GRAHAM MASTERTON
DWA TYGODNIE STRACHU
TYTUŁ ORYGINAŁU: FORTNIGHT OF FEAR
PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ WROCZYNSKI
SŁOWO WSTĘPNE
Na pisarzu horrorów ciąży jedno str...
4 downloads
7 Views
GRAHAM MASTERTON
DWA TYGODNIE STRACHU
TYTUŁ ORYGINAŁU: FORTNIGHT OF FEAR
PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ WROCZYNSKI
SŁOWO WSTĘPNE
Na pisarzu horrorów ciąży jedno straszliwe przekleństwo. Bez względu na to, dokąd
zawiodą go drogi, bez względu na to, w jak pięknej będzie przebywał scenerii czy też w
jakich będzie żył luksusach, bardzo szybko zacznie rozmyślać o ciemnych stronach swojej
sytuacji.
Może świecić słońce, promienie mogą rozkosznie ślizgać się po morskich falach, ale w
umyśle twórcy horrorów zaczyna już napływać wzbudzający dreszcz cień.
Pomyślcie o swoim urlopie… Czternaście dni relaksu i radości. Ale bez względu na to,
gdzie przebywacie, natychmiast zaczynają rodzić się wątpliwości.
Popatrzcie na malowniczą wioskę Yorkshire, na te domy o kamiennych, pokrytych patyną
wieków ścianach i koślawych, wielokrotnie naprawianych schodkach. Komu przyszłoby do
głowy, że już za najbliższym rogiem może czaić się mroczne, wściekłe, drapieżne
stworzenie?
Spójrzcie tylko na tę rozgrzaną słońcem, łagodnie zakręcającą zatokę przy wyspie Jersey.
Któż by pomyślał, że coś niesłychanie obrzydliwego wypełznie z piasku tuż obok jego stóp?
Popatrzcie na sielską farmę w Connecticut albo na tę przepiękną szkocką rezydencję.
Popatrzcie na wysmakowany apartament w Central Park South w Nowym Jorku lub na
wspaniałe, lśniące światłami kasyno w Las Vegas.
Kto by pomyślał, że właśnie tutaj, noc w noc, przez dwa tygodnie, czaić się będzie zgroza
mrożąca serce?
Jedźcie zatem ze mną na dwutygodniowy urlop. Codziennie będziemy nocować gdzie
indziej. Akcja każdego z poniższych opowiadań rozgrywa się w innym miejscu… Albo tam
mieszkałem, albo przynajmniej odwiedziłem te okolice. Każda historia stanowi swoiste
studium tego, w jaki sposób moja wyobraźnia pod wpływem nastroju tych miejscowości
wykoślawiała się, spaczała, wkraczała w jakąś dziedzinę koszmaru.
Od Kalifornii po północną Anglię, od Nevady po biegun południowy; będzie to wyprawa
do niecywilizowanej zgrozy cywilizowanego świata.
Zapraszam was do odbycia ze mną dwutygodniowej podróży… spędzenia dwóch
bezsennych tygodni.
Nie potrzebujecie żadnego bagażu. Nie potrzebujecie paszportów. Pas startowy jest wolny,
a molo portowe od dawna stoi w kompletnej ruinie.
Musicie jedynie uzbroić się w odwagę i podać mi dłoń, a ja poprowadzę was w ciemność.
Parafrazując przewodniczącego Mao, dwutygodniowa podróż w ostateczne przerażenie
zaczyna się od jednego kroku.
Graham Masterton
BESTIA POŚPIECHU
Great Ayton, Yorkshire, Anglia
Na północnym skraju wrzosowisk Yorkshire gnieździ się wioska Great Ayton (miejscowa
ludność używa nazwy „Yatton”), jedna z najpiękniejszych w całym Cleveland. Przepływa
tamtędy płytka rzeka, której brzegi spinają kamienne i drewniane mosty. W niej moi trzej
synowie kąpali się i łowili ryby. Właśnie ta rzeka dała mi mroczną inspirację do napisania
„Bestii Pośpiechu”.
Do szkoły w Great Ayton uczęszczał kapitan James Cook. Domek, w którym mieszkał w
roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym, został rozebrany kamień po kamieniu i
przetransportowany okrętem do Australii, żeby zastąpić obelisk wykuty w skale niedaleko
Point Hicks, pierwszego punktu Australii, który ujrzał Cook podczas swojej wyprawy
zakończonej odkryciem tego kontynentu (1768–1771).
„Bestię Pośpiechu” zamówił Bill Munster, który wydał ją w formie ilustrowanej broszury
w swoim wydawnictwie Footsteps Press w Roundtop w stanie Nowy Jork. Od tego czasu
opowiadanie ukazało się w wielu różnych formach — najbardziej znaczące było wydanie
komiksowe ilustrowane przez niezrównanego Dana Daya.
BESTIA POŚPIECHU
Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister obijał mu
się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu szumiały
już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek. Ale Kevin
biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała mu już na
pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i mroczna sunęła
przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za krzakami. Potwór
śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu dopadnie go, wbije w
niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy, które udało mu
się pochwycić. Z wrzaskiem wyssie krew, rozedrze mięśnie i lepkie, ciągnące się
wnętrzności.
Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.
Kevin nie odważył się spojrzeć za siebie. Boisko opuścił z ponad pięciominutowym
opóźnieniem, ponieważ do ostatniej chwili grał z Herbertem Thorpem w barwne karty
dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i teraz, gdyby
Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze słodyczami.
Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa pensy, a przez
witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających talerzach. Ale
nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i pochwycić, kiedy
będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby się po
całym chodniku.
Ruszył przez jezdnię głównej ulicy. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca coś
krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.
Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze strachu na myśl,
że już tak późno.
W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała Kevina
przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz niczym się nie
wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się Kevinowi ze
świeżymi, lśniącymi rodzynkami. „Chłopców, którzy mitrężą czas wracając ze szkoły do
domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz
się! Śpiesz się!”
Pierwszego dnia, po tym, jak matka opowiedziała mu o Bestii Pośpiechu, Kevin nie
wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego potwora.
Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.
Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton Hall,
był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał pazurami, łażąc po
skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych psów, żadnej
Bestii Pośpiechu. Tylko cień rzucany przez wiekowe dęby, słyszał tylko szum
popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem przez wąską,
drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.
Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze szkoły,
tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo potwór trzymał się
tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy świetlne. Oddychał
poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się wspominać o
potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki anyżkowe
czy szkolne obiady. Ale potwór na niego polował. Wiedział, że na niego poluje. Bestia
Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko starej
klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór podążał za
nim.
Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu za
nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała; zawsze
mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego stronę z
szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni wypełnionej
stwarzającym wrażenie bezpieczeństwa zapachem pasztetu i pieczonych na tłuszczu
ciasteczek?
Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął się
najdrapieżniejszemu z demonów?
Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że biegnie ze
szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera ciało na
strzępy.
I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.
Sandały tłukły zajadle o piasek — biegł wzdłuż zakola rzeki; trawa zaczepiała się o
klamerki. Był przekonany, że słyszy, jak pazury sunącej bestii rozdzierają ziemię. Był
przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!
Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby się przez
nią przeprawić.
Znalazł się zaledwie pięć czy sześć metrów od kładki, kiedy wydało mu się, że ktoś
krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy blaszaną puszkę.
Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak pochmurny i
mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.
— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.
Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się trzepotało.
Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się przystanąć.
Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich spodenkach
na drewnianej kładce przerzuconej nad płytką rzeką. Zaledwie kilkanaście metrów dalej
przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne Yorkshire
w burzowe, marcowe popołudnie.
Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki. Znów
wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.
Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego stronę. To
coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie strzały. Stanął na
poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz. Nie lubił
rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu się złapać
duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze, ciemne i
bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.
To coś powoli przepłynęło pod kładką. Kiedy znalazło się w cieniu rzucanym przez
mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe przerażenie, ale
tylko cichutko pisnął.
Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były wytrzeszczone.
Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte ubranie i
płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.
Ale najgorsze, że mężczyzna ciągle żył. Tylko troszeczkę. Ale to wystarczyło, żeby
popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w życiu. Po chwili
prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w których Kevin się
zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za zakolem rzeki o
brzegach porośniętych drzewami.
Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym fartuchu.
Ręce miała białe od mąki.
— Kevin?
Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.
— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.
Prawie godzinę siedział na wysokim, drewnianym stołku na posterunku policji. Opisał
mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka zabrała go
do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na zakolu rzeki
dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte wodorostami
dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych mężczyzn, którzy
przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.
Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.
— Myślę, że cię to zainteresuje, że znaleźli. Nieszczęsny facet. Trzy kilometry dalej
zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela, dokumentów, nic.
Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo poszlachtowany. Cały
brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?
Kevin usiadł przy kuchennym stole. Było mu zimno, kulił się, zupełnie jakby widok
umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.
Dlaczego ten mężczyzna się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał
rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?
Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony tym, że
tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o latających talerzach,
anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były mniejsze, niż to
zapamiętał, ale były.
Za ladą stała jednak inna kobieta — rudowłosa, o piegowatych rękach — a na półce
znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach pozostał
ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy ruch, nie
została poszerzona. A rzeka była tak samo ciemna i połyskliwa jak w czasach jego
dzieciństwa.
— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za rzeką. Na
Brownlow Lane pod trzecim.
Rudowłosa uśmiechnęła się.
— Ja pochodzę z Barnsley.
Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony nad
nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący deszcz.
Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był ciekaw, czy w
rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym, jak opuścił
dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull. Kiedy znikała
w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony The Old
Rugged Cross. Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie, potem
Kevin najbliższym pociągiem odjechał do Londynu, do swojej pracy w firmie
ubezpieczeniowej Pearl Assurance i jednopokojowego mieszkania na Islington, jedną
przecznicę od Angel.
W tym tygodniu miał się zająć roszczeniami do wypłaty odszkodowania w
Middlesborough. Nienawidził Middlesborough, szarego, przygnębiającego przemysłowego
miasteczka ze sklepami pełnymi tłustej wieprzowiny, z klubami robotniczymi, w których
grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych ściankach. Po
południu wybrał się do Great Ayton, żeby jeszcze raz poczuć zapach wrzosowisk i
ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.
Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie spotkanie
z kierownikami urzędów podatkowych miał odbyć o siedemnastej, a więc powinien już
wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w trawie,
tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.
Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po chodniku na
złamanie karku; dosłownie gnającego na złamanie karku. Chłopak ubrany był w szkolną
czapkę i flanelowe szorty, na plecach podskakiwał mu tornister. Popatrz tylko na tego
nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.
Chłopiec, mijając sklep ze słodyczami, zawahał się na chwilę, po czym jak szalony
przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez okno:
— Idioto, o mało cię nie przejechałem!
I wtedy, ku swej zgrozie, Kevin zobaczył, dlaczego chłopiec ucieka. Z pogrążonej w
głębokim cieniu alejki wyskoczyło mroczne stworzenie, które falowało niczym peleryna
kuglarza. Gnało chodnikiem, lekko podzwaniając przecięło jezdnię i zaczęło ścigać
biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.
Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za dużo palił,
ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca, uniosło czarne
ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.
— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!
Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep prosto na
potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej zamrażarki.
Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w sennych
koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.
— Boże! — jęknął. — To prawda!
Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były tak ostre,
że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim szaleńczego
młynka. Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie stoczył się do
wody.
Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć zdawał sobie
sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.
Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał bulgot wody.
Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy
ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone oczy.
Nie bój się — pomyślał odpływając z prądem. — Pewnego dnia zrobisz to samo.
Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem rzeki,
gdzie czekała już na niego matka.
Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.
ODMIENIEC
Amsterdam, Holandia
W Amsterdamie najprzyjemniej jest poza sezonem, kiedy wicher, niczym ostry nóż, tnie
wody grachten, czyli kanałów. Chłód zawsze stanowi dla mnie wyśmienity pretekst, żeby
wstąpić do niewielkiego lokaliku na parujące małże i smażoną rybę albo do indonezyjskiej
restauracji na rijstafel. W marcu światło w Amsterdamie nabiera tak osobliwego odcienia
szarości, iż ma się wrażenie, że jest się jedną z postaci w czarno–białym filmie o życiu
Rembrandta. W Amsterdamie ciągle jeszcze można spotkać hipisów i tramwaje. Jest tam
również Nieuwe Kerk ze zdumiewającymi witrażami oraz Rijksmuseum, pełne płócien
flamandzkich i holenderskich mistrzów. Niecałą godzinę drogi na południe od Amsterdamu
znajduje się miejscowość Scheveningen, a w niej przystań z piaszczystą plażą. Nawet dzisiaj
panuje w Scheveningen przedziwna atmosfera lat pięćdziesiątych. W czasie drugiej wojny
światowej brytyjscy oficerowie schwytanym szpiegom niemieckim udającym Holendrów
kazali wymawiać słowo „Scheveningen”. Traktowali to jako sprawdzian, czy schwytani
naprawdę są Holendrami. Prawie żadnemu prawdziwemu szpiegowi nie udało się tego
powiedzieć.
ODMIENIEC
Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby od
początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez moment się
wahał, po czym przepuścił dziewczynę.
— Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się przelotnie, ale
nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum marki
Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się korytarzem,
którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami. Hulający
na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne włosy.
Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej.
— Jedzie pan? — warknął poirytowany Amerykanin, który, stojąc już w windzie,
przyciskał guzik otwierający drzwi.
— Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie Amerykanina:
— Boże drogi, co za ludzie…
Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z hotelu
tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki.
Natychmiast podszedł szwajcar.
Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka
czapki.
— Nie, dziękuję.
Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak taksówka
skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny jak postać z
czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem.
— Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara.
Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco gł...