewskim-Bruno. Pisarz, autor słuchowisk, językoznawca, wydawca. Tytan pracy. Zanim został doktorem nauk medycznych i doktorem habilitowanym nauk humanistycznych – w Grudziądzu (jako absolwent Wydziału Lekarskiego AM w Warszawie) odbywał w stopniu podporucznika służbę woj skową. Wynajmował tu mieszkanie, z którego wielokrotnie korzystał Edward Stachura. Poznali się dzięki Antkowiakowi. Regulaminowo umundurowanego podporucznika widywano ze Stachurą także na deptaku ciechocińskim, a w Łazieńcu udzielał porad medycznych pani Jadwidze Stachurowej. Autor zbiorów poezji, utworów satyrycznych, powieści. Kilka tytułów: Ludzki wynalazek (wiersze, 1978), Proszę spać (opowiadania, 1978), Himalaje (powieść, 1979), Czapki i niewidki (powieść, 1980), Śpiący w mieście (powieść, 1983), Diabeł na placu Zbawiciela (powieść, 1990), Wilgoć (wiersze, 1997), Piórko. Dramaty radiowe (12 słuchowisk, 2007), Park (wiersze, 2011). [599] Wacława Rojek, żona Leszka Rojka.
[600] Mowa o Danucie Pawłowskiej. [601] Katarzyna Jerzak to córka Haliny (zwanej przez przyjaciół Ingą) i Eugeniusza (Stachura mówił do niego Geniek) Jerzaków, którzy mieszkali w Sopocie przy ul. Chrobrego, gdzie Stachura gościł nieraz. Halina Jerzak była nauczycielką w sopockim liceum, a Eugeniusz Jerzak – oficerem marynarki handlowej. To on pewnego razu swym fordem taurusem odwoził Stachurę z Gdańska do Torunia, a innym razem popijali z towarzyszeniem młodych Cyganek. Halina Jerzak, kiedy jeszcze nosiła panieńskie nazwisko Urbaniak, wyszła za mąż za Mieczysława Czychowskiego, poetę i malarza, przyjaciela Stachury. [602] E. Stachura, Dzienniki..., dz. cyt., t. 2, s. 311. [603] Profesor Maria Kalinowska od 2004 r. pracuje także w Ośrodku Badań nad Tradycją Antyczną Uniwersytetu Warszawskiego (obecnie Instytut Badań Interdyscyplinarnych „Artes Liberales”). W latach 1997–2003 pełniła funkcję kierownika Zakładu Literatury Polskiej Romantyzmu i Pozytywizmu Instytutu Literatury Polskiej UMK. Specjalizuje się w badaniach nad literaturą romantyzmu. Zainteresowania badawcze to m.in.: twórczość wielkiej trójki (Mickiewicz, Słowacki, Norwid), zwłaszcza w aspekcie problematyki egzystencjalnej oraz struktury dramatu; dramat romantyczny i jego teatralne inscenizacje; romantyczna recepcja antyku. Jest autorką książek Mowa i milczenie – romantyczne antynomie samotności (Warszawa 1989), Grecja romantyków. Studia nad obrazem Grecji w literaturze romantycznej (Toruń 1994), Los, miłość, sacrum. Studia o dramacie romantycznym i jego dwudziestowiecznej recepcji (Toruń 2003). [604] Dios – w języku hiszpańskim Bóg. [605] Na Wybrzeżu, w niektórych środowiskach, na fińskie marki (w czasach przed wprowadzeniem w Finlandii euro) mówiono suomipanki, od widniejącego na banknotach napisu SUOMEN PANKKI (Fiński Bank). [606] Z listu Jerzego Tabora do Dariusza Pachockiego. Zob.: E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, Warszawa 2007, s. 248. [607] Na przykładzie znanego mi Opola wygląda to tak, że na sześć opolskich nazwisk w adresowniku – trzy były od momentu wpisania „nieczynne”, z ich posiadaczami Stachura nie nawiązywał już kontaktu. [608] Irena Szymańska (1921–1999) – bardzo przez środowisko literackie ceniona i wielce dlań zasłużona wydawczyni, tłumaczka literatury pięknej (przekłady z francuskiego i angielskiego), pisarka. Pełniła kierownicze funkcje w Państwowym Instytucie Wydawniczym i Wydawnictwie „Czytelnik” (w latach 1958–1976 zastępczyni red. naczelnego). W 1976 r. objęta zakazem druku. W 2001 r. ukazała się (opracowana przez jej męża Ryszarda Matuszewskiego) jej książka Miałam dar zachwytu. Wspomnienia wydawcy. [609] W oryginale nazwa małej miejscowości. [610] Zona Jana Stachury. [611] Roman Samsel (1935–2003) – pisarz, tłumacz z języka hiszpańskiego,
dziennikarz (korespondent zagraniczny, głównie z krajów Ameryki Łacińskiej). [612] Zob. rozdział Zapisać się do cna. [613] Poczta elektroniczna, 7 kwietnia 2014 r. [614] 24 kwietnia 2014 r. [615] Bogusław Stachura urodził się 20 marca 1927 r. w Grajewie, woj. białostockie. [616] Notka autorstwa Henryka Berezy na okładce książki Barbary Czochralskiej Wrażliwość materii, Warszawa 1998. [617] B. Czochralska, Spotkanie, „Twórczość” 2005, nr 4. O ile nie zaznaczę inaczej – pozostałe cytaty wypowiedzi Barbary Czochralskiej także pochodzą z tego źródła. [618] B. Czochralska, Z drugiej strony planety, „Twórczość” 2006, nr 3. Następne cytaty z wypowiedzi Barbary Czochralskiej, o ile nie zaznaczę inaczej, będą pochodziły z tego źródła. [619] List z 15 grudnia 1973 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 306. [620] W tym opowiadaniu jest też mowa, że Stanisław dorobił się szóstki dzieciaków, a on i Jan mieli siostrę Zofię. Z Koszyc do Dobiesławic, gdzie urodził się Stanisław Stachura, jest siedem kilometrów. Rodzina Edwarda Stachury mieszkająca w Polsce nie dysponuje wiedzą o krewnych w USA. W dokumentach paszportowych wypełnianych przy ubieganiu się o wyjazdy zagraniczne Stachura w rubryce: „czy posiada członków rodziny za granicą” za każdym razem wpisywał odpowiedź przeczącą. [621] B. Czochralska, Rysuje powietrze u Sarów..., dz. cyt., nr 11. [622] Tamże. [623] Tamże. [624] H. Skolimowski, Wspomnienie o Stachurze, „Wiadomości” (Londyn) 1980, nr 2. [625] E. Stachura, Wszystko jest poezja. [626] Przekład Adama Ważyka. [627] M. Wójcik, Człowiek-nikt..., dz. cyt. [628] Aluzja do utworu Orlandszalony (Orlando furioso) – eposu rycerskiego napisanego przez Ludovico Ariosto, ostatecznie w 46 pieśniach, razem 38 736 linijek (najdłuższy epos europejski). [629] Substancja halucynogenna pozyskiwana z kaktusa Lophophora williamsii (jazgrza Williamsa). [630] List Stachury, podał do druku i opracował Marian Stępień, „Zdanie” 1983, nr 1. [631] Listy do prof. Gail Dołżenko zamieścił Marian Stępień w rozdziale Nieoczekiwane skutki opublikowania listu Edwarda Stachury w swej książce Wśród emigrantów, Kraków 2007. [632] Jeden z rozważanych przez Stachurę wariantów tytułu tego zbioru to Ktoś kiedyś gdzieś. Zob. E. Stachura, Dzienniki..., dz. cyt., t. 2, s. 339. [633] H. Bereza, Dialogwewnętrzny, „Twórczość” 1978, nr 5.
[634] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 99. [635] W. Szyngwelski, Sobowtór w labiryncie. Proza artystyczna Edwarda Stachury, Warszawa 2003, s. 204. [636] W. Szyngwelski, dz. cyt., s. 45. [637] K. Karasek, Poezja i jej sobowtór, Warszawa 1986, s. 84–85. [638] R. Kalicki, Zaduszki czterolistne, „Twórczość” 1999, nr 11. [639] J. Anderman, Fotografie, Kraków 2002, s. 213. [640] Tamże. [641] R. Wójcik, Sted, „Tygodnik Polski” 1984, nr 13. [642] Archiwum Związku Literatów Polskich w Warszawie. [643] W. Szyngwelski, Sobowtór w labiryncie... dz. cyt., s. 46. [644] Z. Trziszka, Bóg Stachury, „Miesięcznik Literacki” 1984, nr 11–12. [645] Tamże. [646] http://stachuriada.pl/stachura/twory/listy/nies.html. [647] Tamże. [648] Tamże. [649] Dwadzieś’cia listów Edwarda Stachury do Wincentego Różańskiego, „Integracje” 1987, nr XXI. [650] M. Chybowicz-Brożyńska, Twórczość Edwarda Stachury, czyli postawa zen w sztuce, „Miscellanea Łódzkie” 1984, nr 4. [651] J. Brach-Czaina, Jednostka a możliwość innej postaci istnienia. „Inny stan” Stachury, „Twórczość” 1982, nr 5. [652] Tamże. [653] Tamże. [654] Zob. J. Dobrowolski, Wspomnienie o Jarosławie Markiewiczu, „Gazeta Wyborcza” z 10–11 lipca 2010 r. [655] http://www.gnosis.art.pl/e_gnosis/ksiazki_stare_i_nowe/markiewicz_stachura.htm. [656] L. Zawadzki, Pułapka Stachury, „Mandragora” (biuletyn OT „Dom” przy ACK „Pałacyk” ZSP we Wrocławiu), 1986, nr 1–5. [657] M. Wójcik, Człowiek-nikt..., dz. cyt., s. 70. [658] Tamże, s 20. [659] Tamże, s. 27. [660] List Janusza Andermana do Dariusza Pachockiego, [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 295. [661] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt., s. 284. [662] O zimowisku tym piszę w rozdziale Czas z Danutą. [663] P. Kwiatkowski, 1976: Spotkania z Edwardem Stachurą (wspomnienie), „Topos” 2004, nr 5. [664] Cyt. za: M. Derecki, Lubelskie lata..., dz. cyt., s. 84. [665] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 208–210.
[666] Zob. M. Wójcik, Człowiek-nikt... dz. cyt., s. 249. [667] Tamże. [668] Informacja i cytat na podstawie wpisu na blogu „Podjudzacz metafor”, http://podjudzaczmetafor.blox.pl/html, wpis z 30 stycznia 2007 r. [669] „Mieszkałam z nim od czerwca 76 do maja 78” – zob. W. Szyngwelski, Sted Kalendarium..., dz. cyt., s. 165. [670] M. Buchowski, Stachura. Biografia i legenda, dz. cyt. [671] E. Stachura, Listy do Danuty Pawłowskiej, dz. cyt. Jeśli nie zaznaczę inaczej – fragmenty listów cytowane w tym rozdziale pochodzić będą z tej książki. [672] A. Komorowski, Nie wszystko jest poezją, „Twórczość” 2008, nr 2. [673] „Nowe Książki” 2007, nr 12. [674] Tegoż, Trzecia droga Stachury, „Gazeta Wyborcza”, 24 lipca 2009 r. [675] P.T. Kwiatkowski, 1976: Spotkania z Edwardem Stachurą..., dz. cyt. [676] Stachura opowiadanie wydrukował jednak w „Twórczości” 1976, nr 8. [677] List z 29 kwietnia 1976 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 204. [678] M. Badtke, Stachura alias Sted, Bydgoszcz 2006, s. 33. [679] „Patyk” to w tamtych czasach potoczna nazwa banknotu o nominale 1000 złotych; fragment wiersza Poradnik językowy Mariana Załuckiego: „I tu do najważniejszej/przejdziemy z gramatyk,/czyli do najczystszej poezji języka:/10 złotych to d y c h a,/1000 złotych to p a t y k,/a pięćsetka to b r u d a s względnie pół patyka”. [680] Opowiadania – zebrane w jednym tomie zbiory opowiadań Jeden dzień i Falując na wietrze, Warszawa 1977. [681] List (bez daty) do Janusza Andermana, [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 323. [682] T. Ross, Życie przerosło kabaret, Warszawa 2012, s. 87; cyt. za: Andrzej Klim, Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60., Warszawa 2013, s. 47. [683] Warszawa 2010. [684] C. Prasek, Złota młodzież PRL i jej obraz w literaturze i filmie, Warszawa 2010, s. 90. [685] Cyt. za: J. Szatkowski, A. Babiński, Ostatnio poznałem niejakiego Stachurę, „Okolica Poetów” 1999, nr 3. [686] Mowa o opowiadaniu Wesele. [687] W. Fułek, Piosenki dla kołtuna?, „Topos” 2002, nr 3. [688] Najprawdopodobniej jest to zmodyfikowane opowiadanie El condor pasa, które wejdzie do tomu Się; słuchowiskową wersję zawiera książeczka Post scriptum. [689] Jest to też nazwa stanu w północno-środkowej części Meksyku. [690] Palindrom to wyraz, równoważnik zdania lub zdanie brzmiące tak samo przy czytaniu od tyłu. Kilka przykładów: „kajak”, „kobyła ma mały bok”, „on boso łany zrzynał osobno”, „popija rum as, samuraj i pop”, „może jutro ta dama sama da tortu jeżom”.
[691] W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 184. [692] R. Kalicki, Dziennik nieobyczajny, Warszawa 2008, s. 6. [693] List do Istvana Kovacsa z 26 marca 1977 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 286. [694] Tamże. Kartka pocztowa datowana: 25 kwietnia 1977 r. [695] Binduga – miejsce nad rzeką, kanałem lub jeziorem, służące do przygotowania drewna do spławu. [696] List do Wiesława Niesiobędzkiego z 29 kwietnia 1976 r. [697] List do Wiesława Niesiobędzkiego z 18 maja 1976 r. [698] List z 16 czerwca 1972 r., „Radar” 1982, nr 27. Zguba się odnalazła, o czym Stachura poinformował Babińskiego w liście z 30 czerwca 1972 r., zob. E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 235. [699] D. Pachocki, Stachura totalny, Lublin 2007, s. 111–149. [700] Dariusz Pachocki, porównując pierwsze brulionowe zapiski, nieoznaczone datami sporządzania, z opowiadaniami Stachury drukowanymi przed rokiem 1966 i listami sprzed tej daty, doszedł do wniosku popartego przekonywującymi argumentami i dowodami, że początek notatkowych zapisków to okolice r. 1956: „Wiele wskazuje na to, iż pierwsze zapisy w «Notatniku bez dat» pochodzą z okresu, kiedy Stachura chodził do ostatniej, maturalnej, klasy w gdyńskim liceum”. [701] Wysłana z Olsztyna widokówka Edwarda Stachury do Marii i Andrzeja Keyhów z 19 stycznia 1978 roku: „Kochani, wstawcie proszę do Fabula rasa stronę 129, którą załączam, a wymienioną stronę wrzućcie do kosza. Jeśli są jakieś kłopoty (o czym napomknął Andrzej) z przepisaniem tekstu, to znaczy ze znalezieniem osoby, która by to zrobiła lub, jak to mówią, ze «znalezieniem czasu» na to potrzebnego – to żadna sprawa”. Widokówka w posiadaniu adresatów. [702] www.netkurier.kei.pl/artykul,7950. [703] M. Wójcik, Człowiek-nikt, dz. cyt., s. 242. [704] Tamże. [705] Stachura wpisał tu: Jacques Caramella, lektor języka francuskiego, przyjaciel; Michel Deguy, profesor literatury na uniwersytecie w Paryżu, przyjaciel (dodał też: „ukazuje się w bieżącym roku nakładem PIW-u zbiór jego wierszy w moim przekładzie”). Poinformował ponadto: „Poza tym posiadam konto A i mam na nim 300 dolarów USA”. [706] Krzysztof Majchrowski kończył służbę w stopniu gen. brygady MO; od 1987 r. był w SB dyrektorem Departamentu III. W latach 1989–1990 kierował Departamentem Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa MSW. W kwietniu 1990 odszedł na emeryturę. [707] Sygn. IPN BU 763/78253. [708] Prof. dr hab. Krzysztof Tarka (1965) – nominację belwederską otrzymał, mając lat czterdzieści. Główne zainteresowania badawcze to: polska emigracja polityczna po drugiej wojnie światowej, mniejszości narodowe w PRL, stosunki polsko-
litewskie, Armia Krajowa na Wileńszczyźnie. Pracuje w Instytucie Historii (Katedra Historii Najnowszej) Uniwersytetu Opolskiego. [709] Miejscowość w pobliżu Saanen. To tu, w swojej willi, Roman Polański przez ponad pół roku przebywał w areszcie domowym do czasu odrzucenia przez władze szwajcarskie wniosku z żądaniem ekstradycji reżysera do USA. [710] „Potem byłem u Abiracheda i zostawiłem mu 60 stron do przepisania i poprawienia ew. błędów” (z listu do Danuty Pawłowskiej z 11 października 1977 r.). [711] Robert Abirached w rozmowie z Dariuszem Pachockim (Paryż, 18 października 2011 r.) stwierdził, że ze Stachurą współpracował jedynie przy tłumaczeniu opowiadania Parę kieliszków. Zob. D. Pachocki, Rękopisy spoza muzealnych katalogów..., dz. cyt. [712] A.A. Milne, Chatka Puchatka, przeł. I. Tuwim, Warszawa 1967, s. 106. [713] J. Anderman, Fotografie, dz. cyt., s. 213. [714] R. Kalicki, Dziennik tajemny, Kraków 2000; Dziennik nieobyczajny, Warszawa 2008. [715] H. Bereza, Czytane w maszynopisie, „Twórczość” 2001, nr 6. [716] R. Kalicki, Zapiecek, „Twórczość” 1997, nr 1. [717] M. Badtke, Stachura alias Sted, Bydgoszcz 2006, s. 118. [718] Tamże, s. 121. [719] Jan Jastrzębski (1952) – publikował m.in. w „Kamenie”, „Nowym Wyrazie”, „Odrze”, „Sycynie”, „Borussii”; jest autorem czterech zbiorów opowiadań: Fado o ogrodach, Drżąc, Błoto, Prozy kolejowe i minipowieści Zaćmienie księżyca. [720] Christian Skrzyposzek (1943–1999) – pisarz, krytyk literacki. Od roku 1969 do samobójczej śmierci mieszkał w Berlinie. Autor powieści Wolna Trybuna i Mojra (1999) Po polsku Wolna Trybuna ukazała się w r. 1985 w zachodnioberlińskim wydawnictwie emigracyjnym. W Polsce wyszła w grudniu 1999 r. Uważana za jedną z najważniejszych książek lat osiemdziesiątych, rozliczających się z PRL-em. [721] P. Zawadzki, Po co i dla kogo pisał Edward Stachura, „Twórczość” 1992, nr 11. [722] Cyt. za: W. Szyngwelski, Sted. Kalendarium..., dz. cyt., s. 192. [723] H. Bereza, Czytane w maszynopisie. Przypis, „Twórczość” 1984, nr 2. [724] Nie doszła też do skutku podróż (także w dwuosobowym składzie, najprawdopodobniej z Danutą Pawłowską), zapowiadana Kovacsowi w liście z Paryża, datowanym 13 kwietnia 1978 r.: „Będziemy w Budapeszcie 26 maja rano około 10, to znaczy z Warszawy wyjedziemy w przeddzień wieczorem. Gdyby jakaś zmiana, wyślę telegram”. [725] Zbigniew Nienacki (1929–1994) – pisarz i dziennikarz. Sławę przyniosła mu seria powieści dla młodzieży o przygodach Pana Samochodzika, muzealnikadetektywa. Tytuły niektórych powieści dla dorosłych: Worek Judaszów, Sumienie, Mężczyzna czterdziestoletni, Raz w roku w Skiroławkach, Wielki las, Historia
sekretna. Łączny nakład książek Nienackiego (prawdziwe nazwisko: Nowicki) przekroczył 3 mln egzemplarzy. [726] Rozmawiałem z Wiesławem Niesiobędzkim 2 czerwca 1987 r. [727] List w posiadaniu adresata. [728] Gościłem w domu Ryszarda Stachury 24 października 1987 r. W rozmowie uczestniczyli także Jan Stachura oraz jego żona Janina. Potem była też obecna żona Ryszarda Stachury, ale nie brała udziału w rozmowie. [729] Cyt. za: M. Kucharska, Kamera gotowa!, „Poezja” 1981, nr 8. [730] „Spokojnie, najważniejsza jest pokora”. [731] Podaję za relacją Marty Kucharskiej, zawierającą opis czynności dokumentacyjnych do filmu Andrzeja Brzozowskiego Wszystko jest poezja; zob. M. Kucharska, Kamera gotowa!, dz. cyt. [732] List w posiadaniu adresata. [733] Edytor dzienników Edwarda Stachury, Dariusz Pachocki, w przypisie odnoszącym się do tego zwrotu identyfikuje go jako wyimek z paryskiego wydania Drogi Lao-tse. W polskim wydaniu Drogi fragment, z którego pochodzi użyty przez Stachurę cytat, brzmi: „Bądź świadom męskiej natury,/Lecz przeciwieństwo w sobie daj kobiecie -/Ona uczyni cię dzieckiem;/Musisz być dla świata głęboką szczeliną,/Która przyciąga i zatrzymuje/Niezniszczalną wartość”. [734] Jest to fragment pierwszego z zapisów, które zostaną opublikowane z tytułem Pogodzić się ze światem. Ten i następne cytaty – z tego samego źródła. [735] Marta Kucharska (1954) debiutowała w „Życiu Literackim” w roku 1980. Wiersze, opowiadania i artykuły drukowała w „Twórczości”, „Zapisie”, „Nowym Wyrazie”, „Poezji” „Tygodniku Kulturalnym”. Jest autorką książek: Proste równoległe, Całe życie do świtu, Opowieści z Michałówka. [736] Z Martą Kucharską rozmawiałem 2 czerwca 1987 r., podczas wernisażu wystawy poświęconej Edwardowi Stachurze, zorganizowanej w warszawskim Muzeum Literatury. Kucharska była autorką scenariusza tej wystawy. [737] W. Tochman, Narzeczona, „Wysokie Obcasy” (dodatek „Gazety Wyborczej”) z 25 września 1999 r. [738] Trochę inaczej o tym epizodzie mówiła Marta Kucharska w reportażu radiowym Moniki Olejnik (Program III Polskiego Radia, emisja 4 marca 1985 r.): „Przyszedł «Hindus», taki chłopiec, który miał największe zaufanie u nas wszystkich. I on przyniósł wiersz Stachury Piosenka szalonego jakiegoś przybłędy. To się zaczynało: «Skąd idę, skąd? Nie wiecie? Nie. Skąd idę więc? Zakuty łeb»”. [739] W. Tochman, Narzeczona, dz. cyt. [740] Życie i śmierć Stachury. Rozmowa z Martą Kucharską (rozmawiał Robert Makowski), „Cogito” 1994, nr 7. [741] M. Kucharska, Ty, co zboże powalasz źrałe..., „Tygodnik Kulturalny” 1982, nr 21. [742] Życie i śmierć Stachury..., dz. cyt.
[743] W. Tochman, Narzeczona, dz. cyt. [744] Tamże. [745] W „Twórczości” Fabula rasa była drukowana w kwietniu i maju 1978 roku. [746] Życie i śmierć Stachury..., dz. cyt. [747] W. Tochman, Narzeczona, dz. cyt. [748] Życie i śmierć Stachury..., dz. cyt. [749] Tamże. [750] List ma datę 24 kwietnia 1979 r. [751] W mieszkaniu Stachury na Rębkowskiej kwaterował wtedy Zygmunt Kwiatkowski, którego Stachura poznał w czasie szpitalnego pobytu w Toruniu. To on jest bohaterem piosenki Stachury zatytułowanej Człowiek człowiekowi, czyli dziesięć wskazań i dziesięćprzeciwwskazań dla ciebie, sieroto nieboża, Zygmusiu K. [752] W. Antkowiak, Scheda Steda, „Fakty” 1986, nr 20. [753] Grzegorz Przemyk zmarł 14 maja 1983 r. na skutek rozległych urazów wewnętrznych będących efektem pobicia na komisariacie milicji. [754] W. Tochman, Narzeczona, dz. cyt. [755] List z 15 czerwca 2011 r., [w:] E. Stachura, Listy do pisarzy, dz. cyt., s. 344. [756] Z Jerzym Satanowskim rozmawiałem 23 stycznia 2014 r. [757] J. Anderman, Fotografie, dz. cyt., s. 211. [758] M. Nurowska, Księżyc nad Zakopanem, Warszawa 2006, s. 71. [759] Artur Międzyrzecki (1922–1996) – poeta, tłumacz literatury francuskiej i anglosaskiej, krytyk literacki, autor słów piosenek. W latach 1956–1958 współredaktor „Nowej Kultury”, 1965–1968 „Poezji”. Przetłumaczył utwory Apollinaire’a, Rimbauda, Aragona, Racine’a, Mandelsztama, Cummingsa i Audena. Opublikował m.in.: Strony przydrożne, (1949), Wieczory muranowskie, (szkice literackie, 1954), Opowieści mieszkańca namiotów i inne opowiadania (1957), Śmierć Robinsona (1963), Czego chce pies (wiersze dla dzieci, 1964), Wygnanie do rymu (1977), Wojna nerwów (1983), Koniec gry (1987), Wiersze dawne i nowe (1992), To samo miasto, ta sama miłość. Opowiadania i fragmenty dzienników (1992), Rzeka czarownic (wiersze wybrane, 1994). [760] A. Międzyrzecki, To samo miasto, ta sama miłość. Opowiadania i fragmenty dzienników, Warszawa 1992, s. 336. [761] Cyt. za: M. Kucharska, Kamera gotowa!, dz. cyt. [762] Na przykład Krzysztof Karasek jest zdania, że List do Pozostałych był pisany w długich odstępach czasu. Zob. K. Karasek, Poezja i jej sobowtór, Warszawa 1986, s. 83. [763] Zob. E. Stachura, Poezja i proza, t. 5, s. 442. [764] List Wiesława Niesiobędzkiego z 27 sierpnia 1987 r. [765] W. Niesiobędzki, O Edwardzie Stachurze słów kilka, http://wabrzezno.netkurier.pl/artykul,7950. [766] Akta prokuratorskie (sygnatura Ko 1262/79) w czasie, kiedy próbowałem
do nich dotrzeć, przekazano już na przemiał; nie zachowała się więc lekarska notatka z autopsji; prokurator był w stanie przypomnieć sobie jedynie, że sekcji – na prośbę rodziny zmarłego – nie wykonywano. [767] Miejsce pochówku: sektor W XV, przecznica 2, rząd 10, grób nr 14. [768] D. Pawłowska, Wspomnienie, dz. cyt., s. 34. [769] R. Kalicki, Dziennik nieobyczajny, dz. cyt., s. 65. [770] „Poezja” 1979, nr 10. [771] A. Kijowski, Dziennik 1978–1985; wybór i opracowanie tekstu Kazimiera Kijowska i Jan Błoński, Kraków, 1999, s. 57. [772] Tamże, s. 58. [773] J. Iwaszkiewicz, Stachura, „Twórczość” 1980, nr 1. [774] D. Nowacki, Trzecia droga Stachury, „Gazeta Wyborcza” z 24 lipca 2009 r. [775] M. Kowalska-Masłowska, Umieram na. Stachurę, „Nadodrze” 1987, nr 13. [776] Magiczna siła jego pisania – z Krzysztofem Rutkowskim rozmawia Teresa Sołtysiak..., „Politechnik” 1984 nr 13. [777] M. Strzyżewski Stachura i krytycy-mitotwórcy, „Fakty” 1987, nr 14 i 40. [778] P. Kuncewicz, Edward Stachura, [w:] tegoż, Leksykon polskich pisarzy współczesnych, Warszawa 1995, s. 262. [779] Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1983. [780] Wydano nakładem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Iławie w 1984 r. [781] Wydawca: Galeria Autorska J. Kaji i J. Solińskiego, Bydgoszcz 1985 r. [782] Znaleźć kształt dla dobra – z Andrzejem Wajdą rozmawia Tadeusz Szyma, „Tygodnik Powszechny” 1985, nr 1. Film Andrzeja Brzozowskiego rozpowszechniany był pod tytułem Wszystko jest poezja. [783] Reżyseria Krzysztofa Bukowskiego, muzyka Romana Ziemlańskiego; w 1983 roku Polskie Nagrania wydały płytową adaptację spektaklu. [784] Między innymi w teatrach: Nowy – Poznań, Współczesny – Szczecin, im. J. Kochanowskiego – Radom, im. A. Węgierki – Białystok, im. J. Szaniawskiego – Płock, „Kacperek” – Rzeszów, Na Woli, Adekwatny, Stara Prochownia, Ochoty – Warszawa. [785] „Na przełaj” 1986, nr 8. [786] K. Rutkowski, Podróż do źródeł straconego czasu, „Literatura” 1976, nr 28. [787] Podczas Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu Piosenkę dla robotnika porannej zmiany zaprezentowała Anna Chodakowska, a brawurowo wykonany przez Jacka Różańskiego utwór Życie to nie teatr wprowadził Stachurę do grona autorów przebojów. W 1974 r. Polskie Wydawnictwo Muzyczne przygotowało na opolski festiwal (impreza towarzysząca: „Polska poezja śpiewana”) broszurę z tekstami piosenek festiwalowych, wśród których znalazły się m.in.: Modigliani Stanisława Grochowiaka, Na jednym rymie Rafała Wojaczka i Niemowa Edwarda Stachury (muzyka Jerzego Satanowskiego). [788] Na przykład 1 listopada 1984 roku w Programie 1 Polskiego Radia
zaprezentowano Pokocham ją siłą woli (reż. Stanisław Brejdygant, wykonawcy: Gabriela Kownacka i Andrzej Seweryn) oraz El condor pasa (reż. Stanisława Grotowska, wykonawcy: Józef Nowak, Władysław Kowalski, Irena Szczurowska). [789] „Antena” 1985, nr 1–2. [790] S. Zawiśliński, Pisarz „zmitologizowany”, „Polityka” 1985, nr 33. [791] Na przykład przewrotny szkic Jerzego Łukosza Wpływ Kafki na literaturę polską („Twórczość” 1985, nr 10: „Najgodniejsze dziecko Kafki jakie zrodziło się ostatnimi czasy w polskiej strefie słowa artystycznego: jest nim poeta Edward Stachura”. [792] I. Galińska, Wiara tragiczna, „Ład” 1984, nr 16. [793] W. Jurasz, Głos z tamtego świata, „Magazyn Kulturalny” 1981, nr 1. [794] Zygmunt Trziszka (1935–2000) – prozaik, publicysta, krytyk literacki, związany z tzw. nurtem chłopskim w literaturze. Ukończył Wydział Filologii Polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Od 1971 r. mieszkał w Warszawie. W latach 1982– 1990 był redaktorem „Miesięcznika Literackiego”. Zajmował twórczością m.in. Edwarda Stachury, Tadeusza Nowaka i Leopolda Buczkowskiego. Opublikował m.in.: Wielkie świniobicie, Żylasta ręka ojca, Drewniane wesele, Happeniada, Oczerety, Korzenie plebejusza. Zmarł śmiercią samobójczą. [795] Z. Trziszka, Droga do „Siekierezady”, „Poezja” 1981, nr 8. [796] Z. Trziszka, Gwałtowne zamknięcie dzieła otwartego, „Tygodnik Kulturalny” 1983, nr 22. [797] Z. Trziszka, Uciszał serce pieśniami, „Tygodnik Kulturalny” 1984, nr 31. [798] Z. Trziszka, Bóg Stachury, „Miesięcznik Literacki” 1984, nr 11–12. [799] J. Marx, Polscy poeci przeklęci, „Poezja” 1981, nr 9. [800] J. Marx, Rzeczy najgorsze, „Tu i teraz” 1985, nr 5. [801] Mechanizm polskiego losu. Pisarze i literatura – z Andrzejem Lamem rozmawia Jerzy Wójcik, „Rzeczpospolita” 1985, nr 43. [802] Literatura „upolityczniona” – zArturem Sandauerem rozmawia Henryk Czubała, „Życie Literackie” 1985, nr 7. [803] Pisarz uprawiający krytykę – z Arturem Sandauerem rozmawia Marek Wawrzkiewicz, „Poezja” 1987, nr 2. [804] J. Marx, Tramp i trubadur (tytuły odcinków: Sensualna plazma, Sentymentalny sztafaż, Cierpienie, rozpacz i śmierć), „Kultura” 1987, nr 16,17,18. [805] Z. Trziszka, Edwarda Stachury zmagania z samym sobą (Próbapsychografii), „Miesięcznik Literacki” 1983, nr 7. [806] 1987, nr 28 i 29. [807] Z. Dumowski, Dlaczego nie reformator, dlaczego sielankopisarz, „Nurt” 1979, nr 1. [808] W. Maciąg, Niewinność poezji, „Nowe Książki” 1976, nr 2. [809] W książce Nie-Ja Edwarda Stachury (Wrocław 1995) Andrzej Falkiewicz na s. 9 napisał o Fabula rasa: „Całkowite spełnienie jego życia i twórczości. Może
najwybitniejszy utwór, jaki powstał w Polsce. no, nie będę drażnił i nie powiem, od ilu lat. Jeden z wybitniejszych utworóe w światowej literaturze – nazwijmy to tak – konfesyjnej”. [810] P. Graff, Jacyś fantaści, „Miesięcznik Literacki” 1970, nr 40. [811] L. Bugajski, Pozy prozy, Warszawa 1986, s. 270. [812] A.K. Waśkiewicz, Straceńcy, dz. cyt. [813] Stachura w naszych oczach (wypowiedzi warszawskich licealistów zanotowała Renata Dziurdzikowska), „Walka Młodych” 1986, nr 50. [814] Numer z 4 lipca 1987 r. [815] Cała jaskrawość (2008, książka audio na 1 CD, format mp3, czyta Daniel Olbrychski, wyd. Agora), Siekierezada (2010, audiobook, czyta Piotr Wyszomirski, wyd. MTJ Agencja Artystyczna), Biała lokomotywa (Edward Stachura, Jerzy Satanowski, książka z dwiema płytami CD). Jest także wiele innych produktów z piosenkami Stachury, m.in. Stachura – poematy (Lubelska Federacja Bardów, 2012), Sted (Budyń i Bajzel, 2012), Missa pagana. Kondrak śpiewa Stachurę (2013), Stachura. Fabula rasa (jedenastu wykonawców, autor projektu Roman Kołakowski, 2013). [816] http://deepblue. lib. umich. edu/bitstream/handle/2027.42/60649/sylwia_1. pdfrsequence=1 [20.02.2014]. [817] Przygotowywany do publikacji maszynopis artykułu Sylwii Szulc Poza głównym nurtem: anglojęzyczne przekłady twórczości Edwarda Stachury. [818] Tamże. [819] Tamże. [820] http://duszenko.northern.edu/stachura/poetry.html. [821] Film ma tytuł Tout ce que tu possèdes, z angielskimi napisami rozpowszechniany jest jako All That You Possess. Wiersze Stachury wykorzystane w filmie przetłumaczyła na język angielski dr Aurelia Klimkiewicz, natomiast autorką ich francuskiej wersji jest Barbara Séguin. [822] Doktor Jarosław Klejnocki (1963) – prozaik, poeta, eseista, krytyk literacki. Jest dyrektorem Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Adiunkt w Instytucie Polonistyki Stosowanej UW. Jego wiersze, eseje i artykuły tłumaczono na angielski, niemiecki, szwedzki, słoweński, bułgarski, węgierski, rosyjski. Współpracuje z prasą polską (m.in. „Tygodnik Powszechny”, „Polityka”, „Rzeczpospolita”, „Kresy”, „Miesięcznik Literacki”, „Odra”) i zagraniczną („Chicago Review”, „Die Horen”); prowadzi dwa blogi: w strukturze stron internetowych Muzeum Literatury i Wydawnictwa Literackiego. [823] http://klejnocki.wydawnictwoliterackie.pl/. [824] Jakub Żulczyk (1983) – pisarz i dziennikarz. Współpracuje z prasą (m.in. „Lampa”, „Machina”, „Wprost” i „Elle”), radiem (Radio Roxy) i telewizją (TVP 2). Opublikował książki: Zrób mi jakąś krzywdę. czyli wszystkie gry video są o miłości, Radio Armageddon, Instytut, Zmorojewo, Świątynia.
[825] „Topos” 2002, nr 3. [826] S. Koper, Maryla, Kmicic i sekstaśmy SB, „Do Rzeczy” 2014, nr 6. [827] S. Koper, Alkohol i muzy. Wódka w życiu polskich artystów, Warszawa 2013, s. 290. [828] Grzegorz Miecugow (1955) – dziennikarz, absolwent Wydziału Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Był wydawcą i prezenterem Wiadomości w TVP1, wcześniej pracował w Programie Trzecim Polskiego Radia. Wraz z Tomaszem Lisem współtworzył Fakty TVN. Prowadził pierwszą polską edycję reality show Big Brother. Jest szefem zespołu wydawców w TVN24 oraz wykładowcą w Collegium Civitas. Autor kilku książek, m.in. Inny punkt widzenia, Przypadek, Kontaktowi, czyli szklarze bez kitu (współautor). [829] Nie tylko media są całe w strachu – z Grzegorzem Miecugowem, dla portalu Onet, 3 grudnia 2012 r. rozmawia Jacek Nizinkiewicz. [830] Dobry duch Egidy – z Krzysztofem Paszkiem rozmawia Ryszard Makowski, „w Sieci” 2014, nr 5. [831] Na grochowickich „Stachuriadach” występowali m.in.: Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Małżeństwo z Rozsądku, Ukryty Zegarek, Jerzy Filar, Andrzej Garczarek, Anna Chodakowska, Czerwony Tulipan, Grupa Bez Jacka, Antonina Krzysztoń, Lubelska Federacja Bardów, zespół Raz Dwa Trzy, Teatr im. Adama Mickiewicza z Częstochowy, Lech Dyblik, Renata Przemyk, Piotr Machalica, Tomasz Żółtko, Soyka Kwintet+, U Studni, zespół Nieobecni, Elżbieta Adamiak z zespołem. [832] Slam poetycki – publiczna rywalizacja poetów-performerów, najczęściej amatorów. Slam wymyślono w Ameryce. Każdy uczestnik ma trzy minuty na zaprezentowanie swojego utworu. Używanie rekwizytów bądź instrumentów – zabronione. Jury wybierane jest spośród publiczności. [833] Fragment bloga Marka Borcherta, http://marekborchert.blog.onet.pl/2009/08/04/czy-wierzycie-w-duchy/. [834] M. Rutkowski, Słownik metafor i konotacji nazw własnych, Olsztyn 2012, s. 109. Nie tylko ten adres bibliograficzny podpowiedział mi dr Adam Wierciński z Uniwersytetu Opolskiego. Bardzo Mu jestem wdzięczny za wiele informacji i sugestii. Jeszcze raz serdecznie dziękuję. [835] J. Bończa-Szabłowski, Stachury życiopisanie, „Rzeczpospolita” z 22 lipca 2009 r. [836] M. Nurowska, Portret intymny Edwarda Stachury, dz. cyt.